Cezary Chlebowski BEZ POKORY tom pierwszy 1998 WSTĘP O tym, jak w Grodźcu nad Brynicą, w cieniu Dorotki, obok "trójkąta trzech cesarzy" dorastali mtodzi Szwajowie i Chlebowscy Król Kazimierz, zwany później Wielkim, zatrzymał zdrożone konie na wzgórzu i powiedział do otaczających go dworzan oraz rycerzy: "Tu będziem, tam grodziec wzniesiem, a po lewicy, nad rzeką, czeladź obozem stanie". Nie minęło wiele czasu, a na wzgórzu, gdzie król zatrzymał konie, zbudowany został silny zamek, którego nazwę Będzin wywiedziono od słów "tu będziem". Trzy kilometry dalej na północny zachód, na szczycie najwyższego w okolicy wzgórza zwanego od niepamiętnych czasów Dorotką wzniesiono gród, a wokół niego rozwinęła się osada Grodziec. Trzy kilometry na południe od niej, nad Brynicą powstała Czeladź. Tak opowiadał mi wuj Tesiek i tak od zarania moich własnych dziejów postrzegałem dzieje Grodźca i okolic, czyli najważniejszej części świata. Wprawdzie na Dorotce nie zachował się żaden widoczny fragment średniowiecznego grodziszcza, ale prawdą ponoć niezbitą jest, że podczas prowadzonych tu trzy wieki temu prac ziemnych pod fundamenty kościółka św.Doroty, dokopano się murów i obwałowań zaiste cyklopich. Siady świątyni pogańskiej, na które także natrafiono, dzieje tej okolicy przesunęły w głąb historii o tysiąc lat od czasów króla Kazimierza. Grodziec powstał, więc w miejscu mocno osadzonym w realiach historycznych. Z jednej strony, od wschodu Dorotka, z drugiej, od południowego zachodu Brynicą, struga ledwo zaznaczana jedynie na dokładniejszych mapach okolicy, ale znana w świecie, szczególnie w XIX i początku XX wieku, o wiele zresztą bardziej historykom niż geografom. "Największe w historii świata imperium, Rosja carska, sięgała od Japonii do naszej Brynicy" to cytat z opowieści snutych na bujanym fotelu przez wujka Teśka. Istotnie tak było. Przez cały XIX wiek, aż do wybuchu I wojny światowej, na tej rachitycznej rzeczce graniczyły ze sobą dwa zabory, rosyjski i pruski, a kilka kilometrów dalej na południe był sławny "trójkąt trzech cesarzy", bo dochodził jeszcze klin zaboru austriackiego. Nic, więc dziwnego, że urodzony w takim miejscu, uważałem przez wiele lat, iż wszystko, co się tu dzieje, ma historycznie rzecz ujmując wymiar globalny. Co prawda rok 1918 pozbawił Brynicę rangi rzeki intenmperialnej, ale znaczenie dla Zaglębiaków miała ona nadal wielkie, gdyż oddzielała Śląsk od województwa kielec kiego, czyli "pierońskich Hanysów" od "Antków z Kongresówki". Przez kilka stuleci Grodziec był małą, biedną, rolniczą wioską, której miesz kańcy gospodarowali na wapiennych, kamienistych gruntach najniższej klasy. Dopiero na początku XIX wieku pojawiła się zapowiedź wielkiego boomu dla całego Zagłębia, a więc i dla Grodźca. Stało się to za sprawą nie tylko geologów i ich odkryć, ale także, a może przede wszystkim, dzięki umysłom światłych ludzi. Gdy w połowie ubiegłego stulecia wieś Grodziec przeszła z dóbr rodziny hrabiów Bontanich w ręce Ciechanowskich, miało to dla niej znaczenie epokowe. Jan Ciechanowski należał, bowiem do szczupłego grona najtęższych umysłów gospodarczych tego regionu. Z jego to inicjatywy i kiesy w 1857 roku wybudowano tu pierwszą na ziemiach pol skich (i piątą w świecie) cementownię. Cementownia zaś wymagała węgla, a wie dziano już, że cały Grodziec leży na jego grubych pokładach. Powstała, więc kopalnia "Maria" ("Grodziec I"), a niedługo później na pustkowiu w kierunku Wojkowic Komornych "Grodziec II". Doskonałe położenie handlowe Grodźca na styku "trójkąta trzech cesarzy" spowodowało, że tutejszym cementem, a potem także węglem zainteresowały się zakłady przemysłowe nie tylko z najbliższej okolicy, ale ze wszystkich trzech zaborów. Grodziec eksportował swoje produkty do połowy Europy i kawałka Azji; osada mająca dotąd wielkie problemy z zatrudnieniem i wyżywieniem "krzoków" (miejscowych), zaczęła naraz przygarniać liczne rzesze "ptoków" (przybyszów), bo pracy był nadmiar. W takiej oto rzeczywistości zjawił się pewnego dnia w cementowni grodzieekiej "ptok" zza Bryniey, czyli "od Hanysów", Jan Bednarek. Był zawodowym podoficerem armii pruskiej, odznaczonym jakimś krzyżem wielkiej rangi za udział w wojnie prusko-francuskiej. Przystojny, rzutki, energiczny, wnet został brygadzistą pakowalni w cementowni. Zakład pracował na trzy zmiany, aby nadążyć z zamówieniami. Kierowniczką jednej ze zmian była młoda dziewczyna, Katarzyna Wieczorek, wywodząca się z zasiedziałej od wieków pod Dorotką rodziny "krzoków". Wyraźnie się jej podobał młody pruski podoficer, ale jakoś do bliższego kontaktu nie dochodziło. Przybysze, bowiem byli tu przez miejscowych ciągle niezbyt mile widziani, a poza tym brygadzista wyraźnie nie zwracał na nią uwagi. Aż pewnego dnia sytuacja diametralnie się odmieniła. Wobec przechodzącej Katarzyny brygadzista zachował się bardzo nieprzystojnie. Dziewczyna była zgrabna, ładna, on zaś w obcym mieście ciągle samotny, więc może pod wpływem nudy, a może dla zrobienia na złość zadzierającej nosa pannie, po prostu klepnął ją w pupę. Świadkowie tego zdarzenia parsknęli śmiechem, który jednak wnet zamarł im na ustach. Bo oto Katarzyna odwróciła się na pięcie i z całej siły palnęła zwierzchnika w twarz. Ślub odbył się po trzech tygodniach. Tak powstało stadło moich pradziadków ze strony matki. Zaowocowało dziesięciorgiem dziatek, z czego wieku dziecięcego nie przeżyło troje. Z pozostałych, drugim z kolei dzieckiem była córka Franciszka (1886), później moja babcia. Pradziadek umarł wiele lat przed moim urodzeniem, znam go, więc tylko z rodzinnych opowieści. Był człowiekiem gołębiego serca. Kochali się bardzo z prababcią Katarzyną, co jest dość dziwne, bo ona należała do wyjątkowych piekielnic. Ją pamiętam, umarła w latach pięćdziesiątych naszego stulecia w wieku prawie stu lat i żyłaby zapewne o wiele dłużej, gdyby nie wypadek. Biegnąc ulicą (podobno do sąsiadki na ploteczki) upadła, złamała nogę i ta się już zrosnąć nie chciała. O mężu mówiła zawsze ze łzami w oczach, choć nie wszystko. Pamiętała zawsze, kto tu jest "krzokiem", a kto przybyszem i gdy dochodziło między nimi do rzadkich, na szczęście, tzw. małżeńskich rozmów, przypominała mu o tym w sposób dość obcesowy. Otwierała na oścież drzwi i wskazując palcem na zachód krzyczała: "Won za Brynicę, ty pieroński Hanysie". Gdy Franciszka miała lat szesnaście, spotkała na swej drodze niewielkiego wzrostem, ale bardzo niespokojnego i przedsiębiorczego przybysza spod Żarek, a więc "Ptoka" Jana Szwaję. Był maszynistą kolejowym, który znalazł zatrudnienie w Grodźcu, kiedy do tutejszej cementowni wybudowano od Będzina bocznicę kolejową. Otaczała go pewna mgiełka tajemniczości, bowiem co tydzień wzywany był na posterunek carskiej ochrany w Będzinie. W mig się uwinął i nim się, kto z licznych konkurentów obejrzał, już prowadził jedną z najładniejszych panien grodzieckich do ołtarza. Po roku urodziło się pierwsze dziecko córka Aniela (1905), czyli moja mama. Młoda Frania z maleństwem były właściwie od początku zdane na opiekę rodziny Bednarków. Dziadek Szwaja, bowiem rzadko popasał w domu, tłumacząc się ciągłymi wyjazdami z transportem cementu. Za to częste były wizyty ochrany, połączone z nocnymi rewizjami. Żandarmi stale szukali jakiejś wywrotowej bibuły. Dziadek jednak był na tyle sprytny, że nigdy nie mogli go zatrzymać na dłużej, bo nie mieli dowodów. Pradziadkowie od samego początku koso patrzyli na to małżeństwo. Szczególnie pradziadek, wychowany w wierze, iż każda władza, nawet ta zaborcza, pochodzi od Boga, nie bardzo chciał widzieć pod swoim dachem jakiegoś socjalistę". Dlatego też, podczas przedłużającej się kolejnej nieobecności zięcia w domu, pradziadek Jan gdzieś wyjechał, a po przyjeździe i naradzie z prababcią Katarzyną powiedział do mojej babci, a swojej córki Frani: - Słuchaj córko, nam się widzi, że z tej mąki chleba jeść nie będziesz. Ty sama musisz stanąć na nogi, zdobyć zawód, aby sobie i swojej córce zapewnić byt. W Warszawie mam kuzyna, który przez swoje znajomości załatwił ci miejsce na półrocznym kursie akuszeryjnym. My z matką zajmiemy się Anielą, a ty jedź i ucz się. I babcia Frania, zapłakana, zrozpaczona, że musi rozstać się z roczną córeczką, pojechała do Warszawy. Te pół roku wcale jej nie przeleciało, jak z bicza strzelił. Liczyła dosłownie nie dni, a godziny dzielące ją od powrotu do Zagłębia. Zarywając kolejne noce przygotowywała się do końcowych egzaminów, miotana kompleksami, jak tu ona, "ptok" znad dalekiej Brynicy, da sobie radę przed państwową komisją, wśród tylu panien inteligentnych i z dobrych domów. Wieczorem, w przeddzień końcowego egzaminu ktoś zapukał do drzwi wynaj mowanego przez nią pokoiku. Stanął w nich pradziadek Bednarek z półtoraroczną (wtedy) moją mamą na rękach. Widząc przerażoną twarz swej Frani, od progu zawołał: - Nic się złego nie dzieje, wszystko jest dobrze, może nawet za dobrze. Jutro będzie ogłoszone, że zostałaś prymuską kursów. Dyrektor chce cię zatrzymać na drugi, tym razem roczny, kurs pielęgniarski. Ponieważ wszyscy wiedzą, jak tęsknisz za domem, nie było odważnego, który chciałby ci to powiedzieć. Ściągnęli, więc mnie, a ja, aby sobie ułatwić zadanie, wziąłem Anielkę. Babcia po długich namowach uległa, tym bardziej że ojciec zapytany o męża powiedział z chmurną twarzą: - On za tobą nie tęskni. A Anieli u nas ptasiego mleka nie brakuje. To zdecydowało. Po kolejnym roku, znów jako prymusce, zaproponowano babci stałą pracę w największym szpitalu warszawskim przy (obecnym) placu Starynkiewieza, z perspektywą objęcia stanowiska starszej pielęgniarki. I mieszkanko. Podziękowała jednak i wróciła do Grodźea. Natychmiast też zjawił się jej mąż Janek z kolej nej podróży za kordon i sprawę załatwił szybko i jak mu się zdawało skutecznie: - W naszej rodzinie kobiety nigdy nie pracowały, tylko wychowywały dzieci. I u mnie też tak będzie. W niecały rok później (1909), urodziło się drugie dziecko, tym razem syn, Teofil mój ukochany wujek Tesiek. Ale pradziadkowie już czuwali. Nim, bowiem ten syn się urodził, wykorzystali najbliższy wyjazd zięcia i oddali babcię na praktykę do najlepszej krawcowej w Będzinie. - Bo z kobietami to tak jest, córko - powiedział jakże proroczo pradziadek - albo rodzą, albo się stroją. Musisz być przygotowana na obie ewentualności. Ukończyła, więc babcia kurs kroju i krawiectwa. Po urodzeniu się Teofila, dziadek Szwaja powiedział do żony: - Nie myśl sobie, że wygrałaś. I po roku (1910) urodziło się trzecie dziecko, także syn Edward, a po czterech latach (1914) dziecko czwarte, tym razem córka, Teodozja. Wydawało się, że babcia Franciszka latami będzie chodziła w ciąży, gdy naraz w sierpniu 1914 roku wybuchła I wojna światowa. I dziadek zniknął z pola widzenia na dłuższy czas. Ale moja dwuzawodowa babcia, nawet z czworgiem małych dzieci, była już do tego przygotowana. Pierwsza próba tej samodzielności o mało nie była ostatnią dla młodej adeptki akuszerii. Babcia była zaledwie w kilka tygodni po urodzeniu Todzi, gdy w pierwszym dniu wojny do Grodźca wkroczyli Niemcy. Nie mieli wszak daleko od Brynicy, rzeki rozdzielającej dotąd oba zabory, do kościoła, czyli centrum Grodźca było nie więcej niż półtora kilometra. Od pierwszej chwili wprowadzili drakońskie zarządzenia. W obawie przed niespodziewanym atakiem rosyjskiej kawalerii, pościągali (w czasie najintensywniejszych prac polowych) od rolników metalowe brony i poukładali je kolcami do góry w poprzek wszystkich wjazdowych dróg do osady, jedynie na dzień odsuwając je na bok, dla uzyskania wąskiego traktu. Żółte plakaty obwieszczające Sperzeit czyli godzinę policyjną od zmroku do świtu zapowiadały zastrzelenie każdego, kto się temu nie podporządkuje. A babcia akurat o zmierzchu wróciła do domu po przyjęciu jednego z pierwszych porodów. Zastała czworo głodnych i rozwrzeszezanych dzieci oraz wiadomość, że jest wezwana do porodu na drugi kraniec osady. Zanim wprowadziła jaki taki ład w domu, nim przygotowała coś do zjedzenia, nim pokładła dzieci spać, była już noc. Mimo ostrzeżeń najstarszej córki, że jest przecież godzina policyjna, poszła, bo ją w Warszawie nauczono, że lekarz i akuszerka mają obowiązek iść zawsze, bez względu na przeszkody, tam gdzie są ludzie w potrzebie. Szła, więc uliczkami wymarłej i wyciszonej osady, wsłuchana jedynie w staccato swoich obcasów po bruku. Na wysokości kościoła, usłyszała cichy, ale wyraźny szept: - Ein! Spojrzała w załom muru i z przerażeniem dostrzegła w odległości zaledwie kilku metrów wylot wymierzonej w nią karabinowej lufy i połyskujący w świetle księżyca zarys szpiczastej pikielhauby na przekrzywionej głowie celującego Niemca. - Zwei! - dobiegł do niej ten sam szept. - Halt! - Schisse nicht! - wrzasnęła babcia. Przerażony Niemiec wyrzucił obie ręce z karabinem w górę i skoczył do nie wiasty krzycząc nieprzytomnie: - Halt! Halt! Halt! A gdy wreszcie dopadł babci, chwycił ją za ramię i zaczął trząść z niespotykaną siłą, wołając: - Wer bist du? Wer bist du? - Hę... ba... mme...! - 1 odkrzyknęła poprzez to szarpanie i klekot zębów. Niemiec spojrzał na nią przytomniej, choć nadal powtarzał bezwiednie: - Hebamme... Hebamme... [akuszerka] Potem wrócił pod mur, oparł o niego karabin z długim bagnetem, zsunął spod brody pasek, zdjął pikielhaubę, powiesił na bagnecie i zaczął wielką chustką ocierać mokrą od potu łysinę. Mamrotał przy tym cały czas, ni to do siebie, ni to do babci: - Dziołcha! Jezusku Przenajświętszy! Dziołcha! Jo bych cię, dziołcha, zaszczylił. Dziołcha! Maryjko Boska! Jo bych cię zaszczylił. Teraz sytuacja się odwróciła. Niedawna ofiara zaczęła uspokajać wykończonego nerwowo żołnierza. Babcia starała się jak najszybciej zakończyć to wydarzenie, on zaś to się litował nad nią i nad sobą, to odzywał się w nim niemiecki służbista. - Jezus, dziołeha, jo bych cię zaszczylił. Ty ni możesz iść dali bez Passierschein. Jo cię wezmą na wacha. Ordnung! Jezus, dziołcha. I tak się stało, jak powiedział. Na wartowni wylegitymowali babcię, wystawili przepustkę na cały miesiąc, dali żołnierza jako konwój i kazali wracać do domu. Babcia oczywiście poszła z konwojem, ale nie do domu, tylko do następnej rodzącej. Bo uważała, że tam jest potrzebniejsza. I mimo tego wstrząsającego przeżycia wcale nie zaniechała nocnych marszów pustymi uliczkami. Teraz jednak, zgodnie z instrukcją, ściskając w ręku przepustkę, zatrzymywała się, co sto kroków i krzyczała w czarną pustkę: - Achtung! Hebamme! Potężną ostoją mojego drzewa genealogicznego były przynajmniej w ostatnim pokoleniu osamotnione babcie. Przykład gałęzi mego ojca także to potwierdza. Pod koniec ubiegłego wieku Grodziec ciągle pęczniał od mieszkańców stałych i dojeżdżających do pracy. Tych stałych było prawie pięć tysięcy. To już nie była wieś, teraz się mówiło "osada Grodziec". Osada rozrastała się wzdłuż Brynicy, w kierunku Wojkowic. W sąsiedztwie "Grodźea II", zwanego następnie Grodzieckim Towarzystwem Kopalń Węgla i Zakładów Przemysłowych, wytyczono przez bezludzie długą, półtorakilometrową ulicę (później Konopniekiej), którą obudowano jednakowymi, dwupiętrowymi, kopalnianymi blokami z czerwonej cegły. W ten sposób powstała Kolonia, a właściwie "Pekin". I choć była to przecież integralna część Grodźea, podział był (a nawet jest do dzisiaj) tak wielki, że w codziennych rozmowach na Kolonii mówiło się: "idę na Grodziec", zaś na Grodźcu: "idę na Pekin". Ciekawa jest genealogia tej chińskiej nazwy. Składały się na nią trzy elementy. Po pierwsze, Pekin dzięki zwartym blokom mieszkań kopalnianych był najgęściej zaludnioną częścią Grodźea. Po drugie, bloki robotnicze bez wodociągów i kanalizacji, z ubikacjami na podwórkach, przypominały azjatycki prymityw. I po trzecie, Pekin jedną stroną przylegał do kopalnianych zabudowań i parku, z drugiej zaś strony, tam gdzie ciągnął się równolegle do "grodzieckieuż ulicy Kijowskiej oraz cementowni, oddzielony był od nich, przez ponad pół wieku, długim, podobnym do chińskiego, murem z czerwonej cegły, rozebranym dopiero po sześćdziesięciu latach, już za "późnego Gomułki". Pekin się rozrastał. Na przełomie wieków miał już własny szpital górniczy, ambulatorium, szkołę. I właśnie z nią związany jest kawałek historii mojej rodziny. Tej ze strony ojca. Nasza linia Chlebowskich ubiegły wiek spędziła prawdopodobnie na Kielecczyźnie. To "prawdopodobnie" w słownictwie historyka brzmi trochę dziw nie, ale takie jest życie. Niejeden szewc bez butów chodzi. Zajęty spisywaniem dzie jów innych, przegapiłem własne, dając spokojnie umrzeć dwóm moim ciotkom ze strony ojca, istnym skarbnicom wiedzy rodzinnej. Mój pradziad Chlebowski, szlachcic rodowy herbu Poraj, któremu władze carskie zarekwirowały za "polskie bunty" mająteczek w Pińczowskiem, wróciwszy z kilkuletniego zesłania na Sybir, osiadł z żoną w Kielcach. Żyli skromnie z oszczędności. Tu w 1872 roku urodził się, jako jedno z wielu dzieci, mój przyszły dziadek Antoni. Studiował potem na uniwersytecie w Krakowie, gdzie poznał studentkę, pannę z Radomia, Helenę Kołaczyńską (1878), herbu Ślepowron. Ślub wzięli w Krakowie w ostatnim roku ubiegłego wieku, studiów nie dokończyli, bo nie było, za co i wrócili do Kielc, gdzie w 1900 roku uro dziło się ich pierwsze dziecko, córka także Helena. Po kilku miesiącach dziadkowi udało się znaleźć pracę nauczyciela w Sielcach koło Skalbmierza i tam w 1902 roku urodził się mój ojciec Zygmunt. Węglowe Klondike nad Brynicą promieniowało sławą awet na podkieleckie wsie i pewnego dnia młodzi Chlebowscy z dwojgiem maleńkich dzieci znaleźli się w Sosnowcu, tóry w tamtych czasach nosił jeszcze nazwę Sosnowiec. Tu dziadek znalazł zatrudnienie w miejscowym gimnazjum. Nauczał wszystkiego, także tego, czego władze zabraniały. A był to rok 1905, pełen rewolucyjnych niepokojów i wzmożonej podejrzliwości władz carskich. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Za potajemne nauczanie historii Polski i języka polskiego natychmiast wyrzucono młodego nauczyciela z posady. Cud boski, że skończyło się na dwutygodniowym przetrzymaniu dziadka w cyrkule, ale znajomości i protekcje były za małe, aby go uchronić przed karą najdotkliwszą wilczym biletem na zatrudnienie w całym szkolnictwie imperatorskim, albo innym, finansowanym z budżetu państwowego. Dwoje młodych ludzi z małymi dziećmi stanęło przed widmem głodu. Szczęśliwie jednak ktoś przypadkiem doszukał się znajomości, czy też bardzo odległego powinowactwa, Chlebowskich z Ciechanowskimi, dobroczyńcami grodzieckimi. Oni to znaleźli rozwiązanie iście salomonowe. Właśnie na Pekinie kończono rozbudowę kopalnianej szkoły powszechnej. Ważne było, że kopalnianej, a nie państwowej. Dziadka zatrudniono tu najpierw jako nauczyciela "godzinowego", następnie "całodniowego", a po pół roku został kierownikiem tej szkoły, co wiązało się ze służbowym mieszkaniem w tym samym budynku. Dzięki temu mógł sprowadzić do Grodźca żonę i dzieci, tułające się dotąd po Sosnowcu. W 1911 roku urodziło się trzecie i ostatnie dziecko córka Maria. Dziadek żył jeszcze sześć lat i w trzecim roku I wojny światowej nagle zmarł. Zostawił po sobie szkołę bardzo zadbaną, z wdrożoną w niej surową dyscypliną. Po dziesiątkach lat ojcowie moich kolegów mówili: "Twój dziadek nieraz naderwał mi ucho, ale dzięki niemu nauczyłem się historii i rozkochałem w czytaniu książek". Niestety, żył w przekonaniu, iż ma zapewniony od Boga żywot wieczny, był przy tym zawołanym społecznikiem, podejmującym wiele działań na własny koszt, tak, że po jego śmierci babcia Helena wraz z trojgiem dzieci znalazła się w biedzie. Próbowała zastąpić męża w prowadzeniu szkoły, ale czas wojny nie sprzyjał nauce. Ciągnące przez Grodziec wojska niemieckie zajmowały budynek na kwatery i babcia musiała szukać innego, dorywczego zarobku. Dwoje starszych dzieci dostrzegło jeszcze za życia ojca, że bez ich pomocy rodzina daleko nie zajdzie. Pierwszy wyczyn dwunastoletniego wówczas Zygmunta, w przyszłości mojego papy, polegał na skleceniu klatek na króliki w jednej z przyszkolnych komórek. Nie było to wprawdzie dzieło na wystawę, gdyż mój ojciec do takich prac miał przysłowiowe dwie lewe ręce, ale klatki cechowała duża wytrzymałość. W kilka miesięcy później, jeszcze przed zimą 1914-1915 roku, trzeba było w tej komórce zbudować zagrodę dla kóz, które jak wiadomo żrą byle, co, a mleko dają nadzwyczaj pożywne. Te bardzo niewymagające i wdzięczne zwierzęta synonim biedy stały się niemal symbolem Zagłębia. Jesienią 1914 roku zabieliły się, więc od kóz zbocza Dorotki i niedalekiej Parciny. Tam także chodzili ze swymi żywi cielkami młodzi Chlebowscy, gdy tylko wrócili ze szkoły i odrobili lekcje. Przeważnie mojemu tacie towarzyszyła jego starsza siostra Hela, ale bywało, że dołączała też trzyletnia Marysia. Oprócz kóz zabierali ze sobą kilka dużych worków i dwukołowy wózek. Gdy kozy rwały zapyloną miałem z kopalnianych kominów macierzankę, ich pasterze wypełniali worki narwaną trawą, na którą w klatkach czekały ciągle głodne króliki. Tak, więc I wojna zastała obie moje przyszłe babcie bez mężów, w ciężkiej sytuacji materialnej i z licznym dziecięcym drobiazgiem. Przez wojenne lata wyzbyty się wszystkich swoich osobistych potrzeb, dbając jedynie o to, by ciężką pracą zapewnić dzieciom, jakie takie wyżywienie, przyodziewek i naukę. Nie znające się na razie dzieci wzrastały, chodziły do szkół, najpierw do powszechnych w Grodźcu, potem do gimnazjów w Będzinie i Sosnowcu, wreszcie doroślały pod skrzydłami swoich matek. Pierwszy wyłamał się z tego mój ojciec. Dwukrotnie w 1919 roku zgłaszał się na ochotnika przed komisjami poborowymi w Będzinie, ale lat miał przecież siedemnaście, a wygląd, krzepę i zdrowie piętnastolatka. Dwukrotnie go odrzucono, więc na wiosnę 1920 roku, na kilka tygodni przed przejściem do przedostatniej klasy gimnazjum w Będzinie, gdy wojna na wschodzie rozgorzała na dobre, zniknął z domu i przepadł na pół roku. Pojawił się w Grodźcu w końcu września, wymizerowany, zawszony, w jakimś bardzo niekompletnym i okropnie podartym mundurze, i do tego o kulach. Okazało się, że w poszukiwaniu komisji, która by go przyjęła, zawędrował aż za Warszawę, do Garwolina, i tam dostał skierowanie do batalionu fortecznego twierdzy w Brześciu nad Bugiem, gdzie go przydzielono jako amunicyjnego do kompanii cekaemów. Tu odnalazł kuzynów babci Heleny, Kołaczyńskich, i u nich się dożywiał, bo w wojsku panował głód. Przed nadejściem armii Tuchaczewskiego batalion otrzymał rozkaz opuszczenia twierdzy i przemieszczenia się forsownym marszem w kierunku Siedlec. Trzeciej nocy, w czasie paniki spowodowanej niespodziewanym atakiem konnicy bolszewickiej, wóz amunicyjny przejechał ojcu przez stopę i zakończył definitywnie jego wojaczkę. O kwicie, czołgającego się pustą, zapyloną drogą między frontami, zabrał na wóz zesłany przez opatrzność felczer z pobliskiej wsi i na poddaszu bardzo nędznej obórki przechował go do czasu, gdy nasi po sierpniowej Wiktorii nad Wisłą powrócili tu na karkach uciekających bolszewików. Kolumna sanitarna zabrała ojca do Pruszkowa, gdzie w szpitalu polowym raz jeszcze zestawiono mu źle zrastającą się stopę, a po trzech tygodniach wsadzono do pociągu jadącego do Katowic. Powrót taty wpłynął na bieg życia całej rodziny. Oczywiście, sprawą najważniejszą było przywrócenie stopie całkowitej sprawności. Na szczęście, okazało się to niezbyt skomplikowane. Górnicze ambulatorium mieściło się dwa bloki za szkolą, górniczy szpital dwa kolejne bloki dalej. Poza tym w Grodźcu nie było tak wielu rannych uczestników bohaterskiej kampanii znad Wisły. W Będzinie uruchomiono przyspieszony kurs maturalny, zaistniała więc szansa, że to, co ojciec stracił przez ucieczkę na front, można będzie szybko nadrobić. Tymczasem jednak babcia Helena, po czteroletniej harówce poważnie zaniemogła i ktoś musiał zastąpić ją w zarabianiu na życie całej rodziny. Ciechanowscy pospieszyli z zapewnieniem, że gdy tylko ojciec odłoży kule i zda maturę, będzie mógł rozpocząć pracę w biurze Grodzieckiego Towarzystwa Kopalń Węgla i Zakładów Przemysłowych. Tak się też w niedługim czasie stało, jednak nie bez pewnych komplikacji. Choroba babci zmusiła, bowiem tatę do przerwania nauki i rozpoczęcia pracy zawodowej. Gdy po roku mógł powrócić do książek, matury dla eksternów już się w Będzinie skończyły. Musiał, więc, korzystając z pomocy Kołaczyńskich, przygotowywać się do swego egzaminu dojrzałości aż w Brześciu. Po powrocie do Zagłębia dowiedział się, że w Sosnowcu zostały zorganizowane pomaturalne kursy inżyniersko-techniczne. O przyjęcie nie było łatwo, bo zgłosiło się wielu chętnych. No, ale nie każdy z nich miał za sobą kampanię 1920 roku. Zaczął, więc ojciec równocześnie pracę i naukę. Zmiany następowały teraz w szybkim tempie. Szkoła na Pekinie, w której rodzina nadal mieszkała po śmierci dziadka, upomniała się o to służbowe pomieszczenie dla nowego kierownika. Lokum nie należało do nadzwyczajnych, ale kierownik szkoły powinien mieszkać na miejscu. Chlebowscy musieli się, więc wyprowadzić. Akurat przy ulicy Konopnickiej służby budowlane kopalni kończyły budowę dwóch kolejnych dwupiętrowych bloków: jednego górniczego, drugiego urzędniczego. Na pierwszy rzut oka wydawały się prawie jednakowe, jednak różniły się znacznie. Oba miały po dwie klatki schodowe, ale na każdym piętrze w budynku górniczym były trzy mieszkania (dwa pokoje z kuchnią bez kanalizacji, a woda oraz sanitariaty na podwórku), zaś w urzędniczym, skanalizowanym, na każdym piętrze mieściły się dwa trzypokojowe mieszkania z kuchnią i pełnym sanitariatem. Ojcu, ze względu na charakter pracy i liczną rodzinę, przypadło mieszkanie w tym drugim bloku. Ale rodzina wcale nie miała zamiaru mieszkać razem bez końca. Pierwsza zbuntowała się Helunia. Tu muszę wyjaśnić, że obecność w jednej wspólnie mieszkającej familii Chlebowskich dwóch niewiast o imieniu Helena powodowała szereg mniej lub bardziej zabawnych komplikacji. Dlatego też utarło się, że Heleną była mama, zaś dwudziestoletnia córka została Helunia. Otóż Helunia, jedna z pierwszych skautek zagłębiowskich, po maturze w będzińskim, wysoko notowanym gimnazjum żeńskim Replińskiej, zdążyła idąc śladami dziadka zaliczyć także dwu letnie seminarium nauczycielskie. Oczywiście pracę w grodzieckiej szkole na Pekinie miała zapewnioną, ale ona, ku powszechnemu zaskoczeniu, powiedziała "nie". I to nie tylko, dlatego, że miała już dość rodzinnego parasola nad sobą. Polska, po pięciopokoleniowej niewoli i rozbiorach, wracała na swoje stare ziemie na wschodzie. Po zaborcach przejmowała spadek straszny, przede wszystkim w oświacie. Analfabeci stanowili średnio ponad 40 procent społeczeństwa, od 20 procent na zachodzie do 90 procent na rubieżach wschodnich. Dlatego też młoda, dopiero, co wykształcona kadra nauczycielska za punkt swego honoru uważała wyjazd na ziemie wschodnie. Tak też było i z Helunia. Nim się, kto obejrzał, już pako wała walizeczkę, aby objąć swoją pierwszą nauczycielska posadę we wsi Narew w powiecie Bielsk Podlaski. W nowym, jeszcze nie bardzo zasiedziałym mieszkaniu przy ulicy Konopnickiej, pozostał świeżo upieczony urzędnik kopalni Grodziec mój ojciec, wraz z coraz bardziej chorującą matką Heleną i dziesięcioletnią siostrą Marysią, nazywaną w rodzinie Merynką. Po niespełna roku do Grodźca nadszedł obszerny list od Heluni, a wraz z nim zaproszenie na ślub. Przyszły pan młody był od niej starszy o piętnaście lat, "i mamusiu kochana tak śmiesznie mówi chaliera zamiast cholera, Jewropa zamiast Europa i pije herbatę nie wyjmując łyżeczki ze szklanki". - Jezus, Maria! Zygmek, nasza Helunia za jakiegoś kacapa wychodzi! - krzyknęła do mego przyszłego ojca babcia Helena, łapiąc się za serce. Nie dało się ukryć. Jan Kowerda był Rosjaninem po ojcu, ale Polakiem po matce szlachciance Antoninie z Horbaczewiczów To już trochę poprawiło jego notowania u przyszłej teściowej. A gdy się okazało, że jeszcze rok temu walczył przeciwko Tuchaczewskiemu w białorusko-litewskiej dywizji pod rozkazami generała Bułak-Bałachowicza, babcia była już zupełnie zjednana. Pojechali na ślub całą trójką. Wrócili przekonani, że taki mąż był Heluni przeznaczony przez los Jan podbił ich serca. Przed wyjazdem rodziny z Narwi powiedział: - Mamasza, teraz to ja pracuję jako urzędnik leśny w Waśkach, ale za pół roku obejmuję leśnictwo w Wólce Dobrzyńskiej. Tam jest piękna leśniczówka, trzy pokoje z kuchnią, kancelarią i slużbówką. Byliśmy tam z Helunia niedawno, bardzo się jej podoba. I praca na nią czeka w szkole. Gdy tylko tam osiądę, to niech Zygmek zostaje nad Brynicą, a ty, mamasza, z Merynką przyjeżdżasz do nas na stałe. Ja wreszcie chcę mieć babiniec w domu. I po roku rzeczywiście tak się stało, a mój ojciec został sam w trzypokojowym mieszkaniu na Pekinie. U Szwajów zaś na Grodźcu zmiany były mniejsze, bo i dzieci nie wyszły jeszcze z wieku szkolnego. Wszystko spoczywało na barkach babci Franciszki i pradziadków Bednarków. Odnalazł się także niespodziewanie dziadek Jan Szwaja. Zjawił się w dorożce wynajętej sprzed będzińskiego dworca, elegancki, przy medalach i ze zdjęciem, na którym Komendant go dekoruje. Dzieci przytulił do piersi, aczkolwiek wyraźnie czuł się dotknięty, że te poza moją piętnastoletnią już wtedy mamą nie poznały go. Jedynie sześcioletnia Todzia pchała mu się na kolana, bo z cukierkami przyjechał. Wziąwszy to za objawy jej miłości szczerej i bezinteresownej, zapowiedział, że jak tylko ureguluje swoje sprawy osobiste, zabierze córkę do siebie. Widać było jednak, iż jest to już człowiek obcy i nie ten świat mu w głowie. A gdy babcia Frania zapytała go mimochodem, gdzie teraz osiąść zamierza, podkręcił wąsa pokrytego szuwaksem i powiedział: - Wiesz, Franiu, my, żołnierze Komendanta, nigdy nie wiemy, gdzie nas rzuci jego rozkaz. Pogadał jeszcze trochę i pojechał. Na następnych kilka lat. A w domu Szwajów nadal czas płynął jednostajnym rytmem. Już jednak wszystkie dzieci wiedziały, że w mamie mają od teraz oficjalnie i matkę, i ojca. Rozstali się ze swoim papą jeszcze w pewien specyficzny sposób. Nosili imiona przezeń wybrane i narzucone. Od początku jednak czuli się z nimi źle, bo uznali je za brzydkie. Potworzyli, więc swoje, według nich ładniejsze, zdrobnienia i ich używało się w domu na co dzień. Teraz, bez żadnego już skrępowania, Aniela stała się Nelusią, Edward Edlochem, Teofil Teśkiem, a Teodozja Todą. Dzieci przechodziły z klasy do klasy. Nela zdała maturę, pomagała swej mamie w prowadzeniu domu, zaś rodzeństwu w odrabianiu lekcji. Przejmowała, więc powoli coraz większą część jej obowiązków. Nie były one łatwe. Wspaniałe zdrowie po babci odziedziczył jedynie Edloch. Pozostała trójka odziedziczyła po dziadku zawodową chorobę maszynistów kolejowych astmę. W miarę jak dzieci podrastały, dusznica dawała się coraz bardziej we znaki. A co znaczy dla astmatyka żyć w Zagłębiu, wie tylko ten, kto tam mieszkał. W Grodźcu, koło kopalni, był ładny i zadbany, ale dziwny park. Rosły w nim piękne drzewa i przeróżne krzewy. Nie było tylko źdźbła trawy. Trzy wielkie kominy, w tym najwyższy w Polsce (105 m), pokrywały przez całą dobę najbliższą okolicę, w promieniu piętnastu kilometrów, równą i coraz grubszą warstwą sadzy, pyłu i miału. W 1921, a może 1922 roku, gdy babcia nie osiągnęła jeszcze renomy ani bardzo zdolnej krawcowej, ani też doświadczonej akuszerki, porwała się za namową swego ojca na jeszcze jeden sposób zarobkowania. Razem założyli piwiarnię. Mieściła się przy ulicy Czeladzkiej, a właściwie na jej skrzyżowaniu z ulicą Okrzei. Ale w Grodźcu nie istniała jeszcze wtedy tradycja picia piwa, to nie był przecież Śląsk. Mimo iż babcia sprowadzała codziennie aż z Sosnowca saltzstangle, wspa niałe, podłużne, wypieczone i apetycznie chrupiące bulki, posypane po wierzchu grubą solą z kminkiem, po roku lokal splajtował i babcia wróciła do swoich starych zawodów, które teraz zapewniły jej wyjątkowo dobre bytowanie. 1928-1932 Stało się przyszedłem na świat, i to na Pekinie, Iluś, Edloch na przepustce, nocne urzędowanie syna Belzebuba, towarzyska Toda, przyjaźń z Teściem, doktor Dekański lekarz domowy I tak płynęły lata. Pewnego dnia Nela przyprowadziła do domu wysokiego, szczupłego blondyna, uczesanego z przedziałkiem. - Mamo, to mój znajomy, pan Zygmunt Chlebowski. Po roku był ślub, a po następnym, 15 lutego 1928 roku o godzinie 22.15 urodziłem się ja. Pierwszą ręką ludzką, która mnie dotknęła na tej planecie, dając mi klapsa w pupę, była dłoń mojej babci Frani. Nazajutrz tata kopalnianymi końmi pojechał do Będzina do kwiaciarni i przywiózł bukiet róż dla mamy, a dla siebie wielką donicę z bardzo delikatnym jasnozielonym iglakiem, którego czubek ledwo było widać zza ceramicznego obrzeża. - Wzywam cię do zawodów - powiedział (podobno) do mnie ojciec, pochylając się nad kołyską - zobaczymy, kto będzie wyższy: ty, czy to drzewko. Moja ulubiona bliźniacza araukaria nie popuściła mi przez czternaście lat wspólnego pożycia ani centymetra wzrostu. A potem tragicznie nas rozdzielono. Odkąd sięgam pamięcią, nasz dom zawsze był bardzo wesoły. Bo choć mój tata nie należał do ludzi specjalnie towarzyskich, za sprawą mamy drzwi się u nas nie zamykały. Najbardziej z całego rodzeństwa dotknięta nasilającą się astmą, usposobienie miała bardzo pogodne. Do mamy, a więc i do nas, na Pekin, garnęło się całe jej rodzeństwo. Wszak wtedy, gdy babcia koncentrowała wszystkie swoje wysiłki na związaniu końca z końcem, to moja mama jako najstarsza z dzieci wychowy wała młodsze rodzeństwo. Teraz, więc, mimo iż wyszła już z rodzinnego domu i zało żyła swój własny, on również stał się domem wszystkich Szwajaków. Babcia, po rozstaniu z dziadkiem, jeszcze na początku I wojny, postawiła przed sobą jeden jedyny cel wykształcić dzieci. I temu celowi podporządkowała cale swoje życie. Akuszerstwo i krawiectwo tak bez reszty ją pochłonęły, że na okazywanie miłości po prostu brakło czasu, choć dzieci swoje kochała ponad wszystko. Ale one potrzebowały jeszcze kogoś, do kogo można by się było przytulić, z kim można by porozmawiać o swoich problemach. Do tego właśnie świetnie się nadawała Nela, moja mama. Ponadto w naszym mieszkaniu byłem ja, pierwszy przedstawiciel młodszej generacji obu rodzin. Dom babci powoli pustoszał. Po mojej mamie wyfrunął z niego Tesiek. W roku mego urodzenia uzyskał w Będzinie maturę i pojechał do Warszawy, gdzie zdał egzamin na Wydział Leśnictwa w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Przepadł na dwa lata. Nie pisał listów, tylko od czasu do czasu wpadała do nas na Pekin zapłakana babcia, pokazując mamie kolejny telegram, zawsze tej samej treści: "Czy wy tam w Grodźcu nie słyszycie, jak ja tu w Warszawie wyję z głodu? ". Wtedy babcia wysyłała telegraficznym przekazem dwieście złotych i znów na jakiś czas był spokój. Po kilku tygodniach docierały do nas informacje, że Teśka widywano z szałowymi babkami w najelegantszych lokalach Warszawy. I naraz, po dwóch latach braku innego niż przytoczony powyżej telegram, znaku życia, przyszła wiadomość Tesiek się żeni. Babcia z mamą pojechały na ślub do Łodzi. Poznały pannę młodą, nieco starszą, ale wybitnej urody i po kilku dniach wróciły. O tym wyjeździe nie mówiło się wiele, ale na pytanie mego ojca, co z Teśkiem, mama odpowiedziała: - Ona chyba lubczyku mu zadała. Po roku Tesiek przysłał do babci telegram: "Mam syna Bohuna". Zadziałał ten telegram lepiej niż wieść o alarmie głodowym. Babcia posłała telegraficznie zło tych pięćset. W tym czasie Edloch, po maturze zdanej w Sosnowcu, zgodnie ze swymi dziecinnymi marzeniami poszedł na ochotnika do Szkoły Oficerów Artylerii, w Centrum Szkolenia Artylerii w Toruniu. Chciał bowiem służyć u "boga wojny". Babcia została jedynie z Todą. To pozostawanie Tody w Grodźcu też było umowne, bowiem dziadek Szwaja rzeczywiście postanowił wziąć ją do siebie, jeżeli nie na stałe, to przynajmniej na jakiś czas. Osiadł w Piotrkowie Trybunalskim w wielkim kolejowym kompleksie mieszkalnym, także zwanym Pekinem. Dwupiętrowe domy tworzące bardzo długi ciąg w kształcie koła, z dużym podwórzem pośrodku, zamieszkiwało chyba kilkaset rodzin, jako że Piotrków był wtedy jednym z największych węzłów kolejowych w Polsce. Dziadek miał już nową rodzinę. Wedle relacji Tody z pierwszego tam pobytu, pani Rozalia była osobą bardzo milą, zaś ich syn, paroletni Bronek wyróżniał się jasnoblond włosami takiej długości i urody, że ludzie oglądali się za chłopcem na ulicy. Toda przy okazji przyjrzała się z bliska realiom dziadkowych działań w służbie Komendanta. Otóż wbrew powszechnym podejrzeniom, dziadek nie łgał. Był on zaliczony do kilkuosobowej grupy wyjątkowo zaufanych maszynistów, którym zlecano zadania szczególnego znaczenia. Prowadził pociągi specjalne z Marszałkiem, z Prezydentem, był nawet odznaczony jakimś waż nym medalem za doskonałe wykonanie zadania z pociągiem-pułapką. W pierwszych latach po I wojnie, kiedy to kordon na wschodzie był dość słabo obsadzony przez polską służbę graniczną, sowieci przerzucali do nas różnego rodzaju dywersantów i agitatorów. Ci obrastali tutaj w duże watahy ludzkie, rekrutujące się ze skomunizowanych Białorusinów, Żydów, Ukraińców, czy też zbolszewizowanych Polaków. Czerwony kur miesiącami znaczył ich conocne wizyty w dziesiątkach wsi. Sprawców trudno było wytropić, bo owe tereny zamieszkiwały liczne mniejszości narodowe, które miały przewagę liczebną nad ludnością polską i niejednokrotnie sprzyjały bolszewikom. Jedna z takich band była szczególnie okrutna i skutecznie wywijała się przez dłuższy czas z zastawianych na nią sideł. Postanowiono ją zwabić w zasadzkę. Najpierw dano znać przez siatki wywiadu wojskowego, że w kwietniu 1924 roku Prezydent specjalnym pociągiem odwiedzi Wilno. Po jakimś czasie podjęto w Wilnie "otoczone ścisłą tajemnicą" przygotowania do tej wizyty. Po kolejnych tygodniach wywiad dał znać, że bolszewickie bandy zaczynają się koncentrować przy torach, w miejscu nadającym się na zasadzkę. Ściągnięto, więc duże siły wojskowe i skrycie rozlokowano w pewnej odległości od tego miejsca. I wtedy telegrafem kolejowym podano łatwą do złamania szyfrówką czas przejazdu pociągu specjalnego. Ten pociąg prowadził właśnie dziadek. I mimo że sowieci rozpoczęli ogień wcześniej niż zakładał polski plan, mimo że pierwsze serie przedziurawiły nie tylko kocioł, ale i raniły dziadka, ten zdołał doprowadzić pociąg do wyznaczonego miejsca, zatrzymać i uruchomić syrenę. Dopiero wtedy rozwarły się wrota opancerzonych wagonów i zmasowany ogień polskich cekaemów zdziesiątkował napastników. Dzieła dokończyły oddziały wojskowe zacieśniające zewnętrzne ramiona obławy. I tak właśnie oduczono bolszewików dokonywania do Polski dalszych przerzutów. Dziadek pokazał Todzie gazetę z opisem tej akcji i jego nazwiskiem tam umieszczonym. Babcia w zasadzie nie miała nic przeciwko wyjazdom Tody do dziadka, ale mama bała się, że takie przerzuty z gimnazjum będzińskiego do piotrkowskiego i z powrotem mogą się źle skończyć dla uczennicy, która za trzy lata ma zdawać maturę. Toda nie podzielała obaw starszej siostry. Wesoła, trochę pstrogłowa, bezustannie była w kimś zadurzona. Tradycyjnie, dla uczczenia każdej nowej sympatii, naciągała babcię na nową płytę. Ponieważ w naszym domu był dobry patefon kor bowy, marki His Masters Voice, wymykała się z Grodźca na Pekin i wykorzystując nieobecność mego ojca i chwilowe wyjście swej siostry, puszczała zakupioną płytę i odgrywała za każdym razem inną pantomimę. Kiedyś mama niepostrzeżenie wróciła do domu. Toda nieświadoma tego, że jest podglądana, przeginała się kocio, gdy zabójczy tenor śpiewał: To musi być cudowna, rzecz, Tak z tobą być we dwoje, I przegiąć gtowę twoją wstecz, [głowa do tyłu i zmysłowe mruczenie] I całować usta twoje [dziób rozdziawiony jak u małego gawrona oczekującego pokarmu]. Niejednokrotnie byłem widzem tego rodzaju spektakli, zaś Toda przeważnie odkrywała, że ją podglądam. Wtedy "schodziła na ziemię", normalniała i z rezygnacją machając ręką, mówiła do mnie: - Ech, Ipluś! Żebyś ty wiedział, jakie to życie jest ciężkie. Dzięki temu, że Toda absztyfikantów zmieniała dość często, ja byłem wprowadzony we wszystkie nowości muzyki rozrywkowej, szczególnie tej o zabarwieniu męsko-damskim, od najmłodszych lat. A Iplusiem zostałem mając niespełna dwa lata, gdy przed Wigilią wpuszczono do wanny przeznaczone do zabicia ryby. Stałem nad nimi godzinami i wołałem: „Iple! Iple! „. Ledwo Toda odjechała do Piotrkowa, zjawił się na przepustce Edloch. Wysoki, rozrośnięty w tiarach, szczupły w talii jak osa, zmężniały, rwał oczy wszystkich znajomych panien. Toruńską Szkołą Oficerów Artylerii był nadal zachwycony. Wszystko było tam wspaniałe. I marsze z obciążeniem, dwudziestokilometrowe w lepkim błocie po kolana, i szorowanie szczoteczkami do zębów przez mieszkańców całej sali nie dość czystych rusztów w piecu, i wynoszenie na kocu przez dwunastu ludzi w slipach, obudzonych alarmem w środku nocy, słomki znalezionej na podłodze przez dyżurnego podoficera. Oczywiście przez pierwsze dni gościł u babci, ale potem przeniósł się do nas. Co rano wstawał i budził całą kamienicę śpiewem przy goleniu. A głosy Szwajowie mieli piękne i potrafili robić z nich użytek. Wtedy chyba po raz pierwszy i ja dałem znać, że potrafię odróżnić to, co lubię, od tego, co mi się nie podoba. Rano stałem pod drzwiami łazienki i słuchałem jak zwykle śpiewu wujka. Ale czas i piosenki mijały, a tego, na co czekałem, nie było. Zapukałem więc do drzwi: - Kto tam? - Ipluś. - A, Ipluś. Jak się masz? Chcesz do łazienki? - Nie. - To czego chcesz? - Ufciuś, zaśpiewaj. - No, przecież śpiewam. - Ale nie to. Zaśpiewaj to długie. - Jakie drugie? - Glataalmata. Zrobiła się cisza i naraz wujek Edloch parsknął niepohamowanym śmiechem. Otworzył drzwi, wytoczył się na korytarz, wyściskał mnie, posadził w stołowym na stole i w obecności obudzonych domowników wykonał koncert życzeń toruńską żurawiejkę: Jak cielę uwiązane starym powrozem, Skacze jak opętane z tylu za wozem, A cóż to za kawał grata, to jest nasza armata, Tra-ta-ta, tra-ta-ta-ta, nasza armata. I w ten sposób stałem się dla rodziny Czarusiem podwójnego zawołania „IpluśGlataalmata”. A wujek był, był, i pewnego dnia zniknął. Zrobiło się pusto i smutno. Nawet mój papa, nieskory do takich wyznań, po przyjściu z pracy chodził po pokoju i narzekał: - Że też oni mają takie krótkie przepustki. Szkoda, że ten wspaniały chłopak musiał już odjechać. Ojciec darzył dużą sympatią nie tylko Edlocha, ale i Todę. Ich otwartość, żywiołowość i pogoda ducha przybliżały mu młodość, której nigdy nie miał. Jak w wielu rodzinach, tak i u nas nie obeszło się bez prorokowania, kim zostanę w przyszłości. Kiedy już zacząłem posługiwać się mową i wyciągałem z tego, co się wokół mnie działo jakieś pseudologiczne wnioski, ja również brałem udział w tym prognozowaniu. Mój wybór wynikał z najświeższych doznań i obserwacji. I tak, po każdym czyszczeniu kominów na Pekinie upatrywałem moją przyszłość w zawodzie kominiarza patrzącego na wszystko i wszystkich z góry. Po każdym pożarze albo trzeciomajowej manifestacji widziałem siebie w złotym kasku strażackim. Akceptowałem wcielenie Winnetou, choć bywało, że ten szlachetny czerwonoskóry posługiwał się i rycerskim mieczem. Oczywiście, były to wcielenia dodatkowe przy powołaniu podstawowym oficera artylerii. Później, gdy moje widzenie świata się rozszerzało, nosiłem (w wyobraźni) szeroką, reglanową jesionkę genialnego detektywa angielskiego Roberta McGracea, dla którego Sherlock Holmes był chłopaczkiem do przynoszenia piwa z pubu. Od kiedy zacząłem chodzić z ojcem do kina i oglądać kroniki PAT-a, często przymierzałem przed lustrem kapelusze ojca (odpowiednio wypchane gazetami, by mi nie wpadały całkiem na uszy) i wtedy wydawało mi się, że jestem ambasadorem Rzeczypospolitej składającym, przed frontem czerwonokurtkowej gwardii królewskiej w czarnych, futrzanych bermycach, listy uwierzytelniające brytyjskiemu monarsze. I tu jak się później okaże byłem w moich marzeniach już trochę bliżej rzeczywistości. Najbardziej jednak sprawdziła się prognoza związana z pewnym wydarzeniem, którego sprawcą stałem się we wczesnym dzieciństwie. Był okres bożonarodzeniowy, miałem niespełna trzy lata i dość dobrze opanowaną umiejętność wyłażenia z łóżeczka mimo zaciągniętej siatki. Pewnej nocy obudziłem się niedługo po zaśnięciu. Z ciemnej sypialni podreptałem do jadalni, skąd przez uchylone drzwi widoczna była smuga światła. W pokoju błyszczała choinka, a na biurku taty, obok zapalonej lampy leżała wielka księga z przeciągniętymi przez grzbiet sznurami, u których końca wisiała czerwona pieczęć. Dla mnie była to tajemnicza księga. Rodzice, bowiem nie pozwalali mi nawet zbliżać się do niej. Ale teraz rodziców nie było. Wgramolilem się na fotel i stojąc na nim przewracałem z mozołem kartki-olbrzymy, przy okazji drąc niektóre z nich. Widać uznałem tę książkę pełną malutkich, zapisanych rzędami znaczków za nudną i postanowiłem ją zilustrować. Obsadka tkwiła w kałamarzu. Przystąpiłem, więc do dzieła, wodząc po zapisanych kartkach nie tylko stalówką, ale i grubszym końcem obsadki. Po „zilustrowaniu” kilku stron albo uznałem swą działalność za zakończoną, albo poczułem się znużony, bo nagle rozdarłem się na cały dom, pobiegłem do kuchni i wrzeszcząc wniebogłosy zacząłem walić piąstkami w drzwi na korytarz. Skutek był prawie natychmiastowy. Z trzaskiem otwarły się drzwi u sąsiadów, przestraszeni rodzice porwali mnie na ręce i pełni poczucia winy ponieśli do łóżeczka. Tam długo oboje siedzieli przy mnie, aż spazmatyczne łkanie umilkło. Wtedy tata, trochę po to, by jakoś nawiązać kontakt z przerażonym dzieckiem, a także trochę ciekaw, zapytał: - Iplusiu, a ty po obudzeniu zaraz pobiegłeś do drzwi i wołałeś nas? - Nie od lazu. - A co robiłeś przedtem? - Placowałem. - A gdzie pracowałeś? - Psy biulku twoim. Lysowałem oblazki w tej dużej książce. - Rany boskie! - krzyknął przerażony ojciec i trzymając się za głowę, popędził do pokoju. To, co się potem działo, trudno opisać. Rzecz się stała głośna na pół Grodźca. Była to, bowiem główna księga bilansowa kopalni, chyba za rok 1930, o numerowanych i przylakowanych kartach. Nie należało w niej nic zmieniać czy kasować, ani tym bar dziej nic z niej wyrywać. Dyrektor Skarbiński, „car i Boh” kopalni, dwukrotnie zwoływał posiedzenie dyrekcji, podczas którego zastanawiano się, jak zgodnie z przepisami naprawić moje „ilustracyjne” szkody. Nazwał mnie synem Belzebuba. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale byłem dumny, natomiast tata chodził jak struty. Z biegiem czasu wszystko jednak ucichło, a dyrektor Skarbiński wyraził nawet życzenie poznania swego „najmłodszego urzędnika”. Odsztyftowany poszedłem za rączkę z ojcem do dyrekcji. Odpowiednio wyuczony, szurnąłem nogami od progu, przywitałem się z panem dyrektorem, dostałem od niego czekoladę, no i porozmawialiśmy sobie. To znaczy my obaj, bo zgnębiony tata wolał się już nie odzywać. Przy pożegnaniu, pan dyrektor powiedział: - Widziałem twoje rysunki. Nawet ładne. Od razu go polubiłem. I powiedziałem: - Mnie się tez podobały. A tatusiowi nie. - No, bo wiesz, Czarusiu, nie wszyscy tatusiowie znają się na sztuce. Zdarzenie przeszło do rodzinnej legendy. Wyrwane z bilansowej księgi karty z moimi rysunkami okazywano gościom, na co drugim przyjęciu. Nikt jednak nie podzielił zachwytu dyrektora Skarbińskiego nad ich maestrią. Co do mojej przyszłości, zdania były podzielone. Jedni uważali, że zostanę dyrektorem kopalni, bo podpis mam zamaszysty i ładniejszy od Skarbińskiego, drudzy a tych była większość rozwodzili się nad charakterem pisma, bardzo jak na mój wiek wyrobionym i wyrokowali, że zostanę albo literatem, albo dziennikarzem. Ci drudzy trafili w dziesiątkę. Ale wróćmy do chronologii. Po wyjeździe Edlocha zapanowała nuda, na szczęście nie na długo. Pewnego przedpołudnia, gdy ojciec był jeszcze w biurze, ktoś zapukał do naszych drzwi. Akurat strasznie marudziłem i mama trzymała mnie na ręku. Wszedł mężczyzna, jakiś bardzo zgaszony, z podkrążonymi oczami i boleśnie skrzywionymi ustami. Stanął w progu i w milczeniu patrzył na mamę. A ta krzyknęła: „Tesiek” i on już ją (i mnie) obejmował. Było coś dziwnego w zachowaniu tego mojego nigdy dotąd nie widzianego (a raczej nie pamiętanego) wujka, który przecież był moim ojcem chrzestnym. Przerażona jego zachowaniem siostra dopytywała się cały czas: - Co się z tobą dzieje? Gdzie byłeś? Nie odzywałeś się tak długo, że razem z mamą już nie wiedziałyśmy, co o tym myśleć. Znędznialeś i sczerniałeś jak Piotrowin. Sam przyjechałeś? Czy może z Aliną i Bohunem? - Sam, Neluś, sam. W ogóle zostałem sam - powiedział to jakimś zduszonym głosem i zaniósł się suchym szlochem. I tak oto w moje życie wszedł wujek Tesiek, który miał się stać alfą i omegą mojego dzieciństwa. Na razie nic jednak na to nie wskazywało. Tesiek był jakiś zamknięty. Zajął mój pokoik, (bo ja i tak spałem w sypialni rodziców), palił światło całą noc, spacerował po skrzypiącej podłodze, kładł się do snu o świcie, budził w południe, a potem cały dzień siedział bez ruchu w stołowym pokoju w bujanym fotelu i patrzył godzinami w róg sufitu. Mama mu dogadzała jak mogła, ale on nie był chętny ani do jedzenia, ani do rozmowy. Małżeństwo z nieznaną ciotką Aliną rozpadło się, ona odeszła zabierając małego Bohunka, Tesiek rzucił studia na SGGW. Ojciec nie mógł się nadziwić, że to przeżycie tak zmogło Teśka, który nie bez powodu miał opinię największego grodzieckiego podrywacza. - Miałaś rację. Ona mu chyba lubczyku zadała - przyznał mamie. - I tak dziwnie patrzy na Iplusia, zauważyłaś? - Bo mu Bohunka przypomina. Mijały dni i tygodnie, a wujka apatia nie opuszczała. Czasem tylko zaczynał coś mruczeć pod nosem, jakieś nie znane mi melodie i wtedy było tam i „Hej, uhniem”, i „coś o „Dniprze szerokim” i innych dziwactwach. Z krótkich rozmów z Teśkiem wynikało, że przez ostatnie dwa lata był na praktykach studenckich, tak zwanym urządzaniu lasu, na południowym Polesiu i wrócił stamtąd zauroczony ukraińskością. Trochę się go bałem. Musiała nastąpić jednak jakaś zmiana w zachowaniu wujka, jakiś gest czy nikły uśmiech, bo pewnego dnia odważyłem się podejść do bujanego fotela, wdrapać na kolana „ufciusia” Teśka i zażyczyć sobie: - Ufciuś, opodałaj Iplusiowi. Tesiek popatrzył na mnie trochę zdziwiony i zapytał: - A co ja mam Iplusiowi opodałać? - Bajećkę. - A o czym ta bajeczka ma być? - O Dnipse sylokim. - O Dniprze szyrokim? - zadziwił się wujek dobrze. Ale żebyś nie żałował. Sam chciałeś - powiedział, dziwnie jakoś się uśmiechając i podjął po chwili: - Była taka wielka, straszna rzeka, nazywała się Dniepr. Gdy tylko przychodziła bezksiężycowa noc i zaczynały bić pioruny, na wzburzone fale wypływał małą łódką rozbójnik Sieńka Riazin ze swoją kochanką, piękną Cyganką, i grał jej na bałałajce. I tak płynęła spokojnie leniwa, romantyczna opowieść, fale Dniepru ryczały, pioruny biły, a nieprzytomnie zakochany Sieńka grał na bałałajce o swej nie odwza jemnionej miłości, Cyganka zaś w nos mu się śmiała. Tak się śmiała, że on miał tego serdecznie dosyć, więc... Więc wyjął długi nóż - głos wujka zszedł do suflerskiego szeptu, a ja siedziałem na jego kolanach, sparaliżowany ze strachu - i zabił ją. - Uaaa! - wrzasnąłem głosem tak strasznym, że moja mama z kuchni wpadła do pokoju wołając z przerażeniem: - Co się tu stało? A ja, wyrywając się z objęć wujka i wyciągając ręce do mamy, krzyczałem, zanosząc się od spazmatycznego łkania: - Ziabił ją! Wzioł nózia i ziabił ją! - Ty stary idioto! - krzyczała moja matka tuląc mnie do piersi - bzdury dziecku opowiadasz, jeszcze kolki ze strachu dostanie. A wujek uśmiechnął się lekko i rzekł: ; - Widzisz, smarkaczu, co narobiłeś? Sam chciałeś bajeczki o Dnieprze. Więcej do mnie w tej sprawie nie przychodź. Upłynęło kilka minut, zanim matce udało się opanować mój płacz, a ja na jakiś czas miałem dosyć bajeczek „ufciusia” Teśka. Ale nie na długo. Jeszcze tego samego popołudnia wspiąłem się na jego kolana i poprosiłem: - Ufciuś, opodalaj bajećkę. - Odejdź ode mnie, pędraku, będziesz znów ryczał. - Nie będę lycał. - Słowo? - Słowo. - A o czym ma być ta bajeczka? - O sylokim Dnipse. No i sytuacja powtórzyła się co do joty. Tym razem matka zabroniła mi aż do wieczora wchodzić do pokoju z bujanym fotelem. Ale nazajutrz, ledwo „ufciuś” wstał i jeszcze nie ogolony siadł na fotelu wypalić porannego papierosa, już byłem na jego kolanach i prosiłem: - Opodałaj bajećkę. I znów powtórzył się dialog z poprzedniego dnia. I znów wujek uległ moim zapewnieniom. I znów Sieńka Riazin ślizgał się na swej czajce po wburzonych falach Dniepru, grał na bałałajce niewiernej Cygance o swej miłości. Ale gdy wujek doszedł do momentu, w którym Sieńka wyjął długi nóż... - Ufciuś, Ipluś pójdzie żłobie siusiu - powiedziałem zsuwając się szybko z fotela. Po dłuższej chwili wróciłem i wdrapałem się na kolana wujka. - No, więc na czym to tam skończyliśmy? - zapytał wujek. - Ufciuś, telas Ipluś opodaje ci bajećkę - zaproponowałem. - Dobrze - przystał zaciekawiony wujek. - I wzioł nózia i ziabił ją - wyrzuciłem z siebie, jak mogłem najszybciej, patrząc wujkowi w oczy. - Kto? Kogo? - zdumiał się Tesiek. - No, Sieńka, Cigankę. - I ty nie ryczysz? - Tylko sceniaki lycom. I tak się zaczęło moje wspaniałe kumplostwo z Teśkiem, który jakby naraz ozdrowiał. Skończył z wysiadywaniem w fotelu i oglądaniem sufitu. Zaczęliśmy chodzić na spacery najpierw do ogródków, potem do kopalnianego parku, a następnie na trasy coraz dłuższe i dłuższe. Na Dorotkę, na Parcinę, na polanę Rozkówki. Za carskich czasów zesłańcy, po odsiedzeniu wyroku lub wykupieni przez rodziny, przy wiezieni z Syberii do Lasku Boleradzkiego, czy też nad Brynicę, właśnie na tej pola nie rozkuwani byli z kajdan, przed przekazaniem ich za granicę. Gdzie nie mogłem dojść, byłem wnoszony na plecach Teśka. I jakoś nie dolegały mu przy tym astma tyczne duszności. Tesiek cały czas mówił, opowiadał. A miał, o czym, bo dzieje Zagłębia znal w najdrobniejszych szczegółach, od Kazimierza Wielkiego poczynając, po prze prawy dokonywane na wrotach stodół, a podejmowane przez grodzieckich chłopców na drugi brzeg szeroko rozlanej w tym miejscu Brynicy, aby potarmosić „pierońskich Hanysów” z Siemianowic Śląskich. W tych ostatnich wyprawach Tesiek sam przed kilku jeszcze laty uczestniczył. Z opowiadań wyłaniał się obraz grodźczan niezmiernie swarliwych. Bo że nie lubili „Hanysów” byłem w stanie zrozumieć. Kto mógł ich w ogóle lubić? Ja żyłem dopiero od trzech lat i też już ich nie lubiłem. Ale grodźczanie i „Szwedów”, czyli czeladzian, nie lubili, choć „Szwedy” (tak, właśnie „Szwedy”, a nie „Szwedzi”) mieszkali po naszej, a nie po pruskiej stronie Brynicy. Tego już pojąć nie mogłem. - Bo nam nie chcieli oddać szubienicy - powiedział ufciuś Tesiek, nawet z teraz jeszcze wyczuwalną pretensją w głosie. - A cio to biemica? - Wrócimy do domu, zapytasz mamusię i ona ci to dokładnie wyjaśni - wujek, pomny mojej reakcji na „bajeczkę” o Sieńce i Cygance, sprytnie ominął kolejną rafę. - A z tym nieoddaniem, to było tak. I tu popłynęła kolejna opowieść. Oczywiście, w wersji wujka to oni pożyczyli i nie chcieli oddać, ale ja po latach od „Szwedów” tyle razy słyszałem, że to jednak my ją od nich pożyczyliśmy i nie chcieliśmy oddać, że w końcu nie wiem, jak to było naprawdę. - A dlacego Swędy nie chciały oddać? - dociekałem. - Bo powiedzieli, że ta szubienica będzie jeszcze służyć im i ich dzieciom. - A dlacego Swędy? - Bo jak prawdziwi Szwedzi napadli na Polskę, to czeladzianie wpuścili ich załogę do miasta bez boju. I od tego czasu sami stali się dla nas Szwedami. - A glodzieckie Swędy by nie wpuścili? - Na pewno nie. - To ja tez nie lubię celadzkieh Swędów - zgodziłem się, jak zawsze, z opinią wujka. Wracaliśmy na obiad zmęczeni, ale coraz bardziej szczęśliwi i zaprzyjaźnieni. Tesiek, opalony wiosennym słońcem, z normalną już swadą parodiował mnie przy obiedzie, odtwarzając moje z nim dialogi. Czasem wtrącał się w to mój papa ze swoimi praktycznymi radami: - Nelusiu, uważam, że na jutro musisz Teśkowi i Iplusiowi dać zamiast obiadu suchy prowiant. - A dlaczego mieliby nie zdążyć na obiad? - dziwiła się mama. - No bo teraz, po takich opowieściach, czas na działania praktyczne. Zanim znajdą jakąś stodołę, zdejmą wrota, dowleką do Brynicy, przepłyną na tamtą stronę, stoczą ten pierwszy Iplusiowy bój z Hanysami i wrócą, naturalnie zwycięzcy, to już księżyc będzie na niebie. Bardzo nie lubiłem tych ojcowych kpinek. Tesiek zupełnie dobrze mówił po niemiecku. Znajomość tego języka wyniósł z gimnazjum i z dwuletniego fakultetu językowego na SGGW. Gdy tylko do nas przyjechał, ojciec, który także nieźle władał niemieckim, zaproponował aby czymś zająć strapionego gościa wspólny, forsowny kurs dla zaawansowanych. Ale wtedy wujek tylko niechętnie machnął ręką. Teraz sam przypomniał ten pomysł i codzien nie w godzinach przedwieczornych, po powrocie taty z pracy, nasze mieszkanie rozbrzmiewało „szprechaniem”. Późną wiosną 1931 roku przyjechała z Piotrkowa Toda. Dopiero wtedy zaczął się festiwal drak i żartów. Bo Toda i Tesiek, najbardziej dobrane i kochające się rodzeństwo, obdarzone przez naturę wielkim temperamentem, dowcipem, zdolnościami mimicznymi i parodystycznymi, potrafiło umarłego poderwać z trumny. A jeszcze Toda na codzienne wypady na Pekin zaczęła zabierać ze sobą swoją naj serdeczniejszą przyjaciółkę, Wandusię Dobroszankę. [Osoba ta i jej późniejszy mąż ludzie, którym zawdzięczam wiele dobrego jeszcze paro krotnie będą się przewijali przez te wspomnienia.] Rodzina państwa Dobroszów była w Grodźcu znana i szanowana od kilku poko leń. Spokojni, uczciwi, głęboko wierzący, żyli z dobrze prosperującego warsztatu mechanicznego usytuowanego w pobliżu kościoła oraz z domu, w którym mieszkała moja babcia z dziećmi. Wanda była rówieśnicą Tody, jej dwaj starsi bracia równolatkami Edlocha i Teśka, a listę rodzeństwa zamykała tam kilkuletnia siostrzyczka. Bliskie sąsiedztwo i równe lata powodowały, że Dobroszowie i Szwajowie stanowili bardzo dobrany, kumplowski klan. Rozjechanie się w świat dorastających dzieci spowodowało pewne rozluźnienie więzów, lecz matka Wandy, Anna o wiele młodsza od mojej babci, a tylko nieco starsza od mamy dość często nas odwiedzała. Obecne spotkania młodzieży bardzo szybko zaowocowały więc odnowieniem poprzednich przyjaźni. Nie byłem z tego zbyt zadowolony i dość często wypłakiwałem w dekolt mamy moje zazdrości o „ufciusia” Teśka, coraz bardziej anektowanego przez pomylone dziewuszyska, wujek jednak zaraz potrafił znaleźć rozsądne rozwiązanie: przedpołudniowe, długie spacery, a raczej wyprawy, pozostały moją własnością, a na popołudniowe ich wypady byłem także zapraszany, ale wspaniałomyślnie z nich rezygnowałem, bo mnie nogi bolały. Choć czasem, przede wszystkim ze względu na uroczą Wandzię, miałem wielką chęć iść. A oni ciągle gadali, gadali bez przerwy. Toda jeszcze nie miała sprecyzowanych planów pomaturalnych, ale Wandzia wybierała się na geografię i nie wykluczała Warszawy jako miejsca przyszłych studiów, choć wśród młodzieży zagłębiowskiej bardzo modny był wtedy Lwów. Tesiek, stary już patriota stołeczny, roztaczał przed nią uroki tego miasta tak gorliwie, że Toda słuchając uśmiechała się domyślnie „pod wąsem”. Ponieważ znana mi z przekazu rodzinnego i z autopsji wersja wydarzeń związanych z nimi, niekiedy znacznie różni się od wersji przedstawionej pół wieku później przez panią Wandę Dobrosz, postanowiłem nie podawać ich prawdziwych nazwisk [stąd Wanda Dobosz]. Mam nadzieję, że posługując się wersją rodzinną, korygowaną, w miarę potrzeby, sprostowaniami pani Dobrosz, nie uronię nic z tradycji rodzinnej, w której wzrastałem, a jednocześnie nie skrzywdzę przyjaciół naszej rodziny, którym nie mam powodu nie wierzyć. Prócz tego śpiewali. Do znudzenia. I nie można było mieć im tego za złe, bo robili to pięknie. Czasami wieczorem, gdy nie było wiatru (a więc nie pyliło ani z kopalni, ani z cementowni), mama otwierała okna i bez zapalania świateł odbywało się coś, co mój tata bardzo zresztą zasłuchany nazywał wyciem do księżyca. Tesiek w Warszawie mieszkał w akademiku z jakimś znanym później w świecie Buł garem tenorem, a że sam miał bardzo dobry i silny głos tej samej barwy, jego popisowym numerem było wierne naśladowanie zagranicznego kolegi. Do dziś mam w uszach w jego wykonaniu arię Nadira z Poławiaczy Pereł Bizeta wykonaną, co prawda, po polsku, ale według „umiejętności” językowych Bałkańczyka: W cziarownej noczi czieniu, Wsluchani w poszmm fal, Paczilem w rozmarzeniu, W uszpionom, czichom dal. A potem cały ten wesoły gwar skończył się nagle, jednego dnia. Toda wyjechała znów do Piotrkowa, Tesiek zdecydował się wrócić na przerwane studia i powrót ten zacząć od dalszego ciągu praktyki leśnej gdzieś na Polesiu, a Wandzia przestała przychodzić, zajęta zbliżającym się końcem roku szkolnego. Niepokój w rodzinie posiał jeden z nielicznych, ale jak zwykle treściwy, list cioci Heluni Kowerdowej. Donosiła w nim, że miesiąc temu ktoś strzelił do wujka Jana, gdy ten siedząc w domu przy stole czytał wieczorem gazetę. Według policji, był to strzał oddany z odległości trzech metrów z tzw. obrzyna i, na szczęście, wyjątkowo nieudolnie, skoro „cel” przeżył. Kula weszła o milimetry od kręgosłupa, a wyszła szyją. Wujek, po operacji w Białej Podlaskiej, był już w domu, gdzie pod opieką babci Heleny wracał szybko do zdrowia. Sprawcy, czy może sprawców, chyba nie ujęto, bo ciotka Helunia nic o tym nie pisała. Wydarzenie owo dało pole do snucia różnych domysłów. Mama twierdziła, że to zemsta ze strony kłusowników, czy złodziei drewna, dla których wujek Jan był bezlitosny, ale tata upierał się, że jest gorzej, niż przypuszcza mama, że do wujka strzelano „za nazwisko”. Wtedy nic mi to nie mówiło, musiałem na wyjaśnienie poczekać kilka lat. Lato tego roku było wyjątkowo upalne. Mama coraz trudniej znosiła zawiesinę powietrzną (trudno to nazwać inaczej) na Pekinie. Ojciec sprowadził z Niemiec najnowszy model portatywnego inhalatora, który mama mogła nosić przy sobie nawet w małej torebce. Przynosił on pewną ulgę, ale tu nawet zdrowi ludzie nie bardzo mieli czym oddychać. Czas elektronicznych wentylatorów i odpylaczy montowanych na kominach fabryk miał nadejść dopiero za pół wieku. Pekin, biegnący ze wschodu na zachód, przecinał kilometrową odległość między pięcioma kominami cementowni ,,Solvay" a trzema gigantycznymi kominami kopalni Grodziec. Pomimo podwójnych, przeważnie zamkniętych latem i zimą okien, budząc się rano wiedzieliśmy, czy wiatr jest od południa, czy od północy. Jeżeli był od południa, to w okna naszej kuchni i jadalni waliły kłęby dymu kopalnianego i wszystkie meble, niezależnie od częstotliwości odkurzania, pokrywała cieniutka warstewka czarnej sadzy, gdy zaś dął od północy, w zębach zgrzytał biały wapień z olbrzymich obrotowych młynów cementowni. Najlżej się oddychało, kiedy wiatr wiał od wschodu, czyli od Czeladzi, albo wojkowicki, zachodni. Hulał wtedy wzdłuż ulicy Konopnickiej i nasze złe grodzieckie dymy niósł innym. Co prawda, w Czeladzi i w Wojkowicach dymiły kominy kopalń „Saturn” i „Jowisz”, ale były one daleko i nim szkodliwe wyziewy, po długim locie, dotarły do Grodźea, gubiły po drodze najcięższe składniki. Chociaż mogliśmy korzystać z opieki lekarskiej kopalnianego ambulatorium, gdzie ordynował świetny, ale dość ponury doktor Karsz, woleliśmy naszego lekarza domowego, doktora Adolfa Dekańskiego. I nie tylko, dlatego, że mieszkał w drugiej klatce schodowej naszego bloku. Ten bardzo wysoki mężczyzna, chudy i prosty jak trzcina, mimo iż zbliżał się do siedemdziesiątki (a może wtedy już nawet ją prze kroczył), był wyjątkowy i jako lekarz, i jako człowiek. Miał białą czuprynę zaczesaną na jeża, tego samego koloru obwisłe, sumiaste wąsy i krzaczaste, nastroszone brwi. Do tego niebieskie oczy, wiele autentycznej ojcowskiej miłości dla mojej mamy i torbę bez dna zawsze pełną czekoladowych cukierków dla mnie. Czyż mogłem go nie kochać? Niestety, był samotny, bo jego bardzo liczną i kochającą się rodzinę bolszewicy wymordowali na Ukrainie podczas rewolucji. Może, dlatego moją mamę traktował jak własną córkę. Ze względu na charakterystyczny dźwięk wydawany przez mamy inhalator, doktor nazywał ją „moja kochana pani Nela Fitu-Fitu”. Jesienią tego roku zatrzymał kiedyś na podwórku mego ojca i powiedział: - Panie Zygmuncie drogi, w przyszłym roku musimy naszą kochaną „FituFitu” wysłać koniecznie na dobre powietrze. Boję się o nią coraz bardziej. - Gdzie pan doktor radzi? - No, najlepsza byłaby Szczawnica. I tak się rozstali, pozornie bez dalszego ciągu. W listopadzie znów zjawiła się Toda. Ta przeurocza, przezabawna dziewczyna, bardzo towarzyska i rozrywana przez koleżanki i kolegów, na imieniny, prywatki i zabawy chodziła przez dziesięć miesięcy w roku. Ale w listopadzie i grudniu, zgod nie ze swoją od lat ogarniającą ją o tej porze obsesją, oddawała się przygotowaniu wystroju choinki. Nie uznawała żadnych lampek elektrycznych ani szklanych bom bek, tylko własnoręcznie wykonywane "ciaćka", których żywot jednak według niej nie mógł być dłuższy niż jeden sezon. Co roku, rozbierając po Trzech Królach drzewko, wszystkie przepiękne ozdoby wkładała do pieca i od listopada zaczynała swoje maj ster kowanie od nowa. A była w tej materii mistrzynią. Miała już na swoim koncie choinki kolorystyczne, tematyczne, geograficzne, różne. W tym roku uznała, że dorosłem już do tego, aby zostać jej asystentem. To właśnie dzięki Todzie, co naj mniej przez czterdzieści lat kultywowałem przepiękną ideę choinkową. Dzisiaj, choć własnoręcznie produkowane ozdoby odeszły w niepamięć, co roku w naszym domu stoją dwa drzewka, mniejsze w mieszkaniu, większe na balkonie. Nigdy jednak potem nie przeżyłem długiego okresu przedświątecznego i samych świąt tak mocno, jak wtedy, jako niespełna czteroletni berbeć. To był kolejny rodzinny zjazd, ale dla mnie pierwszy wiernie zapamiętany. Zjechaliśmy się do babci na Wigilię wszyscy: i Toda, i Tesiek przeproszony ze swoją SGGW, i nowo awansowany podporucznik artylerii Edloch, i my, z całą naszą pekiń ską rodziną. A po Wigilii, przed pasterką, zebraliśmy się u prababci Katarzyny na tradycyjną siemieniatkę z mlekiem. Było tam ponad pięćdziesiąt osób, bo samych babcinych Szwajów piętnaścioro. I dalej rodzeństwo babci: Bednarkowie (od Wieka i od Edwarda), Dworaczkowie, Geblowie. I każdy ze swoją progeniturą. To były naprawdę wspaniałe święta! 1933 Moje orkiestry dęte pierwszy wyjazd do Szczawnicy spotkanie z Kiepurą Gdy skończyłem cztery lata, mój papa zapamiętały miłośnik tradycji militarnej zaczął mnie prowadzać na "swoje" imprezy i obchody. Wszystko, co wojskowe w promieniu kilkunastu kilometrów, było nasze. Ze względu na specjalność bojową wujka Edlocha, tata i ja byliśmy także zwolennikami idei, że kto posiada silną artylerię, ten ma zwycięstwo w garści. A że pod bokiem, w Będzinie, stacjonował 23. Pułk Artylerii Lekkiej, czyli pal, więc na każdego 11 Listopada staliśmy z ojcem w czasie defilady na będzińskiej trybunie. Ja jednak chciałem nie tylko patrzeć na parady wojskowe, ale i aktywnie uczestniczyć w militarnej zabawie. Tata także nie był od tego, aby się ze mną pobawić. A mieszkał na Pekinie pewien górnik, który w wypadku w kopalni stracił nogę. Był bardzo uzdolnionym modelarzem, potrafił stworzyć niejedną udaną formę i z niej odlewał cale bataliony ołowianych żołnierzy. Jednak zbyt miał tylko na husarię i Napoleonów, wobec czego zaniedbał inne bronie i formacje. Ojciec, więc, aby go zachęcić do rozszerzenia asortymentu, zamówił aż dwie kompletne baterie, czyli dwa razy po trzy działa, trzy jaszcze amunicyjne, trzynaście koni, dwudziestu jezdnych, woźniców i obsługi. I dalmierz. Oczywiście wszyscy byli z 23. pal. I tak zaczął się dziesięcioletni szał artyleryjski mój, moich kolegów i naszych ojców. Łza się w oku kręci. Wtedy też chyba począł kształtować się rodzący wiele konfliktów wewnętrznych mój patriotyzm lokalny. Zaczęło się od orkiestr dziś nazwalibyśmy je zakładowymi. Grodziec miał takie dwie: solvayowską, czyli cementowni, i naszą kopalnianą, od lat rywalizujące w walce o zwycięstwo w dorocznych, ogólnozagtębiowskich finałach orkiestr dętych. Uczestniczyło w tych derbach po kilkadziesiąt zespołów, ale grodzieckie były najlepsze. Obie w górniczych czarnych mundurach ze złotymi guzikami i takich samych czakach, tylko Solvay miał na nich amarantowe pióropusze, a kopalnia zielone. Od początku miałem problem: za kim trzymać? Powinienem za kopalnią, ze względu na tatę, ale przyjaźń, bardzo dla mnie ważna, z panem Pawłem Żołdakiem kazała mi także kochać amarantowych. Pan Żółciak był naszym najbliższym sąsiadem, bo nie tylko z tego samego bloku i tej samej klatki schodowej, ale i z tego samego piętra. I gdy z mamą często odwiedzaliśmy naszych sąsiadów, panie były zajęte rozmową lub wyszywaniem serwetek, on wypychał gazetami swoje czako solvayowskie, wkładał na moją głowę i kazał maszerować na czele orkiestry, którą jednoosobowo reprezentował on sam. A muszę dodać, że pan Zółciak to nie był ani boczny flet, ani trąbka tenorowa, ani bęben, ani fanfara, fagot czy obój, tylko sam główny kapelmistrz solvayowskiej orkiestry. Mało tego. On mnie wyraźnie kaperował. Gdy nasze panie nie widziały, pochylał się do mojego ucha i pytał, kiedy wreszcie się zapiszę do jego orkiestry. Jakże, więc mogłem nie kochać amarantowych? Problem zaostrzył się jeszcze bardziej dwa lata później, gdy nasza pekińska banda przeszła do działań bezpośrednich. Było, bowiem w zwyczaju, że w czasie pochodów, szczególnie trzeciomajowych, przed każdą orkiestrą szła wataha zwolenników orkiestry przeciwnej i okropnie się wykrzywiając lizała plasterki cytryny. Trębaczom ślina ciekła, zapluwali instrumenty i to był koniec gry. Wtedy do akcji wchodziła ich ochrona, która przepędzała cytryniarzy. Ale dla mnie te fascynujące sprawy były jeszcze długo czystą teorią, bo na skutek wewnętrznego rozdar cia nie mogłem opowiedzieć się po żadnej ze stron. Aż wreszcie, w roku bodajże 1935, problem niespodziewanie rozwiązał się sam. Pan Zółciak przeszedł na emeryturę i wyprowadził się nie tylko z naszej kamienicy, ale w ogóle z Pekinu. Naszym nowym sąsiadem został sztygar Kubicz z kopalni Grodziec, który jak cały nadzór górniczy nosił pióropusz biały. I też mi pozwalał nosić swoje czako. Teraz, więc, już bez żadnych oporów, na najbliższy trzeciomajowy pochód poszedłem lizać cytrynę przed amarantowymi. Współzawodnictwo obu doskonałych zespołów nie wyczerpywało jednak orkiestrowych problemów Grodźca i jego ośmiu tysięcy mieszkańców. Były tu, bowiem jeszcze trzy orkiestry, w tym dwie dęte: straży pożarnej, której komendantem był brat babci Edward Bednarek (na paradach występował w złotym kasku), oraz wiejska, dla której z kolei babcia Frania szyła fartuchy do werbli i proporce do fanfar. Istniała też ogólnogrodziecka orkiestra symfoniczna, gdzie pan Zółciak był dyrygentem, a sąsiad z drugiej klatki naszej kamienicy, pan Lucjan Paneczko, grał na skrzypcach jako solista. Z każdą z tych pięciu orkiestr byłem po trosze związany. W niedziele od wiosny do jesieni zespoły te, na zmianę, występowały w muszli koncertowej naszego parku. A dzisiaj, gdy umiera ktoś z Grodźca, na pogrzebie gra orkiestra z Będzina lub Czeladzi. Wróćmy jednak jeszcze do lata 1933 roku. Okazało się, że obawy o zdrowie mamy, wypowiedziane przed rokiem przez doktora Dekańskiego, nie zostały przez ojca zignorowane. Z wymienionej zimą korespondencji wynikało niezbicie, iż mamy w Szczawnicy kuzynów prowadzących pensjonat. Rodzice postanowili, że wyjedziemy na lipiec całą trójką. Był to dla mnie bardzo ważny wyjazd, bo pierwszy na taką odległość, a przy tym wchodziłem w wielki świat, także towarzyski. Połączenie komunikacyjne Grodźca z Podhalem było wyjątkowo skomplikowane, więc aby podróż nie zmęczyła mamy, tata wymyślił specjalny plan jazdy. Wyjechaliśmy bardzo wcześnie rano bodajże o 6.00 kopalnianym samochodem dyrektorskim i już o 7.30 byliśmy w Krakowie. Toż to niewiele ponad osiemdziesiąt kilometrów, tam, na Rynku Mariackim w znanej kawiarni Hawełki zjedliśmy śniadanie, o 9.00 złapaliśmy luxtorpedę Warszawa-Zakopane, po godzinie wysiedliśmy w Nowym Targu, skąd autobus w ciągu pół godziny przerzucił nas do Szczawnicy. W późniejszych latach pokonywaliśmy tę trasę jeszcze kilkakrotnie, zawsze według tego samego planu. Pensjonat okazał się dużą dwupiętrową willą pod nazwą „Boży Dar” i mieścił się przy ulicy Zdrojowej głównej arterii uzdrowiska. Właścicielki, dwie bardzo przystojne siostry (z domu Weyers), kazały mi zwracać się do siebie per „ciociu”, więc to chyba właśnie one były naszymi kuzynkami. Obie wyszły za mąż za prawników. Stefania za mecenasa Bryzka, zaś Stanisława za majora sądownictwa wojskowego w stanie spoczynku, Władysława Płachtowskiego. Wszyscy oni powitali nas serdecznie i miło. Mieliśmy bardzo ładny, duży, słoneczny pokój na pierwszym piętrze, z widokiem na Bryjarkę taką szczawnicką Dorotkę. „Boży Dar” otoczony był dużym parkiem z oszałamiającą ilością poziomek nie do przejedzenia. I rydzów, które smażone na patelni na maśle, stały się wnet moją ulubioną potrawą, i nie tylko smażone, ale także kiszone i marynowane. Mama, zwolenniczka potraw konkretnych i raczej ostrych, widziała w tych moich upodobaniach smakowych pewne cechy dziedziczne. Papa zaś zgadzał się z tym, że preferuję potrawy ostre, pod warunkiem jednak, iż do tych ostrych zaliczymy także wedlowską czekoladę i „kabałko” van Houtena. Dni w Szczawnicy upływały szybko. Wycieczki na Trzy Korony i Bryjarkę, do Krościenka do starej, drewnianej karczmy żydowskiej obok pomnika Jagiełły, w której podawano wspaniałe smażone pstrągi smakowanie żętycy na Hali Jaworki i fatalne tego skutki, pierwsze przyjaźnie z białymi, wielkimi, kudłatymi i okropnie zapchlonymi owczarkami, to przeżycia niezapomniane. Do dziś pamiętam, że gdy kończąc pokonywanie Przełomu Dunajca dobijaliśmy tratwami do szczawnickiej przystani, witali nas ognistymi czardaszami wycinanymi na skrzyp cach Cyganie, stojący po pas w wodzie. Bardzo ich żałowałem, bo mimo lipca woda w tej górskiej rzece miała wyjątkowo niską temperaturę. Powietrze było tu zaiste wspaniałe. Mama odżywała. Zaopatrzyliśmy się w trzy bardzo ładne kolorowe dzbanuszki, bo do programu leczenia mamy należało także trzykrotne w ciągu dnia picie, podczas obowiązkowych spacerów, "Józefinki" wody zdrojowej o smaku tak obrzydliwym, słono-gorzkim, i do tego ciepłej, że my, towarzysząc mamie, ukradkiem wylewaliśmy zawartość naszych dzbaneczków w trawę lub między kwiaty. A musieliśmy się z tym bardzo kryć, i to podwójnie: raz przed mamą, aby jej nie było przykro, i dwa przed strażą zdrojową, gdyż wszelkie zaśmiecanie deptaków, kwietników i trawników groziło karą w wysokości pięciu złotych, za którą to kwotę kupowało się wówczas dwadzieścia pięć pysznych ciastek tortowych. Wody źródlane zaliczono tu do czynników zanieczyszczających, bo podobno ratowały ludzi, ale niszczyły zieleń. Gwoździem programu szczawnickiego okazał się niespodziewany przejazd przez to uzdrowisko, w drodze „ze świata” do ulubionej Krynicy, wspaniałego tenora Jana Kiepury. Zaprzyjaźniony z „bożydarowym majorostwem”, zgodził się przenocować w tym właśnie pensjonacie, co dla nas było szczególnie ważne wszak to nasz zagłębiowski rodak z Sosnowca. Pensjonat pucowano już tydzień wcześniej. A że wiadomość o zatrzymaniu się artysty w „Bożym Darze” została wcześniej dyskretnie upowszechniona (oczywiście, nie wiadomo przez kogo), na kilka godzin przed przyjazdem mistrza tłum wielbicieli (a raczej wielbicielek) zaczął okupować chodniki i jezdnię przed pensjonatem. Liczono, bowiem, że Kiepura, zgodnie ze swoim zwyczajem, nie da się długo prosić o zaimprowizowany koncert. I rzeczywiście. Ledwo rozgościł się w pokoju i wyszedł spod prysznica, już pokazał się na balkonie, gdzie oczekujący tłum powitał go brawami i oklaskami. A on jednym ruchem ręki uciszył wiwaty i zaczął jak zwykle: Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki, Całoooować chcęęę... I śpiewał tak przez dwie godziny. A wieczorem, w jadalni, zasiedliśmy wszyscy do uroczystej kolacji. Tego wieczoru nie zapomnę do końca życia. Moi rodzice także pamiętali go długo. Stoły ustawiono w podkowę, a honorowy gość miał miejsce pośrodku głównego stołu. Tak się złożyło, że wraz z rodzicami siedziałem przy tym samym stole, także pośrodku, tyle że po przeciwnej, wewnętrznej stronie podkowy. Przez pół kolacji nie tknąłem żadnej z bardzo smacznych potraw. Pożerałem wzrokiem moje vis-a-vis, oddzielony od niego tylko szerokością śnieżnego obrusa. Rodzice byli tym wyraźnie zaniepokojeni. Zwrócił wreszcie na to uwagę także sam mistrz i zapytał: - Czemu mi się tak bacznie przyglądasz, młody dżentelmenie? Wszyscy umilkli, przysłuchując się naszej rozmowie. Kątem oka dostrzegłem, że mama zesztywniała, a tata spurpurowiał. A ja nic, konwersuję: - Bo chcę sprawdzić, czy pan naprawdę tak wygląda, jak mi babcia opowiadała. - A twoja babcia mnie zna? - Bardzo dobrze. Bo my też jesteśmy z Zagłębia. - Och! Jak to miło. A skąd? Mama kopnęła mnie pod stołem w kostkę, a ojciec próbował ułowić moją rękę. Bez skutku. No i stało się. - Z Grodźca. I babcia mówiła, że jak ona miała piwiarnię przy Czeladzkiej, to pan przyjeżdżał furgonem z Sosnowca i z piekarni swego tatusia przywoził saltzstangle do naszego piwa. Babcia mówi, że takich saltzstangli jak pan Kiepura, nie piekł nikt w Zagłębiu. Nad stołem zawisła śmiertelna cisza. Po przyśpieszonym oddechu mamy poznałem, że zbliża się atak dusznicy. Ojciec uchwyciwszy moją dłoń, dokładał wszelkich starań, aby mi ją zmiażdżyć. A Kiepura patrzył na mnie i twarz mu się rozciągała w paroksyzmie tłumionego śmiechu. Wreszcie nie wytrzymał i parsknął w sposób tak spontaniczny i szczery, że aż odchylił się na oparcie. - Patrzajcie państwo, jaki ten świat jest mały. Oczywiście, dżentelmenie, że pamiętam i tę piwiarnię, i twoją babcię. Pozdrów ją ode mnie. Mojemu ojcu zrobiłaby największą przyjemność tak wysoka opinia o jego saltzstanglach. A w ogóle to uważam, że my, krajanie z Zagłębia, nie powinniśmy siedzieć tak daleko od siebie. Przełaź tu do mnie, dżentelmenie. Nurknąłem pod stołem i już postawiono mi krzesło przy mistrzu. Na rodziców bałem się spojrzeć, ale Kiepura tymi kilkoma zdaniami tak skutecznie rozładował atmosferę, że po chwili wszyscy pękali ze śmiechu. Gdy wróciliśmy do pokoju, tata powiedział do mamy: - A jednak on się jeszcze nie nadaje, żeby go wprowadzać między kulturalnych ludzi. - Dlaczego? - wykrzyknąłem oburzony. - Bo jesteś za mały brzdąc. - Nieprawda. Pan Kiepura powiedział, że jestem młodym dżentelmenem. A on się na tym zna. - Śpij, porozmawiamy jutro. Jutro jednak już żadnej rozmowy nie było. A ja, jako krajan mistrza, stałem się do końca pobytu pupilem całego „Bożego Daru”. Ze Szczawnicy wróciliśmy pełni wrażeń i szczęśliwi, bo mama czuła się doskonale. Czy był to rezultat pienińskiego powietrza, czy też paskudnej wody zdrojowej, nie wiadomo. Radość naszą podzielał także doktor Dekański. - Znaleźliśmy sposób na chorobę naszej Fitu-Fitu mówił zacierając ręce. Trzeba to będzie w przyszłym roku powtórzyć, aby tegoroczne zdobycze utrwalić. Snuł takie dalekosiężne plany strategiczne u nas w domu, gdy rodzice zaprosili go na pourlopową herbatkę. Tak, właśnie herbatkę, bo doktor Dekański, podobnie jak wujek Kowerda, nie uznawał innych napojów niż herbata, i do tego z kostką cukru między szczęką a policzkiem, czyli „na prykusku”. [pogryzając] I obowiązkowo z łyżeczką sterczącą ze szklanki w czasie picia. - Panie Zygmuncie, mówiąc tak między nami, ja wolę, gdy pani Nela przygotowuje mi herbatę - droczył się z ojcem. - Bo u niej kipiatok, [wrzątek] to jest kipiatok. A u pana czasem zdarza się rzecz prawie niemożliwa. Kipiatok bywa chalodnyj. Aha! Chciałem państwu opowiedzieć, jak to sowieci wzbogacili ostatnio sposób picia her baty w Sojuzie. Za carskich czasów wszyscy piliśmy na dwa sposoby: „na prikusku”, albo "na „prilizku”. [liżąc] A teraz tak piją tylko towarzysze, zaś naród pije wyłącznie albo „na prigladku” [oglądając], albo „na pridumku” [marząc] Oj, nie lubił nasz pan doktor bolszewików, nie lubił. Ale trudno się dziwić, po takich przejściach... W końcu października przyjechała Toda z Piotrkowa i zadecydowała, że w tym roku i u babci, i u nas choinka będzie w kwiat jabłoni, czyli biało-różowa. Przez dwa miesiące wycinaliśmy tysiące kółek, nacinaliśmy brzegi i fryzowaliśmy je do zwariowania. Całe palce mieliśmy w bąblach. Pomagała nam mama, a często i ojciec. Namęczyliśmy się setnie, ale choinki były cudo! 1934 Edloch zdradza artylerzystów, zakupy u Sandzerowej, separacja rodziców, przeprowadzka na Grodziec, moja miłość do kina, atak na huczki poranne, „godzinki” z babcią, święta, jakich dotąd nie znałem, bibuła w walizce Edlocha Rok 1934 zaczął się dobrze, Edloch został dowódcą plutonu ciężkich karabinów maszynowych w jednym z dywizjonów toruńskiego pułku artylerii. Miał pod swoimi rozkazami ponad czterdziestu ludzi. To musi być najlepszy pluton kaemów w pułku odgrażał się na zakończenie świątecznego urlopu. W tej sytuacji na najbliższe imieniny dla dwóch moich ołowianych baterii stacjonujących w pudle pod łóżkiem zamówiłem u papy także pluton kaemów. I w miesiąc później go dostałem. Poprosiłem, więc mamę, aby napisała do wujka, że moi kaemiści już są najlepsi w naszym bloku. Potem jednak wszystko zaczęło iść ku gorszemu. Jeszcze na wiosnę Wandzia Dobroszanka „syjamska siostra” Tody, jak ją nazywał Tesiek zdała maturę i zdecydowała się pójść na Wydział Geografii UW ale Toda, zgodnie z przewidywaniami mamy, egzamin dojrzałości oblała. Wszyscy byliśmy tym bardzo przybici, ja też, choć nie w pełni wiedziałem, o co tu chodzi. Następnie zaczęły się pojawiać pierwsze zapowiedzi kryzysu w Polsce, a więc i w Grodźcu. Ograniczono wydobycie węgla, zaczęto zwalniać z pracy najpierw górników, potem także urzędników i pracowników nadzoru technicznego. Tata podał w wątpliwość wyjazd do Szczawnicy, choć widać było wyraźnie, że im dalej od naszego ubiegłorocznego pobytu w Pieninach, tym gorzej ze zdrowiem mamy. W lecie Tesiek nas zawiadomił, że leśnictwa na SGGW ma już po dziurki w nosie i zmienia fakultet. Już nie pamiętam, ale tym razem mówiło się chyba o medycynie. - Jezus! Maria! Ja chyba zwariuję z tymi moimi dziećmi - narzekała babcia Frania, zmieniając okład z wody z octem na bolącej głowie. I wtedy stalą się rzecz straszna. Tak mi się przynajmniej zdawało. Edloch napisał do babci, w liście nie z Torunia, a z Dęblina, że zdecydował się na zmianę służby. Władze wojskowe pozytywnie rozpatrzyły jego raport, przeszedł już wszystkie konieczne egzaminy oraz badania lekarskie i został przeniesiony z artylerii do lotnictwa. Właśnie odbywa przeszkolenie w centrum wyszkolenia nowej broni. On się zabije łkała babcia przecież to latanie jest wbrew prawom natury. Piszcie do niego, że ja się nie zgadzam. Albo do jego dowódcy pułku. Todziu, siadaj i pisz. - Co mam pisać? - spytała również zapłakana i przerażona Toda że mama każe, aby latał nisko i powoli? - Właśnie tak - przytaknęła babcia z rozpędu, ale zreflektowawszy się szybko, powiedziała: - Co ja też za głupoty powtarzam. Zygmunt, napisz ty, jak mężczyzna do mężczyzny. Jesteś przecież starszy od niego. On się liczy z twoim zdaniem. Niech się mama na mnie nie gniewa, ale ja do niego nie napiszę tak, jak mama chce. Każda armia musi mieć silne lotnictwo i świetnych lotników. A Edloch, według mnie, jest właśnie najlepszy. Tak myślę. - Wyście się wszyscy na mnie uwzięli - tak zakończyła się i dyskusja, i wizyta babci, która zrozpaczona poszła do siebie na Grodziec. Tego wieczoru ustawiłem w szyku całą moją artylerię wydobytą spod łóżka i mówiłem, trochę zapłakany, do moich zamarłych w postawie na baczność kanonierów, że nasz dowódca przeszedł do innej broni, bo ta broń musi być w każdej armii najlepsza i mieć doskonałych pilotów, ale żeby się nie martwili, ja będę dla nich wcale nie gorszym dowódcą. Posłałem ich potem spać do „koszar”, sam natomiast usnąć nie mogłem. Bo choć ojciec o lotnictwie mówił mądrze, jednak co artyleria bóg wojny to artyleria. Tak odejść od swoich podkomendnych, to było grubo nie w porządku. Memu wojsku tego jednak nie powiedziałem. Sprawa z Edlochem niby rozeszła się po kościach, ale babcia już do swej pogody ducha nie wróciła. W jej oczach zagościł na stałe strach. l września poszedłem po raz pierwszy do szkoły. Oczywiście pekińskiej, bo była najbliżej, tylko dwa domy od naszej kamienicy. Ale nie tylko to grało rolę. Tata poprzedniego dnia wziął mnie na męską rozmowę. Prosił, abym się dobrze uczył, szczególnie w tej szkole, w której nazwisko Chlebowskich jest bardzo ładnie zapisane. Bo to przecież tu, trzydzieści lat temu, dziadek Antoni, w ramach carskiego "wilczego biletu", uczył górniczych grodźczan wszystkiego, zarówno tego, na co zaborca zezwalał, jak też i tego, a może raczej szczególnie tego, co było zabronione. Zresztą mój papa przed dwudziestu laty, nim wybuchła I wojna, także dobrze się tu zapisał jako uczeń. Do mnie jednak to wszystko nie przemawiało. Ja tej szkoły od urodzenia po prostu nie lubiłem. Gmaszysko było ciemne, ponure i jakby ciągle czymś okopcone. W dodatku, odpadał podniecający element współzawodniczenia. Mimo iż do ukończenia siedmiu lat brakowało mi jeszcze pół roku, czytałem już całkiem nieźle, doda wałem i odejmowałem dość biegle, czyli przez kilka miesięcy miałem zapewnioną nudę patentowaną i na domiar złego, w takiej paskudnej budzie. Najbardziej przypadły mi do gustu przygotowania do tej szkolnej edukacji. W końcu sierpnia mama, babcia Frania i ja wybraliśmy się po zakupy do Będzina. Niejednokrotnie byłem w tym mieście, ale poprzednie wypady jakoś nie pozostały na długo w mej pamięci. Może, dlatego, że sprowadzały się do szybkiej jazdy samo chodem pod dom stryjostwa, opychania się wszelkiego rodzaju słodyczami i jeszcze szybszego powrotu, bo mój żołądek domagał się ulgi. Teraz po raz pierwszy miałem czas i okazję nie tylko uważniej przyjrzeć się Będzinowi, ale i większość wrażeń w miarę dokładnie zapamiętać. Chodziliśmy, a raczej z trudem przeciskaliśmy się przez tłum dziwnie ubranych ludzi, w jedwabnych chałatach, w czarnych kapeluszach mimo upału, chłopców z długimi włosami poskręcanymi przy uszach w korkociągi i w małych czapeczkach na czubku głowy. I prawie nikt z nich nie mówił po polsku, tylko tak trochę podobnie, jak ojciec z Teśkiem, gdy się uczyli niemieckiego. - Babciu, czy to są Niemcy? - zapytałem. - Nie, dziecko. To są Żydzi. A dlaczego oni tak śmierdzą czosnkiem? - Bo tam, skąd pochodzą, czosnek jest narodową przyprawą. Główne zakupy robiliśmy w sklepie Sandzera. Babcia wyraźnie była tu osobą dobrze znaną. Stara i bardzo gruba Sandzerowa, królująca przy kasie, wnet przepędziła cały tłumek Żydów i zaraz rozpłynęła się w pochwałach. - Uś, pani Szwajowa. Pani znów jest młodsza. Pani tą starą Sandzerowa ciągle omija, ale jak już zrobi jej ten zaszczyt i przyjdzie, to młoda, jak własna córka. Uj, co ja mówię, córka, jak własna wnuczka. - A to kto? Pani siostra? - pytała wskazując na mamę, choć obie były u niej przecież wiele razy. - To moja najstarsza córka. - Córka? Taka dorosła córka? Niech ja jutra nie doczekam. Ryfkie, chodź tutaj. Czy ty byś powiedziała, że nasza kochana pani Szwajowa ma taką dorosłą córkę? A wie pani co, pani Szwajowa? Piękną ma pani tą córkę. I powiem pani w tajemnicy, że gdybym nie znała pana Szwai, to bym głowę dała, że pani córka ma w sobie coś z naszych. Był to w pojęciu Sandzerowej największy komplement. Rzeczywiście, mama miała nieco semickie rysy. - Uj! Pani Szwajowa, a ten młody panicz to... - zawiesiła glos. - To mój wnuczek! - Pani Szwajowa, za przeproszeniem, ale pani nie mówi prawdy. To niemożliwe, aby tak młoda kobieta, miała takiego dużego wnuczka. Ale szanowne państwo jest na pewno głodne, Ryfkie, biegnij po herbatę i bajgiełe z masełkiem. A dla młodego panicza? - Kakałko z pianką i saltzstangle z masłem - odpowiedziałem godnie. - Ryfkie, słyszałaś, jak miody panicz pięknie po naszemu mówi saltzstangle? I tak się zaczęły zakupy u starej Sandzerowej. Towarzyszące mi panie wnet się dowiedziały wszystkich będzińskich plotek, a ja tylko przymierzałem. To granatową marynarkę, to krótkie skarpetki, białą koszulę. Potem przyszła kolej na podkolanówki, tornister, piórnik, kredki, cały zestaw książek i zeszytów, blok rysunkowy, gumki. Sandzerowa, jeżeli czegoś nie miała u siebie na półkach, nie wypuszczała nas na krok za próg, tylko posyłała Ryfkie, która jak fryga biegała po całej ulicy, znosząc z innych sklepów wszystko, co tylko było potrzebne. Sandzerowa zaś dolewała herbaty, smarowała bajgiełe masłem, gadała, a na koniec zgarnęła należność, zapewniając, że zrobiliśmy u niej złoty interes. Bo u niej jest najtaniej. Tuż przed wyjściem wręczyła mi jeszcze prezent od firmy Sandzer „rączkę”, czyli wieczne pióro, rzecz na owe czasy jeszcze dość rzadką. I to było największe moje przeżycie związane z pójściem do szkoły. Bo reszta moich przewidywań sprawdziła się co do joty. Szkoła była paskudna, a lekcje potwornie nudne. Późną jesienią przyszło najgorsze. Choć, prawdę powiedziawszy, wtedy jeszcze nie w pełni zdawałem sobie z tego sprawę. Moi rodzice postanowili się rozstać i żyć w separacji. Wszyscy najbliżsi zostali tą wiadomością porażeni, choć chyba nie bardzo zaskoczeni. Małżeństwo to, bowiem nie było rezultatem szalonej miłości. Po prostu, tych dwoje młodych ludzi postanowiło razem i w zgodzie oraz wzajemnym poszanowaniu przejść przez życie, wierząc, że im się to uda. Niestety, nie udało się. Coś się tam mówiło o niezgodności charakterów, ale ja miałem uzasadnione podejrzenia, iż ta niezgodność miała całkiem pospolitą twarz, za to wyjątkowo zgrabną figurę. Ustalono, że co drugą niedzielę będę się widywał z ojcem. Aby nie robić sensacji wyprowadziliśmy się z Pekinu późno wieczorem, tak że mało kto to zauważył. Siedząc na szerokiej platformie meblowej, na stercie bielizny pościelowej skrępowanej w toboły, troskliwie trzymałem doniczkę z araukarią, aby roślina nie ucierpiała. Oczywiście, wyprowadziliśmy się do babci Frani, choć to nie całkiem prawda. Babcia, bowiem, której już od pewnego czasu nie wystarczało stare mieszkanie w pobliżu kościoła, wynajęła piętro w nowym domu państwa Mańków, na skrzyżowaniu ulic Czeladzkiej i Okrzei, i tam wspólnie zamieszkaliśmy. Babcia zajęła pokój z kuchnią po jednej stronie korytarza, a mama ze mną dwa pokoje po drugiej stronie. Wobec faktu, iż przypadła mi w udziale funkcja prowiantowego, bardzo mi odpowiadało, że na parterze domu były dwa należące do naszych gospodarzy sklepy: spożywczy i masarnia. Tylko po pieczywo miałem kilkadziesiąt metrów do piekarni państwa Sękalów, z których dziećmi Tereską, Jurkiem i Heńkiem natychmiast się zaprzyjaźniłem, mimo że cała trójka była ode mnie starsza. I tak zaczęło się życie w nowych warunkach. Na razie, ma się rozumieć, interesowało mnie ono przede wszystkim z perspektywy sześciolatków. Na Pekinie koncentrowało się ono na jednym przykamienicznym podwórku dwanaście rodzin w bloku było bowiem w stanie zagęścić taki plac zabaw całkiem niemałą trzódką swoich pociech. Na Grodźcu zaś domki były przeważnie jednorodzinne, za to często dwu-, a nawet trzypokoleniowe i to powodowało, że często zmienialiśmy podwórko jako miejsce zabaw, albo też przenosiliśmy się na ulicę, gdzie było dość miejsca i do gry w piłkę w lecie, i do jazdy na sankach czy łyżwach w zimie tym przyjemniej szej, że ulica Czeladzka biegła dość stromo w dół. Najbardziej ciekawiło mnie, jak będą wyglądały moje odwiedziny u taty. Dotąd miałem go dla siebie, co najmniej przez 8 godzin dzienne. A teraz dawkowane jak kroplomierzem raz na dwa tygodnie trzy lub cztery godziny. Ojciec stołował się obecnie w klubie kopalnianym i tam też się po raz pierwszy spotkaliśmy. Przyjechała po mnie dziewczyna prowadząca gospodarstwo ojca i zawiozła na miejsce. Zaczęliśmy od zjedzenia obiadu, po czym tacie brakło konceptu, jako że lało i zaplanowany przez niego spacer nie wypalił. Przejąłem, więc inicjatywę: - Kino. - No, wiesz... - papa zaczął się wiercić na krześle dzisiaj jest taki... jak by tu powiedzieć... za dorosły dla ciebie film... - To ty mi powiesz, kiedy będzie taki dorosły moment i ja wtedy zamknę oczy. Poszliśmy, więc, ponieważ wariantowego programu na deszcz ojciec nie przewidział i, chcąc nie chcąc, musiał zaakceptować moje pomysły. Kino stało się stałym punktem programu naszych spotkań przez całe trzy i pół roku. W ten sposób zaliczyłem wszystko, co się w Polsce na ekranach pokazało w owym czasie. Filmy wyświetlano w Sali Zbornej, obok budynku biurowego, a że ojca tam wszyscy znali, byłem wpuszczany na wszystkie projekcje bez ograniczeń. Oczywiście, gdy nadchodziły "momenty", ojciec mnie szturchał, a ja grzecznie zamykałem, ale tylko jedno oko, to od jego strony. Pamiętam, że był to schyłkowy okres kina niemego, bezdźwiękowego. W Grodźcu było ono na pewno nieme, ale nigdy bezdźwiękowe. Pan Lucjan Paneczko, syn naszych sąsiadów z pierwszego piętra bloku pekińskiego, stawał pod ekranem, wpychał skrzypce pod brodę, ciągnął smyczkiem po strunach i dźwięk był aż miło. Zaliczyłem więc wszystkie Flipy i Flapy, Paty i Patachony, Tarzany w prze różnych odmianach, Frankensteiny, westerny, Ben Hury, Gunga Diny, Kuriery carskie, Grety Garbo, Marleny Dietrich, Rity Hayworth, całą galerię filmów nakręconych na podstawie sensacyjnych książek Karola Maya, no i oczywiście wszystko, w czym grała Jadwiga Smosarska.Bo Smosarska była dla mnie największą gwiazdą. -Tato, jaką ona ma piękną buzię -rozpływałem się w zachwycie. - A nogi? - rozszerzał moje horyzonty ojciec. Na ten temat nie miałem jeszcze wtedy nic do powiedzenia, tym bardziej, że Smosarska kamerzyści pokazywali wtedy najwyżej w „planie amerykańskim”, czyli do kolan. Po przeprowadzce na Grodziec dostrzegłem tak zwany problem żydowski, mało zresztą poważny w wydaniu grodzieckim, gdzie Izraelitów było nie więcej niż półtorej setki na z górą osiem tysięcy mieszkańców osady. Na Pekinie nie spotykało się ich prawie w ogóle, bo nie pracowali w górnictwie. Najwyżej od czasu do czasu zabłądził tu w poszukiwaniu starych szmat, butelek czy zardzewiałego złomu jakiś Żyd w połatanym chałacie i ciągnąc dwukołowy wózek krzyczał: - Handełe! Handełe! Z tym byliśmy zaprzyjaźnieni, bo za butelki i inny szmelc dostawaliśmy całkiem smaczne cukierki. Ale na Grodźcu po raz pierwszy spotkałem się z aktywną, otwarcie wrogą postawą wobec Żydów. Tak się, bowiem złożyło, że vis-a-vis naszego miejsca zamieszkania znajdował się lokal, w którym kilkanaście lat wcześniej babcia próbowała przez rok skłonić grodźczan do picia piwa. Obecnie w lokalu tym mieściła się siedziba jakiejś młodzieżowej bojówki narodowej. W sąsiednim zaś domu, obok kamienicy państwa Mańków, miał sklepik z gatunku „szwarc, mydło i powidło” biedniutki Żyd, o nazwisku Pomeranc. W dniach, kiedy młodzi bojówkarze odbywali swoje zebrania, Pomeranc zamykał sklepik i zabezpieczał go masywnymi okiennicami z grubych desek. Dobrze, bowiem wiedział, co się będzie działo. Istotnie, po zebraniu młodzi, uformowani w czwórki, rozpoczynali swój kilkudziesięciometrowy "marsz na Pomeranca". Szli butnie tupiąc i na znaną melodię „Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień” śpiewali: Polska dla Polaków, władza dla narodu, Wypędź z Polski Żyda, bo za dużo smrodu. Potem walili kamieniami i kijami po deskach okiennic, malowali kredą Gwiazdę Dawida, pisali hasło: „Nie kupuj u Żyda” i kończyli obrzęd. Nazajutrz babcia, spotkawszy Pomeranca, mówiła ze współczuciem: - Wczoraj, słyszałam, znów urządzali panu bombardowanie. A Pomeranc odpowiadał prawie zadowolony: - Pani Szwalna, czy Pomeranc może narzekać? Inni kupcy dają ogłoszenia do gazety, żeby ich geszeft był dostrzeżony, a Pomeranc nie potrzebuje. Ci młodzi ludzie robią Pomerancowi najlepszą reklamę. Nikt w Grodźcu nie potrzebuje się pytać, gdzie jest interes Pomeranca. Każdy to wie. Kto ma przyjść, to mimo ich napisów i tak przyjdzie, bo u mnie taniej. Istotnie, tak było. Ludzie, w tym również liczni bojówkarze, kupowali u niego, bo takich ulików, jakie miał Pomeranc, nie było w całym Zagłębiu. Ale właśnie przez niego a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało dostałem solidne lejty. Na podwórku domu, w którym mieszkali, Pomerancowie mieli wybudowaną z desek kuczkę, gdzie w każdy piątek zbierali się wszyscy na rytualną wieczerzę, połączoną ze śpiewami. Tradycyjnie też chłopaki przez otwór wentylacyjny, wrzucali im tam kota. Najłatwiej było to zrobić z dachu masarni pana Mańki, stojącej na naszym podwórku. Ale pan Mańka nie pochwalał takich zabaw i przepędzał bractwo z podwórka na trzeci zagon. Nie mógł jednak przeganiać mnie prawowitego mieszkańca domu. Chłopaki, więc zlecili mi to zadanie, jako wkupne do grupy. Zadanie wykonałem, choć przerażone kocisko cały czas mnie drapało, gwałt był straszny, uciechy moc, ale Mańka mnie zauważył i zadenuncjował przed mamą. Dostałem solidne lanie, a potem musiałem iść do Pomeranców i przeprosić ich. To mnie nauczyło na całe życie tolerancji wobec mniejszości. Jak widać, nie było w Grodźcu poważniejszych problemów z Pomerancami i ich pobratymcami. Inaczej sprawa wyglądała w odległym o trzy kilometry, niespełna stutysięcznym Będzinie. Tu odsetek ludności żydowskiej był chyba największy w Polsce i przekraczał osiemdziesiąt procent. A jakie rodziło to problemy, przekonał się na własnej skórze mój stryjeczny dziadek, rodzony brat dziadka Szwai. Ów bardzo szanowany mieszkaniec Będzina miał przy ulicy Kołłątaja jeden z największych sklepów masarskich. W tej części miasta mieszkali prawie sami Żydzi, którzy postanowili zlikwidować gojowski handel w „swojej” dzielnicy. Aby to osiągnąć obniżyli drastycznie ceny, nawet poniżej kosztów własnych, we wszystkich swoich sklepach w okolicy. Byli tak solidarni, że tym, którzy w czasie tej akcji ponosili straty, dopłacała gmina żydowska. Naszym handlowcom nie miał kto dopłacać, padali więc jak muchy. Jedynym, który nie został pokonany w tej walce i przetrwał aż do wybuchu wojny, był mój stryjko-dziadek, Franciszek Szwaja. A nie dał się im tylko dlatego, że w innych miastach Zagłębia miał jeszcze trzy cieszące się doskonałą renomą sklepy masarskie i zyski z nich pokrywały będziński deficyt. Pomimo niechęci do starozakonnych, zagłębiacy dbali, aby im się tu specjalna krzywda nie działa. Połowie mieszkańców Zagłębia w latach trzydziestych bardzo ubogiej dzielnicy Polski stale nie wystarczało pieniędzy od pierwszego do pierwszego. Żyło się, więc na kredyt. Prze ważnie na żydowski kredyt. Jedną z najprzyjemniejszych nowości, jakie przyniosły nasze przenosiny z Pekinu na Grodziec, była zmiana mojego programu dnia, a raczej poranków szczególnie jesiennych i zimowych. Zwykle budziłem się najwcześniej ze wszystkich, na Pekinie także nie spałem już przeważnie od piątej. Dom jednak był wyciszony, co najmniej jeszcze przez dwie godziny, bo tata budził się dopiero koło siódmej, a z nim i mama, aby wyprawić go do pracy na ósmą. Przez tę godzinę ubierałem się, myłem, jedliśmy wspólnie śniadanie i potem ojciec szedł do biura, mama dosypiała przez dwie godziny zaległości nocne, spowodowane coraz częstszymi dusznicami, ja zaś czas ten poświęcałem na kolejne gry wojenne z moimi artylerzystami. Tu zaś, na Grodźcu, przede wszystkim spało się o wiele lepiej, bo okna można było otwierać do woli, tak, że nawet w listopadzie lufcik pozostawał nie zamknięty. Poza tym, gdy tylko pierwsze końskie kopyta wystukały swoje klip-klap na klinkierowych cegłach ulicy Czeladzkiej, a było to przeważnie grubo przed godziną piątą i gęsty mrok długo jeszcze zalegał za oknami, cichutko wymykałem się z sypialni i na bosaka pędziłem do babcinej kuchni. Tu już życie toczyło się wartko. Terkotała maszyna do szycia, albo syczała para spod rozpalonego żelazka na duszę, za pomocą, którego babcia nadawała zamierzony kształt jakiejś kreacji czy wdzianku. Ja właziłem pod koc na kozetce, zgarniałem pod głowę stertę wyszywanych poduszek i byłem gotów. A babcia, sprawdziwszy znad okularów, że audytorium czeka, zaczynała: Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę Świętą, Zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą. "Godzinek" mogłem słuchać bez końca. Najpierw oczarowała mnie ich melodyjność i prostota. A pewnego dnia zobaczyłem moc tej pieśni. Oczywiście, w kinie, na ekranie. Byliśmy z ojcem na Panu Twardowskim. Małego, dwuletniego Jasia w kołysce, w jego ciemnym pokoju z oknem wychodzącym na Mariacką wieżę, nawiedzał o pełni księżyca szatan. Pochylał się nad kołyską i wtedy śpiące maleństwo zaczynało niespokojnie kwilić. Wchodziła z naftową lampą jego urocza mama, krakowska mieszczka (czy aby nie Jadwiga Smosarska?) i próbowała łagodnym bujaniem kołyski uśpić niespokojne dziecię. To się nie udawało, bo dziecko czuło, że diabeł nie uciekł, że stoi przy oknie za wybrzuszoną firanką. Wtedy jego mama przysiadała na zydelku i zaczynała śpiewać właśnie: „Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę Świętą”. Rozpieklony szatan, chłostany jej łagodnym głosem, cofał się coraz bardziej, aż znikał jak niepyszny za oknem. A ja, słuchając babcinego śpiewu, choć wiedziałem, że ten film to tylko urokliwa bajka, niejednokrotnie, łapałem się na tym, że zerkam na firankę, czy się przypadkiem nie wydyma. Te codzienne poranki pozwoliły mi poznać bliżej babcię Franię, którą dotąd postrzegałem jako osobę na pewno kochającą swoje dzieci, ale dość surową, zabieganą i trochę może oschłą. Byłem jej ukochanym wnuczkiem, a ona moją ukochaną babcią. Żadne z późniejszych wnucząt nie miało okazji poznać jej tak dobrze, jak ja. Babcia, z którą los obszedł się bardzo surowo i która mimo wszystko nie dała mu się złamać do końca, pozornie sroga, miała niezmiernie romantyczną duszę. I fenomenalną pamięć. Mieściła w niej przez długie dziesiątki lat zupełnie nieznane miłosne wiersze, które potrafiła recytować godzinami. Jej popisowym numerem była miłosna saga o „Lenardzie i Blondynie”, rzecz na kilka dobrych kwadransów. To było coś na miarę Romea i Julii, z tym, że działo się nie na balkonie, a w podziemiach rodzinnego zamku Blandyny, do których podkradał się Lenardo. Babcia, z syczącym żelazkiem w ręku, na środku kuchni potrafiła odgrywać Blandynę tak wiernie, że momentami traciłem poczucie czasu i miejsca i czułem na policzkach powiew stęchłego powietrza zamkowych lochów. Niestety, moja pamięć nie przechowała ani jednej strofy z tego miłosnego dramatu, poza dwu wierszem powtarzającego się rytmicznie refrenu: A lampka im tylko przyświeca niejaśnie, To błyśnie, to fuknie, to zadrga, to zgaśnie. Choć babcia Frania była człowiekiem na owe czasy dość światłym, jednak ist niał w jej świadomości pewien margines na gusła, zabobony i sny. Kominiarze, czarne koty, lewa noga przy wstawaniu, wszystko to zajmowało w jej życiu poczesne miejsce. Nie znosiła ludzi rudych. „To fałszywce” oceniała ich krótko. - Wiesz, Nelusiu - opowiadała mojej mamie o powtarzającym się od jakiegoś czasu śnie i znów dzisiaj śniły mi się te gęsi. - Jakie gęsi? - pytała mama. - Mówiłam ci dwa tygodnie temu. I dziś powtórzyło się, co do joty. Pod krzyżem, wiesz, tym koło browaru, przy Będzińskiej, pasłam gęsi. Była zawieja śnieżna i te gęsi się do mnie mocno tuliły. Naraz coś runęło między stado i gęsi rozbiegły się na wszystkie strony z głośnym gęganiem. A ja się obudziłam z krzykiem. - Cóż, mamo - filozoficznie łagodziła mama - sen mara, Bóg wiara. Nie trzeba się przejmować. - Wiem, córuchno. Ja się nie przejmuję, ale śni mi się to już któryś raz z rzędu. A to nie jest dobry sen. W końcu listopada znów przyjechała Toda i przystąpiliśmy do choinkowych przygotowań. Tym razem drzewko miało być łowickie. Pracowaliśmy całą trójką, a czasem, gdy babcia chciała odpocząć od żelazka i maszyny do szycia, to i czwórką. Tempo pracy było wzmożone, gdyż ze względu na maturalną klasę Tody w Piotrkowie, podjęliśmy pracę nad zabawkami prawie miesiąc później, a poza tym główny asystent był już „studentem” (tak mnie wszyscy w domu nazywali) i szkoła zajmowała mu nieco czasu. Tym więcej, że z powodu naszej przeprowadzki z Pekinu, musiałem także zmienić szkołę. Zrobiłem to zresztą z wielką przyjemnością. Moja nowa szkoła mieściła się obok kościoła, dosłownie na stokach Dorotki, a jej kierownikiem był pan Piotr Lipczyk, ojciec jednego z przysięgłych absztyfikantów Tody. I co najistotniejsze, miałem nie wychowawcę, a wychowawczynię, bardzo sympatyczną panią Eleonorę Styrylską. Co ja poradzę, że już od najmłodszych lat wolałem we wszystkich istotnych sprawach życiowych mieć do czynienia raczej z kobietami? Wtedy to, przed Bożym Narodzeniem, tata zaczął, niezależnie od dalszego dozbrajania mojego parku artyleryjskiego, wprowadzać mnie w świat nowego zbieractwa znaczków pocztowych. Z początku oglądaliśmy wspólnie jego całkiem ładne zbiory, potem pojawiły się pierwsze klasery, pierwsze zestawy tematyczne, wędrówki w ślad za nowymi, egzotycznymi nabytkami palcem po mapie. Słowem, zapowiadała się nowa, wspaniała zabawa. Okres przedświąteczny zaczął się tego roku wyjątkowo wcześnie. Koledzy Tody, już przeważnie młodzież akademicka, zjechali do swych grodzieckich rodzin chyba jeszcze przed 20 grudnia. Podczas odwiedzin szpanowali opowieściami ze Lwowa, Warszawy i Krakowa oraz barwnymi czapkami akademickimi, pokrytymi różnymi herbami korporacyjnymi. Przywieźli też jeszcze jedną „nowość”, plagę palenia papierosów, co miało świadczyć o ich dorosłości. Nie uznawali żadnych w tej sprawie ograniczeń. Nasz dom od samego początku był ich pełen. Żywiołowa Toda ciągnęła wszystkich jak magnes, a moja mama, choć starsza od nich o prawie pól pokolenia, była osobą bardzo towarzyską. Z ich papierosową manią poradziła sobie bardzo prosto i skutecznie. Najpierw oczywiście próbowali się wzajemnie powstrzymywać przed paleniem w naszym mieszkaniu. Bo przecież wiadomo było, „że to pani Neli szkodzi”, ale potem jakoś tak wzajemnie się rozgrzeszyli, zapalił jeden, potem drugi i wnet powietrze stało się gęste. I wtedy mama wyciągnęła paczkę swoich papierosów a były to papierosy ziołowe, antyastmatyczne i zapalała. Początkowo wszyscy obecni odetchnęli z ulgą, bo jeżeli pani Nela też pali, to znaczy, że już nie będzie się trzeba krępować. Nie wiedzieli jednak, jaka ich czeka niespodzianka. Ojciec, który znal te mamy papierosy, utrzymywał, że gdyby Niemcy znali je w czasie I wojny, to użyliby ich na froncie zachodnim zamiast iperytu i wojnę nie wątpliwie by wygrali. Obecni w pomieszczeniu zaczynali się po prostu dusić. Z wyjątkiem, oczywiście, mamy. Bo papierosy te miały taką właściwość, że śmierdziały i dusiły tylko nie przyzwyczajonych, zaś dodatkowo, w połączeniu z dymem innych papierosów tworzyły mieszankę prawie śmiercionośną. Po kilkuminutowym pobycie w takiej gazowej komorze, mama zarządziła generalne wietrzenie i nikomu już nigdy do głowy nie przychodziło sięgnąć po papierosa w naszym domu. Dwa dni przed Wigilią przyjechał Edloch. Byłem bardzo ciekaw tego odmienionego wujka. Pamiętałem go przecież, gdy szedł ulicą w lśniących oficerkach, w długim do pół łydki, rozciętym z tylu do pasa, płaszczu artyleryjskim khaki, wciętym w talii, zdobnym idącymi w klin od pagonów aż do pasa dwoma rzędami lśniących guzików, w szamerowanej srebrem rogatywce na głowie. Sama zawadiackość, szyk i elegancja. A dziewczyny, oglądając się za nim, nie kryły zachwytu. Tymczasem wszedł do domu w kusym, szarym paletku, w okrągłej, też szarej czapce, w spodniach zupełnie niewojskowych, prawie cywilnej marynarce z klapami, w koszuli i pod krawatem.I do tego w kamaszach. Zwyczajnych kamaszach. Te kamasze mnie dobiły. Wszyscy go obiegli, witali, babcia oczywiście płakała, a ja nic. Ostentacyjnie wyciągnąłem moją artylerię spod łóżka i przerabialiśmy „odprzodkowanie”. I naraz wujek zapytał: - A gdzie Ipluś? Rozstąpili się wszyscy i wujek dostrzegł mnie pośrodku wiernej artylerii. Podszedł do mnie, ujął pod pachy, podniósł do góry, przycisnął do piersi i mocno pocałował. Tu już nie wytrzymałem i rozpłakałem się. - Ja wiem, że ty mi nie możesz darować tej zdrady - mówił wujek mocno zmieszany. - Ale i ty polubisz to moje nowe wojsko. - Nigdy! - krzyknąłem rozdzierająco - To nie jest wojsko. To nie jest wojskowy mundur. To są cywilne łachy. Zrobiło się cicho, a wujek popatrzył mi w oczy długo i dziwnie i powiedział: - Masz rację, Ipluś. Lotnictwo, to nie jest wojsko. To jest superwojsko. I ja ci to wytłumaczę. W nocy długo nie mogłem zasnąć. Nie miałem też ochoty iść rano na drugą stronę korytarza, na „godzinki” z babcią. Wiedziałem, że jutro ważniejszy będzie tam Edloch. Zbolały i rozżalony nad własnym losem, usnąłem przed świtem. Obudziłem się, gdyż na dworze było dziwne biało. Za oknami wielkimi płatami padał pierwszy tej zimy śnieg. A z babcinej części mieszkania dochodził dobrze mi znany głos śpiewający wcale nie „godzinki”, tylko: Każdy lotnik to zalotnik, tęgi junak, tęgi zuch, Do wybitki, do wypitki, zawsze gotów jest za dwóch, Zobacz chwata, kiedy lata, jaką ma świata twarz, Każdy lotnik to zalotnik, najmilejszy chłopiec nasz. Tak jak na przykład Hynek, dla dziewczynek tu i tam, To najmilszy kupidynek, a Ptończyński bóstwem dam, Ą Burzyński serca burzy, bo najdłużej trzymał się, Żadna panna nie chce róży, a Pokrzywkę chętnie chce. Tego dnia wujek wziął sanki i poszliśmy na spacer. Śnieg padał coraz bardziej gęsty, a my rozmawialiśmy. To znaczy on mówił, a ja słuchałem. Nadal na swój sposób był wierny naszej artylerii. Służył dalej tam, gdzie się szkolił na oficera artylerii, w Toruniu. Tam, bowiem stacjonował jego 4 pułk lotniczy. Już nie byłem tak całkiem zły na niego, ale żal jeszcze nie zupełnie mi przeszedł. Z przyjemnością zauważyłem, że mijani podoficerowie i żołnierze, którzy w tym roku tłum nie jakoś zjechali na święta do Grodźca, prężyli się i „bili w dach” przed wujkiem, jak przed prawdziwym oficerem. Nie było, więc chyba tak źle z tym naszym lotnictwem. I naraz zobaczyłem, że mój Edloch wyprężył się, zwarł obcasy i zamarł z palcami przy daszku szarej, okrągłej czapki z orzełkiem obrzeżonym dwoma pierzastymi skrzydłami. Odwróciłem się zaskoczony i zły. Czyżby w Grodźcu oprócz mojego wujka pojawił się jakiś inny oficer? Był to nasz znajomy z żoną, mieszkający na Boleradzu. Nieco pochylony, bez ręki straconej w 1920 roku w starciu z Kozakami, w wojskowym płaszczu z pustym, zatkniętym za pas rękawem, odsalutowywał właśnie Edlochowi. - Wujku, przecież to jest pan Szadurski. Ja go znam. On wcale nie jest oficerem. Dlaczego mu pierwszy salutujesz? - Widocznie mało znasz swoich znajomych, Iplusiu, jeżeli nie wiesz, jakiego bohatera masz wśród nich. Mnie nie obchodzi, czy to jest oficer, czy prosty żołnierz, wystarczy, że jest to Kawaler Krzyża Virtuti Militari. A on nim jest i takiemu Kawalerowi musi salutować każdy wojskowy, z oficerami i generałami włącznie, o ile sami nie posiadają takiego odznaczenia. - A skąd ty wiesz, że on ma Virtuti Militari? - Bo ja umiem patrzeć. Ten pan miał przez dziurkę od guzika szynelu przewleczoną niebiesko-czarną wstążkę. To jest wstęga Virtuti. - Dlaczego ty nie masz takiej wstążki przy guziku? - Bo ja nie mam Virtuti. - A dlaczego? Czy w lotnictwie nie dają? - Na to trzeba sobie zasłużyć bardzo bohaterskim czynem. I tylko w czasie wojny. A wojny, na szczęście, nie mamy. Ale jeżeli jest, i w czasie jej trwania ktoś zdobędzie sobie takie prawo, to dekorują go, bez względu na to, z jakiej jest broni. Bardzo głęboko wziąłem sobie do serca tę jakże prosto wyłożoną zasadę. W ponad pół wieku później spotykałem tak wielu posiadaczy Virtuti, nadawanych bez wojen i wojennych czynów, że było mi bardzo żal jakże kochanego i jakże szlachetnie naiwnego wujka. Wróciliśmy do domu prawie pogodzeni. Nazajutrz była Wigilia. Od rana my, mężczyźni, ubieraliśmy choinkę, „babiniec” zaś okupował kuchnię, skąd dochodziły nadzwyczaj smakowite zapachy. Podzieliliśmy choinkowe strefy działania: Edloch stroił górę, ja dół. Efekt był taki, że powstały dwie choinki, górna i dolna, wobec czego babcia oddelegowała do nas Todę, aby pożeniła te dwie całkiem różne w charakterze części. W południe poszliśmy z Edlochem na Pekin do ojca, aby go zaprosić do nas na kolację. Tata jednak akurat wyjeżdżał do kuzynów Prankiewiczów na Koszelew, na święta połączone z weselem ich syna. Miał zamiar po drodze wpaść do nas na Grodziec z życzeniami i prezentami dla mnie, więc bardzo się ucieszył, że nie rozminęliśmy się w drodze. - Było mi przykro, że choć dom będzie tak pełen drogich mi ludzi, braknie wśród nich ojca. Szybko jednak pocieszyłem się nakręcanym czołgiem, którego lufy cekaemów pruły ogniem krzesanym przez trybiki z kamieni do zapalniczek. Dozbrajali się moi artylerzyści na potęgę, tym bardziej, że w kilka godzin później święty Miko łaj podłożył mi pod choinkę wsparcie lotnicze, czyli myśliwiec i lekki bombowiec, opakowane w piękny papier ze znanego magazynu zabawek w Toruniu. Już mieliśmy siadać do stołu, kiedy zjawił się Tesiek. Zarzucony od progu przez babcię, mamę i Todę pytaniami o wszelkie stołeczne nowinki, z pewną skruchą przyznawał, że jego odejście z leśnictwa na SGGW nie było chyba pomysłem najprzedniejszym i obiecywał, że w najbliższych tygodniach musi to jeszcze przeanalizować.Edloch podczas kolacji wystąpił w pełnej gali mundurowej, nawet ze srebrno-czarnym kordzikiem. Musiałem przyznać samokrytycznie, że mój zarzut, iż mundur lotniczy jest raczej cywilnym łachem, nie był do końca przemyślany. Puściłem do wujka oko, a on mi tak samo odpowiedział. I znów rozumieliśmy się bez słów. Wieczerza przebiegała w atmosferze bardzo rodzinnej. Jak co roku, znalazło się i siano pod obrusem, i jeden pusty talerz „dla tego, co jeszcze w drodze”, i mały snopeczek słomy oraz wiązka siana w rogu pokoju, i niespotykana liczba świec oraz zimnych ogni na choince. Elektryczne lampki, które już zaczęły się pojawiać w skle pach, nie miały w naszym domu prawa bytu. To byłoby poniżej wyobrażeń Tody o choince, a w tej materii ona stanowiła niekwestionowany autorytet. Oczywiście, nie dało się uniknąć podpalenia przeze mnie cudownie ubranego drzewka na tym polu wykazywałem się wyjątkowymi uzdolnieniami na szczęście nasi dwaj „sikawkowi”, Edloch i Tesiek, wnet zdusili niebezpieczeństwo w zarodku. Było też przepisowych dwanaście potraw, w tym uliki od Pomeranca, który przyniósł je nam kilka dni wcześniej jako prezent. - Widzisz, a ty mu kota do kuczki wrzuciłeś - nie omieszkała przypomnieć mi mama i bardzo się tego wstydziłem. Nie obeszło się także bez gromadnego spaceru (zaledwie przez szerokość zakopanej w śniegu ulicy Czeladzkiej) do prababci na siemieniatkę z mlekiem.Wszyscy się nią zajadali, a ja do końca dzieciństwa nie mogłem się zmusić do przełknięcia tej śliskiej zawiesiny z rozgotowanego lnianego siemienia, suto polanej miodem. Nie wypadało jednak grymasić, więc burczałem tylko po cichu, wciśnięty pomiędzy dwóch wujów. - Podrośniesz, to polubisz - pocieszał mnie szeptem Edloch. - Podrośniesz, to będziesz musiał polubić - uzupełnił Tesiek. Potem wszyscy poszli na pasterkę, a ja powędrowałem do łóżka. W pierwszy, czy może drugi dzień świąt odwiedzili nasz dom bardzo lubiani i mile widziani goście, zaprzyjaźnieni sąsiedzi babci z poprzedniego miejsca zamieszkania, państwo Dobroszowie. Radość była wielka, bo młodzi z obu rodzin nie widzieli się dwa lata. Nie pamiętam, ile osób przyszło, ale zarejestrowałem w wiernej pamięci coraz ładniejszą Wandzię Dobroszankę i... jej narzeczonego, który z nią przyjechał z Warszawy. Fakt ten zaskoczył nas wszystkich (mnie także), choć nie dawaliśmy nic po sobie poznać. Jedynie babcia, bardzo lubiąca Wandzię i być może w skrytości ducha upatrująca w niej synową, podsumowała go w obecności mamy krótko: „Rudy”. I tym jednym słowem określiła swój stosunek do gościa. Tesiek z Edkiem uznali spotkanie za okazję wyjątkową i chociaż dom nasz do trunkowych nie należał, towarzystwo popłynęło. Co do mnie, to nie podzielałem negatywnej opinii babci o rudzielcu. Był on jedynym uczestnikiem biesiady, który znalazł czas dla mnie. l to dużo czasu. Siedziałem przy nim, a on mi rysował różne rzeczy, ciekawie opowiadał i był bardzo sympatyczny. Wieczorem doszło jeszcze kilkanaście osób z dawnej paczki wujów i Tody i zrobiła się istna wieża Babel. W chwili, gdy zostałem wypędzony do łóżka na babciną stronę mieszkania, towarzystwo zgodnie śpiewało: Nasze małe żołnierzyki na placówkach stoją, I śpiewają bolszewikom, że się ich nie boją. Słyszałem też jeszcze jakieś strzały, ale byłem pewien, że to sen. Jak się później okazało, to Edloch próbował zestrzelić czubek choinki, zresztą ze skutkiem negatywnym. Dopiero ostra interwencja mamy spacyfikowała rozhukane towarzystwo. Rano wszyscy wstawali z ciężkimi głowami. Siadaliśmy do późnego śniadania, gdy nastąpiło raptowne wytrzeźwienie. Edloch, zajrzawszy do swojej walizki stojącej w babcinym pokoju, w którym spałem, wrócił blady, z plikiem komunistycznej bibuły w ręku. - To znalazłem przed chwilą w mojej walizce - powiedział cicho, ale jakoś bardzo groźnie. Zapadła cisza, a potem wszyscy zaczęli mówić naraz i wypytywać mnie, jako „jednonocnego” mieszkańca tego pokoju, czy widziałem kogoś, kto by tam wchodził. Ale ja widziałem tylko mamę, później zaś usnąłem. Snucie różnych podejrzeń trwało godzinami i niczego nie dało. Wszyscy wczorajsi goście byli w naszym zgodnym przekonaniu gwarantowani i pewni. Wobec tego wujek Edek znalazł wyjście najrozsądniejsze: - Jestem nowym oficerem w pułku i nie można wykluczyć, że kontrwywiad sprawdza moją lojalność. Nie mam innego wyjścia, muszę przerwać natychmiast urlop, wrócić do Torunia i zameldować o całej sprawie dowódcy pułku. Tego samego dnia po południu Edek wyjechał pierwszym pociągiem odchodzącym z Będzina do Torunia. Wszyscy pozostali domownicy nie mogli sobie znaleźć miejsca, zachodząc w głowę, kto mógł podrzucić to kukułcze jajo. Mama zatelefonowała z piekarni państwa Sękałów do ojca, aby się z nią natychmiast spotkał. Znał, bowiem starostę będzińskiego, pana Boxę, z którym utrzymywał dość częste kontakty. Tata zjawił się wieczorem i wprowadzony w sprawę, wyraźnie zmarkotniał. Z jakichś względów ze starostą mógł się spotkać dopiero za tydzień. Tymczasem nazajutrz wrócił Edloch. Opowiedział jedynie mamie, ale w absolutnej dyskrecji, jaki przebieg miał jego bardzo krótki pobyt w Toruniu. Mimo okresu świątecznego został natychmiast przyjęty przez dowódcę pułku, podpułkownika dyplomowanego Strachacza, któremu złożył zarówno wyczerpujący meldunek o zajściu, jak i przekazał podrzucony plik bibuły. Ku swemu przerażeniu usłyszał, że kontrwywiad nie ma z tym nic wspólnego i że jest to komunistyczna prowokacja. Wezwani oficerowie kontrwywiadu przez cztery godziny przesłuchiwali go drobiazgowo, domagając się sprawozdania z każdej minuty, licząc od opuszczenia pułku. Wszyscy znajomi, łącznie z uczestnikami świątecznych spotkań, zostali dokładnie spisani, włącznie z członkami naszej najbliższej rodziny. Gdy przesłuchanie się skończyło, podpułkownik Strachacz wezwał wujka ponownie i powiedział: - A teraz, panie poruczniku, proszę natychmiast wracać do rodziny, jak gdyby nigdy nic, i być tam do końca urlopu. O przyjeździe tutaj i złożeniu meldunku nikt nie ma prawa się dowiedzieć. Edek zrobił jak rozkazano. Wydawało się, że nieprzyjemny epizod został zażegnany, ale radosny rodzinny nastrój świąteczny jednak już nie wrócił. Po paru dniach rodzina rozjechała się. Babcia przez jakiś czas popłakiwała cicho, a po kilku następnych dniach wszystko zdawało się wracać do nudnej normalności. Z autentyczną przyjemnością podjąłem odprawianie z babcią „godzinek” porannych. 1935 Zostaję zuchem, wieści z leśniczówki u dziadka w Piotrkowie, śmierć Komendanta. z ojcem w Tatrach bibuła nadal zagadką A jednak coś się wokół nas działo. Ojciec po rozmowie ze starostą powiedział mamie tylko jedno zdanie: „Sprawa jest poważniejsza niż myślimy”. Tesiek sygnalizował w zawile napisanej karteczce o zamieszaniu w akademiku, a właściwie w jego pokoju. Ktoś zrobił mu taki „kipisz”, że od trzech dni sprząta i jeszcze wszystkiego nie poukładał. Todę jadącą z koleżankami do Sosnowca na karnawałową zabawę, jacyś cywile wciągnęli do bramy i przetrzepali im torebki i nesesery. Naszego gospodarza pana Mańkę tajniacy z policji politycznej, (którzy przyjechali samochodem!) wypytywali o wszystkich, którzy do nas przychodzą. Powoli jednak atmosfera się uspokajała. 15 lutego skończyłem siedem lat i zgodnie z przyrzeczeniem mamy zostałem zapisany do zuchów. Nie przypuszczałem wtedy, że jestem na początku drogi, która aż do końca mego życia będzie mi się kojarzyć ze sprawami pięknymi, a jednocześnie brudnymi, brutalnymi i łajdackimi, ciągnącymi się przez pół wieku. Harcerstwo interesowało mnie już o wiele wcześniej, mama jednak nie lubiła, gdy byłem poza domem dłużej niż tego wymagała niezbędna konieczność. Nie chcąc jej denerwować, starałem się te wymagania respektować. I dlatego też do zuchów zapisany zostałem dopiero teraz, a nie pot roku wcześniej, jak to zrobili moi koledzy z klasy. W Grodźcu istniały dwie męskie drużyny harcerskie (później także jedna żeń ska, ale to dla naszych chłopięcych spraw było mniej ważne), rywalizujące ze sobą na każdym kroku, jak nie przymierzając orkiestry dęte „Solvaya” i kopalni Grodziec. Powstały one w końcu lat dwudziestych, a ich trzon stanowili ludzie przeszkoleni w I Grodzieckiej Drużynie Skautowej im. Stanisława Żółkiewskiego, którą założono w 1915 roku i do której od pierwszych dni jej istnienia należała moja ciotka Helunia Chlebowska, obecnie Kowerdowa. W rok później do tejże drużyny wstąpił mój papa, ale wtedy już przemianowana została na III Harcerską. „Nasza” (już tak ją nazywałem, pomimo że od zuchów do harcerzy dzieliły mnie jeszcze trzy lata), czyli z siedzibą w naszej szkole nr l, nosiła nazwę 50. Grodzieckiej Drużyny Harcerzy. Pekińska to była 6. Zagłębiowska Drużyna Harcerzy i siedzibę miała nie w szkole nr 2 na Pekinie, choć zrzeszała prawie samych jej uczniów oraz wychowanków, a w „Sokolni”. „Sokolnia”, odgrywająca ważną rolę w życiu grodźczan, a więc i moim, znajdo wała się w miejscu, w którym Pekin łączył się z Grodźcem. Jej część od ulicy Wojkowickiej zajmowały mieszkania przeznaczone dla nadzoru górniczego, czyli sztygarów i nadsztygarów, zaś w części od ulicy Konopnickiej zlokalizowane były siedziby najważniejszych instytucji i organizacji społecznych oraz kulturalnych: Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, od którego wziął nazwę cały budynek, następnie drużyny harcerskiej, klubu piłkarskiego i wielu, wielu innych, w tym również Polskiej Macierzy Szkolnej. Z tą ostatnią był od lat związany mój ojciec, opiekując się biblioteką i wypożyczalnią książek. Jej zasoby obliczane były na ponad dwadzieścia tysięcy tomów, a to już wyjaśnia, dlaczego od dnia, kiedy posiadłem sztukę czytania, nie miałem żadnych trudności ze zdobyciem dowolnie wybranej książki. Na wiosnę, w czasie jednego z kolejnych spotkań, tata przeczytał mi fragmenty listu od ciotki Heluni. Wynikało z niego, że u niej na Podlasiu działo się wiele i ciekawie. Przede wszystkim Kowerdowie przenieśli się z Wólki Dobrzyńskiej do odległego o kilka kilometrów w kierunku na Białą Podlaską leśnictwa Herbów koło Zalesia. Leśniczówka, o wiele większa od poprzedniej, stała tuż pod ścianą lasu, a co najważniejsze przylegał do niej wielki, ogrodzony sad, co dawało wujkowi Janowi możliwość powiększenia ukochanej pasieki z kilku do kilkudziesięciu pni. Ta przeprowadzka łączyła się z pewnym wydarzeniem. Mianowicie, w czasie obchodzenia poszczególnych oddziałów lasu w ramach przejmowania nowej podległości, wujek został ostrzelany z gęstego zagajnika, z co najmniej dwóch obrzynów. Na szczęście, strzały okazały się niecelne, a ponadto napastnicy nie spodziewali się, że tuż za wujkiem postępują uzbrojemi gajowi, którzy otworzyli do nich tak gęsty ogień, iż ci nie mieli już czasu naładować broni i uciekli w popłochu. Gajowy Winter, mimo przestróg wujka, poszedł za nimi w pościg, ale zawrócił, gdy dostrzegł w oddali między pniami drzew migające na rowerach sylwetki bandytów. Wydarzenie to dało nam wiele do myślenia. To chyba jednak nie byli kłusownicy czy złodzieje drewna, bo jaki byłby cel strzelania do nowego leśniczego, który jeszcze nikomu nie zdążył się narazić? Z dalszej części listu wynikało, że babcia Helena coraz bardziej niedomaga zdrowotnie, a ciocia Merynka po zdaniu matury w Białej Podlaskiej ukończyła ostatnio w Warszawie dwuletni kurs pielęgniarek wojskowych, na który skierował ją komendant szpitala twierdzy brzeskiej i teraz była w tak zwanym rezerwowym rzucie mobilizacyjnym. W kwietniu zachorowałem na świnkę i spuchnięty wyglądałem rzeczywiście jak prosiaczek. Pogmatwało to nieco mamine plany. Toda, bowiem przygotowywała się w Piotrkowie do drugiego podejścia do matury i źle znosiła dziadkowe z pewnością w dobrej wierze wygłaszane zachęty do jeszcze pilniejszej nauki. Mama chciała, więc pojechać tam jako bufor, a ja miałem jej towarzyszyć. Choroba pokrzyżowała ten zamiar, bo świnka wyglądała groźnie, a pozostawienie mnie pod opieką babci mogło skomplikować jej sprawy zawodowe. Wezwany z Pekinu doktor Dekański orzekł jednak, po zbadaniu mnie i wypiciu czaju „na prikusku”, że jeżeli będę trzymał prosiaczka w cieple, to za tydzień mogę jechać. Nim to jednak nastąpiło, pewnego wiosennego deszczowego wieczoru kwietnia zjawił się u nas przemoczony ojciec. Powiedział do mamy: - Wracam od starosty. Tydzień temu w ekspresie Warszawa Katowice aresztowano kuriera w chwili, gdy na stacji w Będzinie wręczał miejscowemu łącznikowi walizkę z materiałami agitacji komunistycznej. Nie mogę w to uwierzyć, ale tym kurierem miała być Wandzia Dobroszanka. Starosta łączy tę sprawę z bibułą w walizce Edka. W mamę jakby piorun strzelił. W nas wszystkich zresztą też. Kiedy ochłonęliśmy nieco, zaczęły pojawiać się wątpliwości co do wersji przekazanej tacie. Kanał informacyjny, którego ostatnie ogniwo stanowił starosta Boxa, był bowiem kanałem policyjnym. Mogła się, więc za tym kryć jakaś gra polityczna. Tak czy owak, nie pasowało to wszystko do wieloletniej serdecznej przyjaźni Wandzi ba, całej rodziny Dobroszów z naszą rodziną. Po trzech dniach wyjechaliśmy do dziadka. Był już początek pięknego, słonecznego maja.Dziadek, przejęty i wzruszony, z całą swoją rodziną wyszedł po nas na piotrkowski dworzec. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy panią Rozalię i co dla mnie było najważniejsze Bronka, ich syna. Był ode mnie trzy lata starszy. Tego, że to straszny urwipołeć, na pierwszy rzut oka nie było widać, ale oczarowały nas jego naprawdę przepiękne długie blond loki pod harcerską czapką. Pobyt u dziadka przebiegał sympatycznie, choć pierwszy wieczór tego nie zapowiadał. Zaraz, bowiem przy kolacji dziadek chciał rozpocząć mentorską mowę i zaczął rzecz słowami: - Szanuj, kochana córko, swego wspaniałego męża... Mama szybko weszła mu w słowo, mówiąc: - Zapewniam cię, drogi tato, że ja go na pewno bardziej szanuję niż ty naszą matkę i nas. Dziadek zamilkł i temat został ucięty raz na zawsze. Piotrków był miastem zadymionym, szczególnie w okolicach olbrzymiej parowo zowni, ale my na szczęście prawie cały czas spędzaliśmy w kolejarskich ogródkach działkowych, gdzie powietrze było wspaniałe. Za pierwszym razem pojechaliśmy tam całą rodziną i już w bramie zaparło mi dech z zachwytu i jednocześnie ze strachu. Działka dziadka była przeogromna, cała w kwitnących jabłoniach, między którymi rósł łan błękitnych i bardzo miododajnych heliotropów. W tym rajskim otoczeniu stało sześćdziesiąt uli (szalona radość), a w powietrzu buczał groźnie trylion pszczół (paniczny strach). Wtedy to po raz pierwszy zderzyły się we mnie te dwa uczucia: irracjonalna panika i świadomość, że banie się nic tu nie pomoże. Bałem się, bowiem jednej pszczoły i ona potrafiła mnie wrzeszczącego wniebogłosy zapędzić w najdalszą dal. Ale tu było ich tyle, że nic, dosłownie nic nie dawało mi żadnej szansy na wyrwanie się z matni. Wobec tej absolutnej beznadziejności, po prostu przestałem się bać. I tak już zostało w sytuacjach bez wyjścia, związanych nie tylko z pszczołami. Bez zmrużenia oka zacząłem, więc brać w gołe dłonie plastry wyjęte z ula, ciężkie od złotego miodu i buczących pszczół. Dziadek nie posiadał się z dumy Przez cały okres naszego pobytu żył w euforii spowodowanej tym, że najstarsza jego córka, której nie widział od piętnastu lat, przyjechała do niego i to z pierworodnym wnukiem. Dziadek szykował się za dwa lata na emeryturę i nie mógł się jej doczekać. Miał już przyznany emerycki domek kolejowy w Rudnikach koło Częstochowy, przy wiadukcie, po którym międzynarodowa szosa Warszawa-Katowice przebiega nad dwutorową linią kolejową tej samej relacji. Opowiadał nam przy każdej kolacji, gdy wracaliśmy odurzeni powietrzem z działki, ile założy tam pni, ile będzie miał kóz, których mleko jako astmatyk tak bardzo ceni i lubi. Toda zdała maturę. To była najradośniejsza wiadomość dla nas wszystkich. Cały następny dzień przesiedzieliśmy rozleniwieni wśród pszczół, dokoła w kościołach biły dzwony, podobno właśnie wychodziła z Piotrkowa majowa pielgrzymka do Częstochowy. Pod wieczór pobiegliśmy jak najszybciej do domu i tam czekaliśmy do zmierzchu na powrót dziadka z jakiejś bardzo długiej trasy, aby i on uczestniczył w rodzinnej radości. I naraz otworzyły się drzwi. Nie było trzech tradycyjnych wesołych dzwonków, tylko zgrzyt klucza w zamku. Do kuchni wszedł cień dziadka. Szary na twarzy, z obwisłym wąsem, podszedł do taboretu wlokąc za sobą kolejarską torbę i ciężko opadł na zydel. Milczeliśmy wszyscy. Wiedzieliśmy, że musiało się stać coś strasznego. Pani Rozalia na wszelki wypadek postawiła przed dziadkiem talerz jego ulubionej zalewajki z grzybami, ale on w milczeniu odsunął jedzenie na bok. I tak siedział bez ruchu, a czas biegł. Nikt się nie ruszał, bo nie wiedzieliśmy, jak może zareagować, a reakcje miewał nieobliczalne. Naraz dziadek stęknął, pochylił się nad kolejarska torbą, i wyjął... butelkę wódki. Dziadek, zapiekły abstynent, wyjął butelkę wódki! Mało tego. Odkorkował ją, podniósł do ust, przechylił i wlał w gardło ładnych parę łyków. Powiało grozą. Matka nieznacznie dała mi znak ręką. Podszedłem do dziadka i zobaczyłem, że po policzkach płyną mu łzy, które nikną w wąsach. Byłem chyba pierwszą osobą w jego życiu, która widziała go płaczącego. Wsunąłem mu się, więc szybko na kolana i zapytałem cicho: - Dziadziusiu, co się stało? Czy ty nie jesteś chory? Popatrzył na mnie szklanymi oczami. Potem jednak wróciła mu świadomość, przycisnął mnie bardzo mocno do piersi i wychrypiał: - Wnuczku! Wnuczku mój kochany! Pamiętaj, że do dzisiaj Polska miała dwóch przyzwoitych ludzi, Marszałka i twego dziadka. A dzisiaj wśród żywych został już tylko jeden. Nie mamy już Komendanta! - krzyknął na koniec i zaniósł się długim, dzikim płaczem. Wtedy pojęliśmy wszyscy, że ubył nam ktoś bardzo bliski. Zrozumieliśmy te bijące cały dzień dzwony kościelne. Płakaliśmy wraz z otumanionym zupełnie z żalu i rozpaczy dziadkiem. Bo o Marszałku wtedy w polskich domach nie mówiło się wiele, na co dzień. Wystarczyła świadomość, że On jest. A teraz nagle Go zabrakło. - Nasz powrót do Zagłębia trzeba było odłożyć. Dziadek bardzo długo gorączkował, często majaczył, komuś się meldował, z kimś walczył. Matka, Toda i pani Rozalia dyżurowały na zmianę przy jego łóżku przez całe dnie i noce. Wreszcie temperatura spadła i zobaczyliśmy na białej poduszce pomarszczoną twarz bardzo starego człowieka. Lekarz nas uspokajał i zapewniał, że możemy już jechać. Chcieliśmy zabrać z sobą wymizerowaną Todę, ale ta uparła się zostać przy swym ojcu choćby jeszcze tydzień. Zdążyłem do szkoły na parę tygodni przed końcem roku i mimo wszystko otrzymałem całkiem dobre świadectwo. Wszak w czytaniu i rachunkach ciągle wyprzedzałem swoich kolegów. Trzytygodniowy pobyt mamy w Piotrkowie i codzienne przebywanie w ogrodzie na świeżym powietrzu postawiło ją na nogi. W lipcu pojechałem z ojcem w Tatry. Właśnie w Tatry, które tata bardzo lubił, a nie do nielubianego przezeń Zakopanego, które nazywał ceperską wiochą. Siedzieliśmy po dwa tygodnie w Poroninie i Bukowinie, robiąc częste wycieczki do Morskiego Oka, na Jaszczurówkę i do wielu uroczych miejsc. Wpadając, co kilka dni do Zakopanego nie mogłem się napatrzyć przez uliczny teleskop na potężną ścianę Giewontu, jakby zawieszony nad miastem surowy profil leżącego skalnego rycerza. Śnił mi się potem wielokrotnie. Z Boczania obserwowaliśmy przez lornetkę budowane w szybkim tempie potężne podpory przyszłej kolejki linowej na Kasprowy Wierch. Tata starał się, aby mi nie brakowało ptasiego mleka. A ja akurat wtedy zdradziłem (na krótko) chałwę i wedlowską czekoladę na rzecz owocowych, irysowatych cukierków zwanych sugusami. Jeździliśmy też na czeską stronę Dunajca gdzie za wysoko notowane polskie złotówki można było bardzo tanio kupić wszelkiego rodzaju „egzotyczne” owoce, jak pomarańcze, banany, ananasy, orzechy kokosowe. U nas one też były, ale drogie i po sezonie, czyli na jesieni, tam przez cały rok. Chętnie jednak wróciłem do Zagłębia, bo tęskniłem za mamą. Matka powitała mnie z radością tym większą, że na wakacjach z ojcem przy było mi aż 4 kilo. Przez cały sierpień łaziłem z Todą i jej wesołą bandą na dalekie wypady do ruin będzińskiego zamku nad Przemszą. Tymczasem znów wypłynęła sprawa Wandzi Dobroszanki. Pewnego dnia odwiedziła nas jej zrozpaczona matka, pani Anna. Łamiącym się od płaczu głosem wyjaśniła, że wraz z mężem podjęli starania, aby córka mogła na rozprawie sądowej odpowiadać z wolnej stopy. Właśnie potrzebne jest zaświadczenie lekarskie o wątłym zdrowiu Wandzi i o tym, że ciężkie warunki więzienne zagrażają jej życiu. Pani Anna wiedziała o bardzo serdecznych stosunkach, jakie mamę i całą naszą rodzinę łączyły z doktorem Adolfom Dekańskim, znała też pozycję zawodową i społeczną doktora nie tylko w Grodźcu, ale i w całym Zagłębiu. Zwracała się do mamy z prośbą o pomoc. Mama znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. Z jednej strony, znała nieprzejednanie wrogi stosunek doktora Dekańskiego do wszelkich działań komuny, z drugiej zaś, w przyjaźniach była bardzo lojalna i niezawodna. Mimo więc, iż ojciec usiłował ją od tego odwieść, postanowiła pójść do starego doktora. Zrobiła to jednak bez przekonania, o czym uprzedziła zresztą panią Dobroszową. Czekaliśmy w napięciu z babcią i Todą na efekty tej wizyty. Gdy wróciła, od razu wiedzieliśmy, że rzecz się nie udała. Porażkę przeżywała bardzo, uzewnętrzniał to nasilający się atak dusznicy, jednak chęć wyrzucenia z siebie wszystkiego była w niej większa niż strach przed atakiem. Opowiadała, często przerywając, aby swoim nieodłącznym inhalatorem wtłoczyć w płuca porcję skutecznego leku. - Boże, co ja przeżyłam. Mówiłam, co najmniej z pół godziny. A on siedział i milczał. Tylko szczęki mu chodziły, bladł i pąsowiał. Gdy skończyłam, milczał jeszcze jakiś czas. Kiedy wreszcie jako tako zapanował nad sobą, powiedział mniej więcej tak: „Pani Nelu. Pani wie, jak panią szanuję i lubię. I tylko, dlatego wysłuchałem pani do końca. Kogo innego już dawno wyrzuciłbym za drzwi. Zaświadczenia nie dam z trzech powodów. Po pierwsze, ja jej nigdy nie badałem i nie znam jej kondycji zdrowotnej, a w takim zaświadczeniu musi być napisana prawda. Po drugie, moi najbliżsi, pomordowani przez bolszewię, nigdy by mi tego nie wybaczyli połowę z nich żywcem poprzeżynano piłami. Po trzecie, może rodzina tej pani wierzy w to, że trzeba ją wypuścić na wolność dla ratowania wątłego zdrowia, ja jednak wiem, że nie o to chodzi. Chodzi o to, aby mogła uciec do Rosji Sowieckiej i uniknąć sprawiedliwości, albo, co jeszcze gorsze, ale bardziej prawdopodobne jej partyjni mocodawcy chcą ją mieć na wolności, gdzie łatwiej zlikwidować niewygodnego świadka. I to jest moje stanowisko, które proszę przekazać rodzinie Doboszów”. - Czyli doktor nie pomoże? - pochlipywała Toda, niezmiennie przekonana o niewinności przyjaciółki. - Pomoże, ale inaczej. Powiedział tak: „Pani Nelu, proszę mnie dobrze zrozumieć. Ja też jestem człowiekiem i mam serce. Poza tym poznałem u państwa tę ładną i sympatyczną osóbkę. Sądzę, że ta czerwona zaraza wykorzystała naiwność młodej dziewczyny i tak ją opanowała, że Wandzia straciła głowę. A teraz musi płacić. Postaram się rozeznać, gdzie ona siedzi, jakie ma warunki i jeżeli się okaże, że to rzeczywiście zagraża jej zdrowiu, spowoduję wniosek komisji lekarskiej, aby ją przeniesiono do zakładu o lżejszym reżimie. To wszystko, co mogę zrobić. Proszę przyjść do mnie za tydzień”. Po tygodniu był dalszy ciąg sprawy. Dekański mówił: - Pani Nelu, jakże często bywamy łatwowierni Ta sympatyczna, skromniutka i wiotka panna Wandzia jest aktywistką komunistyczną i już nie raz siedziała w naszym areszcie. Mam informacje z najlepszego źródła. Członkiem Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej została, co prawda, niezbyt dawno, ale jako bardzo chętna i obiecująca, szybko awansowała. Od początku tego roku była sekretarzem Komitetu Dzielnicowego KZMP w Będzinie i równocześnie łącznikiem terenu z Sekretariatem KC tej organizacji. Przed aresztowaniem zdążyła zgłosić chęć przystąpienia do KPP i jako rokująca nadzieje towarzyszka została przyjęta. Taka jest prawda. Matka rozpłakała się i doktor musiał ją wspierać lekami. Dlatego też dalszy ciąg jego expose był już łagodniejszy: - Ale z drugiej strony, trzeba wziąć też pod uwagę, że pracował nad nią agent dużej klasy. Ten jej narzeczony, którego pani gościła u ciebie w domu w czasie świąt, nazywa się Łagin i pochodzi z rodziny aktywnych kominternowców. Jeden z nich przed wojną był znanym agentem lewicy komunistycznej w Austrii. On sam od 1929 roku odsiadywał wyrok czterech lat ciężkiego więzienia za komunistyczną działalność. Zresztą teraz też siedzi. Tak to wygląda, pani Nelu. Mimo wszystko jednak dotrzymam słowa. Ona siedzi w Będzinie, a jest to więzienie rzeczywiście ciężkie. Moi znajomi lekarze ze służby więziennej obiecali mi wystąpić z wnioskiem o przeniesienie jej do więzienia lżejszego. A pani załatwiłem widzenie z nią. Chce pani? Mama nie mogła odpowiedzieć od razu. Nie wiedziała, czy rodzina się z nią widuje, wszak był to jeszcze okres śledztwa. Bo jeżeli miało to być dla Wandzi pierwsze widzenie z kimś bliskim, mogło mieć dla niej, a zwłaszcza dla jej psychiki, szczególne znaczenie, dlatego dopiero po rozmowie z panią Dobroszową moja mama się zgodziła. Wróciła załamana. Nie mogła i nie chciała wiele mówić, ale widzenie zrobiło na niej wstrząsające wrażenie. Z Wandzi, z tego małego kurczątka, został żałosny cień. Kiedy ją spytałam, po co było się w to angażować, odpowiedziała, że początkowo ta idea wydawała jej się bardzo piękna. Moje stwierdzenie: „No, ale kiedy zobaczyłaś, że praktyka jest inna niż piękna idea, to trzeba się było z tego wycofać” skwitowała słowami: „Wtedy na wycofanie było już za późno. Jedyna droga do wycofania się prowadziła przez otwarte drzwi pędzącego pociągu”. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że Wandzię przeniesiono do warszawskiego więzienia na Serbii. Rodzina Dobroszów wyraźnie ochłodziła z nami serdeczne dotąd stosunki.( Taki obraz sprawy Wandzi Dobroszanki wyniosłem z przekazu rodzinnego.) Jej komunistyczną działalność częściowo potwierdziły materiały, po które sięgnąłem w redakcji Słownika Biograficznego Działaczy Polskiego Ruchu Robotniczego. Pani Wanda Dobrosz (nazwisko zmienione), której po pół wieku w 1995 roku przedstawiłem wersję jej sprawy zapamiętaną w mojej rodzinie, twierdzi, że w opisywanym okresie nie była związana organizacyjnie z żadnym ruchem komunistycznym, a jedynie z socjalistycznym OMTUR-em. O członkostwie w KPP nie mogło być mowy. Naturalnie, podrzucenie bibuły do walizki mego wuja nie wchodziło w grę, po pierwsze, dlatego, że bibuły w tym czasie nie miała, a po wtóre ponieważ zbyt wielka była przyjaźń między naszymi rodzinami. Zatrzymano ją istotnie z walizką materiałów propagandowych, które przenosiła zastępując koleżankę. O żadnych rozmowach swojej matki z moją na temat interwencji u doktora Dekańskiego nic nie wie, faktem jest jednak, że jakiś czas po aresztowaniu wezwano ją przed komisję lekarską, która zadecydowała o zwolnieniu jej z aresztu i odpowiadała przed sądem z wolnej stopy. Żadnej wizyty mojej mamy w areszcie sobie nie przypomina, wątpi, czy mogłaby wtedy tak z mamą rozmawiać. Na tym zakończył się pierwszy epizod Wandzi i jej narzeczonego w moim życiu. Jednakże świat jest mały, był, więc i epizod następny. Na ten następny, o wiele bar dziej dla mnie dramatyczny, musiałem czekać pełnych piętnaście lat. Tymczasem zbliżała się zima. Toda, początkowo załamana tragedią najlepszej przyjaciółki, dochodziła jakoś do siebie. Zawsze dobrze na nią wpływały przedświąteczne przygotowania. Wymyśliła, że tym razem choinka będzie cała w bieli, ozdobiona tylko gwiazdkami jednego rodzaju i rozmiaru. Robiło się je z misternie zaplatanych pasków papieru. Była to bardzo żmudna, ale wdzięczna robota. Na kilka dni przed świętami przyszedł z Torunia telegram od Edlocha z życzeniami oraz przeprosinami, że tym razem na Boże Narodzenie przyjechać nie może, bo „służba nie drużba”. Zapowiadał też wysyłkę prezentu dla babci. Jakoż i nadszedł w samą Wigilię. Był to niezwykle elegancki rower, tak zwana damka, wyposażony we wszystkie ówczesne nowinki. Babci bardzo się ten rower przydał, marzyła o nim wszak do niejednej chorej musiała chodzić (albo jeździć niezbyt często kursującymi autobusami) po kilka kilometrów. 1936 Z mamą w Szczawnicy, urok podhalańskiej peleryny, Stefan Jarosz na horyzoncie Tody Zima minęła mi bardzo szybko. Jedyne ważne dla mnie wydarzenie przypadło na połowę lutego, kiedy to skończywszy osiem lat zdobyłem pierwszą gwiazdkę na zuchowy beret. Byłem z niej nieopisanie dumny. Coraz bardziej czułem się zadomowiony na ulicy Czeladzkiej. I nic dziwnego, skoro połowa znajdujących się przy niej domów albo należała, albo była zamieszkana przez siostry, braci oraz bliższych i dalszych pociotków babci Frani. Inni mieszkańcy także nie traktowali mnie jak obcego. Babcia, bowiem przez ponad dwadzieścia lat swojej akuszeryjnej pracy zdążyła „przynieść”, co najmniej jedno dziecko do prawie każdego grodzieckiego domu. Wszędzie też nazywano ją „babcią Szwajową”. Moja wizytówka zaś, „wnuczek szwalny”, otwierała mi każde drzwi. Ale wróćmy do babcinej rodziny, bo nieraz przewinie się ona przez kartki tych wspomnień. Babcia miała dwóch braci i trzy siostry. O braciach opowiadała tak: „Edward, ten najstarszy i najgrubszy z nas, odwiedza mnie rzadko, dwa, trzy razy do roku, bo mieszka prawie na Boleradzu, pod cmentarzem. Ale zawsze jest tu po trzeciomajowym pochodzie. Zdejmuje wtedy swój złoty hełm strażacki jest przecież komendantem wszystkich grodzieckich strażaków wyciera spocone czoło, a ja mu nale wam jego ulubione piwo. Pije powoli, smakuje, a gdy dojdzie do dna, wyciera sumiaste wąsy i zaczyna śpiewać. A mamy taką rodzinną piosenkę, jeszcze z dziecinnych lat. Śpiewa ją tak samo, jak pije piwo powoli i dostojnie: Rooozpuuuścita wtoosy,/ rooozpuuuścita wtoosy,/ Pooo leweeem ramieeeniu. Wicek zaś, ten młodszy i chudy, co ma warsztat samochodowy po przeciwnej strome Czeladzkiej, też nie przychodzi za często, mimo że ma blisko. Ciągle zabiegany. I jak wejdzie, to nawet nie usiądzie, bo tak się spieszy. Zawsze przychodzi z interesem. Ledwo wduszę w niego to piwo. Wypije i wtedy mówi: „Frania, a pamiętasz to nasze śpiewanie? Rozpuściła włosy!,/ rozpuściła włosy!,/ Po lewem ramieeniu! Wykrzyczy swoje i już jest za drzwiami. Takich mam braci, dosłownie woda i ogień. Do tej dwójki dochodziła jeszcze najmłodsza siostra babci, zwana ciocią Andzią. Mieszkała obok Wiekowego warsztatu i u niej na dożywociu była prababcia Katarzyna, która zawsze wołała na mnie „Pipluś” zamiast „Iluś”. Ciotka Andzią, osoba o bardzo wielkim sercu, była nieco egzaltowana. Na każdej mszy śpiewała naj głośniej, na każdym pogrzebie najbardziej rozdzierająco szlochała. Pozostałe dwie siostry mieszkały poza Grodźcem: Geblowa u „Szwedów” w Czeladzi, zaś Matyskiewiczowa we Francji. Miałem, więc na Czeladzkiej, do kogo chodzić, na kim się oprzeć i z kim się bawić. Reniek, najmłodszy syn wujka Wieka, był moim rówieśnikiem, zaś Włodek, jedynak ciotki Andzi liczył nawet kilka lat mniej ode mnie. W lipcu pojechałem z mamą do Szczawnicy znaną już trasą: samochodem do Krakowa, śniadanie u Hawełki (saltzstangle z „kakałkiem”), podróż luxtorpedą, w Nowym Targu przesiadka na autobus do Szczawnicy i tam meta w „Bożym Darze”. „Ciocia” majorowa przyjęła nas bardzo miło, a w czasie obiadu opowiedziała wszystkim gościom o moich "przewagach" w spotkaniu z mistrzem Kiepurą przed trzema laty, co spowodowało, że natychmiast odzyskałem poprzednie miejsce maskotki domu. Bardzo grzecznym chłopczykiem to ja jednak nie byłem, choć starałem się zachowywać jak najlepiej, bo mama czuła się naprawdę źle i doktor Dekański zalecił jej absolutny spokój. Ale jakiż mogła mieć przy mnie spokój? Kiedyś spacerowaliśmy z mamą po deptaku i ciągnęliśmy szklanymi rurkami z pięknych dzbanuszków ohydną „Józefinkę”. W pewnej chwili podeszło do nas dwóch dostojnych Żydów, z białymi patriarchalnymi brodami, w długich czarnych chałatach, białych skarpetkach i czarnych kapeluszach. Jeden z nich, uśmiechając się mile, coś do mamy zagadał w nieznanym języku. Mama zrobiła wielkie oczy, więc Żyd, zdetonowany, powiedział: - Przepraszam pani. Ja myślałem, że pani jest z naszych. Wtedy wkroczyłem do akcji: - Nie, proszę pana. Moja mama nie jest z waszych. Ale u nas często się jada czosnek i bajgiełe, bo ja to bardzo lubię. Mam to chyba po ojcu. Obaj Żydzi spojrzeli na siebie bardzo zmieszani, prawie przerażeni i wycofali się szybko w ukłonach. Matka stała przez chwilę, nim odzyskała władzę w nogach, a potem powiedziała strasznym szeptem: - No, da ci w Grodźcu ojciec za ten czosnek i bajgiełe. Były trzy ciche dni i żadnych słodyczy. Potem jednak wróciło wszystko do normy. Do następnego razu. Po tygodniu, znów na deptaku, zauważyłem, że chodzi za nami bardzo przystojny i elegancki pan. Trzymał się w pewnej odległości, ale nasza trasa stała się jego trasą. Nic dziwnego, że „zaprowadziliśmy” go do kawiarenki zdrojowej. Zajął miejsce przy sąsiednim stoliku, zamówił kawę i otworzywszy gazetę popijał ją, zerkając na mnie z uśmiechem (marna siedziała do niego tyłem). Zaczęło to już zwracać uwagę ludzi siedzących przy sąsiednich stolikach, którzy także spoglądali ku nam z zainteresowaniem. Zdenerwowałem się i postanowiłem dać nieznajomemu nauczkę. Mama coś już widocznie wyczuła, bo gdy zobaczyła mój piekielny uśmieszek, złapała mnie za rękę i syknęła: - Tylko się nie odzywaj. Ale ja już wszedłem w cwał i za późno było wyhamować rozpędzone konie. - Mamusiu - zacząłem z moją najsłodszą minką na obliczu, głosikiem jednak dość donośnym - ten pan tak za nami chodzi i chodzi Pewno mu samemu smutno. On chyba też rozwodnik. Pół kawiarni parsknęło niepohamowanym śmiechem. Najgłośniej jednak śmiał się „nasz” admirator i do tego stopnia rżał, że wylał kawę na stolik i na spodnie. Chciałem mu jeszcze coś przygadać, ale już byłem w locie, holowany przez mamę ku drzwiom. Sprawa zakończyła się moją całkowitą klęską. Przede wszystkim dostałem solidne lanie. I to, czym! Paskiem od walizki. A po drugie... Po trzech dniach mama zniosła rygory jak w Sing-Singu i wzięła mnie na deptak na spacer, mimo że było dość chłodno i wietrznie. Chodziliśmy z godzinę, a „naszego” adoratora nie było. - Mamy wreszcie spokój - mruknąłem niby do siebie. - Ani słowa więcej na ten temat ucięła sucho mama. Ale ja już wcale nie miałem w głowie tego podrywacza z kawiarni. Bo oto środkiem deptaka paradował tanecznym krokiem najpiękniejszy (oczywiście, oprócz wujka Edlocha) oficer, jakiego w życiu widziałem. Wspaniała, fałdziasta peleryna podhalańska szalała w rytm jego kroku, oficerki lśniły najlepszym „Dobrolinem”, jaki był do osiągnięcia w II Rzeczypospolitej. A na głowie... Na głowie, na płaskim zielonym kapeluszu zdobnym w białe muszelki i orle pióro lśniły dyskretnie dwa paski z gwiazdką. Major podhalańczyków! Naraz major przyłożył dwa palce do kapelusza i salutując, powiedział: - Dzień dobry, kawalerze! Powiedział tak do mnie! Zajrzałem pod rondo kapelusza i dopiero go poznałem. To był on! Ten z kawiarni. „Ach, ty durniu pomyślałem z nagłą sympatią do niego. Nie trzeba ci było tak od razu, po podhalańsku zaczynać?”. Ale za dużo czasu na dalsze myślenie nie miałem, odezwać się nie mogłem, bo jeszcze ciągle tchu mi brakowało, a na jego salut trzeba było jakoś odpowiedzieć. Sprezentowałem, więc broń moją spacerową ciupażką i tak minęliśmy się godnie. On znów parsknął śmiechem za moimi plecami, mama ledwo powstrzymywała śmiech, byłem, przeto mocno skonsternowany i zły. Oczywiście na niego. - Ale się wyelegantował ten twój znajomy! - powiedziała cicho i, o dziwo, z uśmiechem mama. Patrzajcie ludzie! Mój znajomy! I kto to mówi? No, jeżeli tak, to muszę go bronić. - Ty sobie za dużo nie myśl - ostudziłem domysły mamy on prawdopodobnie ma tylko jedną parę cywilnych spodni, zalał ją kawą, nie ma mu, kto wyczyścić, to się musiał przeprosić z mundurem. A mama, zamiast mi dać w ucho, aż się zatoczyła na najbliższą ławkę ze śmiechu. Tak spontanicznie i wesoło roześmianej jeszcze jej w życiu nie widziałem. Ale ja już myślałem, w jaki sposób naprawić błędy popełniane dotąd przez nas wszystkich. Bo w chwili, kiedy do działań wkroczyła armia, rzecz od razu nabrała innego wymiaru. Niedługo miało się okazać, że to naprawianie wcale nie było takie trudne. Nazajutrz rano poszedłem z mamą na codzienne inhalacje w sanatorium zdrojowym. Czekaliśmy chwilę na kolejkę mamy. Zabieg trwał około pół godziny, odpoczywanie po nim drugie tyle. Przez tę godzinę siedziałem w poczekalni i czytałem od deski do deski „Buffalo Billa”, mój ulubiony tygodnik opisujący niesamowite przygody wspaniałego pułkownika Gody z Dzikiego Zachodu. Zanim nadeszła pora zabiegu mamy, zdążyłem się z nią podzielić wynikami przeprowadzonej przeze mnie penetracji terenu. - Pan major siedzi tam gdzie zawsze. - Nie zauważyłam. - Bo on dzisiaj znów jest po cywilnemu. Jednak ma drugą parę cywilnych spodni. Mama pocałowała mnie i poszła do inhalatorni, a ja zacząłem razem z Buffalo Billem walczyć z Indianami. Walki były tak zacięte, że straciłem na trochę rachubę czasu. Kiedy ją odzyskałem, było kilka minut po godzinie, o której mama powinna wyjść. Ale nie wychodziła. Przy mnie zaś stała pielęgniarka. - Twoja mamusia zasłabła w czasie zabiegu. Ale już jest wszystko w porządku, tylko musi trochę dłużej odpocząć i prosiła, abyś się nie denerwował - powiedziała. - Proszę powiedzieć mamie, żeby się nie martwiła. Będę tu czekał. Ledwo pielęgniarka odeszła, wyrósł przede mną pan major. - Czy mogę ci w czymś pomóc? - zapytał. - Dziękuję, mnie nie. - Ale może mamusi? Bo zdaje się, że coś się stało. A ja tu jestem samochodem. To zmieniało postać rzeczy. - Tak, rzeczywiście mamusia zasłabła, teraz odpoczywa, ale jak tu przyjdzie, na pewno będzie słaba. Myślę, że byłaby panu bardzo wdzięczna za podwiezienie nas. - Dobrze. Idę po samochód, a ty zatrzymaj mamusię, aż podjadę. Uczyniłem, jak kazał. Mama wyszła blada, podtrzymywana przez pielęgniarki. Chciała jeszcze chwilę posiedzieć, nim sprowadzę fiakra. Uspokoiłem ją, że to już załatwione, więc czekaliśmy. Gdy mama zobaczyła zmierzającego od drzwi przez wielki hol prosto w naszym kierunku majora, wiedziała, że coś się święci. - Coś ty, utrapieńcze, znów wymyślił? - zaszeptała przerażona, a i ja byłem w strachu, że znów mi zemdleje. - Ja? Nic. - odparłem niewinnie Sam się wprosił, a przecież armii odmówić nie wypadało. I tak zaczęła się druga, o wiele ciekawsza część naszego szczawnickiego pobytu. Major był przeuroczym towarzyszem wszelkich wypadów i rozrywek, w czym mu znakomicie pomagał świetny samochód, sportowy dwuosobowy kabriolet, z trzecim siedzeniem w klapie bagażnika. Objechaliśmy nim przez dwa tygodnie całe Podtatrze, a mama podekscytowana nowym towarzystwem w ogóle zapomniała o swoich dolegliwościach. Ja zaś, obserwując majora, doszedłem do przekonania, że moje baterie dział spod łóżka trzeba będzie przeformować na dywizjon artylerii górskiej. Oczywiście, w kapeluszach i pelerynach. Po przyjeździe do Grodźca odebraliśmy trochę ciekawych informacji. Przede wszystkim, Tesiek zdecydował się wrócić od nowego roku akademickiego na leśnictwo, bo jak twierdził jest to najlepsze ze wszystkich złych wyjść. Na jesieni zapowiedział swój przyjazd ostatni wzdychulec Tody, dotąd skwapliwie przed nami ukrywany. Prawdę powiedziawszy, więcej tego wzdychania było z jej strony, ale on także wydawał się zainteresowany znajomością z moją śliczną ciotką. Jakoż zjawił się pan niezbyt wysoki, niezmiernie żywy, wesoły, błyskotliwy i piekielnie inteligentny. Tyle, że dwukrotnie od Tody starszy. Toda mówiła do niego „Stef” i tyle o nim wiedzieliśmy. Ale, od czego moje sokole oko i zwiadowczy zmysł? Nie na darmo papa wydawał majątek na bilety do kina, a ja uważnie baczyłem, aby nie przepuścić ani jednej kroniki PAT-a. Gdy więc siedzieliśmy sobie przy deserze, naraz w pół słowa przerwałem gościowi, któremu usta nie zamykały się od opowieści z piętnastu stron świata: - A ja wiem, kim pan jest. Spojrzał na mnie zdziwiony, a potem pokręciwszy głową stwierdził: - Na pewno nie wiesz. - A założymy się? - zaproponowałem. - O co? Może o czekoladę? - Nie. O pięć czekolad, ale wedlowskich i mlecznych. - A jak przegrasz? Kto mi te czekolady kupi? Mama? Tu rzeczywiście wkroczyła mama: - Bardzo pana przepraszam za te jego pomysły. Jestem ciekawa, jak on z tego wybrnie. Zakładów raczej nie lubi przegrywać i jeżeli nie jest czegoś całkiem pewien, nie zakłada się. - Zobaczymy. No, to powiedz, kim jestem. - Pan jest Stefan Jarosz, ten sławny podróżnik, który miesiąc temu wrócił z Ameryki. Jest tam Wyspa Kościuszki, którą pan badał. Zapadła cisza. Jarosz patrzył na mnie i z niedowierzaniem kręcił głową. - Cóż jeszcze o mnie wiesz? - Jak za pięć czekolad, to i tak za dużo powiedziałem. - Toda - zwrócił się gość do mojej ciotki nie całkiem wierzyłem w twoje opowieści, ale teraz widzę, że ten wasz Ipluś, to rzeczywiście piekielny Piotruś. Bardzo zaprzyjaźniliśmy się z panem Jaroszem. On o całym świecie mówił z taką znajomością rzeczy, jak wujek Tesiek o Zagłębiu. Niestety, miał na gościnę u nas tylko tydzień. Później zabrał Todę i pojechali w Gorce, na Turbacz. Następne nasze spotkanie miało nastąpić dopiero za kilkanaście lat. Były to w zasadzie jedyne ciekawe wydarzenia tej jesieni. Toda oddawszy się pod wpływem pana Jarosza zgłębianiu piękna Polski, nie miała w okresie przed świątecznym czasu na przygotowanie nowego wystroju choinki i musieliśmy się zadowolić starymi ozdobami, które tylko przez czyjeś niedopatrzenie nie poszły ubiegłej zimy do pieca. Dzięki temu miałem więcej czasu na świetlicowe zajęcia w naszej drużynie zuchów. 1937 Wyprawa z ojcem na Podlasie, spotkanie z Borysem Kowerdą, lody i antyżydowskie rozruchy w Brześciu, w Tatry do mamy, powódź w Witowie, Valentino w Halce, sankowanie z Edlochem W lutym 1937 roku zdobyłem drugą zuchową gwiazdkę. Mama czuła się nadal dobrze, choć była nieco zaniepokojona, gdyż doktor Dekański poradził jej zasięgnąć konsultacji u renomowanego specjalisty od astmy oraz schorzeń alergicznych, doktora Zahorskiego w Sosnowcu. Wróciła bardzo zadowolona. Profesor obejrzawszy wyniki badań z kilku ostatnich lat stwierdził, że obecne są o wiele lepsze niż te z czasu zamieszkiwania na Pekinie. Zdecydowanie odradził jednak dalsze wyjazdy do Szczawnicy, bo to i drogie, i mało skuteczne. Zalecił natomiast dłuższe pobyty w Witowie, podzakopiańskiej wsi, gdzie podobno wieją wiatry szczególnie korzystne dla astmatyków. Kazał odstawić wszelkie „lecznicze” papierosy i pomagać sobie jedynie inhalatorem. Zanosiło się, zatem na dwumiesięczny pobyt w autentycznej góralskiej wsi, wolny od pensjonatowych gongów wzywających na posiłki. Marzenia jednak nie zawsze się spełniają. Moje spełniły się połowicznie. Już w połowie maja ojciec zapowiedział, że chciałby, abyśmy w lipcu obaj pojechali do Zalesia, do wujka Kowerdy, a na sierpień odwiezie mnie do Witowa, do mamy. Babcia Helena, która czuła się coraz gorzej, pragnęła zobaczyć swego wnuczka, a także syna. Był jednak pewien problem. Otóż mama nie powinna jechać sama, szczególnie, że w nowym, nie znanym miejscu, w bardziej spartańskich warunkach, miała sobie przyrządzać posiłki, co wiązało się z robieniem zakupów. Ponieważ jednak pan Jarosz wyjechał w kolejną podróż w świat i to na parę miesięcy, w dodatku stosunki między ciotką a nim zaczęły się psuć, babcia uznała, że także Todzinej astmie Witów na pewno nie zaszkodzi i sfinansowała jej dwumiesięczny wyjazd z mamą. Na początku lipca pojechałem, więc z ojcem na Podlasie. Była to moja najdłuższa podróż w życiu, pięćset kilometrów w jednym kawałku i w czasie jednego niespełna dnia. Wyjechaliśmy wcześnie rano pośpiesznym z Będzina i po niecałych czterech godzinach byliśmy w Warszawie. Wobec tego, że pospieszny do Wilna odchodził dopiero po 14.00, mieliśmy prawie trzy godziny wolnego czasu. Oddaliśmy bagaż do przechowalni i tata zafundował nam dwugodzinny objazd „sałatą” po stolicy. Było to moje pierwsze spotkanie z miastem, w którym dziesięć lat później miałem zamieszkać, na co najmniej pół wieku. Pomysł przejażdżki dorożką był przedni, choć nieco męczący, a finał taki, że bagaże odbieraliśmy w ostatniej chwili i do wagonu wskakiwaliśmy, gdy pociąg miał już sygnał odjazdu. Warszawą byłem zauroczony, oczywiście największe wrażenie wywarł na mnie Grób Nieznanego Żołnierza i nieruchoma przy nim warta. Pociąg pędził na wschód, przez Siedlce, Białą Podlaską i Brześć nad Bugiem, a potem skręcał bardziej na północ, do Wilna. Równe dwieście kilometrów od Warszawy, w połowie drogi między Białą a Brześciem, pociąg stawał na minutę w Chotyłowie i tam właśnie wysiedliśmy. Byłem bardzo ciekaw tej nie widzianej dotąd rodziny. Nigdy nie przysłali nam swoich obecnych zdjęć i przez to wyobrażałem sobie, że babcia Helena powinna być podobna do babci Frani, wujek Jan to coś pośredniego między Teśkiem i Edlochem, a Helunia i Merynka muszą wyglądem przypominać Todę. W Chotyłowie czekał na nas wujek Jan z półkoszkiem. Powitał nas bardzo serdecznie i zaraz zaśpiewał ze wschodniacka: - Chaliera, Zygmek, jak długo my się nie widzieli, a? Potem podniósł mnie na wysokość swej twarzy, cmoknął z obu stron. - A końmi ty już powoził, a? - zapytał, ale zanim zdążyłem otworzyć usta, sam sobie odpowiedział. -Tak i będziesz powoził. Nie przypominał ani Edlocha, ani Teśka. Był od nich o wiele starszy, ogorzały, z ustami pełnymi złotych zębów. Ale śmiał się i widać robił to często, bo zmarszczki na opalonej twarzy biegnące od oczu w kierunku uszu nie zdążyły mu zbrązowieć. Razem z ojcem rozsiedli się na tylnym siedzeniu, mnie zostawili na przednim, wujek wsadził mi lejce w ręce, krzyknął „wio!” i tyle ich obchodziłem. Jechaliśmy piaszczystym duktem przez las, było cicho i tylko ich głosy mąciły spokój. Oczywiście omawiali wielką politykę. Co chwila słyszałem „chaliery’, „Hitlerów”, „Jewropy” i pierwsze spory. Koń szedł równo, mnie się zdawało, że to moja zasługa, a tymczasem stara klacz nieraz już woziła wujka z Chotylowa do leśniczówki, gdy przysnął sobie po męczącej -naradzie w nadleśnictwie. Po raz pierwszy widziałem taki zaprzęg. Koń, bowiem nie szedł przy dyszlu, tylko między dwoma dyszlami, które ponad jego łbem były połączone z sobą dugą, czyli półkoliście wygiętym pałąkiem. Uznałem to za bardzo sprytne i chyba praktyczne rozwiązanie. Wóz nie miał desek, ani na podłodze, ani po bokach. Siedzieliśmy w bardzo zgrabnie wyplecionym z wikliny korycie, wymoszczonym pachnącym sianem przykrytym derkami. Wujek z tyłu informował, że ma u siebie od dwóch tygodni w gościnie bratanka Borysa, który nabiera sił po przeżyciach ostatnich lat, ale za trzy dni już wyjeżdża. Na pytanie ojca, czy się to już skończyło, wujek odpowiedział: - No, chyba czas najwyższy. Teraz już wiedziałem, o kim rozmawiali. Przed dziesięciu laty nazwisko Borysa Kowerdy obiegło prasę całego świata przez europejską przewinęło się wielokrotnie, zaś z łamów polskich pism nie schodziło, co najmniej przez półtora tygodnia. Borys, bowiem jako dziewiętnastoletni chłopak, w dniu 7 czerwca 1927 roku ni mniej, ni więcej, tylko zastrzelił Piotra Wojkowa, posła, czyli ambasadora Rosji Sowieckiej w Polsce. Borys urodził się na Wileńszczyźnie, ukończył siedem klas Gimnazjum Towarzystwa Rosyjskiego w Wilnie, pracując równocześnie jako korektor oraz ochroniarz w redakcji tygodnika „Białoruskie Słowo”. Utrzymywał matkę i siostrę. Pod wpływem wiadomości nadchodzących z Rosji o prześladowaniu przez bolszewików wszelkich zamysłów liberalnych oraz religii prawosławnej, postanowił wyjechać do ZSRR i podjąć tam czynną walkę antybolszewicką. Złożył w poselstwie sowieckim podanie o wizę, lecz gdy zjawił się po nią w Warszawie, otrzymał odpowiedź odmowną. Wtedy zdecydował się na prowadzenie antysowieckiej walki wszędzie, gdzie tylko będzie to możliwe. W czerwcu 1927 r. proces Borysa Kowerdy nie schodził z czołówek prasy krajowej i zagranicznej. Postanowił zacząć od Polski. Zatrzymał się na kilka dni w Warszawie i rozpoczął przygotowania do zabójstwa Wojkowa. Jako ochroniarz jednego z antybolszewickich działaczy białoruskich posiadał rewolwer. Z prasy dowiedział się, że za kilka dni będzie przejeżdżał przez Warszawę w drodze z Londynu do Moskwy poseł sowiecki w Wielkiej Brytanii, Arkadiusz Rosenholc. W czasie krótkiej przerwy w podróży, na dworcu w Warszawie miał się z nim spotkać Piotr Wojkow. Zdjęcie Wojkowa przyszły zamachowiec znalazł także w prasie. W dniu planowanego zamachu o dziewiątej rano Borys był już na właściwym peronie i gdy tylko nadjechał pociąg z londyńskim wagonem sypialnym i obaj dyplomaci przywitali się, otworzył do Wojkowa ogień. Poseł zaczął uciekać, ale ugodzony dwoma strzałami nie odbiegł daleko, zatrzymał się, wyciągnął rewolwer, strzelił nie celnie dwa razy do Kowerdy i upadł. Po półtorej godzinie zmarł w szpitalu. Borys zaś oddał się w ręce nadbiegającego policjanta. Zamach na Wojkowa natychmiast został wykorzystany przez stronę sowiecką do gwałtownego nasilenia propagandy antypolskiej na forum międzynarodowym. Domagano się natychmiastowego zakazu nie tylko działania, ale w ogóle istnienia licznych białogwardyjskich i antysowieckich organizacji emigrantów rosyjskich w Polsce. Zarzucano rządowi polskiemu prowadzenie łącznie z Anglią nie tylko wspólnej agitacji, ale wręcz spisku antyradzieckiego. Rząd polski, aby oddalić te zarzuty, postanowił na procesie Kowerdy zademonstrować surowość. Proces odbył się już w tydzień po zamachu. Niespełna dziewiętnastoletni zamachowiec był sądzony w trybie doraźnym. Przed sądem powiedział: „[...] Przyznaję się do zabójstwa posła Wojkowa, ale do winy się nie przyznaję. [...] Zabiłem Wojkowa za to wszystko, co bolszewicy zrobili w Rosji [...]”. Po kilkugodzinnej zaledwie rozprawie Borysa Kowerdę skazano na pozbawienie praw obywatelskich oraz bez terminowe (dożywotnie) ciężkie więzienie, a także zwrot kosztów sądowych. Równocześnie jednak sąd wystąpił do prezydenta RP o złagodzenie wymiaru kary do piętnastu lat ciężkiego więzienia. W rzeczywistości odsiedział dziesięć lat. Tyle informacji na ten temat znalazłem po sześćdziesięciu pięciu latach w dokumentach sądowych Borysa Kowerdy. Przekaz rodzinny mówił jednak o wiele więcej. Według niego, Borys miał być wykonawcą wyroku tajnego białogwardyjskiego trybunału na Wojkowie jako jednym z morderców carskiej rodziny. Przed wojną wątku tego w ogóle nie podejmowano, gdyż władzom polskim zależało na jak najszybszym wyciszeniu sprawy, zaś w czasie wojny i przez PRL-owskie półwiecze nie było ku temu warunków. Dopiero po roku 1989, czyli w sześćdziesiąt dwa lata po zamachu, zaistniała możliwość wrócenia do tej wersji. Zaczęły się potwierdzać dane z przekazu rodzinnego. Wtedy tego nie notowałem, ale nawet dziś mogę przytoczyć, co najmniej trzy wiarygodne źródła. W „Tygodniku Kulturalnym” (z 6 VIII 1989), w trzecim odcinku obszernego opracowania pt. Śmierć cara jego autor, profesor Aleksander Achjnatowicz, opisując działanie morderców w celu uniemożliwienia rozpoznania zwłok cara i jego rodziny, stwierdza: "Oblano je, zwłaszcza twarze, kwasem solnym, który przywiózł podobno Piotr Wojkow, przewodniczący Rady Miejskiej Jekaterynburga (1924-1927 ambasador ZSRR w Warszawie, zabity przez emigranta rosyjskiego Skowerdę w odwet za udział w zamordowaniu cara i jego rodziny), aby zniekształcić je dla niepoznaki i zapobiec rozkładowi ciał [!]”. Na drugi ślad tej wersji natrafiłem w książce rosyjskich autorów Jurija Buranowa i Władimira Chrustalowa Zagląda dynastii Romanowów (Bellona, Warszawa 1995), gdzie fakt użycia kwasu solnego opisany zosta} dwukrotnie (str. 175, 193), zaś Piotr Wojkow wymieniany jest na paru stronach jako członek komisji śledczej w tej sprawie i współautor prowokacji wobec rodziny carskiej. I wreszcie ślad trzeci znalazłem w IV tomie Historii dyplomacji polskiej (PWN, Warszawa 1995). Na stronie 78 profesor Waldemar Michowicz pisze: „Tytułem przykładu odnotujmy najbardziej jaskrawą sprawę, jaką było zabójstwo 6 czerwca 1927 roku posła ZSRR w Warszawie, Piotra Wojkowa, posądzonego o udział w mordzie rodziny carskiej przez rosyjskiego emigranta Borysa Kowerdę”. Miałem więc teraz tego skazańca poznać. Przejechaliśmy przez dużą wieś nazwaną chyba dla przekory Lachówką Małą i kilkaset metrów dalej, pod czarną ścianą wysokopiennego lasu, zobaczyłem Kowerdowe włości. Za wysokim płotem widać było kilka zabudowań skupionych po prawej stronie ogrodzonego terenu. Gdy wjechaliśmy na duży majdan, znaleźliśmy się w samym centrum gospodarskiego życia. Rozgęgały się gęsi, gdzieś rwał się na łańcuchu ochrypły z wściekłości pies, drugi wyżet piszcząc z radości, raz po raz dawał nura pod brzuch naszej cierpliwej kłaczki, obok studni porykiwały niecierpliwie trzy dorodne krowy, wyrośnięty młody chłopak ciągnął im wodę skrzypiącą korbą, gdzieś kwiczały niewidoczne prosiaki, słowem wsi spokojna, wsi wesoła... Z leśniczówki podążały już ku nam babcia Helena i podpierająca ją ciotka Helunia. Powitaniom, pocałunkom i uściskom nie było końca. Babcia okazała się pulchną siwą staruszką z włosami upiętymi w kok, ciotka niewiastą szczupłą, krótko ostrzyżoną, schorowaną. Merynki i Borysa nie było, i całe szczęście, bowiem w takim tłumie ludzi, zwierząt i ptaków, podanych zbiorowo, na pewno bym się nie połapał. Dalsze zwiedzanie domu, ogrodu oraz zapoznawanie się z mieszkańcami obory, stajni i kurnika odłożyłem na następne dni, bo te pierwsze godziny był tak wypełnione wrażeniami i długą podróżą, że podczas kolacji po prostu usnąłem. Obudziłem się, jak zwykle, skoro świt, przy pierwszym pianiu kogutów. Na Pekinie nikt kogutów nie hodował, a na Grodżcu nasz pan Mańka, właściciel masarni, wolał dorodne świnie niż koguty. Dom był tak wyciszony, że gdyby nie pochrapywanie ojca pod drugą ścianą, nie docierałby do uszu żaden dźwięk. W miarę jednak odchodzenia snu, słuch i węch się wyostrzały. Wtedy zdałem sobie sprawę, że docierające do pokoju dalekie buczenie i słodki zapach są mi już skądś znane. Przez uchylone drzwi cichutko wymknąłem się na balkon. Świat był niebieski. Całą olbrzymią część ogrodu, który stanowił jedną trzecią powierzchni pola oddzielającego leśniczówkę od szosy Warszawa-Brześć, pokrywał jeden wspaniały dywan bławatu. Jak u dziadka Szwai w Piotrkowie. Heliotropy. Wspaniała barwa i przedziwny, intensywny zapach. I to znajome buczenie. To przecież pszczoły grały. Pasieka była przepotężna, o wicie większa od dziadkowej, stało w niej ze sto uli. Po prawej stronie szumiała ściana wielkiego lasu, a tuż obok, po tej stronie płotu, lśniły w słońcu szyby niewielkiej szklarenki, sterczały tyki oplecione zwojami zielonego groszku, fasoli, zieleniały równe rzędy marchwi, pietruszki i buraków, słowem warzywnik cała gębą. Po lewej stronie ciągnęły się zabudowania Lachówki Małej. Przy szosie Warszawa-Brześć widniała zwarta zabudowa Zalesia, a ze dwa kilometry dalej czerwieniły się wypiętrzone dachówki pałacyku. Nigdy tam nie byłem, ale wiedziałem, że jest to dwór rodziny państwa Sobolewskich miejscowych, nieco podupadłych dziedziców. Jeden z młodszych synów chodził w koperczaki do naszej Merynki. To właśnie u nich na kolacji była wczoraj Merynka z Borysem i widocznie późno wrócili, bo się ich nie doczekaliśmy. Około godziny siódmej do buczenia pszczół dołączyły inne dźwięki. Brzęczały konwie myte pod studnią przed porannym udojem, miarowo szumiały noże sieczkarni tnących paszę dla koni, poszczekiwały psy i coś niemiłosiernie piszczało w naj przeróżniejszych tonacjach. Zaintrygowany ubrałem się szybko i zszedłem na dół. W jadalni, gdzie spała babcia, zastałem już wszystko posprzątane, a ona sama migała drutami z zadziwiającą szybkością, dziergając coś nowego, z czego zawsze była dumna i co naprawdę potrafiła robić. Pomachała mi ręką, a widząc moje wielkie zainteresowanie piskami dochodzącymi zza zamkniętych drzwi sypialni, przytknęła palec do ust i powiedziała szeptem: - Pst! To wujek Jan się modli. Osłupiałem. Widziałem ludzi różnie się modlących, ale przy pomocy takich pisków? Babcia odłożyła swoją robótkę, przywołała mnie ruchem ręki i na palcach podeszliśmy do drzwi sypialni. Babcia zapukała, a gdy nikt nie odpowiedział, otworzyła drzwi i pokazała mi „modlitwę” wujka. Siedział w spodniach i koszuli przy komodzie. Nie słyszał naszego pukania, bo na uszach miał słuchawki, i z wielkim namaszczeniem grzebał w czymś, co bardzo piszczało. Radiostacja! przebiegło mi przez głowę. Ale wujek jednym szarpnięciem zdarł słuchawki i zdenerwowany zawołał: - Chaliera, gdzieś jakieś fronty pogodowe chodzą i nic nie słychać. Okazało się, że wujek, zapalony amator radia kryształkowego, codziennie rano przez godzinę usiłował złapać wiadomości ze świata. Nieczęsto mu się to udawało, bo technika kryształkowa do najwyższych nie należała, a na przeszkodzie stały jeszcze dwa dodatkowe czynniki: okolica była słabo „chwytliwa”, zaś leśniczówka niezelektryfikowana i radio zasilały dziesiątki połączonych szeregowo bateryjek. Wszystko to razem tworzyło urządzenie bardzo archaiczne. Przy śniadaniu spotkaliśmy się wszyscy. Ciotka Merynka okazała się dziewczyną dużo stateczniejszą niż ciotka Toda, ale też i nie tak ładną. Moją uwagę przyciągał jednak Borys. Chudy, wymizerowany, o niezdrowej cerze, małomówny, nie wzbudził mojej szczególnej sympatii, choć już wtedy zdawałem sobie sprawę, że człowiek po takich przeżyciach potrzebuje wiele czasu, aby na nowo wejść w świat. Przecież on nie przekroczył jeszcze trzydziestki, z czego jedną trzecią spędził za kratkami. Z rozmowy wynikało, że po raz kolejny namawia stryja (tak się zwracał do wujka Jana) do bezwarunkowego wyjazdu z Polski i zmiany nazwiska, bo „oni tu wcześniej czy później przyjdą i Kowerdów wyrżną do kolebki”. Wujek zaś powtarzał niezmiennie, iż Rosjanie, bez względu na to czy biali, czarni, czy czerwoni, swoim krzywdy nie będą robili. A w ogóle, to kto ich tu wpuści? Po śniadaniu mężczyźni przeszli do saloniku, by rozwijać ten temat, a ja pod opieką babci udałem się na oględziny gospodarstwa. Przedtem jednak musiałem poznać pozostałych domowników. W kuchni niepodzielnie rządziła Wikta. Miała chyba 80 lat i przyjechała tu z babcią i ciotką Helunią z Zagłębia. Maleńka, garbata, cały czas kopciła machorkę-samosiejkę, którą osobiście siała, pielęgnowała, suszyła i kroiła w bardzo cieniutką przędzę, a potem robiła skręty z gazety. Miała do pomocy w gospodarstwie hożą dziewczynę, Jadzię, zaś końmi i pracą w polu zajmował się wyjątkowo dorodny Janek, dwumetrowy osiłek, postrach na każdej wiejskiej zabawie w promieniu kilkunastu kilometrów. Największą dumą babci był warzywnik, a w nim szklarenka. Dzięki niej już od połowy maja na stole w leśniczówce znajdo wały się własne pomidory, zaś moim największym przysmakiem, który mi babcia przyrządzała zawsze na drucie śniadanie, był duży, jędrny ogóras, wydrążony z pestek i wypełniony miodem. Z tym przysmakiem mógł iść w zawody tylko gruby plaster białego, świeżutkiego sera, ugarnirowany obficie konfiturą wiśniową. Zabudowania gospodarcze tworzyły podkowę, odgrodzone od leśniczówki, sadu, warzywnika i pasieki niskim płotkiem, aby drób nie wchodził w szkodę. Po lewej stronie znajdowała się oboro-stajnia, skąd dochodziły zarówno pokwikiwania licznych świń, jak muczenie krów i.parskanie koni. Obok stała drewutnia i domek z serduszkiem. Środek podkowy stanowiła olbrzymia stodoła o otwartych teraz na przestrzał wrotach, przez które widać było majstrującego coś przy kieracie Janka. Prawą stronę podwórza zajmował masywny spichrz, w którym przechowywano beczki miodu, a półki uginały się zależnie od sezonu od pomidorów, jabłek czy gruszek. Przy spichrzu próbowało zerwać długi łańcuch olbrzymie wilkowate psisko. - To jest Kusy. Niech cię ręka boska broni podchodzić do niego - ostrzegała babcia. - To bestia. Jego matka była dziką wilczycą. On słucha tylko Janka. Gdy wujek próbował tej zimy dać mu jeść, Kusy dopuścił go blisko do siebie, a gdy wujek się odwrócił, skoczył mu na plecy i wyrwał w kożuchu dziurę wielkości bochna chleba. Jeżeli się chcesz bawić z psem, to tu masz bardzo łagodną Herę. Rzeczywiście, brązowa, dropiata wyżlica nie odstępowała nas na krok i każdy ruch ręki ku niej kwitowała merdaniem krótko przyciętego ogona. W południe poznałem gajowego Wintera, mieszkającego najbliżej naszej leśniczówki. Jego gajówka stała na tym samym brzegu lasu, tyle, że po drugiej stronie warszawskiej szosy. Winter miał wąsy również sumiaste i podkręcone jak mój dziadek Szwaja i od razu go polubiłem. Obiecał zabrać mnie na obchód lasu. Po dwóch dniach wyjechał Borys. Odwoził go do Chotyłowa Janek. Jeszcze gdy siadał do półkoszka, odwrócił się do wujka Jana prosząc: - Stryju, wspomnisz moje słowa. Dla was tu nie ma przyszłości. Oni tu i tak przyjdą. Wyjeżdżajcie, póki jeszcze czas, proszę. - Przemyślę to jeszcze obiecał mu wuj. A ty jedź z Bogiem. I tyle go widzieliśmy. Po jego wyjeździe znikło napięcie, które towarzyszyło temu pobytowi. Zaczęło się normalne urlopowe lato. Winter dotrzymał słowa. Pewnego bardzo wczesnego ranka usłyszałem jego gwizd spod lasu. Czekałem już ubrany i zagwizdawszy na Herę, wyszedłem przez tylną furtkę prosto na dukt leśny. Byłem po raz pierwszy w tak wielkim i dzikim lesie. Winter trochę się skrzywił widząc moje krótkie spodenki, bo mieliśmy penetrować miejsca, gdzie kłusownicy zakładali wnyki na zwierzynę, a tam była przeważnie gęstwina kolczastych malin i jeżyn. Oczywiście, miał ze sobą naładowaną dubeltówkę. Szliśmy prosto na wschód. Poprzedzała nas Hera, u której jakoś zniknęła bez troska i nieobliczalne ganianie po bliższych i dalszych krzakach, a zastąpiła je czujność, ciągłe wietrzenie i bliskie trzymanie się nogi. Miała rację, bo już po chwili prze cięło leśny dukt stado rozpędzonych dzików. Lasy przed nami ciągnęły się aż do Brześcia, przeskakiwały Bug i przechodziły w poleskie bagna, sięgając setkami kilometrów w głąb Rosji sowieckiej. Na północ zajmowały zaledwie kilkanaście kilometrów do Nepla i zatrzymywały się na Bugu. Za to w kierunku południowym, z małymi przerwami, podchodziły aż pod lasy zamojskie. Ciarki mnie przechodziły ze strachu, gdy myślałem o tym ogromie. - A do bagien to tu daleko? - Do tych olbrzymich, poleskich, to z pięćdziesiąt kilometrów. Ale my tu mamy własne, mniejsze, choć też groźne. - Głębokie? - To zależy, gdzie trafisz. Bywa, że po pas, a trafi się i na chłopa. Miałem już dość tego spaceru. Nim jednak wróciliśmy, Winter spenetrował jeszcze wnykarskie szlaki. Zdjęliśmy kilkanaście sideł, w tym, na szczęście, tylko parę z martwą zwierzyną. I tak, na rozmowach z babcią, wypadach do lasu z Winterem i jeździe wozem drabiniastym na pole z Jankiem, upływał mi błyskawicznie dzień za dniem. Poznawałem zupełnie inny, dotąd nie znany mi świat. Zanim się spostrzegłem, lipiec zbliżał się ku końcowi. Sądzę, że powinienem tu jeszcze odnotować dwa wydarzenia. Pewnej soboty zjechali do leśniczówki całą rodziną „Kumciowie”. Tak tu nazywano przesympatycznych państwa Tymoszuków z Białej Podlaskiej. On, pan Dymitr, był nauczycielem w gimnazjum i kiedyś z ciocią Helunią trzymali razem jakieś dziecko do chrztu. Stąd wielka przyjaźń i stąd „Kumciowie”. Przyjechali w czwórkę na trzech rowerach, to znaczy: on, jego żona i dwunastoletnia córka Alina mieli własne wehikuły, zaś dwuletnia Biruta zajmowała dodatkowe, przykręcone do kierownicy bicykla taty siodełko. Do późnej nocy paliliśmy wielkie ognisko, piekąc na patykach kiełbasę z dzika. A potem wszyscy poszli spać. Nocleg w Zalesiu nigdy nie stanowił problemu, bo gdy zjazd był tak mały jak obecnie, wystarczyły dwa snopki słomy rozesłane na podłodze kancelarii wujka i przykryte kocami. Gdy zaś zdarzył się większy, do dyspozycji stały oba wysokie sąsieki w stodole, zawsze pełne słomy. „Kumciowie” bardzo nam przypadli do gustu i my im chyba też, co miało swój dalszy ciąg pięć lat później. W następnym zaś tygodniu, na kolejną sobotę i niedzielę, przyjechali Janka i Jurek Kołaczyńscy z Brześcia. Ci zjawili się magistrackim samochodem, bo Jurek był w starostwie brzeskim figurą i często zastępował samego starostę. Z całej rodziny babci Heleny chyba oni jedyni jeszcze żyli. Jurek, jako bratanek, mówił do niej ciociu. Prezentował się trochę komicznie: mały, pękaty, kompletnie łysy, o takim wyrazie twarzy, że na sam jego widok człowiek zrywał boki ze śmiechu. A przy tym humor nigdy go nie opuszczał. Przyjechał z żoną Janka, profesorką brzeskiego gimnazjum i córką (bodajże) Agnieszką, którą bardzo kochali, a której wygląd przysparzał im licznych kłopotów. Oboje rodzice byli sympatykami prawicy i za Żydami mówiąc delikatnie nie przepadali. A Pan Bóg obdarzył ich córką o tak semickich rysach, że trudno o większe podobieństwo. Kiedy zapisywali ją do gimnazjum, dyrektor odradzał, gdyż po co ma się męczyć wśród gojów i znosić ich docinki, jeżeli wśród „swoich”, w gimnazjum żydowskim, gdzie są wolne miejsca, będzie się czuła o wiele lepiej. Po głośnym pogromie Żydów w Brześciu (chyba w 1935 roku) odmawiano jej w nieżydowskich sklepach nawet sprzedaży chleba. I tak było ze wszystkim. Jurek miał dwie namiętności: strzelectwo i fotografowanie. Jego flower i aparat były w najprzedniejszym gatunku i korzystał z nich w sposób perfekcyjny. Nigdy jednak nie strzelał inaczej niż do tarczy. Po pierwszym dniu ich pobytu w Zalesiu byłem zaczadzony od prochu strzelniczego, a prawy obojczyk miałem granatowy od odrzutu. Przy niedzielnym stole, gdy wszyscy chwalili naprawdę wspaniały obiad, wyrwałem się z uwagą, że do pełnego szczęścia przydałyby się jeszcze tylko lody truskawkowe na deser, na co Jurek, niewiele myśląc, zaproponował: Jedź z nami do Brześcia na kilka dni, najesz się lodów do syta, a ja w tym czasie wywołam zdjęcia. Odeślemy cię razem ze zdjęciami autobusem „przy kierowcy”. Niewiele myśląc uczepiłem się tego projektu, a mój ojciec wyraził zgodę. Ustalono więc, że w najbliższą środę w południe zostanę dostarczony przez Jurka na dworzec autobusowy w Brześciu, oddany za opłatą pod opiekę kierowcy, który wysadzi mnie w Zalesiu, skąd już odbierze mnie ojciec. Po omówieniu szczegółów, wieczorem pojechałem z Kołaczyńskimi do Brześcia. Połowa pobytu u nich to była jedna wielka bajka o smaku truskawkowym. Kupili tych lodów chyba całą konew. Trzymali je w specjalnie wypożyczonych termosach. Wyraźnie mnie jednak nie docenili, bo w południe drugiego dnia lodów zabrakło. Akurat tak się złożyło, że nie miał, kto po nie pójść. Jurek musiał cały czas siedzieć w pracy, gdyż od rana sygnalizowano jakieś niepokoje antyżydowskie, Janka także z jakichś względów nie mogła się ruszyć z domu, zaś Agnieszka na samą myśl o wyjściu z mieszkania aż poszarzała ze strachu. Ponieważ budka, w której sprzedawano najlepsze lody truskawkowe znajdowała się niedaleko, więc Janka powiedziała: - Czaruś, jeśli chcesz, to możesz iść sam. Znasz przecież drogę. Oczywiście, znałem. Do budki dotarłem bez przeszkód, lodów naładowano mi do tubki największą możliwą porcję i przejęty, aby niczego z niej nie uronić, ruszyłem w drogę powrotną. Byłem tak zajęty przyśpieszonym zlizywaniem tego, co upał roztapiał, że nim się zorientowałem, iż coś tu nie jest w porządku, było już za późno. Ulica ziała pustką, bokiem pomykali pokrwawieni mali Żydzi w chałatach, a zza rogu wysypywała się podekscytowana gromadka ludzi z kijami i kamieniami, krzycząc: Bij Żyda! Zmartwiałem. Naraz przypomniałem sobie, że nie tylko moją mamę tu i ówdzie brano za Żydówkę, ale i w moim haczykowatym nosie można się dopatrzyć cech semickich. Dlatego, gdy tylko pierwszy bojówkarz wskazując na mnie kijem zawołał: „Chłopaki, mamy małego gudłaja!”, rzuciłem truskawkowymi lodami o chodnik, szarpnąłem koszulkę pod szyją tak raptownie, że guziki prysnęły na boki i zerwałem medalik. Trzymając go na otwartej dłoni, zaniosłem się przerażonym krzykiem: Nie jestem Żydem! Ja nie jestem Żydem! Ktoś mnie jednak zdzielił kijem, ktoś inny kopnął w piszczel, aż się zwinąłem, ale chyba medalik okazał się zbawienny, bowiem banda zepchnęła mnie tylko pod płot, przyłożyła na odchodnym w nos i przewaliła się szybko dalej. Za nią już klekotały kopyta konnej policji i niosły się ostre tony gwizdków pieszych policjantów. Nigdy nie zapomnę stężałej z przerażenia miny ciotki Janki, gdy otworzyła nam drzwi. Nam, to znaczy mnie, zapłakanemu i pokrwawionemu, oraz odprowadzającemu policjantowi. Na dobrą sprawę, skończyło się całkiem łagodnie na opuchniętym nosie i posiniaczonej nodze. No i strachu, a jak wielkim, to wiedziałem tylko ja. Oczywiście o odesłaniu mnie autobusem samego nie mogło być mowy. Jurek postanowił nazajutrz rano osobiście odwieźć mnie samochodem ze starostwa, choć spotkania z moim ojcem niewątpliwie wolałby uniknąć. Było mi bardzo żal wujostwa, postanowiłem, więc im pomóc i zrobić z siebie fajtłapę, mówiąc tacie, że po prostu za słabo przycisnąłem kolbę flowera do ramienia, palnęła mnie w nos i ot, cały problem. Co prawda, nos, oczy i górna warga zapuchły i podsiniały tak, iż wyglądałem jak rasowy mops, ale dzięki całonocnemu przykładaniu lodu oraz kalotechnicznym zdolnościom ciotki, rano wsiadając do samochodu wyglądałem całkiem znośnie. Rzeczywiście, w leśniczówce mój widok wprawił wszystkich w lekkie przerażenie. Ale ponieważ poszkodowany był dosłownie „cały w skowronkach”, uznano, że do zmartwień powodu nie ma. Aby już całkiem uwolnić Jurka od odpowiedzialności, spiętrzyłem jeszcze kłamstwo wyznając ze skruchą w głosie: „Do flowera dorwałem się sam, nie pytając nikogo o zgodę.” Przyszedł wreszcie dzień odjazdu. Babcia od rana chodziła za mną z wszelkimi przysmakami, abym się najadł na zapas. Wszyscy byli markotni, nawet wujek Jan stwierdził, że teraz będzie „skuczno”, bo przy Czarusiu nudzić się nie można. Musieliśmy wyjechać na stację tuż po północy, więc położono mnie spać jeszcze przed zachodem słońca. Nie wiem, czy większe trudności miałem jaz zaśnięciem, czy ojciec z moim obudzeniem, jako że sen zmorzył mnie chyba dopiero przed północą. Pożegnanie było smętne. Jazda nocą do Chotyłowa piaszczystą dróżką biegnącą gęstym lasem dostarczała nieznanych dotąd przeżyć. Siedziałem przy Janku na przedzie, a ojciec drzemał w głębi półkoszka. Była pełnia księżyca. Kopyt końskich w piachu prawie wcale się nie słyszało, dzika zwierzyna zresztą konia się nie boi. Gdzieś bardzo blisko przez gąszcz przedzierały się dziki, bo pochrząkiwanie, trzask łamanych gałęzi i tętent racic słychać było tuż, tuż. Kilkaset metrów przed stacją wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Nagle Baśka stanęła. Janek szturchnął mnie w bok i pokazał batem na drogę przed nami. W kartoflisku o piętnaście metrów od nas stał potężny byk. W świetle księżyca połyskiwały jego bardzo rozbudowane wieńce. Miałem przed sobą, co najmniej dwunastaka w pełnej krasie. Oniemiałem z wrażenia. Nigdy w życiu nie widziałem jelenia, a tu naraz taki byk i tak blisko. - Dlaczego stoimy? - odezwał się naraz z tyłu rozespany tata. W jelenia jakby piorun strzelił, wyprysnął w górę takim susem, że przez chwilę jego sylwetka zarysowała się ciemną smugą na tle księżycowego nieba. I zniknął w wysokiej pszenicy, a za nim niósł się tętent kopyt i szum roztrącanego zboża. Janek świsnął batem nad uchem Baśki i poturialiśmy się w kierunku torów. - A wiesz dlaczego on ci się pokazał na odjezdnym? - zapytał. - Dlaczego? - Żebyś wiedział, ile tu jest jeszcze rzeczy, których nie widziałeś, a zobaczyć warto. - To było jego zaproszenie na przyszłość. Do Warszawy dotarliśmy na pół godziny przed odjazdem luxtorpedy do Zakopanego. To miał być kolejny mój rekord życiowy przejechanie 600 kilometrów w niespełna jedenaście godzin. W Zakopanem na dworcu spotkała nas niespodzianka. Na peronie powitały nas mama z Todą. Wiedziały, że ojciec bardzo się spieszy, aby nazajutrz rano być w pracy i postanowiły mu zaoszczędzić jazdy autobusem do Witowa i z powrotem. Wykorzystały szczęśliwy zbieg okoliczności, że był to akurat dzień targowy i ich gospodarz jechał na zakopiański targ z masłem, jajami i śmietaną, zabrały się więc z nim. Mając w ten sposób w zapasie około trzech zaoszczędzonych godzin, tata zaprosił nas na obiad. Teraz dopiero mieliśmy czas poopowiadać sobie różne nowości. Mama nie wiedziała, czy bardziej ma się cieszyć z mego przytycia na babcinych frykasach, czy martwić nie całkiem jeszcze zagojonymi siniakami wokół nosa. Na wyprzódki z Todą, opowiadała wszystko o Witowie i gospodarzach. Dowiedzieliśmy się, więc, że powietrze jest balsamiczne i obie przez ten miesiąc zapomniały, co to jest astma. Mieszkały nad Witowem w Zagrodach, w części zwanej Kojsówka, bo tam wszyscy gospodarze to Kojsowie. Ich rodzina Kojsów składała się z matki wdowy, dwóch córek i dwóch synów. Córki, Aniela i Malwina, pomagały w gospodarstwie, a najstarszy syn, Andrzej, gazdował na gospodarstwie i haftował. Był to, bowiem artysta znany na całym Podhalu, który potrafił na „cyfrowanych portkach” wyszyć najpiękniejsze parzenice. Mama i Todą już się od niego tego nauczyły i gdy tylko „dysc siąpił”, cyfrowały poduszki i kilimki do naszego grodzieckiego mieszkania. - A co z drugim ich synem? - dopytywał się tata. - To jest dość skomplikowana sprawa zaczęła trochę tajemniczo Toda. Andrzej tak mi to wyjaśnił: „Wicie, panicko, to beło tak. Nas Józek poseł na tońce i się tam powadził z takim drugim. A tamtyn miot słabom kufę i kiej mu Józek prziłozil ciupazeckom, to mu kufę rospucił. I Józka policaje zdrutowali i wzini do Nowego Torgu, do kryminału. I dostoł dziesińć roków”. Teraz wiesz, co z tym drugim bratem. Czas płynął szybko i nim się spostrzegliśmy, trzeba było odprowadzać tatę na dworzec. Pociąg stał już na peronie, a na nas czekał witowski wehikuł. Wyglądał wspaniale, niemal jak pionierski wóz z Dzikiego Zachodu. Bowiem Andrzej Kojs gdy się dowiedział, że pojadą z nim jego „letnicki, a une som słabowite na puca”, aby ich słońce nie piekło, rozciągnął nad wozem, na półkolistych obręczach, białe płótno. Ruszyliśmy, więc drogą do Witowa, niczym Buffalo Bili wozem przez prerię. Andrzej, wystrojony tego dnia w cyfrowane portki, kierpce, kapelusz z muszelkami, też prezentował się wspaniale. Oczywiście natychmiast się z nim zaprzyjaźniłem. Nie na tyle jednak, aby dał mi powozić końmi. Słońce tymczasem istotnie przypiekało. Wyjechaliśmy już dawno z miasta i teraz Andrzej batem pokazywał mi Krzeptówki, Kościelisko, dolinę Małej Łąki, dolinę Ku Dziurze. Wreszcie po dobrej godzi nie powiedział: - Zokopiańce majom swój Giewont, a my swój. To som Kuminy Tylkowe, znacy się nas Giewont. Za tymi Kuminami jest Dolina Chochołowska i tam nase łowiecki się pasom. Rzeczywiście, Kominy Tylkowe robiły imponujące wrażenie. Wysokie, przepaściste, groźne. Właściwie ostatnie turnie pasma Tatr Zachodnich. Za nimi w kierunku Chochołowa ciągnęły się już tylko pagóry o obłych kształtach. Andrzej popatrzył na Kominy i powiedział do Tody: - Panicko, coś mi się widzi, ze płogody to jutro mieć nie będziecie. - A po czym Andrzej poznaje? - Z Kuminów kuzi. Musi bee loo. To jego „będzie lało” sprawdziło się co do joty. Zaraz nazajutrz zaczęła się trzydniówka. Lało tak, że za oknami naszego pokoju wisiała matowa ściana deszczu. Nic dziwnego, że wszyscy obsiedli Andrzeja i podpatrując go naśladowali przy wyszywaniu przepięknych parzenic na góralskich spodniach. Pod wieczór drugiego dnia przyszedł jeden z sąsiadów z wiadomością, że Andrzej został wyznaczony na nocny dyżur, bo Dunajec podniósł się o dwa metry. Szosa Zakopane-Chochołów i płynący obok niej Czarny Dunajec są kręgosłupem kilku wsi, w tym również Wił owa. Kiedy jechaliśmy tu z Zakopanego, w pewnej chwili skręciliśmy w prawo, minęliśmy grający wieloma piłami tartak i dojechaliśmy do dość szerokiego i głębokiego koryta rzecznego, na którego dnie między wielkimi otoczakami płynęła woda sięgająca wędkarzowi do połowy łydek. Ta leniwa struga to był Czarny Dunajec. Wystarczyło jednak dwóch dób ulewy, aby strumień oszalał. Ogłoszono alarm przeciwpowodziowy i zaczęto pilnować mostu. Tego właśnie koło tartaku. Bo jeżeli on pójdzie z wodą, to cała Kojsówka kilkadziesiąt gospodarstw zostanie odcięta od świata i będzie trzeba docierać do najbliższego sklepu wielokilometrowym objazdem. Andrzej w ceratowej pelerynie poszedł na dyżur, a deszcz jeszcze bardziej spotężniał. Kobiety siedziały przy lampie naftowej i dziergały swoje robótki, a ja bez trosko zasnąłem. Rano przyszedł Andrzej przemoczony, siny z zimna i niewyspania. Powie dział, że jedno przęsło już nad ranem popłynęło i jeśli woda podniesie się jeszcze o metr, to zacznie się przelewać górą i porwie drugie, a wtedy cały most zabierze. Nie mogłem tego nie widzieć. Mama o tym wiedziała i nawet nie próbowała mnie zatrzymać. A że obie z Todą były też ciekawe, więc ubraliśmy się wszyscy ciepło i w kaloszach, z parasolami ruszyliśmy w dół. Przed naszym domem całą szerokością łąki schodzącej dość stromo ku rzece płynęła woda. Przejść normalnie, jak codziennie, ukosem, nie dało rady, bo po kilku krokach zapadliśmy się do pół łydki w błoto. Wybraliśmy, więc pobrzeże kamienistej drogi, zamienionej teraz w rwący potok. Długi czas nie widzieliśmy w dole nic, tak gęsta była ściana deszczu. Wreszcie przez dudnienie ulewy o parasole doszły do naszych uszu słabe krzyki ludzi i ogłuszający ryk rwącej rzeki. Między szpalerami przerażonych ludzi ujrzeliśmy spienioną, burą kipiel, szalejącą na całej szerokości doliny. Środkiem, w tempie błyskawicznym, płynęły wyrwane z korzeniami drzewa, belki i wszystko zdawało się godzić w jeden jedyny cel: drewnianą koronę mostu, która jeszcze trwała. Wyglądało na to, że grube jak tarany pnie nie pomieszczą się w niewielkim prześwicie i rozwalą w jednej chwili wąską przeszkodę. One jednak przepływały, natomiast zatrzymywały się rozcapierzone gałęzie, co stwarzało groźbę zatoru. Nurt jednak był tak silny, że łamał gałęzie i przepychał drzewa pod mostem na drugą stronę, gdzie wynurzały się całkowicie poobdzierane z gałęzi. Na brzegu od strony szosy, od tartacznego placu, końskie zaprzęgi wlekły ku rzece wielkie, jasne dłużyce. Przerażone zwierzęta dociągały je jednak tylko do wjazdu na most i widząc, co się tuż pod nim dzieje, zapierały się kopytami i nie chciały dalej iść. Nie pomagało okładanie ich batem. Nagle do pierwszego zaprzęgu doskoczył jeden z górali, zerwał z siebie koszulę i zarzucił ją oszalałemu koniowi na łeb. Natychmiast to samo zrobił drugi. Konie, oślepione, a raczej uwolnione od apokaliptycznego widoku, naraz uspokoiły się i gdy obaj górale, uchwyciwszy cugle przy pyskach, pociągnęli je ku mostowi, ruszyły za nimi. Wszyscy zamarli. Most trzymał się na ostatnich śrubach. Co chwila dygotał od kolejnych uderzeń płynących bali. A po tej tańczącej kładce woźnice prowadzili swoje konie, ciągnące dłużyce. Ledwo pierwsza, leżąc jeszcze czubem na tamtym brzegu, odziomkiem dosięgnęła drugiego, wyprzęgli konie, porwali siekiery, skoczyli na most i zaczęli w nim rąbać dziury, przez które przeciągali łańcuchy i mocowali nimi most do dłużyc. Za nimi robili to inni, od kolejnych zaprzęgów. Ludzie na brzegu zaś rozbiegli się do swoich gospodarstw, a po chwili wracali zaopatrzeni w powrozy, łańcuchy i liny. Mocowali nimi dłużyce do pni najbliższych drzew. Mimo iż pracowali błyskawicznie, trwało to chyba ze dwie godziny. Obserwowanie walki z żywiołem było tak pasjonujące, że nie czuliśmy ani wody w kaloszach, ani chłodu przemoczonych ubrań. Mieliśmy wrażenie, iż oglądamy pasjonujący film, wyświetlany w przyspieszonym tempie. Nikt nie znał skuteczności tego zabezpieczenia, ale kiedy szósta czy siódma dłużyca została dołączona do poprzednich i powiązana łańcuchami z mostem, wydawało nam się, że coś tu zostało wygrane. Gdy jednak na rzece ukazał się kolejny, najokazalszy z dotąd płynących pni, gdy wdarł się w prześwit, zaklinował gałęziami, a potem obrócił i posypały się drzazgi, byliśmy pewni, że żywioł zwyciężył. Tym bardziej, że zaraz potem rozległ się potworny zgrzyt, most podskoczył i wytrysnęła spod niego fontanna bali i desek. Popłynęło to wszystko w spienionym nurcie, a między dwoma brzegami kołysał się uwolniony od drugiego przęsła, ale cały, bo podwieszony na dłużycach most, który stał potem przez kilka następnych lat. Deszcz jeszcze tego samego popołudnia wyraźnie stracił na intensywności, w nocy trochę popadywał, a rano powitało nas słońce. Oczywiście pobiegliśmy nad Dunajec, aby zobaczyć jak się dzisiaj piekielnik czuje. Jeszcze był groźny, głęboki, wartki, jeszcze ryczał i szumiał, ale już, z trudem wprawdzie, mieścił się w swoim korycie. Od tartaku wieziono równo przycięte belki na nowe przęsła, bo most, choć uratowany, bez solidnego remontu nie nadawał się nawet dla pieszych. A przecież była pełnia sezonu turystycznego i w każdym prawie domu mieszkali letnicy. Most należało natychmiast przywrócić do stanu pierwotnego. Dalszy pobyt był wspaniały, ale ja wiedziałem, że wrażeń z tej powodzi nic już nie przyćmi. Bardzo zagustowaliśmy w nie skrępowanym pensjonatowym rygorem życiu. Wstawaliśmy, kiedy nam się chciało, jedliśmy o dowolnej porze to, co zostało demokratycznie przegłosowane przez większość. Z naszej izby nie wychodziły maliny, poziomki, jeżyny, jagody, grzyby, szczególnie rydze. Była tego taka obfitość i tak wspaniałe smaki, że nawet nie tęskniłem za zielonym babcinym ogórkiem z miodem. Ani za lodami u Kołaczyńskich. Kiedy opowiedziałem mamie, jak to było naprawdę z moją wyprawą po lody w Brześciu, mama się rozpłakała i oświadczyła, że nigdy nigdzie już bez niej nie pojadę. Wspaniałe były nasze niedzielne wyprawy w kierunku Dzianisza, na Pyzówkę, gdzie w maleńkim drewnianym kościółku ksiądz profesor Michalski z Uniwersytetu Jagiellońskiego odprawiał poranne msze. Na tydzień przed wyjazdem przeżyłem nie lada przygodę. Często schodziłem z mamą po zakupy do Witowa. W zasadzie ograniczało się to do odwiedzenia sklepu z „towarami mieszanymi” (tak widniało na szyldzie), którego właścicielami byli chyba jedyni w okolicy Żydzi, Glejskowie. On mały chudzina i ona potężne, tłuste i niezmiernie sympatyczne babsko. Właściwie Glejskowie to była tylko ona. Bardzo ruchliwa, spontaniczna i nieco nadpobudliwa, angażowała się we wszystko, co było związane z kulturą, wyższymi sferami i koneksjami. I od razu o wszelkich poczynaniach mówiła "my", co każdy powinien był rozumieć, że to „my”, to w rzeczywistości żadne „wy”, tylko „ja”. Gdy tylko weszliśmy do sklepu, Glejskowa wylała się zza kontuaru i zarzuciła nas komplementami. - No, wreszcie pani dyrektorowa nas odwiedziła - usłyszałem i zdumiałem się niepomiernie, bo mój ojciec nigdy nie był dyrektorem. - A co to za piękny kawaler? - wykrzyknęła i zaraz ją polubiłem. - Pewno syn pani dyrektorowej? Aron! - krzyknęła gdzieś w kierunku zaplecza - Aron! Bierzemy tego kawalera do filmu. Pani dyrektorowa nie ma nic przeciwko temu, prawda? A że mama stała jak zamurowana, uważałem, iż powinienem ją zastąpić. - Oczywiście, że moja mamusia nie ma nic przeciwko temu. To jest nawet najskrytsze marzenie mojej mamusi. A jaki to film i jaką mam grać rolę? - zapytałem przytomnie. - Aron, ty słyszysz? To nie tylko piękne, ale i jakie rezolutne dziecko. I tu Glejskowa rozpłynęła się w zachwytach, które choć były samą prawdą i tylko prawdą, sprawiającą, iż lubiłem ją coraz bardziej, to jednak ze względu na wrodzoną skromność powtórzyć ich nie mogę. Wszelako z tego baroku słownego udało mi się wydobyć nieco konkretnych informacji. Otóż od kilku dni gościła w Witowie ekipa filmowa z Warszawy, kręcąca kościelne i przykościelne sceny do filmu Halka. Dzisiaj po południu będą robione sceny grupowe, a ja miałbym grać tłum. Mam się zjawić (oczywiście z panią dyrektorową) koło kościółka witowskiego, ubrany w kompletny strój góralski. - A skąd ja w ciągu kilku godzin wezmę strój góralski na twój wzrost? - żachnęła się mama. - Mamusiu, to już moja sprawa- uciąłem dyskusję. W obawie, aby Glejskowa ze mnie nie zrezygnowała, szybko wyciągnąłem mamę ze sklepu. Bo też istotnie czasu było mało. Oczywiście, niczego do jedzenia nie kupiliśmy, ale kto by zwracał uwagę na takie przyziemne sprawy. Innego zdania była Toda, która zarzucając nam przedkładanie partykularnych interesów jakiegoś aktorzyny ze spalonego teatru ponad interes ogółu oświadczyła stanowczo, iż na głodówkę nie ma najmniejszej ochoty. Ja zaś, w trosce o cele wyższe, przystąpiłem do bezpardonowej walki, przypominając, że ona jako panienka znów do wzięcia, powinna zadbać o figurę, bo zaokrąglone kształty nie są w modzie. Całą moją nadzieję pokładałem w Anieli i Malwinie oraz ich znajomościach. Rzeczywiście, uwinęły się szybko i po godzinie miałem już na mój rozmiar kapelusik z muszelkami i piórem, kierpce, przepiękną guńkę na ramiona i cud „ciupaske ze zbyrtackami”. Niestety, jednego, i to dość istotnego, szczegółu garderoby nie udało się znaleźć. Dziewczyny obiegły pół wsi, ale cyfrowanych portek z parzenicami dla mnie nie zdobyły. Mimo to na zbiórkę pod kościołem poszedłem wcale tym brakiem nie zdeprymowany i gdy Glejskowa, robiąc przegląd naboru, spojrzała na moje krótkie, zuchowe spodnie i gołe nogi w kierpcach, wyjaśniłem jej: - Jestem za wysoki do pierwszego rzędu, stanę w drugim, tam spodni nie widać. Zdumiona mama pokręciła głową i zapytała: - Po kim ty to masz? A ja już stałem w tłumie statystów. Wkrótce też pochłonęła mnie robota na planie. Grzało słońce, tymczasem według scenariusza, sceny należało filmować w pogodę pochmurną i wietrzną. Założono, więc na obiektywy jakieś filtry, strażacy z daleka robili deszcz za pomocą sikawki, a pani w peruce, której wiatr z wielkiego wentylatora szarpał warkocze, z twarzą zlaną łzami (także ze strażackiego węża) wyznawała swoją wiarę w to, że: - Wróci Jaśko, wróci, Halki nie porzuci. A potem podjeżdżały jakieś bryki i kolasy, wysiadali z nich panowie w kontuszach, a chór śpiewał: - Po nieszporach, przy niedzieli... Następnie jeden z „naszych”, w cusze na ramionach, stal na górce i wytykał biednej Halce łatwowierność: - I ty mu wierzysz, biedna dziewczyno, że on cię kocha... Byłem już wtedy ogarnięty taką złością i nienawiścią klasową, że gdy na koniec przyszło nam powygrażać panom i obszarnikom naszymi ciupażkami, robiłem to tak zapamiętale, że zgubiłem dwie zbyrtacki. W każdym razie od owego dnia Glejskowa witała mnie w drzwiach sklepu: - O! Idzie mój Valentino! A był to wtedy najpopularniejszy aktor na świecie. W pół roku później, gdy film Halka wszedł na ekran w Grodźcu w Sali Zbornej, w dramatycznej ciszy, jaka towarzyszyła tragedii Halki, rozległ się nagle mój dziki wrzask: - O! Ten trzeci z lewej w drugim rzędzie, to ja! Wróćmy jednak do Witowa. Andrzej żałował, że nie zostajemy na wrzesień, kiedy się skończy redyk, czyli letni wypas owiec na halach. Wtedy gazdowie, którzy mają owce oddane na lato do jednego gminnego stada, jadą tam wozami rozliczać się z bacą i przywożą wszystko, co im przypadło z podziału, a więc bunc, oscypki, żętycę, bryndzę. Kojsowie, podobnie jak inni górale z Witowa, wypasali swoje owce w Dolinie Chochołowskiej, a jest to najpiękniejsza dolina na świecie. Tak mnie Andrzej kusił wyprawą na Chochołowską, że o mało nie uprosiłem mamy, abyśmy zostali jeszcze przez wrze sień. Na przeszkodzie stanęła nam wszakże rzecz bardzo prozaiczna brak pieniędzy. Wyjeżdżając obiecaliśmy Kojsom, że w przyszłym roku przyjedziemy też na całe lato. W Grodźcu czekało na nas mnóstwo nowin. Najwięcej od Teśka. Po pierwsze, skończył ostatnią praktykę leśną i po zaliczeniu kolejnych dwóch semestrów miał w perspektywie tytuł inżyniera. A prócz tego... - Tylko siedźcie dobrze na krzesłach - ostrzegła nas babcia, bo to jest rewelacja. - Tesiek się trzy miesiące temu ożenił i dzieciątko jest już w drodze. Ma zamiar przywieźć tu swoją żonę w marcu, bo oboje nie chcą słyszeć, aby kto inny, niż ja odbierał poród. To rzeczywiście była bomba. Toda zastała w domu dwa listy. Jeden od Jarosza, że koniec, drugi od Tadeusza że początek. Ten drugi spowodował, iż wcale się tym pierwszym nie przejęła. Na tapecie od pół roku był już, bowiem Tadek. I teraz sygnalizował, że udało mu się uzyskać urlop i w końcu września przyjedzie na zaproszenie Tody do Grodźca. Toda była „cała w skowronkach”. Jakoż pod koniec września zjawił się wielki, misiowaty, przystojny blondyn, szalenie sympatyczny i zakochany. Był wicedyrektorem Okręgowej Dyrekcji Poczt i Telegrafów w Łodzi. Przypadł mi tak do gustu, że natychmiast zaprzyjaźniłem się z nim i przyjąłem na nocleg do mojego pokoju. A on mi za to obiecał wszystkie polskie bloki do moich zbiorów filatelistycznych. Na Boże Narodzenie przyjechał tylko Edloch, bo Tesiek musiał się zaprezentować jako zięć u rodziny swej żony. Co do mnie, to najpierw zjadłem wieczerzę wigilijną z tatą u niego w domu. Z przykrością zauważyłem, że nasze mieszkanie, zawsze tak dobrze utrzymane, teraz było wyraźnie zaniedbane. Zresztą ojciec także nie wydawał się zachwycony samotnym życiem. Potem zostałem odwieziony do domu, gdzie Wigilia była wspaniała. Tamten okres świąteczny zapamiętałem jako wyjątkowo śnieżny i mroźny. Do tej pory między Toda i Edlochem, mimo iż bardzo się kochali, widoczny był jakiś dystans. Edek należał do młodzieńców raczej nieśmiałych, zaś towarzyska i tryskająca humorem Toda chyba go peszyła. A teraz on po prostu wydoroślał, wyzbył się kompleksów i był o wiele mniej spięty. Postanowiłem wykorzystać tę dobrą atmosferę i zaproponowałem im obojgu wspólną wieczorną sannę, jako że w Grodźcu cały fason polegał na tym, aby jeździć wieczorem. I o dziwo zgodzili się. Wyciągnęliśmy z piwnicy duże, stare sanki, pamiętające jeszcze dzieciństwo Teśka i Edlocha, i poszliśmy. Zaczęło się od Czeladzkiej, po której o tej porze już nie jeździły ani samochody, ani żadne zaprzęgi. Ale spadek ulicy był tu jak na nasz gust znikomy i jazda przez to żadna. Toteż Edek w pewnej chwili zdecydował: - Ipluś, do kitu z taką jazdą. Idziemy na Limanowskiego. Pojeździmy jak za dawnych lat z Teśkiem. Toda, która nigdy nie próbowała jeździć na ulicy Limanowskiego, zapiszczała z radości, a mnie się zrobiło zimno, bo mama raz na zawsze zabroniła mi, nawet bez sanek, chodzić w zimie na tę ulicę. Ale przecież nie ja to zaproponowałem, nikt mnie o zdanie nie pytał, więc poszliśmy. Ulica Limanowskiego prowadziła od kościoła ku cmentarzowi, Laskowi Boleradzkiemu i Brynicy. Ciągnęła się, co najmniej przez półtora kilometra. Początkowo spadek miała dziecinnie łagodny, ale w pewnej chwili zaczynał się karkołomny zjazd, który kończył się zbiegiem pięciu ulic: Okrzei, Zielonej, Boleradzkiej, Słowackiego i Limanowskiego. Jednak największe niebezpieczeństwo wynikało z tego, że ulica była wąska, domy stały bardzo blisko jezdni, miej scami w odległości pół metra od niej, a między domami znajdowały się latarnie. Każdy sezon zimowy owocował kilkoma wypadkami, nawet dość ciężkimi, wśród wariatów, którzy tu próbowali sił. Teraz ulica wyglądała jak pusty tunel. Lodzik błyszczał aż milo. Todzie i mnie miny trochę zrzedły na ten widok, ale nie wypadało podać tyłów. Siedliśmy, więc i jazda! Niosło jak sto diabłów. Powietrze świszczało w uszach, zatykało oddech i wyciskało łzy z oczu. Płozy dudniły po lodzie, jak po betonie i tylko echo niosło się w wąskim tunelu domów. Naraz usłyszeliśmy ostry gwizd. Jeden za nami na górze, a zaraz potem drugi na dole. Policja! Przypomniałem sobie, że koledzy ostrzegali, iż policja od kilku dni goni z pałkami takich jak my samobójców. Ale pęd był tak wielki, że choćby policjantów było stu, mogliśmy jedynie modlić się i jechać na sam dół, aż sanki zatrzymają się same. O żadnym hamowaniu nie mogło być mowy. Jechaliśmy! Wreszcie sanki stanęły i przez chwilę nikt z nas zamurowanych pędem na amen ani się nie ruszał, ani nie odzywał. A po lodzie, z trudem utrzymując równowagę, biegło do nas dwóch policjantów. Ten bliżej nas gmerał przy długiej, gumowej pałce i wrzeszczał na cały głos: - Już my wam damy, szczeniaki, jazdę po tej ulicy! Rzeczywiście, siedząc tak na sankach, skuleni i ściśnięci, mogliśmy w mroku wydawać się wyrostkami. Gdy jednak policjant był już blisko i zamachnął się pałką, Edek ostrzegł go spokojnym głosem: - Panie przodowniku, jestem porucznikiem Wojska Polskiego. - Ja ci dam porucznika, łobuzie! - wrzasnął i... zamarł, bo gdy Edloch wyprostował swoje sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, tamten zorientował się, że to nie z wyrostkiem sprawa. - Tu jest moja legitymacja służbowa - powiedział spokojnie Edloch. - Jeżeli przekroczyłem jakieś przepisy, jestem gotów ponieść konsekwencje. Ale pałkę radzę schować. Skończyło się na zapłaceniu dwóch złotych kary. Edek jednak tak się rozsmakował w tym sporcie, że nazajutrz poszliśmy za dnia na Dorotkę i jeździliśmy dotąd, aż stare sanki rozleciały się doszczętnie. 1938 Odejście Edlocha, koniec separacji rodziców, powrót na Pekin, o AroA; od całopalenia, wyjazd do Witowa Harnaś, kłusowanie na pstrągi, spotkanie z WKN-em na Chochołowskiej, znaczki, uszaki, kasztany, murzynek nowa szkoła, Trylogia moja mitość W połowie lutego zdmuchiwałem na torcie dziesięć świeczek. Była to bardzo uroczysta chwila. W tydzień później otrzymałem trzecią zuchową gwiazdkę, co zaczynało okres przygotowań do przejścia do drużyny harcerzy, biegu na stopień młodzika i przyrzeczenia. Przedtem jednak miała się odbyć u nas jeszcze jedna uroczystość. W moje imieniny, 25 lutego, po raz pierwszy mama postanowiła zorganizować poczęstunek dla moich koleżanek i kolegów. Wszyscy domownicy zostali wciągnięci w przygotowania. W południe, w przeddzień imienin, Toda poszła po zakupy, a my pracowaliśmy w kuchni. Babcia wyrabiała ciasto na placek, a mama i ja łuskaliśmy orzechy. Naraz ktoś zapukał do drzwi i wszedł listonosz. - Pani Szwajowa, telegram do pani. - Jak telegram, to pewno od Teśka - próbowała zgadnąć babcia. Zaraz panu coś dam za fatygę. - Nie, dziękuję, nie trzeba - powiedział jakoś dziwnie szybko i zaraz wyszedł. Babcia miała ręce w cieście, więc mama rozerwała nalepkę, spojrzała na treść i krzyknęła strasznym głosem: - Mamo! Mamo! Edloeh! Telegram upadł na ziemię, więc go podniosłem i przeczytałem: „Syn pani, por. obs. Edward Szwaja uległ wypadkowi lotniczemu, stop, dowództwo i koledzy przesyłają kondolencje, stop, prosimy odwrotnie podać gdzie pogrzeb, stop, ppłk. dypl. Strachacz, d-ca pułku”. Oczywiście, pogrzeb miał być w Grodźcu. Babcia o innym miejscu nie chciała słyszeć. Któż jednak miał go organizować, skoro od niej, mamy i Tody lekarz nie wychodził, bo co chwila traciły przytomność? Późnym popołudniem przyszedł zawiadomiony przeze mnie o tragedii tata, wieczorem przyjechał Tesiek. We dwóch opanowali nieco sytuację. Tesiek telefonicznie dowiedział się w Toruniu, że msza żałobna i egzekwie przy trumnach Edlocha i pilota, który także zginął, mają tam być odprawione 26 lutego, po czym kondukt wyruszy na dworzec kolejowy. Na prośbę babci, tata zamieszkał z nami, aby zaopiekować się Todą i mną oraz załatwić sprawy związane z pogrzebem w Grodźcu. Babcia, mama i Tesiek pojechali do Torunia. Tam też dojechał dziadek Szwaja. Na drugi dzień, po mszy, ulicami miasta przeszedł kondukt. Trumnę umocowaną do kadłuba samolotu, który ciągnęło osiem koni w czarnych czaprakach, poprzedzały liczne wieńce i bukiety kwiatów, a także lotnicza orkiestra i kompania honorowa. Za trumną postępowała rodzina w asyście oficerów pułku kolegów Edlocha, następnie szedł korpus oficerski 4. pl z generałem Stanisławom Grzmot-Skotnickim na czele. A za nimi podążały setki mieszkańców Torunia, zawsze boleśnie przeżywających śmierć swoich lotników. Kiedy przed dworcem zdejmowano trumnę z samo lotu, nadleciał klucz myśliwców, które zrzuciły kwiaty, kompania honorowa oddała trzykrotną salwę, a orkiestra pożegnała odjeżdżający pociąg Marszem Żałobnym Chopina. Trumnę przejął do następnego dnia katowicki garnizon artylerii. Tym samym pociągiem wróciła także nasza rodzina. Teraz wreszcie mogliśmy się dowiedzieć czegoś więcej na temat okoliczności wypadku i śmierci Edlocha. W początkach trzeciej dekady lutego w okolicach Torunia przeprowadzano na dużym obszarze grę wojenną z udziałem kilku dużych jednostek różnych broni. Obserwatorem był dowódca Pomorskiej Brygady Kawalerii, generał Grzmot-Skotnicki. Samolot wujka dokonywał głębokiego zwiadu lotniczego na tyłach nieprzyjaciela. Wracając do swoich poszukiwał dowództwa, które zauważył dopiero w chwili, gdy już nad nim przelatywał. Pilot, aby naprawić błąd, skręcił raptownie, maszyna się przechyliła, nastąpił ślizg na skrzydło i runęła na ziemię z wysokości dwudziestu metrów. Nazajutrz dzień był mroźny i pochmurny. Drobny śnieg zacinał niesiony ostrym wiatrem, a mimo to koło krzyża pod browarem, gdzie miało nastąpić uformowanie konduktu żałobnego, zebrało się w południe kilka tysięcy ludzi. Cały Grodziec chciał pożegnać swego pierwszego oficera-lotnika. Gospodarzem smutnej uroczystości była druga broń, w której Edloch służył artyleria. Czekanie się przedłużało, tłum przytupywał i niecierpliwie spoglądał w kierunku Będzina, skąd miały nadjechać samochody z trumną, orkiestrą i kompanią honorową z katowickiego garnizonu. Już słychać było wycie silników ciężarówek forsujących podjazd koło browaru. Zza pagórka wyjechał pierwszy wóz z trumną i olbrzymim krzyżem z lotniczych śmigieł. Kierowca widocznie za późno zorientował się, że podjazd już się skończył, bo gdy następnie mocno przycisnął hamulec, rozpędzony wóz, tracąc szybkość, zaczął się powoli obracać i silą bezwładu sunął w zbity tłum. Ludzie z krzykiem rozpierzchli się w jednej chwili, jak... No, właśnie. Babcia krzyknęła: - Jezus! Maria! - i zemdlała. A trupio blada mama szeptała fioletowymi ustami: Jak te gęsi w śnie mamusi. Jak te gęsi.. Na szczęście, nikomu nic się nie stało. Wozy zatrzymały się w ustalonej kolejności i wszystko potoczyło się według planu. Zajechała laweta armatnia, na którą przeniesiono trumnę, sprowadzano z ciężarówek po pochylni konie, padały komendy, wojsko stało w dwuszeregu, lśniły mosiężne trąby orkiestry. Kondukt prowadził kapelan garnizonu katowickiego, ksiądz prałat Bombas. Wojsko z trudem torowało drogę dla koni ciągnących lawetę, tak wielu ludzi wyległo na wąskie grodzieckie uliczki. Ołowiane niebo, zacinający śnieg, głuchy łoskot werbli i stukot końskich kopyt po oblodzonej cegle klinkierowej sprawiały niesamowite wrażenie. Wielki grodziecki kościół nie pomieścił nawet czwartej części przybyłych. Podczas mszy żałobnej jeden z kolegów Edlocha zaśpiewał w towarzystwie orkiestry wojskowej jego ulubioną pieśń: Zmarł biedaczysko w szpitalu polowym, Wczoraj byt wesół, dziś trup. Czeka go pogrzeb z honorem wojskowym, Czeka gotowy już grób. A gdy opuszczał swą wioskę rodzinną, Matuś tonęła we Izach. A gdy się żegnał z kochaną dziewczyno, Ta rozpaczała aż strach. Takiego zbiorowego szlochu, jaki towarzyszył tej pieśni, nie słyszałem jeszcze nigdy w życiu. Kondukt ruszył na cmentarz. I znów zbite tłumy i dziesiątki plączących ludzi, bo Edlocha znało przecież wielu grodźczan. Na cmentarzu kompania honorowa oddała trzykrotną salwę, a gdy nad grobem ukazał się jeden mały samolocik i zrzucił bukiet róż, trębacz grał właśnie: Spij kolego w ciemnym grobie, Niech się Polska przyśni Tobie. Po pogrzebie, w sali klubu kopalnianego rodzina podejmowała obiadem zaproszonych gości ponad sto pięćdziesiąt osób. Tam dopiero bliżej poznaliśmy lotników kolegów Edka, którzy jako delegacja korpusu oficerskiego 4.pl przyjechali do Grodźca. Nie zapamiętałem nazwisk ich wszystkich, ale wiem, że byli wśród nich porucznicy Malinowski, Fili, Powieź, i Eistedt oraz podporucznik Curyłło. Do wypełnionego po brzegi babcinego porządku dnia, od czasu pogrzebu, doszedł jeszcze jeden stały punkt odwiedzanie grobu Edka. Trwało to, z krótkimi przerwami, przez następnych trzydzieści pięć lat latem, zimą, w upał, w deszcz czy śnieg można było widzieć ją siedzącą pod wielkim, lotniczym krzyżem grobowca usytuowanego na najwyższym wzniesieniu cmentarza Boleradzkiego. Tak się jednak dzieje, że jedni ludzie umierają, drudzy się rodzą. Normalna kolej rzeczy. Na połowę marca zapowiedziała swój przyjazd do babci jej nowa synowa, a moja ciotka, Helena z domu Zakrzewska, czyli Dzidzia. Zbliżał się czas rozwiązania. Tragiczna śmierć Edka wiele zmieniła w naszym życiu rodzinnym. Wspólne działania przy organizowaniu pogrzebu zbliżyły na powrót mego tatę do Szwajów. Słowem, rodzice uznali, że może nie za dobrze było im poprzednio razem, ale osobno jest jeszcze gorzej. Wniosek z tego wynikał jeden trzeba jeszcze raz spróbować. I tak się też stało, choć wcale nie było to takie proste. Trzy i pół roku kawalerskiego gospodarzenia nie wyszło naszemu staremu mieszkaniu na dobre bez generalnego remontu nie nadawało się do zamieszkania. A i stare meble wymagały wymiany. Wiosna przebiegła nam na przygotowaniach do przeprowadzki. Na szczęście ekipa remontowa kopalni uwinęła się ze swymi pracami w mig i na Wielkanoc mogliśmy się już wprowadzić do odnowionego, pachnącego (a raczej cuchnącego) lakierami i farbami mieszkania. Babcia pomogła rodzicom kupić nowe meble do wszystkich trzech pokoi, a tata zafundował nam wspaniały radioodbiornik, wielolampowego Philipsa. Przyniósł go zaraz na początku marca, abyśmy mama i ja nie nudzili się, rezydując jeszcze na Grodźcu, gdy on będzie zajęty remontem pekińskiego mieszkania. Pamiętam pierwsze słowa, jakie z tego radia usłyszałem: „Wodzu! Prowadź na Kowno!”, skandowane na jakiejś manifestacji po zastrzeleniu przez Litwinów na granicy polskiego strażnika. Stwierdziłem, że radio to wspaniała sprawa i tak się nim zachwyciłem, że papa musiał ograniczyć mi czas słuchania. Jedną sprawę postawiłem od początku kategorycznie do ponurej pekińskiej szkoły wracać nie chcę. Sytuacja ogólna mi sprzyjała. Od Wielkanocy do końca roku zostały zaledwie dwa miesiące, więc nie opłacało się mnie przenosić, a od października miało się rozpocząć nauczanie w bardzo nowoczesnej, właśnie wykańczanej szkole nr 3 na końcu ulicy Kołłątaja. Było to na obrzeżach Grodźca, w kierunku na Rozkówkę, blisko Piątego Szybu, przez który zwożono do kopalni piasek na roboty podsadzkowe. To właśnie przez ten szyb wtłaczano w puste wyrobiska po węglu piasek i wodę pod olbrzymim ciśnieniem, aby przeciwdziałać zapadaniu się górotworu. Był jeszcze jeden powód, raczej fasoniarski niż prawdziwy, by unikać chodzenia do pekińskiej szkoły. Otóż na naszej klatce schodowej mieszkało dwoje uczących w niej nauczycieli pan Pyżyk na pierwszym piętrze i pani Płachcińska na parterze. A przecież nawet każdy pierwszak wie, że w razie jakiejś szkolnej awantury czy wagarów, nie ma nic gorszego niż nauczyciel-sąsiad. Rodzice bez specjalnych oporów przystali na moje warunki. Tym bardziej, że na ulicy Kołłątaja właśnie miały zamieszkać babcia z Todą, dla których, po naszym powrocie na Pekin, mieszkanie u pana Mańki stało się zbyt obszerne. Święta wielkanocne wyprawione zostały u babci. Wprawdzie ojciec uważał, że każdy ma swój dom po to, aby w nim organizować wszelkie tradycyjne spotkania, ale tym razem, świeżo po śmierci Edlocha, nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń. Dużo ożywienia wniosła wizyta Tadeusza. Już myślałem, że zapomniał o naszym przymierzu, ale on, zaraz po przyjeździe, wręczył mi pokaźną kopertę, a w niej kilka bloków znaczkowych. Szczególną radość sprawiła mi zapowiedź otrzymania bloczka, którego emisję zaplanowano na wrzesień z okazji startu pierwszego polskiego balonu stratosferycznego. Start miał odbyć się z Doliny Chochołowskiej, tej, na której pasły się Kojsowę owce. To przypomniało nam Witów i sprowokowało rozmowę o tego rocznym wyjeździe w góry. Ustalono, że mama, Toda i ja wybierzemy się do Witowa na całe dwa miesiące wakacyjne, a tata spędzi tam z nami sierpień. Zaraz po Wielkanocy przyjechała do babci nowa żona Teśka. On już na nią czekał w Grodźcu od świąt. Wysoka, zgrabna, przystojna, bardzo inteligentna, wesoła i piegowata jak indycze jajo. Po niecałych dwóch tygodniach urodziła się mała Małgorzatka i babcia od tego momentu jakby odmłodniała i poweselała. Oni jednak zostali krótko, jeszcze tylko dwa tygodnie, i znów zrobiło się pusto w babcinym domu. Moje wejście w nowe życie w pekińskim otoczeniu ułatwił mi Wojtek Pilarski. Znaliśmy się już poprzednio, ale chyba nie za wiele z tego pamiętaliśmy, bo gdy się wyprowadzałem z Pekinu, miałem łat sześć, a on pięć. Wojtek dysponował wspania łymi atutami: dwoma starszymi braćmi, siedemnaste- i dwudziestoletnim. Na wielo dzietnych podwórkach są to atuty nie do przebicia we wszelkiego rodzaju kwestiach spornych. Kto ma starszego brata, ten ma zawsze rację, a kto ma dwóch tego autorytet jest absolutnie niepodważalny. Co prawda, najstarszy Włodek, był poza Grodźcem, w podchorążówce, ale zawsze mógł przyjechać i zrobić porządek. Rodzina państwa Pilarskich mieszkała w naszej klatce schodowej na parterze. Prócz braci Wojtek miał jeszcze trzy siostry, ale one w naszych planach operacyjnych nie były wysoko punktowane. W początku czerwca otarłem się, jeżeli nie o bolesną śmierć, to na pewno o trwale kalectwo. Z Zalesia przyszedł telegram z zawiadomieniem o śmierci babci Heleny. Rodzice pojechali na pogrzeb, a ja na ten czas zamieszkałem u babci Frani przy ulicy Kołłątaja. Babcia nigdy nie znała dnia ani godziny, kiedy wypadnie jej pełnić służbę. Tym razem wezwano ją do porodu przed wieczorem. Tymczasem ja roz grywałem z kolegami piłkarski mecz na pobliskiej łące. Przewidująca babcia przy gotowała mi kolację, którą o odpowiedniej porze miałem sobie podgrzać i zjeść. Klucza do mieszkania jednak nie dostałem do ręki. Otrzymał go za to nasz gospodarz, pan Krawczyk, z prośbą, aby mi towarzyszył w moich czynnościach kulinarnych. Gdy więc nadeszła odpowiednia pora i mocno zgłodniałem, pan Krawczyk siadł w pokoju babci z gazetą, a ja usiłowałem rozpalić ogień pod kuchnią. Po kilku nie udanych próbach wyjąłem butelkę z denaturatem, by podlać oporny kopczyk gazet, drewna i węgla. Ale ledwo ją przechyliłem, utajniony płomień buchnął tak wysoko, że w jednej chwili ogarnął butelkę, na szczęście, tylko jej zewnętrzną stronę. Wiedziałem, że jeżeli ogień dotrze do środka, to koniec. Zacząłem, więc dramatycznie przywoływać pana Krawczyka, a jednocześnie machałem energicznie naczyniem, aby opóźnić eksplozję. Wylatujący z butelki denaturat, zapalając się w powietrzu, padał jak płonące żagwie na firanki, zasłony, kapę na tapczanie, kredens, rozłożone części szytej właśnie przez babcię sukni, na chodniki. I wszystko to w jednej chwili stanęło w płomieniach. Pan Krawczyk działał błyskawicznie. Przez ręcznik złapał butelkę, wyrwał mi ją z rąk, podbiegł do okna i wyrzucił z pierwszego piętra. Na szczęście, nikogo nie było na podwórku, bo butelka, jak szrapnel rozerwała się w powietrzu, siejąc dokoła ognistym deszczem. Pan Krawezyk upewniwszy się, że jestem zdrów i cały, zaczął gasić dziesiątki płonących miejsc na ścianach, podłodze i suficie kuchni. A mnie się naprawdę nic nie stało. Nie miałem ani jednego bąbla, mimo iż wszystko w kuchni było pokryte czarnymi, wypalonymi plamami. Kiedy babcia wróciła w nocy i zobaczyła ten obraz zniszczenia i w tym wszystkim mnie całego, roześmiała się i powiedziała: - I jak tu nie wierzyć w istnienie Pana Boga? Gorzej było z reakcją rodziców. Po całej serii reprymend doszli wreszcie do jedynego słusznego wniosku, że beze mnie razem nie powinni nigdy wyjeżdżać. W ostatnich dniach czerw ca, już po zakończeniu roku szkolnego, ale jeszcze przed wyjazdem w góry, harcerze z naszej drużyny zrobili nam, starszym zuchom, wielką i przyjemną niespodziankę: wzięli nas ze sobą na całonocny biwak nad Pogorią, czyli sztucznym zalewem na Przemszy. Po raz pierwszy spędziłem noc pod namiotem. Potem zaś, już bez żadnych przygód, pojechałem z mamą i Todą do Witowa. Andrzej Kojs, tak jak go prosiłem, przybył na stację w Zakopanem „pionierskim wozem z Dzikiego Zachodu”. Ja też przygotowałem się dużo wcześniej do naszego spotkania i miałem w plecaczku sombrero, pas z dwoma coltami i winchestera. Chciałem to włożyć na siebie jeszcze w pociągu, ale mama mi nie pozwoliła stwierdzając kategorycznie, że z idiotą w tłumie chodzić nie będzie. Jak więc widać, ze swobodami obywatelskimi młodszego pokolenia w II Rzeczypospolitej wcale nie było tak różowo. Przebrałem się dopiero na wozie i po drodze do Witowa ustrzeliłem cały tłum czerwonoskórych. Przed sklepem Glejsków musieliśmy się koniecznie zatrzymać. Pani Glejskowa rozpoznała mnie natychmiast krzycząc: - Aron! Przyjechał nasz Valentino! Na dobry początek dostałem od firmy dwie paczki sugusów, i pojechaliśmy dalej. Do domu Kojsów weszliśmy jak do siebie. Nasz pokój, z sieni na prawo, czekał przygotowany. Byliśmy z tego bardzo zadowoleni, a najbardziej cieszyła się Toda. - To jo wom, panicko, tom izdebkę wyrychtowołek - powiedział ktoś od podwórka nie za głośno do Tody. Zapanowała cisza i zrozumieliśmy, że odezwał się gazda nie byle, jaki, po prostu harnaś. Stał w drzwiach krępy, zawadiacki, nie bardzo oswojony. Podszedł wolno do naszych pań, uścisnął im dłonie, zajrzał dość hardo w oczy i już wiedzieliśmy, że nie ma w nim ani krzty miękkości Andrzeja. - Wicie, panicko - odezwała się do mamy jakby trochę zalękniona Malwina - to nos drugi brat, Józek, co to, wicie... na psepustce jest. Józek przypatrywał się nam w milczeniu spod oka, z uśmiechem leniwego tygrysa. Rozpakowywaliśmy się powoli. Po chwili mama szepnęła do Tody: - Niech cię ręka boska broni iść z nim na jakąś wycieczkę. Ja bym z nim ani minuty nie została sama w pokoju. Po godzinie przyszła do nas Anielka i wypytując się o mleko na śniadanie, powiedziała szeptem: - On będzie tu jesce telko pses niedziele. Mama odetchnęła z ulgą, bo sądziła, że przez tydzień uda się jakoś z Józkiem wytrzymać. Ale od tej chwili Toda znalazła się pod całkowitą kuratelą. Nawet do domku z serduszkiem chodziły razem. Za to ja poczułem się swobodniejszy. Próbowałem zaprzyjaźnić się z Józkiem. Bo niby się go bałem, ale wyraźnie mnie intrygo wał. Któregoś dnia, w czasie wieczornego wyszywania parzenic, Toda powiedziała, że ma chęć na smażone pstrągi. Andrzej, nie podnosząc głowy znad haftu, wyjaśnił jej, że teraz jest okres ochronny i strażnicy „łokrutnie pilnujom”. Józek tylko prychnął wzgardliwie, pożegnał się i poszedł spać do stodoły na siano. Nazajutrz po śniadaniu, gdy domownicy razem z mamą i Toda pojechali wozem drabiniastym zbierać siano, zostałem na łące, gdzie zawsze było zatrzęsienie poziomek. Wtedy to zawołał mnie Józek i zapytał, czy lubię smażone ryby. Oczywiście, lubiłem, ale nie w okresie ochronnym. - Tylko na pstrągi jest teraz okres ochronny. - Na lipienie nie ma, a smakują jak pstrągi - poinformował mnie Józek. - Chodź, idziemy nad potok, poprzyglądamy im się. Poszliśmy. Koło domu płynął strumyczek, w którym wody było tyle, co kot napłakał, ledwo pyrgała po kamieniach. Nawet by mi do głowy nie przyszło, że w takiej mizerocie mogą być ryby. A były, i to, jakie. Nie mieliśmy ze sobą żadnego wędkarskiego sprzętu, a samo przyglądanie się myślałem nie jest przecież grzechem. Józek rzeczywiście chwilę patrzył w wodę, a potem położył się na brzegu, nasunął kapelusz na oczy i chyba zasnął. Tak przynajmniej wyglądało. Siadłem koło niego i tylko dziwne było, że cały czas jedną rękę ma zanurzoną w lodowatym nurcie. I tak sobie odpoczywaliśmy, spokojnie i miło. Nagle poderwał rękę, w której trzepotał się srebrny lipień. Józek raz uderzył go głową o kamień i ryba znieruchomiała. W ciągu kwadransa operację moczenia ręki powtórzył jeszcze dwa razy, potem przewlekł witkę przez skrzela martwych ryb, zawinął je w wielkie liście łopianu i kazał zanieść mamie. Tak też zrobiłem, bo akurat obie z Toda wróciły z sianem. Mama na widok ryb wpadła w popłoch. Wyjaśniłem jej, że to nie pstrągi, tylko lipienie, a na nie ochrony nie ma, są zaś rów nie smaczne. Dobrze po południu wrócił z koszenia siana Jędrek z siostrami i zobaczył na talerzu rybie ości. - Panicko, dejcie se terozki pokój z rybami, bo będzie bida i lo wos, i lo nos - prosił wzburzony. Mama mu wyjaśniła tak, jak mnie powiedział Józek. - Panicko, un gupoty godo, to nie jest prowda. Pstrąg a lipień to jedno. Ta sama kara. Mama była wściekła i chciała Józkowi zrobić awanturę, ale Andrzej, naraz przerażony, błagał by tego nie robiła. I tak się Józkowi upiekło, choć on widocznie przeczuwając, że coś się święci przepadł jak kamień w wodę i zjawił się dopiero nazajutrz. Mama próbowała wrócić do tej sprawy, ale do próśb przyłączyły się obie siostry. - Panicko, wy go nie znocie - mówiła ze łzami w oczach Malwina. - Unego idej diabeł w żyć uzre, to ciepie nim po chalpie kie zidem po pustym sklepie. Dejcie pokój. Tak, więc sprawa znów przyschła. Następnego dnia od rana paradowałem z coltami u pasa i winchesterem. Józek ujrzawszy mnie, pozazdrościł mi widać, bo gdzieś zniknął, a gdy wywołał mnie do stodoły, miał w ręku flower. Identyczny jak wujek Jurek Kołaczyński z Brześcia. - Caruś, poszczylomy? Jeżeli wolno mi było strzelać z wujkowego flowera w Zalesiu, to dlaczego miał bym sobie tutaj nie potrenować? Postrzelaliśmy, więc w stodole do kawałka papieru powieszonego na wrotach. Józek był zdumiony celnością moich strzałów, ale gdzie mi tam było do niego. Szybko mu się ta stacjonarna zabawa znudziła. - Pódź hań, poszczylomy do ptoków. W tym momencie lubiłem go już znacznie mniej. - Pójdę już do naszego pokoju - oznajmiłem wychodząc ze stodoły. Przez otwarte okno naszej izby dostrzegłem mamę i Todę zbierające poziomki na łące. Przeczuwałem, że za chwilę coś się stanie. Musiałem natychmiast mieć alibi. - Mamusiu, która jest teraz godzina? - Za kwadrans dwunasta. A dlaczego pytasz? - Bo już zgłodniałem. - To weź sobie chleba z masłem. A gdzieś ty w ogóle był? - Puszczałem łódki na strumieniu. W tym momencie za chałupą coś głucho trzasnęło. Stado gołębi z dachu sąsiada poderwało się do lotu, ale jeden zamajtał skrzydłami w powietrzu i dziwną spiralą spadł na ziemię. A na przyzbie, dosłownie kilka metrów od szamocącego się ptaka, siedział starzyk i drzemał mi słoneczku. Na widok gołębia we krwi poderwał się z ławeczki jak młodziak i wrzasnął: - Hebojcie haw, syćka ku mnie, a wartko! Tyn antychryst Kojsów ubieł nasego gołombka. Hebojcie! Pokazał nadbiegającym martwego, jeszcze ciepłego ptaka. Ludzie z najbliższego sąsiedztwa naprawdę zaczęli się gromadzić. - Słyszołek szczał! To nik, ino un! Zasik antychrysta, kryminalistę haw przyniosło. Głosy były coraz liczniejsze i głośniejsze. Tłumek się zbił ciaśniej i na czele z trzymającym gołębia staruszkiem sunął ku zagrodzie Kojsów. Widząc, że mama i Toda łąką idą także ku drodze, wyskoczyłem przez okno i szybko dołączyłem do nich. Naraz ludzie zatrzymali się i przycichli. Na ganku stał Józek, trochę rozmemłany i jakby ledwo ze snu zbudzony. Przeciągnął się i odezwał głosem cichym, ale groźnym: - Pódź haw, wto mię widzioł szczylającym. Ludzie przez dłuższą chwilę stali jak wmurowani, a potem pojedynczo zaczęli się rozchodzić. Józek jeszcze chwilę postał, a potem strzyknął przez zęby śliną za odchodzącymi i wrócił do chaty. A my wróciliśmy na łąkę do zbierania wspaniałych poziomek. Niby nic się nie stało, ale ja zbyt dobrze znałem mamę, abym miał wątpić, że ciąg dalszy nastąpi. Jakoż po chwili mama powiedziała: - Wyraźnie słyszałam strzał od strony naszego podwórka. A ty? - Ja też - potwierdziła Toda. - A ty? - Ja? W pokoju nic nie było słychać - wymamrotałem przez usta pełne poziomkowej masy. - Ja tego tak nie zostawię. Malwina! - zawołała mama w kierunku kopiasto naładowanego sianem wozu wjeżdżającego właśnie w obejście. Dziewczyna zsunęła się na ziemię i pędziła łąką ku nam. Bladość jej twarzy wskazywała, że sąsiedzi po drodze powiedzieli i jej, i Andrzejowi, co się tu stało. - Gdzie mama? - Psy sianie łostała. Panicko, a cego od mamy kcecie? - Zapytaj się Józka. On ci powie. A ty powiedz mamie, że my po obiedzie idziemy szukać innego pokoju na wsi i do wieczora się wyprowadzimy. - Panicko! Panicko! Nie róbcie nom tego. Nie róbcie. - rozbeczała się Malwina tak żałośnie, że aż się nam wszystkim zrobiło żal, bo ją bardzo lubiliśmy. - Ostońcie u nos. Jo wos piknie prose. Do wiecora Jindrek go wyciepnie z chałupy. Obocycie. - Dobrze, poczekam do wieczora - zdecydowała mama, a Malwina rozpromieniła się, podskoczyła do mamy, pocałowała w rękę i zawołała: - Panicko! Wyście som dobry cłek, kielo miód. Co się działo w domu, nie wiedzieliśmy, bo prosto z łąki poszliśmy w kierunku Chochołowa, tam zjedliśmy obiad i wróciliśmy na Kojsówkę dobrze przed wieczorem. Na ganku siedział Józek, a obok niego stało tekturowe pudełko obwiązane sznurkiem. - Cekom wos, panicko, bom się kcioł pożegnać - mówił to poważnie, bez swego ironicznego uśmiechu. - Jak beło cosik złego, to nie pamientojcie mi. Cłek jesce młody i gupi - pocałował mamę w rękę, uścisnął dłoń Todzie dodając - Nie beło łokazji stowazysić się z wami, panicko, cego załujem, bo z wos śfarna dziełka. A ciebie, Caruś, tyś zegnom i dzinkuje ci - pochylił się nade mną i muskając mój policzek nieogoloną szczeciną szepnął mi do ucha - coś mnie nie zdoł. - A za cóż to Józek tak dziękuje Czarusiowi? - zaniepokoiła się mama. - Jako ze to, panicko, za co? - zdziwił się Józek - Za kamratke. Bedzicie mieli syna, ze hej! Harnasiem łostanie! Zaśmiał się jakoś dziwnie, złapał pudełko i lekko zbiegł po kamienistej dróżce ku Dunajcowi. I takim go widziałem ostatni raz w życiu. Natomiast kilka lat później zetknąłem się z ludźmi, na których życiu odcisnął się krwawą pieczęcią. Wyjazd Józka wszyscy przyjęli z ulgą, szczególnie jego najbliższa rodzina. Byli to ludzie nadzwyczaj uczciwi, skromni i godni, którzy to, co mieli zawdzięczali ciężkiej, codziennej pracy. Bardzo boleli nad tym, że sąsiedzi odsuwali się od nich przez jedną parszywą owcę. My zaś dopiero po jego wyjeździe zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo byliśmy przez ten tydzień skoncentrowani na osobie Józka. Teraz wreszcie dostrzegliśmy, że w sąsiednich domach wynajęło pokoje wiele ciekawych osób.Już po kilku dniach poznaliśmy mieszkających nieco poniżej Kojsów panów Kielanowskich z Kresów, trzech braci ze sławnym aktorem i późniejszym reżyserem Leopoldom na czele. Było też dwóch bardzo sympatycznych panów z Krakowa, chyba profesorów gimnazjalnych, świetnych taterników, z których jeden nazywał się Odrzywolek. Robiliśmy z nimi długie, nieraz całodniowe i forsowne wycieczki, a mimo to ani mama, ani ciotka nie odczuwały najmniejszych oznak duszności. Wreszcie w początku sierpnia przyjechał na cały miesiąc tata i zgodnie z naszymi przewidywaniami zaczął się szał zbierania grzybów. Ojciec, bowiem nie tylko lubił je jeść, ale i zbierać. Istnym grzybowym Eldorado były zalesione stoki Magury Witowskiej, której grzbietem biegła granica polsko czechosłowacka. Tam też poznaliśmy bardzo sympatycznego leśniczego, mieszkającego wraz z rodziną na polanie przy samej granicy. Zbliżał się koniec wakacji. Na ostatnią niedzielę sierpnia Andrzej zapowiedział całodzienną wyprawę „naszym” pionierskim wozem na Polanę Chochołowską. Ze względu na planowany za trzy tygodnie właśnie stamtąd start balonu stratosferycznego zwrócono się do górali, którzy tam mieli łąki, o zakończenie wypasu owiec. Dlatego też po żętycę, oscypki i bunc Andrzej jechał wcześniej niż zwykle. Prze piękna to była trasa. Po odbiciu od zakopiańskiej szosy i wjechaniu w samą dolinę, widok ze wszystkich stron przyciągał wzrok swą urodą i nie wiadomo było, co oglądać najpierw. Czy Kominy po lewej stronie, czy też Bobrowiec po prawej. Za chwilę interesował mnie Kakoń i Wołowiec przed nami, a w chwilę później Jarząbczy i Trzydniowiański. Jadąc furą, a czasami podchodząc dotarliśmy wreszcie do szałasów na Polanie. Andrzej poszedł rozliczać się z bacą, my zaś ułożyliśmy się na kocach w cieniu wozu. Dokoła stało kilkanaście pojazdów podobnych do naszego, na które wystrojeni górale wnosili beczułki z żętycą i zawiniątka z buncem i oscypkami. Biegnący obok szlak przemierzali w obie strony liczni turyści. Jedni szli do pobliskiego schroniska, inni zeń wracali. Papa z niepokojem przyglądał się zachowaniu mamy. Najpierw spokojnie sięgnęła do torebki i wyciągnęła swój inhalator. Pracowała nim powoli i rytmicznie. Zwykłe po kilku rozpyleniach lek pomagał. Dzisiaj jednak było coraz gorzej. Nie wiadomo, czy był to rezultat zmęczenia dość ostrym podejściem, czy też dawała znać o sobie wysokość, czy może jedno i drugie, dość, że z mamą było źle. Toda, przy glądając się temu, ze zdenerwowania także coraz ciężej oddychała. Ojciec odwołał mnie na bok. - Biegnij do schronisku. Tam na pewno jest jakiś lekarz. Przyprowadź go. Tylko szybko. Znałem te stany u mann, więc przynagleń nie potrzebowałem i puściłem się biegiem. Dróżka w górę pięła się coraz bardziej stromo, coraz bardziej piarżysta, a do schroniska ciągle było daleko. Zaczęło mi się robić czerwono przed oczami, w płucach brakowało powietrza. Już tylko szedłem, podbiegając jedynie momentami. Z bezsilnej wściekłości popłakiwałem. Mijani ludzie oglądali się za mną. Wreszcie dotarłem do schroniska. Obok niewielkich, nabijanych metalowymi ćwiekami masywnych drzwi zobaczyłem przytwierdzoną na murze spiżową tablicę z napisem „Schronisko Warszawskiego Klubu Narciarskiego”. Natarłem na drzwi. Ani drgnęły. Zacząłem, więc najpierw pukać, następnie łomotać pięścią, a gdy i to nie pomogło, zaatakowałem je kopniakami. Co prawda dostrzegłem przyszpiloną do deski małą karteczkę z napisem „Schronisko dziś nie czynne”, ale to mnie nie mogło powstrzymać. Z pewnością ktoś tam był, słyszałem przez zamknięte drzwi gwar rozmów wielu ludzi. Poza tym nie przybiegłem tu jako interesant w sprawie szklanki wrzątku, czy pamiątkowej widokówki. Ja tu przybiegłem PO RATUNEK. Drzwi szczęknęły i stanął w nich jakiś łysawy kapitan, w rozpiętym pod szyją mundurze: - Czego, szczeniaku, się dobijasz? Czytać nie umiesz? Dzisiaj schronisko nieczynne. Chciał mi zamknąć drzwi przed nosem, ale złapałem je i zaczęliśmy się mocować. - Moja matka... tam na dole... ma atak... potrzebny lekarz... szybko... On jednak odepchnął mnie i zatrzaskując drzwi wrzasnął: - Tu nie pogotowie! Szukaj lekarza gdzie indziej. Wewnątrz, za jego ramieniem zobaczyłem rozochocone liczne towarzystwo przy bankietowym stole. Wezbrała we mnie taka rozpacz, że wrzasnąłem w martwe, zamknięte drzwi: - Świnie! Świnie! Żeby wam się ten kurnik spalił! Ktoś coś krzyczał za drzwiami, ktoś otwierał zamek, ale ja już gnałem w dół. Usłyszałem jeszcze tylko: - Ty, bezczelny gówniarzu... reszta już się rozpłynęła. Dobiegłem do naszego wozu pełen najgorszych przeczuć, ale z ogromną ulgą ujrzałem jakiegoś mężczyznę wyciągającego z przedramienia mamy igłę strzykawki. - Po kilku minutach powinno się poprawić. Niech żona poleży w spokoju powiedział do ojca. Późnym popołudniem wyjechaliśmy z Chochołowskiej. Mama, już w lepszym stanie, leżała na sianie bardzo blada i wymęczona. A ja patrzyłem za siebie na niknący zarys schroniska u podnóża Wołowca i nadal w duchu złorzeczyłem biesiadującym tam ludziom. Nie zdawałem sobie sprawy, jak mały jest ten świat i jak ogromną moc mają moje przekleństwa. Schronisko i jego właściciela spotkały dwa nieszczęścia: w sześć lat później zostało ono spalone przez sowieckich partyzantów, zaś po osiemnastu latach jednym z reanimatorów i wieloletnim prezesem tegoż Warszawskiego Klubu Narciarskiego... zostałem właśnie ja. Prawdę powiedziawszy zaczynało mi się już trochę nudzić w Witowie. Dwa miesiące, to było zdecydowanie dosyć. Żadnych więcej atrakcji się nie spodziewałem, a do Grodźca ciągnęło mnie wiele spraw. Po pierwsze, moja gromada zuchowa miała przekazać naszą grupę „wilczków” do drużyny harcerskiej. Po drugie, trochę się stęskniłem za słuchaniem radia. I wreszcie, niezwykle interesowało mnie, czy szkoła, w której mam pobierać nauki, zostanie wykończona na czas.Nic, więc dziwnego, że nazajutrz po powrocie z wakacji pierwsze kroki skierowałem na ulicę Kołłątaja. Towarzyszyła mi mama. Ona również była ciekawa, co dzieje się w szkole, a poza tym chciała odwiedzić mieszkającą obok babcię Franię. Babcię zastaliśmy wymizerowaną, w ciągłym biegu między domem a cmentarzem, sprowadzającą jakieś jesienno-zimowe krzewy na grób Edlocha. Natomiast widok szkoły mile nas zaskoczył. Jeszcze latem ubiegłego roku w pośpiechu zbierano tu zielony owies, a teraz, po zaledwie szesnastu miesiącach, stał gotowy wielki, dwupiętrowy budynek, ogrodzony, otynkowany, o dwunastu salach lekcyjnych i z czterema pokojami administracyjnymi i nauczycielskimi, widny, nowoczesny i piękny. Tyle tylko, że jeszcze wewnątrz nie urządzony. Niemal cały wrzesień upłynął mi więc na codziennym rejestrowaniu tempa wyposażania szkoły, zbiórkach zuchowych jeszcze w ostatnim dniu sierpnia mieliśmy biwak w Lasku Boleradzkim oraz na nieograniczonym słuchaniu radia. Ojciec uznał, że przez te pół roku trochę wydoroślałem i zniósł wszelkie dotyczące radia zakazy. Osobiście też mam wrażenie, że po tych wakacjach zacząłem trochę mniej dziecinnie patrzeć na świat. W końcu września usłyszałem w radio, że na Polanie Chochołowskiej, tuż przed startem, w czasie pompowania do powłoki balonowej łatwopalnego gazu nastąpił wybuch i balon całkowicie spłonął. Bardzo mnie ta wiadomość zmartwiła, bo nic nie powiedzieli o losach poczty, którą balon miał wziąć ze sobą, a zgodnie z obiecanką Tadeusza powinien tam być także list adresowany do mnie. Do nowej szkoły na Kołłątaja zaczęliśmy chodzić jeszcze na kilka dni przed jej oficjalnym otwarciem, tak nam się do niej spieszyło. Cieszyliśmy się, że kierownikiem został pan Folwarski, że ze starej budy przeszła też moja wychowawczyni pani Styrylska, że z Pekinu zostaną przeniesieni na Kołłątaja najbardziej lubiani nauczy ciele Górski i Strojny. Wiadomo, nowa szkoła nowi koledzy, nowe pasje. Tej jesieni, jak zwykle po wakacjach, zapanowała nowa moda w zbieractwie. W poprzednim roku, jeszcze w szkole pod Dorotką, szaleliśmy na punkcie uszaków guzików typu wojskowego, które zamiast dziurek miały po wewnętrznej stronie metalowe ucho. Zbieraliśmy je zapamiętale, pozbawiając guzików całą rodzinną garderobę, bo pod nóż szły mundury wszelkiego sortu, a więc wojskowe, strażackie, pocztowe, kolejarskie, górnicze, a nawet gimnazjalne. Powszechną zazdrość budził wśród nas Zenek Miśta, który zdobył gdzieś mosiężny guzik z dwugłowym carskim orłem. Był to jedyny zagraniczny okaz w całej naszej gromadzie, a przy tym najcięższy. Miało to duże znaczenie, bo uszaki służyły nie tylko do zbierania, ale także do gry polegającej na odbijaniu o mur i możliwie największym zbliżeniu swojego uszaka do uszaka przeciwnika. Zenek ogrywał nas zawsze, bo grał tylko carskim. Teraz ogarnęła nas mania podwójna: przedpołudniowa i popołudniowa. Pierwsza w szkole, druga w domu na Pekinie. Dziś wiem, że ta pierwsza była na pewno bardzo sprytnie wywołanym odgórnie „spontanicznym entuzjazmem”. Pani Styrylska zachęciła nas do zbierania cynfolii, czyli sreberka, celem „wykupienia murzynka z niewoli”. Z czyjej niewoli o tym nikt nas nie poinformował, ale zamiast tego pani odczytała bardzo wzruszający fragment z książki Chata wuja Toma i tak się tym wszystkim przejęliśmy, że postanowiliśmy, iż dłużej już nie damy złym ludziom znęcać się nad biednymi murzynkami. Ponieważ to zbieranie jak się później okazało było akcją nie tylko klasową czy szkolną, ale ogólnopolską, zaczęto, więc wykupywać ze sklepów czekolady, cukierki i inne towary zawijane w cynfolię. Wszyscy krewni i znajomi wiedzieli, że będą w naszym domu widziani tym milej, im więcej tabliczek czekolady mi przyniosą, przy czym sama czekoladka mogła być mała, byle sreberka było dużo. Należało je ugnieść w jedną kulę, nie tyle wielką, ile ciężką, więc czasem posługiwałem się obcasem. Wygrałem ten konkurs zarówno w klasie, jak i w szkole moja kula ważyła ponad półtora kilo. Byłem z tego bardzo dumny, bowiem przez długi czas naprawdę wierzyłem, że gdzieś tam w Afryce chodzi sobie swobodnie wykupiony przeze mnie murzynek. A może tylko pół murzynka, bo nikt nam nie powiedział, ile kilogramów sreberka trzeba na całego. Popołudniową pasją było zbieranie kasztanów. Na Pekinie wzdłuż ulicy Konopnickiej i w parku kopalnianym rosły setki kasztanowców. Praliśmy więc patykami po co niższych gałęziach, strącając nie całkiem dojrzałe owoce. Przeważnie, co drugi dzień organizowaliśmy "aukcję", ustalając kto został szczęśliwym posiadaczem największego kasztana, komu udało się znaleźć największą, a komu najmniejszą „paskówkę”, czyli kasztany bardzo płaskie, a komu trafił się najładniejszy „Indianin” albo „marmurek”. Szczególnie ceniliśmy właśnie te, jeszcze nie całkiem dojrzałe kasztany, gdzie biel mieszała się z brązem, jak u indiańskich mustangów. Byłem w czołówce również tego wariactwa. Kończyłem właśnie zapełniać dziewiątą skrzynię po mydle a każda z nich stanowiła drewniany sześcian o boku pół metra gdy mama stwierdziła, że w moim pokoju coś zaczyna cuchnąć. Jak wykazała wizja lokalna, sprawcą były pleśniejące kasztany, mama zarządziła więc ich natychmiastową ewakuację na śmietnik. Spór trwał chyba ze trzy dni, aż zupełnie nieoczekiwanie przyszedł ratunek. Wszystkie nasze zbiory zakupił Zyd-domokrążca, który wywiózł ich kilka sporych wózków. W ten sposób zasililiśmy wytwórnię kleju zwanego mączką kasztanową. Była ona głównym konkurentem ówczesnego monopolisty krajowego zwanego gumą arabską. Po kilku dniach, gdy już opróżniliśmy wszystkie nasze skrytki, przyszedł do mnie Wojtek i powiedział w tajemnicy, że podobno te kasztany mogliśmy sprzedać o wiele drożej jako surowiec do wyrobu polskiego kauczuku. Tak sobie wówczas pokpiwali z nas nasi ojcowie. Tymczasem pięć lat później na okupowanej Kielecczyźnie oglądałem wielohektarowe uprawy kaukaskiej, czy też turkmeńskiej rośliny, zwanej koksagis, z której soku, zmieszanego właśnie z mączką kasztanową, Niemcy całkiem poważnie próbowali coś takiego uzyskać. Wszystkie sezonowe pasje zbierackie jednak ani na moment nie zagroziły kolekcjonerstwu głównemu, czyli filatelistyce, nie mówiąc już o ciągłej modernizacji moich kwaterujących pod łóżkiem artyleryjskich baterii, wzbogaconych ostatnio o zwiad lotniczy. Otwarcie naszej nowej szkoły przypadło na początek października i miało bar dzo uroczysty charakter. Pamiętam, że w gronie gości honorowych, wśród których znalazł się także protektor jej budowy, będziński starosta pan Boxa, najważniejszą osobą okazał się powstaniec 1863 roku. Wszak był to rok obchodów siedemdziesięciopięciolecia tego patriotycznego i krwawego zrywu. Do dziś mam przed oczyma małego siwowąsego pana w granatowym mundurze z amarantowymi wypustkami i w takiej samej rogatywce, prowadzonego pod ręce do prezydialnego stołu. W czasie przerw korytarze szkolne zamieniały się w forum dyskusyjne. Koniec września i początek października przyniosły nowe niepokoje polityczne. Niemcy zajęli Sudety, a następnego dnia Wojsko Polskie wkroczyło na Zaolzie. W gorących dyskusjach Polacy podzielili się na tych, którzy ten krok popierali oraz takich, którzy go ganili, przyrównując do postępku Niemców. Dziwnie krótka jest pamięć ludzka. Przecież nie poszliśmy tam, aby zagarnąć cudze, lecz tylko odebrać swoje. Zapomniano, że niecałe dwadzieścia lat wcześniej, zaraz po listopadzie 1918 roku, Zaolzie było polskie. Natomiast w połowie stycznia 1919 roku, gdy Polska zaangażowała swe siły w Galicji Wschodniej, na którą usiłował rozciągnąć władzę rząd Zachodnio-Ukraińskiej Republiki Ludowej, Czesi niespodziewanym uderzeniem na prawie nie broniony Śląsk Cieszyński, podeszli aż pod Rybnik. Zginął wtedy cały polski batalion, dowodzony przez mego imiennika, pułkownika Cezarego Hallera. Oczywiście, były to racje historyczne i to one, niestety, zaciążyły nad kalendarzem wydarzeń politycznych. Bo naraz Niemcy zabrały Czechosłowacji Sudety, a Polska Zaolzie i okazało się, że nasza słuszna skądinąd sprawa została podjęta w złym czasie i w podłym towarzystwie. Nastroje w Europie, w Polsce, w Grodźcu tężały już od końca zimy tego roku. Wszak 13 marca hitlerowskie Niemcy zaanektowały Austrię, a teraz w Monachium dokonano formalnej grabieży Sudetów, części sąsiadującej z nimi Czechosłowacji. Niemiecki tygrys szykował się do kolejnego skoku, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Nikt też nie wątpił, że jego kolejną ofiarą będzie Polska. Szczególnie jasno zdawaliśmy sobie z tego sprawę my, grodźczanie od naszego kościoła można było na rowerze dojechać do granicy z III Rzeszą w ciągu pół godziny. Coś się w gródźczanach zmieniło. Coraz częściej uzewnętrzniały się oznaki patriotyzmu, na co dzień, a nie tylko 3 Maja i 11 Listopada. W kwestii zasadniczej panowała jednomyślność. Niemcom damy takiego łupnia, że nas popamiętają... Przecież wiadomo, że oni nie wytrzymają wojny z nami. Co to za żołnierz, który od kilku już lat otrzymuje na kartki po dziesięć deko masła tygodniowo? A czołgi mają tylko ćwiczebne, tekturowe, zaś samoloty z drelichu naciągniętego na drewnianą konstrukcję. Nie to, co my. Już nie pamiętam, czy to był wniosek zgłoszony podczas uroczystości otwarcia szkoły, czy może w kilka dni później, wiem jednak, że był to wniosek „oddolny”, iżby nasza szkoła ufundowała dla Wojska Polskiego ciężki karabin maszynowy. Wniosek przeszedł przez aklamację i od tego dnia codziennie na dużej prze rwie odbywała się na korytarzu zbiórka pieniędzy. Największy aplauz wywołała Dzidka Kwiatkowska, przynosząc banknot dwudziestozłotowy. To była na owe czasy wielka kwota. Zostałem w pobitym polu, ofiarowując dziesięć złotych, ale za to w srebrnej monecie i z wizerunkiem Marszałka. W naszej nowej szkole wszystko było bardzo patriotyczne i wzniosłe. Na głównej ścianie największego korytarza wisiał plakat, z którego byliśmy bardzo dumni: marszałek Edward Śmigły-Rydz patrzył w niebo pokryte mrowiem polskich myśliwców i bombowców. Codziennie też przed pierwszą lekcją zbieraliśmy się całą szkołą na dziedzińcu i stojąc w dwuszeregu na baczność patrzyliśmy, jak najlepsi wciągają na wysoki maszt Biało-Czerwoną. A potem maszerowaliśmy wokół placu śpiewając: Nie damy Popradowej fali, Spisza, Orawy, praojców stawy. albo: Morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec, Mamy rozkaz cię utrzymać, albo na dnie, na dnie twoim lec, Albo na dnie z honorem lec. Od czasu odzyskania Zaoizia najpopularniejszą piosenką stała się, śpiewana przez nas z zapałem, ta o marszałku Rydzu: Marszałek Smigły-Rydz, nasz drogi, dzielny wódz, Pójdziemy razem z nim najeźdźców tłuc. Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie wydrze nic, Bo z nami Smigły, Śmigły, Smigły-Rydz! Zastanawialiśmy się także, czy Niemcy są w ogóle zdolni wytrzymać natarcie naszej kawalerii. 11 Listopada tradycyjnie oglądałem z ojcem defiladę w Będzinie. Brały w niej udział gościnnie dwa szwadrony kawaleryjskie. Pożerałem wzrokiem piękne konie, wsłuchiwałem się w furkot proporczyków na lancach, pieściłem okiem groźne cekamy na taczankach. Największy jednak entuzjazm ogarnął widzów, gdy stukot końskich kopyt został zagłuszony łoskotem toczonych po bruku dział artyleryjskich, bo najważniejszy dla Zagłębia był przecież 23. będziński pal. Czy tacy Niemcy są w stanie wytrzymać salwę będzińskich siedemdziesiątek piątek, czy też haubic stumilimetrowych? Podczas odbywających się w czerwcu przy Piątym Szybie manewrów na własne oczy widziałem, jak szybko zajeżdżały działa, jak sprawnie je odprzodkowywano, ładowano. Co prawda, Niemcy także robili wszystko, aby osłabić ducha przeciwnika, czyli naszego. Co tydzień z oddalonych od nas o ponad trzydzieści kilometrów Gliwic nadawali doskonale słyszalną propagandową audycję pt. Czy to nie dziwne? Spiker, wredny Teofilek, nawet dość poprawnie mówiący po polsku, dowodził, że jeden niemiecki czołg kosztuje tyle, ile wynosi roczny koszt paszy dla dziesięciu koni polskiej kawalerii. A o przydatności bojowej jednych i drugich można się będzie przekonać w pierwszej potyczce. Któż by tam jednak w to wierzył! Patriotyczne wychowanie w domu i szkole, a także w drużynie zuchowej dawało mi pewność, że w przypadku wojny pokonanie Niemców jest sprawą najwyżej kilku tygodni. Jedynie ojciec z nie wiadomych powodów po każdej audycji Teofilka stawał się dziwnie milczący. Nasz patriotyzm ogólnonarodowy podbudowywany był stale patriotyzmem lokalnym i regionalnym. Celowała w tym pani Styrylska, która o zgrozo! często i bezpardonowo rozprawiała się z niektórymi legendami zagłębiowskimi, opowiadanymi mi przez wujka Teśka. Według niej na trzy i pól wieku przed Kazimierzem Wielkim, który tu zatrzymał swe konie i powiedział: „Tu będziem, tam grodziec wzniesiem, a po lewicy, nad rzeką, czeladź obozem stanie”, rycerz Benda, dziedzic tych ziem, z królem Bolesławem Chrobrym na Kijów chodził, o Grodźcu już Jan Długosz w kronikach wspominał, a za rok Czeladź będzie obchodziła siedemsetlecie istnienia. I choć bardzo byłem przywiązany do Teśkowej legendy, prawdy historyczne naszej pani bardziej do mnie przemawiały, a poza tym przydawały memu Grodźcowi i królującej nad nim Dorotce dodatkowych trzystu pięćdziesięciu lat. Z Dorotki, miejsca niedzielnych letnich pikników, widok był zaiste piękny. Jednym rzutem oka obejmowało się niemal całe Zagłębie i pól Górnego Śląska. Od wschodu, na horyzoncie żółciło się długie pasmo Pustyni Błędowskiej najprawdziwszej pustyni, której przejście z jednego krańca na drugi zajmowało cały dzień. Podobno nawet przydarzała się tam fatamorgana tak przynajmniej opowiadał mi Jurek Sękala, a kto, jak kto, ale on to wiedział na pewno, bo jego babcia mieszkała w Chechle, na skraju Pustyni. W dole od północy, od strony lasu dymiły kominy gródkowskiej klinkierni, której produkcja nadawała czerwoną barwę większości zagłębiowskich szos. Dalej widniały strzeliste wieże piekarskiego kościoła z cudownym obrazem, zaś na południe od Piekar zaczynała się zwarta zabudowa Bytomia. To już była III Rzesza i Bytom nazywał się Beuthen. W ruinach kościoła na Dorotce tradycyjnie już składali swe przyrzeczenie nasi grodzieccy harcerze. Mnie to także czekało za pół roku. Było to prawdziwie głębokie przeżycie. W zrujnowanej wieży kościółka pohukiwały sowy, księżyc sączył martwą poświatę przez zerwane dachówki, a w podziemiach drużynowy wypowiadał słowa przyrzeczenia. Katakumby te, ze zbutwiałymi szczątkami trumien rodziny Ciechanowskich, były wylotem systemu podziemnych przejść. Teraz kończyły się, co prawda, po dwudziestu kilku metrach rumowiskiem skalnym, ale legenda głosi, że przebiega tędy korytarz prowadzący aż do odległego o cztery kilometry będzińskiego zamku. Wokół Dorotki pozostały jeszcze całkiem dobrze widoczne ślady rowów strzeleckich z pierwszej wojny światowej oraz obudowane kapliczką źródełko podobno cudowne. Druga grodziecka góra, Parcina, dotąd nie budząca specjalnego zainteresowania mieszkańców, nagle zaczęła konkurować z Dorotką. W lecie zbudowano tam olbrzymi hangar i przywieziono szybowce. Sympatie się podzieliły. Zachowawczy Grodziec nadal spędzał niedzielne pikniki na Dorotce, postępowy zaś Pekin i mieszkańcy okolic ulicy Kijowskiej, czyli „podzamcze” grodzieckiej cementowni, wyruszali na Parcinę, skąd młodzi junacy, napinając gumowe potężne wyciągarki, wystrzeliwali w górę szybowce. Łagodnymi skrętami, łapiąc powietrzne fale pod szerokie skrzydła, unosiły się one nad polami, by osiąść w szerokim siodle między Dorotką a Parcina. Prawie cały listopad przeleżałem w łóżku, gnębiony ciągle powracającymi przeziębieniami. Zaczęło się to we Wszystkich Świętych. Dzień był wyjątkowo zimny, wietrzny, zacinał śnieg. Babcia od wczesnego rana siedziała przy grobie Edlocha. Nie pomagały żadne argumenty mamy i Tody, że to może się źle skończyć. Siedzieliśmy, więc razem z nią, na zmianę przynosząc w termosach gorącą herbatę, a w czasie obiadu nawet rosół. Grobowiec wujka Edka jarzył się dziesiątkami świateł, naszych i nie tylko, bo nawet obcy ludzie przychodzili i zapalali lampki. Miałem pełne ręce roboty, światła stawiano, bowiem byle gdzie i byle jak, a ja uważałem, że na grobie oficera wszystko powinno być porządnie, równo. Po sześciu godzinach spędzonych na cmentarzu bytem wicerekordzistą, zaraz po babci. Z tym, że o ile ona nie odczuła nawet najmniejszych skutków tej zimnicy, ja już wieczorem miałem katar, a w nocy wysoką temperaturę. Początkowo przera ziłem się nudą, związaną nieuchronnie z długim leżeniem w łóżku, ale potem okazało się, że nie wygląda to wcale tak źle. Przede wszystkim Wojtek Pilarski zaraz po powrocie ze szkoły meldował się u mnie ze swoimi cynowymi huzarami napoleońskimi. Ja wyciągałem spod łóżka pudło z moją armią i na pofałdowanym terenie koł dry zaczynała się wielogodzinna wojna. Gorzej było, kiedy Wojtek jednak musiał wreszcie iść do domu. Ale tylko do pewnego czasu. Pewnego wieczoru, bowiem, gdy artylerzyści już po capstrzyku zostali odkomenderowanni do wielkiego pudla, tata usiadł przy moim łóżku i próbował mnie namówić do lektury przyniesionej książki. Nie miałem na to chęci, więc sam mi zaczął czytać. Początkowo było to diabelnie nudne. Jakieś stepy, gdzie dusze poległych straszą na rozkopanych przez dzikiego zwierza kurhanach i temu podobne historyjki. Już prawie zasypiałem, gdy ojciec nieco nasilił głos: „ W drogę! W drogę! ... Bywaj zdrów, druhu żołnierzu! rzekł do namiestnika. Czasy teraz takie, że brat bratu nie ufa, przeto i nie wiesz, kogoś ocalił, bom ci nazwiska swego nie powiedział. Toś waść nie Abdank? To klejnot mój... A nazwisko? Bohdan Zenobi Chmielnicki”. Gdy padło to nazwisko, byłem już całkiem rozbudzony. Bo od czasów, kiedy z Sieńką Razinem, jego cyganką i wujkiem Teśkiem śmigałem czajką po dnieprzańskich bezmiarach, intrygowało mnie wszystko, co kozackie, a już Chmielnicki szczególnie. Kiedy więc ojciec przebiegle chciał na tym zakończyć czytanie, sam zagłębiłem się w lekturę i tak oto zaczęła się moja miłość do Sienkiewicza, a przede wszystkim do Trylogii. Czytałem ją średnio po dwanaście godzin dziennie, łapiąc się na tym, że Wojtka i jego huzarów witałem z niechęcią, bo mi przerywali lekturę. Trylogia zajęła mi dwa tygodnie, a Krzyżacy, Quo Yadis oraz W pustym i w puszczy resztę czasu aż do Bożego Narodzenia. I potem, przez kilkanaście następnych lat, okres pomiędzy Świętem Zmarłych a Bożym Narodzeniem wypełniała mi lektura Trylogii. Może, dlatego, że nadeszły czasy, w których koniecznością stało się sięganie do książek krzepiących serca. Do szkoły wróciłem w końcu listopada, aby stwierdzić, że zbiórka na nasz ckm przekroczyła półmetek. Pożegnałem też gromadę zuchową i znalazłem się w 50. Grodzieckiej Drużynie Harcerzy. Nazwy zastępu nie pamiętam, wiem tylko, że bytem w tej drużynie najmłodszy. Jakoś tego roku nikt nie miał serca do przygotowań bożonarodzeniowych. Babcia oświadczyła, że ona świąt wyprawiać nie będzie i sama też nigdzie nie pójdzie. Nie ma Edlocha, a Tesiek z żoną i maleństwem wybierają się do rodziny Dzidzi. W konspiracji przed babcią ustaliliśmy: „Święta jednak powinny być wyprawione i to właśnie u babci w domu”. Niebawem zaistniały okoliczności sprzyjające realizacji tego postanowienia. W połowie grudnia okazało się, że Tesiek z rodziną jednak zjadą na święta do Grodźca, przyjedzie także zaproszony przez Todę Tadeusz. Do tego mama oznajmiła babci, że po ataku na Chochołowskiej ciągle bardzo źle się miewa i nie czuje się na siłach wyprawić święta dla tylu osób. Babcia wysłuchała tego wszystkiego i powiedziała: - I co wy, sieroty, zrobicie, kiedy wasze biedne matczysko zamknie wreszcie oczy? Następnie zakasała rękawy i z pomocą mamy i Tody wyprawiła takie święta jak zawsze. Choinka znów została przystrojona starymi ozdobami i nikogo to nie raziło, bo była piękna. Wigilia, mimo popłakiwania babci, wypadła wspaniale, ale też wszy scy się do tego starannie przyłożyli. Ponowne spotkanie z Tadeuszem utwierdziło wszystkich w przekonaniu, że jest to człowiek sympatyczny i poważny. Babcia obdarowała go największym możliwym komplementem stwierdzając, iż jest podobny do Edlocha. Mnie także coraz bardziej się podobał, a szczególnie od chwili, gdy spod choinki wyciągnąłem kopertę zaadresowaną: „Pan Cezary Chlebowski”. Widniał na niej bloczek z fiołkowym balonem stratosferycznym i prostokątną czerwoną pieczęcią informującą o tym, iż na skutek pożaru start nie doszedł do skutku. Bardzo byłem dumny z tego prezentu. Z pewnością czegoś takiego nie miał nikt nie tylko w Grodźcu, ale i w całym Zagłębiu. 1939 Przyrzeczenie harcerskie, służbowy wyjazd do Witowa wojna! tułaczka na trasie Grodziec-Zalesie-Grodziec Zagłębie, w III Rzeszy, Orzet na choince Rok 1939 zaczął się od szeregu bardzo istotnych wydarzeń politycznych. 8 stycznia na naradzie głównych osobistości politycznych naszego państwa, zebranych u prezydenta R.E Ignacego Mościckiego, powzięto postanowienie o nieustępliwości Polski wobec niemieckich nacisków. 10 lutego w Rzymie, po siedemnastu latach pontyfikatu, zmarł papież Pius XI. Był to bardzo kochany przez Polaków kardynał Achille Ratti. Polska liczyła na jego moralną pomoc w nadciągających złych czasach. Podbił nasze serca jeszcze jako biskup, kiedy będąc nuncjuszem apostolskim w Polsce w latach 1919-1921, i jednocześnie dziekanem korpusu dyplomatycznego w Warszawie, zdobył się na czyn zadziwiający i bohaterski. Gdy w połowie sierpnia 1920 roku bolszewickie armie Tuchaczewskiego podeszły pod stolicę Rzeczypospolitej, on jeden z całego korpusu dyplomatycznego pozostał na miejscu. Wszyscy inni ewakuowali się z Warszawy. 2 marca usłyszałem przez radio wzruszające słowa: „Habemus Papam”. Został nim kolejny Włoch, kardynał Eugenio Pacelli i przyjął imię Pius XII. 15 marca Niemcy zajęli bez walki Czechy i Morawy, zaś 22 marca zmusiły rząd litewski do podpisania układu o przekazaniu im rejonu Kłajpedy wraz z portem. 7 kwietnia sojusznik hitlerowskich Niemiec faszystowskie Włochy zaatakowały Albanię. 28 kwietnia Niemcy wypowiedziały deklarację o nieagresji z Polską. Nic dziwnego, że w takiej atmosferze szkolna zbiórka pieniędzy na ckm dla armii dawno przekroczyła wyznaczony limit. Gdy tylko zrobiło się cieplej nasza drużyna przeprowadziła w okolicach Dorotki bieg na dwa najmłodsze stopnie harcerskie: młodzika i wywiadowcę. Wraz z kilkoma innymi zuchami przeniesionymi już do harcerstwa, zdobywałem młodzika. Poszło dobrze. Po kilku dniach, o zmierzchu, w ruinach kościółka na Dorotce złożyliśmy przyrzeczenie. Druh harcmistrz Władysław Flak (skądinąd nasz nauczyciel), który je przyjmował, przypiął nam krzyże, a gdy zapadł wieczór, rozpaliliśmy wielkie ognisko. Uroczystość zakończyliśmy śpiewając: Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród, Nie damy pogrseść mowy, Polski my narody polski ród, Królewski szczep Piastowy. Nie damy, by nas gnębił wróg, Tak nam dopomóż Bóg, tak nam dopomóż Bóg. Te słowa śpiewane tu, na Dorotce, miały w owym czasie szczególne znaczenie. Gdzieś na zachodzie, nie tak znów daleko, widniała na czarnym niebie wielka luna świateł. Tam był Beuthen, Gleiwitz i inne miasta III Rzeszy. Tego roku po raz pierwszy nie chciałem z mamą jechać do Witowa. Pragnąłem uczestniczyć w trwającym cały miesiąc moim pierwszym obozie harcerskim pod namiotami. A tymczasem tata wobec napiętej sytuacji politycznej musiał zostać w pracy, Toda także nie zdecydowała się na wyjazd, bo przygotowywała się do egzaminu na medycynę, a mama nie mogła jechać sama. Wpadłem w czarną rozpacz. Wszyscy pojadą na obóz, a ja z mamusią za rączkę do kurortu. Na szczęście, ojciec dał mi możliwość rozsądnego wyjścia z tej sytuacji. Któregoś dnia wezwał mnie drużynowy. Zameldowałem się przepisowo, nie wiedząc, o co chodzi. Siedliśmy na stopniach ganku jego domu i zaczął ze mną rozmawiać. Stwierdził, że harcerstwo to przede wszystkim służba, a służyć można wszędzie, gdzie tylko potrzeba. Zapytał, czy zgodzę się na indywidualne zdobywanie sprawności „opiekuna chorych”, a może nawet „pierwszej pomocy”. Jeżeli tak, to oddelegowany przez drużynę pojadę z chorą osobą do Witowa, będę tam pełnił służbę i o ile dobrze się spiszę, uzyskam jedną z wymienionych sprawności. A fakt oddelegowania zostanie ogłoszony przed frontem drużyny, nikogo, więc nie zdziwi moja nieobecność na obozie. Takie rozwiązanie wprawdzie nie było w stanie zastąpić mi obozu, ale fakt, że nie jadę, bo wyznaczono mi służbę gdzieś indziej, łagodził nieco moje żale. Rzeczywiście przydałem się w Witowie z moją samarytańską opieką. Mama czuła się znowu dobrze i miałem świadomość, że przyczyniła się do tego także moja przy niej obecność. Choć pogoda była wspaniała, cały nasz pobyt zdominowała polityka. Wieczorami chodziliśmy z mamą do sąsiedniego domu, gdzie jak i w roku ubiegłym mieszkali panowie Kielanowscy. Mieli radio i duży akumulator, który ładowali w tartaku. To było nasze główne źródło informacji ze świata. Ale mieliśmy i własne. Gra nica biegła przecież o kilometr od chałupy Kojsów. Co prawda, już nie z Czechosłowacją, a z całkowicie uzależnioną od Niemiec Słowacją. Nie było nocy, aby z kilku witowskich chałup nie wymykali się przez tę granicę miejscowi górale ze szmuglem, który stanowił główne źródło utrzymania kilkunastu rodzin. Stamtąd przynosili nie tylko towar, ale także wiadomości. Wiadomości dość niepokojące. Niemców po słowackiej stronie było coraz więcej. I to nie cywilów, a wojska. Przybywały tam całe dywizje, świetnie wyekwipowane i uzbrojone. Takie informacje spędzały nam sen z powiek. Jedynym optymistycznym momentem podczas tego pobytu w Witowie był terenowy rajd wojskowy po górskich bezdrożach. Po raz pierwszy widziałem wtedy polskie motocykle Sokoły, sześćsetki, z koszami. Świetnie się prezentowały na tej trudnej trasie. Na trzy dni przed końcem sierpnia, pod wieczór, zjawił się niespodziewanie ojciec. Przyjechał samochodem kopalnianym. Właściwie nic nadzwyczajnego się nie działo, ale uznał, że lepiej, jeżeli będziemy w domu razem. Spakowaliśmy się więc szybko i późną nocą wyruszyliśmy w drogę powrotną. Noc była piękna, szosa pusta, a kierowca, pan Władek, przez cały czas dzielił się z nami swoimi rozwiązaniami taktycznymi na wypadek konfliktu zbrojnego. Jakże żałowałem, iż nie mam takiej mocy, aby go przenieść na odpowiednio wysokie stanowisko do któregoś z naszych sztabów. Tego dnia poszedłem na zbiórkę drużyny. Bardzo byłem ciekaw wrażeń kolegów z obozu, ale zbiórka poświęcona była naszej sieci alarmowej. Na jutro zaproszono instruktora strażackiego, który miał nas przygotować do pełnienia dyżurów na dachach i gaszenia bomb zapalających. A pojutrze... Pojutrze wybuchła wojna. Dzień ten zapamiętałem z filmową dokładnością. Zegar w pokoju obok uderzył pięć razy. Był piątek. Jeszcze tylko dwa dni wakacji, potem niedziela i czwartego września pójdę do szkoły. Do szóstej klasy. A za rok będę już mógł całkiem legalnie włożyć wiszący od trzech tygodni w szafie gimnazjalny mundurek granatową marynarkę ze srebrnymi guzikami i niebieskimi wypustkami na rękawach. Tak męczyłem matkę, że wreszcie kupiła mi u Sandzerowej o rok wcześniej ten wymarzony mundurek. Teraz każdego ranka wstawałem i przymierzałem swój uniform. Naturalnie wszystko było kupione z lekką poprawką na wyrośnięcie, a więc rękawy sięgały do połowy dłoni, marynarka przydługawa, ale mnie, gdy stałem przed lustrem, wydawało się, że jest to najlepiej skrojone ubranie, jakie kiedykolwiek widziałem. Za rok będę już gimnazjalistą, przyszyję do rękawa niebieską tarczę. Tylko szkoły jeszcze sobie nie wybrałem. Nie byłem zdecydowany, czy będzie to gimnazjum sosnowieckie, z którym łączyły mnie rodzinne sentymenty przez dziadka Antoniego, czy położony bliżej będziński Kopernik, a może Szarlej tuż nad granicą niemiecką? Ojciec mówił, że tam bardzo wysoki poziom. A gdyby tak teraz przymierzyć mundurek? Wybiłem się już ze snu, ale powstrzymywała mnie obawa, że obudzę rodziców. Syrena kopalni „Grodziec” zawyła ostro. Szósta? Za wcześnie. Ranna zmiana górników nie rozpoczyna jeszcze pracy w kopalni, a poza tym dźwięk jest długi, najpierw narastający, potem opadający w niskie tony, by znów wywindować się na wyżyny - Wojna! - usłyszałem ostry krzyk ojca przez zamknięte drzwi sypialni. - Nie opowiadaj - bagatelizowała rozespana matka. Przecież od czterech dni robią te próbne alarmy. - Ale tamte były w ciągu dnia i o wszystkich wcześniej wiedziałem - urwał ojciec. Wpadłem w piżamie do sypialni rodziców. Tata kończył się ubierać. Spodnie, marynarka i maska gazowa wielki kwadratowy pokrowiec z szorstkiego zielonego materiału, w nim zielona przyłbica przypominająca powiększony łeb muchy, giętka gumowa rura i pochłaniacz. Choć mnie ruszać tego nie było wolno, to jednak, gdy tylko ojciec wychodził z donn i, a matka zagadała się z sąsiadkami, zakładałem maskę na twarz i z kijem od szczotki w obu dłoniach odparowywałem atak wroga. Tata przed wyjściem zawahał się chwilę, potem podszedł do bieliźniarki i przez moment macał pod prześcieradłami. - Pod trzecim powiedziałem z pewną nutką przekory. - Więc i tu znalazłeś? - bardziej stwierdził, niż oburzył się ojciec, wsuwając oksydowany metal do tylnej kieszeni spodni. - Też pytanie! Gdy tylko papa usunął z biurka wyniuchany tam przeze mnie pistolet, zaczęły się poszukiwania. Nie trzeba było wielu wysiłków, by znaleźć nową skrytkę. Tę ojcowską efenkę potrafiłem rozbierać i składać z zamkniętymi oczyma. Za oknem od stołowego łupnęły stłumione wybuchy. Ja już tam byłem. Widok, jak co dzień: trzy potężne kominy dymiły spokojnie w kierunku Czeladzi; biała para unosiła się nad drewnianymi beczkami śmiechu pokracznymi cylindrami chłodni; koła na szczycie wieży wyciągowej, wielkiej stalowej konstrukcji przypominającej literę R kręciły się jak oszalałe jedno w tę, drugie w przeciwną stronę. Po szybkości obrotu poznałem łatwo, że z urobkiem jadą, nie z ludźmi. A jednak było coś nowego w tym oglądanym po kilka razy dziennie widoku. Nad wieżą wyciągową wykwitły małe czarne obłoczki. Pak! Papak! odgłosy wystrzałów dochodziły przytłumione, ale szyby od nich lekko podzwaniały. To grzała bateria pelotek, która trzy dni temu ustawiła się na Rozkówce nad Brynicą. A jakże, byłem tam z chłopakami, gdy tylko na Pekinie rozeszła się wieść, że przyjechała ciężka artyleria. Działa wcale nie były ciężkie, za to lufy miały długie, z lejkami na końcu. Pak! Pak! Pak! pukały gdzieś wysoko w górze rozrywające się pociski i na spokojnym, niebieskim dotąd kawałku nieba ukazały się zagęszczone naraz czarne plamy. Między nimi, na dużej wysokości, leciał na zachód samolot. Balony zaporowe opasłe szare parówki zakotwiczone na stalowych linach nad kopalnią "Jowisz" w Wojtkowicach drgały niespokojnie. Widać obsługa rozpoczęła gorączkową walkę z linami, aby wywindować je powyżej nadlatującego samolotu i przechwycić go, ale maszyna przeleciała nad balonami z kilkusetmetrowym zapasem i za chwilę zniknęta w białych obłokach. - Teraz już wierzysz, że to wojna? - zapytał ojciec. Trzasnął wyłącznik radia. Gdy nagrzały się lampy, z głośnika dobiegły niezrozumiałe grupy wyrazów: „Ko-Ma dwanaście nadchodzi! Ka-Zet sześć przeszedł” monotonnie powtarzał spiker. Może sprawdzają radiostację matka próbowała jeszcze uwierzyć w czas pokoju. Spiker w głośniku umilkł raptownie. I naraz... „ Tu Polskie Radio Warszawa. Dziś o godzinie czwartej czterdzieści pięć samoloty niemieckie zbombardowały szereg miast polskich. O godzinie piątej niemieckie oddziały przekroczyły granicę Polski na całej szerokości, łamiąc bez wypowiedzenia deklarację o niestosowaniu przemocy”. Tata wybiegł. Miał dyżur w kopalni. Wybiegł nie ogolony! Kiedy indziej byłoby to nie do pomyślenia. Ale dziś? Podwórko zapełniło się dziećmi. Starsi stali pod ścianami i komentowali. Wojna. Trudno, sami chcieli. Około siódmej wpadł na podwórko zziajany Wiesiek Wartak. - Czarek, za godzinę w „Sokolni” zbiórka alarmowa obu drużyn, będzie instruktor z Czeladzi. I tyle go widziałem. Matka nie bardzo chciała puścić mnie na tę zbiórkę, ale przecież "Sokolnia" była tak niedaleko. W normalnym czasie wiadomość, że obie drużyny będą miały wspólną zbiórkę, zakrawałaby na kpiny, a obecność instruktora z Czeladzi to byłby zupełny szok. Ale dziś nie dziwiło nic. Instruktorzy z Komendy Hufca w Czeladzi rzadko gościli w Grodźcu. Chętniej widzieli przedstawicieli drużyn na odprawach u siebie, takie wizyty nie należały jednak do przyjemnych. Gdy tylko ulicznicy w obu osadach dostrzegli „cudzego”, sprawiali mu solidne manto. Ale czy to dziś było ważne? Dziś liczyło się tylko jedno. Wojna! Zbiórka była krótka. Obie drużyny zostają włączone do służby OPL. Jeszcze raz sprawdzić dokładnie strychy (o Jezu, ileż razy? Przecież przez całe lato nic innego nie robiliśmy), usunąć wszelkie łatwopalne przedmioty, uzupełnić piasek w skrzyniach, sprawdzić łopaty, kleić na krzyż paskami papieru szyby w oknach, tam gdzie tego jeszcze dotąd nie zrobiono, aby odłamki nie raniły ludzi, słowem, działać. Młodszych puszczono do domu, starsi zostali omówić poważniejsze zadania. W domu zastałem popłakującą matkę. Gorączkowo pakowała walizkę. Był tata. Za godzinę odjeżdżamy samochodem kopalnianym. Mamy się stąd natychmiast ewakuować mówiła łkając. - Wszyscy? zdumiałem się. - Nie, tylko kobiety i dzieci. - No to jedź. Jesteś kobietą stwierdziłem nie bez dumy. - A ty? - matkę zamurowało do tego stopnia, że zapomniała o płaczu. - Ja mam rozkaz tu zostać - stwierdziłem absolutnie pewny, że mówię prawdę i że mam rację. Za godzinę zaczynam dyżur na dachu. - Czarek, chcesz oberwać? To matczyne pytanie przekonało mnie, że choć wojna łamie wiele ustalonych porządków, to pewne układy pozostają niezmienne. Bez słów zacząłem się pakować. Ta ewakuacja trochę mąciła moją wizję zwycięskich działań polskiej armii, ale przecież to logiczne. Do granicy z Grodźca było w linii prostej niecałe piętnaście kilometrów. A Niemcy są uzbrojeni w ciężką artylerię, samoloty i zanim nasi odrzucą ich podstępną ofensywę na bezpieczną odległość, oni mogą próbować ostrzeliwać i bombardować przemysł. Grodziec to węgiel, cement. Trudno, więc, ewakuujemy się na kilka dni, a potem wrócimy. Samochód miał odwieźć nas i rodzinę Pilarskich do ich krewnych w okolice Sędziszowa, do wsi Wierzchowiska. Dwóch synów państwa Pilarskich było już w wojsku, tak, że z nami wyruszały tylko ich najmłodsze dzieci, Wojtek i Ewa. Jechaliśmy o zmierzchu szosami jeszcze nie całkiem zatłoczonymi, o dość uporządkowanym ruchu. Gdzieś bokiem szli w przeciwnym kierunku zmęczeni piechurzy w zakurzonych butach. Za horyzontem coś dudniło i bił stamtąd w niebo gęsty czarny dym. Przy stacji benzynowej ttok. Dwóch siwych mężczyzn, rozmawiających twardym śląskim akcentem, nalewało z bańki benzynę do baku motocykla. - Gdzieś się przedarli z bombowcami - stwierdził pan Władek, kierowca naszego samochodu, wskazując brodą dym od Wolbromia. - Oni się nie potrzebowali przedzierać - powiedział jeden ze Ślązaków. - Od rana latają, jak chcą, i nikt im nie broni. - Ale u nas w Zagłębiu fabryk nie bombardowali.Boją się - wtrąciłem. Drugi Ślązak popatrzył na mnie uważnie i pokiwał głową. - Kogo oni się boją? Nie bombardują, bo chcą wziąć przemysł nietknięty. - Wziąć? A kto im da? - zaperzył się pan Władek, a potem zapytał podejrzliwie: - A wy kto? - My? Powstańcy śląscy Chcieli my do armii, ale wojskowi powiedzieli nam, żeśmy za starzy, że dla młodszych nie mają broni. I żeby się stąd usunąć, bo jakby weszli Niemcy, to pierwsi pod mur pójdziemy. Więc jedziemy na tyły, może tam nam dadzą broń. Odjechali, a ja patrzyłem w obłok niebieskawych spalin i nie wiedziałem, gdzie w mój obraz zwycięskiej wojny wpasować racje Ślązaków. Niemcy będą powstańców rozstrzeliwać? Przecież to my, a nie oni, pójdziemy do przodu. Byłem pewien, że spokojny przelot obcego samolotu nad kominami grodzieckiej kopalni to wynik odstraszającego widoku artylerii i balonów zaporowych nad kopalnią „Jowisz”, a nie kalkulacja zabrać nietknięte, nie bombardować. Zabrać? Komu? Nam? Przecież my nie damy. Ani guzika. Do powstańców odnosiłem się z wyjątkowym szacunkiem. Największym do tych z 1863 roku. Powstańców śląskich także ceniłem, tak mnie wychowano. Zaś Ślązaków. .. w Zagłębiu ich nie lubiano, im bliżej Brynicy, tym bardziej. A Grodziec leżał nad samą Brynicą, więc na granicy ze Śląskiem. W Wierzchowiskach byliśmy już późnym wieczorem. Położono nas spać w sto dole na sianie, ale długo nie mogliśmy zasnąć. Siano łaskotało, coś tajemniczo trzesz czało w sąsieku, gdzieś wysoko dudniły samoloty, a z otwartych, ciemnych okien soł tysowej chałupy co chwila dochodził z radia na baterie tajemiczy szyfr: „Uwaga! Uwaga! Przeszedł! Ko-Ma czterdzieści siedem! Nadchodzi”. Rano obudziły nas bliskie detonacje. Wybiegliśmy ze stodoły w samych kąpielówkach. Słońce stało już wysoko, gorące jaskrawe, niebo było spopielało od żaru zmęczeni przeżyciami wczorajszego dnia spaliśmy dość długo. W odległości kilku kilometrów od Wierzchowisk, przy doskonałej widoczności, rozgrywało się tyleż pasjonujące, co tragiczne widowisko. Właśnie odleciała jedna eskadra, a w ciągu kilku minut jej miejsce zajęła następna. Szyk kluczowy został zastąpiony układem kołowym. Niemieccy piloci okrążyli spokojnie przyszły cel, a potem pojedynczo, w kilkusekundowych odstępach rzucali maszyny w dół. Szły prawie pionowo, z piekielnym gwizdem specjalnych syren zamontowanych pod skrzydłami, i gdy zdawało się, że już-już zaryją nosami w zbocze wzgórza, poderwane raptownie w górę wypryskiwały ostrymi świecami w błękit, a pod nimi wyrastały kolejne gejzery czarnego dymu. Same wybuchy bomb były skryte przed naszymi oczami za fałdami pagórkowatego terenu. - Rąbią w tunel - stwierdził kuzyn Pilarskich. - Już drugi dzień. Ale jak dotąd nie trafili. Transporty idą dalej. W miejscu, które teraz było poligonem bombowym niemieckich sztukasów, tor kolejowy Warszawa-Kraków przechodził tunelem. Uszkodzenie tego miejsca było równoznaczne z zakorkowaniem i to na długo tej ważnej strategicznie arterii komunikacyjnej. Eskadra po zrzuceniu bomb odleciała goniona nerwowym i, niestety, nieskutecznym ogniem polskich pelotek. - Żeby, choć jeden nasz myśliwiec. Zupełnie bezkarnie tu latają - zżymał się listonosz, który akurat przyjechał z pocztą. - Coś pan - ofuknął go pan Władek - trudno mieć samoloty wszędzie. Nasze są potrzebne tam, gdzie atakujemy. Wymieniliśmy z Wojtkiem porozumiewawcze spojrzenia. To przecież oczywiste, że polska kontrofensywa musi mieć wsparcie lotnicze. Ten kierowca, to niegłupi chłopak. Tunel jakoś wytrzyma, aż odepchniemy Niemców. Co prawda, nikt nie wiedział, gdzie nasi atakują, ale od tego są sztaby, jest tajemnica wojskowa. W odpowiednim czasie wszyscy się dowiedzą o sukcesach. A na razie niech sobie tutaj radzą dzielni chłopcy z pelot. Kolejna eskadra sztukasów kołowata nad tunelem, szykując się do nurkowego ataku. I tak trwało przez cały upalny dzień. Próba naszego wyrwania się bliżej tunelu, „żeby zobaczyć”, została brutalnie udaremniona przez obie matki. Słońce prażyło, Niemcy bombardowali, a my siedzieliśmy na śliwce za stodołą i objadaliśmy się dojrzałymi, aż granatowymi węgierkami. Skutki tego obżarstwa miały niedługo okazać się opłakane. Pod wieczór droga prowadząca przez Wierzchowiska zaroiła się od uciekinierów. Byli bardzo zmęczeni, wysuszeni od upału, apatyczni. Padały dobrze mi znane nazwy miejscowości. Towarzyszyły im określenia: „rozjechali naszych czołgami”, „chłopcy bronili się do ostatniego naboju, a potem poszli na bagnety i Niemcy wysiekli ich z broni maszynowej”. Ciężko się zrobiło na sercu. Znaczy, Niemcy wdarli się na Śląsk. - Trudno atakować całym frontem - pan Wladek miał i na to wytłumaczenie. - Oni na Śląsk, a my ich od Częstochowy oskrzydlimy i zajdziemy od tyłu. Mama i pani Piłarska wypytywały rzeczowo: - Czy Grodziec zajęty? Nikt z uciekinierów nie potrafił tego wyjaśnić. - Wiesz, pan Władek powinien gdzieś w sztabie pracować - wymamrotał przed uśnięciem Wojtek. Zmęczeni przeżyciami dnia zasnęliśmy kamiennym snem właściwie spokojni o losy wojny, wierząc w prognozy pana Wladka. Niedziela trzeciego września przyniosła kolejną porcję wydarzeń. Od rana wierzchowicką drogą, nie najważniejszą przecież w kraju, walił od zachodu zbity tłum uchodźców. Nad nią wisiał biały obłok kurzu wzbijany z drogi tysiącami nóg. Ludzie jechali, szli, czasem mignęły wojskowe konie ciągnące podskakujące działo lub furgon prowiantowy. Do wczorajszej długiej listy miejscowości zajętych przez Niemców dochodziły nowe. Nie sprzyjało to dalszym optymistycznym nastrojom. Tylko pan Władek trwał w swych strategicznych kalkulacjach. - Im głębiej wejdą, tym większy będzie kocioł. Nasi ich specjalnie wciągają. Nie ma sensu walczyć w okręgu przemysłowym, bo może być dużo zniszczeń - mówił do milczących mieszkańców Wierzchowisk. Dzień podobny był do poprzedniego, tylko przez radio podawano inne symbole; ciągle powtarzano, że „przeszedł” lub, że „nadchodzi”. Mimo niedzieli punktualnie o ósmej nad tunelem zawirowały dziesiątki sztukasów, by po chwili runąć w dół z piekielnym gwizdem. Słońce przypiekało jak w lipcu. Po południu zjawił się zmęczony tata z panem Pilarskim. Przywieźli też babcię Franię, która nie chciała zostać sama w Grodźcu. Niepokoiła się o los Tody przebywającej u dziadka Szwaji w Piotrkowie oraz wujka Teśka, jego żony i dwojga dzieci Małgosi i urodzonego przed paru miesiącami Andrzeja tkwiących gdzieś w Polsce. Ojciec miał najświeższe wiadomości, a wśród nich i tę, która wszystkich najbardziej poruszyła Grodziec został zajęty przez Niemców. Nie mogłem tego pojąć. No bo inne miasta, trudno, raz się oddaje, drugi raz zdobywa. Ale oddać Grodziec? Dwie godziny przed wjazdem plutonu Wehrmachtu na rowerach i motocyklach, tata zdążył jeszcze zdać na posterunku policji swój pistolet. Na nic więcej nie było czasu. Należało natychmiast wyjeżdżać. Dopilnowano tylko, by przy stacji pomp w kopalni została awaryjna obsada. - Mogliście panowie zalać kopalnię - sierdził się pan Władek. - Zalać to łatwo, wystarczy kilka godzin - odpowiedział pan Pilarski. - Ale odwodnić to praca na lata. A my tam lada dzień wrócimy. - Oni się nie będą patyczkować i zaleją - upierał się pan Władek. - O ile zdążą - zakończył dyskusję ojciec. Grodziec w rękach Niemców! Wiadomość ta załamała nawet pana Władka, rodowitego grodźczanina. - Coś za głęboko nasi ich wpuścili - stwierdził nagle zmarkotniały. - Ale pod wieczór na pewno przypuszczą kontrnatarcie i odbiją Grodziec - już siedział z powrotem mocno w siodle swego konika. Konferencja rodziców i babci przyniosła decyzję nieodwołalną. - Czarek, wkładaj długie spodnie, - odjeżdżamy zakomunikowała mama. - Do Grodźca? - spytałem zdumiony. - Nie, do Zalesia. - Do Zalesia? - w moim głosie pobrzmiewało tyle samo radości, ile zaskoczenia. - To przecież chyba strasznie daleko. Nieświadomie dotknąłem bolesnego tematu. Bo rzeczywiście od Zalesia dzielił nas szmat drogi, prawie pół tysiąca kilometrów. Na kolej nie można było liczyć, na szosach zaś tłoczył się coraz bardziej gęstniejący tłum uciekinierów. Mieliśmy, co prawda, samochód, ale rodzice chcieli jechać nad Bug w okolice Białej Podlaskiej, państwo Pilarscy zaś w Lubelskie, benzyny starczyłoby tylko na pół trasy. A co najgorsze, wóz był czteroosobowy, a amatorów jazdy równo dwa razy tyle. I naraz rozwiązanie przyszło samo. Na podwórko zajechał na zakurzonym motocyklu oficer z lornetką, mapnikiem i dystynkcjami kapitana. Wylegitymowawszy się ojcu, w ciągu kilku minut wypisał pokwitowanie rekwizycji samochodu na potrzeby wojska. W ten sposób unicestwione zostały jednocześnie plany wyjazdowe i optymizm pana Władka. Jednak wiadomości, które napłynęły pod wieczór, że Niemcy są o trzydzieści kilometrów od Wierzchowisk, poderwały wszystkich do działania. Babcia zniknęła z pola widzenia, by po kwadransie powrócić z dwukołowym wózkiem. Mojemu tacie, zwolennikowi ustalonych porządków, który uważał, że podróżować można wyłącznie pociągiem, samochodem, a w ostateczności tramwajem, perspektywa przemieszczania się pieszo, i to jeszcze jako siła pociągowa dwukołowego wózka, wydawała się trudna do przyjęcia. Argument, iż Niemcy są tuż, przemówił jednak do jego wyobraźni i zanim słońce zaszło, opuściliśmy Wierzchowiska, wtapiając się w tłum uciekinierów. Państwo Pilarscy na razie zostali. W tłumie na szosie od razu skończył się wszelki optymizm. Ludzie wlekli się zakurzeni, zmęczeni, apatyczni, zdenerwowani. Wystarczył byle powód, by wybuchały sprzeczki. Nikt już nie wierzył w oskrzydlający manewr polskich wojsk na tyłach wroga. Wszystkim zaczęła przyświecać śmiała myśl -jak najszybciej za Wisłę. Tam stoją nowe, wypoczęte dywizje, tam są umocnienia, Wisła to rzeka szeroka, sta nowi poważną przeszkodę nawet przy niskim stanie wody. Wisła nas uratuje. Taką opinię słyszało się teraz ze wszystkich stron. Wózek skrzypiał, babcia z ojcem zmieniali się w zaprzęgu; źle umocowane walizki zsuwały się co chwila raz na jedną, raz na drugą stronę, więc musiałem je ciągle poprawiać. Doświadczenie w układaniu tego bagażu miało przyjść dopiero po kilku dniach. Najważniejszym moim zadaniem była jednak opieka nad mamą. Sunąc w gęstniejącym tłumie uciekinierów, z coraz większym niepokojem obserwowaliśmy ją, pełni obaw, że lada moment nastąpi pierwszy atak astmy. Bo właściwie splotło się to wszystko, co mogło go spowodować: wysiłek, nerwy, tumany drażniącego kurzu. Ale jakoś godziny mijały, a mama czuła się dobrze. Nocleg wypadł w malej wiosce na kawałku pokrytego zmierzwioną słomą sąsieka. Gospodarze otwierali wrota stodoły i wpuszczali bez słowa zdrożonych uciekinierów. Dla mnie była to frajda, ale papa nie bardzo mógł się zdecydować na pierwszy chyba w życiu nocleg w takich warunkach. Na wielkim podwórku skrzyły się chowane w zwiniętej dłoni ogniki papierosów. Zapalano je ukradkiem, w sieni chałupy lub pod osłoną marynarki. Górą, bowiem leciały samoloty, nikt nie wiedział czyje, a już zaczynano mówić o szpiegach, dywersantach, spadochroniarzach niemieckich. Zdrożeni, zmęczeni żołnierze, zasypiając bez jedzenia, zrywali się błyskawicznie, gdy tylko gdzieś w okolicy huknął strzał. Strzelano dość często, ale nikt nie wie dział: gdzie, kto, do kogo ciemność kryła wszystko. Żołnierze opowiadali, jak wycofując się przez Mikołów, Tychy, Katowice, prażeni byli ogniem z tylu, ze strychów, dymników, zza kominów. To dawała o sobie znać hitlerowska piąta kolumna. Tego wieczoru nasłuchałem się więcej sądów i opinii niż przez wszystkie dotychczasowe wojenne dni. Stałem się też, po raz pierwszy w życiu, partnerem do poważnej rozmowy z ojcem. Nie wiadomo, czy tacie nie bardzo było spieszno do snu na kłującej słomie, czy też czul potrzebę wylania z siebie własnych wątpliwości? Bo wystarczyło, że zadałem tylko jedno pytanie: - Tatusiu, czy my naprawdę musimy się tak cofać? Przecież jesteśmy silni, zwarci, gotowi, tak przecież było na plakatach. Mamy takie dobre wojsko. Wtedy ojciec zrobił mi cały wykład. Że Niemcy mają dwukrotnie więcej ludności niż Polska, że na każdego mieszkańca tamtego kraju przypada kilkanaście razy więcej wyprodukowanej stali, że Hitler od pięciu lat łamiąc wszelkie układy oraz postanowienia traktatu wersalskiego przestawił całą produkcję niemieckiego przemysłu, największego w Europie, na zbrojenia, a nasi sojusznicy nie pozwolili nam nawet teraz, w sierpniu, przeprowadzić mobilizacji pięciu roczników. Gdyby nie interwencja Anglii i Francji, dziś ta wojna miałaby inny przebieg. - Zwyciężylibyśmy? - gorączkowałem się, gotów Anglików i Francuzów uczynić odpowiedzialnymi za oddanie Niemcom Grodźca i swoją poniewierkę. - Czarusiu, my i teraz zwyciężymy. Wcześniej czy później, ale na pewno zwyciężymy. Może jednak być bardzo ciężko. Może przeprowadzenie sierpniowej mobilizacji nie pomogłoby nam w pokonaniu Niemców, ale armia byłaby wtedy w innej sytuacji. Mobilizacja i translokacja wojska nie odbywałyby się pod bombami, opór byłby twardszy, skuteczniejszy. Stało się. Krwawimy. Ale wytrzymamy, aż tamci z Zachodu ruszą i nas odciążą. - Ale my też mamy przemysł, mamy COP - upierałem się. - COP dopiero zaczęliśmy budować. Widzisz, Marszałek był wielkim wodzem, ale miał chorobliwą słabość do kawalerii i piechoty. Dopiero, gdy umarł, można było zacząć myśleć o przezbrojrniu armii, o zastąpieniu koni owsianych końmi mechanicznymi. Oglądałeś w Witowie wyścigi terenowe naszych żołnierzy na polskich motocyklach Sokół, widziałeś na zdjęciach u wujka Edka typy polskich samolotów? Były tam obok starych Karasi i nowoczesne Łosie oraz makieta polskiego Suma. To są bardzo dobre samoloty.. - Tylko że ich nie ma - przerwałem ojcu z goryczą. - Mieliśmy za mało czasu, by zbudować tyle, ile trzeba. Zrozum, że przez sto dwadzieścia trzy lata Austriacy, Prusacy i Moskale uważali nasze ziemie za tereny, które miały dawać ich armiom żołnierzy, chleb i mięso. Jeśli budowali przemysł, to u siebie. Dlatego też odzyskując niepodległość, zastawaliśmy te ziemie w nie najlepszym stanie. Gdy po 1918 roku inne kraje leczyły powojenne rany, my wojowaliśmy. Powstania śląskie, powstanie wielkopolskie i cała wojna na wschodzie. W sumie pokoju mieliśmy niewiele ponad osiemnaście lat. Jak na tak krótki czas, zrobiliśmy bardzo dużo. Siedzieliśmy ramię przy ramieniu na balu drzewa oparci plecami o pobieloną ścianę chałupy. Dokoła chrapali żołnierze, opodal kwiliło dziecko, górą huczały samoloty, gdzieś pod lasem od czasu do czasu padał strzał. Od tej nocnej rozmowy inaczej patrzyłem na wszystko, co się wokół mnie działo. Wydoroślałem naraz. Już nie czekałem na wiadomość, że Polacy wyskoczą znienacka Niemcom na tyłach, że zadadzą błyskawiczny cios. Zmęczony żołnierz, wlokący się w tłumie koło nas, stał się dla mnie jednym z tych, którzy z zaciętymi zębami powstrzymują przygniatającą przewagę wroga, aby sojusznikom na Zachodzie dać czas na przygotowanie miażdżącej ofensywy. Tamci na pewno nie zmarnują ani jednej minuty. Przewiozą do Europy Marokańczyków, Algierczyków, szaleńczo odważnych Gurkhów i sprawią Niemcom taką łaźnię, że żaden szkop przez pół tysiąca lat nawet nie spojrzy na broń. Dni mijały, tłum uciekinierów gęstniał, upal nie ustępował, brakowało wody w studniach mijanych wsi, a do Wisły było ciągle daleko. Niewygodne buty obcierały pięty aż do krwawych ran, opatrywano je wieczorem, by rano znów zabarwiały na czerwono świeże plastry czy bandaże. Ale to było mniej ważne. Najważniejsze, że mama czuła się zupełnie dobrze, raz tylko czy dwa sięgnęła po inhalator i odpędziła zbliżający się atak duszności. Siódmego dnia od wybuchu wojny wydarzenia skoncentrowały się z niebywałą siłą. Słońce jeszcze stało wysoko, gdy ktoś z tyłu krzyknął, że słychać łoskot niemieckich czołgów. Tłum w panicznej ucieczce runął do przodu, tratując przed sobą wszystko. Babcia, która akurat ciągnęła wózek, jednym szarpnięciem wklinowała go między dwa drzewa na poboczu szosy i pod osłoną tej prowizorycznej barykady przetrwaliśmy szaleńczy pęd uciekających. Gdy już główna fala przewaliła się i pomykali tylko maruderzy, coś rzeczywiście zawarczało na opustoszałej szosie. Matkę akurat chwycił pierwszy poważniejszy atak astmy, pozostało tylko przytulić się do ziemi i czekać. Czekanie nie trwało długo. Już niebawem przejechały szosą trzy ciężarówki z polskimi żołnierzami. - Niemcy? - odkrzykiwali na zapytanie ojca. - Dziś tu nie dojdą, są jeszcze ze dwadzieścia kilometrów stąd. Spokojnie już można, więc było podjąć dalszy marsz opustoszałą szosą. Widać panikę na przedzie ktoś opanował, bo po godzinie znów maszerowaliśmy w zwartym tłumie. Przed wieczorem między ludzi wjechał na rowerze jakiś podniecony mężczyzna i ogłosił a sam to podobno słyszał przed chwilą przez radio że rząd opuścił Warszawę, że stolica zagrożona jest przez niemieckie patrole, że cała młodzież na apel radiowy jakiegoś pułkownika opuszcza miasto, idąc na wschód, bo tam mają być formowane nowe pułki. Poza tym rząd i naczelny wódz przenieśli się z zagrożonej Warszawy do Brześcia. - Niemcy pod Warszawą? - Skąd? - Od zachodu? - Od Prus Wschodnich? - Tak szybko doszli? - To niemożliwe. Ale jeżeli są już tylko dwadzieścia kilometrów za nami, to niby dlaczego nie mogli dojść i pod Warszawę? A więc jak najszybciej za Wisłę to hasło stało się znów najważniejsze. Na poboczu stał drogowskaz „Szczucin 17 km”. Przed Szczuciem jest most na Wiśle, siedemnaście kilometrów to cztery godziny marszu, więc jeszcze dziś wieczorem będziemy za Wisłą, już bezpieczni pocieszaliśmy się. Wydłużono krok. Słońce pomarańczową kulą zachodziło się już za ścianą lasu, gdy naraz zza tej kuli wynurzył się niemiecki myśliwiec i z ogłuszającym rykiem nadleciał nad zatłoczoną ludźmi szosę. Podniosłem gwałtownie głowę i skamieniałem. Samolot był nie wyżej niż dwadzieścia metrów nad szosą. Widziałem zaciśnięte usta pilota oraz skórzany hełm za błyszczącą owiewką z pancernego szkła. Cztery wyloty kaemów i działek w skrzydłach maszyny drgały żywym ogniem. I już było po wszystkim, nad smukłymi topolami maszyna szła w górę świecą, po obu stronach szosy tłum gnał w pole, krzycząc i zawodząc, a droga, na której stałem ciągle skamieniały, była czerwona. Kilkadziesiąt nieruchomych ciał i ciemne, ciągle powiększające się plamy. Odnaleźliśmy się szybko, odszukaliśmy porzucony wózek i odciągnęliśmy na bok. Babcia, jak zwykle energicznie, zaczęła organizować pierwszą pomoc. A pojęcie o tym miała całkiem niezłe, była przecież akuszerką z wieloletnią praktyką. Ratować jednak nie było, kogo. Lotnik wykonał swoje zadanie fachowo, a ponieważ wielkokalibrowe kaemy miały ekrazytowe pociski, wybuchające przy zetknięciu z każdym celem, rany wyglądały strasznie. Tym ludziom, którzy nie zginęli od razu, należało jedynie starać się zmniejszyć ból konania. Na szczęście, nadjechały dwa wojskowe furgony z lekarzem i kilkoma sanitariuszami. Zmrok już był zupełny, gdy nasza rodzina podjęła dalszy marsz ku zbawczemu mostowi na Wiśle. A więc tak wyglądała śmierć. O takiej śmierci wiele czytałem, ale jej jeszcze nie widziałem. Ci ludzie zginęli niezwykle szybko i większość z nich prawdopodobnie nawet nie zdążyła pomyśleć, że to już koniec. Czego chciał ów piekielny niemiecki lotnik? Gdyby szosę wypełniały kolumny wojskowe, działa, czołgi, ale on zaatakował tłum składający się niemal wyłącznie z cywilów. W ciemności kilometry ubywały powoli. Wszyscy milczeli, nawet dzieci, jakby świadome tragedii, która przed chwilą wydarzyła się na szosie, nie płakały Z tylu za nami rosła krwawa łuna. Tam, gdzie chyba byli już Niemcy, coś się paliło. Łuna popędzała. Przyspieszyliśmy kroku. - Warkot za nami, pewno Niemcy - podano trwożnie od tyłu. - Bez paniki - ktoś ostro krzyknął. - Niemcy wieczorem nie atakują. Boją się. Ludzie usłuchali, nie runęli, jak poprzednio, na oślep do przodu, ale świadomość, że wróg jest tuż-tuż, że oświetla im pożarem plecy, nie dawała spokoju. Byle tylko przekroczyć Wisłę. Z tyłu rozszczekały się nerwowo cekaemy. Łupnęły granaty, ich wybuchy niebo kwitowało błyskami jasności. Gdzieś niedaleko trwał bój. Do Szczucina siedem kilometrów podawano od czoła. A więc jeszcze dziś przed północą będziemy po tamtej stronie, wolni od strachu, pośpiechu, zagrożenia pocieszano się. Czułem na ramieniu kurczowo zaci śniętą dłoń matki, obok skrzypiał wózek ciągnięty przez babcię i ojca. Minuty i kwa dranse ciekły powoli. Bój i pożar za nami przygasły, ciemność była coraz głębsza. - Do mostu już tylko dwa kilometry - brzmiał od czoła następny krzepiący meldunek. Jeszcze pół godziny i wreszcie będzie można zdjąć te uwierające w każdy palec buty, położyć się byle gdzie w rowie, na ciepłym rżysku, na trawie byle tylko po tamtej stronie rzeki. Bo tam nasi, nowe linie obrony. Tam doczekamy alianckiej ofensywy. I nagle słup ognia w przecince lasu rozdarł niebo na dwie połowy. Najpierw ukojone ciemnością oczy poraził jaskrawy, żółty, oślepiający blask, a po chwili usłyszeliśmy wydobywający się jakby spod ziemi grzmot, niegłośny nawet, ale taki, że szosa zadrżała pod stopami. Smagnęło po twarzach gorącem, drzewa podały się jak na komendę do tyłu. Potem błysnęło raz jeszcze, i jeszcze, a w jasnym blasku zamigotały jakieś belki, kawały blachy, po czym zapadła jeszcze głębsza ciemność. W dzwoniącą ciszę wdarł się naraz histeryczny krzyk: - Nasi most wysadzili! - Niemcy! - zawył ktoś inny. I w ciemności zaczęło się od nowa to, co przeżywaliśmy tak niedawno. Krzyk, płacz, nawoływanie, jedni rzucili się ku Szczucinowi, inni w przeciwnym kierunku, jak najdalej od wysadzonego mostu. Zawracano konie, tratowano leżących. Piekło. Ktoś próbował opanować panikę, apelował do rozsądku. Ktoś inny błysnął raz i drugi latarką. - Szpieg! Daje znaki! Powiesić! - zawył tłum. Latarka zgasła i to uratowało kogoś od samosądu. W chwili wybuchu znajdowaliśmy się na poboczu szosy, tuż nad szerokim, ale płytkim rowem, więc babcia momentalnie zepchnęła wózek na jego dno i tam przywarowaliśmy. Trwało chwilę, nim fala paniki przewaliła się obok. Dopiero wtedy podjęliśmy marsz po omacku, już przez las, byle gdzie, byle dalej od pechowej szosy. Drzewa stały tu gęsto, obijaliśmy się o nie, wózek skakał jak żywy po korzeniach, przywoływaliśmy się krzykiem, ale przecież obok biegli inni i też krzyczeli. To, że wśród ciemności i drzew nie pogubiliśmy się wszyscy, zakrawało na cud. Dalej od szosy robiło się coraz spokojniej. Szliśmy jednak bez przerwy, nie wiadomo skąd biorąc siły. Wreszcie las się skończył i zamajaczyły ciemne kopy chałup, od których oddzielał nas kawał ornego pola. Za nimi matowym blaskiem połyskiwała woda. Wioska ukryta za lasem nie była zapchana przez uciekinierów. Nie spano tu jeszcze, choć w żadnym oknie nie mignął nawet płomyk świecy. Ludzie stali przed chałupami, komentując wysadzenie mostu na Wiśle. W pierwszej stodole wskazano nam pachnące siano. Runęliśmy na miękkie posłanie tak, jak staliśmy, nie myci, zrzuciwszy jedynie buty i wierzchnią odzież. Natychmiast pogrążyliśmy się w kamiennym nieprzerwanym śnie, a noc wydała się nam jedną krótką chwilą. Dzień był już pełny, gdy się obudziłem. Babcia i mama spały jeszcze, dokoła unosił się zapach siana, zazwyczaj niebezpieczny dla maminej astmy. Ojca nie było, więc zsunąłem się po sianie na klepisko i wyjrzałem na podwórze. Słońce stało wysoko, jak codziennie ostre, upalne już od rana. W jego promieniach podleśna wioska wydawała się sielska, spokojna, niczym z obrazów Chełmońskiego. Za wsią toczyła swoje wody leniwym nurtem Wisła. Ze dwa kilometry stąd leżały pogrążone częściowo w wodzie dwa przęsła wysadzonego wczoraj mostu. Nieogolony tata stał przed chałupą szepcząc coś z niestarym jeszcze bosym mężczyzną w brudnej, niegdyś białej, rozchełstanej pod szyją koszuli. - Dam dwadzieścia - mówił tata. Chyba niemało. - Dwadzieścia złotych? Za co ojciec chce dać taki majątek? Przecież za dwadzieścia dwa złote matka niecały rok temu wytargowała dla mnie u Sandzera w Będzinie wspaniałe narciarskie buty. - Ja wiem, panie, że dwadzieścia to dużo. W zeszłym miesiącu jeszcze za złotówkę przewoziłem. Ale teraz inny czas. O! Słyszy pan? Od zachodu narastał szybki szczęk kaemów. - Niemieckie? - zapytałem i zaraz ugryzłem się w język. Zdradziłem swoją obecność, pewno zaraz mnie przepędzą. Ale tamci nawet nie zwrócili uwagi. - l Nie, to nasze, wzór trzydzieści osiem - rozpoznał papa, „stary” cekaemista z batalionu fortecznego. - Ale teraz browningi biją, a teraz stary maksim się włączył - tym samym znawstwem, ze skupieniem na twarzy i zasłuchaniem w dalekie odgłosy uzupełniał chłop. - Z cekaemów? - zapytał ojciec. - Tak, z drugiego pepelegu. Gdy miałem szesnaście lat, w I Brygadzie u Komendanta wojowałem. - A teraz mobilizacja was nie objęła? - Nie zdążyła. Ale na sierpniową papierek dostałem, tylko potem odwołali. Bo, panie, moja drużyna cekaemów trzy lata temu na dywizyjnych manewrach zdobyła pierwszą lokatę - chłop to mówił niby tak sobie, ale jakoś wyprostował się, zwarł bose stopy i zgarnął ruchem dłoni rozchełstaną koszulę pod szyją. - Ech, gdyby nam pozwolili sierpniową mobilizację zrobić, inaczej by się wojowało. Nie szliby jak w masło. - I ta pogoda podsunął ojciec. - Oj, panie. Jeszcze chyba nigdy naród tak nie przeklinał słońca i pogody, jak tego roku. Żeby tak deszcz lał od rana do wieczora. Wtedy wystarczyłoby tylko betonowe przegrody na drogach postawić, pepancami obstawić i można by się bronić. Czołgi polami by się nie przebity, zagrzebałyby się w błocie po szyję. A tak, wykrwawiają się chłopcy. - Więc mówicie, żeście z I Brygady? - Tak, panie. I bez przerwy w mundurze aż do dwudziestego roku. Krzyż Walecznych mam. A pan? - Ja z cekaemów fortecznych, też z dwudziestego roku - odparł ojciec i zmienił temat. - No, więc może przewieziecie za to? - na dłoni błysnęły dwie duże, skrzące się w słońcu monety. - O! Komendant! - chłop powiedział to z wyraźnym ciepłem w głosie. Palcami o popielatej skórze miętosił delikatnie srebrną dziesięciozłotówkę i chwilę patrzył na marsowy profil Marszałka. - Ale za dwie, dobrze? Będzie dla mnie i dla syna. Co prawda została tylko mała łódka, bo wszystkie duże nasze wojsko wczoraj z wieczora na tamtą stronę przeciągnęło, ale spróbujemy. Za godzinę popłyniemy. Siedzieliśmy całą czwórką w małej łódce, a do tego wózek z walizkami i obaj przewoźnicy: ojciec i syn podoimy do niego, jakby skórę ściągnął. - Żeby tylko nie nadleciały, sukinsyny - zaklął stary, robiąc jednocześnie na czole i piersi szeroki znak krzyża, a syn powtórzył dokładnie ruch ojca. - Bo biją z cekaemów do łodzi. A jeszcze jak zobaczą, że nasi wysadzili most... No, w drogę, Julek. Splunął w dłonie i dwoma machnięciami wiosła wyprowadził łódź z przybrzeżnych tataraków na czystą wodę. Kanonada broni maszynowej od zachodu nie przybliżyła się chyba. Polacy bronili się jednak zaciekle. Wczorajszy pożar rozgorzał na nowo, bo pół nieba zasłoniła czarna kita dymu. Na rzece było prawie pusto. Dwie, trzy małe łódki pomykały chyżo na wschodni, wyniesiony wysoko piaskową żółtą ścianą, brzeg. Na zachodnim przyczółku wysadzonego mostu mrowił się tłum. Z naszej łódki widać było, mimo odległości, jak niektórzy próbują się przedostać po półzatopionych przęsłach. Naraz tłum z przyczółka pierzchnął i znikł w lesie. Na przęsłach pozostało kilka ludzkich mrówek, próbujących nerwowo wydostać się z matni. Ich ruchy, choć szybsze niż poprzednio, wydawały się ślamazarne, powolne wobec tego, co się działo. Bo oto znad linii lasu wynurzały się niziutko lecące, skrzydło w skrzydło, dwa myśliwce. Brzuchami prawie musnęły łuk ocalałego przęsła i nad wysokim wschodnim brzegiem rzeki wyprysnęły w górę w ciasnym skręcie, ukazując na skrzydłach czarne, obramowane białą linią krzyże. I wtedy ten wysoki brzeg nagle ożył. Rzygnęły ku dwom intruzom zmasowanym ogniem długie serie kaemów, ogłuszająco łomotały czterolufowe eekaemy przeciwlotnicze, zachłystywały się szybkim szczekaniem Boforsy o smukłych, lejkowato rozszerzonych u wylotu lufach. Wokół niemieckich myśliwców powstała szachownica zagęszczonych wybuchów. Naraz jedną z maszyn szarpnęło. Czy spowodował to artyleryjski pocisk, czy też wiązka z cekaemów, nie wiadomo, dość że zobaczyłem, jak coś oderwało się od niej, blacha lub kawałek poszycia, samolot zadymił, leciał teraz niemrawo, wyraźnie też zwolnił i złamał szyk. Pilot jednak zdołał wyrównać dymiącą maszynę, już powolutku, ostrożnie wziął kurs na zachód i sunąc nad samą ziemią zniknął za lasem. Drugi jeszcze chwilę pokręcił się nad mostem, ale Polacy strzelali tak gęsto, że wnet podążył za swym okaleczonym towarzyszem. Przewoźnik z synem znieruchomieli z zadartymi głowami i wodzili oczyma za lotem myśliwców. Wreszcie, gdy obie maszyny zniknęły za lasem, stary odezwał się: - Ale im daliśmy łupnia. Widział pan, jak prali? - Prali, i to celnie. Znaczy, że drugi brzeg będzie broniony. - A jak by inaczej? Tam wojska a wojska. Na Wiśle doczekamy aliantów. - I z czego to się tak cieszyć? - odezwał się milczący dotąd syn przewoźnika. - Jak się nasi będą za mocno bronić, to Niemcy nam chałupę spalą. Przecież nad samą wodą stoi. - Głupiś, Julek - podsumował go ojciec. Może Bóg da i ocali nam chałupę. A jak nie, to trudno. Dom nam się wali, znaczy Polska, więc co tam jedna nasza chałupa. No, bierzemy się, chłopie, bo za most i trafiony samolot Niemcy będą chcieli wziąć odwet. Ino patrzeć, jak znów przylecą. Złapali się za wiosła i łódź, mimo przeładowania, pomknęła chyżo ku drugiemu brzegowi. Ledwo dobiliśmy, otoczyli nas żołnierze. Jakże inni niż ci, których widzieliśmy dotąd podczas ucieczki. To już nie zmęczone, zakurzone, ciągle nie dospane i cofające się od tygodnia wojsko. Nowiutkie mundury, skrzypiące przy każdym ruchu żółte pasy oporządzenia, zielone hełmy. W wykopach ukryte działa i eekaemy, w sitowiu dziesiątki różnorakich łodzi oraz wojskowe pontony. Ojciec dał przewoźnikowi dwie srebrne dziesięciozłotówki z Dziadkiem i ten miał już odpływać, gdy naraz wynikła nieprzewidziana trudność. Dowódca oddziału pilnującego pontonów uparł się, że nie puści przewoźnika z powrotem, bo ten widział, gdzie są łodzie, gdzie działa, a nuż doniesie Niemcom. Na szczęście zjawił się podporucznik, który po chwili rozmowy, dowiedziawszy się, że przewoźnik to legionista i kawaler Krzyża Walecznych, pozwolił odpłynąć. - Trochę za szybko wysadziliście ten most. Tysiące ludzi zostało po drugiej stronie. I chyba dużo wojska - wypominał tata oficerowi. Ten obrzucił ojca bacznym spojrzeniem, ale spokojnie odparł: - Nie mogliśmy ryzykować oddania mostu. Wiadomości były sprzeczne. Jedne, że nieprzyjaciel daleko. Inne, że już na przyczółku, a wtedy nagłym atakiem mógł nas zaskoczyć. - A tamci? - zapytał ojciec, ruchem głowy wskazując na zachód, skąd ciągle dochodziły odgłosy boju. Ich przewieziemy pontonami. Zresztą... nie wiadomo, czy się jeszcze nam nie przydadzą po tamtej stronie rzeki. Lada dzień ruszą alianci. Jeśli tak się stanie, to Niemcy mogą nie zdążyć dojść do Wisły. A wtedy taki przyczółek mostowy będzie jak znalazł. - Tylko kiedy się ci alianci ruszą - powątpiewał tata. - Nie wierzy pan? - oburzył się tamten. Pan, cywil, niewiele wie, co znaczy armię postawić na nogi. To wymaga czasu. Ale już się ruszyli. Dziś rano radio podało, że kilkaset samolotów francuskich i angielskich bombardowało Berlin. Poza tym nasza kawaleria ruszyła do Prus Wschodnich. Wiadomości były tak optymistyczne, że ojciec darował sympatycznemu podporucznikowi i tego „cywila”, co to nie zna się na wojnie, i wszystko inne. Wrócił do nas podekscytowany. - Nasi weszli do Prus. Berlin zbombardowany - powtarzał nie mogąc ustać na miejscu. - Teraz Niemcy poczują na własnej skórze, co to znaczy wojna. Za Wisłą odpoczywaliśmy tylko jeden dzień. Niemcy jednak doszli do rzeki, a nawet ją przekroczyli, tyle że w innym miejscu. Kolejny mit stałego frontu, twardej obrony, prysnął pod gąsienicami hitlerowskich czołgów. I znów zaczęła się loteria, czy ze skrzypiącym wózkiem damy radę pieszo dojść do Zalesia, nim hitlerowskie zagony pancerne przetną nam drogę. Zalesie urosło w naszym pojęciu do rangi kolejnego azylu, jawiło się nam jako oaza spokoju, miejsce przykryte szklanym kloszem, wyizolowane z tego, co działo się dokoła. Dni mijały, ciągle ciepłe, słoneczne, bez kropli deszczu, z coraz liczniejszymi samolotami niemieckimi na niebie. Ojciec liczył kilometry, które przebyliśmy, sumo wał je i wynikało, że do Zalesia Jest już blisko, a było ciągle jeszcze daleko. Czasem udało się pokonać czterdzieści, innym razem gdy drogę pod Rykami zagrodził zdradziecki, pełen wirów Wieprz tylko dwadzieścia pięć kilometrów. Szło się coraz gorzej. Nie tylko, dlatego, że wszyscy już czuli w nogach te trzysta kilometrów. Zaczęły się wkradać wątpliwości. Bo dokąd właściwie uciekać? Jak długo można? Wiadomości były coraz mniej optymistyczne. Pozostawała jeszcze ostatnia deska ratunku: linia obrony na Bugu. Co prawda naczelny wódz i rząd właśnie opuścili w tych dniach Brześć i udali się na południe, ale przecież twierdza brzeska to twardy orzech do zgryzienia. O tym wiedziałem nie z opowiadań, widziałem to na własne oczy. Gdy 17 września, minąwszy Zalesie leżące w połowie drogi między Białą Podlaską a Brześciem, około południa zobaczyliśmy pod lasem zabudowania leśnictwa Horbów, zdawało nam się, że to wszystko, co przeżyliśmy w ciągu ostatnich dwóch tygodni, było złym snem. Herbów pozostał taki, jakim go pamiętałem. Odległy nieco od szosy oparty o las; najpierw ule, potem piętrowa leśniczówka, a za nią ustawione w podkowę wokół olbrzymiego dziedzińca ze studnią w środku spichlerz, stodoła i stajnia. A gdy z dala dobiegło nas doniosłe szczekanie wyżlicy Hery i ochrypłe ujadanie półdzikiego olbrzyma, kudłacza Kusego, uwierzyłem, że czas cofnął się do spędzonych tu dwa lata temu wakacji. Wujek Jan powitał bas bardzo serdecznie, mocno przygarnął, uścisnął i rzekł: - Nu, chaliera, Zygmunt, nie chciałeś przyjechać w tym roku do Gorbowa na wakacje po dobrej woli, wolałeś urlop w Tatrach, tak cię i Gitler tu przygnał. Wprawdzie tego wieczora po raz pierwszy od wielu dni poczuliśmy się w domu, ale wiadomości w Horbowie nie były zbyt optymistyczne. Poprzedniego dnia przyjechała na trzy godziny ciotka Marysia z twierdzy. Wzięła najniezbędniejsze rzeczy osobiste i powiedziała w największej tajemnicy, że załoga jest spakowana. Nie wyklucza się ewakuacji. Czy będzie obrona na Bugu nie wiedziała. Teraz dopiero można było bardziej realnie spojrzeć prawdzie w oczy. Horbów był w zasięgu ciężkich, fortecznych dział Brześcia. Sześć kilometrów na wschód od leśniczówki, ale już na terenie innego leśnictwa, rozciągało się jedno z najnowocześniejszych lotnisk bojowych Polski Małaszewicze. Prawie dwadzieścia kilometrów na zachód, przy wytwórni PZL w Białej Podlaskiej, było drugie lotnisko. Rano tam właśnie po raz pierwszy widziałem polskie wojskowe samoloty bojowe, niestety, spa lone, pogięte, wtłoczone w bombowe leje. Wujostwo byli spakowani. Szykowali się także do przeniesienia za Bug, jeżeli zbliżą się Niemcy, a wiadomości, że linia Bugu będzie broniona, zostaną potwierdzone. Tylko stara Wikta oświadczyła, że się stąd nie ruszy. Niemcy jednak dziwnie zwolnili tempo. Rodzice postanowili, więc wypocząć choć kilka dni i czekać na dalszy rozwój sytuacji. Wieczorem przyszedł gajowy Winter. Ucieszył się bardzo na nasz widok, ale wiadomości miał również niewesołe. Podobno miejscowi prowodyrzy ukraińscy szykują się do powitania Niemców. Szyją potajemnie flagi, transparenty, opaski. Niewielu ich tu, co prawda, ale ci, którzy są, byli niestety już przed wojną aktywni. W nocy zaczął padać deszcz, pierwszy chyba od czerwca. Ranek obudził nas dżdżysty, mokry, mglisty. Słuchawkowe radio wujka trzeszczało i piszczało, ale głosu żadnego nie można było zeń wydobyć. Zdaniem ciotki, winny był wujek, bo zaniedbał wymianę baterii, wujek zaś upatrywał przyczyny takiego stanu rzeczy w zawilgoconych kryształkach. - Że też dwa tygodnie temu nie mogło zacząć lać - złorzeczył ojciec. A tak, przeszli przez Polskę w majówkową pogodę. Minęły dalsze dwa dni. Trzeciego, również deszczowego, ranka ktoś załomotał nerwowo w zamknięte okiennice. - Panie leśniczy, czołgi na szosie - dał się słyszeć głos Wintera. - Dognali nas, łobuzy! - zawołał ojciec, zrywając się z łóżka. - Ale od Brześcia jadą - zupełnił Winter zza okiennicy. Nie bacząc na deszcz, na ziąb, byle jak okryci, wyskoczyliśmy na ganek. Powietrze dudniło. Na trzykilometrowym odcinku szosy, który mieliśmy w polu widzenia, równo, co kilkadziesiąt metrów, w otoczce błękitnych spalin sunęły ryczące silnikami wielkie czołgi. Jechały od wschodu. Wujek długo przyglądał się im przez szkła lornetki. Twarz miał bladą, usta zaciśnięte w wąską szparkę. - Jakie? - wykrztusił ojciec. - Ruskie. Na wsi mówią, że czerwoni trzy dni temu przekroczyli naszą granicę na całej długości - informował zdenerwowany Winter. - Ukraińcy od rana tworzą jakieś komitety. Tym razem na powitanie czerwonych. - Mam nadzieję, że to nie ci sami, którzy wczoraj szyli transparenty na powitanie Niemców - sarkastycznie zauważył wujek. Jeśli trzy dni temu przeszli granicę, a dziś są tutaj, to znaczy, że nasi nie stawiają oporu - zastanawiał się tata. Prawie trzysta kilometrów przez poleskie błota w trzy doby! - Czyli nie będzie oporu na Bugu - cicho stwierdziła ciotka. - Skończyła się nam Polska. - Tylko dziewiętnaście lat dali nam, łobuzy, przeżyć w spokoju - ojciec mówił przez ściśnięte gardło, a w oczach miał łzy. W takim stanie widziałem go po raz pierwszy. Chwilę milczał, po czym rzekł sucho: - Po śniadaniu wychodzimy. Wracamy do Grodźca. Jednak nie wyszliśmy tego dnia. Okazało się, że pranie jeszcze nie wyschło, a ciotka postanowiła zarżnąć świniaka i dać nam trochę wędlin, byśmy nie cierpieli głodu w czasie długiego powrotu. Ciotka też nieśmiało zaczęła namawiać wujka Jana do zabrania się z nami, ale ten uciął sprawę krótko: - Nie ruszę się stąd. Tu jest mój dom. Co ma być, to będzie. Bolszewicy to też Rosjanie, jak ja, cóż mi zrobią? Co innego Zygmuntowie, w Zagłębiu mają dom i wszystko. Niech wracają, ja tu zostaję. Nazajutrz rano w deszcz i pluchę opuszczaliśmy gościnny Herbów. Rowy po obu stronach szosy pełne były odpoczywających żołnierzy. Przyglądałem się im ciekawie, po raz pierwszy bowiem widziałem Rosjan, czerwonych, moskali, kacapów czy bolszewików, bo też różnie ich nazywano w opowieściach rodzinnych. Była to istna wieża Babel, tysiące przeróżnych umundurowanych ludzi jasnowłosych lub czarnobrewych, skośnookich, żółtoskórych o okrągłych i płaskich obliczach. Prezentowali się rozmaicie. Pancerniacy w skórzanych, czarnych kurtkach i takich samych hełmofonach wyraźnie odbijali od piechociarzy w długich spłowiałych szynelach mysiego koloru. Cekaemiści na taczankach pysznili się żółtymi, nowymi pasami, a obok szli żołnierze w zielonkawych nie obrębionych szynelach. Czasem przemknęli galopem Kozacy w barankowych czapkach na głowach. Dwa razy skurcz złapał za serce, gdy szosa zazieleniła się od polskich mundurów. Żołnierze bez pasów i broni szli twardym, mierzonym krokiem, czwórkami, równo, godnie. Zdawali się nic dostrzegać otaczającego ich konwoju. - Wy kto? - pytał obcesowo ojca jakiś komisarz w czarnym skórzanym płaszczu z mauzerem w drewnianej kaburze. - Bieżeńcy. [uciekienirzy] - Ostańtie zdies. Foczemu wy idiotie k giermańcam? [zostańcie tutaj, dla czego idziecie do Niemców] - My idiom domoj. [idziemy do domu] - Nu, poniatno, iditie [rozumiem, idźcie] Inni uciekinierzy mieli cięższe perypetie. Niezależnie od pytań oglądano ich ręce. Dłonie spracowane, z odciskami były lepszą rekomendacją niż najbardziej autentyczne papiery. „Biełoruczków” zatrzymywano do wyjaśnienia. W Białej Podlaskiej na wyludnionym rynku stały pachnące gorącym smarem czołgi, a kilkunastu wyrostków przekrzykujących się, kto głośniej, po chachłacku albo po żydowsku wznosiło okrzyki na cześć przybyszów. Nad ulicą Janowską kilku młodych ludzi po cywilnemu, ale z czerwonymi opaskami i karabinami, zawieszało w poprzek jezdni transparent Było tam coś o wdzięczności dla wyzwolicieli spod jarzma pańskiej Polski. Za Białą zagęszczenie wojska powiększyło się. Szosa prowadziła wśród wysokiego lasu, który aż po granice horyzontu w prawo i lewo naszpikowany był lufami dział, czołgami i cekaemami. Tysiące żołnierzy milczało lub rozmawiało półgłosem, przemykało między drzewami w głębokim pochyleniu. Załogi stały przy działach, jaszcze z pociskami były odkryte, przez otwarte włazy czołgowe wyglądali ludzie. Coraz mniej było tu kawalerzystów i piechoty. Wreszcie las się skończył. Od następnych drzew dzieliły nas ze dwa kilometry szczerego pola. - Chodźmy szybciej. Tylko patrzeć, jak się złapią z Niemcami za łby - szeptał tata. I oto na szosę przecinającą pole wychynęło kilkuset „bieżeńców”, niepewnych, czy las przed nimi nie kryje tak samo gotowych do działania Niemców. Dwa kilometry przebyliśmy prawie biegnąc. Na szczęście, las okazał się pusty. Aż trudno było uwierzyć, bo przecież wyraźna gotowość bojowa oddziałów Armii Czerwonej musiała mieć jakieś uzasadnienie. Szliśmy skrajem lasu. Kilkaset metrów dalej na szosie coś mignęło. Po chwili jeszcze raz, i jeszcze. - Nasi - wyszeptał ojciec, jakby bojąc się, że ktoś może usłyszeć. Rzeczywiście, przez szosę przeskakiwali pojedynczo polscy żołnierze. W ciężkich od deszczu płaszczach, z plecakami, w mokrych owijaczach, z twarzami czerwonymi od wysiłku. - Nie widzieliście tu gdzie Niemców? - zapytał w biegu jakiś oficer w hełmie i z lornetką na piersi. - Niemców nie, ale cały las z tyłu obsadzony jest przez bolszewików. Czekają na was - wyrwało mi się. - Niech czekają machnął ręką oficer. Nie doczekają się, bo tam nie idziemy. Najważniejsi teraz są Niemcy. Popędził za żołnierzami i zniknął w lesie. - Jeszcze są, jeszcze walczą - mówił ojciec z wypiekami na twarzy. - Może coś zjemy - zaproponowała babcia. - Nie tutaj. Podejdźmy kawałek dalej - sprzeciwił się tata. Przeszliśmy jeszcze z kilometr, gdy naraz przez szmer padającego deszczu i rzadkie ćwierkanie ptaków przedarł się inny dźwięk, najpierw cichy, potem coraz głośniejszy, narastający aż do grzmotu. To pracowały na wysokich obrotach potężne silniki. Zza leśnego pagórka na szosie ukazał się baniasty hełm, następnie między jego kryzą a lukiem otwartego włazu wąska szparka twarzy, wreszcie wyłoniła się cała wieżyczka, a w końcu przysadzista sylwetka samochodu pancernego. Na przedniej płycie czernił się prosty, germański krzyż. Pancerka jechała powoli, ponuro szara, wielka. Gumowe koła, liczne niczym kończyny u stonogi, lśniące od deszczu, obracały się jak na zwolnionym filmie. Wóz był coraz bliżej, wieżyczka obracała się, a cekaem cały czas trzymał nas na linii strzału. - Tylko spokojnie - bez ruchu ust mówił półszeptem ojciec.- Nie uciekajcie, bo zaczną strzelać. - Pod Twoją obronę... - doszła do moich uszu cicha modlitwa babci. Zza wzgórza wyłoniła się druga pancerka, za nią trzecia, potem dwa motocykle z erkaemami na przyczepach. Teraz samochody penetrowały lufami cekaemów mokry, milczący las, zaś erkaemiści trzymali na celownikach grupki uciekinierów idących poboczem. Pojazdy przetoczyły się powoli. - Musimy się dostać za tamten wzgórek i kładziemy się do rowu. Ale teraz nie przyspieszajmy - komenderował tata. Nie doszliśmy jednak do zbawczego pagórka. Pancerki nie ujechały nawet trzystu metrów, gdy naraz łomotnął granat i rozszczekały się kaemy. - krzaki! - krzykną} ojciec i pociągnął kobiety. W biegu obejrzałem się za siebie. Pierwsza pancerka stała w poprzek szosy dziwnie krzywo. Dwie następne łomotały w las ze wszystkich kaemów. Młodnik natomiast iskrzył tuż przy ziemi licznymi polskimi erkaemami. Jeden z motocykli właśnie wyskoczył w górę poderwany wybuchem następnego granatu. Haratanina na szosie trwała bardzo krótko, najwyżej półtorej, dwie minuty. Potem zawyły silniki i na pełnym gazie pognał do tyłu najpierw jeden, potem drugi samochód. Widziałem je całkiem wyraźnie poprzez mokre liście. Na pancerkaeh wisieli uczepieni Niemcy w czarnych skórach, była to widocznie załoga pierwszego, unieruchomionego samochodu. Wieżyczki obu samochodów chodziły półobrotem i siały na oślep długimi seriami po lesie. Zostaliśmy obsypani zestrzelonymi gałązkami. Niemcy zniknęli jak duchy. Jeszcze tylko raz i drugi krótko zaterkotał spod młodnika polski erkaem i zapadła cisza. - Szybko, po wózek, a potem w gęstwinę lasu - polecił tata. Poderwał się, a ja skoczyłem za nim. Mama oddychała z wielkim trudem, więc szepcząca litanie babcia została przy niej. My zaś dopadliśmy przewróconego wózka, postawiliśmy go i pozbieraliśmy błyskawicznie porozrzucane i postrzelano torby. Na szosie, tam gdzie przed chwilą trwał bój, dopalał się wywrócony motocykl Drugi tkwił w rowie, obok leżało kilku martwych Niemców, a nieopodal stał unieruchomiony samochód pancerny. Do rozgromionego przeciwnika pędzili skokami polscy żołnierze z lasu. Nerwowo zbierali porozrzucaną broń, penetrowali otwartą pancerkę, wymontowywali kaem z motocykla. Pociągnęliśmy wózek przez krzaki i korzenie w las. Nagle z szosy doleciał nas przejmujący jęk. Na środku czarnego, lśniącego od wody asfaltu leżał rozkrzyżowany, mało widoczny, bo w czarnej skórze Niemiec. Zapewne był to jeden z załogi uszkodzonej pancerki. Ranny miał wykrzywioną bólem twarz bez kropli krwi i czerwoną powiększającą się szybko plamę pod brzuchem. - Hilfe! - {na pomoc] wychrypiał cicho, ale wyraźnie. Tata puścił wózek i postąpił dwa kroki ku szosie, ale zatrzymał się. - Nie mam nic, aby mu pomóc powiedział, jakby usprawiedliwiając się. Podniósł dłoń do ust i krzyknął: - Sanitariusz! Tu leży ranny Niemiec! Z grupy polskich żołnierzy poderwał się jeden z przewieszoną przez ramię torbą, na której widniał znak czerwonego krzyża. Długi, mokry płaszcz hamował mu ruchy, plątał się między kolanami, ale żołnierz biegł szybko. - Chodź, on już zrobi swoje - ojciec wrócił do wózka. Nagle huknął strzał. Odgłos butów biegnącego żołnierza urwał się w jednej chwili. Nad wyciągniętą ręką rannego Niemca zobaczyliśmy unoszący się niebieskawy obłoczek, w odległości paru kroków od leżącego chwiał się sanitariusz. - Chłopaki, ten sukinsyn strzelił do mnie - krzyknął i zwalił się w rów. Kilku polskich żołnierzy rowem pobiegło do miejsca dramatu. - Tato! Ten Niemiec strzelił do sanitariusza - z trudem wydobyłem z siebie słowa. - Przecież on... przecież on chciał mu pomóc. - Zapamiętaj to sobie - odpowiedział ojciec drżącym głosem. I zaraz przy garnął mnie do siebie, zasłaniając mi oczy. - Nie patrz tam - ostrzegł cicho. Usłyszałem od strony szosy szybkie nieregularne strzały, a gdy tata mnie puścił, było już po wszystkim. Dwóch żołnierzy wlokło pod pachy rannego sanitariusza, inni osłaniali ich z bronią gotową do strzału, oglądając się wciąż tam, gdzie zniknęły uciekające niemieckie pancerki. Trzeba było teraz szybko umykać, jak najdalej od niebezpiecznego sąsiedztwa zabitego Niemca. Na szczęście, mama doszła do siebie, inhalator wyraźnie pomógł Przedzieraliśmy się, więc przez las, gęste krzaki. Wózek wierny dotąd pomocnik teraz był kulą u nogi, wywracał się na byle korzeniu, zaczepiał o drzewa i krzaki, uniemożliwiał dalszy szybki marsz. Dygotałem cały. W ciągu trzech ostatnich godzin przeżyłem więcej niż przez całe swoje jedenastoletnie życie. Rosjanie, Polacy, Niemcy, bój w odległości rzutu kamieniem, Niemiec łamiący wszystkie zasady, w których mnie wychowano i wreszcie okrutna, ale konieczna przecież, uzasadniona prawami wojny, rozprawa Polaków z pancerniakiem. A teraz znów ten ponury, mokry, niczyj las. Nie mieściło się w głowie, że dokoła tyle wojska, wozy pancerne, artyleria, dziesiątki tysięcy ludzi trzech armii, a ten kawałek jest bezpański, niczyj, a więc wolny. Rosjanie nie doszli, Polacy ode szli, Niemcy zostali przepędzeni. Cisza, tylko ptaki nieśmiało ćwierkają. Byłem za mały, za mało wiedziałem, by zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje, ale podświadomie czułem, że ta przedwieczorna pora w mrocznym zadeszczonym lesie pozostanie mi na długo w pamięci. Że jest to jeden z ostatnich kawałków Polski, Polski nie zajętej, po której jeszcze można stąpać będąc wolnym. Co będzie za godzinę, nie wiedziałem. O zmierzchu złudzenia prysły. Wychodzących z lasu przechwytywały niemieckie patrole z bronią gotową do strzału i kierowały na szosę. We wsi stało kilkanaście niemieckich czołgów i dwa samochody pancerne z postrzelanymi, ale nadal sprawnymi kołami. Cywilów puszczano wolno przestrzegając, żeby nie szli lasem, tylko szosą, bo Niemcy będą strzelać bez ostrzeżenia. Liczne patrole wyłapywały także pojedynczych żołnierzy polskich wychodzących z lasu. Siadali oni bez pasów i broni na mokrej trawie w rowie, apatyczni, obojętni na wszystko, otoczeni licznymi posterunkami z bronią maszynową. Właśnie przyprowadzono kilku polskich żołnierzy. Ich karabiny rzucono bez ładnie na szosę. Stali nieruchomo z podniesionymi w górę rękami, a dwaj feldfeble niespiesznie obmacywali ich, buszowali po kieszeniach, zaglądali do portfeli, wybuchali śmiechem na widok schowanych tam pogniecionych zdjęć najbliższych. Gdy już skończyli tę upokarzającą rewizję, rozbrojonych skierowali do rowu. Wtedy wyszedł z chałupy motocyklista w ceratowym szarym płaszczu i okularach przeciwkurzowych na głębokim baniastym hełmie, wywołał z rowu dwóch jeńców, ruchami rąk kazał im równo poukładać porzucone byle jak karabiny, zapuścił silnik i przejechał po leżącej broni. Kolby karabinów pękały z suchym trzaskiem w najcieńszym miej scu, tak zwanej szyjce, a twarze polskich jeńców drgały, jakby przelatywał przez nie prąd elektryczny. Niektórzy mieli przygryzione aż do krwi wargi, inni twarze blade, nieruchome. Niemiec podprowadził motocykl pod chałupę, wartownicy zaś polecili kilku innym jeńcom zabrać połamane karabiny i odrzucić na stos poprzednio już okaleczonej broni. - Chodźmy szybko z tego miejsca kaźni - wyszeptał nerwowo ojciec. Okazało się jednak, że siły wszystkich są na wyczerpaniu. Postanowiliśmy, więc zanocować we wsi. Sprawa wydawała się niemal beznadziejna, gdyż Niemcy, a było ich kilkuset, pozajmowali wszystkie chałupy. Na szczęście, gdy zmierzch zaczął gęstnieć, poczuli się widać mniej pewni w pobliżu lasu, w którym ciągle mogli ukrywać się Polacy. Zawarczały silniki czołgów, wozów pancernych, ciężarówek i motocykli, jeńców wpędzono pod plandeki krytych samochodów. Kolumna w ostrych światłach reflektorów opuściła wieś, wycofując się ku głównym siłom. W zatłoczonej osadzie było teraz cicho, przestronnie i swojsko. Znalazł się ciepły kąt i dla nas, można było wysuszyć nad piecem przemoczone ubranie. Wjechały na stół parujące kartofle z gorącym żurem. Po ostatnich przeżyciach sielanka. W nocy we wsi pojawili się polscy żołnierze, chcąc zasięgnąć języka o Niemcach, ogrzać się i zjeść coś ciepłego. Szli na południe. Słyszeli, że gdzieś w lasach lubelskich jakiś generał zbiera rozproszonych, by walczyć dalej. Ale o tym dowiedziałem się dopiero nazajutrz, bo noc przespałem snem najtwardszym. Wiadomości, jakie zostawili żołnierze, dodawały nieco otuchy. Chociaż bitwa nad Bzurą skończyła się wycofaniem Polaków, to jednak Warszawa broniła się nadal, tak samo jak nie poddawały się Modlin i Hel. A pod Lwowem, gdzie Niemcy podeszli zbyt śmiało, jakiś nasz generał, podobno sam Sosnkowski, też ich odrzucił. Powrót od początku nie zapowiadał się dla nas szczęśliwie. O ile w drodze do Herbowa mama znosiła wszelkie trudy z nadzwyczajną odpornością, teraz, już pierwszego dnia powrotu nastąpiło wyraźne pogorszenie. Astma, czy to pod wpływem wrażeń, nerwów, czy też zmiany pogody, nasilała się wyraźnie. Musieliśmy więcej korzystać z przygodnych furmanek. Zdarzały się takie okazje, choć trzeba było na nie czekać i po pół dnia. Mijaliśmy po drodze wsie wypalone do ostatniej chałupy, nie spotykając w nich żywej duszy. Ocalałe wioski i miasteczka zapchane były niemieckim wojskiem. Wszędzie stały czołgi, wozy pancerne, transportery, motocykle, działa, artyleryjskie ciągniki gąsienicowe. Takiej mnogości sprzętu wojennego nie widziałem na żadnej defiladzie. Nie widziałem też koni. Wszędzie tylko motory i pancerze. Po pięciu dniach dotarliśmy do Puław. Tu zanosiło się na bardzo długi postój. Niemcy pozwalali przejść na drugą stronę Wisły tylko z imiennymi przepustkami. A chętnych były tysiące. Stali w kilometrowych kolejkach na deszczu od świtu do nocy, Niemcy zaś nie spieszyli się: raz wydawali ich tysiąc na dzień, innym razem tylko kilkaset. Babci, która w takich wypadkach była niezastąpiona, udało się znaleźć na peryferiach miasta ciepły i suchy kąt w schludnym domku emeryta kolejowego. Było jeszcze ciemno, gdy zrywaliśmy się, by zająć miejsca w kolejce, ale nigdy nie udawało nam się zdobyć pozycji dającej szansę na otrzymanie przepustki. Ludzie po prostu koczowali tutaj przez okrągłą dobę, mimo że lało, że noce były zimne. Stawaliśmy, więc w ogonku, zmieniając się, co kilka godzin, babcia, tata, ja i jeżeli czuła się lepiej również mama. Dni jednak mijały, a przepustki nie było. W kilometrowym ogonku zawierało się natomiast znajomości i uzyskiwało informacje. Jedna z nich przygnębiła wszystkich, choć z początku przyjęto ją jako kolejną plotkę: Warszawa po trzech tygodniach bohaterskiego oporu padła. Nie bronił się już Modlin. Na Helu powiewała jeszcze polska flaga, jeszcze gdzieś pod Lublinem generał Kleeberg walczył ze swoją grupą, ale to już był koniec. Koniec? Właśnie wczoraj podano przez radio o tym mówiono w kolejce szeptem, bo to było radio Paryż że we Francji generał Sikorski powołał emigracyjny rząd i tworzy polską armię. A więc nie będzie przerwy w walce tu jeszcze walczą chłopcy od Kleeberga, a tam już powstaje nowa armia. Podobno Wehrmacht doszedł do Bugu, co oznaczało, że Zalesie i leśniczówka Horbów znalazły się pod okupacją niemiecką. - Dadzą teraz Niemcy popalić tym uciskanym przez pańską Polskę, którzy w Białej Podlaskiej wywieszali powitalne transparenty pisane cyrylicą - komentował ojciec. - Nic im nie zrobią - nie zgadzał się z ojcem kolejarz-emeryt, u którego mieszkaliśmy. - Przecież Mołotow i Ribbentrop podpisali porozumienie, są sojusznikami. - Do czasu - upierał się tata. - Myśli pan, że złapią się za łby? - podniecił się staruszek. - Dałby Bóg. Jedyny ratunek dla nas. Mama czuła się coraz gorzej. Babcia popłakiwała, wreszcie któregoś wieczora ubrała się i nic nikomu nie mówiąc wyszła. Po trzech godzinach wróciła z czterema zielonymi kartonikami w ręku. Znów okazała się bezkonkurencyjna. Jak później opowiadała, szła płacząc. Przed domem, gdzie wydawano przepustki stał zbity, kotłujący się tłum. Naraz podjechał czarny Mercedes i wyszedł z niego oficer w mundurze ze złotym szamerunkiem na naramiennikach. Wtedy znająca dobrze niemiecki babcia zwróciła się do niego z pytaniem, czy ma córkę. Zaskoczony oficer stanął i powiedział, że ma, ale dlaczego ją to interesuje? - Moja córka jest chora, czuje się coraz gorzej i musimy jak najszybciej dotrzeć do domu - mówiła ze łzami w oczach babcia. Niemiec wprowadził ją do pokoju, gdzie wypisywano przepustki, i polecił wypełnić cztery blankiety. Odchodzącą babcię żegnał grzecznym salutowaniem i życzeniami zdrowia dla córki. Tego wieczoru ojciec był pochmurny. Przepustka wcale go nie cieszyła. Przypuszczałem, że gdyby był tu sam, nigdy by z niej nie skorzystał. Ale z nami? Nie mogłem zrozumieć Niemców. Jacy oni są naprawdę? Miałem jeszcze przed oczyma zaciśnięte usta pilota, który czterema cekaemami swojego myśliwca wyorał krwawą bruzdę wśród tłumu cywilów na szosie pod Szezucinem, niebieskawy obłoczek po strzale, którym ranny niemiecki pancerniak powitał nadbiegającego mu z pomocą polskiego sanitariusza. I naraz ten generał ofiarodawca przepustki bez kolejki wyraźnie nie pasujący do tamtego towarzystwa. Mocowałem się z tymi wątpliwościami sam, wreszcie wypowiedziałem je głośno. - Po prostu wśród nich są również ludzie - stwierdziła mama. Tata chciał to jakoś skomentować, ale machnął ręką. Trzeba było kłaść się spać, bo skoro świt czekała nas przeprawa przez Wisłę po łukowym żelaznym moście, na który tyle dni patrzyliśmy z tęsknotą, stojąc w strugach deszczu w kilometrowym ogonku. Wszystko odbyło się szybko. Ziewający żandarm ledwo spojrzał na nasze prze pustki i mruknął: - Weiter! [dalej] Pod nogami zadudniły metalowe płyty mostu, a za ażurową balustradą płynęła brunatna woda wezbranej deszczami Wisły. Przygodny wóz zaprzężony w dwa silne konie podwiózł nas aż do spalonego do cna Zwolenia. Tu poczuliśmy pierwszy powiew Grodźca, mimo że od rodzinnej miejscowości dzieliło nas jeszcze dwieście pięćdziesiąt kilometrów. W rowie pod spalonym miasteczkiem ojciec pierwszy dostrzegł siedzące znajome postacie. Pana Kowalczyka trudno było nie zauważyć mierzył chyba ze dwa metry, był bardzo chudy i zawsze przygarbiony, a może skurczony, bo od lat cierpiał na reumatyzm. Pracował w księgowości kopalni „Grodziec”. Jego żona, mała szczupła brunetka, była Niemką z pochodzenia. Zawsze śmieszyła mnie jej dziwna polska wymowa. - Żeby tego Hitlera święta ziemia pochłonęła - mówiła teraz tą swoją śmieszną polszczyzną zacietrzewiona pani Kowalczykowa. - Tyle nieszczęść ludzkich spowodował. Jako Niemka czuję się winna wobec Polaków. Jeszcze on kiedyś zapłaci za te krzywdy. Pan Kowalczyk uspokajał jak mógł swoją wzburzoną małżonkę. Rozmowa była krótka. Oni również nie wiedzieli, co się dzieje w Grodźcu, czy miasteczko zostało zniszczone w czasie działań. Wracali tam jak i my niepewni, co zastaną. Teraz jednak czekali na jakąś okazję, aby się zabrać na południe w kierunku Iłży, gdzie mieli nadzieję zastać swoich kuzynów. Pożegnanie było serdeczne. Jeszcze tego samego dnia wieczorem znaleźliśmy się w Radomiu rozklekotana ciężarówka z drewnem podwiozła nas pod samo miasto. Tu odczekaliśmy u znajomych dwa dni, aż stan zdrowia mamy nieco się polepszył. Kończyła się pierwsza dekada października, było ciągle deszczowo i już bardzo zimno. Znajomi poradzili, aby iść rano na rogatki miasta i tam próbować łapać jakiś środek lokomocji. Jeżdżą już podobno polskie ciężarówki do Krakowa czy Częstochowy zawsze lepiej cze kać nawet pół dnia, niż skazywać mamę na kilkudniowy marsz w tak fatalną pogodę. Staliśmy, więc od rana w (leszczu, z wózkiem pełnym walizek i toreb, na poboczu drogi i machaliśmy rękami, starając się zatrzymać rzadko pojawiające się cywilne wozy. Te jednak, załadowane ludźmi, przejeżdżały szybko, ochlapując nas błotem. Wreszcie, gdy zwątpiliśmy już zupełnie i zaprzęgnięci w szelki wózka ruszyliśmy pieszo z rogatek miasta, z cichym piskiem hamulców zatrzymała się szara furgonetka. - Hallo! Mutti! Wohin wollen Się fahren? [Halo! Mateczko! Dokąd pani chce jechać?] przez uchyloną szybę zapytał jeden z dwu Niemców siedzących w samochodzie. Spod siodełkowatej wojskowej czapki patrzyły sympatyczne niebieskie oczy. Czarny otok na czapce ze srebrną trupią czaszką i srebrne błyskawice SS na czarnej patce przy kołnierzu nic nam jeszcze wtedy nie mówiły. Czas świadomości miał dopiero nadejść. Wir wollen nach Sosnowiec [ Chcemy do Sosnowca.] - odrzekła babcia. - Das passt sehr gut.Wir fahren nach Katowitz. Bitte setzen Sie sich. [To się dobrze składa. My jedziemy do Katowic. Proszę siadać.] Mimo deszczu wyskoczył z samochodu tylko w mundurze, otworzył od tyłu drzwi furgonetki, odgarnął na bok leżące tam dwa pistolety maszynowe, luźne magazynki i zapraszał ruchem ręki. Ojciec scyzorykiem poprzecinał w jednej chwili sznurki troczące walizki do wózka, wrzucił bagaże do furgonetki, stłoczyliśmy się na walizkach, Niemiec zatrzasną} drzwiczki i samochód ruszył. Przez tylne okienko jeszcze długo widziałem zadarty w górę dyszel porzuconego na poboczu wózka, wiernego towarzysza naszej wędrówki przez całą Polskę. Obaj Niemcy byli młodzi, weseli, jasnowłosi i niebieskoocy, śmiali się, żartowali, a do babci zwracali się per „Mutti”. - Sie sind genau wie meine Mutti [Pani jest zupełnie jak moja mama] - stwierdził ten, który nas zaprosił do samochodu. - Widzisz, Zygmunt, jacy mili. A ty ciągle dostrzegasz wśród nich samych morderców - mówiła babcia szeptem do taty. Jest wojna. Ich też zmobilizowali i każą im robić różne rzeczy, których sami z własnej woli by nie robili. Gdyby mój Edzio żył, byłby taki sam jak oni, wesoły, żwawy - szept babci umilkł w cichym łkaniu. - Niech mama nie porównuje Edka z nimi - warknął cicho ojciec. Choć od wypadku wujka Edlocha minęło półtora roku, babcia ciągle jeszcze przeżywała jego tragiczną śmierć. Każdy młody człowiek, którego spotykała, przypominał jej zmarłego syna. Monotonny szum silnika, deszczowa pogoda, zmęczenie podziałały usypiająco. Obudziły nas radosne pokrzykiwania Niemców. Samochód ostro hamował w środku wsi. Przed chałupą sołtysa dostojnie stąpały dorodne białe gęsi. - Ganse! Ganse! [gęsi. Gęsi] - krzyczeli Niemcy. Wyskoczyli z samochodu obaj równocześnie. - Wieviel kosten die? [ile kosztują] - pytali przestraszoną niewiastę, która wyjrzała z chałupy. - Oni pytają, ile kosztuje gęś - przetłumaczył ojciec. - Dziesięć złotych. - Sehr gut [doskonale] - ucieszyli się Niemcy. Dwie gęsi to dwadzieścia złotych, czyli dziesięć marek. Jak na komendę obaj jednocześnie odpięli kabury pistoletów, zarepetowali parabelld i rozpoczęli kanonadę. Przerażone gęsi z głośnym gęganiem prysnęły w górę, tylko dwie brocząc obficie krwią trzepotały się w błocie. Niemcy dobili białe ptaki bliskimi strzałami, potem wręczyli przerażonej gospodyni dziesięciomarkowy banknot. - Płacą, a nie rabują - zauważyła babcia. - Ale ile płacą. Jeszcze półtora miesiąca temu jedna nasza złotówka to były dwie marki. A dziś już przeliczają dwa złote za markę. Czterokrotnie zaniżyli cenę tych gęsi - odpowiedział jej tata. Rozbawieni Niemcy wrzucili dobite ptaki do samochodu i już mieli odjeżdżać, gdy naraz jeden z nich dostrzegł na ścianie domu owalną emaliowaną tablicę z białym orłem na czerwonym tle, a pod spodem napis „Sołtys”. Natychmiast spoważnieli, zamilkli, w oczach pojawiła się chłodna czujność, jeden z nich wyjął z kieszeni małą książeczkę i przez chwilę ją kartkował. Widać jednak w podręcznym słowniku nie znalazł słowa sołtys, bo zapytał ojca, co to oznacza. - Dorfschulze. [sołtys] Wyjaśnienie wyraźnie uspokoiło Niemców. Jeszcze raz sięgnęli do kabur, nim ktokolwiek się zorientował, wymierzyli do tablicy i dwoma pociskami odstrzelili ją od ściany. Metalowa tablica sypiąc wokoło skrami białej i czerwonej emalii, z głuchym brzękiem spadła i potoczyła się po ziemi. - Boże! Do naszego orła strzelają - wyszeptała przerażona babcia. - A tak miło wyglądali. - A mama ich z Edkiem porównywała - nie mógł się powstrzymać od uszczypliwości ojciec. - Gdyby nie wy, nie jechałbym dalej z nimi. - Ale masz chorą żonę i dziecko - ucięła dyskusję babcia. Niemcy tymczasem pokancerowaną tablicę rzucili na pokrwawione, stygnące gęsi rechocąc. Zatrzasnęli drzwi i samochód ruszył w dalszą drogę. Po tym incydencie sen odleciał bezpowrotnie. W mrocznym wnętrzu samochodu odszukałem postrzelanego orła. Chwilę przyglądałem się odpryśniętej emalii, a potem powolnym ruchem odgarnąłem papier jednej z naszych paczek żywnościowych i wepchnąłem tam godło. Gdy podniosłem oczy, zobaczyłem, że obserwuje mnie ojciec, który natychmiast umknął wzrokiem, tylko opuszczony kącik ust w nikłym uśmiechu powiedział mi, że papa nie tylko widział, ale zaakceptował. W Będzinie Niemcy wysadzili nas jeszcze za dnia. Sam wytaskałem paczkę z żywnością i ściskałem ją kurczowo do chwili, gdy samochód odjechał. Dopiero wtedy odetchnąłem i wepchnąłem owalną tablicę z orłem jeszcze głębiej. Kościółek na Górze Świętej Doroty stał jak dawniej, widać go było z daleka. Trzy kominy grodzieckiej kopalni także trwały, dymiły nawet, tylko na szczycie najwyższego łopotała olbrzymia czerwona flaga z białym kołem w środku i czarnym złamanym krzyżem. Będzin był jak wyludniony. Ludzie pomykali szybko pod ścianami domów i zaraz znikali. Wszędzie wyczuwało się dziwny, nieuchwytny, dławiący nastrój. To był strach. Prawie wszyscy, których widziałem na ulicach, mieli na lewym ramieniu opaskę z niebieską sześcioramienną gwiazdą. To byli Żydzi. O tym, że Będzin był miastem, gdzie prawie osiemdziesiąt procent mieszkańców stanowili Żydzi wiedziałem od dawna. Ale co mnie to obchodziło? Ile razy jechałem z matką do Będzina po zakupy, w żydowskich sklepach byliśmy lepiej obsłużeni, uprzejmiej, towar prezentowano w większym wyborze i utargować dawało się więcej. Ciotka Toda miała wiele koleżanek Żydówek i nikomu to nie przeszkadzało. Jeżeli Żydzi byli przed wojną zauważalni, o ile się wyróżniali, działo się tak często, dlatego, że sami chcieli się wyróżniać. Nosili jedwabne chałaty, jarmułki, pejsy, specjalnie przystrzyżone brody. Teraz wyróżniono ich niemieckim zarządzeniem administracyjnym. Żyd bez opaski mógł być zastrzelony przez każdego Niemca. W sklepach żydowskich powybijano szyby, na nielicznych nieżydowskich Niemcy kazali wywiesić napisy: „Ariseh Firma chrześcijańska”. Nastrój grozy zaczął się tu już w trzecim dniu wojny, gdy wkraczające wojska hitlerowskie prosto z marszu zaszarżowały czołgami na żydowskie małe domki przylepione do wzgórza podzamcza. Przerażonych, krzyczących mieszkańców pędzono przed czołgami aż pod zamkowe wzgórze, aż pod obronny mur otaczający kościół. I kto wie, jaki byłby koniec tych ludzi, gdyby proboszcz parafii nie kazał otworzyć potężnych wrót w murze. Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się w drodze z Będzina do Grodźca od przy godnego znajomego, właściciela wynajętej fury. Wiózł nasze bagaże i opowiadał. Zagłębie, które przed wojną stanowiło część województwa kieleckiego, zostało wcielone teraz do Rzeszy. Tak jak Śląsk, Poznańskie, Pomorze. Ale dziwne to było wcielenie, bo o ile między przyłączonym Śląskiem a Rzeszą nie ustanowiono żadnej granicy, to między Zagłębiem a Śląskiem został utworzony kordon ochronny, przebiegający między innymi zaraz za Grodźcem, wzdłuż rzeki Brynicy. - A co z pozostałymi ziemiami Polski? - pytał tata. Nasz rozmówca bezradnie rozłożył ręce. Dopiero kilka tygodni później miało się okazać, że z województwa krakowskiego, kieleckiego, warszawskiego i lubelskiego powstało Generalne Gubernatorstwo, zwane Generalną Gubernią. Granica między Rzeszą, czyli Zagłębiem przyłączonym do Rzeszy a GG przebiegała koło Myszkowa. - Czyli już nas porozdzielali.Chcą z nas zrobić Niemców - konkludował ojciec. A co na to zagranica? Jak rząd Sikorskiego? Co mówią w radiu? - Ciszej - syknął chłop.Obejrzał się trwożnie, ale dokoła nie było nikogo. - Zapomnij pan o jakimkolwiek rządzie, jakimkolwiek Sikorskim. - A radio? - Popatrz pan. Na płocie mijanego akurat gospodarstwa wisiał żółty plakat z czarnym orłem o rozpostartych skrzydłach, który w szponach trzymał otoczoną laurowym wieńcem swastykę. Plakat podzielono na dwie części: lewą, niemiecką zatytułowaną „Bekanntmachun prawą, polską „Obwieszczenie”. Z treści wynikało, że trzy dni temu minął termin oddawania przez ludność narodowości nie niemieckiej wszelkich radioodbiorników i urządzeń odbiorczo-nadawczych oraz aparatów fotograficznych. Odtąd posiadanie tego rodzaju sprzętu, słuchanie wiadomości, rozpowszechnianie ich, robienie zdjęć karane będzie śmiercią bez sądu. Zrozumieliśmy, że choć z Grodźca wyszliśmy półtora miesiąca temu, trzeba się od nowa nauczyć tu żyć. Grodziec zastaliśmy nie zniszczony, mieszkanie nie ruszone, tylko kupione przez mamę w końcu sierpnia wspaniale gruszki, ułożone w tapczanie do dojrzenia, dojrzały tak dokładnie, że przeciekły na podłogę. U ciotki Dworaczkowej czekała pełna troski o nasz los Toda. Niestety, musieliśmy oddać nasze radio, gdyż było zarejestrowane, a rejestry znalazły się w rękach niemieckich. „Sokolnik”, czyli dom, gdzie miały swoje siedziby przed wojną różne organizacje społeczne i sportowe, gdzie była harcówka, teraz zajmowały jakieś formacje wojskowe, zaś posterunek policji granatowej zamieniono na komendę żandarmerii. Żandarmi byli młodzi i mówili świetnie po polsku, bili w zęby tak, że jednym ciosem łamali szczęki. A bili wyjątkowo chętnie. Fama mówiła, że pochodzili zza Brynicy, a przeważnie z Mysłowic i Siemianowic. Pierwszym, który zapoznał się z ich umiejętnościami bokserskimi, był mój rówieśnik z tego samego podwórka, Wiesiek Wartak. Żandarm bagnetem wypruł mu niebieski otok z gimnazjalnej czapki, oberwał metalowe guziki wraz z materiałem, a potem tak sprał, że chłopak przez tydzień chodził z krwawymi wylewami pod oczyma. Wrócili z wędrówki w Lubelskie również państwo Pilarscy i zaraz na podwórku zrobiło się raźniej. Mama we własnym mieszkaniu szybko odzyskiwała siły. W trzy dni po przyjeździe dom nabrał życia. A okazało się to bardzo potrzebne. Pod koniec października, wieczorem, ktoś zapukał do drzwi. Raz już widziałem tego przybysza, gdy byłem jeszcze bardzo mały. Kolega ojca z kursów sosnowieckich sprzed prawie dwudziestu lat, inżynier spod Mikołowa, uciekał teraz ze Śląska i potrzebował pomocy. Po kolacji, gdy omówiono wiele codziennych spraw, opowiedziałem, jak to żandarm-Ślązak zmaltretował Wieśka Wartaka. - A skąd ty, Czarku, wiesz, że ten żandarm to Ślązak? - zapytał gość. - Bo jest z Siemianowic, mówi po polsku. - To nic nie znaczy. Na Śląsku przed wojną mieszkało wielu Niemców. Mieli swoje organizacje młodzieżowe i sportowe, swoje gazety, ba, swoich przedstawicieli w polskim senacie. To oni byli zalążkiem hitlerowskiego wywiadu i dywersji. To oni strzelali naszym żołnierzom w plecy, gdy ci wycofywali się ze Śląska. To ich tu teraz przysłano, aby pogłębić antagonizm między Zagłębiakami a Ślązakami. - A Ślązacy? - Są przede wszystkim nieufni. Tego ich nauczyła historia. Ja nie jestem Ślązakiem, ale poznałem ich dobrze. I lubię ich. Gdy byli pod zaborem pruskim, trzy razy poszli do powstania po pierwszej wojnie, by pozostać w Polsce. Gdy ich dziesięć i pięć lat temu pytano, czy są Niemcami, czy Polakami, odpowiadali: „My Ślązacy”. Nasze władze uważały to za wyraz sympatii dla Niemiec. I teraz okazuje się, że gdy przyszli Niemcy, Ślązacy nie chcą przyjmować obywatelstwa niemieckiego, a gdy dostają powołanie do Wehrmachtu, uciekają. Naturalnie nie wszyscy, są i odszczepieńcy, ale tacy są w każdym społeczeństwie. I tu zaczął opowiadać o katowickich harcerzach, którzy walczyli do ostatniego naboju koło wieży spadochronowej, gdy polskie wojsko się już wycofało. Tam ich rozwścieczeni Niemcy wybili, nie oszczędzając nikogo. Tego wieczoru długo nie mogłem zasnąć. Życie w Zagłębiu powoli wracało, do jakiej takiej normy. Ojciec rozpoczął pracę w kopalni, ale na innym niż półtora miesiąca temu stanowisku. Tuż przed Wszystkimi Świętymi zaczęły się zajęcia w szkole. Pierwszego dnia, jak zwykle, zebraliśmy się przed ósmą na podwórku pod masztem. Wiedzieliśmy, że nie będzie flagi na maszcie, marszu ze śpiewem „Nie damy Popradowej fali”, a jednak zebraliśmy się. Wyszedł również kierownik. Był blady, bez czapki, mimo że już popadywał pierwszy śnieg. Powiedział tylko dziwnym głosem: - Mamy jeszcze kilka minut do godziny ósmej. Postójmy tu chwilę. Staliśmy w dwuszeregu, a cisza panowała taka, że słyszeliśmy cichy szmer padającego śniegu. Oczy wszystkich utkwione były w czubek gołego masztu. A potem w milczeniu udaliśmy się do klas. Ledwo usiedliśmy w ławkach, otworzyły się drzwi i weszła nauczycielka. Gdy ją zobaczyłem, otworzyłem szeroko oczy w bezgranicznym zdziwieniu. Była to pani Kowalczykowa. Ale jakże inna, jakże odmieniona od tamtego deszczowego dnia sprzed trzech tygodni na szosie przy spalonym Zwoleniu. Biała bluzka, białe skarpety, granatowa spódniczka i mały okrągły znaczek na lewej piersi z literami NSDAP [Nationalsozialistische Deutsche Arbeitepartei Narodowo-Socjalistyczna Niemiecka Partia Pracy, jedyna partia polityczna w hitlerowskich Niemczech.] oraz swastyką w środku. Klasa stała, ciekawa, co będzie dalej. Wszyscy prócz mnie widzieli tę nauczycielkę po raz pierwszy. Kowalczykowa zaś położyła dziennik na stole nauczycielskim, stanęła na baczność twarzą do nas i nagle, wyrzucając prawą rękę przed siebie, krzyknęła piskliwie: - Heil Hitler! Wszyscy milczeli. Nauczycielka mierzyła nas zimnym wzrokiem, zaciskając usta w wąską szparkę. - Heil Hitler! - wrzasnęła po raz drugi, jeszcze głośniej i jeszcze piskliwiej. I znów odpowiedziało jej głuche milczenie. Rozwścieczona nauczycielka wskoczyła na podest i złapała w obie dłonie klasowy dziennik. - Słuchaj, ty głupi, polski motłochu! Polskę wybijcie sobie z głowy raz na zawsze. Polska się skończyła i nigdy już nie powstanie wrzeszczała swoją śmieszną polszczyzną, a potem przeszła na niemiecki, akcentując każdy zwrot uderzeniem dziennika o stół: Hier ist Deutschland! Deutschland! Deutschland! [tera tu są Niemcy, Niemcy, Niemcy] Odrzucony z pasją dziennik odbił się od tablicy i spadł na podłogę, a Kowalczykowa wybiegła z klasy trzasnąwszy drzwiami. Milczenie trwało. Po chwili wszedł blady kierownik. - Idźcie, dzieci, do domu. Dziś już lekcji nie będzie. Gdy po południu opowiadałem w domu szkolne wydarzenia, ojciec nie chciał wierzyć. Ą potem rzekł: - Że też taki plugawiec przez tyle lat żart polski chleb i nigdy się nim nie udlawił. 8 Nazajutrz znów staliśmy przed godziną ósmą pod pustym masztem. Ale tego dnia lekcji też nie było. Natomiast kilka klas popędzono na dworskie, przyprószone już śniegiem pole byłego majątku Ciechanowskich, do zbierania nie wykopanych dotąd buraków. Kowalczykowa, zauważywszy milczącą demonstrację młodzieży przed masztem, spowodowała, że idący do pracy zbierali się nie na terenie szkoły, a już bezpośrednio na dworskim polu. Naukę ograniczono do kilku godzin w tygodniu, resztę czasu zajmowało nam wyrywanie z błota buraków. Któryś z chłopaków podpatrzył w dzienniku, że nowa pani pisze swoje nazwisko tak jakoś dziwnie Kovaltschick. Niemcy wprowadzali coraz to nowe surowe zarządzenia. Od zmierzchu do świtu obowiązywało kompletne zaciemnienie. Uliczne latarnie wyposażono w specjalne kaptury z wąską szczeliną dającą strużkę światła skierowaną prosto w dół. Takie same cienkie szparki były w przysłonach obydwu reflektorów samochodowych. W oknach mieszkań w ciągu dwudziestu czterech godzin zawisnąć miały rolety z czarnego papieru trzeba przyznać, że sklepy wcześniej zaopatrzono w odpowiednią jego ilość. Kilka rodzin, które zlekceważyły zarządzenie lub też wykonały rolety niezbyt dokładnie, przekonano bardzo szybko, że to nie żarty patrole żandarmerii strzelały w okna bez ostrzeżeń, były wypadki zranienia. Nadszedł dzień Wszystkich Świętych, pierwszy w okupowanej Polsce. Babcia, rodzice, ja, bliska i dalsza rodzina już od rana tkwiliśmy przy szarym grobowcu wujka Edlocha. Ze zdumieniem zobaczyłem, że zaczynają tu przychodzić ludzie zupełnie nieznani. Kładli wiązanki, zapalali świeczki, modlili się i odchodzili. Pod wieczór mogiłę wujka pokrywał stos kwiatów, a dokoła paliły się liczne światła. I naraz zrozumiałem. W Grodźcu były setki rodzin, których najbliżsi synowie, bracia, ojcowie nie wrócili jeszcze z wojny czy tułaczki. Nie dali znaku życia, nie wiadomo było, gdzie są, czy uniknęli niewoli. A grób wujka był mogiłą polskiego oficera, którego trumnę jeszcze tak niedawno odprowadzał tu cały Grodziec. Kilometrowy kondukt, trumna na lawecie działa, kompania honorowa, księża kapelani pułkowi, kwiaty zrzucone z samolotu nad mogiłą, wszystko to pozostało w pamięci ludzi jako coś bardzo polskiego. Ten grób stał się symbolem. Niepewni losów swoich najbliższych, grodźczanie tu przynosili kwiaty, światła, modlitwy. Wielogodzinny pobyt na cmentarzu przypłaciłem podobnie jak w ubiegłym roku przeziębieniem. Zresztą wcale się tym nie martwiłem. Opatulony w koc zaraz po przyjściu z cmentarza, napojony przez mamę gorącą herbatą z sokiem malinowym „na poty”, sięgnąłem po pierwszy tom Ogniem i mieczem. Trylogię czytałem drugi raz jak i w poprzednim roku, zacząłem w wieczór l listopada, a skończyłem gdzieś przed Bożym Narodzeniem. W okresie tych dwóch miesięcy na plan dalszy zeszły cotygodniowe zeszyty z przygodami Buffalo Billa czy Ken Maynarda, nawet Winnetou czy Skarb w Srebrnym Jeziorze leżały spokojnie na półce. Wciąż z jednakowym napięciem przeżywałem przygody Skrzetuskiego na Dzikich Polach. Tym razem choroba została przerwana moim pierwszym starciem z Niemcami. Walką o polską książkę. Chyba w dwa dni po Wszystkich Świętych do naszych drzwi zastukał zaniepokojony pan Chądzyński. Musiał się z ojcem naradzić w pilnej sprawie. Chodziło o najzasobniejszą w osadzie bibliotekę Polskiej Macierzy Szkolnej, na rzecz, której to organizacji ojciec aktywnie działał przed wojną. Gdy tylko Niemcy weszli do Grodźca i w „Sokolni” zaczęli zakwaterowywać swoje formacje wojskowe, zażądali uprzątnięcia książek z trzech wielkich pokoi. Pan Chądzyński, przedwojenny bibliotekarz, przy pomocy harcerzy wyniósł w ciągu kilku godzin książki do piwnic. Teraz wezwano go po raz drugi i powiadomiono, że w najbliższą niedzielę Niemcy obchodzić będą inaugurację roku pracy grodzieckiej organizacji Hitlerjugend. Zrzeszała ona zaledwie kilkunastu młokosów, jeszcze nie rozwinęła skrzydeł, i dlatego też postanowiono zrobić otwarcie z wielką pompą. Punktem kulminacyjnym uroczystości miało stać się palenie polskiej biblioteki. Nie było czasu do stracenia. Przez kilka nocy pan Chądzyński ze swymi znajomymi, ojciec ze mną, Wieśkiem Wartakiem i Wojtkiem Pilarskim siedzieliśmy w piwnicach pod "Sokolnią", wybieraliśmy co cenniejsze książki i w teczkach, a także pod warstwą węgla na małym ręcznym wózku, pod osłoną nocy wywoziliśmy do prywatnych mieszkań. Uratowaliśmy między innymi dzieła Sienkiewicza, Żeromskiego, Konopnickiej, jednak kilkanaście tysięcy książek mniej wartościowych Hitlerjugend spaliła na wielkim stosie. Obaj z ojcem bardzo to przeżyliśmy. Biblioteka PMS powstała z darów czytelników z całego Grodźca. Gdy po przedłużającej się chorobie wróciłem wreszcie do szkoły, zbieranie buraków trwało nadal. Dzień 11 Listopada przeszedł w Grodźcu pełen napięcia. Na porannej mszy ktoś zaintonował „Boże coś Polskę” i cały kościół grzmiał pieśnią, aż szyby drżały. Na jednym z silosów cementowni dostrzeżono rano biało-czerwoną flagę. Niemcy na razie nie reagowali. Skończyła się natomiast szkoła. Nie wiadomo, czy była to represja za chóralny śpiew i flagę, czy może zebrane zostały już wszystkie buraki na polach majątku Ciechanowskich, zajętego teraz przez Niemców. W każ dym razie uznano, że dzieci zdobyły już tyle wiedzy, ile zdobyć powinny i szkoły zamknięto. Mieszkaniec podbitego kraju, o ile nie byt Niemcem, powinien umieć się podpisać, liczyć do stu, a sztukę czytania opanować tylko do tego stopnia, aby przeczytać niemieckie zarządzenie. A w szóstej klasie umieliśmy przecież o wiele więcej. Tego samego dnia tata zadecydował, że będę się uczył dalej. Początkowo żachnąłem się. - Będzie ci udzielała lekcji panna Barańska - poinformował ojciec z lekkim uśmiechem. Umilkłem spiekłszy solidnego raka. Pani, a właściwie panna Barańska, tego roczna maturzystka, była bowiem, według mojej oceny, najzgrabniejszą i najładniejszą panną w Grodźcu. Chociaż dość często zmieniałem swoje sympatie, jedną miałem stałą Jadwigę Smosarską, najsławniejszą polską gwiazdę filmową. Na drugim miejscu, co jakiś czas zachodziły zmiany. Ostatnio była właśnie panna Barańska. Lekcje miały się zacząć za tydzień. Tymczasem Niemcy z każdym dniem wprowadzali w życie nowe zarządzenia. Zniknęły polskie nazwy ulic, zastąpiły je tabliczki pisane gotykiem, różne: „Poststrasse”, „Tscheladzerstrasse”, „Beuthenstrasse”. Pewnego dnia mieszkańcy Zagłębia dowiedzieli się, że nie ma już Będzina, jest Bendsburg, zamiast Sosnowca Sosnowitz itd. Zaczęły obowiązywać kartki żywnościowe. Przydziały były głodowe: kilkudekowe porcje masła czy margaryny na tydzień, skąpe racje chleba. Początkowo ludzie nie przejmowali się tym zbytnio, bo każdy jeszcze miał jakieś zapasy. Sądzono, że do wiosny się przetrzyma, a na wiosnę, wiadomo Niemców diabli wezmą, bo „im słonko wyżej, tym Sikorski bliżej”. Ale na razie słonko było nisko, Sikorski daleko, a kartki żywnościowe pozostawały przykrym faktem. Równocześnie otwarto koło posterunku żandarmerii, w lokalach zagarniętych Polakom dwa sklepy: Meinla i Woolvortha, w których przez wielkie szyby widać było góry olbrzymich jak piłki pomarańcz, okazałe kiście bananów, od aro matu kawy dostawało się zawrotów głowy, a szynki, schaby i polędwice... Niemcy, którzy przyjeżdżali z Rzeszy, byli zaskoczeni zaopatrzeniem tutejszych sklepów. Ale też sklep Meinla, znajdujący się na terenach z przewagą ludności polskiej, miał nie tylko zaopatrywać już przekonanych, ale dobrobytem kusić wahających się i zachęcać ich do zmiany obywatelstwa. Na drzwiach wisiał napis „Nur fur Deutsche”. [tylko dla Niemców] Tak więc na tej samej ulicy stały od świtu długie kolejki zziębniętych Polaków po piętnaście deka buraczanej marmolady dawanej raz na tydzień, a naprzeciw przedstawiciele narodu panów kupowali kilogramami pomarańcze. Nadeszła Barbórka, dzień patronki górników od dziesiątków lat na całym Śląsku i w Zagłębiu obchodzony bardzo uroczyście. Pamiętałem przedwojenne Barbórki. Od wczesnego rana ulicami Grodźca maszerowały cztery orkiestry dęte, w tym dwie bezustannie ze sobą współzawodniczące kopalniana i cementowni. Do najbardziej uroczystych momentów Barbórki zaliczano ten, w którym w pochodzie górników wnoszony był do kościoła sztandar Grodzieekiego Towarzystwa Kopalń Węgla i Zakładów Przemysłowych. Sztandar olbrzym ze świętą Barbarą na jednym polu i srebrnymi młotkami w zielonym tle na drugim płynął majestatycznie w tłumie. Drzewce jego mierzyło ponad dziesięć metrów i niosło go dziewięciu ludzi. Był jeszcze i dziesiąty człowiek szedł przed wszystkimi i sygnalizował zbliżanie się do przewodów elektrycznych. Wtedy pochód zatrzymywał się, sztandar opuszczano i przenoszono pod przeszkodą. Niesiono go w pochodach tylko trzy razy w roku 3 Maja, 11 Listopada i właśnie na Barbórkę. W przedwojennych latach co roku w tym dniu kopalnia była po południu otwarta dla rodzin górników. Zjeżdżałem tam z ojcem wielokrotnie, zwiedzając trzysta metrów pod ziemią czarne korytarze, wyrobiska, karmiąc cukrem półoślepłe kopalniane konie. Wieczorem zaś był bal w Sali Zbornej, a bawiono się tak wesoło, że, zdarzało się, dyrektor naczelny roznosił bigos we własnym cylindrze. Tego pierwszego okupacyjnego roku Barbórka przeszła niby zwyczajny dzień, szary jak inne. Jedynym wydarzeniem była wiadomość, że syn kapelmistrza orkiestry solvayowskiej stał się klientem sklepu Meinla. Bardzo mnie to zabolało. Wtedy zrozumiałem, że spory: zieloni-amarantowi przestały się liczyć. Po prostu ubył Polak i to było straszne. Uruchomiono nową linię autobusową. Z Będzina do Bytomia a raczej z Bendsburga do Beuthen kilka razy dziennie jeździły wielkie, czerwone, luksu sowe auta pocztowe, także „Nur fur Deutsche”. A co znaczyło pomylić się lub zignorować ten zakaz, przekonała się raz sąsiadka babci, która chciała przechytrzyć Niemców i wsiadła do tego czerwonego autobusu. Pokrwawioną i skopaną przez kierowcę, wyrzuconą w biegu, ludzie wyciągnęli z zaspy. Tuż przed Bożym Narodzeniem, wracając z Grodźca na Pekin, byliśmy z Wojtkiem Pilarskim świadkami poniżającego widowiska. Na centralnej ulicy, koło restauracji należącej przed wojną do pana Kuczyńskiego dostrzegliśmy szkolnego katechetę i dwóch żandarmów. Katechety nie lubiłem była to zadawniona szkolna sprawa. I oto teraz patrzyłem, jak jeden z dwóch wypasionych młodych żandarmów, pokazując księdzu przelatujący samolot z czarnym krzyżem na skrzydłach, spytał po polsku: - Powiedz, księżulku, czyj to samolot leci? - Niemiecki - odpowiedział pobladły ksiądz. Pierwszy cios zabarwił nos katechety na czerwono. - Czyj? - indagował żandarm. - Niemiecki. Drugi cios rzucił księdza na kolana. - Powiedz „nasz”, bo wyplujesz zęby - doradzał drugi żandarm. - Więc czyj to samolot? - pytał pierwszy. - Niemiecki. Bili na zmianę, a pochylony nad okrwawionym śniegiem ksiądz powtarzał coraz ciszej: - Niemiecki! - Niemiecki! - Niemiecki! Wreszcie zmęczony żandarm odciągnął swego również zziajanego kolegę mówiąc: - Chodź, to polskie bydlę niczego nie rozumie. Ludzie powlekli omdlałego księdza na plebanię. Od tego dnia uplasował się bardzo wysoko na mojej prywatnej liście bohaterstwa. Nie wszyscy byli jednak tacy, jak ksiądz. Jednym z pierwszych, którzy niechlubnie zapisali się w mojej pamięci, był ojciec Siekiery, naszego szkolnego kolegi. Kopalniany złodziejaszek dostał naraz czyjeś ładnie urządzone mieszkanie, zaczął chodzić z teczką, w tyrolskim kapeluszu i głośno „hajlować” Niemcom. Nazywał się teraz Zikera i często bywał w sklepach Meinla i Woolvortha. Święta zapowiadały się bardzo chude. Zapasy sprzed września wyczerpywały się. Niemcy zagęścili straże na granicy między GG a Rzeszą, żaden przemytnik ani szmugler z Guberni, gdzie było o żywność dużo łatwiej, nie przyniósł ani kilograma słoniny czy rąbanki. Na parę dni przed Wigilią moi starsi koledzy z kilku sąsiednich podwórek zbierali się na tajne narady, przygotowując się do „herodów”. Był to zwyczaj stary, w Zagłębiu od dawna kultywowany, ale herody chodziły zawsze koło Trzech Króli. Tym razem jednak kolędnicy postanowili chodzić w Wigilię. Może o tej zmianie zadecydował i moment praktyczny. Święta u wszystkich zapowiadały się bardzo biednie, a kolędników, zgodnie ze zwyczajem, należało obdarować zarówno drobnymi pieniężnymi datkami, jak i darami w naturze. Mieli, więc nadzieję na wzbogacenie swojego bardzo skromnego stołu świątecznego. Jak zawsze w Wigilię, od rana ubierałem choinkę. W ciągu dwóch miesięcy poprzedzających Święta nie tylko czytałem Trylogię, ale poświęcałem też sporo czasu na robienie ozdób. I jeżeli coś w tym dniu pozostało nie zmienione, takie jak przed wojną, to właśnie ta choinka. Ale wprowadziłem jedną innowację. Zamiast szklanego szpica na szczycie umocowałem owalną tablicę z sołtysowej chałupy postrzelanego przez Niemców orła. W wigilijny wieczór cała rodzina zebrała się u nas w domu. Przyszła babcia, ciotka Toda i wujek Tesiek, który wrócił niedawno z tułaczki i dzięki dobrej znajomości niemieckiego pracował od dwóch tygodni w cementowni „Solvay”. Tradycyjnie było siano pod obrusem i opłatek, i jedno puste nakrycie dla tego, kto w drodze, co podczas tej właśnie Wigilii miało szczególną wymowę. Siedzieliśmy przy stole ze ściśniętymi gardłami. Nawet tej skromnej wieczerzy nikt nie potrafił przełknąć. Nagle na klatce schodowej zrobiło się gwarno i dała się słyszeć kolęda: - Lulajże Jezuniu... Drzwi wszystkich mieszkań otwarły się i sąsiedzi wylegli na korytarz, by obejrzeć herodów. A ci śpiewali z całej duszy, nawet nie bardzo fałszując. Po kolędzie odegrali małe jasełkowe przedstawienie, potem diabeł z czarnym dwumetrowym ogonem ganiał wszystkie dzieci po dwóch piętrach kamienicy, wywołując popłoch, piski i śmiechy. Posypały się monety do podstawionych czapek. I wtedy wystąpił Herod Tadek Kantorski. Z powrotem ożywiony, (choć przed chwilą śmierć skróciła go o głowę) powiedział: - Wiemy, że tu mieszkają sami prawdziwi Polacy, więc wam coś naszego zaśpiewamy. Dyrygent podniósł w górę brudny palec, a gdy go opuścił, chór ryknął: Przybieżeli do Woolvortha szmuglerze, Potrzaskali Woolvorthowi talerze, Chwała na wysokości, Polak ogryza kości, A boczek Fur Deutsche. Śmiech poszedł duży po całej klatce, zrobiło się jakoś raźniej, weselej, zaczęto przywoływać chłopców, aby się z nimi podzielić skromnym wigilijnym daniem, ale sprytny Kantorski powiedział: - Jak wam jeszcze jedną kolędę zaśpiewamy, to dacie więcej. I znów opuścił palec, a chłopcy ryknęli: Dzisiaj w Londynie, dzisiaj w Londynie wesoła nowina, Tysiąc bombowców, tysiąc bombowców leci do Berlina. Berlin się wali, Hamburg się pali, Hitler z Goringiem w kalesony wali, Na golca biegali, Anglii wygrażali, England kaputt, Wygrażali. Ściskano przebierańców, całowano, nie bacząc, że cały ich strój, to sadza na twarzy. Obdarowano sowicie. Gdy odeszli, powrócono do choinek w innych nastrojach i po kilku kieliszkach popłynęły „Wojenki, wojenki”, „Rozmaryny”, „Wizje szyldwacha”, „Pierwsze Brygady”, słowem, cały bukiet polskich pieśni patriotycznych i wojennych. Ta Wigilia wywarła na mnie niezatarte wrażenie, a gdy opowiedziałem Teśkowi historię orła ze szczytu choinki, wuj, kawał twardego chłopa, rozpłakał się. Zima tymczasem zaczęła się ostra. Do mrozów trzymających od połowy grudnia dołączyły teraz śnieżyce. Niemcy ograniczali przydziały węgla nawet dla pracowników kopalni. W domach było zimno. Ze skąpych wiadomości, które od czasu do czasu docierały do Zagłębia wynikało, że gdzie indziej jest jeszcze gorzej. Najbardziej cierpiała Warszawa. Może nie z głodu, bo w GG ograniczenia żywnościowe były mniej odczuwalne, a do stolicy częściej dowieziono na „czarny rynek” nielegalnie utłuczonego świniaka. Dokuczał przede wszystkim mróz. Warszawa w czasie czterech tygodni bombardowania i oblężenia straciła masę domów i ponad połowę szyb w oknach. Połatane byle jak, dyktą, tekturą, kocami, trochę chroniły w jesieni, ale zimą? 1940 Niemiecki burmistrz kusi babcię, tajne nauczanie, dynamit, radio, karabin, upadek Francji hafotowcy w Grodźcu Gdzieś po Nowym Roku babcię odwiedził nowy niemiecki burmistrz Grodźca. Chłopisko wielkie, rudawe, z czupryną po prusku wysoko podstrzyżoną. Byłem wtedy u babci i stałem się przypadkowym świadkiem ważnej dla życia naszej rodziny rozmowy. Dla burmistrza sprawa wyglądała prosto: w Grodźcu jest coraz więcej Niemców, którzy albo przyjechali tu z Rzeszy, albo przeniesieni zostali z krajów nadbałtyckich czy też Besarabii. Jest też już coraz więcej reichs i volksdeutschów. Nie ma jednak wśród nich ani lekarza, ani akuszerki. A młodzi Niemcy rodzą się prawie codziennie. Polka zaś nie może odbierać niemieckich dzieci. Ręka, która jako pierwsza dotyka nowo narodzonego przedstawiciela rasy panów, nie może być ręką polską, niewolniczą. - Pani ojciec, Frau Szwaja, był Niemcem. My to wiemy. W pani żyłach płynie nasza niemiecka krew. Czas z tego wyciągnąć wnioski. Ta krew się w pani wcześniej czy później odezwie. Więc, po co czekać? Wstał, podszedł do kuchennego pieca, uchylił pokrywkę z garnka. - Co pani je? Kartofle w łupinach? Czy to nie wstyd? Pani, fachowiec z tyloletnią praktyką? Jest pani również krawcową. A my krawcowej Niemki też nie mamy. Czy pani wie, jaka przed panią kariera? Kusił, roztaczał miraże meinlowskich sklepów, zielonych yolksdeutschowskich kartek żywnościowych, przywilejów. Babcia słuchała spokojnie, a gdy skończył, wstała, podeszła do etażerki, wyciągnęła oprawny w brązową skórę album i bez słowa położyła go na stole przed burmistrzem. Ten, nieco zaskoczony, otworzył album i na pierwszej stronie przeczytał złoconą dedykację: „Matce i Rodzinie śp. porucznika obserwatora Edwarda dowódca pułku i koledzy”. Dalej były zdjęcia z manewrów w powietrzu i na ziemi, a pod koniec utrwalony na fotografiach pogrzeb toruński. Niemiec oglądał album w milczeniu, karta za kartą. A gdy skończył, zapytał: - To był syn? - Tak. - Czy zginął w walce z nami? - Nie, półtora roku przed wojną. - No widzi pani - powiedział z nagłym ożywieniem. - Nie ma więc między nami przelanej krwi. - Gdyby wtedy nie zginął, walczyłby z wami i może poległby we wrześniu. A gdyby przeżył i uniknął niewoli, walczyłby z wami tam - babcia pokazała brodą w kierunku okna, a okno wychodziło na zachód. Jeszcze śniegi nie całkiem stopniały, gdy z ciągnących się wzdłuż podwórka komórek, które dotąd były składami węgla, drewna i różnych gratów, zaczęto przenosić wszystko do piwnic. Powtórzyła się sytuacja z I wojny. Wokół słychać było stu kanie młotków i zgrzyt pił. Ojcowie wymieniali fachowe uwagi, szukano i zamawiano parki młodych królików, zanim jeszcze się urodziły. Królik robił karierę. W jednej chwili zdystansował tradycyjnych górniczych ulubieńców, jakimi były gołębie. Matka, co prawda, podsuwała, że przecież w Zagłębiu od lat ostoją biednych rodzin były kozy, ale tu zaprotestowałem zdecydowanie ja pasać kozy nie będę. Choć mleko lubiłem, a codzienny kartkowy przydział dla całej rodziny wynosił zaledwie kwartę białawej wody nazywanej mlekiem odciąganym. Godzinami, więc wystawałem w długich kolejkach przed mleczarnią po swoją porcję. Tam to pogłębiała się we mnie zapiekła złość do volksdeutschów. Gdy na stłoczonych, czekających w ogonku Polaków sypał śnieg, lały się strugi deszczu, ci z zielonymi kartkami żywnościowymi maszerowali butnie, ich bowiem kolejki nie obowiązywały, i po chwili wychodzili z dwoma litrami pełnotłustego, prawdziwego mleka. Akurat w tym czasie Niemcy rozlepili na płotach, słupach, tablicach plakat pro pagandowy przedstawiający dwóch rozmawiających mężczyzn, nad którymi znajdo wał się monstrualnej wielkości cień nadsłuchującego mężczyzny w czapce przypominającej dwudaszkową cyklistówkę Sherlocka Holmesa. U dołu biegł napis w języku polskim „Pst! Wróg podsłuchuje”. Ten plakat natchnął ludzi oczekujących w kolejce do stosowania pewnej szykany. Ile razy bowiem przechodził swoją mleczną drogę zielonokartkowiec, cały ogonek zamieniał się w gniazdo żmij i syczał: - Pst! Pst! Pst! Starałem się tak wycyrklować, by stanąć w kolejce około dziewiątej. Była już o wiele krótsza, a poza tym wtedy zjawiała się ofiara, na którą psykałem ze specjalną zajadłością. Kowalczyk, zahukany przez swą germańską żonę, uciekał czerwony jak burak, rozlewając na prawo i lewo pełnottuste mleko z rozhuśtanej bańki. Na naszym podwórku prym wiedli młodzi Pilarscy. Najstarszy Wlodek, pod chorąży, gdy we wrześniu rozbito jego oddział, uniknął niewoli i znalazł się w domu dość wcześnie, młodszy Krzysiek, ochotnik wrześniowy, szukał okazji do walki aż do października i w tych poszukiwaniach zapędził się pod Zaleszczyki. Ale że na dalszej drodze stanęły mu czerwone czołgi, gdzieś koło Bożego Narodzenia i on wrócił do bardzo już zaniepokojnych rodziców. Wojtek, ich najmłodszy brat a mój serdeczny przyjaciel, od tego czasu zaczął robić jakieś tajemnicze miny, stronić od dawnych kolegów, nie rozstawał się ze starszymi braćmi. Słowem, tak zadzierał nosa, że musiałem mu kiedyś natrzeć uszu, bo już tego nie mogłem wytrzymać. Młodzi Pilarscy pracowali przykładnie w kopalni na dole, po pracy zaczepiali dziewczęta, ale widać było, że nie tylko tym żyją. Był chyba marzec, słońce dogrzewało, więc tata postanowił, iż tego popołudnia będziemy obaj w opróżnionej komórce budować klatki dla nie istniejących jeszcze królików. Pracowaliśmy dość długo, męczyliśmy się, ale głównego wspornika podtrzymującego całą konstrukcję klatek nie mogliśmy umocować do drewnianego sufitu. Odbiłem, więc dwie sufitowe deski i wśliznąłem się na niziutkie, może półmetrowe poddasze, aby stamtąd długim gwoździem przytwierdzić oporny słupek. Macałem w ciemności dokoła, by znaleźć właściwe miejsce i zupełnie niespodziewanie natrafiłem na zimne, śliskie rulony. Gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, ze zdziwieniem i przerażeniem stwierdziłem, że nad naszą komórką leży dziesięć ćwierćkilowych ładunków dynamitu. Znałem te długie rulony podobne do lasek cykorii, zabezpieczone przed wilgocią specjalnym woskowym papierem pamiętałem je z ostatniej przedwojennej Barbórki. Tata zaprowadził mnie wtedy na przodek i widziałem jak górnik przodowy świdrem elektrycznym dwumetrowej długości wywiercił dziurę w ścianie węgla, wsunął w otwór taki właśnie pomarańczowy ładunek, wyprowadził na zewnątrz lont, potem otwór zatkał specjalnymi „kluskami” gliny, ubił, a gdy wykonał sześć takich otworów, podpalił od karbidowej lampy wystające kawałki lontu. Wszyscy skryli się za załom. Po chwili rąbnęło mocno i gdy wentylatory odciągnęły prochowe dymy i pył, masa odstrzelonego urobku mogła wypełnić, co najmniej wagon kolejowy. Wiedziałem, więc, jaką siłę ma taka niewinna laseczka. Umocowałem wspornik, przybiłem z powrotem deski i uznałem, że niczego nie widziałem. Nadchodząca wiosna zwabiła sąsiadów z kamienicy do ogródków działkowych. Dotąd sadzono tam raczej kwiaty, zaś pracę w ogródkach traktowano jako rodzaj odpoczynku lub też okazję do plotkowania. Tej pierwszej wojennej wiosny ogródek nabrał innych wartości. Był to kawałek ziemi, który mógł zaowocować kartoflami, kapustą, marchwią, cebulą i innymi tak potrzebnymi witaminami. Zaczęto, więc pracować na działkach, nim jeszcze całkiem ziemia obeschła, naprawiano płoty, podciągano rury z wodą. Pewnego wiosennego wieczora zastałem starszego z braci Pilarskich majstrującego na słupie elektrycznym. Podobno jeden z izolatorów pękł i zanosiło się na to, że będzie zwarcie. Ale nazajutrz zobaczyłem, że pod blachą odgromnika, która prowadziła aż do ziemi, biegł ledwo widoczny, cienki, izolowany przewód. Dość jeszcze świeży przykryty wykop, trochę nawet przypominający podziemny korytarz kreta, prowadził do altanki na działce Pilarskieh, przylegającej do wysokiego drewnianego ogrodzenia sadu doktora Karsza. Po cóż był im potrzebny prąd? Od tego dnia tata całe popołudnia i wieczory spędzał w ogródku Pilarskich, zostawiając dokończenie klatek oraz uprawę działki mnie i mamie. Ile razy tam pobiegłem, by przywołać go w pilnej sprawie, widziałem starszego pana Pilarskiego, jego dwóch synów i ojca akurat przy licytacji jakiegoś kolejnego pasjonującego robra. Złościło mnie to trochę i dziwiło, bo przecież tata nigdy tak zapalonym brydżystą nie był. A oni grali i wieczorami. Jak? W ciemności? I teraz dopiero zrozumiałem, że prąd był potrzebny po to, aby wieczorem grać w brydża. Obserwowałem jednak altankę nadal. Mimo że obchodziłem ją ze wszystkich stron, nie dostrzegłem ani promyka światła. Jak oni to robią? Postanowiłem sprawdzić i to w sposób dość ryzykowny. Przelazłem pewnego wieczoru przez wysoki płot ogradzający sad Karsza i zacząłem przemykać w kierunku działki Pilarskich. Doktor miał dwa złe psy, które wpuszczał do ogrodu, stawnego z dorodnych owoców, ilekroć usłyszał tam jakikolwiek podejrzany szmer. Pocieszałem się jednak, że wczesną wiosną nie ma w sadzie nic takiego, czego by należałoby strzec przy pomocy psów. Udało mi się dojść bez żadnych przygód. Przylgnąłem okiem do szpary w płocie i zdumiałem się. Przed dziesięcioma minutami byłem tam, po drugiej stronie, wszedłem oficjalnie przez furtkę i widziałem, że mimo zapadającego zmroku licytacja szła bardzo głośna i zacięta. Teraz było zupełnie cicho, karty leżały rozłożone na stoliku, a panowie siedzieli na ławce pod ścianą i palili papierosy. - Za pięć szósta - powiedział półgłosem starszy pan Pilarski. Włodek, pilnuj, a ty zaczynaj. Włodek wyszedł przed altankę, zaś przy płocie ktoś, kogo nie widziałem, odrzucił ziemię, potem zgrzytnęła deska. Rozległ się cichy trzask, a po chwili do moich uszu doszły ostre piski i wizgi. Zrozumiałem! Ale to już nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak znalezienie dynamitu. Bo tamto to był pierwszy wyrok śmierci. A to już tylko drugi. Za płotem rozległo się ciche, rytmiczne dudnienie. Bum, bum, bum bam! Bum, bum, bum bam! Po chwili odezwał się głos spikera: „Tu mówi Londyn!”. Szkockie kobzy zagrały jakąś melodię. A gdy skończyły, ten sam glos kontynuował: „Dobry wieczór państwu. Rozpoczynamy audycję w języku polskim. Nadajemy wiadomości, dobre czy złe, ale zawsze prawdziwe.” Cicho, by broń Boże nie zdradzić swojej obecności, wycofałem się. I od tego wieczoru chętniej niż dotąd zastępowałem tatę w pracach ogrodowych. Zrozumiałem, bowiem ten brydżowy zapał. Działało prawo serii. Na początku kwietnia, kiedy mama wieszała na strychu wielkie, przedwielkanocne pranie, źle przybita deska podłogi podwinęła się jej pod stopą. Złorzecząc na niechlujów, którzy jeszcze widocznie w okresie wrześniowych dyżurów OPL zostawili taką pułapkę, i poprawiając deskę, dostrzegła pod nią coś zawiniętego w tłustą szmatę. Tym czymś był... karabin. Gdy zobaczyłem bladą jak ściana matkę, która utykając schodziła ze strychu, wiedziałem, że chodzi jeszcze o coś więcej, a nie tylko o zwichniętą nogę. O co? Postanowiłem się dowiedzieć. Matka ledwo mogła się doczekać powrotu ojca z pracy. Jeszcze nim podała obiad, zamknęła się z nim w pokoju. Ja zaś tak się zaczytałem w sypialni, że przez nie domknięte drzwi do stołowego wysłuchałem całej rozmowy. A mama mówiła, że na strychu jest karabin, że my mieszkamy na najwyższym, drugim piętrze, i znajdziemy się jako pierwsi na liście podejrzanych, że jeżeli ona bez trudu znalazła karabin, to każdy z lokatorów, którzy tam chodzą, a chodzi wiele osób, także go znajdzie. Swoje wystąpienie zakończyła jednoznacznie: - Wiem, czyj to karabin i ty też wiesz, więc domagam się stanowczo, aby ta sprawa jeszcze dziś wieczorem została załatwiona. Ojciec milczał. Ja zaś podsumowałem sprawę tak: mama wie o karabinie, tata o radiu, ja zaś wiem o jednym, i o drugim, i jeszcze o dynamicie. Czyli mam już trzy wyroki, bo przecież zarządzenie niemieckie mówi o karze śmierci nie tylko za posiadanie i przechowywanie tych rzeczy, ale również za zatajenie wiadomości. Po kilku dniach nowe wydarzenia odsunęły na plan dalszy poprzednie. Ojciec po powrocie z pracy już od drzwi wołał wzburzony: - Zaczęło się! - Francuzi zaatakowali? - zapytała podniecona mama. - Nie, Niemcy uderzyli na Danię. - Skąd wiesz? - dociekała matka. U nas w biurze dyrektor-Niemiec otworzył drzwi na oścież i rozkręcił radio na cały regulator. Dania padła po krótkim oporze. Po kilku dniach nowa sensacja. - Niemcy uderzyli na Norwegię. Polski okręt podwodny - zatopił niemiecki transportowiec wołał ojciec od drzwi. - To też radio niemieckie podało? - wyrwało mi się nieopatrznie. Tata zmierzył mnie uważnym spojrzeniem. - Pani Barańska mówiła mi, że wczoraj nie umiałeś matematyki. Królikom daj jeść, a potem cię przepytam. Teraz, ile razy ojciec wracał z nowymi wiadomościami, tyle razy ja musiałem iść karmić króliki. A działo się codziennie wiele. W tym samym mniej więcej czasie zastrajkowali górnicy kopalni „Flora” w Gołonogu, domagając się zwiększonych przydziałów na kartki żywnościowe. Niemcy odpowiedzieli masowymi aresztowaniami. Po świętach Wielkiej Nocy w Czeladzi rozerwał się wielki kocioł parowy. Trudno było ustalić czy przez zaniedbanie, przypadek, czy też świadomą działalność. Dla Niemców sprawa była oczywista. Sabotaż. Kopalnię otoczono szczelnym kordonem żandarmerii. Ludzie, wyrzuceni na podwórze kopalni z biur, warsztatów i pomieszczeń, leżeli w błocie, twarzą do ziemi przez kilka godzin. Za byle ruch bito, kopano, masakrowano. Dziesiątki mężczyzn nie nocowały w domach. Wielu czeladzian ukrywało się w Grodźcu. Poszły w niepamięć niedawne urazy i dąsy. Maj przyniósł masę roboty w ogródku, a także moją „promocję” z klasy szóstej do pierwszej gimnazjalnej, co uczczono w domu lampką wina - Oczywiście, beze mnie. Nazajutrz runęła kolejna lawina wydarzeń. - Na Zachodzie się zaczęło! - wołał tata od drzwi. - Alianci uderzyli? - mama o mało nie upuściła talerza z zupą. - Nie. Niemcy zaatakowali Belgię i Holandię. No, ale Francja tego nie zdzierży, teraz już naprawdę kwestia kilku tygodni i mamy koniec wojny. Czaruś, mogę cię zapewnić, że na 11 listopada będziesz defilował ze swoją drużyną przed Grobem Nieznanego Żołnierza w wolnej już Polsce. Tymczasem Niemcy przed posterunkiem żandarmerii umieścili na wielkiej tablicy mapę Belgii, Holandii, Francji i codziennie szpilkami o kolorowych główkach zaznaczali linię frontu. Przesuwał się błyskawicznie na zachód, ale tylko górną, północną flanką. Tam, gdzie granica fracusko-niemiecka była umocniona linią Maginota, nawet nie usiłowali atakować. Zagonem przez Belgię i Holandię wdarli się do Francji, rozbili aliancki korpus ekspedycyjny i pod Dunkierką wpędzili go dosłownie w morze. I nim na naszej działce zaczerwieniły się pierwsze truskawki, było po wszystkim. Francja padła. To był cios, którego nie spodziewał się nikt. Ojciec chodził ze spieczonymi ustami i głębokimi sińcami pod oczyma. To już chyba koniec - stwierdził załamany, dodając po chwili milczenia: - Miał rację burmistrz, że te żabojady to żadni żołnierze. Pokolenie obrońców Verdun nie zostawiło godnych następców. Wieczorem tata powiedział do mnie: - Teraz widzisz, jaka to straszliwa potęga te hitlerowskie Niemcy? Śmiano się z nas, że broniliśmy się tylko trzydzieści pięć dni. A ile broniły się Francja, Belgia, Holandia? Przecież na ich potęgę pracowało od stuleci wiele milionów ludzi w koloniach na wszystkich kontynentach. Teraz dopiero widać bohaterstwo naszego żołnierza. Biedna Anglia. Została sama. Tego dnia w całej okupowanej Polsce tysiące ludzi płakały. Niemców zaś ogarnął istny szał radości. Ci z nich, którzy posiadali odbiorniki radiowe, obowiązkowo wystawiali je w oknach i rozkręcali na cały regulator. Od rana do wieczora Grodziec rozbrzmiewał licznymi niemieckimi marszami wojskowymi. Adolf Hitler postanowił i nas podludzi uradować zwycięstwem III Rzeszy Zabrano nam comiesięczne dwudziestodekagramowe przydziały mięsa i wędlin, a w zamian za to dano po kilogramie zdobycznych francuskich gliwiejących serów. Normalnie to wielki przysmak, ale te sery wieziono w lipcowe upały przez cale Niemcy towarowymi wagonami. Gdy dotarły do Będzina i przeładowano je na wojskowe furgony, wyciekały przez deski na klinkier powodując, że za cuchnącym konwojem biegły wszystkie grodzieckie koty zlizując „nektar” z jezdni i miaucząc przy tym rozdzierająco. Istotnie, fetor był porażający. Nic, więc dziwnego, że tak transportowany ser tracił po drodze połowę na wadze i zmieniał konsystencję. Nalewano mi go chochlą do dwojaków. Tata na sam widok tego specjału dostawał torsji, mama zaś mocniej niż zwykle pracowała inhalatorem, natomiast ja zajadałem się nim. Owo uwielbienie dla samodojrzewających serów francuskich zostało mi do dzisiaj. W początkach lipca Grodziec został nawiedzony przez nową plagę. Kilka lotniczych oddziałów Hitlerjugend zjechało z Rzeszy na loty szybowcowe na opuszczonym dotąd lotnisku na Parcinie. Teraz codziennie, przy łoskocie werbli i ostrym dźwięku fanfar, maszerowali z „Sokolni” młodzi ludzie ubrani w beżowe koszule ze swastyką na rękawie, czarne króciutkie welwetowe spodnie, białe skarpety pod kolana. U pasów mieli sztylety. Buta i fanatyzm czyniły tę hordę szczególnie groźną. Akurat wtedy zaczęły się masowe niemieckie naloty na Anglię jako przygotowanie do rychłego desantu. Hajotowcy w Grodźcu odłożyli, więc swoje werble i fanfary i po kilka razy dziennie śpiewali tę samą pieśń-marzenie: Denn wirfahren! Denn wirfahren! Denn wirfahren Gegen England! England! [Bo jedziemy! Bo jedziemy! Bo jedziemy przeciwko Anglii! Anglii!] Hajotowcy z Rzeszy mieli nie tylko odbywać szkolenie w pilotażu szybowcowym, ale i uaktywnić działalność miejscowej organizacji. Bo Hitlerjugend w Grodźcu mimo inauguracji swej działalności poprzez spalenie polskiej biblioteki pracowała nadal niemrawo. Tylko nieliczni volksdeutsche zachowywali się butnie i ostentacyjnie obnosili ze swoją nową narodowością. Pozostali byli zażenowani, ukrywali fakt podpisania listy, a najbardziej wstydziły się dzieci. Unikały chodzenia do niemieckich szkół i nadal chciały się bawić z polskimi kolegami. Teraz, kiedy grodzieckich hajotowców dołączono do maszerujących ryczących kolumn, udawanie i zaprzeczanie oczywistym faktom skończyło się. Szli jak na ścięcie, milczący, z zaciśniętymi ustami, z twarzami w pąsach i wcale nie przypominali rasy panów. Ci chłopcy wiedzieli, że pretorianie Hitlera przybyli tu z Niemiec na miesiąc, dwa, potem wyjadą do swoich domów. A oni tu zostaną i ich życie wśród rówieśników będzie trudne. Hajotowski terror w Grodźcu miał różnorakie formy. Ot, choćby zbiórka makulatury, szmat i innych surowców wtórnych potrzebnych dla przemysłu III Rzeszy. Młodzi gorliwcy obiegli wszystkie polskie domy, doręczając zawiadomienie, że każda rodzina ma przygotować na następny dzień po dziesięć kilogramów złomu i makulatury oraz pięć kilogramów starych szmat. Nazajutrz podjeżdżali wózkami i jeżeli brakowało choćby kilograma, wybijali szyby, wymyślali od polskich świń. Czasami robili pokazówki, tak zwane Judennmerkziehung. Sklep Pomeranców znajdujący się na ulicy Czeladzkiej, potem Pierackiego, a obecnie Tscheladzerstrasse, tuż obok domu, w którym mieszkała babcia Frania zaraz po wejściu Niemców do Grodźca został zdemolowany i zabity deskami. Rodzina właścicieli prawie przestała się pokazywać. Nie wychodzili z domu, nie wiadomo w ogóle, z czego żyli. I oto pewnego dnia na dom Pomeranców napadła zgraja młodych wandali w krótkich welwetowych majtkach. Wywlekli Żydów na ulicę, ciągnąc za brody i pejsy. Potem ustawili na środku ulicy taborety. Brzytwy, których użyli do golenia, nigdy chyba nie ostrzone, więcej włosów wyrywały, niż ścinały. Twarze zmaltretowanych ludzi spływały krwią. A potem ich skopano i okaleczonych puszczono wolno. Na razie. Tego popołudnia w mieszkaniu babci był mały lazaret. W tydzień później pod dom, w którym mieszkał wujek Tesiek z żoną i dziećmi, podjechało czarne auto z rejestracją POL (Polizei). Nie zastawszy go w domu był akurat na popołudniowej zmianie w cementowni gestapowcy pojechali do pracy. Ale tam już go również nie było. Tej samej nocy wujek przeszedł „na zielono” granicę koło Myszkowa, uciekł do GG. Żona z dziećmi została w domu, nawiedzana częstymi wizytami Gestapo. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że za wizytami tymi krył się burmistrz. Całe lato ojciec „grał w brydża”, a ja dzieliłem czas między naukę, wystawanie w kolejkach po mleko i coraz bardziej obcinane przydziały żywności, oraz rwanie trawy dla powiększającego się stada królików. A w Zagłębiu głód panował coraz większy. Niemcy po raz kolejny zmniejszyli racje chleba na kartki. Zresztą, czy to był chleb? Ciężka, brązowa, ciągnąca się za nożem kleista masa, w którą łatwo wbić zęby, trudniej je wyciągnąć. Były tam i plewy, i chyba mączka kasztanowa, bo akurat tej jesieni władze okupacyjne nakazały zbiórkę kasztanów. Zaczęto też wydawać nowy rodzaj mydła. Były to kostki z napisem "RIF" pełne czegoś ostrego, chyba piasku, zlepionego jakimś spoiwem, które się w ogóle nie pieniły, a za to dziwnie pachniały. Pod jesień przewaliła się przez Grodziec pierwsza masowa fala aresztowań. W nocy wywlekano z łóżek nauczycieli, instruktorów harcerskich. O pierwszym badaniu na posterunku żandarmerii, o krwi wynoszonej kubłami, ludzie opowiadali z lękiem i pobladłymi twarzami. Zaczęły też nadchodzić do rodzin aresztowanych pierwsze kartki-druczki z zawiadomieniem, że taki a taki zmarł na serce, zapalenie płuc... Coraz częściej na pocztówkach pojawiał się stempel „Konzentrationslager Auschwitz”. Jesień zbliżała się szybko, zimna i dżdżysta. Trzeba było pomyśleć o prze transportowaniu królików a było ich już ponad trzydzieści z przewiewnej komórki do piwnicy. A że tata grał w brydża coraz rzadziej, więc obaj załatwiliśmy te przenosiny w ciągu jednego tygodnia. Króle były dorodne, sympatyczne, miały takie ufne oczy i nosy w ciągłym ruchu. Ojcu udało się kiedyś zdobyć parkę pięknych srebrnoszarych szynszyli. Potem hodowla wzbogaciła się o biało-czarne szeki. I choć właściwie głównym celem „hodowców” było wzbogacenie głodowego jadłospisu domowego, gdy przychodził moment uśmiercenia któregoś z sympatycznych długouchów okazywało się, że wcale nie jestem taki głodny, tata też wolał jakieś jarskie danie. W sumie wykonanie wyroku odkładano, mówiąc, że jeszcze taka naprawdę czarna godzina nie nadeszła, niech sobie króle trochę pożyją. Żyły, więc, pieniły się obficie i powiększały rezerwę mięsną. Z każdym miesiącem w Grodźcu przybywało Niemców i volksdeutschów. Przyjeżdżali zarówno z Rzeszy, jak i z terenów zajętych przez Rosjan.Niestety, nie wytrzymywali namów, gróźb i presji niektórzy słabsi duchem grodźczanie. Odzywała się w nich „niemiecka krew”, podpisywali volkslistę i zamieniali gliniasty czarny kit zwany chlebem na meinlowskie pomarańcze. Dla nich znajdowały się zaraz lepsze posady, a Polacy, w tym również mój ojciec, byli spychani coraz niżej. Język niemiecki stał się jedynym językiem urzędowym. A że przytłaczająca większość mieszkańców Zagłębia tego języka nie znała, załatwienie czegokolwiek stawało się problemem. Coraz częściej bito ludzi na ulicy za głośne rozmawianie po polsku. Wprowadzono nowe ograniczenia komunikacyjne. Czerwone autobusy od początku zarezerwowane były dla Niemców, ale teraz i zwyczajnymi rozklekotanymi wozami, które trzy razy dziennie kursowały do Będzina, Polacy mogli jeździć tylko w dni powszednie. Przejazd w soboty i niedziele został zabroniony. Nadszedł kolejny dzień Wszystkich Świętych. Tym razem było na grobach o wiele mniej świateł i kwiatów. Każdy metr ziemi rodził teraz nie kwiaty, a kartofle, kapustę, cebulę. Ze świecami było też krucho, dostarczano je na przydział, a że coraz częściej wyłączano prąd, przydawały się bardzo w życiu codziennym. W listopadzie i grudniu moje codzienne zajęcia urozmaicone zostały lekturą Sienkiewicza i przygotowaniami do świąt. Popołudniami przeżywałem zwykłe o tej porze roku przygody z bohaterami Trylogii, a wieczorami produkowałem ozdoby na choinkę. Początkowo chciałem zrezygnować z robienia nowego wystroju, matka jednak nie zgodziła się na to. - Zbliża się takie Boże Narodzenie, że jedynie choinka będzie mogła nas cieszyć. Bo talerze będą puste. Ale chyba nie tylko o to jej chodziło. To klejenie, wycinanie, nizanie na nitki słomek i koralików było jakby kontynuacją tamtych dobrych dni, wieczorów w kręgu żółtawego światła rzucanego przez zawieszony nad stołem abażur. Udział mamy w przygotowywaniu ozdób stawał się jednak coraz rzadszy. Owszem, siadała przy stole, ale po to, by całymi godzinami cerować skarpetki, łatać bieliznę, naprawiać przetarte ubranie. Wigilia była jeszcze skromniejsza i jeszcze smutniejsza niż w ubiegłym roku. Zabrakło satyrycznych kolęd śpiewanych przez herodów. Niemcy coraz silniej penetrowali każdą dziedzinę polskiego życia. Tylko choinka pozostała ta sama, co prawda bez tradycyjnych cukierków i orzechów, ale z postrzelanym emaliowanym orłem na samym czubku. W Sylwestra bawili się tylko Niemcy. W domach polskich nie życzono sobie „wszystkiego najlepszego w Nowym Roku”. Życzono sobie, aby ten Nowy nie był tragiczniejszy od ustępującego. 1941 Wpadka „Orla Białego”, pierwsze masowe aresztowania, Niemcy uderzają na Rosję Sowiecką, kąpiel nad Krynicą, zielona kartka, początek niewolniczej pracy, szykany od swoich, mój awans Pewnego zimnego dnia przedwiośnia nasza kamienica zamarła. Gdy dwa czarne osobowe wozy wtoczyły się na podwórko, nikt nie przeczuwał jeszcze nic złego. Dopiero tabliczka z symbolem POL przy numerze rejestracyjnym i trupie czaszki na czapkach siedzących w środku ludzi uzmysłowiły, że tragedia wisi w powietrzu. Po chwili Niemcy wyprowadzili obu braci Wojtka Wlodka i Krzyśka skutych i bladych. Ich matka, pani Pilarska, patrzyła przez okno z kamienną twarzą, z suchymi oczami, choć wiadomo było, jak bardzo kocha swych synów. Nikt, także i ona, nie miał wątpliwości, dokąd oprawcy wiozą obu młodych ludzi. Tego dnia Gestapo wygarnęło z mieszkań kilkudziesięciu mężczyzn w Grodźcu, a kilkuset w Zagłębiu. Po pewnym czasie doszła szeptana wieść, że wielka wsypa objęła całą organizację „Orła Białego”. Obaj Pilarscy znaleźli się w Oświęcimiu. Teraz ich matkę widziało się zabieganą od rana do nocy. Wyprzedając wszystko, co tylko było wartościowego w domu, kupowała po wysokich cenach kaszę, domowy chleb, tran, smalec i przygotowywała paczki. A trzeba było mieć całą bogatą wiedzę o tym, jak to zrobić. Bo kawałek słoniny, słoik smalcu, butelka tranu nigdy by do więźniów nie doszły. Ale wymieszanie wszystkiego z rozgotowaną kaszą dawało nadzieję, że strażnicy kontrolujący paczki może przepuszczą taką nieapetyczną breję. Ojciec z braku partnerów zaprzestał gry w brydża. Nadeszły dni pełne napięcia i niepokoju, czy przypadkiem Niemcy nie złożą wizyty na strychu kamienicy, w komórkach i w pewnej altance w ogródkach działkowych. Ale minęły tygodnie, nadeszła wiosna, a sprawa, na szczęście, nie miała dalszego ciągu. Wraz z nadejściem wiosny kolejne wydarzenia z szerokiego świata wstrząsnęły na nowo mieszkańcami Grodźca. Jego ulicami dniami i nocami zaczęły przeciągać masy niemieckiego wojska. Sunęły dziesiątki czołgów, koło budynku poczty godzinami nie można było przejść na drugą stronę ulicy, bo w huku i spalinach jechały wielkie ciężarówki wyładowane wojskiem, potężne działa dudniły olbrzymimi metalowymi kołami, wlokąc się za pojazdami gąsienicowymi. Teraz dopiero można było zobaczyć, ile wojennych zdobyczy dostało się w ręce Niemców w Belgii, Francji i Holandii. Dziesiątki dywizji było wyposażonych we francuskie samochody Renault, na francuskich czołgach pozostawiono nawet starą farbę, tylko poprzednie godło przykryto czarnym krzyżem. Cała ta stalowa masa toczyła się z zachodu na wschód. - Szykują się na Ruskich - mówił ojciec. Ale na razie nic na to nie wskazywało. Niemcy uderzyli na Jugosławię, potem na Grecję. Aż wreszcie... 22 czerwca była niedziela. Od wczesnego rana z pootwieranych okien mieszkań zajmowanych przez Niemców i volksdeutschów ryczały nastawione na pełen regulator radia. Rąbane pruskie marsze przeplatane były krótkimi komunikatami Oberkommando der Wehrmacht. Niemcy uderzyły na Rosję. - Połkną kolejnego przeciwnika - mówił z apatią pan Pilarski. - Nie dadzą rady - sprzeciwiał się mój tata. - Ale, tato, przecież widziałeś, ile tego jechało przez Grodziec. A takich dróg, którymi Niemcy ciągnęli na wschód przez Polskę, są setki - popierałem pana Pilarskiego. - Popatrzcie na mapę. Rosja jest taka wielka, że starczy miejsca na pogrzebanie ich wszystkich. Razem z czołgami, samolotami. Rosjanie mają się gdzie cofać. A przy tym Stalin ma najpotężniejszego sojusznika, jakiego sobie można wymarzyć. - Wierzy pan w ich dogadanie się z Anglią? Przecież Churchill to śmiertelny wróg komunizmu - powątpiewał pan Pilarski. - Teraz mają jednak wspólnego wroga, Niemców. Ale ja mówię o innym sojuszniku. O rosyjskiej zimie. Potknął się na niej Napoleon, potknie i Hitler. Dni mijały, a wiadomości z frontu, podawane przez uliczne megafony, potwierdzały racje pana Pilarskiego. Niemcy wchodzili w Rosję jak w masło. Wywieszone przed posterunkiem żandarmerii zdjęcia pokazywały dziesiątki tysięcy jeńców zarośniętych, zakurzonych, głodnych, otoczonych drutami kolczastymi. Żandarmi po kilka razy dziennie otwierali oszkloną gablotę, aby przesunąć bardziej na wschód szereg szpilek o kolorowych główkach. Szpilki tkwiły pod Leningradem, zastraszająco szybko zbliżały się pod Moskwę. Zanosiło się na to, że nim do głosu dojdzie główny sojusznik Stalina, generał Mróz, kolejny Blitzkrieg zakończy się tym, że Niemcy będą śpiewali w najbliższą Wigilię swoje „Stille Nacht” pod hitlerowską flagą powiewającą ze Spasskiej Wieży na moskiewskim Kremlu. Jednakże pewne zarządzenia, wydane jeszcze w chwili, gdy fanfary zwycięstwa grały czystym tonem, pozwalały powątpiewać, czy ta flaga na pewno będzie powiewała na Kremlu. Wrześniowe słońce przygrzewało mocno, gdy zagłębiowskim Żydom, a nieco później i Polakom, polecono oddać wszystkie futra i kożuchy na rzecz Wehrmachtu. W miesiąc czy dwa później rozszerzono to zarządzenie na narty i buty narciarskie. Wyglądało na to, że Niemcy nie są pewni zakończenia rosyjskiej kampanii przed zimą. Młodzi szybownicy z Hitlerjugend również i tego roku zjechali na Parcinę na lotnicze przeszkolenie. Co rano budzili wszystkich werblami i fanfarami lub starą piosenką „Denn wir fahren”, która jednak teraz miała inne zakończenie: zamiast „gegen England”, śpiewali „gegen Russland”. Było też z nimi mniej konfliktów, bo ubiegłoroczne doświadczenia przydały się omijano ich, jak się omija dzikie zwierzęta. Na jesieni niespodziewanie musiałem przerwać naukę z uroczą panną Barańską w połowie programu drugiej klasy gimnazjalnej. Za kilka miesięcy, w lutym 1942 roku, kończyłem czternaście lat, a zgodnie z zarządzeniem niemieckim każdy, kto osiągnął taki wiek, podlegał obowiązkowi pracy. Jednak Niemcy nie zawsze czekali aż tak długo. Dobrze zapamiętałem tę lipcową niedzielę, gdy razem z chłopakami poszedłem się wykąpać nad Brynicę. Słońce świeciło, woda była ciepła, nikt jakoś w tym pięknym dniu nie myślał, że gdzieś tam płonęły dziesiątki wsi, że ginęli ludzie. Po drugiej stronie Brynicy kąpali się młodzi chłopcy, którzy przed chwilą przymaszerowali tu w brunatno-czarnej kolumnie ze śpiewem „Die Fahne hoch, die Reihen dicht geschlossen”. [Sztandary w górę, zewrzeć szeregi" (początek pieśni hitlerowskiej Horst-Wessel-Lied).] Ale gdy złamały się szeregi, gdy zrzucili swoją hitlerowską skorupę i plusnęli w wodę, wylazło z nich prawdziwe oblicze. Co chwila któryś pokrzykiwał: - Dyć pierona, ale fajno woda. Po zagłębiowskiej stronie, na skąpanej w słońcu plaży, zapadła naraz przerażająca cisza. Zza krzaków ukazało się dwóch grodzieckieh żandarmów z psem. Chłopcy kurczyli się i pragnęli być jak najmniej widoczni. A żandarmi szli powoli, zatrzymywali się, co pewien czas, krótkim warknięciem domagali się dokumentów, sprawdzali je, patrzyli długo w oczy sprawdzanego, ciesząc się napięciem i strachem, potem wspaniałomyślnie oddawali dokumenty i ruszali dalej. Aż wreszcie podeszli do grupy dziewcząt, wśród których były dwie koleżanki z mojej klasy. - Du! Und du! [ty i ty] żandarm wskazał paluchem właśnie na nie, na Zosię Sobolewską i Marysię Zawartkównę. Wstały z piasku blade i wiedziały już chyba, co je czeka. Bo choć Zosia była o kilka dni młodsza ode mnie, a Marysia tyleż starsza, rosłe dziewczynki wydawały się dużo doroślejsze od chłopców. Żandarm sprawdził dokumenty każdy, kto skończył dwanaście lat, musiał je mieć powoli je przedarł i wrzucił do rzeki, a dziewczęta zabrał na posterunek żandarmerii. Matki dowiedziały się dopiero wieczorem, że ich córki zostały wywiezione na roboty do Niemiec. Po kilku dniach nadeszły pierwsze listy. Zośka trafiła lepiej, była służącą u Austriaka pod Wiedniem i choć jej dzień pracy wynosił od dwunastu do czternastu godzin, to jednak miała jakiś dom. Natomiast Marysia pracowała w Westfalii w fabryce amunicji i mieszkała w baraku z jedenastoma innymi, podobnie jak ona złowionymi, robotnicami. Aby uchronić mnie przed podobnym losem, rodzice zdecydowali, że powinienem iść do pracy kilka miesięcy wcześniej, aby w chwili ukończenia czternastu lat mieć już w Arbeitsamcie niemieckim urzędzie pracy zarejestrowaną kartę. Ratowało to niekiedy przed wywózką do Niemiec. A najpewniej wtedy, gdy pracowało się w przedsiębiorstwie ważnym dla niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Ale załatwienie takiego wcześniejszego zatrudnienia było sprawą prawie nie możliwą. Jednak tata podjął ten trud. Kilka tygodni dyskretnego rozglądania się zaowocowało przyjęciem mnie do młodej, powstałej zaledwie przed kilkoma miesiącami firmy. Jej właścicielem był grodźczanin z dziada pradziada o nazwisku Szlenk. Po podpisaniu w 1940 roku volkslisty, co pół roku zmieniał w swoim nazwisku jedną literę, tak że jesienią 1941 nazywał się Schlenck. Kiedyś ojciec wyświadczył mu jakąś uprzejmość, była, więc okazja, by o tym przypomnieć. Ale czy ten człowiek o zmienionej skórze będzie teraz pamiętać o przedwojennych długach? Pamiętał. Po kilku dniach zawiadomił tatę, że od l listopada 1941 roku mogę rozpocząć pracę. Przez ostatnie dwa tygodnie października, wolny już od nauki z panną Barańską, poprzenosiłem z powrotem do piwnicy bardzo już uszczuploną króliczą trzodę. Z chwilą uderzenia Niemców na Rosję przydziały żywności zmalały tak bardzo, że nie mogło już być mowy o litości dla sympatycznych kłapouchów. Matka szyła mi piaskowy kombinezon. Czułem na sobie jej coraz częstsze spojrzenia, ale udawałem, że tego nie dostrzegam. Wreszcie z desperacją w głosie powiedziała łagodnie, prosząco: - Teraz tam nikogo nie ma. A przynajmniej zrobiłabym zacierki na mleku. Tylko żeby ojciec się nie dowiedział. Bez słowa odłożyłem książkę, wstałem, ubrałem się i wziąłem bańkę. Dużą, dwulitrową. Matka zaś wyjęła z kredensu zieloną, volksdeutschowską kartkę. Historia tej kartki była prosta. Na początku października babcia, odbierając dziecko u jakiejś yolksdeutsehki, poza normalnym wynagrodzeniem otrzymała od jej męża, pracownika zarządu aprowizacji, kartkę m blanco na cały miesiąc. Przyniosła, więc tę kartkę córce. Tata kategorycznie zaprotestował przeciw jej wykorzystaniu. Babcia się popłakała i wyszła obrażona, a mama schowała zielony papierek między talerze, do kredensu. Ten miesiąc był wyjątkowo postny. Mimo, że taka kartka oznaczała dawno nie oglądane wołowe mięso, różowe płaty szynki, pomarańcze, banany, aromatyczną kawę zielony kartonik leżał dotąd nie tknięty. Aż nadszedł ten fatalny, dżdżysty październikowy dzień, kiedy nie było już absolutnie nic do jedzenia. Szedłem z wielką brzęczącą bańką modląc się, aby w kolejce nie było nikogo znajomego. Ale pech chciał, że tego dnia mleko przywieziono później niż zwykle i zziębnięty, zmoczony tłum oczekiwał na swą wodnistą kwaterkę. Zaskoczony stanąłem niezdecydowanie, trzymając nieszczęsną kartkę w ręku. I wtedy dostrzegłem rozszerzone przerażeniem oczy. Tak, to była moja polonistka ze szkoły. - Czarek? Ty? Z zieloną kartką? Powiedziała to niegłośno, ale tak przejmująco, że spazm ścisnął mi gardło. W tej samej chwili otworzyły się drzwi mleczarni i wyjrzał przez nie Niemiec, zarządca sklepu. - Du! Junge mit der grunen Lebensmittelkarte. Komm hier, hab keine Angst [Ty! Chłopcze z zieloną kartką. Chodź tutaj, nie bój się.] - zachęcał. I wtedy usłyszałem znane sobie, najpierw pojedyncze, ciche, potem coraz liczniejsze, głośniejsze: - Pst! Pst! Pst! Odwróciłem się na pięcie i z łkaniem, dzwoniąc rozhuśtaną bańką, biegłem, biegłem, aż zatrzymałem się w kuchni własnego domu. Matka o nic nie pytała, tylko tuląc moją głowę płakała wraz ze mną. - Tylko nie mów o tym tatusiowi - prosiła. Tego dnia zabiliśmy świątecznego królika. Ojciec nieco się zdziwił gestem matki, ale o mleku nie dowiedział się nigdy. Za to we mnie sprawa ta tkwi po dziś dzień, chociaż przecież za chęcią jednorazowego posłużenia się zieloną kartką „Nur fur Deutsche” [tylko dla Niemców] nic się nie kryło. A jednak taka mała chwila słabości bardzo łatwo mogła zaciążyć nad naszym życiem plamą nie do zmycia. W dzień Wszystkich Świętych matka nie poszła na groby, czuła się, bowiem wyjątkowo źle. Poza tym kończyła mój kombinezon. Po powrocie z cmentarza odbyła się generalna przymiarka. Kombinezon leżał jak ulał jasny, z beżowego cienkiego brezentu, miał kilkanaście kieszeni na piersiach i udach, a nad prawym kolanem, nieco z boku, podłużną kieszeń na flachcęgi (w Grodźcu mówiono klapcęgi) i kwadratową kieszonkę na rolkę taśmy izolacyjnej. Słowem, wyglądałem w tym kombinezonie niczym prawdziwy elektromonter. 2 listopada budzik zaterkotał w moim pokoju jeszcze przed piątą, a więc dużo wcześniej, niż zaryczała kopalniana syrena. Wyskoczyłem z łóżka, odchyliłem roletę zaciemniającą za oknem była noc. Ale mama się krzątała, śniadanie stało gotowe, do pracy miałem przygotowane kanapki z gliniastego chleba i "herbatę" z palonego cukru w termosie. Trzeba było jednak odczekać z wyjściem do piątej trzydzieści, bo o tej porze kończyła się godzina policyjna, a ja przecież nie miałem jeszcze nocnej przepustki. Biegłem po całkiem ciemnych ulicach, aby się broń Boże nie spóźnić. Po raz pierwszy widziałem Pekin o tej porze. Akurat szła zmiana do kopalni. Górnicy nieśli karbidowe lampy z małym, pełgającym płomykiem na końcu palnika te dziesiątki drobnych migotliwych ogni w ciemności przypominały jakiś tajemny marsz krasnoludków. Przed budynkiem swojej nowej pracy znalazłem się wtedy, gdy zaczęło już szarzeć. Na dużej tablicy odczytałem napis: „Elektrische Spezial-Werke Johann Schlenck, Grodzitz bei Bendsburg, Kirchhoffstrasse 12”. To była przecież nasza stara ulica Limanowskiego, gdzie przed trzema laty jeździliśmy na sankach z Todą i Edlochem. Już wtedy wiedziałem, że część informacji zawartych w tym wielkim szyldzie rozmija się z prawdą, ale po tygodniu pracy uznałem, iż zgadza się tylko jedna jedyna rzecz numer domu. Gdybym bowiem miał napisać prawdziwy szyld dla firmy, brzmiałby on mniej więcej tak: „Grupa prymitywnych partaczy rzekomo naprawiających silniki elektryczne kierowana przez Jana Szlenka. Grodziec koło Będzina, ul. Limanowskiego 12”. Cale te szumne „Spezial Werze” mieściły się w małym, parterowym domu z czerwonej cegły, z dwoma dawno nie mytymi oknami od ulicy. Pochyłym wąskim wjazdem obok ściany domku schodziło się na niewiarygodnie zabłocone podwórko. Z tej perspektywy okazywało się, że domek, dzięki ostremu spadkowi terenu, jest piętrowy parter stanowiła niska, nie tynkowana, brudna piwnica. Ona właśnie oraz ciemna, znajdująca się za nią nisza, były „działem produkcyjnym”, gdzie miało miejsce swojej pracy trzydziestu nieletnich pracowników pana Johanna Schlencka. Tak przynajmniej wynikało z opowiadań kolegów. Jednak w żaden sposób nie mogłem sobie wyobrazić pracujących tam jednocześnie choćby dziesięciu, a nawet ośmiu chłopców. Na górze byt „dział montażowy” w małym pokoiku, niedawno chyba sypialni jakiejś wysiedlonej rodziny robotniczej, czy może żydowskiej przeniesionej przed paroma miesiącami do getta przy ulicy Kempy, na kilku kozłach leżały rozbebeszone wirniki, wśród których obijało się trzech czy czterech „monterów”. W małej kuchence mieścił się gabinet szefa, to znaczy stało tam pod portretem Hitlera duże, czarne biurko z krzesłem, wiecznie pustym, bo pan Szlenk ciągle coś załatwiał poza biurem. Stałego miejsca dla piersiastej panny Basi, sekretarki, już nie starczyło. Maszyna do pisania tkwiła na nieczynnym kuchennym piecu kaflowym, przykrytym jak i sama maszyna zakurzonymi gazetami, a panna Basia godzinami patrzyła przez okno. Potem dowiedziałem się, że zarówno ona, jak i majster pierwszej zmiany, Seweryn Edmund, byli kuzynami pana Szlenka. Majstra na razie nie miałem okazji poznać, bowiem dzięki pokrewieństwu z właścicielem firmy mógł od połowy października pozwolić sobie na chorobę. W dziale montażowym przyjął mnie zastępca majstra, wysmotruchany młokos. - Aha, to ty jesteś ten nowy.Dobrze rzekł, - a potem obejrzał mnie kpiarskim spojrzeniem. - A co ty się tak odpicowałeś jak na bal przebierańców? Karnawał dopiero za dwa miesiące - dwóch osiłków majstrujących przy wirnikach zarechotało przypochlebnie. - Pewno się palisz do roboty? No to weź ten drut i odzyskaj go. Chłopaki na dole ci powiedzą, jak się to robi. Skwapliwie złapałem pokaźny zwój strupiatego drutu i uginając się pod jego ciężarem poszedłem do piwnicy, czyli do działu produkcyjnego. W drzwiach zderzyłem się z dwoma rówieśnikami, którzy nieśli podobne zwoje. - Cześć Czarek - w okutanym szalem chłopaku z trudem rozpoznałem kolegę ze szkoły, Felka Bukalskiego. - Ty też odzyskujesz? - Też. - No to idź, ubierz się, pokażę ci, jak się to robi. - Kiedy mnie nie jest zimno. Obaj chłopcy, a z nimi cały tłumek ledwo widocznych w ciemnej piwnicy kolegów, parsknęli śmiechem. - Ubierz się, ubierz, dłużej pożyjesz - poradził Felek. Dopiero wtedy zauważyłem, że chłopcy prócz licznych szalików mieli na głowie po kilka czapek, a na sobie wyszmelcowane fartuchy, kurtki i inne odzienie. Ze wszystkich stron wyciągały się do mnie ręce z częściami ubrania. Włożyłem dwie cudze kurtki, na wierzch obszerny chałat, przepasałem się paskiem i wypadłem na podwórze. Dwaj koledzy rozpinali między płotami, przez całą długość podwórka, oporny, wyrywający się, jakby żywy, stalowy drut. - Wiesz, po co odzyskuje się ten drut? - zapytał Bukalski. Gdy pokręciłem przecząco głową, Felek zaczął wyjaśniać. Firma zajmowała się remontowaniem uszkodzonych lub spalonych silników tramwajowych. Stator stała ich część psuł się rzadko, więc przeważnie przywożono tu tylko ruchome części rotory, czyli wirniki, w których trzeba było wymienić cewki. Ponieważ końcówki tychże tkwiły w miedzianym kolektorze, to jest walcu owijanym stalowym drutem i zacynowanym, aby je uwolnić należało najpierw odwinąć ten drut. Do rozbrojonego wirnika potrzebne były nowe cewki oraz nowy stalowy drut wówczas artykuł nie do dostania, nawet dla wyjątkowo ustosunkowanego Szlenka. Wobec tego czyszczono stary i ponownie nawijano go na kolektory remontowanych retorów. Z wielkim trudem, przy pomocy kolegów udało mi się rozciągnąć i rozwiesić oporne bydlę. Miało z pięćdziesiąt metrów długości i przy najmniejszym dotknięciu śpiewało jak naciągnięta w gitarze struna. - Teraz weź tę blachę instruował kolega. W jej nacięcie włóż drut, złap obu rękami za blachę i czyść, tylko dokładnie, bo do starej cyny nowa nie przylgnie. Aleś kamasze włożył - Felek pokręcił głową na widok moich zapadniętych w błoto półbutów w sam raz do takiej roboty. A okulary masz? Nie miałem. Tamci wyciągnęli z kieszeni przeciwsłoneczne okulary i zabraliśmy się do pracy. Za chwilę druty zaśpiewały w trzech różnych tonacjach. Rytmicznie poruszane blachami pryskały na wszystkie strony ostrymi, pełnymi zadziorów kawałkami cyny. Aby nie dopuścić do zranienia oczu zaciskałem powieki. Pracowałem na ślepo, czasem tylko uchylałem jedno oko, chcąc sprawdzić, czy drut jest dobrze odczyszczony, czy nie pozostał ślad po starej cynie. Praca szła opornie. Drut się wywijał, dźwięczał, protestował. Tarłem, pociłem się coraz bardziej pod licznymi warstwami odzieży, chciałem odsłonić szalik ze spoconej twarzy, ale kolega wrzeszczał i wygrażał pięścią. Błoto wlewało mi się do półbutów wierzchem, słowem było mokro i źle. Naraz coś trzasnęło, świsnęło jak pocisk i z łomotem rąbnęło w płot. Zdumiony przerwałem pracę i spojrzałem na chłopaków. Klęczeli w błocie pochyleni jak muzułmanie w modlitwie, z twarzą przy samej ziemi, z głowami osłoniętymi ramionami. Na ten widok parsknąłem śmiechem. - Pokłony bijecie? Chłopcy powoli podnosili się z klęczek. - A ty, jeśli będziesz tak stał jak na weselu, to długo nie pożyjesz - mruknął Felek. Wyjaśnił mi, że przy zdejmowaniu z kolektora zdarza się, iż drut zostanie zagięty czy też uszkodzony. Podczas czyszczenia zaczyna wibrować i w miejscach słabszych pęka. Wtedy ratuj się, kto w Boga wierzy. Niestety, zwijający się z błyskawiczną szybkością drut jest przeważnie szybszy od najszybszej reakcji „odzyskiwaczy”. Gdy ostra końcówka uderzy w oko nie ma oka, w policzek, rozorze go do kości, trafiając poniżej przebije wszystkie ochronne warstwy, czasem uszkodzi płuco. Uderzenie całym zwojem jest mniej niebezpieczne na ogół pozostaje po nim tylko sina pręga, niekiedy pęknięte żebro. - Jeśli usłyszysz trzask, nie rezonuj, nie zastanawiaj się czy to twój, czy nie twój, tylko gębą w błoto - doradzał Bukalski. A potem dodał: - O ile zdążysz. Do końca dniówki drut pękał jeszcze dwukrotnie zawsze ten sam. Za drugim razem już tylko o ułamek sekundy później od kolegów osunąłem się w błoto. Ale, jak się okazało, i ich pośpiech nie wystarczył. Bo właśnie za trzecim razem pędzący zwój uderzył chłopaka płasko w żołądek. W jednej chwili odebrało mu oddech, łowił powietrze szeroko otwartymi ustami, spąsowiał na twarzy, dusił się. Razem z Folkiem waliliśmy go dłońmi po plecach i w chwili, gdy już pod na wpół uduszonym ugięły się kolana, złapał haust powietrza. Powlekliśmy go do piwnicy, gdzie stękając i wymiotując przesiedział do końca dniówki. Pożyczyłem okulary od kontuzjowanego i wraz z Bukalskim doczyściliśmy, już bez tego rodzaju awarii, wszystkie druty: dwa swoje i ten niefortunny trzeci. Mama załamała ręce na widok, jeszcze tak niedawno pięknego, kombinezonu. Ale gdy opowiedziałem, jak mi się pracowało, zapłakała rzewnymi łzami. - Ja go więcej tam nie puszczę - zarzekała się. - A chcesz, żeby go wywieźli do Niemiec? - rozsnuwał przed jej oczyma ponurą wizję ojciec. - To idź do Szlenka i załatw, żeby mi dziecko wzięli od tych cholernych drutów - domagała się uparcie. - Nie pójdę. Przyrzekłem mu, że nie będę przychodził z żadnymi interwencjami. Uprzedził mnie, że przez trzy miesiące, zanim da Czarka do cewek, musi on przejść, jak każdy, okres rekrucki. Co prawda, nie przypuszczałem, że to będzie aż takie niebezpieczne. Po kolacji tata pobiegł do znajomego mechanika i z triumfalną miną przyniósł okulary z metalową osłoną sięgającą do połowy twarzy, jakich używali spawacze. Gdzieś ze starych klarnetów wyciągnął dawno nie używaną skórzaną pilotkę, tak obszerną, że weszły pod nią dwie grube wełniane czapki. Matka przez całą noc poszerzała mokry jeszcze po praniu kombinezon, aby zmieściła się pod spód jej futrzana, gruba kamizelka. Tak zaczęła się moja praca jako trzynastoletniego filara potencjału wojennego III Rzeszy. Ojciec zaś, poznając poprzez syna tajniki „Spezial-Werke”, zachodził w głowę, jakimi kanałami Szlenk załatwił dla swego kurnika zakwalifikowanie do „Wichtig fur die deutsche Kriegswirtschaft”. [Ważne dla niemieckiej gospodarki wojennej.] Wiadomości frontowe, które Niemcy ogłaszali teraz przez megafony trzy razy dziennie, napinały nerwy ludzi do ostateczności. To, co się tam na wschodzie działo, było ważniejsze niż upadek Francji, niż lotnicza bitwa o Anglię. Niemcy zajęli Chimki, przedmieście Moskwy, skąd do Placu Czerwonego mieli niecałe trzydzieści kilometrów. Przez artyleryjskie lornetki oficerowie Wehrmachtu oglądali już rubinowe gwiazdy na wieżach Kremla. - A nie mówiłem? - ze smutkiem przypominał swoje racje pan Pilarski. Ale dni mijały i Niemcy nie posunęli się z Chimek ani o krok. Do akcji wkroczył największy sojusznik Stalina zima. Mroźna, śnieżna, paraliżująca ruchy wojsk niemieckich. Bo Rosjanie akurat wtedy uderzyli i odrzucili hitlerowskie oddziały od Moskwy. Zima zapanowała także w Grodźcu, i to już w końcu listopada. Nadszedł dla mnie ciężki czas, pracowałem przeważnie na powietrzu. Na mrozie odzyskiwany drut był jeszcze oporniejszy i .szybszy. Jak dotąd, miałem szczęście. Sześć razy drut mi pękał, ale pięć razy zdołałem uskoczyć, zaś to szóste pęknięcie skończyło się płaskim łomotnięciem w plecy. Mamina kamizelka osłabiła uderzenie, został mi tylko na pamiątkę duży siniak... Najgorsze było to, że łatwo się przeziębiałem, a teraz miałem ku temu wyjątkowo dużo okazji. Chodziłem, więc z zapuchniętymi od kataru oczyma, zachrypnięty aż do utraty głosu, ale w pracy zjawiałem się codziennie, punktualnie, bo wiedziałem, że na moje miejsce czekają dziesiątki innych chłopców. W przedostatni dzień listopada papa powiedział mi wieczorem: „Jutro się niczemu nie dziw, podpisuj, co ci podsuną i nie komentuj”. Nazajutrz była wypłata. Po fajrancie pierwszej zmiany chłopcy ustawili się grzecznie w kolejkę na dworze, wzdłuż ściany z czerwonej cegły, i przytupując, bo mróz trzymał mocny, czekali cierpliwie, aż w dziale montażu pani Basia dziś kasjerka wypłaci majstrom pensje, potem jeszcze kwadrans, aż pęknie półlitrówka. Gdy podochocone towarzystwo skończyło libację, panna Basia ustawiła w sieni mały stolik i zaczęła szybko załatwiać chłopców. Podchodzili kolejno, podpisywali się we wskazanym miejscu podsuniętej listy, brali niebieską kopertę i odchodzili. Gdy przyszła kolej na mnie, przed podpisaniem sprawdziłem, ile zarobiłem równo osiemdziesiąt marek, potrącono mi podatku trzy marki czterdzieści sześć fenigów, do wypłaty było, więc siedemdziesiąt sześć marek pięćdziesiąt cztery fenigi. Ta sama kwota wypisana niezdarnymi kulfonami panny Basi widniała na niebieskiej kopercie, podpisałem więc w miejscu, które mi wskazała i sięgnąłem ręką do koperty. Panna Basia szybko udaremniła ten zamiar, przykrywając ją swoją ręką. - Coś ty taki dokładny? Potem przeliczysz. Następny. A jednak przeliczyłem swój pierwszy w życiu zarobek zaraz, wśród zacinającego śniegu, i czułem, jak mi się zwierają szczęki. - Co? Szesnaście pięćdziesiąt cztery? - zagadnął mnie z przymrużonym okiem Felek Bukalski, utykający nieco na nogę i dlatego zwany Kuternogą. - Tak. Ty też? - wydusiłem wściekle. - Tu wszyscy tak dostają. Ależ to granda. Okradają nas. - Css uciszył mnie Felek, Bo kto usłyszy. Wolisz jechać do Niemiec? Wieczorem tata tłumaczył mi, że Szlenk jest w porządku. Za wcześniejsze wyrobienie mojej arbeitskarty będzie brał przez dwa lata trzy czwarte moich zarobków. - To ja w tym kurniku mam dwa lata pracować? - zaperzyłem się. - Za dwa lata i Szlenka tu nie będzie, i po Hitlerze ślad nie zostanie. - Obyś miał rację. Ale na razie, czy nie widzisz, co się dzieje? Długo w noc nie mogłem zasnąć. Miałem do taty pretensję, że mnie nie uprzedził, nie przygotował. Ojciec się umawiał, a ja płacę. Trochę ostygłem w swoim rozeźleniu, gdy przypomniałem sobie przymrużone oko Felka i zdanie kończące naszą popołudniową rozmowę: „Chcesz jechać do Niemiec?„ Nie, tego nie chciałem za żadne skarby. Ale przed zaśnięciem przyrzekłem sobie, że jeżeli kiedykolwiek zarobię dużo pieniędzy, to nie będę skąpy, dam, komu będę uważał, szczodrą ręką, ale przedtem wyegzekwuję wszystkie swoje należności do ostatniego grosza. Później, kiedy dowiedziałem się, że Szlenk za wcześniejszą rejestrację w będzińskim Arbeitsamcie naszych, to znaczy młodocianych, kart pracy, dawał duże łapówki tamtejszym Niemcom, poczułem się trochę głupio z powodu mojej zapalczywości. Na razie jednak byłem bardzo zły na pryncypała. Nazajutrz zastałem w „kurniku” nastrój dziwnie odmieniony. Wszyscy pracowali w jakimś nienaturalnym pośpiechu; bardziej nerwowo biegali, a z góry, z działu montażu, rozlegał się, co chwila wrzask: - Do cholery, szybciej, nieroby, darmozjady, bo do Rzeszy, do bauera [niemiecki rolnik] powysyłam. Wrócił z „choroby” kuzyn pana Szlenka, majster Seweryn Edmund. O, przez miesiąc pracy nasłuchałem się o nim wiele. Chłopcy straszyli się wzajemnie jego powrotem. Po kilka razy dziennie padało ostrzeżenie: „Zobaczysz, niech tylko wróci majster Edmund, to ci tak kota popędzi, że ruski miesiąc popamiętasz”. Był to osobnik wyjątkowo tępy, prymitywny, o skłonnościach sadystycznych. On to wynalazł określenie „knypel” dla wszystkich, niektórych ponumerował, innym pododawał różne przezwiska. Był, więc knypel „Jeden”, „Dwa” i „Trzy”, „Kuternoga”, „Zielony”, „Garbus”. Nikt nie wiedział, skąd pochodzą te jego pomysły, bo „Zielony” wcale nie był zielony, „Garbus” chodził prosto jak świeca. Gdy na górze rozlegał się ryk: „knypel Zielony do mnie”, przywoływany chłopak stawiał się rzeczywiście zielony na twarzy ze strachu. Bo Edmund, jeśli ktoś go „zaszedł nie z tej strony”, potrafił tak uderzyć, że delikwent nakrywał się nogami. A mówić nie potrafił inaczej, jak tylko krzykiem, pełnym wulgarnych przekleństw. Postanowiłem, więc unikać, póki się da, strasznego majstra. Ale nie minęło pięt naście minut, gdy rozległ się ryk: - Knypel „Nowy” na górę! - Trzymaj się, Czarek - ścisnął mi rękę knypel „Kuternoga”, Felek Bukalski. Szedłem do działu montażu jak na ścięcie. Na jedynym, kulawym krześle siedział Edmund i coś opowiadał, a grono stojących klakierów zaśmiewało się z jakichś sprośności pana majstra. Był to człowiek młody, o małej głowie wtłoczonej w monstrualnie szerokie ramiona, nisko zarośniętym czole i krzywych nogach. Gdy wszedłem i ukłoniłem się od drzwi, Edmund przestał mówić, popatrzył na mnie przez chwilę, a potem uśmiechnął się krzywo. - To on tak wygląda? - mruczał niby do siebie. - A co on robi? - Drut odzyskuje szybko odpowiedział jego zastępca. - Drut? - zdziwił się majster. - Szkoda go do drutu. - Do drutu to może iść byle kto. Ale on? Wy wiecie, kto to jest? Szlachta. To nie to, co wy, chamy. - Zrobił przerwę, klakierzy podśmiewali się cicho, węsząc dobrą zabawę. - Coś tu dla niego wymyślimy - udawał, że się zastanawia, choć małe oczka błyszczały już wrednie, podstępnie. Ale najpierw musimy go jakoś nazwać. No, który tam ma dobry pomysł? Znów zrobił przerwę, grono cmokierów śmiało się, ale nikt nie miał odwagi zgłosić żadnej propozycji, znali reguły gry, przezwiska wymyślał tylko majster i bar dzo był z tego dumny. - Ale z was głąby. Jak ja czegoś nie wymyślę, to na was liczyć nie mogę - chwilę milczał. - O, mam! Wiecie, on będzie knypel „Rycerz”. Mały pokoik wypełniła salwa śmiechu. Klakierzy pokładali się rechocąc, śmiał się też, ale dostojnie, pomysłodawca, tylko ja stałem jak ogłupiały i niczego nie rozumiałem. Po chwili, gdy załzawieni od śmiechu uspokoili się nieco, pan majster podjął swój wywód: - No więc tak. Jest knypel „Rycerz”. A co robi rycerz? - Walczy! - wrzasnął śmiejący się znów tłumek. - A czym walczy? - Kopią! - To dajcie mu kopię - zakomenderował Edmund. W mig wyciągnięto skądś ciężki, żelazny łom wyższy ode mnie. Wciśnięto mi go w ręce. - Teraz powiedzcie, z kim rycerz walczy? - Z rycerzem! - krzyknęli zgodnie. I naraz zrozumiałem. Płatki zawirowały mi przed oczyma. Nie! Tylko nie to! - No, to pokażemy mu przeciwnika. Porwali się wszyscy na dwór, popychając mnie, bo się opierałem. Wyrywającego się wlekli aż do końca podwórka, gdzie stał mały domek z serduszkiem. Dawni właściciele wznieśli ten przybytek dla potrzeb jednej rodziny, ale gdy zabudowania przejęła „Spezial Werze” z bardzo liczną załogą, zwielokrotniona ilość fekalii formowała się na mrozie w wysoki stożek, który zaczął wystawać przez otwór w desce. Te zamrożone na kamień odchody nazywano rycerzem. - No, knypel "Rycerz", właź tam - polecił Edmund wskazując ręką dół kloaczny i zaczynaj turniej. - Nie wejdę - wykrztusiłem. Cisza zrobiła się taka, że słychać było sapanie majstra. - Nie wejdziesz? - zasyczaL - Nie, wolę jechać do Niemiec! - krzyknąłem desperacko. - Do Niemiec, gówniarzu, to ty i tak pojedziesz, ale najpierw tego rycerza splantujesz, o tak, na płask pokazał dłonią. No już! Właź! - wrzasnął purpurowy z wściekłości majster. - Nie wejdę! - krzyknąłem również. Majster podskoczył, złapał mnie jedną ręką za kombinezon pod szyją i pchnął do dołu kloacznego. Na szczęście, zamarzniętego. Potem zdzielił raz i drugi przez głowę, a rękę miał ciężką. Pochylił się, podniósł upuszczony łom i rzucił go w ślad za mną. - No, zabieraj się do roboty - warczał - bo ja cię tu zabiję. Ogłuszony stałem chwilę, potem powoli podniosłem łom, postąpiłem kilka kroków i wbiłem go w cuchnącego, zlodowaciałego rycerza. Kawałki brązowej zmarzliny rozprysnęły się na wszystkie strony, widzowie odskoczyli, ja zaś uderzałem z coraz większą wściekłością. Raz! Raz! Raz! Niebawem odeszli, zostałem sam. Chyba po godzinie usłyszałem: - Hej, podnieś głowę! Gdy otępiały spełniłem polecenie, zobaczyłem szpakowatego szczupłego mężczyznę, którego nigdy dotąd nie widziałem. On jednak widocznie mnie poznał, bo zaciął usta i chyba zaklął, ale tak cicho, że nie dosłyszałem. - Odstaw ten łom i stań tam, z boku. Odpocznij. Zaraz tu przyjdę - polecił i zniknął. Posłusznie odstawiłem narzędzie i oparłem się o betonową ścianę dołu. Było mi wszystko jedno, postanowiłem, że więcej i tak tu nie przyjdę. Usłyszałem kroki i po chwili ujrzałem dwóch mężczyzn. Szpakowaty przyprowadził kogoś, kogo także dotąd nie widziałem. - Wychodź - warknął ten drugi, łysy, o pucołowatej twarzy. - Nie mogę. Pan Edmund mi kazał... - Wychodź powtórzył. - To jest pan Szlenk - wyjaśnił szpakowaty. Pan Szlenk? Sam pan Szlenk? Jako widz mojego rycerskiego turnieju? Było to tak nieprawdopodobne, że nadal nie ruszyłem się. - Wychodź! - krzyknął Szlenk. Szpakowaty podał mi rękę i wyciągnął z dołu. Prowadził mnie powoli przez podwórko, a Szlenk sadził na przedzie wielkimi krokami. Było cicho, wszystkie knyple stały w drzwiach piwnicy i patrzyły na mnie. Nikt się nie śmiał. Gdy wraz z mężczyzną podszedłem pod drzwi gabinetu szefa, zatrzymaliśmy się chwilę. Wrzask, jaki stamtąd dochodził, słychać było chyba na ulicy. - Ja cię zniszczę, ty kryminalisto - darł się Szlenk. - Jeżeli jeszcze raz usłyszę, że komuś grozisz wywózką do Niemiec, to sam tam pojedziesz. A dzisiejszy numer z tym chłopakiem płazem ci nie przejdzie. Nie chcę po wojnie przez ciebie wisieć. Uu! Dalekowzroczny widać był pan Szlenk, bardziej dalekowzroczny niż oficerowie Wehrmachtu patrzący na wieże Kremla przez swoje artyleryjskie lornetki. A szpakowaty słuchał i uśmiechał się. Z gabinetu Szlenka wyszedł majster Edmund czerwony na twarzy, a skołtuniony łeb miał opuszczony i oczy wbite w ziemię. Szpakowaty popchnął mnie lekko w kierunku drzwi i sam także tam wszedł. Szlenk biegał po maleńkiej kuchence, od okna do biurka i z powrotem. Dla przerażonej panny Basi nie starczało już miejsca, stała wciśnięta między piec a ścianę. Szlenk musiał się czuć naprawdę bardzo mocny, a rodzinę trzymać nie byle, jakimi sprawami w szachu, jeżeli przed półmetkiem wojny, gdy Niemcy szli jeszcze od zwycięstwa do zwycięstwa, mógł pozwolić sobie na taką wypowiedź. Chwilę biegał po kuchni, sapał, prychał, aż wreszcie stanął. - Czarek ci, zdaje się, na imię? - zapytał. Idź teraz do domu, umyj się, przebierz i... przeproś ojca w moim imieniu za to, co się tu stało. Od jutra będziesz przychodził na noc. Przydzielam cię do zmiany pana Lisa tu wskazał szpakowatego. Następnie wyciągnął rękę w kierunku mojego policzka. Po chwili wahania przemógł się i pogłaskał mnie po twarzy, rozmazując roztajałe odpryski rycerza, a potem szybko cofnął dłoń i wytarł ją w chusteczkę. Coś tam mu bąknąłem, szurnąłem nogami i wyszedłem, sam, bo szpakowaty został u Szlenka. Za drzwiami czekała na mnie panna Basia. Była przymilna, łagodna i trzymała w obu rękach miednicę z ciepłą wodą i mydło, przez ramię przewieszony miała czyściutki ręcznik. Mydło pieniło się wspaniale, to nie był zielonkawy, śmierdzący RIF „fur Untermenschen” [dla podludzi.] a prawdziwe mydło „fur Herrenvolk”. Wymyłem się w miarę dokładnie, czego nie domyłem, to wytarłem w ręcznik, ale nikt do mnie o to nie miał pretensji. Powlokłem się na dół do piwnicy. - Aleś mu dał. - On cię teraz zapamięta! - Nic mu nie zrobisz. - Szef wytarł majstrem podłogę do sucha. Chłopcy na dole przekrzykiwali się w pochwałach i prognozach. I ciekawe, choć wszyscy wiedzieli o nadanym mi przez majstra przezwisku, nikt do mnie tak nie powiedział. Po raz pierwszy przezwisko Edmunda się nie przyjęło. A ja wziąłem torbę z termosem i powlokłem się do domu. Byłem tak wyczerpany dzisiejszym dniem, że nawet nie miałem sił, aby matce opowiedzieć wszystko po kolei. Zdjąłem cuchnące ubranie, wykąpałem się i zasnąłem kamiennym snem. Gdy obudziłem się, było już ciemno i ojciec dawno wrócił z pracy. Dopiero teraz zrelacjonowałem dokładnie wydarzenia dnia. - Jeden jest zysk z tej obrzydliwej historii, że Szlenk przeniósł cię do cewek nie po trzech miesiącach, jak obiecał, lecz po miesiącu - podsumował tata. - Ale za jaką cenę. Co dzieciak dzisiaj przeżył. Przecież ten majster to jakiś psychopata - skomentowała wzburzona matka. - Ważne, że Czaruś ma to już za sobą - stwierdził ojciec, dodając po chwili milczenia: - Nie sądziłem, że Lis ujmie się za nim. To komunista i wydawało mi się, że mnie nie lubił. Tak, teraz go sobie przypomniałem. Co roku przed wojną w dniu l Maja ulicami Grodźca przeciągały dwa pochody: PPS szła osobno, komuniści osobno. I zawsze kończyło się jakąś draką. Albo dochodziło do starcia między uczestnikami obu pochodów, albo też policja atakowała tych, którzy wznosili bardziej radykalne okrzyki. Przeważnie byli to komuniści. W jednych i drugich starciach starano się odebrać im sztandar. A ten zawsze dzierżył w rękach Lis. I choć atakowano zacięcie, nie przypominałem sobie, aby kiedykolwiek oddał sztandar. Aż dziw, że Lis, znany przecież w Grodźcu działacz, nie został po uderzeniu Niemców na sowiecką Rosję zamknięty w Oświęcimiu; a już w ogóle nie mieściło się w głowie, że Szlenk go zatrudniał, i w dodatku na stanowisku majstra. Może już wtedy Mama początkowo przyjęła wiadomość o przeniesieniu mnie na noc z przerażeniem. - Takie dziecko i już noce będzie zarywał - patrzyła z pretensją na ojca, jakby on temu wszystkiemu był winien. Ale ja byłem zadowolony. Po pierwsze, dzięki tej zmianie mama zyskiwała dwie dodatkowe godziny snu dziennie zamiast o piątej mogła znów wstawać o siódmej; po drugie, miałem nadzieję, że pozostanie mi cały dzień dla kolegów; po trzecie, i najważniejsze będę pracował z Lisem. To stanowiło szczyt marzeń każdego knypla, ale szczęśliwców mogło być tylko dziewięciu, tylu bowiem ludzi liczyła zmiana Lisa. Majster spokojny, ale wymagający na początku zmiany przyciskał, narzucał szybkie tempo. Jednak, kiedy pracownicy uwinęli się i to, co mieli zrobić w osiem godzin, zrobili w pięć lub sześć, nie tylko zezwalał, lecz wprost nakazywał przespać się. Najważniejszą funkcję pełnił tu modelarz. Od dłuższego czasu był nim bardzo sympatyczny młody człowiek, dwudziestoletni może, potężnej budowy, o szerokiej, słowiańskiej, ładnej twarzy, syn białogwardyjskiego oficera z Sosnowca Alek Łaszyn. Ja objąłem stanowisko „motorniczego”, a że po kilku dniach wstawiłem się u majstra Lisa za Felkiem Bukalskim, więc przyjęto go jako „wstążkowego”. Pozostałych sześciu ludzi stanowiło zespół „izolatorów”. Alek, ja i Felek, czyli olbrzym i dwóch mikrusów, obsługiwaliśmy dziwną machinę, topornie wykonaną według własnego pomysłu Lisa i we własnym zakresie. Alek, aby mógł w niskiej piwnicy stać przy machinie bez męczącego schylania głowy, po prostu wykopał sobie w klepisku półmetrowy dół, przykrywany na dzień odpowiednim wieczkiem. Zgranie przy modelarce zajęło nam kilka dni. Ja, jako motornczy, obrotami korby wprawiałem urządzenie w ruch, Alek z wiązki izolowanych drutów kształtował na płytce zarys cewki, Felek zaś wiązał to tasiemkami i obcinał końcówki. Nie spiesząc się, mogliśmy w ciągu pięciu minut ukształtować jedną cewkę i przekazać ją dalej. Teraz przez około pól godziny pracował nad nią izolator. Czasem, gdy Lis popędził, modelarka oddawała cewki co cztery minuty, izolatorzy robili swoją pracę w dwadzieścia minut i wtedy sto cewek wisiało na gwoździach nie o szóstej, a o czwartej rano. Było za wcześnie, aby iść do domu, bo obowiązywała godzina policyjna. Lis, więc polecał podhajcować w piecu, aż rozgrzana do czerwoności „koza” świeciła w ciemnym pomieszczeniu, i zarządzał dwugodzinną drzemkę. Gdy spać się nie chciało, siadaliśmy oparci plecami o ścianę i wpatrzeni w buzujący ogień słuchaliśmy opowiadań Lisa albo Łaszyna. A obaj umieli opowiadać pięknie. W ogóle dziwny to był związek Łaszyna, stojącego po stronie starego porządku w Rosji, i Lisa, trzymającego z tymi, którzy krwawo się z caratem rozprawili. Mimo to rozumieli się doskonale. Obaj, albo przynajmniej jeden z nich, starali się być z nami do końca zmiany, czasem jednak szli pospać na górę, do działu montażu wtedy w piwnicy zaczynała się sądna noc, pełna kawałów i numerów. Numery w zasadzie byty dwa: jeden „z drgawkami”, drugi „na japoński lakier”. Numer pierwszy jakoś mnie ominął, może dlatego, że uprzedzony przez Felka, nigdy nie dotykałem niczego metalowego, co leżało na długich stołach zwanych falbankami, a leżało niby bezładnie, bez żadnego punktu styku z innymi przedmiotami. Widziałem nieraz, co się działo, gdy ktoś nieopatrznie złapał piłkę do metalu, obcęgi, cokolwiek. Rozlegał się piekielny wrzask i blady chłopak, potrząśnięty przez sprytnie podłączony prąd, długo się nie mógł uspokoić. O numerze pierwszym nawet nie opowiedziałem w domu, bojąc się, że matka dostanie ataku serca. Zresztą było się, o co denerwować, bo często klepisko w piwnicy świeciło wilgocią. Numeru drugiego ukryć się przed mamą, niestety, nie dało. Lakier japoński był płynem czerwonawego koloru, rzadkim i zasychającym na twardą skorupę w ciągu kilku minut. Wystarczyło zamoczyć w nim goły drut, aby po pięciu minutach uzyskać doskonałą izolację. Najłagodniejszą wersją numeru drugiego było podgrzanie lakieru do temperatury ciała (ostrożnie, bo łatwo wybuchał). Gdy zmęczona, przyszła ofiara kawału zapadała przy końcu zmiany w krótki ale mocny sen, przeważnie siedząc na stołku, z głową i rękami opartymi na falbanku, polewano nim delikwentowi dłonie. Budził się przymurowany do stołu. Samo oderwanie ręki od deski było sprawą żmudną i bolesną, a uwolnienie od skorupy trwało kilka dni i nieraz kończyło się zerwaniem całych płatów skóry. Dlatego też zawsze spałem oparty plecami i głową o ścianę, a ręce trzymałem w kieszeniach. Ale znaleziono sposób i na mnie. Pewnego ranka, a było to już po dziesięciu dniach pracy w brygadzie Lisa, gdy waleniem w szynę oznajmiono godzinę szóstą, a więc koniec zmiany, rozbudzony zerwałem się raptownie... to znaczy usiłowałem się zerwać, ale bezskutecznie. Cieniutka warstwa lakieru, którą koledzy posmarowali taboret, nie dotarła do ciała, nie zasygnalizowała wilgoci, ale przykleiła zarówno kombinezon, jak i bieliznę do ciężkiego brudnego zydla. Chwilę się szarpałem, ale znałem przecież moc tego świństwa. Łykając łzy, nożem odciąłem przyklejoną część kombinezonu. Gdy się uwolniłem od stołka, chłopcy z podłogi wstać nie mogli, tak osłabli ze śmiechu. Przez dziurę wielkości talerza połyskiwałem szczerą golizną. A mróz był tego ranka solidny, więc ktoś mi pożyczył stare spodnie, inny długi fartuch pod kurtkę, i popędziłem do domu. Na szczęście mamie został kawałek materiału, więc sprokurowała mi całkiem foremną i mało widoczną łatę. Od tego dnia przylgnęło do mnie przezwisko nadane mi przez chłopaków „Gołodupiec”. Następnej nocy, gdy wcześniej skończyliśmy robotę, przysiadł się do mnie majster Lis. - Słyszałem, że zrobili ci numer dwa? - zagadnął. - Każdemu robią jakiś numer - arałem się zbagatelizować sprawę. - Ale mogę cię zapewnić, że to nie przez złość. Chłopcy cię lubią, tylko mają durno w głowie. Spodobało im się żeś się dzisiaj nie poskarżył. Będziesz miał już spokój. To nie było takie chamskie, mściwe odegranie się jak z rycerzem. - Mściwe odegranie? - zdziwiłem się. I wtedy, nie wiadomo, dlaczego, Lis opowiedział mi, jaki podtekst miało zachowanie Edmunda. Kilka lat przed wojną jego brat, pijaczyna i awanturnik, stał się sprawcą wypadku w kopalni, który tylko cudem nie skończył się śmiercią kilku ludzi. Naturalnie, wywalono go z pracy i choć sprawy te w ogóle nie należały do kompetencji ojca, wśród podejmujących decyzję wymieniano i jego nazwisko, a pijaczyna zapamiętał tylko to jedno. I teraz, po latach, jego młodszy brat postanowił wziąć na mnie odwet za urojone krzywdy starszego. - A pan? Dlaczego pan mnie wtedy bronił? - zdobywszy się na odwagę zapytałem o to, co nie tylko mnie, ale i tatę nurtowało od dwóch tygodni. Lis uśmiechnął się. - Widzisz, ja bardzo dużo czytam literatury pięknej. Kocham historię. Tę miłość do książek zaszczepiłem moim dzieciom i ona nam daje prawdziwe szczęście. A wiesz, kto mi otworzył oczy na to piękno? Twój dziadek. I popłynęła opowieść o dziadku Antonim, ojcu ojca, którego nie znałem zmarł dziesięć lat przed moim urodzeniem i o którym niewiele wiedziałem. - On mnie nauczył także punktualności - wspominał Lis z przymkniętymi oczyma. - Choć od tamtych czasów minęło trzydzieści lat, do dziś go widzę w tabaczkowym długim surducie, z czarnym sumiastym wąsem, gdy stoi na szczycie szkolnych schodów i czeka na spóźnialskich. Jak złapał takiego delikwenta za ucho... Może i mam teraz nieco odstające uszy, ale to był wspaniały człowiek. Czyż można się dziwić, iż coraz większą sympatią darzyłem majstra Lisa? Nie wiedziałem jednak, że już tylko dni dzielą mnie od rozstania z brygadą i szefem. W połowie grudnia kazano mi przyjść do kurnika w dzień, i to wprost do gabinetu pana Szlenka. Szedłem tam pełen niepokoju. W malej kuchni przed biurkiem szefa stał wysoki, przystojny mężczyzna. - To ten - pokazał na mnie brodą pan Szlenk. - Umiesz pisać redisówką? - zapytał mężczyzna bez wstępu. - Nie. - A grafion trzymałeś kiedyś w ręku? - Nie. - Nie szkodzi - wmieszał się Szlenk. - Chłopak bystry, szybko się nauczy. Czarek, od dziś przechodzisz do inżyniera Szydłowskiego. Od Nowego Roku zaczniesz nową pracę. Ale przez te kilkanaście dni musicie sobie zbudować biuro. Zbudować biuro! Dobre sobie. Nie znalem fachowego przygotowania inżyniera w tej materii, ale za to doskonale wiedziałem, co sam potrafię, a raczej, czego nie potrafię. Jeszcze tego dnia dołączył do nas trzeci pracownik, był nim Alek Łaszyn. Jakie to miało być biuro, co mieliśmy w nim robić, tego obaj z Alkiem nie wiedzieliśmy. A inżynier był raczej małomówny. Na tydzień przed Wigilią, w wyniku starań Szlenka, chłopcy z pierwszej zmiany przywieźli na ciężarówce deficytową kantówkę, reglamentowane deski, nie zwykle trudną do zdobycia dyktę oraz wióry. Zjawił się też stolarz z prawdziwego zdarzenia i wziął naszą trójkę do galopu. Najpierw powciągaliśmy cały materiał po stromej drabinie na wyziębiony strych, a potem zaczęła się budowa krętych schodów. Wyszły nawet całkiem foremne, nie chwiały się i skrzypiały umiarkowanie. Na dwa dni przed świętami, w najwyższej części ciemnego strychu, z kantówki zbudowaliśmy szkielet dość dużego pomieszczenia, który następnie obiliśmy z obu stron dyktą, w środek, między dwie warstwy upychając trociny z wapnem. W ten sam sposób ocieplony został także spadzisty dach, który był jednocześnie i sufitem, i czwartą ścianą pomieszczenia. W niej to, w miejsce wyjętych dachówek, wstawiona została uprzednio przygotowana wielka oszklona rama i tak przez dziurę w dachu uzyskano bardzo dużo światła. Stolarz przyniósł drzwi wymontowane z jakiegoś innego domu, a chłopak z pierwszej zmiany pociągnął kabel elektryczny i założył żarówki. Podłogę wykonano w kilka godzin, na arkuszu blachy postawiliśmy blaszaną kozę, wypuszczając przez sufit rurę i na godzinę przed wigilijnym zmrokiem specjalnie przybyły na tę uroczystość pan Szlenk przytknął zapałkę do suchych wiórów w piecyku. Zrobiło się od razu miło i ciepło. Żółtawe deski wydawały aromatyczny, żywiczny zapach. Tydzień poświąteczny wykorzystamy na urządzenie biura. A potem do roboty. - Co będziecie robić, powiem wam, gdy nadejdzie czas. Na razie dziękuję za wykonanie tego pokoju - zaczął Szlenk jakoś dziwnie miękko I... chcę wam złożyć życzenia... nie wesołych świąt, bo one dla nikogo nie będą wesołe... przynajmniej dla nikogo z obecnych. Chcę wam życzyć, aby byty to święta spokojne. Aby jak najszybciej spełniły się najskrytsze życzenia każdego z nas. Pryncypał uściskał nam dłonie, wręczył każdemu małą paczuszkę z zaklejoną kopertą. Inżynier i Alek dostali po kartonie oficerskich papierosów Juno, a co było w kopercie, pozostało ich tajemnicą. Ja zaś otrzymałem trzy pomarańcze i pięćdziesięciomarkowy banknot. „Oddał mi mniej, niż ukradł z pierwszej pensji” pomyślałem, ale zrobiło mi się głupio. Bo przecież Szlenk nie musiał mi dawać ani tych pieniędzy, ani pomarańczy. Te trzy złote kule stały się ozdobą wigilijnego stołu. Talerze właściwie świeciły pustkami było jednak siano, opłatek i jedno puste nakrycie dla podróżnego. I była uszczęśliwiona babcia z Todą. A jej szczęście wynikało z tego, że właśnie dziś przed południem ktoś przyniósł list pisany przed dwoma miesiącami. Wymięty, brudny, widać przeszedł niełatwą drogę, a pochodził od wujka Teśka, który przed półtora rokiem uciekać musiał przed Gestapo. Pisał skądś z siedleckiego, że pracuje w swoim zawodzie, to znaczy w leśnictwie, że wszystko jest w porządku, ale adresu ze zrozumiałych względów podać nie może. Na choince tego roku nie było nowych zabawek, nie miał ich kto zrobić, ale postrzelony orzeł z sołtysowej chałupy zdobił jak co roku od trzech już lat czubek drzewka. Zaraz po świętach zaczęło się urządzanie biura.Tu wystąpiły pewne trudności, bo stoły kreślarskie były dostępne za specjalnym pozwoleniem tylko dla zakładów posiadających biura techniczne. Tymczasem Szlenk takiego zezwolenia nie miał, ale za to miał głowę na karku, załatwienie niemożliwego zajęło mu trzy dni. Po świętach też dały znać o sobie pewne niedostatki konstrukcyjne biura. Wystarczył najmniejszy śnieg, aby okno na dachu było zaklejone na amen i w biurze panowały ciemności egipskie. Trudno zaś było cały czas pracować przy sztucznym świetle. Żadne omiatanie nie wchodziło w grę, najlepszą zaś metodą okazywało się rozhajcowanie w kozie. Obowiązek ten przypadł mnie. Nie narzekałem, bo i tak dzięki pracy w biurze przychodziłem teraz o „urzędniczej” godzinie, bo o ósmej. Zresztą od momentu tego awansu moja pozycja w kurniku wzrosła do tego stopnia, że nawet panna Basia mówiła do mnie „kolego Czarku”. Zjawiałem się, więc wcześniej, rozpalałem w piecu i po pół godzinie z szyby spływał płat śniegu, zaś... na podłodze robiła się duża kałuża. Bo okazało się, że ersatzkit, [środek zastępujący kit] jakim uszczelniono szybę, jest substancją bardzo przepuszczającą wodę. Podstawiałem, więc miednicę pod spadające rytmicznie krople i było po problemie. W Sylwestra przywieziono rajzbrety najbliżej drzwi stanął stół Alka, bo tylko tam mógł pracować blisko dwumetrowy Rosjanin. Za jego stołem ulokował się inżynier i też jakoś nie uderzał głową o niższy już tutaj sufit. Pod samym oknem stał mój stół, miałem więc najwięcej światła i... wody. 1942 Zamiana „kurnika” na młyn, wysiedlenie z Grodźca, targ niewolników w Sagan, ucieczka do GG. ponownie w Horbowie, pierwsze kontakty z AK, sowiecki desant i niemiecka obławą, „Kumcio” naszą nadzieją, kryjówka „chłopców”, zmartwienia Wintera Po Nowym Roku tajemnica się wyjaśniła. Szlenk, jak się okazało, miał napoleoński łeb i takież same dalekosiężne plany. Jeszcze nie wylazł z tego zabłoconego „kurnika”, a już śniła mu się własna mała huta, w której odlewano by korpusy silników. Cała nasza trójka została zobowiązana do absolutnej dyskrecji, bowiem na wykonywanie projektów czegokolwiek należało posiadać odpowiednią urzędową licencję, zezwolenia, a Szlenk ich nie miał. Na razie. Nikomu poza samym szefem i nami trzema nie wolno było wchodzić do pokoiku na strychu. Wśród pracowników kurnika rozpuszczono wersję, że na górze opracowuje się nowe schematy łączeń elektrycznych przy przewijaniu rotorów, a w rzeczywistości mieliśmy tu kopiować wszelkie części silników po to, by z biegiem czasu można było według tych rysunków technicznych wykonać formy odlewnicze. Najpierw jednak należało nauczyć Alka i mnie podstaw kreślarstwa. Szło nam to nawet dość spraw nie, ale zajęło parę tygodni. Na początku 1942 roku przez Zagłębie, a więc i przez Grodziec, przewaliła się nowa fala masowych aresztowań. Niemcy wyciągali ludzi z mieszkań w środku nocy. Trzy styczniowe noce odcisnęły się w psychice ludzi krwawą pieczęcią. I znów zaczęły do zrozpaczonych rodzin napływać lakoniczne kartki z wydrukowanym tekstem zmarł na zawał serca, zmarł na zapalenie płuc. Pieczątka nadawcy była prawie zawsze ta sama: „Konzentrationslager Auschwitz”. Szpitale Zagłębia i budynki szkolne, zajęte na potrzeby wojska, zapełniły się rannymi z frontu wschodniego. Teraz dopiero można było naocznie się przekonać, jak straszliwie potrafi ranić generał Mróz. Amputacje odmrożonych nóg, rąk wytrącały z szeregów Wehrmachtu, co najmniej tyle samo ludzi, ile rosyjskie kule. Gdy przed szpitalami zatrzymywały się karetki i wynoszono z nich jęczących żołnierzy, zagłębiacy mieli kamienne twarze, zaciśnięte usta i ani krzty współczucia w chłodnym spojrzeniu. Ucichły fanfary zwycięstw, zaś w komunikatach Kwatery Głównej Wehrmachtu zaczęły się pojawiać coraz częściej nowe określenia: „z góry zaplanowane skracanie frontu” lub „ciężkie walki obronne”. Niemcy wyraźnie tęsknili do wiosny. Gdy tylko nadeszła, jeszcze nieśmiała, z chłodnym słońcem, w kurniku zagotowało się. Gruchnęła bowiem wieść, że „stary” przenosi firmę do Dąbrowy Górniczej. Początkowo nikt w to nie wierzył, ale gdy majster Edmund a on przecież chyba dobrze wiedział potwierdził, wątpliwości zniknęły. Pracownicy kurnika podzielili się na dwa obozy zwolenników i przeciwników tej decyzji. Był to podział czysto teoretyczny, bo ani jedni, ani drudzy nie mieli najmniejszego wpływu na bieg sprawy. Zwolennicy, dostrzegając pewne mankamenty przeprowadzki, za najważniejsze uważali to, że firma się rozwija, jest Niemcom potrzebna, a więc nie grozi jej często obejmująca wiele małych przedsiębiorstw likwidacja i wywiezienie pracowników do Rzeszy. Zdaniem przeciwników przenosin, pozycja Szlenka była na tyle mocna, że likwidacja kurnikowi i tak nie groziła, zaś praca w Dąbrowie stawiała przed nami niebagatelny problem komunikacji. Dojazdy były, bowiem sprawą makabryczną. Autobus zabierał za każdym razem najwyżej jedną trzecią chętnych, i to tylko z przystanku początkowego. Zapchany do ostatniego miejsca, na następnych przystankach nie zatrzymywał się w ogóle. A w sobotę i niedzielę, bo Niemcy od Nowego Roku wprowadzili dla Polaków obowiązek pracy i w niedziele, kiedy to Polak nie miał prawa wsiąść do żadnego środka lokomocji, sprawa stawała się w ogóle nie do rozwiązania. Niebawem rozeszła się wiadomość, że „stary” kupił w Dąbrowie nieczynny młyn mechaniczny koło kopalni „Renat”. Ci, którzy widzieli budynek, mówili, że w Grodźcu nie ma tak wielkiego gmaszyska. Była to pięciopiętrowa ponura budowla z czerwonej cegły, o małych okienkach, bardzo rozrośnięta na boki. - I kto tam będzie pracował? - zastanawiał się Felek. - Przecież my się tam pogubimy. Okazało się, że Szlenk ma już tam ponad dwustu nowych robotników, a do maja przybędzie jeszcze następnych dwustu. Ci już zatrudnieni, porządkowali zagrzebany w mącznym pyle gmach, rozbijali drewniane i blaszane rury, zsypy, demontowali stare urządzenia, słowem dzień i noc przygotowywali stary budynek do nowej roli. Tymczasem zniknęli grodzieccy Żydzi. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało, jeśli zostali wywiezieni, to kiedy i dokąd. Krążyły pogłoski, że Niemcy deportowali ich do będzińskiego getta, ale przecież codziennie kilkuset grodźczan jeździło do Będzina i nikt nie spotkał tam znajomego grodzieckiego Żyda. Będzińskie getto trwało, podobno dano mu na razie spokój za cenę dziesiątków kilogramów złota, któ rym jego mieszkańcy, co jakiś czas okupywali się. Fama niosła, że Żydzi mają o połowę mniejsze przydziały żywności od Polaków, i to tylko ci, którzy gdzieś pracują, inni w ogóle nie dostają nic. - To jak oni żyją? - zastanawiała się moja matka. Przez cały marzec pustymi ulicami Grodżca znów ciągnęły, przeważnie nocą, pancerne dywizje. Uśpiona osada dygotała od huku silników. Wzmocnione patrole żandarmów pilnowały, aby Sperrseit był przez Polaków rygorystycznie przestrzegany. W ostatnią marcową niedzielę Pekin został wstrząśnięty nowym wydarzeniem. W jednym z domów robotniczych mieszkał pewien górnik grający bardzo ładnie na akordeonie. Czasem po pracy siadał na parapecie okna i grał, ku radości sąsiadów. Tak było i tego niedzielnego popołudnia, jednego z pierwszych ciepłych dni tegorocznej wiosny. Na podwórku bawiły się dziesiątki dzieci, w tym również dzieci weso łego akordeonisty, na ławkach gawędzili sąsiedzi. Naraz w mieszkaniu świeżo zajętym przez volksdeutscha z Besarabii otworzyło się jedno z okien i wychylił się nowy właściciel niezadowolony, że zakłócono mu spokój poobiedniej drzemki. Zażądał natychmiastowego zakończenia koncertu. Akordeonista odpowiedział, że jest u siebie w domu i wolno mu grać, bo przecież nie ma jeszcze godziny policyjnej. Ludzie słyszeli, jak w mieszkaniu volksdeutscha podzwaniał telefon, ale nikogo to nie zaniepokoiło. Koncert trwał. Tymczasem po kwadransie zjawili się dwaj żandarmi na rowerach. Wyprowadziwszy akordeonistę na podwórze, chwilę z nim rozmawiali, a następnie spokojnie wyjęli z kabur pistolety i strzelili. Nie spoglądając nawet na zabitego, wsiedli na rowery i odjechali. Na podwórku zapadła cisza, której nikt nie miał odwagi przerwać. O bestialstwach Niemców opowiadano sobie wiele, ale żeby zabić człowieka tylko dlatego, że grał na instrumencie i w biały dzień przeszkodził w drzemce volksdeutschowi? W końcu marca nasze biuro wykonało pierwsze rysunki kilku bardziej skomplikowanych silników, które przewinęły się przez „kurnik”. Parę dni później Szlenk przeniósł ostatecznie swoją firmę do Dąbrowy. Grodziecki „kurnik” został zlikwidowany. Ponury budynek z czerwonej cegły z małymi okratowanymi oknami z miejsca otrzymał nazwę Sing-sing. Każde jego piętro zajmowała jedna bardzo długa hala, w której mogło pracować jednocześnie stu i więcej ludzi. Ten nowy lokal zlikwidował pracę na zmiany. Biuro techniczne (tu już występujące legalnie, bo Szlenk uzyskał odpowiednie zezwolenia) zajmowało część czwartego piętra i składało się z czterech w miarę jasnych pokoi, w których pracowało przy rajzbretach piętnaście osób. Teraz dopiero okazało się, ile racji mieli pesymiści. Znów wstawałem przed szóstą, aby o wpół do siódmej rozpaczliwie szturmować autobus. Kiedy miejsca zajęli Niemcy, volks- i reichsdeutsche, o pozostałe rozpoczynała się walka na łokcie i pięści. Przeważnie wychodziłem z niej przegrany. A za godzinę zaczynała się praca w Sing-singu odległym o siedem kilometrów. Biegłem, więc na Grodziec, wpadałem zdyszany do babci, łapałem damkę i pedałowałem po śliskiej klinkierowej jezdni. Wolałem bowiem ryzykować bolesny upadek niż spotkanie oko w oko z volksdeutschem, komisarzem od dyscypliny, który potrafił zabrać listę obecności nawet pięć minut przed ósmą. W pierwszych dniach kwietnia ożyły na ulicach, martwe w okresie zimy, niemieckie szczekaczki. Wypłowiałe ubiegłoroczne mapy, ledwo widoczne za zakurzonymi szybami gablot, zastępowano nowymi, szyby przetarto. Niemcy rozpoczęli w Rosji nową gigantyczną ofensywę. Co prawda, pierścień zaciśnięty wokół Leningradu nie dał żadnego efektu, bohaterskie miasto broniło się desperacko, co prawda, pod Moskwą trzeba się było cofnąć i zrezygnować nawet z oglądania wież Kremla przez lornetki, ale za to przez stepy i kołchozowe pola nad Dnieprem i Donem, w ciężkich walkach z ustępującymi dywizjami sowieckimi, równo parły na wschód zwycięskie czołgi feldmarszałka Mannsteina. Głośniki na ulicach ryczały, a żandarmi znów przepinali na mapach rzędy kolorowych szpilek. Pewnego majowego dnia, pod koniec pracy, w wielu przedsiębiorstwach Dąbrowy wydano polecenie, aby wszyscy zatrudnieni zamiast do domów udali się na jeden z placów miasta. Ostrzeżono, że każdy, kto będzie próbował wymigać się, zostanie natychmiast wywieziony na roboty do Niemiec. Spędzony w ten sposób tłum stał gęsty i spokojny. Pod dwoma dużymi kasztanami czworobok wolnego miejsca ochraniali żandarmi w hełmach. Między dolnymi koronami obu drzew była przerzucona drewniana belka z pięcioma konopnymi sznurami każdy zakończony pętlą. Śmiertelna cisza zaległa plac. Pięć wiszących powrozów przykuło wzrok kilku tysięcy zgromadzonych tu pod przymusem ludzi. Będą wieszać. Kogo? Za co? Z wyciem syren motocykle policyjne wbiły się w tłum i rozcięły go aż do czworoboku żandarmów, a odkryte ciężarówki przejechały szybko za nimi. Na jednej stało dwóch, na drugiej trzech cywilów z rękami w tyle, otoczonych tłumkiem w mundurach feldgrau. Oficer w hełmie warknął, żandarmi wykonali zwrot i z twarzami odwróconymi do tłumu szczęknęli zamkami karabinów. Tłum szarpnął się do tyłu. Ale dalszych komend nie było. Ciężarówki zatrzymały się tuż pod sznurami, opadły klapy wozów, żołnierze zeskoczyli, zostali tylko skazańcy, każdy pod opieką jednego Niemca. Ci szybko założyli pętle na szyje cywilów i także zeskoczyli z samochodów. - Za przestępstwa popełnione przeciwko potencjałowi wojennemu III Rzeszy - krzyczał po niemiecku oficer w wysokiej czapce, a tłumacz powtarzał to przez megafon - pięciu polskich bandytów zostało skazanych wyrokiem sądu doraźnego na karę śmierci. Wyrok będzie wykonany natychmiast. Warknęły silniki wozów na wyższych obrotach. - Niech żyj e Pol... Szarpnięte do przodu wozy wyrwały spod nóg skazańców punkt oparcia i zdusiły wysoki krzyk. Postronki napięły się, belka lekko ugięła i chwilę drgała. Ktoś krzyknął, może poznał na jednej z lin bliską lub znajomą osobę. Ale cały tłum milczał, jakby wszystkim odjęto zdolność wydania jakiegokolwiek głosu. Szczeknęła komenda, dwuszereg żandarmów złamał szyk i władował się na puste ciężarówki. Warknęły silniki. Pod pięcioma wywyższonymi nieco ponad tłum skazańcami stało w szerokim, wartowniczym, pruskim rozkroku czterech żandarmów w hełmach, z rękami w czarnych rękawiczkach na kolbach i magazynkach schmeisserów. Naraz ci najbliżsi, z pierwszych szeregów, uklękli. Fala łamiącego się tłumu szła jak kręgi po wodzie. Ludzie klękali bez słowa, a potem, po dłuższej chwili, zaczęli wstawać i rozchodzić się w absolutnej ciszy. Nadszedł czerwiec. Zakłady Szlenka objęły swoimi usługami nie tylko całe Zagłębie Śląskie, czyli regencję katowicką, ale zlecenia zaczęły nadchodzić także z regencji opolskiej. Biuro techniczne miało pełne ręce roboty z kopiowaniem coraz to innych modeli. Im, więc dłuższy był dzień, tym bardziej wydłużano czas kreśleń. Powroty moje do domu o siódmej wieczorem, a nawet później, stały się zjawiskiem normalnym, tak jak i praca w niedziele. Upalny lipiec potęgował zmęczenie, ale urlopu nie dostał nikt, bo nikt o urlop nie prosił. Czy Polak miał w ogóle prawo do urlopu, do jakiegokolwiek wypoczynku? O pójściu nad Brynicę można było tylko pomarzyć. 22 lipca była środa. Gdy otworzyłem oczy, nim cokolwiek zdołałem zrozumieć, zauważyłem przez otwarte drzwi swego pokoju, że w kuchni jest trzech obcych osobników, a w drzwiach sypialni stoi przerażona matka, jeszcze w nocnej koszuli. - Sumeśta wysiedlyni - wrzeszczał wysoki drab w mundurze Schupo.[Schutzpolizei policja ochronna.] - Bagaż, zwanzig [Dwadzieścia] kilo na osoba, fiinfzehn Minuten Zeit.[piętnaście minut.] Und raus![I precz!] Trzasnął drzwiami kuchennymi i wybiegi, pozostawiając dwóch Niemców z karabinami. Byli po cywilnemu, tylko na rękawach mieli żółte opaski z czarnym nadrukiem "Hilfspolizei" [Policja pomocnicza.] Mama, jak zwykle, wykazała największą przytomność umysłu. Ojciec i ja ubieraliśmy się szybko według jej wskazań.A ona już pakowała najpotrzebniejsze rzeczy do trzech walizek, dla każdego osobno. Czas płynął. Piętnaście minut to bardzo niewiele, dwadzieścia kilogramów to nic w porównaniu z wagą dorobku całego życia. Naraz jeden z tych z „Hilfpolizei” powiedział półgłosem do matki: - Mota dobrych sunsiadów? - Mamy. - To na co czekota? Trza wynosić do nich wszystko, co się do. Niemcom to chceta ostawić? Tylko żeby ten wściekły pieron nie widzioł. I obaj zaczęli z wielkim zainteresowaniem wyglądać przez kuchenne okno na podwórze. Mamie nie trzeba było powtarzać dwa razy. Z otwartej szafy jednym zamachem ramion wygarnęła, co tylko wisiało na wieszakach. Ja opróżniałem bieliźniarkę, tata niósł przed sobą cały tobół pościeli, kołdry, poduszki, koce. Na podłodze w kuchni sąsiadów usypaliśmy w kilka minut wielki stos. Mieszkanie zostało ogołocone tak, że na łóżkach błyszczały gołe sprężyny, a w szafach i szufladach zostały tylko deski. Zdążyłem także opróżnić całą swoją szafkę, zbiór znaczków pocztowych wsunąłem do walizki i wtedy, w samym rogu, dostrzegłem już prawie zapomniane, ukrywane tam przed okiem rodziców przedmioty. Był to orzełek z czapki oficerskiej wujka i trzy naboje z ojcowego, oddanego przed trzema laty policji pistoletu. „Jeśli zostawię, to znajdą, więc lepiej zabrać” pomyślałem i wsadziłem je do kieszeni. Jeszcze jedno pożegnalne spojrzenie na pudło z ołowianą armią, na moją rówieśnicę-araukarię i... - Leci tyn gizd - ostrzegł jeden z cywilów. - Trza wychodzić, bo jakby tu zobaczył, co nic ni ma, to pierona, dołby nom. Rzeczywiście od parteru niósł się po całej klatce wrzask schupowca. Gdy posapując dotarł na drugie piętro, ja z rodzicami, i trzy walizki, staliśmy już na korytarzu, zaś jeden z cywilów kończył właśnie zamykać drzwi, przekręcając klucze w zamkach. - Fertig [gotowe] - zaraportował schupowcowi. Ten schował pęk kluczy do kieszeni, wyjął pasek papieru z czerwonymi stemplami, zapieczętował mieszkanie, a potem jeszcze wziął w rękę każdą z trzech walizek i sprawdził, czy aby nie przekraczają nakazanych dwudziestu kilogramów. - Raus! - wrzasnął. Był wczesny ranek, słońce już pięło się w górę po bezchmurnym niebie, promienne, jasne. Mimo tej bardzo wczesnej pory cały Pekin, a jak się potem okazało i Grodziec, był już na nogach. Ludzie stali przed domami, wyglądali przez okna i w milczeniu, wzrokiem odprowadzali wywożonych. Choć nie całkiem w milczeniu. Raz i drugi, gdzieś zza mijanego domu, dochodziły okrzyki moich kolegów: - Trzymaj się, Czarek! - Nie martw się, wrócisz tu jeszcze! A my szliśmy objuczeni walizkami, pod eskortą. Na razie nic nie wskazywało, że jeszcze kiedyś tu wrócimy, ale okrzyki dodawały otuchy. Przemarsz wśród milczących szpalerów ludzi trwał dobre pól godziny. Schupowiec denerwował się, ponaglał, ale matka go wyraźnie lekceważyła gdy tylko zmęczyła się nieco, stawiała walizkę, wyjmowała z torebki inhalator i dotąd pracowała pompką, aż płytki oddech się wyrównał. Tata i ja chcieliśmy nieść na zmianę walizkę mamy. - Zostawcie - zaprotestowała kategorycznie - skoro chcą wywozić takich jak ja, muszą ponosić konsekwencje. Do pustej od lat mojej szkoły przy ulicy Kołłątaja doprowadzono nas pod ścisłym konwojem. Ale tego dnia szkoła nie była pusta. Otoczona licznymi posterunkami ściągniętych skądś spoza Grodźca policjantów, rozbrzmiewała nerwowym szeptem. Zgromadzono tam już kilkadziesiąt osób: tych, którzy zajmowali jakieś wyższe stanowiska w kopalni lub cementowni, tych, którzy uparcie odmawiali podpisania volkslisty, oraz jeszcze takich, o których wiadomo było, że mają duże, ładnie umeblowane mieszkania. Nasza rodzina spełniała wszystkie trzy warunki. - Co z nami zrobią? - to pytanie powtarzało się ze wszystkich stron. Możliwości było wiele od wywiezienia tuż za Myszków, za granicę z GG, i puszczenia wolno, aż do wysadzenia za oświęcimską bramą, z cynicznym napisem „Arbeit macht frei” [praca czyni wolnym], i popędzenia stamtąd prosto do gazu. W nerwach i niepewności mijały kwadranse, a ludzi sprowadzanych pod zbrojną strażą ciągle przybywało. - Czarku, tam za płotem stoi twoja babcia i prosi, aby ktoś wyszedł - poinformował mnie buszującego po korytarzach swej dawnej szkoły jeden z nowo przybyłych. Widocznie ktoś już dał znać babci, że nas wywożą. Tylko jak tu wyjść z budynku? Przy każdych drzwiach stał żandarm. I naraz zupełnie niespodziewanie napatoczył mi się jeden z „naszych” ludzkich cywilów z Hilfspolizei. - Proszę pana, moja mama musi wyjść do ubikacji, a to jest na podwórku. Czy może ją pan wyprowadzić? Ślązak chwilę się wahał. - No dobra, ino wartko. Pobiegłem do drzwi salki, w której umieszczono naszą rodzinę. - Mamo, ten pan może cię wyprowadzić - mówiłem prędko, pokazując na cywila. - Ale... - zaczęła zdumiona matka. - Mamo, wychodź szybciej - przerwałem jej natychmiast - powiesz mi po powrocie, bo pan się spieszy. Mrugałem do niej przez cały czas tak bezczelnie, że wreszcie połapała się w sytuacji i wyszła. Przechodzącej koło mnie w drzwiach szepnąłem jeszcze: - Babcia czeka przy ptocie. Potem staliśmy z ojcem kilka długich minut przy oknie na korytarzu i patrzyliśmy na puste podwórko, po którym od czasu do czasu przechadzał się żandarm z czarnym wilczurem. I naraz naszło mnie szeroką falą wspomnienie. Przecież to tak niedawno, cztery lata temu, na pustym w tej chwili maszcie, z dyndającą luźno linką, trzepotała Biało-Czerwona, my zaś maszerowaliśmy w czwórkach i wybijając równy rytm, śpiewaliśmy: Mamy rozkaz cię utrzymać, Albo na dnie, na dnie twoim lec, Albo na dnie, z honorem lec. A później ten koszmarny, deszczowy, październikowy dzień i Kovaltschickova z pąsem na twarzy, z wyrzuconą do przodu łapą wołająca: „Heil Hitler!” i wrzeszcząca: „Hier ist Deutschland! Deutschland! Deutschland!”. Teraz trzecie spotkanie ze starą budą. Wróciła spłakana mama. - Jakiś Niemiec nas przepędził, zdołałam tylko z mamą zamienić kilka słów. Dała nam trochę pieniędzy od ciotki Dworaczkowej i dla ciebie, Czarku, torebkę pełną pestek ze słonecznika, aby ci się nie nudziło. Rzeczami u sąsiadów mama się zajmie. Króliki z naszej komórki przeniesie do siebie jeszcze dziś. Ten nasz Niemiec nie wie, co z nami będzie, mówi, że oni mają tylko rozkaz dostarczenia nas do będzińskiego więzienia. A potem już inni nas przejmą. - Do więzienia? - zmartwił się ojciec. - Trzeba przejrzeć kieszenie, czy nie mamy przy sobie czegoś, co mogłoby się im nie spodobać. Chodź, Czarku, ze mną. - Zaraz wracam krzyknąłem już z polowy korytarza. - Gdzie ty pędzisz? - zdziwił się tata. - Kolegę zobaczyłem, zaraz wracam - odkrzyknąłem i wpadłem do pierwszej lepszej sali. - Ten nasz piekielny Piotruś znów coś kombinuje - stwierdził niezadowolony ojciec i wrócił z matką do walizek. A ja tymczasem rozglądałem się po pozbawionej ławek sali, zapełnionej tobołkami, walizkami i ludźmi. Znałem ich wszystkich, wszak Grodziec był małą osadą, ale kolegi nie dostrzegłem żadnego. Nie było tu też sprzętu, który by mógł mi posłużyć za schowek. Na parapecie okna, w zrudziałych doniczkach, stały badyle od trzech lat nie podlewanych pelargonii. Zacząłem, więc z wielkim zainteresowaniem wyglądać przez okno, jednocześnie palcem badając ziemię. Była twarda jak kamień. Ale trudno, innego miejsca nie udało mi się znaleźć. Ostrą krawędzią orzełka wzruszyłem nieco wierzchnią skorupę, a następnie całą siłą kciuka zacząłem wciskać rewolwerowe pociski. Szło opornie. Orzełek dał się ukryć łatwiej, był płaski i miał ostre krawędzie. Gdy już wyrównałem ziemię w doniczce, usłyszałem nad uchem szept: - Jeśli już skończyłeś, to chodźmy. Obejrzałem się szybko. Stojący obok ojciec także wyglądał z uwagą przez okno. Około południa pod szkolę zajechały podwody zarekwirowane przez Niemców w Grodźcu i zaczęto na nie ładować wywożonych. Wszystko było zgodnie z niemieckim porządkiem na każdą furę dwie wysiedlone rodziny, dwóch żandarmów i pies. Rząd kilkunastu jadących powoli wozów stworzył karawanę kilkusetmetrowej długości. Głucho dudniły po klinkrowej czerwonej nawierzchni okute metalowymi obręczami koła. Po obu stronach ulic stał tłum ludzi, wielu z nich płakało. Na stopniach kościoła ksiądz, mój katecheta, podniesioną w górę dłonią kreślił w powietrzu znak krzyża. Wozy turkotały, a przed moimi oczyma pojawiły się niedawne obrazy. Właśnie na podwórku szkolnym, już na stokach Dorotki, było to ognisko, po którym szliśmy pojedynczo do ruin kościółka na szczycie, by powtarzać niezapomniane słowa: „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim, i być posłusznym Prawu Harcerskiemu”. Albo te wyniosłe topole prowadzące do pałacowej bramy majątku Ciechanowskich. Jeszcze dziś widać na ich pniach jaśniejsze plamy, to ślad po naszych toporkach, gdy odłupywaliśmy wielkie kawały grubej na dłoń kory, aby potem w miękkim tworzywie dłubać szewskimi nożami kadłuby smukłych żaglowców. A tu, pod krzyżem, cztery lata temu w lutowe mroźne południe, wśród falującego tłumu stała wyrównanym dwuszeregiem kompania honorowa i prezentowaniem broni oddawała hołd trumnie wujka Edka, którą z ciężarówki przekładano na lawetę armatnią. Gdy pod kołami zadudnił bruk Gzichowa, będzińskiego przedmieścia, matka spojrzała na wypiętrzenie Dorotki i cicho zapłakała. Umieszczono nas w trzech salach baraku przy browarze, bo tam była filia będzińskiego więzienia. Trzypiętrowe, żelazne, przeraźliwie skrzypiące łóżka, cuchnący kubeł w rogu celi i kilkadziesiąt zdenerwowanych osób. Rano lura zwana kawą i małe gomółki lepkiego kitu, w południe chochla wrzątku z listkami zapiaszczonej kapusty, a na kolację nic. Przez zakratowane okienko widać było dwa rzędy drutu kolczastego, fragment bociana z lufą erkaemu i talerz reflektora. W nocy z sąsiednich cel dochodziły jęki. Na drugi dzień rano odebrano nam wszelkie dokumenty i z tą chwilą przestaliśmy istnieć. Bo w III Rzeszy liczył się dokument, człowiek innej narodowości niż niemiecka był tylko nędznym do niego załącznikiem. Zaraz też grodźczan wypędzono na przylegający do więziennego płotu olbrzymi zagon kapusty i otoczeni strażnikami, przez dziesięć godzin, w upale, bez wody, obieraliśmy zielone jeszcze główki z tłustych, bardzo licznych liszek. Zgłodniali ludzie, wykorzystując nieuwagę wartowników, zaczęli obrywać liście i jeść je. Łagodziło to głód, ale pierwsze objawy dolegliwości żołądka dały o sobie znać już nazajutrz. My tego uniknęliśmy, gdyż rodzicom udało się zapanować nad głodem, a ja oszukiwałem żołądek pestkami słonecznikowymi od ciotki, Andzi, którymi miałem wypełnione kieszenie. Tak było przez trzy kolejne dni. W sobotę wieczorem przypędzonych dopiero, co z pola ludzi poderwał krzyk na korytarzu i szczęk kluczy w drzwiach. - Alle Polen raus! [wszyscy Polacy, precz!] Wypchnięto wszystkich na oświetlony reflektorami dziedziniec, uformowano kolumnę, otoczono strażnikami, znów rozszczekały się owczarki alzackie, zgrzytnęła brama i popędzono nas w stronę pociągu. Po pół godziny zadrutowano drzwi towarowych wagonów na będzińskiej bocznicy. Ludzie siedzieli stłoczeni w absolutnej ciemności. Po jakimś czasie stuknęły zderzaki, wagony drgnęły i potoczyły się. Podróż trwała całą noc. Nikt nie spał, przez szpary w drzwiach starano się zorientować, dokąd jedziemy. Widocznie wagony podłączono do jakiegoś osobowego pociągu, bo skład zatrzymywał się na każdej większej stacji, a do nas docierały nie wyraźne zapowiedzi odjazdu podawane przez megafon. Transport wysiedlonych był pilnie strzeżony. Prawdopodobnie konwój jechał w brankardach lub na stopniach, bo gdy tylko pociąg stawał na stacji, przed zadrutowanymi drzwiami wagonu zjawiał się, jak spod ziemi, żandarm w hełmie, ze schmeisserem na piersi i stojąc w rozkroku odganiał wszystkich ciekawskich. - Gleiwitz! Oppeln! Breslau! - anonsowali co jakiś czas ci, którzy czatowali przy szparze i mogli odczytać stacyjne tablice. Przysnąłem trochę przed świtem, a gdy się obudziłem, stwierdziłem, że pociąg stoi, a w wagonie jest stosunkowo jasno. Przez liczne szpary ostrymi smugami wpadały do ciemnego wnętrza słoneczne promienie. Jesteśmy w jakimś Sagan. Stoimy tu już od dwóch godzin. Zegarek ojca wskazywał kilka minut po siódmej, gdy szczęknęły odsuwane wrota wagonów. - Alle Polen raus! - rozległa się znajoma komenda. Zmęczeni ludzie, głodni, brudni, zarośnięci, o zdrętwiałych kończynach, oślepieni nagłym światłem słońca, zaczęli wypełzać z czarnych wagonów jak zwierzęta. Niemcy krzyczeli, poszturchiwali kolbami, owczarki szczerzyły zęby, gdzieś ktoś pła kał, wyrzucano z wagonów bagaże. Na boku, w towarzystwie kilku starszych rangą żandarmów, stał oparty o laskę niski szczupły cywil w binoklach, pumpach i rozpiętej pod szyją koszuli. Stał, patrzył, nic nie mówił, tylko twarz coraz bardziej nabiegała mu krwią. Milczał do chwili, gdy bezładny tłum ustawił się w długą kolumnę. - Czy wyście powariowali? - krzyknął tak, że wszyscy umilkli, a najstarszy żandarm stanął na baczność. Kogo wyście mi tu przywieźli? Ludzi do pracy? W takim stanie? Bez uprzedzenia? Ja przecież nie mam dla nich przygotowanych miejsc, żywności, służby sanitarnej. Gdzie wy pracujecie? W żandarmerii niemieckiej czy w burdelu? - a widząc, że żandarm się żachnął i chce mu przerwać, krzyknął jeszcze głośniej: - Milczeć! Teraz ja mówię. To jest sabotaż. Ja na was złożę meldunek do ministra Sauckla. [Hitlerowski minister do spraw pracy przymusowej. Wrzeszczał gardłową niemczyzną, a ojciec i ci, którzy znali niemiecki, szeptem przekładali wszystko najbliższym. Musiał to być ktoś bardzo znaczny, bo beształ żandarmów panów życia i śmierci w Zagłębiu jak szczeniaków, a ci tylko purpurowieli na twarzy, sznurowali usta, ale ani jeden ich nie otworzył. - Gdzie dokumenty transportu? - wrzeszczał Niemiec, a gdy podano mu jakieś papiery, podpisał bez słowa. - Trzeba przeliczyć bąknął żandarm. - To wy za nich dotąd odpowiadaliście. Jeżeli wam nikt nie uciekł, o resztę się nie martwcie. Za pięć minut nie chcę widzieć na peronie ani jednego psa, ani jednego żandarma. Zrozumiano? - Jawohl [rozkaz] - sprężył się podoficer. Wnet szarozielona kolumna konwoju odmaszerowała, ale już bez niemieckiej buty. Wtedy ten w binoklach zwrócił się do przywiezionych: - Przyjaciele, towarzysze pracy - zaczął i wszyscy zgłupieliśmy. Tak mówił do nas wysoki urzędnik, do nas, a przecież byliśmy tylko Polakami. - Przepraszam was za ten bałagan. Musimy chwilę poczekać, bo transport przyszedł bez uprzedzenia, a mnie wyciągnięto dosłownie z łóżka. Jesteście głodni? Zapanowało milczenie. Nagle ktoś z tłumu krzyknął po niemiecku: - Jesteśmy Polakami, czyli zawsze głodni. - Rozumiem odparł Niemiec. Zaraz dostaniecie śniadanie. Nie będzie ono sute, bo jest wojna, nie byliśmy przygotowani na wasz przyjazd, ale co mamy, to wam damy. Czy nikt nie jest chory? - zapytał. Wszyscy milczeli. Wiedziano przecież, co Niemcy robią z chorymi. A on pytał dalej: - Czy chcecie jeść tutaj, czy w parku? Ludzie spojrzeli po sobie. Czy on kpi? Ale jak się bawić, to się bawić. - W parku - odkrzyknęliśmy. Wobec tego, idziemy zakomenderował i ruszył ku tunelowi dworcowemu. Wtedy dopiero dostrzegliśmy, że Niemiec utyka na jedną nogę. Tłum szedł za nim powoli, rozsypaną, bezładną gromadą, a nie jak dotąd ściśnięty między żandarmami i psami. Nikt nie popędzał, nie przyspieszał, nie krzyczał „raus”. A ludzi było ze trzy setki, bo do transportu wysiedlonych z Grodźca dołączono wagony wype nione ludźmi z Sosnowca i Dąbrowy Górniczej. Zaraz za dworcem rozciągał się niezwykły park, z japońskimi, łukowymi mostkami nad cichym strumykiem, krzewami w powodzi kwiatów. Zewsząd dochodził śpiew ptaków. Istny raj. Gdzieś z oddali podzwaniała sygnaturka kościoła wzywając wiernych na niedzielne nabożeństwo. Niemiec rozmawiając z ludźmi, niczym przewodnik prowadzący liczną wycieczkę, kierował się ku półkolistej widowni okalającej amfiteatralnie muszlę koncertową. Miejsce było ustronne i puste o tej porze. Wszyscy rozsiedliśmy się, więc wygodnie. Niemiec zniknął i po chwili zjawił się w otoczeniu kilkunastu korpulentnych kobiet odzianych w białe fartuchy, ze znakiem czerwonego krzyża na rękawie. Były zadyszane od szybkiego marszu i dźwigania wielkich, wiklinowy koszy na bieliznę, wyładowanych po brzegi kanapkami. - Boże! - Biały chleb! - Masło! Ser! - O! Kiełbasa! - Patrzcie! Kawa z mlekiem! Jak cudownie pachnie! - rozlegały się dokoła szepty zdumionych ludzi. Kobiety z Czerwonego Krzyża pracowały niezmordowanie. Najpierw rozniesiono na tacach porcelanowe kubki, za nimi konwie z białą kawą, mlekiem, herbatą, a potem toczył się szereg koszy z kanapkami. Niemiec cały czas stal i pokrzykiwał: - Jedzcie tyle, aby nikt nie był głodny. Jeśli braknie kanapek, nie martwcie się, dowiozą. Mamy czas. Wasi przyszli pracodawcy zjawią się nie wcześniej jak po sumie. Co tam przyszli pracodawcy. Ważne, że jest, co jeść. Dużo i bez kartek. A jakie smaczne. Pochłaniano, więc ogromne ilości. A Niemiec dotrzymał słowa, gdy tylko w którymś z koszów ukazywało się wiklinowe dno, przynoszono następny. Wreszcie uczta się skończyła, ociężali ludzie zaczęli się podnosić i wlec za Niemcem. Weszliśmy w ulice miasteczka. Było ono urocze, czyściutkie, gdzieś w dali widniała bryła starego zamku, w niebo strzelały wysokie wieżyce kilku kościołów. Tak, spacerkiem, doszliśmy na zatrawiony podwórzec otaczający schludny domek z niemieckim godłem i napisem „Arbeitsamt”. Tu już zupełnie zgłupiałem przecież wiedziałem z zagłębiowskich doświadczeń, że w Arbeitsamcie pracują sami sadyści, zwyrodnialcy, że trzeba się ich strzec nie mniej niż gestapowców i esesmanów. A tu, w tym Sagan sam Lucyper A Arbeitsamtu okazał się najbardziej ludzkim Niemcem, jakiego dotąd spotkałem w życiu. Pod żywopłotem z jaśminu stało na trawniku kilkanaście miednic z wodą. - Mamy czas powiedział szef Arbeitsamtu. - Kto chce, niech się umyje, ogoli, pod murkiem są lustra, tu można dostać mydło. Ręczniki i brzytwy macie chyba własne. Tam jest szlauch z wodą, kto się umył, niech odda miednicę następnemu. Siadajcie, odpoczywajcie, ja mam teraz trochę roboty. Zniknął we wnętrzu domu. Ludzie tymczasem zabrali się do mycia, otwierali walizki, wyciągali świeże koszule, bieliznę, ręczniki, golili się, zmieniali skórę. - Popatrz - mówiła matka wyraźnie oczarowana Niemcem. - Taki sympatyczny, w ciągu dwóch godzin potrafił odmienić tylu zrezygnowanych, śmiertelnie zmęczonych ludzi. To dobry człowiek. - Nie, to tylko Niemiec znający swój fach. Dobry handlarz niewolników - ojciec wyraźnie nie podzielał złudzeń mamy. - A czym on tu handluje? Krzywdzisz człowieka - obruszyła się matka. - Posłuchaj tych rozmów telefonicznych - tata ruchem głowy wskazał na otwarte okno. On się nawet nie krępuje, mówi całkiem głośno. Niemiec, rzeczywiście stojąc w otwartym oknie, rozmawiał z kimś przez telefon: - Ja wiem, że dzisiaj niedziela, ale transport przyszedł niespodziewanie, nie mogłem go więc przesunąć na inny dzień. To ludzie silni, akurat tacy, jakich pan potrzebuje. Zdrowi, chętni, prezentują się dobrze. Niech pan przyśle zarządcę, aby wybrał to, co panu będzie odpowiadało. Właśnie do pana dzwonię pierwszego, aby miał pan większy wybór. Najedzeni, umyci, ogoleni i odświeżeni ludzie mieli wesołość na twarzy i wierzyli w dobrego Niemca. A on, jak przekupka na targu, polewająca co chwilę wodą podsychające na słońcu rzodkiewki, dbał tylko o to, aby towar, który miał sprzedać, prezentował się dobrze, robił jak najlepsze wrażenie na klientach, aby nic nie zostało na składzie. Tymczasem z budynku wyszły młode urzędniczki, ściągnięte widać także alarmowo do urzędu, i zaczęły porządkować jeszcze myjące się towarzystwo. Poprosiły o ustawienie się rodzinami. Następnie zapisywały, z ilu osób składa się każda rodzina, ich wiek, umiejętności, zawody, czy wszyscy są zdrowi. Naprzeciwko Arbeitsamtu, po drugiej stronie ulicy, wypiętrzała się w górę strzelista gotycka wieża kościelna. Buchnął stamtąd mocny, chóralny śpiew wskazujący, że msza dobiegła już końca. Stangreci licznych pojazdów, ukrytych dotąd w cieniu kasztanów za kościelnym murem, zaczęli zajmować miejsca na kozłach i trzymając krótko w lejcach wypasione, cugowe konie podjeżdżali pod bramę. Konie rżały niecierpliwie, biły ogonami po bokach, przebierały nerwowo kopytami. Na wieży odezwał się dzwon i z kościoła wylał się tłum wiernych. Głównym wyjściem wychodzili ci, którzy szli przez bramę prosto do powozów. Część z nich wsiadła od razu do swoich ekwipaży, które odjeżdżały z trzaskiem batów, inni oddalali powozy ruchem ręki na dawne miejsce pod kasztany, sami zaś w otoczeniu żon i dziecięcego drobiazgu przechodzili przed front Arbeitsamtu, gdzie czekał już „dobry Niemiec”.Tym razem miał nienagannie zawiązany krawat i lśniące buty, na których nie było ani pyłku po porannym spacerze na dworzec. Właściciele okolicznych majątków, tartaków, cegielni, kierownicy fabryczek, nadleśnictw wchodzili do budynku, gdzie w niewielkiej salce przygotowano dla nich skromny poczęstunek. Panie i dzieci obstąpiły napoje chłodzące, panowie zgrupowali się przy małych kieliszkach z wódką, ale pili symbolicznie, bo dzień był upalny. Przegryziono jedną i drugą kanapkę i gdy już nikt z kościoła nie wychodził, szef Arbeitsamtu wszedł do salki, coś krótko powiedział i poprosił gości na podwórze. Wysypali się gromadą, wesoło rozmawiając. Panie w eleganckich letnich sukienkach, zadbane, w dobrym makijażu, choć wśród nich dało się zauważyć jakby umundurowane biała bluzka, czarna spódnica, płaskie pantofle, ani krzty pudru i szminki, włosy gładko zaczesane. Od nich, od ich ruchów, sposobu chodzenia, mówienia, spojrzenia, biła pewność siebie. To była kadra nowych Niemiec. W gronie mężczyzn przeważali starsi panowie w bryczesach i wysokich butach czy też mimo upału w wełnianych szarych kurtach z zieloną lamówką, guzikami z jeleniego rogu i w kapelusikach z piórkiem. Kilku miało zatknięte za pas puste rękawy koszul, bluz czy marynarek. Dość liczna była grupa niedorostków z Hitlerjugend, a także dzieci rozwrzeszczanych, biegających, pełnych gotowości do psikusów. Szli wolno wzdłuż siedzących na trawie ludzi, pogrupowanych rodzinami, zatrzymywali się co chwilę, a „dobry Niemiec” udzielał krótkich informacji. Nie, nazwiska i imiona nie były tu ważne. Liczyły się wartości użytkowe. - Rodzina pięcioosobowa, mężczyzna inżynier, żona gospodyni, troje dzieci: dwanaście, piętnaście i szesnaście lat. Zdrowi. Aryjczycy. Cena sto piętnaście marek... Rodzina sześcioosobowa, mężczyzna tokarz, żona gospodyni, matka żony krawcowa, umie pielęgnować dzieci. Syn szesnaście lat, zna się na elektryce; córka czternaście lat. Zdrowi. Aryjczycy. Cena sto sześćdziesiąt marek. I tak szedł, rekomendował towar, podkreślał jego walory. Tłumek klientów komentował półgłosem, już na swój użytek, dodatnie cechy przyszłego nabytku. - Nie szkodzi, że młoda, na pokojówkę by się nadała. - Ten chłopak zająłby się końmi. - Dziadek już stary, ale byłby dobry do pastowania podłóg. - Tato, tato, weźmy tych - dopominała się mała, może siedmioletnia dziewczynka, uczepiona jedynej ręki ojca. Twarzyczkę miała jak z obrazka, otoczoną jasnymi anglezami. - Weźmy ich, tam są dzieci. Będę się miała, z kim bawić. Będę miała swego własnego Polaka. Zachwalanie towaru trwało nadal, ale niektórzy kupcy już nie słuchali. Wracali do upatrzonych wcześniej rodzin i zaczynali oględziny. Teraz dziedzice stali na boku, a szczegółami zajmowali się zarządcy czy folwarczni nadzorcy. Ci byli już mniej dystyngowani. Właśnie przed moimi oczyma, po sąsiedzku, dobijano targu. Zarządca, wielkie, rude chłopisko w krótkich skórzanych spodenkach bawarskich, z grubymi szelkami na białej koszuli, obmacywał fachowo bicepsy mężczyzny. Potem kazał przejść kilka kroków jego żonie, dwa czy trzy razy obrócić się, a następnie zajął się dziećmi. Chłopak z tamtej rodziny był trochę starszy ode mnie. Zarządca podniósł dłonią jego głowę do góry, mówiąc: - Du, Pole! Zeig mai deine Zahne! „Pokaż zęby!” Gdzie ja to czytałem? Przez moment zastanowiłem się. Tak, to w Chacie wuja Toma, na targu niewolników. W ten sposób sprawdzano, czy czarny towar jest zdrowy. Chłopak wyszczerzył zęby z grymasem młodego wilczka, Niemiec popatrzył, ale widać na dworze było za jasno, w ustach za ciemno, bo wsadził paluch między szczęki i chwilę sprawdzał, czy są tam wszystkie zęby. Zakończywszy oględziny podszedł do oczekujących na boku państwa i w postawie pełnej szacunku coś powiedział do starszego, szpakowatego mężczyzny. Tamten wysłuchał, skinął głową, podniósł do góry dłoń i pstryknął w powietrzu palcami. - Herr Leiter - powiedział niegłośno, ale kierownik Arbeitsamtu w mig był przy nim. - Ich nehme diese Leute mit [zabieram tych ludzi.] - rzekł wskazując na oglądaną przed chwilą rodzinę. Podawszy kierownikowi dłoń, nad którą ten pochylił się z szacunkiem, skinął na stangreta. Lekki kocz podjechał, mężczyzna pomógł wsiąść młodej pani, potem podsadził dzieci, sam wskoczył i ekwipaż zniknął w obłoku kurzu. Transakcji dokończył zarządca. Kierownik Arbeitsamtu wystawił odpowiedni dokument, uregulowano należność, a następnie powożona przez zarządcę bryczka odjechała wraz z zakupioną rodziną i bagażami w ślad za koczem dziedzica. Targ trwał dalej. Niektórzy z kupujących chcieli nabywać tylko część rodzin, brakowało reflektantów na rodziny z dziećmi. Ale Niemiec w binoklach był twardym sprzedawcą, nie zgadzał się na rozdzielanie rodzin. - Widzisz, on nie jest taki zły - mówiła obserwując to matka. - Przecież on ułatwia sobie życie - obstawał przy swoim zdaniu ojciec. Jeżeli dopuści do rozdzielenia rodzin, to, co zrobi z dziećmi? Zanim je umieści w jakimś zakładzie, to wiesz, ile będzie miał latania? A tak, czysta robota. Nami dotąd nie zainteresował się nikt. Może informacje dotyczące taty: rzędnik, nic innego nie umie robić”, może mój mikry wygląd, ale chyba najbardziej pracujący bez przerwy inhalatorek mamy i krótka uwaga: „kranke”, [chora] spowodowały, że nabywców na taki towar trudno było znaleźć. Koło południa przerzedziło się nieco na placu przed Arbeitsamtem, kilkadziesiąt rodzin zabrali w pierwszej turze okoliczni notable. Po południu zaczęli przybywać nabywcy pośledniejszego gatunku, przeważnie bogatsi bauerzy. Zjeżdżali już nie koczami, a ciężkimi wozami, czasem zapyrkotał traktor. Ich już nie przyjmowano napojami chłodzącymi czy kieliszkiem wódki prowadzeni prosto na plac, byli rzeczowo informowani o walorach towaru, a ton Niemca w binoklach stał się suchy i urzędowy. Ci nabywcy większą uwagę zwracali na tężyznę fizyczną, dokładniej sprawdzali bicepsy, zadawali bardziej dociekliwe pytania. Na twarzach zakupionych pojawiło się otępienie, wiedzieli, że jadą do ciężkiej pracy wszak nie na darmo w Zagłębiu i GG straszono wywiezieniem na roboty do bauera. W miarę jednak, jak słońce chyliło się ku zachodowi, ci, których nie sprzedano, a którzy jeszcze rano ukrywali przed urzędnikami Arbeitsamtu swoje dodatkowe umiejętności, zaczęli się nerwowo zgłaszać. Powstały, bowiem obawy, że Niemiec, gdy już wyczerpie możliwości sprzedania całych rodzin, zacznie je rozdzielać, byle upchać towar. Lepiej było iść do pracy ciężkiej, do bauera, byle razem, byle całą rodziną. Zaczął zapadać zmierzch, pod Arbeitsamt już nikt nie podjeżdżał, a na ciepłym od słońca trawniku zostały trzy rodziny: nasza, jeszcze jedna grodziecka i jedna z Sosnowca. Podenerwowany kierownik w binoklach nie odchodził od telefonu, dzwonił, zapraszał, agitował, ale chętnych nie było. Wreszcie wyszedł zgnębiony i chwilę na nas patrzył. - Co ja z wami teraz zrobię? - martwił się głośno. Nikt was nie chce wziąć. Chyba was odeślę tam, skąd przyjechaliście. Chcecie tam wrócić? - zapytał naraz. - Czy pan kpi z nas? - wyrwało się ojcu, który już nie wytrzymywał napięcia kilku ostatnich dni. - Ależ nie. Bo jeżeli zapisaliście się dobrowolnie na wyjazd do pracy w Rzeszy, to może nie chcecie wracać do swoich domów. Ale jeżeli chcecie, to zaraz przygotuję odpowiednie dokumenty. Mężczyźni pobiegli za nim do biura, a trzy matki ostatnich, nie kupionych rodzin uklękły wraz z dziećmi na trawie i z twarzami zwróconymi ku strzelistej kościelnej wieży modliły się głośno, dziękując Bogu za taki obrót sprawy. Niemiec tymczasem wystawił każdemu z nas ważny na trzy dni dokument, zaświadczający o tym, że wracamy z robót z Niemiec i mamy prawo do pomocy i opieki wszelkich władz celem spokojnego dojazdu do miejsca zamieszkania. - Ale dziś jest niedziela - zauważył tata. - A my, Polacy, w sobotę i niedzielę nie mamy prawa podróżować żadnymi środkami lokomocji. - Gdzie tak jest? - zapytał zdziwiony Niemiec. - W Rzeszy odpalił ojciec. - W Zagłębiu przyłączonym do Rzeszy. - To wy tam macie dawną Rzeszę odparł Niemiec. Na podstawie tych dokumentów macie prawo przejazdu i w sobotę, i w niedzielę. Wyznaczony urzędnik odprowadził nas na dworzec i pomógł poszukać miejsca w nocnym pociągu jadącym do Wrocławia. Przedziały były niezapełnione, ale całkiem pustego nie udało się znaleźć. Lokowaliśmy, więc swoje bagaże na półkach, cały czas zachowując milczenie. Bo polskie słowo mogło stać się powodem awantury, zaś czasu na okazanie dokumentów mogło już nie być. Zresztą moc świstka, w jaki zaopatrzył nas „dobry Niemiec”, była nie sprawdzona. Gdy napięcie nieco zmalało, kobiety zapadły w drzemkę, zaś mężczyźni, połyskując co chwila punkcikami żaru na papierosach, które w zaciemnionym wagonie świeciły jak robaczki świętojańskie, na pustym korytarzu zwołali szeptaną naradę wojenną. - Co robimy? - zastanawiał się pan z Sosnowca. - Niemcy są łobuzy, to fakt, ale mają poszanowanie dla swojego prawa. A w świetle ich prawa, jesteśmy w porządku. Wysiedlili nas, wywieźli, ale tu nas nie chciano, kazali wracać i dali nam to na piśmie. Chyba w Sosnowcu powinni to uwzględnić. - Diabli wiedzą, co wart jest ten papierek - wahał się pan z Grodźca. - Ale gdyby się okazało, że oni respektują ten dokument, to można by zaryzykować powrót. - Ja tam nie wierzę w ich dokumenty. Choćby nie wiem jak się sprawdziły, ja do Grodźca teraz nie wrócę - stwierdził mój ojciec. Ważność dokumentów mieliśmy okazję sprawdzić bardzo szybko. Oczywiście za moją przyczyną. Dobrze po północy pociąg dotarł do Wrocławia. Olbrzymi dworzec z krytymi peronami był chyba największym dworcem, jaki widziałem dotąd w życiu. A widziałem niejeden: w Warszawie, Krakowie, Poznaniu. Na pociąg do Katowic trzeba było czekać do czwartej rano. Usunęliśmy, więc bagaże w najciemniejszy kąt peronu i zbiliśmy się w ciasną gromadkę. Dopóki starczyło mi słonecznikowych pestek, łuskałem je i jakoś wytrzymywałem w jednym miejscu, ale gdy pestki, moje czterodobowe wyżywienie, wreszcie się skończyły, zacząłem się niespokojnie wiercić. Na drugim peronie stała wytworna salonka ze zwracającą powszechną uwagę obstawą. Czterech żandarmów polowych w hełmach i z metalowymi nerkami na piersiach, z dłońmi wspartymi na kolbach schmeisserów, blokowało przylegający do salonki kawałek peronu, nie dopuszczając tam nikogo z pasażerów. Na pustym skrawku spacerowali zajęci rozmową dwaj generałowie. Złote naramienniki, amarantowe lampasy spodni i takie same klapy płaszcza, który jeden z generałów miał na ramionach, wyróżniały ich od szarej żołnierskiej masy, zapełniającej dalszą część peronu. Z miejsca, gdzie stałem, niewiele było widać, a ja przecież po raz pierwszy w życiu miałem okazję zobaczyć prawdziwego niemieckiego generała. Przecisnąłem się, więc między ludźmi tak, że znalazłem na zupełnie wolnej przestrzeni. I wtedy widziałem już dobrze. - Dokumente. - Odwróciłem się błyskawicznie, ale wysoki schupowiec w śmiesznym denku na głowie, z paskiem pod brodą, trzymał mnie mocno za ramię. - Dort [tam] - pokazałem palcem na grupę siedzących na bagażach i zacząłem dukać: - Meine Eltern... haben... meine Papiere [moi rodzice maja moje dokumenty] Policjant, cały czas z ręką na moim ramieniu, podprowadził mnie we wskazanym kierunku. Na widok przybysza wszyscy pobledli, a ojciec spojrzał na mnie takim wzrokiem, że zmartwiałem. - Dokumente bitte [dokumenty proszę] - zasalutował Niemiec i zgarnął czerwone kartki podane mu przez przedstawicieli trzech rodzin. Chwilę studiował je, a potem zwrócił i znów zasalutował. - W porządku - powiedział. - Proszę jednak pilnować chłopca, aby się nie kręcił po peronie, bo jest noc, jedzie dziś dużo wojska i łatwo się zgubić. Odszedł, a ojciec syknął: - Jak nie będziesz tu przy nas cały czas, to ci tak spiorę tyłek, że nie usiądziesz. - A jednak nasze papiery są mocne - mówił z radością pan z Sosnowca. - Bo gdyby ten szkop miał najmniejsze wątpliwości, już by nas zabrał. Chyba w Sosnowcu też je uwzględnią. W Katowicach na pociąg do GG jadący przez Będzin trzeba było czekać następne trzy godziny. Co prawda, do Będzina można było dostać się tramwajem, ale kontrola graniczna na Brynicy przed Sosnowcem była ostrzejsza. Ojciec wybrał, więc pociąg. I chyba miał rację, bo cywil przed wpuszczeniem nas do wagonu zerknął jakby od niechcenia na papierki i mruknął: - Weiter! Obie rodziny nasi towarzysze niedoli ostatnich pięciu dni wierząc w moc niemieckiego dokumentu z Sagan, zdecydowały się wracać do swych domów. W Sosnowcu wysiadła pierwsza z nich. W Będzinie druga, udająca się do Grodźca. - A państwo? - zwrócił się do taty znajomy, ściskając mu dłoń przed będzińskim dworcem. - My przeczekamy kilka dni tutaj, u kuzynów. Namyślimy się. I raczej chyba nie wrócimy teraz do Grodźea. Mam też do pana prośbę, gdyby ktoś pytał, proszę mówić, że od razu podjęliśmy próbę przedostania się przez granicę do Krakowa. - Oczywiście, tak powiem, jak państwo sobie życzą. - U stryjów, którzy już wiedzieli o wywiezieniu całej naszej rodziny, przyjęto nas bardzo serdecznie, ale trochę jak ludzi powracających z tamtego świata. Gdy zapadł zmierzch, mama postanowiła iść do Grodźca. Kobiety były mniej kontrolowane przez patrole i choć w Grodźcu znał ją każdy, liczyła na to, że przebrana w za obszerne ubranie stryjenki, pod osłoną nocy przemknie się niepostrzeżenie. Trzeba było przecież uspokoić nieświadomą szczęśliwego zakończenia całej sprawy babcię Franię. Poza tym, przed wyruszeniem gdzieś w świat (jeszcze się nie mówiło gdzie, ale już było wiadomo, iż do Grodźca nie wrócimy), należało zabrać różne rzeczy osobiste, których nie zdołaliśmy zmieścić do walizek. Mama obiecywała wrócić rano. Przez całą noc nikt nic zmrużył oka. W godzinę po przyjeździe rozchorowałem się torsje, temperatura. Teraz, rozpalony od wysokiej gorączki miotałem się po łóżku, tracąc chwilami przytomność. Postawiłem wszystkich na nogi, a tu jeszcze nie pokój o mamę. Przecież autobusem pojechać nie mogła pół wozu zawsze zajmowali Niemcy, volksdeutsche, poszła, więc pieszo. Obawiano się zatem, czy dobrze zniesie te cztery kilometry, czy ktoś jej nie zatrzyma, nie będzie próbował legitymować... Rano temperatura nieco spadła. Powróciła też mama. Jej wypad do Grodźca obył się bez przygód. Wiadomości, jakie przyniosła, nie były jednak pocieszające: w naszym mieszkaniu byli już nowi lokatorzy Niemcy przywiezieni z Besarabii. Mama zapowiedziała przyjazd babci, która do wieczora miała zgromadzić potrzebne nam rzeczy, poukrywane w wielu miejscach, u różnych znajomych, aby w razie nagłej rewizji nie przepadło za jednym zamachem wszystko. Ze mną zaś było coraz gorzej. Wysoka gorączka utrzymywała się nadal, a do torsji dołączyły się bóle żołądka. Konieczne stało się wezwanie lekarza. - Mamy tu jednego znajomego - oświadczyła stryjenka. Siwy staruszek, Żyd, zjawił się zaraz po południu. Rozpoznanie było natychmiastowe: zatrucie pokarmowe. Gdy zobaczył na stoliku przy łóżku łupinki po ostatnich pestkach słonecznikowych, przyjrzał się im, powąchał i ustalił przyczynę nasiona były stęchłe. Postawienie diagnozy nie przysporzyło, więc trudności, gorzej przedstawiała się sytuacja z lekarstwami. Lekarz nie miał, bowiem żadnych uprawnień do wypisania recepty, my zaś, pozbawieni dokumentów, w pojęciu niemieckiej administracji nie istnieliśmy. Zaczęto, więc leczyć mnie tym, co było pod ręką w domowej apteczce. Wieczorem przyjechała babcia. Przywiozła tragiczne wiadomości o losach rodziny, która wczoraj zdecydowała się powrócić do Grodźca. Swoje mieszkanie zastali już zajęte przez Niemców, a burmistrz polecił ich odwieźć pod konwojem żandarmów wprost do Oświęcimia. - Kolejne śmiertelne niebezpieczeństwo otarło się o nas - mówiła mama, jeszcze nie do końca uświadamiając sobie to, co usłyszała. - A ty ciągle wierzyłaś w dobrych Niemców, w moc niemieckiego papierka - wypominał jej ojciec. Narada rodzinna przeciągnęła się do późnej nocy. Co dalej począć, aby nie podzielić losu znajomych? Trzeba gdzieś wyjechać i koniecznie zdobyć dokumenty. Ale gdzie? Zagłębie nie wchodziło w rachubę, zbyt wiele osób znało tu tatę, poza tym dokumenty wydawali Niemcy lub wierni im ludzie. A więc Generalna Gubernia. Jedźcie do dziadka Szwai - podsunęła babcia pomysł, którego po niej akurat nikt się nie spodziewał. - On coś na pewno wymyśli. Dziadek-emeryt mieszkał obecnie w Rudnikach za Częstochową, w małym, kolejowym domku dróżniczym, tam, gdzie szosa relacji Katowice-Warszawa betonowym mostem przechodziła nad torami kolejowymi. Z dala od ludzi, za którymi nie przepadał, mógł staruszek oddawać się swemu hobby pszczołom. I teraz babcia, która swego byłego męża nie widziała chyba ze trzydzieści lat, podsunęła: jedźcie do niego, on wam pomoże. - Ale jak? - głośno zastanawiał się ojciec. - Jesteśmy bez dokumentów, no a granica pod Myszkowem? Podobno bardzo pilnie strzeżona. Niemcy strzelają do szmuglerzy jak do kaczek. Babcia miała już sytuację rozeznaną. Jeden z jej dalszych kuzynów, Sosnowski, mieszkał nad samą granicą, dom stal jeszcze w Rzeszy, a część pola była już w Generalnej Guberni. Jego liczni synowie dość często przechodzili na tamtą stronę, nie zawsze legalnie. - Najważniejsze - konkludowała babcia - to tak zgrać całą sprawę, aby dziadek przyjechał po was końmi do Żarek w dniu, w którym wy przejdziecie granicę. Z Rudnik to przecież tylko czterdzieści kilometrów. Ustalono, że ze względu na stan mego zdrowia można wyruszyć od stryjenki dopiero za tydzień, przejazd do Myszkowa i przygotowania do przerzutu przez granicę też zajmą ze trzy dni, w sumie dziadek powinien za dziesięć dni znaleźć się z końmi w Zarkach i tam u znajomych czekać aż do skutku. Babcia postanowiła nazajutrz wyjechać do Myszkowa, aby uruchomić tam całą dalszą rodzinę i przez jednego z kuzynów powiadomić dziadka. Jeszcze prawie tydzień walczyłem z gorączką, a siódmego dnia, tak jak prze powiedział lekarz, stanąłem na osłabionych nogach. Ale tego samego dnia wpadł do domu wzburzony stryjek: - Słuchajcie, od wczoraj Gestapo przeprowadza poszukiwania w polskich domach. Nie wiadomo, czego szukają. Kilku moich znajomych już miało dziś w nocy rewizję. - Stryju, jutro nas tu nie będzie, a za dwa dni będziemy już tam - zapewniał go tata. - To ci się tylko tak zdaje. Nie wiem, co się dzieje na mieście, w ogóle w całym Zagłębiu. Niemcy zupełnie powariowali. Na szosach stoją szlabany i specjalne oddziały żandarmerii polowej legitymują każdego, sprawdzają wszelkie wozy, nawet najwyższych dostojników niemieckich. Coś się stało, kogoś piekielnie szukają. Tego samego popołudnia, aby nie narażać stryjostwa, przenieśliśmy się do znajomych w Dąbrowie Górniczej. Ja blady, jeszcze słaby, jechałem tramwajem oparty o ramię matki, zaś ojciec podróżował osobno. Wszyscy sprawialiśmy wrażenie osób, które wybrały się na lipcowy spacer. Bez choćby najmniejszego bagażu. Walizki zostały u stryjostwa i miały być odwiezione później. Na krótkim odcinku do Dąbrowy patrole niemieckiej żandarmerii zatrzymywały dwukrotnie tramwaj, aby na wyrywki kontrolować dokumenty. Legitymowano wyłącznie mężczyzn, i to wszystkich wysokich, szczupłych, szpakowatych. Blond czupryna ojca uratowała go przed sprawdzaniem dokumentów. Mieszkanie znajomych znajdowało się w domu stojącym sto metrów od pięciopiętrowego młyna, w którym mieściła się firma pana Szlenka. W nowym ukryciu przesiedzieliśmy tydzień. Przez cały ten czas, gdy gospodarze szli do pracy, tkwiliśmy bez ruchu, bez kichnięcia, spuszczenia wody w toalecie, odkręcenia kranu. Sąsiedzi, bowiem wiedzieli, że kiedy gospodarze są w pracy, mieszkanie jest puste. Dopiero po południu kończył się przymusowy bezruch. Nie wolno było jednak zostawiać na wierzchu żadnej części garderoby, bo pani domu miała wiele sąsiadek, które wpadały dość często i nie zawsze na krótko. Wtedy my, zamknięci niekiedy na długie kwadranse w małym pokoiku, zamienialiśmy się w mumie. W czasie przedpołudniowego bezruchu wychodziłem w skarpetkach, na palcach, na środek pokoju i stamtąd, przez firanki, patrzyłem na pracujących kolegów. Okna mieli pootwierane, bo upał panował wyjątkowy, czasem wychylił się Alek Łaszyn, czasem mignęła sylwetka inżyniera. Czy oni w ogóle wiedzą, co się ze mną stało? - zastanawiałem się. Matka i ojciec niepokoili się, że te dziwne niemieckie poszukiwania pokrzyżowały całe ich dograne plany, że tam na granicy czekają opłaceni przewodnicy, a dziadek już któryś dzień niecierpliwi się w Żarkach. Po tygodniu Niemcy zdjęli szlabany z szos i zaprzestali kontroli. Tak im bowiem poradzili... Anglicy. Jak się potem okazało, całe to zamieszanie spowodował francuski generał Henri Giraud, który 17 kwietnia 1942 roku uciekł z twierdzy Kónigstein w południowych Niemczech, gdzie był więziony przez hitlerowców od maja 1940 roku. Prawdopodobnie wywiad niemiecki wszedł w posiadanie wiadomości, że w czerwcu 1942 roku Amerykanie nawiązali kontakt z Giraud, proponując mu zastąpienie generała de Gaull’a w dowodzeniu Oddziałami Wolnych Francuzów na przyszłych wyzwolonych terenach we francuskiej Afryce Północnej. Adolf Hitler skomentował ten fakt następująco: „Ten człowiek wart jest sam jeden trzydziestu dywizji”. Wydano, więc rozkaz zatrzymywania na całym obszarze III Rzeszy wszystkich mężczyźni mających ponad 181 cm wzrostu. Niemcy chcieli go ująć za wszelką cenę, rozwinęli gigantyczną sieć kontroli, która objęła Niemcy, Protektorat Czech, Moraw, Słowację, Austrię, Zagłębie i Śląsk, a nawet część GG. To bardzo szeroko zakrojone czesanie trwało tydzień, aż wreszcie w radiu BBC pewnego dnia poradzono Niem com, aby zaprzestali tych poszukiwań, bo generał jest już w bezpiecznym miejscu. Gdy stryj dostarczył bagaże z Będzina, tego samego dnia znaleźliśmy się w jednej z podmyszkowskich wsi. Tu już na nas czekano. Ojciec i ja przygotowywaliśmy się do przejścia przez zieloną granicę jeszcze dzisiejszej nocy. Mama, ze względu na swoją astmę, miała przyjechać nazajutrz wozem drabiniastym. Ponieważ trwały żniwa, gospodarze codziennie pracowali na polu, a więc codziennie przekraczali granicę, zresztą nie tylko oni, ale także ich córki oraz pomocnice. Jedną z nich zmieniała jutro matka. Noc była jasna, księżycowa, ale trzej przewodnicy nie przejmowali się tym zbytnio. - W czasie księżyca nie tylko Niemcy nas widzą dobrze, my ich też - mówili bez obaw. - Ważne, aby wiatr był od północy, a nie od południa i nie nawiewał zapachów wytresowanym psom niemieckim. Tej nocy lekko wiało właśnie od północy. Przed wymarszem ustalono ostatnie szczegóły. - W razie alarmu na granicy, trzeba pozostać dwie godziny bez ruchu, a jak się uspokoi, iść na tę gwiazdę - najstarszy syn gospodarza Sosnowskiego pokazał jasny dyszel Wielkiego Wozu. - Na pewno wtedy dojdziecie do Michałowa. To już po tamtej stronie. Tam przysiąść pod pierwszym stogiem, doczekać rana, aż się zrobi ruch, wtedy dowiadywać się o Cieślę, a u niego trzeba pytać, czy można kupić dwa litry mleka nie odciąganego. Pożegnanie z matką było krótkie. Wiedziałem, że choć pozornie spokojna, nie zmruży oka przez całą noc. Przewodnicy wzięli nasze walizki i ruszyliśmy. Zaraz za stodołami nasza piątka rozluźniła nieco szyk. Ten z najlżejszą walizką wysunął się kilkanaście metrów do przodu. Pozostali to zbliżali się do niego, to przystawali i przykucnięci czekali, aż przed nimi odezwie się umowny dźwięk granie konika polnego. Wtedy ruszaliśmy dalej. Kartoflisko, młodnik, rżysko pełne kop zboża nie zwiezionego jeszcze do stodół, wszystko to wydawało mi się labiryntem, w którym zgubiłbym się natychmiast, a przewodnicy szli, jakby to była nie noc, a jasny dzień na głównej drodze ich rodzinnej wsi. - Uwaga - szeptał ten z czujki, gdy podeszliśmy do niego. - Przed nami pas granicy. Do tamtego brzeziniaka będzie najgorzej. I wtedy strzeliła w górę oślepiająca rakieta. Wszyscy padliśmy w zagon kartofli, jak ścięci kosą. Gdzieś na lewo rozszczekały się psy, huknął strzał, potem drugi, a zaraz przytłumiła inne odgłosy długa seria z automatu. - Halt! Halt! - darł się zdyszanym głosem biegnący jakieś trzysta metrów od nas żołnierz straży granicznej. Znów poszła w górę rakieta, strzały odezwały się nieco dalej, szczekanie psów także jakby się oddaliło. - Kogoś nakryli - szepnął ten z czujki ale uciekł nie na nas. Teraz skokami. Pochyleni, pomykaliśmy między wysokimi łodygami kartofli, niepewni, czy przypadkiem zaczajony na naszej drodze żołnierz Grenzschutzu nie wygarnie z automatu, nie zaświeci w oczy oślepiającą rakietą, nie spuści z linki psa o ostrych zębach. Z resztkami powietrza w płucach dopadliśmy brzeziniaka. - Do Michałowa już blisko - pocieszał przywódca grupy, oparty o pień drzewa i dyszący ciężko. Walizki leżały na ściółce, a obok nich odpoczywali przewodnicy Niepokój na granicy umilkł tak samo raptownie, jak wybuchł. Tylko od czasu do czasu gdzieś zaszczekał nerwowo pies, nie wiadomo, „cywilny” wsiowy czy „etatowy” niemiecki. - Już jesteśmy w Guberni. Ale oni potrafią warować czasem i za granicą. Trza uważać. Przewodnik wziął walizkę i zniknął w ciemności. Po chwili dało się słyszeć cykanie konika polnego, ruszyliśmy więc za nim. Brzeziniak był, na szczęście, rzadki bo przechodzenie wśród szeleszczących gałęzi mogło być niebezpieczne. Wreszcie otworzyło się przed nami pole, rżysko, a na nim czarne stogi zboża. - Nie ścieżką, a polem, pojedynczo, od kopy do kopy - komenderował szeptem przewodnik. Zadzierałem nogi wysoko, bo stercząca szczotka rżyska syczała głośno, gdy się szorowało po niej stopami. Kiedy dopadłem już kolejnego stogu, przewodnik nagle złapał mnie za ramiona i przycisnął do słomy. W pierwszej chwili nie mogłem pojąć, o co chodzi, ale po chwili zauważyłem płomyk. Trzech grenzschutzów zbitych w gromadkę stało na ścieżce i zapalało papierosy od tego płomyka. Mówili coś do siebie, głosy ich bez słów dochodziły do stogu, za którym staliśmy. Coś szczęknęło tuż obok mnie i zobaczyłem szybki ruch ręki przewodnika, gdy wprowadzał pocisk w lufę czarnego pistoletu. Żołnierze postali chwilę, potem ruszyli w kierunku granicy. Dalszą drogę do pierwszych zabudowań Michałowa odbyliśmy już bez żadnych przeszkód. W chałupie Cieśli widać nie spano, bo na umówione pukanie natychmiast otworzyły się drzwi, ukazując nikłą smugę światła. Przewodnik chwilę z kimś poszeptał i poprowadził nas na czarne podwórze. Chyba był tu częstym gościem, bo poruszał się pewnie. Otworzył wejście do piwnicy, wykopanej w ziemi na środku podwórza, błysnął latarką i zszedł po kilku stopniach w dół. W piwnicy było chłodno, głos wracał dudniącym echem. Cieśla boi się trzymać nas w chałupie czy w stodole, bo grenzsehutze prawie, co noc wpadają i robią niespodziewaną rewizję. - Musimy przesiedzieć do rana w bunkrze, aż przyjedzie pana żona. - wyjaśnił przewodnik. Z pomocą jednego z młodych ludzi odsunął pierwszą z szeregu beczek stojących pod ścianą, odgarnął ziemię i podniósł kwadratowy, drewniany dekiel. Ukazał się czarny, wąski właz. Bunkier był niski, miał niewiele ponad metr wysokości, powierzchnię zaś taką, że ledwo pomieścił pięciu ludzi siedzących z podkurczonymi nogami oraz walizki. - A co z beczką? - zaciekawiłem się. - Cieśla zaraz przesunie ją na właściwe miejsce - odpowiedział przewodnik. - I pokropi wywarem z tytoniu ślady, aby niemieckie psy nas nie odkryły. Teraz mamy ze cztery godziny spokoju. Można się przespać. Rzeczywiście czułem trudy tego biegu po kartoflisku, bolała mnie każda kostka, każdy mięsień. Trzy lata głodowania i tydzień ciężkiej choroby z wysoką gorączką spowodowały, że byłem bardzo osłabiony i wyglądałem jak cień czternastoletniego chłopaka. Zacząłem drzemać, ale młodzi ludzie rozmawiający dość głośnym szeptem nie pozwala; i mi zasnąć. Z tych szeptów wyłaniał się obraz ich nocnego życia. Swój przemytniczy proceder uprawiali od co najmniej półtora roku, kiedy to na niektóre artykuły znacznie zwiększyły się różnice cen między Zagłębiem a Gubernią. Nielegalny przerzut stał się na tyle atrakcyjny, że warto było dla zysku ryzykować nawet życie. Jak wyniknęło z rozmów, przeprowadzenie nas przez granicę odbywało się niejako przy okazji, z sympatii dla przewodnika, który był najstarszym synem dalekiego kuzyna babci. To, co w tę stronę przenosili przemytnicy, mieściło się w niedużym woreczku. Kilogram kamieni do zapalniczek, dwa kilogramy sacharyny dawały już duży kapitał, wystarczający na kupienie w Generalnej Guberni wieprza albo kilkunastu kilogramów sody kaustycznej do domowej produkcji mydła. Idąc do GG przemytnicy czasem pomagali uciekinierom, dla których z różnych powodów zrobiło się w Zagłębiu lub na Śląsku niebezpiecznie. Przeprowadzali, więc zagrożonych wywiezieniem do obozu powstańców śląskich, ludzi poszukiwanych przez Gestapo, czasem Żydów. Ojciec już dawno i głęboko sapał przez sen, gdy zasnąłem i ja. Ile spałem nie wiem, ale obudziłem się od razu przytomny, napięty, czując na ramieniu ucisk dłoni przewodnika. Niemcy! Skądś z góry sączyło się nikłe blade światło, stamtąd dochodziły też stłumione śmiechy i gardłowe głosy. Poszczekiwał pies. Odgłosy słychać było jeszcze przez kilka minut, potem warknął silnik i wszystko ucichło. Po chwili ktoś odsunął beczkę, otworzył dekiel i zawołał: - Wychodźcie, pojechali. Wstać w tym bunkrze, po tylu godzinach siedzenia w bezruchu, było problemem nie lada. Postękiwaliśmy, zgarbieni wynosząc walizki, mrużyliśmy oczy w ostrym świetle stojącego już dość wysoko słońca. - Buszowali? - zapytał przewodnik. - Nie, było spokojnie. Rano przyjechali na śniadanie. Zjedli jajecznicę i pojechali. Bałem się, żeby się nie zasiedzieli i żeby akurat ojciec z tą panią nie przyjechał - mówił Cieśla. Śniadanie było wyjątkowo smaczne, świeży razowy chleb z masłem, prawdziwe, nie odciągane mleko i jajecznica na słoninie. Mogłem z czystym sumieniem powiedzieć, że takiego śniadania nie licząc posiłku w Sagan nie jadłem od przedwojny, od trzech lat. Zaraz też zajechał drabiniasty wóz z ojcem przewodnika, mamą i kilkoma niewiastami. Ich przejazd przez granicę odbył się bez najmniejszych przygód kobiety drzemały, gospodarz machnął przed grenzschutzem stałą przepustką i zaciął konie. Teraz wrzucono kilka snopków na wóz, aby ukryć w nich walizki. Szybko pożegnawszy się z przewodnikiem i jego dwoma młodymi towarzyszami, których drogi prowadziły gdzie indziej, obaj z ojcem przebraliśmy się w stare chłop skie ubrania, z kosami i grabiami w rękach siedliśmy na wóz. Trzy kilometry dzielące Michałów od Żarek przejechano szybko, choć nie bez nerwowego napięcia. Był to bowiem nadal pas przygraniczny, stale kontrolowany przez Niemców. Ale tym razem się udało. W jednym z pierwszych domów miasteczka czekał na nas dziadek. Uprzedzony już o świcie, że przeszliśmy granicę szczęśliwie, konie trzymał zaprzężone do bryczki. Przez siedem lat, które minęły od tamtego majowego wieczoru, zmienił się niewiele. Tylko wąs miał nieco mniej zawadiacko podwinięty do góry niż dawniej, a ostrzyżona na jeża czupryna posiwiała. Szara kurtka jak zwykle zapięta była pod samą szyję, mimo upału. Przygarnął nas do piersi na krótko, ale mocno, oczy miał wilgotne, upewnił się, czy nie jesteśmy głodni i już krzyczał na chłopaka, że czas wyjeżdżać. Do Rudnik było ponad czterdzieści kilometrów, zapowiadała się kilkugodzinna jazda w samo południe. Dziadek wybrał drogę trochę okrężną, ale bezpieczniejszą, gdzie poza znajomymi granatowymi policjantami, żandarmów nie powinniśmy spotykać. Jakże inny to kraj w porównaniu z tym, który opuściliśmy. Ludzie głośno mówili po polsku, kolejarze na mijanych przejazdach mieli granatowe rogatywki, na wsiach widziało się wiele zielonych mundurów żołnierzy kampanii wrześniowej, teraz używanych jako strój roboczy. Guziki były stare, z orzełkami. Mijane sklepy wiejskie miały szyldy w języku polskim, a nawet, jeżeli w napisach zdarzył się błąd, jak np. „Sprzedarz towarów mieszanych” lub „Towary rużne”, stęsknieni za polskim słowem, wzruszaliśmy się i tym. Do Rudnik konie dowiozły nas jeszcze przed zmierzchem i bez żadnych przeszkód. Tego wieczoru odbyła się sztabowa narada rodzinna. Tata miał już skrystalizowany pogląd. - Jedziemy do Horbowa zdecydował. Tam łatwiej się zalegalizować i w ogóle przeżyć. Ojciec ledwo sam wiąże koniec z końcem, a trzy dodatkowe gęby nakarmić z emerytury jest niemożliwością. - Przeżyć to byście i przeżyli. Koledzy mi umrzeć nie dadzą mówił zamyślony dziadek. Ale tu w każdej chwili może ktoś wpaść, a wy nie macie żadnych dokumentów. Trzeba koniecznie wyrobić kenkarty [dokument tożsamości] i gdzieś was zatrudnić. A ja nie mam żadnych możliwości. Jutro wybiorę się, więc do Horbowa i tam chyba coś załatwię zdecydował ojciec. Przywiozę dla was dokumenty i pojedziemy razem. - Życia tutejszego nie znasz - uspokoił zapędy taty dziadek. - Nie przejedziesz nawet dwóch stacji bez wylegitymowania. Jesteś mężczyzną, młodym jeszcze, a na takich łapacze polują szczególnie. - Łapacze? - zdziwiłem się. Pierwszy raz słyszałem takie określenie. - To cywile w służbie niemieckiego Arbeitsamtu. Mają broń i są na prowizji w tym urzędzie. Za każdego złapanego na roboty do Niemiec dostają sto złotych. Więc czasem potrafią nawet podrzeć dokumenty legalnie zatrudnionemu człowiekowi, byle tylko dostać swoje pieniądze. O, tutaj, pod gruszą, leży jeden taki łowca. A do Horbowa, to najlepiej niech jedzie Nela. Kobiety mniej podpadają. W tym momencie usłyszeliśmy krótki gwizd lokomotywy. Dziadek oznajmiwszy, że musi wyjść, bo kolega przejeżdża, szybko wstał od stołu i wybiegł w ciemność. Kilkanaście metrów od domu przetoczyła się ciężka lokomotywa, ciągnąc za sobą długi skład wyładowanych węglem wagonów. Po chwili wrócił dziadek. Jego twarz rozjaśniał szeroki uśmiech. - Koledzy o mnie nie zapominają wyznał. Sygnalizują swój przejazd krótkim gwizdkiem. Wtedy wychodzę, pomachamy sobie rękami i czuję się przez to mniej samotny. No, ale teraz spać, bo jesteście po nie przespanej nocy i całodziennej podróży. Domek dziadka był przytulny, ale cichym nazwać go nie było można. Co pół godziny, dosłownie tuż za moim łóżkiem, przewalał się po torach rozpędzony, syczący parą smok z dziesiątkami dzwoniących wagonów. O śnie nie było, więc mowy. Nie zastaliśmy tu jasnowłosego Bronka, którego widziałem po raz ostatni i jedyny w 1935 roku w Piotrkowie. Dziadek, aby uchronić go przed wywózką na roboty do Niemiec, oddał go „na ochotnika” do Baudienstu skoszarowanych obozów budowlanych. Broniasz, jak go w domu nazywano, kwaterował gdzieś za Częstochową i co dwa miesiące przyjeżdżał na jeden dzień na przepustkę. Przed południem wrócił ze stacji kolejowej dziadek przynosząc spis pociągów dla mamy. - Najlepiej odjechać stąd przed wieczorem, koło północy jest się w Warszawie (trzeba wysiąść na Zachodnim, bo tam mniej łapią), i poczekać na pociąg do Brześcia, który odchodzi o drugiej po północy, a o ósmej rano zatrzymuje się w Chotyłowie - radził dziadek. - Stamtąd, jak wiecie, już tylko trzy kilometry do Zalesia i leśniczówki Horbów. Mama, z pomocą pani Rózi, przygotowywała się do przedwieczornego wyjazdu, a dziadek poprowadził mnie między ule i udając, że ogląda plastry, odbierał ode mnie „raport”. - Szło osiem pociągów - mówiłem - trzy puste ze wschodu, pięć pełnych na wschód, z tego jeden z czołgami. - Ile wagonów? - Trzydzieści osiem. Lory. Na każdej czołg i załoga. Poza tym dwa pociągi towarowe z węglem gwizdały i kolejarze kiwali rękami. - Ale kiwali w kierunku na Radomsko czy na Rudniki? - Na Rudniki. - Dziękuję ci, wnuczku. Dobrze się spisałeś. W nagrodę dostaniesz duży plaster miodu. Po co dziadkowi były informacje o transporcie czołgów, mogłem się domyślać. Czy koledzy z lokomotywy kiwali przejeżdżając koło domu też mogło go ciekawić. Ale dlaczego pytał, czy kiwali w kierunku Rudnik czy Radomska, nie rozumiałem. Przed wieczorem razem z ojcem odprowadziliśmy matkę na stację do Rudnik i ulokowaliśmy w zapchanym pociągu. Gdy wróciliśmy do dróżniczego domu, dziadek wyciągnął z drewutni dwukołowy wózek. - Posiedźcie trochę w domu, nie kręćcie się, aby was za dużo ludzi nie widziało, a ja pójdę narwać trochę trawy dla kóz. Zaoferowałem swą pomoc. - Może i ja - tata także miał chęć iść. - Nie, nie - oponował dziadek. Ty zwracasz uwagę. Co innego Czaruś, dzieciak jeszcze. Ty się prześpij, Zygmunt, a on pójdzie ze mną. Tata bez dalszych sprzeciwów zniknął w domu, a dziadek zaczął wciągać wysokie gumowe buty. - Wiesz, tam na łące jest mokro - tłumaczył mi. Poszliśmy ścieżką przy torze w kierunku Rudnik, ciągnąc za sobą podskakujący wózek. - Dziadku, ale przecież kozy cały dzień były na pastwisku. - Nie szkodzi. W nocy też lubią trochę poruszać pyskami. Wytłumaczenie uznałem za całkiem logiczne, zresztą wiedziałem, że dziadek bardzo dba o swoje trzy dorodne, białe żywicielki. Zmierzch był już dość gęsty, gdy doszliśmy do przepustu nad strumieniem. - Więc mówisz, że koledzy kiwali ręką w kierunku Rudnik? - Tak, dziadku. - No to zdejmij buty, podwiń nogawki, poszukamy czegoś. Posłusznie wykonałem polecenie i patrzyłem, jak dziadek wchodzi w tatarak, rozgarnia go i czegoś wypatruje. Potem pochylił się tak, że straciłem go z oczu, a po chwili do moich uszu doszło dziadkowe stękanie. Skoczyłem, więc między szuwary i już byłem przy staruszku mocującym się z olbrzymią bryłą węgla. - Węgiel? Tu? - Przecież ci mówiłem, że koledzy o mnie nie zapominają. Ile razy któryś przejeżdża, to bryłę lub dwie zrzuci. Mamy takie ustalone miejsca, jedno tu, drugie w kierunku na Radomsko. Bez ich pomocy dawno bym umarł z głodu. A węgiel mogę wymienić na wszystko. Było tego trzy bryły, ale ważyły ze sześćdziesiąt kilo. Władowaliśmy je na wózek, przykryli narwaną trawą, tatarakiem, i zmęczony dziadek, który także miewał astmatyczne ataki, przysiadł na chwilę, aby odpocząć. Siedziałem koło niego i patrzyłem na staruszka kątem oka. Rzeczywiście, profil miał jak Komendant na srebrnej dziesięciozłotówce. - Dziadku powiedziałem. - Co chcesz, szkrabie? - A... a ten łapacz... tam pod gruszą...to dziadek go...? - pytałem jąkając się. Staruszek chwilę milczał. - Nie, wnusiu. Nie ja. Choć to był zły człowiek. I należało mu się. Ten lubił polować w nocy. Ze trzy miesiące temu jechał nocnym pociągiem i legitymował ludzi. Bezczelny taki i odważny. Był sam, ale miał kilka par kajdanek. Człowieka złapanego na roboty do Niemiec, po zabraniu dokumentów przykuwał do okna. W Częstochowie wystarczyło tylko, aby krzyknął przez okno na wachmanów i ci zabierali schwytanego. Przyuważyli tego łapacza moi koledzy z drużyny konduktorskiej i w służbowym przedziale dali francuskim kluczem po łbie, a gdy przejeżdżali koło mego domku, wyrzucili tu właśnie, w tatarak. W Rudnikach jeden z konduktorów wysiadł i dał mi znać, inni zaś uwolnili przykutych, tak że czekająca na peronie niemiecka wachta nikogo nie dostała. - I dziadek... tak sam? - Nie, kolega pomógł. Na ten wózek go wsadziliśmy, już nie żył. Przykryliśmy go trawą, bo niebezpiecznie było tak go wieźć. Czarni często jeżdżą drezynami po torach i strzelają do ludzi zbierających węgiel. - Dziadku, a co to są czarni? - A, prawda. Ty nie wiesz. To bahnschutze, ochrona kolei. Wyjątkowi dranie. A tego łapacza zawieźliśmy pod gruszę i tam leży w cieniu - dziadek przerwał na chwilę. - Chodź, chłopcze, bo ciągnie od ziemi, a i twój tatuś pewnie się martwi o ciebie. Wprzęgnięci w krótki dyszel pociągnęliśmy ścieżką skrzypiący wózek. Od tego wieczoru stałem się zaufanym dziadka. Jeżeli tylko staruszek musiał gdzieś wyjść, mówił: - Siądź tu na ławeczce pod wiśnią i poopalaj się. Jesteś taki blady. Tylko wiśni nie jedz, bośmy razem to mamie obiecali. I choćby nie wiedzieć, co się działo, choćby mi ojciec nie wiedzieć, jakie sprawy zlecał, nie ruszałem się spod wiśni. Gdy dziadek wracał, przy ulach sprawdzaliśmy, jak pracują pszczoły i tam relacjonowałem swoje obserwacje. Wieczorem zaś razem szliśmy z wózkiem po trawę dla kóz. Po pięciu dniach zaczęliśmy się niepokoić. Mamy nie było, choć ustalony termin jej powrotu minął poprzedniego dnia. - Może ją złapali? - denerwował się coraz bardziej tata. - E, kraczesz - uspokajał go dziadek. - Siedzi tam pewno i czeka, aż załatwią dla was dokumenty. To dziś niełatwa sprawa. Zobaczycie, jutro na pewno przyjedzie. - A skąd dziadek wie? - Bo mi się dzisiaj śniło, że biło się dwóch moich znajomych. Znaczy, ktoś się przybije. I rzeczywiście, mama nazajutrz „się przybiła”. Była zmęczona, niewyspana, ale szczęśliwa. Sprawę załatwiła nader pomyślnie. Opowiadała, że w Horbowie wujek Jan natychmiast przystąpił do działania z właściwą sobie energią, a worek pszenicy, podarowany komu trzeba, pozwolił już następnego dnia odebrać w gminie Zalesię trzy autentyczne kennkarty. To nie Zagłębie... Wyrobienie zaświadczeń pracy zajęło trochę więcej czasu, bowiem wujek chciał załatwić wszystko z pełną gwarancją bezpieczeństwa. Stadko gęsi ciotki zostało nieco uszczuplone, ale po trzech dniach wujek wręczył mamie dwa zaświadczenia nadleśnictwa. Pierwsze, że jestem robotnikiem leśnym zatrudnionym przy tak ważnym dla niemieckiego przemysłu zbrojeniowego żywicowaniu, drugie, że ojciec należy do Forstschutzu, czyli straży leśnej. I co najważniejsze, oba zaświadczenia miały pieczątki posterunku żandarmerii w Chotyłowie. Ich treść była krótka, ale bardzo istotna dla naszego bezpieczeństwa: wszelkie władze są obowiązane respektować powyższe dokumenty. Podróż powrotna odbyła się bez przeszkód, matka przywiozła też walizkę z ubraniem dla ojca zielonym, leśnym, a także żółtą opaskę z czarnym napisem „Forstschutz”. Zaczęły się gorączkowe przygotowania do wyjazdu całej rodziny, a ja w dalszym ciągu znikałem przed wieczorem, chodząc z dziadkiem na coraz dłuższe wyprawy po trawę dla kóz. Sprawa skomplikowała się jeszcze o tyle, że przed kilku dniami kolega dziadka, także emerytowany kolejarz, zamieszkujący identyczny domek o trzy kilometry dalej w kierunku Radomska, został postrzelony przez czarnego w czasie zbierania wyrzuconego przez kolegów-maszynistów węgla. A że jego schorowana żona nie mogła podołać wszystkiemu, dziadek i ja pomagaliśmy tej kobiecie. Wreszcie pewnego sierpniowego dnia wcześnie rano wsiedliśmy do zatłoczonego pociągu i długo machaliśmy ręką staremu człowiekowi w szarej kurtce i granatowych spodniach. Mając tak żelazne dokumenty odważyliśmy się jechać w biały dzień. Do Warszawy podróż upłynęła bez przeszkód, tam jednak w czasie zaledwie półtoragodzinnego oczekiwania na połączenie do Terespola łapacze trzykrotnie przeglądali nasze papiery. Ale pieczątka żandarmerii robiła widać i na nich odpowiednie wrażenie. Słońce chyliło się już ku zachodowi i kończył się kolejny upalny dzień wyjątkowo gorącego sierpnia, gdy na stacji w Międzyrzeczu Podlaskim ujrzeliśmy tragiczny widok. Na bocznicy kolejowej stało kilka towarowych, zaplombowanych wagonów z narysowanymi kredą sześcioramiennymi gwiazdami Dawida na zamkniętych szczelnie drzwiach. Przez małe zadrutowane okienka dochodził jeden nieustający jęk. - Pić! - eść! - Wody! wołali omdlewający ludzie zduszonymi głosami. Gdy jechałem dwa dni temu w tamtą stronę, oni tu już stali ktoś z miejscowych, zaciągając wschodniacko, mówił kiwając ze współczuciem głową. Na wysokiej, betonowej rampie stały dwa cekaemy, połyskujące taśmy zwisały luźno po obu ich stronach. Obsługa rozebrana do kąpielówek popijała piwo z brązowych butelek. - Likwidują międzyrzeckie getto. Do Treblinki ich wiozą - mówił ojcu półgłosem kresowiak. - A tam, co z nimi zrobią? - Tam? Ograbią i gazem wytrują, a potem spalą i popiołem użyźnią pole kapuściane. - Jezus! Co też pan mówi! - zaszeptała matka z przerażeniem w głosie. - Państwo widać nie stąd. Tu wszyscy o tym wiedzą, tylko nie wszyscy mówią. W Chotyłowie czekał wujek Jan z końmi. - I po co uciekaliście z Herbowa przed trzema laty? - zapytał po serdecznym powitaniu. - Trzeba było nie ruszać się stąd, oszczędzilibyście sobie niepotrzebnej drogi i przeżyć. Horbów zastałem taki, jakim go pamiętałem. Tylko Hera miała bardziej przyprószony siwizną pysk, Kusy na starość stał się dla ludzi łagodniejszy, a wiekowa Wikta kurzyła jeszcze smrodliwsze skręty. Nie było też Merynki, jedynie raz na pół roku przesyłała kartkę z obozu internowania z Węgier, gdzie trzymano całą załogę twierdzy brzeskiej. Wieczór wypełniły opowieści. Nas najbardziej interesowały wydarzenia z czerwca ubiegłego roku. - Niemcy podciągali swoje dywizje w sposób prawie jawny - opowiadał wujek. - Oba lotniska, w Małaszewiczach i Białej Podlaskiej, pęczniały od samolotów bojowych. Wszystkie lasy kryły działa i tysiące czołgów. Byli podobno ludzie, którzy przepływali Bug rozgraniczający oba wojska, próbowali ostrzegać, ale Rosjanie przyjmowali ich podejrzliwie. A Niemcy przygotowywali się do uderzenia nadzwyczaj precyzyjnie i przebiegle. Jeszcze na kilka godzin przed uderzeniem, w sobotę wieczorem, przyjęli nadesłany z tamtej strony do Terespola cały skład towarowych wagonów pełen pszenicy, a w nocy odesłali go, ale z batalionem szturmowym, który opanował mosty na Bugu i nie dopuścił do ich wysadzenia. Huraganu artylerii, jaki rozpętał się o bladym świcie, nie można porównać z niczym. Niemcy uderzyli na całym froncie. Wrota twierdzy brzeskiej zastali uchylone weszli, więc. Wrota zamknięto... i batalion znalazł się w potrzasku. Nie robiono żołnierzom krzywdy, ponoć nawet karmiono w ten sposób obrońcy cytadeli ustrzegli się od bombardowań lotniczych, bo Niemcy nie chcieli razić swoich. Sowiecka obrona twierdzy trwała wiele dni, mimo zaciekłych ataków, a ostatni obrońcy padli chyba wtedy, gdy Niemcy byli pół tysiąca kilometrów na wschód od Bugu. Ale też, gdy hitlerowcy wreszcie zdobyli upartą cytadelę, nie darowali życia nikomu, nawet rannym. Czy to wszystko było prawdą, nikt zagwarantować nie mógł. O obronie twierdzy brzeskiej przez długi czas krążyło wiele różnych opowieści. A potem zaczął się tragiczny pochód jeńców. Od Brześcia warszawską szosą pędzono ich dziesiątki tysięcy. W upale, skwarze, bez kropli wody. Pod Białą Podlaską był przygotowany obóz. Całe jego urządzenie stanowiło podwójne, wysokie na piętro, ogrodzenie z drutu kolczastego. Na łące, na której nie pobudowano nawet najmniejszego baraczku, piętnaście tysięcy stłoczonych jeńców dzień i noc, w upał i słotę siedziało pod gołym niebem, bez kropli wody i jakiegokolwiek posiłku. Ludzie najpierw stratowali zieloną trawę tysiącami butów, potem zaczęli wygrzebywać z ziemi wątłe korzonki i żuli je, by oszukać narastający głód. Ten pokarm spowodował masową dyzenterię, cały plac pokrył się warstwą wodnistej, krwawej mazi, w której jeńcy siedzieli, leżeli, bo już nie mieli sił, aby doczołgać się do wygrzebanych paznokciami dołów kloacznych. Gdy ogarnięci szałem desperacji, zarzucając płaszcze na kolczaste płoty raptownym atakiem kilkuset ciał rozrywali druty, niemieckie cekaemy wybijały ich co do jednego. I tak, do późnej nocy, przy filującej chwilami naftowej lampie snuła się opowieść o ludzkich tragediach. Bo leśniczówka Horbów, mimo że przycupnięta pod ścianą lasu, w rzeczywistości leżała na bardzo niespokojnym terenie. Wujek mówił nam teraz o tym z naciskiem, abyśmy zapamiętali na cały czas pobytu. To już nie był ten sielski, zapomniany przez Boga i ludzi Horbów. Biegnącą trzysta metrów na północ od gospodarstwa wujka Jana betonową szosą Warszawa-Brześć-Mińsk-Moskwa teraz ciągnęły bez przerwy całe konwoje wojskowych ciężarówek. Z drugiej strony, dwa i pół kilometra na południe, dwutorową linią kolejową tej samej relacji, co pół godziny, we dnie i w nocy, pędziły na wschód ciężkie transporty czołgów, amunicji, cysterny z benzyną, na zachód zaś lory załadowane wrakami rozbitych Panter i podziurawionych samolotów oraz zaplombowane wagony wiozące do różnych zakamarków Rzeszy zrabowane na Wschodzie eksponaty muzealne, stare rękopisy cer kiewne czy też maszyny z rosyjskich fabryk. Była to chyba najważniejsza dla Niemców linia kolejowa w czasie II wojny światowej. Sześć kilometrów na wschód, za ścianą lasu, w przedwojennej polskiej bazie lotniczej w Małaszewiczach, buczały dziesiątki silników w wyremontowanych messerschmittach. Niemcy, patrolujący ten teren bardzo gęsto, byli w leśnictwie gośćmi nadzwyczaj częstymi. Stale czegoś chcieli, zawsze o coś mieli pretensje. Teraz dopiero było nieco czasu, by uspokoiwszy się o własny los, popatrzeć, co się działo w świecie. A działo się dużo. - Chaliera - denerwował się wujek Jan. - Zobacz, Zygmunt, ten Gitler więcej zdziałał niż Napolion. Co prawda Moskwy nie zdobył, ale podbił całą Jewropę i wlazł nie tylko do Afryki, ale i do Azji. Rzeczywiście, „Nowy Kurier Warszawski”, gazeta wydawana przez Niemców w języku polskim, a zwana powszechnie gadzinówką lub szmatławcem, codziennie donosił coś nowego. Korpus Afrykański Rommla przepędził Anglików z Libii, wdarł się do Egiptu, zbliżał do Aleksandrii, grożąc opanowaniem najważniejszej arterii aliantów, Kanału Sueskiego. Anglicy i Kanadyjczycy próbują w okupowanej Francji stworzyć drugi front, ale Niemcy wpychają ich dosłownie do morza. Niemcy docierają do Wołgi i zaczynają szturm Stalingradu. I wreszcie jeden z sierpniowych numerów szmatławca przyniósł grupowe zdjęcie ogorzałych Alpenjagers, [strzelcy alpejscy] w specjalnych okularach górskich, stojących pod olbrzymią flagą hitlerowską. - Patrz, Zygmunt - pokazywał wujek gazetę ojcu. Gitlerowcy-swolocze na Elbrus wleźli. To już Azja. Elbrus, święta góra dumnych Gruzinów, z hitlerowską flagą na szczycie. To było niepojęte. - Pchają się do nafty w Baku - odgadywał ojciec. - Kumcio mówił, że gorzej - dopowiadał wujek. - Podobno z Kaukazu chcą iść dalej, przez Armenię do Iranu, bo tam mają zwolenników i chcą się połączyć z korpusem Rommla. Ponoć nawet Indie im się śnią. Czekano, więc na „Kumcia” z Białej Podlaskiej, którego pamiętaliśmy doskonale sprzed pięciu lat. Jako też pewnego dnia przypedałował na rowerze, by trochę odpocząć, odprężyć się nerwowo, a mieszkańcom leśnictwa poszeptać do ucha nieco wieści ze świata. A miał to wieści ze źródeł najpewniejszych. Zamknął się z wujkiem i ojcem w kancelarii leśnictwa i tam odbyli naradę. Ja nie podsłuchiwałem, czytałem tylko na ganku książkę, a że okno kancelarii było otwarte, a ja miałem słuch wyjątkowo dobry, to już nie moja wina. - Do Wołgi doszli, fakt, ale Stalin powiedział, że Stalingradu im nie odda - gość przekazywał wieści spokojnym jak zwykle głosem. - Już wiele miejsc miał nie oddać Gitlerowi, a oddał - wujek Jan miał to wyraźnie Stalinowi za złe. - Ale tym razem zaparł się, że nie odda - kontynuował „Kumcio”. - Na Elbrusie są, ale dalej sukcesów nie mają. To góry sięgające prawie sześciu tysięcy metrów, łatwo się bronić, trudno atakować. Rommel też doszedł do El Alamein i stanął. Pod Dieppe wcale nic było nawet prób tworzenia drugiego frontu, Anglicy po prostu macają niemieckie słabe punkty. To znaczy, że do czegoś się przygotowują. Ale ważne, że i nasi tam są Podobno aż pięć polskich dywizjonów lotniczych walczyło i okręty też. Wojska polskie ewakuowane z Rosji są już w Iraku. To sto tysięcy ludzi. Ale za to Niemcy milczą o tym, że coraz częściej Anglicy bombardują im przemysł. Jest ciężko, ale chyba coś się stabilizuje. - A jak tam u was, w Białej? - wypytywał wujek. - Źle. Znów wczoraj były aresztowania. - To może zostaniesz tu kilka dni - proponował wujek. - Nie mogę. Tam chłopcy liczą na mnie. - Wiesz, „Kuciu”, gdyby któryś z chłopców był spalony, przysyłaj go tutaj. Przetrzymam, ile będzie trzeba, jak tamtych wtedy - ofiarował się wujek. - Dobrze, dziękuję z góry - mówił „Kumcio” swoim jak zwykle cichym głosem. - Ale ja mam jeszcze jedną sprawę. Zygmunt, ty się trochę znasz na ciężkiej broni maszynowej. Brak mi takich. Niedługo zaczynamy kurs tajnej szkoły podoficerskiej. Mogę na ciebie liczyć? - Oczywiście, o ile tylko dam radę. Ja przecież uczyłem się na starych Hotchkissach - powiedział ojciec. - Kiedy mam przyjechać do Białej? - Czy ty do Białej, to nie wiem. Niewykluczone, że my z kursem przyjedziemy do Herbowa, bo Janowi ciągle brakuje robotników w lesie, więc może podeślę mu jakąś brygadę roboczą. Dziękuję ci za gotowość. „Kumcio” kilka godzin posiedział, pogadał, wziął na bagażnik roweru, co tam ciotka przygotowała i ruszył w powrotną drogę. Przed odjazdem zostawił wujkowi jakiś zwitek, a ten w tajemnicy, po kilku godzinach studiowania, dał to ojcu. Papa czytał długo w noc przy lampie naftowej, a gdy skończył, wsunął za wysokie lustro i usnął. Ja zaś akurat tej nocy nie miałem chęci do spania, więc wydobyłem ze schowka ukryty zwitek papieru i wyszedłem cichutko na ganek. W słabym brzasku budzącego się dnia zobaczyłem po raz pierwszy „Biuletyn Informacyjny”. Kilka stroniczek małego formatu pokrywał druk drobny, gęsty, a pod tytułem widniał zna czek otwarta książka z orłem i położoną w poprzek szablą. W końcu sierpnia Niemcy wpadli do Herbowa z nowym poleceniem. W celu stworzenia strefy bezpieczeństwa, leśnictwo musi w ciągu najbliższych dwóch tygodni dokonać wyrębu wzdłuż torów, a w ciągu następnych przy szosie. Polecenie to wywołało panikę. Wszyscy, bowiem robotnicy leśni, zresztą niezbyt liczni, mieli teraz pełne ręce roboty. Szły całą parą wyręby, żywicowanie. Od tych prac nie można było nikogo oderwać, gdyż Niemiec, dyrektor rejonu lasu, ani na krok nie chciał odstąpić od wykonania planów. Ludzi w rezerwie zaś nie było, a Niemcy stawiali sprawę jasno: albo termin będzie dotrzymany, albo leśniczy stanie pod zarzutem sabotażu. Do kierowania pracami wujek wyznaczył dwóch gajowych, w tym również Wintera, do pił dał kilku bardziej doświadczonych robotników, resztę zaś stanowiło pospolite ruszenie. Ściągnięto rodziny robotników-wysiedleńców z Poznańskiego, którzy mieszkali w pobliskiej wsi Lachówce. Poszedłem i ja z ojcem. Zamysł Niemców był prosty. Zbliżała się zima, długie noce, a więc wspaniałe warunki do prowadzenia dywersji kolejowej. Co prawda, po tej stronie Bugu jeszcze jej nie było, ale widać doświadczenia z zabużańskich Komisariatów Rzeszy: Ukrainy oraz Ostlandu, zmusiły okupanta do perspektywicznego myślenia o ochronie kolei. Po jednej i drugiej stronie toru szły pod piły i siekiery wysokie drzewa, a nawet krzaki. Powstawała absolutna golizna. Równocześnie co dwa, trzy kilometry, w odległości dającej tak zwany kontakt wzrokowy, specjalne oddziały Baudienstu nadsypywały platformy ziemi obok torów i budowały betonowe bunkry dla kilkuosobowej załogi. W ich wąskich strzelnicach montowano cekaemy, na betonowych kopułach instalowano obrotowe reflektory w stalowej obudowie. Przedpole bunkrów otoczone zostało kozłami hiszpańskimi ze zwojami kolczastych drutów, Mieli, czego strzec. Podczas kilkunastu dni pracy na wyrębie wzdłuż toru, dostawałem dosłownie bólu głowy od ciągłego dudnienia pociągów z ciężkimi transportami, których czasem i pięć przejeżdżało w ciągu jednej godziny. Gdy zaś stały pod semaforem, w oczekiwaniu na zielone światło, kolejarze opowiadali, że tu, to jeszcze nic, ale za Bugiem Niemcy przed każdym pociągiem wojskowym puszczają albo osobowy z ludźmi, albo też przed lokomotywą jedzie lora z piaskiem. Wtedy mina z zapalnikiem naciskowym wybucha pod lorą, a nie pod lokomotywą, z której podniesieniem są zawsze największe kłopoty. Pod wieczór, gdy robotnicy schodzili z wyrębu, bunkry obsadzano załogami, a na torach pojawiały się na drezynach stałe patrole ze specjalnie tresowanymi psami. Po wsiach ogłoszono, że przepędzanie bydła przez tory może się odbywać tylko w określonych miejscach, i to nie później niż pół godziny przed zmrokiem. Podchodzenie zaś do torów, nawet w dzień, było sprawą wysoce niebezpieczną, bowiem patrole często strzelały bez ostrzeżenia. - Chaliera - mówił wujek Jan patrząc na te przygotowania. - W takich warunkach samo podejście do toru to już sztuka, a założenie ładunku i odpalenie, to prawie niemożliwość. W nakazanym przez Niemców terminie wszystko było gotowe, ja zaś przez kilka dobrych dni goiłem na dłoniach rany po bąblach. Kończył się wrzesień. Żywicowanie najodpowiedniejsza dla mnie praca też się kończyło. Ponieważ jako etatowy robotnik leśny leśnictwa Horbów musiałem od czasu do czasu pokazać się przy jakiejś pracy, a do drwali byłem za młody i za słaby, przeważnie chodziłem na zrąb zrywać na nasiona szyszki ze spuszczanych drzew. Chętnie też pomagałem w rąbaniu drzewa Jankowi, potężnemu parobkowi o twarzy ufnego dziecka. A do zrobienia odpowiedniego zapasu na zimę dla wielkiej leśniczówki trzeba się było mocno przyłożyć. Ciągnęliśmy więc co rano piłę tam i z powrotem po potężnych balach, a potem do południa pracowaliśmy siekierami, aż koszule ciemniały nam od potu. Ale najbardziej lubiłem wyprawy do lasu z gajowym Winterem. Jakże on wspaniale znał las, jak o nim umiał opowiadać. Szliśmy przeważnie w kierunku Rudego Bagna, topieli groźnej, w której przetartych oczkach miała swoje wodopoje zwierzyna. A gdzie było jej dużo: jelenie-byki dwunastaki o wieńcach niczym gałęzie potężnego drzewa, łanie na cienkich nogach, fukające odyńce, maciory o ruchliwych oczkach, łyskające niespokojnie za dreptającym tłumnie drobiazgiem pasiastymi warchlakami tam też najczęściej na zwierzęcych traktach kłusownicy zakładali sidła. Pętle z cienkiej drucianej plecionki były najbardziej niewinną zasadzką. Zdarzały się bowiem przymocowane łańcuchami do drzew stalowe potrzaski o sprężynie tak silnej, że zwarcie zębatych szczęk łamało potężną goleń jelenia jak zapałkę. Natrafić można było też na samostrzały sporządzone z dubeltówki-obrzynka. Pewnego razu ofiarą takiej zasadzki o mało nie padł Winter, ale w porę dostrzegł cienki sznurek przeciągnięty między krzakami. W zastawionych sidłach znajdowaliśmy często dogorywającą zwierzynę, przeważnie ciężko ranną, która trzeba było dostrzelić. To stanowiło główne źródło zaopatrzenia w mięso całej rodziny leśniczego oraz gajowych. W porównaniu z Zagłębiem wyżywienie w Horbowie było bajeczne. Co prawda, ciotka narzekała, że mają przed sobą widmo głodu, ale wtedy my uśmiechaliśmy się. Pamiętaliśmy, bowiem kartkowy chleb i niby-mleko w Grodźcu. A potem ten przeskok pierwsza kolacja w leśnictwie, po przyjeździe od dziadka. Dwa półmichy na stole, jeden z kładzionymi kluskami z grubo zmielonej na żarnach przez Wiktę mąki żytniej, a drugi z dymiącym gulaszem z dzika dostrzelonego w sidłach. Mama przy czwartej repecie musiała mnie powstrzymać, bojąc się o mój żołądek po niedawnym zatruciu. Było tu dostatnio i wygodnie, ale za to nudno, bo nie miałem w ogóle kolegów. W końcu października, w środku nocy, leśniczówka zaczęła dziwnie drgać. I nie tylko leśniczówka, ziemia także. Psy spuszczane na noc z łańcuchów i zwykle buszujące swobodnie po wielkim podwórku, teraz skamlały u kuchennych drzwi. Szyby w oknach podzwaniały, a drzwi między pokojami otwierały się same. Zamknięte na głucho okiennice nie pozwalały rozeznać sytuacji, wujek z Jankiem weszli, więc na pięterko, by z balkonu rozejrzeć się po okolicy. - Małaszewicze bombardują - relacjonował wujek. - Ściana lasu tłumi huk, ale co i raz błysk po niebie idzie i podmuch. - Muszą mieć samoloty dużego zasięgu, przecież spod Moskwy, nie mówiąc już o Stalingradzie, jest około tysiąca kilometrów. A tam i z powrotem to dwa tysiące, do tego w jedną stronę z ładunkiem. Nieźle - dziwił się ojciec. Na drugi dzień przyjechali Niemcy czarnym samochodem i długo rozmawiali z wujkiem w kancelarii. O czym, tego nawet mój dobry słuch nie wyłowił. Gdy odjechali, wujek przyszedł blady do pokoju. - To było Gestapo powiedział. Wczoraj ktoś z lasu latarką sygnalizował samolotom położenie lotniska. Pytali, czy ostatnio nikogo u nas w rewirze nie widziano. Ale ja się broniłem, że to już nie moje leśnictwo, że pod Małaszewicze pod chodzi inny rewir. Około połowy listopada spadł pierwszy śnieg. I znów pewnej nocy zerwaliśmy się na równe nogi tym razem przyczyną był ryk samolotu przelatującego tuż nad dachem leśniczówki. Maszyna wyraźnie błądziła, bo nadlatywała na las kilka razy. Noc była księżycowa, wujek i tata z balkonu widzieli jej czarną sylwetkę. - Ale dlaczego bez świateł pozycyjnych? - zastanawiał się tata. - Przecież Niemcy latają zawsze oświetleni. A może to nie niemiecka maszyna? - To by w nią bili z Małaszewicz, aż by huczało - stwierdził wujek. Po dwóch dniach pod wieczór zjawił się podekscytowany Winter. - Panie leśniczy - meldował z przejęciem, rozglądając się, czy nikt nie słyszy. - W brzezinach na szesnastym oddziale są desanciarze bolszewiccy. Wujek otworzył ze zdumienia usta. - Widzieliście ich, Winter? - zapytał. - Widzieć nie widziałem - odparł Winter. - Ale jeden z moich robotników widział. Uzbrojenie mają galantne, same maszynki, jest ich dziesięciu, w tym jedna baba, chyba z radiostacją. To musi z tego samolotu, co się tak błąkał. - Ja sądzę, że są tu już dłużej, i to oni dawali lotnikom znaki latarkami - dowodził tata. A samolot może miał dla nich jakiś zrzut i dlatego krążył. - Jakby oni tu byli dłużej niż dwa dni, to byśmy o nich wcześniej wiedzieli - upierał się Winter. A ludzie dopiero dziś rano zobaczyli. Przecież się chodzi po lesie. - Tak czy inaczej, oni nie mogą dłużej pozostać w brzeziniaku - zdecydował wujek Jan. - Właśnie, dlatego, że ludzie chodzą. Również, dlatego, że teraz, gdy spadł śnieg, ślady ich zdradzą. Winter, trzeba ich ostrzec i skierować na Rude Bagno. Tam nikt się nie kręci. Niemcy ich nie odnajdą, a przy wodopojach i o zwierzynę będą mieli łatwiej. - Ale oni przecież nie zostali tu zrzuceni, aby spokojnie, w zaciszu i bez ruchu przezimować - oponował ojciec. - Albo to grupa zwiadowcza, to muszą mieć kontakty z ludźmi, chodzić i zbierać informacje, albo dywersyjna, to pewnie będą chcieli robić wypady na tory. Miejsce muszą wybrać takie, aby było w miarę bezpieczne i ułatwiało operatywne działanie. - Rude Bagno jest blisko torów i ludzi, a bezpiecznie tam - upierał się wujek. - Ostrzeżcie ich, Winter, żebyśmy mieli czyste sumienie. Po dwóch dniach Winter wrócił z lasu markotny. - Panie leśniczy, to dziwni ludzie - meldował. - mój robotnik chciał ich skierować na Rude Bagno, a oni do niego: „To ty nas chcesz w matnię wpędzić, kto cię przysłał?” No to on mówi, że gajowy Winter. „Winter? pytają on niemieckie nazwisko ma, a taki przyjacielski dla nas? Coś nam tu śmierdzi.” Tak powiedzieli. I nie wiem, czy odeszli na Bagno, czy zostali na szesnastym mówił skubiąc z zafrasowaniem wąsa. - Trzeba by sprawdzić - doradzał równie zmartwiony wujek. - Ba! A kto tam teraz pójdzie? Jak oni tacy podejrzliwi, gotowi posądzić, że się ich śledzi - dowodził nie bez racji Winter. - Zresztą ludzie już o nich wiedzą, już ich widzieli. - Nic nie poradzimy - podsumował wujek. - Nie chcą słuchać, ich sprawa. Jedyna nadzieja w tym, że to może jakaś grupa tylko tędy przechodząca, zrobią swoje i pójdą. Wobec tego. Winter, przerywamy przecinkę lasu na oddziale piętnastym i przerzucamy wszystkich robotników na wyręby. Ludzie nie będą się kręcili koło desantu, nie będą widzieli, gadali, a my rzeczywiście zajmiemy się tym, co teraz najważniejsze. Bo tylko patrzeć, jak nasypie jeszcze więcej śniegu, a mamy jeszcze parę tysięcy kubików papierówki i kopalniaków do obrobienia. Wujek widać miał dar przewidywania, nazajutrz padał już gęsty śnieg, warunki pracy w lesie wybitnie się pogorszyły i przerzucenie robotników na wyręby stało się koniecznością. Pod koniec listopada nadeszło ostrzeżenie z nadleśnictwa, aby ludzie pracujący w lesie nie podchodzili blisko torów, bo Niemcy są wściekli, strzelają bez ostrzeżenia. Podobno kilka dni temu wysadzono tor pod Łukowem, a następnej nocy wykolejony został transport wojskowy tuż przed Terespolem. - Dobrzy specjaliści to musieli być, chaliera - mówił z uznaniem wujek. Podejść do tak strzeżonego toru i wysadzić pociąg, to majstersztyk. - Teraz już wiesz, po co tu są ci desanciarze - podsumował ojciec. Ciotka wreszcie wymogła na przeziębionym i zakatarzonym wujku, żeby położył się w saloniku i przeleżał grypę. Wieczorem, zupełnie niespodziewanie, wśród zamieci, z rowerem pod pachą zjawił się przemarznięty „Kumcio”. Już sam fakt, że w taki czas pchał się przez kurniawę prawie dwadzieścia kilometrów, zapowiadał coś niecodziennego. Tym razem chętnie zgodził się zostać na noc, a po kolacji, już nie bardzo nawet konspirując przed kobietami i mną, zaczął sypać nowinami. - Bolszewicy zrobili kocioł pod Stalingradem - relacjonował, jak zwykle, spokojnie, z nikłym uśmiechem na szerokiej, nieco tatarskiej twarzy. - Trzysta tysięcy Niemiaszków zostało tam zamkniętych i mimo rozpaczliwych prób nie mogą się wydostać. - Bo też w gadzinówce mało było ostatnio o sukcesach - wtrąciła ciotka, ale wujaszek zaraz ją uciszył. - Cicho, Heluniu, cicho. Mów, „Kuciu”, bo serce radujesz. Znaczy, zaczęli bić Gitlera? - Wreszcie zaczęli, i to ze wszystkich stron. W Afryce generalny odwrót Rommla. - Zamilkł na chwilę i patrzył w żarzący się koniec papierosa. - Tegoroczna Wigilia będzie już może nieco weselsza - rzekła matka. - Tak, ale tylko troszkę dodała ciotka, - Nie dla wszystkich podjął „Kumcio”. - Chwilę grzebał w kieszeniach, wreszcie wyjął mały karteluszek. - Prosiłaś, Helu, o te adresy. To wszystko moi chłopcy. Z aresztowanej szesnastki dziesięciu trafiło na czerwone afisze, a sześciu do obozów. Dwóch jest na Zamku Lubelskim, dwóch na Majdanku, jeden w Oświęcimiu, jeden w Dachau. Rodziny się ukrywają i posłać im paczek nie mogą. To będą ich pierwsze święta za drutami. Pomożesz? - Po co pytasz? A w zeszłym roku nie pomogłam? - oburzyła się ciotka. - A jak tamci? - Już nie potrzebują paczek - rzekł cicho. - I jeszcze jedno - zawahał się na chwilę. - Mam dwóch chłopców na przechowanie. - Rozumiem uciął krótko wujek. Kiedy przyjdą? - Wiedziałem, że nie odmówisz - ucieszył się „Kumcio”. - Ale... widzisz... to są chłopcy całkowicie spaleni. Jeden jest ranny. Pod Terespolem na torze dostał. - Ten Terespol, to wy? - zdumiał się wujek. - A my myśleliśmy, że to nasz desant. - Jaki wasz desant? - zapytał zaskoczony „Kumcio”. - Bo my tu mamy sąsiadów - i wujek pokrótce opowiedział historię nieufnych zrzutników. - Sądziliśmy, że ten Terespol i Łuków, to ich robota. - Bóg z nimi machnął ręką „Kumcio”. - Niech działają, jak chcą, byle dużo. Ale Terespol i Łuków, to nasza akcja. I mam jednego unieruchomionego, a drugiego spalonego. Muszą gdzieś przeczekać. Tylko... oni będą z bronią. - Trudno - rzekł wujek. Ustalono, że chłopcy przyjdą za dwa-trzy dni. Nazajutrz trochę się przetarło i „Kumcio” wyruszył do Białej, zostawiając przed odjazdem zwitek gazetek. Wujek i tata natychmiast przystąpili do lektury, czytając od deski do deski, jedna po drugiej, małe, zadrukowane kartki. Ja od rana rąbałem drzewo. Sam, bo Janek pojechał po szczapy do lasu. Naraz rozszczekał się przy spichrzu Kusy. Przerwałem więc pracę i w tumanie śniegu dostrzegłem przebijającą się ku nam od Lachówki pancerkę. Za nią jechały ciężarówki. Pognałem, ile sil do domu. - Niemcy! - wrzasnąłem od progu. - Chyba trzeba spuścić ci solidne baty za głupie kawały - zaczął złorzeczyć wujek, ale urwał spojrzawszy na moją bladą twarz. - Gdzie? Ilu? - Jadą od Lachówki. Dwie ciężarówki i pancerka - dyszałem. - Rany boskie, obława - tata pobladł nagle. - Gazetki w ogień. Huczący piec połknął je w jednej chwili. Pod oknami już buczały silniki. Trzasnęły drzwi od ganku, za moimi plecami stanął wysoki oficer w krótkim kożuszku i hełmie. Na piersi wisiał schmeisser, za pasem sterczały główki trzech handgranatów. - Sind Sie der Forster? [Czy Pan jest leśniczym?] - zapytał ostro, bez wstępów, odsuwając mnie ruchem ręki. Blady wujek patrzył na niego nic nie rozumiejąc, tylko głośno oddychał przez zapchany nos. - Sprechen Sie deutsch? [czy mówi pan po niemiecku] - zapytał przybysz, a gdy nie otrzymał odpowiedzi, zwrócił się do ojca. Und Sie? [a pan?] - Ja [tak] - odparł tata. - Bitte iibersetzen [proszę tłumaczyć] - polecił oficer i zaczął ostrą krótką przemowę. Gdyby nie to, że wiemy, iż jest pan białym Rosjaninem, jak wiele pan i pańska rodzina ucierpieliście od bolszewików, już by pan pojechał do obozu. - Za co? - wykrztusił wujek, gdy ojciec przetłumaczył. - Za pomaganie bolszewickiej bandzie. To pan nie wie, że od tygodnia ma pan w lesie sowiecki desant? - Od tygodnia leżę w łóżku, jestem chory. A poza tym teraz w lesie śnieg, służba leśna nie chodzi, pracują tylko na wyrębach. Nikogo nie widziano, nie mówiono mi - tłumaczył wujek. - To sprawdzimy później - uciął oficer. - Pan jest chory. A pan zna las? - wskazał ręką na ojca. - Nie - odparł za tatę wujek. - Ib mój szwagier, pomaga w kancelarii. Lasu nie zna. - Dokumenty warknął Niemiec. Ojciec podał swoje papiery. Niemiec chwilę je oglądał, potem oddał. - Potrzebuję przewodnika. Czyj to rejon? - O który panu chodzi? - zapytał niewinnie wujek. - Tam, gdzie są desantowcy. - Ja nie wiem, gdzie oni są. - Brdzedziniak - mocował się Niemiec z trudnym słowem. - To rewir gajowego Wintera odpowiedział wujek. - Winter? Zna niemiecki? - Zna. - Gdzie on jest teraz? - Powinien być w domu, w gajówce. Wezwać? - Nie, poślę swoich ludzi - uciął oficer Gdzie to? - Trzeba jechać tą drogą - wujek wskazał w kierunku okna, potem urwał. - To trudno wytłumaczyć. Może chłopiec pojedzie z pańskimi ludźmi i wskaże drogę. Oficer spojrzał na mnie taksujące, ale widać chudy chłopczyna nie wyglądał groźnie, bo kiwnął przyzwalająco głową. - Czarku, jedź z panem i powiedz Winterowi, o co panom chodzi - wujek mówił spokojnie, ale ledwo zauważalny nacisk, położony na jedno słowo wystarczył mi. Wyszedłem z oficerem na ganek i Niemiec coś krótko krzyknął. Zza jednej z ciężarówek wytoczył się niewidoczny dotąd motor z koszem. Z przyczepy wyskoczył żandarm i na jego miejsce posadzono mnie. Pokazałem ręką przecinkę i kierowca dodał gazu. Motor pognał i wtedy dopiero, jadąc wzdłuż rzędu wozów o ciągle pracujących silnikach, mogłem ocenić silę ekspedycji. Ciężarówki były dwie, ale z pancernymi blachami na przedzie i gąsienicami zamiast tylnych kół, a nad szoferką sterczały lufy cekaemów. Na skrzyniach obu wozów siedziała chmara żołnierzy w białych, maskujących kombinezonach. Pancerka była taka, jak na szosie pod Radzyniem w końcu 1939 roku. Gdzieś z platform ciężarówek nerwowo poszczekiwały niewidoczne psy. Właściwie droga do gajówki była prosta i Niemcy mogli tam dojechać bez mojej pomocy. Wujkowi widocznie zależało na tym, aby Winter został uprzedzony o sytuacji. Kluczyłem raz w prawo, raz w lewo, aż żandarm siedzący z tylu zaczął mi się bacznie przyglądać. Wtedy uznałem, że trzeba przestać kołować. Na podwórku gajówki wpadliśmy prosto w stado kur, które rozpierzchły się w głośnym gdakaniu. Wyskoczyłem z kosza jeszcze w biegu. - Du! Junge! Warte! [ty chłopcze zaczekaj] - wrzeszczał żandarm zsiadając z motoru. - Das ist hier, Herr Forsthiiter ist im Fenster [tutaj jest gajowy, jest w oknie] - mówiłem z uśmiechem, kiwając na żandarma ręką, ale jednocześnie szedłem szybko, aby ubiec Niemca w wejściu do kuchni gajówki. Winter już ich widać dostrzegł, bo przez półzamarznięte okno zobaczyłem, jak podnosił się od stołu. Skoczyłem więc po kilku stopniach na ganek i szarpnąłem drzwi kuchni. - Oni mówią, że w brzeziniaku jest desant tyle zdążyłem wyrzucić z siebie, nim żandarm z tyłu szarpnął mnie brutalnie za ramię. - Zamknij się, polski psie warknął i trzasnął mnie na odlew w twarz. - Ty, gajowy, mówisz po niemiecku? - Tak - odparł blady Winter. - Chodź ze mną - polecił Niemiec. - A to kto? - zapytał wskazując dwóch mężczyzn w kufajkach, którzy siedzieli z Winterem przy stole. - Robotnicy leśni. - Dokumenty. Chwilę je oglądał, potem schował do kieszeni. - Oni tu muszą czekać, aż wrócimy. Jeżeli wyjdą, zostaną zastrzeleni. Jesteś gotów? Wychodzimy. Winter, już w kurtce, zbierał się do wyjścia, ale od drzwi zawrócił po czapkę. To był chyba tylko pretekst, w rzeczywistości zaś chodziło o to, aby wymienić, z kim trzeba porozumiewawcze spojrzenia. Zauważyłem, bowiem, że mówiąc do przerażonej żony: „Nie zapomnij wydoić krów o zwykłej porze”, - patrzył nie na nią, tylko na jednego z robotników, a ten na moment opuścił powieki. Przy wsiadaniu na motor powstało małe zamieszanie, pasażerów było teraz czterech, a miejsc na motorze tylko trzy. - To może ja zostanę i wrócę pieszo - zaofiarowałem się szybko. - Nigdzie nie zostaniesz. Pojedziesz z nami rozkazał żandarm. W koszu zmieścicie się obaj. Wpakowałem się zatem Winterowi na kolana i tak pojechaliśmy. Gajowy widząc, że prowadzę Niemców dłuższą drogą, chciał protestować, ale czując na biodrze ucisk mojej dłoni widać pojął, że tak trzeba. - Dużo ich? - wyszeptał mi w ucho bez ruchu ust. - Mhm odchrząknąłem. Gdy motocykl wyskoczył zza lasu i gajowy ujrzał samochody wyładowane baniastymi hełmami, zaklął cicho: - O, diabli! W saloniku zastałem już znacznie milszą atmosferę. Oficer, w rozpiętym kożuchu, siedział na fotelu przy stoliku, hełm i schmeisser wisiały na poręczy krzesła, a ciotka nalewała Niemcowi do kieliszka specjalność wujka smorodinówkę. Nie było niemiłych pogróżek i pytań. Niemiec patrzył na ojca bez poprzedniej podejrzliwości. A w kuchni Wikta, kurząc śmierdzącą machorkę skręconą w gazecie, zza kłębów dymu mamrotała: - Ażeby się tą paczką udławili w tym vaterlandzie! Jak się potem okazało, Niemiec przymówił się o specjały myśliwskie dla rodziny w Rzeszy, więc ciotka z połcia wędzonego boczku czerwonego od papryki, który wisiał na strychu, kazała odciąć spory kawał i do tego dodać pęto kiełbasy z dzika, już przygotowanej na święta. Niemiec zgarnął paczkę, dopiął kożuch, potem przywdział hełm i przełożył przez szyję automat. - Gajowy! - w jego głosie znów zabrzmiała metaliczna nuta prowadzisz nas na oddział szesnasty, do brzeziniaka. I nie kręć, bo my mamy mapę i będziemy kontrolować. Zasalutował i wyszli. Winter wraz z oficerem wsiedli do szoferki pierwszego wozu. Warknęły silniki i tuman sypkiego śniegu przysłonił odjeżdżające samochody. Z dużą prędkością przemknęli koło wsi i wpadli w las. Buczenie maszyn cichło, aż rozpłynęło się zupełnie. - Jeżeli w lesie też będą zachowywać się tak głośno, to tamci zdążą umknąć - miał nadzieję ojciec. - Czy zdążyłeś coś powiedzieć? - dopytywał się wujek. - Zanim mnie ten żandarm zdzielił, to powiedziałem, że oni mówią o desancie koło brzeziniaka. - Dokładnie tak powiedziałeś? To dobrze. Tylko czy prócz Wintera ktoś to słyszał? - Było tam dwóch robotników. Ale żandarm ich wylegitymował, zabrał dokumenty i powiedział, że jak wyjdą z gajówki, to ich zastrzeli. - Kto to był? - Jeden to Rudek, a drugiego nie znam. - Rudek mówisz? - ucieszył się wujek Jeśli Rudek, to dobrze. - Czy zdąży? - zapytał ojciec. - Rudek zdąży. To on ich poprzednio ostrzegł. Tylko... - wujek chwilę się zastanawiał tylko gdzie ich uprzedzać? Jeżeli posłuchali i przenieśli się na Bagno, są względnie bezpieczni, ale jeżeli zostali w brzeziniaku, może być źle. Jedyna nadzieja, że Winter skołuje Niemców i wtedy Rudek zdąży. - Przecież słyszałeś, co mówił oficer - przypomniał ojciec. Mają mapę i będą kontrolować drogę. - No tak - zmarkotniał wujek. Nic więcej nie możemy już zrobić, tylko czekać. Więc czekaliśmy. Nawet niedługo, bo w pół godziny po opuszczeniu leśniczówki przez Niemców, las zadygotał od kanonady. Automaty grały ciągłym ogniem przez kilka minut, a potem ucichły, jak nożem uciął. Jeszcze tylko raz i drugi huknął pojedynczy strzał i wróciła cisza. - To przy brzeziniaku - denerwował się wujek. - Dorwali ich. Chaliera, idioci. Dlaczego nie posłuchali i nie przenieśli się na Bagno? A jeżeli kogoś ranili i schwytali, a ten zezna, że Winter ostrzegał, to koniec z nami. Na nic nasze tłumaczenie, żeśmy nie wiedzieli o desancie. Oczekiwanie się przedłużało. Mijały kwadranse, potem godziny, a Niemcy nie wracali. Za to śnieg, dotąd padający pojedynczymi płatkami, zamienił się w gęstą kurniawę. Było spokojnie. Czasem tylko buchnął w lesie pojedynczy strzał, raz głośniejszy, raz cichszy. - A jak wrócą i spalą leśnictwo? - zastanawiała się ciotka. - Nawet nie będzie co wynosić, bo nie spakowaliśmy się. - Jeśli spalą, to już nie będzie miał kto wynosić - stwierdził ojciec. Bo przecież nas przedtem wykończą. - To może lepiej usunąć się na dzień, dwa - doradzała mama. - A jeżeli oni nic nie wiedzą, a wrócą i zobaczą opustoszałą leśniczówkę, to będzie dla nich przyznanie się do winy - myślał głośno wujek. Wtedy naprawdę spalą. I tak źle, i tak niedobrze. Może wy się usuńcie, a ja zostanę. - Ja cię samego nie zostawię - oświadczyła stanowczo ciotka. - Jak wy się nie ruszycie, to my też nie - zamknął dyskusję ojciec. Niemcy wrócili pod wieczór. Żołnierze byli zziajani, spoceni, a oficer wściekły. - Ten idiota lazł jak wół i wszystko na nic - pomstował na jednego ze swych żołnierzy. Jutro go odeślę na Ostfront. Druga taka gratka się nie zdarzy. A informacje mieliśmy bardzo dokładne. Dobrze, że choć radiostację mamy. Szarpał się, zżymał, ale w miarę, jak ubywało w karafce smorodinówki, uspokajał się i łagodniał. Wreszcie, gdy podoficer zajrzał raz i drugi do saloniku, Niemiec, już odprężony i uspokojony, pożegnał się i cała kawalkada wozów odjechała. Cicho, spokojnie i błogo zrobiło się w zasypanej śniegiem leśniczówce. Ciotka drżącymi rękami odmierzała na cukier porcje waleriany dla siebie i mamy, wujek naraz wyzdrowiał, nie mógł wyleżeć w łóżku i ubrawszy się chodził tam i z powrotem po pokoju. Natomiast Winter, tak zdenerwowany, że nie mógł drżącymi rękami skręcić sobie papierosa, zaczął opowiadać, jak przebiegała cała niemiecka obława. - W czasie jazdy oficer trzymał na kolanach mapnik, a w nim, na dokładnej etce”, czerwoną kreską zaznaczony był dojazd do brzeziniaka i krzyżyk wskazujący obozowisko Rosjan. Właściwie drogę ustalał oficer, nie bardzo nawet słuchając Wintera, ale gdy wskutek zignorowania uwagi gajowego, że tu dukt nieprzejezdny, dwieście metrów dalej Niemcy natknęli się na kilkanaście świeżo spuszczonych sosen ze zrębu, spotulniał nieco. Wycofanie całej kawalkady zajęło bowiem sporo czasu. Winter prowadził ich teraz dość pewnie w brzeziniak, przekonany, że desanciarze są na bagnie. W pewnym momencie między pniami drzew zamajaczyły sylwetki ludzi. Wywołało to niepokój Niemców, zarepetowali broń. Trzeba było szybkiej interwencji oficera, aby nie postrzelono robotników wyrabiających „metry” opałowe. Wśród nich Winter spostrzegł zziajanego Rudka, który obawiając się rozpoznania przez żandarma z motocykla, cały czas tak się ustawiał, aby nie pokazać Niemcom twarzy.Psiakość, nie zdążył dobiec. Winterowi pozostało teraz tylko pocieszyć się myślą, że może Rosjan nie ma w brzezinie. Dobre półtora kilometra przed brzeziniakiem Niemcy, którzy już teraz jechali wolniej, zatrzymali wozy i zeskoczyli na ziemię. Było ich ponad czterdziestu, przeważnie uzbrojonych w automaty. Zachowywali się cicho, zwinni, szybcy, widać zaprawieni w takich działaniach. Wbrew temu, co Winter o nich dotąd myślał, nie bali się lasu, szli pewnie, byle nie w pojedynkę. Psy na długich linkach, czarne podpalane alzatczyki, nerwowo wciągały w kufy zimowe powietrze. Oficer półgłosem rozdzielał zadania: pancerka podjedzie dwieście metrów dalej, do szerokiego pasa przeciwpożarowego, i tam, nie wychylając się zza drzew, zablokuje drogę ucieczki Rosjan w kierunku bagien. On poprowadzi grupę uderzeniową do brzeziniaka z tej strony, oberwachmistrz weźmie dwunastu ludzi, obejdą brzeziniak i wypchną desant na pas przeciwpożarowy. A tam pancerka załatwi resztę. Sprawnie rozdzielili się i grupa oberwachmistrza zniknęła między ośnieżonymi sosenkami. Oficer odczekał chwilę, a potem szerokim ruchem ręki rozciągnął swoich w tyralierę. Żołnierze szli cicho, z automatami gotowymi do strzału. Psy nie dawały głosu, ale szarpiąc linkami rwały się do przodu. To zaniepokoiło Wintera, któremu oficer kazał cały czas być przy sobie. I naraz z początku ledwo wyczuwalny doleciał ich zapach ogniska. Oficer uśmiechnął się cienkimi wargami i podniósł na wysokość twarzy zaciśniętą pięść z kciukiem sterczącym do góry.Żołnierze na ruch jego ręki zdwoili ostrożność, szli jeszcze ciszej, przygięci, przeskakując od drzewa do drzewa. W białych maskujących kombinezonach byli prawie niewidoczni. Głupi ludzie, dlaczego nie posłuchali, nie zaufali, złorzeczył desanciarzom w duchu Winter. Szedł koło oficera napięty jak struna, gotów w jednej chwili runąć twarzą w śnieg, gdy tylko zaterkocze serią automat desanciarza stojącego na czujce. Bo czujkę chyba wystawili. Ale las milczał. Niemcy podeszli już tak blisko, że nad bezlistnym brzeziniakiem widać było cienką smugę niebieskawego dymu, a po kilku dalszych krokach, między pniami mignął raz i drugi czerwonawy płomień ogniska. Oficer podniósł rękę i tyraliera przywarła do pni drzew. W białych kombinezonach wyglądali jak ośnieżone części pnia. Szczęknął cicho zamek ładowanej rakietnicy i teraz oficer podany do przodu, z bronią półuniesioną w górę, zawisł wzrokiem na tarczy zegarka. Czas biegł w zupełnej ciszy. Duże płatki śniegu spadały z nieba rzadko i powoli, jak malutkie spadochrony. Wydawało się, że wszystko śpi. Czasem tylko od ogniska dochodziło głośniejsze słowo i trzaskały mokre gałęzie. Rany boskie, czy oni są ślepi? Czy czujka zasnęła? A może w ogóle jej nie ma? To niemożliwe. Przecież to są zrzutkowie, desantowcy, wybrani kadrowi żołnierze. Naraz coś łomotnęło, naruszając przejmującą ciszę. Ale nie był to strzał. Ktoś się potknął, zatrzeszczały gałęzie, głośno, po niemiecku zaklął. Przy ognisku zakotłowało się. I wtedy cisza pękła. Wysokim łajaniem rozszczekały się psy gończe, oficer zaklął i łupnął z rakietnicy. Na ten sygnał rozterkotały się schmeissery, bergmany. Biły w ognisko, ale po drodze łupały z białych, cienkich pieńków brzeziniaka całe płaty delikatnej kory. A ci przy ognisku, tak dotąd beztroscy, teraz jakby wiedzeni szóstym zmysłem działali bezbłędnie. W jednej chwili skoczyli w las. Ale nie tam ku bagnom, gdzie na pasie przeciwpożarowym czekała na nich zaczajona w zasadzce pancerka. Roziskrzyły się lufy ich automatów, wyrąbali sobie przejście przez tyralierę, która naraz zamilkła. Bo strzelać w ognisko to było przewidziane planem, bić za uciekającymi ku bagnom, także, ale Rosjanie skoczyli akurat między dwa skrzydła Niemców i ci mogli się teraz wzajemnie wytłuc. Spuszczone psy poszły tropem. Po chwili buchnął jeden i drugi strzał i las wypełnił się żałosnym skowytem. Część Niemców popędziła za desanciarzami, ale oni wcale nie zmykali bezładnie. Podczas gdy cała grupa odskakiwała, dwóch, ciągle zmieniających się, trzymało pościg na dystans. A pościg szedł śladami, póki nie dobrnął do duktu. Ten zaś był wydeptany dziesiątkami butów robotników. Kilku Niemców pobiegło w prawo, kilku w lewo, a potem stanęli zdezorientowani. Rosjanie zniknęli, a tu śnieg zaczął gęstnieć i zasypywać ślady. Niemcy chwilę nadsłuchiwali i wtedy doszedł ich daleki, przyzywający gwizdek oficera. Zawrócili, więc ku brzeziniakowi. Oficer najpierw sprał po pysku sprawcę przedwczesnego alarmu. - To był ten, Czarku, z którym przyjechałeś po mnie i który ciebie uderzył - przypomniał Winter, a ja odczułem pewną satysfakcję. - Potem - opowiadał gajowy zaczęli penetrować obozowisko. Przy płonącym nadal ognisku leżały dwie martwe gęsi, jedna wpółoskubana, druga już częściowo wypatroszona. Dokoła walała się masa białego, pokrwawionego pierza, gdzieniegdzie tkwiły dziwnego kształtu łuski, które żołnierze brali na pamiątkę. Kilka metrów od ognia leżała w parcianym plecakowym futerale radiostacja. Liczne otwory wskazywały, że oberwała solidnie. Czy została przestrzelona przez atakujących, czy też zniszczona przez samych desanciarzy, trudno stwierdzić. Oficer polecił ją zabrać, mając nadzieję, że może uda się ustalić, na jakiej fali nadawano. Psy wydobyły zakopane płytko pod śniegiem spadochrony. Jedenaście. I to było wszystko, co znaleziono. Wracający z pościgu meldowali, że na śladach były krople krwi. Ktoś oberwał, ale widać lekko, bo albo sam umknął, albo go niesiono. Po stronie atakujących padł pies, a jeden z żołnierzy miał przestrzeloną rękę. Niemcy zaczęli się ładować do ciężarówek. - To prawda, że człowiek strzela, a pan Bóg kule nosi - zakończył Winter. - Tyle setek pocisków wystrzelali, a skutku, co kot napłakał. - A to i dobrze - podsumowała ciotka. - Gdyby Rosjanie oberwali, ranni mogli wpaść w ręce niemieckie. Gdyby Niemcy mieli poważne straty, nasz los mógłby być tragiczny. - Ale że nie posłuchali naszego ostrzeżenia - nie mógł się nadziwić wujek. I czujki też nie wystawili. Za pewnie się czuli. A swoją drogą, Winter, trzeba się przyjrzeć pracującym u was ludziom. Donieść mógł tylko ktoś, kto pracuje w lesie. Ktoś z robotników. Zmęczony gajowy pożegnał się i wyszedł. - Jan - zapytała ciotka z wahaniem. A... co teraz będzie z chłopcami od „Kumcia”? Czy w tej sytuacji nie należałoby ich odwołać? - Myślałem o tym - powiedział wujek. - Ale nie możemy mu tego zrobić. Niech przyjeżdżają. Trzeba tylko dobrze napalić w pokoiku na górze. I tak się zakończył ten pełen nerwów dzień. Nazajutrz do moich obowiązków głównego palacza leśnictwa doszedł jeszcze pokoik na pięterku, dobrze mi znany z wakacji, jakie przed wojną spędziłem z ojcem w Horbowie. Wikta wysprzątała tam rano, nie ruszając tylko zasłonki na drzwiach prowadzących na balkon i zakurzonych szyb w oknie. Ja zaś napaliłem tak, że o mało pieca nie rozerwało. Chciałem, aby przybysze mieli ciepło. Nie mogłem się doczekać ich przyjazdu. To przecież mieli być pierwsi w moim życiu ludzie, którzy zdecydowali się na walkę twarzą w twarz z okupantem. Nie gazetką, szeptaną propagandą, ale bronią, ładunkiem wybuchowym. Podłogę pokoiku wysłaliśmy słomianą matą, a na niej położony został gruby dywan. Wprawdzie goście mieli się nie ruszać przez cały dzień bowiem wszyscy, łącznie z robotnikami leśnymi przewijającymi się często przez kancelarię leśnictwa, wiedzieli, że pokoik na górze jest od lat nie używany i służy jako składzik gratów trudno było przypuszczać, iż dwaj młodzi ludzie w ogóle nie spuszczą nóg na podłogę. Chodziło, więc o to, aby nikt nie słyszał ich stąpań. Wikta pościeliła dwa stare łóżka, a ja przez godzinę przerzucałem książki na etażerce, aby wybrać trochę sensacyjnych tytułów i pozanosić na górę. Z książkami w leśnictwie za dobrze nie było. Trochę powieścideł Courths-Mahlerowej, Zarzyckiej, trochę Rodziewiczówny, Trędowata i Ordynat Michorowski Mniszkówny oraz Żeromski, ulubiony przez ciotkę Helenę, prawie w komplecie. W sumie, lektura nie dla mnie. Zresztą i tak nie miałem, kiedy czytać, nawet swojej ulubionej Trylogii. W ciągu krótkiego zimowego dnia, póki nie zapadł zmrok jakieś zajęcie zawsze się dla mnie znalazło, a wieczorem były kłopoty ze światłem. Podczas przygotowywania kolacji naftowa lampa stała w kuchni a wszyscy gromadzili się przy buchającym żarem palenisku albo siedzieli po ciemku w pokoju. Kiedy zaś podano posiłek do jadalni, przenoszono lampę i po kolacji wujek brał się do czytania gadzinówki, a ojciec ze mną sprawdzał i wyliczał według tabel masę zrąbanego w tym dniu drzewa. Gdy po tej pracy sięgałem, choć na chwilę po książkę, matka mi ją zabierała rzeczywiście, czytanie przy takim oświetleniu było męką. Ponadto we wszystkie wolne, przedświąteczne wieczory robiliśmy ozdoby na choinkę. Trzeba ich było wiele, bo wujostwo dotąd nie ubierali drzewka na święta, ale ze względu na mnie i ogólny nastrój postanowili, że w tym roku choinka będzie. Należało więc wszystko zrobić łańcuchy, pierzaste gwiazdy, pajace z wydmuszek, barwne sześciany. Matka pomagała mi, bo pozwalało jej to zapomnieć, że jest daleko od Grodźca, od Zagłębia. Nawet ciotka, przez kilka wieczorów przyglądająca się naszej wykonywanej w milczeniu pracy, zaczęła robić swoje, przypomniane z dawnych lat ozdoby. Pod wieczór, wskazanego przez „Kumcia” dnia, od warszawskiej szosy przyjechała rozklekotana ciężarówka na holzgas, z której wysiadło dwóch młodych ludzi. Jeden z nich wyraźnie utykał. Ciężarówka zaraz odjechała, perkocząe nierówno i zostawiając za sobą kupę swądu. Te dziwne samochody z piecykami, „drewnem pędzone” jak je nazywano, zobaczyłem po raz pierwszy w GG. W Zagłębiu Niemcy jeździli albo na ropę, albo też używali benzyny syntetycznej otrzymywanej z przeróbki węgla. Użytkownikami tych tutaj byli przedsiębiorczy Polacy. Za szoferką ciężarówki wbudowano kociołek (wypisz-wymaluj jak piec łazienkowy z naszego grodzieckiego domu), do którego co kilkadziesiąt kilometrów kierowca dorzucał drewna. Wytwarzany podczas spalania gaz szedł przewodami do silnika. I samochód jechał. Przybysze przemknęli na górę, wujek zamknął się z nimi na pół godziny w pokoiku, powiedział co trzeba, a gdy wrócił, niby nic się nie zmieniło. Gości nie słyszeliśmy, ale sama świadomość ich obecności spowodowała, że wszyscy poczuli się raźniej. Nawet nie z powodu broni, którą mieli. Ważne, że byli. Dotąd, gdy zbliżał się wieczór, nad leśniczówką unosiła się nieuchwytna atmosfera strachu. Dokoła grasowały bandy rabunkowe. Niemców to nie interesowało dla nich najważniejszą sprawą było ochranianie linii kolejowych, dróg, urzędów niemieckich, zaś konspira cja na tym terenie była za słaba, aby zapewnić ludziom bezpieczeństwo. Bandy czuły się więc bezkarnie. Uzbrojone w broń porzuconą w 1939 roku napadały na bogatych gospodarzy, oddalone od wsi leśnictwa, dwory, majątki, tam gdzie wietrzyły łatwy i obfity łup. Gdy zza zamkniętych na głucho dębowych okiennic dochodziło do uszu zebranej w pokoju stołowym rodziny głośniejsze szczekanie Hery czy Kusego, wszyscy milkli i nerwowo nasłuchiwali. Teraz było inaczej. Ogromnie ciekaw, jak wyglądają młodzi bojownicy, zacząłem nazajutrz palenie w piecach od pokoiku na górze. Jeden z młodzieńców leżał w łóżku, a ciotka przemywała mu ranę nogi. Drugi w bryczesach i koszuli, w miękkich, filcowych bamboszach, siedział w wiklinowym fotelu i czytał książkę. Omiótł mnie bacznym spojrzeniem, odmruknął „dzień dobry” i zagłębił się znów w czytaniu. Moją uwagę zwróciły stojące przy łóżku wyglansowane oficerki szczyt chłopięcych marzeń. W nocy, gdy wszyscy spali, zdrowszy obszedł z wujkiem leśniczówkę. I już na drugi dzień zaczęto wprowadzać w domu pewne zmiany. Kowal, sprowadzony ze wsi, pracował trzy dni, a gdy odjechał, poczuliśmy się jeszcze bezpieczniej. Drzwi na ganek, tak cienkie, że można je było wysadzić z zawiasów pchnięciem nogi, zostały obite blachą, założono sztaby i wpusty, zaś okienko nad nimi zakratowano. Aby był wgląd na oborę, stajnię i resztę zabudowań, zrezygnowano z zamykania okiennicy w kuchni, natomiast w oknie pojawiły się solidne kraty oraz gęsta druciana siatka zabezpieczająca przed wrzuceniem granatu. Wzmocniono sztabami również drzwi kuchenne. Tymczasem ciotka z mamą przygotowywały paczki. Tu przydało się doświadczenie pani Pilarskiej z Grodźca. Ciotka chciała posłać kawał boczku, kiełbasy i inne frykasy, ale uległa perswazjom mamy. Zmielono kiełbasę, boczek i przesmażono je z ugotowaną kaszą. Wyglądało to teraz jak gruba, brązowa, nieco przypalona kasza, w rzeczywistości zaś była to potrawa bardzo pożywna. W taki sposób spreparowano kilka wiktuałów, aby wyglądały możliwie najmniej apetycznie, ale żeby miały jak najwięcej kalorii. Inaczej, bowiem nigdy by nie dotarły do adresatów. Paczki do Oświęcimia i Dachau wysłano pocztą z fikcyjnym adresem nadawców, zaś te do obozu na Majdanku i na Lubelski Zamek zabrał przysłany przez „Kumcia” chłopak. Zbliżały się święta.Przybysze byli w leśniczówce już od kilkunastu dni, a ja ani razu nie usłyszałem od nich nic więcej poza „dzień dobry”. Gdyby nie to, że widziałem ich codziennie rano paląc w piecu, nie zgadłbym, że ktoś jest na górze. Ranny już czuł się lepiej, już wstawał, i oparty o prowizoryczną kulę kuśtykał wieczorami po pokoju. W przeddzień Wigilii do kancelarii przyszedł dawno nie widziany Winter. W natłoku spraw, które się działy, gdy uwaga wszystkich skoncentrowana była na mieszkańcach pokoiku, nikt jakoś nie zauważył, że gajowy, kiedyś codzienny bywalec leśnictwa, gdzieś przepadł. Twarz miał bladą, ziemistą, oczy podkrążone, skronie wyraźnie posiwiałe. - Co z wami, Winter? - pytał z troską wujek. - Chorowaliście? Winter z rezygnacją machnął ręką. - Gorzej, panie leśniczy rzekł jakoś bezbarwnie. - Gryzę się. - Czym? - Ludzkim gadaniem. To pan leśniczy jeszcze nie słyszał? - Ani słowa. A kto i co gada? - Pan leśniczy pamięta, jak to było trzy tygodnie temu, gdy Niemcy przyjechali na obławę? Przecie mnie wezwali, żandarm z Czarkiem przyjechali, bo to mój rewir, przecie pojechałem nie po swojej woli, ino po przymusie. A ten oficer w pierwszym wozie to mnie tak usadził w szoferce, jakby chciał, żeby mnie wszyscy ludzie widzieli. Jakby chciał ukryć swego prawdziwego donosiciela za moimi plecami. No to i ludzie mnie widzieli w niemieckim samochodzie. I we wsi widzieli, i na zrębie. A mało to mściwych? Pan leśniczy wie, jak to w naszym zawodzie. Niejednemu się przetrzepało skórę za kradzież budulca albo opałowe metry, albo za wnyki. Więc nie przyjaciół człowiek ma sporo. I teraz już po kątach mówią, że to ja Niemcom dałem znać o tym desancie ruskim i że ja ich tam zawiozłem. - Mówił to głosem zgaszonym, monotonnym, z głową opartą o dłonie. - Zupełnie jakby to nie był ten sam zawadiacki Winter. - Małośmy to soli razem zjedli, Winter? - wujek ogarnął gajowego ramieniem przez plecy, a był to gest tak u wujka rzadki, tak niespodziewany, że gajowy podniósł głowę i spojrzał na swego zwierzchnika zdziwionym wzrokiem. Chyba beczkę. Albo i dwie wy macie wrogów, mam ich i ja. Ludzie mówią, ale czy to ważne? - Ważne, panie leśniczy, ważne. Bo jakby mówili, żem złodziej, pijak, łobuz, pal licho. Można udowodnić, że łżą. A tu? Jechałem z Niemcami ciężarówką? Jechałem. Jak udowodnić, że to nie ja nasłałem? I do tego jeszcze Winter się nazywam. Wojna się skończy, Niemców diabli wezmą, a człowiek zostanie z opinią zdrajcy. A przecież pan leśniczy wie, żem ja taki Polak, że mogę z najlepszymi stanąć w rzędzie. - Nie przejmujcie się. Jak nadejdzie czas świadczenia, to ja powiem, gdzie trzeba. I nie tylko ja. Słowo „Kumcia” będzie się liczyło. On przecież was zna. Ale swoją drogą warto by ustali, kto szerzy te wieści. Bo może to ten, co sam kradnąc, woła: „łapać złodzieja”. - Panie leśniczy, ja bardzo liczę na to, że gdy przyjdzie czas, pan zaświadczy. Tak? - Jak za siebie. Możecie być tego pewni, Winter. - Lżej mi trochę. Bo gdyby i pan... - Nie mówcie głupstw, Winter. Przecież wy pojechaliście wtedy tylko, dlatego, że ja leżałem w łóżku. Gdybym był zdrowy, to ja musiałbym im towarzyszyć. Ludzie mnie by widzieli i mnie by dziś przylepiono łatę. :W Wigilię nadeszły dwa listy, które bardzo uradowały mamę, a także tatę i mnie. Jeden, był od babci z Grodźca. Do tej pory nie mieliśmy stamtąd żadnej wiadomości i mama bardzo denerwowała się, czy przypadkiem Niemcy nie stosują represji wobec babci. Ta mysi nie opuszczała jej ani na chwilę. List dotarł do Horbowa drogą pośrednią. Przeznaczony był dla mamy, ale babcia pisała go tak, jak to zostało ustalone jeszcze w Będzinie do swojej przyjaciółki w Częstochowie, która przełożywszy do innej koperty, wysłała do Herbowa. Z tego listu dowiedzieliśmy się, że aż do października Niemcy nachodzili babcię dość często, wypytując, co się stało z córką i jej mężem. „Przecież wyście ich aresztowali i wywieźli. Wy powinniście wiedzieć” odpowiadała babcia. Te ciągłe wizyty byty powodem jej długiego milczenia. Babcia niepokoiła się brakiem wiadomości o wujku Teśku. Drugi list był pisany właśnie przez niego. Od dziadka z Rudnik, z którym był w kontakcie, dowiedział się o losach swojej siostry i otrzymał adres. Pracował pod Siedlcami w jednym z nadleśnictw, ale zamierzał przenieść się w Sandomierskie, gdzie miał trochę znajomych sprzed wojny i jakąś intratną propozycję. „Odgrażał” się, że na wiosnę odwiedzi nas w Horbowie. Mama jeszcze tego samego dnia odpisała babci i wysłała list tą samą drogą. Bliżej nie określając miejsca pobytu, informowała o tym jak żyje, jak się czują najbliżsi, że chrześniak (wujek Tesiek był rzeczywiście chrześniakiem owej przyjaciółki) pracuje w swoim zawodzie, tam gdzie kuzynka brała ślub (a brała w Siedlcach) i czuje się dobrze. Ta dziwna i nieco prymitywna konspiracja prowadzona była po to, by Niemcy nie wpadli na trop osób poszukiwanych. Powszechnie bowiem było wiadomo że sprawdzano korespondencję, zresztą wcale się z tym nie kryjąc. Ludzie, którzy sobie w listach wymieniali optymistyczne nadzieje, że już na wiosnę przyjedzie ciocia Andzia i ciocia Frania, czyli Anglia i Francja, niekiedy znajdowali w środku dopisek cenzora: „My twoje ciocie Andzie i ciocie Franie mamy w dupie, a ty uważaj, żeby ci nie złożył wizyty wujek Gustaw” (Gestapo). Do wigilijnej kolacji siadano w nastroju prawdziwej radości. Mimo tylu nie bezpieczeństw, o które otarliśmy się w ciągu roku, udało się uniknąć tragicznych skutków. Łamiąc się opłatkiem, po raz pierwszy od trzech lat nie mówiliśmy: „oby nie było gorzej, niż jest”. Mówiliśmy za to: „może teraz się zacznie poprawiać?”. Przy szczelnie zamkniętych oknach, do stołu w jadalnym pokoju zasiedli także obaj ukrywający się w pokoiku na górce młodzi ludzie. Jedno nakrycie tradycyjnie zostało puste. Choinka, którą z Janka pomocą wyszukałem, wyciąłem, przytaskałem z lasu, następnie oprawiłem i ubrałem, była imponująca, barwna, choć bez świec. Na szczycie, zamiast szklanego szpica, był nalepiony na czerwonej owalnej tekturze biały orzeł. Wujek początkowo się żachnął, że to profanacja godła, ale gdy mu ojciec opowiedział historię emaliowanej tablicy z chałupy sołtysa, złagodniał, oczy mu zwilgotniały i jakoś tak kanciasto, bo nigdy tego nie potrafił robić, własnych dzieci nie mając, przygarnął mnie do piersi. Po kolacji obfitej jak na okupacyjny czas długo w nocy śpiewaliśmy kolędy. Nie wiadomo, dlaczego wszyscy byli przekonani, że kończy się ostatni rok panowania Niemców, że przyszłe Boże Narodzenie będzie już inne, w wolnej Polsce. Przed północą odważyliśmy się opuścić zamkniętą na głucho leśniczówkę, poszliśmy do obory, stajni, do psich bud, nakarmić zwierzęta. Po świętach dotarła do leśniczówki spóźniona prasa. Ton artykułów w gadzinówce odbiegał od tego, czym dotąd karmiono czytelnika. Choć gazeta nadal zapewniała, że zwycięstwo III Rzeszy jest sprawą absolutnie pewną, wiadomości o ciężkich walkach obronnych w kotle pod Stalingradem nie były najlepszą tego ilustracją. Przez święta napadało tyle śniegu, że idąc do lasu wujek zapadał się po kolana. Ponieważ jego obecność tam była konieczna, więc wyciągnął ze spichrza dwie pary nart o dość archaicznych wiązaniach i odtąd razem chodziliśmy na zrąb. Było lżej i szybciej. Co prawda, te długie i ciężkie deski w niczym nie przypominały moich nart, które dostałem od ojca na ostatnią, przedwojenną gwiazdkę i które tylko przez dwa miesiące miałem możność wypróbowywać na Dorotce, ale nabyte wtedy umiejętności przydały się teraz. 1943 Napad na leśniczówkę, bunkier na Czerwonym Bagnie, rozprawa z rabusiami, drugi napad aresztowanie „Kumcia”, Kedyw przeciw bandzie, moje żywicowanie, rozstanie z Żydami, wizyta Teśka żmija, śmierć Wintera, spotkanie z Gruzinami, trzej gajowi w akcji, grupa Kedywu w bunkrze, żegnaj Podlasie, witaj Sandomierszczyzno Zaraz po Nowym Roku wpadł na kilka godzin „Kumcio” odwiedzić swoich chłopców. Zamknął się z nimi w pokoiku na górce. Widać miał jakieś dobre wieści, bo gdy wyręczając Wiktę zaniosłem tam herbatę, zobaczyłem ich roześmianych i pełnych radości. Przy kolacji mało, kto jadł, wszyscy czekali, jakie nowiny ze świata przywiózł zawsze dobrze poinformowany gość. A ten opowiadał rzeczy przerażające.Niemcy zaczęli w końcu roku na Zamojszczyźnie wprowadzać w życic obłąkańczy plan stworzenia tam Himmlerlandu, muru germańskiego, który by stanowił zaporę etniczną dla ludności słowiańskiej ze wschodu. Nie bacząc na mroź i śnieżyce, wysiedlano całe wsie, od razu sprowadzając do nich niemieckich osadników. Zamojskich chłopców wywożono do obozów, a w najlepszym razie na roboty do Niemiec. Najtragiczniejszy był los małych dzieci. Oddzielane od rodziców, stłoczone w bydlęcych wagonach, stojących na bocznicach kolejowych całymi dniami, bez żywności i picia, zamarzały na śmierć. Ponieważ od pijanych bahnschutzów czasem udawało się wykupywać maleństwa i w ten sposób ratować je od strasznej śmierci, więc ludzie, nie bacząc na godzinę policyjną, czekali całymi nocami przy stacjach i bocznicach kolejowych, wypatrując transportów zamojskich dzieci. Ale organizacja już otrząsnęła się z początkowego obezwładniającego przerażenia. Na rozkaz konspiracyjnej góry przygotowuję odpowiedni oddział i na wio snę skieruję go na Zamojszczyzne z błyskiem w oku mówił „Kumcio”. Podobne rozkazy mają również inne obwody Lubelskiego Okręgu AK, a niewykluczone, że zostaną przerzucone grupy partyzanckie z sąsiednich okręgów. Będą rozbijać ekspedycje pacyfikacyjne, a wsie zaludnione już Niemcami mają palić i brać krwawy odwet. To nie słowa, nie zamiary, to już czyny kontynuował z zapałem „Kumcio”. Nasze oddziały razem z partyzantami Batalionów Chłopskich kilka dni temu, przed Sylwestrem, rozbiły niemiecką ekspedycję. To dopiero początek. Nie damy się bezkarnie wyrzynać. W związku z nowymi zadaniami „Kumcio” pytał, czy w końcu lutego będzie mogło przyjechać do leśniczówki kilka dziewcząt, aby pod kierunkiem lekarza oraz ciotki przejść krótki kurs sanitarny. - A ci? - zapytał wujek wskazując oczyma na sufit. - obędą jeszcze tydzień i biorę ich - stwierdził „Kumcio”. - Więc jak z sanitariuszkami? - Zgoda. - A teraz druga prośba. Mam dostać z Warszawy instruktora-zrzutka, który przeszkoli patrol minerski. Muszę jego i sześciu ludzi skoszarować na tydzień. Wiem - „Kumcio” podniósł rękę uprzedzając protest wujka Jana. - Wiem, że ta leśniczówka nie jest odpowiednim miejscem, bo i szosa, i tory, i patrole. Ale myślę o gajówce za bagnem. Tam odludzie. I Demianiuk chyba chłop pewny. - Sam wiesz najlepiej, boś go już sprawdził - rzekł wujek.- pogadam z Demianiukiem. Ale trzeba zachować szczególną ostrożność. Mamy tu gdzieś niemieckiego szpicla. I wujek opowiedział o niemieckiej obławie, ucieczce i przepadnięciu desantu oraz o zdenerwowaniu Wintera niesłusznym podejrzeniem. - Wintera uspokój. Włos mu z głowy nie spadnie zapewnił „Kumcio”. - To uczciwy, przyzwoity człowiek i oddał nam szereg cennych usług. Teraz gość zaczął przekazywać wiadomości ze świata. - Niemcy stracili Stalingrad. - Już? - zdziwił się wujek. - A piszą w szmatławcu, że walczą. - Tak, jeszcze walczą. Ale armia von Paulusa kości nad Wołgą złoży. Na dobrą sprawę, trzysta tysięcy żołnierzy niemieckich wygubił chyba w większym stopniu Hitler niż Stalin. Bo feldmarszałek Paulus, gdy go okrążyli, chciał się cofnąć od razu, wtedy pierścień Rosjan był jeszcze wąski, a Niemcy byli silni, ale Hitler zabronił. Dziś już za późno. Pierścień ma sto kilometrów szerokości, zaś Niemcy są bez paliwa, amunicji, a żołnierzy z odmrożeniami i rannych jest więcej niż połowa. Czyli pierwsza wielka klęska. - Oby ich było więcej - dodał ojciec. „Kumcio”, jak zwykle, zostawił trochę gazetek i odjechał zapowiadając, że za tydzień przyśle po chłopców samochód. W trzy dni później, pod wieczór, psy rozszczekały się z niespotykaną zajadłością. Ale że do kancelarii często przychodzili interesanci i o zmierzchu, nie zwrócono na to uwagi. Janek niosąc wodę dla krów zobaczył za spichrzem dwóch przyczajonych mężczyzn. Ci, stwierdziwszy, że zostali zauważeni, zaczęli przywoływać chłopaka, niby prosząc o przypalenie papierosa. Janek nie w ciemię bity na odległość, tak głośno, aby w kuchni przez otwarty lufcik słyszano zaczął ich przepytywać, kto i po co. A potem zawołał: - Panie leśniczy, potrzebna dubeltówka... - I właśnie ten okrzyk Janka zastanowił ciotkę, która wraz z Wiktą odparowywała w sionce kartofle dla świń. Przecież chłopak wiedział, że po pierwsze, wujka jeszcze nie ma, nie wrócił z Chotyłowa z odprawy w nadleśnictwie, po drugie, wujek od wybuchu wojny nie ma dubeltówki, bo choć mógł się o nią starać, nie zrobił tego, uważając, że wystarczy, jeśli broń mają gajowi. Tak, więc Janek przywołując nie obecnego leśniczego z dubeltówką, której nie było, chciał kogoś nastraszyć. Ciotka dostrzegła go przez okno z rękami podniesionymi cofał się powoli, krok za krokiem przez podwórko, a zza spichrza wyłoniły się sylwetki dwóch mężczyzn. Jeden z nich trzymał w dłoni coś czarnego. - Wikta, rygluj drzwi - krzyknęła ciotka i wybiegła z kuchni. Siedziałem z rodzicami w saloniku, gdy ciotka pędem wpadła na schody prowadzące na górkę, wołając: - Panie Andrzeju! Szybko! Bandyci! Wtedy dopiero po raz pierwszy dowiedziałem się, że ten wysoki, zdrowy, przystojny, z nieco hiszpańskim wąsem, ma na imię Andrzej. Zbiegł błyskawicznie na dół, szczękając zamkiem szturmowej parabelki. Wpadł do kuchni, za nim ciotka i ojciec. Matka i ja stanęliśmy przy oknie pokoju stołowego. Cofający się cały czas Janek był już przy studni na środku podwórka, nie dalej niż dwadzieścia metrów od domu. - Czy mam go załatwić na amen, czy tylko na trochę? - pytał spokojnym głosem pan Andrzej. - Byle tylko nie zrobili Jankowi krzywdy - niepokoiła się ciotka. - Nie zdążą. Gdy strzelę, pani krzyknie Jankowi, aby uciekał. Ciotka otworzyła szerzej lufcik. - Na amen, łobuza - doradzał ojciec. - I co potem z nim zrobisz? - pytała ciotka. - Będą się mścić. Niech go pan lekko rani. - Już są blisko. Niech pani krzyczy. Huknął strzał i w tej samej chwili ciotka krzyknęła: - Janek! Uciekaj! Ale Janek uskoczył już wcześniej, gdy tylko usłyszał huk. Bandyta jęknął, wypuścił broń i runął w śnieg. Drugi stał chwilę, potem rzucił się do ucieczki. Znów strzał i śnieg podskoczył przed biegnącym. Stanął jak wryty. - Następnym razem dostaniesz w czapę - zawołał pan Andrzej. - Wracaj po kolegę. - Janek, weź pistolet, leży w śniegu. Janek wrócił i chwilę szukał koło leżącego. Wreszcie podniósł czarny przedmiot i wsadził do kieszeni. - Jak z nim? - niepokoiła się ciotka. - Przytomny. Stęka - odparł Janek. - To chodź pod dom - poleciła ciotka. - A ty bierz swojego kompana i zmykajcie stąd, bo jak nie, to przyjdę ci pomóc - krzyknął pan Andrzej. Bandyta, cały czas spoglądając strachliwie w kuchenne okno, podszedł do leżącego, podparł go ramieniem i podciągnął w górę. Tamten zaczął głośniej jęczeć, a dłoń uciskająca udo ciemniała od krwi. Podtrzymywany ramieniem, powoli kuśtykał do bramy, znacząc drogę dużymi plamami. Odprowadzani wzrokiem mieszkańców leśniczówki, napastnicy szli wolno wzdłuż płotu, aż zniknęli w lesie. Janek wróciwszy do kuchni położył pistolet na stole. Był to polski vis, doskonale zakonserwowany. - Taki świetny pistolet, a takim celom służy - oburzył się pan Andrzej. - Powiększymy nasze skromne zasoby - zdecydował i wsunął go za pasek. - Żeby tylko nie zaradzili się przy drodze na Jana - niepokoiła się ciotka, myśląc o powracającym z Chotyłowa wujku. - Trzeba wyjść naprzeciw - zdecydował tata. - Janek, pójdziemy? Bo panowie nie mogą się pokazywać. - Mnie tam wszystko jedno. Mogę iść - Janek był, jak zwykle, spokojny i flegmatyczny. Wtem pod lasem buchnął strzał, potem drugi. - Kto to? - z niepokojem zapytał pan Andrzej. - To z dubeltówki - rozeznała bez trudu ciotka. Chyba Winter. Spod lasu dobiegi znajomy głos: - Panie leśniczy! Co się tam dzieje? Ciotka wyszła przed dom. - Panie Winter! Wszystko już w porządku. Ale niech pan przyjdzie. Po chwili gajowy otrzepywał buty przed leśniczówką. - Usłyszałem strzały, więc złapałem fuzję i przybiegłem. Skąd tyle krwi? - patrzył z zaciekawieniem na czerwone plamy. Opowiedziano mu pokrótce wydarzenia ostatniego kwadransa. Postanowiono, że Winter z fuzją, a ojciec i Janek z kijami wyjdą naprzeciw wujka, Andrzej zaś z kolegą będą pilnowali domu. Nim jednak wyszli, nadjechał wujek. Zaniepokoił się nie tylko samym faktem napadu, ale także jego ewentualnymi konsekwencjami. Wprawdzie przestraszeni bandyci na pewno przez jakiś czas nie będą groźni dla mieszkańców leśniczówki, ale jak wyjaśnić sprawę strzałów? Bo jeśli ktoś je słyszał, a przecież wieś była blisko, mógł donieść Niemcom. Poza tym wujek zdecydował się wystąpić do nadleśnictwa o wydanie mu zdeponowanej tam przedwojennej dubeltówki i musiał to jakoś umotywować. W spokoju ustalono, że zostanie przedstawiona następująca wersja. Bandyci trzymając na muszce Janka próbowali się dostać do leśniczówki, ale przypadkowo będący tu Winter wypalił z dubeltówki, ranił jednego z nich, a drugi, osłaniając się Jankiem, uniósł kompana i umknął. Tego samego wieczoru chłopcy „Kumcia” przenieśli się do gajówki Wintera i tam mieli doczekać przyjazdu samochodu. Z pokoiku na górce usunięto wszelkie ślady. Gajowy zaś został z dubeltówką przez całą noc w leśniczówce. Nazajutrz wujek pojechał do Chotyłowa i złożywszy odpowiedni meldunek w nadleśnictwie otrzymał swoją dubeltówkę. Przeżycia tamtego popołudnia już nieco przybladły, gdy oto pewnego dnia zajechał pod leśniczówkę samochód z Niemcami. Przybyły oficer żandarmerii z Białej chciał „porozmawiać”. Był uprzejmy, miły, mówił nieźle po polsku, ciągle wspominał rodzinę z Rzeszy cierpiącą niedostatek, powiedział o wyrazach wdzięczności, jakie otrzymał jego przyjaciel, oficer grupy pościgowej, gdy przed świętami posłał do Reichu świetny boczek i kiełbasę podarowaną przez panią leśniczynę. Kiedy więc i on otrzymał solidną porcję, a na stole stanęła karafka ze smorodinówką, smakując trunek ze znawstwem starego kipera, nie mógł się nachwalić gościnności gospodarzy. Przed opuszczeniem leśniczówki zapytał mimochodem: - Więc z czego strzelano tydzień temu w czasie napadu? - Z dubeltówki - stwierdził spokojnie wujek. Strzelał gajowy Winter. Czy mam go wezwać? - Ależ skąd, Herr Forster machnął pogardliwie ręką oficer. My panu wierzymy. Tylko widzi pan, ludzie są wredni. Wczoraj doszedł do nas donos, z którego wynikało, że bandyta zosta postrzelony z pistoletu, a nie z dubeltówki, bo dziura jest w nodze jedna, i to duża. Umilkł i patrzył spod oka na wujka. - No cóż, autorem anonimu jest albo sam ranny bandyta, albo jego kompan. Niech się zgłosi do panów i pokaże tę nogę. Wtedy będzie dowód niezbity - wujek mówiąc to patrzył prosto w oczy oficera. Ten zaśmiał się i klepnął wujka po kolanie. - Pan ma bardzo rozwinięty zmysł humoru, panie leśniczy - mówił już poważnie. - Autor donosu jest głupi, jednak nie aż tak, żeby sam sobie zakładać stryczek na szyję. Ale to nie jest ważne. Nalewka była świetna, sprawę wyjaśniliśmy i donos pójdzie do kosza... A... pan ma już dubeltówkę? - Mam. Od czterech dni. - Jeśli więc jeszcze raz by państwa napadli, niech pan tak strzela, aby nikt już nie miał wątpliwości, nawet sam zainteresowany, z jakiej broni dostał. W kilka godzin po odjeździe Niemców przyjechał samochód po chłopaków „Kumcia”. Wujek przekazał przez pana Andrzeja przebieg rozmowy z oficerem. To mógł być jakiś ślad. Banda rabunkowa była najbardziej zainteresowana tym, aby w okolicy nie przebywał nikt zdolny do stawiania jej oporu. Ani desant, ani Winter z dubeltówką, ani ktoś, kto ich człowieka postrzelił w leśniczówce. A więc to mogło być źródło donosów oraz podejrzeń rzucanych na Wintera. - Niech „Kumcio” sprawdzi przez organizację, czy na wsi ktoś ostatnio nie okulał - prosił wujek wsiadającego już do samochodu pana Andrzeja. - A ja też sprawdzę - mówił Winter z ponurym błyskiem w oku. - Jak złapię łobuza, to... Zgrzytnął tylko zębami, lecz i tak wszyscy wiedzieli, że Winter sprawy nie popuści. Ale dni upływały, śnieg sypał coraz gęściej, odcinając leśniczówkę od świata, a żadnych wieści nie było. Pod koniec stycznia, pewnego mroźnego ranka, zjawił się u wujka zdenerwowany gajowy Demianiuk. Prosił o pomoc. Przed dwoma miesiącami, kiedy Niemcy postanowili ostatecznie zlikwidować getto w Międzyrzeczu i Białej, gajowy namówił znajomą rodzinę (chyba) Katzów do ucieczki z getta i przeniesienia się do przygotowanego wcześniej bunkra koło jego rewiru. Przy pomocy przekupionych ludzi z żydowskiej policji udało się wydostać Katzów i niepostrzeżenie przewieźć do gajówki. Tu jednak okazało się, że starzy Katzowie, bardzo religijni i wpatrzeni w rabina, woli ucieczki wyrażonej przez dzieci poddali się bardzo niechętnie. Ostrzeżenia, że przecież Żydów wywożonych do obozów w Treblince, Sobiborze czy Bełżcu Niemcy ładują do komór gazowych, nie docierały do nich. Rabin, bowiem powiedział, że wszystko, co się mówi o obozach śmierci, to nieprawda, że Niemcy tworzą takie miejsca, aby Żydzi lepiej przetrwali wojnę. I oni w to święcie wierzyli. Od samego początku starzy Katzowie powracali do tej sprawy, tym częściej, im bardziej doskwierały im warunki życia w bunkrze wilgoć, zimno, bardzo skąpe jedzenie rodzina składała się z sześciu osób, a Demianiuk żywił ich sam. Uważali, że trzeba było zaufać rabinowi i Niemcom, a nie poniewierać się po wilgotnych jamach. Przez dwa miesiące udawało się młodym Katzom jakoś utrzymać rodziców w bunkrze, ale właśnie wczoraj zdarzyło się nieszczęście. Demianiuk, sam już nie wiele mający do jedzenia, zostawił im swoją dubeltówkę i kilka naboi, aby upolowali jakąś zwierzynę. Młodzi Katzowie, trzej bracia i kilkunastoletnia siostra, świtem wyszli z bunkra na polowanie. Po dwóch godzinach najstarszy, który przed wojną służył w polskim wojsku, upolował pięknego rogacza. Nim go dowlekli do bunkra, zacierając ślady, było południe. Kryjówkę zastali pusta. I kilka słów nakreślonych węglem na kartce wyrwanej z modlitewnika: „Wracamy do Białej. Chcieliśmy to zrobić razem z wami, ale skoro wola rodziców dla dzieci nic nie znaczy, to wyrzekamy się was i idziemy tam, gdzie nam rabin nakazał”. Jak dwoje słabych starszych ludzi potrafiło się przebić przez głęboki śnieg aż do torów kolejowych, tego nikt nie potrafił zrozumieć. Młodzi Katzowie poszli śladem, a potem brzegiem lasu aż do samego Chotyłowa. Peron jednak był już pusty. Czy rodzice kupili bilety i pojechali do Białej, czy też prosto z peronu zabrali ich miejscowi żandarmi, tego młodzi nie wiedzieli. A przecież nikt nie miał wątpliwości, że daleko ujechać nie mogli, nawet, jeśli nie od razu padli ofiarą chotyłowskich żandarmów. Zrozpaczeni młodzi Katzowie przybiegli, więc do Demianiuka, a ten zaraz przyszedł do leśnictwa. - Panie leśniczy, w Białej już nie ma żadnego getta - mówił zdenerwowany Demianiuk. - Nie ma rabina, nie ma ani jednego Żyda. Niemcy nawet nie będą ich wieźli do żadnego obozu, rozwalą za pierwszą stodołą. A jeżeli wezmą ich przedtem na spytki, to ci ludzie się załamią, powiedzą, kto ich ukrył, a może nawet i bunkier wskażą. A wtedy pan leśniczy wie sam, co będzie. Sytuacja była rzeczywiście poważna. Wujek chwilę rozważał w milczeniu. - Na jakiś czas musicie usunąć się z gajówki i zamknąć ją na cztery spusty - radził. - Żonę i dzieci wywieźcie gdzieś na wieś, a sami zamieszkajcie na razie u Wintera. - A gadzina? Krowy? Konie? - Doglądać codziennie, wpadając na godzinę lub dwie. Myślę, że starych Katzów Niemcy zastrzelili bez żadnych przesłuchiwali, ale ostrożność nie zawadzi. Co jednak zrobić z młodymi? Nie mogą zostać w tej kryjówce. Macie na Rudym Bagnie upatrzone jakieś dobre miejsce pod nowy bunkier? W końcu lutego lub na początku marca będzie okazja wypchnąć ich stąd na inne tereny, do lasu, do partyzantki - mówiąc to wujek myślał zapewne o oddziale montowanym przez „Kumcia” do lasów zamojskich. - Ten miesiąc, półtora, muszą tu jeszcze przetrzymać. - Jak w taki mróz budować bunkier? Ręce urobimy. Przecież ziemia, jeszcze do tego wilgotna, bagienna, zamarznięta na kość. - Macie inne wyjście? Poproszę Wintera o pomoc. Janek miał wieźć dzisiaj siano do paśników dla zwierzyny, powiezie je więc na bagno, a pod sianem narzędzia. Czarek weźmie oba psy i popilnuje, aby nikt nie podpatrywał. - Tam głusza, nikt nie chodzi - uspokajał się powoli Demianiuk. - Ale pilnować trzeba. Trzech Katzów, wy, Janek, Winter, w sześciu chłopa coś zbudujecie. Chodzi o to, aby mieli dziś gdzie przenocować, potem paląc nocami w piecyku, sami będą odmrażać ziemię i poszerzać sobie bunkier. - To jest wyjście. A śnieg sypie i ślady przez noc przykryje - Demianiuk był już o wiele spokojniejszy. A... co ze starym bunkrem? Zniszczyć? - Chyba nie. Zostawić. Może się jeszcze przydać. - Dobrze, panie leśniczy. Za dwie godziny będę czekał na przecince koło mrowiska. - Po odejściu Demianiuka, wujek kazał mi pobiec po Wintera. Gdy wróciłem z gajowym, Janek już zaprzęgał konie do bardzo długich sań. Obaj załadowaliśmy je sianem ze stogu stojącego za stodołą. Pod sianem ukryte były kilofy, stalowy łom, łopaty, siekiery, motyki, skrzynka z gwoździami, deski, kilka bali i rolka papy. W tym czasie wujek zamknął się z ojcem i Winterem w kancelarii, gdzie długo rozmawiali. Po tej naradzie, której końcówkę słyszałem, tata kazał mi się ciepło ubrać i spuścić z łańcuchów Herę i Kusego. - Weźmiesz psy, narty i pojedziesz z nimi do lasu - polecił.- Pan Winter ci powie, co masz robić. I o nic nie pytaj. Wreszcie po trzech tygodniach nudy coś się działo w leśniczówce! Podniecony i ciekawy ubrałem się w ciągu pięciu minut, spuściłem psy i już siedziałem na saniach między Jankiem i Winterem. Jeszcze tylko Wikta dowlekła z kuchni wielki tobół i ruszyliśmy. Konie niosły ostro, wydmuchując z nozdrzy kłęby pary Śnieg sypał łagodnie, cicho i tak spokojnie, że trudno było uwierzyć, że właśnie dziś komuś grozi niebezpieczeństwo, ktoś przed kimś się ukrywa, ktoś ginie. Do spotkania z Demianiukiem było jeszcze sporo czasu, objechaliśmy więc kilka paśników, ładując suche, pachnące siano między ośnieżone żerdki. Zwierzyna była tak głodna, że sarny, jelenie, dziki stały obok, by zaraz rzucić się do jedzenia. Koło mrowiska czekał już na nas Demianiuk. Sanie prawie wolne od siana, prowadzone pewną ręką Janka, pomykały szybko między sosnami. Do bagna było ze trzy kilometry. Tu nawet dukty i przecinki tak śnieg zawiał, że konie przebijały się z trudem. Wreszcie stanęliśmy. Tylko w taki mróz można tu dojechać stwierdził Demianiuk, zabijając po bokach zmarzniętymi rękami. W lecie już by nas wciągnęło. Zostawili mnie na brzegu, a sami ruszyli dalej przez krzaki i powalone, przykryte śniegiem pnie. Nałożyłem narty i gwizdnąłem na psy. Moim zadaniem było zatoczyć krąg kilkusetmetrowej średnicy i sprawdzić, czy nie ma tam śladów ludzi, a potem, aż do zakończenia roboty, co jakiś czas obchodzić ten rejon. Dokoła stał las biały, jakby śpiący, przetykające go łysiny wody teraz skutej w lód, pokrywała gruba warstwa śniegu; było cicho, jak na kreskowych filmach Disneya, które tak lubiłem oglądać w Sali Zbornej kopalni „Grodziec”. Na śniegu biegły półprzysypane, gęste tropy zajęcze oraz głębsze, rzadsze, ale także rytmicz nie rozmieszczone sarnie. Spod obwisłych gałęzi sosny psy z okrutnym ujadaniem ruszyły lochę z warchlakami i popędziły za nią w głuszę. Kusy na mój gwizd wrócił dość szybko. Hera przepadła, tylko jej wysokie łajanie oddalało się i cichło. Mijałem różne ślady, ale żadne nie należały do ludzi. Teraz w tych leśnych ostępach miała pojawić się zwierzyna najbardziej tropiona ludzie z gwiazdą Dawida. Obejście całego kręgu zajęło mi ponad pół godziny, nawet narty nie chroniły przed zapadaniem się w śnieg. Gdy wreszcie zatoczyłem koło i powlokłem się w kierunku pracujących, zastałem ich tylko dwóch Janka i Wintera. Demianiuka i koni nie było. Pamiętając jednak przykazanie ojca, o nic nie pytałem. Rozebrani do koszul, spoceni mimo mrozu, mężczyźni kończyli właśnie odgarniać śnieg. Nad wzgórzem królował potężny rozłożysty dąb o dwóch, jakby zrośniętych pniach. Pod łopatami pracujących dźwięczała skuta lodem ziemia. Oczyszczony kwadrat miał bok długości około czterech metrów. - Spokojnie? - zapytał zdyszany Winter. - Ani śladu nikogo odparłem. Tylko Hera przepadła za lochą. Gwizdałem, Kusy wrócił, a ona nie. - Nie martw się, Hera nie zginie - pocieszył mnie Janek. Gdzieś blisko parsknął koń i pracujący na chwilę rozprostowali spocone plecy. Między powalonymi pniami drzew Demianiuk prowadził za uzdę konie. Sanie, do których przywiązano sznurkiem sztywnego, zamrożonego na kość jelenia, były teraz wyładowane pierzynami, poduchami, ubraniami powiązanymi w toboły, cicho pobrzękiwała o wiadro emaliowana miednica, przy każdym przechyle sań grzechotał rurami żelazny piecyk. Z tylu, na kupie porąbanego drzewa siedziała dziewczyna w narciarskich spodniach, otulona w czarną chustę. Stopy miała owinięte szmatami. Za Demianiukiem szło rzędem trzech młodych mężczyzn. Gdy podjechali, nikt nie powiedział ani słowa. Dziewczyna zsunęła się z sań, zaczęła ściągać toboły i układać pod dębem, gdzie śnieg mniej padał. Demianiuk przywiązał lejce do żerdki, sypnął koniom pod pyski trochę siana, a potem wydobył spod tobołów kilof Z szerokim rozmachem rąbnął w odsłoniętą ziemię. Zadźwięczalo, jakby o metal uderzył, ostrze weszło jednak trochę w grunt. Wnet zastukał drugi kilof i łom. W powietrzu fruwały kawałki odbitej, zlodowaciałej skorupy. Zdjąłem narty i zacząłem pomagać dziewczynie. Przyglądałem się jej ukradkiem. Miała ziemistą cerę i zaczerwienione spojówki wielkich, czarnych oczu. Jej dłonie były sinawe, a skóra na nich popękana. Gdy skończyliśmy przenosić ich rzeczy, pozdejmowałem z sanek deski, papę, gwoździe i żerdzie. - Czy można zapalić ogień? - zapytała naraz niegłośno. Były to pierwsze słowa, jakie zabrzmiały od pół godziny, więc wszyscy przerwali pracę. Dziewczyna miała głos niski, zachrypnięty, mówiła przez nos, była zakatarzona. - Tak, można - pozwolił po chwili namysłu Winter. Pomóż jej, Czarek, tylko palcie w jałowcach i suchym drewnem, aby dymu nie było. W tobole Wikty jest kociołek z kapustą i mięsem, zagrzejcie. Razem z dziewczyną w mig rozpaliliśmy ogień, a potem na patyku wspartym o wbite w śnieg widełki zawiesiliśmy kociołek. Po chwili w środku zaczęto bulgotać i dokoła zapachniało kapustą z grzybami. - Zjemy - rzekł Winter i odstawił kilof. Zbiliśmy się ciasno przy ognisku. Mój apetyt wyostrzyło jeszcze mroźne powietrze, jadłem szybko, dopóki nie napotkałem spojrzenia Wintera. Zobaczyłem wtedy, że obaj gajowi i Janek jedzą powoli i skąpo. Zrozumiałem, że ta kapusta jest dla Katzów, którzy nie wiadomo kiedy zjedzą następny gotowany posiłek. Naraz spokojnie leżący na śniegu Kusy warknął i zjeżył się cały. Winter wsunął powolnym ruchem widelec za cholewę i wyciągnął rękę po wiszącą na gałęzi jałowca dubeltówkę. Ktoś lub coś szło przez krzaki coraz bliżej i bliżej. I naraz Kusy szczeknął przyjaźnie, a ogon, wspaniała, szarosyberyjska kita, rozkołysał się w równym wahadłowym ruchu. Z krzaków wypadła zziajana Hera. - Ty diablico - mruknął odprężony naraz gajowy i sięgnął znów za cholewę. Katzowie jedli szybko, ale nie zachłannie, choć z wielkich, jakby od gorączki błyszczących oczu wyzierał głód. Ich milczenie było przygnębiające. Pozostali już dzwonili widelcami po dnie i po chwili, bez słowa, złapali za kilofy. Kawałki zamarz niętej ziemi znów pofrunęły w powietrze. Teraz Janek i obaj gajowi szuflowali urobek. Bunkier powoli pogłębiał się. - Czarku, zrób kółko zachęcił mnie Winter. Założyłem narty i gwizdnąłem na psy. Odchodząc spojrzałem na dziewczynę przycupnięta przy ognisku grzała nad żarem wyciągnięte, spierzchnięte dłonie. Wróciłem na swoje pierwsze, już na wpół przysypane śniegiem ślady. Szło się wyraź nie lżej w przetartej koleinie. Psy wariowały podskakując i warując na przemian, ich baraszkowanie wzbijało w górę całe kaskady śniegu. Szedłem tak kwadrans, może dłużej. Naraz stanąłem, wyprostowałem się, wbiłem głęboko kijki i potoczyłem dokoła wzrokiem. Spojrzałem na ten las i kępy krzaków zupełnie inaczej. To będzie ich świat, granica ich życia. Tu chyba będą bezpieczni. A później, gdy puszczą śniegi, odmarznie ziemia? Bunkier na wzgórzu nie powinien bardzo podmakać, ale jak jego mieszkańcy będą mogli wtedy opuścić małą wysepkę wśród bagien? Na razie muszą siedzieć i nie ruszać się, aby ktoś nie wytropił śladów. Dzisiejsze pozaciera śnieg. Podczas drugiego objazdu czas upłynął mi jakoś szybciej. Dokoła nie było żywej duszy, psy zachowywały się spokojnie. Wróciłem, więc pod wielki dąb. Dół był już głęboki do pasa. Gdy mężczyźni zdarli najbardziej zmarzniętą, najtwardszą warstwę, pracowało się o wiele lżej. Po kolejnej godzinie, którą dziewczynie i mnie wypełniło cięcie i znoszenie gałęzi sośniny, wykop był gotowy. Jeszcze tylko wykuto wąski korytarzyk ze schodkami, załamany w połowie, by nie wiało do środka, i bunkier można było nakrywać. Najpierw mężczyźni ułożyli surowe bale i żerdzie, na to deski, potem równo rozesłali słomę, wszystko przykryli papą, gałęziami i dopiero teraz nasypali równą warstwę ziemi. W czasie gdy mężczyźni nagarniali ją łopatami, my z dziewczyną wnosiliśmy już do ciemnego wnętrza pierzyny, poduchy, toboły z odzieżą, snopki słomy, piecyk, deski, skrzynkę z gwoździami, piłę, siekierkę, drzewo. W krótkim czasie zajęło to połowę powierzchni bunkra. Zapadał już zmierzch, trzeba było kończyć. W pośpiechu nagarniano śnieg na powstały kopczyk, a Demianiuk przebijał w rogu bunkra otwór w suficie, aby wyprowadzić rurę od piecyka. Przed odjazdem Winter rozwiązał jeszcze płachtę przygo towaną przez Wiktę i podawał dziewczynie kolejno wielkie bochny chleba, duży słoik smalcu, drugi taki sam miodu, pęta kiełbasy, lampę naftową i pięciolitrową bańkę z naftą. Każdemu z młodych Katzów wręczył po kartonie papierosów, które żywiczarze otrzymywali jako premię za dostarczone beczki z żywicą. Kiedy zapalili w bunkrze lampę naftową, Demianiuk aż się zdumiał, że tak tu dużo miejsca. - Jak w kościele - rzekł. - I wyprostować się można, i guza człowiek nie nabije. Nie to, co w mojej jamie. Ale nic dziwnego, ten budowaliśmy w sześciu chłopa, a tamten ja sam, ukradkiem. Ustalili, że Demianiuk i najstarszy Katz podjadą do mrowiska, a stamtąd pójdą do gajówki. Oporządza bydło i powrócą na noc do bunkra. Demianiuk postanowił pierwszą noc spędzić z Katzami, aby było im raźniej. Poza tym w bunkrze zostało jeszcze wiele do zrobienia szalowanie ścian i wyłożenie gałęziami klepiska. Gdy rozstawaliśmy się przy mrowisku, było już ciemno. Katz zsiadając z sanek ujął Wintera za łokieć. - Bardzo panu dziękuję za wszystko - głos miał ściśnięty tak, że ledwo mówił. - I... jakby można było coś do czytania. Żeby czymś zająć głowę, żeby nie myśleć, nie myśleć. Złapał się obu rękami za skronie, odwrócił i zniknął za drzewami goniąc Demianiuka. Do leśniczówki przyjechaliśmy ciemną nocą. Mama była już pełna niepokoju, czy coś się nam w lesie nie przytrafiło. W pierwszych dniach lutego wpadł do leśniczówki podenerwowany Winter. Rodzina siedziała akurat w saloniku. - Panie leśniczy - mówił zdyszany gajowy jeszcze w drzwiach. Mam chyba jakiś ślad. Otóż, jak zdołał się Winter dowiedzieć, we wsi odległej od leśniczówki chyba o dziesięć kilometrów jest człowiek, który od pewnego czasu utyka na lewą nogę. Znany to rzezimieszek jeszcze sprzed wojny. Do września trzydziestego dziewiątego odsiadywał wyrok za rabunek z bronią w ręku, ale przed nadejściem Niemców, więźniów wypuszczono i od tego czasu żyje nie wiadomo, z czego. A żyje jak utrzymują sąsiedzi wyjątkowo dobrze. Jest w świetnej komitywie z granatowymi policjantami, popija z nimi często. Z dobraną grupą takich samych jak on podobno chodzi przez Bug do Ostlandu i tam uprawia wielki handel. I podobno ta rana nogi to wynik starcia z niemieckimi grenzschutzami w czasie ostatniej wyprawy za rzekę. Warto by było, panie leśniczy, jakoś to sprawdzić - gorączkował się Winter. - Sprawdzimy zapewniał wujek. Już od dwóch dni oczekuję przyjazdu „Kumcia”. On to sprawdzi. - Tylko szybko, panie leśniczy. „Kumcia” wyglądano teraz wyjątkowo niecierpliwie. Bo oto po kilku dniach umiarkowanych komunikatów frontowych gadzinówka wykrztusiła wreszcie, że 6 armia feldmarszałka von Paulusa okrążona od ponad siedemdziesięciu dni pod Stalingradem, poddała się. W III Rzeszy ogłoszono trzydniową żałobę narodową, na czas jej trwania zamykając wszystkie lokale rozrywkowe, kina i teatry. Wreszcie „Kumcio” się zjawił. Był jednak bardziej zmęczony niż kiedykolwiek, w ciepłych zazwyczaj jego oczach pojawił się nie znany dotąd, twardy wyraz. Nie sypiał w domu, bał się aresztowania. Ostatnio dokoła niego zagęściło się. Ale o przeczekaniu niebezpieczeństwa w Horbowie nie chciał nawet słyszeć, praca konspiracyjna wymagała jego codziennej obecności w Białej. - Tak - mówił „Kumcio”. - Niemcy stracili pod Stalingradem trzysta tysięcy doborowego żołnierza, w tym dwudziestu generałów, masę sprzętu i pogrzebali szansę przedarcia się na Kaukaz. Mam nadzieję, że nad Wołgą przetrącono im kręgosłup. - Jeszcze Gitler jest silny. Niełatwo z nim będzie - mówił wujek. - A kto mówi, że łatwo? Ale Rosjanie pokazali, że już się pędzić jak stado baranów nie dadzą. Zresztą Niemcy przemilczeli jeszcze jedną swoją klęskę Rosjanie rozerwali blokadę wokół Leningradu. - A co na Zamojszczyźnie? - spytał ojciec. - Nasi znów uderzyli. Co noc palą obsadzone już przez Niemców wsie. - A kiedy wasz oddział ruszy? - dopytywał się wujek. - Nie wcześniej niż w połowie marca. Niech się nieco ociepli, niech śniegi zejdą. - Bo ja tu dla ciebie mam trzech chłopaków i dziewczynę do sanitariatu - i wujek pokrótce opowiedział "Kumciowi" o rodzinie Katzów. - Znałem starych Katzów. Mieszkali na mojej ulicy, na Janowskiej, i chyba jeden z ich synów chodził do szkoły, w której uczyłem. Wezmę ich, ale nie wcześniej niż w połowie marca. Do tego czasu muszą przesiedzieć w bunkrze. Wieczorem w kancelarii wujek z Winterem opowiedzieli „Kumciowi” o utykającym mieszkańcu jednej z pobliskich wsi. - Dobrze zgodził się „Kumcio” sprawdzę przez naszą tamtejszą placówkę, czy rzeczywiście ranili go Niemcy na Bugu, a prócz tego poślę moich chłopców, żeby sobie z tym człowiekiem porozmawiali. Potem jeszcze chwilę omawiano sprawy, które się komplikowały. Przełożenie wymarszu oddziału na Zamojszczyznę na drugą połowę marca, odsuwało także kurs sanitarny. Poza tym Okręg AK zawiadomił, że na przeszkolenie dywersyjnego plu tonu przyśle innego instruktora, i to dopiero w kwietniu. „Kumcio” zaraz poszedł spać, bo rano z Zalesia chciał się zabrać do Białej autobusem pocztowym, zaś ojciec z wujkiem pół nocy czytali przyniesione przez niego „Biuletyny”. Dni upływały i nic się nie działo. Aż pewnego wieczoru ktoś zapukał w okiennice i poprosił o nocleg. Zdenerwowanie natychmiast ustąpiło, bo rozpoznaliśmy głos pana Andrzeja. Właśnie wracał z Kłody. Koledzy pojechali dalej, on zaś został, aby odwiedzić znajomych, podziękować za przechowanie i powiedzieć, że ten drugi ozdrowieniec, już jest w Warszawie, dokąd przerzucono go na dalsze ukrywanie się. A poza tym „Kumcio” polecił mu także zdanie relacji z tego, co zostało ustalone w związku z napadem. Przypuszczenia, że cała szmuglerska wersja z chodzeniem przez Bug to mistyfikacja, okazały się prawdziwe. Owszem, zbierają się w kilku i znikają na dzień, dwa, ale gdzie chodzą, nikt nie wie. Pieniędzy mają dużo, noszą się modnie. Podejrzana sprawa. Pewnego wieczoru chłopcy „Kumcia” zajechali prosto do tego okulałego. Gdy zobaczył czterech młodych ludzi w drzwiach chałupy, wiedział już, o co chodzi. Szarpnął się do drugiej izby, ale oni byli szybsi, zwalili go jednym ciosem. Ojca, który także się porwał z ławy, zastawili pistoletem i usadzili w kącie. Tylko matka, widząc, co się święci, chlipała coraz głośniej. „Porozmawiali” z młodym, milczał, „porozmawiali” więc jeszcze raz wskazał skrytkę za sąsiekiem, gdzie palt, futer, bielizny stołowej i pościelowej było ze dwa wozy. Po dalszej „rozmowie” wskazał wspólników. Jeden z chłopców został w chacie, reszta poszła szukać członków bandy. Po kwadransie sprowadzono ich bez żadnych kłopotów. Gdy zobaczyli swego przywódcę na drżących nogach, zbledli, rozdygotanymi rękami rozpinali paski od spodni i kładli się na ławie, aby otrzymać należne im cięgi. Zapowiedziano im, że dwa dni mają na wykurowanie skutków „rozmowy”, a pięć dalszych na rozwiezienie zrabowanych rzeczy poszkodowanym. Bandyci przyrzekli całkowite podporządkowanie się poleceniom. - Teraz będzie nieco spokojniej w okolicy - zakończył swoją relację pan Andrzej. Ale najlepsze było to, że cztery razy pytałem łobuza, kto go zranił, a on ciągle inną podawał wersję. W końcu lutego mrozy puściły. Śniegu jednak w lesie było jeszcze bardzo dużo, więc Janek co tydzień rozwoził do paśników siano, za każdym razem podrzucając do bunkra ukryty w saniach worek z żywnością, bańkę z naftą i trochę książek. Uspokojony Demianiuk zamieszkał znów z rodziną w gajówce i wszystko wróciło do normy. Winter tylko pochmurniał z każdym dniem coraz bardziej, znosząc do leśniczówki wieści ciągle te same nikt z okradzionych nie odzyskał swoich rzeczy. Dni mijały podobne jak krople wody. Aż pewnej nocy, gdy wszyscy już w leśniczówce spali, psy rozszczekały się tak zajadle, że zbudziły cały dom. - Ktoś się kręci koło spichrza - szeptał z kuchni Janek, który spał pod jedynym nie przysłoniętym okiennicami oknem. Naraz od spichrza buchnął strzał i rozległ się bolesny skowyt Kusego. Hera też natychmiast umilkła. - Rany boskie! Zastrzelili Kusego! - krzyknęła ciotka wyskakując z sypialni. Wujek tymczasem szybko ładował dubeltówkę. - Otwierać, bo podpalimy oborę! - krzyknął ktoś ukryty w ciemności. - To ten, co mnie pistoletem straszył. - Poznaję po głosie szeptał zza framugi okna Janek. - Otwierać, powiedziałem - darł się bandyta. I gdzie jest ten, który mnie ranił? Nic was nie uratuje, tylko pokora. Otwierać. Bo jak nie... Huknął strzał i kula sypnąwszy szkłem z rozbitej szyby zadźwięczała o wielki, miedziany sagan stojący na piecu. - Uciekaj, bo oberwiesz od leśniczego krzyknął Janek. - Ha! Ha! Z czego? Przecież leśniczy nie ma broni. Wychylony zza drzwi wujek rąbnął prosto w okno z obu luf. Huk wystrzałów, świst setek śrucin, brzęk lecących szyb uczyniły harmider tak wielki, że bandycie odebrało głos. - Wujku! Tu, przez okienko drugi zagląda - krzyknąłem widząc nad drzwiami wychodzącymi na pasiekę białą plamę twarzy. Wujek już z załadowaną na nowo bronią wybiegi na korytarzyk i strzelił. Wraz z brzękiem szkła twarz zniknęła jak zdmuchnięty płomień świecy. Zapanowała przejmująca cisza, tylko Kusy gdzieś na podwórzu popiskiwał żałośnie. W kuchni i przedpokoju snuł się swąd spalonego prochu. - Nikogo nie słychać stwierdził po chwili Janek. Chyba uciekli. - Tylko nie wychodź! - ciotka zaklinała wujka Jana. - Nie możemy przecież siedzieć tak w nieskończoność - argumentował on nie bez racji. - Mogli nas podeprzeć kołkami od zewnątrz i podpalić. Wyjrzę przez balkon z góry. Ojciec poszedł z wujkiem na górę, a ja na bosaka pomknąłem za nimi. Otworzyli cicho drzwi na balkon i ostrożnie wyjrzeli. Księżyc świecił jasno. Nie było nikogo. - Nie wychodźmy dalej, może się ukryli gdzie za rogiem - przestrzegał tata. Nagle pod lasem ktoś krzyknął: - Stój! Stój, bo strzelam! I zaraz potem huknęły dwa strzały. -To Winter idzie nam na pomoc - wujek rozpoznał głos gajowego, złożył więc dłonie wokół ust i krzyknął: - Winter! - Tu, panie leśniczy, jestem. Widziałem, jak uciekali dwoma saniami. Palnąłem za nimi. Idę do was - krzyczał gajowy. - Uważajcie, bo mógł któryś - zostać ostrzegał wujek. Winter był jednak zbyt doświadczonym myśliwym, aby dać się zaskoczyć. Okrążył leśnictwo szerokim łukiem, potem zbliżał się z palcem na spuście. Równocześnie wujek Jan, mimo protestów ciotki, wyszedł także z leśniczówki i penetrował zakamarki. Nikogo jednak nie było, tylko na śniegu przy drzwiach, nad którymi w okienku ukazała się głowa bandyty, czerwieniły się ślady krwi. Nie wytrzymałem w domu. Narzuciwszy na siebie byle, co, pobiegłem do budy Kusego. Wyciągnęliśmy z Jankiem osłabłe, ciężkie zwierzę i zanieśliśmy do leśniczówki. Rozwalony pociskiem bok ział krwawiącą raną, na szczęście powierzchowną. Widocznie pies skoczył na bandytę i ten w zdenerwowaniu palnął nie celując, bo aż dziwiło wszystkich, że z tak bliska strzelając Kusy miał cały pysk osmalony od prochu trafił nieskutecznie. Pies trochę pociągał łapą, widocznie strzał poraził jakiś nerw, ciotka Helunia jednak uważała, że to odejdzie. Na razie z moją pomocą strzygła długie i gęste kudły wokół rany, przemywała ją i bandażowała. Hera zaś wylazła ze swej budy i razem z wujkiem, i Winterem sprawdzała teraz gorliwie każdy kąt. Po bandytach jednak nie było ani śladu, tylko za płotem koło spichrza koleiny sań, resztki rzuconego koniom siana i liczne końskie odchody świadczyły o obecności napastników. - To ci sami, panie leśniczy? - dopytywał się Winter. - Ci sami. - A pani leśniczyna tak ich żałowała, gdy pan Andrzej opowiadał, jak im zasiekli zadki - przypominał Winter. To zatwardziałe bandyty, za słaba widać była nauczka. - Widać za słaba - przyznał wujek. - Powiadomimy „Kumcia”. Nikt już nie zmrużył oka. Po południu, przez tający, rozciapkany śnieg, do leśniczówki dotarła roztrzęsiona i spłakana córka „Kumcia”, Ala. - Ojca dziś wzięli rzuciła od drzwi bez powitania. - Rany boskie! - krzyknęła ciotka. A gdy wreszcie dziewczyna rozgrzana talerzem ciepłej zupy przestała dygotać i szczękać zębami, powiedziała, jak to było. „Kumcio” spodziewając się aresztowania, od dłuższego czasu przebywał w domu rzadko, ot, wpadał nieregularnie o różnych porach, aby się zobaczyć z rodziną, ogolić, zmienić bieliznę. Żona miała z nim ustalonych kilka punktów spotkań, a on wchodził do domu tylko wtedy, gdy firanka w kuchennym oknie była podniesiona. Wczoraj przyszedł wcześnie rano, gdy wszyscy jeszcze spali. Firanka była w porządku. Otworzył drzwi swoim kluczem i by nikogo nie budzić, golił się w kuchni. Rozległo się pukanie. „Kumcio” tak jak stał, w podkoszulku wyrzuconym na spodnie, ze zwisającymi szelkami, z jednym namydlonym policzkiem i brzytwą w ręku, otworzył widocznie zasugerowany tym, że nie było w niemieckim zwyczaju zabieranie ludzi z domów rano, raczej działo się to w nocy lub późnym wieczorem. Jak potem opowiadała sąsiadka która zaniepokojona odgłosami dochodzącymi z korytarza, spojrzała przez dziurkę od klucza złapali go we trzech czy czterech, zatkali usta, wykręcili ręce na plecy, ogłuszyli kilkoma uderzeniami i powlekli po schodach na mróz, tylko w podkoszulku. Wepchnąwszy do samochodu, odjechali. Wtedy sąsiadka poszła do drzwi mieszkania „Kumcia” i o tragedii powiadomiła prze budzoną, zaspaną jego żonę. Z drobnych informacji, jakie udało się zebrać od życzliwych ludzi mieszkających dokoła, odtworzono przebieg wydarzeń. Niemcy czatowali na „Kumcia” już od dwóch dni. Samochód stał dość daleko, za rogiem, a kapusie przechadzali się to tu, to tam, na Janowskiej i po przecznicach, ale zawsze tak, aby dom „Kumcia” mieć na oku. Mimo mrozu warowali i w dzień, i w nocy, nie tracąc cierpliwości. I doczekali się. - Gdzie jest? Żeby udało się ustalić, to może jakieś odbicie... - myślała głośno ciotka. - Chłopcy już od wczoraj zmobilizowani. Wiemy, że trzymają ojca w Gestapo. Tam odbicie jest niemożliwe. Ale może uda się ustalić, kiedy i gdzie go będą wywozić. Może wtedy... O ile wcześniej nie trafi na różowy plakat. - Boże! Dziewczyno! Co też ty mówisz! - zatrwożyła się ciotka, ale przecież wszyscy wiedzieli, że jest to bardzo prawdopodobne. - - A co u was? - zapytała dziewczyna tuż przed odjazdem. Ciotka już otworzyła usta, aby dziewczynie opowiedzieć o niedawnym napadzie, ale ubiegł ją wujek. - U nas wszystko w porządku. Pozdrów mamę i dbaj o nią. A jak spotkasz pana Andrzeja, to mu powiedz, żeby nas odwiedził. Mamy dla niego pilną wiadomość. Ala odjechała, wioząc sporą paczkę żywności przygotowaną przez Wiktę. Winter był nie mniej zgnębiony wiadomością o aresztowaniu „Kumcia” niż zaprzyjaźnieni z nim od lat mieszkańcy leśniczówki. - On już chyba z ich rąk nie wyjdzie. Wiedzą, kogo mają. A co przejdzie, to możemy sobie tylko wyobrazić. Twardy jest, ale oni też. Zabiją go - mówił kiwając głową z zafrasowaniem. - Jakie to teraz ludzkie losy powiązane, panie leśniczy, bijąc w niego, uderzyli i w nas. I to mocno. - „Kumcio” nas nie sypnie, na pewno - stwierdził wujek, trochę nawet zły na Wintera, że ten mógł coś podobnego przypuścić. - Też tak uważam powiedział Winter. Źle mnie pan leśniczy zrozumiał. Mnie chodzi o co innego. - O co? - Pan wie, panie leśniczy, banda nie usłuchała, nic nie oddano właścicielom, mało tego, napady nasiliły się. Doszły do mnie słuchy, że mi się odgrażają, bo szedłem z pomocą, bo strzelałem za nimi. Podobno któryś z nich oberwał. Trzeba z nimi twardziej pogadać. A teraz, gdy brakło pana „Kumcia”... „Kumcio” zapewniał kontakt na organizację, jedyną siłę, która mogła tutaj powstrzymać rozpasanie band. Niemcy? Nikomu nawet nie zaświtała myśl, aby zwrócić się do nich o pomoc i ochronę przed bandą. - „Kumcio” był przewidujący - podjął po chwili milczenia wujek. - Dal nam kontakt na kogoś, kto przejął „opiekę” nad bandą. Właśnie dziś skorzystaliśmy z tej możliwości i chyba niedługo zjawi się oczekiwany człowiek. Choć oni teraz przez jakiś czas będą mieli głowę zajętą inną sprawą. I jeszcze o czymś „Kumcio” pomyślał. Wujek chwilę szarpał listwę mocującą deski podłogowe kancelarii, a następnie wyciągnął ze szpary zapałkę, wokół której był owinięty wąski pasek bibułki. Rozwinął go i podał gajowemu. Ten założył okulary i z zaciekawieniem czytał. W miarę jak poznawał treść dokumentu, twarz mu łagodniała, a oczy wilgotniały. Bo zostało na tym pasemku napisane, że on, Stanisław Winter, człowiek organizacji, oddał jej wiele usług i w czasie okupacji zachował się w sposób godny Polaka. U dołu była okrągła pieczątka z orłem w koronie i podpis. - Takiego człowieka wzięli - wyszeptał i szarpnął wąsa, a przy okazji starł z policzka łzę. Wbrew jednak zapowiedziom wujka dni mijały, a nikt się w Białej nie zjawiał. Natomiast w początkach marca, gdy zrobiło się cieplej, gdy na potęgę zaczęły tajać śniegi, z nową energią ruszyła banda. Nie było tygodnia, by do leśniczówki nie dochodziły wieści, że znów ktoś stał się ofiarą rabunku. Jeżeli rabusie nie znaleźli tyle, ile się spodziewali, bili i torturowali ludzi, aby zmusić ich do wskazania miejsca ukrycia cenniejszych rzeczy. I przeważnie im się to udawało. W połowie marca zdarzył się wypadek, który ukazał, do jakiego stopnia bez względni są bandyci. W jednej ze wsi, odległej o kilkanaście kilometrów od Horbowa, mieszkał kowal o wyjątkowo sprawnych rękach, o którego majątku krążyły legendy. Miał trzech synów i dwie dorodne córki. Gdy bandyci załomotali w drzwi, kowal wiedząc, że nie tylko straci wszystko, ale jeszcze skrzywdzą mu córki, oświadczył intruzom, iż rozpłata łeb każdemu, kto odważy się wejść. Bandyci strzelili w drzwi, ale obite blachą i zaopatrzone w solidne zasuwy trzymały się mocno, więc podparli drzwi kołkami, aby nie można było ich od wewnątrz otworzyć, i podpalili dom. Kraty w oknach, które miały chronić, stały się teraz okrutną pułapką. Jeden z synów próbował wydostać się przez dymnik i odblokować drzwi, ale został postrzelony przez czatujących łobuzów. Ludzi ze wsi, usiłujących przyjść z pomocą, bandyci rozpędzali strzałami. I byłaby niechybnie spłonęła cała rodzina, gdyby nie odważni chłopcy z miejscowej placówki AK, którzy wydobyli z ukrycia jedyną broń, jaką mieli starą rakietnicę z kilkoma niepewnymi nabojami. Trzy naboje nie odpaliły, czwarty był dobry, a rakieta, wystrzelona tuż nad zaprzęgami bandyckich koni, wywołała takie przerażenie, że rabusie w mig odskoczyli. Wśród uciekających rozpoznano kuternogę. Rodzina kowala została uratowana, ale chałupa spłonęła do cna. - Przyjdzie i nam żywcem spłonąć - martwiła się ciotka. - Oni nie darują nam tego, żeśmy się wtedy oparli. - Żeby ten Andrzej wreszcie się zjawił - nie mógł się doczekać pomocy wujek. - Widocznie oni po aresztowaniu „Kumcia” muszą mieć zakaz wszelkiego działania albo pozrywane kontakty, bo inaczej byłby tu już dawno. - Panie leśniczy, a czy ten Andrzej da radę tylu zbójom? - powątpiewał Winter. - Moi robotnicy mówią, że banda teraz jest bardzo ostrożna. Zamieszkali wszyscy razem w murowanym domu, kraty i siatki w oknach, psy, teraz ich się nie zaskoczy. Wujek jednak wierzył w pana Andrzeja i czekał. Kusy, postrzelony przez bandytów, powoli wracał do zdrowia. Przez pierwsze trzy tygodnie rana się jątrzyła, ropiała. Mama z ciotką przemywały mu rozorany bok, a gdy ból narastał, pies mrużył tylko ślepia, odwracał łeb i lizał je po rękach. Cierpienie znosił zadziwiająco spokojnie, za to na widok broni dostawał szału. Zdarzyło się to chyba w dwa tygodnie po napadzie. Pies, który przez cały czas rekonwalescencji miał wyjątkowe prawo leżeć na dywanie koło kanapy w pokoju stołowym, był chyba wtedy w najgorszej formie, wychudły, zgorączkowany, osłabły. Tego dnia, zaraz po południu, przyszedł do leśniczówki Winter, razem z wujkiem mieli jechać na zrąb. Gajowego Kusy znał od maleńkości. Był jeszcze szczeniakiem, szarą bardzo kudłatą kulką, gdy właśnie Winter przyniósł go do leśniczówki. A mimo to, kiedy zobaczył w drzwiach gajowego z dubeltówką w ręku, oszalał. Coś strasznie zabulgotało przy kanapie, szara smuga śmignęła w powietrzu i Winter runął na ziemię przerażony, obu rękami osłaniając gardło, do którego rwał się rozwścieczony pies. Wujek Jan, ojciec i ja ledwo zdołaliśmy odciągnąć Kusego. Od tego czasu bardzo uważano, aby z żadną bronią do niego nie podchodzić. Noce nie były już tak długie, w leśniczówce zrobiło się nieco raźniej. Mama, która przez cały luty odchodziła od zmysłów niepokojąc się o babcię w Grodźcu, odzyskała humor, gdy przyszedł list przesłany przez dziadka. W Grodźeu było wszystko w porządku, tylko coraz głodniej. Co prawda, babcia przy swoim zawodzie głodu nie zaznała, ale inni? W końcu marca, przed wieczorem, Winter przyprowadził do leśniczówki pana Andrzeja. Przybysz, nie ogolony, miał zaczerwienione oczy, a jego ubranie zachlapane było błotem. - U mnie od południa śpi jeszcze trzech takich samych zmamowańców - powiedział gajowy wujkowi, wskazując oczyma Andrzeja. - Skąd idą? Winter wzruszył ramionami. Skłonił się i wyszedł. - Co z „Kuciem”? - zapytał niespokojnie wujek. - Nie ma go już w Białej - odpowiedział gość głuchym głosem. - Ale chyba... - Nie, nie - przerwał przerażonemu wujkowi pan Andrzej. - Żyje, choć nie wiadomo, czy to dla niego dobrze, czy źle. Męczyli go strasznie. Odbić nie szło, bo u nas Gestapo to twierdza. Wywieźli go tydzień temu pod silnym konwojem. Chyba na Zamek do Lublina - umilkł na chwilę, a potem dodał: - Bardzo go teraz brak w organizacji. Zapadła cisza. - Znając wasze kłopoty, nie chcieliśmy się narzucać z naszymi - ostrożnie przerwał milczenie wujek Jan. - To już załatwione. Właśnie stamtąd wracamy. Wujek nadstawił pilnie uszu. A pan Andrzej zmęczonym głosem opowiadał. Właściwie wyrok na kuternogę zapadł już wtedy, gdy dawano im baty. Ale „Kumcio”, stary nauczyciel, wierzył w reedukację ludzi, myślał, że bandyta zmądrzeje. Przeliczył się. Gdy „Kumcia” aresztowano, jego następca, niezbyt wprowadzony w sedno sprawy, wzdragał się wydać rozkaz wykonania wyroku. Czekał. Meldunek o spaleniu zagrody kowala rozwiał jednak wątpliwości. Andrzej dostał polecenie zakończenia sprawy. Dobrał sobie trzech ludzi i razem czekali ukryci tuż przy kwaterze bandy, w sąsiednim domu, a chłopcy z miejscowej placówki dostarczali wiadomości. Aż wreszcie wczoraj wieczorem wpadł łącznik z wiadomością, że bandyci zaprzęgają furmanki. Andrzej obserwował, jak pod osłoną ciemności załadowali się na wozy i pojechali. Więc zaczaił się wraz z chłopcami na ich drodze. Czekali całą noc. Bandyci wracali głośno, u progu swoich chat czuli się pewnie. Dlatego też zaskoczenie było kompletne. Gdy wezwano ich do podniesienia rąk, posłuchali potulnie, tylko jeden, najmłodszy, porwał leżącego na furze obrzyna i wypalił, na szczęście niecelnie, za to sam padł z przestrzeloną piersią. Kuternodze odczytano wyrok. Twardy był teraz, nawet mu powieka nie drgnęła. Jego kompani, pewni, że ich godzina wybiła, rzucili się do nóg chłopaków i błagali o życie. Podyktowano im warunki zwłoki herszta z kartką zawierającą wyrok mają być podrzucone pod posterunek granatowej policji, ranny będzie natychmiast odwieziony do rodziny, wszystkie zrabowane rzeczy w ciągu trzech najbliższych nocy zostaną zwrócone poszkodowanym, bandyci złożą się i do l kwietnia dostarczą miejscowemu proboszczowi pół miliona złotych na cele organizacji. Odebrano im broń dwa polskie karabiny i jednego rosyjskiego mosina, obrzyna z trzema nabojami. - Akurat by się przydał - wyrwało się wujkowi. - Przecież ma pan dubeltówkę, i to legalnie. - Nie mnie. Bo widzi pan... Czy „Kumcio” panu mówił... - Katzowie? - Tak. - Jeden z nich, chyba najstarszy, robił ze mną maturę... Zgodnie z rozkazem całą broń muszę dostarczyć do naszego magazynu. Mamy jej bardzo mało. Ale ten obrzyn to broń niepełnowartościowa, i do tego jeszcze trzy naboje. - Dobrze. A co z oddziałem idącym na Zamojszczyznę? Mieli dołączyć. - Wiem. Sprawa upadła. Raz, że aresztowania skomplikowały wszystkie plany, dwa, że Niemcy przerwali akcję wysiedlania na Zamojszczyźnie. Katzowie będą musieli tu jeszcze posiedzieć. Może jak stworzymy jakiś inny oddział, to ich do niego przerzucimy. Za to... - Zawahał się chwilę. - Niech pan mówi zachęcał wujek. - „Kumcio” przywiązywał wielką wagę do stałego kontaktu obwodu z leśniczówką. Nam, Kedywowi, także na tym zależy. Szczególnie teraz, gdy nas przetrzebiono aresztowaniami. Ale... Biała to mała miejscowość. Pomimo że używamy pseudonimów, wszyscy się znamy. Dlatego też chciałbym mieć w rezerwie jakąś bazę. Leśniczówka, a raczej leśnictwo byłoby ostatnią deską ratunku. Czy są tu jakieś miejsca ukrycia w lesie? - Mamy dwa bunkry, jeden zajęty przez Katzów. - Dobrze. Czy mógłbym u pana zatrzymać się przez dwa dni? - Oczywiście. Pokoik na górce czeka. - Dziękuję. Nazajutrz po przyjeździe pana Andrzeja wujek polecił mnie i Jankowi pojechać wozem do lasu na zrąb, w pobliże Rudego Bagna, i przywieźć kilka metrów drzewa na opał. Wziąłem Herę i pojechałem chętnie, bo od czasu budowy bunkra nie byłem tam i sądziłem, że teraz dotrę do ukrywającej się rodziny. Ale Janek widocznie miał w tej sprawie twarde przykazanie od wujka. Gdy dojechaliśmy w pobliże kryjówki, zostawił mnie z psem przy koniach, sam zaś wyjął spod słomy zawiniętego w worek obrzyna, tobół z żywnością, naftą i książkami i przez mokry, rozciapkany śnieg ruszył na bagno. Karabin z obciętą lufą mógł się okazać dla Katzów bardziej użyteczny, niż pan Andrzej myślał. Kiedy bowiem Demianiuk dowiedział się o mosinie, przypomniał sobie naraz, że gdy Rosjanie w końcu września trzydziestego dziewiątego roku przez kilka dni kwaterowali u niego w gajówce, jego dziewięcioletni wówczas syn podwędził im kilkadziesiąt naboi. Kilkanaście z nich było do mosina. A to już znacznie podnosiło walor broni. Tak, więc, sam mocowałem się z wielgachnymi „metrami”. Drewno było ciężkie, oślizłe od tającego śniegu, ale ładowałem, ile mogłem, aby uzasadnić swoją tu obecność, gdyby akurat ktoś mnie obserwował. Ale były to płonne obawy, bo Hera uganiała węsząc dokoła i nie znalazła nikogo. Po godzinie albo i później zjawił się Janek, zły jak chrzan, zmoczony do pasa. Bagno już puściło i kępa, którą dotąd uważał za twardą, zawiodła. Ale karabin doniósł i sprawił wiele radości bezbronnym dotąd Żydom. Od dziś będą czuli się o wiele bezpieczniej, a nawet, gdyby coś się stało i z leśniczówki ani od Demianiuka nie otrzymaliby przez jakiś czas żywności, mieliby, czym zapolować. Zapadający zmrok i chłód, który zaraz zapanował w lesie, sprawiły, że Janek przerwał ładowa nie drewna i galopem powróciliśmy do leśniczówki. Jego mokra do pasa odzież zrobiła się sztywna od wieczornego przymrozku. Wiadomości przywiezione z bunkra nie były dobre. Dziewczynę trawiła wysoka gorączka i dokuczał jej wrzód w gardle, najmłodszemu z mężczyzn ruszały się wszystkie zęby, resztę gnębiła dezynteria. - Ten najmłodszy ma szkorbut - stwierdziła ciotka. Postanowiła nazajutrz wybrać się do nich sama z bańkami, pastylkami na choroby żołądkowe, jodyną do pędzlowania gardła, jakąś maścią na chore dziąsła chłopaka. Wujek jednak ostro zaprotestował. Dzisiejsza kąpiel Janka w bagnie wskazywała, że ciotka ma niewielkie szansę na dostanie się do bunkra. A jednak jego mieszkańcy wymagali szybkiej pomocy. Wujek postanowił zlecić ją Demianiukowi. Ciotka swój udział w tej sprawie ograniczyła do przygotowania baniek i lekarstw. Pan Andrzej, wyspany za wszystkie czasy, ogolony, zniknął na całą noc. Rano wrócił zabłocony, ale wesoły. Przyniósł nowe wiadomości o bandzie. Zastrzelony herszt leżał, jak przykazano, przed posterunkiem policji z wyrokiem przypiętym do marynarki. Policjanci, dotąd bezczelni i prześladujący mieszkańców wsi, spokornieli naraz i bali się ruszyć zastrzelonego. Dopiero dziś rano rodzina zabrała zwłoki. Ranny bandyta zmarł poprzedniego dnia. Pozostali rabusie drugą już noc pracowali gorączkowo. Były wiadomości, że obrabowani przez nich ludzie przecierali oczy ze zdumienia, znajdując przed chałupami wszelkie dobro, które im zrabowano. Wyglądało na to, że jedna z plag odeszła w przeszłość. Przez kilka najbliższych dni rąbanie drzewa spadło na mnie, bowiem Janek, zachrypnięty, kaszlący, z potężnym katarem, leżał w łóżku złożony wysoką gorączką. Machałem, więc siekierką od wczesnego rana aż do nocy. Pan Andrzej i reszta jego chłopców odjechali nazajutrz do Białej. Zaczął się kwiecień, wiosna już była w pełni, gdy na szosie prowadzącej z Białej pojawiła się znów złowieszcza ciężarówka. Była tak samo rozklekotana i odrapana jak wozy polskich przedsiębiorstw budowlanych, jedyna rzecz ją tylko różniła jeździła na benzynę. Tym wozem wpadała znienacka grupa łapaczy z Arbeitsamtu z Białej. Zabierali młodych prosto z pola, od pługa, tak że koń zostawał sam i stał dotąd, aż przybiegli ze wsi zaalarmowani ludzie. W kwietniu dwa razy wpadali na podwórze leśniczówki i wtedy uciekałem do spichrza, wskakiwałem do beczki z sieczką, a ciotka przysypywała mnie tak, że wystawała tylko cienka słomka do oddychania. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż trzeba będzie znaleźć dla mnie faktyczne zatrudnienie, bo trudno za takowe uważać rąbanie drzewa i palenie w piecach leśniczówki. Jedynym, do którego się w miarę nadawałem, było żywicowanie. Pewnego dnia, a ciepło już było bardzo na dworze i gałęzie się zieleniły, wujek zawołał mnie do kancelarii. Za barierką stał chudy drągal. Znalem go z widzenia, wiedziałem, że to syn wysiedleńca z poznańskiego i że nazywa się Witkowski. - Poznajcie się - zaproponował wujek. - Czarku, kolega Witkowski jest doświadczonym żywiczarzem i nauczy cię fachu. Gdy zostaliśmy sami, Witkowski spojrzał na mnie krytycznym wzrokiem. - Nie dasz rady zawyrokował. To robota nie dla takiego chuchra jak ty. Bo choć sam siedemnastoletni, przerastał mnie o półtorej głowy, a w barach miał też o wiele więcej. - Spróbuję - zdecydowałem, ale bez przekonania. - Jak chcesz - stwierdził tamten obojętnie. - Jutro o piątej rano będę przejeżdżał tędy na moje spałowisko, to cię zabiorę. Choć przez ostatnie siedem miesięcy nie mogłem narzekać na brak roboty zwożenie drzewa na opał z lasu, piłowanie i rąbanie, palenie w piecach, popołudniowe wyjazdy na zręby i obmierzanie spuszczonego budulca, wieczorem przeliczanie kubików według tabel jedna rzecz została mi wszak oszczędzona: wczesne wstawanie. A tu naraz miałem być gotowy już o piątej. Nawet nie przypuszczałem, że to wczesne wstawanie, jeszcze w głębokich ciemnościach, przyjdzie mi tak lekko. Rano trzeba było zamocować przednie koło przy rowerze, bo słabo dokręcone dygotało, psy nakarmić. Wszystko to zdążyłem zrobić, nim zjawił się Witkowski. Jechaliśmy w milczeniu, ledwo rozeznając mijane drzewa, bo szarość wschodzącego dnia jeszcze nie wypędziła z lasu nocnego mroku. Toporek i rogaty ośnik schowane w małym plecaku podskakiwały na każdym korzeniu i uderzały mnie boleśnie, ale zacisnąłem zęby, pocieszając się, że przecież to samo przeżywa tamten. Spałowisko było olbrzymie. Witkowski pracował tu w ubiegłym roku, ściągając żywicę z jednej strony potężnych sosen. Teraz miał eksploatować stronę drugą. Przygotowując spałę, z wprawą operował ostrym toporkiem, kawały chropowatej kory fruwały dokoła, jakby je odłupywał automat, i mimo bardzo szybkiego tempa pracy ani razu nie naruszył białego włókna. J machnąłem dwa razy i już zaryłem ostrzem w miękkim korku. Zaraz też pojawiła się bezbarwna terpentyna pachnąca żywicą i załzawiała dopiero co napoczętą spalę. - Jak żeś wstał tak wcześnie rano, to dasz radę i z resztą - pochwalił mnie koło południa małomówny i skąpy w ocenach Witkowski. - A jak się nacina, to ci pokażę, gdy będzie ciepło, koło czerwca. Tylko, kiedy przywieziesz beczki na spałowisko, to niech Winter pomoże ci je ukryć, bo jakby zginęły, to pomyślisz, że ja ukradłem. Spały zaczyna się robić od południowej strony drzewa. Północną sobie zostaw na drugi rok. Na drugi rok? Na drugi rok już będzie po wojnie, co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości; owszem, będę robił spały od południa, bo są wydajniejsze, bardziej nasłonecznione, ale o przyszłym roku ani myślałem. Kto inny się będzie o nie martwił. Z beczkami też nie bardzo się orientowałem, o co chodzi. Dlaczego ktoś ma mi je kraść? Wieczorem wujek przydzielił mi spałowisko. Było tego kilka dobrych hektarów pięknego lasu, położonego tuż przy bagnie. Tylko wąska żwirówka oddzielała mój oddział od grzęzawiska. Wyznaczenie mi właśnie tego oddziału nie było przypadkowe. Od kiedy bowiem nastały cieplejsze, wiosenne dni, dostarczanie prowiantu mieszkańcom bunkra zaczęło przysparzać pewnych trudności. Janek miał nawał pracy, był zajęty orką i innymi pilnymi robotami w polu, odpadł też, wraz ze stopnieniem śniegów, pretekst, pod jakim poruszał się po lesie rozwożenie siana do karmników. A tak, to ja będę jeździł tu teraz codziennie, bunkier jest nie dalej niż sześćset, osiemset metrów, więc w umówionym miejscu włożę w jałowiec bochen chleba i drobniejsze wiktuały, i sprawa załatwiona. A Janek najwyżej co dwa-trzy tygodnie podrzuci tu worek kartofli. Mnie jednak ten przydział nie ucieszył. Okolica była bagnista, ponura, wilgotna, nikt tam nie chodził. A jeszcze wujek powiedział mi tego dnia: - Jeśli będziesz chciał usiąść, uważaj, bo tam żmijowato. Mało, czego się tak bałem, jak żmij. Widać, nie mogłem opanować grymasu strachu i obrzydzenia na twarzy, bo tata powiedział z westchnieniem: - Czarku, tu chodzi nie tylko o żywicowanie. To przecież rozumiałem. Ale te żmije... - Weź ze sobą Herę - doradzał wujek. Od dwóch dni, odkąd ciotka wyjechała do Warszawy, wujek był podenerwowany. Wprawdzie Niemcy ani łapacze nie zabierali pań w starszym wieku na roboty, wujek jednak niepokoił się nawet wtedy, gdy ciotka jechała na rowerze do Zalesia. A tu Warszawa. Ale ciotka zawsze na jesieni i na wiosnę jechała do swego lekarza, który stawiał diagnozę według jakichś tybetańsko-magicznych metod. Ciotce w zasadzie poza wątrobą nic poważnego nie dolegało, ale takie badanie raz na pół roku polepszało jej samopoczucie. Nazajutrz nie mogłem się zdecydować na wcześniejszy wyjazd, poczekałem, aż słońce ukazało się nad lasem. I mimo że było już jasno między drzewami, mimo że Hera ganiając od krzaka ilo krzaka z wywieszonym jęzorem dawała pewną rękojmię bezpieczeństwa, jechałem rowerem z duszą na ramieniu. Bo na dobrą sprawę, po raz pierwszy w życiu byłem \v tym lesie sam. A moja działka nie należała do najprzyjemniejszych, od bagien ciągnął mleczny opar, rechotały żaby, coś wrzeszczało, trzepotało... Przez cały ranek praca mi wyraźnie nie szła. Ciągle byłem przekonany, że ktoś mnie podgląda, czai się, podchodzi. Po prostu bałem się. Stąpałem po mokrych liściach ostrożnie, gotów uskoczyć, gdy tylko coś szurnie po ściółce. Ale żmij nie było, a grube chodaki z wysokimi cholewkami z twardej skóry i drewnianymi zelówkami, choć, na co dzień były przyczyną licznych bąbli i odparzeń, tu uspokajały żmija mnie nie dosięgnie. Ledwo doczekałem chwili, gdy słońce zaszło za las. Rozprostowałem kości, pozbierałem rozrzucone narzędzia i rad, że wytrwałem do zachodu, że nie stchórzyłem, że odjeżdżam tak, jak sobie postanowiłem, siadłem na rower. Spał odrobiłem jedenaście, a bochenek chleba wsunąłem pod jałowiec z ułamanym czubkiem. Głodna Hera popędziła do domu na wyścigi, ja zaś nie chcąc zostać sam w lesie i tułać się w zmroku, pedałowałem ile sil, pod swetrem czując wilgoć spoconej koszuli. W domu, przy zapalonej już lampie naftowej, siedziała ciotka otoczona przez wszystkich domowników i Wintera i coś wzburzona opowiadała. Jeszcze nie bardzo rozpakowana i rozebrana po przyjeździe, mówiła przez ściśnięte gardło. - Katyń! Ta nieznana dotąd miejscowość pod Smoleńskiem była od tygodnia w całym niemieckim radiu i gadzinowej prasie. Publikowano listy ofiar odgrzebanych w zbiorowych mogiłach. Czy mogłem wtedy przypuszczać, że za niespełna pół wieku będę aktywnie działał na rzecz ujawnienia pełnej prawdy o tej straszliwej zbrodni popełnionej na tysiącach polskich oficerów? W warszawskim getcie wybuchło powstanie. Zagrożeni ostateczną zagładą Żydzi porwali się do desperackiego czynu. Uzbrojeni w butelki z benzyną i kilkadziesiąt pistoletów wiedli nierówny bój z masą Niemców, własowców, szaulisów, ukraińskich policjantów i wszelkiej faszystowskiej zbieraniny. Nad miastem wisiała chmura czarnego dymu. Niemcy podpalali dom za domem, a powstańcy wypieram przez ogień na coraz to wyższe piętra, wychodzili aż na dach, a potem skakali w płomienie. - Jutro jadę do Katzów - zdecydowała ciotka. - Nie wiadomo, jak się czuje dziewczyna i ten chory na szkorbut. - Nigdzie nie pojedziesz - sprzeciwił się wujek. - Dziewczyna czuje się już dobrze. Demianiuk postawił jej bańki, wypędzlował gardło, a chłopakowi choremu na szkorbut twój widok nie pomoże. Jeśli mu czegoś potrzeba, to witamin. Wynikiem tego sporu była decyzja jutro Janek z Winterem i Demianiukiem pojadą do lasu i zawiozą żywność: worek kartofli, worek kapusty, cebulę, boczek, chleb, smalec, naftę, miód i co się tylko da. - Panie leśniczy, nie godzi się, abyście tylko wy dawali - wmieszał się Winter. - Ja mam jeszcze kawał dzika, to go też dorzucę na wóz. Nazajutrz jechałem, więc na spałowisko w licznym towarzystwie. Na miejscu ponad godzinę kołowałem z Herą, a obaj gajowi i Janek przenosili worki. Tym razem robili to ostrożniej i nikt się nie skąpał. - Starczy im tego na dwa miesiące - Demianiuk, choć zmęczony, nie mógł ukryć zadowolenia. - Niech się trochę odkarmią, bo po tej zimie, to aż przykro na nich patrzeć. Przez cały maj przygotowywałem spały. Nabrałem takiej wprawy, że robiłem ich już po dwadzieścia pięć dziennie. Druga połowa miesiąca była bardzo upalna i Witkowski radził, aby nacinać. Czekano tylko na beczki z nadleśnictwa, które lada dzień miały przyjść. W początkach czerwca przywieziono je wreszcie i tego też dnia Winter wybrał dla mnie trzy sztuki. Pod wieczór pojechaliśmy w las. W czasie gdy gajowy i Janek poszli do bunkra, ja z Kusym i Herą spenetrowałem całe swoje spałowisko. Tak jak mi kazał Winter, zaglądałem pod każdy krzaczek, obchodziłem każde drzewo, sprawdzałem konary drzew. Nikogo jednak nie było. Po powrocie od Katzów, w wybranym miejscu w gęstwinie Winter rozłożył na ściółce dwie płachty, obok których on i Janek zaczęli kopać głębokie wąskie doły. Wydobytą ziemię kładli ostrożnie na płachtach, tak aby ani grudka nie spadła na ściółkę. W trzy wykopane doły wpuścili beczki, obsypali częścią ziemi, resztę wrzucając do bagna. Winter wyjął z wozu kwadratowe skrzynki i posadził w nich wykopane kilka metrów dalej jałowce. Tymi przykryciami zamaskowano beczki. - Uważaj, Czarku, przy wlewaniu żywicy. Tą nitką na jałowcu masz zaznaczoną stronę północną. Gdy będziesz przykrywał beczki, krzewy muszą być zawsze skierowane nitkami na północ. Jeśli obrócisz, jałowiec zacznie usychać i zdradzi miejsce ukrycia, a to może zakończyć się kradzieżą. Wszystkie beczki, wypełnione aż po górną pokrywę, w wyznaczonym terminie należało dostarczyć Niemcom. Zniknięcie choćby jednej z nich powodowało utratę wynagrodzenia. Wprawdzie dla ubogich żywiczarzy miało to duże znaczenie, o wiele bardziej istotny był jednak inny aspekt sprawy. Jako producenci żywicy, której główne składniki terpentyna i kalafonia uznane zostały za wyjątkowo ważne dla niemieckiego przemysłu wojennego, szczególnie zbrojeniowego, znajdowaliśmy się pod specjalną opieką żandarmerii w Chotyłowie. Dowodem tego były wydane nam zaświadczenia z pieczątką tejże instytucji: „Wichtig fur die deutsche Kriegswirtschaft” (chroniące nas choć nie zawsze przed łapaczami Arbeitsamtu z Białej Podlaskiej). Dlatego też brak na bocznicy kolejowej podczas okresowej dostawy choćby jednej beczki powodował natychmiastowe dochodzenie z zarzutem sabotażu. Następnego dnia rano po raz pierwszy zacząłem nacinać spały. Pierwsze cięcia zajęły mi parę godzin. Z zazdrością słuchałem, że Witkowski pół tysiąca spał nacina w cztery godziny, od piątej do dziesiątej rano. Potem żywica cieknie, on odpoczywa i przyjeżdża dopiero przed wieczorem, aby zgarnąć całodzienny naciek. Później doświadczyłem, że jest to metoda najlepsza, ale na razie nie miałem wprawy. Słońce już chyliło się ku zachodowi, a ja naciąłem dopiero połowę spał. Pracowałem jak galernik, z rękami w ranach i strupach, z obolałym kręgosłupem, i w dodatku ze świadomością, że wspomagam gospodarkę III Rzeszy. Niebawem dowiedziałem się, iż niektórzy żywiczarze starają się oddawać surowiec niepełnowartościowy, poszedłem, więc w ich ślady. Terpentyna, jak wiadomo, błyskawicznie wietrzeje. Ponieważ nie można było żywicy zostawiać na wierzchu, narażonej na działanie promieni słonecznych, bo groziło to jej skawaleniem, a często także rozerwaniem naczynia, stosowaliśmy inną metodę. Na trzydzieści sześć godzin przed wykopaniem beczek i ich dostawą na bocznicę otwieraliśmy zapadkę w wieku beczki i w ten sposób najcenniejsza część żywicy ulatywała w powietrze, a reszta gęściejsza, ale nadal w stanie płynnym pozostawała. Potem było kilka nerwowych chwil, gdy żandarmi i forsischutze na stacji w Chotyłowie, ostukując beczki drewnianymi młotami, badali konsystencję żywicy. Przeważnie akcja nam się udawała. A muszę dodać, że problem był o tyle ważki, iż w grę wchodziło dwadzieścia do dwudziestu pięciu ton żywicy z każdego leśnictwa podczas jednego sezonu. Około 10 czerwca zjawił się późnym wieczorem pan Andrzej ze szczupłym mężczyzną. Ten nowy przybywał z Warszawy i chyba nie należał do szeregowych żołnierzy konspiracji, bo pan Andrzej, zwykle dość pewny siebie, w rozmowie z nim stawał wyprostowany i zwierał obcasy. Za Bugiem przeszła fala aresztowań. Pozrywano siatki konspiracyjne, Okręg Poleski AK został rozbity. Oficera z Warszawy wysłano, by odbudował oddział dywersyjny. W Białej miał otrzymać komplet autentycznych legitymacji i przepustek na granicę na Bugu. Okazało się jednak, że Niemiec, który dostarczał te dokumenty, wpadł i cała sprawa wzięła w łeb. Więc pan Andrzej, korzystając z pomocy siatki przewodników konspiracyjnych, prowadził oficera lasami. Teraz chodziło o to, by następnego dnia rano Winter przeprowadził ich za Małaszewicze, gdzie oficera przejmie grupa przemytnicza i poprowadzi za rzekę. - Zabieram ze sobą Katzów - oświadczył pan Andrzej. - W jakim są stanie? - Czują się już znacznie lepiej - informował wujek. - Witaminy, a szczególnie cebula, powstrzymały szkorbut... Ale... gdzie oni będą żyli? - Tam za Bugiem, w lesie jest oddział - mówił pan Andrzej. - Ma podobno ponad dwudziestu ludzi. A gdzie dwudziestu to i czterech się utrzyma. Lepiej im będzie w grupie niż samotnym w bunkrze. A jak tutaj? Spokojnie z bandą? Od tamtej radykalnej rozprawy z kuternogą było spokojnie. Członkowie bandy mocno się wysupłując usiłowali wpłacić proboszczowi nałożoną na nich półmilionową kontrybucję. Udało im się zebrać tylko trzysta tysięcy i teraz żebrali o litość. Nie od razu, aby za lekko im nie poszło, zgodzono się wreszcie na tę kwotę. Rano znów jechałem duktem na rowerze, Hera buszowała po krzakach. Dokoła była cisza, ptaki świergotały, więc dawałem znak ręką, a Winter i oficerowie pomykali między krzakami. Na skraju bagna był chwilowy postój. Przybysz z Warszawy odpoczywał w jałowcach, ja nacinałem spały, a Winter z panem Andrzejem przedzierali się przez bagno do bunkra. Ponieważ schronienie to miało w przyszłości służyć ludziom z obwodu, którzy musieliby na jakiś czas usunąć się z Białej, pan Andrzej chciał je obejrzeć. Katzowie, już od pewnego czasu przygotowywani do tego, że w każdej chwili może się nadarzyć okazja do opuszczenia bunkra, po kwadransie zjawili się tylko z małymi plecakami. Dziewczyna niosła węzełek z żywnością. Pokiwali mi ręką z daleka i siedem osób zniknęło w lesie. Po chwili jednak wrócił Winter. Był jakby zafrasowany, jakby się wahał. Tarł wierzchem dłoni rudy, szwedzki wąs, a ja patrzyłem, co to takiego dzieje się z gajowym. Wreszcie Winter przemówił: - Słuchaj, Czaruś, mówię ci to na wypadek, gdybym nie wrócił. To znaczy, ja wrócę, ale... złe nie śpi. Więc żebyś wiedział, Katzowie nie wzięli tego obrzynka, bo pan Andrzej dał im teraz automat. A mosin jest ukryty w ścianie bunkra za piecykiem, za deską szarówki. Trzymaj się. Koło południa powinienem być z powrotem. Kiwnął mi ręką i zniknął między krzakami. Zostałem sam i teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że moja dotychczasowa samotność w lesie była nieprawdziwa, wszak dotąd, dzień i noc, o niecały kilometr ode mnie żyło czworo ludzi. Zrobiło mi się żal i Katzów, i pana Andrzeja, i siebie. Koło południa wrócił Winter. - Czekali na nich? - wypytywałem. - Czekali. - No to pod wieczór będą nad Bugiem. - Nie będą. Katzowie są bardzo osłabieni, w bunkrze odwykli od chodzenia. Mięśnie mają jak z galarety. Po dwóch godzinach wlekli się, a nie szli. Ale najsmutniejsze jest, co innego. Oni w ogóle stracili chęć do życia. Zresztą chyba i mnie, gdy bym siedział w takiej dziurze jak oni, też by się wszystkiego odechciało. A o tym obrzynie, to zapomnij. Wieczorem spotkała mnie w domu wielka niespodzianka. Gdy wróciłem z lasu, przy stole w jadalni zastałem wujka Teśka. Jakże się zmienił przez te trzy lata, od czasu ucieczki z Grodźca. Wówczas wychudły, podenerwowany, ciągle coś zwijający i rozwijający w rozedrganych palcach, teraz czerstwy, opalony roześmiany, taki jak wtedy, gdy przed wojną w czasie studiów przyjeżdżał do babci na wakacje. Usiadłem obok gościa i całą rodziną słuchaliśmy jego opowieści, a umiał wyczarować swoją sugestywną mową obrazy niezwykłe i barwne. Zaraz po ucieczce z Grodźca tułał się przez jakiś czas po GG, wreszcie osiadł gdzieś za Parczewem. Ale ludność tamtejsza była niejednolita, „poprzerastana” elementem ukraińskim, niemało było sympatyków niemczyzny. Żyło się tam ani miło, ani bezpiecznie. Przed ponad pół rokiem, na miesiąc przed Bożym Narodzeniem, dowiedział się od kolegi ze studiów, również leśnika, że gdzieś w Sandomierskiem, w dużym Liegenschafcie [niemiecki zarząd dużych majątków rolnych] wakuje posada nadleśniczego. Nie namyślając się wiele, napisał. Odpowiedź przyszła natychmiast wzywano wujka na rozmowę. Nazwisko Udo von Schweinichen figurujące na blankiecie, nic wujkowi nie mówiło. W nakazanym terminie, po dziewięciogodzinnej jeździe, Tesiek zjawił się w Rytwianach, koło Staszowa. W poradziwiłłowskiej rezydencji kazano mu dość długo czekać. Dokoła pałacu, przed bramą, na korytarzach naliczył kilku żandarmów w hełmach i z automatami. To był pierwszy niemiecki komisarz z tak liczną obstawą, jakiego wujek widział. Ale najbardziej intrygował go stojący na pałacowym podjeździe długi, czarny, bogato chromowany Mercedes z berlińską rejestracją, tabliczką POL oraz dwoma proporczykami na błotnikach: ze swastyką i z błyskawicami SS. Wreszcie drzwi gabinetu otworzyły się i wyszło dwóch ludzi. Jeden w czarnym mundurze SS, drugi w myśliwskiej kurtce z zielonego sukna. Podobieństwo było uderzające. Chwilę porozmawiali, potem uściskali się serdecznie, adiutant podał oficerowi skórzany płaszcz i siodełkowatą czapkę. Warknął silnik Mercedesa, gdzieś zza pałacu wyjechała pancerka i trzy motocykle z erkaemami na przyczepach, oficer wsiadł i konwój, okrążywszy przykryty śniegiem gazon, odjechał. Wtedy Udo von Schweinichen gestem ręki zaprosił wujka do gabinetu. - Pan wybaczy oczekiwanie mówił, ale brat z Berlina wpada tak rzadko. Okazało się, że jego brat, Brigadenfuhrer SS, był szefem Gestapo na całą regencję berlińską i stąd zapewne ta troskliwa ochrona niemiecka w siedzibie brata landwirtha. - Panie inżynierze, zależy mi na dobrym utrzymaniu lasów. To jest najważniejsze. Pański poprzednik kradł, musiałem go oddać w ręce policji. Jest tu masa zwierzyny, a ja lubię polować. Niestety, polscy nacjonaliści mi to uniemożliwiają. - Jak ich nazywają? - Jendrusche. Dziwny to był Niemiec. On, brat generała SS, nie mówił „polscy bandyci”. Wiedział nawet, że ludność nazywa ich „Jędrusiami”. Schweinichen zaproponował wujkowi pracę, natychmiast, już od piętnastego grudnia w Sichowie, jednym z majątków poradziwiłłowskich zajętych również przez Niemców. - Tam jest ładny pałac, ja tam mieszkam, będziemy sąsiadami - zakończył rozmowę. Od połowy grudnia wujek Tesiek przeniósł się do Sichowa. Schweinichen mieszkał z eskortą kilkunastu żandarmów w pięknym pawilonie pałacowym, w starym parku otoczonym wysokim ogrodzeniem, wujek zaś w budynku administracyjnym pół kilometra dalej, naprzeciw Liegenschaftu. Już pierwszej nocy po przyjeździe wujek Tesiek miał się przekonać, że bliskie sąsiedztwo z wysoko spowinowaconym niemieckim bonzą może być tyle korzystne, co niebezpieczne. Zmęczony podróżą usnął mocno w swoim nowym, pustym i bardzo nieprzytulnym mieszkaniu. Nie słyszał turkotu wozów, krzyków ludzi, rozstawiania wart, zerwał się dopiero wtedy, gdy niedaleko, o kilkadziesiąt dosłownie kroków, rozszczekał się długą serią cekaem. Wpółprzytomny dopadł okna i zdębiał. Zaciemniona zwykle uliczka przed Liegenschaftem zalana była światłem latarni. Jak na dłoni widać było uwijających się młodych, dziwnie ubranych, ale dobrze uzbrojonych ludzi, gdzieś pędziły wyładowane workami wozy, a cekaem regularnie, co kilka minut, walił kolejną serię. Wujek ubrał się, więc szybko i wybiegi przed dom. Takich ciekawych było tu już kilku. - „Jędrusie”! „Jędrusie”! - szeptano dokoła. - Zabrali żandarmskie konie. - I samochód Schweinichena. Cekaem walił dalej, a od pałacu dochodził dźwięk tłuczonych szyb i dachówek. Dwunastu żandarmów tam ze Schweinichenem siedzi i boją się wyjść pogadywano w małej gromadce obserwatorów. „Jędrusie” buszowali w Sichowie jeszcze z godzinę. A potem, na umowny gwizdek, zwinięto patrole i wszystko ucichło, ale przedtem wywieziono ze trzydzieści wozów konnych wyładowanych zbożem, świniami i innym dobrem przeznaczonym na kontyngent. Niemcy wyszli z pałacu dopiero rano. Próbowali zaalarmować Rytwiany i Staszów, ale linia telefoniczna była przerwana, a samochody uszkodzone przez „Jędrusiów”. Koło południa z wyciem silników nadjechała wreszcie niemiecka odsiecz. Kilka ciężarówek z karabinami maszynowymi na szoferkach wtłoczyło się do Sichowa, wysypali się z nich liczni żandarmi i wehrmaehtowcy, otaczając folwark i pałac. Natychmiast ustawili wszystkich Polaków-cywilów pod płotem Liegenschaftu, kazali stać z rękami do góry, a naprzeciwko umieścili trzy cekaemy. Widać było, że szef ekspedycji gorliwie nadrabia opieszałość swoją i swoich podkomendnych strzegących wysoko spowinowaconego dostojnika. Za sprzyjanie bandytom, za to, że nie powiadomiliście władz o napadzie na majątek grzmiał oficer żandarmerii, a tłumacz szybko przekładał co dziesiąty z was zostanie rozstrzelany. Wybuchł płacz i krzyk. Ludzie zaczęli się mieszać, bo nikt nie wiedział, od kogo zaczną odliczanie, a Niemcy uśmiechali się. Nagle z bramy parku wyszedł Schweinichen. - Zwinąć karabiny maszynowe i odjeżdżać polecił dowódcy żandarmów. - Ależ, Herr Komissar... - próbował sprzeciwić się żandarm. Schweinichen przerwał mu gniewnie: - Niech pan nie robi więcej głupstw, bo i tak było ich dużo. Jeżeli chce pan rozstrzelać ludzi za niepowiadomienie o napadzie, niech pan zacznie od swoich żandarmów. To przede wszystkim ich obowiązkiem było zawiadomić pana. Niemcy zabrali broń maszynową, załadowali się na ciężarówki i odjechali. W trzy tygodnie później „Jędruś”, dowódca oddziału, został zaskoczony przez Gestapo i zastrzelony. Sprawcą jego śmierci jak później ustalono był agent Resler. Zrozpaczeni podkomendni wieźli na wozie ciało dowódcy w biały dzień przez pół powiatu, a Niemcy i granatowi policjanci bojąc się zdesperowanych partyzantów, schodzili im z drogi. Tak siedzieliśmy przy lampie naftowej wpatrzeni w wujka Teśka, a on opowiadał o Sandomierszczyźnie, ziemi dziwnej, gdzie już w końcu 1942 roku gospodarzami egionu byli „Jędrusie”, działający w biały dzień, którym Niemcy woleli nie wchodzić w paradę. A ile tam macie do najbliższego toru kolejowego? - dopytywał się wujek Jan. - Ze sześćdziesiąt kilometrów. - A do szosy? Takiej ważniejszej. - Ze czterdzieści. - Nic dziwnego, że wam dają spokój. Siedzicie sobie jak u Boga za piecem. A tu tor, i to jaki ważny dla frontu o dwa i pół kilometra, szosa, już przed wojną międzynarodowa o trzysta metrów. Tu mają, czego pilnować. A tam? Ważne, żeby kontyngent ściągnąć, a jak wasi „Jędrusie” się za bardzo rozpanoszą, to Niemcy wpadną, spalą kilka wsi, rozstrzelają ludzi, wywiozą do obozu, na jakiś czas spacyfikują okolicę. - To fakt, ale na razie jest spokój. Niech tylko trochę urządzę mieszkanie, to was odciążę. I tak gościcie moją siostrę prawie rok - wujek Tesiek dziękował wujkowi Janowi, a ten skromnie spuszczał oczy. - Może na jesieni ściągnę ich do siebie. Tego wieczoru długo nie mogłem usnąć. Gdyby to ode mnie zależało, pojechał bym od razu. Tam się tyle działo. Partyzanci buszowali w biały dzień. A tu? Żywicowanie od rana do wieczora, rąbanie drzewa do pieców, a jako wielkie wyróżnienie lektura gazetki raz na miesiąc, a i to po aresztowaniu „Kumcia” się skończyło. „Jędrusie”. To określenie słyszałem po raz pierwszy. Bo na Podlasiu, gdy chodziło o jakąś dywersję, mówiło się „chłopcy z lasu”, albo „leśni”. Określenia „partyzanci” nie słyszało się prawie wcale, chyba że chodziło o Rosjan, którzy coraz częściej przeciągali rajdowymi oddziałami przez sąsiednie lasy. Wujek Tesiek wyjechał po trzech dniach, ale i w matce, i we mnie rozniecił tęsknotę za Sandomierszczyzną. Ojciec był mniej entuzjastycznie nastawiony do wyjazdu: tu był u rodzonej siostry, tam będzie u szwagra. Wyraźnie nie spieszno mu było do zmiany układów rodzinnych. Zresztą, sprawa na razie i tak była nieaktualna wujek Tesiek zapraszał najwcześniej na jesieni. A teraz był czerwiec. Silne upały spowodowały, że żywica ciekła obficie i trzeba było przyspieszyć tempo pracy. Całe dnie spędzałem w lesie, od pewnego czasu już nie tak cichym, jak dotąd. Od świtu do nocy dochodził od Małaszewicz głuchy łoskot silników próbowanych przez Niemców na hamowniach. Winter, który pewnego dnia obchodząc swój rewir odwiedził mnie, mówił, że Niemcy próbują w Małaszewiczach nowy typ najcięższego samolotu transportowego na świecie, zabierającego na pokład ciężki czołg i masę żołnierzy. - Czołg w powietrzu? - Tego pojąć nie mogłem. Ale pewnego dnia zobaczyłem przelatującego nad lasem olbrzyma. Stałem akurat nad odkrytym wlewem beczki na obrzeżu obszernej polany, gdy las zaczął dygotać. Wibrujący łoskot był tak silny, że Hera z podkulonym ogonem przypadła mi do nóg i drżąc tuliła się do mnie. I naraz zza koron drzew otaczających polankę wytoczył się na niebo wielki samolot. Leciał tak nisko, że widać było równy ścieg nitów na blachach kadłuba. Kadłuba-monstrum, ogromnej kanciastej skrzyni zwężającej się ku ogonowi, w której w to już teraz wierzyłem mógł się zmieścić czołg. Sześć silników podwieszonych pod skrzydłami po trzy z każdej strony, pracowało ciężko. Maszyna wykonywała prawdopodobnie próbny lot do Białej Podlaskiej. Później dopiero dowiedziałem się, że był to jeden z pierwszych egzemplarzy Goliata. Przelot kolosa tuż nad głową nie był jedynym przeżyciem w tym dniu. Gdy łomot silnika ścichł, a ja, po zakryciu beczki oraz zatarciu śladów szedłem do oczekujących na dalszą obróbkę spał, naraz zmartwiałem. Stałem jak wrośnięty w ziemię, bojąc się spojrzeć w dół. Czułem pod drewnianą podeszwą chodaka nerwowe, sprężyste ruchy i wściekłe bicie czegoś po wysokiej, twardej cholewce. I ten syk. Wcisnąłem but jeszcze mocniej w ziemię, bo zdawałem sobie sprawę, że gdy go zwolnię, rozwścieczona żmija na pewno skoczy. Spojrzałem. Spod ciężkiego drewniaka wystawało nie więcej niż dziesięć centymetrów wijącego się ciała. Trójkątny rozwarty łeb fascynował, oczy okrągłe, wściekłe przerażały, a gad ciągle usiłował wbić w but dwa jadowite kły. Na szczęście solidna cholewka była za gruba. Nieco wyżej, o dłoń od ruchliwego łba żmii, zaczynała się goła, niczym nie osłonięta noga. - Hera! Nie podchodź! - osadziłem nadbiegającego psa. Hera stanęła i wtedy dopiero dostrzegła żmiję. Zjeżyła się i warknęła. Ale nie podeszła. A ja pojąłem w sekundę, że tylko nóż do nacinania spał może mnie uratować. Uniosłem ciężkie stylisko i rąbnąłem zagiętym, ostrym jak brzytwa brzeszczotem po pulsującym łbie. Żmija szarpnęła się pod butem, odcięty łeb prysnął na bok, ale idący z dużą siłą nóż wszedł w cholewkę, rozpłatał ją szeroko i noga najpierw zapiekła, a potem but zaczął się wypełniać czymś dziwnie ciepłym. Zawirowało mi w głowie i byłbym może zemdlał, ale świadomość, że skrócona o łeb żmija nadal wije się i spręża, uzmysłowiła mi, iż na taki luksus na razie jeszcze pozwolić sobie nie mogę. Odskoczyłem, na ile siły pozwoliły. Prawie metrowy gad, uwolniony z uwięzi wykonywał teraz szaleńczy, nie kontrolowany taniec śmierci. Na ściółce, ze trzy metry dalej, leżał odcięty łeb. To nie do wiary, ale ten łeb żył jeszcze, paszcza się otwierała i zamykała, cieniutki, rozwidlony język wysuwał się i drgał w powietrzu, a oczy patrzyły, jakby chciały mnie zahipnotyzować. Czułem, że słabnę. Przysiąść. Tu? Za nic w świecie. Wszędzie widziałem żmije. Tak mi się przynajmniej wydawało. Odwróciłem, więc drewniane wiadro i usiadłem na denku. Gdy ściągnąłem but, wyciekła ze środka czerwona strużka. Z rozoranej nad kostką nogi płynęła krew. Zerwałem koszulę, mocno owinąłem krwawiącą nogę i tak opatuloną wcisnąłem w but. Żmija jeszcze się zwijała. Ale już wolniej, mniej sprężyście. Chciałem odejść, ale... Nie, wezmę, bo mi nikt nie uwierzy. Będzie dla Wintera na nalewkę. Bo gajowy naprawdę robił spirytusową nalewkę na żmijach. Podobno to było świetne lekarstwo na reumatyzm, ale wujek Jan twierdził, że Winter częściej smaruje się od wewnątrz. Podsadziłem patyk pod drgającego gada i wsunąłem do wiadra. Potem ten sam patyk wsadziłem w rozdziawiony pysk. Oba kły wbiły się natychmiast w korę i zaraz ukazały się dwie małe kropelki mętnego jadu. Patyk z łbem też wrzuciłem do wiadra. Na dziś już koniec z pracą. Szedłem do roweru stąpając ostrożnie, powoli, bacz nie kontrolując wzrokiem miejsca, gdzie miałem postawić nogę. Ale więcej żmij nie zobaczyłem. Jazda rowerem była uciążliwa. Czy to odprężenie nerwowe, strach, czy upływ krwi spowodowały, że co chwila robiło mi się słabo. Ruch w drewnianym kuble wiszącym u kierownicy świadczył, że żmija jeszcze żyje. W leśniczówce matka natychmiast zrobiła mi opatrunek. Domownicy byli wyraźnie zdenerwowani. Ale poruszenie wywołane zostało nie tylko moją przygodą. Dzisiejszej nocy w sąsiedniej wsi napadnięto na bogatego gospodarza. Trzy miesiące był spokój. Tylko trzy miesiące martwił się Winter i nawet podarowana przeze mnie żmija nie rozchmurzyła jego czoła. Myślę, że to nie ci z Wólki. W pierwszych dniach lipca, pewnego popołudnia, przygalopowała przez pola na przełaj panna Elżbieta Sobolewska z majątku w Zalesiu. Ledwo zsiadła z konia i weszła na ganek, rozpłakała się. - Generał Sikorski zginął, generał Grot aresztowany - powiedziała przez łzy. Zapadła cisza. Każda z tych wiadomości, osobno, mogła człowieka powalić. A obie razem... A potem naraz wszyscy się rozgadali. - W jednym tygodniu tyle nieszczęść - wujek trzymając się za głowę chodził w tę i z powrotem. Premier i naczelny wódz nie żyje, Komendant Główny aresztowany. Co mówią w radio o tej katastrofie? Gdzie to było? - Nic nie mówią więcej. Tylko, że w katastrofie lotniczej. - Jak myślisz, Zygmunt? Czy to naprawdę wypadek? A może wywiad niemiecki to zrobił? - Trudno o wnioski, kiedy nawet nie wiemy, gdzie to było. Albo wypadek, albo Niemcy, albo... komuś był niewygodny. - Ale komu? - Tego się chyba nigdy nie dowiemy. Dni mijały. Z moją nogą było już lepiej. Musiałem zacząć nadrabiać zaległości na spałowisku. Inni żywiczarze wyraźnie mnie prześcignęli, więc teraz musiałem się bardzo spieszyć. Szczęście mi sprzyjało. Lekka gleba i upalna pogoda przyspieszyły żniwa na podlaskich piaskach. Zarzucono, więc robotę w lesie i wszyscy zajęci byli pracą w polu, a ja mogłem tymczasem żywicować. Las opustoszał. Stałem się naraz jedynym człowiekiem w promieniu kilku kilometrów. Przez pierwsze dni musiałem się znów przyzwyczajać do lasu, drgałem, gdy cokolwiek zaszemrało w igliwiu. Bałem się chodzić do pracy bez psa, a będąc z Herą, ciągle ruchliwą i biegającą, niepokoiłem się z kolei, czy suka nie wdepnie na jakiegoś gada. Ale żmij nie było widać raz tylko Hera obszczekała coś pełzającego. Gdy dobiegłem z tęgim kijem, rozpoznałem z ulgą zaskrońca. Tego dnia, już dobrze po południu, na spałowisko wpadł na spienionym koniu Janek. - bieraj narzędzia, prędko wracaj do domu rzucił w galopie. - Co się stało? - Dowiesz się na miejscu. Ja pędzę po Demianiuka. Zdzielił konia lejcami i pognał w las. Naprawdę musiało się stać coś bardzo ważnego, jeżeli teraz, w czacie żniw, oderwano Janka od roboty i na koniu posłano do Demianiuka, który przecież też zbiera zboże. Zgarnąłem więc narzędzia w plecak i nie kończąc zbierania żywicy, popedałowałem do domu. Pędziłem tak, że Hera z ledwością dotrzymywała mi kroku. Dojeżdżając do leśniczówki zauważyłem zbitych w gromadkę pod płotem, rozmawiających, podekscytowanych ludzi. Uderzyła mnie dziwna cisza. Po chwili pojąłem, że młockarnia, która od dwóch dni klekotała od rana do wieczora, milczy. Na podwórku, obok stodoły leżał wywrócony woź drabiniasty, zaś przy studni stał blady wujek Jan z dubeltówką w dłoni. - Dobrze, że jesteś powitał mnie z ulgą. W domu wpadłem prosto w ramiona zapłakanej matki. - Jesteś! O Boże, jak ja się martwiłam wykrzyknęła. Nad ciężko dyszącym, bladym, ułożonym na kanapie Witkowskim pochylała się zapłakana ciotka. Podtykała chłopcu pod nos małą flaszeczkę, a w pokoju unosił się ostry zapach amoniaku. W okresie żniw wujek Jan i Winter pomagali sobie wzajemnie. Ponadto od dwóch lat najmowali do pracy Witkowskiego, który przerywał żywicowanie i przez trzy dni u gajowego, potem przez następne trzy u leśniczego zarabiał dwa worki pszenicy, co mu starczało na całą zimę dla matki i młodszego brata. Właśnie dwa dni temu skończono żniwa u Wintera, nocą przetoczono młockarnię do stodoły wujka i nazajutrz od świtu zaczęła się zwózka zboża z wujkowego pola. Pracowali na dwa wozy. Janek z pomocnikiem, a Winter z Witkowskim. Pole było blisko, zaraz za płotem, więc co pół godziny pod stodołę zajeżdżał wyładowany drabiniasty wóz, z którego zrzucano dojrzałe snopy prosto do młockarni. Wreszcie Witkowski odzyskał przytomność i zaczął opowiadać. Było dobrze po południu, gdy podjechał na pole pustym wozem i złapawszy widły podawał Winterowi snopy. Gajowy układał je na wozie delikatnie, by nie wytrząść za dużo ziarna. Zajęci pracą nie zauważyli, że z lasu, z którym graniczyło pole, wyszło dwóch mężczyzn, Winter dostrzegł ich w chwili, gdy podchodzili już do wozu. Obaj mieli prawe ręce dziwnie przyciśnięte do boku. - Zejdź z wozu polecił wyższy. Witkowski odwrócił się nagle, raczej przestraszony niż agresywny, z widłami podanymi do przodu, i to wywołało raptowne ożywienie obu przybyszów. Wysunęli przed siebie karabiny. Winter obejrzał się dokoła, ale ratunku znikąd nie można było się spodziewać. Co prawda szosą, o sto metrów, jechały niemieckie samochody, ale mężczyźni stali za kopką zboża i ani karabinów, ani nawet ich samych widać nie było. Leśniczówka odległa o dwieście metrów była jak wymarła. Gajowy zszedł, więc powoli z wozu. - Idź przodem. Do lasu - dyktował Winterowi wyższy. - I ty też. Odłóż widły - rozkazał Witkowskiemu. Ruszyli, za nimi szli tamci, znów z karabinami przyciśniętymi do boków. Tak dotarli do lasu. Z brzegu rosło kilka wysokich drzew poprzetykanych kępami krzaków, dalej zaczynał się młodnik. - Siadajcie - wyższy wskazał ręką pień drzewa. Przysiedli, tak jak im kazano, twarzami do pola. Tamci odeszli. Za plecami szczęknęły zamki. - Rany boskie! Co to? Czyżby? ... - Winter siedział bez ruchu, tylko twarz miał ziemistą. Witkowski widział to kątem oka. Obejrzał się. Z odległości trzech metrów obaj mężczyźni mierzyli do nich. W plecy. Huknął strzał i Winter stęknąwszy dziwnie, zwalił się na twarz. - Niewypał - krzyknął zdenerwowany niższy i szarpał się z zamkiem broni. - To popraw - poradził mu ten drugi. I wtedy Witkowski zerwał się jak oszalały. Nie wierzył, że żyje, a jednak biegł, widział, słyszał. Wpadł między kopki zboża, gdy za nim huknęło, a nad głową nie przyjemnie blisko świsnęła kula. Jednym skokiem był między drabinami wozu. Zdzielił lejcami konie po zadach, potężnie, z całych sił. Zarżały boleśnie i skoczyły w przód tak raptownie, że wóz trzasnął, jakby się rozpadał na pół. A Witkowski z zaciśniętymi zębami, z oczyma zalanymi łzami bił, bił, bił konie, aż wpadły na podwórze leśniczówki. - Ludzieee! - krzyczał rozpaczliwie. - Uciekajcie! Wintera zastrzelili! Rozpędzony wóz toczył się dalej, przemknął koło stodoły, konie za ostro skręciły, betonowa podmurówka złapała piastę koła, trzasnęło i wóz zwalił się na bok. Witkowski, jak wyrzucony z katapulty, przeleciał nad niskim płotkiem oddzielającym warzywniak i padł w zagon kapusty. Przerażone konie ciągnęły jeszcze chwilę przewrócony i rozpadający się wóz, ale wysoki płot zatrzymał je. Zewsząd biegli ludzie. Złapano wystraszone, wierzgające zwierzęta, wyciągnięto z zagonu Witkowskiego. Nie reagował na żadne pytania, tylko łkał głośno i szczękał zębami. Wujek wypadł z leśniczówki. Był blady, ale spokojny. W biegu ładował dubeltówkę. - Janek, siadaj na konia i galopem do Demianiuka. Niech przyjeżdża z bronią... - krzyknął. - Po drodze powiedz Czarkowi, żeby wracał - dorzuciła nadbiegająca mama. - Ty, Semen, na drugiego konia i do Kosińskiego. Wasiek na trzeciego konia i do Karwickiego. Zaraz niech przyjeżdżają z bronią - wydawał polecenia wujek Jan. Wskoczyli na oklep i smagnęli lejcami po końskich zadach. - A gdzie tatuś? - zaniepokoiłem się jego nieobecnością. - W pokoiku na górce. Obserwuje las - uspokoiła mnie mama. Na podwórko w odstępach kilkuminutowych przygalopowały spienione konie. Demianiuk, Kosiński i Karwicki przybywali tak, jak ich zastała wiadomość, prosto z pola. Tylko do gajówek wpadli, aby złapać broń i naboje. Byli bardzo bladzi. - Za co? Panie leśniczy? - dyszał Demianiuk najbardziej z Winterem zżyty. - Takiego człowieka, jak Winter. No, niech ja ich... Spuszczone z łańcuchu psy pognały prosto w las. Mężczyźni rozrzuceni w tyralierę szli młodnikiem powoli, by psom dać czas na sprawdzenie. Bo może tamci jesz czeczekają? Może stoją zaczajeni za drzewem? Janek podprowadzał konie z wozem. I naraz tam, gdzie z okna leśniczówki widać było żółty pień drzewa leżącego na skraju lasu, rozległo się żałosne wycie Kusego. Winter leżał twarzą do ściółki. Złożono go ostrożnie na wymoszczonym słomą wozie. Przeszukano miejsce przy miejscu teren tragicznego wydarzenia. Na ściółce były dwie wystrzelone łuski i jeden pełny nabój ze zbitą spłonką. - Witkowski nie kłamał - mówił Demianiuk oglądając niewypał. Gdyby to odpaliło i on by nie żył. - Na Wintera to jakiś bandzior mógł mieć złość - zastanawiał się Kosiński. - Ale na Witkowskiego? Za co? - Panie leśniczy, poszukajmy - namawiał Demianiuk. Jeśli nie przeskoczyli szosy, to będą nasi. Wujek chwilę się zastanawiał. - A jak złapiemy ich, to co zrobić? Przecież Niemcom nie oddamy. - Oni mają broń, panie leśniczy - mówił z ogniem w oczach Demianiuk. - Będą się bronić, wtedy w obronie własnej... Bo tego nie można tak zostawić. Demianiuka poparli obaj gajowi. - Dobrze, pójdziemy - zdecydował wujek. - Ty, Janek, zostań, a my prze patrzymy las. Szukaj, Hera. Tu, szukaj. Wyżlica wraziła nos w igliwie i chwilę wietrzyła tam, gdzie jej wskazano. Naraz szczeknęła i pognała prościutko między krzakami w las. Za nią sadził Kusy, na sztywnych łapach, zjeżony, widać zapach spalonego prochu przypomniał mu niedawną ranę. Czterech ludzi z bronią pomykało za psami ostrożnie, skokami, od drzewa do drzewa, zerkając często ku pobliskiej szosie. Co chwilę bowiem pędziły nią z hukiem silników niemieckie samochody, często pełne wojska. Wystarczyło, by Niemcy dostrzegli ludzi biegnących skrajem lasu z bronią i już nieszczęście gotowe. Naraz Hera poprowadziła w kierunku szosy, przeskoczyła ją i już po drugiej stronie nie złapała śladu. - Na rowerach byli domyślał się Demianiuk. - Tu gdzieś w krzakach musieli mieć ukryte rowery. Zawrócono więc i wszyscy poszli za wozem do gajówki. - To było straszne - opowiadał wieczorem wujek. - Ten okropny krzyk Winterowej będę pamiętał do końca życia. - Czy kiedyś się wyjaśni, dlaczego on zginął, kto jego śmierć weźmie na swoje sumienie? - zastanawiał się ojciec. Pogrzeb Wintera odbył się po dwóch dniach, skromny, przyspieszony upałem. Na wiejskim cmentarzu przybył świeży kopczyk podlaskiego piasku. Życie niby wracało do normy, ale to już nie było to życie. Teraz dopiero w leśniczówce zdano sobie sprawę, co znaczyła świadomość, że o pół kilometra zawsze jest Winter, oddany całą duszą człowiek, którego w słotę czy mróz każdy niepokój wokół Horbowa stawia na nogi. Tymczasem gajowi węszyli. Żniwa się przedłużały, zboże sypało się z kłosów, Niemcy naciskali, aby oddawać kontyngent, a ci, zmówieni sekretnie, przerywali młockę w pół obrotu maszyny i złapawszy dubeltówki, znikali. Ludzie dokoła szumieli. Wersje były najprzeróżniejsze: na Winterze wykonano wyrok za zdradę desantu; padł ofiarą zemsty kłusowników; niedobitki bandy odegrały się na nim. Wszystko to potęgowało panikę, której zaczęto ulegać w leśniczówce. Tak bardzo bezbronni nie czuliśmy się nigdy. Bez „Kumcia”, pana Andrzeja, a teraz Wintera wydawało się, że świat o nas zapomniał. W nastrojach krańcowego przygnębienia dokończono żniw, a ja wróciłem między swe spały. Mimo że słońce stało bardzo wysoko, gęste sosny w przybagiennym lesie nie przepuszczały za wiele jego promieni. Moczary znów bulgotały, pełne były dźwięków, przerażających nieraz ptasich krzyków i szamotań. Po kilku dniach zmagań z samotnością i strachem załamałem się i poprosiłem wujka o Herę. Z suką było raźniej na spałowisku, choć i wyżlica, ile razy coś głośniej szarpnęło się w bagnie, przypadała do mnie drżąca i pełna niepokoju. I na nią bagno działało deprymująco. Tego dnia Hera, od samego rana nerwowa i powarkująca, w pewnej chwili przybiegła znów do mnie z bulgotem w gardle. Odwróciłem się błyskawicznie. Pod wysoką sosną, nie dalej niż dwadzieścia metrów, stał człowiek. Człowiek? Raczej szkielet. Przerażająca chudość przebijała przez strzępy podniszczonego munduru koloru siana. Był bosy, a w ręku trzymał kawał brzozowego kija. Kruczoczarna broda okalała wychudzoną twarz, ciemne przenikliwe oczy błyszczały gorączkowo. - Ty kto? - zapytał. W tych dwóch słowach pobrzmiewała jakaś obca, niepolska nuta. Przełknąłem ślinę. Strach jednak trzymał dalej za gardło. Byle nie pokazać, że się boję. Co tu odpowiedzieć? Ze jestem chłopcem? Przecież tamten widzi. Ale dlaczego ja mam odpowiadać? Przecież jestem u siebie. - A pan kto? - zapytałem i sam zląkłem się swej bezczelności. - Otwieczaj [odpowiadaj] powiedział tamten i podnosząc nieco kij, postąpił dwa kroki do przodu. Hera warknęła groźnie, a ja odruchowo cofnąłem się wylewając prawie pełne wiadro żywicy. A niech to, taka strata. - Zdzies russkije partizany? [czy są rosyjscy partyzanci?] - zapytał znów tamten. Prowokator? Ani chybi prowokator. Już kiedyś Winter ostrzegał, że Niemcy głodem i mordęgą obozową zmuszają co słabszych duchem jeńców do współpracy. Część wcielali do policyjnych formacji, część puszczali na wsie, do lasu jako prowokatorów. - Nie widziałem tu ruskich partyzantów - odpowiedziałem powoli. I wtedy zobaczyłem, że w błyszczących oczach tamtego coś przygasło. - Malczyk [chłopcze] - powiedział po chwili, ale już mniej groźnie, jakby prosząco. Jest li u tiebia czto nibud kuszat? [czy masz coś do jedzenia] Popatrzyłem na chudzielca, a raczej na jego brzozową pałkę i tamten jakby zrozumiał, odłożył ją pod drzewo. Wyjąłem z plecaka jedzenie przygotowane przez Wiktę. Już bez obaw podszedłem do człowieka w porwanym sowieckim mundurze i podałem mu kanapkę, drugą, zostawioną dla siebie wsuwając do kieszeni. Rozdygotanymi, czarnymi od brudu i jagód rękami rwał nerwowo papier. Pierwszy kęs połknął, prawie nie gryząc. Wbił zęby powtórnie w kanapkę i naraz znieruchomiał. Udławił się czy co? Wyjął chleb z ust i gwizdnął. Zaszeleściły krzaki. Hera z warczeniem uskoczyła w bok i z gęstej olszyny wyszło jeszcze dwóch mężczyzn. Tak samo oberwani, wychudzeni, zarośnięci, robili przygnębiające wrażenie. Jeden wyraźnie utykał i wspierał się o ramię przyjaciela. Ten, który wyszedł pierwszy, powiedział coś w gardłowym języku i podał im nadgryziony chleb. Połknęli go błyskawicznie. „To chyba nie prowokatorzy” pomyślałem i zrobiło mi się ich żal. Bez słowa dałem drugą porcję. Po kilku sekundach i jej nie było. - Spasibo, malczyk. Oczeń wkusno było, no mało [dziękuję, chłopcze. Było bardzo smaczne, ale mało] - rzekł, jakby usprawiedliwiając się, ten pierwszy. - Wy paraszutisty? [Jesteście spadochroniarzami?] - zapytałem dość nieostrożnie. Moi czarnowłosi goście przysiedli na mchu, widać siły ich naraz opuściły. Nie, nie byli spadochroniarzami, lecz zbiegłymi jeńcami, Gruzinami. Dwa lata temu wraz z tysiącami innych czerwonoarmistów zostali wzięci do niewoli i znaleźli się w obozie pod Białą. Potem nielicznych jeńców, tych, którym udało się przeżyć, Niemcy zabrali do różnych robót. Ich przydzielono do Małaszewicz. Prawie dwa lata morderczej pracy, w bardzo ciężkich warunkach, w zimnych barakach, odżywiani pół litrem gorącej wody z jednym liściem kapusty dziennie. Tydzień temu Niemcy znaleźli piach w silniku dopiero co wyremontowanego Messerschmitta. Podejrzenie padło na jeńców, co dziesiąty poszedł do ziemi, a reszcie obcięto głodowe racje, za to zdwojono wymagania w pracy. Wtedy postanowili uciec. Było ich czterech, od początku trzymali się razem. W nocy poszli na druty. Jeden tam został, oni trzej przeszli. Pościg tropił ich dwie doby. Już ich dopadał, pies niemiecki rozorał nogę przyjaciela do kości, ale nim dobiegli strażnicy, oni zdążyli drągami ubić wredną sobakę i unieść pogryzionego. Teraz od tygodnia się tułali. Grzyby, jagody, oto, co ich trzymało przy życiu. Widzieli już w lesie kilku ludzi, jednak bali się podejść. Dziś głód był silniejszy niż strach. Zresztą, ja taki drobny i niepozorny wydałem się im niegroźny. Pewne obawy wywołał pies, ale ten był przyjazny, nie niemiecki. Słuchałem, nie przerywając im. Choć rosyjski znałem bardzo słabo, rozumiałem prawie wszystko, co mówili Gruzini. "Nie, to na pewno nie prowokatorzy. Za dużo się zgadza w ich opowiadaniu. W Malaszewiczach rzeczywiście są jeńcy, gajowi nieraz mówili, że w nocy słychać strzały, bo tamci próbują uciekać" uspokajałem sam siebie. "A może... wątpliwości pojawiły się znowu. A może tylko tak dobrze udają?" Utykający Gruzin tymczasem odrzucił brudną szmatę z nogi. Wystarczyło jedno spojrzenie i coś targnęło żołądkiem. Noga, spuchnięta i pąsowa, była cała zaropiała. "Nie, to nie prowokatorzy" teraz byłem już pewny. - Czy wy mnie rozumiecie? - zapytałem. - Da, gawari, no nie bystro. [Tak, mów tylko nie szybko] - Ukryjcie się gdzieś tu blisko i przeczekajcie do zmierzchu. Przyniosę wam żywność, coś do opatrzenia rany i wiadomości, gdzie najbliżej są ruscy partyzanci. - A nie izmienisz nas? [A nie wydasz nas] - zapytał naraz ten drugi, milczący dotąd. - Nie rozumiem. - Germancam. [Niemcom] - Ja? Wielkie zdumienie w moim głosie widać rozwiało ich obawy, bo uśmiechnęli się. Ustaliliśmy, że spotkamy się znów, gdy słońce zajdzie za las. Gruzini ociągając się wstali, rannego podparli ramionami i zataczając się z głodu i osłabienia pokuśtykali między drzewa. Siedziałem teraz i intensywnie myślałem. Nie, do leśniczówki wracać nie mogę, bo przecież nigdy bez ważnego powodu nie przerywałem pracy, nie przyjeżdżałem w ciągu dnia. To się wyda podejrzane i rodzice pod wieczór nie wypuszczą mnie do lasu. A gdybym powiedział, o co chodzi, matka tym bardziej by mi zabroniła. Ja mogłem Gruzinom uwierzyć, bo ich widziałem, natomiast dla niej byłoby to kolejne niebezpieczeństwo zagrażające ukochanemu synowi. Nie ma się, co zastanawiać. Żywność trzeba będzie wziąć od Demianiuka, to najbliżej. Poderwałem się ze ściółki i jak gdyby nigdy nic, podjąłem przerwaną pracę przy zbieraniu żywicy. Korciło mnie, aby już działać, ale postanowiłem sprawdzić, czy Gruzini mnie nie obserwują. Niedługo czekałem na potwierdzenie swoich podejrzeń. Raz i drugi Hera warknęła, dwa razy widziałem między pniami człowieka. To dobrze. Bo jeśli mnie śledzą, to znaczy, że boją się. A prowokatorzy by się nie bali. Tak klucząc między drzewami, niby zajęty pracą, wprowadziłem uciekinierów głę boko w las, a potem licząc na swoją przewagę popędziłem do roweru, skoczy łem na siodełko i pognałem żwirówką w kierunku bagna. Teraz miałem pewność, że jeśli nawet podążali za mną, to ich zgubiłem. Przez całą drogę myślałem, jak to wszystko powiedzieć Demianiukowi. Gajowy akurat naprawiał pług. Wysłuchał mnie w milczeniu. - A skąd wiesz, czy nie podstawieni? - Jakby pan zobaczył, to by pan nie podejrzewał. Słaniają się z głodu, a jeden z nich nogę ma tak poszarpaną, że cud będzie, jeśli się nie wda gangrena. - Mówiłeś im coś o sobie? Nazwisko, gdzie mieszkasz? - Nie pytali. - To dobrze. Chodź. Poprowadził mnie do gajówki i tam zaczął ładować do worka: bochen chleba, cukier, kawałek boczku, ziemniaki, cebulę, kapustę, mydło, brzytwę, trochę medykamentów i zapałki. - Tylko powiedz, żeby nie jedli za dużo. I ostrożnie z tłuszczem. Po takiej głodówce może się źle skończyć. Brzytwą niech natną ropień. Dałem też coś do prze mywania rany. - A... kontakt na ruską partyzantkę? - Z tym najgorzej. Ruscy siedzą w lesie za Piszczacem, przy spalonym tartaku, ale nie wolno ci powiedzieć, że wiesz na pewno. Bo jeśli to jednak są prowokatorzy... Powiedz tak: „Słyszałem, że podobno ludzie widzieli ich w lasach za Piszczałem”. - A tory jak przejdą? - Muszą ryzykować. Nocą łatwiej. Może jednak ja bym z nimi pogadał - zaniepokoił się poważnie. - Nie. Ja to sam załatwię. Dziękuję i do widzenia. Skoczyłem na rower i popedałowałem z powrotem na swój oddział. Słońce już zachodziło, gdy dojechałem. Ukryłem worek wraz z rowerem i zacząłem zbierać żywicę. Obserwowałem przy tym ukradkiem sukę. Ale ta, zmęczona gonieniem, leżała spokojnie. Zresztą, czy można wierzyć w jej rozreklamowaną czujność i węch? Przecież rano Gruzin podszedł na kilkadziesiąt kroków. Tak, ale przyszedł pod wiatr, przypomniałem sobie i poklepałem sukę po łbie. Odpowiedziała leniwym mruknięciem i naraz skoczyła na sztywne łapy. Z wlepionymi w krzaki oczyma warczała coraz głośniej. Teraz i ja usłyszałem ktoś szedł. Tak, to Gruzin. Stał w jałowcach i patrzył dokoła uważnie, chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście jestem sam. - My tiebie powierilis [Myśmy tobie zawierzyli] - przypomniał. Odstawiłem wiadro i kiwnąłem ręką. Gruzin poszedł za mną. Przy rowerze dałem mu worek od Demianiuka. Na widok chleba i słoniny uciekinier przełknął kilka razy ślinę. - Jeść ostrożnie, najpierw mało, potem coraz więcej - instruowałem Gruzina. - Tu nikt nie chodzi, ale ogień palić tylko w nocy, i to na bagnie. Tam jest źródło czystej wody i wiadro, w którym ranny może moczyć nogę, tu jest środek do przemywania. Brzytwą naciąć ropień. - A russkije? [A Rosjanie] - przerwał mi Gruzin. - Nie wiem na pewno, ale słyszałem, że podobno ludzie widzieli ich za torem, w lasach za Piszczacem. - Aha. Piszczac, znaju. [Aha. Piszczac znam] - Tam trzeba iść, ale ostrożnie, bo tor bardzo strzeżony. Najlepiej nocą. Gruzin wyciągnął wychudłą dłoń. - Balszoje spasibo, malczyk. Kak tiebia zawut?Bardzo dziękuję, chłopcze. Jak się nazywasz] - zapytał, a gdy nie zrozumiałem, dopowiedział: Imia? [imię?] Chwilę się zawahałem. - Malczyk [chłopiec] - powiedziałem i uciekłem ze wzrokiem. Gruzin uśmiechnął się. - Malczyk. Ot, fajna. Spasibo tiebia [Chłopiec. To dobrze] - uścisnął moją rękę i sięgnął po worek. - Jeszczo raz bolszoje spasibo. Ja tiebia nie zabudu [Jeszcze raz bardzo dziękuję. Nie zapomnę ciebie] - mówiąc te słowa, przygarnął mnie raptownie i przycisnął do piersi. - Bud zdarow, małyj Poliak. Do swidania. [Bądź zdrów mały Polaku. Do widzenia] Uginając się pod ciężarem worka, zniknął w krzakach. Dopiero teraz poczułem się zmęczony. Pozbierałem żywiczarskie graty do plecaka, gwizdnąłem na Herę i wolno, z wysiłkiem popedałowałem do leśniczówki. Mamę uspokoiłem stwierdzeniem, że żywica była stwardniała i trudno się wybierało z kubków, zjadłem kolację i poszedłem spać. Gruzinów już nigdy nie widziałem ani na swoim spałowisku, ani nigdzie indziej. Po kilku tygodniach, gdy poszedłem kiedyś na bagno do źródełka, aby nabrać wody, opodal zobaczyłem przewrócone wiadro z fioletową smugą nadmanganianu, a obok wygasłego paleniska gnijące obierzyny ziemniaczane. Demianiuk także nigdy nie wracał do tej sprawy. W leśniczówce dni płynęły pełne napięcia. Wszyscy byli coraz bardziej zaniepokojeni, dlaczego nie zjawia się nikt z Białej, by przejąć bunkier. Liczono po trosze na to, że gdy bunkier zostanie przejęty, organizacja dość szybko wykorzysta go dla swoich celów, a zawsze, choć to kawałek drogi, byłoby raźniej. Kończył się sierpień, kończyło żywicowanie, a z Białej nie było żadnych wieści. Wujek, nie mogąc spokojnie usiedzieć w miejscu, chodził i gderał, że zaległości w lesie rosną, że zręby zanie dbane, przecinki robione byle jak, gajowi nie pilnują ludzi. Oni zaś tłumaczyli się nawałem roboty w polu, obiecywali nadrobić wszystko we wrześniu. Aż któregoś dnia w połowie września, tak jakoś przed południem, Demianiuk, Kosiński i Karwicki zajechali na rowerach przed leśniczówkę i weszli do kancelarii. Poza pozdrowieniem nie powiedzieli słowa, ale mieli coś takiego w twarzach, że wujek szybko załatwił interesantów. Wtedy Demianiuk wyjął z kieszeni kurtki dwie tekturowe osmalone łuski z dubeltówki i postawił je na biurku wujka. Postrzępione brzegi mówiły same za siebie to były łuski z brenek. Wujek również bez słowa obracał je w palcach, najpierw jedną, potem drugą. - Kiedy? - zapytał. - Dziś w nocy. - Przyznali się? - Musieli. Łuski powędrowały do szuflady biurka, tam gdzie od niespełna dwóch miesięcy leżała inna, karabinowa, z naboju, od którego zginął Winter. Przez cały ten czas, nie śpiąc, nie dojadając, zaniedbując robotę na własnym polu i w lesie, tropili trzej gajowi morderców Wintera. Przepytywali ludzi, obserwowali, aż wreszcie trafili na trop dwóch młodych mężczyzn, jeszcze ze starej bandy. Podpuścili, więc swoich zaufanych ludzi, aby przy wódce pociągnęli tamtych za języki. I tak, obraz stawał się coraz pełniejszy. Bandyci wiedzieli skądś o aresztowaniach w Białej, odczuli wyraźnie osłabienie „opieki” ze strony konspiracji, dobrali sobie nowych kompanów, zrobili na próbę jeden i drugi napad, uszło bezkarnie, postanowili, więc wyrównać stare porachunki. Obserwowali Wintera w czasie prac żniwnych, znaleźli dogodny moment i zaskoczyli. Witkowskiego także chcieli usunąć, jako niewygodnego świadka. Gajowi kilkakrotnie bezskutecznie czaili się w zasadzkach, aż upilnowali bandytów, kiedy ci wracali z chrzcin. Zastawiono ich bronią, związano, zakneblowano i wrzucono na wóz. Nad Rudym Bagnem, o świcie, gajowi zrobili im leśny sąd. A topiel tam była głęboka. W okolicy znów stało się nieco spokojniej. Ale czy na długo? Pod koniec września przyszedł długo oczekiwany list od wujka Teśka. Zapraszał nas do siebie, do Siehowa, gdzie miał już urządzony dom. Mama i ja chcieliśmy jechać natychmiast, ale tata się sprzeciwił póki konspiracja nie przerzuci tu, choć kilku spalonych w Białej ludzi, pod których opieką będzie można zostawić wujostwo, on się nie ruszy. W głębi duszy trudno mu było odmówić racji. Tym bardziej, że po dwóch miesiącach względnego spokoju plaga napadów odżyła. Było to już coś o wiele groźniejszego. Napastnicy nie tylko grabili, ale i mordowali, znęcali się przedtem, bywało, że i pół wsi poszło z dymem. Ofiarami padały rodziny i siedliska wyłącznie polskie. Napastnicy, liczni i dobrze uzbrojeni, mówili po ukraińsku. Potajemnie ludzie szeptali sobie, że to bandy nacjonalistyczne z UPA, które się tu przedarły z południowo-wschodniej Lubelszczyzny i działają z pomocą miejscowych popleczników. Nadszedł październik, a z nim wcześniejsze niż zwykle chłody. Znów zaczęło się zwożenie drzewa opałowego na zimę i obaj z Jankiem mieliśmy robotę od rana do wieczora. W początkach listopada wszystkich zelektryzowała wiadomość, jaką otrzymaliśmy z Białej. Pod Leśną, na północ od Białej, stoczył bitwę oddział, który poszedł na ćwiczenia i został ogarnięty przez obławę. Trzech chłopców zginęło, dwóch aresztowanych siedziało w Gestapo i nie wiadomo, czy nie załamali się w śledztwie, siedmiu zaś, w tym trzech rannych, wymagało ukrycia. Zanosiło się na to, że spędzą w bunkrze całą zimę. Mieli przyjechać za trzy dni holzgasem. Przysłano też kilka tysięcy złotych na zakupienie dla nich żywności. Najbliższe trzy dni wypełniła nam wszystkim wytężona praca. Ciotka pojechała do Piszcząca, aby w aptece prócz całego zestawu pigułek, tabletek i innych medykamentów kupić bandaże, środki dezynfekcyjne. Wujek gdzieś zdobył dwa worki kaszy, zaś Demianiuk pół darmo sprzedał wieprzka, Janek go zabił i pod wprawnym kierunkiem Wikty kuchnia zamieniła się w masarnię. Wyrabiano kiełbasy, salcesony, za stodołą Janek zbił wędzarnię, a ja cały wieczór turlałem tam beczki, nosiłem boczki, szynki, kiełbasy, dorzucałem jałowcowych gałęzi. W przededniu zapowiedzianego przyjazdu ludzi z Białej zawieźliśmy do lasu koło bagna cały wóz siana. Lada chwila spodziewano się pierwszych śniegów, więc taki podręczny magazyn paszy dla zwierzyny był całkiem uzasadniony. Kosiński bardzo starannie osłaniał daszkiem ze słomy tę kopę siana, bo przecież miało ono służyć przede wszystkim do wypchania sienników w bunkrze. W sianie zaś były i sienniki, i worek z kaszą, z kartoflami, i kilka bochenków chleba, pół świniaka, bańka z naftą, i dużo leśnego wyposażenia. Znów wraz z Herą i Kusym bacznie pilnowałem, czy ktoś się nie szwenda, choć deszcz lał gęsty zaś Demianiuk i Kosiński przenosili wszystko do ziemianki. Oczekiwaliśmy teraz przyjazdu ciężarówki. Ciotka i matka już od zmierzchu podchodziły, co chwila do okna i patrzyły w kierunku szosy, w nadziei, że może zobaczą przyciemnione światła holzgasa. - Jak oni przejadą, chaliera - denerwował się wujek Jan. - Ciężarówką, szosą, gdzie tyle patroli. Nie lepiej pociągiem? - Z trzema rannymi? - przypomniał ojciec. Muszą ryzykować. Rzeczywiście ryzykowali. Do leśniczówki holzgas dojechał okrężnymi drogami dopiero przed północą. I tu powstał problem. Noc była wyjątkowo ciemna, przerzucenie przybyszów od razu do bunkra nie wchodziło więc w grę. Należało, zatem wszystkich, łącznie z kierowcą, przenocować. Gdy część ludzi spała w kancelarii ulokowana pokotem na słomie, w pokoju stołowym prawie do świtu trwała narada wojenna. Leśnictwo reprezentowali: ciotka, wujek i mój tata, zaś przybyszów kapral podchorąży „Teofil”, szczupły, młody, choć już łysawy dowódca grupy. Sprawę postawił krótko on już do miasta, do konspiracji, nie wróci. Dawno chciał iść do lasu, stworzyć oddział, ale zwierzchnicy byli przeciwni. To nieszczęście pod Leśną przesądziło sprawę. Dowódcy musieli się zgodzić, ktoś przyznał mu rację, że broń najlepiej konserwuje się w lesie, w działaniu. W Białej zostawiono, więc tylko to, co było niezbędne, jemu zaś dano wszystkie nadwyżki: erkaem, trzy automaty, cztery karabiny, cztery pistolety, dużo amunicji, rakietnicę i aż cztery skrzynki granatów. Jak na siedmiu ludzi, było to uzbrojenie bajeczne. - Niech tylko nadejdzie wiosna, podkuruję rannych, obrosnę w ludzi i pobawimy się z Niemcami na całego - mówił podchorąży z ogniem w oczach. Był uczniem „Kumcia” i w szkole przed wojną, i w konspiracji. A jakże przeciwne mieli natury od tamtego emanował spokój, zaś ten tryskał energią. Po obejrzeniu rannych ciotka potwierdziła, że z podkurowaniem ich nie będzie trudności. Rana głowy piegowatego blondynka wyglądała na raczej powierzchowną, chłopak chodził, tylko czasami odczuwał zachwianie równowagi. Liczono, że to ustąpi. Tykowaty brunet miał przestrzał mięśnia podudzia, ale rana okazała się czysta, bez naruszenia kości, i chłopak przy pomocy kuli całkiem sprawnie kuśtykał. Najgorzej było z instruktorem. To on pod Leśną, osłaniając ogniem erkaemu grupę, nie dopuścił do zamknięcia pierścienia obławy przez Niemców i ocalił chłopców. Przypłacił to przestrzeleniem płuca. Rana się paskudziła. Mężczyzna oddychał ciężko, świszczące, na jego wargach pokazywały się drobniutkie kropelki krwi. Lekarz, który go pobieżnie zbadał w Białej, zawyrokował: „Może z tego wyjdzie, byle miał spokój i leżał”. - On nie może być w bunkrze, w wilgoci, w zimnie - zdecydowała ciotka i nim ktokolwiek zdołał zareagować, poszła budzić Wiktę. Po chwili stara służąca szykowała pokoik na górze. - Czy państwo się nie boją? Przecież jego rana jest jednoznaczna - zapytał Teofil. - Proszę pana, my cały czas nie robimy nic innego, tylko się boimy. Jak nie Niemców, to bandytów, jak nie bandytów, to Ukraińców. Jak długo można? - mówiła ciotka z bolesnym uśmiechem. - Zostawi mi tu pan tego z ciężką raną płuc, drugiego, tego z nogą też, da im pan broń i w ten sposób nasz strach się poważnie zmniejszy. Będziemy się bać tylko Niemców. A wam będzie tam luźniej. „Teofil” przystał na to z wyraźną ulgą. Rannym zostawił automat, jeden karabin, pistolet, dość dużo amunicji, kilka granatów i rakietnicę. W razie napadu należało bronić się jak najdłużej i wystrzelić rakietę, a „Teofil” z chłopcami przybędą z odsieczą. Wniesiono, więc instruktora na górkę, gdzie już zdążyłem napalić w piecu. Na drugie łóżko pokuśtykał brunet. Kiedy zaczęło świtać, ruszyliśmy do lasu. Najpierw biegły psy, za nimi pedałowałem ja na rowerze, a na końcu jechał wóz, który obsiadło pięciu ludzi z bronią ukrytą w sianie. Dniało, gdy dojechaliśmy na moje spałowisko. Ta już, czekał Demianiuk. W mig zbili kilka żerdzi, poprzerzucali między kępami, z kilku bali związali tratwę i w ciągu godziny ludzie i dobytek wszystko znalazło się w bunkrze. Mnie zaś, do szczętu przemokniętemu, znów przyszło chodzić po deszczu brzegiem bagna, gwizdem poganiać psy do buszowania po krzakach i cechówką Demianiuka niby to zaznaczać suszki do wyrębu przed zimą. A nade wszystko słuchać. Ale od bunkra nie docierał najmniejszy dźwięk, mimo iż wiedziałem, że tam w środku wre praca stukają młotki, zgrzytają piły, buduje się piętrowe prycze, zbija ławy, stół, półki, że z prymitywnej nory powstaje teraz normalny wojskowy schron. Nawet dymu nie dostrzegłem, choć palili w piecyku, aby nagrzać zawilgocone i wyziębione wnętrze. Wreszcie koło południa przebił się na suchy brzeg Janek i ocierając pot z czoła powiedział: - Po robocie. Ale bunkier mają pierwsza klasa. Sam chciałbym tak mieszkać. W leśniczówce wszystko już biegło normalnym trybem. Holzgas odjechał, w kancelarii gajowy Kosiński rozliczał robotników, ciotka robiła na drutach kolejny sweter, Wikta kurząc swoje śmierdziuchy, skubała kurczaka na rosół dla rannych. Nerwowy nastrój i strach gdzieś odpłynęły. Wrócił spokój wyczuwalny, wręcz namacalny. Wszyscy byli uśmiechnięci, ze spojrzeń zniknęła niepewność. Sama świadomość, że na górze jest dwóch ludzi, że jest broń, wystarczała. Wieczorem, przy kolacji, mama pierwsza poruszyła temat, o którym wiadomo było, że stanie się zaraz aktualny. - Właściwie teraz moglibyśmy pojechać do Teśka - powiedziała niby obojętnie. Tata nie odezwał się ani słowem, bo jego koronny dotąd argument właśnie odpadł. - Teraz? Na taką pluchę? - wykrzyknąłem nagle, powodując zdumienie wszystkich. - Tyle kilometrów, tyle przesiadek. Grypę można złapać jak nic. Mama zdumiona, a jednocześnie rozeźlona spojrzała na mnie w milczeniu. - Gdy trzeba jechać do lasu, koło bagna, to deszcz czy śnieg, jesteś zawsze pierwszy i grypy się nie boisz - podjęła po chwili, nie bez złośliwości. Powiedziała prawdę. Czułem jednak, że tej dyskusji przegrać nie mogę, że jeśli mocnym argumentem, wszystko jedno jakim, nie odwlekę wyjazdu na jakiś czas, mama dziś wyegzekwuje postanowienie i za dzień, dwa wyruszymy. A to przekreśliłoby moje plany. Zdobyłem się więc na świństwo i powiedziałem: - Tak, ale w czasie jazdy mogą mnie złapać do Niemiec. Z naszej trójki to nie bezpieczeństwo grozi przede wszystkim mnie - mówiąc czułem, że się czerwienię. Matka bez słowa odłożyła widelec, wstała i wyszła do saloniku. - Czarku, jesteś brutalny - powiedział tata i wyszedł za mamą. Tego wieczoru nikt się do mnie nie odezwał. Ale ja chyba nawet tego nie zauważyłem, bo pochłonięty byłem bez reszty realizacją swego planu. Ledwo doczekałem świtu, przewracałem się w łóżku ze dwie godziny, nim usłyszałem, że dom się budzi, że Wikta brzęczy w kuchni garnkami. Wtedy szybko się ubrałem i zacząłem palić w piecach. - Co cię ugryzło, że tak rano ludzi budzisz - ofuknął mnie wujek, ale wzruszyłem tylko ramionami. Nadsłuchiwałem pilnie skrzypnięcia deski w pokoiku na górce. A gdy usłyszałem, z naręczem drzewa wdrapałem się na piętro. Zapukałem, szurgnąłem od drzwi drewniakami i zacząłem wygrzebywać popiół. Instruktor jeszcze drzemał, czarny drągal czytał książkę. Ja zaś powoli oczyściłem ruszt, ułożyłem najpierw żywiczne szczapy zapalenie w piecu bez używania papieru było sprawą mojej harcerskiej ambicji potem grubsze kawałki, poczekałem, aż się rozpali; czas mijał, a obaj mężczyźni w ogóle nie dostrzegli, że ktokolwiek oprócz nich jest w pokoiku. Więc zacząłem pierwszy: - Ja przepraszam, że panów tak wcześnie budzę, ale ludzie wiedzą, że ten pokoik nie jest używany, więc muszę napalić w piecu, zanim ktoś przyjdzie do kancelarii. - Nie szkodzi, my już nie spaliśmy, nie obudziłeś nas - mruknął dryblas nie odrywając nawet oczu od książki. Znów zapadła cisza. Ogień buzował w piecu, już nie było żadnego pretekstu do zostania. - Proszę pana, ja... ja mam prośbę - wydusiłem z siebie. - Słucham. - Jak trzeba będzie... ten automat... wyczyścić... naoliwić... to ja bym chciał... - dukałem. - Słyszysz? - zwrócił się do instruktora ten drugi. Tamten poruszył się na łóżku. - A równanie z dwiema niewiadomymi potrafisz rozwiązać? - wychrypiał. - Nie - odparłem zaskoczony. - Doczekaliśmy się cholernych czasów - szeptał tamten patrząc w sufit. - Równań nie potrafi rozwiązać, a do Schmeissera się rwie. Krew uderzyła mi do głowy. Za gówniarza mnie mają. Kiedy trzeba było tyłka nadstawiać, bunkier szykować, to byłem dobry, a teraz mi równanie wypominają. - Proszę pana - powiedziałem przez gardło ściśnięte łzami. - Jak Niemcy biorą na rozstrzał albo do obozu, to nie pytają o równania. Odwróciłem się na pięcie i złapałem za klamkę. - Chwileczkę - osadził mnie w miejscu głos młodszego. - Przepraszam cię, chłopcze wyszeptał instruktor. - Jarek, pokaż mu automat. Pan Jarek ostrożnie opuścił obandażowaną nogę z łóżka i odgarnął siennik. Po chwili siedziałem koło rannego i po raz pierwszy miałem w ręku niemiecki pistolet maszynowy. Zakładałem magazynek, odciągałem zamek, celowałem, byłem w siódmym niebie. Miałem to, co sobie wymarzyłem. Mogłem składać i rozbierać ten automat dniami i nocami, ale w pewnej chwili mężczyzna przypomniał mi, że oni są naprawdę głodni. Uszczęśliwiony wymknąłem się, więc z pięterka i pobiegłem do Wikty Po południu tata zaproponował mi spacer po lesie. Oho! To coś zapowiadało, nie chodził bowiem do lasu, gdy nie musiał. - Dopiąłeś swego? Umiesz się już obchodzić ze schmeisserem? - zaczął ojciec bez wstępu. - Tak przyznałem zaskoczony. - Więc jeżeli już osiągnąłeś stan pełnej szczęśliwości, to w porządku. Teraz trzeba myśleć o rzeczach ważniejszych. W końcu tego tygodnia wyjedziemy do wujka Teśka. - leż ja tu jestem potrzebny, organizacja... - rozpaczliwie próbowałem złapać jakiś argument. - Organizacja jest i tam. Teraz, gdy są tu chłopcy, sytuacja się zdecydowanie zmieniła Biała będzie utrzymywać z leśniczówką łączność. Póki są tu uzbrojeni ludzie, to i bronić ma kto w czasie napadu. A głupich argumentów nie używaj w dyskusji, bo aż wstyd słuchać. I... chyba trzeba mamę przeprosić. Zaczęły się, więc przygotowania do wyjazdu. Chodziłem jak struty, wierzyłem, że jestem najbardziej pechowym człowiekiem pod słońcem, bo kiedy było nudno, nic się nie działo, to ja tu musiałem siedzieć, a gdy wreszcie coś się zaczyna masz babo placek, trzeba wyjeżdżać. W połowie listopada rozpoczęły się niespotykane śnieżyce. W taką pogodę istną kurniawę parskający gniadosz Maciek wiózł nas na dworzec do Chotylowa. Sanki ledwo mieściły bagaże, Janka i na dodatek wujka Jana, który koniecznie chciał nas odwieźć. Mama, mimo że nie całkiem zdrowa, pragnęła jak najszybciej znaleźć się u brata. Ja jednak te podlaskie piętnaście miesięcy, leśniczówkę Horbów, swój ponury żywiczarski rewir i bagno, które tak mnie najpierw przerażało, żegnałem z prawdziwym z żalem. Pociąg z Chotyłowa odchodził już po zmroku, więc aby nie narazić wujka i Janka na powrót przez las o niebezpiecznej porze, pożegnaliśmy się szybko i z rodzicami zostaliśmy sami na pustej stacyjce. Trzeba było czekać na zimnie, co przy stanie zdrowia matki nie było bezpieczne. Ale mama była w tak radosnym nastroju, że nawet chłodu nie czuła. Podróż do Jędrzejowa okazała się o wiele mniej uciążliwa, niż się to zapowiadało. Chyba, dlatego, że już coś się zaczynało rozłazić w precyzyjnie dotąd pracującej machinie okupanta, nie było ani jednej kontroli. Czekaliśmy tylko dwie godziny w Warszawie na pociąg do Krakowa, a potem kolejne trzy w Jędrzejowie na „express Jędrzejów-Bogoria-Rytwiany”. Tę dumną nazwę nosiła wąskotorowa kolejka, która studwudziestokilometrową trasę pokonywała w osiem godzin. W zimne wagoniki ciuchci ludzie ładowali się skuleni, malutcy, unikający Niem ców. Ale gdy tylko lokomotywka ruszyła, gdy wagoniki wytoczyły się poza opłotki Jędrzejowa, coś się dziwnego stało z pasażerami. Rozsupłali tobołki, wydobywali wędliny, odbijali butelki z cuchnącym samogonem, a przede wszystkim rozpuścili języki. Nikt się niczego nie bał, prysnął gdzieś strach i ta niedawna potulność. Głośno, bez skrępowania, dzielono się informacjami o tym, że tu „chłopcy z lasu” rozbili transport Niemców, tam zagarnęli miliony w banku, ówdzie Jędrusie z zasadzki załatwili staszowskiego gestapowca Reslera. Jedna wiadomość goniła drugą, a było ich tak wiele, iż odnosiło się wrażenie, że mieszkańcy Kielecczyzny nie jedzą, nie śpią, tylko bez wytchnienia sabotują, konspirują i siedzą w zasadzkach. Atmosfera absolutnej swobody przygasła, ale tylko na chwilę, gdy ciuchcia zatrzymała się w Chmielniku. Tutejsza żandarmeria znana była ponoć z niespodziewanych, brutalnych wypadów na kolejkę. Wtedy na porządku dziennym były psy, razy kolbami, rewizje, rekwizycja żywności, aresztowania. Dzisiaj było w Chmielniku spokojnie, pasażerowie jednak siedzieli czujni. Gdy tylko parowozik świsnął przenikliwie i szarpnął, rozwiązały się znów języki i można było słuchać i słuchać o niespotykanych wyczynach „chłopców z lasu”, o ich przewagach nad Niemcami. Gdzieś w okolicach Rudek ktoś krzyknął: - Nasi! Ucichły rozmowy i wszyscy pasażerowie przylegli do okien. Z lasu, w kierunku wioski, z której rozlegał się ostry głos sygnaturki kościelnej, dwójkami jechał oddziałek kawalerii. Jeźdźców było około trzydziestu, w krótkich kawaleryjskich kożuszkach, z karabinkami przez plecy, w zawadiacko przekrzywionych baranich czapkach. Konie szły raźno, równo, wydmuchując z nozdrzy kłęby pary. Mimo mrozu otwarto wnet okno w wagoniku, a cala kolejka zaczęła rozbrzmiewać okrzykami, ludzie machali dłońmi, krzyczeli, pozdrawiali. Prowadzący oddziałek oficer zatoczył ramieniem, coś krzyknął i kawalerzyści złamali szyk dwójkowy, zmienili front i rozwinięci w ławę ruszyli na kolejkę najpierw kłusem, potem galopem, aż wreszcie konie przeszły w cwał. Ludzie zamilkli i patrzyli zdziwieni, jak konie rosły w oczach, a spod kopyt pryskały na wszystkie strony kawałki zmarzniętego śniegu. Ta śnieżna przestrzeń, w dali prawie czarna smuga lasu i trzydzieści wyciągniętych w cwale koni gniadych i karych, siwków i jabłkowitych, białe obłoki zmrożonych oddechów i zaczerwienione od mrozu młode twarze jeźdźców w siwych kożuszkach prosiły się o pędzel Kossaka. A gdy dobiegli nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od kolejki, oficer krzyknął i jeźdźcy wyhamowali konie, a potem zwinęli szarżowy szyk w dwójki. Oficer zasalutował i już spokojnie pokłusowali do wsi, gdzie ciągle przyzywał ich ostry głos sygnaturki. Na mszę jadą chłopaki mówiły babiny żegnając się nabożnie. Prawda, toż to była niedziela. Zadławiony wzruszeniem patrzyłem, jak stojący w oknie ojciec ukradkiem ociera łzę. Kawalerzyści tymczasem, ledwo widoczni, wjeżdżali w pierwsze chałupy wsi. I znów rozgadali się ludzie, posypały się nowinki, wspomnienia, a my słuchaliśmy niemi, oszołomieni takim powitaniem Kielecczyzny. Ale wrażenia tego pierwszego dnia jeszcze się nie skończyły. Za Rakowem, dobrze już po południu, kolejka wjechała w las. Wesoło poświstując żwawa lokomotywka ciągnęła swoje niepoważne wagoniki wśród wielkich sosen okrytych czapami śniegu. Naraz zgrzytnęły hamulce i cały pociąg raptownie stanął. - Niemcy, wysiadać! niósł się wzdłuż wagoników wielokroć powtarzany okrzyk. Znów okna kolejki zakwitły licznymi głowami ciekawskich. Co strachliwsze babiny pisnęły z przerażenia i chciały się cofnąć, ale ci z tylu nie pozwalali. Pociąg stał w płaskim wykopie. Na nasypie, o trzydzieści metrów od wagoników, leżeli partyzanci. Tylko wyglądające zza białych kopczyków lufy zdradzały ich obecność. - Panowie, w naszym wagonie nie ma Niemców krzyczała jakaś niewiasta. - W naszym też nie ma! - W naszym też! - dochodziły głosy wzdłuż pociągu. - Sprawdzić wagony - padła komenda spod ośnieżonych sosen. Zaraz też podniosło się kilkunastu dziwnie ubranych ludzi, przebrnęli przez śnieg sięgający kolan i dopadli wagoników. Do naszego wagonu weszło ich trzech. Najpierw równocześnie z obu stron odskoczyły z trzaskiem kopnięte drzwi, dwie lufy schmeisserów spenetrowały wnętrze, a potem pod ich osłoną pojawił się chłopak w szarej kurtce ściągniętej paskiem, w narciarce i z pistoletem w ręku. Szedł powoli wzdłuż ławek, bacznie zaglądał w każdą twarz. Było cicho i tylko słyszało się jego powolne kroki. I naraz rozległ się cichy, błagalny głos: - Panie leśny! Jednego! Tylko jednego! Za Niepodległą! Na środku przejścia klęczał nie ogolony, pijący już od samego Jędrzejowa, nie stary jeszcze mężczyzna, w wyciągniętych jak do modlitwy dłoniach trzymał przed zaskoczonym żołnierzem dwie półlitrówki z sinoróżowym, buraczanym bimbrem. Było coś tak komicznego w tym starającym się za wszelką cenę utrzymać równo wagę pijaku, że cały wagonik zatrząsł się ze śmiechu. Śmiał się i chłopak z pistole tem, a potem wziął jedną z butelek i krzyknął: - Za Niepodległą! Krótkim ruchem przechylił ją, przytknął do ust, pociągnął łyk i oddał klęczącemu. I w tym momencie, jak na komendę, przechyliły się dziesiątki butelek. Tylko jeden człowiek nie pił mężczyzna na klęczkach. Patrzył na swoją półlitrówkę i łzy mu ciekły po nie ogolonych policzkach. I pewno pito by na umór jeszcze długo, gdy naraz ktoś krzyknął od jednego z okien: - Znaleźli Niemców! Zaczęto, więc szturmować okna. Z jednego z dalszych wagoników wyprowadzono dwóch żołnierzy Wehrmachtu, jednego żandarma i szarpiącego się młodego cywila. Stary i gruby żołnierz podtykał drżącymi rękami otwarty portfel partyzanckiemu oficerowi stojącemu przy wagoniku i powtarzał załamującym się głosem: - Ich bin kein Deutscher. Ich bin Ósterreicher. Von Wien. Er auch. Ich bin kein Deutscher... [Nie jestem Niemcem, jestem Austryjakiem. Z Wiednia. On także. Nie jestem Niemcem] - pokazywał na młodszego żołnierza. - Wehrmacht? - zapytał partyzant. - Ja! Ja! Wehrmacht [Tak, tak! Wermacht] - potwierdził skwapliwie stary. - Wehrmachtowcom, a szczególnie Austriakom, krzywdy nie robimy - powiedział oficer i Austriak widać zrozumiał, bo pochylił się do rąk partyzanta, ale ten szarpnął je do tyłu. - Macie jednak ciepłe ubranie, dobre buty, a nasi chłopcy dziurami świecą. Rozebrać ich. Gdy przetłumaczono Austriakom polecenie, sami zaczęli ściągać buty i mundury, ale czy ze zdenerwowania, czy też ręce im zgrabiały, dość że szło to opornie. Kiedy wreszcie stanęli przed oficerem w koszulkach, kalesonach i skarpetkach, ułożywszy przedtem na śniegu w kostkę mundury, ten zapytał: - Hitlera lubicie? - Hitler? - zapytał stary. - Nein. [nie] Tfu! - No to krzyczcie: Deutschland kaput. - Deutschland kaput - powtórzył skwapliwie stary. Młody jednak stał milczący, ale gdy oberwał pięścią po karku, natychmiast dołączył do okrzyków. - Hitler świnia - podsunął któryś z partyzantów. - Hitler szwyna - powtórzyli obaj gorliwie. - Niech żyje Polska niepodległa! - Nek szie Polska niepodlekla - mówili najlepiej, jak mogli, a ludzie dokoła pokładali się ze śmiechu. - No dość. Zmykajcie do pociągu, bo jeszcze kataru dostaniecie - polecił oficer i obaj Austriacy, w gaciach, kłaniając się nisko, wskoczyli do wagoniku. Teraz przyszła kolej na dwóch pozostałych. Żandarm, młody i dość przystojny, stał z rękami podniesionymi, podparty lufami karabinów. Na przedstawienie Austriaków patrzył z pogardliwie skrzywionymi ustami. On nie miał złudzeń, co go czeka. Nawet nie próbował błagać o życie. Pchnięty lufą karabinu poszedł przez głęboki śnieg ku lasowi. Za to młody cywil wyrywał się trzymającym go chłopakom i rzucał oficerowi pod nogi. - Zmusili, zmusili - zawodził - ale ja to odpracuję, dajcie się zrehabilitować. Ja Polak, tylko zmusili. Padł na kolana, obejmował za nogi, skamlał, płakał. - Powiesić kapusia! - zawołał ktoś z grona otaczających ludzi. W jednej chwili wybuchł krzyk aprobaty i dziesiątki drapieżnych rąk wyciągnęły się ku agentowi. Posypały się razy i kopniaki. Oficer podniósł do góry lufę automatu i ściągnął spust. Schmeisser zajazgotał ostro. Kule obsypały stojących śniegiem i pociętymi gałązkami. Z krakaniem pode rwały się z drzew przerażone wrony. Tłum ucichł, puścił agenta i cofnął się. - Dostanie to, na co zasłużył - powiedział ostro oficer. - A samosądów mi tu nie robić. Potoczył dokoła groźnym wzrokiem. - A ty - czubkiem buta odsunął czepiającego się kolan kapusia - jeśli życie miałeś parszywe, to przynajmniej śmierć przyjmij godnie. Weźcie go, chłopcy. Poderwali leżącego i powlekli pogodzonego już z losem przez śnieg pod sosny. - Koniec akcji, wycofujemy się! - krzyknął oficer. Maszynista! Odjazd! Lokomotywka świsnęła, ludzie zaczęli wskakiwać pospiesznie do wagoników, a partyzanci zwinęli stanowiska broni maszynowej, pozbierali odebrane Niemcom karabiny oraz mundury i ruszyli w las. Zapadał zmierzch, gdy „ekspres” po całodziennej podróży dobił do Rytwian. Tu, w saniach, czekał na nas wujek Tesiek. - Mieliście postój po drodze - zgadł sam po serdecznym powitaniu. - Ale to tutaj normalne. Wypoczęte konie niosły ostro, a wzmagający się mróz szczypał po policzkach. Gdzieś w ciemności mignął obszerny, rytwiański pałac Radziwiłłów. Z wypiekami na twarzy opowiedziałem wujkowi wrażenia tego dnia o szarży partyzanckiej kawa lerii na kolejkę, o wygarnięciu Niemców z zatrzymanej ciuchci. - Taka to już ta Sandomierszczyzna - mówił Tesiek. - Tu codziennie coś się dzieje. Każde miejsce to świadek nowych wydarzeń. Widzisz ten młodnik? - Sanie mknęły wzdłuż czarnej ściany ledwo widocznego w ciemności lasu. - Tu „Jędrusie” rąbnęli Reslera. Naturalnie nie pamiętałem szczegółów opowieści sprzed pół roku, kiedy to będąc u nas w odwiedzinach w Horbowie, wujek mówił nam o kieleckich chłopcach z lasu. Otóż właśnie Resler, gestapowiec mieszkający niedaleko, 9 stycznia 1943 roku kierował żandarmami, którzy w Dolnej Trzciance zabili dowódcę „Jędrusiów”, Władysława Jasińskiego. Gestapowiec przeżył swoją ofiarę tylko o dwa i pół miesiąca i właśnie w tym lasku zakończył swój żywot. - Tu niedaleko są stawy rybne, teraz zamarznięte - mówił wujek pokazując w ciemności. - Prowadzi tamtędy grobla i można nią jechać na skróty do Sichowa. Ale teraz, po nocy, lepiej tędy. Z nowej opowieści wynikało, że poprzedni dyrektor klucza majątków poradziwiłłowskich, Udo von Schweinichen, ten który miał brata generała SS i policji, wytrzymał tu tylko do lata. W jesieni 1943 roku Niemcy przysłali nowego dyrektora doktora Egona Seedorfa. Był kapitanem Wehrmachtu i przyjechał prosto z frontu. Właśnie zginął za ojczyznę i fuhrera jego trzeci brat, więc władze, zgodnie z niemieckim zwyczajem, wycofały Seedorfa z frontu jako ostatniego z rodu i przysłały go na tyły. Miało to zapewnić ciągłość staremu pruskiemu rodowi. Seedorf nie był hitlerowcem, ale był Niemcem ściśle wypełniającym rozkazy. Wprawdzie tych, którzy walczyli dokoła, nie nazywał „polskimi bandytami”, ale zdecydowanie odmówił wszelkich kontaktów z nimi. Mieszkał w majątku w Rytwianaeh, urzędował w Sichowie i codziennie jeździł, właśnie wśród stawów, ze stangretem. W obu kieszeniach miał naładowane pistolety, a na kolanach teczkę z granatami. Robił wrażenie takiego, który żywcem wziąć się nie da. Pewnego dnia, gdy jechał groblą, dwóch ludzi wyglądających na parobków z majątku brodziło w wysokich butach po stawie. Gdy zaprzęg ich mijał, jeden z zadziwiającą zwinnością znalazł się na bryczce obok dyrektora Seedorfa. W ręku miał pistolet. Odebrał Niemcowi teczkę z granatami, wyciągnął mu z kieszeni oba rewolwery. Dopiero wtedy zaskoczony Seedorf odzyskał głos i poprosił o zwrot jednego z pistoletów, pamiątki rodzinnej, odziedziczonej po ojcu. Mężczyzna sprawdził srebrny herb i inicjały rodowe na okładzinie rękojeści. Wyjął więc naboje i oddał broń, mówiąc dość poprawnie po niemiecku: - My Niemcom odbieramy broń, a nie pamiątki rodzinne. - Po czym dodał: - Chcieliśmy z panem rozmawiać bez używania przemocy, ale pan się nie zgodził. Zmusił nas pan do działania przez zaskoczenie. A my mamy taką propozycję. I tu wyłuszczył Niemcowi sprawę. Majątki poradziwiłłowskie pod niemieckim zarządem obłożone były przez okupanta bardzo wygórowanym kontyngentem. Każdy z nich musiał dostarczać wiele ton zboża, dziesiątki świń, cukier, mleko, słowem wszystko, co tylko urodziła i wykarmiła polska ziemia. Po niektóre kontyngenty Niemcy przyjeżdżali sami, inne kazali odwozić. Nikt poza Seedorfem nie znał jednak terminów. A on wyznaczał je telefonicznie, do wykonania natychmiast i bywało, że nim wywiad AK, zaalarmowany przez dworskich fornali, powiadomił oddział leśny lub wiejską placówkę, nim ta się zebrała, wozy z kontyngentem były już u Niemców. Propozycja, więc wyglądała tak: zanim Seedorf poda przez telefon, które muś z majątków termin dostawy kontyngentu, dwie godziny wcześniej przekaże go jednemu ze swych urzędników. W zamian on i jego rodzina żywot będą mieli spokojny. Od tego czasu Niemcy zawsze się spóźniali z odbiorem kontyngentów, a Seedorf jeździł już groblą bez teczki z granatami na kolanach. Dzięki tym i podobnym opowieściom podróż upłynęła nam bardzo szybko. W zasypanym śniegiem Sichowie, który sprawiał wrażenie zapomnianego przez Boga i ludzi, czekała na nas gorąca kąpiel i obfita kolacja. Mama zniosła tę męczącą i pełną wrażeń podróż znakomicie i teraz szczęśliwa, że jest wreszcie u swojego brata, z miejsca przejęła rolę pani domu. Ja zaś od chwili przekroczenia progu znalazłem od razu przyjaciela młoda, dziewięciomiesięczna wyżlica Kora tak sobie mnie upodobała, że nie odstępowała ani na krok. Wnet przyszli najbliżsi sąsiedzi w budynku administracji mieszkały na tym bezludziu raptem cztery rodziny, więc przyjazd kogoś „ze świata” był wydarzeniem nie lada. Pierwszy zjawił się agronom. Po jego szybkich, zdecydowanych ruchach widać było, iż agronomem jest wyłącznie, dlatego, że taki, a nie inny zawód ktoś polecił mu wpisać w odpowiednie rubryki kennkarty. Z dość swobodnej rozmowy, jakże innej niż te prowadzone w Horbowie, wnet się zorientowałem, że on tu dowodzi nie tylko zasiewami. Był też pan Starczewski, administrator majątku, człowiek starszy, stateczny, doskonały gospodarz. Jeszcze za czasów Radziwiłła (o którym i teraz mówiąc „jaśnie pan”, z lekka podnosił się na krześle) wyprowadził majątek w Siehowie na czołowe miejsce w regionie sandomierskim. Pan Starczewski ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć w swoje szczęście wreszcie, przed dwoma miesiącami, skończyła się jego udręka. Przedtem sytuację miał taką, że nabawił się choroby serca. No, bo jak żyć spokojnie, gdy dyrektor, Niemiec, spokrewniony był z jednym z najwyższych dostojników w Gestapo, syn zaś „Jędruś”? Co dwa tygodnie dyrektor mu mówił: „Herr Startschewsky, pan mi swoją głową odpowiada za dostarczenie kontyngentu w cało ści do Staszowa”, a w piętnaście minut później syn pytał: „Więc kiedy, tata, odsyła cie ten kontyngent”? A ojciec przecież wiedział, że nie pyta tylko przez prostą ciekawość. Teraz, przy Seedorfie, żyło się spokojniej. Takie dziwne układy były między Polakami a Niemcami w Sichowie-majątku. Bo w Sichowie-wsi, ciągnącej się dwa kilometry dalej, Niemców od wybuchu wojny nie widziano. Tylko ten, kto pojechał do Rytwian czy Staszowa, miał okazję zobaczyć, jak wygląda przedstawiciel „rasy panów”. Nie znaczyło to, że nie słyszano o nich, że nie przenikał ludzi dreszcz zgrozy na dźwięk słowa „Niemiec”. Pół roku temu, na początku czerwca, z rana usłyszano w Siehowie dochodzące od wschodu terkotanie karabinów maszynowych i wybuchy pocisków artyleryjskich. Potem gdzieś za lasami, w kierunku Wisły, widać było wysokie kłęby dymu. Dym snuł się na horyzoncie przez całe popołudnie, a wieczorem niebo w tamtej strome barwiła krwawa luna. Babiny, zebrane jak co wieczór na czerwcowej litanii pod figurą na krzyżówce, dołożyły do tradycyjnej modlitwy i tę za umarłych. Przez całą noc nikt w Siehowie nie spał. Rano nadeszły wieści. Przed dwoma dniami żandarmeria rytwiańska urządziła represyjny rajd po wsiach nadwiślańskich bijąc wszystkich, którzy zalegali z jakimikolwiek dostawami kontyngentu. „Jędrusie” kwaterujący w pobliżu zasadzili się na powracających oprawców w lesie pod wsią Strużki. Od ognia partyzanckiego erkaemu poległo kilku Niemców, a spłoszone konie wpadły do Rytwian, wlokąc za sobą trupa komendanta żandarmerii. Następnego dnia do Strużek przyjechała niemiecka karna ekspedycja. Podpalono wieś, ludzi sieczono z cekaemów, solidniejsze zabudowania ostrzelano z polowego działka. „Jędrusie” powiadomieni o tragedii pospieszyli natychmiast z pomocą, była to jednak pomoc skromna, zaledwie ośmiu partyzantów, ale za to z piekielną siłą ognia. Cekaem i dwa erkaemy otworzyły z odległości kilkuset metrów ogień do skupionych przy gminie, zajętych rozstrzeliwaniem ludzi, żandarmów. Teraz role się zmieniły myśliwi znaleźli się w roli zwierzyny. Niemcy musieli się zająć obroną własnej skóry, zaczęli oskrzydlać „Jędrusiów”. W tym czasie, kto jeszcze żył z mieszkańców Strużek, uciekał. Okrążeni partyzanci przebili się bez strat. Niemcy załadowawszy dwie ciężarówki swoimi zabitymi, zrezygnowali z dal szej pacyfikacji. Jednak osiemdziesięciu mieszkańców Strużek zginęło. Tak opowiadał pan Starczewski, a agronom uzupełniał. W dwa albo trzy dni po przyjeździe wujek, ku przerażeniu mamy, wyjął ze schowka pod schodkami w spiżarni radio dużego wielolampowego Telefunkena i opowiedział historię z nim związaną. Tak się złożyło, iż jedna z ostatnich przedwojennych praktyk leśnych wujka w czasie studiów wypadła na Kielecczyźnie. Zawarł wówczas trochę ciekawych znajomości z młodymi ludźmi. Kiedy przed rokiem objął administrację lasów sichowskiego klucza majątków radziwiłłowskich, jego sąsiadem i pierwszym znajomym stał się administrator, pan Starczewski. Do niego zaś bardzo często przyjeżdżali „Jędrusie”. Podczas kolejnej wizyty zastali tam wujka. Jeden z nich okazał się, ku obopólnemu zdumieniu, znajomym wujka sprzed wojny. Jak przystało na ludzi zorientowanych w zasadach konspiracji, obaj nie dali nic po sobie poznać, ale po pewnym czasie wyszli na ganek na papierosa. Tu dopiero serdecznie się przywitali i wyjaśnili sobie swoje obecne funkcje. Partyzant Józef Wiącek, noszący pseudonim „Szef”, dowodził „Jędrusiami” po śmierci Władysława Jasińskiego. Wiedząc że wujek zna niemiecki, zaproponował mu prowadzenie nasłuchu radiowego i sporządzanie z niego krótkich informacji dla oddziału. Tesiek zgodził się, ale pod dwoma warunkami: po pierwsze nasłuch będzie bezpośrednio podlegał „Szefowi”, po drugie żaden z partyzantów, poza „Szefem”, nie będzie go odwiedzał. Umowa stanęła, odbiornik zdobyty przez „Jędrusiów” w czasie wypadu na niemiecki majątek został dostarczony i wujek od lipca słuchał, co noc radia, wystukując na maszynie skróty nasłuchów. Dalej zaczynały się problemy, bo na rozwożenie materiału nie bardzo miał czas. Przed naszym przyjazdem wujek omówił z „Szefem” wciągnięcie do konspira cji mego ojca oraz wykorzystanie mnie jako gońca. Tata propozycję przyjął z radością, mama zaś na wieść o moim łącznikowaniu zareagowała przerażeniem. Uznała, że zamieniając Horbów na Sichów wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Przekonywanie jej trwało aż do świtu i wreszcie pod presją uległa. Po kilku następnych dniach, późnym wieczorem, partyzanci znów przyjechali do Starczewskich, a „Szef" wymknął się na chwilę do nas. Nie mogłem się doczekać tej wizyty, gdyż wiedziałem już, że od śmierci „Jędrusia” to właśnie on jest dowódcą tego legendarnego oddziału. Panowie zamknęli się w pokoju i o czymś długo szeptali, po czym zostałem do nich wezwany. „Szef” uścisnął mi rękę i powiedział: - Wiem, że na Podlasiu robiłeś różne rzeczy dla AK. Chcesz teraz być u nas łącznikiem? - Bardzo chcę powiedziałem to jakoś za cicho i za żarliwie. - To połóż tu dwa palce podsunął mi krzyż zdjęty ze ściany znad mego łóżka i powtarzaj za mną. Powtarzałem przysięgę drewnianym głosem. - Jaki sobie wybierasz pseudonim? - „Wacek". „Szef" uścisnął mi raz jeszcze rękę i oświadczył, że przyjmuje mnie w szeregi żołnierzy Armii Krajowej. I tak się zaczęło. Miałem pięć punktów do obsługi: leśniczówkę pana Zajączkowskiego na Sydzynie, punkt w trzecim czy czwartym domu na prawo w Tuklęezy, parafię w Koniemłotach, gajówkę w Nizinach i aptekę na rynku w Staszowie. Mama tymczasem zamieniała kawalerskie gospodarstwo wujka Teśka w dom z prawdziwego zdarzenia. Robiła to po części ze względu na wujka, a trochę z konieczności. Ona, tak ciężko doświadczona głodową egzystencją w Zagłębiu, nie mogła spokojnie patrzeć na marnotrawstwo jedzenia. Wujek, na przykład, całkiem zapomniał o połowie szynki z dzika, a kiedy mama ją znalazła, była już tak zepsuta, że nawet wyżlica Kora nie chciała jej jeść. Teraz gospodarowanie było dostatnie, ale oszczędne. Po raz pierwszy od dawna mama szykowała święta po swojemu, według porządków wyniesionych z domu babci Fraci. Wujek był w siódmym niebie, choć często wracał myślami do ciotki Dzidzi, która, po jego ucieczce z Grodżca, ukrywała się z dwójką małych dzieci Itą i Andrzejem w Poznańskiem, czyli na włączonych do Rzeszy terenach Warthegau. Te święta w dużej mierze wypełniły troski o bliskich. Do rozterek wujka dołączyła swoje niepokoje mama, ciągle myśląca o babci Frani i ciotce Todzie. Ojciec natomiast często był zatroskany o Horbowian. W drugi dzień świąt wieczorem rozdzwoniły się janczary przed domem i po chwili, otupując buty ze śniegu, weszło do mieszkania trzech uzbrojonych mężczyzn. Szczególnie najwyższy z nich, brunet, przyciągał wzrok zarówno męską urodą, jak białym krótkim kożuszkiem i bergmannem z dziurkowaną chłodnicą. W ten oto sposób zetknąłem się ze Stanisławem Dorosiewiczem, jedną z najbardziej mętnych postaci grasujących wśród partyzantek różnej maści, człowiekiem o bardzo dziwnej i podejrzanej biografii. W przeszłości rzekomym uciekinierem z Oświęcimia, w przyszłości komendantem wojennym Lublina z ramienia ludowej władzy, później dowódcą pułku KBW na Kielecczyźnie, aresztowanym przez NKWD podczas próby dezercji. Jestem „Dziekan” od „Jędrusiów” przedstawił się, elegancko trzaskając obcasami wysokich oficerek Pan inżynier wybaczy, że bez zaproszenia, ale dowiedzieliśmy się o pana gościach, więc jako gospodarze tego terenu chcieliśmy zobaczyć, kto zacz. Zostali podjęci serdecznie, gościnnie, a wujek ani jednym mrugnięciem nie dał po sobie poznać, że ta wizyta, co najmniej go dziwi. Goście pojedli, popili, pośpiewali, postrzelali sobie na ganku i o świcie pojechali. A w kilka godzin później zawiozłem pilny meldunek do „Szefa” na skrzynkę w Sydzynie. „Szef” odezwał się po dwóch tygodniach. Pilnie poszukiwał „Dziekana” za szereg dziwnych i podejrzanych inicjatyw. Ten jednak, czując pismo nosem, zniknął, przysiadł gdzieś i jak się później okazało szykował się do zmiany barwy z akowskiej na BCh-owską. 1944 Sichów partyzanckie centrum nasłuch radiowy i łącznikowanie znów tajna edukacja Sowieci na Przyczółku Baranowskim wysiedlenie nad Wisłę Stalowa Wola dramatyczna wyprawa do Zalesia Mróz trzymał mocno, dni były słoneczne, powietrze przejrzyste jak kryształ. Od czasu do czasu, gdzieś na wschodzie, zrywał się głuchy grzmot, wszystko dokoła dygotało, a za Wisłą pięła się w granatowe niebo srebrna błyszcząca iskra, ciągnąca za sobą prościutką kreskę białych spalin, zaś kolejne wybuchy zaznaczały się na tej linii białymi bąbelkami. Nikt nie wiedział, co to jest, ale ci, którzy jeździli od czasu do czasu za Wisłę, mówili, że tam właśnie Niemcy próbują nową broń. Co prawda, wersji o różnych nowych tajemniczych broniach ludzie już mieli powyżej uszu, ale ta znajdowała potwierdzenie w potężnych grzmotach. Trudno było powiedzieć, że się tego nie widzi i nie słyszy. Sandomierszczyzna nie przedstawiała mi się, więc jako obrazek malowany samymi jasnymi kolorami. Właśnie tu, niedaleko za Wisłą, koło Mielca Niemcy prowadzili po zbom bardowaniu przez aliantów poligonu w Peenemiinde nad Bałtykiem dalsze doświadczenia z V2, czyli z „Wunderwaffe”, najlepszą wtedy na świecie rakietą bojową, ostatnią nadzieją Hitlera. Wówczas jednak jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Nowe otoczenie za to zapowiadało się o wiele ciekawiej niż w Horbowie. Przede wszystkim było dużo młodzieży. Trochę synów i córek pracowników majątku, ale o wiele więcej wysiedleńców z Poznańskiego, którzy tu znaleźli schronienie na czas wojny. Nowi koledzy, starsi ode mnie, traktowali mnie uprzejmie, lecz nieco protekcjonalnie. Robili wrażenie starych konspiratorów. Wszyscy chodzili w bryczesach i wysokich oficerkach, a ja jedyny wśród nich w pumpach i półbutach. Bolało to mnie mocno, ale gdzie mi tam było marzyć o innym stroju. Na razie trwał karnawał, więc prywatka goniła prywatkę, tańczono, wzdychano, a gdy już nastrój dojrzał, Czesiek Banaszak, przystojny chłopak z Poznańskiego, siadał do fortepianu i rozlegał się chóralny śpiew: Dziś do ciebie przyjść nie mogę Zaraz idę w nocy mrok... Chłopcy śpiewając patrzyli znacząco na siebie i uśmiechali się lekko, że to przecież nie tylko słowa piosenki, ale prawda, dziewczynom oczy zachodziły łzami i łkały po kątach. Co tydzień prawie któryś zapowiadał z tajemniczą miną: - Chłopaki, za trzy dni znikam. Więc urządzano kolejną prywatkę na jego pożegnanie, był bohaterem wieczoru, jemu to jasnowłosa Oleńka Gładyszówna, brzdąkająca na fortepianie, śpiewała: Deszcz, jesienny deszcz Smutne pieśni łka, Mokną na nim karabiny, Hełmy kryje rdza. I wtedy wszyscy zazdrościli wybrańcowi. Więc żeby pokazać, że oni też, tylko później, zwierali krąg wokół fortepianu, Czesiek brał mocny akord i wtedy, z niskich tonów, zaczynali głośnym chórem: My „bandyci Jędrusia”, więc wszystko jedno nam, Wolę przyjmiem, czy dobrą, czy złą, Choć na drodze nam stanie rogaty diabeł sam, Śpiewamy zawsze naszą piosnkę tą. Naprzód! Naprzód wciąż dążymy Do celu wrót! I śmierci w pysk wciąż patrzymy. Naprzód! Naprzód! Ale mróz trzymał mocno i zapowiadane zniknięcie kolejnego chłopaka przesu wało się stale. Moje łącznikowanie nabrało pewnego rytmu, niezależnie od pogody. Doszło do tego jeszcze roznoszenie „Biuletynu Informacyjnego” AK oraz Jędrusiowego „Odwetu”. W głębokim śniegu rower okazał się zawadą. Zmieniłem go, więc na narty. Początkowo, z podlaskiego nawyku, brałem ze sobą dokumenty, ale potem się rozzu chwaliłem, uważając, że pies z kulawą nogą nie będzie mnie tu legitymował. Zresztą, do fasonu należało łącznikowanie bez papierów. W wyniku narad rodziców z wujkiem, pewnego dnia zostałem zawiadomiony w sposób bezdyskusyjny: „Prawie trzy lata się nie uczyłeś, bo nie było na to warunków, ale teraz są i od jutra zaczynasz drugą klasę gimnazjalną”. W oficynie pałacowej mieszkała profesorska rodzina państwa Wojtkowskich wysiedlona bodajże z Torunia: ojciec znany łacinnik, a syn Jurek student matematyki. Właśnie do nich zwrócił się wujek z prośbą o korepetycje dla siostrzeńca. Do projektu tego odniosłem się wręcz wrogo, ale egzekwowanie polecenia było bezwzględne. Może gdybym wiedział, że za pół wieku Wojtkowski (junior) zostanie biskupem, a w jakiś czas później piastować będzie godność Przewodniczącego Komisji Budownictwa Sakralnego Episkopatu Polski, uczyłbym się o wiele pilniej. Na początek lutego wypadło moje pierwsze łącznikowanie do Staszowa, co wiązało się z pewnymi emocjami. W miasteczku, bowiem stacjonowali Niemcy. Zdaniem Cześka, w ubiegłym roku wypad do Staszowa, to była kaszka manna, ponieważ żan darmi czuli taki respekt przed partyzantami, że barykadowali się na noc w swoim zamienionym na bunkier budynku. A kiedyś, gdy chłopcy z lasu wpadli do miasta i zaatakowali stojący vis-a-vis żandarmerii budynek granatowej policji, Niemcy woleli dopuścić do rozbrojenia policjantów i wybatożenia co gorliwszych, niż iść im w sukurs. Jednak ostatnio poczuli się nieco mocniej, bo na peryferiach Staszowa, w nieczynnej szkole, zakwaterowano trzystu lotników. Na ten wyjazd zabrałem ze sobą dokumenty, zaś wujek pożyczył mi swoje oficerki. Były, co prawda, o dwa numery za duże, zaś matka oceniła, że wyglądam śmiesznie, ale ja nawet słyszeć nie chciałem o ich zdjęciu. Podróż odbyłem wozem, którym dostarczano mleko z majątku do miasteczka. Bez trudu znalazłem potrzebny lokal nad apteką, oddałem, co miałem oddać i pospacerowałem po ryneczku. Rozglądałem się czujnie, czy aby mnie konspiratora w oficerkach nikt nie śledzi, ale cały Staszów paradował w takich butach, żandarmskie patrole chodziły spokoj nie i nikogo nie zaczepiały. Wróciłem do Sichowa zadowolony, że wszystko się skończyło szczęśliwie, ale jednocześnie trochę zawiedziony. W połowie lutego były moje szesnaste urodziny. Gdy rano otworzyłem oczy, oniemiałem. Przy łóżku stały czarne, lśniące, z białą obszywką przy podeszwie, nowiutkie oficerki. Urodzinowy prezent od wujka. Teraz zrozumiałem, po co były te mierzenia łydki i wujkowe buty na próbę. Nikt mi jeszcze w życiu takiej radości nie sprawił. Oficerki pasowały jak ulał. Z żalem zdejmowałem je na noc. Nadszedł marzec, a z nim pękły mrozy. Sichów tonął w błocie. Słońce przy grzewało mocniej i chłopcy znów zaczęli szeptać po kątach i żegnać się ze swoimi dziewczynami, tym razem już naprawdę, Gdy błoto podeschło, a ciepłe przedwiośnie wytopiło w lasach śniegi, ruszyły się oddziały partyzanckie, ściągały zamelinowanych po wsiach żołnierzy, obrastały w siłę i energię. Coraz częściej dochodziły wieści o Jędrusiowych akcjach, niekiedy o działaniach oddziałów BCh, czasem AL. Prawie codziennie rozbrajano Niemców, rekwirowano cukier i wszystko, co się mogło przydać w partyzanckim życiu. Ale najwięcej zadziwiały nas wieści z zachodu, od Gór Świętokrzyskich, gdzie nad (podobno) pół tysiącem partyzantów od „Ponurego” komendę objął nie gorszy zagończyk „Nurt”. Wraz z nastaniem wiosny zaczęto się wsłuchiwać w wiadomości nadchodzące ze wschodu. Dziwne to było, ale zauważyłem, że w Horbowie bardziej łowiono wieści ze świata niż w Sichowie. Tam były one jedynym zwiastunem nadziei, więc starano się je wyczytać nawet między wierszami warszawskiego szmatławca. Tu wydarzenia były blisko, były własne sensacje i problemy. Jednak na wiosnę 1944 roku zaczęto i tutaj słuchać z uwagą wiadomości. Rosjanie szerokim frontem zbliżali się już do granic Polski. Naturalnie do tamtych, przedwojennych, sprzed września 1939 roku. Niemcy zaczęli częściej wypróbowywać swoje tajemnicze pociski za Wisłą, tak jakby się bali, że nie zdążą. Tuż przed Świętami Wielkanocnymi zdarzyło się coś, co zaniepokoiło wszystkich, co rzuciło cień na dotąd nie zagrożone akowskie władanie. Pewnej nocy zadygotały drzwi naszego domu i gdy wujek je otworzył, wpadła grupa oberwańców w poszukiwaniu ukrywających się członków miejscowej placówki AK. U nas nikogo nie znaleźli, ale z innych mieszkań wyprowadzono ich kilkunastu i ustawiono pod naszym domem, w kręgu światła jedynej latarni zasilanej majątkowym generatorem. Zadziwiające było rozeznanie osobowe, jakim dysponowali poszukujący. Gdy już wygarnięto wszystkich, przed szeregiem przestraszonych chłopców stanął przywódca napastników i przemówił w te słowa: - Słuchajcie, w dupę jebani akowcy. Wy tu, w służbie imperializmu zbieracie i melinujecie broń, a oddziały klasy robotniczej nie mają czym bić Niemców. Macie dziesięć minut na wskazanie magazynów, bo jak nie, to rozwalimy wszystkich. A na razie, nim minie te dziesięć minut, pozmiękczamy was trochę. Na jego rozkaz wyciągano z szeregu pojedynczych chłopców, przewieszano przez płotek koło Oberleitungu [Zarząd - w tym przypadku: majątku]. i sieczono batogami. Po dziesięciu minutach nikt niczego nie wskazał, bo i nie było, czego magazynów broni w Sichowie nie było. Napastnicy pozbierali jedynie jakieś drobiazgi znalezione w czasie rewizji w mieszkaniach chłopców i sypiąc pogróżkami odjechali na podwodach zagarniętych z majątku. Powiadomieni nazajutrz „Jędrusie” ruszyli w pościg, dopadli amatorów cudzej broni na placówce AL w Brodach, odebrali konie oraz pojedyncze sztuki broni, obatożyli łotrzyków i sprawa ucichła. Na razie... Zaraz po świętach Wielkiej Nocy przyszedł list od ciotki z Herbowa. Pisała, że u nich już wiosna, że ciepło i w lesie ruch... zwierzyny, a rodzina Teofila się powiększyła o nowe dzieci, które są bardzo ruchliwe. Niestety, jeden z synów, ten chory na płuca, zmarł. W kwietniu majątek sichowski wyludnił się. Prawie wszyscy moi koledzy jednak zniknęli i to jednej nocy. Rano dziewczyny chodziły z zaczerwienionymi oczyma. Zrobiło się pusto i smutno. Mama na wszelki wypadek schowała moje oficerki tłumacząc, że teraz błoto, to się szybko zniszczą. Nocą nad nizińskimi lasami krążyły jakieś samoloty, ludzie wychodzili w środku nocy, obserwując dalekie ognie na leśnych polanach. Angielskie samoloty zrzucały broń dla partyzantów. Mama z coraz większym niepokojem patrzyła na mnie. Korepetytorzy przy kręcali śrubę z nauką, ale czy ja miałem głowę do wkuwania deklinacji łacińskich, gdy dokoła aż się gotowało? Tata jeździł z wujkiem do lasu odbierać drzewo, prze padali na dwa, trzy dni i kiedy wracali zmęczeni, niewyspani, śmierdzący od dymu i zawszeni, wiadomo było, że gdzieś w okolicy coś się działo. Gdy buntowałem się na naukę w takich warunkach, tata mówił: - Myśl o matce. Niech przynajmniej o ciebie będzie spokojna. - A ty myślisz? - odwarkiwałem wtedy. Nadszedł ciepły, słoneczny maj. Teraz już nikt nie miał wątpliwości, że tylko miesiące dzielą okupowaną Polskę od przepędzenia Niemców. Korepetytorzy obiecywali, że za dwa, trzy miesiące zdam do trzeciej klasy, ale niewiele mnie to obchodziło. „Biuletyn Informacyjny” podawał, że Armia Czerwona podeszła pod Kowel i walczy ramię w ramię z 27. Wołyńską Dywizją Piechoty AK. Nie było dnia, aby jakiś oddział nie przewijał się przez majątek. Zabierali, co tylko się dało: bydło, zboże, konie, uprząż. W połowie maja do wujka Teśka przyjechał Bronek, syn dziadka Szwai i pani Rozalii. Nie widziałem go od maja 1935 roku. Starszy ode mnie o trzy lata, nosił dziwny, szaro-czarny mundur. Uciekł z niemieckiego Baudienstu. Ich obóz pod Częstochową pilnie strzeżony przez Wehrmacht został pewnej nocy rozbity przez oddział AK; Niemców rozstrzelano, a dwustu junaków uciekło. Nim się połapali i zaczęli szukać tych swoich oswobodzicieli, aby się do nich przyłączyć, nikogo już nie znaleźli. Bronek podjął, więc nielegalny marsz spod Częstochowy nad Wisłę. Przypadkowymi podwodami, trochę na gapę koleją, ale przede wszystkim pieszo, szedł wytrwale na wschód. Nie miał, w co się przebrać, a mundur niemiecki o mało go nie zaprowadził do piachu, gdy raz pod Radomskiem wpadł w ręce leśnego oddziału. Wreszcie zmęczony, chory, dobił do Sichowa. Chciał do lasu, ale wujek Tesiek powiedział: - Jeszcze nie czas. Jak przyjdzie odpowiedni moment, sam ci to załatwię. - Mnie też tak obiecuje - burczałem. - Jak tylko trochę ozdrowieję, to prysnę sam - odgrażał się Bronek. Ta sprawa nie ma przyszłości uświadamiałem go. Tu w trzy dni wszyscy będą wiedzieli, żeś brat wujka. A on jest tak dobrze ze wszystkimi tutejszymi dowódcami, że bez jego zgody nikt cię nie weźmie. - No, więc, co robić? - pytał zniecierpliwiony Bronek. - Może coś wymyślę - odpowiadałem dość tajemniczo. Miałem już od dawna tajemny zamysł. Podsunął mi to Czesiek, zanim zniknął. Trzeba poczekać, aż Rosjanie podejdą bliżej, choćby na Lubelszczyznę, wtedy tamtejsze oddziały partyzanckie AK, chcąc nadal walczyć z Niemcami, przejdą zza Wisły na tę stronę. Tylko tacy mogą mnie przyjąć. „Ale dodaj sobie ze dwa lata” doradzał Czesiek, choć sam nie wierzył, że takiej jak ja chudzinie mogłoby to cokolwiek pomóc. W początku czerwca gruchnęły nowe wiadomości, tym razem z daleka. Radio podało, a słuchano go tu już bez specjalnego skrępowania, że po gigantycznych przygotowaniach alianci wylądowali we Francji, tworząc wreszcie z dawna oczekiwany drugi front. Zaczął się okres wykańczania Niemiec teraz tylko było zagadką, kto pierwszy dotrze do Sichowa, Amerykanie czy Rosjanie. Ci ostatni mieli bliżej, ale też Niemcy rzucali na wschód wszystkie siły, aby wzmocnić rozpaczliwą obronę. Stare oddziały partyzanckie obrastały w siłę, jak grzyby po deszczu powstawały nowe. Zaczęło się jednak dokoła zagęszczać od oddziałów niemieckich. Najpierw ciągnęły nawet bocznymi drogami, przez Rytwiany, Połaniec wozy taborowe, wyładowane po brzegi walizami, zrabowanym dobrem. Otaczali je liczni własowcy na koniach. [Kolaborujące z Niemcami oddziały sformowane z jeńców sowieckich - od nazwiska gen. Własowa] To wycofywała się ze Wschodu administracja okupacyjna, treuhanderzy [Powiernicy, zarządcy - dokładne tłumaczenie: „wierne ręce” i komisarze zza Buga. Coraz więcej niemieckich załóg kwaterowało w majątkach. Poligon doświadczalny za Wisłą pracował pełną parą, co potęgowało jeszcze bardziej wrażenie grozy. Teraz już głośno mówiono, dokoła, że to niemiecka broń rakietowa. Pod koniec czerwca „Jędrusie” stoczyli z Niemcami walkę w Osieku. W biały dzień obiegli miasteczko, w którym stacjonowały duże siły przejeżdżających żandarmów, i gdyby nie odsiecz, wytłukliby ich tam do nogi. Nadszedł upalny lipiec. Razem z Bronkiem już nie wytrzymywaliśmy biernego oczekiwania. Wujek mówił, że jeszcze nie czas, a my się zżymaliśmy, że chcą nas zatrzymać wyłącznie na defiladę zwycięstwa. Czesiek nie dawał znaku życia. „Józef", do którego się odwołałem, powiedział twardo: - Nie tylko nie pomogę, ale jeżeli tylko będę mógł, nawet przeszkodzę. Partyzantka to nie ochronka. Zresztą pełnisz ważną służbę. Rosjanie wchodzili już na ziemie polskie szerokim frontem. Zaczęły się walki o Wilno; gdzieś w okolicach Gór Świętokrzyskich wylądował na spadochronach duży oddział berlingowców, jak ich nazywano, którzy występowali tu jako „Brygada Grunwald”. Zewsząd dochodziły odgłosy walki. Oprócz coraz bardziej ruchliwych oddziałów AK, na wsiach pojawiały się wyposażone w dotąd zakopaną broń Bataliony Chłopskie, docierały wieści z ośrodków przemysłowych, z Ostrowca, że działa, choć często w wątpliwych, nawet bratobójczych akcjach Armia Ludowa. Czesiek Banaszak nie dawał znaku życia, ale na kilka dni wpadł na przepustkę do Sichowa jego brat, Kazik obecnie „Wiewiórka”. Opowieściom znów nie było końca, a Bronek i ja słuchaliśmy tego z szeroko otwartymi oczyma. Od dwóch tygodni „Jędrusie” mieli nową, zrzutową broń: trzy piąty, czyli angielskie rusznice przeciwpancerne; pięć brenów erkaemów ze śmiesznie sterczącymi do góry półokrągłymi magazynkami; kilkanaście stenów topornie wykonanych automatów, ale idealnych do partyzanckiego życia, bo nigdy nie zacinających się, oraz gamony. Takich granatów nikt jeszcze nie widział. Były to zwyczajne woreczki z brezentu wypełnione plastelinopodobną miękką, szarą masą, w którą należało wcisnąć mały kalamarzyk, wypuszczając na zewnątrz kawałek tasiemki. Wystarczyło tylko szarpnąć tasiemkę, rzucić... i kryj się, kto w Boga wierzy. Wybuchający gamoń raził nie odłamkami, a podmuchem powietrza o tak strasznej sile, że w promieniu kilku metrów obdzierał drzewa z kory. W końcu lipca radio podało, że Armia Czerwona zajęła Lublin i zbliża się do Wisły. Oddziały akowskie zaczęły koncentrować swoje siły. l sierpnia rano przez nasz majątek przejechały posuwające się od Wisły za zachód dwa czołgi z czerwonymi gwiazdami oraz prowadzone przez krasnoarmiejców dwie ciężarówki wypełnione pijanymi, świetnie uzbrojonymi partyzantami AL od Maślanki. Przemknęli, zniknęli i gdyby nie tuman kurzu, mogło by się wydawać, że to sen. Po kilku godzinach wrócili, zatrzymali się przy dworskiej studni, myli się, pili i opowiadali. Dojechali bez żadnych przeszkód aż do Miechowa i mogli jechać dalej, „w Berlin” jak się chwalili, ale z obawy, że zabraknie paliwa, zawrócili. Nie było jednak czasu zachłystywać się ich sukcesami, jako że tuż obok rozgrywał się prawdziwy dramat. Na naszych oczach nad niedalekim Staszowem niemieckie bombowce kręciły spirale i co chwila dawały nurka, zrzucając bomby na ogarnięte walką miasteczko. Bo oto, gdy jedne wozy pancerne z czerwoną gwiazdą wyprawiły się w daleki rajd pod Miechów, druga grupa sowieckich czołgów, wspomagana przez oddziały AK, uderzyła na broniących się zaciekle w Staszowie Niemców. W nocy usłyszeliśmy przez radio angielskie, że w Warszawie wybuchło powstanie. Przez najbliższe trzy dni znajdowaliśmy się na ziemi niczyjej. Ale taki stan nie mógł trwać wiecznie. Czwartego dnia od Wisły nadciągnęły setki sowieckich czołgów. Jednak droga na zachód została już zablokowana przez Niemców ściąganymi na gwałt dywizjami pancernymi. Wieczorem przez Sichów przewaliła się tym razem na wschód pierwsza fala uchodźców z Kurozwęk i okolicy, gdzie trwało od kilkunastu godzin potężne starcie pancerne. W tym okresie Sandomierszczyzna stała się miejscem zaciętych i ciężkich bojów. Utworzony tu Przyczółek Baranowski, zwany także Sandomierskim, stanowił przez ponad pół roku jeden z najważniejszych odcinków walk na froncie wschodnim. Sowieci bowiem za wszelką cenę usiłowali utrzymać ten tak łatwo zdobyty kapitalny punkt zaczepienia na lewym brzegu Wisły, zaś Niemcy stawali na głowie, aby napra wić horrendalne zaniedbanie i zepchnąć Armię Czerwoną z Przyczółka, póki jeszcze nie okrzepła, nie zapuściła korzeni, nie okopała się, nie ściągnęła zaopatrzenia. Tak, więc, to wspaniałe miejsce, sielsko dotąd spokojne, idealna okolica do two rzenia lokalnych partyzanckich republik, stało się w ciągu kilku dni miejscem dla nich najgorszym. Tam gdzie teraz bez przerwy walczyły z sobą pancerne dywizje, słabo uzbrojone i wyszkolone oddziały partyzanckie były skazane na zagładę. Wydano, więc rozkazy, aby póki jeszcze można przemieścić się na zachód, na tyły niemieckiego frontu, w rejon Gór Świętokrzyskich. Tak się też stało. Poszli inni, poszli też „Jędrusie”. Skończył się mój i Bronka sen o mołojeckiej sławie. Mama cały czas pilnowała, abyśmy nie poszli w ślad za naszą wojną, ale nie potrzebowaliśmy tego robić. Wojna sama i to w najokropniejszej postaci wróciła do nas niebawem. Na razie jednak cieszyliśmy się nowościami. W pałacu zakwaterowano jakąś fron tową czołówkę filmową i gdy tylko zapadał zmierzch, na ekranie rozwieszonym między parkowymi drzewami i osłoniętym z boków, góry i dołu specjalnymi przesłonami, wyświetlano najpierw wiadomości z frontów, a potem, aż do późnego wieczora, ciągle te same filmy Głośniki ryczały, aparatura terkotała, słowem działo się dużo i za darmo. Nie było jednak dnia, aby z którejś strony nie odzywał się nagle zatrwożony krzyk: - Rama! Rama! Natychmiast gasło światło, cichła aparatura i wszyscy pierzchali, gdzie pieprz rośnie. Niemiecką maszyną zwiadowczą w strefie frontu był wtedy pokraczny Storch prymitywny, ale bardzo niebezpieczny samolocik. „Ramą” zaś nazywali Rosjanie dwukadłubowy samolot rozpoznawczy Focke-Wulf 189. Właśnie te kadłuby oraz płaty skrzydeł i usterzenie ogona oglądane z dołu, czyniły go podobnym do ramy obrazu. Okrzyk „rama” stał się hasłem alarmowym odnoszącym się do każdego nadlatującego samolotu. Storch, nie za głośny, o niewielkiej szybkości i pokaźnym udźwigu małych bomb, potrafił dosłownie wisieć w powietrzu i czatować wła śnie na takie zgrupowania ludzi, jak w czasie projekcji filmów. Dlatego też dwóch obserwatorów zawsze lokowało się z dala od filmowego zgiełku i pilnie nadsłuchiwało, czy nie zbliża się „rama”. Po tygodniu walk typu rozpoznawczego na froncie, kanonada artyleryjska wyraźnie się nasiliła. Co chwila w pobliżu majątku wybuchały armatnie pociski i dochodził jazgot broni maszynowej. Było jasne, że Rosjanie się cofają. Rozstrzygnięcia oczekiwaliśmy tej nocy. Nic, więc dziwnego, że nikt nie spał. Siedzieliśmy wszyscy na strychu naszego domu, który był najwyższym punktem w okolicy. Przed oczyma jak w teatrze mieliśmy lekko wklęsłą scenę o szerokości kilku kilome trów, kończącą się na nizińskim lesie. A noc była cudowna, widna, z pełnią księżyca. Koło północy z lasu zaczęły wypełzać cofające się, ogarnięte paniką, zdziesiątkowane i rozstrzeliwane przez niemiecką artylerię sowieckie czołgi. Co chwila któryś wybuchał jaskrawym ogniem oświetlając dodatkowo okrutne, ale także piękne widowisko. Tuż za czołgami sowieckimi sunęły przytłaczającą masą niemieckie siły pancerne, w większości groźne „Tygrysy”. Przewaga Niemców była tak wielka, że los tego starcia wydawał się przesądzony. Naraz, gdy pierwsze rosyjskie wozy pancerne dojeżdżały już do naszych zabu dowań gospodarczych, a niemieckie wypełniły prawie całe pole, z głośnym wizgiem silników wjechały na teren majątku trzy wielkie ciężarówki okryte brezentem. To co się teraz wydarzyło, trwało dosłownie kilka minut. Tych kilka minut jednak miało zadecydować o utrzymaniu lub utracie Baranowskiego Przyczółka. Obsługa ciężarówek zdarła ze skrzyń brezent, błyskawicznie wycelowała w "Tygrysy" dziesiątki sprzężonych prowadnic szynowych i... świat się zawalił. Jeden olbrzymi błysk, ogniste węże pędzące ze straszliwym gwizdem ku niemieckim czołgom, oślepiające wybuchy, wszystko to trwało jedną chwilę. I jeszcze na polu wybuchały ostatnie rakiety katiusz, a już kierowcy ciężarówek zapuszczali silniki i szybko odjeżdżali, aby umknąć przed ogniem niemieckiej artylerii. Rzeczywiście udało im się to w ostatniej chwili, bo ledwo odjechali, na majątek spadła lawina ognia. Na szczęście Niemcy bili za krótko, my jednak do rana przesiedzieliśmy w piwnicy. Rano poszliśmy na pobojowisko. Niektóre z kilkunastu zniszczonych czołgów jeszcze się dopalały. Sowieci uwijali się wśród nich, polując na „trofiejn.” [wojenna zdobycz] Mówiono potem, że był to jeden z niewielu ataków rakietowych, przeprowadzonych na ziemi polskiej i jedyny z użyciem ładunków fosforowo-termitowych, które wybuchając, wyzwalały niewiarygodnie wysoką temperaturę. Na własne oczy widziałem później wokół trafionych czołgów duże kręgi piasku stopionego na szkło, włazy zaklinowane nadtopionym metalem i zmniejszone o połowę, pomarszczone jak u indiańskich mumii, upieczone twarze żołnierzy z niemieckich załóg. Tak zakończyły się zmagania o przyczółek. Ustabilizowały one front w tym miejscu na pięć miesięcy, aż do styczniowej ofensywy. My, cywile, byliśmy tu zawadą dla dziesiątków tysięcy zgromadzonych żołnierzy sowieckich. Wujek z Bronkiem pozostali jeszcze jakiś czas na miejscu, ale nas przesiedlono prawie nad samą Wisłę, do Turska Wielkiego, gdzie na jednym sienniku wśród myszy, szczurów, pluskiew, pcheł i wszy przekoczowaliśmy z trudem do połowy listopada. Pogoda się zdecydowanie zmieniła, a raczej ustaliła deszcz lał bez przerwy. W tej sytuacji ojciec postanowił szukać oparcia u swego grodzieckiego przyjaciela z dzieciństwa, pana Zimnego. Należał on jeszcze przed wojną do aktywnych lewicowców i do czerwca 1941 roku, gdy Sowiety należały do sojuszników III Rzeszy, nie był niepokojony przez Niemców, ale później, kiedy Hitler uderzył na wschód, pan Zimny chyłkiem opuścił Grodziec i zatarł za sobą ślady. Teraz okazało się, że mieszka w Stalowej Woli wraz z żoną i synem, moim rówieśnikiem Jurkiem. Wyraził gotowość przygarnięcia nas na jakiś czas, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Niestety, aby dostać się z przyczółka na drugą stronę Wisły, trzeba było uzyskać przepustkę od sowieckiego komendanta wojennego. A przy staraniu się o nią lub przy samym przekraczaniu Wisły zdarzały się różne rzeczy. Jako „bietoruczka” mogli ojca zgarnąć i wywieźć nie wiadomo dokąd, mogli go wcielić do armii Berlinga wszak przy totalnej mobilizacji jego rocznik też podlegał poborowi, ja mogłem im się wydać niezbyt potulny i dla przytarcia rogów uzyskać „skierowanie na trzyletni pobyt w ośrodku reedukacyjnym” w jakimś Norylsku czy Magadanie. Takie przypadki były na porządku dziennym. Nas to jednak na szczęście ominęło. W połowie listopada mama wy dębiła przepustkę przez Wisłę od rosyjskiego komendanta z Rytwian. Przeprawy na drugą stronę Wisły nie zapomnę do końca życia. Było to pierwsze nasze zderzenie z nachalną propagandą sowiecką. W sierpniu, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Sichowie, stał tam front i rządził się swoimi prawami. Ale tu było już zaplecze. W strugach zacinającego, zimnego deszczu szliśmy ku przerzuconemu przez wezbraną rzekę mostowi pontonowemu. Prowadząca przez rżysko droga wryte na pół metra w ziemię, wypełnione wodą koleiny, utwardzone byle jak grubymi pniami drzew biegła fantazyjnymi meandrami. Oprócz naszej trójki, aż po hory zont, ani żywej duszy. W nadbrzeżnych chaszczach i zaroślach z całą pewnością kryły się świetnie zamaskowane załogi bardzo licznych baterii sowieckiej artylerii przeciwlotniczej, ale niczym nie zdradzały swej obecności. Wprawdzie panował całkowity zastój w działaniach bojowych, jednak setki lejów po bombach, którymi jak makiem usiana była nasza droga, świadczyły, że spokój to tylko pozorny. Ta pusta pożal się Boże promenada była obrzeżona po obu stronach istną palisadą masztów i rusztowań, z których patrzyły na nas olbrzymie, zapłakane od deszczu twarze towarzysza Stalina w stu ujęciach oraz wielu marszałków i gienierałów, gierojew Sowietskogo Sojuza. Olbrzymie hasła i cytaty wzywały do marszu na Berlin, dobicia faszystowskiego gada w jego wrażym gnieździe, przekraczania planów produkcyjnych. Inne głosiły bohaterstwo i kulturę sowieckiego narodu (o tym ostatnim mieliśmy się już wkrótce przekonać). Gigantofony ryczały marszami i czastuszkami, a wokół „Lenina wiecznie żywego” migały światełka. Sceneria niczym w lunaparku. I cała ta „beczka śmiechu” ciągnąca się ładnych kilka kilometrów, była przeznaczona dla nas, wyłącznie dla nas, trojga zmęczonych, zmokniętych i zziębniętych ludzi. A już w zupełne osłupienie wprawiło nas spotkanie z wartownikiem na moście, przemokniętym, złym, ale sprawującym na swój sposób władzę. Zbliżaliśmy się do niego wyposażeni w dokument wystawiony było, nie było przez pułkownika, do gabinetu, którego czekało się trzy dni w kolejce, a tymczasem czubaryk na moście nawet nie spojrzał na papier, tylko zapytał gniewnie ojca: - Na chuj mienia twój propusk? [przepustka] Wodku imiejesz? Mama na szczęście miała. Wziął, odbił, pociągnął, a potem popatrzył na nas ciągle stojących. - Zaczom żdiotie? Iditie k czortu! [na co czekacie, idźcie do diabła] I tak znaleźliśmy się w objęciach wielkiego brata na czterdzieści pięć lat. Z trzech miesięcy naszego pobytu w Stalowej Woli nie za wiele pamiętam. Długo nie mogłem nasycić się ciepłem w nagrzanym przecież domu i marzyłem, aby chociaż przez jeden dzień świeciło słońce. Mieszkanie, z dostępem do łazienki i wanny o każdej porze dnia i nocy było, po koszmarnym pobycie w Tursku, rajem na ziemi, a państwo Zimni, na przekór swemu nazwisku, przyjęli nas nadzwyczaj ciepło i serdecznie, odstępując jeden z trzech pokoi. Ojca Jurka nigdy nie było w domu, gdyż jako pełnomocnik do spraw reformy rolnej całe tygodnie spędzał na wyjazdach. A każdy wyjazd zamieniał się w loterię: wróci, czy nie wróci. Pełnomocnicy byli, bowiem wyjątkowo bezlitośnie tropieni i likwidowani przez przeciwników prymitywnej i brutalnie przeprowadzanej reformy. Mama, znając opinię ojca w tej materii, bała się dyskusji politycznych między obu panami, ale oni znali się tak długo i tak dobrze, że przy całej różnicy zdań nigdy nie dochodziło między nimi do scysji. To nie znaczy, iż do takich sytuacji w ogóle w domu nie dochodziło. Dochodziło, i to często. Ale oponentem pana Zimnego nie był wcale mój ojciec, tylko jego własny syn, Jurek. I później, w miarę upływu lat, im głębiej „szliśmy” w realny socjalizm, tym radykalniej Jurek przeciw stawiał się ojcu. Dwa miesiące przed naszym przyjazdem rozpoczął się w gimnazjum w Stalowej Woli pierwszy powojenny rok szkolny. Nie uwzględniono tu jednak moich zaświad czeń korepetycyjnych z Sichowa i musiałem zacząć znów od drugiej klasy. Mamę to bardzo zmartwiło, mnie jednak było wszystko jedno, ciągle, bowiem błądziłem myślami po przyczółku lub po Włoszczowskiem, gdzie nadal walczyli „Jędrusie”. Za sprawą jednego z nauczycieli, harcmistrza Włodka, powstała przy gimna zjum drużyna harcerska. I choć różnie wtedy mówiono o tym nowym harcerstwie, obaj z Jurkiem znaleźliśmy się w niej. Skończyłem kurs zastępowych, a w grudniu był bieg na stopień wywiadowcy, podczas którego zdobyłem prawo do noszenia srebrnej lilijki nabitej na krzyżu. Słowem, powoli wchodziłem w normalność. Spośród wielu doskwierających nam udręk, dwie odczuwaliśmy szczególnie dotkliwie. Pierwszą był głód, drugą niepokój o losy najbliższych. Myślę, że właśnie ten niepokój, a nie ponowne zbliżenie się do wielkiego wprawdzie, ale znakomicie, nowocześnie zabezpieczonego przed emisją szkodliwych pyłów przemysłu Stalowej Woli, stał się powodem pogorszenia stanu zdrowia mamy. Bo choć życie w okupowanym kraju obfitowało codziennie w szereg sytuacji stresowych, mama dotąd znosiła to dość dobrze. Bardzo sporadyczna, ale jednak utrzymywana korespondencja z babcią i Teśkiem podnosiła ją na duchu. Teraz byliśmy odcięci od Grodźca linią frontu i pozbawieni możliwości listownych kontaktów. Odporność mamy wyraźnie się kończyła. Jeżeli zaś chodzi o korespondencję z rodziną po naszej stronie frontu, to działo się tam coś dziwnego. Dwa listy, jakie ojciec wysłał ze Stalowej Woli do Kowerdów jeden do Herbowa, drugi na adres Tymoszuków w Białej Podlaskiej pozostały bez odpowiedzi. To milczenie nasuwało najgorsze przypuszczenia. Choćby ze względu na pokrewieństwo z Borysem. Dlatego też list od ciotki Heluni, dość tajemniczy, który nadszedł w początku grudnia, czytaliśmy z wielkim zainteresowaniem. Z jego treści listu wyraźnie wynikało, iż pierwszego listu od taty wujostwo nie otrzymali. Ciotka informowała, że akurat wpadła na dwa dni do Białej Podlaskiej, do „Kumciowej” i dzięki temu mogła wysłać list do nas. Pisała, że nas do siebie zaprosić nie może, ponieważ u nich w leśniczówce jest ścisk pięciokrotnie większy, niż był poprzednio. Jeżeli jednak mamy kłopoty z wyżywieniem, to powinniśmy na krótko przyjechać, zawsze coś się do zabrania znajdzie. I żeby raczej nie pisać, bo listy mogą nie dochodzić. A prócz tego wszyscy zdrowi i jest względnie normalnie. Teraz dopiero zaczęliśmy zachodzić w głowę, co oznaczają te niedopowiedzenia. Tata, oczywiście, chciał natychmiast jechać, aby zobaczyć, co dzieje się w Horbowie, a przy okazji przywieźć przed świętami nieco żywności. Wprawdzie państwo Zimni dzielili się z nami, czym tylko mogli, ale sami mieli niewiele. Mama jednak stwierdziła, że ojciec sam jechać nie może, ona z nim ze względu na stan zdrowia także nie, a ja nie powinienem przerywać szkoły, należy, więc poczekać półtora tygodnia, gdy zaczną się ferie świąteczne. Tylko, jak się tam dostać? Pociągi osobowe kursowały, bowiem bardzo rzadko i nieregularnie, zaś z sowieckiego transportu wojskowego lepiej było nie korzystać. Pod koniec drugiej dekady grudnia wyjechaliśmy po południu z Rozwadowa właśnie sowieckim transportem idącym na wschód, podobno przez Lublin. Dzięki półlitrówce „wsio było spakojno i kulturo”. [wszystko odbyło się spokojnie i kulturalnie] Deszcz lał bez przerwy, by pod Lublinem przejść w zawieję śnieżną. Wprawdzie włożyliśmy na siebie wszystko, co mieliśmy najcieplejszego, ale u ojca oznaczało to podszytą wiatrem jesionkę oraz półbuty, u mnie zaś mniej więcej tak samo „ciepłą” kurtkę. W Lublinie panował trzaskający mróz, zarówno na dworze, jak i w poczekalni dworcowej, pozbawionej większości szyb. A na pociąg do Brześcia przez Łuków i Białą trzeba było czekać ponad pięć godzin. Spędziliśmy tam koszmarną noc zajęci podskakiwaniem, tupaniem, rozcieraniem pleców i staniem na zmianę w kolejce do bufetu po zabarwiony palonym karmelem „kipiatok”. Z tej nocy zapamiętałem jeszcze jedno rozplakatowane na dworcowej ścianie zarządzenie podpisane przez komendanta wojennego miasta Lublina, majora Dorosiewicza. Było to kolejne, co prawda krótkotrwałe wcielenie „Dziekana”, którego mieliśmy okazję poznać w Sichowie, kiedy złożył wujkowi niespodziewaną wizytę w święta. Cóż, świat jest mały. Szturm o bladym świcie na pociąg do Białej pozbawił nas wszelkich złudzeń. Do wagonów mimo dantejskich scen, głośnych płaczów, przekleństw i walki wręcz nie dostała się nawet połowa chętnych. Wśród tłumu obładowanych walizami i tobołami ludzi, którzy zostali na peronie, musieliśmy obaj z ojcem, z naszymi pustymi plecakami wyglądać po prostu śmiesznie i chyba nieco podejrzanie. Nie była to widać tylko nasza opinia, bowiem w pewnej chwili wyrósł przed nami patrol. I to dość dziwny, bo nie żołnierski, a oficerski: major i porucznik, którzy miast kufajek, walonek i czap z nausznikami, mieli gołe głowy i dość porządne szynele zarzucone tylko na ramiona. Zostaliśmy wylegitymowani, wypytani: kto, skąd, dokąd, po co i dlaczego, a potem major przejechał dłonią, niby niechcący, po moim sflaczałym plecaku. Na nikły dźwięk flaszek na dnie, wyraźnie się ożywił. - Znaczysia, wódka u was jest [znaczy wódkę macie] - stwierdził konspiracyjnym szeptem, niż zapytał. - No, kanieczno [oczywiście] - odpowiedziałem przeciągając słowo „ka-niecz-no” w podsłuchany knajacki sposób. - Wot, spaśli siebia i nas {uratowaliście nas i siebie] - zawyrokował major. - Dawaj, po kaniam, pąjechali. Wy s nam. [W konie, jedziemy. Wy z nami.] Rozgarnął tłum i do jedynego przestronnego przedziału pomaszerowaliśmy gęsiego, w bardzo groźnie wyglądającym porządku: major, tata, ja i porucznik z ręką na uchwycie nagana przy pasie. Ludzie odprowadzali nas współczującymi spojrzeniami, a my nie bardzo wiedzieliśmy, czy jest aż tak źle, jak sądzą ludzie, czy aż tak dobrze, jak my przypuszczamy. Przedział był prawie pusty. Siedział w nim pułkownik z dwoma umundurowanymi „Marusiami”, a w przejściu z obu stron dwaj bojcy z trudem powstrzymywali napierający tłum. Ledwo pociąg ruszył, zaczęło się ostre pijaństwo, wprost z butelek, według normy zaznaczanej paznokciem. Zakąską była „swinaja suszonka”, doskonała amerykańska konserwa wojskowa, nadziewana kawałkami na jeden krążący nóż. „Marusie” atakowały butelki z jeszcze większą zaciekłością niż oficerowie, ja się wybroniłem od picia zaniżonym do piętnastu lat wiekiem, ale tata ten przysięgły abstynent przepadł. Musiał im dotrzymywać kroku, aby mnie dali spokój. Ostatnie, co zapamiętałem przed zaśnięciem, to natarczywe namowy pułkownika, aby ojciec wstąpił wraz ze mną do armii Berlinga. Obudziłem się, gdy za oknami było już całkiem jasno. W przedziale panował zaduch i smród, a ojciec dość niemrawo się ubierał. Dojeżdżaliśmy do Białej. Oficerowie bardzo serdecznie się z nami żegnali, z ojcem „na karpia”, a pułkownik w rozchełstanej koszuli darł się jeszcze przez okno za nami: - Zygmunt Antonowicz! Do wstrieczi [spotkania] w jobanom Bieriinie. Mróz ogarnął nas z taką siłą, że mnie przewiało momentalnie, a tata w jednej chwili prawie wytrzeźwiał. I zaraz pojawiły się poważne wątpliwości, czy przy tak wielkim chłodzie i porywistym wietrze damy radę pieszo pokonać osiemnaście kilometrów po wyślizganej szosie, biegnącej przeważnie otwartym polem. Z trudem udało mi się namówić ojca do odwiedzenia Tymoszuków, spodziewając się od nich dowiedzieć czegoś o Horbowie i Kowerdach. Liczyłem przy tym na szklankę gorącej herbaty i możliwość pożyczenia ciepłej odzieży. Tata początkowo się opierał, uważa jąc to za stratę czasu, bowiem nasz plan zakładał, że jutro rano ruszymy w powrotną drogę, aby zdążyć do domu na Wigilię. Niestety, mój pomysł okazał się niewypałem. Mieszkanie „Kumciów” zastaliśmy zamknięte, a uczynni sąsiedzi poinformowali nas, że panie T. wyjechały kilka dni temu, nie wiadomo gdzie i nie zostawiły wiadomości, kiedy wrócą. Owszem, poczęstowali herbatą, ale więcej pomóc nie mogli. Nasz pieszy marsz do Zalesia uważali w tych warunkach za wariactwo, zaś korzystanie z sowieckich "okazji" samochodowych zdecydowanie odradzali z powodu częstych przypadków rabunku, niekiedy nawet morderstw. Ale ojciec się uparł, że pójdziemy, a gdybym się wahał, to pójdzie sam. O tym, oczywiście, nie mogło być także mowy. Utargowałem tylko tyle, że kiedy tata pił drugą herbatę, wybiegłem do najbliższej budki i wykupiłem wszystkie gazety, jakie tam jeszcze były. Nie zapomnę miny kioskarza, gdy zgarniałem wszystko, co było na ladzie, z rosyjską prasą włącznie. W domu gościnnych sąsiadów „Kumciów” rozebrałem się do bielizny i owinąłem dość szczelnie jedną warstwą gazet, a po włożeniu swetra, pod kurtką zrobiłem drugą warstwę. Szeleściłem podejrzanie przy każdym kroku, ale liczyłem na to, że będzie mi cieplej. Przy próbie takiego „ocieplenia” taty napotkałem znów jego opór. Oświadczył mi krótko: - Nie dam z siebie zrobić chochoła, a szczególnie kukły wypchanej sowiecką gadzinówką. Byłem zrozpaczony, bo wiedziałem, że w tym stanie fizycznym, w jesiennym raczej ubraniu, nie ujdzie nawet dwóch kilometrów. A papa zachowywał się jak uparty osioł. Doprowadziło mnie to do szewskiej pasji, więc gdy znów wspomniał o kukle wypchanej sowieckimi gadzinówkami, z całą świadomością, że bardzo go krzywdzę, powiedziałem półgłosem, tak, że tylko on to usłyszał: - Skoro nie przeszkadzało ci pić z sowieckimi żołdakami wódę, fundować im buźkę, umawiać się „do wstrieczi w Bierlinie”, to nie przesadzaj z tym wstrętem do gadzinówki. W ojca jakby piorun strzelił. Stał bez słowa, gdy ja opatulałem go gazetami i tylko łzy mu ciekły po twarzy. Nie protestował nawet wtedy, gdy obwiązałem mu jednemu z najelegantszych mężczyzn, jakich znałem szalikiem głowę wraz z uszami i potem dopiero nacisnąłem kapelusz. Dokąd byliśmy między domami, wiatr i mróz nie dokuczały aż tak bardzo, ale po wyjściu z miasta chyba i tata uświadomił sobie, jak idiotyczny jest pomysł pieszego marszu do Zalesia. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że teraz żadna perswazja nie poskutkuje i raczej umrze, niż wróci do Białej. Od czasu do czasu mijały nas samochody, prawie wszystkie wojskowe, ale pomny ostrzeżeń, nawet nie próbo wałem ich zatrzymywać. Szedłem z lekkim wyprzedzeniem, aby dyktować tempo, a także osłaniać ojca od czołowego wiatru, ale prawdę mówiąc nie miałem odwagi popatrzeć mu w oczy. Przecież wiedziałem i on też wiedział, że ja wiedziałem o tym, iż nigdy wódki nie wziął do ust i pił z Sowietami tylko, dlatego, aby mnie dali spokój, nie obrazili się, że "polski pan" nimi gardzi i nie wyrzucili nas z pociągu w kopny śnieg. Ale wiedziałem również, że muszę zrobić wszystko, aby on wyruszył w tę szaleńczą eskapadę jako tako opatulony. Uszliśmy nie więcej niż cztery kilometry. Cały czas rozcierałem sobie twarz, bo szalik ciągle gdzieś się zsuwał. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że skrzypią tylko moje buty, że trzeszczą tylko „moje” zamarznięte gazety, słowem, że idę sam. Obejrzałem się i zobaczyłem tatę siedzącego na słupku drogowym z głową pod partą rękami. Wyglądał tak, jakby drzemał. Pędem wróciłem. Ojciec niezdarnie próbował wstać, ale przy pierwszym zamiarze zwalił się na ziemię. Sytuacja stała się bardzo niebezpieczna. Złapałem ojca pod pachy i jakimś nie ludzkim wysiłkiem postawiłem na nogi. A potem zacząłem dosłownie wlec go za sobą. Szarpnął się raz i drugi, ale naraz zrezygnował z oporu i próbował niezdarnie biec. A ja nadawałem tempo coraz szybsze, bo musiałem go jakoś rozgrzać. Oglądałem się przy każdym słupku za siebie i gdy tylko widziałem śniegowy tuman na szosie, sadzałem tatę i zaczynałem rozpaczliwie machać rękami. Ale samochody mijały nas, nawet nie zwalniając. Wtem któryś z kolei przyhamował i balansując na lodzie jezdni, stanął. - Kuda? [dokąd] - wrzasnął do mnie z szoferki jakiś oficer. - Do Zalesia. - No, dawaj. Tolko bystro. [chodź, tylko szybko] Złapałem ojca pod pachy, dowlokłem do skrzyni i zacząłem go windować w górę, pełen rozpaczy w sercu na samą myśl, że to za długo trwa, że tamci się zniecierpliwią, odjadą i zostawią nas na szosie, już bez żadnej szansy na ratunek. Ale tata zdał sobie widać również sprawę z tej jedynej, niepowtarzalnej okazji, bo resztką sił wgramolił się na burtę i z hukiem przewinął na drugą stronę. Wskoczyłem za nim, gdy ciężarówka już jechała. Ojciec leżał na ośnieżonej plandece i nie ruszał się. Twarz miał białą. Zgarnąłem śniegu, ile się tylko dało, i zacząłem nacierać mu nos, policzki, brodę. Robiłem to bez pardonu, co kwitował coraz głośniejszymi jękami. A ciężarówka gnała po oblodzonej jezdni jak oszalała. Bałem się zdjąć tacie buty i nacierać stopy, bo Zalesię było tuż, tuż. Zaraz też mignęła mi czerwień dachówki na urzędzie gminnym, następnie bar Melaniuków, więc zacząłem walić w dach szoferki. - Gdie tiebia nużno? - [gdzie potrzenujesz - Do leśniczówki Horbów. Tam na prawo. - Nu i haraszo. My toże tam jediem.[dobrze, my także tam jedziemy] Rzeczywiście, skręciliśmy w prawo. Radość w jednej chwili zmieszała się z nie pokojem. Dobrze wprawdzie, że podwiozą pod sam dom, ale dlaczego ta trudna ongiś do pokonania przy najmniejszym opadzie dróżka, dziś, w czasie takiej zadymki, jest tak wspaniale przetarta? Po skręceniu w bramę, niepokój przerodził się w przerażenie. Po podwórzu kręciła się masa żołnierstwa. W otwartych drzwiach stodoły widoczne były jakieś ciężarówki. Gdy stanęliśmy i szykowałem się do zeskoczenia, z domu wyszła ciotka w kożuchu i chuście. Jednocześnie oficer krzyknął: - Pani Gielena, ja wam gastiej priwioz! [Pani Heleno, przywiozłem gości] Dopiero wtedy ciotka mnie poznała. Po półgodzinie wszystko jakoś wróciło do względnej normalności. W sypialni wujków gnieździliśmy się teraz w pięcioro: jedno z małżeńskich łóżek przypadło gorączkującemu, półprzytomnemu tacie, drugie zajmowali wujostwo, zaś Wikta i ja mieliśmy spać na rozesłanej na podłodze słomie. Gdy ojciec, napojony sokami i naparami z ziół oraz podreperowany zastrzykami wojskowego wracza [lekarza] zasnął, ciotka wysłała do jadalni Wiktę, aby uważała, czy kto nie podsłuchuje, a wujostwo i ja obsiedliśmy drugie łóżko i zaczęła się narada wojenna. Mimo iż od naszego stąd wyjazdu minął zaledwie rok, było o czym rozmawiać. Wypytywali mnie na wyrywki, a ja starałem się odpowiadać krótko, aby jak najszybciej dojść do momentu, w którym zmienimy się rolami. Całą wyprawę tutaj musiałem jednak zrelacjonować z wszelkimi detalami. Gdy zaś doszedłem do „naszej” popijawy z oficerami w pociągu, wujek aż powstał z wrażenia. - To dla mnie nie do pojęcia. Zygmek z sowieckim pułkownikiem wódkę pije - powtarzał co chwila, kręcąc z niedowierzaniem głową. Wreszcie ja zamieniłem się w słuchacza. Wejście sowietów przed pół rokiem odbyło się nadzwyczaj spokojnie. Miejscowi komuniści nie robili wujkowi specjalnych wstrętów, może także, dlatego, że w leśniczówce od samego początku kwatero wały jakieś sztaby. Póki front szedł, zmieniały się co kilka lub kilkanaście dni, od połowy września jednakże zadomowił się tu sztab dywizji, z generałem na czele. Czym się zajmują, nikt nie wie i nikt zresztą nie pyta, ale w lesie dokoła pełno wojska zimującego w licznych ziemiankach. Generał mieszka w saloniku; ordynans, adiutant i kilku oficerów u wujka w kancelarii; radiostacja i telegrafiści są w pokoiku na pięterku; w jadalni jest pokój sztabowy, a w kuchni wedle opinii Wikty rządzą czubaryki. Rosjanie tolerują swoich gospodarzy, gdyż muszą mieć pod ręką kogoś, kto zna dobrze ten szczególnie trudny, podmokły las. Generał jest nieufny i wrogi, ale wszystkie z nim sprawy załatwia jego adiutant, obecnie kapitan, w cywilu muzyk po konserwatorium, ten właśnie, który nas zabrał z szosy. Lubi wujka za jego rosyjskie pochodzenie, a ciotkę za biżuterię po babci Helenie. Ale lubić to nie znaczy tracić czujność. Kapitan zdążył już ciotkę dokładnie o nas przepytać, szczęściem wszystko się zgadzało z danymi rodzinnymi podanymi przez wuja enkawudziście, który ich przesłuchiwał zaraz po zakwaterowaniu się tutaj jednostki. Dobrze, że zrobił to kapitan, a nie ktokolwiek inny, bo on to generałowi przedstawi we właściwym świetle. Lepiej jednak poradził kapitan abyśmy stąd zniknęli jak najszybciej. - Zresztą sam zobaczysz, jak tu jest - powiedział uśmiechając się zagadkowo wuj Jan -na koncercie. - Na jakim koncercie? - zdumiałem się. - Galowym - rzeczowo poinformowała ciotka. - Dziś oni mają jakiś prazdnik [święto] i jesteśmy zaproszeni. Do sali na dwieście osób. Ktoś tu chyba zwariował. Tego byłem pewien. Bo i skąd w tej głuszy sala na dwieście osób? Nie zaprzątałem sobie jednak dłużej głowy koncertem. Miałem większe kłopoty. „Jeżeli istotnie jest tak, jak mówią wuj i ciotka, to przyjechaliśmy niepotrzebnie. Z pewnością ta szarańcza wyjadła wszystko do ostatniego okrucha” myślałem. Niebawem okazało się, że nie jest tak źle. W leśniczówce żywności nie brakowało. Zapobiegliwa ciotka zadbała o to w odpowiednim czasie, gdy front się zbliżał. Były, więc i całe połcie solonej i paprykowanej słoniny, i kilka dobrze uwędzonych szynek, i pokaźna ilość baniek z topionym masłem, i worki mąki. Był tylko jeden szkopuł: jak dostać się do schowków, skoro wszędzie w pobliżu nich urzędowali sowieci. Czyli lizanie lodów przez szybę. Od czego jednak solidarność leśników? Wujek porozsyłał zaufanych ludzi z Lachówki do swoich gajowych i od wieczora tego dnia aż do południa następnego miała trwać zbiórka. Oczywiście, o przyniesieniu tego wszystkiego do leśniczówki a potem wywiezieniu nie mogło być mowy, bo liczne warty czuwały, ale o to już miał się martwić wujek. Największym problemem było jednak coś zupełnie innego. Lekarz mianowicie stwierdził, że ojciec powinien co najmniej kilka dni poleżeć. I trzeba się będzie do tego zastosować. Z tymi myślami zasnąłem. Gdy mnie z trudem obudzono, za oknem był wieczór. Zjadłem solidny obiad przygotowany przez Wiktę i już mnie wujek popędzał, bo nie mogliśmy się spóźnić na koncert. Czy oni powariowali? Ciotka widząc moje zdumienie, powiedziała tylko: - Nigdy byś nam nie darował, gdyby cię to widowisko ominęło. Za chwilę zjawił się po nas adiutant i poszliśmy. Nigdzie nie błysnęło ani jedno światełko, tylko od czasu do czasu kapitan włączał na krótko przyciemnioną latarkę. Gdzieś z lasu dochodziły do nas odgłosy śpiewu maszerujących oddziałów. Weszliśmy w szeroką przestrzeń pomiędzy oborą i stodołą. Oficer skręcił w lewo, tam, gdzie zwykle chodziliśmy do domku z serduszkiem, za którym ciągnęły się babcine a po jej śmierci, Helunine poletka ogórków i las pomidorowych tyczek. Wtem ktoś przed nami zaświecił prosto w twarz kapitana latarką, natychmiast ją zgasił i widocznie odsłonił jakąś kotarę, bo od dołu, jakby spod ziemi, doszedł do nas gwar rozmów prowadzonych przez wiele osób. Po oświetlanych krótkimi błyskami latarki kilkunastu stopniach zeszliśmy do następnej kotary. Gdy ją odsłonięto, istotnie oniemiałem ze zdumienia. Przed sobą miałem salę długą na co najmniej czterdzieści metrów i w połowie tak szeroką, oświetloną kilkunastoma lampami zasilanymi z pomrukującego gdzieś w głębi generatora. Kilka wykonanych z beczek po ropie i ustawionych w rogach sali pieców dawało miłe ciepło. Przy scenie, po lewej stronie, zasiadła już kilkudziesięcioosobowa dęta orkiestra wojskowa, a ławki zajmujące całą salę zapełnione były wojskiem dopiero w połowie. Posadzono nas w drugim rzędzie i w czasie, kiedy lokowano żołnierzy z nad chodzących oddziałów, rozglądałem się po tej naprawdę wielkiej i wysokiej sali. Po krótkotrwałym podziwie nadeszła chwila refleksji i żalu. Wszystko dokoła wykonano z przepięknych, potężnych i cudownie pachnących bali, z materiału budowlanego najwyższej klasy. Na niektórych okorowanych pniach zachowało się jeszcze ledwo widoczne żeberkowanie żywicowania. Może mojego? Ilu ludzi pogorzelców wojennych mogłoby mieć solidne domy z tego budulca? Widać i wujek Jan myślał podobnie, bo gdy na chwilę nasze spojrzenia spotkały się, uśmiechnął się gorzko i pokiwał głową. Przybycie generała było równoznaczne z rozpoczęciem koncertu. Siedział bez pośrednio przed nami. Na koncert złożyły się śpiewy całkiem udane solowe i chóralne, tańce i występ orkiestry. I właśnie wykonywane przez nią tango Bajka szczególnie przypadło mi do gustu. Pamiętałem ten utwór z czasów bardzo dawnych, kiedy jeszcze chodziłem z ojcem na filmy do Sali Zbornej Grodzieckiego Towarzystwa: Bajką byłaś dla mnie ty, Nie wrócą nasze dawne sny, Jak w bajce, czarownej bajce, Tą bajką byłaś jedynie ty. Tak się pogrążyłem we wspomnieniach, że zacząłem nucić te słowa. Naraz, szturchnięty kolanem przez wujka, wróciłem do rzeczywistości. I oto miałem przed sobą, w zasięgu ręki, odwróconą z pierwszego rzędu, nalaną twarz generała. Przyglądał mi się z wyraźnym zainteresowaniem, a gdy orkiestra skończyła, wstał, rozejrzał się dokoła, a potem krzyknął na cały głos: - Smatritie, riebiata! Palaki nam uże zworowali naszu piesniu. Brawo malczyk! [Zobaczcie dzieci, Polacy już nam ukradli naszą pieśń. Brawo chłopcze] i zaczął bić brawo, a za nim przymilnie cała sala, choć przytłaczająca większość obecnych zapewne nie wiedziała o co chodzi. Kiedy wróciliśmy do domu, znaleźliśmy tatę w wyraźnie lepszym stanie. Spał, co prawda, nadal, ale oddychał już lżej, i obficie się pocił. Gorączka też spadła. Sprawę, bowiem wzięła w swoje ręce Wikta. Ponacierała ojcu jakimś śmierdziastwem wszystkie odmrożone miejsca, napoiła go ziołami i postawiła bańki twierdząc, że sowiecki wracz tak się nadaje na medyka, jak ona na baletnicę. Było, więc lepiej, ale jeszcze nie na, tyle, aby następnego dnia ojciec mógł wyruszyć w czekającą nas ciężką podróż, tym bardziej że mróz nie popuszczał ani na chwilę. Następnego dnia rano wyjaśniło się kilka ważnych spraw. Tata obudził się bardzo osłabiony, ale w dobrej formie psychicznej. Przy ciotce zdobył się na nadzwyczajny obiektywizm. Wytknął mi wyjątkową brutalność w potraktowaniu go, ale jednocześnie przyznał, że gdyby nie to, niechybnie zamarzłby w drodze. W ogóle zaś uznał decyzję wymarszu z Białej w taką pogodę za największy idiotyzm, jaki mu się w życiu przydarzył. Zakończywszy swoją wypowiedź stwierdzeniem: „Dzięki roztropności Czarka, wszystko skończyło się pomyślnie”, przestał się od tej chwili na mnie dąsać. Z dobrymi wieściami przyszedł też kapitan. Jego szef przed porannym wyjazdem dopytywał się o nas z wyraźną sympatią i zapowiedział, że wieczorem, kiedy wróci, dobrze byłoby „poznakomifsia” [zapoznać się] Kapitan uspokoił nas, abyśmy się niczego nie obawiali, bo generał zapewne wróci bardzo późno, w dodatku w stanie silnego upojenia alkoholowego, nie będzie więc pamiętał o swoich zamiarach. Ale, co ważniejsze, adiutant już nie mówił o jak najszybszym opuszczeniu przez nas leśniczówki. Następnie zakomunikował, iż prawdopodobnie koło Nowego Roku pojedzie służbowo samochodem do Rzeszowa. Jeżeli nam to po drodze, mógłby nas zabrać. Ojca to wszystko raczej zmartwiło, niż ucieszyło. Po swoich doświadczeniach nie miał już najmniejszej chęci poznawać Rosjan, co zaś do powrotu do domu w ogóle nie dopuszczał do siebie myśli, że pojutrze wieczorem możemy nie siąść razem z mamą do wigilijnego stołu, więc jazda samochodem w okolicach Nowego Roku nie wchodziła w rachubę. Wobec tego ciotka ustaliła, że poczekamy przynajmniej jeden dzień i potem się zobaczy. Najważniejsze, żeby prowiant był przy gotowany. Z tatą było wprawdzie coraz lepiej, jednak ciągle jeszcze nie miał siły, aby samodzielnie postawić kilka kroków. Mimo to upierał się jechać pociągiem. Wymienialiśmy, więc tylko z ciotką porozumiewawcze spojrzenia. A jednak opatrzność czuwała nad nami i naszymi poczynaniami. W Wigilię przed świtem zapukał do naszej zbiorowej sypialni kapitan i wywołał ciotkę „Gielenę”. Coś tam poszeptali i za chwilę ciotka podniosła nas na nogi cichym alarmem. Okazało się, że niebawem przyjedzie z Brześcia do Herbowa ciężarówka z oficerem, zostawi go tutaj i zawiezie kapitana do Rzeszowa. Generał dał zgodę na zabranie ojca i mnie. Odjazd za godzinę. I tak się też stało. Trochę kłopotu było jedynie z ulokowaniem ojca jako trzeciego w szoferce, kapitan jednak umiał przemówić do opornego kierowcy. Ja wlazłem na skrzynię pod plandekę, otulony we wszystko, co ciotka znalazła ciepłego w szafie. Jeszcze po drodze zabraliśmy z Lachówki dwa nasze wyładowane plecaki i ciężką walizkę. Co zawierały, Bóg raczył wiedzieć, ale miałem do ciotki zaufanie. Jazda była długa i monotonna. Pamiętam, że kilkakrotnie sprawdzały nas patrole, raz nawet świecili mi w oczy, ale wszystkie nasze papiery były w porządku. Nie marzłem nawet specjalnie, bo dygot kół w koleinach przenosił się zbawczym drganiem na całe ciało. O zmierzchu kapitan wysadził nas w Nisku, u wylotu drogi na Stalową Wolę. Do naszych bagaży oficer dorzucił jeszcze od siebie niewielki, ale ciężki i grzechoczący woreczek. Zostałem sam w zapadającym mroku, z czterema ciężkimi bagażami i bardzo słabym, acz niezmiernie szczęśliwym ojcem. Od domu dzieliło nas zaledwie osiem kilometrów. Czas mijał, mróz tężał, potęgując mój strach, a szosa była pusta. Nagle w oddali dojrzałem osobowy samochód o przyciemnionych światłach. Zamachałem. Podjechał i stanął. - Ja nigdzie nie jadę. Wracam tylko do garażu, do Stalowej Woli - stwierdził kategorycznie kierowca. Boże! Daj mi w życiu słyszeć tylko takie odmowy. Wsadziłem najpierw ojca, aby mi auto z bagażami nie uciekło, potem władowałem tobołki i już jechaliśmy. Kierowca był jednak tak zmęczony, że odmawiał podwiezienia nas pod dom. Zanosiło się na to, iż zostaniemy wysadzeni na środku drogi, półtora kilometra od celu. Kierowca, przygnębiony perspektywą pustych talerzy na Święta, nawet nie chciał wziąć pieniędzy za kurs. Przecież w wielu tysiącach domów ludzie siadali w tej chwili do Wigilii. A czym on napełni wigilijne talerze w domu? Nagłe doznałem olśnienia. Szybko sięgnąłem do mieszka od kapitana i wyciągnąłem półkilową puszkę tuszonki. Wiedziałem, że to nie wigilijna potrawa, ale dla głodnych... - A za to pan podwiezie? - zapytałem kładąc konserwę na kierownicy. Spojrzał na tuszonkę, potem na mnie i roześmiał się: - Oczywiście, że was zawiozę. Moje dzieci tak dawno nie miały mięsa w ustach. Po trzech minutach podjechaliśmy pod dom. Zapłakana matka otworzyła nam drzwi i przyjęła wyrzutem: - Mieliście być dwa dni temu. Żebyś ty wiedział, co ja tu przeżyłam. Umierałam ze strachu o was. W milczeniu podałem jej oba plecaki i wróciłem po tatę oraz resztę bagażu. Przekazałem mamie słaniającego się ojca, poszedłem do naszego pokoju i tak jak stałem, runąłem na łóżko. Zasnąłem, chyba nim zdążyłem upaść na koc. 1945 Powrót do Grodzca nasilenie choroby mamy znów gimnazjum (w Będzinie) i harcerstwo (w Grodźcu) koniec wojny śmierć mamy zamordowanie wuja Jana przeprowadzka do Rybnika kolejne gimnazjum reaktywowanie 4. RDH Właściwie do końca świątecznych ferii przeleżałem. Tak to można nazwać, bo przecież nie chorowałem. Cały czas tylko spałem i jadłem, wreszcie, bowiem było co jeść. Mama odżyła i zajmowała się gospodarowaniem. Przywiezione z Horbowa plecaki i walizki odsłoniły nieprzebrane bogactwo różnych produktów, przy których przetwarzaniu mama mogła wreszcie wykazywać swoje wysokie umiejętności kulinarne. Ojciec też powoli dochodził do siebie, choć nadal nie wiedzieliśmy, co mu było. Przywiozłem go do Stalowej Woli w wigilijny wieczór wyzutego zupełnie z sił. Nie gorączkował, był tylko bardzo słaby i w psychicznej depresji. Miałem świadomość, że na brzeskiej szosie coś się w nim zmieniło. Zmienił się przede wszystkim jego sto sunek do mnie, z opiekuńczego na partnerski. Tata nie bardzo sobie mógł poradzić z tym przeistoczeniem i trochę nam tym bolał. Tymczasem jednak, pod opieką mamy i dzięki wiktuałom pomieszczonym w plecakach, wracały mu siły. Leżenie zaczynało go już nużyć. Za pośrednictwem pana Zimnego tata zgłosił pełnomocnikowi rządu w Lublinie do spraw przemysłu węglowego swoją gotowość uczestniczenia w przejmowaniu poniemieckich kopalń na terenie Górnego i Dolnego Śląska. Bo choć front stał nie wzruszenie od pół roku prawie na całej długości Wisły, ojciec był pewien, że odzyskanie Zagłębia i Górnego Śląska oraz sięgnięcie po Śląsk Dolny jest sprawą naj bliższych tygodni. Co prawda, mało który wódz decydował się na na działania ofensywne na tak szerokim froncie w czasie trzaskających mrozów, ale przecież dla sowietów troska o żołnierza nie była czynnikiem najważniejszym. Istotnie, 13 stycznia ruszyła gigantyczna ofensywa na froncie szerokości ponad pół tysiąca kilometrów. Radio i gazety przynosiły codziennie wiadomości o nowych miastach, z których przepędzono Niemców. Ojciec wyzdrowiał w ciągu jednej doby. Każdego dnia w południe biegał pod zarząd miejski, gdzie przez megafon nadawano bieżące wiadomości frontowe. Po tygodniu działań ofensywnych zaczęły się walki o Zagłębie, po dalszych dziesięciu dniach, 28 stycznia, Niemcy zostali wyparci z Katowic, zaś w dwa dni później przepędzono ich z całego Górnego Śląska. Mogliśmy wracać do domu! Ba, łatwo powiedzieć. Nie kursowały jeszcze pociągi, szosy były w wyłącznej dyspozycji armii i przemieszczały się nimi olbrzymie jednostki wojskowe wyposażone w różnoraki sprzęt. A jednak na początku lutego z huty Stalowa Wola wyruszyła na Śląsk pierwsza ciężarówka ze specjalistami przemysłu węglowego. Wśród nich znajdował się i mój tata. Mimo iż mróz tego dnia był nieporównanie mniejszy niż półtora miesiąca temu, ojciec już bez oporu dał się mamie ubrać we wszystko, co uznała za wskazane. Zaraz po przyjeździe do Katowic miał pojechać do Grodźca, aby powiadomić babcię, że żyjemy, a do nas wyekspediować list ze wskazówkami, co mamy robić dalej. Wcześniej uzgodnił z dyspozytorem transportów samochodowych na Śląsk, iż będziemy odpowiednio wcześnie informowani o wyjeździe każdej ciężarówki. Zaczęło się długie oczekiwanie na list. Aż w połowie lutego, wróciwszy ze szkoły, zobaczyłem na twarzy mamy błysk radości. - Jest list od taty! - krzyknąłem domyślnie. Mama zaprzeczyła ruchem głowy, dodając: - Dali znać z huty, że jutro raniutko jedzie ciężarówka do Sosnowca. Ruszamy. Nazajutrz pożegnaliśmy państwa Zimnych, bardzo im wdzięczni, że w czasach tak ciężkich, kosztem na pewno wielu wyrzeczeń, skrzętnie przed nami ukrywanych, zechcieli przez trzy miesiące dzielić z nami swoje mieszkanie. I znów zacinający śnieg, mroźny, pochmurny dzień, oraz walka o to, aby zdenerwowaną mamę umieścić w ocieplanej szoferce, a potem całodzienna jazda wśród transportów wojska, częste postoje na skrzyżowaniach i przepuszczanie dziesiątków czołgów. Bogatszy o doświadczenia sprzed świąt, zniosłem tę jazdę nadzwyczaj dobrze. O zmroku, uczynny kierowca wysadził nas wraz z całym dobytkiem, czyli dwoma walizkami, przed domem stryjostwa w Będzinie. Rodzina przyjęła nas jak Marsjan. Z wielką radością, ale i z pewnym niedowierzaniem. Wieczorem postano wiłem iść do Grodźca. Mama, ku mojemu zaskoczeniu, przyklasnęła pomysłowi, pod warunkiem, że pomaszerujemy oboje. Wprawdzie także ona jak się wydawało zniosła dość dobrze tę podróż, ale o tym nie mogło być mowy. Po kolacji, kiedy już położyła się spać, stryjek odprowadził mnie aż za Gzichów. Dalej powędrowałem sam. I, o dziwo, wcale się nie bałem, mimo iż stryjostwo roztaczali przede mną wizję apokaliptyczną. Nic się jednak, na szczęście, nie stało. Światło w mieszkaniu babci dojrzałem w szparze źle zaciągniętej zasłony ciągle jeszcze trwała wojna i obowiązywało zaciemnienie. Trochę postałem pod drzwiami, aby ochłonąć ze wzruszenia i oszołomienia. Nie wiedziałem, czy zdołam wydusić z siebie choćby jedno słowo. Otworzyłem cicho nie zamknięte drzwi. Babcia stała przy swoim krawieckim stole, i jak zwykle „dźwiękowo”, czyli waląc żelazkiem, coś prasowała. Na moje „dobry wieczór” przerwała prasowanie, spojrzała nieco surowo znad okularów i zapytała: - Pan do mnie, czy do córki? Zanim zdążyłem otworzyć usta, wydarzenia potoczyły się lawinowo. Zarejestrowany kątem oka ruch drzwi od pokoju, dziki wrzask Tody: „Ipluuuś!”, uwieszenie się na mojej szyi, mocny uścisk babci i jej zalana łzami twarz tuż przy mojej. Tak staliśmy na progu kuchni spleceni w jedną całość. Oto wróciłem z dalekiej i długiej podróży. Oto zamknęło się jakieś olbrzymie koło. Oto znów jestem w objęciach mojej babci Frani. Jak równo przed siedemnastu laty, był to bowiem 15 lutego, dzień moich siedemnastych urodzin. Nazajutrz babcia i Toda pojechały wielkimi saniami do Będzina po mamę i bagaże. Ja odsypiałem bezsenną noc, spędzoną na opowiadaniu o naszej tułaczce. W Grodźcu przez te dwa i pół roku niezbyt wiele się działo. Babcia musiała jedynie przenieść się z Kołłątaja w sąsiedztwo kościoła, bo tamto mieszkanie zajęli Niemcy. Nie ruszono jej jednak z Grodźca, gdyż nadal uznawano, że jest potrzebna: była jedną z dwóch akuszerek w osadzie liczącej prawie dziesięć tysięcy mieszkańców. Todzie wielokrotnie groziło wywiezienie na roboty do Niemiec, jednak każda kolejna komisja, zobaczywszy inhalator „w akcji”, rezygnowała z takiego naboru. Ponadto ciotka miała kartę pracy z Arbeitsamtu była zarejestrowana jako pomoc dentystyczna u doktora Ciuraja, co zresztą odpowiadało prawdzie. Teraz z niecierpliwością oczekiwała na znak życia od swego Tadeusza, który w połowie 1940 roku, jako jeden z pierwszych, trafił do obozu w Oświęcimiu. Niemal każdego dnia dochodziły wieści o bliższych i dalszych znajomych. Ktoś opowiadał Todzie, że dwa dni wcześniej zajechała przed dom państwa Dobroszów elegancka limuzyna, z której wysiadła Wandzia. Towarzyszył jej mężczyzna w mundurze berlingowskiego pułkownika. Po godzinie przybysze odjechali. Minął już miesiąc od wyjazdu ojca ze Stalowej Woli. Byłem coraz bardziej zaniepokojony, okazało się, bowiem, iż babcia także nie miała dotąd żadnej wiadomości od niego. Mama zaraz po przyjeździe do Grodźca zaczęła snuć projekty, które ze swoich kum musi odwiedzić, które zaprosić, ale wystarczyły dwie godziny takiego podniecającego planowania, aby bardzo osłabła i musiała położyć się do łóżka. Poza krótkimi spacerkami po mieszkaniu, więcej już z niego nie wstała. Nadszedł początek końca. Była, bowiem tak delikatnego zdrowia, że nawet kilkugodzinna jazda w ogrzewanej wprawdzie, ale pełnej przeciągów szoferce ciężarówki miała się okazać zgubna. Po południu nadszedł list od ojca, adresowany do babci, pisany przed tygodniem gdzieś pod Opolem, przywieziony przez kogoś do Katowic i stamtąd trzy dni temu wysiany pocztą do Grodźca. Tata, martwiąc się o nasz dalszy pobyt w Stalowej Woli pisał, że w kilka godzin po przyjeździe do Katowic został załadowany wraz z całą grupą pełnomocnika na tę samą ciężarówkę, z poleceniem jazdy za posuwającym się frontem, a punktem docelowym było miasteczko... Sagan, czyli Żagań. Jaki ten świat mały, a sprawiedliwość Boska wielka! Oto jednym z przejmujących niemiecki przemysł dla Polski na Dolnym Śląsku miał być teraz ten, którego dwa i pół roku wcześniej, w tymże samym Sagan, na podwórku Arbeitsamtu próbowano sprzedać jak niewolnika, za trzydzieści marek. Boże, cóż to za wspaniała dziejowa satysfakcja. Na razie była jednak sama satysfakcja, a od faktów dzieliło ojca jeszcze sporo dni i kilometrów. Bo tymczasem grupa pełnomocnika, wraz z całym frontem, utknęła gdzieś pod Opolem, nie mogąc posuwać się dalej, gdyż właśnie od Sorau, czyli Żar, bliskiego sąsiedztwa Sagan, wyszło potężne kontruderzenie niemieckie. Na szczęście, tata podał kontaktowy adres w Katowicach, skąd korespondencja miała im być dostarczana przez łączników. Natychmiast, więc napisałem list z wiadomością, że już jesteśmy w Grodźcu i wszystko u nas w porządku. Podobny wysłałem do ciotki Heluni do Herbowa, zaś trzeci do Sichowa, do Teśka, o którego bardzo się martwiliśmy, ponieważ od sierpnia ubiegłego roku nie dał znaku życia. Świadomość, że już do nikąd się nie spieszymy, za niczym nie tęsknimy, nie stoi przed nami żaden cel, bo ten najważniejszy powrót do Grodźca został osiągnięty, działał na nas, a przynajmniej na mamę, tyleż uspokajająco, co i deprymująco. Mamę wyraźnie opuściła jakaś zbawienna determinacja, która dotąd pozwalała jej aktywnie przebrnąć przez wszelkie niedostatki i zmartwienia. Leżała bardzo spokojnie w łóżku i to jej wystarczało. A przecież Grodziec nie był już naszym domem. Mieszkanie na Pekinie nie było już nasze. Po Niemcach, którzy uciekli wywożąc wszystkie meble, kopalnia przydzieliła je wieloletniemu pracownikowi „Grodźca”, panu Skrzydłowskiemu, ojcu mego kolegi Wladka. Mój ojciec nie był już pracowni kiem kopalni. Zdawałem sobie jasno sprawę z tego, że obecny nasz pobyt w Grodźcu jest kolejnym, bardzo sercu drogim, ale jednak tylko przystankiem w drodze do następnego domu. Ze tę drogę wytycza teraz tkwiący gdzieś pod Opolem tata. Oczywiście, nie rozmawiałem na ten temat z mamą, chroniąc jej spokój. W czasie kiedy ona, w przerwach pomiędzy częstymi drzemkami, wyciągała od babci i Tody najdrobniejsze informacje o bliższych i dalszych znajomych, ja rozglądałem się za szkołą. Wybrałem gimnazjum im. Kopernika w Będzinie, bo i droga była krótsza, i komunikacja o wiele sprawniejsza niż do Sosnowca. Pojechałem tam i bez trudu zostałem przyjęty. Znów jednak tylko do klasy drugiej, z prawem przeskoczenia o klasę wyżej, jeżeli będę „wyrastał” ponad program. Nauka miała rozpocząć się na początku marca. Będzin zrobił na mnie przygnębiające wrażenie. Przed wojną liczące niemal sto tysięcy mieszkańców miasto było wymarłe. Niemcy w ciągu pięciu lat zagłodzili lub wywieźli na zagładę wszystkich Żydów, czyli osiemdziesiąt procent ludzi. Bogate będzińskie getto długo opłacało się Niemcom bajońskimi sumami, starając się ten zbrodniczy proces opóźnić. Ale Niemcy byli konsekwentni i zdążyli doprowadzić do końca swoje mordercze dzieło. W miarę jak ubywało Żydów, przybywało Niemców z całej Europy. Teraz jednak i oni stąd uciekli w popłochu, a że nowi mieszkańcy jesz cze nie zdążyli napłynąć, ulice miasta zionęły pustką. Czas dzielący mnie od rozpoczęcia nauki wykorzystywałem na odszukiwanie kontaktów harcerskich w Grodźcu. Wieść niosła, że w Czeladzi już działało kilka drużyn. Tam też miała być Komenda Hufca, której podporządkowano również drużyny grodzieckie i ku mojemu wielkiemu zdumieniu moi koledzy informowali mnie o tym jako o rzeczy absolutnie normalnej. „Duch w narodzie ginie” pomyślałem, z niepokojem zastanawiając się, co na tę herezję powie mój wujek Tesiek, w okresie międzywojennym jeden z twardych bojowników o niezależność Grodźca od „Szwedów”. Choć teraz województwo było wspólne śląsko-dąbrowskie, Chorągiew mieliśmy odrębną: Harcerzy Zagłębia Dąbrowskiego w Sosnowcu, a więc z siedzibą po tej stronie Brynicy. Komendantem był harcmistrz Ziółek. Niedługo jednak trwała ta odrębność już latem 1945 roku powstała wspólna Chorągiew, SląskoDąbrowska z siedzibą w Katowicach, a komendantem został harcmistrz Wojciech Niederliński. To, że włączę się aktywnie w działalność harcerską, nie ulegało przynajmniej dla mnie najmniejszej wątpliwości. Zresztą i mama wyraźnie tego oczekiwała, obawiając się, iż bez czujnego oka ojca i przy jej, raczej symbolicznej opiece, moja aktywność na innych polach może przybrać zgoła nieprzewidziane i niepożądane formy. Nie przypuszczałem jednak, że zacznę tak, jak zacząłem. A zacząłem na zebraniu kandydatów do harcerstwa. Dowiedziałem się o nim z plakatu wywieszonego na przykościelnym murze, widocznym z okna pokoju mojej babci. Poszedłem do szkoły nr 3 na Kołłątaja, gdzie kłębił się tłum młodzieży. Takich jak ja, po przyrzeczeniu, do tego wywiadowców lub powyżej tego stopnia, a na dodatek po ukończonym kursie zastępowych, było zaledwie kilku. Widziałem się, więc już co najmniej zastępowym starszego zastępu. Podczas spotkania podszedł do mnie blondyn z płowym wąsikiem. - Druh do drużyny pekińskiej czy grodzieckiej? - zapytał. - Oczywiście grodzieckiej. - A to się dobrze składa - odparł bo właśnie chciałem wam zaproponować, abyście zostali wodzem zuchowym przy drużynie pekińskiej. Strzał był tak absurdalny i niespodziewany, a moje wspomnienia zuchowe naszły mnie natychmiast z taką mocą, że niewiele myśląc, zgodziłem się. I tak powstała jedna z dwóch powojennych gromad zuchowych w Grodźeu. Przy 6. Zagtębiowskiej Drużynie Harcerzy (czyli pekińskiej) odtworzonej właśnie na tym zebra niu przez "blondyna z płowym wąsem" harcmistrza Józefa Pogodę, gromadę zuchową "Grenadierów" zorganizowałem i prowadziłem ja. Równocześnie przy 50. Drużynie Harcerzy (grodzieckiej) została zorganizowana świetnie prowadzona przez druha Zdzisława Bernasika gromada zuchowa „Łazików”, i z którą zaciekle rywalizowaliśmy. W końcu lutego wybraliśmy się „mocną grupą”, to znaczy obaj drużynowi i obaj wodzowie gromad zuchowych, z kurtuazyjną wizytą do Czeladzi, aby się przedstawić tamtejszej władzy. Podchodziliśmy do lokalu Komendy Hufca, jak „pies do jeża”. I ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, a początkowo nawet rozczarowaniu, spotkaliśmy się z nadzwyczajną serdecznością. Przyjmował nas komendant Hufca, harcmistrz Hieronim Libiszewski, malutki, żywy jak kulka rtęci, w asyście namiestnika zuchowego Hufca, podharcmistrza Jerzego Boguckiego, urodziwego dryblasa. I choć chciałem na siłę doszukać się w ich zachowaniu jakiejś „szwedzkiej” wredności, nie dało się. Taki był początek niedocenianego również w Grodźeu do dziś powojennego fenomenu, któremu na imię HARCERSTWO. Zniszczenie go po trzech latach jakże bujnego rozwoju, to jedna z największych zbrodni, jakie obarczają sumienie zarażonych bolszewizmem komunistów. Do połowy marca gromada zuchowa „Grenadierów” już istniała w pełnym, czteroszóstkowym wymiarze. Co prawda, nie byłem pewien, czy wyznaczeni przeze mnie szóstkowi poradzą sobie z pracą, ale trzeba było spróbować. Izbę dostaliśmy w pekińskiej szkole, tej ponurej, nie lubianej przeze mnie, a związanej z osobą mego dziadka Antoniego. Z druhem Pogodą pracowało mi się świetnie on wierzył we mnie i w niczym mi nie przeszkadzał, ja zaś ceniłem go i prawdziwie podziwiałem. To właśnie on był tym, do końca przez Niemców nie wykrytym bohaterem, który w czasie okupacji dwukrotnie z okazji rocznicy 3 Maja i 11 Listopada na zrujnowanej wieży kościółka Dorotki, górującej nad połową Zagłębia, zatknął Biało-czerwoną. Organizując gromadę, podjąłem równocześnie, w pierwszych dniach marca, regularną naukę w będzińskim gimnazjum. Trafiłem do dość sympatycznej klasy. Zbyt krótko jednak trwała moja edukacja w tej szkole, aby się zawiązały jakieś dłuż sze i silniejsze więzy przyjaźni. Zwłaszcza, że byli to przeważnie chłopcy miejscowi, będzińscy, kilku uczniów pochodziło z Czeladzi, Gzichowa, Koszelewa, Dąbrowy Gór niczej a tylko ja jeden z Grodźca. Zapamiętałem jedynie dwóch kolegów, może dla tego, że później los mnie zetknął powtórnie Tadka Otto i Jurka Budnego. Tadek, pełniący wówczas funkcję zastępowego w drużynie gimnazjalnej, do której próbował mnie bezskutecznie skaperować, już w owym czasie znany był z wysokiego poziomu umiejętności narciarskich. Mnie zainteresowały one dopiero dziesięć lat później, w innym rozdziale mego życia. Zaś w dwadzieścia lat potem z profesorem Tadeuszem Otto sławą kardiochirurgu polskiej zetknąłem się jako pacjent. Jurek Budny zapisał się w mej pamięci dość zabawnym wydarzeniem. Z licznych niedomówień tego młodzieńca można było domniemywać, że jego legalne życie jest dublowane jeszcze innym, mniej legalnym nurtem. Co kilka dni intrygował nas jakimiś gazetkami, bibułą, tak jednak, aby nas podniecić, lecz nie zaspokoić naszej ciekawości. Pewnego dnia ktoś dostrzegł przy jego pasku pod marynarką zarys kabury. Chłopcy się skrzyknęli, przyparli go pod ścianą gimnazjalnej toalety, obszukali i z mocno nabitej kabury wyciągnęli... ze dwie garście twardo upchanych gazet. Jurek bardzo przeżył tę dekonspirację, ale potem mu przeszło. W kilkanaście lat później spotkaliśmy się w Warszawie, gdzie przez pewien czas szefował redakcji sportowej w telewizji, a ja praktykowałem w komentatorstwie. Bardzo mi wtedy pomógł i mile wspominam te kontakty, może i dlatego, że o kaburze nie wspominaliśmy. Po tygodniu nauki w będzińskim Koperniku zorientowałem się, że jestem o kilometry w przedzie, już nie tylko z tym, co przerabialiśmy w Stalowej Woli, ale i z wiedzą, którą wtłoczyli mi do głowy senior i junior Wojtkowscy w Sichowie. Miałem, więc pełne prawo starać się o przesunięcie do klasy trzeciej i w tym celu prosić o egzamin. Kilka rozmów z kolegami z tejże klasy ostudziło jednak moje zamiary. Okazało się, bowiem, że w porównaniu do tego, czego oni się uczą, jestem daleko w tyle, musiałbym, więc sporo nadganiać. A przy tym ich wychowawca postawił przed nimi (i sobą) cel tyleż ambitny, co morderczy przerobić do końca roku, czyli przez trzy i pół miesiąca, program całego roku. Perspektywa kilkumiesięcznego nie przytomnego zakuwania popołudniami, wieczorami i nocami, w połączeniu z zabie rającym sporo czasu dojazdem z Grodźca, wydała mi się koszmarem. Podjąłem, więc może mało ambitną, ale męską decyzję: wolę być bez specjalnego wysiłku lepszym niżej, niż gorszym mimo harówki wyżej. Przyjęta taktyka dyktowała mi następujące działania: nie opuszczać lekcji i zgłaszać się do każdej odpowiedzi. W ciągu dwóch tygodni osiągnąłem to, co chcia łem przekonanie większości profesorów, że materiał przerabiany obecnie w klasie mam już opanowany. Po powrocie ze szkoły do domu, nie groziło mi przy najmniej przez pewien okres wielogodzinne ślęczenie nad książkami. Zyskałem, więc sporo czasu na pracę w harcerstwie, i oto mi chodziło. Okazało się jednak, że czas ten będę musiał poświęcić innym, znacznie poważniejszym obowiązkom. Mama, bowiem z każdym dniem była słabsza i coraz bardziej apatyczna. Zaniepokojona babcia wezwała zaprzyjaźnionego lekarza, który długo mamę badał, nim zawyrokował ropień w płucach. Potwierdziło to najgorsze obawy babci. Gdzieś tam w świecie medycyna dysponowała już rewelacyjnym lekiem penicyliną, ale jego droga do Polski, a szczególnie do Grodźca, była jesz cze bardzo daleka. Rozpoczęto się gorączkowe poszukiwanie miejsca w dobrym szpitalu. Takie nadzieje dawał szpital czeladzki, a jego ordynator zgodził się przyjąć mamę w celu przeprowadzenia kompleksowych badań. Odwieźliśmy ją tam pod koniec pierwszej dekady marca, na razie na trzy tygodnie. Nie mogłem pozwolić, aby utrzymująca nas wszystkich babcia została jeszcze dodatkowo obciążona częstymi (w pragnieniach babci codziennymi) dojazdami do Czeladzi. Postanowiłem, że właśnie ja będę odwiedzał mamę każdego dnia w określonych godzinach, tak jak pozwalała na to stała przepustka szpitalna. Dość sprawnie już wtedy w Zagłębiu funkcjonująca komunikacja autobusowo-tramwajowa umożliwiała mi codzienne przemieszczanie się w trójkącie: Grodziec-Będzin-Czeladź-Grodziec. Po kilku dniach sytuacja się unormowała. Mieszkający blisko szpitala kuzyni zaoferowali mi noclegi u siebie, natomiast zadania wodzowskie z pekińskimi zuchami przejął mój nowy przyboczny. Ja zaś zostałem skierowany na kurs drużynowych harcerskich, z dodatkowym programem dla wodzów zuchowych, zorganizowany przez Komendę Hufca w Czeladzi. Do Grodźca jeździłem więc tylko dwa razy w tygodniu po prowiant dla mamy, a mój dzień wyglądał następująco: po przyjeździe ze szkoły z Będzina i zjedzeniu obiadu, odwiedzałem mamę, następnie szedłem na kurs, potem znów odwiedzałem mamę, a po powrocie do kuzynów i zjedzeniu tam kolacji, przed snem odrabiałem lekcje. Po kilkunastu dniach badań stwierdzono, że ropień nie jest rozległy, a zastoso wane punkcje znacznie go zmniejszyły. Mama przybrała na wadze, bo choć dokoła było dość głodno, a wikt szpitalny należał do bardzo skąpych, babcia stawała na głowie, aby nasza chora miała pełnowartościowe pożywienie. Poprawiało się także samopoczucie mamy. Lekarz dawał nadzieję, że na Święta Wielkanocne mama powinna być już w domu. Bardzo się cieszyliśmy, choć miałem do tej prognozy stosunek pełen rezerwy, jak do wszystkiego, co przypadało na prima aprilis. A tegoroczna Wielkanoc przypadała właśnie na dzień l kwietnia. Mama jednak była dobrej myśli i czuła się tak dobrze, że miała już siły na to, aby znów zacząć się martwić. Tym razem o ojca. Rzeczywiście dość długo już milczał. Powodów do obaw nie brakło. Sowieci szli do przodu, zaś za nimi zostawały okrążone siły niemieckie, które albo się poddawały, albo nie. W tym drugim przypadku buszowały po zapleczu i z zasadzek likwidowały wszystko, co się na szosach poruszało. Zaczęła również dawać o sobie znać niemiecka dywersja zafrontowa, zwana Wehrwolf, czyli wilkołakami. To było jedno niebezpieczeństwo. Drugie, o wiele potężniejsze i rozleglejsze, zagrażało od bolszewików. Na terenach polskich rabowali i gwałcili wedle normy, sowieckiej normy, która, jak wia domo, w każdej dziedzinie jest największa na świecie. Ale gdy przekroczyli granicę przedwojennych Niemiec, wszelkie normy wzięły w łeb. Gwałty zbiorowe i indywidualne miały tak masową postać, iż jak mówili znawcy przedmiotu tylko wyjątkowo paskudne i wyliniałe kotki ich uniknęły. Przy tym także rabowali i palili wszystko, co się dało. Było powszechnie wiadomo, że tam, gdzie hitlerowcy stawiali najmniejszy opór, zostawał popiół i zgliszcza. Ale większość miast i miasteczek na prawym brzegu Odry Niemcy oddali w stanie nietkniętym, z wyprasowanymi firankami w oknach. Tak było, na przykład, w Raciborzu. Po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną, trzy doby odbywało się powszechne pijaństwo i zbiorowe orgie. Po otrzeźwieniu, dwie doby rabowano. A potem nastąpiły cztery doby Nerona. Podpalone z kilku stron miasto płonęło, a każdy, kto szedł na ratunek, dostawał kulkę. Z przepięknej czternastowiecznej Starówki raciborskiej nie został kamień na kamieniu. Na nic się zdały tłumaczenia, że to już nie niemieckie a polskie miasta. Tłuszcza musiała mieć swoje igrzyska. I tak zgorzało już po zdobyciu ponad sto odzyskanych od Niemców prze pięknych naszych miasteczek na zachodzie. Wiedzieliśmy o tym wszystkim i mieliśmy pełną świadomość, że ojciec jest gdzieś w centrum tego piekła, było, więc o co się martwić. W ostatnich dniach marca bieg na stopnie harcerskie i instruktorską pod kładkę zakończył nasz kurs drużynowych. Wielu jego uczestników miało przedwojenny stopień młodzika i teraz na trasie usianej punktami egzaminacyjnymi wywalczyli oni stopień wywiadowcy uwidaczniany srebrną lilijką na krzyżu. Kilku nas, wywiadowców, zdobyło stopień ćwika, czyli prawo do nabicia na krzyżu lilijki złotej, zaś kilkunastu młodych instruktorów uzyskało prawo do noszenia granatowej pod kładki pod krzyżem i takiej samej filcowej lilii na lewym ramieniu munduru. ZHP liczyło już setki tysięcy druhów i największą jego bolączką był brak instruktorów, których Niemcy i sowieci tępili w czasie wojny ze szczególną zapalczywością. Niestety, w samym końcu marca coś się popsuło w wynikach badań mamy i lekarz zdecydował przetrzymać ją jeszcze kilka dni dłużej. Kontakty w szpitalu mieliśmy jednak już tak dobre, że święta po prostu tam przenieśliśmy. W pierwszych dniach kwietnia raptownie przyszła wiosna, co bardzo poprawiło samopoczucie mamy i ordynator zgodził się wreszcie wypisać ją ze szpitala. Byliśmy oboje bardzo szczęśliwi, gdy w tydzień po świętach jechaliśmy karetką z Czeladzi do Grodźca. Naszą radość potęgowało przekonanie, iż walka z okrutnym losem została wygrana. W Grodźcu czekał na nas list z dobrymi wieściami od ciotki Heluni. Donosiła, że u nich rozgęściło się już zupełnie, bo wszyscy „goście” opuścili leśniczówkę, że koncertów nie słuchają, bo aktorzy rozjechali się, a sala poszła w rozsypkę. Wujek i gajowi nie wiedzą, w co najpierw włożyć ręce, tyle pracy przy porządkowaniu leśnego gospodarstwa po wojennym kataklizmie. Ciotka prosiła o szybkie wieści o tacie. A myśmy tych wieści nie mieli. Kolejny list przyszedł z Sichowa, od wujka Teśka. U niego działo się lepiej, niż mogliśmy przypuszczać. Razem z Bronkiem jako tako przetrwali na Przyczółku aż do styczniowej ofensywy sowieckiej, a gdy ona ruszyła, wybrali się w ślad za nią na zachód. Bronek przez Piotrków podążył ku Częstochowie do dziadka Szwai, Tesiek zaś postępował tuż za frontem, aby jak najszybciej w Wielkopolsce odszukać swoją żonę z Itą i Andrzejem. Gdy ich wreszcie w początkach marca odnalazł w Tuliszkowie, wszyscy wrócili do Sichowa, gdzie od trzech tygodni żyją w jakim takim dobro bycie razem, po czteroletniej wojennej rozłące. W połowie kwietnia ktoś przywiózł z Katowic list od ojca pisany cztery dni wcześniej w Żaganiu. Z miasta, które pamiętaliśmy jako cudowne, nie został kamień na kamieniu. Zrównane zostało z ziemią już po zdobyciu. Tata pisał, że tkwią tam od tygodnia i nie wiedzą, od czego zacząć. W dodatku są traktowani przez sowieckich oficerów jak grupa intruzów, bowiem polska władza się tam nie liczy. Na święta ojciec, niestety, przyjechać nie mógł, ponieważ nikt z grupy polskich specjalistów przejmujących przemysł niemiecki nie otrzymał zezwolenia na wyjazd. Dzięki powrotowi mamy ze szpitala i otrzymanej korespondencji, poczuliśmy się szczęśliwi, a szczególnie babcia. Żartowaliśmy, że teraz, spokojna wreszcie o wszystkie swoje dzieci, zacznie się martwić o brak powodów do zmartwień. Do naszych radosnych nastrojów dostroiła się i aura. Wiosna rozkwitała tak bujnie i szybko, że trudno było uwierzyć, iż jeszcze dwa tygodnie wcześniej panowały plu cha i przymrozki. W tym poświątecznym okresie, będąc wreszcie trochę dłużej w Grodźcu, spo tkałem Dzidkę Kwiatkowską. W niczym nie przypominała tego małego blond skrzata sprzed sześciu lat, który wszystkich w szkole zadziwił dwudziestozlotówką podarowaną na karabin maszynowy dla naszej armii. Dzidka mieszkała teraz w Grodźcu wraz z mamą i dwojgiem młodszego rodzeństwa. Podczas wojny straciła ojca. Od słowa do słowa stwierdziliśmy, że dobrze nam się ze sobą zarówno rozmawia, jak i spaceruje przy księżycu. Ponieważ w drodze od domu babci do moich zuchów na Pekinie musiałem (?) przechodzić dwa razy w tygodniu pod jej domem, więc spotykaliśmy się przez pewien czas dosyć często. Ot, do czego potrafi doprowadzić dobrze pojmowana harcerska służba. Na wniosek druha Pogody, Komenda Hufca w Czeladzi zgłosiła mnie na zapowiedziany na wrzesień przez samego „Kamyka” Aleksandra Kamińskiego kurs podharcmistrzów zuchowych do Łodzi. W końcu kwietnia każdą wolną chwilę wypełniały mi przygotowania do wio sennych biwaków oraz do pierwszej powojennej manifestacji trzeciomajowej. Miała ona dla mnie szczególne, symboliczne znaczenie dania wyrazu przed zniszczonym pomnikiem Nieznanego Żołnierza powszechnej radości, że gdzieś na Zachodzie, w Berlinie, grzmią działa na pohybel tym, którzy Polakom gotowali okrutny koniec, oraz zademonstrowania naszego, na przeciw wszelkim przeciwnościom, powrotu do Grodźca. Istotnie, manifestacja była wspaniała, spontaniczna i radosna. Pamiętam wielki sztandar Grodzieckiego Towarzystwa, niesiony przez dziesięciu chłopa i „kłaniający się” każdym drutom telefonicznym, pod którymi się nie mieścił. Ta trzeciomajowa manifestacja została mi wkrótce potem przypisana jako przejaw wrogości do nowej władzy. Nie zachowałem w pamięci tego, czy nasze sławne, grodzieckie orkiestry dęte, kopalniana i solvayowska, jeszcze walczyły o prym, czy już je zlikwidowano. Faktem jednak jest, że w czasie późniejszej bytności w Grodźcu nigdy nie zetknąłem się ze śladami ich działalności. W ogóle tak się jakoś dziwnie złożyło, że Polska Ludowa kojarzy mi się z Grodźcem karlejącym. Pamiętam, że zaraz po 3 maja nowa władza wyrzuciła z majątku panią Ciechanowską, dziedziczkę grodziecką. Zrobiono to zgodnie z bolszewicką praktyką, czyli po chamsku. Wzniosłe zjawiska rewolucyjne mają, bowiem to do siebie, że tworzą je ludzie, o wspaniałych horyzontach, realizują zaś typy wyjątkowo prymitywne. Wyrzucono, więc Ciechanowską dosłownie na bruk i ta dama, ciesząca się jeszcze nie dawno poważaniem tylu setek grodzieckich rodzin, stanęła wobec groźby głodu. „A wszyscy byli odwróceni”, jak to potem przy innej okazji napisał pięknie i gorzko Marek Hłasko. Nie bez satysfakcji chcę tu zapisać, na wieczną rzeczy pamiątkę, że wśród nie wielu ludzi którzy odważyli się nieść pomoc niedawnej dziedziczce, znalazła się osoba, która nigdy pani Ciechanowskiej nie znała, ale miała serce mniej zatwardziałe od innych. Nazywała się Stefania Bednarek i była bratanicą mojej babci Frani, czyli córką mego dziadko-wujka, tego od złotego, strażackiego hełmu. W jej to mieszkaniu przy ulicy Okrzei pani Ciechanowska przeżyła jeszcze kilka lat, nim zamknęła oczy. W natłoku różnych spraw grodzieckich i rodzinnych, a więc lokalnych, umknęło mi gdzieś wydarzenie o wymiarze globalnym. O ile bowiem ciągle mam przed oczyma trzeciomajowy, wykonany przed zaimprowizowaną grodziecką trybuną wściekły galop moich zuchowych "mustangów", połączonych ze mną, jako woźnicą, niezwykle barwnymi, szerokimi i długimi wstążkami, o tyle wstydzę się „stopklatki”, którą każdorazowo wywołuje dość często zadawane mi pytanie: „A z czym się panu kojarzy dzień zakończenia wojny?” Elementarna uczciwość nakazuje powiedzieć: „Z niczym.” Ale czy na taką rozbrajającą szczerość może sobie pozwolić historyk drugiej wojny, do tego dość powszechnie oceniany jako ten, który jej dziejami zajął się nie z przypadku? A jednak, to prawda. I choć nie mógł to być dzień powszedni, tuzinkowy, nie mogę sobie przypomnieć, co robiłem w tym dniu, jak reagowałem, co działo się w Grodźcu. Nic godnego uwagi nie zapadło w moją pamięć. W gimnazjum nadal wszystko układało się pomyślnie. Co prawda, moje prze wagi nad kolegami były coraz mniejsze, ale wzorowa obecność na lekcjach i doprowadzona do perfekcji umiejętność zwracania na siebie uwagi profesora wtedy, gdy mnie to odpowiadało, ciągle podbudowywały opinię, że jestem lepszy, niż w rzeczywistości byłem. Ja zaś, spokojniejszy już o mamę, nad którą roztaczała opiekę cała rodzina, zajmowałem się moimi zuchami z wielkim zaangażowaniem. Taką już mam naturę albo nie robię nic, albo zagłębiam się po uszy. Tak też było teraz z zuchami. Zbiórki goniły biwaki, konkursy przeplatały się z grami terenowymi. Dzieciarnia była zachwycona, rodzice zadowoleni, że chłopcy mają godziwe zajęcie, a nie „chacharują” po całych dniach. Nawet grono nauczycielskie, początkowo bardzo ostrożne w udzieleniu swej aprobaty moim poczynaniom, wnet zaczęło się do mnie zwracać z różnego rodzaju prośbami. Bowiem w gromadzie zuchowej aniołki się nie utrzymywały. Selekcja następowała szybko i była dość ostra. Na placu boju zostawali naj sprytniejsi i najbardziej przedsiębiorczy, a ci dość często rozmijali się z pilnością i dobrymi wynikami w nauce. Wystarczyła jednak rozmowa wychowawcy ze mną, w której wyniku trzech najlepszych zuchów, jednocześnie najgorszych uczniów, zostało zawieszonych w prawach udziału w zajęciach gromady na dwa tygodnie, a pilność w nauce wzrosła. Nie tylko tych dotkniętych karą, ale i całej reszty. Na jedną ze zbiórek zaprosił się, więc sam pan kierownik szkoły, by wygłosić kilka miłych słów pod naszym adresem. Myślę, że w tym momencie mój dziadek Antoni Chlebowski gdzieś w niebie uśmiechał się dobrodusznie pod wąsem. Szykowałem też moją dzieciarnię do pierwszej w ich życiu kolonii zuchowej trzy lipcowe tygodnie w Pogorii, nad sztucznym zalewem na Przemszy. Planowałem, że oprócz stałej bazy noclegowej w tamtejszej szkole, będą jeszcze dwa namioty, które przy sprzyjającej pogodzie zapewnią nam możliwość rotacyjnego biwakowania. W sierpniu chciałem uczestniczyć w obozie naszej drużyny harcerskiej w tejże Pogoni, a następnie w prowadzonym przez Aleksandra Kamińskiego kursie podharcmistrzów zuchowych w Łodzi. Maj i czerwiec przeleciały, jak z bicza strzelił. Ojciec pisał rzadko i mało. Konieczność targowania się z sowietami o każdy dom, wagon, czy też przeznaczoną przez nich do rozbiórki i wywiezienia do Rosji linię tramwajową, wymagała stałej czujności i absorbowała bez reszty jego czas. Świadectwo promocyjne do klasy trzeciej uzyskałem całkiem przyzwoite i już tylko kilka dni dzieliło mnie od wyjazdu na kolonię zuchową. I wtedy przyszło najgorsze, do tego najmniej spodziewane. Pewnej nocy mama dostała bardzo obfitego krwotoku płucnego. Gdyby nie fachowość babci, prawdopodobnie nie udałoby się go zatamować. Rano ponownie zawieźliśmy mamę do czeladzkiego szpitala. Wyniki badań były bardzo złe. Ropień rozbudował się w dwójnasób. Oczywiście, wszystkie plany kolonijno-obozowe zostały przekreślone. Z trudem udało się zastępstwami opanować sytuację, aby dzieci nie doznały zawodu. Musiałem także zrezygnować z wyjazdu na kurs podharemistrzów zuchowych do Łodzi i możliwości poznania legendarnego „Kamyka”. Jednak parę lat później los mi to wynagrodził. Tymczasem babcia, Toda i ja, po kilka razy dziennie pokonywaliśmy wszelkimi dostępnymi środkami lokomocji trasę Grodziec-Czeladź. W czasie każdej wizyty wieści były coraz gorsze. Funkcje nie pomagały. Mama nikła w oczach. Tak minął lipiec, a po nim sierpień, którego ostatnie dni mama przetrwała w nieustającej śpiączce. 30 sierpnia mama zmarła. Babcia i Toda były ogarnięte rozpaczą do tego stopnia, że na ich współudział przy organizowaniu pogrzebu nie mogłem liczyć. Naraz jednak zdałem sobie sprawę, iż wokół mnie zaroiło się od bliższej i dalszej rodziny, ludzi zaprzyjaźnionych, a nawet całkiem obcych, gotowych świadczyć każdą pomoc. Bednarkowie z wszystkimi przyległościami, Kaletowie, Geblowie, Sękalowie, dziesiątki innych, trudnych do spamiętania, czynili wszystko, by mama odeszła z tego świata w sposób godny, otoczona życzliwością i żalem. Sprawą najistotniejszą było jak najszybsze powiadomienie najbliższych. A więc ojca w Żaganiu, Teśków w Sichowie i Kowerdów w Zalesiu. Pogrzeb ustaliliśmy na najpóźniejszy możliwy w letniej porze termin, na 4 września, by wszyscy zdążyli przyjechać. Nerwowo wyczekiwaliśmy zdążą, czy nie. A oni nie przyjeżdżali. Wreszcie 3 września wieczorem otrzymaliśmy telegram z Zalesia. W pierwszym momencie zauważyłem tylko wzmiankę o pogrzebie i byłem pewien, że zwrócono mi z niewiadomych powodów mój telegram, ale po chwili przeczytałem go uważnie: „Jan zamordowany stop pogrzeb siódmego września stop Helena”. Nie ma co, waliło się na nas ze wszystkich stron. W nocy przyjechał tata. Był bardzo zmęczony. Powiedział mi tylko, że przesiadając się w Katowicach, zdążył powiadomić przedstawiciela Ministerstwa Przemysłu o rezygnacji ze swej dotychczasowej pracy i poprosił, aby ten w ciągu najbliższych dni skierował go do którejś z kopalń Zagłębia lub Górnego Śląska. I tyle porozmawialiśmy, bo po chwili już spał. Telegramu od ciotki Heluni tacie nie pokazałem. Nazajutrz rano przyjechała Dzidzia, żona Teśka. Początkowo wybierał się on sam, mimo obustronnego zapalenia płuc, ale gdy lekarz kategorycznie zabronił twierdząc, że przy astmie wyjazd z niedoleczoną chorobą, to prowokowanie nie szczęścia, wujek uległ. Napisał list do babci i do nas wszystkich, bardzo bolejąc nad swoją nieobecnością. Wszak stracił najstarszą siostrę, która im wszystkim matkowała, gdy babcia zajęta była pracą. W kopercie znajdowała się osobna kartka do ojca i do mnie, z zawiadomieniem, że „Szef”, ranny podczas aresztowania, siedzi w Kielcach i: „pamiętajcie, że nigdzie nie byliśmy, nic nie robiliśmy i o niczym nie wiemy”. Tego dnia, wczesnym, bardzo słonecznym i ciepłym popołudniem odbył się pogrzeb mamy, który zgromadził niemal wszystkich mieszkańców Grodźca. Bardzo długi kondukt stał się manifestacją pamięci i sympatii dla całej naszej rodziny. To głęboko wzruszało. Jednocześnie przebieg uroczystości pogrzebowych uzmysłowił ojcu i mnie, że stan psychiczny zarówno babci, jak i Tody nie pozwala na pozosta wienie ich samych przez najbliższe tygodnie. Wieczorem, gdy poszły spać, obaj z ojcem mogliśmy wreszcie w miarę spokojnie porozmawiać. Dopiero wtedy przekazałem mu telegram od ciotki Heluni. Uznaliśmy, że lepiej będzie, jeżeli tata wybierze się sam, ja zaś zostanę z babcią i ciotką. Nazajutrz pojechałem z nim do Będzina i po odprowadzeniu na pociąg warszawski, poszedłem zainaugurować nowy rok szkolny w trzeciej klasie będzińskiego gimnazjum. Po trzech dniach ojciec wrócił, zmęczony, psychicznie wykończony, ale tego uniknąć się nie dało. Wujek został zastrzelony wczesnym popołudniem. Właśnie zaprzęgał konia do pólkoszka, aby odwieźć do Chotyłowa Helunię, udającą się na pogrzeb mojej matki, gdy na podwórko leśnictwa zajechało na rowerach dwóch młodych ludzi. Chcieli obejrzeć drewno pozostałe po rozbiórca ruskiego klubu w olbrzymiej ziemiance. Kiedy wujek prowadził ich w kierunku obory, jeden z nich strzelił mu w tył głowy. Mordercy wsiedli na rowery i odjechali, nim ciotka dobiegła do martwego już męża. W jakiś czas potem w papierach wystawionych przez urząd gminny napisano: „Kowerda Jan zginął na posterunku”, zaś komenda milicji w Zalesiu stwierdzała: „zamordowany przez bandę UPA”. Nikt chyba nie orientował się, jaka tajemnica związana była z tym nazwiskiem. Jedyną radosną wieścią przywiezioną z Zalesia było to, że dwa miesiące wcześniej wróciła do leśniczówki z sześcioletniego internowania z Gyor na Węgrzech ciotka Merynka. Obie siostry zamieszkały na razie w Białej Podlaskiej u Tymoszuków, skąd likwidowały gospodarstwo w Zalesiu. Starały się to zrobić jak najszybciej, bo ciotka Helunia nie mogła nawet myśleć o pozostaniu tam na dłużej. Postanowiły wrócić do Zagłębia. Ojciec w Katowicach dowiedział się, że ma skierowanie od zaraz do Rybnickiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego i tam też czeka na niego umeblowane, poniemieckie mieszkanie. Babcia te wszystkie wiadomości przyjęła i dobrze, i źle. Cieszyło ją, iż wreszcie coś się w naszym życiu normalizuje, ale jednocześnie na myśl o rozłące zalewała się łzami. Ustaliliśmy, więc z ojcem, że on pojedzie do Rybnika, podejmie pracę, zagospodaruje mieszkanie i zorientuje się, czy w tamtejszym gimnazjum są klasy o pro gramie przyspieszonym, ja zaś jeszcze jakiś czas zostanę z babcią i Todą. Starałem się obie przygotować do chwili rozstania pocieszając, że sześćdziesiąt kilometrów z Rybnika do Grodźca można nawet przejść piechotą, jak się człowiek uprze. Z prawdziwą przykrością przekazywałem następcy gromadę zuchową. Widziałem w oczach moich chłopaków niekłamany żal. Ale były też i momenty przyjemne. We wrześniu miał się odbyć w Czeladzi bieg na wyższe stopnie harcerskie: ćwika i Harcerza Orlego. Dużą niespodziankę sprawił mi na odjezdnym mój drużynowy, harcmistrz Józef Pogoda, zgłaszając mnie do tego drugiego biegu. I tak, w przeddzień wyjazdu z Zagłębia, do złotej lilijki na moim krzyżu doszło zdobyte podczas biegu złote wokół niej kółko, które znajomy złotnik w Grodźcu, na zamó wienie Tody, nabił mi w ciągu ostatniej nocy. 28 września 1945 roku w godzinach przedpołudniowych opuściłem Grodziec. Miałem pełną świadomość, że na zawsze. Było mi żal wyjeżdżać, ale już wtedy prze czuwałem, że przyszłość tej osady jest żadna. Cała podróż do Rybnika, licząc z przesiadkami, trwała raptem półtorej godziny. Sprzed dworca, prosto, aż do wysokich czerwonych wież kościelnych, widniejących w prześwicie między drzewami, ciągnęła się jedna z głównych arterii miasta ulica Kościuszki. Po trzyminutowym spacerku, po lewej stronie ujawnił się wśród drzew potężny gmach Rybnickiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego. Wiedziałem, że o dwie minuty marszu dalej, po prawej stronie ulicy stoi duży budynek gimnazjum, którego będę uczniem. Ale tego dnia mój rybnicki spacer kończył się w stołówce gmachu RZPW gdzie zjedliśmy z ojcem obiad. Trochę zaniepokoiła mnie wiadomość, że nasz nowy dom nie jest w samym Rybniku, a dziewięć kilometrów za nim i trzeba tam dojeżdżać pociągiem. Ojciec zapewniał jednak, iż mieszkanie jest bardzo ładne, na pewno i mnie się spodoba. Był zadowolony, wreszcie wypoczęty, wyspany, a nawet opalony. Pojechaliśmy, więc do tego Niewiadomia, do którego pociągi na trasie Katowice-Racibórz jeździły z Rybnika, co półtorej czy co dwie godziny i cala eskapada trwała równo kwadrans. Potem jeszcze dziesięć minut forsownego spaceru pod górkę i na szczycie, po lewej stronie ujrzałem wjazd na teren kopalni, na prawo zaś skręcało się do wielkiego ogrodu, w którym stalą okazała willa. Jej parter zajmował dyrektor techniczny kopalni, piętro zaś przydzielono ojcu. Tata mówił, że kopalnia nazywa się „Ignacy”, choć na szczycie wieży wyciągowej wznoszącej się o kilkadziesiąt metrów od naszych okien widniał ciągle kilkumetrowy poniemiecki napis „Ema”. Zresztą, nie jedyny. Wokół dostrzegałem dziesiątki przeróżnych niemieckich napisów, częściowo bardzo nieudolnie zamalowanych, a przeważnie nie tkniętych polskim pędzlem. Mieszkanie było naprawdę piękne. Składały się nań trzy bardzo duże i wysokie pokoje z weneckimi oknami i dwoma balkonami, wielka kuchnia, obszerny hol, służbówka, łazienka i WC. Balkony miały wystawę południową, a ponieważ dom, jak już wspomniałem, stał na wzgórzu, rozciągał się z nich widok rozległy, aż po Radlin, a nawet przy dobrej pogodzie rysował się na horyzoncie zawsze zadymiony skrawek Czechosłowacji. Niestety, krajobraz był o wiele bardziej przygnębiający niż w Zagłębiu. Wszędzie kominy buchające śmierdzącym dymem, kopcące hałdy niedogaszonego miału i popiołu. Zieleni nawet na lekarstwo. Z wyjątkiem naszego obszernego sadu, pełnego pięknych drzew, których gałęzie uginały się teraz pod ciężarem wspaniałych, dojrzałych jabłek, gruszek i śliwek. Bogactwo owocowe zachwyciło mnie, a jednocześnie zdziwiło, jako że nikt tego nie pilnował. Pomoce domowe i nasza Hela, i dziewczyna z parteru od dyrektora technicznego miały za dużo pracy w domach, aby jeszcze zajmować się ogrodem. Poniemieckie meble były dostojne, ciężkie i ciemne. Mama by tu zaraz to i owo rozjaśniła, coś poprzestawiała. Ale mamy nie było. Zresztą nawet gdyby żyła i tak nie mogłaby tu mieszkać ze względu na przemysłowy fetor. Bardzo byłem ciekaw, jak nam się ułoży to nasze wspólne z ojcem życie. Pierwszy wieczór zapowiadał sympatyczny, partnerski układ. Noc przespałem wspaniale, ale rano trzeba było wcześnie wstać, bo tata na ósmą musiał być w zjednoczeniu, a mnie przed lekcjami czekała rozmowa z dyrektorem szkoły. Do stacyjki szło się szybko, bo z górki, w tłumie innych śpieszących do pracy ludzi. Dokoła rozbrzmiewał gwar twardej śląskiej mowy, którą co to dużo gadać niezbyt lubiłem. Na peronie było już gęsto, a pociąg z Raciborza do Rybnika wyraźnie się spóźniał. Czekający zaczynali być zniecierpliwieni. Naraz w tłumie pojawiła się czerwona czapka zawiadowcy nam obca, bo okrągła. Ktoś z pasaże rów dość głośno zagadnął: - Ewald! Kiej przyńdzie tyn cug do Rybnika? Zawiadowca przystanął, spojrzał groźnie na pytającego i odwrzasnął: - A skondeś się wzion, ty pieroński giździe, z tom nimieckom godkom na tym polskim bannhofie? Rychtyg przyńdzie. Wszyscy byli ukontentowani tak wyczerpującą odpowiedzią i przyjęli ją jako rzecz normalną. Natomiast tata i ja wybuchnęliśmy niepohamowanym śmiechem. Jednak już po chwili poczuliśmy się nieswojo, nikogo, bowiem to nie ubawiło, a wokół nas zrobiło się pusto. Ludzie patrzyli na nas, jakbyśmy dopuścili cię czegoś bardzo niestosownego. Na szczęście, właśnie nadjechał pociąg. Zaczęła się walka o miejsca, którą na wszelki wypadek toczyliśmy kilka wagonów dalej. W czasie krótkiej podróży wymieniliśmy szeptem uwagi zamykające się mądrością, jaka wynika z porzekadła, „Jeśli wejdziesz między wrony...”. To my weszliśmy między wrony inne niż te, do których dotąd przywykliśmy, nie ich, więc mowa jest tu obca, lecz nasza. A oni z nas się nie śmieją. Nasze zachowanie było na pewno bardzo spontaniczne, ale nie najmądrzejsze. Bo niekoniecznie musimy po ichniemu mówić, ale też nie powinniśmy się śmiać. I trzeba o tym pamiętać. W holu gimnazjum od razu rzuciła mi się w oczy kartka zawiadamiająca o harcerskiej zbiórce. Nazwiska drużynowego nie zapamiętałem, ale wiem, że miał sto pień wywiadowcy. Po chwili zostałem przyjęty przez dyrektora, profesora Szymańskiego, tłuściutkiego i rumianego pana w cwikierach. Przejrzał uważnie moje papiery, sichowskie, stalowowolskie, oraz będzińskie i zawyrokował: - Pan mi pasuje do IIId. Bardzo mnie ten „pan” zaskoczył, bo w poprzednich szkołach nigdy „panem” nie byłem, ale trudno mi było poprawiać dyrektora. Z pewnością wiedział, co robić i jak mówić. A on mówił dalej: - Widzę po krzyżu, że pan też jest harcerzem i sądząc po tych złoceniach, chyba nie szeregowym. To bardzo dobrze. Bo wie pan, ja chciałbym, aby o naszym gimnazjum i jego drużynie mówiło się w mieście oraz we władzach. Liczę, że pan nam w tym pomoże. - Oczywiście, panie dyrektorze. Naprawdę chciałem pomóc i wiedziałem, że bez specjalnego wysiłku w krótkim czasie o drużynie gimnazjalnej rzeczywiście mogą ludzie w mieście mówić z sympatią i uznaniem. Tego jednak, czy te sympatie podzielą miejscowe władze nie byłem tak całkowicie pewien. Naraz za moimi plecami ktoś zajrzał do gabinetu i widząc, że dyrektor ma petenta, chciał się prawdopodobnie wycofać, bo dyrektor zaczął go przyzywać szerokimi ruchami rąk, jednocześnie mówiąc: - Proszę, proszę, panie profesorze. Właśnie mam tu kandydata, który nam się bardzo przyda. Zerwałem się, więc. Od drzwi zmierzał ku nam wysoki, szczupły, szpakowaty mężczyzna w zielonym trenczu, takich samych spodniach typu galife, wpuszczonych w wysokie skarpety, i brązowych kamaszach. Pociągła twarz okolona ładnie przy ciętą brodą, wysokie czoło, głębokie, myślące oczy przypominały stare cerkiewne ikony. Nad lewą kieszenią kurtki matowo zaznaczał się harcerski krzyż na czerwonej podkładce. Tak sobie zawsze wyobrażałem mego harcerskiego idola, więc nie zniechęcił mnie nawet powiew czosnku, jaki mi buchnął w nos. Zwarłem obcasy i wyrecytowałem: - Druhu harcmistrzu. Drużynowy po próbie Cezary Chlebowski, Harcerz Orli, zgłasza swoje przybycie na teren rybnickiego gimnazjum. Profesor pokraśniał z ukontentowania, dyrektor za mymi plecami sapnął z emocji i zrobiło się bardzo miło. Siedliśmy, a z rozmowy, jaką prowadzili obaj panowie, zorientowałem się, że owa klasa IIId jest nietypowa, przyspieszona, i do czerwca przyszłego roku przerobimy (my!) program trzeciej i czwartej klasy, zakończony małą maturą, a przez następny rok szkolny obu klas licealnych. W maju 1947 roku, czyli za półtora roku, opuścimy mury szacownej budy ze świadectwem dojrzałości w kieszeni. Gimnaąum w Rybniku z każdą minutą wydawało mi się sympatyczniejsze. To było właśnie to, o co chodziło. Wszystkie inne klasy miały programy normalne, tylko klasa IIId pędziła jak ekspres, tak cenną miała załogę. Głównym argumentem był nasz wiek. Ja ze swymi prawie osiemnastu latami zaliczałem się do grona raczej najmłodszych. Stąd dyrektorskie tytułowanie, przysługujące tylko uczennicom i uczniom właśnie IIId. Klasie miał mnie przedstawić ikonopodobny profesor, polonista, Innocenty Libura, za kilkanaście minut zaczynający w niej swoją lekcję. Te chwile oczekiwania spędziliśmy spacerując po korytarzu. Już na samym początku dostąpiłem zaszczytu, którego znaczenie miałem poznać o wiele, wiele później. W pewnej, bowiem chwili profesor sięgnął do kieszeni trencza i poczęstował mnie... ząbkiem czosnku. Podziękowałem, on się zaśmiał i popłynęła opowieść, dzięki której poznałem kawałek pięk nej legendy rybnickiego liceum i gimnazjum. W roku 1925 profesor Libura, wówczas młody nauczyciel, założył 4. Rybnicką Drużynę Harcerzy imienia Henryka Sienkiewicza i został jej pierwszym drużynowym, zaś tuż przed wojną opiekunem. Czas wojny jako oficer Wojska Polskiego spędził w niemieckim oflagu. Teraz wrócił. I tylko dzięki temu właśnie czosnkowi, drogi druhu perorował stojąc na środku pustego korytarza gimnazjalnego dożyłem końca wojny w doskonałej kondycji zdrowotnej. Klasa IIId była istotnie ewenementem jak na rybnickie unormowane i uładzone układy. Bo miasto, choć przed pół rokiem przetoczył się przez nie kolejny front wojenny, dość szybko powracało do pokojowego porządku. Również w sprawach edukacyjnych. Miejscowa młodzież miała w przeszłości zapewnioną ciągłość nauczania, a zależnie od sytuacji polityczno-militarnej zmieniał się, co najwyżej, język wykładowy przed sześciu laty z polskiego na niemiecki, teraz zaś z niemieckiego na polski, należało trochę uzupełnić wiadomości z historii, trochę z geografii, ale reszta programu nauczania, szczególnie w zakresie przedmiotów ścisłych, była prawie identyczna. Dla większości, więc uczęszczających tu tuziemców z Rybnika i okolic, klasy nadal odpowiadały wiekowi przypisanych im uczniów. Raczej nie było w nich specjalnie zapóźnionych. Pojawił się tu jednak, podobnie jak w całej Polsce, problem ludzi, którzy przez okres wojenny nie mieli kontaktu z nauką. Powody były różne: służba wojskowa, pobyt w więzieniu lub obozie, dyskryminacje ze strony okupantów, konieczność ukrywania się. Dla takich właśnie powstały podobne „zbiorówki”, jak nasza IIId. W normalnych warunkach uczniowie tej klasy powinni mieć po piętnaście lat. U nas nie było nikogo w tym wieku. Najmłodszy liczył lat siedemnaście, najstarszy dwadzieścia pięć, zaś średnia wieku wynosiła dwadzieścia i pól roku. Dlatego też ta właśnie klasa nadawała charakter całemu gimnazjum w zasadzie nie działo się w nim nic bez naszego udziału. Nie było to dziwne, zważywszy, że w IIId mieściły się „sztaby” najważniejszych organizacji młodzieżowych szkoły, czyli samorządu uczniowskiego i obu harcerskich drużyn żeńskiej i męskiej. Zostałem wprowadzony do klasy przez profesora doktora Liburę i zwięźle przedstawiony. W trzydziestoosobowej grupie, siedmiu mniej lub bardziej dojrzałych mężczyzn skwitowało to nikłym uśmiechem. Mieli harcerskie krzyże w klapach, poczułem się, więc jak w domu. Już na pierwszej przerwie odbyliśmy naradę sztabową. Kolejno przedstawiali się: ćwik Romuald Elszak, wywiadowcy Józek Wołoch i Tadek Łukoszczyk, oraz młodzicy Janek Helak, Staszek Świder, Alfred Kurzydym, Staszek Chlubek i Bolek Pachoł. Referował Józek Wołoch. Spokojnie, dobitnie, krótko. On był tu trzy miesiące wcześniej niż ja i razem z profesorem Libura szykował grunt pod rozsądną robotę harcerską. Właśnie nazajutrz miała się odbyć pierwsza zbiórka reaktywująca, po wojennej przerwie, działalność drużyny. Jednak moich nowych kolegów i samego Wołocha niepokoiło kilka spraw. Przede wszystkim mieli zastrzeżenia do kandydata na drużynowego, gdyż jego zachowanie w paru punktach rozmijało się z Prawem Harcerskim. Zaproponowali, abym objął drużynę, ponieważ posiadam najwyższy wśród nich stopień, ukończony kurs drużynowych, a także dlatego, że żaden z nich, z różnych powodów, przeważnie osobistych, nie mógł. Zapewniali, że pomogą. Zgodziłem się, ale poprosiłem, by to oni przedstawili moją kandydaturę dyrektorowi i harcmistrzowi Liburze. Tak się też stało, i to już na następnej przerwie. Zaraz po ostatniej lekcji udaliśmy się wraz z harcmistrzem Liburą do Komendanta Hufca, harcmistrza Józefa Klamy, który pracował w Urzędzie Miasta. Szczupły, wysoki okularnik, początkowo oschły, po zapoznaniu się z moimi referencjami stal się bardziej przystępny, stwierdzając: - Zdejmujecie mi, druhu, kamień z serca. Bo w Rybniku, tradycyjnie, od przedwojny, rytm pracy naszego Hufca dyktowała drużyna gimnazjalna. Chcę poza tym wykorzystać też wasze przygotowanie do pracy z zuchami. Powierzę wam funkcję namiestnika zuchowego. Przeraziła mnie trochę ta propozycja, bo namiestnik zuchowy to praktycznie jeden z zastępców Komendanta Hufca. Poprosiłem o czas na zaaklimatyzowanie się, po którym mógłbym dać odpowiedź. Jednocześnie poprosiłem harcmistrza Liburę o powiadomienie jeszcze tego samego dnia dotychczasowego kandydata na drużynowego o zapadłych ustaleniach. Nazajutrz na dużej przerwie zrobiłem krótką odprawę z harcerzami z mojej klasy. Zaprezentowałem „przyspieszony program zimnego wychowu cieląt”. Zaakceptowali. Wstępnie rozdzieliliśmy funkcje. Po lekcjach w sali gimnastycznej zastaliśmy tłum młodzieży. Ponad półtorej setki. Nad zebranymi unosił się wyraźnie widoczny obłok papierosowego dymu. Nie ma, co, inauguracja po harcersku. Harcmistrz Liburą pokrótce mnie przedstawił i zarekomendował jako zatwierdzonego przez Komendę Hufca drużynowego 4.RDH. Ja natomiast zapoznałem zebranych z moimi wymaganiami, bowiem harcerstwo to nie pospolite ruszenie, a elita. W nauce, w moralności, w samodyscyplinie. A więc, każdy niech się oceni sam. Przedstawiłem moich przybocznych Wołocha i Elszaka. Poprosiłem o dobra nie się w zastępach na badenpowellowskiej zasadzie: 1+7, najlepiej rówieśników z jednej klasy lub sąsiednich ulic. Zapowiedziałem, że w ciągu miesiąca rozpoczniemy własnymi siłami prowadzenie kursu zastępowych i potrzebnych jest jak najszybciej czterdziestu kandydatów. Za trzy miesiące na zakończenie kursu, będzie bieg na stopień młodzika i przyrzeczenie. Na koniec poprosiłem o poszperanie w rodzinnych zasobach w poszukiwaniu poniemieckich fasoniarskich tornistrów z klapą z cielęcej skóry, panterek maskujących, wojskowych menażek, manierek, niezbędników oraz werbli i fanfar, a za tydzień zaprosiłem na zebranie rodziców. Ogłosiłem kwadrans przerwy na pogrupowanie się w na zastępy, zgłoszenie na kurs zastępowych oraz dokonanie wewnętrznej samooceny pod kątem postępów w nauce i ciągot do papierosów. Nikogo nie wyrzucałem i każdy, kto teraz zrezygnowałby z zaciągu, a później skutecznie nad sobą popracował, miał drogę do drużyny otwartą. W ciągu tych piętnastu minut, kiedy w sali panował nieopisany jazgot, my w naszym sztabowym gronie staliśmy na boku, otaczając harcmistrza Liburę. A ten nerwowo chrupał swoje czosnkowe ząbki i ze łzami w oczach powtarzał w kółko: - Doczekałem. To mi się śniło po nocach w oflagu. Doczekałem. Po kwadransie sytuacja się wyjaśniła. Zrezygnowało około trzydziestu młodych ludzi. Niemal dwudziestu, którzy ukończyli osiemnasty rok życia, stanowić miało nasz krąg starszoharcerski. Jego przewodniczącym został licealista Józek Wolny, przedwojenny harcerz tejże drużyny, z patriotycznej rodziny śląskiej, jeszcze do niedawna więzień niemieckiego obozu koncentracyjnego. Pozostali chłopcy utworzyli jedenaście ośmioosobowych zastępów. Było to, więc prawie trzykrotne przekroczenie normy badenpowellowskiego modelu wychowawczego, według którego drużyna to cztery zastępy. A my tu mieliśmy nie drużynę, a potężny szczep, składający się z tylu zastępów, że wystarczyłoby do powstania trzech drużyn i jesz czekręgu starszoharcerskiego. Szczepu nasz schemat organizacyjny wtedy jeszcze nie przewidywał. - Mamy kłopot, powstały z nadmiaru - harcmistrz Libura był wyraźnie zadowolony. - Może się wykruszą - obłudnie liczył na cud Elszak. - Może - równie „szczerze” dodał Wołoch. Długo jeszcze obradowaliśmy w sztabowym gronie, a gdy późną nocą wracałem pustym pociągiem do Niewiadomia, zastanawiałem się poważnie, czy ja na pewno przyjechałem tu dla dalszej edukacji. Nazajutrz jednak podobnie jak w Będzinie postanowiłem bardzo pilnie, wręcz ostentacyjnie, zaznaczyć swoją obecność na zajęciach lekcyjnych. Udało mi się to wspaniale, bo akurat mieliśmy łacinę, a prowadzący ją profesor Wałek miłośnik i wyznawca filozofii Artura Schopenhauera męczył klasę wyjątkami III deklinacji. A był to pan, jak słyszałem, bardzo, bardzo sympatyczny, ale i nieco ekscentryczny, który, jeżeli chciał, aby klasa coś zapamiętała, używał metod dość niekonwencjonalnych na przykład modulował głos, to szepcząc, to znów grzmiąc. A gdy klasa patrzyła na niego wytrzeszczonymi ze zdumienia oczyma, mówił z miłym uśmiechem: - Nie myślcie państwo, że stary Wałek zwariował. Mogę was zapewnić, że za pięćdziesiąt lat pacierz możecie zapomnieć, ale tego, czego uczył was Wałek, nie zapomnicie. Równo pięćdziesiąt lat później, gdy piszę te słowa, mogę zapewnić moich czytelników, że profesor Wałek mówił świętą prawdę. Pamiętam jego nauki słowo w słowo. Wtedy jednak, w czasie naszego pierwszego spotkania, jeszcze o tym wszystkim nie wiedziałem. Za to świetnie znałem odpowiedź na zadane wówczas przez niego pytanie. Chodziło o wyjątki rzeczowników III deklinacji. Uśmiechnąłem się nieco drwiąco acz dyskretnie, nie na tyle jednak, aby wielbiciel Schopenhauera tego nie dostrzegł. Kilkoma płynnymi długimi krokami przybliżył się, więc do mnie i ze słodziutkim uśmiechem poprosił: - A może nasz nowy nabytek, pan Chlebowski, tak uroczo się do nas uśmiechający, zechce nas oświecić w przedmiotowej sprawie. Udałem lekki popłoch, wstałem dość niepewnie, popatrzyłem nań wzrokiem zranionej lani i powiedziałem: - Spróbuję, panie profesorze. Ale jak się nie uda, poproszę o wyrozumiałość. - Czekam, łaskawy panie - drwił sympatycznie Wałek. A ja mu naraz, z pełnego magazynka, wystrzeliłem jak ze Schmeissera serię, którą w Sichowie wykuwałem nocami pod kierunkiem mojego preceptora, profesora Wojtkowskiego, seniora: - Panis, piscis, crinis, finis, ignis, lapis, pulyis, cinis, omnis, amnis, et canalis, sanguis, unguis, glis, annalis, fascis, fusilis, vermis, ensis, actis, collis, etiam mensis. Mons, dens, pons, fons, occidens, oriens, grex, codex. W miarę jak terkotałem, twarz profesora Wałka rozciągała się w radosnym zachwycie, a po kilku kolejnych pytaniach i moich odpowiedziach, nauczyciel po wiedział: - Panie Chlebowski. Widzę, że pan w najbliższym czasie będzie się nudził na moich lekcjach. Zwalniam więc pana z obowiązkowej na nich obecności. Będzie mi zaś bardzo miło, jeżeli z własnej woli zechce nas pan od czasu do czasu odwiedzić. Była to bardzo elegancka, wręcz wersalska rozmowa dwóch rozumiejących się nawzajem dżentelmenów. W ten sposób uzyskałem nieco dodatkowego czasu na spełnienie życzenia pana dyrektora Szymańskiego, by o drużynie gimnazjalnej mówiło się w mieście. Takich sztuczek jednak nawet nie próbowałem z naszą wychowawczynią, matematyczką, profesor Hanną Heniszówną. Był to postrach klasy. Krótkowzrocznie mrużąca oczy, przez co stale skrzywiona, zdecydowana hipochondryczka, nie bawiła się z nami w żadne umizgi, ona jedyna nie uznawała w stosunku do nas żadnej formuły „pan”, cisnęła program jak cytrynę, a w przypadku złej odpowiedzi potrafiła każdym wytrzeć podłogę do sucha. Podręcznikowy typ niechętnie widzianej nauczycielki przedmiotów ścisłych. Z moimi wiadomościami matematycznymi szans u niej nie miałem żadnych. Znielubiłem ją, więc od początku. W tej niechęci nie dopuszczałem do swojej świadomości dochodzących do mnie raz po raz wieści, że potrafiła zaskakiwać największych jełopów niespodziewanymi odwiedzinami w ich domach i nie biorąc za to ani grosza korepetycjami wyciągała topielców za uszy na powietrze. I naraz, rzuciła mnie na kolana, kiedy pewnego majowego poranka w okolicznościach, które jeszcze opiszę do klasy wkroczyło dwóch ubeków, aby mnie zabrać na przesłuchanie. Zaatakowała z taką furią, że na ich karkach wyjechała aż na korytarz. Niechęć przeszła u mnie w uwielbienie, nie tak jednak ogromne, abym się zaczął uczyć matematyki. Z innymi przedmiotami ścisłymi, w których mocarzem także nie byłem, szło mi nieco lepiej, ale to chyba, dlatego, że ich wykładowcy nie przyciskali nas do ściany tak, jak profesor Heniszówną. Zjawiskiem samym w sobie, które także nieco zaważyło na moich dalszych losach, był polonista, profesor Stefan Kokociński. Podchorąży Wojska Polskiego, w 1940 roku, po kampanii we Francji, został wraz z dywizją generała Prugar-Ketlinga internowany w Szwajcarii. Tam skończył studia, tam poślubił uroczą, przemiłą i niesamowicie piegowatą Szwajcarkę i tam także złapał bakcyla ciężkiej do wyleczenia choroby komunizmu. Miał jedną ułomność jąkał się, co szczególnie było zabawne wtedy, gdy się komuś przedstawiał: - Ko... Ko...Ko...kociński jestem. Każdy, więc, kto dublowanie sylaby „ko” uznał wyłącznie za wadę wymowy, zwracał się do niego per „panie Koniński”. Wtedy dostawał szału: - Prze...przecież ja pa...panu mó...wie, że ja nie...nie nazywam się Ko...Ko...Kociński, tylko Ko...Ko...kociński. On, dyrektor i rusycysta, profesor Lec, stanowili partyjny pion naszego gimnazjum. Kokoeiński prezentował odmianę komunizmu naiwnego, nawet względnie sympatycznego, wręcz romantycznego, dyrektor nieco cynicznego, ale utrzymanego w granicach względnej przyzwoitości, zaś Lec rewolucyjnego, to znaczy podejrzliwego i śledczego. Klasa zaś była świetna. Trzon stanowili harcerze. Dwa lata starszy ode mnie Józek Wołoch, dziś emerytowany profesor Politechniki Wrocławskiej, był krępym, zwalistym chłopcem o filozoficzno-poetyckim zacięciu. Łączyła nas nie tylko harcerska, ale i akowska przeszłość. W Rybniku, podobnie jak i ja, reprezentował kresowość, tyle że zachodnią, pomorsko-zaolziacką. Staszek Świder, wiotki fizycznie i bardzo wrażliwy był typowym romantykiem, wybitnie uzdolnionym poetycko. Ciągle się kochał w jakiejś dziewoi, a że mieszkał także poza Rybnikiem, w Rydułtowach leżących przy trasie Katowice-Racibórz, i prawie codziennie dojeżdżaliśmy do szkoły razem, stałem się z konieczności jego powiernikiem uczuciowym. Opieka nad kroniką drużyny i artystyczna oprawa naszych imprez zarówno klasowych, jak i harcerskich, to była jego domena. Wspierali go Wołoch oraz Janek Helak, późniejszy filolog skandynawista, mocny także w polskiej prozie i poezji. Tę trójkę uzupełniał doskonale Zygmunt Mrozek. Formalnie harcerzem nie był, stracił wzrok będąc dzieckiem, ale brał bardzo aktywny udział we wszelkich naszych poczynaniach artystycznych. Prezentował, bowiem wielkie uzdolnienia muzyczne takiego akordeonistę i pianistę trudno byłoby gdziekolwiek znaleźć. Poza, oczywiście, Lidką Grychtołówną, niebywale utalentowaną i pracowitą, później wybitną polską pianistką, która już wtedy była „klasą dla siebie”, jak mawiają sprawozdawcy sportowi. Do niezapomnianych przeżyć zaliczam te momenty, gdy zdarzało się jakieś „oczko” w zajęciach lekcyjnych i całą klasą wymykaliśmy się do sali muzycznej. Tam wreszcie Lidka odkładała na bok ćwiczony codziennie program poważnokoncertowy, siadała wraz z Zygmuntem do fortepianu i rozlegał się wspaniały, bardzo już wtedy modny, glennmillerowski jazz w najlepszym wykonaniu, w rytm którego tańczyliśmy do upadłego. Czasem były z tego powodu awantury, bo jednym z największych melomanów w naszej szkole okazał się woźny, który potrafił specjalnie opóźnić o kilka minut dzwonek na przerwę, aby słuchać jak najdłużej tej mistrzowskiej gry. Zygmunt oddawał nam także inne, nieocenione przysługi. W okresie kompletnego braku podręczników podstawową pomocą do nauki były notatki z wykładów. Nie wszyscy z nas mieli cierpliwość i chęci do ich prowadzenia. Za to Zygmunt wykazywał się niezwykłą wprost gorliwością, wystukując na swojej Braille’owskiej ramce wprost stenograficzne zapisy. Silnym punktem w dosłownym znaczeniu klasy, drużyny, szkoły, Rybnika, a nawet Śląska, był już wtedy znakomity lekkoatleta, a później nawet wicemistrz Polski w dziesięcioboju, Bolek Pachoł. Sprawy sportu w naszej drużynie spoczywały, jak widać, w dobrych rękach i stały na dobrych nogach. Samarytaninem drużyny został od początku Staszek Chlubek w przyszłości lekarz już w gimnazjum wykazujący dużą wiedzę medyczną, co zapewniało nam w czasie licznych kursów oraz obozów harcerskich nie tylko fachową opiekę, ale i pomoc instruktorską. Nasz drugi przyboczny, Romek Elszak oraz zastępowi starszych zastępów Alfred Kurzydym i Tadek Łukoszczyk stanowili doskonale dobrane trio wyspecjalizowane w kunszcie obozownictwa i zajęciach pionierskich. Mając taki zespół, mogliśmy odważnie myśleć o wielkich zadaniach oraz nieść pomoc innym, na przykład bliźniaczym harcerkom. Dwie koleżanki z klasy, Natalka Dziubianka i Regina Maciejczyk, pozazdrościły nam bowiem aktywności i nim się spostrzegliśmy, już wyrosła drużyna żeńska, 7.RDH. Zaproponowaliśmy więc harcerkom kilka miejsc na kursie zastępowych, co drużynowa Natalka i przyboczna Regina przyjęły z wdzięcznością. Oczywiście oprócz nich i Lidki Grychtołówny, były w naszej klasie także inne świetne dziewczyny. Przepraszam panny. W domu pułkownikówny Kseni Skrzypkówny, vis-a-vis gimnazjum, gdy wracaliśmy z jakiejś harcerskiej wyrypy, zawsze czekała na nas szklanka gorącej herbaty i pajda chleba ze smalcem. Mile wspominam długonogą i piekielnie zgrabną Krysię Frankównę, u której zbieraliśmy się na wspólną naukę (wbrew pozorom czasem się również uczyliśmy). Jej wspaniała mama za każdym razem przygotowywała dla nas solidne omlety z szynką. To wtedy był rarytas. Nela Berger-Nowicka, krajanka Wołocha z Cieszyna, sprawowała nade mną czułą opiekę przez cały rok tak kompleksowo, że zawsze mogłem liczyć na nią, na jej uwielbienie, notatki z lekcji, czy też kanapki, gdy byłem głodny. Pamiętam Irkę Eksztajnównę i Janinkę Karabanik, Gęsię Godulankę, Oleńkę Skoczeniównę i jeszcze kilka innych uroczych dziewcząt z tamtego okresu, z którymi mi przyszło przeżywać rybnicki (a z paroma także i późniejszy, sławięcicki) wiek górny i chmurny. Wróćmy jednak do harcerstwa. Nasze szeroko zakrojone działania wymagały w przyszłości swoistych „służb specjalnych”. Wchodziliśmy, bowiem na zbyt kruche i śliskie lody, aby stąpać po nich po omacku. Jedna taka „służba” miała nogi jak Frankówna, rysy i karnację ognistej Hiszpanki, znała biegle trzy języki, pisała na maszynie i kończyła właśnie nasze liceum. Prócz tego była sekretarką dyrektora. Nazywała się Inka Wojownik i nim została autentyczną hrabiną w Warszawie, odgrywała w Rybniku rolę naszej Maty Hari. Zresztą, ona chyba do końca nie wie działa, że to, co nam mówiła, miało dla nas czasem kapitalne znaczenie. I jeszcze jedno uzupełnienie charakterystyki naszej wywiadowczym kochało się w niej pół gimnazjum i liceum, nie wyłączając przedstawicieli grona pedagogicznego. Dwie wieści, które dotarły do nas zaraz po inauguracyjnej zbiórce drużyny, potraktowaliśmy jako dobry omen. Józek Wolny przyniósł wiadomość, że rodzina Klimków przechowała przez czas wojny sztandar 4.RDH, mimo iż jeden z zaangażowanych w to synów zginął w obozie hitlerowskim. Poza tym, od „służby” dowiedzieliśmy się, że o rupieciarni na poddaszu w bocznym skrzydle gmachu gimnazjum, w której można by urządzić harcówkę. Profesor Libura powiedział nam, że i przed wojną była tu harcówka. Pomieszczenie okazało się bardzo obszerne, ale, niestety, dość niskie, brudne i niezwykle zagracone. Trzech zastępowych najstarszych zastępów: przesumienny Witek Harazim, czujny i mający oczy wokół głowy Arkady Mandrysz (chyba połowa harcerskiego aktywu hufca w Rybniku to byli Mandryszowie) oraz złota rączka Czesiek Gawlik, wraz ze swymi chłopcami otrzymali zadanie doprowadzenia harcówki do stanu pełnej używalności. Należało, więc było pomieszczenie uprzątnąć, połatać ściany, podłogi i ramy okienne, oszklić, wymalować, wyfroterować i ozdobić część centralną. Termin dziesięć dni. Powołaliśmy do życia trzyosobową komisję sprawności pod komendą Romka Elszaka i wszystkie prace podejmowane przez chłopców przy remoncie zaliczano im do zdobywania poszczególnych sprawności. Pamiętam, że pierwszą sprawnością, jaką zdobyli grupowo harcerze jednego z zastępów, była sprawność krawca. Do ich zadań należało zakupienie materiału, pokrojenie i uszycie stu dwudziestu trójkątnych chust harcerskich w kolorze naszej „czwórki”, czyli żółtych, a następnie naszycie na nich zielonych lilii z filcu. Z biegiem czasu, gdy zbiórka poniemieckiego wyposażenia paradno-marszowego zaczęła przy nosić coraz lepsze rezultaty, doszyli jeszcze cztery fartuchy na werble i tyle samo płomieni fanfarowych, obszytych dodatkowo zielonymi frędzlami. Oczywiście, pomoc babć, mam i sióstr była przy tym mile widziana, ale tylko w formie rad i wskazówek. Rękodzieło miało być wykonane przez samych chłopców. W trakcie remontu harcówki wyszło na jaw, że przy graciarni dużej jest graciarnia mała, czyli niewielki, niski pokoik, który dzięki protekcji naszego gimnazjalnego katechety, księdza Antoniego Gaszą, został zaanektowany na stancję dla najbardziej potrzebujących swego kąta. Wnet stanęły dwa piętrowe łóżka, stolik, umywalka. Zamieszkali tam: Józek Wołoch, Alfred Kurzydym, Ksawery Sopa i Tadek Dudziński. Na drzwiach wywiesili wizytówkę tyleż prawdziwą, co skromną: „iri docti”. W praktyce był to także nasz harcerski pokój sztabowy. Gospodarskie oko Wołocha i Kurzydyma sprawiło, że remont harcówki posuwał się błyskawicznie. Teraz wreszcie mogliśmy się przedstawić rodzicom naszych młodszych harcerzy. Zdawałem sobie sprawę z wagi tego pierwszego spotkania. Przecież przez kilka ostatnich lat większość z tych ludzi, przede wszystkim miejscowych, stykała się wyłącznie z organizacją Hitlerjugend, gdzie wszystko opierało się na nakazie i zakazie. Już sama przynależność była tam przymusowa. Chcieliśmy, więc pokazać harcerstwo jako wielką i szlachetną grę, w której uczestnictwo wynika z własnego prze ogromnego pragnienia, a nie z zarządzenia państwowego, i w której niczego się nie domagamy, a jedynie prosimy. Harcmistrz profesor Libura w imieniu dyrekcji gimnazjum przedstawił cały nasz zespół sztabowy, poszerzony w tym dniu o wszystkich starszych zastępowych. Podaliśmy nazwiska i adresy każdego z nich. Zapoznaliśmy rodziców z programem naszych zbiórek i zajęć, aby nie byli zaniepokojeni niekiedy późniejszymi powrotami dzieci do domów. Podane zostały adresy trzech krawców, którzy otrzymali wykroje mundurków, mieli możliwość zakupywania zielonego drelichu po zniżkowych, hurtowych cenach i zadeklarowali chęć szycia dla naszych chłopców po dogodnych cenach. Jeden warunek został postawiony dość twardo: na obóz letni nikt bez mundurka nie pojedzie. Ale od tego obozu dzieliło nas jeszcze ponad osiem miesięcy. Owszem, zależało nam bardzo, aby już na zakończenie kursu zastępowych jak najwięcej chłopców było umundurowanych, ale gdyby ktoś nie mógł temu sprostać, nie będzie problemu. Odniosłem wrażenie, że udało nam się nawiązać jakąś nić porozumienia z rodzicami naszych podopiecznych. Ekipa remontowa sprawiła się na medal i 15 października, w pachnącej jeszcze tynkiem i świeżą farbą harcówce rozpoczęliśmy nasz pierwszy własny kurs zastępowych, który w porównaniu do pierwotnych założeń rozrósł się zarówno pod względem liczby uczestników, jak i programu. My sami chcieliśmy przeszkolić około czterdziestu chłopców, aby w każdym zastępie było, chociaż po trzech takich, którzy przynajmniej trochę otarli się o harcerstwo. Komenda Hufca zatwierdzając program, poszerzyła go i dodała własnych instruktorów, ale także sporo kursantów z zewnątrz. W rezultacie udział naszych chłopców zmniejszył się do trzydziestu, piętnastu doszło z innych drużyn i w tej sytuacji wywalczyliśmy jedynie pięć miejsc dla naszych harcerek. I tak ruszył kurs-gigant. Zapał był ogromny, więc z łatwością pokonywaliśmy wszelkie trudności. Zajęcia odbywały się przeważnie w naszej harcówce, która, choć czyściutka i schludna, świeciła gołymi ścianami. Jedyną ozdobą był stworzony kosztem kilku nieprzespanych nocy przez Cześka Gawlika i jego chłopaków trzymetrowej wielkości witraż w postaci harcerskiego krzyża. Wykonany z dykty i pokolorowanej kalki technicznej, przytwierdzony płasko do sufitu i odpowiednio podświetlony, rzucał w koło wspaniałe, barwne refleksy. Za to dzieło otrzymali chłopcy sprawność zdobnika. Cała nasza drużyna, na czele z kursantami, zaczęła w ramach programu szanowania przyrody, czyli puszczaństwa, tworzyć w pustej dotąd harcówce kąciki swoich zastępów. Były wśród nich: „Orły”, „Lisy”, „Sokoły”, „Mamuty”, „Tury” i inny zwierzyniec. Znoszono, więc z lasu plecaki pełne szyszek, mchów, kamiennych otoczaków, pieńków brzozowych, przedziwnie powyginanych korzeni i gałęzi. Podczas przerw w pracy okrywano to wszystko plandekami, aby konkurencja nie podejrzała. Zabawa trwała niemal dwa miesiące, by wreszcie, na zakończenie konkursu, dać efekt wspaniały. Na Wszystkich Świętych razem z ojcem pojechałem do Grodźca na grób mamy. Babcia była trochę obrażona, że wpadliśmy na tak krótko, ale tata nawet na drugi dzień nie mógł zostać, bo dyscyplina socjalistyczna już dawała w pracy znać o sobie. Udobruchaliśmy ją i Todę przyrzeczeniem, że na Boże Narodzenie pobędziemy dłużej. Kursem zastępowych właściwie kończyliśmy nasz okres rekrucki. O ile sam kurs był na pewno ciężki, to kończący go bieg z pewnością jeszcze cięższy. Pamiętam, że padał śnieg, ziemia podmarzła, a „bezwzględny” Elszak na swoim punkcie egzaminacyjnym kazał zziębniętym chłopakom kopać latryny o pełnym profilu i wyposażeniu oraz zgrabiałymi rękami szarpać oporny, zesztywniały brezent namiotów przy ich konkursowym rozstawianiu na czas. Gdy w czasie lotnej inspekcji punktów egzaminacyjnych zwróciłem mu na boku uwagę, że przesadza trochę z tymi wymaganiami w taką pogodę, postawił zastęp na baczność i polecił: - Druhowie, przypomnimy druhowi komendantowi zasadę obowiązującą na ćwiczeniach. Trzy, cztery! - Im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi na polu walki! - dość równo wykrzyknęli zmarznięci, ale roześmiani chłopcy. - A kto to powiedział? - zapytałem niespodziewanie. - Napoleon! - odwrzasnęli gromko. Tylko najmniejszy wzrostem, a największy zgrywus Tadzio Nowosielski uzupełnił scenicznym szeptem: - Kuropatkin. W ciągu kilku zaledwie tygodni uczestnicy kursu opanowali szeroki repertuar dotąd zupełnie sobie nieznanych piosenek akowskich, partyzanckich i powstańczych (z powstania warszawskiego, oczywiście). A że była to młodzież z kilku drużyn, nasz śpiewnik kursowy stał się niebawem powszechnie znany w całym Hufcu. Główna uroczystość zakończenia kursu została wyznaczona na niedzielne popołudnie 20 grudnia. Przygotowania do niej zaczęliśmy chyba miesiąc wcześniej, miał to być, bowiem pierwszy sygnał dla wszystkich w Rybniku, jak widzimy pracę drużyny harcerskiej. Pomagała nam cała klasa IIId i wszyscy, których ogarnął na tę okoliczność szalony entuzjazm. Bogiem a prawdą, przez ostatnie trzy dni przed uroczystością niezbyt wielu harcerzy zaszczycało swą obecnością lekcje w klasach, „grono” jednak miłosiernie przymykało na to oko. Trochę nas martwiło, że tylko połowa chłopców miała mundury, wnet jednak znaleźliśmy rozwiązanie, według naszej skromnej oceny, jak zwykle genialne. Całą sobotę (wtedy sobota była normalnym dniem roboczym) we wszystkich zakątkach gmachu gimnazjum odbywały się próby śpiewu różnych grup, w wolnych pokojach harcerki prasowały przynoszone z domów prześcieradła, zszywały całe stosy bialo-czerwonych opasek i stemplowały je czarną pieczątką z literami „AK”. W sali gimnastycznej stuk młotków przypominał zlot dzięciołów. W niedzielę po południu zaczęli przybywać pierwsi goście. Nasza sala pachniała żywicą, jak jeden wielki las. Przy wszystkich drabinkach gimnastycznych stały wysokie, dorodne świerki. Pod ścianą naprzeciw wejścia, na tle kilku świerków, ustawiliśmy dwa namioty, bramkę obozową z brzozowych żerdek i ułożyliśmy piramidkę bierwion imitujących ognisko. I nic więcej, żadnej dekoracji, goła, biała ściana. Miejsc siedzących przygotowaliśmy ze trzysta, ale poza jednym zastępem służbowym, nikogo z nas w sali nie było. Służbowi witali gości i podprowadzali, „wedle znaczności”, do odpowiednich miejsc. Pierwsze rzędy zostały zarezerwowane dla powstańców śląskich, których zaprosiliśmy specjalnie uroczyście. Tuż przed godziną 16.00 do profesora Libury podbiegł wyraźnie zdenerwowany dyrektor Szymański i złapawszy naszego „Icka” (jak go ze względu na imię Innocenty, brodę i czosnek, ale z dużą dozą sympatii nazywaliśmy) za guzik, wysapał: - Panie profesorze. Czy ten Chlebowski zwariował? Tyle wspaniałych świerków wyrąbać, żeby na jedno popołudnie salę przystroić? I to ma być harcerstwo? Harcmistrz Libura zafrasował się i powiedział: - Zaraz po niego pójdę, niech nam to sam wyjaśni. I wyszedł. Wtedy w auli zgasło światło. Po chwili, za bramką, między namiotami, „zapłonęło” ognisko. Przysłonięte czerwoną kalką żarówki daty ognisty blask, a włączone wiatraczki poderwały do góry przypięte jednym końcem do drewna wąskie żółte i czerwone paski bibuły, wprawiając je w niespokojny, drgający ruch. I wtedy, z dala, z korytarza, doszedł odgłos maszerującego równo oddziału. Szła „Czwórka” śpiewając znaną powstańczą piosenkę: Pałacyk Michla, Żytnia, Wola, Bronią ich chłopcy, spod „Parasola”... Sto pięćdziesiąt głosów, w długim wysokim korytarzu, to słychać! Zebrani w sali goście słyszeli nas, więc dobrze. A gdy ukazaliśmy się w drzwiach w czwórkowym szyku, objął nas światłem reflektor i poprowadził przez całą przyciemnioną aulę, ku ognisku. Sto pięćdziesięcioro maszerujących harcerek, kursantów i „czwórkarzy”, śpiewających na głosy „parasolowy” marsz, wyglądało wspaniale. Jedynym, który nie śpiewał, był harcmistrz Libura, idący wraz ze mną i obu przybocznymi, Wołochem i Elszakiem, w pierwszej czwórce. Po prostu, wzruszenie zapierało mu dech. Choć tylko połowa z nas miała harcerskie mundury zaś pozostali maszerowali w niemieckich panterkach oraz hełmach, a także po cywilnemu, całość prezentowała się nadzwyczaj jednolicie. Sprawiły to biało-ezerwone opaski na ramionach i hełmach. Dominował jednak kolor żółty, jako że wszyscy mieliśmy na szyjach nasze chusty z zielonymi liliami. Goście wypełniający salę po brzegi, witali nas brawami na stojąco, w rytm naszego marszu. Oklaski ucichły, gdy w drgającym świetle ogniska stanęliśmy półkolem na tle białej ściany, Sala, pogrążona w ciemności, powoli milkła. I naraz ściana za nami ożyła. W jaskrawym świetle reflektora, od wysokiego sufitu spłynęły w dół pospinane w jedną olbrzymią płachtę prześcieradła, a oczom zebranych ukazał się wielki kwadrat o boku siedmiu metrów, obramowany zielenią. Składał się z dwóch pionowych pasów. Na lewym, czerwonym, widniała wykonana z brzozowych żerdek połowa Orła Białego w koronie, na prawym zaś, białym stykająca się z Orłem połowa harcerskiej lilii, misternie wypleciona ze świerkowych gałązek. Na ukrytym za choinkami pianinie Zygmunt Mrozek podał nam cichutko właściwy ton i zaraz podjęliśmy zgranym, wielokrotnie trenowanym chórem: Plonie ognisko i szumią/ knieje, drużynowy jest wśród nas. Opowiada starodawne dzieje, bohaterski wskrzesza czas. Druh Innocenty powitał zaproszonych gości, szczególnie serdecznie powstańców śląskich, co przyjęli godnie, acz z pewną powściągliwością. Gdy więc oddał mi prowadzenie ogniska, wiedziałem, że muszę jakoś zdobyć dla nas serdeczność sali. Powiedziałem, więc: - Dzisiejsze ognisko, pierwsze po tylu latach, jest w naszym zamyśle opłatkiem, a także próbą złożenia hołdu tym wszystkim, którzy za Polskę walczyli i za nią zginęli. Warszawie oddaliśmy cześć powstańczym ubiorem naszej kolumny harcerskiej oraz marszem batalionu „Parasol”. Ale przecież my ani na chwilę nie zapominamy, skąd nasz ród. I dlatego pierwszą ogniskową piosenkę poświęcamy naszym honorowym gościom, powstańcom śląskim. I zaraz buchnęło: Do bytomskich strzelców wojsko zaciągają, Wojska zaciągają, Niejednej dziewczynie, niejednej kochance, Serce zasmucają, serce zasmucają. Małmazja szeroką strugą rozlała się na twarzach naszych wąsatych gości i natychmiast nas pokochali. Tylko dyrektor Szymański siedział naburmuszony. My tymczasem piosenką, wierszem oddaliśmy cześć wszystkim walczącym w czasie wojny o polską sprawę. Były, więc i „Rozmaryny” i „Wizje szyldwacha”, „Monte Cassino” i „Oka”. Czciliśmy marynarzy „Morzem, naszym morzem” i tych w powietrzu „Lotnikiem skrzydlatym”. Pokłoniliśmy się powstańcom Warszawy i partyzantom Wileńszczyzny, Podhala i Gór Świętokrzyskich. I tak moglibyśmy śpiewać i deklamować w nieskończoność, zachęcani coraz gorętszymi brawami, program jednak zbliżał się do kulminacyjnego momentu. Wszak było to zakończenie naszego kursu. Józek Wołoch postawił wiarę na baczność i odczytał mój rozkaz, wymieniając wszystkich, którzy ukończyli kurs zastępowych, a także na końcowym biegu zdobyli stopień młodzika czy wywiadowcy. Przyznaliśmy ponad setkę pierwszych sprawności. Publiczność reagowała bardzo żywo, słysząc, że mowa o ich wnukach, synach, braciach czy kolegach. A potem, w wyciszonym kręgu ogniska, komendant Hufca, harcmistrz Klama rozpoczął gawędę o sztandarze harcerskim i o składanym nań przyrzeczeniu. To było bardzo przejmujące. Potrzebowaliśmy chwili ciszy, aby każdy mógł to sobie po swojemu przemyśleć. Nagle z kręgu gości wyszła starsza pani i w milczeniu wręczyła zaskoczonemu harcmistrzowi Liburze prostokątny pakiet. Rozwijając go ujrzał biel, czerwień, złoty szamerunek i krzyknął: - Boże! Nasz sztandar! W bardzo ścisłym gronie rady drużyny wiedzieliśmy, że sztandar ocalał. Do tajemnicy dopuściliśmy harcmistrza Klamę, natomiast nasz kochany „Icek” nie wiedział o tym aż do końca. - Na komendę: „Poczet sztandarowy, wystąp!” - wyszło spomiędzy choinek trzech przepasanych szarfami naszych najstarszych zastępowych, z nowo dorobionym drzewcem. Spłakany Libura wręczył sztandar mnie, ja pocztowi i padł wreszcie tak długo oczekiwany, najważniejszy rozkaz w życiu każdego harcerza: - Do przyrzeczenia, wystąp! Ciarki przeszły mi po grzbiecie. Wysunęły się trzy zespoły kursowe, wszyscy powstali. Przyrzeczenie mieliśmy przyjmować we trójkę: harcmistrzowie Klama i Libura oraz ja drużynowy po próbie.[Po wojnie powstał z konieczności stopień trzeci, najniższy - drużynowego po próbie i w wyjątkowych przypadkach komendant Hufca miał prawo udzielić zezwolenia na przyjęcie przyrzeczenia funkcyjnemu z takim stopniem.] Tu muszę się nieco cofnąć w swej relacji. Walka o prawdziwe oblicze harcerstwa trwała już ponad rok. Jej początku doświadczyłem jeszcze przed rokiem w Stalowej Woli, były to jednak dopiero nikłe zapowiedzi tego, co nastąpiło później. Mimo ogromnych zniszczeń, jakich w szeregach kadry harcerskiej dokonało i NKWD, Gestapo, pozostała jednak, na szczęście, przy życiu dość liczna grupa instruktorów. Widzieli oni w odradzającej się nadzwyczaj żywiołowo organizacji kontynuację harcerstwa przedwojennego, opartego na wzorach międzynarodowych skautingu badenpowellowskiego. Temu zdecydowanie przeciwstawiały się od samego początku władze polityczne PKWN. Narzucono harcerstwu nowe, „bezbożne” przyrzeczenie, a także zmodyfikowane prawo. Bardzo rygorystycznie domagano się ich wprowadzania w życie organizacyjne. Ten nachalny nacisk wywoływał spontaniczny protest, już nie tylko przedwojennej kadry instruktorskiej, ale także, a może nawet przede wszystkim, młodzieży. Również u nas w Rybniku, w drużynie i na kursie. Na kilka dni przed jego zakończeniem zgłosiła się do mnie grupa starszych harcerzy z prośbą, aby nie robić przyrzeczenia publicznie w czasie ogniska, bo wtedy będzie musiała obowiązywać obecna jego formuła, tylko kameralnie, w naszej harcówce złożyć je na stary, przedwojenny tekst. Z jednej strony, przygotowania były już za daleko posunięte, by to zmienić, z drugiej jednak, nie mogłem tej prośby zlekceważyć, zwracała się do mnie niemal cala kadra nowego naboru drużyny, chłopcy, z którymi miałem pracować. Powiedziałem im, że sprawa jest trudna, prawie beznadziejna, ale postaram się coś zdziałać i na wszelki wypadek poleciłem im w ścisłej tajemnicy stworzyć z chętnych grupę nie przekraczającą liczebnie 1/3 stanu kursu. Kiedy w dniu uroczystości hufcowy Klama przyszedł do naszego gimnazjum, poprosiłem jego i harcmistrza Liburę na stronę i zameldowałem całkiem oficjalnie, że bardzo proszę albo o zezwolenie na przyjęcie przeze mnie od mojej grupy przyrzeczenia przedwojennego, albo, jeżeli to niemożliwe, o cofnięcie mi tego zaszczytnego uprawnienia, stworzenie z trzech grup dwóch i odebranie przez obu harcmistrzów takiego przyrzeczenia, jakie uznają za stosowne. Było to bardzo bezczelne postawienie sprawy, ale uważałem, że inaczej postąpić nie mogę. Obaj harcmistrzowie popatrzyli na siebie ze zrozumieniem i Klama powiedział: - Ja wam, druhu Cezary, takiego zezwolenia dać nie mogę, bo mi nie wolno. Ze względu na swoją funkcję będę przyjmował przyrzeczenie nowe. Mam do was zaufanie, że postąpicie tak, jak wam podyktuje wasze sumienie. A sprawdzić was nie mogę, bo od września trzydziestego dziewiątego roku mam kontuzję ucha. A wy, druhu profesorze, jak to widzicie? - Identycznie jak wy, druhu komendancie - odpowiedział „Icek”. - W zasadzie jest to przywilej instruktorski - harcmistrzów względnie podharcmistrzów. Chłopcom oczywiście nic nie powiedziałem i teraz staliśmy w trójkę przed trzema dwuszeregami. Zaczynał się historyczny spektakl, który kiedyś będzie miał w moim życiu ciąg dalszy. Libura i Klama szukali niecierpliwie po kieszeniach okularów, wyciągali też jakieś karteczki, demonstrując brak znajomości tekstu nowego przyrzeczenia. Następnie, jąkając się i zacinając, odczytali je, chłopcy z przejęciem powtórzyli i już za chwilę przykręcano im krzyże. Gdy poczet sztandarowy podszedł do mojej grupy i chłopcy położyli palce na drzewcu, po ciszy, jaka zapanowała, pojąłem, że nasza tajemnica jest tajemnicą całej sali. Zgodnie, więc z radą komendanta Hufca, zacząłem bez ściągi tak, jak dyktowało mi sumienie: „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce [...]” Kiedy po latach spotykałem któregokolwiek z moich chłopaków, zawsze wiedziałem, iż mogę na niego liczyć w każdej sprawie. Może, dlatego, że zrobiłem, jak mi sumienie nakazywało... Kończąc ognisko, po cichym odśpiewaniu „Idzie noc”, poprosiłem zebranych na sali o pomoc w pewnej sprawie: - Pragnę na koniec podziękować panu nadleśniczemu ze Świerklańca za to, że wczoraj podarował nam trzydzieści świerków. Dzisiaj przystrajają one tę salę, a jutro od rana będziemy je sprzedawali na rybnickim rynku jako choinki. Dochód zostanie przeznaczony na nasz letni obóz. Jeśli chcieliby nam państwo pomóc, proszę kupować jutro nasze drzewka. Wychodząc z sali dostrzegłem w tłumie klaszczących dyrektora Szymańskiego, który jeszcze chyba nie doszedł do siebie. Nazajutrz nasze choinki zostały sprzedane w ciągu godziny. Po dwóch dniach „służba” poinformowała, że połowę czasu na posiedzeniu rady pedagogicznej poświęcono zachwytom nad przebiegiem ogniska. Dyrektor na zakończenie powie dział podobno: - A jednak obawiam się, że będziemy mieli jeszcze niejeden problem z tym Chlebowskim. - Ale charakteru, to mu nie można odmówić - dodała ponoć profesor Heniszówna. Na razie byłem piekielnie zmęczony i póki, co mimo satysfakcji miałem dość Rybnika, gimnazjum i harcerstwa. Z radością pojechałem do babci do Grodźca na święta. I to na cały tydzień. W Wigilię, w wielkim tłoku dojechał do nas ojciec. Święta spędziliśmy dość smutno. Niepokoje Tody, czy Tadeusz przeżył Oświęcim z każdym dniem wzrastały, zaś Tesiek sygnalizował, że w Sichowie zaczyna się wokół niego robić gorąco, więc postanowił opuścić Sandomierszczyznę. Nawiązał już korespondencyjny kontakt z kolegami leśnikami w województwie szczecińskim, którzy zapewnili, iż znajdą mu tam nadleśnictwo. Siostry ojca Helunia i Merynka już od listopada były na Opolszczyźnie, gdzie znalazły zatrudnienie w służbie zdrowia. Wtedy to, podczas świąt u babci, chyba po raz pierwszy od wyjazdu na Śląsk, czyli od trzech miesięcy, porozmawialiśmy z tatą jak za dawnych czasów. Szczerze i otwarcie, aż do bólu. I z radością stwierdziłem, że choć po kilka dni nie ma mnie w domu, a często nie rozmawiamy ze sobą tydzień i dłużej, bo gdy ja przyjeżdżam, ojciec już śpi, a rano, gdy on wyjeżdża, ja jeszcze się nie budzę, nasz serdeczny koń" takt nadal istnieje, ojciec mnie bacznie, choć z dystansu, obserwuje, wiele o mnie wie, a nie ingeruje, bo nie uważa, aby to było konieczne. Bardzo mnie ta rozmowa podbudowała. 1946 Zlot w Szczecinie początkiem „warcholstwa” nielegalny pochód trzeciomajowy pierwsze zwarcie z UB złowieszczy kontakt z druhem C. transakcja wiązana z dyrektorem gimnazjum obóz w Zybocinie kradzież i dochodzenie przenosiny do Stawięcic MOS, czyli liceum, ośrodek harcerski i polityczny ring wolny Po Trzech Królach, a więc po feriach zimowych, zajęcia w naszej klasie nabrały charakteru ostrego pogotowia. Na początku lutego mieliśmy zakończyć program klasy trzeciej i przejść do klasy czwartej. Zaczęły się dość szczegółowe przepytywania, a zwłaszcza tych z nas, co, do których profesorowie nie mieli „jasnego obrazu”. Należałem do nich i dlatego musiałem mocno przysiąść fałdów, aby sprostać jako tako zadaniu. Na szczęście, udało się. W podobnej sytuacji byli obaj przyboczni drużyny, Józek Wołoch i Romek Elszak, oraz pozostali harcerze z naszej klasy. Początek lutego i pierwsze kroki w klasie czwartej zdawały się zapowiadać, że ostry kurs w nauce będzie utrzymywany nadal. Zaczęliśmy się niepokoić o pracę drużyny, ale ku naszemu zdumieniu i wielkiej uldze zastępy samodzielnie doskonale dawały sobie radę. Intensywny kurs zastępowych dostarczył naszym podopiecznym tyle pomysłów, że nie pozostawało nic innego, jak tylko dać im więcej swobody. Na naszej głowie było teraz przygotowanie obozu letniego. Sto dwadzieścia osób pod namiotami! Gigantyczna praca. Marzył nam się obóz w Tatrach, ale oto w końcu lutego odwiedził nasze gimnazjum przedwojenny jego uczeń a jednocześnie były przyboczny „czwórki”, druh Jerzy Meisner. Usłyszawszy o naszych letnich planach, zarzucił nam brak patriotyzmu. Sam osiadł kilka miesięcy temu w Karkonoszach, koło Lądka-Zdroju, w pięknej, górzystej okolicy, gdzie objął posadę agronoma. Tam trzeba jak najwięcej Polaków. Góry są puste. Musimy tamte okolice jak najszybciej zrepolonizować. Przyjeżdżajcie do Żybocina, ja wam we wszystkim pomogę agitował nas, a w pierwszym rzędzie Liburę, tak gorąco, że wreszcie dopiął swego. Zgodziliśmy się, aczkolwiek niechętnie, jechać do tego Żybocina (obecnie Stronie Śląskie). W pracy drużyny coraz bardziej zaczęli się wybijać nowi zastępowi, a szczególnie dwaj czternastolatkowie, Heniek Cieślik i Kajtek Woźniak. Zwłaszcza ten ostatni, przyszły drużynowy „czwórki” z końca lat czterdziestych, zapowiadał się znakomicie. Był synem oficera zamordowanego w Katyniu. Jego mama zaraz po wojnie przeniosła się z dziećmi spod Łowicza do Rybnika, gdzie przy rynku otworzyła wspaniałą paszteciarnię. Wnet staliśmy się tam częstymi gośćmi, bo gdzież indziej można było zjeść tanio podobne przysmaki? Prócz tego lokal przy rynku stał się wymarzonym miejscem spotkań. Ja korzystałem z przywilejów dodatkowych. Nad paszteciarnią było mieszkanie państwa Woźniaków, a że mama Kajtka okazywała naszej harcerskiej pracy wiele opiekuńczego serca, więc czasem i jakaś kolacyjka dla zgłodniałego drużynowego się znalazła. Bywało, że gdy uciekł mi ostatni pociąg do Niewiadomia, ten gościnny dom ratował mnie przed koniecznością spania na dworcowej ławce, albo też pchania się na piątego do kwatery „mężów uczonych” koło harcówki. Mówiąc szczerze, niekiedy sam powodowałem to moje spóźnienie na ostatni pociąg. Przyczyna była prosta urocza siostra Kajtka. Tak samo jak mama, miała serce wypełnione sympatią dla „czwórki”, a chyba trochę i dla jej drużynowego. Te długie wieczory kojarzą mi się do dziś z jej wspaniałym ciemnym warkoczem upiętym w koronę, (dlatego nazywaliśmy ją „Alą z płotkiem”) oraz cichym brzdąkaniem na fortepianie i nuceniem: Deszcz, jesienny deszcz, Smutne pieśni łka, Mokną na nim karabiny, Hełmy kryje rdza. Ech! Milcz serce. Jeszcze na początku roku nasza drużyna „wzbogaciła” się o nowy nabytek. Na jednej z przerw przykuśtykało do mnie wielkie, podpierające się kulami chłopisko, zwarło obcasy i wyrecytowało z wschodniackim przyśpiewem: - Druhu drużynowy. Na polecenie druha profesora Libury, przedwojenny młodzik Roman B... z Chorągwi Podolskiej melduje gotowość przystąpienia do gimnazjalnej drużyny. Każdy przedwojenny harcerz był dla mnie nabytkiem cennym. Szczególnie z tak wspaniałym, kresowym zaśpiewem. A gdy jeszcze w trakcie dłuższej rozmowy Roman B. nadmienił, że noga nie goi się od roku i ranny w nią został od ekratyzowej kuli podczas walki z banderowską bandą, sprawa była dla mnie jasna. Bo kto walczył tam z banderowcami? Oczywiście, 27. Wołyńska Dywizja Armii Krajowej. On tego nie powiedział, ja nie pytałem. Przyjąłem go i zgodnie z normą wiekową skierowałem pod opiekę Józka Wolnego do kręgu starszoharcerskiego. Po miesiącu przyszedł do mnie Józek i pyta: - Skąd ty wytrzasnąłeś tego Romka? - „Icek" go do mnie skierował. A bo co? - A bo to, że kilka dni temu jeden z chłopców widział go wychodzącego z lokalu Urzędu Bezpieczeństwa. Co ty na to? - Mógł tam być wezwany jako "klient". - Mógł. Ale wczoraj, nie proszony, odwiedził mnie w domu kompletnie zalany. I założył mi bardzo patriotyczną mowę. O samoobronie akowskiej na Wołyniu i o walce z banderowcami. - Wydaje mi się, że on był w 27. Wołyńskiej. - Mnie się też tak wydawało. Ale już teraz wiem, że nie był, że w innych szeregach odniósł tę ranę. - Józek, co ty fanzolisz? - zjeżyłem się naraz. - A to fanzolę, że on był w oddziałach NKWD, ma od nich zaświadczenie wraz z prośbą do wszystkich jednostek sowieckich i polskich o udzielanie mu wszelkiej pomocy. - Chryste Panie! Pociemniało mi w oczach. NKWD-owskie formacje zaplecza frontowego przeznaczone były do oczyszczania go z wszelkich wrogich elementów, przede wszystkim akowskich. - Wyrzucamy? - Józek już był zdecydowany. - Broń Boże. Wręcz przeciwnie. Pieścimy, hołubimy i dbamy, aby nam się nie przeziębił. Bo jego już znamy. A jeżeli go wyrzucimy, to nam podrzucą następne kukułcze jajo, którego już nie będziemy znali. On się nam jeszcze może przydać. Tylko za dużo przy nim nie mówić. Ponadto zaświadczenie wydane przez NKWD (Romek i mnie później je pokazał) jeszcze niczego nie przesądzało. Oczywiście, Ślązakom żyjącym ciągle w szoku po niedawnej wywózce około dwudziestu pięciu tysięcy górników do Zagłębia Węglowego Donbas w Związku Radzieckim, już sama nazwa tej instytucji kojarzyła się z dnem piekieł. Natomiast ja wcześniej, w czasie pobytu w Stalowej Woli, spotkałem chłopców z Wołynia z takimi zaświadczeniami. W pierwszym momencie byłem nieufny i podejrzliwy, szybko jednak dochodziłem do przekonania, że są to całkiem przyzwoici ludzie akowskiej proweniencji. Kiedy w 1944 roku front przewalił się już przez tereny poludniowo-wschodniej Polski na zachód, a zmobilizowane formacje 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK zostały przez sowietów rozbrojone i internowane, Ukraińska Armia Powstańcza poczuła się bezkarna, zaś NKWD dysponowało zbyt słabymi siłami własnymi, aby ją skutecznie zwalczać. Jednocześnie pojawił się problem obrony wsi polskich [A właściwie dużych skupisk skoncentrowanej w jednym miejscu, okolicznej ludności polskiej, dochodzących do piętnastu, a nawet dwudziestu tysięcy ludzi, jak na przykład w Przebrażu i Woli Stepańskiej.] przed atakami licznych i bardzo dobrze osadzonych w terenie oddziałów UPA. Sowieci zaczęli, więc tworzyć i uzbrajać Bataliony Zniszczenia zwane też Mścicielami, czyli Istrebitielnyje Bataliony, werbując do nich szesnaste- i siedemnastoletnich Polaków, którzy ze względu na wiek nie zostali powołani do 27. Dywizji i stanowili jej zaplecze. Poznani przeze mnie w Stalowej Woli chłopcy z Istrebitielnych Batalionów ostrzegali, że w tej masie Polaków o akowskim rodowodzie znalazł się niejeden nacjonalista ukraiński czy też zbolszewizowany Polak. W Batalionach, naszpikowanych siatką agentów sowieckich, zebrano parę tysięcy młodych ludzi, przeważnie Polaków, i w znacznej mierze również im należy zawdzięczać, że nie wszystkie poczynania oddziałów UPA zakończyły się tragicznie. Tak, więc samo zaświadczenie z nagłówkami NKWD nie było jednoznaczne z zaprzedaniem się sowietom. Ale w przypadku Romka B., zważywszy na jego wścibstwo i przejawy odpowiednio ukierunkowanej aktywności, mogło się okazać i niestety, okazało się znamienne. [Tę opinię o Istrebitielnych Batalionach uważam za słuszną wyłącznie w odniesieniu do ziem poiudniowo-wschodnich II Rzeczypospolitej i nie można jej w żadnym przypadku odnosić do innych terenów, na przykład Kresów północno-wschodnieh, gdzie formacje te były zdominowane przez skomunizowany element białoruski i litewski, zdecydowanie wrogo nastawiony do tamtejszej ludności polskiej.] A Roman, brat łata, przyssał się do mnie jak pijawka. Ja do Komendy Hufca, on ze mną, ja na odprawę zastępowych, on ze mną, ja do „Ali z płotkiem”, on ze mną. Szedł coraz bardziej otwarcie na prowokację. Kiedyś, gdy zdejmowaliśmy płaszcze w harcówce, wypadł mu zza paska pistolet, belgijska szóstka, efenka, taka, jaką mój ojciec miał przed wojną. Spojrzał na mnie, by sprawdzić, czyja to dostrzegłem. A ja akurat byłem odwrócony w drugą stronę. Podniósł, więc broń dość ostentacyjnie, ale ja i tego nie widziałem. Powiadomiłem za to chłopaków, że trzeba uważać. Niestety, nie mogliśmy ostrzec „Icka”, bo on w swej prostolinijności gotów dać do zrozumienia Romkowi, że zbyt wielu rzeczy nie tylko się domyślamy, ale wiemy. W marcu harcmistrz Klama „upomniał” się u mnie o ruszenie wreszcie spraw zuchowych na terenie Hufca. Był to najgorszy okres, bo przyśpieszony program szkolny w czwartej klasie wyciskał z nas wszystkie żywotne siły. Uzgodniliśmy, więc, że przed letnią akcją obozową rozwiążemy podstawowy problem kadrowy zorganizujemy w maju kurs wodzów zuchowych, a po wakacjach nowi wodzowie przystąpią do tworzenia swoich gromad. Komendant propozycję przyjął. Opracowałem pro gram kursu i po zaopiniowaniu go przez Komendę Hufca, przesłałem do Komendy Chorągwi do Katowic. Ze względu na znaczenie i wagę kursu zarezerwowałem dla siebie funkcję zastępcy komendanta, prosząc o wyznaczenie na komendanta kogoś z wyższym stopniem instruktorskim. W marcu nasze harcerki postanowiły jechać wraz z nami na obóz do Zybocina. Zawsze byłoby i im, i nam raźniej. Pojawił się jednak pewien problem. Oprócz komendy obozu musiały mieć „osobę opiekuńczą”. U nas ten problem odpadał, bo miał z nami jechać harcmistrz Libura. Natalka Dziubianka nie mogła znaleźć nikogo odpowiedniego. Chodziło, bowiem o to, aby sprawując prawdziwą opiekę, osoba ta równocześnie nie zatruwała harcerkom życia. Zaproponowałem im Todę. Przed wojną była harcerką i uczestniczką kilku obozów, nim astma uniemożliwiła jej dalszą działalność. Znała, więc harcerskie życie, a ponieważ część dziewcząt miała kwatero wać w pomieszczeniach stałych, nie było przeciwwskazań do wyjazdu. Ani przez moment nie wątpiłem, że Toda zaakceptuje ten projekt. Na sierpień w ośrodku GieKi (Głównej Kwatery Harcerzy) w Turowie zaplanowany został kurs podharcmistrzowski. W ostatnich dniach marca harcmistrz Klama zakomunikował mi, że Komenda Hufca postanowiła mnie nań zgłosić, co przyjąłem jako wielkie wyróżnienie. Tak zakończył się nieco gnuśny pierwszy kwartał i zaczął drugi, a z nim runęła lawina wydarzeń, które miały dość zasadniczy wpływ na moje dalsze losy. Na początku kwietnia przyszedł rozkaz z Katowic, aby Hufiec Rybnicki wyłonił delegację starszych harcerzy, która wejdzie w skład reprezentacji Chorągwi na ogólnopolski zlot młodzieży w Szczecinie. Władze państwowe postanowiły zwołać go w pierwszą rocznicę wbicia polskich słupów granicznych na Odrze, w dniach od 11 do 13 kwietnia. Całość łącznie z przejazdem zaplanowano na pięć dni. Komenda Hufca oddelegowała do tej reprezentacji nas, czyli „czwórkę”. Na przygotowania mieliśmy niecały tydzień, ale to zupełnie wystarczyło. Znalazł się nawet dobry wujek, dzięki któremu uszyto nam długie, ściągane w kostce i wpuszczane w buty spodnie z harcerskiego drelichu. Mogliśmy niczego nie tracąc z harcerskiego fasonu włożyć pod nie ciepłe „niewymowne”. A bardzo nam się to właśnie w czasie tej eskapady przydało. Kiedy bowiem w Katowicach podstawiono nam w piątek 10 kwietnia rano kryte wagony towarowe ze słomą, na ich dachach leżał bielutki szron. Pojechało nas ponad trzydziestu, z całą radą drużyny na czele, a między innymi: Józek Wołoch, Romek Elszak, Staszek Świder, Arkady Mandrysz. Byliśmy jak odbici z jednej sztancy, z jednakowymi tornistrami z klapą z cielęcej skóry, jednakowymi kocami, słowem reprezentacja w całym tego słowa znaczeniu. Bóg chciał, że nie wszyscy chętni pojechali. Napierający się na ten wyjazd od kilku dni Roman B. zległ w w ostatnim momencie w łóżku, powalony odnowioną kontuzją nogi. Nasz „ekspres specjalny” wlókł się ze Śląska nad morze całą dobę. Sobotni ranek powitał nas słoneczny i ciepły, ale poprzedzającej go nocy znów był przymrozek i bardzo błogosławiliśmy naszego spodniowego dobroczyńcę. W innych wagonach aż dźwięczało od szczękania zębów. Wjazd do Szczecina przypominał momenty z filmu Cena strachu. Nad Odrą, na ruinach wysokiego i bardzo długiego mostu leżało na prowizorycznie ustawionych drewnianych przęsłach ażurowe torowisko, chybocące się przy każdym obrocie kół. Kilka pięter niżej kłębiły się bure fale wielkiej rzeki. A jednak przejechaliśmy. Przed dworcem czekały wojskowe ciężarówki. Z odkrytych skrzyń widzieliśmy byłe miasto, rozbite zupełnie jak Warszawa, tyle, że tutaj dywanowymi nalotami aliantów. W jakiejś szkole, o dziwo oszklonej, czekało na nas gorące śniadanie i ciepłe sale klasowe z rozłożonymi na podłogach siennikami wypchanymi słomą. Jak zabici przespaliśmy do późnego popołudnia. Po obiedzie odbyła się odprawa z przedstawicielem Kwatery Głównej ZHP: - Za chwilę ruszamy na Wały Chrobrego, około trzy kilometry stąd. O godzi nie 18.00 zaczyna się wiec z udziałem przedstawicieli najwyższych władz państwowych. Będziemy stali w osobnych kolumnach organizacyjnych. Druhów funkcyjnych czynię odpowiedzialnymi za zachowanie wzorowego porządku i dyscypliny. Powrót około godziny 21.00, kolacja i cisza nocna. Jutro o 6.00 pobudka, śniadanie 7.30, o 8.00 wymarsz na Jasne Błonia, o 9.00 msza polowa, o 11.00 defilada w Alei Wojska Polskiego przed przewodniczącym Krajowej Rady Narodowej Bolesławem Bierutem i najwyższymi dostojnikami państwowymi. O 15.00 powrót na kwatery i obiad. O 17.00 następna odprawa. Czy są pytania? Dziękuję. W tył! Rozejść się! Za chwilę maszerowaliśmy jako tako odgruzowaną ulicą wśród pustyni powalonych domów. W perspektywie prostej i szerokiej arterii kolumna harcerska nie miała końca. Warczały werble, grały fanfary, co chwila w niebo leciały słowa „Lwów”, „Alpuhary”, „Tipperery”, „W dzień deszczowy i ponury” i „Wizji szyldwacha”. Gdy zajmowaliśmy wyznaczone miejsce pod Wałami Chrobrego, zachodzące słońce zabarwiło na czerwono stojące w basenach portowych okręty wojenne w pełnej gali. Wyłącznie sowieckie. Z całej Polski przybyło ponad piętnaście tysięcy młodzieży, z czego prawie połowę stanowiliśmy my, harcerze. Obok nas stali wiciowcy, za nimi OM TUR-owcy, a na samym brzegu garstka krzykliwego ZWM. O zmierzchu zagrała trąbka, kompanie wojska sprezentowały broń i przy dźwiękach Mazurka Dąbrowskiego na Wały wszedł Bierut w otoczeniu świty. - Bie-rut! Bie-rut! Bie-rut! - rozwrzeszczeli się piskliwie ZWM-owcy po sąsiedzku, ale gdy nikt tego skandowania nie podjął, ucichli. - No właśnie. Wsio bierut, a niczewo nie dajut - krzyknął ktoś tłumu, na co rozległ się chóralny śmiech. Padły wojskowe komendy, kompanie wojska ponownie sprezentowały broń i na nabrzeżu zapłonęły wielkie sagi drewna. Wiedzieliśmy, że w tej chwili rozgorzało ich kilkaset, wzdłuż całej zachodniej granicy Polski. Przemówił Bierut. Oczywiście, o wdzięczności dla wyzwolicieli, którzy nam przywrócili zachodnie granice. I ani słowa o tym, o czym wszyscy wiedzieliśmy, że ziemie te, już jako polskie, zostały doszczętnie wypalone i ograbione właśnie przez tychże wyzwolicieli. Naraz w szeregach wiciowców podniósł się szum, początkowo ledwie słyszalny Na trybunie, obok Bieruta, ukazała się niewielka postać o wydatnej łysinie. - Mikołajczyk! - krzyknął jakiś cywil. Bierut mówił dalej. Megafony niosły jego słowa aż do sowieckich okrętów sto jących przy nabrzeżu. A tymczasem szum wśród wiciowców narastał i przybrał formę równego skandowania: - Mi-ko-łaj-czyk! Mi-ko-łaj-czyk! Bierut nasilił głos. W szeregach ZWM-owców znów dało się słyszeć: - Bie-rut! Bie-rut! - Mi-ko-łaj-czyk! Mi-ko-łaj-czyk! Mi-ko-łaj-czyk! - rozległo się chóralne przyspieszone skandowanie, już prawie piętnastu tysięcy harcerzy, wiciowców i OM TUR-owców. Jedynie nikła grupa ZWM-owców próbowała dochować wierności towarzyszowi Bierutowi. - Proszę o spokój! - Towarzysz Bierut przemawia próbował nas przywołać do porządku megafonowy mentor. - Mikołajczyk! Mikołajczyk! Mikołajczyk! I naraz stała się rzecz niepojęta. Towarzysz Bierut odwrócił się i zszedł z trybuny, nie kończąc przemówienia. Za nim podążyła jego świta. Mikołajczyk pomachał do nas kilka razy kapeluszem i też zniknął. Już niedługo towarzysz Bierut w sposób namacalny miał nam dać odczuć, że on sobie ten Szczecin bardzo dobrze zapamiętał i że jest osobnikiem niesłychanie mściwym. Tymczasem oddziały wojskowe zwijały dwuszeregi, formowały się w czwórki i odmaszerowywały w milczeniu. Zostaliśmy jako zwycięzcy na placu boju, tylko nie bardzo wiedzieliśmy, jak to zwycięstwo spożytkować. Po chwili pojawili się między kolumnami gońcy z naszego naczelnictwa krzycząc: - Rozkaz komendanta zlotu! Wracamy natychmiast na kwatery. Wówczas to, zupełnie przypadkowo, powstał program na resztę wieczoru. - Wracamy na kwatery, ale drogą okrężną - krzyknął któryś z instruktorów A że miasto jest ciemne, bierzemy własne oświetlenie. Natychmiast płonące żagwie ognisk zostały rozebrane do ostatniej szczapy i przy świetle takich pochodni poszliśmy przez to martwe, ciemne miasto. Ze wszystkich stron dochodziły słowa wielu pieśni iście rewolucyjnego festiwalu: Nie grają nam surmy bojowe i werble do szturmu nie warczą. I znów walczy dzielna stolica, znów ją spowił pożogi dym. Tysiąc walecznych opuszcza Warszawę, przysięga klęcząc, naszym świadkiem Bóg... Oto dziś dzień krwi i chwaty, oby dniem wskrzeszenia był. Na mijanych skrzyżowaniach, wśród ruin, trzykrotnym: „Czuj, Czuj! Czuwaj!” okrzykiwaliśmy milczące trójki wojskowe z pepeszami na pasach i maszerowaliśmy dalej. Słowem, tej nocy Szczecin był nasz. Na kwaterę wróciliśmy koło północy. Cze kał już na nas Naczelnik Harcerzy z komendantem zlotu. - Zawiedliście nasze zaufanie, druhowie! Pozwoliliście, żeby dyscyplina została złamana. - zaatakowali nas z marszu. Ale akurat tej nocy nie byliśmy chętni, aby dać się zjeść w kaszy. - Przecież druhowie też tam byli, więc dyscyplina wszystkim nam, pospołu, wyśliznęła się z rąk - odparował jeden z nas. Przyjęli tę uwagę bez słowa komentarza i przeszli do omówienia dnia następnego. W niedzielny poranek maszerowaliśmy na Jasne Błonia, skąpani w obrzydliwej, zimnej mżawce. Mijane ulice były zielone od wojskowych patroli. Co chwila trąbiące wściekle willisy spędzały nas z jezdni na pogruchotane chodniki. Gdyby świeciło słońce, szpalery flag na wysokich masztach wokół Jasnych Błoń prezentowałyby się zapewne bardzo imponująco, ale w deszczu wyglądały niczym zwisające zmokłe kury. Mszę polową przetrwaliśmy w nerwowym napięciu. Wreszcie zabrzmiało chóralne „Boże coś Polskę” i tłumy na Błoniach zaczęły się nieco rozgęszczać. Poszczególne formacje wojska, następnie organizacje polityczne, społeczne i wszelkie inne wymaszerowywały w kierunku Alei Wojska Polskiego, gdzie stała trybuna, z której dostojnicy państwowi przyjmowali defiladę. Spokojnie czekaliśmy na swoją kolej. Komendant zlotu nie bardzo jednak wierzył w tę naszą cierpliwość, bo na wszelki wypadek zwołał nas na odprawę. - Druhowie, jak wiecie, młodzieżowe organizacje idą na samym końcu. Postanowiono na górze, że jako najliczniejsi i najbardziej zdyscyplinowani maszerujemy ostatni. Spokojnie czekamy. Czekaliśmy, więc spokojnie nawet wtedy, gdy na Jasnych Błoniach nie został już nikt, tylko deszcz i my. I naraz na motorze rozpryskującym wodę z kałuż, wpadł łącznik. - Druhu komendancie - zameldował przez zęby - Melduję posłusznie, że defilada została zakończona. Jakby piorun w nas strzelił. - Jak to zakończona? - zapytał blady komendant. - Przez kogo? - Po przemaszerowaniu ZWM-u, wojskowy komendant placu zawiadomił przez megafon, że na tym defilada się kończy i zarządził, aby ZWM stanęło w poprzek Alei i zamknęło drogę harcerstwu. Tej części meldunku słuchaliśmy nie tylko my, komendanci poszczególnych grup zebrani w odprawowym kręgu. Słuchało też co najmniej kilkuset chłopców, którzy otoczyli nas ciasnym kręgiem. Komendant zlotu powiódł wzrokiem po naszych wściekłych twarzach. Zdawał sobie widać sprawę z tego, że w tej chwili, w tej atmosferze, wykonany zostanie tylko rozkaz oczekiwany, bo polecił: - Formować kolumnę defiladową. Uwinęliśmy się w mig. Kolumnę otwierała nasza Chorągiew Śląsko-Zagłębiowska. Na czele maszerowały reprezentacje dwóch hufców, w których każda czwórka składała się z chłopów jak dęby. Szliśmy w milczeniu, bez śpiewu, tylko werble warczały złowieszczo. Słychać je było daleko. Gdy weszliśmy w Aleję Wojska, w gromadzie młodych ludzi w białych koszulach z czerwonymi krawatami, trzymających dziesiątki czerwonych transparentów i zagradzających nam przemarsz, zapanował nerwowy ruch. A my ani przyśpieszyliśmy, ani zwolniliśmy, tylko maszerowaliśmy równym, miarowym i dźwięczącym na mokrej kostce, krokiem. Po obu stronach jezdni stał tłum ludzi, którzy wierzyli, że nasza defilada jednak się odbędzie. Tu i tam padały okrzyki: - Niech żyją harcerze! - Utorujcie sobie drogę! ZWM-owcy zaczęli nerwowo odrywać czerwone transparenty od drążków, które złamane stawały się niebezpieczną, bo ostrą bronią i wyraźnie szykowali się do bijatyki. Dzieliło nas nie więcej niż trzydzieści metrów, gdy zaintonowali buńczucznie swoją ówczesną deklarację ideową: My ZWM, my ZWM, reakcji nie boimy się! Zaklekotały po kostce buty biegnących ku nim chłopców z hufca bodajże cieszyńskiego. Nim dobiegli, ruszył hufiec bielsko-bialski. Gdy tam podniósł się wrzask, poszły Siemianowice. Za nimi... Za nimi już nie poszedł nikt, bo nie było trzeba. Poprzednicy samym impetem rozpędzili luźne szyki ZWM-owców, z których kilkunastu powpadało w kałuże, a reszta pierzchnęła, gubiąc swój „oręż”. Droga była wolna, tłum bił brawo i wiwatował na nasze cześć, a chłopcy z trzech hufców „szturmowo-porządkowych”, uchwyciwszy się za ręce, już formowali wzdłuż krawężników równy kordon. Nasza „czwórka” była teraz drugim członem maszerujących. I naraz dostrzegłem, że deszcz przestał padać i że przez ciężkie chmury próbuje przebić się słońce. W prześwicie Alei, obrzeżonej mimo zniszczeń wojennych wspaniałymi i olbrzymimi drzewami, widniała po prawej pusta trybuna. Pod nią salutowali nam Naczelnik Harcerzy druh harcmistrz Roman Kierzkowski oraz komendant zlotu. A obok nich, orkiestra harcerskich malców z podziwu godnym animuszem wygrywała wyłącznie na werblach i fanfarach marszową piosenkę. I widać mieli przećwiczony na ten zlot tylko jeden popisowy numer, bo przez całą defiladę grali, i to nawet dość równo, melodię „Miała baba koguta”. Szło się w rytm tego marsza bajecznie lekko i wesoło. Nikt z nas ani przez moment nie pomyślał, że potem przez ponad czterdzieści lat, czyli aż do pogrzebu majora „Ponurego” w Wąchocku w 1988 roku, wolni harcerze w Polsce tak defilować nie będą mieli okazji. Minęliśmy trybunę, a tłum na chodnikach klaskał i wiwatował na naszą cześć. Naraz dostrzegłem, że centrum zainteresowania przeniosło się nieco przed maszerujące hufce. W naszą stronę, poboczem Alei, jechał wolno duży kabriolet. Stojący w nim mężczyzna pozdrawiał harcerzy trzymanym w ręku kapeluszem. To był ten sam ruch, jaki widziałem wczoraj na Wałach Chrobrego. Ktoś krzyknął: - Mikołajezyk! Kolumna marszowa pękła w jednej chwili. Premier został otoczony przez tłum rozentuzjazmowanych harcerzy, którzy uparli się podnieść go do góry, wraz z ciężkim samochodem i kierowcą. I momentami chyba byli bliscy sukcesu, bo wicepremier zachwiał się raz i drugi. Nasza defilada kończyła się na jakimś placu. Dokoła stali milczący żołnierze. Pozdrowiliśmy ich kilkakrotnie, ale wyraźnie bali się serdeczniej zareagować. I wtedy w tłumie dostrzegłem znajomego. Miał zielony sznur przybocznego i herb Krakowa na rękawie. Zobaczył mnie, też poznał, zamachał ręką i zaczęliśmy się przedzierać ku sobie przez zielony harcerski żywioł. - Pamiętasz Stalową Wolę? - krzyknął. O ile dobrze sobie przypominam, nazywał się Szwarc. Odeszliśmy nieco na bok. Zapytał, czy chcę uczestniczyć w „oddolnej” delegacji harcerskiej do pewnej ważnej osoby. Chciałem. - A czy możesz wziąć ze sobą kogoś jeszcze, reprezentującego jakiś ciekawy region? - Owszem, mogę. Mego przybocznego, obecnie z Rybnika, ale przedtem kolejno z Pomorza i Zaolzia. - O! Zaolzie! O to właśnie chodzi. Podałem mu adres naszej kwatery i umówiliśmy się o 15.00. Miał po nas przyjechać zielonym krytym willisem. Józek Wołoch oczywiście przystał. Był trochę skołowany, bo w czasie defilady spotkał swoją koleżankę z Zaolzia, obecnie drużynową, i dziewczyna zawróciła mu w głowie (tak bardzo, że w kilka lat później została jego żoną). Szybko jednak udało mi się przywołać przybocznego do porządku, dobraliśmy jeszcze Arkadego Mandrysza i kilka minut po 15.00 już pędziliśmy ze Szwarcem (?) w nieznane, samochodem prowadzonym przez wojskowego kierowcę. W czasie krótkiej rozmowy dowiedziałem się, że prócz mnie, także i Józek ma akowski rozdział w swoim życiorysie. Po dwóch krótkich kontrolach wojskowych zajechaliśmy przed otoczoną drze wami willę na obrzeżach miasta. Sądząc po liczbie ochroniarzy, persona, do której się udawaliśmy, musiała być znaczna. Po chwili poproszono nas do środka. W elegancko umeblowanym saloniku z kominkiem ujrzeliśmy Stanisława Mikołajczyka. Był wyraźnie zmęczony sińce pod oczami sięgały do połowy policzków. Szwarc (?) zameldował mu nasze przybycie, informując uczciwie: - Panie premierze, jesteśmy delegacją wyłonioną ad hoc „na polu bitwy”, pochodzimy z szeregów akowskich i związani jesteśmy z ciekawymi regionami, a więc Pomorzem, Zaolziem, Zagłębiem, Śląskiem i Małopolską. Naszym głównym celem jest chęć podziękowania panu premierowi za tak miłą i dyskretną obecność na naszej defiladzie. Dzięki temu wiemy, że harcerstwo nie jest jeszcze całkiem osamotnione, choć zdajemy sobie sprawę, że po Szczecinie czekają nas dni raczej ponure. Mikolajczyk poprosił, byśmy usiedli w głębokich fotelach i zaczęła się bardzo sympatyczna, swobodna rozmowa przy zimnych napojach. Premier pocieszał nas, że te dni nie powinny być tak ponure jak przypuszczamy, a wczorajsza i dzisiejsza reakcja władz była objawem utraty rozsądku, co ma nadzieję jest zjawiskiem przejściowym. Bo chyba władza nie jest na tyle ograniczona, aby z harcerstwem zaczynać wojnę. - Można zacząć bitwę i nawet ją wygrać. Ale wojny się z wami nie wygra. Wy macie za sobą dwa atuty, których ta władza nigdy nie będzie miała: młodość i społeczeństwo. To wy wygracie tę wojnę, wspomnicie moje słowa. Słuchając Szwarca (?) i Mikołajczyka, powoli rozprężałem się i uświadamiałem sobie, po cośmy tu przybyli. Byłem gotów podpisać się pod każdym słowem, jakie tu padło. Zdawaliśmy sobie przecież sprawę, że komuna nam wczorajszego wiecu nie przebaczy i czekają nas straszliwe cięgi. Ale nie wątpiłem ani przez moment w to, że my tę walkę wygramy. Nie przypuszczałem jednak, iż przyjdzie mi na to czekać prawie pół wieku... Zmęczony Mikołajczyk wyraźnie przedłużał to spotkanie, co odnotowałem z przyjemnością. Widać byliśmy innymi rozmówcami niż ci, którzy otaczali go na co dzień. Wreszcie Szwarc (?) dyskretnie przypomniał: - O ile wiem, pan premier przeznaczył dla nas kwadrans swego cennego czasu. Mikołajczyk się roześmiał, spojrzał na zegarek i powiedział: - Tak, a ten kwadrans ma już ponad czterdzieści minut. Ale od was bije taki entuzjazm, że ja się doładowuję waszą energią. Rozmawialiśmy jeszcze kwadrans, tym razem na stojąco. Tuż przed wyjściem zapewniliśmy premiera o naszej gotowości wspierania go w jego poczynaniach w służbie Bogu i Polsce. I tu zostaliśmy nieco ostudzeni: - Niech nas wszystkich Bóg broni przed tym, abyśmy musieli sięgać znów po waszą pomoc. Dość już rzucania kamieni na szaniec. Wy, a szczególnie ci z was, którzy mają za sobą akowską służbę, swoje zrobiliście. Zostawcie pole nam, politykom. A wy teraz najlepiej możecie służyć ojczyźnie dobrą nauką. Już na progu poprosiliśmy go o autografy. Mam ten podpis do dzisiaj. W samochodzie powiedzieliśmy sobie, że się nigdy ze Szwarcem (?) nie znaliśmy i nie znamy, a dzisiejszego popołudnia w ogóle nie było. I tkwiłem w tym przekonaniu przez prawie sześć lat. Potem tę pewność brutalnie wybito mi z głowy. Widocznie o wizycie wiedział ktoś poza nami czterema. Na kwaterze, gdzie dobiliśmy już o zmierzchu, okazało się, że nowych rozkazów nie ma, a właściwie jest jeden: nie opuszczać budynku szkoły, zjeść kolację i iść spać. Jutro pobudka o 6.00. Ściśle wykonaliśmy te polecenia, zastanawiając się tuż przed zaśnięciem, czym nasze dowództwo wypełni nam następny dzień zlotu. Było kompletnie ciemno, gdy służbowy obudził mnie lekkim potrząsaniem za ramię. - Druhu drużynowy. Cichy alarm instruktorów. Za pięć minut odprawa u komendanta zlotu w pełnym umundurowaniu - naszeptał mi do ucha. Spojrzałem na zegarek. Do północy brakowało kwadransa. Obudziłem cicho Józka, który spał obok i podzieliłem się wieścią. Po kilku minutach słuchałem bladego komendanta: - Druhowie. Zlot zostaje w tej chwili zakończony. Decyzją władz, musimy natychmiast opuścić Szczecin. Za kwadrans wymaszerujemy na dworzec główny. Zalecam ciszę i ostrożność. Nie dawać posłuchu żadnym prowokacjom. Dodam jeszcze, że w mieście zarządzono ostre pogotowie, wszędzie stoją patrole wojskowe i pro szę bezwzględnie wykonywać ich polecenia. Mam nadzieję, że pytań nie ma. - Jest pytanie padło z kręgu. Dokąd nas wiozą? Zapadła taka cisza, że słyszeliśmy własne oddechy. Wszak to pytanie nurtowało nas wszystkich i w czasach, kiedy o wywózkach do Związku Sowieckiego za byle co, albo i bez powodu, szeptało się powszechnie, nie było to pytanie czysto teoretyczne - Do domu - odparł Komendant. - A po chwili dodał ciszej - Mam nadzieję... Za kwadrans już maszerowaliśmy. Ciemno, choć oko wykol, tylko co chwila zatrzymywał nas rozkaz z ciemności: - Stój! Kto idzie? - Hufiec Rybnik. - Dowódca, podejść na trzy kroki do rozpoznania. Podszedłem, więc uważając, aby się nie potknąć. Bo zdenerwowany żołnierz z palcem na spuście pepeszy jest podczas ostrego pogotowia człowiekiem szybkim. Snop światła w twarz, pytanie o stan liczbowy i rozkaz: - Maszerować. Powtarzało się to kilka razy, aż wreszcie trochę spowszedniało. Bliżej dworca mrok nieco rozjaśniały świecące się gdzieniegdzie uliczne latarnie. Teraz można było iść szybciej. Dworzec także otaczało wojsko. Za sznurami stal zwarty tłum ludzi. Zdziwiło nas to, wszak było już sporo po północy. Nie wiedzieli śmy jeszcze, że od co najmniej doby wydarzenia w Szczecinie są relacjonowane przez wiele europejskich radiostacji. Wiadomości te miały różnoraką treść i często były mało rzetelne niektóre z nich graniczyły dosłownie z łgarstwem. Najpoważniejsze agencje ograniczyły się do podania, iż piętnaście tysięcy (!) harcerzy odmówiło wysłuchania przemówienia Bolesława Bieruta (niektóre dodawały „sowieckiego namiestnika”) i opanowało na całą noc miasto. Fakty w zasadzie się zgadzały, tyle, że dwu i pół krotnic zawyżono naszą liczebność i zapomniano dodać, iż nikt nam w tym „opanowaniu” nie przeszkadzał. Według agencji zbliżonych do brukowych, trzydzieści tysięcy (!) harcerzy wypowiedziało posłuszeństwo władzy, zdarzają się coraz częstsze starcia z milicją i wojskiem, w mieście wprowadzono godzinę policyjną, a rano, podczas próby odcię cia harcerzom drogi do defilady przez jaczejki komunistyczne, doszło do krwawych starć, w czasie których kilka osób odniosło rany. Od niedzielnego wieczora serwis wzbogacono informacjami, że wicepremierowi Mikołajczykowi złożyła wizytę delegacja harcerska, która go zapewniła o swym dotychczasowym poparciu i gotowości dalszego wspierania. Późnym wieczorem wzbogacono serwis informacyjny wiadomością, że harcerze w Szczecinie są konwojowani przez wojsko nocą do bydlęcych wagonów i wywożeni w nieznanym kierunku. Gdybyśmy wiedzieli to wszystko, o czym wiedzieli ludzie zebrani przy dworcu, nie dziwiłaby nas tak liczna ich o tej porze obecność. Tymczasem oni widzieli coraz to nowe nasze szeregi wychodzące z ciemności, konwojów żadnych nie dostrzegali, a na pytania „dokąd was wywożą”, my odpowiadaliśmy „wracamy do domu”. Choć tak Bogiem a prawdą, wcale o tym przekonani nie byliśmy. Bo ledwo weszliśmy na perony, istotnie otoczyły nas konwoje wojskowe. I logicznie rozumując, trudno się było temu dziwić. Nasze składy, te same, którymi tu przyjechaliśmy, stały na bocznicach, oddalone od peronów o kilkaset metrów. Pośród panujących tu ciemności ktoś musiał nas do nich doprowadzić, choćby ze względu na nasze własne bezpieczeństwo. Ale wtedy nastrój był taki, iż na logikę miejsca brakło. Dla nas nie ulegało wątpliwości, że szliśmy pod strażą uzbrojonych konwojentów. Załadunek odbywał się nadzwyczaj sprawnie i w ciągu dwóch godzin w kompletnych ciemnościach zapełniono kilkanaście wielowagonowych składów sześcioma tysiącami harcerzy. Wszędzie wietrzyliśmy podstęp. Kiedy nadeszła pora odjazdu, wojsko zaczęło zaciągać drewniane żaluzje. - Chcą nas zadrutować! - niosło się po wagonach. Postanowiliśmy, że się zadrutować nie damy. Siedliśmy w otwartych drzwiach, spuściliśmy nogi na zewnątrz i nie pomagały prośby ni groźby. Wreszcie, ku naszemu zaskoczeniu, wojsko dało za wygraną i odstąpiło od swego pierwotnego zamiaru. Wtedy do akcji przystąpili nasi domorośli graficy, pokrywając zewnętrzne ściany wagonów mnóstwem rysunków i haseł. Stawali swym kolegom na ramionach i dzięki temu sięgali bardzo wysoko. Ciekawe, że co drugi miał kredę w kieszeni. Po chwili zrozumiałem to był szaber z gościnnej szczecińskiej szkoły. Po co? - Bo może się przydać, druhu drużynowy. Zawsze „lepiej nosić, niż się prosić”. Jak widać, mieli rację. Te nasze pociągi były chyba „pod specjalnym nadzorem”, bo pędziły ze świstem lokomotyw, nie zatrzymując się na żadnej stacji. Niezapomniane wrażenie wywarł na mnie przejazd przez Poznań. Było już całkiem widno, gdy nasz skład przesuwał się przez zatłoczony jeden z ważniejszych peronów poznańskiego Dworca Głównego. Teraz dopiero, w świetle dnia widać było cały nasz kunszt zdobniczy. Nikt nie miał wątpliwości, co to za „Litwini” jadą i skąd wracają. Jedni wiwatowali, inni śpiewali Rotę, jeszcze inni bombardowali nasze otwarte drzwi kanapkami z kiełbasą. Na trasie Szczecin Katowice skład zatrzymano tylko dwa razy w celach sanitarnych. W szczerym polu. Dzięki temu na Śląsku byliśmy wczesnym popołudniem. Wyjrzałem na peron i, ku swemu zdumieniu, nie dostrzegłem ani jednego munduru. Na rybnickim dworcu witały nas zaniepokojone informacjami zachodnich rozgłośni matki i długo nie mogły uwierzyć, że tam było „trochę” inaczej, niż podawało radio. Późnym wieczorem zadzwoniłem do drzwi naszego domu w Niewiadomiu. Ojciec dobrze maskował swój niepokój. Ale o północy łapał po kolei zachodnie stacje i dopiero wtedy dowiedziałem się, jak było „naprawdę” w Szczecinie. - Teraz rozumiesz, co ja tu przeżywałem? - zapytał przed zaśnięciem. - Wiedziałem przecież, że ty tam biernym świadkiem nie będziesz. Przez całe powojenne półwiecze dość pilnie poszukiwałem jakiejkolwiek publikacji zawierającej choćby cień rzetelności w przedstawieniu szczecińskich wydarzeń. Niestety, sprawę tę pokryto całkowitym milczeniem. Z upływem lat zaczęły się jednak pojawiać w różnych polemikach, podsumowaniach, wystąpieniach napastliwe sformułowania z dodatkiem przymiotnika „szczeciński”, a więc: „szczecińska prowokacja”, „szczecińska awantura”, „szczecińska masakra ZWM przez harcerzy”. Czy w Szczecinie miała miejsce prowokacja? Moim zdaniem nie. Bo prowokacją według ówczesnych pojęć byłoby, gdyby na okrzyki jednych: „Bierut! Bierut!”, inni odpowiedzieli na przykład: „Anders! Anders!” Ale jeżeli na skandowanie nazwiska jednego polityka, inni reagują wykrzykiwaniem nazwiska drugiego polityka z tej samej ekipy rządowej, to mamy do czynienia, co najwyżej, z demonstracją polityczną. Niewątpliwie zlot młodzieży został wykorzystany do stworzenia politycznego zamętu przez tych, którzy wszczęli ów festiwal okrzyków. Przecież to ZWM pierwszy zaczął skandować nazwisko kominternowskiego wysłannika. My nawet nie byliśmy tymi drugimi, bowiem to wiciowcy rzucili na szalę przetargową swego wodza. I komuna przegrała, źle oceniwszy nastroje społeczne. W tej zabawie zainicjowanej przez innych, my (i nie tylko my sami, ale wraz z nami i OM TUR, i nawet poszczególni ZWM-owcy) poparliśmy Mikołajczyka, bo za nim stało niemal całe ówczesne społeczeństwo. A jednak autorstwo tej „prowokacji” przypisano tylko nam. Przypadek? Moim zdaniem taktyka. Sądzę, że urażony, mściwy Bierut, schodząc po przerwanej mowie z Wałów Chrobrego, myśląc o harcerstwie, skierował swój kciuk ku dołowi. Zapyta, więc ktoś, dlaczego nie zlikwidowano nas od razu. Odpowiedź jest prosta. Komuniści są niewątpliwie brutalni w swych metodach postępowania, ale nie aż tak głupi. Polska z wiosny 1946 roku, to Polska kilkudziesięciotysięcznej konspiracji antykomunistycznej, nieźle uzbrojonej i dobrze wyszkolonej. A jednocześnie, to Polska słabiutkiej władzy, pozbawionej wszelkiego poparcia społecznego i legitymizowanej wyłącznie sowieckimi bagnetami i doradcami. Kto w takiej chwili popchnie do, i tak silnego, podziemia dodatkowe pół miliona młodych, rozgoryczonych ludzi z rozgonionego harcerstwa? Zrobiono to potem, gdy władza okrzepła i zdołała już pod ziemiu przetrącić kręgosłup. Ale dla mnie harcerstwo już od Szczecina było zwierzęciem „strzelonym na komorę”, które jeszcze, co prawda, biegło dalej, ale już tylko siłą rozpędu. I z tej przesłanki wyciągnąłem już wtedy wnioski taktyczne. W gimnazjum zastaliśmy wszystko po staremu, a nam się wydawało, że przez te cztery dni przeszliśmy przez oko cyklonu. Nikt nas o nic nie pytał (poza Romanem B., który został szybko i skutecznie odprawiony), choć „wywiad” donosił o dużym zainteresowaniu rady pedagogicznej sprawą Szczecina. Uważaliśmy, więc za wskazane zaprosić harcmistrza Liburę do pokoiku „Viri docti” i złożyć mu raport z wydarzeń, z tym że nasza trójka zataiła jeden „drobiazg”, ale trudno było postąpić inaczej, skoro sami postanowiliśmy o nim całkowicie zapomnieć. Uznaliśmy, że w jego osobie zawiadomiliśmy radę i dyrekcję. „Icek” był z nas bardzo dumny. Tak nas przynajmniej zapewniał. Przez drugą połowę kwietnia w naszej przyspieszonej czwartej klasie „ciało” przypuściło na nas skoncentrowany atak. Może mi się tylko tak zdawało, ale odnosiłem wrażenie, że harcerze znaleźli się pod szczególnym ostrzałem. Dwa dni przed końcem kwietnia poprosił mnie do siebie dyrektor Szymański. Chodziło o obchody l Maja i o to, czy harcerze wezmą w nich udział. Powiedziałem, że to zależy od szkoły. - Czyżbyście zamierzali maszerować razem z nami? - Tak, panie dyrektorze. Harcerze pójdą po cywilnemu ze swoimi klasami. - A pan? - Ja też, ze swoją klasą. - A dlaczego Hufiec nie idzie? - O to proszę zapytać komendanta. Sądzę, że powód jest taki, iż pochód pierwszomajowy to uroczystość o charakterze politycznym, a od nas wymaga się apolityczności. Zresztą, poza pójściem do kościoła, na udział we wszelkich wystąpieniach politycznych musi być rozkaz z Hufca. Do tej chwili go nie mam. Tak się skończyła nasza rozmowa. Istotnie, miałem zamiar iść na pierwszomajowy pochód razem z klasą i za pośrednictwem zastępowych zachęcaliśmy do tego wszystkich naszych harcerzy. Jak wynikało z późniejszych informacji, prawie wszyscy poszli. I ja także. Bo cóż winne stare, zapoczątkowane w Stanach Zjednoczonych robotnicze święto, uznane i obchodzone od pół wieku na całym świecie, że upodobali je sobie także, w nadzwyczajnej zgodności, komuniści i faszyści? Trzeciomajowa rocznica wypadła w piątek. Dzień był wolny od pracy i nauki, ale wszelkie manifestacje zostały przez władze zabronione. Niemniej, bardzo aktywny rybnicki oddział Polskiego Związku Zachodniego już znacznie wcześniej zaprosił nas na swoją mszę polową na boisko, po drugiej stronie miasta. Msza to nie manifestacja, więc poszliśmy. A że „czwórka” zawsze i wszędzie chodziła z fasonem, stu dwudziestu ludzi z pocztem sztandarowym, z bardzo „czynnymi” werblami i fanfarami robiło wrażenie. Tym bardziej, że nie pomykaliśmy opłotkami. Msza była nadzwyczaj uroczysta i zgromadziła kilka tysięcy ludzi, zarówno zorganizowanych jak i przybyłych indywidualnie wraz z rodzinami. Po jej zakończeniu zapanowała pewna konsternacja, bo wiadomo było, że miasto jest pełne milicji, a na boisku znajduje się około trzydziestu organizacji ze sztandarami i każda z nich, która ruszy pierwsza, stanie się automatycznie inicjatorem zabronionego pochodu. Czas, więc płynął i nikt się nie ruszał. Podałem więc komendę dla „czwórki”: - Kierunek gimnazjum, w tył na lewo, równy krok, drużyna, marsz! Warknęły werble i „czwórka” ruszyła. A za nią, zgodnie z przewidywaniami, cała reszta. Tuż za nami, z pięknym nowym sztandarem, maszerował Polski Związek Zachodni. Słońce świeciło, zanosiło się na upał, z pootwieranych okien wychylali się, machając chorągiewkami, ludzie, a ulicą walił rozśpiewany kilkutysięczny tłum. Śpiewaliśmy i my „czwórka”. Co? To co zwykle. A był to okres, w którym mury miast całej Polski pooblepiano wyjątkowo wrednymi plakatami Włodzimierza Zakrzewskiego: „AK zapluty karzeł reakcji”. Ludzie je zrywali, gdzie mogli, ale część się jednak zachowała. Właśnie wąską uliczką Sobieskiego zbliżaliśmy się do rynku. Na chodniku, wraz z kilkoma notablami miejskimi, stał nasz dyrektor, profesor Szymański. Drużyna prezentowała się naprawdę jak gwardia brytyjskiego króla. Machały nam, więc setki ludzi, w tym również notable, machał i nasz dyrektor, gdy naraz doszły do jego uszu słowa naszej, wspaniale zresztą śpiewanej, znakomicie rezonującej w wąskiej uliczce piosenki: Armia AK rozkaz ma do ataku, Nie straszny jej tygrysów szczęk, Pod gradem kul pędzą roje chłopaków, A na ich ustach zwycięstwa pieśń. I oto widok wspaniały, Wróg przed nami się kryje i drży, Krajowej Armii powstańcze oddziały, To nie tygrysy, lecz to są lwy. Kątem oka ujrzałem, jak na twarzy dyrektora przyjazny uśmiech przemienia się w żałosny grymas, a machająca ręka dziwnym zawijasem trafia do kieszeni. „No, Chlebowski, przywódco nielegalnej manifestacji, jesteś załatwiony” przeleciało mi przez myśl. Tymczasem maszerowaliśmy najkrótszą drogą do gimnazjum, a prowadziła ona przez sam środek miasta. Kiedy doszliśmy do ulicy Kościuszki, pożegnaliśmy odprowadzające nas organizacje trzykrotnym: „Czuj! Czuj! Czuwaj!”, i sprawa się skończyła. Przynajmniej tak nam się wydawało. Po chwili byliśmy w harcówce i wtedy doszły do nas jakieś krzyki, skandowanie i wrzawa. Okna naszej siedziby wychodziły na południe w kierunku dworca kolejowego, od którego oddzielał gimnazjum półkilometrowej szerokości pas ogródków działkowych. W połowie tego pasa, tuż przy ulicy Kościuszki, vis-a-vis gmachu Rybnickiego Zjednoczenia, stała obszerna, otoczona wysokim ogrodzeniem willa, do której często przyjeżdżały urzędowe samochody. Podejrzewaliśmy, że musi tam być ubecki lokal, co teraz się potwierdziło. Z rozwartej bramy właśnie wysypał się na ulicę spory tłumek osiłków, którzy pałkami zaatakowali czoło pochodu. Po naszym odmaszerowaniu stanowił je poczet sztandarowy Polskiego Związku Zachodniego. Tak zaczęła się walka o sztandar, kilka razy przechodzący z rąk do rąk. Nasi chłopcy rzucili się z miejsca do drzwi, aby wziąć udział w zmaganiach. Wraz z przybocznymi i zastępowymi udało mi się, acz z wielkim trudem, zdusić ten zamysł w zarodku. Obserwując bieg wydarzeń z okna harcówki, widzieliśmy, jak po różnych przepychankach, tłum nie tylko uzyskał zdecydowane przewagę, ale i z krzykami „Gestapo! , Gestapo!”, obronił wreszcie sztandar i wpędził ubeków z powrotem za ogrodzenie. Po kilkuminutowym obrzucaniu kamieniami tego tajemniczego obejścia i odreagowaniu całego zdarzenia, pochód pomaszerował dalej. Pod pretekstem omówienia programu zajęć przedobozowych zatrzymaliśmy chłopaków w harcówce jeszcze przez godzinę Gdy nabraliśmy absolutnej pewności, że pochód już się rozwiązał, zwolniliśmy ich do domu. - A jednak Pan Bóg nas chyba lubi - skomentował to, jak zwykle filozoficznie, Józek Wołoch. Jeszcze trzysta metrów dalej i my bylibyśmy w oku cyklonu. Całe popołudnie przebąblowałem na mieście, tak, że do domu wróciłem późno wieczorem. Ojciec właśnie słuchał jakiegoś zagranicznego dziennika. Podawali, że w wielu miastach Polski doszło do starć milicji i wojska z uczestnikami manifestacji trzeciomajowych, jest wielu rannych, a w Krakowie nawet kilku zabitych. - Pewno taka sama prawda, jaką podawali o Szczecinie - skomentowałem to z uzasadnioną przecież niewiarą, kładąc się spać. Tym razem była to jednak najprawdziwsza prawda. Kiedy nazajutrz nasza wychowawczyni weszła na pierwszą lekcję, przyjrzała mi się jakoś dziwnie i powiedziała: - Chlebowski, pan dyrektor chce z tobą mówić w czasie długiej przerwy. I zaczęła lekcję. Ale nie trwało to długo. Po chwili ktoś bez pukania otworzył drzwi i do klasy wszedł nie ogolony cywil, a przez nie domknięte drzwi zaglądał drugi, podobny. Pierwszy podszedł do profesor Heniszówny i powiedział: - Towarzyszko profesorko, my jesteśmy z Urzędu. Potrzebny nam jest Chlebowski. Heniszówna zsiniała. Podniosła się powoli z krzesła i zaczęła iść w kierunku gościa, cały czas mówiąc, a głos jej narastał od świszczącego szeptu aż do histerycznego wrzasku: - Przede wszystkim nie towarzyszko, tylko pani profesor. Nie wiem, z jakiego jesteście urzędu i nie obchodzi mnie to. Ale wiem, że gdy kulturalni ludzie wchodzą gdziekolwiek, to pukają i mówią „dzień dobry”. A jeżeli jest wam potrzebny uczeń Chlebowski, to trzeba iść do pana dyrektora, tam się wylegitymować i poczekać, aż pan dyrektor go wezwie. Proszę wyjść z klasy! To ostatnie wykrzyczała cofającemu się przed nią, zdezorientowanemu ubekowi już na korytarzu i zakończyła solidnym zatrzaśnięciem drzwi. Wszyscy uczniowie zamarli, a ja natychmiast ją pokochałem. Pani Heniszówna chwilę posapała, usiadła za pulpitem i rzekła do mnie: - Idź do wolnej ławki na końcu klasy i skoncentruj się. Czekają cię ważne rozmowy. I nie trać głowy. My zawiadomimy ojca. - Dziękuję, pani profesor. Siedzieliśmy milcząc kilka minut. Po krótkim pukaniu weszła Inka: - Pani profesor, pan dyrektor prosi pana Chlebowskiego do siebie. - Panie Chlebowski, proszę iść do pana dyrektora - powiedziała beznamiętnie nasza wychowawczyni. Wychodząc, przez krótką chwilę popatrzyłem na klasę. Wszyscy trzymali ręce układnie na pulpitach, ale kciuki wzniesione były do góry. W drzwiach Inka szepnęła: - Wiesz? - Wiem. Za drzwiami stał ubek. Szliśmy milcząc, ja z Inka z przodu, on za nami. W gabinecie zdenerwowanego dyrektora siedział ten drugi. - Panie Chlebowski, panowie z Bezpieczeństwa chcą pana prosić do Urzędu celem wyjaśnienia jakichś spraw. Mam nadzieję, że to nie będzie długo trwało - powiedział dyrektor i ostentacyjnie podał mi rękę. A jednak! Spacer do gmachu UB aż za kościół zapamiętałem dość mgliście. Wiem tylko, że ranek był już tak upalny, iż miałem chęć rozpiąć trencz instruktorski, ale zjawie nie się na przesłuchaniu w rozmamłanym mundurze wydało mi się niewłaściwe. Przy biurze przepustek czekał już na nas „mój” jak się wkrótce okazało śledczy. Bez słowa poszedł pierwszy, ja za nim, a za mną obaj konwojenci. Wchodziliśmy po schodach na pierwsze piętro, gdy naraz śledczy błyskawicznie się odwrócił i z półobrotu palnął mnie krawędzią dłoni w górną wargę. Gwiazdy w oczach, prąd bólu, trzask łamanego zęba, czy zębów, słony smak krwi w ustach, to doznania jednej sekundy. Zamroczony poleciałem do tyłu, ale nie dane mi było polecieć za daleko. Widocznie przywitany zostałem zgodnie z tutejszym rytuałem, bo wyraźnie nie zaskoczeni konwojenci natychmiast złapali mnie od tyłu za ramiona, przywrócili do pionu i złączeni tym uściskiem pomaszerowaliśmy dalej. Bez jednego słowa. Nie mogłem ruszyć rękami, więc krew z rozbitego nosa obficie ciekła mi na koszulę, krawat, trencz i gołe kolana. W małym pokoju posadzono mnie na krześle, konwojenci wyszli, za biurkiem usiadł śledczy i nadal bez słowa zaczął kartkować teczkę z moim nazwiskiem na okładce. Wówczas jeszcze cieniutką. Wyciągnąłem chustkę z kieszeni, wyplułem w nią zawartość ust, wytarłem, a właściwie rozmazałem krew na twarzy, gdy on warknął: . - Wszystko z kieszeni na biurko. Spełniłem polecenie, zostawiając sobie chustkę w dłoni. - Chustkę też - wrzasnął. - ,i,ijsu, Jak pan sobie życzy - wysepleniłem i wtedy dopiero wyczułem językiem, że mam jakiś dziwny luz na przedzie. Położyłem chustkę obok innych rzeczy, a że równocześnie ścisnąłem ją nieco, rozlała się wokół krwawa plama. Śledczy zerwał się i z obrzydzeniem na twarzy wrzasnął: - Zabierajcie mi to stąd, zaraz. Zabrałem. Krew z nosa kapała. Stwierdziłem językiem brak najbardziej „witrynowego” zęba, górnej prawej jedynki. Śledczy przystąpił do przesłuchania: - Kto wam polecił zorganizować wczorajszą manifestację? - Nikt nie polecił i na żadnej manifestacji nie byłem. - A wasza drużyna? - Także nie była. - Więc na czym byliście? - Na mszy polowej. - Skąd wiedzieliście o niej? - Ksiądz zapowiadał w ostatnią niedzielę z ambony. - Zawsze jesteście taki religijny? - Trzeciego maja zawsze. - No tak, bo wy przecież przyjmowaliście przyrzeczenie na służbę Bogu i Polsce, czy nie tak? - Przyjmowałem na formułę obowiązującą. - Nie fanzolcie mi tu. My wiemy, na jaką formułę przyjmowaliście. Mamy świadka. - Świadek mówi nieprawdę. Proszę o konfrontację. - Jeszcze raz w mordę, chuju, możesz dostać, a konfrontację, to sobie wybij z głowy. Kto wydał rozkaz rozpoczęcia pochodu po mszy? - Nie słyszałem takiego rozkazu. - A jaki wy wydaliście? - Dosłownie taki: „Kierunek gimnazjum, w tył na lewo, równy krok, drużyna, marsz!”. - I co? - I pomaszerowaliśmy. - Dokąd? - Do gimnazjum. - Koniecznie przez rynek? - Nie znam krótszej drogi. - A za wami maszerowali inni? - To ich sprawa, dokąd szli. My nikogo nie agitowaliśmy. - A w napaści na funkcjonariuszy Urzędu przy Kościuszki braliście udział? - Nie. - Jak to nie? Szliście na czele i naraz zniknęliście? - Nie zniknęliśmy, tylko weszliśmy do gimnazjum. Wszak do niego cały czas się kierowaliśmy. Mimo ciągłego nawracania do tych samych spraw, uparcie trzymałem się pierwszej wersji. Wiedziałem, gdzie jestem i nie miałem wątpliwości, jakie tu panują reguły gry. „Mój” śledczy mógł mnie przecież skatować do utraty przytomności, wrzucić do piwnicy bez żadnego powodu i trzymać tygodniami, nie tłumacząc się z tego przed nikim. Ale kalkulowałem sobie w duszy, że jeżeli on przypuśćmy na to założył, iż zamknie mnie tylko wtedy, gdy dam mu jakikolwiek pretekst, to ja muszę robić wszystko, aby mu tego pretekstu nie dać. I chyba wykalkulowałem słusznie, bo po dwóch godzinach postanowił skończyć naszą „rozmowę”. Być może gdzieś się spieszył, a być może uznał, że już nic więcej ze mnie na razie nie wyciśnie. Kazał mi zebrać z biurka rzeczy, obmyć twarz pod kranem i zapewnił, że jeszcze się nie raz spotkamy, i to na dłużej. A potem otworzył biurko, wyciągnął jakiś zadrukowany karteluszek i rzucił mi wraz z kopiowym ołówkiem. - Przeczytajcie i podpiszcie polecił. Zrobiło mi się naraz zimno. Ale druczek zawierał tylko stwierdzenie, że przyjąłem do wiadomości, iż w przypadku ujawnienia komukolwiek przebiegu niniejszego przesłuchania, grozi mi kara więzienia do lat pięciu. Odetchnąłem z ulgą, bo myślałem o czymś stokroć gorszym. On widocznie dostrzegł moje wahanie, bo powiedział: - Bez podpisania tego, od nas się nie wychodzi. - Ja się zastanawiam nad czymś innym. - A nad czym? - Co w tej sytuacji mam zrobić z moją twarzą - Twarzą? A cóż tu twarz ma do rzeczy? - spojrzał na mnie i dopiero pojął - Ach, z taką twarzą. Powiecie, że... spadliście ze schodów. Bo tak przecież prawie było, czyż nie? Przed Urzędem czekał na mnie zdenerwowany tata. - Co ci bandyci z tobą zrobili? - krzyknął na mój widok tak głośno, że wszyscy na ulicy aż się obejrzeli. Jedynym, który w ogóle nie zareagował, a przecież powinien, był stojący przed bramą wartownik z pepeszą, on jednak akurat namiętnie się opalał w pięknym majowym słońcu. Wyjaśniłem, więc ojcu, że dostałem raz w nos i oto rezultat. A w ogóle, to, po co tu przyszedł i zawracał sobie głowę. Zresztą, ja i tak muszę zaraz wracać do szkoły. Tata stwierdził, że ja widocznie zostałem uderzony nie w nos, a w mózg, wsadził mnie na siłę do taksówki i pojechaliśmy do Niewiadomia. Jednak po drodze zatrzymaliśmy się przed gimnazjum i ojciec poszedł powiadomić dyrektora, że dzisiaj nie mogę być u niego na rozmowie, ale zjawię się na pewno w poniedziałek. Dopiero w domu papa przyjrzał mi się bliżej. Poza jednym wybitym zębem na samym froncie, jeszcze sześć innych chwiało mi się jak fortepianowe klawisze. I teraz, gdy minęły emocje, do głosu doszedł bardzo odczuwalny ból obu szczęk i całej głowy. Zacząłem gwałtownie puchnąć i nim Hela przygotowała pierwszy zimny okład, znikły mi oczy, a cała twarz zrównała się z czołem. Półtorej doby okładów niewiele pomogło. Opuchlizna wcale nie stęehła, za to zyskała na bogactwie barw, z czerwonej przeszła w całą paletę odcieni zgniłej wątroby. Poniedziałkowy ranek powitaliśmy głośną kłótnią, bo ojciec nawet nie chciał słyszeć o moim wyjeździe do dyrektora. - Przecież sam mnie z nim umówiłeś. W jednym tylko ustąpiłem, zgodziłem się jechać do Rybnika w cywilnym garniturze, a nie w trenczu, który po zakrzepnięciu wielkich plam krwi, sam stał w kącie w pozycji na baczność. Tata, chcąc uniknąć sensacji na peronie i w pociągu, znów zatrzymał taksówkę i podwiózł mnie pod samą szkołę. Jeszcze przed pierwszym dzwonkiem znalazłem się na głównym korytarzu. Zwróciła moją uwagę dziwna cisza, która zapadła na mój widok. W sekretariacie zmienniczka Inki, także bardzo nam przychylna pani, starała się początkowo trzymać fason, ale po wyseplenieniu przeze mnie, że przyszedłem z opóźnieniem na sobotnie wezwanie pana dyrektora, wybuchnęła płaczem. Gdy zostałem zapowiedziany, dyrektor wybiegł do sekretariatu i dosłownie wciągnął mnie do gabinetu, krzycząc do sekretarki przez ramię: - Nie ma mnie dla nikogo! Posadził mnie na krześle, zabronił wstawać, a potem zaczął biegać po pokoju, powtarzając bezmyślnie: - Rany Boskie! Rany Boskie! Rany Boskie! Naraz stanął. - Po co pan tu w ogóle dzisiaj przyszedł i to jeszcze w takim stanie? - Bo pan dyrektor mnie wzywał w sobotę, a ja nie mogłem wtedy przyjść, więc jestem dzisiaj. Tak mnie zresztą umówił z panem mój ojciec. Sądzę, że miał pan dyrektor do mnie jakąś ważną sprawę. - Nie ma teraz ważniejszych spraw od tej, aby pan odpoczął i wykurował się. Wtedy pan wróci i spokojnie sobie porozmawiamy. - Ja, panie dyrektorze, właśnie wróciłem. Prosto stąd idę na lekcje do mojej klasy. Podbiegł do mnie i krzyknął gwałtownie: - Pan? Do klasy? W takim stanie? A kto pana wpuści? Bo ja, na pewno nie! Chce pan, żeby mi tu pańscy harcerze drugi Szczecin urządzili? Ja mam dość kłopotów i z tym pierwszym Szczecinem, i z panem. Umilkł naraz, zdając sobie sprawę, że za dużo powiedział. Podjął, więc łagodnie: - Umówmy się tak. Ja panu daję tydzień wolnego, pan mi potem dostarczy jakieś zwolnienie lekarskie, bez trudu je pan dostanie nawet u naszego lekarza. Kiedy pan wróci, to spokojnie porozmawiamy, ale przez ten tydzień nie chcę pana widzieć ani w klasie, ani w szkole, ani w drużynie, a najlepiej to i w Rybniku. Zgodziłem się, bo nie miałem innego wyjścia. Poprosiłem tylko o powiadomienie Józka Wołocha, aby przejął na tydzień drużynę. Przyrzekł mi to solennie, odczekał, aż dzwonek wymiecie wszystkich uczniów z korytarzy do klas i aby mieć pewność, iż nie wrócę, odprowadził mnie pod budynek Rybnickiego Zjednoczenia. Tu mój wygląd wywołał kolejną falę popłochu. Ja jednak musiałem natychmiast porozmawiać z ojcem. Bo niby, co miałem robić przez ten tydzień w Niewiadomiu? Siedzieć w domu? Tata zdecydowanie nie zgodził się na to. Nie wierzył, że oni już dadzą mi spokój, bał się, że przyjadą po mnie pod jego nieobecność i zwiną bez śladu. Postanowiłem, więc spędzić te dni w Grodźcu. - Jedź. Tam będziesz bezpieczniejszy - z miejsca zaakceptował propozycję papa. Babcia szybciej wykuruje „wojenne blizny’ wnuka, a Toda przez swoje dentystyczne kontakty znajdzie sposób na twoje uzębienie. - Ale wybitego zęba nie dam sobie wstawić, bo to jest takie moje signum temporis - stwierdziłem kategorycznie. Widziałem przerażenie w jego oczach, ale sprawy nie podjął, licząc, że może w Grodźcu mi to przejdzie. I tak oto znalazłem się zupełnie niespodziewanie u babci. Ta nie wiedziała, czy ma się cieszyć moim przyjazdem, czy rozpaczać nad moim stanem. Oczywiście, pierwsze pytanie dotyczyło przyczyny tej kontuzji. Cóż ja miałem odpowiedzieć mojej kochanej babcinie, która i beze mnie miała dość kłopotów? Powiedziałem tak, jak doradził towarzysz władza: - Spadłem ze schodów. Babcia uwierzyła, bo wierzyła mi zawsze, a ja wiedząc o tym, starałem się nigdy nie wprowadzać jej w błąd. To był jeden z niewielu przypadków. Tylko Toda nie dała się zbyć byle czym. Jej musiałem powiedzieć prawdę. Babcia mnie rzeczy wiście kurowała nadzwyczaj skutecznie i szybko przywracała mej twarzy zarówno normalny kształt, jak i barwę. Doprowadziła także do porządku trencz. Z Toda było gorzej. Zgodziła się, co prawda, na wyjazd z harcerkami jako opiekunka, ale pod warunkiem, że wstawię sobie ten ząb. Sprawę zostawiliśmy otwartą, bo przy tym stanie dziąseł, na razie niczego nie należało ruszać. Babcia była nadzwyczaj szczęśliwa, gdy w piękne, majowe popołudnia chodziliśmy we troje na cmentarz i tam siedzieliśmy do zmierzchu. Chodziliśmy, więc codziennie. Ona żegnała się już ze swoim Grodźcem, w którym spędziła sześćdziesiąt lat i dla którego przez czterdzieści ciężko pracowała. Najtrudniej było się jej pogodzić z myślą, że gdy już niedługo przestanie przychodzić na boleradzki cmentarz, Edloch i moja mama zostaną osamotnieni. Obie z Toda postanowiły wyjechać w drugi koniec obecnej Polski. Tesiek otrzymał nowe nadleśnictwo w Puszczy Noteckiej, koło Skwierzyny, tuż za przedwojenną granicą Rzeczypospolitej. Sam już się tam przeniósł, lada dzień miała do niego zjechać z Siehowa ciotka Dzidzia z Itą i Andrzejem. Tesiek zaś chciał, aby pierwsze Boże Narodzenie w Krobielewku bo tak się nazywało jego obecne nadleśnictwo spędzili już razem z babcią i Toda. Ta odmiana była im obu bardzo potrzebna. Babcia tęskniła za wnuczętami, ja już wydoroślałem i odwiedzałem ją zbyt rzadko. Astmie Tody zaś powietrze zagłębiowskie coraz bardziej dawało się we znaki i lekarz namawiał na przeniesienie się w lasy, właśnie takie, jak nad Notecią. W nadleśnictwie czekała już na nią praca. Tydzień w Grodźcu minął, jak z bicza strzelił. W niedzielę pojechałem do Rybnika. Odwiedziłem najpierw lokal „Viri docti”, ale pocałowałem klamkę. Poszedłem, więc do paszteciarni „Ali z płotkiem” i Kajtka, bo bardzo mi były potrzebne bieżące informacje. Nazajutrz rano miałem umówioną wizytę w gabinecie dyrektorskim, a nie mogłem się tam przecież udać całkowicie nieprzygotowany. Wyczuwałem, że będzie to dla mnie ważne spotkanie, przewidywałem jego przebieg, włącznie z wariantem skrajnym, chodziło mi tylko o to, aby wyjść z niego z możliwie minimalnymi stratami. Kajtek, na szczęście, wiedział wszystko, co mnie interesowało. I tak, 9 maja, w pierwszą rocznicę zakończenia europejskiej części wojny, zamiast przewidywanego przez władze wiecu odbył się spontaniczny pochód zorganizowany przez Polski Związek Zachodni. Na jego czele maszerował potargany w trzeciomajowym starciu z UB sztandar PZZ, którego złamane drzewce było prowizorycznie obwiązane drutem kolczastym. Ważne, że w tej manifestacji nie uczestniczył ani jeden harcerz. Przezorny harcmistrz Klama zarządził, bowiem na ten dzień dla drużyn całego Hufca akcję biwakową, połączoną z zapoznawaniem się z nowymi namiotami. Niezależnie od podtekstu politycznego, pomysł okazał się dobry także ze względów praktycznych. Dotychczasowe, bowiem kontakty naszych chłopców ze sprzętem obozowym były albo żadne, albo ograniczały się do dwóch-trzech biwaków pod lekkimi namiotami niemieckimi. Tymczasem czekała drużynę obozowa akcja letnia, na którą miała ona być wyposażona w drugiej połowie czerwca, a więc tuż przed wyjazdem, w zupełnie nieznane harcerzom namioty-giganty, pochodzące z demobilu armii amerykańskiej. Co prawda, wysokie i bardzo wygodne, ale niezmiernie trudne do transportu i rozbijania, bo niesamowicie ciężkie, a ponadto jak każdy sprzęt z tego demobilowego źródła często uszkodzone i niekompletne. Na razie Komenda Chorągwi przysłała naszemu Hufcowi jeden taki namiot. Wędrował on przez wszystkie drużyny jak puchar przechodni i nam przypadł właśnie w czasie tego świątecznego biwaku. Z pierwszych doświadczeń, jedno okazało się szczególnie cenne aby takiego kolosa postawić, trzeba dwóch, a w przypadku młodszych chłopców, nawet trzech zastępów. Jeżeli więc, zgodnie z wcześniejszymi założeniami, ma być tyle namiotów, ile zastępów (plus komenda, magazyn i sanitariat), to należy wziąć pod uwagę, że czas rozbijania i zwijania obozu wydłuży się co najmniej dwukrotnie. Kajtek zakończył swoją relację z przebiegu wydarzeń stwierdzeniem: - W gimnazjum panował spokój, nikogo już UB nie ciągało na przesłuchania. Nazajutrz rano zjawiłem się u dyrektora. Przyjął mnie wyraźnie odprężony i spokojny. - Kiedy przed siedmioma miesiącami przyjmowałem pana do naszego gimnazjum, wyraziłem nadzieję, że pomoże nam pan stworzyć drużynę, o której będzie się mówiło w mieście. Z pełnym uznaniem mogę dziś stwierdzić, że udało się to wam, a szczególnie panu, z naddatkiem. Po pół roku pracy mamy najlepszą drużynę w Hufcu, który ma opinię jednego z najlepszych w Chorągwi. To ocena nie tylko moja, ale przede wszystkim niezwykle surowego w takich ocenach profesora Libury. I za to panu bardzo dziękuję. Czy zgadza się pan z tym, co dotąd powiedziałem? - Trudno, abym się z tym nie zgodził. Ale jak sądzę, pan dyrektor ma w zanadrzu ciąg dalszy. - Słusznie pan to ujął, mam w zanadrzu ciąg dalszy. Bo ta wspaniała drużyna ma jednak w swej pracy pewien nurt, który mnie i nie tylko mnie niepokoi. Jest to zbyt duże zaangażowanie polityczne. Można by było na nie przymknąć oczy, gdyby nie fakt, że jest to opcja w kierunku źle widzianym przez nasze tutejsze i nie tylko tutejsze władze. Krótko mówiąc, po waszej manifestacji 3 Maja otrzymałem polecenie natychmiastowego relegowania pana z gimnazjum. Gdyby nie najście UB następnego dnia rano, musiałbym pana o tym powiadomić w czasie naszego spotkania na dużej przerwie i klamka by zapadła. Może to zabrzmi farsowe, ale oni pana przed tym uratowali. Po dwóch dniach, gdy zobaczyłem pana pobitego, nie miałem sumienia panu tego przekazać. I cieszę się, że tego nie zrobiłem. Przez ubiegły tydzień wiele się tu działo. Znów mieliśmy dużą manifestację, mimo że Chlebowskiego i jego harcerzy nie było w mieście. Nie omieszkałem tego argumentu wykorzystać podczas mojej ostatniej rozmowy z towarzyszami z Komitetu. I chyba dzięki temu, mogę mieć dziś dla pana propozycję zmodyfikowaną. Poprosiłem na radzie pedagogicznej o wstępne oceny pana z poszczególnych przedmiotów. Są w miarę przyzwoite. Możemy, więc panu wystawić już dzisiaj świadectwo promujące do liceum, ale na liście uczniów dłużej pana mieć nie mogę. Proszę mnie zrozumieć i wierzyć, że robię dla pana więcej niż mi wolno. Co pan na to? Muszę powiedzieć, że w tym momencie jakoś mi przeszły wszystkie dotychczasowe urazy do dyrektora Szymańskiego. To było bardzo ludzkie i uczciwe postawie nie sprawy. On na pewno chciał robić karierę stąd przynależność do partii i uległość wobec władzy, ale nie po trupach. Powiedziałem mu to dosyć oględnie i podziękowałem. Nie zaskoczyła mnie perspektywa rozstania z naszą budą, bo na to byłem od pewnego czasu przygotowany. Wiedziałem, że będę musiał znów gdzieś indziej, w miejscu na pewno bardziej oddalonym od Rybnika, szukać liceum z przy spieszonym programem. Mówi się trudno. Wiedziałem, na co się porywam. Ale... - Panie dyrektorze, pozostaje jeszcze jedna sprawa, dla mnie bardzo istotna. Sprawa drużyny. Całoroczny cykl szkoleniowy kończy się w każdej drużynie wraz z zakończeniem obozu letniego. Jest to bardzo ważne, szczególnie w pierwszym roku jej istnienia. Nie powinienem rezygnować z prowadzenia tego obozu i mam nadzieję, że pan to zrozumie, ale po wyrzuceniu mnie z gimnazjum, nie będę mógł prowadzić obozu drużyny gimnazjalnej. Panu zależy na bezkonfliktowym załatwieniu tego incydentu i mnie też. Zwolnienie lekarskie mogę przedłużyć jeszcze o cztery dni i to wcale nie fikcyjnie, sześć zębów jeszcze mi się rusza, boli i utrudnia mówienie. Za pięć dni zaczyna się dwutygodniowy kurs drużynowych zuchowych, gdzie będę zastępcą komendanta. Proszę o zwolnienie na ten czas. Przez maj drużynę poprowadzi Wołoch, a ja nie pokażę się ani w niej, ani w gimnazjum. W czerwcu będę w drużynie i w gimnazjum, a właściwie na zewnątrz szkoły, w kratkę, zajmując się przygotowywaniem sprzętu na obóz. Zachowamy pozory do końca roku szkolnego, a świadectwo promocyjne, wraz z cała klasą, otrzymam od pani profesor Heniszówny z obojętną dla mnie datą wystawienia. I zobowiązuję się nie występować na zewnątrz oficjalnie na czele drużyny, oraz zapewniam pana, że nie podejmę ani na terenie szkoły, ani drużyny żadnej akcji, mającej choćby pozory działania politycznego. - Czyli pan jest faktycznie, a nie ma pana oficjalnie? Co nam to daje? - Panu dyrektorowi daje to podstawę do powiadomienia towarzyszy, że sprawę Chlebowskiego mają definitywnie załatwioną, mnie zaś pozory wobec chłopaków, że do końca roku szkolnego jestem w szkole, a zatem w lipcu poprowadzę obóz. To ostatnie jest także wielkim plusem na pana korzyść. Mianowicie, rodzice moich stu dwudziestu chłopców, w przytłaczającej większości akceptujący ten kierunek pracy drużyny, na co mam liczne dowody nie dowiedzą się, że drużynowy został usunięty z gimnazjum i za co go to spotkało. To chyba bardzo ważne dla opinii gimnazjum, a więc i pańskiego wizerunku w mieście. Dyrektor przyjrzał mi się bacznie znad cwikierów. - Rozważę to i dam panu znać. Mam jeszcze jedno istotne pytanie. Kogo pan widzi na swoje miejsce w nowym roku szkolnym? - Oczywiście Wołocha, a jeżeli nie zechce lub nie będzie mógł, to Elszaka. - A jeżeli oni obaj nie będą mogli? - Dlaczego by mieli nie móc? - Załóżmy, że nie nadążą za przyspieszonym programem w liceum. To kto wtedy? - Wtedy Harazim albo Mandrysz. - Podołają? - Po obozie, na pewno. I na tym skończyła się nasza rozmowa. Byłaby dla mnie szokiem, gdybym się do niej nie przygotowywał od dawna. Szkoda mi było starej budy i naszej dobranej paczki w klasie. Niepokoiły mnie wątpliwości dyrektora, co do Wołocha i Elszaka jako moich następców. Czyżby restrykcje miały objąć także ich? Wyjaśnienie tych wątpliwości nastąpiło po trzech tygodniach. Teraz, na korytarzu gimnazjum czekał już profesor Libura. Wciągnął mnie do pustego pokoju nauczycielskiego i z drżącymi rękami i wypiekami na twarzy powiedział: - Druhu Cezary. Chcę wam powiedzieć w imieniu komendanta Hufca i swoim, że jesteśmy z wami. Również komendant Chorągwi, druh Niederliński, dwukrotnie telefonował do druha Klamy, pytając o was. Nie śpię od dziesięciu dni, bo z drugiej strony, jako belfer, rozumiem pana dyrektora. Jak on to panu powiedział? Powtórzyłem mu naszą rozmowę, wraz z moją bardzo pozytywną oceną stanowiska dyrektora. Uścisnął mnie mocno. - Wiedziałem, że z was rozsądny człowiek. On też jest między młotem a kowadłem. Dziękuję za takie stanowisko. Nic się nie martwcie o drużynę. Na najbliższej radzie drużyny przekażę wiadomość o oddelegowaniu was na zuchowy kurs, a potem do przygotowania akcji letniej. Komendantem waszego kursu mianowany został druh Stanisław C., obecny namiestnik zuchowy Komendy Chorągwi. Nic o nim nie wiem. Wiem tylko, że w 1939 roku walczył na froncie, a potem wojnę spędził w obozie jenieckim. I chyba jest ze Lwowa, bo zaciąga. „Icek" sprawił mi dużą przyjemność tą rozmową. Tak wyrazami solidarności, jak i wiadomościami o kursie. To, że komendantem będzie żołnierz Września, a do tego Iwowiak, podbudowało mnie psychicznie. Bo do tej pory jeszcze nigdy nie na napotkałem szujowatego Iwowiaka. Wkrótce miało się okazać, że potwierdziła się tylko część tej informacji. Stanisław C. istotnie walczył w 1939 roku i wojnę spędził gdzieś w obozie internowanych. Nie pochodził jednak ani ze Lwowa, ani z Kresów, a jednak zaciągał. Czyżby nabył to w obozie? Ojcu, oczywiście, nie powiedziałem, czym skończyło się spotkanie z dyrektorem. Uznałem, że nie należy go martwić za wcześnie. Najbliższe dni miały potwierdzić słuszność mojego rozumowania. Na razie tata wiedział, że dalej choruję, potem będę prowadził kurs, na który dyrektor osobiście mnie zwolnił, gdyż mam oceny nie budzące obaw. Czyli właściwie powiedziałem mu prawdę, tyle że nie całą. Cztery dni później rozpocząłem kurs wodzów zuchowych, który zgromadził prawie trzydziestu uczestników, powołanych nie tylko z naszego Hufca. Prawie połowa rekrutowała się z Pszczyny, Raciborza i kilku innych powiatów. Był to kurs stacjonarny, skoszarowany w baraku o charakterze hotelu robotniczego, wypożyczonym nam przez rybnicką kolej. Druh Stanisław C. opóźnił swój przyjazd o dobę i prosił, by rozpocząć napięty program zajęć bez niego. Wysłałem dwóch kursantów na pociąg katowicki, aby przybysz nie błądził, bo trafić do nas nie było łatwo i przez pół pierwszego dnia męczyłem się sam. Komendant przyjechał koło południa. Zameldowałem mu kurs na zajęciach. Sondowaliśmy się przez moment w milczeniu. Średniego wzrostu, szczupły, o pociągłej twarzy i niebieskich, na mój gust trochę zbyt wodnistych, jasnych oczach. Zakwaterowani byliśmy w jednym pokoju. Pierwszy dzień upłynął nam prawie bez słowa. Dopiero wieczorem, po ciszy nocnej, mogliśmy trochę porozmawiać. Dowiedziałem się tylko, że wojnę spędził jako internowany w obozie na Węgrzech. Pytał o wiele rzeczy, szczególnie harcerskich, i robił wrażenie osoby zupełnie nie zorientowanej w sprawach krajowych, a zwłaszcza związanych z okresem okupacji. Jedynie czasem wymknęła mu się jakaś uwaga wskazująca na doskonałe rozeznanie w pewnych zagadnieniach. Na przykład o mnie wiedział wszystko, łącznie z przebiegiem mojej służby harcerskiej w Grodźcu. Ale te drobne momenty, które powinny mi dać trochę więcej do myślenia, wnet utonęły w morzu sympatii, jaką nie wiadomo, dlaczego od początku go obdarzyłem. Następny dzień był o wiele gorszy. Prawie z sobą nie rozmawialiśmy, bo wyczuwałem z jego strony wyraźną niechęć. W czasie poobiedniej ciszy, kiedy przysiedliśmy na kwadrans w naszym pokoju, zagadnął mnie o Szczecin. Opowiedziałem mu, jak to było, ale on wiedział lepiej. Kiedy powiedział, że na miejscu komendanta defilady puściłby na nas milicję z pałami, gdy turbowaliśmy ZWM-owców, wstałem i wyszedłem z pokoju. Kolejne starcie nastąpiło po kolacji, przy ognisku. On miał gawędę. Mówił o początkach ruchu skautowego, o oblężeniu na przełomie wieków w Południowej Afryce miasta Mafeking przez Burów. Właśnie tam brytyjski generał policji, Robert Baden-Powell, zakładał oddziały młodocianych zwiadowców, które dały początek skautingowi. Uważał, że tamten ruch, powstały w służbie ucisku, nie powinien być wzorem dla harcerstwa, że powinno się u nas wprowadzać więcej elementów tradycji wolnościowej, szczególnie wywodzących się z protestów robotniczych i buntów chłopskich. W miarę jak mówił, jeżyły mi się włosy na głowie. Nikt przecież u nas nie wzorował się na badenpowellizmie bezmyślnie. Przejęliśmy tylko pewien model wychowawczy. Chłopcy słuchali tego także ze zgrozą. Jeden z nich w dyskusji poprosił, abym się ustosunkował do wypowiedzi komendanta kursu. Postawił mnie w bardzo niezręcznej sytuacji. Z jednej strony, nie mogłem druhowi Stanisławowi C. przytaknąć, z drugiej nie wolno mi było poderwać jego autorytetu. Do krytyki badenpowellizmu nie ustosunkowałem się ani słowem, a jeżeli chodzi o „potrzebę większego nasycenia naszych wzorców osobowych” przykładami z polskiej historii, uznałem, że jest to wniosek bardzo słuszny. Wszak obrona Lwowa przed Ukraińcami w 1919 roku, wojna polsko-bolszewicka 1920 roku, bohaterska obrona w 1939 roku przed dwoma najeźdźcami czy służba szaroszeregowa w Armii Krajowej, pełne są takich rodzimych wzorców. W miarę, jak mówiłem, druh komendant purpurowiał na twarzy, wreszcie nie wytrzymał. Wraz z moim ostatnim słowem wstał i powiedział ostro: - Dziękuję wam, druhu Chlebowski, za taką pomoc! Kiedy już byliśmy w naszym pokoju, oznajmił mi krótko: - Waszą pracę w harcerstwie uważam za destrukcyjną i postanowiłem zrezygnować z was jako swego zastępcy na kursie. Pomyślę, co zrobić dalej. Podziękowałem za szczerość i uznałem, że wypada mi odpłacić tym samym: - Ja natomiast uważam, iż powrót do ZHP takich instruktorów jak wy jest największym nieszczęściem dla tej organizacji i najlepszą drogą do jej całkowitej degradacji. I o to chyba chodzi. Co do rezygnacji z mej osoby, nawet dobrze się składa, bo jestem tuż przed małą maturą i dwa odzyskane tygodnie bardzo mi się przydadzą. A tymczasem muszę jechać do domu, ponieważ zabrakło mi bielizny osobistej. Odmeldowuję się, więc i wrócę jutro, aby zakończyć moją służbę na kursie. Trzasnąłem przepisowo obcasami i wyszedłem. Uznałem, że muszę natychmiast spotkać się z komendantem Hufca. O tak późnej porze mogłem go zastać tylko w domu. Dłuższy spacer w piękny majowy wieczór dobrze mi zrobił. Zacząłem myśleć logiczniej. Wszystko, co powiedziałem druhowi C. było absolutnie słuszne tak uznałem również po ochłonięciu z emocji ale czy trzeba to było robić z taką zapalczywością? Przecież był starszy ode mnie o kilkanaście lat, a ja go potraktowałem jak rówieśnika. Zrobiło mi się trochę wstyd. Postanowiłem w przyszłości reagować spokojniej, nawet wobec takich rozmówców jak C. Niestety, przyszłość miała pokazać, że nie w pełni mi się to udało. Moja wizyta zaskoczyła druha Klamę zupełnie. A także mój meldunek. Zakończyłem wyrzutem, że nikt mnie nie uprzedził, kim naprawdę jest ten Stanisław C. Klama wyraźnie się stropił. - Macie całkowitą rację, druhu Cezary. Ale ja czegoś więcej dowiedziałem się o nim dopiero wczoraj w Katowicach. Jest to człowiek zarażony komunizmem chyba w obozie internowanych na Węgrzech. Podobno partyjny. Waszego meldunku o rezygnacji z funkcji na kursie nie przyjmuję. On ma prawo wystąpić do mnie o odwoła nie was, ale ja mam prawo się na to nie zgodzić. Nikogo miejscowego na wasze miejsce przecież nie dam. A on sam kursu nie pociągnie nawet przez dwa dni. Dlatego też nie rozkazuję, a proszę, wróćcie na kurs, bo bez was wszystko się rozleci. Dla chłopców byłby to duży zawód, a dla nas zmarnowanie pieniędzy. Zgodziłem się, acz bardzo niechętnie. Uzależniłem jednak mój powrót od tego, czy Stanisław C. wycofa się z zamiaru odwołania mnie. Liczyłem w duchu, że wytrwa w raz powziętym postanowieniu. Niestety, przeliczyłem się. Nazajutrz, gdy chciałem zabrać swoje rzeczy, przerwał zajęcia, przeprosił mnie za swój wybuch i poprosił o pozostanie na funkcji. Dla dobra sprawy. Zadeklarował maksimum dobrej woli, abyśmy we względnej zgodzie dokończyli kurs i prosił mnie o to samo. Ja przeprosiłem go za formę mojej wypowiedzi i zrobiło mi się na duszy nieco sympatyczniej. Jeżeli tak obszernie rozpisałem się na ten pozornie błahy temat, to, dlatego, że Stanisław C. jeszcze nie raz przewinie się przez te wspomnienia. Tymczasem obaj staraliśmy się nie następować sobie wzajemnie na odciski i dzięki temu względnie spokojnie doprowadziliśmy ten kurs do końca. Na trzy dni przed jego zakończeniem przybiegł do mnie jeden z moich harce rzy z „czwórki” z prośbą od Józka Wołocha, abym koniecznie o 17.00 był w pokoiku „Viri docti” obok harcówki. Uznałem, że musi to być coś naprawdę ważnego, bo Józek z byle powodu nie podnosiłby takiego alarmu. Zjawiłem się, więc punktualnie. Spotkaliśmy się tam w dość dziwnym składzie. Na piętrowych łóżkach obok mnie siedzieli: Wołoch, Świder, Chlubek, Helak i... profesor Kokociński. To właśnie on nas tu zgromadził. Na wstępie poprosił o całkowitą dyskrecję co mu przyrzekliśmy i wprowadził nas w sprawy wywołujące w naszych głowach istne trzęsie nie ziemi. U mnie z powodu wydarzeń ostatniego miesiąca może nie tak wielkie, jak u moich kolegów. Powiadomił nas mianowicie o decyzji władz oświatowych od nowego roku szkolnego w większości gimnazjów i liceów na Śląsku znosi się klasy z przyspieszonym programem nauczania, co dotąd pozwalało nam liczyć na to, iż w nadchodzącym roku dwie klasy liceum zrobimy w dziesięć miesięcy. Decyzja ta objęła również rybnickie gimnazjum. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego dyrektor Szymański tak dopytywał się o innych niż Wołoch i Elszak kandydatów na drużynowego. Musiał już wiedzieć, że my wszyscy, „przerośnięci”, będziemy szukali klas przyspieszonych w szkołach innych miast. Szok wywołany koniecznością rozstania się z Rybnikiem odreagowałem już przed dwoma tygodniami, ale moi przyjaciele przeżywali go właśnie teraz. I to przeżywali głęboko. Na szczęście krótko. Okazało się, bowiem, że ta sprawa była dla Kokocińskiego dopiero wstępem do tematu zasadniczego. Oto tydzień temu w Warszawie została podpisana umowa pomiędzy przedstawicielami najwyższych władz czterech organizacji młodzieżowych: ZWM, OM TUR, „Wici” i ZHĘ w sprawie utworzenia Młodzieżowego Ośrodka Szkoleniowego. Docelowo chciano w nim zgromadzić w internatach około tysiąca dziewcząt i chłopców sierot, półsierot lub ofiar wojny będących członkami tychże organizacji. Mieli tam zdobyć średnie wykształcenie, ucząc się w siedmiu szkołach: mechanicznej, krawieckiej, gospodarczej i innych, ale przede wszystkim w gimnazjum i liceum o przyspieszonym programie nauczania. To było dla nas najistotniejsze. Zakładano, że całość funkcjonować będzie na zasadzie wyposażonego w najwyższe pełnomocnictwa samorządu młodzieżowego, działającego w dwóch uzupełniających się formułach: rady delegowanych przedstawicieli czterech organizacji oraz wybieranego samorządu. Nad tym, a raczej obok tego, miała działać dyrekcja składająca się także z ludzi skierowanych przez centralne władze owych organizacji. Wyznaczony dyrektor naczelny, delegowany przez OMTUR, Jerzy Beldoch, liczył nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Jego zastępcą do spraw społeczno-politycznych został opiekun ZWM-u właśnie profesor Kokociński i w tej chwili proponował nam, abyśmy tam z nim pojechali jako jego nieoficjalni pretorianie. Było to iście napoleońskie pociągnięcie, bowiem cesarz Francuzów, wycofując się spod Moskwy, miast oddać się pod opiekę swej gwardii, wybrał ochronę polskich ułanów. Zwróciliśmy mu uwagę na to, że do miłośników ZWM-u nie należeliśmy i nie należymy, a przynależności organizacyjnej zmieniać nie mamy zamiaru. - A czy ja was do tego namawiam? Mnie tam są potrzebni swoi ludzie i wam tam także przyda się swój człowiek - ustalił Kokociński platformę naszego porozumienia. Ośrodek ten, czyli MOS, miał się znajdować gdzieś między Gliwicami a Kędzierzynem, nad Kanałem Gliwickim łączącym centrum Śląska z Odrą, a przez nią ze Szczecinom. Władze przeznaczyły na ten cel wspaniały zespół pałacowy pruskich książąt Hohenlohe w Sławięcicach. Profesor Kokoeiński właśnie stamtąd wrócił. Był bardzo zadowolony z tego co zobaczył, ubolewał tylko, że pałac książęcy, w którym w czasie wojny mieściła się główna kwatera Goeringa, został trafiony bombą amerykańską i częściowo jest zrujnowany. Sławięcice dzieliło od Rybnika w linii prostej niewiele ponad sześćdziesiąt kilometrów, ale pociągiem, z przesiadką w Makoszowach, było ich prawie sto. Nie ulegało wątpliwości, że Kokociński kupił nas swoją propozycją. Najpierw wepchnął brutalnie na głęboką wodę, a potem rzucił wspaniałą, jedwabną linę ratunkową. Zrobiliśmy szybkie wstępne podsumowanie i zgodziliśmy się, pod jednym wszakże warunkiem, a mianowicie, że weźmie każdą osobę zarekomendowaną przez nas. Chodziło nam o zabranie do Sławięcic wszystkich tych naszych kolegów z klasy, którzy zgłoszą swój akces. Zgodził się, byle mieli skierowanie do Ośrodka z Komendy Hufca lub Chorągwi. Ale to już była moja sprawa. Właśnie, dlatego poprosiłem profesora o zgodę na dopuszczenie do naszej tajemnicy trzech osób: profesora Libury, jako opiekuna drużyny, komendanta Hufca oraz komendanta Chorągwi. Bez ich bowiem pomocy nie mogło być mowy o załatwieniu tylu skiero wań do sławięcickiego MOS-u. Kokociński zgodził się i na to. Życie nie składa się jednak z samych blasków, których w tej sprawie, trzeba przyznać, było sporo. Dla mnie także. Bo oto nie musieliśmy się wszyscy rozstawać, tak jak sądziliśmy jeszcze godzinę temu, ale pojawił się nowy problem, co będzie z naszą „czwórką”? Co prawda, wychowaliśmy już w niej niezłą kadrę, która jeszcze okrzepnie na obozie, czy to jednak wystarczy? Przecież zanosiło się na to, że odejdzie nas co najmniej ośmiu i to z najwyższych funkcji. Wreszcie mogłem zrzucić kamień z serca i powiedzieć ojcu, jak sprawa wygląda naprawdę. Nie zdziwił się, przyznał, że coś takiego podejrzewał, ale czekał, aż mu sam to powiem. Zasmuciła go nieco perspektywa kolejnego naszego rozstania. Po tygodniu wezwał mnie do siebie komendant Hufca. Po jego minie zorientowałem się, że dzieje się coś niedobrego. Przystąpił do sprawy od razu. - Złe jest, druhu Cezary. Druh C. złożył komendantowi Chorągwi wniosek o odwołanie was z funkcji drużynowego i przemyślenie decyzji usunięcia was z ZHE Zgłosiłem stanowczy protest. Komendant Chorągwi podziela moje stanowisko, choć on musi chodzić bardzo delikatnie po tym kruchym lodzie, bo Stanisław C. jako namiestnik zuchowy, jest jego zastępcą. Z czego się śmiejecie? - A z tego, że przecież mnie zdjąć z drużyny ani on, ani nikt inny już nie może, bo sam z niej odchodzę. W ogólnym zarysie wprowadziłem druha Klamę w moje plany sławięcickie. Bardzo go to ucieszyło. Wprawdzie Chorągiew pozostawała nadal ta sama: Śląsko-Zagłębiowska, jednak odsuwałem się nieco spod wpływów namiestnika zuchowego z Katowic i miałem nadzieję, że nim mnie odnajdzie w MOS-ie, ja swoją robotę wykonam i zdam maturę. - Tylko nie pchajcie się tam na widoczne funkcje ostrzegał przezornie. A tu dla was niespodzianka. Podał mi arkusz papieru. Przeczytałem i zrobiło mi się ciepło na sercu. Było to powołanie mnie przez Główną Kwaterę ZHP na sierpniowy kurs podharcmistrzowski do Turawy na Opolszczyźnie. Musiałem mieć jednak dość dziwną minę, bo harcmistrz Klama zapytał: - Coś nie tak? - Wszystko w porządku, tylko szkoda, że takie biedne jest to harcerstwo. - Dlaczego? - Bo jeden wysoki funkcyjny stara mi się założyć stryczek na szyję, a drugi ciągle mnie z niego odcina. I podobno obaj działają dla tej samej idei. Dla dobra harcerstwa. - Ale chyba do tego drugiego pretensji o to nie macie? Uściskaliśmy się serdecznie. Teraz czekała mnie rzecz najtrudniejsza: powiedzieć, że rozbijemy najlepszą drużynę w jego Hufcu i jedną z najlepszych w Chorągwi i on nam musi w tym pomóc. Klama wysłuchał w milczeniu. A potem powiedział: - Serce mi się kraje, ale nie mam prawa prosić was wszystkich, byście zostali tu i robili maturę za dwa lata, a nie za rok, nawet, jeśli tego wymaga interes i dobro „czwórki”. Muszę wam pomóc, ufam jednak, że z obozu przyjedziecie z funkcjami obsadzonymi w „czwórce” przez waszych następców. I postarajcie się, aby oni wyszkoleniem i umiejętnościami nie bardzo odbiegali od was. I jeszcze jedno, komendant Chorągwi chce z wami rozmawiać w przyszłym tygodniu. W wyznaczonym terminie zameldowałem się w Katowicach komendantowi Chorągwi Wojciechowi Niederlińskiemu. Już wtedy otaczała go legenda. W czasie okupacji jako „Józef” lub „Romanowski” był komendantem Śląskiej Chorągwi Szarych Szeregów „Barbary”. Przyjął mnie serdecznie i ciepło. - Druhu Chlebowski, przyszły na was ciężkie terminy. Żyjemy w czasach, w których przegrywają przeważnie ci, którzy mają rację. Lepiej jest, więc nie mieć racji, a wy ją macie. Znam was dobrze z relacji druhów: Pogody, Libiszewskiego, Klamy i Libury. Bardzo ich cenię. Wystawili wam najwyższe noty. I co my teraz z wami zrobimy? Przedstawiłem mu sytuację związaną ze Sławięcicami. Bardzo się ucieszył. - To jest najlepsze wyjście z sytuacji. Harcerski Ośrodek Sławięcicki otrzymał status samodzielnego Hufca. Jest tam już mianowany komendant, druh podharcmistrz Roman Stępkowski, nauczyciel zawodu w przyszłym technikum mechanicznym, ale do dzisiaj była wokół niego pustka, która mnie bardzo martwiła. I teraz wy mi meldujecie, że jedzie was tam ośmiu, wszyscy z dużym doświadczeniem organizacyjnym. Jakże się cieszę! Zaproponuję druhowi Stępkowskiemu waszą kandydaturę jako jego zastępcy. Nie będziecie się tak rzucali w oczy. Dobrze, że w Ośrodku możecie liczyć na wsparcie profesora Kokocińskiego, bo prawdę powiedziawszy, bałem się trochę o naszą tam współpracę z ZWM-em. On będzie dobry jako parasol dla tej sprawy oraz dla was, bo, o czym chyba wiecie, nie wszyscy członkowie mojej Komendy Chorągwi za wami przepadają. Pamiętajcie jedno, rybnicka „czwórka” nie może ucierpieć na waszym i waszych funkcyjnych odejściu. W sekretariacie wydano mi in blanco skierowania do MOS-u dla całej naszej grupy Teraz przed nami był już tylko obóz. W ostatnim tygodniu czerwca wysłałem do Zybocina zastęp kwatermistrzowski, dobrany z najlepszych chłopców z drużyny. Przewodził mu Witek Harazim, wspierany przez Arkadego Mandrysza, zaś w szeregowej „masie” był także Kajtek Woźniak. Dodałem im Romka B. Na terenie Dolnego Śląska władza praktycznie spoczywała jeszcze w rękach byłych wojennych komendantów sowieckich, więc w sytuacjach ekstremalnych jego specjalne papiery mogły się tam szczególnie przydać. Przestrzegłem jednak i Witka, i Arkadego przed zbytnią gadatliwością. Po kilku dniach Harazim przysłał telegram, z którego wynikało, że jedyne, czego w Zybocinie jest pod dostatkiem, to woda źródlana. Wszystkiego innego, a szczególnie żywności, brakuje. Zaczęliśmy, więc zdobywać prowiant ze wszystkich możliwych źródeł. Przecież jechało tam na prawie miesiąc ponad stu ogromnie „żartych” ludzi. Nieprzebraną masą wszelkiego dobra obdarowała nas UNRRA (ONZowska Organizacja do spraw Pomocy i Odbudowy). Poza namiotami, wiadrami, kotłami, brytwannami, menażkami, niezbędnikami, miskami, metalowymi termo sami, rowerami, piłami, młotkami, siekierami, parunastoma kilogramami różnorakich gwoździ, kołków i śrub, pobraliśmy wiele worków: cukru, mąki, kasz, ryżu, soli, mleka i jajek w proszku, a także skrzynie: mydła, proszków do prania i mycia naczyń, puszek z sokami, budyniami, dżemami, czekoladą. Do tego dziesiątki wielkich kartonów z konserwami mięsnymi, tłuszczowymi, pojemniki z olejem, lampy naftowe i pojemniki z naftą. Wszystko to przychodziło sukcesywnie pod naszym konwojem z Katowic na rybnicką stację i tu było składowane aż do wyjazdu w specjalnie strzeżonym przez Służbę Ochrony Kolei magazynie. Jak się później okazało, niczego nie zabraliśmy w nadmiarze, zaś wielu rzeczy zabrakło. Często zdarzało się, że musieliśmy sami piec chleb. Stosunki z kolejarzami rybnickimi mieliśmy od kilku miesięcy wyjątkowo sympatyczne. Stało się to za sprawą jednego z naszych najmłodszych „drużków”, który mi kiedyś przypadkowo powiedział, że jego stryjek, zawiadowca stacji rybnickiej, walczył w 1920 roku w wojnie polsko-bolszewickiej, oczywiście po polskiej stronie. Poznałem tego pana i z krótkich rozmów zorientowałem się, że sprzyja nam i temu wszystkiemu, co robimy. Niejednokrotnie, więc korzystaliśmy z jego pomocy. To dzięki niemu wypożyczono nam za symboliczną złotówkę barak kolejowy na kurs wodzów zuchowych, a następnie uzyskaliśmy zgodę na składowanie w magazynie kolejowym naszego sprzętu i żywności. Teraz miał załatwić deficytowe w owym czasie trzy wagony na przewiezienie nas do Żybocina. Były to, co prawda, wagony towarowe, ale kryte, czyste i suto wymoszczone słomą. Niebawem także pomógł mi w sprawach znacznie ważniejszych. W tym natłoku wydarzeń ledwo znalazłem chwilę czasu, aby wpaść do gimnazjum na zakończenie roku szkolnego i odebrać świadectwo. Cenzurkę otrzymałem dość przyzwoitą, a co najważniejsze rzetelną, bez sztucznego windowania czy złośliwego obniżania ocen. Nasze klasowe zakończenie roku upłynęło w nastroju stypy. Skasowanie trybu przyspieszonego stało się już powszechnie i oficjalnie wiadome. Kandydatów do kontynuowania nauki w liceum rybnickim w normalnym, dwuletnim trybie było mniej niż połowa. Zanosiło się na to, że do Sławięcic pojedzie po wakacjach kilkanaście osób. W tej ostatniej dekadzie czerwca prawie przeniosłem się do Katowic, aby na miejscu pilnować terminowego wydawania właściwego i najmniej zużytego sprzętu oraz nieprzeterminowanej żywności. Wtedy też często nocowałem u babci, ku jej wielkiej radości, oraz pewnego dnia uległem „gwałtowi” Tody i wstawiłem sobie ów sporny ząb. Nazajutrz przywiozłem ją do Niewiadomia. Czas dzielący nas od wyjazdu na obóz, co miało nastąpić 10 lipca, Toda wykorzystała na poznawanie swoich przyszłych podopiecznych. Tymczasem 30 czerwca miało się odbyć referendum ogólnonarodowe, a jego przedmiotem były trzy sprawy: l. likwidacja senatu, 2. utrwalenie konstytucyjne ustroju gospodarczego zaprowadzonego przez reformę rolną oraz nacjonalizację przemysłu, 3. utrwalenie zachodniej granicy Polski. O wschodnią granicę nie pytano. Blok lewicy komunistycznej agitował za głosowaniem 3xTAK, prowadząc od dwóch miesięcy zmasowaną propagandę w radio i prasie, a także za pomocą setek tysięcy plakatów, afiszy oraz napisów malowanych na murach. Zaś Polskie Stronnictwo Ludowe Mikotajczyka apelowało o 2xTAK i lxNIE, przy czym NIE dotyczyło senatu. Agitacja PSL-u została w wielu okręgach sparaliżowana represjami, a nawet aresztowaniami działaczy Stronnictwa. Dotyczyło to także rejonu rybnickiego. Pewnego wieczoru, koło 20 czerwca, wróciwszy z Katowic dowiedziałem się od ojca, że kilka godzin temu był u nas w domu jakiś pan. Koniecznie chce się ze mną widzieć i przyjdzie jeszcze raz, późno wieczorem. Istotnie, prawie przed północą zja wił się jegomość, w którym rozpoznałem jednego z miejscowych działaczy PSL-u, znanego mi z licznych wieców i manifestacji. Nie chciał powiedzieć, kto go do mnie skierował, stwierdził jedynie, że to ktoś z najwyższych władz ich stronnictwa z Warszawy, a ja już sam powinienem wiedzieć, kto. Miał prośbę. Trzy dni temu ich człowiek z Katowic przywiózł paczkę ulotek przedreferendowych. W pociągu wydawało mu się, że ktoś go obserwuje. Umieścił więc paczkę w przechowalni na dworcu w Rybniku, następnie kołując i klucząc, dotarł do mego rozmówcy i zostawiwszy mu kwit, odjechał. On sam ma swoich ludzi sparaliżowanych licznymi przesłuchaniami, rewizjami i zatrzymaniami, wobec czego nie ma, kogo tam posłać. Prosi, abym spróbował wydostać paczkę z przechowalni i jeżeli to możliwe rozprowadził ulotki, albo je zniszczył. Zapytałem, kto wie o jego wizycie u mnie. Powiedział, że nikt. Obiecałem, więc spróbować, ale bez żadnych zobowiązań. Nazajutrz wprowadziłem w sprawę mojego kolejarza. Potrzebował dwóch godzin. Gdy przyszedłem ponownie, paczka leżała już w magazynie z naszymi wiktuałami. Była to jednak dopiero połowa zadania. Pozostało rozprowadzenie ulotek, jako że myśli o ewentualnym ich zniszczeniu w ogóle nie dopuszczałem. Nie chciałem ruszać moich chłopców, bo obiecałem to dyrektorowi Szymańskiemu. Sprawą zgodziła się zająć moja dobra znajoma drużynowa drużyny żeńskiej przy klasztornym gimnazjum urszulanek, mimo że wykluczyłem wykorzystanie do tego zarówno harcerek, jak i kanałów kościelnych czy zakonnych. Wieczorem zaniosłem jej ulotki w wielkim plecaku i postanowiłem zapomnieć o całej sprawie. Dziewczyna jednak po dwóch dniach, prawie w środku nocy, złapała mnie telefonicznie w domu i powiedziała, że jej towarzystwo tak się rozsmakowało w owych parówkach, iż chcą jeszcze raz tyle, albo i więcej. Niestety, więcej już nie miałem. Blok lewicy, jak wynikało ze sprawozdań prasowych, wygrał to referendum. Dopiero czterdzieści pięć lat później, gdy niektóre z głównych postaci „przewodniej siły narodu” zdecydowały się na szczerość, wyszło na jaw, iż było to jedno z największych i bezprzykładnych fałszerstw. A więc niemal po pół wieku dowiedziałem się, że i moje parówki odegrały swoją rolę. Nadszedł 10 lipca. Pociąg z wagonami obozowymi wreszcie ruszył. I w tym momencie skończyło się nasze dotychczasowe szczęście. Nie tylko lało jak z cebra, ale z godziny na godzinę robiło się coraz zimniej. Co kilkadziesiąt kilometrów nasze wagony odczepiano, odstawiano na bocznicę i czekaliśmy po parę godzin na kolejny pociąg, który nas weźmie. Przejazd dwustu kilometrów z Rybnika do Kłodzka zajął nam pełne dwie doby. Chłopcy byli niewyspani i nieźle zziębnięci. Zadeszczone Kłodzko wywarło na nas bardzo przygnębiające wrażenie. Brudne, zaśmiecone, pełne maszerujących rozśpiewanych i rozkrzyczanych sowieckich żołnierzy, prezentowało się zupełnie inaczej, niż sobie to wyobrażaliśmy. Kolejny kilkugodzinny postój na bocznicy skłonił Elszaka i mnie do załatwienia tego, po co za kilka dni i tak powinniśmy tu specjalnie przyjechać. Musieliśmy, bowiem w miejscowej komendanturze zarejestrować przybycie naszego obozu i uzyskać różne pieczątki na dokumentach. Ponieważ wciąż lało, założyliśmy nasze panterki. Po kilkuset metrach, pierwszy sowiecki patrol, repetując broń i wrzeszcząc, rzucił nas brzuchami w kałuże i dość długo tam leżeliśmy, nim udało nam się ich przekonać, że „my nie faszitskije swołoczi i frycy, tolko polskije pioniery”. Aby nie kusić licha, zwinęliśmy pod pachę niemieckie panterki i dalej poszliśmy do figury, mimo iż nadal padało i to solidnie. Całe połacie miasta były bezludne, szczególnie w dzielnicach parkowych. Tylko przed wejściami do podziemnych schronów stali uzbrojeni wartownicy. Potem dopiero dowiedzieliśmy się od druha Meisnera w Zybocinie, że ludność Kłodzka, starej, olbrzymiej pruskiej twierdzy z niezmierzonymi kazamatami, żyje w nieustającej trwodze, jak na czynnym wulkanie. Niemcy wycofując się stąd, rozpuścili wieść, że kilkaset ton materiałów wybuchowych pozostawionych w zamurowanych częściach podziemi jest podłączonych do elektrycznych zapalników i miasto w określonym czasie zostanie zamienione w kupę gruzów. I teraz każdy z mieszkańców ten „określony czas” wyliczał według swojego klucza i wyobraźni. W komendanturze załatwiono nas szybko, tylko niewiasta, która przybijała pieczątki, powiedziała z wyraźną przyganą: - Nie ma pan gdzie tej dzieciarni wieźć, tylko tam? - A co tam jest? Tyfus plamisty? - Gorzej. Wehrwolfy. Otuchy nam nie dodała. „Icek”, gdy mu powtórzyliśmy zasłyszane wieści, mocno się stropił, ale nam było już wszystko jedno. Niech będą i wehrwolfy, byle przestało padać. Mocnym, stałym szlabanem kończył się tor w Żybocinie, kończyła się Polska i gdyby nie mgła, zobaczylibyśmy korkujący nasz horyzont wyniosły masyw Snieżnika, którego grzbietem biegła polsko-czeska granica. Oczekujący nas komitet powitalny miny miał nietęgie. Harazim, który zameldował mi, jak zwykle zwięźle, zastęp kwatermistrzowski, na pytanie o miejsce obozowania odpowiedział: - Gdy jest sucho, piękne, ale gdy pada, zmienia się w płytkie jezioro. Wyraźnie skwaszony Meisner przygotował, więc zastępcze noclegi w stodołach znajomych osadników, a miejsce dla zmagazynowania żywności w blaszanym garażu u siebie na podwórku. Do późnej nocy przewoziliśmy kilka ton sprzętu i żywności, a potem runęliśmy spać. Oczywiście, poza wartownikami, którzy w strugach deszczu poszli pełnić swą służbę. Było jeszcze ciemno, gdy obudziło mnie energiczne tarmoszenie. Zastępowy zastępu służbowego Heniek Cieślik meldował półgłosem: - Druhu komendancie, zostaliśmy okradzeni! - Gdzie? Co? Kiedy? - mamrotałem nieskładnie. - W garażu. Żywność. W nocy - meldował zwięźle i skrupulatnie. - Gwiżdż alarm! Trzy krótkie ostre dźwięki rozdarły ciszę. - Alarm! Alarm! - krzyczeli zastępowi. Wypadłem ze stodoły, jeszcze zaplątany w nogawki spodni, a chłopcy już mi pokazywali kierunek. Masywne drzwi garażu były jednak nadal zakleszczone wielka kłódką. - Tutaj, druhu komendancie! - usłyszałem głos Cieślika. Stał z drugiej strony garażu, przy wąskim podkopie, od którego prowadził w dal ślad ciągniętych po błocie naszych worków, okraszony gdzieniegdzie białym paskiem cukru lub mąki. A jednak był to cukier i jego nierostopione jeszcze na deszczu kryształki wskazywały, że ślad jest „ciepły”. Kilkadziesiąt kroków dalej wyślizgany ślad worków kończył się, a zaczynały odciski metalowych obręczy wozu, ale i one wnet znikły w błocie i kałużach. Zjawił się obudzony druh Meisner. Poprosiłem go, aby znając tu wszystkie krzyżówki, przejazdy i przejścia, porozstawiał na nich naszych harcerzy. Przydzieliłem mu trzy zastępy. Złodzieje nie powinni, bowiem daleko ujechać, tak mi się przynajmniej wydawało. Tymczasem Kazik Grabieć, magazynier obozu, zrobił prowizoryczny spis strat. Brakowało mąki, cukru, kartonów konserw i... czekolady, łącznie ponad stu kilogramów żywności. Wołoch przeprowadził postępowanie wyjaśniające, aby ustalić, w jaki sposób mogło dojść do tak rażącego zaniedbania ze strony wartowników. Okazało się, że nie zasnęli, jak początkowo przypuszczałem, tylko, kiedy deszcz się nasilił, stanęli pod okapem stodoły. Stamtąd obserwowali bez przerwy drzwi do usytuowanego na środku podwórka blaszanego garażu, zamiast zgodnie z rozkazem chodzić wokół niego. Nie przyszło im do głowy, że ktoś może się dostać z drugiej strony, podkopem. Deszcz zgłuszył odgłosy pracy szpadli. „Obiecałem” solennie karne szorowanie kotłów, co ich bardzo ucieszyło, bo byli pewni, że wylecą z obozu. Dniało, gdy harcmistrz Libura, Elszak, Roman B. i ja popędziliśmy na posterunek milicji, zaś na „gospodarstwie” pozostał Józek jako oboźny. Trochę czasu upłynęło, nim rozespanych i zabarykadowanych milicjantów zdołaliśmy przekonać, że dobijają się do nich harcerze, a nie Wehrwolf. Zarośnięty komendant wyszedł w gaciach i po wysłuchaniu naszego doniesienia, powiedział zdecydowanie, że on żadnej akcji poszukiwawczej nie podejmie, ma raptem trzech łudzi na posterunku, nikogo tu nie zna i takie działanie w ciemno, to tyle, co szukać igły w stogu siana. Prócz tego, ma rozkaz nie denerwować Niemców, bo ani się obejrzy, jak mu granat przez okno wrzucą. A my, gdy nam się skończy żywność, najwyżej wcześniej wyjedziemy. Wielkie rzeczy! Powiedziawszy to, zatrzasnął nam drzwi przed nosem. Krew uderzyła mi do głowy. Chwilę staliśmy na deszczu milcząc i naraz odezwał się nasz kochany druh Libura: - Druhu Cezary, on ma rację. Nic tu nie poradzimy. Jesteśmy bezradni, trzeba zrezygnować i skrócić obóz. Zaczęły mi latać czerwone płatki przed oczyma. Siliłem się, aby mówić spokojnie. Ale zacząłem takim głosem, że nasz „Icek” aż się cofnął. - Druhu harcmistrzu. Druh w czasie wojny był w obozie jenieckim i o wielu rzeczach nie wie. Ale ja druhowi powiem, że jeszcze półtora roku temu, gdyby w moim Grodźcu Polacy okradli obóz Hitlerjugend, to najpierw przyjechałoby Uberfallkommando [Zmotoryzowana jednostka interwencyjno-pościgowa.] i powiesiło na najbliższych drzewach dwudziestu naszych rodaków. A potem żandarmeria zmasakrowałaby dwudziestu następnych i tak by się z nami bawili, aż żywność znalazłaby się sama. My tu nikogo nie będziemy ani wieszać, ani masakrować. Ale oni muszą wreszcie zrozumieć, kto tę wojnę wygrał, a kto ją przegrał. Więc choćbym miał całą tę wiochę wywrócić do góry nogami, to naszą żywność odzyskam. A potem może mnie druh zawieszać i odwoływać. Romek! Wal w drzwi! Nie trzeba mu było tego powtarzać dwa razy. Szczudłem o mało nie wywalił wejścia na posterunek, a gdy wyskoczył komendant z pistoletem w dłoni, dal mu do przeczytania pismo, z którego wynikało, że on, Roman B., jako bojec Istrebitielnych Batalionów NKWD ma prawo domagać się od wszystkich antyfaszystów pomocy. A tu harcerze zostali okradzeni przez hitlerowców i milicja nie chce im pomóc, co prowadzi do prostego wniosku, że trzyma z faszystami. Wobec tego on zaraz jedzie do Kłodzka, aby złożyć gdzie trzeba odpowiedni raport i komendant już może się pożegnać ze swoją funkcją, bo jego, Romka, w tym głowa, aby odpowiednio się tam komendantem zajęli. Terkotał tak bez przerwy, ostro i głośno, przeplatał swą mowę różnymi, mocnymi słowami, a Libura wznosił tylko ręce do Boga. Wreszcie komendant się złamał. - No to mówcie, co mogę dla was zrobić? Jak mogę pomóc? - wykrzyknął naprawdę przerażony i zrozpaczony. Bo takie to wtedy były czasy, że byle dureń z mocną bumagą naprawdę mógł niejednemu zaszkodzić. - Dać nam do wieczora dwóch milicjantów - podszepnąłem Romanowi. I komendant zgodził się na to. Zapytałem jeszcze, czy milicja przy akcjach o szerokim zasięgu może korzystać z pomocy obywatelskiej, a gdy potwierdził, przekonałem go, że właśnie zwrócił się do nas o taką pomoc i my mu jej udzielamy. Poprosiłem druha Liburę o powrót do naszego prowizorycznego „obozu”, czyli gospodarstwa Meisnera, i dopilnowanie, aby przygotowano masę kanapek oraz termosy z gorącą herbatą i rozniesiono po wszystkich naszych stanowiskach wartowniczych i akcyjnych. Z logicznej oceny sytuacji wynikało, że złodziej musiał pochodzić z bezpośredniego sąsiedztwa zagrody druha Meisnera, gdyż miał możność obserwowania naszych prac przy magazynowaniu żywności w garażu. Biorąc pod uwagę rozmiary kradzieży, należało przypuszczać, iż była ona dziełem raczej kilku ludzi, młodych i silnych, a nie jednego człowieka. Przy pomocy Meisnera wytypowaliśmy paręnaście najbliżej położonych zabudowań, gdzie mieszkali kilkunastoletni Niemcy, których ominęła służba w Wehrmachcie. Podczas odprawy z milicjantami i starszyzną obozu podałem kardynalną zasadę naszej akcji: grzecznie, ale bez taryfy ulgowej. Żadnej samowoli. Działa milicja, a my na jej prośbę tylko pomagamy. Harcerze z kilku zastępów obsadzili wszystkie wyjścia z tej części osady i chętnych do jej opuszczenia kierowali do jednego miejsca, gdzie stał milicjant z kilku harcerzami, legitymował delikwenta, a nasi chłopcy spisywali jego personalia i przepuszczali. Wszystko odbywało się z należytą powagą, bez żadnych krzyków, tylko: Bitte schón, Danke schon", słowem Wersal. Takie postępowanie nie miało żadnego praktycznego znaczenia, a jego celem było oddziaływanie psychologiczne. Chodziło o to, aby stworzyć wrażenie osaczenia. Milicjanci mający do dyspozycji trzyosobowe grupy harcerzy stanowili zespoły operacyjne. Pan władza pukał do drzwi (godzina siódma rano), a po otwarciu ich przez gospodarza lub gospodynię, salutując mówił (oczywiście po polsku, bo innego języka nie znał, ale nasi chłopcy tłumaczyli): - Dziś w nocy zastał okradziony obóz harcerski. Poszukujemy zarówno sprawców, jak i przedmiotów, które zostały zrabowane. Czy pani (pan) wie coś na ten temat? - Ależ skąd! My z tym nie mamy nic wspólnego - padała zawsze ta sama odpowiedź. - Czy możemy sprawdzić? - pytał uprzejmie milicjant. - Oczywiście. Proszę bardzo. I za zgodą, a nawet na zaproszenie właściciela, odbywała się penetracja mieszkania i całego obejścia. A milicjant ulokowawszy tak jedną trójkę, szedł z następną trójkę do kolejnego domu. Chłopcy niczego nie otwierali sami. Prosili o pokazanie wnętrza szafy, spiżarni, kufra, strychu, walizek, piwniczki, obory, czy stajni. Wszędzie panowała przerażająca cisza. Nie zaryczała krowa, nie zarżał koń, nie kwiknął prosiak. Na nasze pytania, co się stało z bydłem i trzodą chlewną, padała zawsze ta sama odpowiedź: - Sowieci zabrali. Oczywiście, nigdzie nie znajdowaliśmy naszej mąki ani cukru. Za to w paru domach wpadały nam w ręce albo mundury SA, NSDAE Hitlerjugend, albo flaga ze swastyką, albo Mein Kampf Adolfa Hitlera stojąca na poczesnym miejscu na półce, albo pęczek medali i hitlerowskich odznak. Wszystko to chłopcy gromadzili w jednym miejscu w danym mieszkaniu, przywoływali milicjanta, ten spisywał protokół o znalezisku, podpisywał go wraz z właścicielem mieszkania, po czym zabierał protokół, zaś znalezisko nakazywał schować do dalszego postępowania. Następnie przepraszano za zamieszanie, wychodzono salutując i pozostawiając po sobie niepokój, a czasem nawet blady strach. Taka wojna nerwów trwała już ładnych kilka godzin, zostało przejrzanych kilkanaście domów a spodziewane przeze mnie pęknięcie ogniwa solidarności nie następowało. Zanosiło się na krach tak misternie wymyślonej operacji. Tymczasem pomoc nadeszła z zupełnie niespodziewanej strony. Właśnie druh Libura polecił jednemu z zastępów pozostałych w obozie dostarczenie nam herbaty i kanapek, więc zarządziliśmy przerwę w poszukiwaniach. I wtedy, gdy pojadając i popijając łaziliśmy, trochę bez ładu i składu, pomiędzy domostwami, zauważyłem, że jeden z moich zastępowych daje mi głową dziwne znaki. Podszedłem do niego i po chwili, żując wielkie kęsy, szeptał mi do ucha zaskakujące informacje. Otóż godzinę temu, podczas przeglądania jednego z domów, na strych weszła za nim młoda dziewczyna i zaklinając go na wszystkie świętości, aby jej nie zdradził, powiedziała, że nasza żywność jest w białym domu z gankiem, do którego jeszcze nie doszliśmy. Na pytanie, skąd to wie i dlaczego nam to mówi, odparła, że ona i jej rodzina nie mają nic wspólnego z Niemcami. Ojciec został wywieziony do obozu i przepadł, a matka, która pozostała na dole z resztą chłopców, pochodzi z rodziny polskiej z Opolszczyzny i dziś w nocy widziała, jak kilku młodych ludzi pchało załadowany wóz do tamtego obejścia. Zastępowy przyrzekł dziewczynie dyskrecję, nie przerwał poszukiwań w jej domu, dokonano jeszcze przeglądu dwóch następnych i dlatego dopiero teraz melduje. Pochwaliłem go za przezorność, poleciłem nie zmieniać ustalonej kolejności penetracji obejść i zapewniłem, że do tamtego domu dojdziemy nie wcześniej niż za pól godziny. I tak się też stało, choć od momentu uzyskania wiadomości coś fizycznie pchało mnie w kierunku białego domu z gankiem, ale jedynie dwukrotnie rzuciłem nań okiem z obojętnością tak wielką, że aż podejrzaną. Wreszcie dotarliśmy do miodu. W ekipie, której teraz towarzyszyłem, prócz mnie nikt nie wiedział, jak blisko nas jest już ciepło, cieplej, gorąco. Chłopcy byli wyraźnie zniechęceni poszukiwaniami, ale rozkaz to rozkaz. W mieszkaniu zastaliśmy kobietę w średnim wieku i jej kilkunastoletniego syna, właśnie wybierającego się do huty kryształów, gdzie pracował jako szlifierz na drugiej zmianie. Gdy uświadomiliśmy mu, że z wyjściem musi jeszcze trochę poczekać, szarpnął się do nas jak do bicia, ale krótkim „wejściem” Kazia Grabca został przywołany do porządku. Pobieżne przejrzenie całego obejścia nie przyniosło żadnych rezultatów. Grupa, której działaniom przez cały czas towarzyszyło ironiczne spojrzenie butnego Niemca, już właściwie kończyła swoją robotę. Jeszcze tylko skierowałem Kazia do wozowni, aby dla świętego spokoju przyjrzał się stojącemu tam wozowi, a właściwie niewielkiemu wózkowi. Po chwili usłyszeliśmy stamtąd jego radosny krzyk: - Są ślady cukru i mąki! Młody Niemiec stracił w tym momencie całą butę i broda zaczęła mu się trząść od tłumionego płaczu. Podnieceni uchwyconym śladem, zaczęliśmy przegląd całego obejścia na nowo, z wyjątkową skrupulatnością. Przetrząsnęliśmy cały dom, stodołę, oborę, strych, piwnicę, opukiwaliśmy wszystkie ściany, zalewaliliśmy wodą podłogi i klepiska, obserwując, czy gdzieś intensywniej nie wsiąka. Wszystko na nic. Niemiec w miarę upływu czasu uspokajał się i znów spoglądał na nasze beznadziejne wysiłki z ironicznym uśmiechem. Wtem podszedł do mnie Grabiec, zaciągnął pod wozownię i rzekł: - Albo ja mam drewniane oko, albo coś tu nie gra. Ta wozownia jest chyba krótsza wewnątrz niż na zewnątrz. Popatrzyłem, istotnie. Przekazaliśmy, więc nasze spostrzeżenia jednemu z milicjantów. Wziął ciężki, żelazny łom, uderzył raz i drugi między deski tylnej ściany i naraz łom poszedł w głąb i posypał się cukier z rozprutego worka. Byliśmy w domu. Poczułem, że mi słabo. Bo choć informacja wydawała się pewna, jednak zbyt długo nie mogliśmy znaleźć skrytki. A chociaż działaliśmy pod nadzorem milicji i zgodnie z prawem, to co robiliśmy, było bardzo bezwzględne. I gdyby cała akcja zakończyła się niewypałem, czułbym się dość kiepsko. Do wykonania reszty roboty znaleźliśmy bardzo szybko pomocników. Nasz Niemiec rozkleił się zupełnie i wnet czterej jego wspólnicy zostali doprowadzeni przez milicjantów. Rozebrali skrytkę, poprzenosili worki i kartony na wóz, a że deszcz padał nadal, musieli to wszystko poprzykrywać własnymi koszulami i marynarkami. A potem, tak samo jak w nocy, z braku konia zaprzęgli się do wozu i pociągnęli go tym razem w kierunku naszej tymczasowej kwatery. Niemcy powychodzili mimo deszczu przed domy i w milczeniu patrzyli na ostatni w Żybocinie przemarsz Herrenvolku. Wtoczyliśmy wóz z żywnością do sto doły w obejściu druha Meisnera i nasza rola się skończyła. Milicjantom podziękowaliśmy za skuteczne współdziałanie i oni już sami poprowadzili złodziei do siebie. Na ganku przed posterunkiem stał komendant i z daleka podobno wołał: - No, co! Udała się nasza wspólna akcja! Kiedy jedliśmy pierwszy obozowy, mocno spóźniony obiad, deszcz wreszcie przestał padać. Ledwo doczekaliśmy wieczora. Biorąc pod uwagę wydarzenia minionego dnia i towarzyszące im zmęczenie, zarządziliśmy ciszę nocną o godzinę wcześniej. Niebo było piękne, bezchmurne i wygwieżdżone. Zanosiło się na koniec deszczów i wspaniały słoneczny poranek, a to oznaczało potężną harówkę przy rozbijaniu obozu. Trzeba, więc było dać chłopcom szansę, choć częściowego odespania zaległych nocy w pociągu i dzisiejszych emocji. Warty wystawiliśmy dla pewności podwójne. Jednak nie było mi dane położyć się spać razem z innymi, gdyż rozmowy ze mną w cztery oczy zażyczył sobie druh opiekun. Spodziewałem się tego, bo przez całe popołudnie wyraźnie mnie unikał. Poszliśmy, więc na spacer na wspaniałe, choć bardzo jeszcze mokre łąki. Przeżyłem dzisiaj klęskę, druhu Cezary zaczął „Icek” po dość długim milczeniu i muszę ją z wami omówić, bo przecież wy się do niej przyczyniliście. Od wyniku tej rozmowy zależy czy w harcerstwie pozostanę, czy odejdę. Powiedzieliście przy posterunku milicji, że w czasie mojego pobytu w obozie jenieckim wielu rzeczy nie widziałem. Ominęło mnie to, co wy przeżywaliście. Macie rację, choć i ja tam przeżywałem rzeczy, które, z kolei, wam są obce. No, ale sześć lat to jeszcze nie taka długa absencja, tak się pocieszałem. I dopiero dziś zrozumiałem, że byłem w błędzie. To, co mnie w jakimś sensie ominęło w obozie, a was kształtowało, wytworzyło lukę olbrzymią. Pokoleniową, powiedziałbym. I choć chcieliście mi zaoszczędzić bezpośredniego kontaktu z realiami tej waszej akcji represyjnej i odesłaliście mnie jak starego dziadka, moralizującego piernika, do kuchni, wszystkie wasze poczynania śledziłem z relacji przybywających do kuchni chłopców. A oni, co mnie zupełnie zaskoczyło objawiali szalony entuzjazm dla tego rodzaju działania. Bo widzicie, druhu Cezary, wy jesteście z Kongresówki, Wołoch i Elszak z Galicji. Ale nasi szeregowi druhowie, ba, zastępowi, to na ogół byli członkowie Hitlerjugend, ich rodzice przeważnie musieli podpisać niemiecką volkslistę, wielu było w Wehrmachcie. Spodziewałem się więc u nich jakiegoś momentu współczucia, solidarności z tymi rewidowanymi Niemcami. Byłoby to zjawiskiem zrozumiałym. Tymczasem nic takiego nie dostrzegłem. Mało, wielu było zdania, że należało Niemców potraktować o wiele ostrzej. Wdzięczny wam jestem, że zrobiliście to tak, jak zrobiliście. - Umilkł na chwilę, pochrupał w ciemności swój czosnek, co było u niego objawem szczególnego podniecenia, i kontynuował: - A jednak w tym harcerstwie odnajduję coraz mniej mojego harcerstwa, przedwojennego, trochę staroświeckiego, powiedziałbym nawet dziewiętnastowiecznego. Widzę to od kilku miesięcy, ale cały czas liczyłem, że jesteśmy w okresie przejściowym, że coś się zmieni. To się jednak nie zmienia. To się pogłębia. Szczecin, manifestacja trzeciomajowa, pobicie was przez UB, dzisiejsze ostre działania w poszukiwaniu żywności, gdy milicja odmówiła pomocy. To jest omijanie, a nawet łamanie prawa, choć owo prawo, prawdę powiedziawszy, jest diabła warte, bo łamią je przede wszystkim jego stróże. To wszystko jednak nie mieści się w moich kategoriach widzenia harcerstwa Na chwilę zamilkł, ale wnet podjął: - Stój, Innocenty. Inaczej. To nie mieściło się w moich harcerskich pojęciach do dzisiaj. Bo właściwie dopiero dzisiaj zadałem sobie pytanie, dlaczego harcerstwo ma być normalne, jeżeli wszystko dokoła jest nienormalne i na każdym kroku wciąga was, i mnie też, w nienormalność? A może inaczej. Może tamta przedwojenna normalność bezpowrotnie się skończyła? I dziś jest normalność inna i wszystko w niej się mieści, w tym także nasze harcerstwo, tylko ja, stary mamut w niej się nie mieszczę. - Stanął na ścieżce i chwilę słuchał świerszczowego grania. - I dlatego, powiedz mi Cezary, mój druhu kochany, szczerze, tak jak na spowiedzi. A wiem, że potrafisz być szczery aż do bólu. Powiedz mi, może ja wam przeszkadzam z tą moją przestarzałą moralnością? Może jestem wam kulą u nogi? Powiesz, że tak, będę ci stokrotnie wdzięczny za tę bolesną szczerość, nikt się o tym nie dowie, wyjadę pod byle jakim pretekstem, bez urazy w sercu. Powiedz. Było tyle błagania i zmagań samego z sobą w tym głosie, że na kilka chwil straciłem rezon. - Dobrze. Powiem szczerze, aż do bólu, jak na spowiedzi. Nie będzie miał druh żalu? - Ani trochę! - wykrzyknął. - Mów, Cezary. - Istotnie. To, co było przed wojną, łącznie z harcerstwem, już nie wróci. Dziś normalność jest inna. Wszyscy się jej od nowa uczymy. Ale nam, młodym, łatwiej to przychodzi niż wam, starszym. I dlatego nasza wzajemna obecność koło siebie jest rzeczą nieodzowną, abyśmy w tej nauce popełniali jak najmniej błędów. Na przykład dzisiaj. Nie wiem, czy nasze poszukiwania przebiegałyby tak spokojnie i zgodnie z porządkiem i prawem. Przyznam, że nieraz ręka mnie swędziała, aby wyrżnąć w jakiś butny łeb, ale zaraz słyszałem wewnętrzny głos pytający: „A co Libura na to powie?”. I powstrzymywałem swoje zapędy. Jak więc druh widzi, jesteśmy sobie wzajemnie niezbędni. I szczerze, jak na spowiedzi: jeżeli druh postanowi wyjechać z obozu, to wyjedziemy razem. Poczułem ostry zapach czosnku, gdy sapiący ze wzruszenia „Icek” przycisnął mnie do wilgotnego, bynajmniej nie od deszczu, policzka. I tak trwaliśmy czas jakiś. A potem poszliśmy spać. Rano wraz z pobudką dotarła do nas świadomość, że pogoda jest wspaniała, słoneczna i gorąca. Gimnastyka, apel, modlitwa i śniadanie przebiegły w tempie przyspieszonym. Wszystkich nas ciągnęła łąka przeznaczona na miejsce naszego obozowania. I istotnie, było, do czego tęsknić. Leżała około pół kilometra powyżej Żybocina, w kierunku Śnieżnika i granicy. Płaska niecka o kilkusetmetrowej średnicy z przecinającym ją bystrym i spienionym w tej chwili strumieniem, stanowiła idealne miejsce do rozbicia nawet tak wielkiego obozu jak nasz. Właśnie fakt, że obozować mieliśmy powyżej miasteczka stanowił zasadniczy element dodatni. Czynił z nas, bowiem pierwszego użytkownika strumienia, który miał przecież zaopatrywać w wodę również obozową kuchnię. Łagodny spadek terenu ku strumieniowi spowodował, że przez noc łąka w zasadzie pozbyła się większości zalewającej ją wody. Pozostało jeszcze co prawda kilkanaście oczek, ale Elszak ze swoimi pionierami wnet pocięli murawę wąskimi głębokimi rowkami tak, że woda niknęła w oczach. Przedpołudnie zajęło nam przewożenie na łąkę namiotów, a także sprzętu kuchennego i gospodarczego. Zbawieniem okazał się koń pożyczony nam przez druha Meisnera. Zaprzęgnięty do wózka zarekwirowanego Niemcom-złodziejom, oddał nam usługi nieocenione. Dzięki szalonemu zapałowi wszystkich do pracy, wczesnym popołudniem widoczne już były główne zarysy obozu. Piętnaście wielkich hangarów stało kręgiem wokół masztu i ogniska, kuchnia na boku pod daszkiem dymiła przyjaźnie, a po przeciwnej stronie, w "bezpiecznej" odległości za zasłoną krzewów, kończono kopać "wielostanowiskowe" latryny. Budowę zapory na strumie niu, mającej nam umożliwić, jaką taką kąpiel, odłożyliśmy do dnia następnego, licząc, że przez noc woda jeszcze trochę opadnie. Po dwóch dniach, gdy już prawie kończyliśmy rozbijanie obozu i klecenie prycz, przyjechał do nas na rowerze jeden z milicjantów. Chwilę przyglądał się z niedowierzaniem temu, co w tak krótkim czasie udało się nam dokonać, a potem poprosił mnie na stronę. - Panie komendancie, mam delikatną sprawę. Już dzisiaj powinniśmy byli odwieźć tych Niemców do aresztu w Kłodzku, ale chcemy u nas zakończyć wstępną fazę dochodzenia. Wasz magazynier dał nam listę żywności, której jeszcze brakuje i my już trzecią dobę przemawiamy tym złodziejom do rozumu, aby wskazali miejsce jej ukrycia, a oni przysięgają się na wszystkie świętości, że odebrano im wszystko. Czy wasz magazynier nie pomylił się przypadkiem? Pełen złych przeczuć przeprosiłem go na chwilę i odbyłem krótką rozmowę z Kaziem Grabcem. - Listę braków sporządziłem z głowy, a nie z natury, w nadziei, że to co napisałem, władza powiatowa nam uzupełni ze swoich zasobów - przyznał druh magazynier bez owijania w bawełnę. Nie wziął tylko pod uwagę, iż magazyny owej władzy świeciły pustką, więc dodać nie miała z czego. - Teraz idź do tego milicjanta i wytłumacz. Bo oni przez cały czas usiłują wydobyć od Niemców informacje, gdzie ukryli nie istniejącą część naszego prowiantu. - I to jest właśnie nasz moralny zysk - powiedział z błyskiem zaciętości w oku Kazio. - Bo jak widziałem twoje cackanie się z nimi, to szlag mnie trafiał. Zaraz idę do pana władzy wyjaśnić sprawę. Poszedł, pogadali chwilę i milicjant odjechał. A do mnie przyłączył się uradowany harcmistrz Libura, aby wyrazić swoje zadowolenie, że obóz na łące prezentuje się tak wspaniale. Prócz tego „Icek” był ciekaw, co sprowadziło milicjanta, więc poinformowałem go o incydencie z Kaziem. Libura nie posiadał się z oburzenia. - Druhu magazynierze - powiedział do Grabca z namaszczeniem - mam nadzieję, że druh żałuje swego czynu. - Tak jest, druhu harcmistrzu - warknął stojący na baczność, rozwścieczony naraz Kazio. - Żałuję, ale nie tego, że w ogóle dopisałem, tylko że dopisałem tak mało. - Jak to? - zawołał zdumiony „Icek”. - A właśnie tak, druhu harcmistrzu. Bo, jak przed chwilą wyznał mi w tajemnicy towarzysz milicjant, dzisiaj rano mieli telefon interwencyjny z Kłodzka w sprawie tych Niemców. To są cenni specjaliści, szlifierze z tutejszej huty kryształów i dyrektor huty już poskarżył się na nas w Komitecie Wojewódzkim PPR, że bez nich nie wykona planu produkcji. Ten dyrektor podobno także powiedział: „Bardziej mi zależy na jednym niemieckim szlifierzu niż na pięciu polskich harcerzach”. Więc Komitet naciska na komendanta posterunku, aby ich już dzisiaj wypuścił, ale on się tak boi druha komendanta Chlebowskiego i Romka, że powiedział, iż za żadne skarby nie wypuści tych Niemców, tylko zawiezie ich do komendy powiatowej. A oni sobie mogą z nimi robić dalej, co im się żywnie podoba. Zdaniem tego milicjanta, w Kłodzku nawet dwóch godzin ich nie potrzymają, tylko zaraz zwolnią. Więc jedyną karą dla tych złodziei to będzie manto, jakie dostali przez te trzy dni za dopisaną przeze mnie na ich złodziejskie konto nadwyżkę. Dlaczego ja tak mało dopisałem? - zawołał dramatycznie Kazio, wykręcił pirueta i pobiegł między rozstawiane hangary, skąd zaraz dobiegły do nas jego karcące pokrzykiwania. Patrzyłem na bladą, już zgaszoną twarz „Icka” i słyszałem jak szeptał: - Mój Boże. Dla polskiego dyrektora jeden niemiecki szlifierz-złodziej jest więcej wart od pięciu polskich harcerzy. Cezary, miałeś mój kochany druhu rację, gdy wczoraj rozmawialiśmy pod pięknymi gwiazdami. I co teraz z tym wszystkim zrobisz? - Najpierw poczekamy, aż ich zwolnią. A potem jakiś kij się znajdzie - odpowiedziałem półgłosem, bo już świtał mi mały plan w głowie. - Nie pytam, nie pytam - zapewnił pośpiesznie harcmistrz Libura, z trudem zwalczając ciekawość. Przezornie nic więcej mu nie powiedziałem. Zaproponowałem natomiast, abyśmy poszli odwiedzić nasze harcerki, obozujące nie dalej niż kilometr od nas. Ponieważ w naszym wagonie towarowym przywieźliśmy kilkaset kilogramów ich sprzętu, trzeba było poczynić w tej sprawie pewne ustalenia, a także omówić kilka punktów wspólnego programu obozowego. Zostawiliśmy, więc obóz na głowach obu oboźnych, Wołocha i Elszaka, i poszliśmy do miasteczka. Wzięliśmy też ze sobą Grabca, aby złożył wizytę miejscowemu piekarzowi. Kończył się, bowiem przywieziony chleb i zanosiło się na to, że pojutrze rano nie będzie, co do ust włożyć. Meldunek zastępu kwatermistrzowskiego nie pozostawiał żadnych złudzeń, co do tego, iż w sklepie nie dostanie się tu chleba za żadną cenę. Owszem, przywozili, ale nikt nie wiedział, kiedy i ile. Zawsze było za mało i znikał w ciągu kilku minut. Zresztą, byłoby rzeczą nieludzką zabierać dla obozu całotygodniową normę Zybocina, tym bardziej, że mieliśmy mąki pod dostatkiem. Chodziło, więc tylko o zorganizowanie wypieku w taki sposób, abyśmy mogli kontrolować niemieckiego piekarza. I to właśnie miał załatwić nasz magazynier. Harcerki przyjęły nas z wielką radością. Wieści o kradzieży i naszej akcji poszukiwawczej przekazali im polscy osadnicy, jednak w wersji niezmiernie wyolbrzymionej. Musieliśmy, więc wszystko po kolei opowiedzieć. Z przyjemnością odnotowałem, że Toda znalazła od początku wspólny język z harcerkami. Regina Maciejczyk powiedziała mi na wstępie: - Taką ciotkę mieć, to można pożyć. Po solidnej początkowej porcji emocji zaczęło się wreszcie zwykłe, obozowe życie. Tak nam się przynajmniej zdawało. Mimo że chłopców było trzykrzykrotnie więcej niż to się zazwyczaj zdarza na obozach, dzięki odpowiednim odległościom pomiędzy namiotami oraz wykonywaniu poszczególnych zadań zastępami, nie czuli śmy się specjalnie przytłoczeni tą wielką masą uczestników. Kazio od samego początku narzucił dość wyszukane menu. Na przykład na deser ryż ze śmietaną, cukrem i cynamonem. Kto choćby raz próbował ugotować ryż na obozowej kuchni, wie, co to znaczy. Albo naleśniki tego specjału trzeba było usmażyć ponad sześćset sztuk na jedno posiedzenie. Powoli też piękniał nam obóz. Do głosu doszli teraz kandydaci na sprawność zdobnika. Przy wejściach do każdego namiotu trawniki wzbogaciły się o fantazyjne puchacze, jelenie, bobry i tygrysy, poukładane z szyszek i innych owoców lasu. Nasi oboźni podzielili się zadaniami według specjalności. Józek Wołoch wziął pod swe skrzydła sprawy gospodarcze i artystyczne, bowiem w programie mieliśmy cowieczorne ogniska z bogatymi, codziennie innymi występami. Elszak natomiast doglądał szkolenia terenowego, a więc zajęć topograficznych, pionierki i wszelkich form obozownictwa. Obowiązywała zasada, że codziennie z obozu wychodzi z okre ślonymi zadaniami szkoleniowymi na dwudniowy biwak inny zastęp wyposażony w dwa lekkie namioty. Oczywiście, każdorazowo powiadamialiśmy placówkę Wojsk Ochrony Pogranicza. Ten biwakowy punkt programu realizowaliśmy z pewnymi obawami, bo zastęp kwatermistrzowski sygnalizował nam, że zanim tu przyjechaliśmy, ktoś podkradał się do ich namiotu. Widmo wehrwolfu ciągle nad nami wisiało. Obaj z Józkiem Wołochem przypuszczaliśmy, iż niektórzy chłopcy z kręgu starszoharcerskiego mogą mieć z sobą na obozie krótką broń. Do każdego, szczególnie młodszego zastępu przydzielaliśmy, więc takiego opiekuna, dzięki czemu byliśmy trochę spokojniejsi. Pojedyncze wypady poza obóz były przywilejem Kazia Grabca. Wiązało się to z wszelkimi zakupami oraz załatwianiem spraw gospodarczych. Pewnego dnia, w drugim tygodniu naszego pobytu na obozie, Kazio wpadł do namiotu komendy jak huragan. Akurat byłem sam. - Widziałem ich! Widziałem! - darł się od wejścia. - Kogo? - No, ich. Tych złodziei. Stali, jak gdyby nigdy nic, przed budynkiem urzędu gminnego i najpierw bezczelnie mi się przyglądali, a gdy poznali, że to ja kazałem im własnymi koszulami przykryć przed deszczem naszą żywność, coś tam za mną krzyczeli. Zrozumiałem tylko, że rachunek z nami nie jest skończony. Szybko pobiegłem na posterunek. - I co się okazało? Oni już są wolni od kilku dni. Kłodzko nie tylko ich zwolniło, ale jeszcze poleciło komendantowi milicji żybocińskiej dopilnować, aby nie doznali z naszej strony żadnej krzywdy, bo huta kryształów nie wykona planu. Co ty na to? Co robimy? - Przede wszystkim natychmiast zaprowadź ten niemiecki wóz na komisariat, bo się za chwilę okaże, że to nie oni nas, a my ich okradliśmy. I zaraz przyślij do mnie Staszka Świdra. Staszek Świder, nasz poeta i kronikarz, wspominał ostatnio o konieczności krótkiego wyjazdu do domu w celu uzgodnienia pewnej sprawy z rodzicami. Do tej chwili nie bardzo mi to było na rękę, ale teraz stało się zrządzeniem opatrzności. Siadłem do maszyny i dość wyczerpująco opisałem całe wydarzenie. Staszek bardzo się ucieszył swoją misją, wziął list i obdarzony moim błogosławieństwem pojechał najpierw do Katowic, a następnie do swoich Rydułtowów. Dotąd prowadziliśmy tę walkę na dole. Teraz postanowiłem ją przenieść na samą górę. Przed wojną mój ojciec współpracował przy jakiejś okazji ze znanym już wtedy dziennikarzem i działaczem śląskim Stanisławom Ziembą. Nie jestem pewien, ale mogło to dotyczyć Polskiej Macierzy Szkolnej, gdzie tata udzielał się dosyć aktywnie. W okresie wojny redaktor Ziembą działał w akowskiej konspiracji, a podczas powstania warszawskiego pracował w BIP-ie. Po wyzwoleniu stał się w Katowicach bardzo znaną postacią jako założyciel i naczelny redaktor największej bezpartyjnej gazety na Śląsku, „Dziennika Zachodniego”. W roku poprzedzającym nasz obóz w Zybocinie, będąc w Katowicach na obchodach dwudziestopięciolecia harcerstwa śląskiego, spotkałem się ze Stanisławom Ziembą. Przekazałem mu pozdrowienia od mego ojca, co go bardzo ucieszyło, i kilka razy coś tam napisałem do „Dziennika” o grodzieekich harcerzach. Teraz więc dałem Staszkowi ów list do redaktora Ziemby i przykazałem, aby go zainteresował naszymi żybocińskimi przygodami. Tymczasem wiedliśmy normalne, bardzo miłe obozowe życie. Najbliższą nie dzielę, czyli 28 lipca, postanowiliśmy spędzić z naszymi harcerkami. Rano, skoro świt pobudka i wycieczka na Śnieżnik, a po powrocie, wieczorem, wspólne ognisko. Chociaż byliśmy młodzi i w niezłej kondycji, wypad na Śnieżnik to było to, co w taternickiej gwarze nazywa się „sakramencki pinder”. Szczególnie, że w takiej wycieczce, jak w konwoju morskim w czasie wojny, szybkość całości jest szybkością najwolniejszego okrętu. A nasz najwolniejszy okręt miał lat dwanaście i pięty poobcierane po godzinie marszu. Ale słońce świeciło pięknie, pogoda była wspaniała, więc względnie wczesnym popołudniem zaczęliśmy się zbliżać do naszego obozu. Z daleka dostrzegliśmy stojącego na łące przed mostkiem terenowego willisa. Nieco bliżej obozu natknęliśmy się na jednego z naszych druhów z pozostawionego w obozie zastępu służbowego. Ukryty za drzewem chłopak meldował, że od półtorej godziny są w obozie milicjanci z Kłodzka, wściekli nie wiadomo, dlaczego, i chcą mnie zabrać z sobą. Pół godziny wcześniej ostrzeżony został wracający od pociągu druh Świder, który nalega, abym nie szedł do obozu przed porozumieniem się z nim. Czeka na mnie w obozie harcerek. Wołoch przejął komendę, jako że pojechałem (podobno) prosto z wycieczki do Lądka Zdroju do znajomych i mam wrócić dopiero jutro. A w rzeczywistości powędrowałem z harcerkami do ich obozu. Zamknęliśmy się ze Staszkiem w pokoju. Wyjął z plecaka „Dziennik Zachodni” z poprzedniego dnia, czyli 27 lipca. Spojrzałem i zamarłem. Mój plan udał się przerażająco dobrze. Na poczesnym miejscu, pomiędzy wiadomościami z Dolnego Śląska, widniał trzyszpaltowy tytuł: Meldunek z Zybocina Harcerze w roli detektywów, a pod nim cały nasz list zaopatrzony w dodatkowy komentarz redakcyjny. A był to czas, kiedy władze województwa wrocławskiego miały kompleks na tle rzekomego pouczania ich przez sąsiadów z Katowic, a szczególnie przez ówczesnego wojewodę, generała Aleksandra Zawadzkiego. - Czy ty wiesz, co milicjanci z Kłodzka by z tobą zrobili, gdyby cię teraz dorwali? - podsuwał mi Staszek temat do przemyśleń. Rzeczywiście, mój zastępowy zastępu służbowego, który wysłał czujkę z ostrzeżeniem, wart był każdych pieniędzy. W trakcie naszych rozważań przybiegły harcerki z wiadomością, że widziały, iż milicja już odjechała. Nasz obóz z okien ich kwatery był widoczny jak na dłoni. Nie mogliśmy jednak mieć pewności, czy funkcjonariusze nie wrócą za godzinę lub dwie. Postanowiliśmy, że ja zostanę tu na noc, Staszek pójdzie do obozu i przyśle do mnie Romana B. I tak się stało. Z Romkiem rozmowa była krótka. Najpierw przekazał mi pozostawione przez milicjantów wezwanie do zameldowania się nazajutrz rano w komendzie powiatowej. Oddałem mu to wezwanie i poleciłem pojechać samemu i tak załatwić sprawę, aby się raz na zawsze odczepili. - Ale jak ja mam to załatwić? - Pomyśl. To twoja sprawa. - A jaki ja mam w tym interes? - Spokój przez jakiś czas w Rybniku. Chyba warto. Następnego dnia pojechał i załatwił. Jak? Nie pytałem. Ale na wszelki wypadek, na terenie obozu, już do końca bywałem tylko w dzień, nocą zaś rzadko i to ubezpieczony dodatkowymi, daleko wysuniętymi czujkami. Większość nocy spędzałem albo u Meisnera, albo w ostateczności u harcerek, z ciotką-przyzwoitką w pokoju obok. Żeby skończyć ten temat, wybiegnę nieco w przód. Po trzech miesiącach do domu w Niewiadomiu przyszło powiadomienie z prokuratury wojewódzkiej we Wrocławiu, iż „postępowanie przeciwko Obywatelowi zostało umorzone z powodu braku znamion przestępstwa”. Chłopcy już wiedzieli, że w nowym roku szkolnym będziemy musieli się rozstać. Zresztą, nie ukrywaliśmy tego, dopuszczając do współrządzenia obozem naszych następców Witka Harazima, Tadka Łukoszczyka i Arkadego Mandrysza. Obóz z każdym dniem bardziej cementował zastępy i całą, bardzo przecież rozrośniętą, drużynę. Druh Libura coraz częściej się uśmiechał, co znaczyło, że o przyszłość „czwórki” był spokojny. W ostatnią niedzielę obozu na brzegu polany zatrzymał się autobus huty Silesia z Rybnika. Wysypali się z niego podekscytowani rodzice harcerek i harcerzy. Było to dla naszej młodzieży absolutne zaskoczenie. Na szczęście, nasz wywiad i tym razem nie zawiódł, tak że zdążyliśmy przestawić program zajęć i przygotować dodatkowych czterdzieści porcji specjalnie wykwintnego obiadu. Rodziców zachwycił przede wszystkim widok opalonych, zmężniałych i bardzo samodzielnych chłopców. Wieczorem wspólnie z harcerkami rozpaliliśmy wielkie ognisko. Wołoch i Świder przygotowali wspaniały program, a harcmistrz Libura wygłosił nastrojowe gawędę, po której powiadomiliśmy rodziców o konieczności opuszczenia przez nas gimnazjum, a tym samym Rybnika. Przedstawiliśmy im też naszych następców. Ognisko skończyło się późnym wieczorem w bardzo rzewnym nastroju. W tym czasie zacząłem odczuwać bardzo nieprzyjemne swędzenie dłoni. Początkowo pocieszałem się, że może to rezultat jakiegoś ukąszenia, ale, niestety, Toda rozwiała moje nadzieje, wyrokując krótko: „świerzb”. Znaczyło to, że kurs instruktorski w Turawie w drugiej połowie sierpnia odbędzie się bez mojego udziału, a więc przed wyjazdem do Sławięcie nie otrzymam zielonej podharcmistrzowskiej podkładki pod krzyż. Zawiadomiłem telegraficznie kierownictwo kursu i zacząłem intensywną kurację, aby nie pozarażać chłopaków. Smarowałem dłonie okropnie cuchnącym preparatem i cały czas musiałem chodzić w rękawiczkach. W środku lata! Jakoś nie miałem szczęścia do tych kursów podharemistrzowskich w ubiegłym roku w Łodzi, w tym w Turawie. Drugą połowę sierpnia spędziłem w Niewiadomiu na przymusowym urlopie zdrowotnym. Znów miałem nieco czasu, aby spokojnie pomieszkać z ojcem. Dla niego jednak nie był to czas spokojny. Naczelny dyrektor Rybnickiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego powiadomił ojca, iż władze polityczne miasta naciskają na niego, aby pozbył się mego papy z pracy. Jeszcze w maju mówił mi o tym w tajemnicy Karolek Famy, mój kolega klasowy, a syn owego dyrektora. Wiedząc, że jest to represja za mnie, nic ojcu nie powiedziałem, sądziłem, bowiem, że moje usunięcie się z Rybnika uciszy jakoś całą sprawę. Ale jak widać nie uciszyło. Kiedy ja byłem na obozie, ojciec intensywnie rozglądał się za jakąś pracą, a ponieważ moja szkoła nie wiązała nas już z terenem rybnickim, miał większą swobodę ruchu. W kilku miej scach mu obiecywano, ale niczego konkretnego nie znalazł. Była to akcja wyraźnie skoordynowana, gdyż w tym samym czasie dyrekcja kopalni „Ignacy” upomniała się o dyrektorskie mieszkanie, które zajmowaliśmy w Niewiadomiu. Fakt, że było to lokum wypożyczone przez kopalnię Rybnickiemu Zjednoczeniu i że dyrektor kopalni dojeżdżał do „lgnąca” z Rybnika, ale miał tam duże mieszkanie, żona też w mieście pracowała, a dzieci chodziły do naszego gimnazjum. Wcale, więc nie przejawiał chęci wyprowadzania się z Rybnika, jednak użyto tego właśnie argumentu. Owo skoordynowane działanie miało chyba pewne luki, bo kopalnia, w miejsce dyrektorskiego mieszkania, zaproponowała ojcu wolno stojący dom. Duży i blisko stacji kolejowej, ale o złej sławie, bowiem w nim... straszyło. Wybraliśmy się, więc obejrzeć ten straszny dwór. Stał u podnóża dość stromej i wysokiej skarpy. Z zewnątrz wyglądał sympatycznie, a i wnętrze duże i wysokie pokoje zrobiło na nas korzystne wrażenie. Tytko fundament był tu zbyt masywny, a w nim... naprawdę buczało. Wyjaśnienie tego okazało się całkiem proste. W końcu ubiegłego wieku wydobywając węgiel drążono tzw. szyby upadowe, czyli dość stromo schodzące w dół sztolnie. I nimi to po szynach półślepe konie wyciągały na powierzchnię wagoniki z urobkiem. Potem, gdy pokłady zeszły o wiele niżej i nad głębokimi, pionowymi szy bami pobudowano wysokie wieże wyciągowe, niepotrzebne już szyby upadowe likwi dowano lub zostawiano jako otwory wentylacyjne. Najpierw więc wylot naszego szybu obudowano dość potężnym bunkrem, a potem, podobno, całkiem go zaczopowano. Niezbyt jednak szczelnie, bo zależnie od ciśnienia atmosferycznego buczenie albo się nasilało, albo cichło. Fachowcy uspokajali, że można się do tego przyzwyczaić. W każdym razie na tym dziwacznym fundamencie postawiono dom, który wyglądał całkiem przyzwoicie. Ojciec zdecydował się tam przenieść. Podobnie jak nieszczęścia, tak i szczęścia lubią chodzić parami. Ledwo tata zdecydował się opuścić dotychczasowe mieszkanie i wybrał ten dziwaczny dom, prawie nazajutrz znalazła się praca, połączona nawet z awansem. Pewnego dnia dyrektor naczelny RZPW otrzymał pilny telefon z Centralnego Zarządu Przemysłu Węglowego w Katowicach z poleceniem, aby ojciec się do nich natychmiast stawił. Tam powiadomiono go, że od l września zostaje przeniesiony do CZPW na wyższe i bardziej intratne stanowisko. Zaskoczony tą niespodziewaną decyzją papa zaczął się dopytywać, kto za tym stoi, bo w przemyśle węglowym bez możnego protektora takie cuda się nie zdarzały. Miał rację. Było to osobiste polecenie inżyniera Jerzego Kolbego, jednego z najmądrzejszych ludzi w polskim górnictwie, a później, w latach sześćdziesiątych dyrektora generalnego Ministerstwa Górnictwa i Energetyki. Inżynier Kolbe, grodźczanin z urodzenia, w czasie okupacji pracował także w kopalni „Grodziec”, nawet przez pewien czas w jednym pokoju z ojcem. Niekiedy odwiedzał nasz dom i bardzo ojca lubił. Tata uznał, że nie może przyjąć tej propozycji bez uprzedniego powiadomienia inżyniera, wówczas jednego z najważniejszych ludzi w CZPW fo się kryje za ową nagonką i bez uzmysłowienia mu z kim, jako protektor ojca, wchodzi w konflikt. Akurat u Kolbego była w tym czasie jakaś ważna konferencja, sekretarka nie ośmieliła się jej przerwać, ale zgodziła się podać kartkę papy. Kolbe odpisał: „O wszystkim wiem i wiem też, co i dla kogo robię. O nic się nie martw. W ciągu pół roku postaram się o mieszkanie dla ciebie. Pozdrawiam Jerzy”. Nic więc dziwnego, że ojciec wrócił z Katowic uszczęśliwiony. Pół roku mogę i na krawędzi brzytwy w tym strasznym dworze przesiedzieć bagatelizował sprawę, Mnie to wcale nie uspokoiło. Bo przecież nie chodziło tylko o mieszkanie przez pół roku w gorszym lokalu, ale także o konieczność codziennego pokonywania pociągiem trasy pięciokrotnie dłuższej niż do Rybnika. Tata jednak popadł w taką euforię, że nie miałem sumienia psuć mu nastroju. Nasz zbiorowy wyjazd do Sławięcic przesunął się o kilka dni, ponieważ tam rok szkolny zaczynał się trochę później. I dobrze, bo Komenda Rybnickiego Hufca postanowiła w pierwszej dekadzie tego miesiąca zorganizować dla swoich starszych druhów bieg na wyższe stopnie harcerskie. Do złotej lilijki i kółka na moim krzyżu dołożyłem taki sam wieniec, zdobywając najwyższy stopień Harcerza Rzeczypospolitej. Józek Wołoch i Romek Elszak zostali Harcerzami Orlimi. Cieszyłem się, że przynajmniej w ten sposób nadrobiłem stratę poniesioną przez paskudny świerzb. Przez te pierwsze dni września pomogłem ojcu i Heli przeprowadzić się do strasznego dworu i spędziłem w nim kilka nocy. Trochę przypominało to drzemkę w długim i głębokim tunelu. Tata wracał z Katowic umęczony, ale szczęśliwy, ja zaś z niepokojem myślałem o jego podróżach koleją w zimie, w dni śnieżne i mroźne. Było mi przykro, że jestem sprawcą jego kłopotów. Ojciec jednak nie napomknął o tym choćby jednym słowem ani wtedy, ani nigdy później. Tymczasem przyszedł dzień wyjazdu do Sławięcic. Tak jak przypuszczaliśmy, pojechała więcej niż polowa klasy. Z dziewcząt „wybiły się na samodzielność”: Lidka Grychtołówna, Krysia Frankówna, Irka Eksztajn, Oleńka Skoczeń, Czesia Godulanka i Janka Karabanik. Nas, mężczyzn, było o dwóch więcej. W harcerskiej szóstce z naszej klasy oprócz mnie znaleźli się: Józek Wołoch, Staszek Świder, Janek Helak, Staszek Chlubek, i Bolek Pachoł. Zabraliśmy też ze sobą jednego "cywila" oraz jednego juniora z młodszej klasy, wyróżniającego się zastępowego z "czwórki" Kajtka Woźniaka. Tak się bowiem zżył z nami w drużynie, że nie chciał bez nas zostać w Rybniku. A ponieważ jego mama miała do mnie duże zaufanie, zaakceptowała tę decyzję, której nigdy nie żałowałem, bo Kajtek żadnych kłopotów nam nie przysparzał. A okazji do tego MOS w Sławięeicach stwarzał wyjątkowo dużo. Nim utonę w sławięcickich opisach, jeszcze jedno refleksyjne zdanie o rybnickiej „uczelni”. Gimnazjum nam tej, wymuszonej przecież, secesji nie darowało. W jednodniówce wydanej z okazji dwudziestopięciolecia naszej „budy”, czyli w roku 1970 określono nas jako „największych krzykaczy”. A nam się cały czas zdawało, że byliśmy przez dyrekcję i grono pedagogiczne szczególnie pieszczeni i hołubieni. Widocznie nie potrafiliśmy kamuflażu odróżnić od prawdziwych pieszczot. A może była to opinia następnego pokolenia przedstawicieli „przewodniej siły narodu” wśród grona pedagogicznego, którzy wszystko, zawsze i wszędzie wiedzieli lepiej? Wyjeżdżając z Rybnika, nie miałbym spokojnego sumienia, gdybym nie załatwił do końca pewnej sprawy. Chodziło o Romana B. Spotkałem się, więc, już prywatnie, z Harazimem i Mandryszem i poinformowałem ich o jego podwójnej roli. Jak się okazało, dla obu od dłuższego czasu nie stanowiło to tajemnicy. Uzgodniliśmy, że należałoby się go jakoś delikatnie pozbyć, w taki sposób, by nie narazić drużyny na jego mściwy odwet. O ile wiem, sam odszedł z „czwórki”, uznając widać, swoją misję za zakończoną. Wtedy zasłynął jako ten, który wykrył „zbrojną bandę” wśród uczniów gimnazjum. „Banda” była dwuosobowa, łączny wiek „zbrodniarzy” nie przekraczał trzydziestu lat, a na jej uzbrojenie składał się jeden zardzewiały, niesprawny pistolet. Mimo to wyrok zapadł bodajże po pięć lat więzienia. Przed wyjazdem z Rybnika, podobno już bez żadnego kamuflażu, urzędował w lokalu UB przy kościele. Później przeniesiono Romana B. do powiatowego UB w Koźlu, na terenie którego to powiatu znajdował się nasz MOS. Przypadek? Nie zdołałem tego ustalić. W czasie pierwszej podróży z Gliwic do Sławięcic zdałem sobie sprawę, po raz kolejny w moim życiu, że świat jest naprawdę mały, że ruszając na nowe szlaki ciągle człowiek wpada w stare koleiny, na stare tory. Przecież tym torem już jechałem. Było to w 1942 roku. Ale wtedy wagony były bydlęce, zadrutowane, a w brankardach stali uzbrojeni żandarmi, z psami na smyczy. To była trasa, którą Niemcy wieźli nas do Sagan, na targ niewolników na placu przed Arbeitsamtem. Przejeżdżając wtedy przez Slawentzitz, nawet nie zwróciliśmy na nie uwagi, do głowy nam nie przyszło, że ocieramy się o jedną z najbardziej strzeżonych tajemnic III Rzeszy, główną kwaterę Reichsmarschalla Luftwaffe [Marszałka Broni Powietrznej Rzeszy - Lotnictwa] Hermanna Goringa. Natomiast parę kilometrów dalej pomiędzy Blechhammer, czyli Blachownią, a Heydebreck, dzisiejszym Kędzierzynem zobaczyliśmy przez szpary w ścianie wagonu... cud. Płonące jezioro. W tamtej bowiem okolicy pracowały na pełne trzy zmiany na dobę kluczowe zakłady niemieckiego przemysłu strategicznego Oberschlesische Hydrierwerke i w swych fabrykach filialnych „Bunaverke” oraz „Leunaverke” wytwarzały benzynę syntetyczną, siłę napędową wojennego krwiobiegu Rzeszy. Alianci o tym wiedzieli, dokonywali często w tym miejscu nalotów bombowych, ale szkody w instalacjach dokonane w nocy, Niemcy naprawiali błyskawicznie w ciągu dnia. Sprzymierzeni długo nie mogli zadać ciosu ostatecznego, nie potrafili, bowiem zlokalizować zbiorników. Podobno zrzucono nawet specjalnego cichociemnego z brytyjskiej formacji, który odkrył, że mieszczą się one pod głębokim, sztucznym zalewem. Alianci bombardowali i tam, ale warstwy wody i żelbetonu skutecznie chroniły zmagazynowane paliwo. Pewnej nocy przyleciał jeden samolot i z bardzo wysokiego pułapu zrzucił tylko jeden ładunek. Na spadochronie. Mina głębinowa specjalnych rozmiarów i konstrukcji opadła spokojnie na samo betonowe dno zalewu i dopiero wtedy mechanizm zegarowy ją zdetonował. Kilkunastometrowa warstwa wody miast być tarczą chroniącą żelbeton, stała się teraz ekranem odbijającym w dół siłę wybuchową potężnego ładunku. I jezioro płonęło potem tygodniami. Przed czterema laty widziałem to na własne oczy. Teraz wracałem tutaj. Po opuszczeniu pociągu, na małej stacyjce przywitał nas wspaniały, żywiczny zapach sosnowych lasów. Nic dziwnego. Pomiędzy Sławięcicami i Rybnikiem ciągnęły się niemal czterdziestokilometrowym pasem olbrzymie, piękne, ale i niebezpieczne lasy. To tutaj, podobno, miały swoje mateczniki oddziały niemieckich wilkołaków i okoliczni ludzie mówiąc o wehrwolfie, na wszelki wypadek zniżali glos. Przystanek kolejowy od osady Sławięcice dzieliły dwa kilometry. Szliśmy pięknym lasem, gdy naraz wśród przepełnionego ptasim trelem morza zieleni, wyrósł między drzewami betonowy czworobok. Niezdarny napis na murze głosił, że mieściła się tu jedna z filii obozu oświęcimskiego i że w tutejszym krematorium spalono tysiąc pięćset osób. To było dwa lata temu. I już tyle ptasiego świergotu. Jak straszne musi być umieranie wśród tak pięknej przyrody. Pół wieku później, gdy po raz pierwszy znalazłem się w Katyniu, uderzyła mnie niesamowita cisza. Największym walorem Młodzieżowego Ośrodka Szkoleniowego był wspaniały park. I choć przed półtora rokiem drzewa zostały poharatane tysiącem pocisków z dział, krzewy połamane, zaś trawniki zgniecione gąsienicami setek czołgów, bujna zieleń w Sławięeicach cudownie maskowała te świeże jeszcze rany. A park miał europejską sławę. Ponad stuhektarową jego powierzchnię kształtowali na przełomie XVIII i XIX wieku najznakomitsi specjaliści starego kontynentu. W centrum tego bogactwa wszystkich odcieni zieleni, a jesienią jeszcze żółci, brązów i czerwieni, stał pałac będący wierną kopią wielkiego pałacu Monte Carlo. Tutaj miał swoją siedzibę stary ród pruskich książąt Hohenlohe, spokrewniony z połową arystokracji świata, w tym również z naszymi Radziwiłłami (przez rody Sayn, Wittgenstein, Berleburg). Niestety, jedna precyzyjnie zrzucona bomba dużego tonażu zamieniła centralną część barokowo-rokokowego pałacu w rumowisko. Ostały się jednak skrzydła boczne, z których jedno przypadło naszej ośrodkowej administracji, drugie dyrektorowi Jerzemu Beldochowi z rodziną. Do pałacu prowadziła piękna aleja wjazdowa, zaś dokoła, dyskretnie ukryte w zieleni, rozrzucone były liczne pałacyki, budynki administracji, domy mieszkalne zarządców, oficjalistów i służby. Dalej znajdowały się grobowce pełne zdewastowanych sarkofagów. W jednym z takich pałacyków mieściło się nasze gimnazjum i liceum ogólnokształcące. Była to rezydencja z prawdziwego zdarzenia. Takiego rotundowego hollu z przepięknymi marmurowymi schodami o otralkowanych balustradach i poręczach nie miało z pewnością żadne inne gimnazjum w Polsce. Masywne, dwuskrzydłowe pięknie rzeźbione dębowe odrzwia, reliefy na ścianach to był parter, a na nim kilka pokoi, które przeznaczone zostały na klasy gimnazjalne. Na piętrze, w salach o wielkich, trój działowych, weneckich oknach oraz przeszklonych drzwiach prowadzących na liczne balkony i tarasy, mieściły się: klasa pierwsza licealna, gabinet dyrektora, pokoje nauczycielskie i kilka gabinetów specjalistycznych. Na mansardzie znajdowały się mieszkania profesorskie. W takim otoczeniu naprawdę chciało się człowiekowi uczyć. Dodatkowo zaś chęć do nauki potęgował fakt, że nie było tu tłoku. W najliczniejszej klasie, czyli naszej licealnej, zdobywało wiedzę raptem siedemnaście osób, a liczba uczniów całego gimnazjum razem z liceum nie przekraczała setki. Jeżeli zaś zważyć, iż do naszego pałacyku i pozostałych pięciu szkół zawodowych uczęszczało nieco ponad pięćset osób, to nie dziwota, że w stuhektarowym parku trudno było o czołowe zderzenie człowieka z człowiekiem. Oczywiście, liczba uczniów w przyszłości miała ulec podwojeniu, ale na razie było rozkosznie luźno. Internaty jednak w niczym nie przypominały luksusów naszej uczelni. Toporne, piętrowe budynki z czerwonej cegły mieściły przeważnie po dwanaście sześcioosobowych pokoi. Na szczęście, nie spaliśmy na piętrowych łóżkach. Natomiast zawsze były zimne piece i zdezelowane sanitariaty. To sprawiało, że w Sławięcicach od wczesnej jesieni do późnej wiosny nikt rozsądny z higieną nie przesadzał. Posiłki dyżurni przynosili z kuchni, która znajdowała się w parku, w dość znacznej odległości od naszego internatu. Jeśli biegli z ciężkimi kotłami, aby nam zapewnić w miarę ciepłą strawę, połowę wylewali po drodze, jeśli zaś szli uważnie, wszystko było zimne. Jedzenie mieliśmy na przemian, zależnie od tego, co nam nasi sponsorzy przysłali, raz wspaniałe, innym razem paskudne. Bywało, że obiad składał się z kromki czarnego chleba, kubka czarnej gorzkiej kawy zbożowej i chochli surowej i bardzo już starej kapusty kiszonej. Odżywiałem się więc często tym, co zgromadziłem w zamkniętej (!) walizce pod łóżkiem, o ile było tę walizkę gdzie i czym napełnić. W tej sytuacji chętnych na sobotnio-niedzielne wyjazdy z MOS-u do rodzin po prowiant było, co niemiara. I tu zaczynały się problemy. Dyrektor Beldoch ustalił, że mogliśmy się ubiegać o jeden wyjazd w miesiącu, na specjalną przepustkę wystawianą za nienaganne zachowanie w Ośrodku. Na pierwszym miejscu kar za uchy bienie regulaminowi figurowało cofnięcie przepustki. Były, co prawda, liczne próby urywania się z Ośrodka, ale przeważnie miały one żałosny finał. Istniały, bowiem dość skuteczne możliwości wykrywania nielegalnych wypadów. Po pierwsze imienna lista nieobecności w szkole, przekazywana codziennie naczelni kowi do spraw społecznych. Po drugie codzienny poranny apel każdego z internatów, na którym dyżurni sal meldowali seniorowi bloku stan mieszkańców. Ponadto MOS był strzeżony przez milicjantów ośrodkowych. Ich etatową załogę stanowiło sześciu dość ponurych typów zwanych przez nas ormowcami. Ponieważ miejsc do pilnowania było wiele i broni mieliśmy także dużo, postanowiliśmy, że na noc każda z naszych organizacji oddelegowywać będzie do tej wartowniczej formacji po dwóch starszych chłopców. W ten sposób siły milicyjne powiększały się do czternastu uzbrojonych ludzi. Życie w Ośrodku koncentrowało się zasadniczo w dwóch jego częściach. W części mniejszej, osiedlowej, położonej między osadą i Kanałem Gliwickim, znajdował się pałacyk naszego gimnazjum oraz kilka męskich internatów (w tym również mój o romantycznej nazwie „Tęcza”). W większej, parkowej, usytuowany był główny pałac Hohenlohe, wszystkie pozostałe pałacyki i zabudowania, mieszczące szkoły, internaty żeńskie i męskie dla młodszych chłopców. Obie te części rozdzielał kilkunastometrowej szerokości głęboki, żeglowny Kanał Gliwicki, a także biegnące z nim równolegle wysokie, artystycznie wykute metalowe ogrodzenie. Przy jedynym moście łączącym obie części MOS-u stała potężna, kuta brama, strzeżona całą dobę. O ile, zatem powrót z „lewego” wyjazdu do internatu leżącego w części osiedlowej był związany jedynie z koniecznością uniknięcia lotnego patrolu milicyjnego i sforsowania jakiegoś parterowego okna, o tyle dojścia do części parkowej bronił kanał, wysoki, metalowy parkan i uzbrojeni wartownicy. A jednak gdy przyszła wiosna i słowiki nocami kląskały, miało się okazać, że dla spotkań z białogłową ani zimna kąpiel w Kanale, ani ostre szpikulce ogrodzenia, ani nawet zażarcie patrolująca milicja nie stanowią wystarczającej przeszkody. Społeczność MOS-u była przeważnie „zielona”, w dosłownym znaczeniu, bo prawie w komplecie umundurowana. Duża jej część trafiła tu prosto z wojska ze Wschodu i z Zachodu, z leśnych oddziałów i z obozów jenieckich. Mniejszość, która tu przyjechała po cywilnemu, gdy tylko przyszły dni zimniejsze i słotne, wnet dołączyła „upierzeniem” do zielonych. Jeśli bowiem nie było własnego cywilnego ciepłego płaszcza, magazyn ośrodkowy wydawał taki, jaki miał. A miał tylko wojskowe z demobilu. Cywilne kolorowe łaszki nosiły do końca tylko nasze dziewczęta. Przewagę liczbową w początkowo półtysięcznej grupie dziewcząt i chłopców mieli OMTUR-owcy i wiciowcy było ich razem około trzystu. Harcerze stanowili nieco mniejszą, około stutrzydziestoosobową gromadę. ZWM-owców było więcej niż siedemdziesięciu, ale odznaczali się taktyką charakterystyczną dla postkomunistów z czasów premierostwa Waldemara Pawlaka i Józefa Oleksego w pół wieku później. Opanowali przede wszystkim milicję i sprawy gospodarcze. Zresztą nie na długo. Do wiosny 1947 roku liczba uczniów naszego ośrodka zwiększyła się do siedmiuset, jednak o co dbano szczególnie pieczołowicie proporcje procentowe między organizacjami pozostały te same. Nasz Ośrodek Harcerski, czyli nieformalny Hufiec, składał się w zasadzie z czterech drużyn, w tym trzech męskich i jednej dziewczęcej. Ta ostatnia istniała przy nas trochę „na przyczepkę”, bo hufców koedukacyjnych jeszcze wtedy nie było. Druh profesor Roman Stępkowski, nauczyciel zawodu w jednej z naszych szkół, okazał się bardzo sympatycznym i kulturalnym człowiekiem. Wiedział o mnie od komendanta Chorągwi i do mojej „sprawy” odniósł się z całą sympatią. Tak jak przewidywaliśmy, Rybnik obsadził prawie całą komendę Ośrodka Harcerskiego. Józek Wołoch został szefem wyszkolenia, Staszek Świder referentem drużyn, Bolek Pachoł szefem od wychowania fizycznego, mnie zaś przypadła funkcja zastępcy komendanta. Ponadto w pracy wspomagali nas: Janek Helak i Staszek Chlubek. Do tego doszedł Boguś Kura z Katowic, który objął sekretariat. Drużynowym jednej z drużyn męskich został Romuald Pająk, świetny kompan i jak się miało okazać wiele lat później partyzant z akowskiego oddziału „Wybranieckich” z Kielecczyzny. I tak powoli tworzyliśmy coraz bardziej zgrany zespół. Sławięcice powołano do życia pod hasłem: „Młodzież polska, mimo iż podzielona organizacyjnie, potrafi z sobą współżyć i współpracować”. Od samego początku okazało się, że jest to nieprawda, choć wszyscy starali się robić dobrą minę do niefortunnej gry. Od października zaczęło się tworzenie młodzieżowej władzy. Najpierw powołano do życia Komisję Porozumiewawczą, zwaną Radą Czterech. Tu wyborów nie było, gdyż wchodziły do niej osoby stojące na czele poszczególnych organizacji, a więc z „Wici” Wiśniowiecki, z ZWM Krzakiewicz, z OM TUR Grochowski i z ZHP ja, gdyż podharcmistrz Stępkowski jako belfer „psuł” teoretyczne założenia o suwerenności młodzieżowej władzy. Następnie ustanowiliśmy, tym razem już bardzo demokratycznie, nasz ośrodkowy samorząd. Po długiej i hałaśliwej akcji propagandowej odbyły się wybory do władz poszczególnych internatów i szkół. Rybnicka grupa zignorowała wybory na tak niskim szczeblu, nie tam bowiem zapadały istotne decyzje. Potem przyszedł czas elekcji samorządu centralnego, już z naszym udziałem. Cóż za bogactwo propagitek, a jaka mnogość wieców, zwołanych i prowadzonych zgodnie ze swoimi progra mami, przez organizacje polityczne, a więc wszystkie prócz harcerzy. Efekt wyborczy potwierdził starą rosyjską zasadę: „Tisze jediesz, dalsze budiesz”. [ciszej jedziesz, dalej będziesz] Prezesem został Józek Wołoch, a jego zastępcą Staszek Świder. A że z innych organizacji weszli tam sprzymierzeni z nami Edward Achtelik (OM TUR) i Edward Szymaniak („Wici”), władzę w Ośrodku mieliśmy zapewnioną, gdyż prze głosowanie nielubianego przez nikogo ZWM-u nie stanowiło żadnego problemu. Będąc członkiem Rady Czterech, nie pchałem się do czołówki samorządowej. Zadowoliłem się skromną rolą prokuratora sądu koleżeńskiego, wychodząc z założenia, że władza w rewolucyjnej demokracji i nie tylko wynika nie z funkcji, a z osobowości (skromnie to zabrzmiało, nieprawdaż? Tak prezentowało się nasze życie jesienią 1946 roku obserwatorowi stojącemu na brzegu tego sławięcickiego bajorka. Lustro wody wydawało się symbolizować spokój także w głębinie i nikt, nawet my sami, nie orientowaliśmy się, co się tam naprawdę dzieje. Tymczasem jedni z przybyszów, mając w nosie wszystkie odgórne zarządzenia, traktowali MOS jako arenę walk w ramach politycznej kariery, inni szukali tu schronienia i ucieczki przed przeszłością. A przeszłość tę mieli różną. Jeden z młodych profesorów, powstaniec warszawski spod akowskiego znaku „Parasola”, nie zaprzestał walki w 1945 roku i przeczekiwał u nas okres poszukiwania go przez władze. Inni... W moim internacie mieszkał starszy ode mnie o kilka lat człowiek, o sympatycznej, otwartej twarzy, z lekkim tikiem jednego oka. Łatwo zjednywał sobie sympatię. Pochodził ze Śląska Opolskiego, ze znanej polskiej rodziny, współdziałającej, jak mówił, przed wojną i w czasie jej trwania z wybitnym działaczem polonijnym Arką-Bożkiem. Tego nerwowego tiku nabawił się podobno w czasie pobytu w niemieckim obozie koncentracyjnym. Pewnego dnia zniknął z Ośrodka. Po kilku dniach przyjechała ekipa ubeków z Koźla, by szukać w MOS-ie jego kompanów. Nasz uczeń, rzekomy potomek zasłużonej rodziny polskiej z Opolszczyzny, w rzeczywistości miał okazać się Korvetten Kapitanem z niemieckiej Kriegsmarine, [marynarki wojennej] dowódcą łodzi podwodnej z esesmańskich „wilczych stad”, które na Atlantyku polowały grupowo na alianckie konwoje. Nerwowy tik pozostał mu jako pamiątka po wielogodzinnym leżeniu jego okrętu podwodnego na dnie, na skutek uszkodzeń alianckimi bombami głębinowymi. W MOS-ie podobno nie był sam, czy jednak złapano kogoś jeszcze z jego ludzi nie słyszałem. Każdemu internatowi szefował wybrany przez jego mieszkańców senior, zwierzchnictwo zaś nad wszystkimi seniorami sprawował cenzor, wyłoniony spośród uczniów przez dyrektora Beldocha. Skąd wzięły się tak dziwne nazwy dla funkcyjnych nie udało mi się ustalić. Od początku istnienia MOS-u cenzorem był wysoki, szczupły, milczący porucznik wojska ludowego, który przeszedł cały szlak bojowy od Lenino do Berlina. Chodził często w mundurze, przy medalach. Szanowano go. Nazywał się Szymaniak. Wiosną 1947 roku skorzystał z amnestii, ujawnił się, powrócił do swego rodowego nazwiska, bodajże Iwaszkiewiez, i szacunek do niego jeszcze wzrósł. Nadal był cenzorem. W czasie wakacji część uczniów pozostawała w MOS-ie. Pewnego dnia w końcu lipca 1948 roku (w rok po naszej maturze) do Ośrodka przyjechało z Koźla auto pełne ubeków, którym towarzyszyli ormowcy z naszego ośrodkowego posterunku. Uczniowie, a wśród nich i cenzor, grali właśnie w siatkówkę. Ubecy postawili cenzora pod ścianą z rękami do góry, zrewidowali, a następnie zostawili przy nim dwóch ormowców. Sami zaś pojechali szukać w internatach podkomendnych naszego cenzora. Ten znając przecież ormowców, którzy niejako mu podlegali łatwo ich przekonał, że to musi być jakaś pomyłka, która się w Koźlu wyjaśni i skłonił, aby pozwolili mu wziąć z internatu marynarkę. Jeden pozostał na straży na parterze, drugi poszedł z nim do pokoju. Cenzor istotnie włożył marynarkę, a że miał w niej pistolet, zastrzelił obu chłopców, Hieronima Fleminga i Franciszka Zimmerta, sam zaś zniknął. Podobno ani pod Lenino, ani pod Berlinem nie był, miał za to dokumenty oficera, który szlak ten przeszedł i którego on zastrzelił. Podobno będąc w MOS-ie, dowodził nadal rozlokowaną w okolicy grupą i chodził z nią na różnego rodzaju akcje, nie wolne także od pospolitego rabunku. Podobno w rok po ucieczce ze Sławięcic zginął na ulicy w Szczecinie zastrzelony w potyczce z patrolem milicji. Podobno... Cztery lata później został mi przypomniany w jakże dramatycznych okolicznościach. Jak więc widać, w Sławięcicach nie można się było nudzić. Przytoczone powyżej przypadki powodowały, że zarówno w Ośrodku, jak i w naszej pracy organizacyjnej występowała niekiedy dyscyplina niemal przyfrontowa. Chyba nie bardzo rozumieli to moi bliscy ojciec, babcia i Toda bo zasypywali mnie listami pełnymi wyrzutów, że ich zupełnie zaniedbuję. Nie pojmowali, że będąc jednym ze stróżów przestrzegania regulaminu MOS-u, nie mogłem sam go łamać. Chętnie bym przecież pojechał do babci, za którą tęskniłem i od której wróciłbym z pełną walizką wiktuałów, ale termin mojej przepustki wypadał dopiero na koniec października. Napisałem, więc do nich, umawiając się z wszystkimi w Grodźcu na dzień Wszystkich Świętych. Było to jedyne wyjście. Dopiero pod koniec października mogłem się zająć sprawą, którą miałem na oku już od pewnego czasu. Prócz zasilających nasze magazyny zasobów z demobilu wojskowego, polskiego i sojuszniczego, napływały także paczki z UNRRA. Na początku października otrzymaliśmy tysiąc pięknych wełnianych koców. Amerykanie wyraźnie rozszyfrowali nasz Ośrodek jako placówkę dla niemowlaków, bo połowa koców, widocznie przewidywana dla dziewuszek, była w kolorze jasnoróżowym, druga zaś, dla chłopczyków bladoniebieskim. Otóż koców takich nikt oprócz nas nie otrzymał, a mimo to zaczęły pojawiać się w pokątnym handlu w Sławięcicach. Ponieważ nikomu nie zniknęły z łóżka, nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że kradzione są wprost z naszych magazynów. Nad magazynami, podobnie jak i nad ośrodkową milicją, pieczę sprawowało ZWM. Mogłem iść do profesora Kokocińskiego, naczelnika dyrekcji do spraw społeczno-politycznych a jednocześnie opiekuna ZWM-u, on jednak, żyjąc w wyimaginowanej rzeczywistości, sprawę mógł tylko zepsuć, a nie załatwić. Nie miałem także żadnych złudzeń, co do tego, że działając poza nim, robię sobie z niego wroga. Mimo to poszedłem do dyrektora Beldocha i przedstawiłem mu sprawę. Dowody miałem niezbite. Szefem całej operacji był chłopak ze ścisłego kierownictwa koła ZWM-u, a pośrednikiem dla miejscowych, niemieckich odbiorców niemiecki szynkarz. Zapytałem dyrektora, czy gotów jest wziąć na swoją głowę cały ten pasztet, jaki wyniknie z procesu. Beldoch zapalił się do radykalnego rozwiązania. Uspokoił mnie, że z Kokocińskim rzecz omówi tak, aby nie miał pretensji. Pozostawał jednak jeszcze jeden „drobiazg” do załatwienia rozbrojenie oskarżonego. Jak większość członków kierownictwa ZWM-u w Ośrodku, miał krótką broń. Moi chłopcy mieszkający z nim w jednym pokoju ostrzegali mnie, że się odgrażał. Beldoch wezwał, więc jego i ormowców i u siebie w gabinecie podobno odebrał mu broń. I tak oto w ostatnich dniach października odbyła się pierwsza w MOS-ie rozprawa sądu koleżeńskiego. Ranga sprawy (kradzież kilkudziesięciu koców), osoba oskarżonego oraz pozycja pośrednika (najbogatszego człowieka w osadzie) spowodowały, że wielka sala w domu kultury w osadzie była wypełniona po brzegi. Tego samego dnia rano doszło do innej rozprawy nie przed sądem, a przed naszą dyrekcją. Oskarżonym byłem ja, oskarżenie zaś wnosił zarząd kota ZWM-u, domagający się usunięcia mnie z MOS-u pod zarzutem próby rozbicia sfingowanym procesem jedności młodzieży Ośrodka, co, według wnioskujących, było szczególnie niebezpieczne w kontekście zbliżających się styczniowych wyborów do Sejmu. Właściwie takim zarzutem powinna zająć się Rada Czterech, ale w tym przypadku stało się to niemożliwe, gdyż „oskarżonym” miał być jeden z jej członków, a przy tym główny oskarżyciel ZWM-owskiego złodzieja. Sprawę przejęła, więc dyrekcja i załatwiła ją krótką rozmową z zarządem koła ZWM-u, z której jego członkowie wyszli z czerwonymi ze wstydu uszami. Spojrzenie zaś, jakim obdarował mnie Kokociński, nie pozostawiało żadnego złudzenia co do tego, że jego przychylność dla mnie skończyła się definitywnie. Przynajmniej wtedy tak to odczytałem. Rozprawa sądu zaczęła się z całą pompą, przy wypełnionej sali. Zjawiła się dyrekcja w komplecie, wszyscy nauczyciele, i kto się zmieścił. Oskarżony był, bowiem osobą znaną i całej masie ludzi dał się we znaki. Choć sam bardzo wygadany, dostał jednak obrońcę z urzędu. W przygotowanie zarówno mowy oskarżycielskiej, jak też materiału dowodowego, włożyłem sporo wysiłku, zdawałem sobie, bowiem sprawę, że od przebiegu i rezultatu tej pierwszej rozprawy zależeć będzie w przyszłości autorytet i sądu, i mój. Wygłosiłem mowę, w której zakończeniu domagałem się najwyższego wymiaru kary, bo taka była kwalifikacja tego czynu. Regulamin kar, jaki już tu zastałem, przygotowano po trosze na modlę sowiecką. Tam przedostatnią karą był wyrok śmierci, ostatnią zaś wydalenie z ZSRR, a u nas przedostatnią oddanie sprawy w ręce milicji i sądu powszechnego, ostatnią natomiast wyrzucenie z MOS-u. Takiej też kary zażądałem. I tu sprawa się w zasadzie skończyła. Oskarżony, na co dzień butny i bezczelny, całkowicie spokorniał. Nie wsparła go nawet jego własna organizacja. Po tym, co się działo przed południem, zrozumieli, że sprawę definitywnie przegrali. Załamującym się głosem winowajca prosił o złagodzenie kary, bo „on bez MOS-u życia sobie nie wyobraża”. Sąd jednak okazał się surowy i orzekł tak, jak wnioskował prokurator. Obrońca nie miał żadnych szans wytargowania czegokolwiek. Oskarżony musiał wyjechać, a ja wśród jego organizacyjnych kamratów „zyskałem” pokaźną grupę przeciwników. Teraz wreszcie mogłem pojechać do Grodźca. Spotkanie przy grobach najbliższych było nam bardzo potrzebne. Rodzina znajdowała się, bowiem w przededniu bardzo istotnych zmian. Babcia z Todą siedziały już na walizkach, gotowe do wyjazdu do Krobielewka, do Teśka. Było to ostatnie spotkanie Tody z moim tatą. Miała tu wrócić dziesięć lat później, prosto na Boleradzki cmentarz. Z ojcem porozmawialiśmy o naszych sprawach dopiero w pociągu, gdy odwoziłem go do Niewiadomia. Codzienne dojazdy do Katowic, tak jak przewidywałem, dawały mu się solidnie we znaki, ale był pełen nadziei, że to się zmieni po Nowym Roku. CZPW zapewniało, iż w połowie stycznia zwolni się część willi w Giszowcu, oddalonym o kilka minut jazdy od Katowic. Papa bardzo niepokoił się o mnie, ale zapewniłem go, że jestem w Sławięeicach wyjątkowo bezpieczny. Tymczasem spokój ten właśnie się kończył. W Sławięeicach zastałem nerwową atmosferę wywołaną zbliżającymi się wyborami do Sejmu. Odmowa PSL-u pójścia do wyborów ze wspólną listą razem z lewicą wyraźnie podgrzała nastroje już w październiku. Kiedy kilka dni po Wszystkich Świętych powołano do życia wojskowe grupy ochronno-propagandowe na czas przedwyborczy, wszystkie misternie dotąd J w Ośrodku supłane nici porozumienia zaczęły się zrywać. Zasadniczo głównymi stronami w sporze politycznym byli wiciowcy i ZWM, zaś i OM TUR i ZHP stały na uboczu. Biedni OMTUR-owcy źle znosili swoją hamletowską rolę, bo z góry było wiadomo, że choć tego nie chcą, pójdą, bo muszą iść na czerwony sojusz. My na razie wywiesiliśmy flagę neutralności, jednak nikt i tak nie j wątpił, kogo wesprzemy. Sławięcice niby leżały na uboczu, za lasami, za miedzami, ale przecież ani w Katowicach, ani nawet w Warszawie nikt nie miał pod ręką tak sil nych, skoszarowanych grup swego aktywu. Dlatego też „demokratki”, czyli dostojne; czarne limuzyny marki Chevrolet, po kilka razy dziennie zajeżdżały do naszego środka. Tylko harcerską brać omijały te wizyty z najwyższego szczebla, o co, i bynajmniej, do nikogo pretensji nie mieliśmy. Dostarczana za darmo prasa i miejscowy radiowęzeł raczyły nas długimi komentarzami przed przygotowywanym procesem aresztowanych przywódców WiN-u. Najważniejszą rzeczą było teraz nie dać się za wcześnie wciągnąć w tę grę. Nagłośnione przez nas specjalnie hasło „Harcerze wybory powitają wzmożoną nauką” zostało bardzo przychylnie przyjęte, szczególnie przez grono pedagogiczne i zapewniło nam glejt pozornej apolityczności. Nawet Kokociński musiał uszanować naszą postawę, choć widać było, że czasem przychodziło mu to z trudem. Zresztą dopiero wtedy powstały dobre warunki do prawdziwej nauki. Listopad, bowiem przyniósł wyjątkowe chłody i deszcze, a nasz pałacyk był chyba jedynym naprawdę dogrzanym budynkiem w MOS-ie. Niekiedy spędzaliśmy w nim po dwanaście godzin. Doszło nawet do tego, że dyrektor liceum, bardzo wysoki i elegancki pan Blaut, załatwił z administracją Ośrodka dostarczanie nam obiadów z kuchni prosto do pałacyku. Ponieważ część osób z grona pedagogicznego, mieszkających na mansardzie pałacyku, nudziła się, zwłaszcza, że niektóre z nich były niewiele starsze od nas, więc herbatki z ciasteczkami u „ciała” stały się zjawiskiem miłym i częstym. Szczególnie dla Wołocha, Świdra i mnie, czyli „trzech muszkieterów”, jak nas tu powszechnie nazywano. Nieco później, wiosną, rewanżowaliśmy się naszym paniom profesorkom wielkimi bukietami wspaniałych i nieznanych gatunków sztamowych bzów, z odległych części parku, do których nikt ze strachu (Wehrwolf!) nie zaglądał. Na razie jednak zacinał śnieg z deszczem i wiatr wył za oknami, a nam było sympatycznie, ciepło i niegłodno. Zwyczaj tych popołudniowych herbatek wprowadziła przesympatyczna profesor Szmidowa, nasza polonistka o dość rubensowskich kształtach i szalonym zapale do zapoznania nas z literaturą polską. I chyba ten zamiar udało jej się, przynajmniej częściowo, zrealizować. Na tej samej mansardzie, o kilka pokoi dalej, pijaliśmy z „sacharom na prykusku” autentyczny czaj ze srebrnego samowara. Tu, bowiem mieszkała nasza rusycystka (mogła też być w zależności od potrzeby germanistką, romanistką i anglistką), madame Wołkowicka. Chyba Anna. Na milę wyczuwało się jej przynależność do białogwardyjskiego świata. Zdradzała wprawdzie także ciągoty rewolucyjne, ale pochodzące, co najwyżej z czasów dekabrystów. Jej korzenie na pewno sięgały Sankt Petersburga. Była podobno rozwiedzioną żoną generała Jerzego Wolkowickiego, który w owym czasie mieszkał już w Anglii. Niezwykle elegancka, szczupła, wysoka i prosta jak trzcina, miała już wtedy grubo ponad sześćdziesiątkę, ale i tak nasi chłopcy się za nią nieraz oglądali. W mansardowym pokoiku, w któ rym zgromadziła resztki swego przedwojennego dobytku, z tulskim samowarem i oryginalną cholewą do dmuchania, grała nam na bałałajce i uroczo „sledzikując” śpiewała czastuszki albo opowiadała, jak to ongiś bywało. Darzyłem ją wielką sympatią, a jednocześnie była powodem mojego wielkiego utrapienia. Wierzyła, bowiem, że uda jej się nauczyć mnie języka rosyjskiego. Miała do nas wszystkich, szczególnie zaś do mnie, stosunek matczyny, o ile, więc uwagi krytyczne innych przedstawicielek „ciała” na temat moich postępów w nauce znosiłem ze stoickim spokojem, to zmartwione spojrzenie jej niebieskich oczu i smutny uśmiech, gdy mówiła: „I znów pan mnie zawiódł, panie Cezary”, będę pamiętał do końca moich dni. Jak wszyscy bowiem dookoła, nie znosiłem języka, którego nauczała. Ona zaś nie była w stanie pojąć, by można nie lubić języka Lermontowa, Puszkina, Dostojewskiego. Nie docierało do niej, że u nas do gwałconej dziewczyny przemawiał tym językiem nie Puszkin, że goniący mnie sowiet który krzyczał: „Dawaj czasy” nie miał nic wspólnego z Lermontowem. Nie pamiętam, kto wpadł na pomysł, aby w naszej mini balowej sali, czyli gimnazjalnym holu z białymi marmurowymi schodami, takimiż tralkami i mozaikowym parkietem, urządzić w listopadzie karnawałową potańcówkę. Oczywiście, zaczęło się w skromnym, rybnickim gronie, czyli: wesoła i rwąca oczy Janka Karabanik, pierwsza tanecznica Krysia Frankówna, rozdwajająca się między fortepianem i parkietem Lidka Grychtołówna, cicha woda Irka Eksztajn, spokojniutka do czasu Czesia Godulanka, drobniutka Oleńka Skoczeń, no i my czyli: Staszek Świder, Józek Wołoch, Janek Helak, Staszek Chlubek, a także Bolek Pachoł i nowo pozyskany w Sławięcicach Prus oraz ja. Jako parawan posłużył nam druh Stępkowski. Na początek Lidka uraczyła nas jakąś etiudą, a potem nie wiadomo, skąd i kiedy odezwał się Glenn Miller. I „prysły zmysły”. Ani się obejrzeliśmy, a Wołoch obracał w tańcu panią Szmidową, ja generałową Wołkowicka, schodami z góry biegła anglistka, a już na parkiecie walcowała nasza wychowawczyni, pani Wojasowa. Po chwili wpadły zlane deszczem, wezwane pilnym telefonem, świetne tanecznice sekretarki dyrektora Beldocha, panie Gołuchowska i Hammerling, zjawił się też, aby nas spacyfikować profesor Kokociński, ale został wnet „aresztowany” przez własną żonę do foxtrota, gdzieś tam wycinał hołubce matematyk Myśliński ze swoją całkiem niematematyczną żoną, słowem zaczął się bal na dwadzieścia cztery fajerki. I trwał do późnych godzin wieczornych. Oczywiście, już następnego dnia wybuchła awantura wywołana przez politycznych ortodoksów z „bratnich” organizacji. No, bo, jak to? U nich polityczna mobilizacja przedwyborcza, a u nas Glenn Miller? Próbowano dobrać się harcerzom do skóry, bo to oni zaczęli. To fakt, ale jak tu nam dołożyć, a ominąć Kokocińskiego? Słowem sprawa była tak skomplikowana, że postanowiono jej... nie dostrzec. Do czasu. Paniom wszystkich szczebli tak się ta pierwsza potańcówka podobała, iż postanowiliśmy iść za ciosem. Tym bardziej, że takie wspólne działania naprawdę ludzi bratały, czym najżywotniej zainteresowani byliśmy my maturzyści. Ale tymczasem zaczął się grudzień, a z nim adwent, toteż w MOS-ie, ośrodku półateistycznym (z księdzem prefektem Świdrem na czele), nie wypadało już iść w tany. Więc za zgodą dyrektora i wszystkich świętych urządziliśmy w naszej „balowej Sali” harcerskie ognisko, które zamiast planowanej półtorej godziny, trwało cztery. I była to pierwsza naprawdę młodzieżowa impreza z udziałem przedstawicieli pozostałych organizacji. Jak widać, nasza harcerska grupa starała się na wszelkie sposoby rozruszać bractwo sławięcickie, podczas gdy koledzy z pozostałych, mocno upolitycznionych organizacji marzli i mokli na wojskowych ciężarówkach, przerzucani codziennie na kolejne przedwyborcze mityngi. W następnym tygodniu z inicjatywą wystąpiła pani Szmidowa i pojechaliśmy licealiści, czwartoklasiści, dyrekcja i grono profesorskie na Wesele do katowickiego teatru. Placówka ta już wtedy zaliczała się do krajowej czołówki. Dla wielu z nas, a zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że dla większości, była to pierwsza w życiu wizyta w teatrze. I to w takim! Tymczasem w stolicy działy się rzeczy ważne, które wkrótce miały dojść i do nas. Co prawda, w powiatowym wymiarze, ale bardzo gorącej postaci. 28 listopada obie czerwone partie robotnicza i socjalistyczna na wspólnej konferencji postanowiły działać w propagandowej jedności przedwyborczej wymierzonej przeciw PSL-owi. W trzy dni później, l grudnia, powołano do życia "blok wyborczy" PPR-u i PPS-u, zwany później Blokiem Demokratycznym, do którego dołączyło jeszcze kilka mniejszych formacji. 18 grudnia Mikołajczyk zwrócił się do trzech mocarstw z memoriałem, w którym zarzucił władzom polskim dyskryminowanie PSL-u. Im było bliżej wyborów, tym walka bardziej się zaostrzała. Ale to był świat daleki, a my mieliśmy własne, bliższe horyzonty. Na razie. Ani się obejrzeliśmy, gdy nadeszło Boże Narodzenie, a z nim zimowe ferie. Wyjeżdżaliśmy ze Sławięcic z pewnym żalem. Na ostatniej przed feriami herbatce u pani Szmidowej, łamiąc się opłatkiem, życzyliśmy sobie, aby te ferie szybko przeleciały, bo kiedy wrócimy, zacznie się już karnawał. Jadąc do Niewiadomia zastanawiałem się, co tam będę robił przez dwa tygodnie. Do Grodźca nie miałem już ani po co, ani do kogo wpadać, bo babcia i Toda były od miesiąca w Krobielewku. Od Gliwic pociąg wlókł się przez kurniawę tak, że do ojca dotarłem w środku przedwigilijnej nocy. Pociągi miały po kilka godzin spóźnienia. Wigilię spędziliśmy z tatą we dwóch i nie był to najweselszy wieczór w naszym życiu. W ostatniej chwili kupiłem jakiś przebrany już mocno chojaczeki, jako tako go przyozdobiłem. Pośpiewaliśmy trochę kolęd i poszliśmy spać. Ale nie dane nam było szybko usnąć tej nocy, bo duże wahania ciśnienia spowodowały piekielny huk w naszym strasznym dworze. Paląc, więc świeczkę za świeczką, przegadaliśmy niemal całą noc. Ojciec nadal był podekscytowany bliską perspektywą przeprowadzki do Giszowca. Wybrał się tam niedawno, aby zobaczyć swoje nowe mieszkanie trzy pokoje, kuchnia, hol i łazienka znajdujące się na parterze harrimanowskiej willi. William Averell Harriman, późniejszy wybitny polityk amerykański i doradca prezydenta Stanów Zjednoczonych Harry Trumana po wojnie, a przedwojenny współwłaściciel zakładów Gische, pobudował w uroczym parku szereg willi dla swojego personelu dyrektorskiego. Park ten przechodził w piękny las i ciągnął się aż do puszczy pszczyńskiej, więc podobno wizyty sławnych, cętkowanych jeleni "sika" między willami nikogo nie dziwiły. Takie warunki mieszkaniowe na zadymionym Śląsku były jak główna wygrana na loterii. Że też mama tego nie doczekała. Już zasypialiśmy, kiedy papa napomknął o jakimś Brandysie, który poszukuje mnie w pilnej sprawie. Tak pilnej, że przyjdzie do nas jutro, a właściwie już dziś przed południem. Wyglądało na to, że rzecz jest istotnie poważna i chyba nudzić się przez te ferie nie będę. Brandys był jednym ze starszych moich zastępowych z „czwórki”, jedynym oprócz drużynowej urszulanek zwerbowanym do akcji ulotkowej przed czerwcowym referendum. Tę wyjątkowość zawdzięczał rodzinnym powiązaniom z rybnickimi działaczami PSL-u. Rzeczywiście zjawił się przed południem, zaśnieżony jak bałwan. „Wiadomości” przywoził ponure. Od czerwcowego referendum nie tylko nic się tutaj nie poprawiło, ale sporo pogorszyło. Krąg ludzi z aktywu PSL-u objętych akcją systematycznego zastraszania przez UB zdecydowanie się powiększył. Lada moment spodziewano się wspólnej deklaracji PPR-u i PPS-u o połączeniu wyborczego działania obu tych partii również na naszym terenie. Wybory miały się odbyć za niespełna cztery tygodnie, a tymczasem żadnej akcji nie można było zacząć, bo nie ogłoszono jeszcze rze czy najważniejszej numerów kart wyborczych poszczególnych partii czy bloków. A skoro nie podano numerów list, to nie opublikowano także samych list, a więc i nazwisk kandydatów. Coś się za tym kryło, jednakże nie można było dłużej czekać. Rozbitą oficjalną siatkę propagandową PSL-u w Rybnickiem należało zastąpić prowizorką. Nie był to problem tylko powiatu rybnickiego. Podobnie rzecz się miała i w większości obwodów wyborczych w kraju. Uznałem, że zorganizowanie takiej siatki nie powinno przysporzyć większych kłopotów. Pod bokiem, w Niewiadomiu, mieszkał przecież rodzinny klan niezawodnych Mandryszów z licznymi braćmi i siostrami, a przez nich prowadził kanał, do co najmniej połowy zaufanych chłopaków z „czwórki”. Mimo iż od pół roku nie byłem związany z rybnickim gimnazjum, starałem się w dalszym ciągu zachować lojalność wobec dyrektora Szymańskiego. Jednak teraz, w czasie ferii, wszyscy oni byli prywatnymi ludźmi, nie mieszałem, więc w to ani drużyny, ani gimnazjum. W Rydułtowach miałem Staszka Świdra i jego liczne, aktywne rodzeństwo. Kolejarzy rybnickich z pewnością zdoła zmobilizować mój tyle już razy sprawdzony znajomy. A w drugiej części powiatu rybnickiego obiecywał działać mieszkający w Chwałowicach czy Łaziskach Brandys. Swoboda w operowaniu zasięgiem siatki oznaczała zarazem, że jesteśmy zdani sami na siebie. Ustaliliśmy zasady ścisłej konspiracji, aby w razie wpadki każdy z nas wiedział jak najmniej. Na wiązaniu drobniutkich oczek siatki przeleciały mi całe ferie zimowe. Aby nie niepokoić taty, drzemałem jeszcze, gdy on szarym świtem wychodził z domu na pociąg i czekałem na niego w bamboszach, gdy wracał wieczorem, na działanie przeznaczając dziesięć środkowych godzin dnia. Hela wiedziała, iż nie powinna za dużo widzieć ani mówić. Świetnie umiała wejść w tę rolę. Unikałem wyjazdów do Rybnika. Za bardzo tu byłem znany i wystarczyłby zapewne sygnał, że jestem, aby zaniepokoić tę lub inną osobę. Często jednak przez Rybnik przejeżdżałem. 1947 Ojciec w Giszowcu, amnestia drugie zwarcie z UB, przedmaturalny tor przeszkód. Zawrót i Magda maturalny finisz, obóz w Zakopanem Anka kurs podharcmistrzowski drugie złowieszcze spotkanie z druhem C. pracowite wakacje u Teka. w rezerwie ANP waletowanie w akademiku, ..ElfP, Z czasem zacząłem się niepokoić, co robić z przygotowanymi do działań ludźmi, gdy nie ma dla nich żadnych zleceń. Ale zaraz po Nowym Roku przyszło nagłe polityczne przyśpieszenie. Ogłoszono numery list wyborczych. Miało ich być w sumie pięć. I tu ujawnił się skandal, o którym wszyscy wiedzieli, pokątnie mówili, ale poza tłumionym przez cenzurę protestem PSL-u oraz relacjami zagłuszanych zachodnich radiostacji nikt tej sprawy nie nagłośnił. Lista Blok Demokratyczny we wszystkich okręgach wyborczych w kraju miała numer 3. Pozwalało to komunie i jej satelitom na prowadzenie jednolitej, scentralizowanej propagandy prasowej, radiowej i plakatowej. Pozostałe partie, a szczególnie PSL, otrzymały w każdym okręgu wyborczym inny numer. Odpadła, więc możliwość centralnego rozpowszechniania przez PSL numeru listy. Pozostawała agitacja regionalna, pro wadzona w pośpiechu przez zdziesiątkowane, porwane i przeważnie zepchnięte do podziemia siatki. Do tego doszło coraz silniejsze oddziaływanie psychologiczne, paraliżujące społeczeństwo. 4 stycznia rozpoczął się w Warszawie proces najwybitniejszych z pozostałych w kraju oficerów Armii Krajowej, którzy utworzyli I Zarząd Główny tajnej organizacji „Wolność i Niezawisłość”. Na tydzień przed wyborami, 12 stycznia, główny sęp publicystyczny komunistów Jerzy Borejsza opublikował w najpopularniejszym wówczas w kraju tygodniku „Przekrój” pierwszy z całego cyklu artykuł o Mikołajczyku, pod znamiennym tytułem Primadonna jednego sezonu. 14 stycznia w sfingowanym procesie Ksawerego Grocholskiego i innych działaczy politycznych o szpiegostwo na rzecz Zachodu, zapadły ciężkie wyroki, w tym trzy kary śmierci. Byłem już wtedy od tygodnia w Sławięcicach, uruchomiwszy przedtem, na ile to tylko było możliwe, rybnicką siatkę. W MOS-ie panowała atmosfera ostrej rywalizacji między mikołajczykowskimi „Wiciami” i peperowskim ZWM-em. Choć wiedzieliśmy, że podział już został dokonany, że w końcowym efekcie OM TUR doszlusuje do ZWM-u, a my do „Wici”, postanowiliśmy póki można trzymać się względnie razem. Nie było żadnych oficjalnych ustaleń, ale coraz częściej spotyka liśmy się w mniejszym lub większym gronie, zawsze przypadkiem, aby w razie potrzeby lać wodę na obnażone miecze. Z OMTUR-u Mieczysław Krauze i bracia Brzoskowie, z „Wici” Władek Wójcik, Zdzisiek Wiśniowiecki oraz Mieczysław Kwieciński, i wreszcie Wołoch i ja z harcerstwa, staliśmy się nieformalnym pogotowiem ratunkowym. ZWM zaś był tak wsłuchany we własny wrzask, że chyba nie zauważył, iż został z boku. Wiciowcy zaopatrzyli nas, to znaczy harcerzy i niektórych OMTUR-owców, w niezbędną liczbę mikołajczykowskich list, tutaj były to „dwójki”, Niestety, w powiecie kozielskim PSL miał inny numer niż w rybnickim. Niedługo po przyjeździe do MOS-u poprosiłem dyrektora Beldoeha pod pretekstem pomocy ojcu w przeprowadzce o dwudobową przepustkę na 15 i 16 stycznia do Niewiadomia. - Ale na wybory wrócicie - dopytywał się niespokojnie. - Oczywiście, panie dyrektorze. I wróciłem. Jednak te dwie nieprzespane doby wystarczyły, abym mógł się przekonać, że wszystko, co tylko można było zrobić w tych warunkach na terenie Rybnickiego, zostało zrobione. Do urn poszliśmy całą harcerską grupą, naturalnie tylko ci, którzy osiągnęli już odpowiedni wiek. Profesor Kokociński poczęstował nas wachlarzem kart, składającym się, oczywiście, wyłącznie z „trójek”. Wzięliśmy z wdzięcznymi uśmiechami i każdy poszedł za kotarę, gdzie nastąpiła błyskawiczna wymiana list na te, które mieliśmy w kieszeni. Marsz do urny, uroczysty akt oddania głosów i satysfakcja „Kokota” sprawiły nam dziką radość. I to była jedyna satysfakcja. Bo wybory PSL przegrał, jeszcze nim wydrukowano listy wyborcze. W dziesięciu okręgach listy mikołajczykowskie zostały unieważnione, zaś we wszystkich pozostałych, czyli czterdziestu dwóch, wyniki skandalicznie zafałszowano. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, ale i z goryczą w sercu, wróciliśmy do nauki. Nie od razu jednak. Trzeba było kilku dni na odreagowanie. Pocieszało nas jedynie to, że większość profesorów podzielała nasze nastroje wszyscy byliśmy tak samo spsiali psychicznie. Tylko profesor Chmielewski, mały, grubiutki historyk w złotych binoklach ze stoickim spokojem powtarzał: - Przetrzymaliśmy tyle plag, przetrzymamy i tę. Zwycięska władza najpierw wykonała pozorowany gest pojednawczy o bardzo spektakularnym charakterze, w dwa czy trzy tygodnie po wyborach ogłaszając amnestię dla przeciwników politycznych. W kronikach filmowych pokazywano całe oddziały reakcyjne, z bronią zgłaszające się przed komisje amnestyjne. U nas w MOS-ie w takie gesty się nie bawiono. Nie dane nam było zaznać, jakiegokolwiek, nawet pozorowanego, powyborczego spokoju. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że po odniesionym przez komunę "zwycięstwie" nadchodzi czas brutalnych rozliczeń, a głównym celem na MOS-owskiej strzelnicy będą teraz mikołajczykowskie „Wici”. Nikt nie miał, co do tego najmniejszych wątpliwości. Tymczasem, ku powszechnemu zdumieniu, ZWM główny egzekutor zapadłych gdzieś tam decyzji zaatakował najpierw nas, harcerzy. Mieliśmy już sygnały, że w niektórych internatach pojawił się wyrzucony z MOS-u za kradzież koców jeden z byłych szefów tutejszego koła i ostro agitował przeciwko harcerzom, w szczególności zaś przeciwko mnie. Nie byłem tym specjalnie zdziwiony. Nie zaskoczyło mnie także, iż w kilka dni później, wieczorem, przez Ośrodek przetoczyła się rozwrzeszczana grupka młodych gniewnych skandujących hasła: „precz z reakcyjnym harcerstwem!”, „wyczyścić MOS z imperialistycznych najmitów!”, Okrzyczano w ten sposób internat mój, Wołocha, i jeszcze kilka zamieszkałych przez harcerzy. Czekaliśmy, co będzie dalej. Dalej był już strzał z potężnego działa, który zresztą stał się elementem ogólnopolskiej nagonki antyharcerskiej. Pewnego dnia, chyba w połowie lutego, prasa i radio podały odpowiednio weksponowaną wiadomość, że w Poznaniu został zamordowany ZWM-owiec. Rzekomo dokonali tego dwaj harcerze. Przez Polskę przewaliła się fala „spontanicznych” protestów, nie omijając także Sławięcic. W Domu Kultury zwołano specjalny miting, na którym zaatakowano nie tylko nas, ale i dyrekcję MOS-u, zarzucając jej tolerowanie na terenie Ośrodka „reakcyjnej roboty w harcerstwie”. Uzasadnień oczywiście nie podano żadnych, bowiem właśnie zaczynał się w Polsce, co najmniej dziesięcioletni okres, w którym każdy zarzut, byle „słuszny”, wystarczał za dowód niezbity. Od nas domagano się podjęcia natychmiast publicznej uchwały potępiają cej harcerskich morderców z Poznania. Z trudem udało się nam wyłgać za pomocą argumentu, że przecież śledztwo nie zostało jeszcze zakończone. Po tym wyraźnie judzącym zebraniu przez pewien czas podejmowane były przez "nieznanych sprawców" próby pobicia naszych chłopców. Ponieważ wydaliśmy harcerzom zalecenie poruszania się wyłącznie w grupach kilkuosobowych, a ponadto byliśmy w MOS-ie organizacją dwukrotnie liczniejszą od ZWM-u, zaniechano tych prób, zwłaszcza po solidnym laniu, jakie sprawiliśmy pewnego razu "nieznanym sprawcom". Drugi atak przeszedł także obok głównego celu. Zaatakowano OM TUR. Wszak to z tej organizacji przed niespełna rokiem wypłynął ów „poroniony” pomysł stworzenia MOS-u z przedstawicieli czterech organizacji. Chodziło zresztą nie o sam pomysł, ale jego nieudaną realizację, za którą odpowiadał w oczach oceniających bardzo przez nas lubiany działacz OMTUR-u Jurek Beldoch. Szczególnie krytycznie przyglądał się Ośrodkowi raczkujący wtedy na politycznej scenie przedstawiciel Zarządu Wojewódzkiego ZWM-u w Katowicach, późniejszy filar realnego socjalizmu w PRL-u, towarzysz Jan Szydlak. To właśnie w tej instytucji powstał, na razie nieśmiały, pomysł, aby nazwę MOS uzupełnić literą „W” wstawioną na pierwszym miejscu, tworząc Wojewódzki Młodzieżowy Ośrodek Szkoleniowy. Województwo, bowiem oraz osobiście towarzysz wojewoda, generał Aleksander Zawadzki byli w stanie lepiej dopilnować właściwej linii rozwoju Sławięcic niż działacze w dalekiej Warszawie. Nasi wodzowie polityczni, a szczególnie Beldoch i Kokociński, znaleźli się w nie lada opałach. Ten ostatni, ciągle wpatrzony w wizję komunizmu przywiezioną ze Szwajcarii, zaczął wreszcie dostrzegać różnicę między tamtą teorią i tutejszą praktyką. Zauważyłem, że sam obecnie uwikłany w kłopoty, zapomniał urazy, jaką do mnie. Żywił po aferze z kradzieżą koców. Pewnego dnia, w początkach marca, rozmawiając ze mną na temat letniego obozu harcerskiego, zagadnął naraz niespodziewanie: - Pan zdaje się był w AK, prawda? - Tak, byłem. A dlaczego pan profesor pyta? - Bo jestem ciekaw, czy pan się ujawnił. Zrobiło mi się gorąco. To nie było pytanie, które on sam z siebie mógł zadać. Kogoś tu cytował. Przyjrzałem mu się bacznie i zauważyłem na jego twarzy jakby cień obawy. Postanowiłem zagrać va banque: - Czy pan nie uważa, panie profesorze, że byłoby śmieszne, abym w wolnym kraju, który wygrał wojnę z Niemcami, miał się ujawniać z tym, iż także z nimi walczyłem? Przez chwilę milczał, a potem powiedział: - Ma pan rację. To by było dziwne. Ale mało to mamy dziś spraw dziwnych? Teraz akurat jest amnestia... ja bym się na pana miejscu ujawnił. Do widzenia. I zanim zdążyłem mu podziękować, odwrócił się i szybko odszedł. Tej nocy i przez kilka następnych długo rozmyślałem. To nie mogła być przypadkowa rozmowa. Ujawnić się? Ale co zrobić z ojcem i Teśkiem, gdy zaczną o nich wypytywać? Przecież obaj wyraźnie sobie zastrzegli utajnienie. Wiele na ten temat myślałem, a tymczasem tyle się wokół działo, że w końcu tę sprawę przykryły inne. Wiosna już była w rozkwicie. Nasiliła się praca w drużynach, szczególnie przy przygotowaniach do obozu. Planowaliśmy go na lipiec i tym razem już na pewno w Tatrach. Do matury zostały niespełna trzy miesiące. Nasi pedagogowie, choć nie zmiennie darzyli nas sympatią, jednak taryfy ulgowej nie stosowali. Wtedy właśnie, przed Wielkanocą, do MOS-u przyjechała wieloosobowa kontrola. Sprawdzali wszystko i wszystkich. Dyrektorzy chodzili jak struci. Coś się wyraźnie szykowało. Przebąkiwano o odwołaniu Beldocha. To napięcie przerwały Święta Wielkanocne. Spędziłem jeż ojcem w jego nowym mieszkaniu w Giszowcu. Rzeczywiście było to miejsce urokliwe. Z jednej strony willi, w odległości stu metrów przebiegała szosa Katowice-Murcki-Tychy, z bardzo sprawną komunikacją autobusową, z drugiej zaś ciągnął się las i tylko las, liściasto-iglasty. Szczególnie teraz, w czasie rozkwitłej naraz wiosny, uroki tego miejsca były nie do przecenienia. Z komunikacji autobusowej ojciec nie musiał korzystać, gdyż o 7.50 podjeżdżał po niego i trzech innych panów z CZPW służbowy samochód i o 16.10 odwoził ich z powrotem. Dzięki przeprowadzce z Niewiadomia, na samym tylko dojeździe do pracy tata zyskał cztery godziny dziennie. Prócz tego uwielbiał spacery po lesie. Teraz więc mógł się nimi sycić do woli. Po Świętach czekała mnie w Sławięcicach miła niespodzianka: druh Stępkowski zgłosił Józka i mnie na sierpniowy kurs podharcmistrzowski do chorągwianego ośrodka szkoleniowego w beskidzkich Górkach Wielkich. I na tym przyjemne niespodzianki się skończyły. Nadszedł okres ciężkich prób. W czasie kilku poświątecznych dni lekcyjnych zauważyłem, że większość profesorów dziwnie na mnie patrzy. Skończyły się również bardzo sympatyczne herbatki. W połowie kwietnia madame Wołkowicka poinformowała mnie w największym zaufaniu, że kuratorium w Koźlu poleciło dyrektorowi Blautowi niedopuszczenie mnie do matury, a jeśli to możliwe nawet i usunięcie z MOS-u. Dyrektor i grono pedagogiczne odmówili wykonania pierwszego z poleceń, domagając się uzasadnienia. Co do drugiego, rzecz nie była ani tak łatwa, ani też nie leżała w kompetencjach dyrektora gimnazjum, a ze względu na moją funkcję w Radzie Czterech wyłącznie dyrektora naczelnego MOS-u. Ten zaś miał dość własnych kłopotów. Cóż mogłem zrobić w sytuacji, gdy oficjalnie nic o tym wszystkim nie wiedziałem? Jedyne, co mi pozostało, to wzmóc intensywność nauki. I tak też postępowałem, ale moje zdenerwowanie narastało. 23 kwietnia tuż po lekcjach pojechałem w jakiejś sprawie do Gliwic, do tamtejszego hufca i wracałem przedwieczornym pociągiem do Sławięcic. Dwukilometrowy spacer lasem do MOS-u przy takiej pogodzie zapowiadał się nadzwyczaj przyjemnie. Ale nie uszedłem daleko. Gdzieś z krzaków przywołał mnie jeden z naszych funkcyjnych harcerzy (o ile dobrze pamiętam, był to przyboczny jednej z naszych drużyn, chyba Zajkowski) i ostrzegł, że w Ośrodku szukają mnie ubecy z Koźla. Ponieważ nie zastali mnie w internacie, przeszli do pałacu i upewniwszy się, że nigdzie z MOS-u nie wyjechałem, zaczęli przy pomocy ORMO i ZWM-u penetrację. Jedna z pań sekretarek dyrektora Beldocha, u której przecież wyjeżdżając do Gliwic musiałem się odmeldować, zataiła ten fakt przed przybyszami i zawiadomiła pierwszego napotkanego harcerza, co się dzieje. Był nim właśnie Zajkowski (?), który natychmiast pobiegł lasem w stronę stacji i w jej pobliżu czatował na mnie. Na samą myśl o tym, że mógłbym się znaleźć w powiatowym UB w Koźlu, przeszły mnie ciarki. Urzędowały tam wyjątkowe, nawet jak na tę instytucję, zbiry. Uciekać? Ukrywać się? Gdzie? I naraz myśl-błyskawica, przypomnienie ostatniej rozmowy z Kokocińskim. Nazajutrz, 24 kwietnia, był przedostatni dzień amnestii. Należało, więc pojechać i ujawnić się. Oczywiście, nie do Koźla, choć to terytorialnie byłoby najwłaściwsze, ale tam mógłbym w ogóle nie dotrzeć. Ponadto tym miejscem ujawniania były urzędy bezpieczeństwa, a kozielska placówka akurat mnie poszukiwała. Pozostawał zatem terytorialny szczebel wyższy, czyli Wojewódzki Urząd w Katowicach. Pociąg miałem za kilkanaście minut, Zajkowski (?) wykupił mi bilet, stanął na peronie „na oku”, i gdy pociąg z Kędzierzyna ukazał się zza lasu, dał mi znać. Wskoczyłem do niego i na razie miałem spokój. Było już za późno, by tego patriotycznego obowiązku dopełnić od razu, należało więc poczekać do następnego dnia, zwłaszcza, że musiałem zaopatrzyć się w trzy zdjęcia. Nie chciałem nocować u ojca, aby go nie denerwować, więc pojechałem na Załęże, do jednej z ciotek i u niej się przespałem. Rano poszedłem pod Urząd Wojewódzki. Mieścił się on przy ulicy Powstańców Śląskich, vis-a-vis gmachu CZPW-u, tuż przed oknami pokoju, w którym urzędował mój tata. Ponieważ czekało nas w kolejce kilkunastu, a do budynku wpuszczano pojedynczo, siedzieliśmy na ławkach ustawionych na chodniku i byliśmy przedmiotem zainteresowania nie tylko przechodniów, ale także obserwujących nas z okien gmachu CZPW-u pracowników. Trochę już mnie tam znano, bowiem w okresie ferii wielkanocnych kilka razy jadłem z tatą obiad w stołówce, nic, więc dziwnego, że po pół godzinie zjawił się zdenerwowany ojciec. Uspokoiłem go, jak umiałem, zapewniając iż jego i Teśka nie wplączę w sprawę i traktuję rzecz profilaktycznie aby uzyskać święty spokój przed maturą. Czekałem dość długo, bo wśród nas byli i ludzie obwieszeni przeróżną bronią, granatami, przy zdawaniu, których trzeba było sporządzać długie protokóły. Moją sprawę młody funkcjonariusz przyjął z wyraźną ulgą. Widać podziemne działania spoza Śląska i Zagłębia, szczególnie z czasu okupacji, mniej ich interesowały. Wyposażony w odpowiednie zaświadczenie pobiegłem do ojca, gdzie zastałem naradę sztabową z prawnikami gabinetu ministra na czele. Wyrwano mi z ręki ów dokument, wielokrotnie przepisano, potwierdzono zgodność kopii z oryginałem, opieczętowując różnymi stemplami i wreszcie oddano mi oryginał. Teraz, jeżeli nawet pierwszy patrol za rogiem, po wylegitymowaniu, zgarnie mnie, rekwirując czy wręcz niszcząc zaświadczenie, co zdarzało się dość często będzie dość wiarygodnych kopii, aby się o mnie upominać. Wobec tego, że był już koniec tygodnia, powrót do Sławięcic nie miałby sensu. Pojechałem tam dopiero w poniedziałek rano. Tuż przy skręcie do internatu zajechała mi drogę ubecka Skoda. Posadzono mnie dość brutalnie do środka i auto zawróciło w kierunku Koźla. Zaczęło się przepytywanie skąd, dokąd, a gdy powiedziałem, że właśnie skorzystałem z amnestii, by się ujawnić dostałem w zęby. Zatrzymali auto pośrodku lasu i zanosiło się na solidne lanie. Najpierw mi zakomunikowali, iż amnestia skończyła się trzy dni temu, a oni właśnie dziś rano przed wyjazdem sprawdzili u siebie i nazwiska takiego chuja jak ja nie znaleźli i dlatego teraz na poczet tego, co mnie czeka w Urzędzie dostanę solidny wpierdol. Na szczęście, nim przeszli od groźby do czynów, udało mi się przekonać najstarszego z nich, że lepiej byłoby, gdyby najpierw sprawdził moją lewą górną kieszeń, co też uczynił. W miarę czytania ubeckiego zaświadczenia gęba mu się wydłużała i w końcu przybrała krzywy uśmiech. - Widzę, obywatelu, że głos rozsądku przeważył i spełniliście patriotyczną powinność. Gratuluję wam słusznej postawy. Siadajcie do wozu, odwieziemy was do MOS-u - powiedział z całą powagą, oddając mi zaświadczenie. Podziękowałem za propozycję, wolałem się jednak przespacerować. Zostawili mnie, więc i pojechali. A ja ledwo się dowlokłem do internatu. Zacząłem sobie robić zimne okłady na puchnącą wargę, gdy dotarła do mnie wiadomość, że mam natychmiast zgłosić się do dyrektora naszego gimnazjum, pana Blauta. Poszedłem. Sekretarka wpuściła mnie bez słowa. Blaut przyjrzał mi się uważnie. - Chciałem ostrzec, że przed godziną poszukiwało pana UB, ale, jak widzę, panowie już się spotkali. - Tak. I już nie jestem poszukiwany - wyjaśniłem. - Mimo wszystko mam wyłącznie przykre wiadomości dla pana. I to, co najmniej od dwóch tygodni. Próbowaliśmy te problemy rozwiązać sami, ale nam się nie udaje, więc chcemy, aby pan nam pomógł. Właśnie przed dwoma tygodniami kozielskie władze oświatowe wysunęły szereg zarzutów pod pana adresem, których nie przyjęliśmy, dopóki nie zostanie nam przedstawione na piśmie bardzo gruntowne uzasadnienie. I dzisiaj przysłano mi z Koźla, przez specjalnego gońca, pismo w tej sprawie. Chociaż nie mam takiego obowiązku, informuję pana o jego treści. Otóż, władze żądają natychmiastowego usunięcia pana z MOS-u, ponieważ jako żołnierz antyhitlerowskiej konspiracji nie dokonał pan obowiązku ujawnienia się, nie skorzystał pan z amnestii, a zatem wszystko, co pan robił w Rybniku i tutaj, jest kontynuacją tamtego działania. - Jaką datę ma to pismo? - 26 kwietnia. - Tu jest zaświadczenie z 24 kwietnia z Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach, poświadczające moje skorzystanie z amnestii. Tak, więc, rzecz jest nieaktualna, nie mówiąc o tym, że jako członka Rady Czterech nie jest tak łatwo usunąć mnie z MOS-u. - Cieszę się, bo zaświadczenie wyraźnie poprawia pańską sytuację. Ale jest jeszcze jedna sprawa, równie bzdurna. Postawiono nam zarzut, że oceny pewnej grupy uczniów naszego liceum są zawyżone, a to z powodu powiązań towarzyskich wspomnianej grupy z gronem nauczycielskim. Chodzi o herbatki w mieszkaniach prywatnych oraz wspólne zabawy taneczne. - A zatem restrykcje miałyby objąć całą grupę? - No właśnie, zadaliśmy im to samo pytanie. Całej grupy nie mogą objąć, bo kto wtedy zdawałby pierwszą maturę w MOS-ie? Ale władze chcą symbolicznie ukarać choćby jedną osobę. Widocznie ktoś pana szczególnie nie lubi, bowiem zażądano niedopuszczenia do matury tylko pana. Całe grono pedagogiczne skierowało do władz oświatowych ostry protest w tej sprawie, zaś chcąc udowodnić, że zarzut jest bezpodstawny, postanowiliśmy zaproponować poddanie pana egzaminowi z sześciu głównych przedmiotów. Zdawałby go pan przed komisją złożoną z nauczycieli, dyrektora i przedstawiciela władz oświatowych. Jednakże nie możemy wystąpić z taką inicjatywą bez zgody zainteresowanego, czyli pańskiej. Co pan na to? - Rany Boskie, przygotować się do egzaminu z sześciu przedmiotów w ciągu dwóch tygodni! Jeszcze z polskiego, historii, geografii to pół biedy. Ale matematyka, fizyka z chemią i rosyjski, to już makabra. Widać musiałem mieć nietęgą minę, bo dyrektor Blaut przystąpił do dopingu. - Widzę, że pańscy pedagodzy mają do pana więcej zaufania, niż pan sam do siebie. Nikt z nich nie wątpi w to, że pan temu zadaniu podoła. Cóż było robić? Zgodziłem się. Dopiero teraz zaczął się cyrk. Bo na dobrą sprawę przez te dwa tygodnie nie powinienem mieć czasu nawet najedzenie czy spanie, a gdzie przygotowanie drużyn do obozu? Musiałem więc na ten czas zawiesić działalność jako zastępca komendanta Ośrodka Harcerskiego. Sprawy przejął niezawodny, jak zwykle Wołoch, a przecież akurat w tym czasie miał na głowie, oprócz zbliżającej się matury, nadzwyczajną pokazówkę. Bo mimo „wojny na górze” o MOS, na dole stwarzano pozory, że wszystko jest w jak największym porządku. 3 Maja z nadzwyczajną pompą zjechali do Sławięcic przedstawiciele najwyższych władz czterech organizacji, aby wręczyć MOS-owi sztandar. Uroczystość odbywała się na wspaniałym trawniku przed wejściem głównym do pałacu. Ponieważ od pewnego czasu układ międzyorganizacyjny praktycznie już nie istniał, uznano, że lepiej nie angażować w to Rady Czterech. Całą pracę przygotowawczą musiało wziąć na siebie drugie skrzydło władzy, czyli samorząd uczniowski, a więc Wołoch. Jemu to przypadł w udziale wątpliwy zaszczyt odebrania od ministra oświaty Czesława Wycecha sztandaru i przekazania go pocztowi sztandarowemu, którego chorążym był ni mniej, ni więcej tylko cenzor Szymaniak, ten sam, który w rok później zastrzeli dwóch sławięcickich ormowców. Całymi dniami, do późnych godzin nocnych, kułem do egzaminu komisyjnego. Pracowałem ciężko, jednak dokoła miałem takie wsparcie moralne, że każdego rana budziłem się z krótkiego snu coraz bardziej pokrzepiony. Pierwsza podbudowała mnie, znów niezawodna, madame Wołkowicka. Powiedziała, wprost, że egzaminu z rosyjskiego nie będzie, bo ona mi żadnego pytania nie zada i nie dopuści, aby ktokolwiek inny to zrobił. Następnie nasz matematyk zaprosił mnie na długi spacer po okolicznych lasach, w czasie, którego omówiliśmy, z grubsza, jeden z działów. Historyk załatwił sprawę krótko: - Panie Cezary, głowa do góry, całą komisję i delegata oświaty rozniesiemy na końskich kopytach jak Kozietulski Hiszpanów pod Somosierrą. I tak, z dnia na dzień poszerzała się moja wiedza w zakresie pytań, które miały mi zostać zadane podczas owego sprawdzianu. Wreszcie nadszedł dzień egzaminu. O wyznaczonej godzinie popołudniowej czekał dyrektor Blaut, sześciu egzaminatorów i jeden podsądny. A delegata z Koźla nie było. Nie odpowiadał także telefon wydziału oświaty czy kuratorium (nie pamiętam już, jak się wtedy nazywały władze oświatowe na szczeblu powiatowym). Wobec tego, po odczekaniu pół godziny, dyrektor Blaut rozpoczął egzamin. Trwał on dwie godziny. Najlepiej kondycyjnie i nerwowo zniósł go chyba jednak podsądny. Sporządzono odpowiedni protokół i farsa dobiegła końca. Potem doszły jeszcze wieści, że wszyscy urzędnicy wydziału oświaty, których chciano wysłać do Sławięcic odmówili wyjazdu, a gdy bezradny kierownik zadzwonił do komitetu powiatowego partii z prośbą o wytyczne, został solidnie zbesztany za nadgorliwość i poradzono mu, aby głupstwami nie zawracał komitetowi głowy. Po takiej pralni przespałem dwie doby, a obudziwszy się stwierdziłem, że mam dość nauki. Wziąłem, więc ze sobą kilku starszych chłopców i jako zastęp kwatermistrzowski pojechaliśmy w Tatry wybrać i wynająć miejsce pod obóz. Bo i czas już był po temu najwyższy. Po drodze zawiadomiłem jedynie ojca, że maturę właściwie zdałem i przede mną teraz już tylko obóz w górach. Na dobrą sprawę znalazłem się obecnie w sytuacji podobnej do tej sprzed roku. Za dwa miesiące skończy się nasz zakopiański obóz i okres slawięcicki. Przed nami po maturze świat otwarty, jakieś studia, za nami kolejna osamotniona harcerska brać, pod opieką następnego Libury, tym razem w osobie profesora Stępkowskiego. I, z przeróżnych powodów, pustka wokół niego taka sama, albo nawet gorsza, bo przecież Slawięcice, to nie Rybnik stateczne miasto o utartych zwyczajach i jakiej takiej moralności. Slawięcice, to wielkie akwarium pełne żarłocznych aligatorów. Gdy teraz brakuje już definitywnie Beldocha i panoszy się na krótkiej, partyjnej smyczy nowy dyrektor, inżynier Rewe, nowy rok szkolny może się okazać początkiem rzezi niewiniątek. Jak z tego wyjdą nasi chłopcy? Niezależnie, więc od przemęczenia dwutygodniową, bardzo intensywną nauką, przemęczenia, które chciałem zgubić gdzieś daleko od MOS-u, zdecydowałem się jechać na dwudniowy rekonesans kwatermistrzowski jeszcze z innego powodu. Uważałem, iż Tatry są tak piękne, że obóz zapadnie chłopcom głęboko w serce. O obozie w Tatrach marzyłem na długo przed Zybocinem i teraz wreszcie moje marzenie miało szansę się spełnić. Jednak wtedy góry były nie tylko piękne, lecz i groźne. W Tatrach, w Gorcach, na Orawie, na Spiszu „chodziły” jeszcze niedobitki harnasia „Ognia”. Zresztą, nie potrzebowały wcale chodzić. Siatka ich wywiadu i patroli egzekucyjnych pokrywała praktycznie całe Podtatrze. Dzień należał tu do UB, noc do nich. Od Ochotnicy, Waksmundu i Krościenka, po Dzianisz, Chochołów i Czarny Dunajec bardzo często gościł „czerwony kur”. Nie było, więc łatwo uzyskać zgodę na obóz harcerski w Tatrach. Decydowało o tym UB w Nowym Targu. A prognozy wydawały się mało obiecujące dwa lotne patrole wojska i milicji w środku nocy w pociągu pełnym rozespanych ludzi, broń w pełnym pogotowiu, reflektor w oczy, przeszukiwanie plecaków, podchwytliwe pytania. Pismo dyrekcji MOS-u do nowotarskiego UB, wyjaśniające cel naszego przyjazdu, łagodziło jednak podejrzenia. Dzięki temu w Nowym Targu załatwiono nas dość szybko i w sobotnie południe, zaopatrzeni w odpowiednie zezwolenia, byliśmy już na zakopiańskich Krupówkach. Tutaj nie miałem już żadnych wątpliwości, że znajdę to, czego szukam. Zawsze pociągały mnie Tatry Zachodnie, łagodniejsze od Wysokich, mniej ludne. Wbiliśmy się na siłę w solidnie już zapchany autobus jadący do Doliny Kościeliskiej i w połowie drogi, na Krzeptówkach zaproponowałem wysiadkę. W dali, na południe od nas i szosy, szarzała pionowa, urwista ściana Giewontu, na prawo ciągnęły się łagodne szczyty Czerwonych Wierchów, poniżej leżały Regle, a między nimi a nami rozpościerała się łąka-marzenie. Środkiem szumiał, połyskując w słońcu, wartki strumień, wypływający z głębokiej szramy między Reglami, zwanej Doliną za Bramką. Więcej nam do szczęścia nie było potrzeba. - Tu będzie nasz obóz zdecydowałem. - A właściciel łąki już o tym wie? - zagadnął podstępnie Boguś Kura. - Nie wie, ale za chwilę się dowie. Łąka należała do Krzeptowskiego. Na Krzeptówkach większość gazdów od setek lat do dzisiaj tak się nazywa, zaś, aby się w tym tłumie Krzeptowskich nie pogubić, mieli od wieków swoje zawołania. „Nasz” był Daniel. Choć wygląd miał sympatyczny, o wpuszczeniu harcerskiego obozu na łąkę ani słyszeć nie chciał. Pieniądze go nie kusiły, ale po dużej ilości zgromadzonego budulca wywnioskowałem, że chyba nie długo coś się tu będzie stawiało. Zaryzykowałem, więc, obiecując po pięciu chłopców codziennie do pomocy w polu i przy budowie. Przy stu obozowiczach wypadało to po jednej dniówce na każdego chłopaka. Nie powiedział „tak”, ale i nie odmówił. Obiecał, że się do jutra namyśli. Tymczasem pozwolił nam rozbić na jedną noc oba nasze namiociki i rozpalić mały ogień. Zaprosiliśmy go, więc na nasze wieczorne ognisko. Do tego czasu zdążyliśmy spenetrować najbliższą okolicę. Chłopcy również nie mieli żadnych wątpliwości, że jeżeli ma być obóz, to tylko tutaj. Dokonaliśmy też cennego odkrycia tuż przy przystanku autobusowym jest duża piekarnia Kwapienia. Wieczorem brzdąkaliśmy na gitarze już chyba z kwadrans, gdy z ciemności wyłonił się wielgachny nasz gazda Krzeptowski, wokół którego roiło się kilkanaście sztuk góralskiej dziatwy. Obsiadły go wokoło i spoglądały na nas z coraz większym zainteresowaniem, coraz częściej dołączając swoje głosiki do naszego chórku. Słowem, zrobiło się sympatycznie i rodzinnie. Czy mogłem wtedy przypuszczać, że z niektórymi z tych małych góralek skupionych wokół ogniska zetknę się później? Ze na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, gdy moja kolejna po harcerstwie pasja, narciarstwo, doprowadzi mnie do różnych funkcji w najwyższych władzach Polskiego Związku Narciarskiego, z Marysią Danielką i Marysią Bukową, reprezentantkami Polski w biegach narciarskich, mistrzyniami kraju, olimpijkami, będę jeździł na różne międzynarodowe zawody? Kto by wtedy pomyślał, iż wysoki brunecik, syn piekarza, Tadeusz Kwapień zostanie w przyszłości jednym z najlepszych polskich narciarzy. Ale na razie byliśmy tam, gdzie byliśmy i robiliśmy wszystko, aby naszego Daniela zmiękczyć. Szło dość opornie. W pewnym momencie on sam poprosił: - A może byście tak coś politycznego zaśpiewali. Nikt nie potrafił tego zrobić lepiej od Romka Pająka, nazywanego przez nas dyrektorem cyrku. Pobrzdąkał dobierając właściwy ton i zaczął na melodię ówczesnego, trochę kowbojskiego, szlagieru „Zaśpiewać wam chcę o jednej co śnię, co skradła mi serce moje”: Był Rząd Tymczasowy, Lecz teraz jest nowy, Rząd Narodowej Jedności, Są partie i racja, wiwat demokracja, lecz człowiek jak pościł, tak pości Ojojojoj, wszak życie to nie bajka, Do życia potrzeba kiełbasy i chleba, a my jemy same jajka. Kartki żywnościowe, Piękne, kolorowe, Lecz każdy niech o tym pamięta, Że najwyżej na nie Pół śledzia dostanie I figusa z makiem na święta, Ojojojoj... Ani się spostrzegliśmy, kiedy nasze ognisko otoczył tłumek okolicznych gazdów. Pokładali się ze śmiechu, bo „dyrektor cyrku” rozwinął wszystkie swoje możliwości. A był to repertuar, który jak wtedy mówiono, nieco „po fotograficznemu” kwalifikował się na wymiar „sześć na dziewięć”. Czyli dziewięć lat odsiadki za śpiewanie, sześć za słuchanie. Uznałem więc, że z różnych względów lepiej będzie ognisko już zakończyć. Na odchodnym Krzeptowski pochylił się do mojego ucha i powiedział: - Kie wy, panocku, znocie takie piknę przyśpiwki, to przyjiżdżojcie ku nom, ino wartko. I tak, wygraliśmy sprawę pięknego miejsca na obóz. Teraz zaś powstało pytanie, co robić dalej. Mieliśmy tu być przez sobotę i niedzielę, a tymczasem wszystko załatwiliśmy w jeden dzień. Wracać do Sławięcic w niedzielę rano? Nigdy. Więc co robić z drugim dniem? Naraz jakiś wariat wystrzelił: - Chodźmy przez Zawrat do Morskiego Oka. Podchwyciliśmy ochoczo tę karkołomną propozycję. Nikomu z nas nie przyszło do głowy, że wszyscy znamy przełęcz wyłącznie z opowieści i z nazwy, że jest maj i Zawrat na pewno jest cały w śniegu. Decyzja została podjęta, więc poszliśmy spać. Właściwie miałem ochotę pojechać nazajutrz w odwrotnym kierunku, odwiedzić moich Kój sów w Witowie i zobaczyć, jak przeżyli te straszne siedem lat, ale posta nowiłem zrealizować ten zamysł w czasie pobytu na obozie. Rano, tuż po wschodzie słońca, gdy na autobusy kursowe było jeszcze za wcześnie, pomaszerowaliśmy na dworzec kolejowy. W przechowalni zostawiliśmy namioty i trzy plecaki ze zbędnymi podczas eskapady rzeczami, zaś trzy pozostałe, wyładowane głównie suchym prowiantem, zabraliśmy ze sobą. Po godzinie już pięliśmy się przez Boczań na Halę Gąsienicową. Pogoda była piękna, przed nami wspaniale i groźnie rysowała się Orla Perć, podświetlana słońcem od Pięciu Stawów, jedynie przez mocno zaznaczony białą krechą śniegową Zawrat szybki wiaterek przeganiał na tę stronę jakieś drobne kłaczki mgły. Nasz cel mieliśmy w pełnej krasie przed sobą. Było jeszcze dość wcześnie i temu właśnie zawdzięczaliśmy tak miłą pustkę wokoło. Po kilku minutach odpoczynku podjęliśmy dość forsowny marsz między Czubem Kościelcą i długą granią Żółtej Turni ku Czarnemu Stawowi. Zrobiło się nieco zimniej, bo i wyżej, i słońce częściej kryło się za Granaty. Zawrat był coraz bliższy i groźniejszy. Cały żleb, a w nim stosunkowo łatwy w lecie ceperski szlak, pokrywała długa i prawdopodobnie gruba łata śniegu. Po okrążeniu Stawu i Kościelca, znaleźliśmy się u podnóża stromej, Zawratowej rynny. Wyżej, sporo ponad poziomem dwóch tysięcy metrów, mogliśmy się spodziewać samej przełęczy. "Mogliśmy się spodziewać" to dość precyzyjne określenie stanu faktycznego, bo w schodzącym coraz niżej kłębowisku chmur i mgły nie było dosłownie nic widać. Wnet ogarnęła nas mgła i zrobiło się głucho, dudniąco i niemiło. Wysoko nad nami ktoś dość frywolnie pokrzykiwał, jakaś dziewczyna i dwa głosy męskie. Początkowo poczuliśmy się nawet trochę raźniej, po chwili jednak wpadliśmy w przerażenie. Podtopiony od dołu i z boków jęzor śniegowy nieznanej długości odstawał od skał szparą dwumetrowej szerokości oraz nieznanej głębokości i ktoś tam w górze, harcując sobie po nim beztrosko, lada moment mógł go podciąć i spuścić nam na głowę niezłą lawinę. Po wymianie informacji z tymi na górze dowiedzieliśmy się, że oni nie podchodzą pod przełęcz, a schodzą z niej w dół. To powiększało nasze zagrożenie. Zaczęliśmy, więc odbijać w lewo, ku Koziemu Wierchowi, aby opuścić zdradliwy śnieg. Ale przebycie dość szerokiej i głębokiej szczeliny między nim a skałami wydawało się ponad nasze siły. I gdy tak deliberowaliśmy, jak pokonać to nasze Morze Czerwone, w górze rozległ się ostry krzyk i już wiedzieliśmy, że dziewczyna jedzie po śniegu. Kilkadziesiąt metrów poniżej bardzo stroma łata śnieżna przechodziła w rumowisko ostrych ska łek, na których dziewczyna mogła się nie tylko połamać, ale nawet stracić życie. Odpięliśmy błyskawicznie plecaki, aby zyskać swobodę ruchów. Po chwili coś kolorowego wyjechało błyskawicznie z mgły, podcięło jednego z chłopaków i już sunęli razem. Skoczył na nich desperackim szczupakiem Pająk, potem ja, na mnie zwalił się następny z naszych, prawie łamiąc mi żebra, jeszcze ktoś i jeszcze. I naraz zatrzymaliśmy się. Na szczęście, jeszcze w śniegu. Do skałek było ze dwadzieścia metrów. Po chwili ciszy zaczęliśmy powoli poruszać kończynami. Bolało tu i ówdzie, ale chyba wszystko mieliśmy całe. Na samym spodzie leżała dziewczyna. Piękne złote włosy i kształtna, szczupła figura, to pierwsze wrażenia. Z pewnością, gdy rozpoczynała swój karkołomny zjazd z góry, była w coś przyodziana, ale to wszystko stało się już przeszłością. Symboliczną resztę ubrania szybki ślizg poszarpał i podciągnął aż pod ramiona i szyję. Teraz przed nami leżała nagusieńka świetna dziewczyna. I nawet nie tak podrapana, jak można się było spodziewać po tym przypadkowym, a karkołomnym zjeździe. Staliśmy oniemiali, ale tylko przez chwilę, bo zaraz poczuliśmy gwałtowną potrzebę spełnienia ratowniczych powinności. Wszyscy. Natychmiast. Ale tu już do głosu doszła hierarchia wynikająca z udokumentowanych umiejętności. Każdy z chłopców miał sprawność pierwszej pomocy, ale młodzieżową, ja zaś legitymowałem się instruktorską sprawnością samarytanina. To przeważyło. Przede wszystkim należało rozgęścić tłumek ciekawskich. Poleciłem, więc moim harcerzom znalezienie dogodnego przejścia ze śniegu na skałki oraz ściągnięcie niefortunnych towarzyszy dziewczyny. Sobie i jednemu z chłopców wyznaczyłem zadanie główne, co prawda trudne i odpowiedzialne, ale nie kryję niezmiernie sympatyczne. Sztuczne oddychanie metodą usta-usta odpadło, bo dziewczyna zaczęła się ruszać, nim jeszcze w ogóle przystąpiliśmy do dzieła. Gdy otworzyła oczy śliczne, chabrowe i dostrzegła, w jakim jest stanie, pojękując, z trudem uklękła i próbowała strzępy ubrania spod szyi naciągnąć na resztę ciała. Okazało się to jednak zadaniem niewykonalnym. Na szczęście, miałem w plecaku wiatrówkę, a któryś z chłopców zapasowe spodnie. Najważniejsze było jednak to, że delikwentka nie doznała urazu głowy i że kręgosłup cudownym zrządzeniem losu też pozostał cały. Natomiast "część jezdna", czyli kształtna pupa, wyglądała nader żałośnie. Dziewczyna jednak za żadne skarby nie chciała dopuścić mnie do jakichkolwiek działań sanitarnych. Mówiąc o konieczności zdezynfekowania rozległych zadrapań i poobcieranej skóry, pokazałem jej, jaki tu śnieg brudny, a następnie zapewniłem, że pierwszy ratownik tatrzański, który zapewne niedługo się nią zajmie, nie będzie się patyczkował i z jej wolą czy też bez, zrobi wszystko to, co należy do jego obowiązku. Musiałem być bardzo przekonujący w tej argumentacji, bo choć z oporami pozwoliła, abym przemył zadrapania i otarcia roztworem nadmanganianu potasu i założył opatrunki na miejsca poważniejszych obrażeń. W czasie ich nakładania patrzyła uważnie na moje ręce. A mnie było bardzo miło i zbytnio się nie spieszyłem. Idyllę przerwali dwaj towarzysze dziewczyny. Ich początkowe przerażenie wnet przeszło niemal w napaść. Szarpnęli się ku nam, aby widzieć lepiej w gęstej mgle, aż Pająk i pozostali chłopcy musieli dość zdecydowanie stanąć im na drodze. A potem zaczął się mój dziwny dialog z wyższym z nich, prowadzony za pośrednictwem osób trzecich. - Magda, nie daj się tak bezczelnie podmacywać temu harcerzykowi - krzyknął do dziewczyny wyższy, blondyn, zastopowany przez moich chłopaków. Biedna Magda oblała się pąsem. - Przepraszam za jego chamstwo - szepnęła cichutko. - Proszę się nim zupełnie nie przejmować - odszepnąłem równie konspiracyjnie i pieściłem ją następnymi opatrunkami. - Magda! - wrzasnął ów blondyn, zniecierpliwiony brakiem reakcji dziewczyny - Czy ty mnie słyszysz? Dziewczyna ściągnęła usta. Nie przerwałem pracy, tylko poprosiłem scenicz nym półgłosem: - Romek, jeżeli ten facet odezwie się jeszcze raz, nim skończę opatrunki, dasz mu od harcerzyka w mordę. - Zlecenie przyjęte, komendancie - odparł spokojnie Romek Pająk. I nikt już nie miał wątpliwości, co do tego, że jeżeli tylko tamten da najmniejszy pretekst, zostanie potraktowany właściwie. Potulnie, więc milczał, aż dokończę swoją przemiłą powinność. Dziewczyna zaś leciutko się uśmiechała. Gdy jednak skończyłem, obaj panowie odmówili przyjęcia wszelkiej dalszej pomocy z naszej strony. Zobowiązaliśmy ich jedynie do zaprowadzenia Magdy do schroniska na Hali Gąsienicowej i oddania pod oględziny dyżurującego tam ratownika. Dość opryskliwie nam to przyrzekli. Nie bardzo mieliśmy ochotę dać się tak spławić, ale gdy jeden przedstawił się jako jej brat, drugi zaś ten wyższy jako narzeczony, nie można już było nic zrobić. Mimo iż obaj panowie bardzo się przed tym wzbraniali, Magda podała nam adres, pod którym zatrzymali się w Zakopanem, abyśmy wieczorem mogli odebrać pożyczone jej rzeczy. Po naszej uwadze, że "panna jest częściowo bosa", jako że jeden z jej pepegów poleciał gdzieś niżej między skałki i należy go odszukać, obaj panowie, podpierając utykającą dziewczynę, odeszli bez pożegnania. A my, wściekli, zaatakowaliśmy znów Zawratową Przełęcz. Tymczasem warunki znacznie się pogorszyły. Mleko w żlebie było absolutne. Pomni przykrych doświadczeń pięknej niebieskookiej porzuciliśmy zdradliwy śnieg i pięliśmy się skałkami po lewej stronie. Jak przez mgłę pamiętałem z witowskich przedwojennych opowiadań profesora Odrzywołka, że skały po lewej stronie zawrackiego żlebu przechodzą w pewnym miejscu w niebezpieczne, przepaściste urwiska. Ponieważ dokoła było biało, ciągle się pocieszałem, że my tego krytycznego punktu niebezpieczeństwa z lewej jeszcze nie osiągnęliśmy. Na wszelki wypadek jednak szedłem jako lewy krańcowy. I naraz, zupełnie niespodziewanie, usunął mi się spod nogi lód czy kamień. Słyszałem jak się toczy, skacze, odbija, znów toczy, coraz niżej, i wtedy dopiero zdałem sobie sprawę z tego, że na lewo ode mnie i pode mną jest coś wielce spadzistego i głębokiego, a ja wiszę nad tym, wczepiony palcami obu rąk w jakieś szczeliny, opierając się na jednej tylko nodze. Jednocześnie nad sobą nie widzę nic, w co można by wsunąć dłoń. Czyli albo w prawo, albo w tył. Długie dziesiątki sekund w bezruchu i film z przeszłości pod powiekami pozwoliły opanować panikę. Udało się. To był punkt krytyczny. Dalej szło się już lepiej, choć w kolanach czułem watę. Chłopcy w górze pogadywali między sobą. Zrozumiałem, że są już na przełęczy. Chmury nabrały tempa i wyciągnięte w wąskie kłaki przelatywały szybko w poświstach zimnego wiatru. Dokoła niespokojnie kłębiła się bura mgła. Naraz w tej kipieli łysnęło coś bardzo białego. Od ciemnego tła skały wyraźnie odbijała postać, raz po raz przesłaniana pędzącymi chmurkami. Przyklękiem i przeżegnałem się. Było mi wszystko jedno czy to sen, czy jawa. Powiało mocniej i teraz dopiero okazało się, że jawa. Metrowa figurka Matki Boskiej tkwi od dziesiątków lat w Zawratowej skale, wmurowana przez rodzinę kogoś, kto już nie mógł przyklęknąć za przełęczą. Parę kroków dalej rozwarła się nagle przed nami cudownie oświetlona słońcem Dolina Pięciu Stawów Polskich. To przejście z ponurej szarości w radosną jasność nastąpiło tak raptowne, że trudno było oprzeć się wrażeniu, iż świszczący wiatr i bure kłębowisko mgieł za nami nie są złudzeniem. Zbiegaliśmy teraz w dół wygodnym, szerokim szlakiem, coraz niżej i niżej, dziwnie radośni i lekcy. Było już dobrze po południu, gdy w schronisku, u Krzeptowskich oczywiście, zajadaliśmy czerstwy chleb z konserwami i parzyliśmy wargi wrzątkiem. Potem długi, szybki marsz z górki otuloną już przedwieczornym cieniem Doliną Roztoki i na szosie od Morskiego Oka gra w marynarza ze szczęściem. Na autobusy kursowe było już za późno, bo sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął. Liczyliśmy na nie dzielne autokary wycieczkowe z Morskiego Oka. Czy się jednak zatrzymają? Owszem, zatrzymał się jeden, dając nam możliwość nie tylko zdążenia na nocny pociąg, ale i odebrania naszych rzeczy od poznanej podczas wycieczki dziewczyny. Poszedł po nie jeden z chłopców i wrócił szybko, złorzecząc Krakusom. Do dziewczyny go nie dopuścili podobno już spała, ale czuła się lepiej. W nocy w pociągu zrobiło się chłodno, sięgnąłem więc po moją wiatrówkę. Naraz coś zaszeleściło w kieszeni. Zapaliłem latarkę i przeczytałem: "Druhu Samarytaninie! Dziękuję za wszystko. Już prawie nie boli. Czekam na telefon w Krakowie, nr ... Całuję Magda". Nie zasnąłem przez całą noc. W Sławięcicach byliśmy tak wcześnie, że przed lekcjami zdążyliśmy jeszcze zjeść śniadanie w moim internacie "Tęcza". Mimo iż kończył się maj, do matury mieliśmy jeszcze, co najmniej trzy tygodnie nauki. Wynikało to z faktu realizowania programu dwóch klas licealnych w jednym roku szkolnym. Ponieważ nie był to odosobniony przypadek, centralne władze oświatowe wydały rozporządzenie zezwalające na składanie podań na wyższe uczelnie bez świadectwa dojrzałości, a jedynie z zaświadczeniem liceum o dopuszczeniu do matury. Sam dokument maturalny mógł być dołączony tuż przed egzaminem wstępnym. Zresztą, zasada "nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera" dominowała nie tylko w wojsku. Przy rekrutacji na wyższe studia ważniejsze od świadectwa dojrzałości były rekomendacje ubeckie, partyjne, organizacyjne i tak dalej. Odbyliśmy kilka roboczych narad w naszym harcersko-maturalnym gronie, wzajemnie sobie doradzając, co wybrać. Józek Wołoch już od dawna był zdecydowany studiować prawo we Wrocławiu, Staszek Świder także. Ja wybierałem się do Warszawy, na Wydział Dyplomatyczno-Konsularny Akademii Nauk Politycznych. Tam przesłałem moje podanie z załączoną rekomendacją MOS-u. Świadectwo maturalne miałem dołączyć później. Do egzaminów dobrnąłem, o dziwo, już bez żadnych przygód. Byliśmy wszyscy już od połowy czerwca tak skołowani nauką, że aby nie zwariować zupełnie, wiele czasu poświęcaliśmy przygotowaniom do zakopiańskiego obozu, którego już nie mogliśmy się doczekać. W ostatnich zaś dniach czerwca dałem popis zupełnego wariactwa. Komenda Chorągwi w Katowicach wyznaczyła dla naszego Ośrodka termin odebrania pieniędzy obozowych w przeddzień matury. Była to dość duża kwota, jako że chętnych na obóz znalazło się u nas wielu. Podczas gdy moi koledzy wypijali w internatach kolejne dzbanki coraz to mocniejszej kawy, aby po nieprzespanych nocach nie ulec atakom senności, ja zgłosiłem się do druha Stępkowskiego z propozycją, że pojadę po te pieniądze. Tak się też stało. Jednak po odebraniu pieniędzy, zamiast wracać do Sławięcic, pojechałem do Krakowa. Z dworca zadzwoniłem do Magdy. O dziwo, była w domu i bardzo ją mój telefon ucieszył. Powiedziałem, że mam cztery godziny wolnego czasu, które mogę jej poświęcić. Ona jednak niestety miała tylko dwie, więc umówiliśmy się natychmiast na Plantach. Ubrana w letnią, kwiecistą, kolorową sukienkę była równie piękna jak w negliżu pod Zawratem. Wiadomo, szczęśliwi czasu nie liczą, więc dwie godziny minęły błyskawicznie i Magdy czas się skończył. Naraz zapytała: - A później nie możesz mieć jeszcze czasu dla nas? - Ile? - Do rana odpowiedziała dość desperacko. - Zgoda. Odeszła na godzinę, miała, bowiem do załatwienia coś niezmiernie ważnego. A gdy wróciła, chodziliśmy po Krakowie do świtu. Było cudownie. Odprowadziła mnie na dworzec. O narzeczonym powiedziała jedno zdanie, bardzo chłodnym głosem: - Tam, pod Zawratem zobaczyłam go we właściwym wymiarze. Teraz prosiła: - Pojedź następnym pociągiem - Ten jest, niestety, ostatni, którym mam szansę jeszcze zdążyć na pisemną maturę. - Jak to? - Za cztery godziny siadam do pisemnego egzaminu w miejscu odległym od Wawelu o sto pięćdziesiąt kilometrów. Tak bardzo chciałem cię zobaczyć, że postanowiłem, choć nie należy to do moich obowiązków, jechać do Katowic po obozowe pieniądze, by stamtąd móc przyjechać do Krakowa. Teraz w kwocie kilkanastumilio nów noszę je od wielu godzin po parkach i cały czas drżę, aby jakieś zbiry nie wyrwały mi torby. Nazwała mnie "kochanym wariatem" i umówiliśmy się na drugą niedzielę lipca w Zakopanem w samo południe u wylotu Doliny za Bramką. Na egzamin maturalny zdążyłem do Sławięcic w ostatnim momencie, goląc się w naszej gimnazjalnej toalecie. Zaskoczeni zostaliśmy wiadomością, że władze oświatowe w Katowicach postanowiły nas wyróżnić i komisji maturalnej w MOS-ie przewodniczyć będzie sam kurator, znany działacz młodzieżowy, Jerzy Berek, późniejszy dyrektor Pałacu Młodzieży warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. Egzamin pisemny z polskiego zaczął się od wymiany zdań między nami. Na sali zjawiłem się oczywiście z torbą sztabową. Gdy poproszono o oddanie wszystkich zbędnych przedmiotów, powiedziałem, że ja swej torby oddać nie mogę. Podszedł do mnie zaintrygowany Berek i zapytał: - A jaki jest powód? - Zawartość. - Mogę ją zobaczyć? - Proszę bardzo. Gdy pokazałem równo poukładane paczki z milionami, oczy zrobiły mu się okrągłe jak spodki. - Czyje to pieniądze? - Harcerskie. Na obóz. - Przepraszam, a jak wy się nazywacie? - Chlebowski. - Ach, to wy! - prawie wykrzyknął, jakby spotkał dobrego znajomego. Widać nieobce było mu moje nazwisko. - Mam dla was propozycję, kolego Chlebowski. Oddajcie tę sztabówkę pod moją osobistą opiekę, a ja już dopilnuję, aby była bezpieczna. - Tak też uczyniłem. Z trzech tematów wybrałem temat wolny. Nie pamiętam, jak brzmiał, wiem tylko, że w niespełna trzy i pół godziny zapisałem ponad czternaście stron papieru podaniowego. Byłem w dziwnym nastroju. Z jednej strony odczuwałem przemożną senność oraz zmęczenie spowodowane nie przespaną, przełażoną po Krakowie nocą, a jednocześnie głowę miałem tak jasną, że pisanie szło mi nadzwyczaj sprawnie. Pracę oddałem jako pierwszy, nie przeczytawszy jej nawet. Podziękowałem "koledze" Berkowi za przypilnowanie pieniędzy, zabrałem je i wyszedłem. Na krużganku pałacyku czatowali już nasi profesorowie, którzy natychmiast mnie obiegli i zasypali pytaniami. Po chwili z sali zaczęli wychodzić inni koledzy, dołączali do nas i gwarzyliśmy w coraz większym gronie. Naraz trzasnęły drzwi od maturalnej sali i wypadła z nich profesor Szmidowa. Jeszcze przed chwilą ułożone finezyjnie włosy były teraz w nieładzie, a z zaczerwienionych policzków o mało nie trysnęła krew. Stanęła przed nami i krzyknęła: - Gdzie ten wariat Chlebowski? - Tu, pani profesor - odparłem równie zaintrygowany, co zaniepokojony. Dopadła do mnie i złapawszy za ramiona zaczęła mną potrząsać z nie spotykaną siłą. Krzyczała przy tym: - Rany boskie, taki wstyd! Jak pan mi mógł coś takiego zrobić! I to wobec samego kuratora! Dlaczego pan pracy przed oddaniem nie przeczytał? - Ale o co chodzi? - zapytałem zbaraniały, gdy tylko dopuściła mnie do głosu. Przysunęła swoją twarz do mojej twarzy i wysyczała: - Napisał pan chłop przez samo h! Zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. I naraz Stasio Świder wyszeptał błagalnie: - Pani profesor, proszę Czarkowi wybaczyć. Sto lat temu w majątku Chlebowskich zawsze się tak pisało, bo to chodziło o chłopów pańszczyźnianych. Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem, a najgłośniej śmiała się Szmidowa. I gdy wreszcie trochę nam przeszedł ten wybuch wesołości, zapytałem o najważniejsze: - A jak pani profesor ogólnie ocenia samą pracę, niezależnie od tego niefortunnego "hlopa"? - Wspaniała. Dosłownie popisowa. Niemniej jednak, za tego "pańszczyźnianego hłopa" musiałam panu postawić pięć z minusem. - Ciekawe, co w tej sprawie powie wizytator Berek, jeżeli w ogóle ją przeczyta -zastanawiałem się głośno, nieco jednak skonfundowany. - Już przeczytał i już powiedział - dawkowała informacje profesorka. - Powiedział, że jest rzeczą niemożliwą, aby abiturient dysponujący takim warsztatem pisarskim i takim stylem nie wiedział, jak się pisze chłop. Położył to na karb zdenerwowania i skreślił mój minus. Krzyknęliśmy gromko na cześć "kolegi" Berka, a ja z mety bardzo go polubiłem. W takim nastroju zdawaliśmy maturę do końca, niemal na każdym kroku spotykając się z mobilizującą sympatią i pomocą naszego grona pedagogicznego. Na zakończenie wyprawiliśmy całonocny bal. Nastrój panował wspaniały i właściwie dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że nasi nauczyciele przez cały czas przeżywali obawy, czy aby ktoś nie zechce nam tu jeszcze przeszkodzić. Dzięki Bogu, wszystko poszło dobrze. Dziewczęta już rozjeżdżały się do domów, a chłopców czekał jeszcze jeden miesiąc kontaktu z MOS-em, tym razem sympatycznego harcerski obóz w Zakopanem. Pomiędzy pożegnaniem ze Sławięcicami a wyjazdem na obóz pozostała mi jedna noc na spotkanie z ojcem w Giszowcu. Moją maturę oglądał tata z dokładnością rzeczoznawcy falsyfikatów. Obaj wiedzieliśmy, ile zdrowia kosztował nas ten dokument. Wiadomość o moich studiach w Warszawie na ANP przyjął bez entuzjazmu, ale i bez zbędnych komentarzy. Był wyraźnie zmęczony i marzył mu się w lipcu urlop w Żegiestowie, a w sierpniu wyjazd do sanatorium w Połczynie. Mnie to bardzo odpowiadało, bo zawsze odczuwałem wyrzuty sumienia, gdy podczas wakacji jeździłem na obozy harcerskie, a on sam siedział w domu. Przedstawiłem swoje plany wakacyjne: w trakcie obozu wyskoczę na trzy dni do Warszawy na egzamin wstępny na ANĘ w pierwszej połowie sierpnia będę trzy tygodnie na kursie podharcmistrzowskim w Górkach Wielkich, a resztę sierpnia i wrzesień spędzę u Teśka i babci w Puszczy Noteckiej w Krobielewku. Od początku zaś października miałem przenieść się do Warszawy na pierwszy rok studiów. Tak sobie to wszystko ułożyłem i ani mi w myśli postało, aby mogło być inaczej. Nazajutrz rano dołączyłem się do naszego transportu kolejowego i już po południu zwalaliśmy wyposażenie i sprzęt na łące Daniela-Krzeptowskiego pod Reglami. Miejsce zauroczyło wszystkich, pogoda też zapowiadała się wspaniała. Postanowiliśmy urządzić nasz obóz inaczej niż w Zybocinie rozbić trzy samodzielne podobozy, czyli tyle, ile było drużyn. W ten sposób setka ludzi nie sprawiała wrażenia tłumu. Cztery miejsca mieliśmy wspólne: miejsce pobierania wody pitnej do oddzielnych kuchni, mycia naczyń, kąpielisko, oraz bardzo fachowo urządzony zestaw odstojników do filtrowania wody na końcu naszego odcinka strumienia. Dzięki temu, nurt zarówno powyżej naszych obozów, jak i poniżej toczył po kamieniach wodę tej samej czystości. Komendantem całości został druh Stępkowski, ja jego zastępcą, a Józek Wołoch oboźnym. Władzę w poszczególnych podobozach sprawowali funkcyjni z drużyn. Trzy pierwsze dni były jak zwykle mordercze, a gdy zrobiło się nieco spo kojniej musiałem akurat jechać do Warszawy na egzamin. Prosto z pociągu udałem się do Głównej Kwatery Harcerzy, na róg ulic Myśliwieckiej i Łazienkowskiej, do wtedy jeszcze naszego Domu Harcerza. Tu czekała na mnie dodatkowa rekomendacja na studia podpisana przez samego druha harcmistrza Romana Kierzkowskiego, Naczelnika Harcerzy, który wręczając mi ją powiedział: - Pamiętam, że się znamy i pamiętam skąd. Życzę wam uporu na tych studiach. Nie będzie wam łatwo, szczególnie na tej uczelni. Słowo "Szczecin" nie padło w naszej rozmowie, ale obaj wiedzieliśmy, o co chodzi. Akademia Nauk Politycznych miała swoją siedzibę na peryferiach ówczesnej Warszawy, tuż obok gmachu Ministerstwa Leśnictwa i choć mieściła się przy ładnej, już wtedy dość okazałej ulicy Wawelskiej, przez którą dziś przebiega Trasa Łazienkowska, to wejście miała od maleńkiej ulicy Reja i taki był jej adres korespondencyjny. Wprawdzie byłem z nią związany tylko przez niecałe cztery lata, jednak różnego autoramentu czujni moralizatorzy zbowidowscy próbowali potem z tejże ANP zrobić w moim życiorysie wylęgarnię aktywistów komunistycznych. Pewien pomarcowy człowiek, niestety, akowskiej proweniencji, sam będąc z klucza partyjnego ministerialnym dygnitarzem, pisząc anonimową ulotkę o mnie w czasie wyborów parlamentarnych w 1993 roku, podał nawet, że jestem absolwentem studium zagranicznego przy KC PZPR. Aby więc dać odpór wyssanym z palca plotkom, podaję nieco faktów z historii ANP Jeszcze w okresie międzywojennym, w tym samym gmachu istniała Szkoła Nauk Politycznych, którą w 1937 roku przemianowano na Akademię. W 1946 roku, po wyremontowaniu budynku, reaktywowano ją, pod starą nazwą ANP jako zwykłą wyższą uczelnię, ujętą w oficjalnym wykazie Ministerstwa Oświaty. Posiadała cztery wydziały, wśród nich dyplomatyczno-konsularny, społeczny oraz administracyjny. Pierwszy powojenny nabór z 1946 roku skończył właśnie zajęcia akademickie i jego przedstawiciele paradowali leniwie po zalanym słońcem dziedzińcu w szortach, rozchełstanych koszulach i sandałach, ale obowiązkowo w akademickich czapkach na głowie. Dla nas, kandydatów na fuksów taka czapka była szczytem marzeń wspaniała, z fioletowego pluszu, z białoczerwoną oblamówką i srebrnym znaczkiem, na którym obok liter ANP widniał wizerunek sowy, najmądrzejszego ptaka świata. Och, jakeśmy im wtedy tych czapek zazdrościli. W bratniackiej stołówce, w półsuterenie mieli ci "seniorzy" zarezerwowany tuż przy bufecie stolik weterański i w czasie naszych egzaminów wstępnych, od rana do wieczora siedzieli w niedbałych pozach i ze znudzonymi minami sączyli piwo. Spod przymrużonych powiek przepatrywali nowy "narybek" płci żeńskiej. Tak właśnie zapamiętałem pierwszego dnia kadrową trójkę "weteranów" ANP: Zdziśka Meissnera oraz dwóch Witków Peretiatkowicza i Pietrusewicza. Przez cały okres studiów byli moimi idolami. Oni i Jurek Blach, ale do niego jeszcze wrócę. W korytarzach kłębił się tłum. Do sekretariatu stała długa kolejka, aby uzupełnić papiery świeżo zdobytymi maturami czy też podpiąć uzyskane rekomendacje. Niski, chudy starszy pan z siwym obwisłym wąsem (potem dopiero dowiedziałem się, że był kierownikiem sekretariatu Wydziału Dyplomatyczno-Konsularnego i nazywał się Grochowski) z wyraźną sympatią popatrzył na mój instruktorski mundur, przyjął maturę, przyjrzał się rekomendacji z Głównej Komendy i zapytał: - Bardzo chce pan to dołączyć? - Oczywiście - żachnąłem się - przecież to wspaniałe poparcie z Głównej Kwatery. - No, właśnie - pokiwał głową - ale zrobię, jak pan sobie życzy. I dołączył dokument do mojej teczki. Do rozpoczęcia egzaminu zostało jeszcze około pół godziny, więc łaziłem po korytarzach i przyglądałem się podenerwowanemu tłumowi. Zauważyłem kilka świetnych dziewczęcych twarzy z delikatnym, dyskretnym makijażem, ostro kontrastowały z nimi siermiężne "prosto z wody" profile agitatorek ZWM-owskich, wśród których bez trudu rozeznałem "koleżanki" ze Szczecina, posyłające mi na widok mojego munduru krzywe i niechętne spojrzenia. Przechadzali się, raczej we własnym gronie, umundurowani ubecy i oficerowie WE gdzieś mignął mi angielski battte dress, ale wszystko to było zdominowane przez tłum młodych ludzi ubranych według mody dnia wczorajszego: oficerki, bryczesy i długie do kolan marynarki. Nic, więc dziwnego, że przy przewadze takich studentów, po pięciu latach oraz kilkunastu procesach politycznych, trzeba było rozwiązać Akademię Nauk Politycznych, bo nie spełniała oczekiwań władz stalinowskich. Sądzę, że ludzie, którzy dzi siaj próbują wystawiać cenzurki polityczne absolwentom byłej ANP winni najpierw dowiedzieć się czegokolwiek na jej temat, gdyż zazwyczaj wykazują elementarną w tej sprawie ignorancję. Z egzaminu zapamiętałem niewiele. Pisałem temat wolny. Czułem, że poszło mi dobrze, pomny jednak doświadczenia z matury, przed oddaniem pracy uważnie ją przeczytałem. Ponieważ zapowiedziano, iż o przyjęciu będzie decydował przede wszystkim wynik egzaminu konkursowego, byłem przekonany, że miejsce w dwustuosobowej grupie, która zostanie zakwalifikowana na studia, mam zagwarantowane. Poszedłem jeszcze do sekretariatu, porozmawiałem z panem Grochowskim jak się okazało, starym harcerzem z lat pierwszej wojny i zostawiłem swoje adresy w Giszowcu i w Krobielewku oraz pieniądze na telegram o wyniku egzaminu. Nic tu już nie miałem do roboty, a do nocnego pociągu zostało mi sporo wolnego czasu. Przeszedłem się na plac Narutowicza raptem kilkaset metrów gdzie wśród morza ruin stal kilkunastopiętrowy główny korpus akademika. Ostał się prawie nienaruszony, bo w czasie powstania był w rękach Niemców. Przyjrzałem się oknom piętra, na którym chciałbym mieszkać, a potem powędrowałem między zwały ruin zwane Warszawą. Do pociągu zakopiańskiego wsiadłem późną nocą pełen wielkich wątpliwości, czy długo wytrzymam na tym cmentarzysku stolicy. Piękna panorama Tatr w promieniach wschodzącego słońca przywróciła mi nieco optymizmu. Po przybyciu na obóz przekonałem się, że komenda podczas mojej nieobecności nie zasypiała gruszek w popiele i spenetrowała gruntownie okolicę. Okazało się, iż trzysta metrów od naszego obozu w kierunku Gubałówki, tuż za szosą Zakopane-Chochołów, kwaterują w nie wykończonej willi harcerki. Niezłe harcerki, jak to określił fachowo Józek Wołoch. Były to zresztą nasze krajanki drużyna gimnazjalna z Zabrza. One z kolei dowiedziawszy się, że przy Drodze pod Reglami obozują Sławięcice, zapałały wielką chęcią poznania nas. Słyszały o komunistycznym MOS-ie w sąsiedztwie Zabrza i teraz były bardzo cie kawe, jak wygląda młodzieżowa komuna w wydaniu harcerskim. Wszystkie te wiadomości dotarły do nas przez naszego komendanta, profesora Stępkowskiego, który poprzedniego dnia wracając z Zakopanego spotkał także idącą na Krzeptówki opiekunkę obozu zabrzanek, harcmistrzynię i profesorkę. Wrażenie, jakie wywarł nasz najprzystojniejszy mężczyzna musiało nie być najgorsze, jeżeli druhna harcmistrzyni zaprosiła naszą komendę na popołudniową herbatkę do ich obozu. Tu jednak nasi chłopcy zaprotestowali. - Co? My komuną? Mamy w nosie ich herbatkę. Nie idziemy. Stępkowski przekonywał i prosił, ale nic nie pomogło. Chłopcy zdecydowali, że poczekają na mój przyjazd i wtedy zapadnie decyzja ostateczna. Nie chcąc jednak na samym wstępie palić mostów za sobą, wymogli na "naszym mężczyźnie", aby poszedł na tę herbatkę sam, przeprosił za nieobecność komendy, tłumacząc ją koniecznością dokończenia wcześniej zaczętych prac obozowych, i poprosił o przesunięcie zaproszenia o całą dobę. Tak się też stało. Stępkowski wrócił oczarowany paniami i druhnami, zwłaszcza że połowę komendy stanowiły warszawianki, a niektóre z nich były uczestniczkami powstania. Chłopcy przespali się ze swym radykalnym stanowiskiem, a na wieść, że to warszawianki wyraźnie złagodnieli. A poza tym... - Nie mamy możliwości wyboru - zapytany o stanowisko, oznajmiłem trochę zaskoczonym kolegom. - Przecież wy wczoraj, prosząc jedynie o przesunięcie zaproszenia o dobę, automatycznie je przyjęliście i zaakceptowaliście. Trzeba z niego skorzystać choćby dlatego, aby im pokazać, że nie gryziemy i żaden z nas sierpa, ani młota w zębach nie nosi. Ponadto jak twierdzi Józek harcerki są niezłe, a ja do jego opinii w tej materii mam duże zaufanie. Trzeba, więc iść, tylko jeszcze przed wizytę dobrze byłoby zyskać ich sympatię. Przed obiadem pchnęliśmy, więc do warszawianek z Zabrza dwa zastępy najstarszych chłopców pod komendą "dyrektora cyrku" Pająka, z deklaracją pomocy przy zbijaniu prycz. Druhny skarżyły się bowiem Stępkowskiemu, że im to niemrawo idzie. Następnie, tuż po obiedzie przysłał nasz Daniel "do pana komendanta" jedną ze swych dziewuszek, która powiedziała: "Idzie dysc i tata piknie prosom, eobyście dali wartko pomoc do zbirania siana". Prosił o kilku chłopców, dostał całą trzydziestodwuosobową drużynę, która, idąc na jego pole nieco okrężną drogą, prze maszerowała pod oknami harcerek śpiewając: Znów walczy dzielna stolica, Znów ją spowił pożogi dym, I po krwią zbroczonych ulicach, Znów wolności rozbrzmiewa nam hymn. Co jak co, ale maszerować i śpiewać umieliśmy. I dopiero wtedy poszliśmy na popołudniową herbatkę. Muszę ją dokładnie opisać, bo dla mnie jak się później okazało to wcale nie było wejście do jakiejś tuzinkowej, nie wykończonej willi. To było wejście w znaczący kawał mego życia. Przy dość zgrabnie zbitym przez naszych harcerzy stole siedziały przedstawi cielki trzech pokoleń. Drobniutka i nieduża pani Anna Podgórska miała lat ponad sześćdziesiąt i piękny życiorys za sobą. Ta działaczka organizacji "Pet" i "Zet" przed I wojną, kurierka "Strzelca", łączniczka brygadiera Piłsudskiego, odznaczona osobi ście przez niego Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami w czasach, gdy odznaczenie to u kobiet można było policzyć na palcach jednej ręki, żona Przemysława, inżyniera i także znanego działacza niepodległościowego (byłego wiceministra przemysłu w lubelskim rządzie Moraczewskiego), mogła uchodzić za wzór spokoju i skromności. Jej córka, Maria Piskorska, szczupła niewiasta wielkiej urody, harcmistrzyni i opie kunka drużyny oraz obozu, była profesorem chemii w gimnazjum w Zabrzu i wdową po Tomaszu Piskorskim, bardzo przed wojną aktywnym działaczu harcerskim, zamordowanym w 1940 roku w Starobielsku. Zaś Anna Piskorska, wnuczka jednej i córka drugiej z pań, niebieskooka blondynka, także pełna uroku, nie przekroczyła jeszcze lat osiemnastu i pełniła funkcję drużynowej oraz komendantki obozu. Przesympatyczna, inteligentna i mocno kąśliwa tak mi ją określił kilka godzin wcześniej druh Stępkowski. Miej się na baczności. Zauważyłem, że miała cienkie, zrośnięte nad nosem brwi. "Zmierzymy się, panienko, spróbuję cię okiełzać" pomyślałem sobie, ot tak, z przekory. Nigdy później nie pytałem, co ona sobie pomyślała przy tym pierwszym spotkaniu, sądzę jednak, że to samo. W każdym razie po czterech latach została moją żoną. Tymczasem jednak wyglądało to na przelotną znajomość, ważniejsze wtedy dla mnie było, że za trzy dni przyjeżdża Magda. Przy stole, prócz wspomnianej trójki, siedziały: Wieśka Otto, Marysia Strzałkowska, mała Strażycówna dziewczę niezwykłej urody, i jeszcze parę harcerek, całkiem, jak by to powiedział Wołoch, niezłych. Rekonesans druha Stępkowskiego, nasze przedpołudniowe poczynania, mające na celu zjednanie życzliwości dziewcząt, a także obecne wysiłki, by wywrzeć jak najlepsze wrażenie, sprawiły, że wizyta stała się bardzo miła i zaowocowała następnymi spotkaniami, również w naszym obozie. Nawet złośliwości drużynowej na szczęście, niezbyt częste nie zepsuły ogólnej tonacji. Bez trudu sympatycznie je lekceważyliśmy. Ona jednak pozostała wierna swej roli złośliwca, co jej miałem za złe aż do chwili, gdy kilka lat później Wieśka Otto już wtedy Wajsowa powiedziała mi (zresztą przy Ani), że od tego wieczoru najlepsze przyjaciółki Anki nazywały ją między sobą "Cezarozkosz". A ja ciągle myślałem, że jestem przez nią niezbyt mile widziany. Dom, w którym obozowały harcerki, należał do pani Cyfrowiczowej i był jeszcze później latami wykańczany. Obserwowałem to w czasie corocznych wakacji spędzanych tam przed ślubem i po ślubie z Anią. Już za pierwszym razem, właśnie w czasie naszej zapoznawczej wizyty, wchodząc w ogrodzone sztachetami obejście, przy bramce zauważyłem nędznej postury chojak, który swoim nieszczególnym wyglądem raził na tle innych strzelistych smreków. Zapytałem panią Cyfrowiczową, dlaczego tego rachityka nie wytnie. - Bo mi jeszcze życie mile - odparła dość zagadkowo. Potem dowiedziałem się, że ten chojak jest pod zbiorową opieką miejscowych górali jako drzewo od dwóch i pół roku historyczne. Historia zaczęła się we wrześniu 1939 roku, kiedy Niemcy zajęli Podtatrze. Trzej ludzie jeden ceper, jeden obieżyświat i jeden autentyczny góral czyli Henryk Szatkowski, Józef Cukier i Wacław Krzeptowski założyli kolaboracyjny Komitet Góralski, który zaczął głosić, że górale pochodzą od plemion germańskich i jako "Goralenvolk" winni być przyjęci do społeczności Wielkiej Rzeszy. Choć samą grupę przywódców uznać należy raczej za kanapową, kilkanaście tysięcy rodzim na Podtatrzu udało im się otumanić. Byli bardzo ruchliwi i głośni, składali wizyty niemieckim wielkorządcom, w tym także generalnemu gubernatorowi Hansowi Frankowi, któremu wręczyli kapelusz z muszelkami i ciupażkę ze zbyrtackami. Pozycji górali w oczach Niemców owe umizgi nie podniosły, za to po wojnie pamiętano im je jeszcze długo, między innymi Gomułka w latach sześćdziesiątych odmówił przyjęcia identycznych symboli góralszczyzny. Pod koniec wojny ci górale, którzy nie wpisali się na listy "Goralenvolku" pilnowali dyskretnie, aby triumwirat im się nie wywinął, a przynajmniej Krzeptowski. Wszak to on miał autentycznie góralskie korzenie, jego, więc uważali za głównego zdrajcę. Ledwo Niemcy zdążyli uciec, a sowieci jeszcze nie weszli, dorwali swoi a wśród nich nawet sąsiedzi i kuzyni Wacka Krzeptowskiego i własnoręcznie, bez żadnych ceregieli, na tym oto cherlawym chojaku mieli go powiesić. Do dziś jedni mówią, że plan swój zrealizowali, inni zaś utrzymują, że stało się to istotnie w Kościelisku 20 stycznia 1945 roku za sprawą oddziału AK. Nie był to jedyny w najbliższym sąsiedztwie świadek dramatycznych wydarzeń ostatnich lat. Z drugiej strony willi pani Cyfrowiczowej, w dwóch wynajętych, cudownie urządzonych po góralsku pokojach mieszkała Wanda Gentil Tippenhauer Widygierowa, ceniona malarka Tatr, znana, barwna postać tego regionu. Łączyły ją więzy przyjaźni czy pokrewieństwa z rodziną Piskorskich, bowiem obie panie były na "ty", zaś Anka mówiła do niej "ciociu". Kilka dni po pierwszej naszej wizycie u warszawianek z Zabrza, Ania właśnie mnie zaproponowała pójście do pani Wandy w odwiedziny. W ten sposób poznałem kobietę niebywale inteligentną, wesołą, rozkochaną w Tatrach, panią o rubensowskich kształtach i fantastycznym, tycjanowskim odcieniu bujnych rudych włosów. W następnych latach w jej towarzystwie przemierzyłem wiele tatrzańskich szlaków, ucząc się konsumowania wrażeń od kogoś, kto w tej dziedzinie był mistrzem. Pani Widygierowa podejmowała nas tak serdecznie i bezpośrednio, że zupełnie nie odczuwaliśmy różnicy wieku, a wynosiła ona ponad trzydzieści lat. Zauważyłem, że ciągle powtarza jeden ruch ręką stara się pukiel wspaniałych, rudych włosów nagarniać na lewą skroń. Gdy jednak na moment zapomniała o tym, wyjrzała stam tąd czerwona jeszcze szrama. Anka musiała zauważyć moje spojrzenie, bo gdy wyszliśmy, sama podjęła ten temat. Wanda Widygerowa była od lat związana z Józefem Oppenheimem, także znaną i barwną postacią pod Giewontem, taternikiem, narciarzem i ratownikiem, przez ćwierć wieku (1914-1939) kierownikiem Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, autorem albumów tatrzańskich. W 1945 roku, gdy powrócił do Zakopanego, zamieszkał razem z panią Wandą w mieszkaniu, w którym właśnie siedzieliśmy i rozpoczął reaktywowanie TOPR-u. W styczniu 1946 roku, w nocy napadli na nich uzbrojeni ludzie nie ustalonego pochodzenia. Jego zastrzelili, jej rozbili głowę siekierą, zabrali kasę oraz ponad sto TOPR-owskich koców i uciekli. Powiadomieni milicjanci i ubecy poszli w pościg i dopadli zabójców w szałasach w Dolinie Kościeliskiej. Otoczyli ich, wzywali do poddania się, ale bez rezultatu. Według jednej z wersji, zabójcy zginęli w płonących szałasach. Podobno był to wyrok, wydany przez jakieś struktury ówczesnego podziemia, ale jakie tego pani Wanda nie wiedziała. Ze mógł to być wyrok jest całkiem prawdopodobne. Wszak Oppenheim jeszcze przed wojną nie krył się ze swymi lewicowymi poglądami, a po wojnie, zaraz po powrocie do Zakopanego, zapisał się do PPR-u i należał do jej aktywu. Był Żydem, a prócz tego spodziewano się zastać u niego pieniądze i inne dobro TOPR-owskie. Wyjaśnienie tej tragedii miało przyjść do mnie za parę dni samo. Ale czy prawdziwe, czy za wersją podaną mi niebawem w Witowie nie krył się zwyczajny bandytyzm? Tymczasem obóz nasz, już całkowicie urządzony i ozdobiony, wszedł w fazę najprzyjemniejszą rytmicznie prowadzoną pracę szkoleniową. Jej ukoronowaniem na zakończenie obozu miał być bieg na stopnie młodzika i wywiadowcy, przypieczętowany przyrzeczeniem przy ostatnim obozowym ognisku. Ta praca zawsze mnie wciągała bez reszty. Dzięki niej wszelkie napięcia nerwowe ostatnich dni spływały ze mnie powoli i skutecznie. Cieszyłem się też na rychły przyjazd Magdy. Wreszcie nadeszła oczekiwana niedziela. Na ten dzień zwolniłem się u Stępkowskiego ze wszystkich powinności obozowych i zaopatrzony w pałatkę przeciw deszczową oraz suchy prowiant odjechałem autobusem do Zakopanego. Chłopaki ani przez moment nie uwierzyli, że jadę tak jak ich powiadomiłem gdzieś w plener, aby w samotności odpocząć od nich i pokontemplować. Dotąd nigdy nie przedsiębrałem takich samotnych eskapad, nie wykluczałem, więc, że aby rozwikłać moją zagadkę, ruszą sekretnie moim tropem. Dlatego też przejechałem tylko jeden przystanek, do Skibówek, stamtąd wróciłem brzegiem lasu nad Drogą Pod Reglami, minąłem nasz obóz i po chwili mogłem rozkoszować się ciszą Doliny Za Bramką. Był to jeszcze czas, kiedy ceperska stonka turystyczna łaziła stadami raczej po szlakach Tatr Wysokich, pozostawiając w spokoju nawet w niedzielę ich część Zachodnią. Do umówionej godziny miałem jeszcze trochę czasu, więc zszedłem z dróżki i wklinowany między chojaki młodnika widziałem szlak, sam nie będąc widocznym. Gdy ułożyłem się wygodnie na trawie, naszło mnie zwątpienie, które powinienem był zapewne odczuwać już dużo wcześniej. Czy Magda na pewno przyjedzie? Przecież widzieliśmy się zaledwie dwa razy. Co prawda, oba spotkania zaliczyłem do zdarzeń nadzwyczajnych, ale każde z nich, mimo pozorów wielkiego zbliżenia i intymności, było w końcowym efekcie przysłowiowym lizaniem lodów przez szybę. Pod Zawratem musiałem być wyłącznie samarytaninem i rozmawiając z nią wyłącznie jako z pacjentką, starałem się nie zawsze z sukcesem nie dostrzegać jej kobiecych wdzięków. W Krakowie zaś, choć spędziliśmy razem noc, okraszoną mnóstwem pocałunków, swych pragnień spełnić nie mogłem, bo ani ławka do miękkich nie należała, ani Planty, nawet o północy, nie były miejscem odosobnionym. A przy tym bardzo bałem się ją spłoszyć zbytnią natarczywością. Jak będzie dzisiaj? I czy w ogóle będzie? Przez szmer strumienia usłyszałem osuwający się spod butów piarg. Szła Magda. Złamałem gałązkę w dłoni i już mnie dostrzegła. Wykonała dosłownie dwa susy, które ją do mnie przeniosły. A więc naprawdę była i do tego taka, jaką chciałem. Oczy miała rozszerzone jak po atropinie. Nie padło ani jedno słowo. Przykryliśmy się pałatką, bo nawet ten piękny świat dokoła nam przeszkadzał. A potem, po kilku kwadransach, mogłem wreszcie bez przeszkód dokładnie sprawdzić, czy moje opatrunki poskutkowały. Nie znalazłem żadnych powodów do składania samokrytyki. Wreszcie zaczęła mówić o sobie. Według metryki była o rok ode mnie młodsza, ale zaliczyła już pierwszy rok prawa na UJ. Życie dotąd płynęło jej spokojnie zarówno w profesorskim domu, jak i na uczelni, gdzie pilnował jej narzeczony-asystent. I naraz na Zawracie nie upilnował. Wyśliznęła mu się, prosto w moje ręce. Nie mogłem uwierzyć czy ona to naprawdę mówiła do mnie? A może opowiadała to tylko samej sobie? Wreszcie jakby się obudziła. Podparta na łokciu, patrzyła mi z góry prosto w oczy. - Widzimy się ostatni raz - powiedziała beznamiętnie. Z trudem to do mnie dotarło. - I przyjechałaś tu tylko po to, by mi to powiedzieć? - zapytałem trochę głupio. Pocałowała mnie delikatnie. - Nie, idioto. Przyjechałam, dlatego, że cię bardzo pragnęłam, przyjechałam, aby ci powiedzieć, że za miesiąc wychodzę za mąż i że decyzja ta zapadła praktycznie bez mojego udziału. Więc na znak protestu przyjechałam tu dzisiaj, bo nie chciałam, aby on był moim pierwszym. Rozumiesz teraz? Stanowczo za dużo się zwaliło naraz na moją biedną głowę. Nie dała mi jednak wiele czasu na rozmyślania. Uznała widocznie, że tyle będzie naszego, ile zdołamy upchać w worek wspomnień przez pozostałych kilka godzin. Łapałem się na tym, że co pewien czas spoglądam na zegarek, jakbym to ja miał odjechać na zawsze. Późnym wieczorem odwiozłem ją na dworzec. Długo stałem wpatrzony w malejącą dłoń w oknie odjeżdżającego pociągu. I tak się skończył piękny sen o Magdzie, która mi zjechała z nieba prosto w ręce. Chociaż... W końcu lat siedemdziesiątych gościłem w klubie krakowskiego PAX-u na spotkaniu autorskim. Sala była pełna. Po spotkaniu, zgodnie z przyjętym zwyczajem, podpisywałem książki. Nagle wśród wychodzących z sali dostrzegłem znajome niebieskie oczy. Przerwałem, więc podpisywanie i zacząłem przeciskać się do wyjścia. Ale gdy wreszcie mi się to udało, dostrzegłem jedynie ostro ruszający samochód. Dlaczego? Po niedzieli z Magdą nadeszła nad Tatry siąpawica. Lało równo i gęsto przez trzy doby. Siłą rzeczy zajęć obozowych było mniej, więc zwolniłem się na popołudnie z obowiązków i postanowiłem wreszcie pojechać do Witowa, aby odwiedzić Kojsów. Po opuszczeniu autobusu i przejściu chybotliwym mostem nad spienionym Dunajcem, okryty pałatką przedzierałem się przez strugi deszczu w górę, na Zagrody. Pogoda przypomniała mi zmagania o uratowanie tegoż mostu przed dziesięciu laty. Wtedy też tak lało. Gdy wszedłem do sieni i ze słowami "dzień dobry" skierowałem się ku kuchni, Aniela właśnie z niej wychodziła, niosąc przed sobą miskę z obranymi i wypłukanymi kartoflami. Na mój widok krzyknęła: „Rany Boskie!”, cofnęła się raptownie do tyłu i wypuściła miednicę, tak że woda i kartofle pokryły całą kuchenną podłogę. - I cegój znów kcecie? Ni mo już na was kary boskiej? - zawołała przez łzy. Stałem jak wmurowany, nie mogąc pojąć, skąd takie powitanie. A ona cały czas łkała, tylko plecy jej drgały. Z ławy podniósł się trochę już przygarbiony Andrzej i zajrzał mi pod kaptur. - Panocku, a wy wto? - Andrzeju - zawołałem radośnie, w nadziei, że będzie można szybko wyjaśnić nieporozumienie nie poznajecie mnie? Jestem Czarek Chlebowski. Razem z matką i ojcem mieszkaliśmy tu u was przed wojną. - Jezusku rostomiły! - wykrzyknął Andrzej i naraz się roześmiał. - Dziołchy! Nas Caruś przyjechoł! I już ściskaliśmy się i całowali, chociaż nadal nie wiedziałem, o co tu chodzi. Zdjąłem przemoczoną pelerynę, a oni usadzili mnie na honorowym miejscu, poczęstowali wspaniałym mlekiem i pajdą chrupiącego czarnego chleba z masłem, i gadaliśmy, przeskakując z tematu na temat. Bardzo mi współczuli z powodu śmierci mej, tak przecież niedawno zmarłej matki. Ich matka także już nie żyła. Wypytawszy o wszystkich, zagadnąłem i o Józka. Zapadła cisza. - A wy, Carusiu, znoliście nasego Józka? - zapytał Andrzej ostrożnie. - No jakże. Przecież w 1938 roku, gdy tu byłem z mamą i Todą, przyjechał z więzienia na przepustkę. I brał mnie na łowienie pstrągów. No i była ta draka z zastrzelonym gołębiem. Nie pamiętacie? - przypominałem, co tylko mogłem. Dziewczyny znów zaczęły szlochać, a Andrzej powiedział po chwili milczenia. - Wicie, Caruś, Józek nie zije. Lód ponad roku. Spolili go ubowce w Kościelisldej w sałasak. Un bel u "Łognia". Pośli z wyrokiem do takiego Zida i kumunisty na Krzeptówkach i ik ubowce dościgli. I spolili. A terozki nos nachodzom. I Janiela, kiej was łobocyła, wzina wos w tej pelerynie za ubowca. Zrobiło mi się naraz zimno. Znów jakieś kolejne, tajemne koło się zamknęło. Świat jest mały. Później, w drodze powrotnej, gdy przyszło mi dość długo czekać na przystanku na zakopiański autobus, przeszedłem się w kierunku domu, gdzie przed laty handlowała w swoim sklepie zawsze głośna i wesoła Glejskowa mój "impresario filmowy". Lokal był pusty, a drzwi i okna z powybijanymi szybami zabito ułożonymi na krzyż deskami. Stałem na deszczu i zastanawiałem się, po co ja tu właściwie przyjechałem? To pytanie nasunęło mi się przed sklepem Glejskowej po raz pierwszy. Potem jednak wielokrotnie mnie jeszcze nurtowało przy okazji innych licznych wyjazdów. I tak trudno o jakąś sensowną, wyczerpującą odpowiedź. Postać "Ognia" i pamięć o jego czynach towarzyszyły mi jeszcze długo przez następnych kilkanaście lat, w czasach, kiedy poświęciłem się narciarstwu. Zbliżaliśmy się właśnie do olimpiady zimowej, chyba w Squaw Valley w 1960 roku. Należałem do ścisłych władz Polskiego Związku Narciarskiego byłem członkiem Prezydium ZG i kimś w rodzaju rzecznika prasowego. Prawdopodobnie, dlatego nasz prezes, pułkownik Kazimierz Malczewski wytypował mnie, obok Staszka Ziobrzyńskiego, wiceprezesa szkoleniowego Związku, do składu delegacji na rozmowy z ministrem spraw wewnętrznych Władysławem Wichą. Chodziło o rzecz niebagatelną mianowicie o skrócenie okresu wystawiania paszportów kadrze olimpijskiej. Tuż po zebraniu ZG, podczas którego omawialiśmy tę sprawę, zwrócił się do mnie z sekretną prośbą Zygmunt Jabłoński. Ów wybitny działacz PZN mianowany został sędzią FIS-u i zgodnie z wymogiem regulaminu tej organizacji musiał uczestniczyć w określonej liczbie wyznaczonych imprez po obu stronach żelaznej kurtyny. Tymczasem zanosiło się na to, iż z wielkim trudem wywalczone dla niego, a więc i dla Polski miejsce, zostanie nam przez FIS odebrane, jako że MSW odmawiało wydania Jabłońskiemu paszportu na Zachód. Obiecałem poruszyć sprawę, o ile będzie po temu odpowiednia okazja, choć w głębi duszy nadziei na to nie miałem. O dziwo jednak, pod koniec dość sympatycznej rozmowy w gabinecie ministra powstała "luka w temacie", w którą zaraz wstrzeliłem się ze sprawą sędziego Jabłońskiego. Wicha telefonicznie polecił sprawdzić rzecz od ręki i natychmiast meldować o wyniku, a my tymczasem piliśmy dalej kawę. Po kwadransie zameldował się pułkownik: - Sprawa nam znana, towarzyszu ministrze, rzeczywiście odmawiamy wydania paszportu - meldował od drzwi. - Jaka podstawa? - Otrzymuje korespondencję od „Ognia". - Jakże może otrzymywać korespondencję od „Ognia", kiedy ten od kilkunastu lat nie żyje? - Towarzyszu ministrze - dukał poczerwieniały na twarzy pułkownik, wodząc po nas znacząco wzrokiem - to raczej sprawa tajna, objęta tajemnicą służbową. Zapadła cisza. Po chwili zdecydowałem się ją przerwać: - Panie ministrze, istotnie kolega Jabłoński, który jako Żyd nazywał się wtedy inaczej, otrzymywał od "Ognia" korespondencję, i to dwukrotnie. „Ogień” dwukrotnie przysyłał mu wyrok śmierci, więc Jabłoński uciekł z Zakopanego i tylko dlatego może dziś, za moim pośrednictwem, poskarżyć się na tę sprawę. - Wyjdźcie, pułkowniku - warknął minister. Jabłoński dostał paszport bez trudu i sędziował z powodzeniem w kraju i za granicą po obu stronach żelaznej kurtyny jeszcze przez ładnych kilkanaście lat. Wróćmy jednak do lipca 1947 roku, na Krzeptówki pod Regle. Po wizycie u Kojsów czułem się trochę przetrącony psychicznie, zaś nazajutrz powiedziałem Ance o Józku. Przyrzekła zachować to w tajemnicy. I o ile wiem obietnicy dotrzymała. Obóz miał się już ku końcowi. Ostatnie dni narzuciły pewne przyśpieszenie. Bieg na stopień, przyrzeczenie, ostatnie ognisko i żegnajcie Sławięcice, tym razem także w wymiarze harcerskim. Zostawialiśmy kolejną setkę młodych ludzi, którzy powinni dalej ciągnąć harcerski wózek po coraz bardziej wyboistej drodze. Józka i mnie czekał jeszcze w Górkach Wielkich u stóp Równicy w Beskidzie Śląskim kurs podharcmistrzowski. Po nieudanej Łodzi w 1945 roku i Turawie w 1946 roku było to moje trzecie podejście. Do trzech razy sztuka. Na odwiedziny w domach mieliśmy zaledwie jeden dzień. W Giszowcu ojca nie zastałem, był w Żegiestowie na urlopie. Nie czekała też żadna wiadomość z ANP w Warszawie. To mnie poważnie zaniepokoiło. Postanowiłem nazajutrz, przed wyjazdem do Górek, zatelefonować do pana Grochowskiego. Z rozmowy wynikało, że moje prognozowanie było słuszne egzamin zdałem bardzo dobrze. Wbrew jednak dotychczasowym zapewnieniom władz uczelni, to nie jego wynik decydować będzie o przyjęciu, lecz opinia komisji społecznej, a takowa jeszcze nie skończyła pracy. Pan Grochowski prosił, abym za trzy tygodnie, udając się ze Śląska w Poznańskie, koniecznie jechał przez Warszawę i odwiedził go w ANP Oczywiście, ta rozmowa wcale mnie nie uspokoiła, a wręcz przeciwnie. Po południu byłem już w Górkach Wielkich. Ośrodek Szkoleniowy Śląsko-Zagłębiowskiej Chorągwi Harcerskiej, wspaniale położony w pobliżu Czantorii, Równicy i innych pięknych szczytów Beskidu, sąsiadował z domem pisarki Zofii Kossak-Szczuckiej. Nie dane mi jednak było cieszyć się urokami Beskidów. Pierwszą osobą, którą spotkałem w namiocie komendanta kursu a także Chorągwi, harcmistrza Wojciecha Niederlińskiego, był, ni mniej ni więcej, tylko towarzysz, druh Stanisław C., mój znajomy z kursu drużynowych zuchowych w Rybniku sprzed roku. Wolałbym, aby mi drogę przebiegło siedem zakonnic w czarnych habitach i każda miała czarnego kota na smyczy. Stanisław C. uśmiechnął się krzywo i wyszedł, ja zaś zameldowałem Niederlińskiemu swoje przybycie. Gdy zostaliśmy sami, powiedział: - Przed chwilą nie zgodziłem się na oddalenie was z kursu. Ale to nie jest ostatnie słowo druha C. Niestety, jego akcje idą w górę. I ambicje też. Będę się jednak starał bronić was do końca. Pocieszyło mnie trochę, że towarzysz C. wyjechał tego samego dnia do Katowic i jak wieść niosła, miał przyjechać dopiero na koniec kursu, na bieg podharcmistrzowski. Te trzy tygodnie wypełniła intensywna, ale bardzo chwalebna gonitwa. Kursantów podzielono na cztery zastępy po ośmiu ludzi każdy, z tym, że nie pozwolono nam samym podobierać się w grupy, tylko zostaliśmy do nich umiejętnie poprzydzielani. W ten sposób powstały wyrównane zespoły, które przez cały czas trwania kursu prowadziły zażarte współzawodnictwo. Dziwnym zbiegiem okoliczności obaj z Józkiem znaleźliśmy się w jednym zespole "Dzięciołów", co było ewenementem, gdyż obowiązywała zasada, że harcerzy z jednej drużyny, a nawet z tego samego hufca, należy rozdzielić. Zastępowym został Józek i zaraz ułożył słowa piosenki „Dzięciołów". Pierwsza linijka pierwszej zwrotki brzmiała: "Gdzie Równicy próg, brzmi dzięcioła stuk". Dalszych słów nie pamiętam. Wiem tylko, że śpiewaliśmy je na bardzo wtedy modną melodię westernową "Słońce zaszło już, czuwa nocny stróż". Duszą każdego obozu powinien być i czasem, choć nieczęsto, bywa oboźny. Duszą i sercem tego kursu był z pewnością jego oboźny, podharcmistrz Paweł Czubert. Nie tylko przekazał nam duży zasób wiedzy objętej programem kursowym, ale nauczył nas też kilku prostych spraw. Powszechnie wiadomo, że plagą każdego obozu jest jego "zagwizdywanie" na śmierć. Im, kto ma niższą rangę, tym częściej i głośniej gwiżdże. Na naszym kursie przez całe trzy tygodnie nikt ani razu nie zagwizdał, a to, dlatego, że Paweł, nazwany przez nas "Sekundką", wszystkim także sobie i Niederlińskiemu gwizdki po prostu poodbierał. Mimo to, stawaliśmy zawsze na zbiórkach w kilkanaście sekund. On się z nami bawił, jak kot z myszami. Łaził po całym obozie, pałętał się niby bez celu, aby uśpić naszą czujność, a potem błyskawicznie podbiegał do masztu i podnosił do góry rękę. Od tej chwili liczyły się karne sekundy. Nic, więc dziwnego, że każdy z zastępów wyznaczał codziennie dyżurującego służbowego, którego jedynym zadaniem było nie spuszczać oka z "Sekundki". I patrzyć, czy przypadkiem nie podchodzi do masztu. Każdą zbiórkę, jako się rzekło, punktowano. Najlepsi szli pierwsi na obiad, najgorsi szorowali kotły, ale przedtem dawali kocówę swemu służbowemu-ciamajdzie. Zmorą obozową jest obieranie kartofli. Posadzenie trzech chłopaczków do obrania kilkuset ziemniaków to istna parogodzinna tortura. W Górkach rzecz została sprowadzona do pięciu minut. Otóż, wybiegając na poranną gimnastykę, zabieraliśmy ze sobą noże, które zostawialiśmy w kuchni. Po zakończeniu ćwiczeń, wracaliśmy do namiotów także przez kuchnię, gdzie był kilkuminutowy postój, bowiem tam na każdy zastęp czekały noże i kartofle. "Sekundką" podnosił dłoń do góry i każdy zastęp "atakował" piramidkę zawierającą około trzystu gruli. Takie to wszystko było niby proste, a trzeba było przyjechać aż do Górek Wielkich, by się o tym dowiedzieć. Trzy tygodnie minęły, jak z bicza strzelił. Kurs zakończył się półtoradobowym biegiem, połączonym z biwakiem. Szliśmy zastępami. Punktowane było wszystko, zaś na wyznaczonych stanowiskach instruktorskich zaliczaliśmy punkty kwalifikujące nas do czołówki. Towarzysz C. miał na zboczach Czantorii przedostatnie stanowisko sprawy ideowe. Gdy zastępowy Józek Wołoch zameldował nas Stanisławowi C., podaliśmy mu nasze protokóły biegowe. Odebrał siedem, mojego nie wziął. Przepytał też wszystkich z wyjątkiem mnie. Potem dał rozkaz odmarszu. Wystąpiłem z szeregu zgłaszając, że z niewiadomych mi przyczyn nie zostałem przeegza minowany. - Panie Chlebowski - uśmiechnął się ironicznie C. - co pan ma do powiedzenia na tematy ideologiczne w harcerstwie, to ja dokładnie wiem od roku. I to mi wystarczy. Odmaszerowaliśmy. Wieczorem przy ognisku odczytano rozkaz o ukończeniu próby i kursu. Wymieniono wszystkich, wszystkich, prócz mnie. Cały kurs wiedział, że dzieje się granda. Moja karta nie miała jednak wpisanej i zaliczonej jednej, dość istotnej próby. Komendant kursu w rozmowie ze mną powiedział, iż wrócimy do tej sprawy, gdy zostanie powołana przy Komendzie Chorągwi nowa komisja szkoleniowa. Bo istotnie, na to się zanosiło. Odmeldowałem się i wyjechałem z Górek jako pierwszy. W Giszowcu znów nie zastałem ojca, więc zostawiłem mu krótki list i po odespaniu zaległości wyjechałem do Warszawy. Rano, prosto z pociągu pobiegłem na Reja. Pan Grochowski spotkał się ze mną w bratniackiej stołówce. Wyraźnie zwlekał z przejściem do tematu zasadniczego, aż wreszcie zaczął mówić. - Po pracy pisemnej był pan w pierwszej dwudziestce. Kiedy jednak doszła do głosu komisja społeczna i przeczytali pana rekomendację z Głównej Kwatery Harcerzy, spadł pan na dwieście czwarte miejsce. - A miejsc na Wydziale jest dwieście? - Tak. Pociemniało mi w oczach. Pan Grochowski bardzo mnie jednak namawiał, abym nie rezygnował z podjęcia studiów. - Przecież znalazł się pan w bardzo bliskiej rezerwie. Jest rzeczą oczywistą, że w pierwszym semestrze odpadnie, co najmniej kilkanaście osób. Pan jest czwarty. Moim zdaniem, ma pan murowane miejsce od drugiego semestru. A tak straci pan rok, a dla was, harcerzy, szansę na dostanie się w przyszłości na studia na pewno nie wzrosną, a raczej zmaleją. Zapewne przez te pierwsze pół roku będzie się pan musiał pomęczyć, bo ani akademik, ani stypendium nie przysługują panu. Nie dostanie pan także legitymacji studenckiej i indeksu, ale jeśli uzgodnię to z dziekanem, będę mógł panu wydać zaświadczenie, że zdał pan egzamin wstępny i jest na jednym z pierwszych miejsc listy rezerwowej. Na tej podstawie powinni pana przyjąć na seminaria i ćwiczenia. Będzie pan, więc miał wysłuchany i odpracowany semestr. Jak pan widzi, nie jest tak źle. Był tak wspaniale sugestywny w swej agitacji, że prawie zupełnie rozwiał moje wątpliwości. Uległem. I do dzisiaj czuję dla niego przeogromną wdzięczność postawił mnie na nogi w chwili, gdy byłem już kompletnie załamany. W pół roku później, gdy nabrał do mnie większego zaufania, dopowiedział jeszcze, że pewien członek komisji społecznej przyglądając się mojemu zdjęciu rozpoznał we mnie jednego z prowodyrów "prowokacji szczecińskiej", co już (prawie) zupełnie nie odpowiadało prawdzie. O sile perswazji pana Grochowskiego niech świadczy fakt, że pierwsze kroki po wyjściu z ANP skierowałem do czapnika na Filtrowej, gdzie zakupiłem czapkę uczelni. Choć było to spore wybieganie przed procesję, za półtora miesiąca miało się okazać pociągnięciem zbawiennym. Zapakowałem swój skarb do plecaka i poszedłem między ruiny. Cały dzień chodziłem po Warszawie, bo chociaż nikogo tu nie znałem, ciekawiło mnie to miasto. Odgruzowano już ważniejsze ulice, uruchomiono nawet pojedyncze ocalałe tramwaje, ale głównym środkiem komunikacji z braku taboru stały się wojskowe ciężarówki z demobilu. Tak, więc, mimo ruin aż po horyzont, miasto tętniło życiem. Było gdzie napić się kawy, zjeść kiełbaski pieczone wprost na ulicy, polizać lody, a nawet pójść do kina. Na dworzec wróciłem późnym wieczorem, tuż przed odjazdem poznańskiego pociągu. Miałem nadzieję, że po tak męczącym dniu zasnę jak kamień. Nawałnica myśli jednak spędzała sen z oczu. A było, o czym myśleć. Czekało mnie pół roku, teoretycznie, a w praktyce rok, bez stypendium, akademika i bez pewności jutra w nie znajomym mieście, bez żadnego oparcia czy bratniej duszy. Przecież nie mogłem ojca obciążyć niebagatelnymi kosztami mojej warszawskiej egzystencji, łącznie z wynajętą, prywatną stancją. To były astronomiczne kwoty, na które, mimo iż zarabiał niemało naprawdę, stać go nie było. Sądziłem, że nie zostawi mnie bez pomocy Tesiek, mój wuj i ojciec chrzestny, ale sama myśl o finansowej zależności od rodziny od początku studiów napawała mnie niesmakiem. Pociąg z Poznania do Gorzowa odchodził za dwie godziny. Nie miałem ochoty tak długo czekać. Postanowiłem, więc skorzystać z wcześniejszego połączenia do Międzychodu. Byłem tu po raz pierwszy w życiu, ale z listów Tody wiedziałem, że teraz mam dwie możliwości. Albo godzinę czekać na kolejny pociąg, pół godziny jechać nim do Goraja, stamtąd sześć kilometrów drałować piechotą do zerwanego mostu na Warcie, następnie przywoływać długie kwadranse promowego Ptaka, przeprawiać się i jeszcze pół godziny maszerować do nadleśnictwa, albo zarzucić tornister na plecy i w piękny słoneczny ranek przespacerować skromne osiemnaście kilometrów, bo tyle dzieliło międzychodzką stację od progu nadleśnictwa. Wybrałem, oczywiście, to drugie wyjście jako szybsze i mniej skomplikowane. Spacer był istotnie wspaniały i bardzo pouczający. Moja droga na zachód pro wadziła południowym skrajem Puszczy Noteckiej, przez którą jeszcze kilka lat temu, parę kilometrów za Międzychodem przebiegała z południa na północ granica polsko-niemiecka. Świadczyły o tym sterczące w lesie, poczerniałe szczątki rozwalonych bunkrów, i nie tylko. Od pewnego momentu miejsce dość przypadkowych zabudowań gospodarczych, niekiedy otynkowanych, niekiedy nie, różnie krytych, często drewnianych, o zagraconych obejściach i walących się oborach i stodołach, zajęły solidne budynki z czerwonej cegły, kryte dachówką i wyraźnie zadbane. Również las był tu inny, z młodnikami o wiele staranniej poprzecinanymi, o szerokich, wysypanych żwirem duktach, oznakowanych na skrzyżowaniach drogowskazami pomalowanymi w czarno-białe, spiralne pasy. Choć sam porządek bardzo mi się podobał, denerwowały mnie i drogowskazy i te kolory, i widniejące na nich napisy wykonane szwabachą: Schwerin, Birnbaum, Driesen. 1 jeszcze jedna zadziwiająca obserwacja z trzygodzinnego marszu: spotkałem zaledwie kilku ludzi, a za to kilkadziesiąt całkiem dorodnych sztuk dzikiej zwierzyny, czasem nawet bardzo spoufalonej. Mój przyjazd zaskoczył absolutnie wszystkich. Bo choć w listach odgrażałem się parokrotnie, że „nim się obejrzycie, spadnę na was niespodziewanie, jak piorun z nieba", traktowano to na zasadzie "czekaj tatka latka, aż kobyła zdechnie". A tu naraz „trach" i słowo ciałem się stało. Oblężony, więc teraz przez starych i młodych jadłem, piłem, opowiadałem i marzyłem o śnie. Wreszcie Tesiek kategorycznie zarządził dla mnie ciszę nocną, runąłem, więc na łoże, jakże cudownie miękkie w porównaniu z zawsze twardą obozową pryczą. Ale sen jakoś nie chciał przyjść, szczególnie, że po półgodzinie wsunął się na palcach sam Tesiek i przegadaliśmy aż do północy. W trakcie rozmowy przy stole nie uszło jego uwagi moje zatroskanie, przebijające przez radość ze spotkania i przez zmęczenie. Zaczął, więc naszą rozmowę jak za dawnych, dobrych, grodzieckich czasów: - A teraz wywal z siebie szczerze wszystko, co cię trapi. Więc wywaliłem. Bo z Teśkiem nie udawały się nigdy rozmowy prowadzone „na pół gwizdka". Słuchał nie przerywając, a gdy doszedłem do końca, podsumował: - Skwierzyna, Międzychód, Drezdenko. Jest lepiej, niż myślałem. Podejrzewałem jakieś większe kłopoty. Dobrze, że posłuchałeś tego pana Grochowskiego. Pozdrów go ode mnie. Gdy będziesz wyjeżdżał, ciotka ci przygotuje jakąś paczuszkę dziczyzny dla niego. Na brak forsy także coś wymyślimy. Znam ten ból, sam kiedyś matką byłem. Najgorszy jest brak mieszkania, bo z moich przedwojennych warszawskich znajomych jeszcze nikt się nie ode zwał. Nie wiem nawet, czy ktoś z nich żyje. Ale teraz śpij, a jutro pojedziemy do lasu i pokażę ci moje gospodarstwo. Rano jednak zagarnęła mnie babcia Frania, która chyba najbardziej była uszczęśliwiona moim przyjazdem. Znów miała wszystkich swoich obok siebie. Opowiadała o Teśkowyeh dzieciach dziewięcioletniej Małgosi zwanej Itą i dwa lata od niej młodszym Andrzeju. Teraz na nie babcia przelewała wszystkie swoje macierzyńskie uczucia. Cieszyło ją, że są bardzo miłe i grzeczne, a jeszcze bardziej, że Toda w tutejszych czystych lasach czuje się świetnie. Z dużą sympatią mówiła o żonie Teśka, Dzidzi, synowa, bowiem zwracała szczególną uwagę, aby we wszystkich sprawach zawsze najpierw zapytać babcię o zdanie czy radę, co naszą seniorkę bardzo satysfakcjonowało, niezależnie od tego, co się później w danej sprawie działo. Żyło się tu wszystkim dostatnio i spokojnie, jak u Pana Boga za piecem. Czasem tylko babcia popłakiwała sobie po cichu, z żalu za grodzieckim grobowcem na Boleradzu. Budynek nadleśnictwa, zbudowany na wzór małego pałacyku, stał na wysokim brzegu Warty, z którego roztaczał się przewspaniały widok. Pomieszczeń było tyle, że każdy miał swój osobny pokój, kilka zajmowała kancelaria, a mimo to części z nich nie wykorzystano. Wujka pasjonowało zagospodarowywanie lasów należących do jego nadleśnictwa, które obejmowało całą południowo-zachodnią część puszczy i składało się z kilku leśnictw. Zapamiętałem nazwiska paru leśniczych, bo przyjeżdżając tu w następnych latach właśnie z nimi stykałem się najczęściej. Najstarszy, niespełna pięćdziesięcioletni Misiak mieszkał w samym Krobielewku i był najuczynniejszy. Obok nadleśnictwa miał leśniczówkę o dziesięć lat młodszy od Misiaka Wojtaszek, który z wielu powodów, a przede wszystkim z racji sąsiedztwa, był prawą ręką wujka. W Wiejcach mieściło się leśnictwo Stefana Nędzkiego, ognistego trzydzie stolatka, miejscowego podrywacza, który jednak ostatnio podobno się ustatkował, bo chodził w koperczaki do Tody. Istną plagą tego kompleksu leśnego był nadmiar zwierzyny grubej. Powodowała ona trudne do oszacowania straty na polach uprawnych, co administracja leśna musiała rekompensować, wypłacając krociowe odszkodowania. Sposobem przeciw działania było organizowanie polowań przez cały rok, gdyż przy pladze tego rozmiaru nie ma okresów ochronnych. Na łowy zjeżdżali, więc myśliwi z całej okolicy. Pewne zamieszanie wprowadzała zawsze wiadomość, że na polowanie „wprosił się" komendant garnizonu sowieckiego ze Skwierzyny czy z Gorzowa ze swoim sztabem. Wtedy strach ogarniał niektórych myśliwych i liczba chętnych do zabawy raptownie spadała. Rosjan przyjeżdżało bowiem czterech lub pięciu zdrowo już podpitych, każdy z nich kładł się na wylosowanym stanowisku, ustawiał przed sobą na nóżkach talerzowy erkaem Diegtiariewa i przy każdym podejrzanym ruchu czy szmerze pruł długimi seriami: przed linią, za linią, czy po linii strzelców, albo po nad ciągającej nagonce. Co życzliwsi doradzali więc wujkowi, aby sporządzając raporty z takich polo wań, modyfikował istniejące blankiety. Powinny one wykazywać ubite: byki, łanie, myśliwych, kozły, naganiaczy, odyńce, grzybiarzy, lochy, lisy, dzieci idące do szkoły, oraz zające. Martwą służbę leśną proponowano umieszczać w osobnych wykazach, jako poległych na polu chwały. Opowiadano, podobno był to fakt autentyczny, że kiedyś z autobusu jadącego z Drezdenka wysiadła niewiasta i przymuszona przez naturę weszła w krzaki. Nie opodal na ambonie siedział myśliwy. Słysząc szelesty w krzakach, złożył się, strzelił i kobietę zabił. Komendant posterunku milicji, także myśliwy, napisał potem w raporcie: „Niezależnie od wszystkiego, z myśliwskiego punktu widzenia był to doskonały strzał komorowy". Bohaterem wyczynów myśliwskich stał się niedługo przed moim przyjazdem właśnie Misiak. Obudzony pewnej nocy przez żonę wiadomością, iż na śmietniku za oborą coś żeruje, załadował fuzję i mimo kompletnych ciemności, na słuch, po lufie, wygarnął dwa razy w kierunku odgłosów. A że strzelec był z niego dobry, nie zdziwił się, gdy coś kwiknęło i runęło ciężko na ziemię. Rozwiązawszy problem, położył się spać. Rano obudził go lament żony. Na śmietniku leżał martwy ich własny koń. Jadąc sobie linijką zaprzężoną w młodego ostrego trzylatka, gawędziliśmy o leśnym gospodarstwie wujka. Słuchałem tego wszystkiego i cieszyłem się, że mój pobyt tutaj zapowiada się tak ciekawie. W gabinecie wujka widziałem na stojaku dryling, sztucer, boka i dwie fuzje dwunastkę i szesnastkę. Denerwowały mnie tylko te niemieckie drogowskazy na wszystkich krzyżówkach. Wujka też, ale to miało być zmienione dopiero w następnych latach. Po obiedzie wujek zabrał mnie do swego gabinetu. Po kilku minutach, które poświęciłem przeglądowi broni, przywołał mnie do porządku: - Nie wiem, czy na polowanie starczy ci czasu. Musisz się brać do roboty. Rozmawiałem przed chwilą telefonicznie z dyrektorem naszego Rejonu Lasów. Ma jakieś kwoty, które przydzielił dzisiaj mojemu nadleśnictwu na repolonizację drogowskazów. Jest ich kilkadziesiąt i nie ukrywam, że to cholerna robota. Trzeba je wykopać i zaimpregnować dolną część, ponieważ solidni zazwyczaj Niemcy nie zrobili tego, następnie zedrzeć te czarno-białe pasy, wyheblować, pomalować na nowo i spolszczyć napisy, a wreszcie wkopać. Na wykonanie masz dwa miesiące, jakości będę wymagał lepszej niż od obcego. Płacę dobrze, tak, że gdy odejmiesz koszty transportu i materiałów, zostanie ci jeszcze całkiem pokaźna suma. Była to równowartość półrocznej średniej ówczesnej pensji. Zawirowało mi w głowie. Istniał jednak pewien szkopuł. Otóż w żaden sposób sam nie byłem w stanie wykonać tego w ciągu dwóch miesięcy, a tym bardziej w ciągu jednego miesiąca tyle, bowiem pozostało do l października, czyli do rozpoczęcia zajęć na ANP A zatem, jeżeli już, to we dwóch i praca po dwanaście godzin dziennie, w świątek, piątek, upał czy słotę. Podzieliłem się z Teśkiem wątpliwościami i uzgodniliśmy, że muszę natychmiast zatelefonować na Śląsk, aby ściągnąć któregoś z moich wypróbowanych, sprawdzonych w rzetelnej pracy kumpli. W grę wchodzili tylko Wołoch lub Świder. Nie wiedziałem jednak, gdzie teraz Józka szukać, pozostawał, więc Świder, czyli Rydułtowy. To, że o północy dostałem wreszcie połączenie i że Staszek był w domu gra niczyło z cudem. Za półtorej doby miał stawić się w Krobielewku. Czekając na niego, zgromadziłem odpowiednie narzędzia, zrobiłem zestawienie potrzebnych farb, policzyłem na planach dokładnie, ile jest drogowskazów i gdy się zjawił, mogliśmy z marszu przystąpić do roboty. Perspektywa jego przyjazdu uradowała także babcię i Todę, bo Staszek za slawięcickich czasów jeździł ze mną parę razy do Grodźca, nocował i zostawił po sobie bardzo miłe wspomnienia. Usłyszawszy to, Tesiek uznał, że człowiek tak zaprzyjaźniony z rodziną nie może być traktowany inaczej, niż jako jego gość. Po przyjeździe Staszka pozwoliłem mu odpocząć tylko kilka godzin; potem wsiedliśmy na rowery i objechaliśmy przyszłe „pole walki”. Początkowy zamiar, aby drogowskazy wykopywać, przewozić do nadleśnictwa, tu obrabiać, gotowe odwozić i wkopywać, wziął na wstępie w łeb, gdyż same przewozy zajęłyby nam 60 czasu. Trzeba było stworzyć ruchomy warsztat i pracować na miejscu w lesie. Pożyczyliśmy, więc motocykl, do niego dwukołową przyczepkę, w którą władowaliśmy dwa koziołki, szpadle, kilofy, piły, siekiery, heble, pędzle, dziesiątki puszek farb oraz impregnatów, no i zabawa się zaczęła. Wyjeżdżaliśmy o świcie, wracaliśmy zgięci wpół o zmroku. Byliśmy tak skonani, że nawet nam się już jeść nie chciało. W pierwszym dniu wykonaliśmy półtora drogowskazu. To nas zupełnie załamało, bo pracowaliśmy naprawdę jak galernicy. Powoli jednak nabieraliśmy wprawy, stosowaliśmy różne ułatwienia i ulepszenia, aż pod koniec pierwszego tygodnia osiągnęliśmy wydajność pięciu sztuk jednego dnia. Była sobota, leżeliśmy na mchu i żyć nam się nie chciało. Naraz zawarczał motor i z przecinki wyjechał Stefan Nędzki z Todą na siodełku. - Chłopaki, fajrant na dzisiaj - zdecydowała Toda - wracamy do domu, prysznic, trzy godziny odpoczynku, a wieczorem idziemy do remizy na zabawę. Spojrzeliśmy na nią półprzytomnym wzrokiem i nawet śmiać się nie mieliśmy sił. A jednak choć to wygląda na absurd o dziewiątej wieczorem ruszyliśmy w tany na deskach remizy. Zabawa była udana. Dominowali leśnicy i robotnicy leśni, widać było pewien rygor: kto się za wcześnie zalał i brał do bitki, tego wrzucano do płytkiego na szczęście stawu „straszyć karpie” i wnet trzeźwiał. Dziewczyny garnęły się do tańca gromadami, szczególnie z „panami studentami”, a ponieważ nie zważając na zmęczenie, wywijaliśmy dziarsko, wnet nas nazwano „dwoma pistoletami z nadleśnictwa”. Wróciliśmy do domu o świcie i po prysznicu, zamiast do łóżka, mimo niedzieli, pojechaliśmy pracować do lasu. Po powrocie do nadleśnictwa zastaliśmy wszystkich pokładających się ze śmiechu. Długo trwało, nim wreszcie ktoś nam składnie opowiedział, jaki jest powód tej powszechnej wesołości. Otóż, zaraz po mszy nadleśnictwo odwiedził sierżant Rodak, komendant miejscowego posterunku MO. Wujek poprosił go do swego gabinetu, a ten, upewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje, poradził wujkowi usunąć broń z domu. Tesiek zdumiał się i pokazał mu zezwolenia na każdą ze sztuk broni myśliwskiej, Rodak jednak ciągle kręcił głową. - Panie inżynierze, mnie nie o taką broń chodzi. Pan ma tu gdzieś schowane dwa pistolety. Okazało się, że w domu Rodaka od rana jego córki opowiadały sobie wrażenia z nocnej zabawy i co chwila była mowa o dwóch pistoletach z nadleśnictwa. On zaś, podsłuchując, wziął to dosłownie. Pomimo parokrotnych wyjaśnień, Rodak nie sprawiał wrażenia człowieka całkowicie przekonanego. Drugi tydzień przyniósł zdecydowane wyrównanie formy. Pięć drogowskazów dziennie stało się normą. Nawet wtedy, gdy piękne od tygodni słońce przykrywały chmury i przelatywał deszcz. Takich niespodzianek nie obawialiśmy się, martwiła nas jedynie perspektywa dłuższej słoty. Babcia wieczorami załamywała ręce na widok naszych zmacerowanych dłoni. Przecinała podeszłe ropą bąble, smarowała maściami gojące się stare rany, opatrywała na noc nowe. Bezboleśnie nam ta praca nie szła. Wujek patrząc z boku na to szaleństwo, sam zaczął nas namawiać do zwolnienia tempa. My jednak postanowiliśmy nie wprowadzać w ustalony tryb żadnych zmian, bo już widać było, że jeżeli nie przeszkodzi długotrwałe oberwanie chmury, do końca września ukończymy naszą robotę. Jedyny luksus, na jaki sobie pozwalaliśmy, to cosobotnie zabawy w remizie. Trzy dni przed końcem miesiąca postawiliśmy ostatni drogowskaz. Tesiek powołał komisję odbioru złożoną z leśników, której nakazał surową ocenę. Nie znaleziono jednak żadnego uchybienia. Mało tego, okazało się, że zamiast impregnować tylko części podziemne słupów, powlekaliśmy je w całości. Coś nam za to dołożono do rachunku, dodano też spory procent za przyśpieszenie terminu. Słowem pół roczny byt na studiach obaj mieliśmy zapewniony. I co także cieszyło, na długie lata spolszczyliśmy kawał odzyskanego lasu. Przez niemal pół wieku wielokrotnie zastanawiałem się, co też z tej naszej roboty ostało się w Puszczy. Odpowiedź otrzymałem wiosną 1995 roku, kiedy uczestnicząc w smutnej uroczystości rodzinnej w Szczecinie spotkałem Andrzeja, Teśkowego syna. Był właśnie niedawno w Krobielewku. - Wiesz, Czarku, że te wasze drogowskazy jeszcze stoją w lesie? Miło było to usłyszeć po tylu latach. Za darmo pieniędzy, więc nie wzięliśmy. Ale na razie byliśmy strasznie zmęczeni, a tu za dwa dni czekał nas wyjazd na Śląsk, przez pół Polski. Tesiek jednak myślał o nas i za nas do końca. Gdy tylko zakończy liśmy rachunki, powiedział: Jeszcze wam nie odtrąbiono. Zaraz po obiedzie bierzemy broń i idziemy z Misiakiem i Stefanem do lasu. - Ustrzelicie coś, to zabierzecie do domu kiełbasy. Staszek upolował młodego odyńca, ja mogłem pochwalić się dorodnym bykiem, inni byli jeszcze lepsi. Kiełbas, na szczęście, już nam robić nie kazano. Mogliśmy wreszcie położyć się spać. Po dwóch dniach jechaliśmy do Katowic, uginając się pod ciężarem waliz cudownie pachnących wędzonkami. Na rozmowę z papą miałem niecałą dobę. Ciągle nie mógł uwierzyć, że ma syna studenta, w dodatku w Warszawie. Ja go zresztą za bardzo nie przekonywałem, bo i nie do końca było to prawdą. Jedynie niby przez roztargnienie, pakując się, położyłem na stoliku fioletową czapkę. Długo i z dumą ją oglądał. Był wypoczęty po urlopie i sanatorium, a teraz już spokojny o mnie. Nie chciałem, więc wyprowadzać go z błędu. Na odjezdnym tata wyposażył mnie w talerze: głęboki i płaski, oraz w jeden zestaw sztućców z naszego rodzinnego fragetowskiego kompletu. I w poduszkę. Wszak wybierałem się w świat, i to na dłużej. On był pewien, że już na Śląsk nie wrócę, ja nieco mniej. Wyszedłem z dwoma ciężkimi walizami przed barak z dumnym napisem „Warszawa Główna” i natychmiast straciłem chęć do życia. Całe niebo pokrywały ołowiane chmury, padał deszcz, a ja nie wiedziałem, w którym kierunku mam postawić pierwszy krok. Wszystko to razem wydało mi się beznadziejne. Postanowiłem zacząć od przechowalni bagażu, bo stąd do powrotnego katowickiego pociągu było najbliżej. Pozbycie się ciężkich waliz nieco poprawiło mi humor. Wziąłem tylko podręczną torbę i poszedłem na Reja 7. Tu gwar panował na wszystkich korytarzach. Pan Grochowski na widok paczki z kiełbasami żachnął się, ale gdy wytłumaczyłem, że to z własnoręcznie ustrzelonej przeze mnie zwierzyny, był wyraźnie wzruszony. Wprawdzie nikt z rozpoczynających studia jeszcze nie zrezygnował, ale już dostrzegłem kilku zdegustowanych. Tylko patrzeć, jak się załamią pocieszył mnie. Tu jest zaświadczenie dla asystentów, które umożliwi panu udział w zajęciach. I jeszcze jedno, znalazłem panu opiekuna. Będzie w stołówce Bratniaka o jedenastej, a pozna go pan bez trudu, bo to najwyższy i najchudszy student ANP Istotnie, Jurka Błacha nie można było nie rozpoznać. Rozwiana blond czupryna unosząca się nad hałaśliwym tłumem w stołówce i ufne niebieskie oczy czyniły zeń uosobienie mych młodzieńczych wyobrażeń o Longinusie Podbipięcie. Był na drugim roku „naszego” wydziału, ale kompleksu nie miałem, bo w harcerstwie on był HO, a ja HR. Zaopiekowanie się, więc starszym stopniem druhem uważał za rzecz nie tylko normalną, ale wręcz wynikającą z harcerskich zasad. Wszystkich tu znał, łącznie z asystentami, w mig ustalił, gdzie i na jakie grupy ćwiczeniowe mam się zapisać, wykombinował mi nawet ulgowy abonament na obiady bratniackie na październik. Utknęliśmy jednak na noclegach. Jego usiłowania, by mnie zakwaterować gdzieś u znajomych, nie przyniosły rezultatu. Pozostawało, więc „waletowanie” w akademiku na Placu Narutowicza. Niestety, jego kumpel, który był w dobrej komitywie z portierem akademika, wracał z wakacji dopiero następnego dnia. Musiałem, więc jakoś sobie poradzić. Otrzymałem też bojowe zada nie od mego opiekuna zdobycia do jutra, za wszelką cenę, studenckiej czapki ANP bo bez tego nie ma nawet mowy o wejściu do akademika. Uśmiechnąłem się „pod wąsem”. - Stary, ty się nie śmiej. To poważna sprawa. Od dwóch tygodni wymiotło czapki ze sklepów. Nie dostaniesz nigdzie. Wszystko wykupione. W milczeniu wyciągnąłem z torby moją czapkę. Poklepał mnie po kolanie i powiedział: - Widzę, że ty tu jednak nie zginiesz. No to do jutra o jedenastej. Zostałem sam. Poszedłem, więc na pierwszy wykład. Inauguracja mnie ominęła, ponieważ przyjechałem dzień później. Zresztą i Jurek, i pan Grochowski uprzedzali, abym się za bardzo nie pchał na widok publiczny, bo w końcu jeszcze studentem nie jestem, a nie wszyscy muszą być mi tak przychylni, jak oni dwaj. Po wysłuchaniu wykładu, który wygłosił nasz dziekan, profesor Julian Makowski, wieloletni pracownik MSZ-tu, już przed wojną wybitny prawnik oraz wykładowca w Akademii Prawa Międzynarodowego w Hadze, a także dyplomata, nie mia łem żadnych wątpliwości, że trafiłem tu, gdzie chciałem. Nie zmieniło to jednak faktu, iż noc zmuszony byłem spędzić w poczekalni dworca Warszawa Główna, czyli w obskurnym baraku pełnym pijaków, dziwek i złodziei. Oczywiście, o zmrużeniu oka nie było mowy. Nie bałem się okradzenia, bo portfel miałem prawie pusty, a wszystkie pieniądze wpłaciłem na książeczkę PKO, która spoczywała w zawieszonym na szyi woreczku, ukrytym pod koszulą. Ciągle jednak ktoś tu kogoś zaczepiał, gonił, legitymował, słowem, na siedząco ledwo doczekałem świtu. Ze zgrozą myślałem, co zrobię, jeżeli i dzisiaj kolegi Jurka nie będzie. Na szczęście, przyjechał i zjawili się obaj w bratniackiej stołówce. Ponieważ był także harcerzem, opiekuńczy krąg wokół mnie powiększył się. Opłata za waletowe nocowanie przez cały październik była dosyć słona, ale za to zapewniała przychyl ność portierów wszystkich zmian. Zostałem ostrzeżony, że będą to łóżka piętrowe w wieloosobowych salach, które w przypadku nalotu komisji możemy być zmuszeni zmieniać nawet nocą. Zostałem, więc wciągnięty w nielegalny proceder portierów, dorabiających w ten sposób do pensji. Pamiętam, że znakiem umownym na październik, otwierającym drzwi akademika „legalnym” waletom, było przewiązanie kawałkiem czarnej sznurówki złotego sznurka po prawej stronie czapki. Oczywiście, o jakiejkolwiek szafce czy miejscu na półce, gdzie można by pozostawić na dzień bieliznę, ręcznik, mydło, czy szczotkę do zębów, nie było mowy. Co rano wszyscy waletujący musieli całkowicie ewakuować się z akademika i przez cały dzień nosili dobytek ze sobą. Dlatego łatwo ich było poznać po pokaźnych, ciągle i wszędzie holowanych torbach. Pierwsza noc w akademiku też utkwiła mi w pamięci. Sala, do której zostałem skierowany, znajdowała się bodajże na dwunastym piętrze i stało w niej kilkanaście „piętrusów”. Sądząc po wiszących czapkach, gnieździli się tam studenci, co najmniej pięciu warszawskich uczelni. Słuchając zaś rozmów i obserwując twarze, można było wywnioskować, że to ludzie ze wszystkich czterech lat studiów. Nastrój jednak panował pogodny i raczej sympatyczny, znajomości nawiązywało się „z marszu”, bez specjalnych ceregieli. Po paskudnej kolacji zjedzonej w stołówce akademika, puszczono w naszej sali czapkę. Nie bardzo wiedziałem, co to ma znaczyć. Wyjaśniono mi bez ogródek, że dziś właśnie będzie inauguracja „gruzińskich” nocy, która ma zapoczątkować cotygodniową tradycję. A forsa jest potrzebna na sprowadzenie „Gruzini”, czyli wesołej dziewczynki, która czasem przyjmuje klientów w gruzach. Odnosiłem wrażenie, że młodsza część naszej społeczności uczestniczy w tej „ściepce” raczej dla fasonu niż z potrzeby „ducha”. Właśnie powstał spór, czy wobec tego, że jest nas już czternastu, nie mamy prawa do większego komfortu i czy zamiast jednej, nie powinniśmy zaprosić dwóch „gruzinek”. Dorzuciłem swój udział, ale uzasadniając to trzema nieprzespanymi nocami zrezygnowałem tym razem z udziału w „konsumpcji”, cedując mój udział na rzecz starosty sali. Znalazł się jak trzeba, podziękował i zapowiedział rewanż za tydzień. Ku memu zdumieniu, przeszmuglowanie dwóch „Gruzinem” przez pilnie strzeżone wejście zewnętrzne nie sprawiło najmniejszego kłopotu. Zabawa zaczęła się na całego, było dość głośno, tak, że pół piętra wiedziało, iż mamy gości. Markując głęboki sen, który nikogo nie dziwił i nikomu nie przeszkadzał, wspominałem piękne chwile przeżyte w Dolinie za Bramką i rozmyślałem nad tym, jak łatwo je można zohydzić. Pomimo wszystko sala ta była o całe niebo lepsza od poczekalni dworcowej. Tym bardziej, że swawole „gruzińskie” miały się odbywać tylko raz w tygodniu. Za ciekawostkę można uznać fakt, iż nikt z moich współmieszkańców nie miał skierowania do tego pokoju. Wszyscy byli waletami. Jedną grupę stanowili studenci, którzy nie mieli szansy na żaden przydział, drugą ci wątpliwi szczęśliwcy, którym przyznano miejsce w remontowanym już chyba od półtora roku, trzypiętrowym skrzydle akademika przy ulicy Uniwersyteckiej. Ponieważ budynek miał być oddany do użytku l października, rozdzielono w nim pokoje. Teraz obiecywano, że będzie gotowy na Nowy Rok, więc jego przyszli lokatorzy tymczasem waletowali tutaj. Jednak sposób dokonania przydziału miejsc na Uniwersytecką budzić musiał ciągle jeszcze poważne wątpliwości, bo był to temat na szczęście, poruszany rzadko w naszej sali, który zawsze kończył się awanturami. Jeden z kolegów namówił mnie do zrezygnowania ze śniadań w stołówce akademika i przeniesienia się do nowo otwartego baru mlecznego w kamienicy vis-a-vis naszego akademika, gdzie jedzenie było świeższe, tańsze i smaczniejsze. Przez cztery lata studiów codziennie wcinałem tam śniadanie „tradycyjne” gromkim głosem tak się je zamawiało już od drzwi, czyli trzy chrupiące rogale z masłem, pół litra kakao i trzy lekko ścięte jaja do szklanki. Obiad jadłem w Bratniaku na ANP a kolację gdzie się dało, byle nie na Placu Narutowicza. Myślę, że dzięki temu jestem dzisiaj o wiele zdrowszy. Powoli porządkowałem mój warszawski miniświatek. Najbardziej denerwowało mnie częste jeżdżenie do przechowalni dworcowej i ciągle grzebanie w walizce przy każdej zmianie bielizny. Ten problem miał jeszcze długo pozostać nierozwiązany. Natomiast udało mi się załatwić sprawę korespondencji z ojcem tak, aby nie budziło to jego niepokoju. Obok, na Filtrowej mieścił się urząd pocztowy, więc napisałem tacie, że skrzydło akademika przy Uniwersyteckiej, gdzie rzekomo dostałem przydział, jeszcze nie jest wyremontowane i dlatego ciągle zmieniają nam zastępcze pokoje w głównym korpusie. Aby więc korespondencja nie ginęła, należy pisać na poste restante. I tak to trwało jeszcze przez pół roku. Moi dwaj działający w Komendzie Chorągwi Warszawskiej opiekunowie ciągle mnie namawiali do aktywnej działalności, ale po przygodach na kursie podharcmistrzowskim w Górkach Wielkich miałem uraz do harcerstwa. Bałem się również starych, zaskorupiałych struktur, dlatego też podsunąłem im pomysł założenia przy ANP kręgu starszoharcerskiego. Widziałem na korytarzach kilku młodych ludzi z krzyżami w klapach, ale gdy Jurek z kolegą poprosili ich o podpisanie zbiorowego wniosku do rektora, efekt byt taki, iż wniosku nie podpisali, natomiast poodpinali krzyże. Wystarczyłyby zresztą tylko trzy podpisy, ale tego trzeciego właśnie brakło, Mój się nie liczył, bo mnie tu oficjalnie przecież nie było. Prócz tego, z dochodzących raz po raz wieści wynikało, że w ZHP dzieje się coraz gorzej. Już pół roku wcześniej z władz naczelnych musiał odejść wygryziony stamtąd intrygami legendarny, powszechnie szanowany „Kamyk”. Definitywnie zerwano wszystkie więzy, łączące nas ze skautingiem, odżegnywano się od wszelkich wzorców badenpowellizmu, przygotowując system zastępczy, Harcerską Służbę Polsce, w której jednym z głównych kierunków wychowawczych miało być zbieranie stonki ziemniaczanej, zrzucanej rzekomo z amerykańskich samolotów. Odchodzili najlepsi instruktorzy z własnej woli, albo zmuszani do tego. Panoszyli się natomiast działacze przedwojennego „czerwonego harcerstwa” pospołu z pospiesznie „uharcerzonym” ZWM-owskim aktywem. Nasiliła się walka polityczna w państwie. Szokiem dla społeczeństwa była wiadomość, że 21 października uciekł za granicę zagrożony aresztowaniem Stanisław Mikołajczyk, następnie Stefan Korboński. Za nimi poszli inni. Widać było, że dni PSL-u są policzone. Ale komuniści dobierali się teraz do skóry nowemu wrogowi polskim socjalistom. Choć wchłonięcie PPS-u miało nastąpić dopiero za rok, już teraz zaczęło się rozwarstwianie i skłócanie tej partii. Na uczelni coraz bardziej wchodziłem w rytm studiów i właściwie prawie nikt nie orientował się, że jestem wolnym strzelcem. Żaden z asystentów nie odmówił respektowania zaświadczenia pana Grochowskiego i coraz mniej doskwierał mi mój nieformalny status. Poznawałem nowych ludzi. Studiowali tu: urocza blondynka Marysia Szymańska; Andrzej Miłosz, brat późniejszego laureata nagrody Nobla; Aleksander Paszyński, pierwszy minister budownictwa w solidarnościowym rządzie; Leszek Moczulski, znany działacz antykomunistycznej opozycji, Andrzej Szczypiorski, późniejszy wybitny literat, i wielu innych. Mijały jednak tygodnie, a nikt z listy studentów pierwszego roku naszego wydziału nie ubywał. Pan Grochowski doradzał mi pić zimną wodę i nie denerwować się. Z trudem dotrwałem do Bożego Narodzenia. Na święta pojechałem do ojca, bo postanowiłem wolne dni w zimie spędzać w Giszowcu, a latem w Krobielewku. Ta Wigilia była o wiele bardziej udana niż zeszłoroczna w huczącym strasznym dworze. Starałem się nie dać po sobie poznać, że coś mnie trapi, przez parę wieczorów opowiadałem o życiu na uczelni i w akademiku. Były to zresztą opowieści prawdziwe, tyle, że nieco ocenzurowane. Musiałem, na przykład, przemilczeć „gruzińskie” noce, bo tego papa mógłby nie przeżyć. Całe święta przespacerowałem z ojcem po pięknym giszowieckim parku-lesie. Było to chyba jedyne wówczas miejsce na Śląsku, gdzie świeżo spadły śnieg robił się czarny nie po paru godzinach, a dopiero po kilkunastu. Zaraz po świętach wybrałem się na całodzienny objazd po starych kątach na Śląsku. Zacząłem od Rybnika, naturalnie od rodziny państwa Woźniaków. Panie miały się świetnie, "Ala z płotkiem" ciągle piękniała, a Kajtek był istnym biurem informacji, gdy chodziło o naszą 4. RDH, Kierownicze trio w składzie Witek Harazim Tadek Łukoszczyk Arkady Mandrysz świetnie sobie radziło. Następnie pojechałem do Sławięcic. Ośrodek był prawie wymarły. Nie dostrzegłem ani znaków życia, ani chęci do niego. Jedynie profesorki Wolkowicka i Szmidowa przywitały mnie ze łzami w oczach i poczęstowały jak dawniej herbatką z cytryną. O teraźniejszości nie chcieliśmy mówić, więc tylko wspominaliśmy. Było już ciemno, gdy przekopywałem się lasem przez świeżo spadły śnieg ku stacji kolejowej. W pociągu, trochę zmarznięty, marzyłem o ciepłym mieszkaniu w Giszowcu. Naraz na jednej z mijanych stacji zobaczyłem jej nazwę: „Zabrze”. Zanim pomyślałem, wysiadłem, a pociąg odjechał. U druhen Piskorskich przyjęto mnie nadzwyczaj sympatycznie. Wiedziano już o moich perypetiach na kursie podharcmistrzowskim w Górkach, albowiem sprawa stała się głośna na harcerskim Śląsku, i pocieszano, że może nasze harcerstwo trochę się odbolszewizuje, ponieważ mój adwersarz, druh-towarzysz C., właśnie odszedł z Komendy Chorągwi. Nie było to zgodne z nastawieniem w Warszawie tam odgórnie robiono wszystko, aby harcerstwo pozbawić wszelkiej ideowości, ale ucieszył mnie sam fakt odejścia tego człowieka. Bałem się tylko, czy on jak się to coraz częściej zaczynało zdarzać przypadkiem nie dostanie „kopa w górę”. Nie długo miało się okazać, że wykrakałem. Ania była przesympatyczna. Z niedawnej złośliwości z obozu nie pozostało ni śladu. Intensywnie przygotowywała się do matury. Potem, jeżeli przeskoczy ten próg, miała zamiar przenieść się do Warszawy na studia tradycyjne już w tej rodzi nie, na chemię. Wiele mówiono o czekającym panie remoncie domku na warszawskiej Sadybie, mocno uszkodzonego w czasie powstania. Zostawiłem mój adres na poste restante na Filtrowej. Przy okazji tej wizyty poznałem również drugą część klanu siostrę pani Piskorskiej, Krystynę Świeściak, nauczycielkę angielskiego, oraz młodszą siostrę Anki, Kaśkę, a także podporę całego rodu, przedwojenną jeszcze gosposię Marynię, czyli Mariannę Klocek z podwarszawskiego Jaktorowa. 1948 Protest na Polnej studenckie ostrogi praca w MSZ-ecie, w Krobielewku wesele Tody stypendium Banku Handlowego, Ania w Warszawie znów w harcerstwie, „szczurza gęba” na horyzoncie, sportowcy zbawieniem dla Banku Handlowego, obóz narciarski w Zakopanem W Warszawie zastałem powszechne podenerwowanie. W akademiku źródła dobrze poinformowane donosiły, że lada dzień skończy się remont Uniwersyteckiej. Nie byłem tym specjalnie zachwycony, bo moje ciągłe zawieszenie w próżni powodowało, iż bez zaświadczenia z ANP nie mogłem nawet złożyć podania do komisji mieszkaniowej. Na uczelni część ludzi dopiero teraz zdała sobie sprawę, że za trzy tygodnie kończy się pierwszy semestr. Ponieważ niektórzy koledzy dotąd nawet nie pozapisywali się do grup ćwiczeniowych, pan Grochowski z ukontentowaniem mrugał do mnie porozumiewawczo, ale znając moje zezowate szczęście nie miałem zbytniej odwagi cieszyć się przed czasem. Do końca stycznia żyłem jak na wulkanie. A potem decyzje zaczęły zapadać seriami. Skrzydło przy Uniwersyteckiej istotnie wyremontowano, ale jego zasiedlanie zostało wstrzymane z dwóch powodów: po pierwsze, ciągle trwało usuwanie niezliczonych usterek oraz sprawdzanie rachunków, a po drugie, delegat ministra oświaty do spraw domów akademickich, magister Keck był dosłownie zasypany zażaleniami na niesprawiedliwy podobno przydział pokoi. Gdy tylko podsumowano wyniki studiów za pierwszy semestr, poczęli odpadać pierwsi pechowcy. Czwarty z nich dla mnie najważniejszy został skreślony z listy 13 lutego. Nazajutrz otrzymałem w sekretariacie od pana Grochowskiego legitymację studenta Akademii Nauk Politycznych i indeks nr 674. Złożyłem, więc podanie o przyznanie miejsca w akademiku przy Uniwersyteckiej i stałem się zwolennikiem jak najbardziej rewolucyjnego potraktowania poprzedniej, podobno skorumpowanej komisji mieszkaniowej oraz unieważnienia jej decyzji. Bo, jak wiadomo, punkt widzenia jest bardzo uzależniony od punktu siedzenia, a jeszcze bardziej od punktu leżenia. 15 lutego skończyłem dwadzieścia lat. W tym dniu poczułem, że pozostawiłem za sobą jakiś ciężki kawałek mego życia. Zrobiło mi się lekko na duszy. Czapka akademicka, noszona wreszcie legalnie, przestała parzyć w głowę, zaś na zebraniach studenckich zabierałem głos częściej i głośniej, bo dopiero teraz miałem do tego pełne prawo. Bardzo chciałem jak najszybciej podzielić się moimi radościami z ojcem, ale nagle uzmysłowiłem sobie, że nie mam, czym się dzielić. On przecież od pół roku żył w przekonaniu, iż jestem normalnym, jak inni, studentem. Podania o stypendium pieniężne nie składałem, bowiem już w październiku rozdzielono je na cały rok. Jak widać, długo mi przyszło lizać rany odniesione w walce o prawdziwe harcerstwo. A przecież nie był to jeszcze koniec. Z kręgów harcerskich od pewnego czasu dochodziły wieści, że lada dzień odejdzie ze stanowiska Naczelnika Harcerzy druh Roman Kierzkowski. I rzeczywiście tak się stało, zaś jego następcą mianowany został druh-towarzysz Stanisław C. Od półtora roku przypuszczałem, że właśnie jemu przypadnie w udziale rola grabarza prawdziwego harcerstwa. Uznałem, że w tej sytuacji nie wolno mi stać z boku. Przypomniałem Jurkowi o naszych zamiarach sprzed trzech miesięcy założenia kręgu starszoharcerskiego przy ANP które wtedy wzięły w łeb z braku trzeciego inicjatora. Otóż ten trzeci, czyli ja, teraz już wreszcie był. Sytuacja jednak okazała się niełatwa. Młodzież, bowiem chciano teraz nie dzielić, a łączyć, nawet na siłę. Po Harcerskiej Służbie Polsce przygotowywano się do stworzenia skoszarowanej Służby Polsce, na kształt przedwojennego niemieckiego Arbeits Frontu. Coraz głośniej przebąkiwano, że lada miesiąc wszystkie organizacje młodzieżowe zostaną wrzucone do jednego kotła. Na razie jednak na ANP egzystowały cztery, a nawet pięć organizacji. Wprawdzie poza Akademickim Związkiem Walki Młodych, przejawiającym monopolistyczne ciągoty, reszta: OM TUR, „Wici”, Związek Młodzieży Demokratycznej oraz „Hamlety”, czyli Związek Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, były to organizacje kanapowe, ale jeszcze były. Liczyliśmy, więc, iż uda nam się stworzyć i krąg starszoharcerski. Wysmażyliśmy odpowiednie pismo do rektora i nawet dość szybko otrzymaliśmy odpowiedź, tyle, że odmowną. Uzasadnieniem była ustalona dla młodzieży harcerskiej bariera wiekowa szesnastu lat. Teraz najbardziej zajmowała nas sprawa zasiedlenia akademika przy Uniwersyteckiej. Trzystu ludzi, mających tam przydziały mieszkaniowe, nie chciało już dłużej czekać na załatwienie papierkowych rozliczeń. Tak się złożyło, że nasza sala gromadziła najwięcej waletów w innych pokojach występowali oni raczej pojedynczo nic więc dziwnego, iż właśnie ona stała się miejscem burzliwych zebrań. Według nas, poza kilkunastoma przypadkami przydziałów po znajomości oraz taką samą liczbą dla ludzi, którzy już w pierwszym semestrze ze studiów odpadli, przytłaczająca większość decyzji nie budziła zastrzeżeń. Ponieważ petycje kierowane do ministerstwa pozostawały bez echa, postanowiliśmy zorganizować marsz do siedziby magistra Kecka, mieszczącej się w jednej z ocalałych kamienic przy ulicy Polnej, i przedstawić mu nasze sugestie do urzędowej listy. Należało jedynie jakoś uzasadnić ową manifestację, aby przez władze porządkowe nie została potraktowana krótko i brutalnie. Szliśmy sporą grupą w samo południe od Placu Narutowicza, Filtrową, Nowo wiejską do Polnej, a więc ulicami niezbyt ruchliwymi, gdzie samochody gościły wtedy niezbyt często. Wszyscy w akademickich czapkach, gęsiego, wznosiliśmy od czasu do czasu stosowne okrzyki. Poprzedzało nas kilku kolegów, którzy milicjantom po drodze wyjaśniali, że jest to studencka manifestacja pokojowa wymierzona przeciwko wojennym knowaniom imperializmu. Wsłuchiwali się panowie władza w nasze hasła i istotnie słyszeli: „My chcemy pokoju na uniwersytecie”, podczas gdy my domagaliśmy się „pokojów na Uniwersyteckiej”. Ale oni tego niuansu już nie wychwytywali i przepuszczali nas bez przeszkód. Pod secesyjną kamienicą na Polnej odczytaliśmy petycję do delegata i zaczęliśmy domagać się widzenia z nim samym w celu złożenia naszej listy. Po chwili zjawiła się na dole sekretarka i poprosiła, abyśmy wyłonili trzyosobową delegację, a pan Keck chętnie ją przyjmie. Wybraliśmy trzech najtęższych pyskaczy, wśród których przypadkiem chyba i ja się znalazłem. Delegat przyjął nas dość ostro, zarzucając od progu łamanie prawa, bezpodstawne posądzanie uczciwych członków komisji o przekupstwo i tym podobne rzeczy. Ale my głosiliśmy swoje racje, gdyż nasi koledzy na dole dodawali nam animuszu okrzykami. Wizyta u pana magistra zaczęła się niebezpiecznie przedłużać, na co w pewnej chwili zwróciłem mu uwagę. - Niech pan mnie nie straszy. Nie tacy mnie straszyli i jakoś się nie zląkłem - odpowiedział dumnie delegat. Naraz pobladł. Bo oto na dole rozległo się gromkie "hurra! ", załomotały na schodach dziesiątki butów, trzasnęły drzwi w sekretariacie, pisnęły sekretarki, rozwarły się drzwi gabinetu i fala chłopaków zgarnęła delegata, jego biurko i nas pod ścianę. Blady, spocony Keck nie mógł wymówić słowa, zresztą i tak by go nie było słychać w ogólnym wrzasku. - Co mam teraz zrobić? - dobiegło mnie jego pytanie, ...aw - Podpisać natychmiast naszą listę - doradził jeden z naszej trójki. - Magister Keck zrobił to z wielkim trudem, bo swobody ruchu w przenośni i dosłownie nie miał praktycznie żadnej. Trzeci z nas złapał listę, gwizdnął na palcach uciszając nieco gwar i krzyknął: - Koledzy! Pan delegat podpisał naszą listę. Jeden wielki ryk radości skwitował tę informację. Uzyskanie decyzji pana delegata, że nazajutrz od rana nastąpi zasiedlanie budynku, było już czystą formalnością. Nikt później nie próbował stawiać nam w tej sprawie przeszkód. Boże, z jaką ulgą wniosłem do akademika moją walizkę po prawie półrocznym przechowywaniu jej w dworcowej przechowalni bagażu. Przydzielono mnie trochę na siłę do pokoju nr 314, na trzecim piętrze, z oknem od frontu. Dzieliłem go z dwoma kolegami z Wydziału Administracyjnego ANP Jurkiem Krupą i Tadziem Kanią. Pierwsze własne, legalne miejsce w akademiku przeżywałem tak mocno, że przez trzy doby nie poszedłem na uczelnię. Dopiero, gdy uwierzyłem, iż ten pokój jest faktem, zacząłem myśleć o innych, rów nie ważnych sprawach. Kończyły mi się pieniądze. I tak dobrze, że starczyły na pół roku. Musiałem podjąć pracę, tylko czy zdołam łączyć ją ze studiami? „Tadzio Kania już od pól roku pracuje w Głównym Urzędzie Statystycznym i daje sobie radę, może i mnie się uda” pomyślałem. Chciałem, aby moja praca była jakoś związana z kierunkiem studiów. A więc Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Ale dostać się tam było marzeniem ściętej głowy, zwłaszcza z moimi harcerskimi rekomendacjami. I naraz przypomniałem sobie usłyszaną mimochodem, a podaną przez radio informację o powrocie z podróży dyplomatycznej Wandy Dobrosz. Chyba była kimś znacznym w MSZ-ecie, skoro o niej mówiono. Postanowiłem spróbować. Nazajutrz zatelefonowałem z poczty pod numer centrali MSZ-tu. Gdy poprosiłem o połączenie z panią Wandą Dobrosz, zapadła cisza i po chwili męski głos obiecał połączyć mnie z sekretariatem. Odezwał się kolejny, tym razem damski, wyraźnie opryskliwy głos. Przedstawiłem się i poprosiłem o połączenie. - Towarzyszka minister Dobrosz nie przyjmuje nie zapowiedzianych telefonów z miasta. A wy, towarzyszu, w jakiej sprawie? Może was skieruję do kogoś innego? Niestety, kontakt z kimś innym nie wchodził w grę. Chciałem rozmawiać wyłącznie z panią Dobrosz i to w sprawie osobistej. Poprosiłem o przekazanie jej mojego nazwiska oraz prośby o rozmowę bezpośrednią. Zapowiedziałem, że zadzwonię za cztery godziny i bojąc się odprawienia z kwitkiem, odłożyłem szybko słuchawkę. - Boże mój! Wandzia Dobroszanka towarzyszką minister! Coraz bardziej wątpiłem, czy zechce mnie przyjąć. Z niecierpliwością czekałem, aż miną te cztery godziny. I znów ten sam opryskliwy głos. Gdy jednak wymieniłem swoje nazwisko rozlała się czara słodyczy. - Ach, to wy towarzyszu! Bardzo was przepraszam, ale ja nie wiedziałam, że wy tak dobrze znacie towarzyszkę minister. Towarzyszka minister bardzo przeprasza, ale nie może was przyjąć jeszcze dzisiaj, bo jest właśnie posiedzenie kolegium ministerstwa i nie wiadomo, kiedy się skończy. Towarzyszka minister prosi was o przyjście jutro rano o 9.00. Przepustka będzie czekała na dole. Do jutra, towarzyszu Chlebowski. Opanowała mnie wielka radość, że spotkanie z Wandą Dobrosz może zaowocować pracą dla mnie w MSZ-ecie, z drugiej zaś strony byłem zirytowany zwracaniem się do mnie per „towarzyszu Chlebowski”. Nazajutrz rano, punktualnie o 9.00, zgłosiłem się z bukiecikiem kwiatków w biurze przepustek MSZ-tu, skąd skierowano mnie na ministerialne piętro i już po chwili pukałem do drzwi z wielką mosiężna tablicą: „Dyrektor Generalny Ministerstwa Spraw Zagranicznych”. Umalowana jak ikona sekretarka na cieniutkich nogach i z obfitym biustem pokrzykiwała już od drzwi: - Towarzyszu Chlebowski! Towarzyszka minister już czeka. W wielkim gabinecie zza potężnego biurka wyszła, jak zwykle mile i trochę nie śmiało uśmiechnięta, Wandzia Dobroszanka, taka sama, jaką ją pamiętałem sprzed czternastu lat. Młoda, świeża, ładna, zgrabna, a przecież miała za sobą parę lat więzienia i następnych kilka niesanatoryjnego w końcu pobytu na Wschodzie. Gładko uczesana, filigranowa, w szarym, eleganckim kostiumie, pasowała do każdego dygnitarskiego gabinetu wszystkich ustrojów świata, z wyjątkiem gabinetu komunistycznej towarzyszki minister. Cofnęliśmy się w czasie wspomnieniami o wiele lat. Interesowało ją wszystko, co dotyczyło moich najbliższych, do najdrobniejszego detalu. Dzwoniły jakieś telefony różnych kolorów, a więc chyba i ważności, lecz Dobroszanki, czyli towarzyszki minister, nie było dla nikogo. Nie wiem, ile ta rozmowa trwała. Godzinę? Może półtorej? Sprawę mej pracy w MSZ-ecie załatwiła jednym palcem, naciskając guzik uruchamiający jakąś linię, i jednym zdaniem. Już przy wyjściu, raczej kurtuazyjnie, zagadnąłem o pana Łagina, który przed kilkunastu laty, towarzysząc jej w czasie odwiedzin w Boże Narodzenie w domu babci, rysował mi takie wspaniałe samoloty. - Ach, prawda. Przecież mój mąż był wtedy ze mną u pani Frani. Jest tutaj, w Warszawie, do niedawna był w wojsku, ale teraz przeszedł do aparatu bezpieczeństwa. Poprosiłem o przekazanie mu moich pozdrowień. Wydawało mi się wtedy, że najważniejszą sprawą, jaką tu załatwiłem, była moja praca w MSZ-ecie. Jednak informacja o Łaginie i jego nowym miejscu pracy okazała się mieć w trzy lata później wagę złota, mało mojego życia. Słusznie, bowiem przypuszczałem, iż człowiek z jego przeszłością nie mógł być szeregowym referentem. Kiedy wychodziłem, sekretarka była dla mnie jeszcze milsza: - Ach, drogi towarzyszu Chlebowski, jakże się cieszę, że będziemy kolegami w pracy. Tym „drogim towarzyszem Chlebowskim” i „kolegą w pracy” zupełnie mnie dobiła. Wieczorem napisałem list do ojca. Podałem wreszcie konkretny adres oraz powiadomiłem go o otrzymaniu pracy w MSZ-ecie, którą rzeczywiście nazajutrz rozpocząłem. Przydzielono mnie do Departamentu Konsularno-Wizowego. Już w południe pierwszego dnia wyskoczyło mi kilka bąbli na palcach prawej ręki. Moja praca, bowiem polegała na ogłupiającym, a bardzo szybkim wstemplowywaniu wiz do paszportów. Po południu zacząłem stemplowanie drugą ręką i przed końcem pracy rów nież lewą dłoń miałem pokrytą bąblami. O 16.00 podpadłem definitywnie, bo gdy cały nasz siedmioosobowy pokój pracował nadal w nadgodzinach, ja zebrałem swoje manatki i wyszedłem na uczelnię. Następnego dnia wezwała mnie towarzyszka naczelnik, mała, pękata kobieta i oznajmiła, że jej wydział po godzinach pracy realizuje jakieś tam zobowiązanie i ma nadzieję, że ja z kolektywu wyłamywał się nie będę. - O żadnym kolektywie ani zobowiązaniu nic nie wiem - wyjaśniłem. A po pracy w MSZ-ecie codziennie przez cztery do pięciu godzin realizuję moje prywatne i najważniejsze zobowiązanie: studia na Wydziale Dyplomatyczno-Konsularnym ANP Byłem przekonany, że po takiej odpowiedzi szefowa wywali mnie na zbitą twarz, ale ona, podobnie zresztą jak cały departament, już wiedziała z czyjej rekomendacji tu przyszedłem. Powiedziała mi tylko: - Jak sobie pościelecie, tak się i wyśpicie. Na tym się właściwie skończyła rozmowa, ale nie sprawa. Bo moja naczelnik, o czym dowiedziałem się od kogoś życzliwego bardzo nie lubiła minister Dobroszanki. Była to wszakże nienawiść muchy do słonia. Oczywiście, mam na myśli zależność służbową. Nie mogąc, więc dosięgnąć towarzyszki minister, a mając w bliskim zasięgu jej protegowanego, wyładowywała się na nim, czyli na mnie. W efekcie, co rano zastawałem na swym biurku jako normę do wykonania dwa razy więcej paszportów niż każdy inny pracownik naszego pokoju. Ponieważ miałem mniej wprawy od koleżanek i kolegów, którzy w dodatku pracowali po godzinach, na moim biurku ciągle piętrzyły się setki paszportów. I o to chodziło towarzyszce naczelnik. Pewnego dnia weszła do naszego pokoju i przerwawszy pracę, oświadczyła: - Nadal wyraźnie nie nadążacie za pracą zespołu, obniżacie jego wydajność. W tej sytuacji będę zmuszona oddać was do dyspozycji kadr. Chyba, że skorzystacie z szansy złożenia publicznej samokrytyki i zobowiążecie się do szybkiego nadrobienia zaległości. Zapadła cisza, bo rzecz była niewykonalna. A na pracy w MSZ-ecie wszystkim bardzo zależało, więc czekali, czy podejmę się sprawy beznadziejnej i zeszmaeę samokrytyką, czy licząc na protektorkę podskoczę, dając pretekst towarzyszce naczelnik do zniszczenia mnie jako warchoła. Ja zaś po prostu zdałem sobie sprawę, że przeliczyłem się z możliwościami, tak fizycznymi, jak i psychicznymi. Pojąłem, iż nie dam rady godzić studiów z pracą wykonywaną codziennie przez osiem godzin. I dotyczyło to każdego rodzaju zatrudnienia na pełnym etacie, a zajęcia w Departamencie Konsularno-Wizowym MSZ-tu wyraźnie mi to uzmysłowiły. Powiedziałem, więc: - Pani naczelnik ma całkowitą rację. Nie nadążam za pracą zespołu, tym bardziej, że otrzymuję zadania większe niż wprawniejsi ode mnie koledzy. Niczego nie będę nadrabiał, bo i tak pracuję najwydajniej, jak umiem, o czym świadczą moje ręce. Jeżeli pani odda mnie do dyspozycji kadr, będzie to jakieś wyjście, ale tylko pozorne, ponieważ ja i tak z końcem miesiąca mam zamiar odejść. Takiej „samokrytyki” nikt się nie spodziewał. Towarzyszce naczelnik odebrało mowę, bo jak tu opornego zdzielić teraz biczem groźby, jeżeli ten bicz odebrano jej przed chwilą z ręki? Trzasnęła drzwiami i wyszła. Po południu zostałem wezwany przez minister Dobroszankę. O wszystkim już wiedziała. - Dlaczego pan do mnie nie przyszedł, gdy tylko zaczęły się te szykany? - zapytała zdenerwowana. - Bo to, moim zdaniem, było niepotrzebne. Co by sobie pani o mnie pomyślała, gdybym przyszedł? Chciałem spróbować, czy uda mi się pogodzić naukę z pracą. I widzę, że mi się nie udaje. To jest główny i w zasadzie jedyny powód, dla którego mam zamiar jak najszybciej odejść z MSZ-tu. Myślę, iż nie ma znaczenia, w którym z departamentów bym pracował. Może wspomnienia byłyby milsze, ale wniosek końcowy ten sam. Dlatego też przykro mi, że nie wytrwałem i sprawiłem pani kłopot. Dziękuję bardzo za okazaną mi pomoc. Odchodzę i tak z pewnym zyskiem, bo za pensję tu zarobioną przeżyję jeszcze trzy miesiące. Mam jednak prośbę do pani. Nie chciałbym, aby z mojego powodu ktokolwiek miał jakiekolwiek przykrości. Przyrzekła to, życzyła powodzenia na egzaminach i upoważniła do szukania u niej pomocy, gdybym tylko jej potrzebował. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Ta zaofiarowana pomocna ręka miała mi się jeszcze bardzo przydać. W MSZ-ecie pracowałem jeszcze tydzień, do końca miesiąca. Moja pani naczelnik ciągle popijała krople walerianowe. Wiedziała, że zostałem wezwany przez Dobroszankę, więc czekała na skutki tej rozmowy. Bo że takowe będą, była absolutnie przekonana. Kiedy po raz ostatni powiedziałem jej do widzenia i nic poza tym się nie stało, chyba miała do mnie wręcz żal o ten tydzień niepotrzebnego napięcia nerwowego. Pensja z MSZ-tu pomogła mi spokojnie przeżyć kwiecień, maj i czerwiec. Ale straciłem prawie cały marzec nauki, a konkretnie wszystkie zajęcia przedpołudniowe. Egzaminów zaś była cała masa, studia na ANP cechowała, bowiem mnogość przedmiotów. Wraz z fakultetami językowymi zebrało się ich w ciągu czterech lat prawie czterdzieści. Dla nas, pierwszoroczniaków, była to ogniowa próba. Bałem się szczególnie ekonomii, już nie kapitalistycznej, ale jeszcze nie socjalistycznej, bo mądrych w tym nowym kierunku ze świecą by szukać nawet pośród wykładowców. Nie lubiani przynajmniej w gronie moich kolegów profesorowie Żurawicki i Wyrozębski, zbyt często sami zerkali do rosyjskojęzycznych podręczników, by mogli być wiarygodni. Podbudowywali, więc swoje autorytety wzmożoną srogością. Jedynym z marksistów, który od początku zdawał się wiedzieć, o co chodzi, był Adam Schaff. Gładko się słuchało jego wykładów wygłaszanych bez kartki, gorzej było z ich zrozumieniem. Wykładał u nas bowiem „wstęp do filozofii marksizmu”. Aleksy Deruga miał prawie zawsze pełną salę. Swoje wykłady z historii dyplomacji przeplatał wieloma dykteryjkami i ciekawostkami. Szczególnie lubił pikantne anegdoty i bardzo był kontent, gdy na egzaminie mu się je cytowało. Identyczne upodobania cechowały Jerzego Sawickiego, jednego z polskich prokuratorów w procesie norymberskim. Mieszkał w willi na Saskiej Kępie, przed którą w dzień i w nocy stali wartownicy z pepeszami. Tam też nas egzaminował. Nie wiem, czy kiedykolwiek komukolwiek postawił dwóję. O jego egzaminach krążyły legendy. Zadawał pytania i cieszył się, gdy otrzymywał oczekiwane, co do słowa odpowiedzi. Na przykład, wchodziła do niego grupka studentów. Pytał pierwszego: - Wejdzie pan na wysoką wieżę. Co pan widzi? - Pola... łąki... domy... - Po co pan tu przyszedł? - Zdać egzamin. - Z czego? - Z prawa. - No, wreszcie. A co pan widzi z wysokiej wieży? - pytał następnego. - Przedmioty i podmioty prawa. - No, właśnie. Pan dostaje piątkę, pozostali panowie po trójce. Chyba, że chcą zarobić więcej? Takich odważnych raczej nie było i chłopcy brali trójki. Dla dziewcząt miał w zasadzie jedno pytanie: - Czy w starożytnym Rzymie mogłaby pani otworzyć burdel? Ja nie - odpowiadała najodważniejsza, już do tego pytania przygotowana ale pańska żona mogłaby. - A dlaczego ona tak, a pani nie? - Bo pana żona jest mężatką, a ja panną, zaś prawo rzymskie zabraniało tego pannom. - Brawo! - krzyczał uradowany Sawicki i wpisywał dziewczynie piątkę. Grozą wiało już w czasie samego oczekiwania na egzamin u profesora Stanisława Srokowskiego, nestora geografów polskich. Mieszkał bodajże przy Filtrowej i ze względu na wiek egzaminował tylko w domu. Wysoki, szczupły i wąsaty siedem dziesięcioletni naukowiec traktował studentów, a szczególnie studentki, nadzwyczaj ostro. Musiały nie tylko wszystko świetnie umieć, ale i być ubrane w ciemne, zapięte pod szyję, nie za krótkie sukienki z długimi rękawami. Mowy też nie było, o jakimkolwiek makijażu. Wystarczyło, że jakaś dziewczyna miała na sobie jasną bluzkę z krótkim rękawem lub z niewielkim dekoltem, zaraz wybiegała zapłakana z pokoju, a gonił ją tubalny głos profesora: - A pani, to do mnie prać przyszła? Za najbardziej zrównoważonego uchodził nasz dziekan, profesor Makowski, wykładający prawo międzynarodowe. Pytał spokojnie, ale bardzo dogłębnie, tak że zdanie egzaminu u niego traktowane było przez nas jako równoznaczne z zaliczeniem roku. Mieliśmy, więc co wkuwać i akademik jarzył się światłami aż do białego rana. Nie był jednak najlepszym miejscem do nauki, bo najmniejsze pokoje mieściły trzy łóżka i, z wielkim trudem, jeden maleńki stolik. W tej sytuacji miejscami szczególnie odwiedzanymi stały się odludne plenery, jak na przykład porośnięte trawą i krzakami wysypisko gruzów pełne polanek i wądołów znajdujące się o sto metrów od ANP, w miejscu dzisiejszego stadionu „Skry”, czyli Budowlanych. Dalej ciągnęło się Pole Mokotowskie i pola orne oraz te, które później nazwano badylarskimi. Gmach Dowództwa Wojsk Lotniczych u zbiegu Wawelskiej, Alei Żwirki i Wigury, Raszyńskiej i Uniwersyteckiej był w zasadzie ostatnim warszawskim domem. Bardzo często zbieraliśmy się u miejscowych koleżanek czy kolegów. Mile wspominam wspólne kucie, aż do późnego wieczora, w mieszkaniu na Filtrowej u ładnej i inteligentnej Bożeny Krzywobłockiej, a także kolacje, którymi zawsze częstowała nas jej mama. W końcu maja otrzymałem na poste restante list od Ani Piskorskiej. Maturę zdała, teraz jechała gdzieś prowadzić obóz harcerski, a od października miała studiować w Warszawie na Wydziale Chemii. Rok zaliczyłem w ostatnich dniach czerwca, ze średnią dającą podstawę do starania się o stypendium. W swej naiwności złożyłem, więc podanie i spokojnie wyjechałem na wakacje. Najpierw odwiedziłem ojca, a potem pojechałem na pełne dwa i pół miesiąca do Krobielewka. Miały to być wakacje w całym znaczeniu tego słowa, pełne polowań, zabaw w strażackiej remizie, podrywów, czyli całkowita rekompensata za ubiegło roczną harówkę. W Krobielewku zastałem jednak nastrój daleki od sielsko-anielskiego spokoju. Szykowało się wielkie weselisko. Toda wychodziła za Stefana Nędzkiego i miałem być pierwszym drużbą. Istotnie, feta była wielka, z salwami z dubeltówek, graniem sygnałów na trąbkach, rogach i lufach flint, dziczyzną we wszelkich postaciach i tańcami do białego rana trzeciego dnia. Państwo młodzi przeprowadzili się do Wieje, dwa kilometry od Krobielewka. Tam miał swoje leśnictwo Stefan, a ja zyskałem dodatkowy dom. W Wiejcach stał piękny junkierski pałac, o wspaniałych wnętrzach z alabastrowymi kominkami, cały fioletowy od cudownie pachnących glicynii i wcale niezniszczony, ponieważ Niemcy dbali o swoje obiekty zabytkowe, a gdy weszła Armia Czerwona kwaterował tu sowiecki sztab. Byłem częstym gościem w pałacu, bo jego nadzorca zapraszał Nędzkich i mnie na mocną herbatę. Dalszy ciąg pobytu zapowiadał się naprawdę wypoczynkowo, choć Tesiek powiedział zaraz po przyjeździe: - Jak ci się znudzi nieróbstwo, to mamy jeszcze do odebrania kilkaset kubików drewna na zrębie. Znasz tę robotę z Herbowa i Siehowa, nie przemęczysz się, a jakiś grosz ci wpadnie. Bo to twoje stypendium od obecnej władzy jest pisane grabiami na Wiśle. No i rzeczywiście, nie przemęczając się, powoli odbierałem to drewno, ale tak, aby po wyjeździe zrąb zostawić pusty, a kieszeń mieć pełną. Głównie jednak oddawałem się polowaniu. Mimo iż Tesiek pozwalał mi chodzić z bronią do lasu, starałem się z tego korzystać rzadko, bo było to odstępstwo od żelaznej, surowo tu przestrzeganej zasady, że z bronią szło się w las tylko w towarzystwie służby leśnej. Zresztą, leśniczowie i gajowi chętnie mnie ze sobą zabierali. Po prostu lubili mnie, a przy okazji coś tam i dla siebie upolowali. Rosło, więc konto moich trofeów i w spiżarni coraz ciaśniej robiło się na drągu obwieszonym wędzonymi specjalnie dla mnie kiełbasami. W akademiku miałem już gdzie je trzymać i przechowalnia dworcowa nie była mi do tego potrzebna. Co sobota chodziłem z Todą i Stefanem na zabawy i tylko wszyscy żałowali, że ten drugi „pistolet”, Staszek Świder, w tym roku nie przyjechał. Szła jesień, a z nią zbliżał się termin mego wyjazdu. Postanowiłem jeszcze po drodze (nadkładając kilkaset kilometrów) wpaść na krótko do ojca, aby mu zawieźć kilka kilogramów kiełbas, zrobionych z upolowanej przeze mnie zwierzyny. Drugi rok studiów zacząłem w niezbyt dobrym nastroju. Co prawda, przyznano mi mieszkanie w akademiku (nawet w tym samym pokoju), ale stypendium pieniężnego nie dostałem. Jakże przewidujący był Tesiek, dając mi okazję do bezbolesnego zarobku. Pan Grochowski jednak pamiętał o mnie, gdyż informując o odmownej decyzji komisji stypendialnej, pokazał mi ukradkiem ciekawe pismo, które dopiero za trzy dni miało być wywieszone na tablicy ogłoszeń. W piśmie tym dyrekcja Banku Handlowego w Warszawie zawiadamiała o gotowości zatrudnienia kilkudziesięciu studentów kierunków prawnych, administracyjnych i ekonomicznych, na warunkach praktykancko-stypendialnych. Polegało to na tym, iż student pracował w pełnym wymiarze godzin przez sześć miesięcy w roku, drugie zaś sześć, w dowolnie wybranym okresie, miał wolne. Pół pensji zaś pobierał przez dwanaście miesięcy. Bank gwarantował także pracę po skończeniu studiów. Dla chcących się przenieść istniał obligatoryjny warunek odpracowania tylu lat, przez ile korzystali z tej formy pomocy. Propozycja była wprost wymarzona dla mnie. Podzieliłem się tą wiadomością z moim współlokatorem z pokoju 314, Jurkiem Krupą, wziąwszy uprzednio od niego przyrzeczenie, że pójdzie do Banku dopiero dwie godziny po mnie. Ponieważ dowiedziałem się o tej ofercie jako pierwszy i natychmiast pojechałem do dyrekcji Banku przy ulicy Traugutta, zostałem z miejsca przyjęty. Najpierw rozmawiał ze mną sam dyrektor działu kadr Jerzy Ciechanowicz, wysoki, szczupły starszy pan o kresowym zaśpiewie i krzywych, wyraźnie kawaleryjskich nogach. Potem przeszedłem przez pokój naczelnika działu, pana Alojzego Surkonta jego łysina i siwa bródka czyniły zeń wierną kopię Walentynowiczowskiego Koziołka Matołka, a manifestowana srogość maskowała miękkie serce. Wreszcie trafiłem w ręce sympatycznej szefowej referatu szkolenia, pani Bożeny Szczepańczykowej, która po krótkiej rozmowie zdecydowała: - Biorę pana do siebie. Stypendystów będziemy mieć ponad czterdziestu, ktoś musi więc prowadzić ich sprawy. Pan będzie to robił. Nic lepszego nie mogło mnie spotkać. Plan szkolenia stypendystów polegał bowiem na tym, że co trzy miesiące każdy z nas miał przechodzić do innego działu, aby pod koniec praktyki można było powiedzieć, że poznaliśmy wszystkie tajniki bankowości. Ja zaś ani przez moment nie miałem zamiaru zostać bankowcem. Prowadzenie spraw kolegów, bez przerzucania z miejsca na miejsce, bardzo mi odpowiadało. Bałem się tylko, czy decyzja pani Bożeny będzie wystarczająca, bym został na tym miejscu, wkrótce jednak miałem się przekonać, że mogę być pomocny także dla samych szefów kadrowych naszego Banku. Wywieszenie pisma Banku Handlowego na tablicach ogłoszeniowych warszawskich uczelni spowodowało duży napływ kandydatów. Ich liczba była, co najmniej trzykrotnie większa niż liczba miejsc, a że bankowi zależało na możliwie najlepszym doborze stypendystów, selekcja trwała cały czwarty kwartał. W październiku przyjechała do Warszawy Anka. Rozpoczynała studia na Wydziale Chemii i była bardzo dumna ze swej białej uniwersyteckiej rogatywki. Zamieszkała wraz z dziadkiem, inżynierem Podgórskim w ich domu przy ulicy Powsińskiej, za Placem Bernardyńskim. Wtedy była to okolica, gdzie diabeł mówi dobranoc. Pamiętam, że jechało się z Placu Unii Lubelskiej ciężarówką z demobilu, która obsługiwała linię „F”. Domek był ładny, ale miał tylko pół dachu. Wprawdzie dziadek Ani, dziarski starszy pan, przejawiał wiele optymizmu, jednak w niczym nie zmieniało to faktu, że na piętrze, mocno naruszonym wybuchem pocisku w czasie powstania, było zimno i panowały iście spartańskie warunki. A tu właśnie znajdował się pokoik Ani. Ponieważ jesienne chłody coraz bardziej dawały się we znaki, należało to pomieszczenie przyzwoicie ocieplić i zrobić solidny zapas kupowanego po znajomości węgla do mizernie prezentującej się „kozy”, która jednak potem dobrze zdawała egzamin. Pewnego dnia odwiedziliśmy razem okupacyjną drużynową Anki, jeszcze z Szarych Szeregów, Hanię Turczynowiez. Tam też poznałem jej narzeczonego, Janusza Stępkowskiego. Mimo coraz gorszej sytuacji w harcerstwie, z czego wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, chcieliśmy nadal być w tym ruchu. Janusz, związany z Komendą Chorągwi Mazowieckiej której komendantem został jego akowski podkomendny z Częstochowy, Zygmunt Rybicki (po odejściu harcmistrza Ludwika Rymarza) uważał, że trzeba tu właśnie trwać, póki jest jakakolwiek szansa ratowania związku. Zaufanie do ludzi z akowską przeszłością było u mnie nadal tak wielkie, iż zdecydowałem się po ponad rocznej przerwie włączyć znów w pracę harcerską. Zostałem instruktorem, członkiem Mazowieckiej Komendy Chorągwi, mieszczącej się przy ulicy Wiejskiej, vis-a-vis „Czytelnika”. A sytuacja właściwie była już agonalna. Przed trzema miesiącami, 22 lipca 1948 roku, cztery istniejące organizacje młodzieżowe o określonym obliczu politycznym, a więc: Związek Walki Młodych, Organizacja Młodzieżowa Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych, „Wici” i Związek Młodzieży Demokratycznej, połączyły się, tworząc Związek Młodzieży Polskiej. Prezesem został Janusz Zarzycki (do nie dawna Neugebauer). W połowie lat dziewięćdziesiątych gazety warszawskie przy niosły szereg nekrologów w związku z jego śmiercią. Ileż w nich pochwał i wyrazów uznania. Nigdzie nie znalazłem jednak informacji, że młodzież polską oddano wtedy w ręce kominternowskiego wysłannika z czasów wojny, a potem głównego politruka Ludowego Wojska Polskiego. Nic, więc dziwnego, iż taki człowiek kilka miesięcy po swej nominacji zaatakował otwarcie skauting za imperializm, a dawne harcerstwo za wychowanie burżuazyjne i nacjonalistyczne. Brutalnie obszedł się też z, jakże zasłużonymi dla ZHP Aleksandrem Kamińskim i Józefem Sosnowskim. Właśnie wtedy, w końcu 1948 roku, pod dyktando takich ludzi, jak na przykład druh-towarzysz Stanisław C., komendanci i komendantki wszystkich Chorągwi stwierdzali na wspólnym zebraniu: „[...] zrywamy z wszelkimi pozostałościami wychowania skautowego i harcerskiego, które są odbiciem ustroju kapitalistycznego i chcemy naszą robotę harcerską oprzeć na zasadach wychowania socjalistycznego”. Gdy to czytam w materiałach archiwalnych, właściwie dziękuję Bogu, że mi z druhem-towarzyszem C. nigdy nie było po drodze. Praca w Mazowieckiej Komendzie Chorągwi układała się nadzwyczaj sympatycznie. Ludzie byli uczynni, chętni do pracy i oddani walce o ratowanie prawdziwego harcerstwa. Komendant Chorągwi też zdawał się być taki. Atmosfera w lokalu tężała jednak odczuwalnie, gdy zjawiał się, niestety dość często, pewien gość. Składał wizyty tylko komendantowi i były to wizyty długie. Nazywaliśmy go „opiekunem”, ale częściej, ze względu na fizjonomię „szczurzą gębą”. Pod tą ksywką przetrwał w mej pamięci przez czterdzieści pięć lat. Dziś wiem już o nim o wiele więcej. Był to Wiktor Siennicki w czasie wojny bojówkarz GL, pseudonim „Rysiek” następnie ubek najgorszego autoramentu, ówczesny podporucznik, kierownik sekcji IV wydziału Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie z siedzibą na sławnej okrutną sławą ulicy Cyryla i Metodego. „Bo Cyryl, jak Cyryl, ale te metody” mówiono powszechnie o tym gmachu. Wtedy to, jako spec od ujawniania wrogiej roboty imperialistów w szeregach polskich organizacji, „opiekował się” harcerstwem mazowieckim. Osobnik ów będzie się przewijał niemal do ostatnich stron moich wspomnień. Z pierwszą bankową pensją w kieszeni, chyba w wysokości trzech tysięcy złotych, wybrałem się z pierwszą wizytą na wyścigi konne na Służewcu. Pierwszą i ostatnią. W głównej gonitwie upodobałem sobie trzy przepiękne konie. I obstawiłem je w tak zwanej tripelce. Oczywiście, za całą sumę otrzymaną z Banku. Przez kilka minut czułem się krezusem. A potem bańka mydlana pękła. Wygrały jakieś wywłokowate chabety, a moje pięknoty przywlokły się ostatnie. Musiałem naruszyć żelazny wkład na książeczce PKO, aby jakoś przeżyć ten miesiąc. Od tamtej pory nigdy już nie zagrałem w żadnej hazardowej grze. W Banku tymczasem praktyki ruszyły z miejsca. Zostali w zasadzie przyjęci studenci trzech uczelni: Szkoły Głównej Planowania i Statystyki, Uniwersytetu Warszawskiego oraz Akademii Nauk Politycznych. Nikt z nas nie orientował się jeszcze wtedy, że te praktyki miały dodatkowy aspekt istotny i dość humorystyczny. Pewnego dnia zostałem wezwany do gabinetu dyrektora Ciechanowicza. Był wyraźnie zdenerwowany. Długo kołował, sondując moje wrażenia z przebiegu rekrutacji, aż wreszcie niespodziewanie zapytał: - Panie kolego, czy nie poszedłby pan jutro ze mną do Komitetu Centralnego? Zamurowało mnie. Ciechanowicz tymczasem zaczął bardzo zawile tłumaczyć, o co tu chodzi. A chodziło o... sport. Właśnie w sporcie zaczynała się wielka reorganizacja. Poszczególne samodzielne dotąd kluby miejskie i dzielnicowe przyłączano do zakładów pracy i wraz z nimi przekazywano pod opiekę branżowych związków zawodowych oraz nowo tworzonych zrzeszeń sportowych. Na przykład „Spójnię” ożeniono z handlowcami, „Kolejarza” z PKP „Unię” z chemikami i tak dalej. Bankowcy zaś, finansowcy i administracja państwowa tworzyli zrzeszenie sportowe „Ogniwo”. Dyrektor Ciechanowicz raz w miesiącu był wzywany do odpowiedniego bran żowego wydziału w KC PPR na dywanik i tam składał okresowe sprawozdania. Pech chciał, że instruktor, któremu podlegał Bank Handlowy, towarzysz Tadeusz Bartoszewicz, pełnił jednocześnie od niedawna społeczną funkcję prezesa Rady Okręgowej "Ogniwa" na miasto i województwo warszawskie. Postawił on sobie za cel zrobienie z „Ogniwa” potęgi sportowej na tym terenie. Dlatego przedstawiciele poszczególnych instytucji administracyjnych, finansowych i bankowych, którzy przychodzili do niego na okresowe przepytywania, musieli składać sprawozdania zarówno z działalności merytorycznej, jak i sportowej. Owszem, przy Banku Handlowym działało koło „Nurt”, dysponowało nawet własną przystanią nad Wisłą, ale Bartoszewiczowi wcale nie chodziło o jakieś tam elitarne żeglarstwo czy tenis. Miała być siatkówka, biegi przełajowe, masowe zdobywanie odznaki SPO (Sprawny do Pracy i Obrony) i tym podobne dyscypliny. A zażywnym bankowcom ani w głowie były takie zabawy i biedny Cieehanowicz nie miał się czym pochwalić przed opiekunem w KC. Wpadł więc na pomysł, żeby z czterdziestu studentów zrobić pewnego rodzaju konie wyścigowe Banku Handlowego i przy naszej pomocy zaspokoić życzenia Bartoszewicza. Oczywiście, powie dział to bardzo oględnie, ale o to przecież chodziło. Najpierw zachciało mi się śmiać, jednak po chwili dostrzegłem w tym okazję, by upiec przy bankowym ogniu naszą pieczeń. Stwierdziłem, że chłopcy na pewno zgodzą się na udział w wielu zawodach, lecz przecież nikt nie będzie startował bez odpowiedniego treningu i nikt też nie będzie chciał trenować ani po pracy, bo studiujemy, ani w okresie naszych wolnych miesięcy. Ciechanowicz był widocznie bardzo zdesperowany, bo akceptował wszystko i treningi w godzinach pracy, i obóz narciarski w Zakopanem poza urlopem. Na razie chciał mnie tylko przedstawić Bartoszewiczowi jako opiekuna grupy, która już intensywnie trenuje suchą zaprawę przed zakopiańskim obozem narciarskim. Sprawa była absurdalna, ale jednocześnie frapująca, zgodziłem się więc. Nazajutrz w KC Ciechanowicz referował sprawy bankowe niewiele ponad kwadrans, potem zaś poproszono mnie i rozmawialiśmy półtorej godziny. Z tego, co przedstawiłem Bartoszewiczowi, wynikało, że w ciągu trzech lat będziemy pierw szym kołem „Ogniwa” w Warszawie. Ciechanowicz, szalenie zadowolony, po wyjściu serdecznie się z tego uśmiał. Istotnie, miał rację, omyliłem się. To pierwszeństwo zdobyliśmy pół roku wcześniej. Ale jego już wtedy w Banku nie było. Tymczasem forsownie przygotowywaliśmy się do zakopiańskiego obozu. Istniał jeszcze wtedy przy związku zawodowym finansowców ogólnopolski klub sportowy „Nurt” z dobrze pracującą sekcją narciarską, której prezes związku, Lucjan Szwedowski, przydzielił na narciarskie obozy w górach kilkaset skierowań na wczasy, zubożając w ten sposób co najmniej o połowę pulę całego związku. Zapisaliśmy się więc do tej sekcji i już w początkach grudnia jechaliśmy do Zakopanego. Mieliśmy bardzo wielkie ambicje i to było wszystko, cośmy mieli, bo w naszym wyposażeniu nie było ani jednej narty, kijka, czy narciarskiego buta. Sekcja dala nam instruktora, sympatycznego Zbyszka Kolanka. Nasz zespół był niewielki, ale dobrany, choć nikt dotąd nie przypiął nart do butów. Dwie dziewczyny, Marysia Dominiak i Tereska Zasłona, to były ukryte perły. Gdyby mi wtedy ktoś powiedział, że za trzy lata zaczną zdobywać laury, a przez następnych pięć lat walczyć będą w biegach płaskich o mistrzostwa: Warszawy, ogólnopolskie „Ogniwa”, CRZZ, uznałbym go za wariata. A gdyby jeszcze dodał, że w 1952 roku zdobędą mistrzostwo Polski w biegu sztafetowym na dystansie 3 x 5 kilometrów kobiet, skierowałbym go na leczenie psychiatryczne. Także inni uczestnicy tego obozu: Stasio Trzeciak, Władek Jeleń czy późniejszy literat i dyplomata Gienek Kabatc, przez całą dekadę lat pięćdziesiątych odnosili wiele sukcesów w biegach płaskich o mistrzostwa: Warszawy, Zrzeszenia „Ogniwo”, CRZZ, a nawet startowali z niezłymi rezultatami w mistrzostwach Polski. Pozostali Jurek Krupa, Zbyszek Sobiech czy Bolek Zemla nie odnotowali wprawdzie wysokich wyników sportowych w narciarstwie wyczynowym, ale przez kilka lat byli silnym wsparciem dla wszelkich naszych poczynań w dziedzinie narciarskiej tury styki kwalifikowanej. Szczególną rolę w naszym obozowym zespole odgrywało małżeństwo państwa Kossakowskich. Byli pracownikami etatowymi BH i pomimo dużej, pół pokolenia liczącej różnicy wieku, jaka dzieliła ich od stypendystów, bardzo do nas lgnęli, zresztą z wzajemnością. Byli ludźmi o dużej kulturze, miłymi i bezpośrednimi. Nic dziwnego, że wokół nich koncentrowało się nasze obozowe życie rozrywkowo-kulturalne, Uczestników obozu było niewielu, ale tworzyliśmy zgraną paczkę. Śniegu spadła wielka obfitość, można się w nim było pławić do woli, nawet bez nart. Oczywiście tylko przez pierwsze dni, które Zbyszek Kolanek poświęcił na odbudowę naszej kondycji, organizując różne marszobiegi Drogą pod Reglami, od „Murowanicy”, w której mieszkaliśmy, aż do Krzeptówek (tak dla mnie miłych od czasu obozu harcerskiego) i z powrotem. „Murowanica", położona w połowie drogi między Rondem a Kuźnicami, była (i chyba jest nadal, mimo licznych remontów i renowacji) budowlą dość ponurą, ze swoimi prawie metrowej grubości kamiennymi ścianami, ale nam to specjalnie nie przeszkadzało, po prostu nie mieliśmy czasu tego zauważyć. Przez trzy pierwsze dni biegałem po różnych wypożyczalniach usiłując skompletować potrzebne nam wyposażenie. I prawie mi się udało. Nart i kijków mieliśmy pod dostatkiem, tylko z butami był kłopot wypadała jedna para na dwóch. Ale i to nie stanowiło problemu, bo na przykład Zbyszek Sobiech postanowił jeździć w swoich eleganckich oficerkach, reszta zaś zmieniała buty na stoku i treningi na Kozińcu i Antałówce trwały od śniadania aż do zmroku. Na samym początku obozu dolepił się do nas na stoku młody chłopak, także student, wyraźnie solista, bez żadnej przynależności. Lgnął do nas, więc go przygarnęliśmy. Trochę drażniło, że każdemu coś doradzał w sprawie sprzętu, udzielał wskazówek dotyczących stylu jazdy, sądziliśmy jednak, że mu to przejdzie. Sam raczej nart nie zakładał, ponieważ akurat tego dnia śnieg był dla niego za śliski. Po obiedzie, gdy już go przyjęliśmy na obóz, bawił nas cały czas opowiadaniami, także okupacyjnymi, bo chłopak należał do gatunku tych, którzy wszystko wiedzą, wszystkich znają i nie tylko wszędzie byli, ale także we wszystkim uczestniczyli. Było to tyleż śmieszne, co i denerwujące. Nic więc dziwnego, że „zaważyło” podczas przydzielania ksywek na wieczorku zapoznawczym. Przez pół wieku wiele z nich poszło w niepamięć, ale dwie, nadane dwóm Zbyszkom, zapamiętaliśmy do dzisiaj. Sympatyczny Sobiech ciągle jeszcze nazywany jest „Bon Giorno”, zaś besserwisser Zieliński w naszym narciarskim gronie pozostał „Miglancem”. Wieczorem najczęstszą rozrywką były tańce w mordowni, czyli obskurnej wtedy knajpie w Kuźnicach, gdzie nasze dziewczęta zdobywały dodatkową kondycję, jako że były dwie, a nas jedenastu. Czasem stawały się przyczyną nieporozumień, gdy jakiś podpity juhas zaczynał zachowywać się obcesowo w stosunku do którejś z nich. Wystarczyło jednak, że obstąpiła go nasza jedenastka, a tracił rezon i mar kotny nadal sączył swoje piwo w samotności. Tak właściwie zaczęła się moja kolejna po harcerstwie pasja narciarstwo i trwała nieprzerwanie ponad piętnaście lat. Boże Narodzenie spędziłem w Giszowcu z ojcem, odwiedzając licznych znajomych i kuzynów w Zagłębiu i na Śląsku. W Grodźcu ze skruchą pobiegłem na grób mamy i Edlocha, gdzie nie byłem półtora roku. Ogarnął mnie taki wstyd, że w latach następnych, poza bodaj dwoma przypadkami, w ciągu pól wieku jeździłem tam w każdy dzień Wszystkich Świętych. 1949 Studium Dziennikarskie, sport krzepnie w BH, oblężenie akademika, podwójne chrzciny w Krobielewku, zostałem się "za asystenta" W Warszawie na wszystkich uczelniach zaczął się gorący okres zaliczania semestru zimowego, stypendystów wymiotło więc z Banku. Na szczęście okazało się, że jeżeli ktoś nie zaniedbał w sposób karygodny swoich powinności na uczelni w czwartym kwartale, teraz zaliczał semestr „z marszu”. Poszło mi nadspodziewanie lekko i wreszcie uległem namowom Jurka Blacha. Winien mu jestem wdzięczność za ten kolejny opiekuńczy krok. Jurek od 1946 roku studiujący na ANP był jednocześnie słuchaczem Wyższej Szkoły Dziennikarstwa, uczelni samodzielnej, mieszczącej się przy ulicy Rozbrat. Po roku istnienia, w 1947, została ona przemianowana na Studium Dziennikarskie (trzyletnie), które włączono do ANP i na którym mogli studiować jedynie słuchacze naszej Akademii. Pozwoliło to zlikwidować w programie Studium wszystkie przedmioty ogólne, a więc prawne, ekonomiczne i podobne, bo te wchodziły w zakres pod stawowych zajęć na ANP zaś na dziennikarstwie mieliśmy tylko przedmioty zawodowe. Wystarczyło więc zaliczyć kilka z nich i w ten sposób stałem się także studentem drugiego roku Studium. Była to dla mnie decyzja zbawienna, bo gdy pewne wydarzenia, o których mowa będzie w dalszej części wspomnień, pozbawiły mnie na lat prawie dwadzieścia możliwości skończenia czteroletnich studiów magisterskich, zaświadczenie ze Studium Dziennikarskiego było jedynym dowodem ukończenia przeze mnie szkoły wyższej. Studium wniosło świeży powiew w dość zatęchłą atmosferę ANP Inna kategoria ludzi, tak wśród wykładowców jak i studentów, powodowała, że na zajęcia szło się z przyjemnością. Wykłady, między innymi z literatury, Lwa Kaltenbergha, wspaniałego prozaika i tłumacza, doskonałego znawcy twórczości Norwida i Wyspiańskiego, notabene inicjatora reorganizacji Studium i jego nowego kierownika, musiały się odbywać zawsze w auli największej sali ANP Przychodzili na nie bowiem nie tylko słuchacze Studium, ale również, a może nawet przede wszystkim, studenci innych wydziałów. Niestety, wykładał u nas krótko. Pewnego bardzo deszczowego, jesiennego wieczoru, w wypełnionej po brzegi auli czekaliśmy na przyjście spóźnionego już przeszło godzinę Kaltenbergha. Czekaliśmy, właściwie nie wierząc, że się pojawi. Wiedzieliśmy bowiem, że tego dnia został wezwany do UB i jest tam przesłuchiwany za jakiś odważniejszy wykład, wygłoszony dla nas. A jednak czekaliśmy. Naraz od strony korytarza usłyszeliśmy odgłosy narastającej owacji. Powstaliśmy, a on wszedł i w huraganie braw, wąskim szpalerem, dość niepewnie skierował się w stronę pulpitu. Mokry kapelusz prasnął gdzieś w kąt i siadł na pulpicie. Nie na krześle, a właśnie na pulpicie. Jednym ruchem ręki uciszył salę. I tak, w płaszczu ociekającym wodą, zaczął dwugodzinny wykład. Żegnał się z nami, choć to słowo nie padło. Sznaps, którym ewidentnie uraczył się gdzieś po drodze z UB na uczelnię, zaostrzył jego wypowiedzi. Cisza była jak makiem zasiał. I znów huragan braw, gdy skończył i próbował wyjść. Nie chcieliśmy go wypuścić. Dziewczyny płakały, a i nam niewiele brakowało. Potem słuchałem wielu wykładów na różnych uczelniach w kraju i za granicą, wykładów profesorów o bardzo nieraz wysokiej pozycji naukowej. Wszystkie one prędzej czy później ulatywały z mej pamięci. Tego jednego nie zapomnę do końca życia. Zajęcia z publicystyki prowadził redaktor Andrzej Kobyłecki. Miał dużą wiedzę praktyczną o przedmiocie, a moją dodatkową sympatię zjednywał sobie akowską przeszłością. Mikołaj Wadias przybliżał nam tajniki techniki dziennikarskiej. Tęgi, pozornie mało sympatyczny, z cygarem przylepionym do ust, sprawił, że wiedzę o czcionkach, łamaniu, technikach druku i o setkach innych drobiazgów mieliśmy w małym palcu. O teatrze, filmie i pisaniu recenzji mówili dwaj bardzo eleganccy i mądrzy panowie, redaktorzy August Grodzicki i Aleksander Jackiewicz. Ten ostatni zawsze budził we mnie ciepłe uczucia. Przed wojną ożenił się z grodźczanką i w czasie okupacji mieszkał w Grodźcu. Pracował tam w kopalni jako prosty górnik na ścianie, co pięknie opisał w jednej ze swoich późniejszych licznych książek, zatytułowanej Górnicy. Jego teściowie zostali razem z nami wysiedleni i wywiezieni do Niemiec, skąd tak jak my wrócili bez szwanku, tylko moja rodzina nie uwierzyła niemieckim zapewnieniom i dlatego wojnę przeżyliśmy, oni zaś dali im wiarę i zginęli w Oświęcimiu. Pamiętam profesora z czasów wojny, gdy przychodził czasem z młodziutką żoną popływać nad Brynicę. Nazywaliśmy go „Tarzan”, tak piękną miał sylwetkę, a pływał jak rekin. Na wiosnę dziadek Anki zaczął remontować zniszczony dach domku na Powsińskiej. W czerwcu, po zakończeniu roku szkolnego, jego żona, córka i druga wnuczka miały się przenieść na stałe z Zabrza do Warszawy. Chętnie przy tych pracach pomagałem, mając na celu przede wszystkim pozyskanie przychylności Ani. Gdy tylko słońce mocniej przygrzało, przystąpiliśmy do ofensywy sportowej i postanowiliśmy nieco podreperować naszą reputację w oczach starych pracowników Banku, którzy sarkali na spowodowane egzaminami i treningami nieobecności stypendystów w pracy. Grupą ponad sześćdziesięeioosobową, jako że dołączyła do nas młodzież bankowa, która dotąd się nie uaktywniała, wystartowaliśmy w jakichś wiosennych biegach przełajowych „Ogniwa”. Przy dopingu dyrektora Ciechanowicza, teraz częstego gościa na zawodach, zwyciężyliśmy wszystkich. Na oczach samego Bartoszewicza! Potem przyszło drugie uderzenie. Przed manifestacją pierwszomajową, w której udział miał być „dobrowolny i spontaniczny”, zapowiedziano, że będzie on ściśle kontrolowany i w sposób istotny wpłynie na przyznawanie premii oraz udzielanie urlopów wypoczynkowych w atrakcyjnych miesiącach letnich. Dyrektor Ciechanowicz wezwał mnie do siebie i wyraził nadzieję, że praktykanci stawią się w komplecie. To samo ogłoszono na uczelni. Jednocześnie stypendyści wystąpili z wnioskiem, aby się z tego w ogóle wykręcić, albo przynajmniej załatwić sprawę szybko, krótko i bezboleśnie. Wybrałem to drugie. Powiedziałem Ciechanowiczowi, że mam lepsze wyjście niż maszerowanie w pochodzie razem z Bankiem. Nasza czterdziestoosobowa grupa w bankowym tłumie i tak zniknie. Jeżeli zaś pójdziemy w kolumnie „Ogniwa”, to zostaniemy dobrze odnotowani przez towarzysza Bartoszewicza. Ciechanowiczowi pomysł bardzo się spodobał. W piękny poranek l maja zjawił się na stadionie „Ogniwa” w al. Niepodległości, gdzie mieliśmy zbiórkę. Przyszedł także Bartoszewicz. Stali razem, a z nimi sekretarz Rady Okręgowej Zrzeszenia, inżynier Witold Pokora, którego już zdążyłem dobrze poznać. Gdy zgłosiłem przybycie pół setki uczestników, Pokora nazwał nas ostatnią deską ratunku, bo istotnie frekwencję „Ogniwo” miało słabą. Bartoszewicz zaś stwierdził, że ostatnio Bank Handlowy jest w KG (wtedy już: PZPR) coraz lepiej notowany, także w sprawach zawodowych. Uszczęśliwiony Ciechanowicz poprosił mnie o przedstawienie listy kilku wybijających się w pracy, celem przyznania premii. Przyniosłem po kilku dniach listę, na widok której dyrektor lekko zmarkotniał, bo... zawierała pięćdziesiąt nazwisk. Obiecaną premię jednak dał. W ten sposób, przy jednym pierwszomajowym ogniu upiekliśmy kilka pieczeni. Premia każdemu bardzo się przydała, a całkiem przyzwoite, przydzielone na czas pochodu dresy ostatecznie pozwolono nam zatrzymać. Ponadto, kolumna sportowa szła pierwsza, więc o godzinie 11.00 byliśmy już wolni, podczas gdy bankowcy cztery godziny czekali na swoją defiladę. Nie dość, że tyle się wystali na skwarze, to jeszcze wracali z pustymi rękami. Wcześniejszy przemarsz stwarzał bowiem spore możliwości aprowizacyjne. W okresie wielkich niedostatków w zaopatrzeniu rynku, nawet kiedy już zniesiono system kartkowy, pewnych towarów, jak na przykład: szlachetniejszych gatunków wędlin, słodyczy czy owoców południowych raczej nie można było kupić w sklepach bez odstania w długich kolejkach. Tymczasem podczas pierwszomajowych pochodów sprzedawano je z ciężarówek ustawionych wzdłuż trasy. Nie było tego jednak tak dużo, aby starczyło dla wszystkich uczestników, więc ci, którzy kończyli przemarsz wcześniej, mogli kupić wszystko. Dla defilujących później zostawało w praktyce niewiele. Po stronie zysków zapisać też mogliśmy rosnącą wdzięczność dyrektora kadr Banku Handlowego rzecz zgoła bezcenną. Maj i czerwiec spędziłem na urlopach i szkoleniach, bo choć egzaminów miałem dwukrotnie więcej niż gros moich kolegów (bo i na Wydziale Dyplomatyczno-Konsularnym, i na Studium Dziennikarskim), jako doświadczony student nie dawałem się ponosić nerwom, nie przesadzałem w kuciu i w efekcie zaliczyłem drugi rok studiów na „średnią napoleońską”, czyli 3,5, ale za to przed terminem. Pozwoliło mi to na włączenie się w CAS 49, czyli Centralną Akcję Szkoleniową, przygotowywaną przez Mazowiecką Komendę Chorągwi. I znów poczułem się tak, jak trzy i dwa lata wcześniej w Rybniku i Sławięcicach, podczas przygotowywania naszych obozów w Żybocinie i Zakopanem. Niestety, nastrój pryskał, gdy otwierały się drzwi i „szczurza gęba” przemykał szybko do pokoju komendanta Chorągwi, harcmistrza Żuka-Rybickiego. Na początku czerwca nasze skrzydło akademika, od Uniwersyteckiej, zasłynęło w całej Warszawie złą sławą. Na moim czyli najwyższym trzecim piętrze, o kilka pokoi dalej, chyba pod numerami 302 i 304, mieszkało paru aktywistów organizacyjnych z ZAMP (Związku Akademickiego Młodzieży Polskiej). Aroganccy, zarozumiali, pyszałkowaci, nie zjednywali sobie sympatii. Libacje alkoholowe były tam na porządku dziennym. Zbliżało się święto Bożego Ciała i wokół Placu Narutowicza przygotowywano ołtarze. Jeden z nich postawiono we wnęce sklepowej, vis-a-vis naszego skrzydła, a dokładniej okien wspomnianych pokoi. Od rana słyszeliśmy, że w obu tych pomieszczeniach jest wesoło. Ale tuż przed wyruszeniem procesji jakby ucichło. To nas uspokoiło. Gdy wierni wypełnili ulicę Uniwersytecką i przy ołtarzu rozpoczęły się modły, część z nas przerwała naukę i uczestniczyła w nich jedni stali w otwartych oknach, inni wmieszali się w tłum. Nagle, w czasie podniesienia, przez okno jednego z tych pokoi rzucona została butelka i z hukiem rozbiła się wśród pogrążonych w modlitwie wiernych. Na ten sygnał, z obu okien rozległy się jakieś dzikie wrzaski, wywieszono na patykach brudną bieliznę, na parapecie balansowała, wyśpiewując, półnaga dziewczyna. Tłum zafalował, poderwał się, ale kapłan przywołał wiernych do modlitwy i celebrację przy ołtarzu dokończono w spokoju, po czym procesja ruszyła dalej. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, co będzie dalej. Po chwili szoku zaczęliśmy się dobijać do drzwi obu pokoi. Były jednak zamknięte i jak się potem okazało puste. Należało więc jak najszybciej przygotowywać nasze skrzydło do obrony przed natarciem wzburzonego tłumu, które niewątpliwie lada moment musiało nastąpić. Zabarykadować drzwi wejściowe na dole było łatwo, bo wąskie, ale kilka naście niskich parterowych okien nie stanowiło żadnej przeszkody do sforsowania. Koledzy mieszkający w pokojach na parterze zastawiali je więc od wewnątrz meblami i czym się tylko dało. Wszystko to robiliśmy już przy brzęku pierwszych wybijanych szyb, bo tłum wyrostków, dopingowanych przez kilka dewotek, gęstniał i kamienie leciały jeden za drugim. Aby ratować szyby na wyższych piętrach, otwieraliśmy okna, zaś zawieszone w nich koce z łóżek hamowały nieco pęd kamieni. Na ulicy zaczęło się atakowanie studentów, którzy o niczym nie wiedząc wysiadali z tramwajów i zmierzali do akademika. Wprawdzie przypuszczony szturm do parterowych okien został odparty, ale zagrożenie nie minęło w tłumie zaczęto, z łatwym do przewidzenia zamiarem, podpalać gazety. Na szczęście, nadjechały wozy milicyjne i oblegających rozproszono. Dało to jedynie ten skutek, że młodzi harcownicy nie próbowali już szturmować parteru ani też podpalać gmachu, jednak kamieniami okładali fronton skrzydła cały wieczór i noc, tak że spanie w pokojach od ulicy było niemożliwe. Aż do wyjazdu na wakacje korzystaliśmy raczej z wejść od Mochnackiego, Grójeckiej i placu Narutowicza, bo każdy, kto próbował drzwiami od Uniwersyteckiej dostać się do akademika lub zeń wyjść, obrywał. Niestety, nie byliśmy bezpieczni także w mieście. Ponieważ rozniosło się, że profanacji dokonali „ci w fioletowych czapkach”, więc obrywaliśmy wszędzie, gdzie tylko udało się nas dopaść. Na pewien czas musieliśmy schować nasze czapki do szuflad. Natomiast obijani uczniowie jakiegoś technikum mechanicznego, mający nakrycia głowy identycznego koloru, początkowo pojąć nie mogli, za co im się tak dostaje. Nowo oddany do użytku akademik wyglądał jak po powstaniu. Cały czerwiec musieliśmy jakoś wytrzymać. Sprawców prowokacji studentów z obu pokojów, milicja zatrzymała jeszcze tej samej nocy. Podobno mieli jakiś proces, nie wiem czym zakończony. W każdym razie na uczelni już ich nigdy nie widziałem. Ania zaliczyła pierwszy rok chemii i pojechała znów na jakiś obóz, ja zaś skierowałem się, już tradycyjnie, do Krobielewka. Także teraz czekała na mnie niespodzianka tym razem w postaci dwóch maleńkich, ale za to piekielnie wrzaskliwych dziewuszek. Ciotka Dzidzia powiła małą Monikę, a Toda Anię, której zostałem ojcem chrzestnym. Najszczęśliwsza była jednak babcia Frania, jako że liczba wnucząt wzrosła do pięciu „sztuk”. W te wakacje, mając byt zapewniony dzięki praktyce w Banku, mogłem sobie pozwolić na kompletny, trzymiesięczny relaks. Przezorny Tesiek dal mi jednak znowu zarobić trochę pieniędzy. Trzeci rok studiów, 1949/1950, zaczai się od zaostrzenia dyscypliny na uczelni, wprowadzono zasadę obowiązkowej obecności na wykładach oraz sprawdzania listy na seminariach. Jakoś jednak sobie radziłem. W Banku były powody do zadowolenia. Udało się nam w siatkówce mężczyzn wygrać wiosenno-jesienny puchar warszawskich kół istniejących przy bankach i instytucjach finansowych, który wlókł się chyba od marca. Była duża feta, jakieś nagrody i kolejna euforia Ciechanowicza, że Bank tak dzielnie pnie się po drabinie „zawodowego” uznania towarzysza Bartoszewicza. Drugi powód do radości mieliśmy my, stypendyści. Otóż w rocznicę rozpoczęcia praktyk dyrekcja Banku zorganizowała roboczą naradę całego kierownictwa, poświęconą tylko temu jednemu tematowi. Podstawę stanowił bardzo szczegółowy referat mojej szefowej, pani Bożeny Szczepańczykowej, w którego powstawaniu, będąc jej asystentem, także miałem swój udział. Oczywiście, stypendystów nie zaproszono na naradę, a ja uczestniczyłem w niej tylko jako prawa ręka pani Bożeny. Wypowiedzi dyrekcji i kierownictwa były zatem szczere. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, iż koleżanki i koledzy nie tylko startują i trenują, ale także pracują i to dobrze. Mało tego. Przytaczano liczne dowody, że wielu z nas można zaliczyć do grona młodych patriotów BH i nie tylko my lubimy Bank, ale i bankowcy nas lubią, a co ważniejsze cenią. To uznanie potwierdziły w dalszej przyszłości fakty. Jurek Krupa został prokurentem BH, a więc osiągnął bardzo wysoką pozycję, zaś kilkunastu innych kolegów pracowało w Banku jeszcze długo, nie tylko do „odsłużenia” wymaganych umową lat, ale wręcz do emerytury. W czasie wakacji wiele się zmieniło na Powsińskiej. Dziadek Anki przez lato zdołał zakończyć remont i dom był cały i ocieplony. Wszystkie panie, łącznie z Marynią, zjechały już z Zabrza. Druhna Maria pracowała jako nauczycielka chemii w gimnazjum i liceum nazaretanek przy Czerniakowskiej. Załatwiając formalne uznanie za zmarłego jej męża, Tomasza Piskorskiego, zamordowanego w Starobielsku, zetknęła się z dziwnym przypadkiem. W Polskim Czerwonym Krzyżu wydano jej zaświadczenie z datą śmierci męża 9 maja 1940 roku. Nazajutrz zjawili się dwaj panowie, odebrali zaświadczenie i wręczyli drugie, z datą na owe czasy „prawidłową” 9 maja 1945, czyli z datą zakończenia wojny, jak to było w powszechnym zwyczaju, gdy chodziło o zgony z nieznaną datą śmierci. Przypadek? Pani Maria, jedyny żywiciel pięcioosobowej rodziny, nie mogła z jednej nauczycielskiej pensji związać końca z końcem. Nic więc dziwnego, że szukała dodatkowej pracy. Jeszcze w październiku udało się jej zdobyć pół etatu nauczyciela chemii w Państwowej Szkole Pracy Społecznej Nr 2, mieszczącej się w budynku szkoły zawodowej, obok zajezdni Miejskich Zakładów Komunikacyjnych przy ulicy Młynarskiej 2 na Woli. Pod tą dziwną nazwą kryło się po prostu wieczorowe gimnazjum i liceum dla dorosłych, o przyśpieszonym programie nauczania. Po paru tygodniach zaproponowała pracę w PSPS-ie również mnie. Okazało się, że tamtejszy wykładowca ekonomii politycznej poszukuje asystenta, który by go odciążył od nadmiaru zajęć. Praca, w wymiarze półetatu, dwa razy w tygodniu wieczorem, z płatnym dwumiesięcznym urlopem w czasie wakacji to była zaiste kusząca propozycja. Ale kończył się listopad, zbliżały ferie, potem obóz w Zakopanem, następnie sesja egzaminacyjna na ANP zarówno na Wydziale DyplomatycznoKonsularnym, jak na Studium Dziennikarskim. Czy to trochę nie za dużo? Druhna Maria jednak bardzo nalegała, zgodziłem się więc, pod dwoma wszakże warunkami: że będą to godziny lekcyjne skumulowane rzeczywiście w dwa dni tygodnia i że zacznę zajęcia od następnego semestru, czyli od l lutego. I oto stalą się rzecz dziwna. Wykładowca ekonomii moje warunki z miejsca odrzucił, dyrektor zaś szkoły natychmiast zaakceptował. Było to tak zaskakujące, że pani Piskorska aż zapytała o powód takiej sympatii dla człowieka zupełnie nieznanego. - Ależ ja tego kolegę znam zawołał dyrektor z entuzjazmem. - Ma charakter. Odważny. Wspaniale utarł nosa jednej potwornej babie. Nic więcej powiedzieć nie chciał, a mnie ani jego nazwisko nic nie mówiło, ani też nie przypominałem sobie podobnej sytuacji. Przestałem więc o całej sprawie myśleć. Jednak ze względu na tę pracę, zacząłem wcześniej zaliczać na uczelni wszelkie ćwiczenia, aby na styczeń pozostało jak najmniej. Tymczasem w naszym bankowo-stypendialnym światku temperatura nastrojów wzrastała. Pan prokurent Ziajowski, sympatyczny i rzutki człowiek prezesujący dotąd bankowemu kołu „Nurt” spostrzegł, że sport bankowy rozwija się nieco obok jego koła, co raczej nie powinno było mieć miejsca. Zaproponował mi więc połączenie obu struktur w jedną organizację, czyli koło „Ogniwo” i objęcie jego prezesury, dla siebie rezerwując funkcję zastępcy. Bardzo mi to odpowiadało. Zostałem więc prezesem potężnego koła. W kilka dni później na zebraniu stypendystów koledzy wybrali mnie dodatkowo swoim delegatem związkowym. Zaczął się grudzień, miesiąc stwarzający w planowej gospodarce socjalistycznej kolosalne możliwości. Obowiązywała przecież powszechna i całoroczna oszczędność. W jej wyniku w każdej instytucji powstawały pod koniec roku duże nadwyżki finansowe. Jednak wykazanie ich w bilansie rocznym (a nie wykazać przecież nie było można) wiązało się bezpośrednio z obniżeniem o wykazaną kwotę dotacji na rok przyszły. W grudniu więc pustoszały półki w sklepach, bo zaopatrzeniowcy największych fabryk, zakładów i biur wykupywali wszystko, łącznie z niechodliwymi bublami. Byle tylko nic z zaoszczędzonych pieniędzy nie zostało do bilansu rocznego. Prokurentowi Ziajowskiemu jako prezesowi koła sportowego nie wypadało być rekinem wobec własnej instytucji, i to bankowej. Mnie natomiast wypadało, bo ja dopiero zdobywałem ostrogi praktykanckie. Przystąpiłem więc do działania. Lokal klubowy obok stołówki oraz jego wyposażenie i umeblowanie otrzymaliśmy bez wydatków finansowych. Ale dziesięć kompletów wyczynowych nart, butów i kijków biegowych to już kosztowało, jednak nie przekraczało możliwości finansowych Banku. Podobnie, jak przyjęcie na półetat trenera narciarstwa biegowego. Tak zatrudniliśmy Halinkę Mijakowską, absolwentkę AWF, która walnie się przyczyniła do naszych wcale już nie tak odległych sukcesów. A ponadto wraz z Marysią Dominiak i Teresą Zasłoną stworzyła bardzo groźny i to już w skali ogólnopolskiej zespół sztafetowy kobiet. Nieco inaczej rzecz się miała z zakupem silnika do motorówki. Koło nasze było właścicielem rasowej łodzi wyposażonej jednak w silniczek dobry dla wędkarzy. A nam się śniła piekielna maszyna, za którą będzie można pruć na nartach wodnych po Wiśle. Pewnego dnia chłopcy wypatrzyli gdzieś wspaniały silnik firmy Johnssona. Nie zrażony jego bajońską ceną, natychmiast sprokurowałem odpowiednie pismo do głównego księgowego Banku. A ten załatwił sprawę równie szybko, tyle że negatywnie. Sytuacja wydawała się beznadziejna, bo dotychczas nikt nie ośmielił się odwoływać od decyzji podjętej na tak wysokim szczeblu. Postanowiłem nie dać za wygraną. Sprawa była jednak do tego stopnia bezprecedensowa, że gdy zapytałem „biegłych w piśmie”, kto mógłby tę decyzję zmienić, nie umiano mi odpowiedzieć. Poszedłem więc do prezesa Banku. Był młody i wydawał się rozsądny. Nie przypuszczałem jednak, że aż tak rozsądny. Po wysłuchaniu mnie wezwał głównego księgowego i zapytał, dlaczego Bank nie może sportowcom kupić silnika. - Nie mam takiego paragrafu, panie prezesie. - Uważam, że silnik trzeba kupić. A jeżeli pan nie potrafiłby wynaleźć pieniędzy między paragrafami, to mógłbym sobie pomyśleć, że jest pan złym głównym księgowym. Nie chciałbym sobie tak myśleć. Oczywiście, kupiliśmy ten silnik i dobrze nam służył. Na obóz mieliśmy jechać tuż po zakończeniu ferii bożonarodzeniowych, w początkach stycznia, czyli w terminie sesji egzaminacyjnej. Chętni do wyjazdu musieli więc zacząć zaliczać egzaminy już w grudniu. Do tego nasza trenerka narzu ciła forsowne treningi trzy razy w tygodniu, twierdząc, że tylko w ten sposób może nas uchronić przed powrotem z nart w gipsie. 1950 Drugi obóz w Zakopanem, wyrypa do Morskiego Oka, awans profesorski, rzecie złowieszcze spotkanie z druhem C., rozstanie z harcerstwem ukończenie Studium Dziennikarskiego, tatrzańska włóczęga z Anią 7 stycznia pojechaliśmy do Zakopanego. Tym razem Związek Finansowców dał nam skierowania na wczasy do pięknego pensjonatu przy ulicy Jagiellońskiej, który nazywał się wtedy „ostęp” przed wojną zaś „enaissance” Cieszyło mnie, że byliśmy kompletnie wyekwipowani, bo niezależnie od zakupionego przez Bank sprzętu wyczynowego, każdy z nas miał sprzęt własny lub wypożyczony. Stypendyści stanowili dwie trzecie uczestników obozu; zeszłoroczna grupa z „urowanicy” jawiła się tu niemal w komplecie i ona nadawała ton. Przeżyliśmy dwa tygodnie wspaniałego, choć forsownego treningu. W mojej pamięci obóz ten zapisał się dwoma wydarzeniami. Pierwsza przygoda zaczęła się całkiem niewinnie. Nasi instruktorzy Halina Myakowska, Zbyszek Kolanek i Antek Jarosiński nie tylko zezwalali nam od czasu do czasu odprężyć się na parkiecie, ale i sami chętnie tańczyli. W tym roku mordownię w Kuźnicach zamieniliśmy na elegancki wówczas lokal przy Krupówkach u Karpowicza. Chodziliśmy tam całą grupą, zajmowaliśmy osiem stolików i bawiliśmy się na całego. Pewnego wieczoru przy jednym ze stolików usiadło trzech mężczyzn, mocno już podpitych. Nie mieliśmy wątpliwości, że byli ubekami. Kiedy przed północą, po skończonej zabawie, wracaliśmy do pensjonatu, oni szli za nami. Poruszali się tylko dzięki temu, iż każdy z nich wisiał na dwóch pozostałych. Dowlekli się za nami do „Postępu” i zaczęli szturmować drzwi, domagając się rozmowy z naszymi paniami. Gdy nie pomogły uspokajające apele, Bolek Zemła i Zbyszek Sobiech zorganizowali „patrol porządkowy”, skoczyli, przyłożyli i siłą wyekspediowali na sąsiednią ulicę. Rano, gdy wracaliśmy po treningu, przed „Postępem” tał już czarny Citroen, ulubiona przez UB marka. Towarzysz szef wziął Halinę, obu instruktorów i mnie na rozmowę. Starał się wywnioskować, czy poprzedniego wieczoru nie byliśmy przypadkiem w jakimś lokalu i czy po wyjściu nie napadliśmy na trzech jego ludzi. Zdziwiła nas jego miękkość w stawianiu zarzutów i niepewność w znajomości szczegółów. Oczywiście, wszystkiemu zaprzeczyliśmy, więc odjechali. Potem okazało się, że jego ludzie byli tak pijani, iż zasnęli tam, gdzie ich nasi chłopcy zostawili. Na poły zamarzniętych obudził dopiero nad ranem milicyjny patrol. Niczego nie pamiętali, ale wydawało im się, że wieczorem zetknęli się z jakimiś sportowcami. Wobec tego UB od rana objeżdżało wszystkie obozy w okolicy a było ich wtedy w sąsiedztwie kilkanaście i szukało winnych. Nikogo nie znaleźli, ale nim sprawa przyschła, mieliśmy kilka niespokojnych nocy. Drugim wydarzeniem był rajd narciarski na zakończenie obozu. Cała instruktorska trójka uznała, że większość z nas powinna bez większych problemów dostać się na nartach przez góry do Morskiego Oka. Struchlałem, bo wedle mego rozeznania było to kompletne wariactwo, stokroć większe od „wyczynu” pod Zawratem przed niespełna trzema laty. Ale przecież nie ja tu byłem instruktorem. Najpierw wyprawa została opracowana logistycznie. Zatelefonowałem do Morskiego Oka, aby na określony dzień zamówić w schronisku trzydzieści pięć gorących kolacji. Wyśmiano mnie gromko, ponieważ szosę zasypało, nikt nie jeździł, schronisko stało prawie puste i mogliśmy najwyżej dostać trzydzieści pięć szklanek wrzątku, bez cukru, którego właśnie też brakło. Opady były istotnie duże, zadzwoniłem więc do GOPR-u, gdzie powiedziano mi, że kolejka na Kasprowy jeździ normalnie i nigdzie w Tatrach alarmu lawinowego nie ma. Postanowiliśmy więc operację przeprowadzić w dwóch grupach. Większa składająca się z dwudziestu pięciu osób pojedzie rano na Kasprowy zjedzie na nartach na Gąsienicową i przemaszeruje szlakiem do Roztoki, a stamtąd do Morskiego Oka. Mniejsza około dziesięciu osób dwoma parami sanek dostanie się tam szosą, ale tylko słabo jeżdżące dwie lub trzy dziewczyny siądą na sanki, reszta zaś pojedzie skijoeringiem, czyli ciągnięta na linkach za saniami. Zakładaliśmy, że w schronisku będą trzy godziny wcześniej niż my i z zabranego prowiantu ugotują pyszny obiad. Wieczorem zaś wrócimy wszyscy za sankami albo samodzielnie na nartach, albo także skijoeringiem. Nazajutrz rano ruszyliśmy. Na dole było pochmurno, ale spokojnie. Jednak po wjechaniu kolejką na Kasprowy, znaleźliśmy się w gęsto padającym śniegu. Prawdę powiedziawszy, ze względów widokowych była to klęska, ale kto z nas wtedy myślał o widokach? Trzydzieści centymetrów świeżego śniegu wyrównywało szansę i każdy z nas, bez konieczności szukania ratunku w rozpaczliwym pługu, sunął łagodnie i dostojnie zakosami w dół. Wyglądało to nawet dość ładnie równe odstępy, płynne skręty, i tylko czasem „kropka” odbita czyimiś pośladkami w kopnym śniegu świadczyła o niezbyt wyrównanym poziomie grupy. Nie związany z podłożem śnieg niewątpliwie zwalniał tempo naszego zjazdu. Zaczęło być gorzej, gdy po osiągnięciu „Murowańca” rozpoczęliśmy podchodzenie, najpierw zboczem Żółtej Turni, a następnie górną partią Doliny Suchej Wody, aby się dostać do Polany Waksmundzkiej. Wtedy ten radujący nas dotąd kopny śnieg stał się przeklinanym często przeciwnikiem. Nie dość bowiem, że więził obciążone sprzętem nogi, to przykrywał zdradziecko połacie gęstej kosodrzewiny, w którą co raz ktoś wpadał po uszy. Spoceni, zziajani, z zalepionymi padającym równiutko śniegiem oczyma, ustami, nosami zaczynaliśmy mieć już tego wszystkiego dość. Tymczasem Zbyszek Kolanek polecił przyśpieszyć tempo, bo jeszcze nie przebyliśmy połowy drogi, a spóźnienie mieliśmy już półtoragodzinne. Z wysiłkiem podeszliśmy jeszcze pod Gęsią Szyję i wreszcie błogi, ale niestety krótki zjazd trawersem u podnóża Wielkiej Koszystej, podobno pięknej góry, którą zostawiliśmy jednak niewidoczną z prawej i „już” o lekkim zmroku znaleźliśmy się w Dolinie Waksmundzkiej. Tu, w zasadzie, przysługiwał nam solidny odpoczynek, ale nikt się go nie domagał, świadom nadciągającej nocy. „Wyprościliśmy” więc nasz szlak i odbijając w lewo od Wołoszyna, leśną przecinką, już w kompletnej ciemności dobrnęliśmy do szosy. Do Starej Roztoki było jeszcze ze dwa kilometry, a stamtąd „tylko” sześć do Morskiego. Odpadło niebezpieczeństwo zabłądzenia w ciemności, więc biorąc pod uwagę niepokój czekających na nas w schronisku z obiadem kolegów Antek Jarosiński wziął ze sobą silniejszych narciarzy i posunęli możliwie szybko do przodu, my zaś, słabsi, średnim truchtem dreptaliśmy wraz ze Zbyszkiem Kolankiem. Zajęło nam to pełne dwie godziny. Dopiero w schronisku mogliśmy wreszcie odpocząć. Kiedy późnym wieczorem ruszyliśmy do Zakopanego, śnieg przestał już padać, chmury się przerzedziły i wyszedł piękny księżyc. Pouwiązywani na wszelkie sposoby do pędzących z góry sanek wracaliśmy więc w baśniowej scenerii. W „Postępie” wylądowaliśmy grubo po północy. A w dorobku naszego koła znalazło się trzydzieści brązowych odznak narciarskich. Po powrocie do Warszawy w szaleńczym tempie zaczęło się nadrabianie seminariów i egzaminów. Większość zdałem już wcześniej, więc do zaliczenia piątego semestru został mi jeden egzamin i dwa kolokwia. W końcu stycznia na łamach największego i najpoważniejszego wówczas tygodnika ilustrowanego „Świat”, redagowanego przez Stefana Arskiego, ukazał się mój niewielki artykulik. Pierwszy o tej skali „ważności”, bo jakichś wcześniejszych publikacji w gimnazjalnych gazetkach ściennych czy czasopiśmie „Czuwaj” nie liczę. Potem przyszły następne artykuły, w „Świecie” i w innych periodykach. Ale właśnie styczeń 1950 roku uważam za początek mojej kariery dziennikarskiej. Wreszcie zająłem się nową pracą w PSPS-ie na Woli. W dyrektorze nie rozpoznałem nikogo z moich znajomych, mimo iż on powitał mnie prawie po przyjacielsku. Gdy jednak zostaliśmy sami, powiedział, że jest pracownikiem MSZ-tu i dobrze pamięta, jak utarłem nosa pani naczelnik wydziału wizowego. Nazywał się Biernacki. Do końca, dopóki nie odszedł ze stanowiska dyrektora szkoły, okazywał mi wiele sympatii. Teraz czekał na mnie z dużą niecierpliwością, bowiem wykładowca, którego miałem być asystentem, dowiedziawszy się, że przychodzę od nowego semestru, zwinął manatki i odszedł. Objąć więc miałem posadę nie asystenta, a wykładowcy. Po chwili lekkiej konsternacji, sytuacja wydała mi się trochę zabawna. Oto bowiem ja, student liczący sobie dwadzieścia dwa lata, zostawałem profesorem uczniów, z których przynajmniej połowa była albo w moim wieku, albo starsza. W dodatku zaproponowano mi wychowawstwo w klasie maturalnej. Podziękowałem i odmówiłem, tłumacząc, że za cztery miesiące jest matura i ja tych ludzi w tak krótkim czasie nie zdołam poznać. Skończyło się na uszczęśliwieniu mnie klasą czwartą, która maturę miała zdawać za półtora roku. Pierwsza lekcja, właśnie w klasie maturalnej, była dla mnie kompletnym szokiem. Dla słuchaczy, gdy zobaczyli „profesorchudzinę” (ważyłem wtedy pięćdziesiąt siedem kilogramów) też. Całą godzinę poświęciłem na sprawdzanie wiadomości moich uczniów chcąc zorientować się, dokąd już doszli. Z każdą odpowiedzią, a raczej z jej brakiem, nabierałem pewności, że nie doszli do nikąd. Gdy wziąłem zeszyt jednej ze słuchaczek i obejrzałem notatki, zrobiły na mnie wrażenie raczej szamańskich zaklęć niż informacji z podstaw ekonomii. Nic z tego nie umieli i nie rozumieli, czemu się wcale nie dziwiłem, bo sam niewiele z tego pojmowałem. Należało więc zacząć od początku i program trzech półrocznych semestrów przelecieć (tak, właśnie przelecieć) w ciągu czterech miesięcy. Jedyny dostępny na rynku i najłatwiejszy do zrozumienia podręcznik Selena nie był wprawdzie podręcznikiem ekonomii marksistowskiej, ale to właśnie dzięki niemu ja i moi koledzy z ANP „przeżyliśmy” cały kurs ekonomii na studiach akademickich. Zaleciłem więc moim słuchaczom Selena i zaczęliśmy pościg za umykającym czasem. Po dwóch tygodniach dyrektor poprosił mnie na rozmowę i poinformował o skardze, jaką złożyła u niego delegacja klasy maturalnej. Zarzucono mi, że obniżam poziom przedmiotu, „cofam go do wykładni kapitalistycznej”, i tym podobne brednie. W skład donosicielskiej delegacji wchodziło kilku aktywistów partyjnych, którzy na jakichś kursach trochę ekonomii liznęli. Dyrektor był nieco zaniepokojony, bo wśród nich znajdowało się dwóch wojskowych z politruckiej formacji. Za takie rzeczy wylatywało się z pracy, a był to dopiero początek kłopotów. Postanowiłem rozprawić się z donosicielami rękami ich kolegów. Na następnej lekcji cofnąłem moją decyzję posługiwania się Selenem, wskazałem dwa podręczniki a nowe, „prawomyślne” (a raczej lewomyślne), tyle że zupełnie nie do zdobycia, oraz jeden podręcznik dostępny w księgarniach, tyle że po rosyjsku. Poinformowawszy klasę, dlaczego to robię, zacząłem pokazowy wykład z ekonomii socjalistycznej, posługując się notatkami sprzed dwóch lat z wykładów profesora Zurawickiego na ANP których nikt z nas nie rozumiał. Klasa zmartwiała. Gdy odezwał się dzwonek, podyktowałem rozdziały do wykucia z nieosiągalnych książek i zapowiedziałem dokładne sprawdzenie wiadomości na następnej lekcji, bo przecież za trzy miesiące matura. Pomimo przerwy nie wypuszczono mnie z klasy. Rozległy się protesty, prośby, a nawet szlochy, ale pozostałem nieugięty. Wyjaśniłem, że jeżeli delegacja klasy przed następną lekcją ekonomii nie wyjaśni dyrektorowi, iż padł ofiarą manipulacji i dyrektor mi o tym nie powie, wszyscy zostaną przepytani. Po dwóch dniach dyrektor poprosił, abym uznał poprzednią rozmowę za niebyłą. Nie gnębiłem więc biednych uczniów i wróciliśmy do Selena. Więcej żadnych kłopotów z tą klasą nie miałem. Po czterdziestu paru latach spotykam czasem jednego z tych „delegatów floty”, z pułkownikowskimi obecnie szlifami. Udaje, że mnie nie zna. Nie on jeden. W marcu została wprowadzona w życie zapowiadana od dłuższego czasu ustawa o nakazie pracy. Było to usankcjonowane prawem kierowanie absolwentów wyższych uczelni do przedsiębiorstw i miast, które odczuwały określone braki kadrowe. Wola i chęci samego zainteresowanego w ogóle się nie liczyły. Opierając się na tym „prawie”, w ciągu kilkunastu następnych lat popełniono setki tysięcy przestępstw łamania swobód obywatelskich, czemu nikt nie był w stanie się przeciwstawić. W kwietniu definitywnie i na zawsze rozstałem się z harcerstwem. Wiosna była pełna przygotowań do nadchodzącej akcji letniej. Odprawa poświęcona właśnie tej sprawie zorganizowana została bodajże w Domu Nauczyciela na Powiślu, przy ulicy Smulikowskiego i zgromadziła ponad dwustu instruktorów dwu Chorągwi, Warszawskiej i Mazowieckiej. Czekaliśmy na naszych komendantów. Wreszcie pojawili się, a między nimi kroczył Stanisław C. Boże, ten świat jest naprawdę przerażająco mały! Szli między szpalerem krzeseł i C. bacznie przyglądał się zebranym. Naraz dostrzegł mnie i stanął jak wryty. - Co ten facet tu robi? - zapytał całkiem głośno, wskazując brodą w kierunku naszego rzędu. Nie wskazał nikogo konkretnego, ale on, ja i Rybicki wiedzieliśmy, o kogo chodzi. Rybicki coś mu powiedział do ucha i poszli dalej. W czasie pierwszej przerwy wyszedłem. Potem dwukrotnie meldowałem się do Rybickiego, ale nie miał dla mnie czasu. Wtedy już zaczęto coraz natarczywiej mówić, że Związek Harcerstwa Polskiego przestanie być odrębną organizacją i zostanie włączony do Związku Młodzieży Polskiej stając się Organizacją Harcerską. Tego już doświadczać jako czynny instruktor nie miałem najmniejszej ochoty. Wobec chronicznego braku czasu dla mnie ze strony komendanta Chorągwi, rezygnację z członkostwa w Komendzie zło żyłem na ręce sekretarza, podharcmistrza Jurka Brzezińskiego. Tak się to skończyło, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało... Na wiosnę pojechałem z Bolkiem Zemłą do Częstochowy. Po ostatnim obozie narciarskim bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Bolek pochodził spod Lwowa i jakąś konspirację wojenną wlókł za sobą aż do końca lat czterdziestych. Pięknie rysował. To dotknięcie skrzydłem muzy było u Zemłów widać rodzinne kilkanaście lat później jego młodszy brat, Gustaw, stał się jednym z najbardziej znanych polskich rzeźbiarzy. Dlaczego Bolek z takimi zdolnościami artystycznymi studiował na prawno-administracyjnym wydziale uniwersytetu, jeden Bóg raczy wiedzieć. Ciągle wzdychał do jakiejś Janki. Ze strzępków tego, co mu się czasem wyrwało, wynikało, że to „miłość od piaskownicy” do córki wysokiego oficera, który po kampanii 39 roku znalazł się na Zachodzie, a po wojnie ściągnął i żonę, i wspomnianą Jankę do Londynu. Bolek zaś ze swą tęsknotą został tutaj i nie bardzo umiał sobie z nią poradzić. Do naszej bankowej pensji dorabiał sobie w szczególny sposób. Miał w Częstochowie wuja zakonnika, ojca Marię Wawrzyńca Podwapińskiego, który był jednym z najwybitniejszych znawców zegarów i ich mechanizmów i od lat pisał na ten temat dwunastotomowe dzieło, a Bolek je ilustrował. Teraz też wiózł plik wspaniałych rysunków na Jasną Górę. Byłem tam po raz pierwszy i przyznam bardzo to przeżyłem. Wuj Bolka oprowadził nas po wszystkich dostępnych zakamarkach klasztoru i twierdzy. A nocny spacer na wałach w towarzystwie zakapturzonego mnicha cofał nas w wyobraźni w czasy Potopu. Po kolacji w średniowiecznym refektarzu poczęstował nas kuśtyczkiem czegoś, co głowę moją uczyniło bardzo lekką, a nogi ołowianymi. Gdy pół roku później Bolek nagle zniknął, pełni niepokoju szukaliśmy go wszędzie. Takie zniknięcia były w owych czasach zjawiskiem częstym. I przerażającym. Trafiłem wówczas ponownie na Jasną Górę. I choć zakonnik nie powiedział mi nic konkretnego, wróciłem do Warszawy uspokojony. Reszty dowiedziałem się po dwudziestu latach, gdy odnalazłem Bolka w Londynie jako właściciela bardzo renomowanej pracowni wystawiennictwa przemysłowego, opracowującej ekspozycje wielkich brytyjskich koncernów na największych wystawach świata. Zaliczenie szóstego semestru, czyli trzeciego roku, oznaczało na ANP prze kroczenie dość istotnego progu przejście z podstawowego etapu studiów na magisterski jednoroczny etap drugi. Równocześnie ukończyłem trzyletnie Studium Dziennikarskie, na razie udokumentowane zaświadczeniem, zaś dyplom mieliśmy otrzymać wraz z dyplomem magisterskim Wydziału Dyplomatyczno-Konsularnego. W tym momencie można już było składać do zatwierdzenia tematy prac magisterskich. Wybrałem temat z historii dyplomacji u profesora Aleksego Derugi. Dotyczył spraw polskich w polityce napoleońskiej. W lipcu wyjechałem z Anią i jej matką w Tatry. Wynajęliśmy dwa pokoje w wykończonej już prawie willi pani Cyfrowiczowej na Krzeptówkach, w tej samej, w której Anka przed trzema laty prowadziła obóz harcerski, a która stała między domem zamieszkanym przez Wandę Widigierową a drzewem wisielczym Wacka Krzeptowskiego od "Goralenvolku". Spędziłem wspaniały miesiąc pełen codzien nych wypraw turystycznych. Często nam towarzysząca pani Wanda okraszała je mnóstwem opowieści związanych z każdą polanką, dolinką, przełęczą, szlakiem, szczytem czy schroniskiem. 389 Zaproponowałem Ani wyjazd w sierpniu na dwa, trzy tygodnie do Krobielewka i Wieje. Chciałem, aby poznała moją rodzinę i vice versa. Przystała bez zasta nawiania. Pogoda była wyjątkowo piękna, a rodzina przyjęła Anię bardzo serdecznie. Całe dnie spędzaliśmy w lesie albo na plaży nad Wartą. Nie kryłem dumy, pokazu jąc Ance nasze drogowskazy, które ciągle prezentowały się świetnie. Jakże to kon trastowało z ościennymi nadleśnictwami, gdzie nadal straszyła szwabacha. Z czasu tego pobytu zapamiętałem wspaniały obiad babci wydany na cześć Ani, a raczej jego brak. Po tygodniowym bowiem pobycie u Teśków w Krobielewku, prze nieśliśmy się do Wieje, gdzie w leśniczówce Stefana królowała babcia Frania, która na najbliższą niedzielę zapowiedziała bardzo wystawny obiad. Dodać wypada, że gotowała świetnie. Już dwa dni przed zapowiedzianym terminem, gdy oboje z Anką wygrzewaliśmy się w słońcu nad Wartą, babcia z Todą biły kurczaki, kroiły naręcza dymki na chłodnik, szatkowały kapustę słowem, kuchnia stała się polem wielkiej bitwy. W sobotę wieczorem wszystko było gotowe i stało w chłodnej sieni, w garn kach i rondlach, grzecznie poustawiane na schodach prowadzących na pięterko. Ponieważ w sobotnią noc balowaliśmy razem z Nędzkimi do białego rana w remizie krobielewskiej, w niedzielę trochę zaspaliśmy i w w przyspieszonym tempie szyko waliśmy się do kościoła. Śpiąca na pięterku Ania, ponaglana przez nas, zapowie działa, że już schodzi na śniadanie i po chwili usłyszeliśmy potworny rumor i brzęk. Przerażeni wypadliśmy do sieni i... dostaliśmy wszyscy ataku śmiechu. U podnóża schodów, pomiędzy poprzewracanymi garnkami, rondlami i patelniami, w kałuży chłodnika, pośród kawałków pieczonej kury, z kapustą we włosach i na przepięknej sukni, siedziała płacząca Anka. W pośpiechu bowiem potknęła się na schodach i zje chała z nich, zgarniając po drodze wszystko co tam stało. Próbowaliśmy ją pocie szyć na wszelkie możliwe sposoby, ale uspokoił ją dopiero fakt, że najgłośniej śmiała się babcia. W Warszawie czekało na mnie kilka spraw. Profesor Deruga zatwierdził temat i plan mojej pracy magisterskiej z historii dyplomacji. Dostałem także na rok aka demicki 1950/1951 przedłużenie stypendium mieszkaniowego w akademiku. Jed nakże bodaj jako jako jedyny z całego skrzydła przy Uniwersyteckiej otrzy małem przydział w budynku przy ulicy Grójeckiej. W świetle tego, co miało mi się przydarzyć w niedalekiej przyszłości, decyzja ta wydaje mi się głęboko i gruntownie przemyślana. Początkowo zamiana sprawiała wrażenie nawet korzystniejszej, bo w pokoju o tym samym metrażu mieszkało nas dwóch, a nie trzech. Wszystko pozostałe jednak było na minus: mało na pierwszy rzut oka sympatyczny, mrukliwy współlokator z piątego roku medycyny, pawilon o wiele mniej schludny niż poprzedni, pokój na parterze, tramwaje jeżdżące tuż za oknem i wreszcie sami obcy ludzie dokoła. I o to, zdaje się, chodziło najbardziej. Na razie nie przejmowałem się tym zbytnio. W wydziale kadr i szkolenia w Banku zastałem poruszenie. Pani Bożena sygna lizowała, iż dyrektor Ciechanowicz, bardzo podenerwowany, wypytuje od kilku dni, kiedy wrócę z urlopu. Po chwili już siedziałem u niego w gabinecie. Cios w samo serce, kolego. Jak on mógł mi to zrobić? I jak ja mam teraz postąpić? biadolił wyraźnie przygnębiony, cały czas chodząc po gabinecie. Podał mi długie pismo, z którego wynikało, że Rada Okręgowa Zrzeszenia Sportowego "Ogniwo" prosi Bank o oddelegowanie do swej dyspozycji "Cezarego 390 Chlebowskiego, któremu ze względu na wykazane zdolności organizacyjne" ma zamiar powierzyć funkcję koordynatora przygotowań do zbliżającej się spartakiady ogólnopolskiej. Pismo podpisał przewodniczący Rady Tadeusz Bartoszewicz. Przeczytawszy oddałem pismo Ciechnowiczowi. Czy pan o tym wiedział? zapytał Ciechanowicz. Pierwszy raz o tym słyszę. No właśnie. I co teraz mam zrobić? Przecież Bartoszewiczowi odmówić nie mogę, a oddelegować pana także nie chcę, bo nasze koło sportowe padnie. Sytuacja jest patowa. Co pan radziłby mi zrobić? Zapytać mnie o zdanie. No więc, co pan na to? Proszę odpowiedzieć panu Bartoszewiczowi, że Bank nie stawia w tej spra wie przeszkód, ale że ja, najbardziej zainteresowany, nie zgadzam się na to oddele gowanie, ponieważ jako student czwartego roku ANP muszę do czerwca przyszłego roku zdać wszystkie egzaminy, napisać pracę magisterską i obronić ją. Ciechanowicz stał na środku gabinetu jak, nie przymierzając, żona Lota. Odmówić? Bartoszewiczowi? Przecież on może panu załatwić przedłużenie terminu magisterium. Być może, ale ja wcale tego nie chcę. W ten sposób udało mi się go wreszcie przekonać, że Bartoszewiczowi się nie narazi, a problem zostanie pomyślnie rozwiązany. Dyrektor, zadowolony z takiego obrotu sprawy, zaczął mnie przepytywać o plany na przyszłość i zaproponował mi po skończeniu studiów wyjazd do Pragi czeskiej, do zaprzyjaźnionego z BH banku, na półroczną wymianę. Wyraźnie odprężony i zadowolony natychmiast polecił pani Bożenie wysłanie odpowiedniego pisma do Ministerstwa Finansów. Obawiam się, że odpowiedzi, a przynajmniej odpowiedzi pozytywnej, Bank nie otrzymał w tej sprawie do dzisiaj. W październiku dyrektor Ciechanowicz przyjął do grona stypendystów dwie nowe osoby i zlecił mi załatwienie z nimi wszelkich formalności. Chłopak, który zgłosił się do mnie jako pierwszy, okazał się kuzynem jednego z prokurentów. Ludzka sprawa. Po nim przyszła bardzo skromnie, wręcz biednie ubrana, cicha i potulna szara myszka o rozbieganych oczkach, bodajże z prawa na uniwersytecie. Nazywała się Mikanowska i choć była mężatką, w ankiecie personalnej w rubryce "zatrudnienie męża" zostawiła puste miejsce. Pokazałem to pani Bożenie zrozumieliśmy się bez słów. Poprosiłem moich studiujących z nią kolegów, aby rozeznali, kto zacz. Po trzech tygodniach dowiedzieliśmy się, że jest żoną wysokiego rangą funkcjonariusza dziś już nie pamiętam: partyjnego, czy służb specjalnych. Dopust Boży. Zawiadomiliśmy dyskretnie szefa wydziału, w którym miała odbywać praktyki i dyrektora Ciechanowicza. Cóż więcej można było zrobić? i Teraz przyszedł czas na sportowe przepoczwarzenie. Dotąd w naszym kole uprawialiśmy dyscypliny masowe i uczestniczyliśmy w zajęciach rekreacyjnych. Byliśmy także członkami sekcji narciarskiej klubu "Nurt" przy związku finansowców. Ale jesienią 1950 roku kończyła się reorganizacja sportu. Na terenie stolicy wszystkie wyczynowe kluby sportowe przyklejone do przedsiębiorstw czy urzędów państwowych stworzyły jeden wielosekcyjny klub sportowy "Ogniwo". Wokół naszej dotychczasowej sekcji narciarskiej "Nurtu" przy finansowcach zaczęły się gromadzić setki stołecznych narciarzy o ambicjach wyższych niż podstawowa 391 rekreacja. Zaczął powstawać moloch, który tylko dzięki naprawdę doskonałej orga nizacji wewnętrznej nie załamał się pod własnym ciężarem. Już na początku sekcja ta liczyła ćwierć tysiąca członków, by po dwóch latach liczbę tę podwoić, a po czte rech potroić. Jednak nadal rej wiedli finansowcy. Prezesem został Kazimierz Rapacki, kapi tanem sportowym Arkadiusz Kolanek, obaj wysocy urzędnicy wydziału finansowego Stołecznej Rady Narodowej, a sekretarzem wybrano Zbyszka Łopuszyńskiego. Do tej wielkiej sekcji narciarskiej Związkowego Klubu Sportowego "Ogniwo", my, praktykanci bankowi, weszliśmy grupą prawie trzydziestoosobową. Nic więc dziw nego, że zdominowaliśmy wyczyn i w niedługim czasie funkcje trzech zastępców pre zesa powierzono: Tadeuszowi Płoszajskiemu (turystyka kwalifikowana), Marianowi Petri (szkolenie masowe) i mnie (sprawy wyczynowe). Już w pierwszym kwartale 1951 roku chcieliśmy pokazać, na co nas stać, zawodnicy trenowali więc naprawdę pilnie. Nic nie zapowiadało, że wszystko to niedługo zawali się nam, sportowcom stypendystom bankowym, na głowę. Nieświadomi niczego ustalaliśmy na pierwszy kwartał 1951 roku bogate plany startowe i przygotowywaliśmy obóz treningowy na styczeń oczywiście w Zakopanem. Tymczasem musiałem się także solidniej zająć nauczaniem ekonomii w PSPS na Woli. Nowy dyrektor nazywał się Cholewa i na razie nie dał się poznać z żadnej strony. Nadal praca w szkole szła dość sprawnie. Moja podopieczna czwarta gim nazjalna była już teraz pierwszą licealną, a od lutego miała się stać drugą przedmaturalną. Lubiłem uczniów tej klasy. Choć z pewnymi wyjątkami. Wobec faktu, że tworzyli ją ludzie dorośli, wprowadzono tu system w pełni demokratyczny, pozwa lający na uczestnictwo starosty klasy w obradach grona pedagogicznego. Starostą został wybrany porucznik UB, typowy przedstawiciel tego gatunku. Zabójczy, kru czoczarny wąs, rogatywka z granatowym otokiem, zdejmowana dopiero na progu klasy, rozkołysany, knajacki krok, dyndająca u pasa kabura, słowem drzyjcie narody. 15 października stało się to, o czym mówiono już od dawna. Zarząd Główny Związku Młodzieży Polskiej podporządkował sobie harcerstwo jako Organizację Harcerską. Była to śmierć zadana świstkiem. Okólnikiem. W grudniu zaczęły krążyć po Banku niepokojące wieści, że w życiorysie dyrek tora Ciechanowicza ktoś się dopatrzył "wrogiej działalności". Podobno przed trzy dziestu laty całkiem dzielnie poczynał sobie jako oficer kawalerii przeciwko armii Tuchaczewskiego. Ponieważ nieszczęścia idą w parze, to naczelnik Surkont okazał się urzędnikiem Polskiego Konsulatu Generalnego w Kijowie z lat dwudziestych. W Banku prawie nikt nie miał im tego za złe, a wręcz przeciwnie niemal wszyscy pracownicy, ze stypendystami na czele, okazywali im obu pełen szacunek. Przed Bożym Narodzeniem zaręczyłem się z Anią. Ponieważ nie stać mnie było na pierścionek, zastąpiłem go obrączką mojej matki. Ślub został wyznaczony na koniec czerwca. Jechałem więc na święta do Giszowca z ważną wieścią. Ojca to wyraźnie nie tylko zaskoczyło, ale wręcz oszołomiło. Wiedział wprawdzie, że za półtora miesiąca skończę dwadzieścia trzy lata i że wiek ten ma swoje prawa, była to jednak, jak się teraz okazało, świadomość czysto teoretyczna. Przez całą noc nie zmrużył oka, zastanawiając się nad całą sprawą. A gdy nazajutrz, w Wigilię, ubieraliśmy małą choinkę, zostałem drobiazgowo przepytany kto zaez ta moja wybranka i jakie ma parantele rodzinne. Wreszcie, uspokojony, zaakceptował moją decyzję, tym bardziej 392 . że uprzedzając tok jego myślenia pospieszyłem z zapewnieniem, iż zamie rzamy się pobrać z chęci bycia razem, a nie pod przymusem. Aby nie psuć wigilijnego i świątecznego nastroju, papa dopiero przed Nowym Rokiem powiedział mi, że na początku grudnia odwiedziła go ciotka Merynka. Przy wiozła niepokojące wieści. W listopadzie wezwano ją do Urzędu Bezpieczeństwa, gdzie podczas czterogodzinnego przesłuchania dokładnie wypytywano o nieżyjącą już ciotkę Helunię, wujka Jana, Borysa Kowerdę, obławę niemiecką na sowiecki desant w 1942 roku, gajowego Wintera, mego ojca i o mnie. Bardzo to tatę zaniepokoiło. Mnie także. Koniec tomu I 398 SPIS TREŚCI TOMU I WSTĘP O tym, jak w Grodźcu nad Brynicą, w cieniu Dorotki, obok "trójkąta trzech cesarzy" dorastali młodzi Szwajowie i Chlebowscy .................. 5 1928-1932 Stało się przyszedłem na świat, i to na Pekinie Ipluś Edloch na przepustce nocne urzędowanie syna Belzebuba towarzyska Toda przyjaźń z Teśkiem doktor Dekański lekarz domowy................ 15 1933 Moje orkiestry dęte pierwszy wyjazd do Szczawnicy spotkanie z Kiepurą .. 26 1934 Edloch zdradza artylerzystów zakupy u Sandzerowej separacja rodzi ców przeprowadzka na Grodziec moja miłość do kina atak na kuczki poranne "godzinki" z babcią święta, jakich dotąd nie znalem bibuła w walizce Edlocha.................................................. 31 1935 Zostaję zuchem wieści z leśniczówki u dziadka w Piotrkowie śmierć Komendanta z ojcem w Tatrach bibuła nadal zagadką.......... 43 1936 Z mamą w Szczawnicy urok podhalańskiej peleryny Stefan Jarosz na horyzoncie Tody................................................. 50 1937 Wyprawa z ojcem na Podlasie spotkanie z Borysem Kowerdą lody i antyżydowskie rozruchy w Brześciu w Tatry do mamy powódź w Witowie Valentino w Halce sankowanie z Edlochem ................. 55 1938 Odejście Edlocha koniec separacji rodziców powrót na Pekin o krok od całopalenia wyjazd do Witowa harnaś kłusowanie na pstrągi spo tkanie z WKN-em na Chochołowskiej znaczki, uszaki, kasztany, murzynek nowa szkoła Trylogia moja miłość .................................. 71 1939 Przyrzeczenie harcerskie służbowy wyjazd do Witowa wojna! tułaczka na trasie Grodziec-Zalesie-Grodziec Zagłębie w III Rzeszy Orzeł na choince... 87 1940 Niemiecki burmistrz kusi babcię tajne nauczanie dynamit radio karabin upadek Francji hajotowcy w Grodźcu..................... 119 1941 Wpadka "Orła Białego" pierwsze masowe aresztowania Niemcy ude rzają na Rosję Sowiecką kąpiel nad Brynicą zielona kartka początek mojej niewolniczej pracy szykany od swoich mój awans ............... 128 398 . 1942 Zamiana "kurnika" na młyn wysiedlenie z Grodźca targ nie wolników w Sagan ucieczka do GG ponownie w Horbowie pierwsze kontakty z AK sowiecki desant i niemiecka obława "Kumcio" naszą nadzieją kryjówka "chłopców" zmartwienia Wintera .............. 144 1943 Napad na leśniczówkę bunkier na Czerwonym Bagnie rozprawa z rabusiami drugi napad aresztowanie "Kumcia" Kedyw przeciw bandzie moje żywicowanie rozstanie z Żydami wizyta Teśka żmija śmierć Wintera spotkanie z Gruzinami trzej gajowi w akcji grupa Kedywu w bunkrze żegnaj Podlasie, witaj Sandomierszczyzno........ 187 1944 Sichów partyzanckie centrum nasłuch radiowy i łącznikowanie znów tajna edukacja Sowieci na Przyczółku Baranowskim wysiedlenie nad Wisłę Stalowa Wola dramatyczna wyprawa do Zalesia....................................................... 233 1945 Powrót do Grodźca nasilenie choroby mamy znów gimnazjum (w Będzinie) i harcerstwo (w Grodźcu) koniec wojny śmierć mamy zamordowanie wuja Jana przeprowadzka do Rybnika kolejne gimnazjum reaktywowanie 4. RDH.............................. 250 1946 Zlot w Szczecinie początkiem "warcholstwa" nielegalny pochód trze ciomajowy pierwsze zwarcie z UB złowieszczy kontakt z druhem C. transakcja wiązana z dyrektorem gimnazjum obóz w Zybocinie kradzież i dochodzenie przenosiny do Sławięcic MOS, czyli liceum, ośrodek harcerski i polityczny ring wolny .......................... 276 1947 Ojciec w Giszowcu amnestia drugie zwarcie z UB przedmaturalny tor przeszkód Zawrat i Magda maturalny finisz obóz w Zakopanem Anka kurs podharcmistrzowski drugie złowieszcze spotkanie z druhem C. pracowite wakacje u Teśka w rezerwie ANP waletowanie w akademiku ..................................... 329 1948 Protest na Polnej studenckie ostrogi praca w MSZ-ecie w Krobielewku wesele Tody stypendium Banku Handlowego Ania w Warszawie znów w harcerstwie szczurza gęba na horyzoncie sportowcy zbawieniem dla Banku Handlowego obóz narciarski w Zakopanem................................................. 366 1949 Studium Dziennikarskie sport krzepnie w BH oblężenie akademika podwójne chrzciny w Krobielewku zostałem się "za asystenta"...... 378 1950 Drugi obóz w Zakopanem wyrypa do Morskiego Oka awans profesorski trzecie złowieszcze spotkanie z druhem C. rozstanie z harcerstwem ukończenie Studium Dziennikarskiego tatrzańska włóczęga z Anią ............................................... 385 Ty-tuł powieści - ez pokory". Tom drui. Autor. Cezary Chlebowski.. 1951 Nowe porządki w Banku Handlowym trzecie zwarcie z UB aresztowanie i ciężkie przesłuchanie współpraca z UB albo... pomocna dtoń dobrych ludzi rachunek za krnąbrność relegowanie z ANP i inne represje ślub z Anią wakacyjny relaks w Tatrach nasze pierwsze mieszkanko praca w "Ogniwie "i rychte rozstanie "towarzysze dzwonili" awantura z Mietkiem początkiem przyjaźni Ten dramatyczny dla mnie rok zaczął się od spraw denerwujących, ale w zasa dzie drobnych. Po powrocie z Giszowca do Warszawy w Banku Handlowym nie zastałem już ani dyrektora Ciechanowicza, ani naczelnika Surkonta. Natychmiast po przyjściu wezwano mnie do nowego naczelnika kadr. Okazała się nim... nasza do nie dawna koleżanka stypendialna Mikanowska. Jakże jednak odmieniona. Nie zna lazłem w niej ani śladu poprzedniego zahukania. Była już arogancką, ważną komu nistyczną funkcjonariuszką. :! g, Bez długich wstępów oświadczyła, że niniejszym kończy się moje przewodnic two wśród stypendystów i jakieś podejrzane konszachty sportowe z dotychczaso wymi nieodpowiedzialnymi ludźmi z wydziału kadr. Zostałem już przeniesiony do Wydziału Windykacji, gdzie będę podlegał zaostrzonej dyscyplinie pracy. O żadnych urlopach dla celów sportowych nie ma mowy, będą tylko urlopy egzaminacyjne, poświadczone odpowiednimi dokumentami uczelni. Od dzisiaj ona zajmie się mną osobiście i szczególnie dokładnie. Było to oczywiste załamanie naszej ponad dwuletniej pracy sportowej. Ale to doszło do mej świadomości dopiero po kilku godzinach. Tymczasem ogarnęła mnie wściekłość na tę partyjniaczkę, która jeszcze dwa miesiące temu była potulna i cicha, a teraz zgrywała się na Dzierżyńskiego. Powiedziałem więc, że moje podejrzane kon takty sportowe odbywały się i odbywają pod nadzorem i z akceptacją towarzysza Bartoszewicza, który jest wysokim funkcjonariuszem władz jej partii, jeżeli więc są to podejrzane kontakty, ona, nie ja, powinna się ich wstydzić. Oświadczyłem też, że nigdzie mnie nie przeniesie, bo właśnie od dzisiaj, zgodnie z planem zajęć uczelnia nych, zaczynam dwa miesiące urlopu szkoleniowego, aby zaliczyć siódmy semestr i przygotować materiały do pracy magisterskiej. Odpowiednie zaświadczenia złoży łem u pani Bożeny. Jeżeli jej się to nie podoba, może mnie natychmiast zwolnić, tyle, że w takiej sytuacji należy mi się trzymiesięczna odprawa, i nie będę musiał odpra cowywać w banku okresu stypendialnego. Towarzyszkę zamurowało, a ja trzasnąłem drzwiami i wyszedłem. Usłyszałem jeszcze jej histeryczny krzyk: "Bumelant! Warchoł! ", nie zwracałem jednak na to uwagi. Natychmiast zwołałem w naszym lokalu pierwsze autentycznie tajne zebra406 . nie kilku kolegów stypendystów, którym przedstawiłem sytuację. Zapowiadało się, ze względu na brak śniegu w Warszawie, że mistrzostwa stolicy i Łodzi w konku rencjach klasycznych, rozgrywane tradycyjnie wspólnie i z bardzo liczną obsadą, planowane na styczeń, mogą się nie odbyć. Pozostawały ogólnopolskie zawody nar ciarskie Zrzeszenia Sportowego "Ogniwo", z udziałem zawodników sekcji: z BielskaBiałej, Cieszyna, Krakowa, Bytomia, Nowego Targu, Poznania, Warszawy i kilku mniejszych. Miały się odbyć w Bielsku i Zakopanem, w terminie dla nas bardzo korzystnym, bo w lutym. Oczywiście w tej sytuacji nasz obóz zakopiański wziął w łeb. Próbowałem go jeszcze ratować i tego samego dnia rozmawiałem na ten temat z naszym wypróbo wanym opiekunem, Lucjanem Szwedowskim, przewodniczącym Zarządu Głównego Związku Zawodowego Pracowników Finansowych. Przy mnie połączył się telefo nicznie z kadrami BH, jednak po wysłuchaniu wrzaskliwej tyrady M. zrezygnowany odłożył słuchawkę i rozłożył bezradnie ręce. Tak więc styczeń mogłem poświęcić na zaliczanie kolejnego semestru oraz nad rabianie zaległości z poprzednich. O ile dobrze pamiętam, po profesorach Edwardzie Szturm de Sztremie i Aleksym Wakarze, rektorem ANP został profesor Żurawicki. Był to ostatni rektor rozlatującej się Akademii. Starał się ją ratować absurdalnymi, drakońskimi przepisami, między innymi zaostrzonymi rygorami dotyczącymi zda wania egzaminów. Zaliczaliśmy więc sesję w atmosferze nerwowego napięcia, mimo to jednak przeszedłem przez nią z trudem, ale zwycięsko. W lutym nasza mała grupka pojechała na zawody "Ogniwa" do Bielska. Dziew częta mimo bardzo silnej konkurencji, w biegach płaskich nie miały sobie równych. Na dystansie 10 kilometrów Marysia Dominiak była pierwsza, Teresa Zasłona druga, a Halina Mijakowska szósta. W biegu sztafetowym 3x4 kilometry wygrały brawurowo. Na dystansie 15 kilometrów mężczyzn Śmigielski zajął szóste miejsce, Kabatc osiemnaste, Wiatrowski dwudzieste pierwsze i Komorowski dwu dzieste drugie. W sztafecie 4x10 kilometrów ten sam (prawie) skład zajął czwarte miejsce. W dwa tygodnie później w Zakopanem, w jeszcze silniejszej konkurencji nasza żeńska grupa: Dominiak, Zasłona, Mijakowska i Bujakiewicz, w takiej właśnie kolejności, zajęła cztery pierwsze miejsca. Nasze prognozy były więc słuszne, a wszystkie wysiłki poszły na marne z powodu jednej złośliwej aktywistki partyjnej, gdyż czekały nas jeszcze Mistrzostwa CRZZ, Puchar Nizin, Mistrzostwa Polski, czyli niezbędne były coraz dłuższe zwolnienia z pracy. Pod koniec lutego Rada Główna Zrzeszenia Sportowego "Ogniwo" zwołała w Warszawie inauguracyjne zebranie Sekcji Narciarstwa, ciała ogólnopolskiego, składającego się z przedstawicieli kilkunastu sekcji tej dyscypliny z całego kraju. "Ogniwo" w narciarstwie polskim miało już wtedy pozycję znaczącą, choć ustępo wało zrzeszeniom uprawiającym sport na zasadzie stajni wyścigowych, takim jak pion wojskowy, czyli Centralny Wojskowy Klub Sportowy (CWKS), czy pion bezpie czeństwa, a więc "Gwardia". W sporcie CRZZ zajmowaliśmy już jednak czołowe miejsce. Na zebraniu tym Zrzeszenie przekazało nam niewielką sumę pieniędzy, z której mieliśmy stworzyć budżet szkoleniowo-sprzętowy kadry narciarskiej "Ogniwa". Apetyty były olbrzymie, a kwoty jak wspomniałem niewielkie, narada więc przeistoczyła się w jedną wielką kłótnię. Najmocniej ściąłem się z przedstawicielem sekcji z Bytomia, Mietkiem Ślusa rzem. On bowiem myślał z nieukrywanym lekceważeniem o poziomie wyczynu nar ciarskiego w nizinnej Warszawie, ja zaś nie wyobrażałem sobie stworzenia sensow406 . nego narciarstwa w Bytomiu miejscu, gdzie kolor śniegu "od urodzenia" jest czarny. Ścięliśmy się więc kosmicznie i tak oto zaczęta się największa przyjaźń mego życia, która przetrwała ponad czterdzieści lat, aż do jego śmierci. Na razie jed nak rozstaliśmy się ogromnie poróżnieni, jako że na domiar złego ja zostałem przewodniczącym tego gremium. Zresztą inaczej być nie mogło, bo przewodniczą cym mógł być tylko ktoś, kto był pod ręką Rady Głównej. Po zaliczeniu siódmego semestru na ANP zacząłem znów pracę w banku w Wydziale Windykacji. Ludzie tam byli mili, ale praca nudna. Wszyscy oczywiście wiedzieli o moim konflikcie z naszą kadrową i starali mi się pomagać na każdym kroku. Po kilku dniach zatelefonował do mnie do BH jakiś leśnik, kolega Teśka, że jest właśnie przejazdem w Warszawie, bo wraca z Krobielewka do siebie w Siedleckie i ma dla mnie paczkę z dziczą kiełbasą. Od czasu do czasu dostawałem takie paczki od Teśka. Ponieważ leśnik ów jak powiedział miał niewiele czasu na przesiadkę z pociągu do pociągu, a Warszawy nie znał, umówiłem się z nim na dworcu kolejo wym Warszawa Główna, pod zegarem przy głównym wejściu. Pojechałem. Dobrą chwilę stałem w zacinającym mokrym śniegu. Naraz poczu łem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem się. Za mną stał milicjant. Obywatel pozwoli dowód. Zupełnie się tym nie przejąłem. Bo mało to razy w owych czasach człowieka, ot tak, bez przyczyny, legitymowali? Podałem mu dokument i dopiero wtedy się zanie pokoiłem. Milicjant nawet nie spojrzał na mój dowód, tylko przez ramię podał go do tyłu. A za nim stał "szczurza gęba". Teraz dopiero pojąłem, kim był ów leśnik, rze komy kolega mego wuja. Ten też nawet nie zerknął na mój dowód, tylko wsadził go do kieszeni płaszcza mówiąc: To on. Cofnąłem się odruchowo i natychmiast złapały mnie od tyłu za ramiona czyjeś mocne ręce. Spokojnie. Bez numerów. To zabrzmiało cicho, ale groźnie. Ludzie z tłumu kłębiącego się dokoła przecho dzili niby obojętnie, udając, że niczego nie dostrzegają. Zostałem więc klasycznie i bezszmerowo zgarnięty przez ubeków, w sposób uwielbiany przez tę służbę. "Szczurza gęba" wyszedł przed dworzec, a ja zostałem w tamtym kierunku popchnięty przez ubeka asekurującego mnie z tyłu. I tak szliśmy gęsiego, aż do wylotu Srebrnej i Towa rowej. Tam czekała zielona skoda z szoferem. Wepchnęli mnie do środka dość zdecy dowanie, ale niezbyt brutalnie. Wsiedli i samochód ruszył. Szczęknęła blokada drzwi sterowana przez kierowcę. Nie padło ani jedno słowo. Jechaliśmy Alejami Jerozolim skimi, przez "Poniatowszczaka", jedyny wtedy most drogowy stolicy, na Pragę. Uświa domiłem sobie, że "szczurza gęba" jest przecież funkcjonariuszem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego na Cyryla i Metodego tam więc jedziemy. Dojechaliśmy w milczeniu. Wartownia, korytarze, schody, jakiś pusty pokój. Kazano mi zdjąć kurtkę i wyjąć wszystko z kieszeni, oddać pasek i sznurówki. Siadać. Następnie "szczurza gęba" otworzył szafę pancerną, wyjął kajdanki, napo czętą półlitrówkę wódki pociągnął z niej, podał koledze, który zrobił to samo oraz dwa dość długie kawałki izolowanego gumą kabla grubości kciuka. Wszystko to układał na biurku przed moim nosem, bez pośpiechu i w ciszy. Jak chirurg przed operacją. Żołądek podskoczył mi do gardła. A "gęba" tymczasem dość niespodzie wanie uchwycił mnie za nadgarstek, zatrzasnął na nim jedną bransoletkę kajdanek, 407 . boleśnie skręcił, poderwał z krzesła do pionu i mocnym ruchem ramienia przestawił mnie w pobliże kaloryfera pod parapetem okna. Tam kajdanki przewlekł przez jego żeberka i kolejną bransoletkę zatrzasnął na moim drugim nadgarstku. Stałem teraz w głębokim skłonie, wypięty na cały świat. Moi oprawcy zdjęli tymczasem mary narki, zawinęli rękawy koszul, "szczurza gęba" wyjął z kieszeni pistolet, załadował i położył w wysuniętej szufladzie, której nie domknął. Teraz obaj ujęli gumy. Chlasnęły sucho dwa próbne uderzenia po blacie biurka. Spodziewałem się ciągle jakichś pytań, choćby o dane personalne, traktując te przygotowania raczej jako formę zmiękczania psychologicznego i dlatego straszliwy cios z pełnego rozmachu w odsłonięte nerki nieomal pozbawił mnie przytomności i zwalił na kolana. Co się działo potem, nie bardzo pamiętam. Wiem, że bili, bo sły szałem rytmiczne chlaśnięcia, ale jeżeli nawet bolało, wszystko tonęło w niewyobra żalnym bólu nerek. Wyłem, krzyczałem, ale to wszystko wydawało się do nich nie docierać. Musieli solidnie się zmęczyć, bo w pewnym momencie otarli spocone czoła, odłożyli gumy i zaczęli mnie obrabiać ciężkimi, zimowymi butami. Pamiętam, że po kopniaku w obolałą już i tak nerkę wygięło mnie w pałąk, więc jeden wyprostował mnie kopem w krocze, a drugi w żołądek, co spowodowało nagłe wymioty Obrzygałem jednemu but, który wytarł o moją twarz. Kiedy skończyli, włożyli marynarki, przemyli wodą spocone oblicza, znów pociągnęli z flaszki, odkuli mnie od kaloryfera i rzucili szmatę, abym po sobie posprzątał, a że wstrząsany torsjami wycierając w jednym miejscu, wymioto wałem w drugim, trwało to dość długo. Wreszcie posadzili na krześle i skuli mi ręce z tyłu, za oparciem. Z trudem łapałem oddech, przeszkadzało mi bolesne kłucie w płucach. Wtedy dopiero "szczurza gęba" wyjął z szafy pancernej moją teczkę, tę samą, którą już raz widziałem na biurku ubeka w Rybniku przed prawie pięciu laty. Tamta jednak była cieniutkim zeszycikiem wobec tomu o parocentymetrowym grzbiecie, który Siennicki w tej chwili kartkował. Jego towarzysz przyniósł jakąś zdezelowaną maszynę do pisania, wkręcił kartkę i dwoma palcami, metodą "szukajcie a znajdzie cie", zaczął spisywać protokół. Ja tymczasem nadal byłem jedynie na progu świadomości. Całe ciało pulsowało bólem, kończyny bolały, jakbym miał poprzetrącane kości; nerki, żołądek, pachwiny przeszywały fale raz tępego, raz ostrego paraliżującego bólu, brakowało mi tchu. Jedna tylko partia ciała był nienaruszona. Twarz i głowa. Wyraźnie nie chciano, abym nosił widoczne ślady pobicia, może więc przewidywali, że wyjdę. To dawało prawo do odrobiny optymizmu. Wszystko inne jednak wskazywało na coś wręcz odwrotnego. Po spisaniu podstawowych danych Siennicki "szczurza gęba" zapytał: Czy wiecie za co zostaliście aresztowani? Chyba zatrzymany, bo nie widziałem dotąd prokuratorskiego nakazu aresz towania. zczurza gęba" popatrzył na mnie z lekceważącym uśmiechem, następnie wyciągnął z szuflady kilka druków, coś na jednym napisał i położył mi przed nosem. Był to formalny nakaz aresztowania, ze stemplem i podpisem prokuratora m blanco, ze świeżo wpisanym moim nazwiskiem, na którym jeszcze atrament nie wysechł. No więc co? W porządku? Teraz już wiecie, za co zostaliście aresztowani? Oczywiście nie wiedziałem. On mi powiedział. Mówił chyba z pół godziny. Rze czywiście, była to opowieść o wyjątkowym, niewdzięcznym, antydemokratycznym 408 . przestępcy wywodzącym się z białogwardyjskiej, antyradzieckiej rodziny znanych morderców działaczy kominternu. "Znacie chyba Borysa Kowerdę? " W czasie oku pacji w leśnictwie Horbów byłem łącznikiem wrogiej reakcyjnej grupy dywersyjnej, która wskazała Niemcom miejsce schronienia sowieckich spadochroniarzy. Potem na Kielecczyźnie przechowywałem broń londyńską, gdy Gwardia Ludowa nie miała czym walczyć z faszystami. Redagowałem i rozwoziłem wrogie wobec lewicy mate riały. W Stalowej Woli wkradłem się do harcerstwa i tam prowadziłem szeptaną, wrogą propagandę. W Grodźcu, gdy jeszcze Armia Czerwona a przy jej boku i Wojsko Polskie krwawiły na gruzach Reichstagu, zorganizowałem obchody 3 Maja, nawołując jednocześnie do bojkotu obchodu pierwszomajowego. W Rybniku stworzyłem w oparciu o gimnazjalną drużynę tajną grupę oporu, przyjmowałem zabronione, sanacyjne przyrzeczenie harcerskie, zwalczałem postępowych działaczy ZHP byłem współinicjatorem zbrodniczej prowokacji w Szczecinie, nawoływałem tam do rozruchów, pogromów ZWM-owców i starć z milicją. Samozwańczo zorgani zowałem delegację do wroga ludu, agenta imperializmu, Stanisława Mikolajczyka i zaoferowałem mu swoje usługi, co zostało skwapliwie przyjęte i łączność ta trwa do dzisiaj. Między innymi w ramach zleceń Mikołaj czyka zorganizowałem w Rybniku bojówki PSL-owskie, które za amerykańskie dolary zrywały plakaty sił postępo wych w czasie referendum w czerwcu 1946 roku i wyborów w styczniu 1947 roku. Już po usunięciu mnie z gimnazjum w Rybniku urządziłem jeszcze dwie prowokacje, w których udział wzięli gimnazjaliści: pochód 3 Maja i manifestację antypokojową w pierwszą rocznicę zakończenia wojny. Na obozie w Zybocinie, wykorzystując incy dentalną kradzież żywności harcerskiej, zainicjowałem nagonkę prasową na aparat sprawiedliwości i władze porządkowe Dolnego Śląska, podrywając zaufanie społe czeństwa do władzy ludowej. W Sławięcicach próbowałem rozbić jedność uczniów Młodzieżowego Ośrodka Szkoleniowego, postawiłem przed sądem koleżeńskim dzia łaczy, który mnie zdemaskowali, organizowałem w okresie przedwyborczym samo sądy nad aktywistami ZWM, byłem w przyjaznych kontaktach z bandytami, którzy następnie zamordowali funkcjonariuszy ORMO w Sławięcicach. W tej sprawie prowadzi się dalsze śledztwo, aby wyjaśnić, jaka była moja rola w morderstwie. Pró bowałem swoimi ludźmi opanować to ORMO, aby mieć łatwy dostęp do broni. Wyko rzystałem cynicznie dobrodziejstwo amnestii, aby uśpić czujność władz bezpieczeń stwa, a wcale tej działalności, zleconej przez Mikołaj czyka, nie zaprzestałem. W Warszawie wkręciłem się do Komendy Chorągwi Mazowieckiej, gdzie wkrótce przyłączyłem się do tych sił, które kultywowały wrogi obecnym władzom kierunek baden-powellizmu, próbowałem założyć jaczejkę starego harcerstwa przy Akademii Nauk Politycznych. Wreszcie zorganizowałem przemarsz przez ulice Warszawy stu dentów wznoszących wrogie okrzyki. I tu mamy to wszystko udowodnione zakończył, poklepując teczkę. Część waszych ludzi już siedzi, reszta zrozumiała swoje otumanienie i chce nam teraz pomóc. Sądzę, że na podstawie tego materiału prokurator będzie się dla was domagał minimum piętnastu lat więzienia. O ile w ogóle nie zażąda kaesa dopowiedział znad maszyny usłużny pomagier. W tym miejscu moi oprawcy popełnili podstawowy błąd psychologiczny. Gdyby mnie poczęstowano taką porcją zarzutów przy pełnej mojej przytomności, przed zmasakrowaniem, strach by mnie zapewne sparaliżował. Ale teraz byłem tak obolały i skatowany, że choć mój mózg funkcjonował względnie normalnie i rejestrował wiele z tego, co śledczy mówił, nie poddawał jednak nic chłodnej analizie. Ja po prostu się ich nie bałem, przynajmniej w tej chwili. Jedna tylko rzecz wydawała mi się niepo kojąca, a mianowicie odpowiedź na pytanie, w jaki sposób taki referencik z WUBP przy ulicy Cyryla i Metodego mógł uruchomić w mojej sprawie aparat śledczy o zasięgu ogólnopaństwowym. Bo choć przedstawiony mi wykaz zarzutów był ste kiem wymysłów, to jednak poszczególne miejsca i daty się zgadzały. A nawet prze inaczone i fałszywie zinterpretowane fakty także miały miejsce. Myśl ta nie dawała mi spokoju przez prawie czterdzieści lat. A gdy wreszcie po 1989 roku dotarłem do różnych dokumentów, okazało się, że porucznik Wiktor Siennicki od 25 maja 1950 roku, a więc na dziesięć miesięcy przed moim aresztowaniem, został awansowany i przeniesiony z Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego do V Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Był to departament zajmujący się czystością ideową partii i organizacji politycznych oraz siłami tej czystości zagrażającymi, na którego czele stała sławna Julia, "Luna" Bristigerowa. A zatem w chwili, gdy "szczurza gęba" okładał mnie z zadziwiającą wprawą gumowym kablem, tkał już jakąś rozleglejszą, ponadmazowiecką, prowoka cyjną sieć. Jaką? Dlaczego więc to wszystko odbywało się na Cyryla i Metodego, a nie w MBP przy ulicy Koszykowej? Badanie trwało do późnych godzin nocnych. Siennicki cytował moje wypowie dzi z polemik z druhem Stanisławom C. na kursie zuchowym w Rybniku w maju 1946 roku. Powtarzał dosłownie kawały polityczne opowiadane w cztery oczy w pokoju komendanta Chorągwi Mazowieckiej, przy czym warto dodać, że te dowcipy opo wiadał komendant, ale teraz przypisano je mnie. Przytaczał dziesiątki zdarzeń z akademika, zarówno autentycznych, jak i wymyślonych, ale wszystkie one ryso wały obraz zawsze takiego samego wroga i warchoła. Pytał po kilkanaście razy o to samo, domagał się innych odpowiedzi niż padały, a gdy nie mógł nic wskórać, dostawałem kopniaka w kolana i padałem do tyłu wraz z krzesłem, miażdżąc sobie oparciem skute dłonie. Tak unieruchomionego dopadali mnie i łomotali gumami po podudziach, kolanach i piszczelach. Gdy przestawałem krzyczeć i reagować, oprawcy oblewali mnie wodą, stawiali krzesło w pozycji pionowej, pociągali wódkę z butelki, zajmowali poprzednie miejsca i przesłuchanie trwało dalej. Wreszcie, gdy już opadli z sil, rozkuli mnie, zwlekli na dół i wrzucili do małej, ciemnej piwnicy. Byłem tam sam. Może to i lepiej, bo mogłem się do woli i bez wstydu wypłakać. Najbardziej bolały mnie nerki i pokancerowane kajdankami dło nie. Kłucie w płucach też było coraz dotkliwsze. Gdy wreszcie dowołałem się straż nika, który mnie powlókł do latryny, najpierw musiałem pokonać bolesną blokadę pęcherza. W całkowitej ciemności nie widziałem, czym siusiam. Podstawiłem więc dłoń i gdy klawisz wyprowadził mnie na oświetlony korytarz, popatrzyłem na nią. Była cała czerwona. Klawisz udawał, że nie dostrzega tego manewru i odprowadził mnie do komórki w tempie, które ja nadawałem. Mimo zmęczenia nie mogłem usnąć, nie tylko z powodu dojmującego bólu, ale przede wszystkim dręczył mnie niepokój skąd wiedzą tak wiele i tak dokładnie. Od kogo? Kim byłem otoczony, kogo obda rzyłem zaufaniem, przyjaźnią? Byłem głodny, ale rano, gdy tylko napiłem się czarnej zbożowej kawy, żołądek wszystko wyrzucił. Kiedy zacząłem kasłać, zauważyłem ślady krwi. Kolejne przesłuchanie zaczęło się wcześnie i trwało cały dzień. Przebieg był ten sam, rezultat także. Gdyby nie coraz bardziej bolące nerki, mógłbym nawet powiedzieć, że zaczynałem się do tej sytuacji przyzwyczajać. Wreszcie o zmierzchu, gdy oprawcy widać uznali, że już chyba dojrzałem, padło to, czego się spodziewałem: 410 . Proces z wysokom wyrokiem albo współpraca. Odpowiedziałem, że nie widzę swej przydatności w tej służbie. Wybuchnęli śmiechem. Ważne, że my ją widzimy. I znów miłe rozmówki, przeplatane łomotami. Wieczorem ponownie zostałem dowleczony do tej samej komórki. Na dobranoc poradzili mi: Przemyślcie to. -,yii.h; -AIstotnie, myślałem całą noc. Nie podpiszę, ale wyjść muszę. Bo jeśli wyjdę, to na wolności jest Wanda Dobroszanka i jej mąż. Wiedziałem, że trzy lata wcześniej był dyrektorem gabinetu Stanisława Radkiewicza, ministra bezpieczeństwa publicznego. Nazajutrz od razu powiedziałem, że muszę propozycję gruntownie przemyśleć, bo ze zgody wyrażonej pod przymusem nic nie wyjdzie. A jeżeli zdecyduję się dobro wolnie, widzę szansę powodzenia tej współpracy. Naturalnie przyjęli to śmiechem, kpi nami i kolejną porcją bicia. Od czasu do czasu przerywali i zadawali pytania sondujące: A jaką mamy gwarancję, że nie uciekniecie po wypuszczeniu, a przed pod pisaniem zgody? Taką samą, jak ta, że nie ucieknę po podpisaniu współpracy i wypuszczeniu stąd. I znów bili, ale widziałem, że coś rozważali: A ile czasu wam na to potrzeba? Kilka dni. Tydzień. Pod wieczór się zdecydowali. "Szczurza gęba" powiedział: No, zaryzykujemy. Ale jeżeli będziesz chciał zrobić z nas idiotów, rozjedzie cię ciężarówka. Podpisz te papierki. Podpisałem rutynowe dokumenty pobranie depozytu, zobowiązanie do zachowania tajemnicy przebiegu śledztwa. Wieczorem tą samą zieloną skodą podwieźli mnie pod akademik od Grójeckiej. Szedłem do mojego pokoju po ścianie. Nikogo to specjalnie nie dziwiło, bo w akade mikach mieszkali przecież weseli ludzie. A ja po raz pierwszy dziękowałem Bogu, że to był parter. Mój współlokator wpuścił mnie jak zwykle na milcząco. Ale w nocy musiałem krzyczeć czy jęczeć przez sen, bo wstał, zapalił światło, rozebrał mnie, obejrzał dokładnie i zaczął fachowo robić okłady, jak na studenta V roku medycyny przystało. O nic nie pytał, bo rzecz była ewidentna, a czasy takie, że lepiej nie pytać. Rano poszedłem do PALMY, akademickiego ambulatorium. Też o nic nie pytali, założyli mocny elastyczny bandaż wokół piersi, skierowali na prześwietlenie, przepi sali leki, okłady i dali zwolnienie na dwa tygodnie. Prześwietlenie wykazało pęknięcie trzech żeber. Zalecono spokój, niestety, na takie luksusy nie miałem czasu. Koniecznie musiałem się skontaktować z Anką. Do jej domu jechać nie chciałem, bojąc się obser wacji. Nie wiedziałem też, czyja sam nie ciągnę za sobą "ogona", więc mimo dokuczli wego bólu trzy razy zmieniałem tramwaje, nim dojechałem do budynku chemii, gdzie akurat miała ćwiczenia. Ania wiele się domyślała, a gdy mnie zobaczyła wiedziała wszystko. Poprosiłem, aby natychmiast skontaktowała się ze swoją mamą i umówiłem się z nimi za kilka godzin u naszej wspólnej znajomej przy placu Trzech Krzyży. Sam zaś pojechałem do B H, a raczej do lekarza banku, bo ta szacowna insty tucja zwolnienia z zewnątrz honorowała niechętnie. Dobiegała trzecia doba mej nie usprawiedliwionej nieobecności w pracy i byłem pewien, że kadrowa M. tylko czeka, aby się ta trzecia doba skończyła i aby mogła wtedy w majestacie prawa wyrzucić mnie z pracy, występując jednocześnie o dyscyplinarną egzekucję należności wyni kających z praktykancko-stypendialnej umowy. 411 . Lekarz, który mnie dobrze znał, znał już także mój spór z nową szefową kadr. On także o nic nie pytał, obejrzał dokumenty obdukcji i prześwietlenie z PALMY, dał trzytygodniowe zwolnienie "na skutek obrażeń odniesionych w wyniku potrącenia przez samochód" i zaoferował się sam dostarczyć je do działu kadr. Trudno o lepsze załatwienie sprawy. Wszystko to jednak były działania pozorne, bo przecież wie działem, że gdy zajdzie potrzeba, "szczurza gęba" bez żadnych trudności znajdzie bezpośredni kontakt z naszą kadrową. Ale na razie formalności zostały dopełnione. Teraz mogłem spotkać się z Anką i jej mamą. Znajoma dyskretnie zostawiła nas samych i mogłem bez skrępowania powiedzić im wszystko, a szczególnie to, co dotyczyło ich domu. O tym, że UB jest doskonale poinformowane o wizytach zarówno Aleksandra Kamińskiego, jak i Józefa Sosnowskiego, dwóch wybitnych działaczy harcerskich, że jest bardzo zainteresowane rozmowami podczas odwiedzin pani Gorzkowskiej, żony Kazimierza, znanego działacza niepodległościowego i har cerskiego, odsiadującego właśnie wieloletni wyrok, i Zofii Dłużewskiej-Pańskiej. Wyraziłem pogląd, iż w tej sytuacji powinniśmy odłożyć nasz ślub do czasu zała twienia przeze mnie tej sprawy. Ania i jej matka wiedziały z opowiadań o moich kon taktach z Wandą Dobroszanką i podzielały opinię, że trzeba szybko się z nią skontak tować. Uważałem, że ze względu na wagę sprawy lepiej będzie ściągnąć tu Todę, niż żebym próbował załatwić to sam. Nie mogłem jednak jechać do Tody, tak ze względu na stan zdrowia, jak i prawdopodobieństwo, że mogę być obserwowany. Droga kore spondencyjna także odpadała, gdyż moje listy były z pewnością kontrolowane. Mama Anki załatwiła sprawę krótko. Ślubu nie odkładamy, bo to zawsze zdą żymy zrobić. Do Krobielewka pojedzie Ania i ściągnie Todę do Warszawy. Ja zaś przeczekam ten czas u podwarszawskich znajomych. I tak się też stało. Po kilku dniach wróciła Anka sama. Toda musiała zostać przy chorym rocznym synku Jurku. Obiecywała, że za kilka dni przyjedzie. Dostałem też cynk, że UB szukało mnie w akademiku. Czekałem więc, jak na rozżarzonych węglach, na przyjazd Tody. A czas płynął. Wreszcie się zjawiła. Teraz z kolei okazało się, że Wanda Dobroszanką jest za granicą i wraca dopiero za kilka dni. Należało czekać dalej, co nie było łatwe ani dla mnie, ani dla młodej matki Tody. Na szczęście małym Jurkiem zajmowała się bab cia Frania. Po kilku dniach przyjechała Wanda Dobrosz. Natychmiast przyjęła bar dzo serdecznie Todę, najpierw w MSZ, a wieczorem u siebie w domu w Alei Przyja ciół. Wprowadzona w meritum sprawy nie odpowiedziała odmownie, przedstawiła jednak sytuację jako bardzo dla mnie niekorzystną. Przede wszystkim jej mąż przestał być dyrektorem gabinetu Radkiewicza już przed trzema laty. Wtedy też odszedł z MBP Potem był przez dwa lata dyrektorem gabinetu wiceministra obrony narodowej, Edwarda Ochaba, a od roku przebywał jako ambasador w jednym z krajów oddalonych od Warszawy o osiem tysięcy kilometrów. Wszystko to bardzo przygnębiło Todę, na koniec jednak okazało się, że Łagin akurat bawił na urlopie w Warszawie i Wanda obiecała spróbować nakłonić go do odnowienia dawnych znajomości dla załatwienia mojej sprawy. Nazajutrz telefonicznie dała znać, że mam się spotkać z jej mężem w kawiarni. Powinienem mieć ze sobą pismo adresowane bezpośrednio do Radkiewicza. Zrobi łem tak, jak radziła. W kawiarni spotkałem mężczyznę, w którym trudno by mi było rozpoznać znajomego sprzed piętnastu lat. Przywitał się ze mną sympatycznie. Przeczytał pismo i powiedział: Musi pan to napisać jeszcze raz. 412 . W czym tkwi błąd? W mnogości detali. Jeżeli mam panu pomóc, niech mi pan da szansę. Ta wyli czanka bicia i tortur tylko ministra rozdrażni. Przecież to wszystko prawda. Wcale tego nie kwestionuję. Jeżeli jednak napisze pan, iż jest zmuszany do współpracy szantażem i stosowanym wobec pana przymusem psychicznym i fizycz nym, będzie to również prawda, a dla ministra strawniejsza. Napisałem jak mi radził. Prosił o telefon za trzy dni. Akurat kończyło mi się zwolnienie lekarskie w banku. Przez te trzy doby nie zmrużyłem oka. Zadzwoniłem o określonej porze. Głos w słuchawce zabrzmiał jak chóry anielskie: Minister przychylił się do pana prośby i będzie pan miał spokój. Życzę powodzenia. Podziękowałem. Do dzisiaj bardzo ciepło o nim myślę. Miałem więc za sobą tę obrzydliwą sprawę, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nie przypuszczałem, że wszechwładny minister w rzeczywistości niewiele może, że młyn raz puszczony w ruch będzie siłą rozpędu mełł jeszcze dziesiątki lat i że ta sprawa będzie się za mną wlokła po śmierci Łagina, po śmierci Radkiewicza i po śmierci "szczurzej gęby". Zaczynam mieć wątpliwości, czy po mojej śmierci się skończy. Pierwszego dnia po zwolnieniu lekarskim pojechałem do BH prosto od znajo mych spod Warszawy. Wydawało mi się, że widzę przed głównym wejściem na rogu Traugutta i Czackiego zieloną skodę, więc na wszelki wypadek wszedłem przejściem mało uczęszczanym od Mazowieckiej. W kwadrans później zadzwonił telefon. Dzwo nił "gęba", wyraźnie podpity: Słuchaj, ty głupi skurwysynu. Nie wiesz z kim zadarłeś. Natychmiast napi szesz pismo do ministra i odwołasz te wszystkie kłamstwa. A jutro się spotkamy, o ile jeszcze dzisiaj cię ciężarówka nie rozjedzie. Przysłoniłem dłonią słuchawkę, aby koledzy w pokoju nie słyszeli rozmowy i powiedziałem: Panie Siennicki. Powiedziano mi, że pan otrzymał rozkaz odpieprzenia się ode mnie. Natychmiast po tej rozmowie zatelefonuję do ministra i powiem, jak pan wykonuje rozkazy. A jeżeli mnie ciężarówka rozjedzie, minister będzie wiedział, gdzie szukać sprawcy. Ordynarnie zaklął i trzasnął słuchawką. Po półgodzinie telefon zadzwonił ponownie. Mówił ktoś inny, ale także dość bełkotliwie: Nie chciałeś się ubabrać ubeckim gównem, ale my ciebie, skurwysynu, i tak nim ubabrzemy. Przeklniesz dzień, w którym się narodziłeś. Położył słuchawkę. W południe zatelefonowano z działu kadr i przekazano mi polecenie przejścia do działu gospodarczego. Był to najbardziej przez nas nie lubiany dział. W odpowiedzi oznajmiłem, że zgodnie z planem urlopów szkolenio wych, zatwierdzonym przez dyrekcję banku od następnego dnia zaczynam dwu miesięczny urlop, podczas którego mam zamiar zdać egzaminy końcowe i dokończyć pisanie pracy magisterskiej. Pani jednak zauważyłem podstępnie może się na to oczywiście nie zgodzić. Oboje wiedzieliśmy, że byłoby to zerwanie umowy ze stypendystą przez bank. I znów trzaśnięto z tamtej strony słuchawką. Po pracy pojechałem do akademika. Znajomy portier udał, że mnie nie poznaje i zażądał karty lokatora. Okazałem, a on zamiast ją oddać, wsadził do kieszeni i poin formował, że decyzją dyrektora zostałem pozbawiony prawa zamieszkiwania w aka413 . demiku i do godziny 18.00 mam się wynieść razem z rzeczami. Interwencja u dyrek tora nie odniosła żadnego skutku, usłyszałem tylko, że on mi bardzo współczuje. To był cios pierwszy. Zawiozłem swoją walizkę do Anki i tam przenocowałem. Nazajutrz pojechałem na ANP wykupić druczek egzaminacyjny. Pan Grochowski na mój widok wyraźnie posmutniał. Gdy odczekałem swoją kolejkę i poprosiłem o druczek powiedział, że akurat ostatni sprzedał, a następne przyniosą dopiero po południu. Ale ma dla mnie wiadomość. Biblioteka prosi, abym się z nimi pilnie porozumiał, bo bardzo im zależy na jakiejś książce, którą wypożyczyłem i dość długo nie zwracam. Wiedziałem, że coś niedobrego się dzieje, bo przecież żadnych książek ostatnio z naszej biblioteki nie pożyczałem. Ale poszedłem tak jak prosił. Po kilku minutach zjawił się on sam. Bardzo pana przepraszam, ale nie wolno mi sprzedawać panu druczków. Wczoraj rektor powiadomił nas telefonicznie, że zostaje pan skreślony z listy stu dentów. Nie podał żadnego uzasadnienia. Jest mi bardzo przykro. To zresztą nie pierwszy przypadek takiego załatwiania podobnych spraw. Właściwie powinienem panu odebrać indeks i legitymację, ale przecież jaw ogóle pana nie spotkałem. Może się jeszcze panu przydadzą. Uściskaliśmy się bardzo serdecznie, bo tyle, ile mi pomógł ten wspaniały, obcy przecież człowiek, nie pomógł niejeden z przyjaciół. Na pożegnanie powiedział mi jesz cze, że za kilka miesięcy ANP ma być rozwiązana, a na jej miejscu, w tym samym gma chu powstaje Szkoła Główna Służby Zagranicznej. Studenci naszego wydziału, szcze gólnie czwartego roku, będą mieli pierwszeństwo. Może więc decyzja relegowania mnie ze studiów na ANP nie będzie tam miała swej mocy. Trochę mnie tym pocieszył kochany pan Stanisław, ale nie ulegało wątpliwości, że był to nowy, bardzo mocny cios. Byłem zupełnie zbity z tropu. Miałem przed sobą dwa miesiące urlopu na egza miny, których już nie mogłem składać. Zrozumienia dla mej sytuacji u Mikanowskiej oczekiwać nie mogłem, co więcej byłem pewien, że nie omieszka wykorzystać tej sytuacji przeciwko mnie. Los jednak sprzyjał mi nawet w tych trudnych chwilach. Z racji pełnionej od niedawna funkcji przewodniczącego Społecznej Sekcji Narciarstwa przy Radzie Głównej Zrzeszenia Sportowego "Ogniwo", byłem ostatnio częstym gościem w gma chu przy Alejach Jerozolimskich 91, wielkim, ocalałym sprzed wojny budynku, w którym jeszcze pięć lat wcześniej miały swoją siedzibę naczelne władze Polskiego Stronnictwa Ludowego Stanisława Mikołajczyka. Po ucieczce Mikołajczyka dom przejęły związki zawodowe i mieścił się tu Zarząd Główny ZZ Pracowników Gospo darki Komunalnej, opiekujący się Zrzeszeniem. Tego dnia przyszedłem akurat w chwili, gdy u sekretarza generalnego, Jana Guzka, kilka osób, w tym kierownik wyszkolenia Alik Bondarczuk, zastanawiało się gorączkowo jak zaradzić nagłemu wakatowi powstałemu po rezygnacji dotychczaso wego inspektora inwestycji obiektów sportowych "Ogniwa". Trochę dla żartu zapro ponowano mi tę posadę, a ja już wcale nie dla żartu powiedziałem, że się zga dzam, choć zdawałem sobie sprawę, że takie stanowisko powinien zajmować co najmniej inżynier budowlany, i to z długoletnią praktyką. Niebawem wszak (za dwa i pół miesiąca) miałem brać ślub, a zostałem przed paru dniami bez mieszkania, bez możliwości studiów i w związku z tym także bez prawa pracy w Banku Handlowym. Moim nowym pryncypałom powiedziałem jednak uczciwie, choć oględnie, jak wygląda sytuacja i postawiłem warunek zrzeszenie musi załatwić moje przejście z banku na zasadzie porozumienia stron. I tak się też stało. Do banku pojechał 414 . ze mną przewodniczący Zarządu Głównego ZZPGK, Stanisław Reszczyński, czło wiek wielce ustosunkowany. Zamknął się z towarzyszką M. w jej gabinecie, a ja cze kałem w holu. Podszedł tam do mnie wiceprzewodniczący naszego koła ZZ Finansowców. Minę miał niewyraźną. Gdy mu powiedziałem, w jakiej sprawie tu jestem i podzieliłem się obawami, czy bank będzie chciał mnie tak od ręki bez odpraco wania pobranego stypendium wypuścić, bardzo się ucieszył i wyznał mi coś, czego w żadnym wypadku powiedzieć nie miał prawa, a jednak okazał się człowiekiem: Panie Cezary, ona się zgodzi, bo to nam rozwiązuje bardzo poważny pro blem. Dzisiaj dzwonili do nas towarzysze, polecając natychmiastowe usunięcie pana z pracy. Właśnie naradzaliśmy się, co z tym fantem zrobić, bo w przypadku rozwią zania umowy przez bank przysługuje panu odprawa, a niektórzy nie chcą jej panu wypłacić. Jeżeli jednak przejdzie pan do "Ogniwa" na zasadzie porozumienia stron, BH ma rozwiązane ręce. A dla pana jest to ucieczka spod łopaty grabarza. Pożegnałem się z nim serdecznie. Był jednym z wielu pracowników Banku Handlowego, którzy zostawili w mojej pamięci miłe wspomnienia. A jednak otrzy małem nowy cios, choć tylko przypadkiem o złagodzonej sile. W czasie drogi powrotnej z BH Reszczyński potwierdził, że rozmówczyni prze strzegała go przede mną i kłopotami, jakie z mojego powodu bierze sobie na głowę, mówiła, że towarzysze telefonowali do banku i informowali, jakie to ze mnie ziółko. Tylko widzicie, kolego, każdy ma swoich towarzyszy, oni swoich, ja swoich. I ja swoich na ich nie zamienię podsumował Reszczyński. owarzysze dzwonili" to hasło będzie się w mym życiu powtarzało wielo krotnie. Od następnego dnia zacząłem pracę w "Ogniwie". Alik Bondarczuk, z którym zajmowałem jeden pokój, dowiedziawszy się o moim zupełnym nieprzygotowaniu technicznym, powiedział: Z ciebie jest prawdziwy kamikadze. Istotnie, miałem przed sobą trzydzieści pięć teczek, a w każdej z nich mniej lub bardziej niekompletną dokumentację budowanego lub remontowanego obiektu. A więc stadion "Cracovii" w Krakowie, korty tenisowe w Sopocie, jakieś skompliko wane sprawy z torem żużlowym we Wrocławiu, wlokące się prace na pływalni w Bytomiu, słowem co kwiatek, to z zapaszkiem częściowo nieświeżym. Jakoś jed nak wcale się tego nie bałem. Ważne, że miałem pracę, w dodatku wśród ludzi, u któ rych znajdę oparcie. Tak mi się wtedy wydawało. Mogłem więc z nieco spokojniejszą głową powrócić do kolejnej, zawieszonej "wypadkiem samochodowym" sprawy nauczania ekonomii politycznej w PSPS. Z zaświadczenia lekarskiego zawiezionego tam przez druhnę Marię wiedziano, że będę miał przerwę, ale z braku zastępcy zaległości rosły. Mimo to... Ledwo wszedłem do szkoły, poprosił mnie dyrektor. Czułem, że czeka mnie czwarty cios. Widocznie już "towarzysze dzwonili..." Żałuję bardzo, ale nie będziemy mogli z kolegą przedłużyć umowy na następny rok szkolny powiedział bez ogródek dyrektor. Polecono mi zwolnić kolegę natychmiast, ale zażądałem decyzji na piśmie, bo to nam przed maturą roz bija cały program. Zgodzono się więc na termin do końca roku. Dla mnie, jako dzia łacza związkowego, koniec roku to nie czerwiec, a sierpień. Zapłacę więc wam jesz cze za dwa miesiące urlopu i podstempluję legitymację. Jak widać, i w tamtych, trudnych czasach można się było zachować mimo przynależności partyjnej po ludzku. 415 Zabrałem się z moją klasą maturalną do nadrabiania zaległości. Poza plano wymi dwiema lekcjami w tygodniu zaproponowałem im przez miesiąc dla chęt nych dwie dodatkowe godziny bezpłatnych korepetycji w mieszkaniach prywat nych. Przeważnie odbywały się one u bardzo sympatycznych państwa Smętków, mieszkających w sąsiedztwie budynku CRZZ. Pan Witold Smętek, uczeń PSPS, przed wojną i przed operacją występował jako panna Smętkówna, jedna z czołowych lekkoatletek kraju i rekordzistka Polski w rzucie oszczepem (oburącz). Z końcówką moich zajęć w PSPS wiąże się dosyć ciekawy bo ilustrujący epokę incydent. Tuż po powrocie do pracy dowiedziałem się, że w tejże matural nej klasie na lekcji polskiego miało miejsce pewne starcie. Mianowicie przy oma wianiu dzieł Mickiewicza jedna ze słuchaczek wygłosiła jakąś krytyczną uwagę pod adresem wieszcza, wywołując gorącą dyskusję, w czasie której znaleźli się zarówno zwolennicy jej racji, jak i przeciwnicy. Można by przypuszczać, że na tym rzecz się skończyła. Byłby to jednak wniosek błędny. Dla uzupełnienia tej historii należy dodać, że słuchaczka, świeży nabytek szkoły, była inteligentna, zgrabna i ładna. Wpadła więc w oko staroście w rogatywce z granatowym otokiem. Ale, jako się rzekło, dziewczyna była mądra, więc nie odwza jemniła uczucia ubeka. Na przedmaturalnym posiedzeniu rady pedagogicznej ów odprawiony adorator, jako ciało społeczne, postawił wniosek, aby dziewczyny nie dopuścić do matury, gdyż "podważyła wielkość talentu twórczego towarzysza Mic kiewicza". Członkowie rady z trudem hamowali śmiech, na głośny rechot nikt sobie jednak nie pozwolił, ze względu na osobę wnioskodawcy. Dyrektor odwołał się do mojej opinii jako wychowawcy klasy. Wyraziłem swoją bardzo pozytywną opinię o inteligencji słuchaczki, wobec samego jednak przedmiotu sporu nie mogłem zająć stanowiska, bo oficjalnie nic o nim nie słyszałem. Oddałem więc głos polonistce, dzia łaczce partyjnej, która, uginając się pod ciężkim spojrzeniem ubeka "d la major Pronin", zaczęła się wyraźnie łamać. Trzeba więc było wejść w sprawę ostro, aby dziewczynie nie zrobiono krzywdy. Zapytałem zatem dyrektora, jako jeszcze niedo świadczony belfer, czy nauczyciel prowadzący zajęcia nie miałby obowiązku gdyby istotnie rzecz miała tak drastyczny przebieg, jak to przedstawił starosta zapisania tego w dzienniku zajęć. Oczywiście odpowiedział zadowolony z takiego obrotu sprawy dyrektor. Sprawdziliśmy. Żadnego zapisu nie było. A dziewczyna, główna bohaterka, podeszła do mnie na przerwie i podziękowawszy za interwencję, powiedziała: Niech się pan nie naraża. Przecież widzi pan, co to za ludzie. Mój ojciec jest członkiem egzekutywy Komitetu Warszawskiego. Da sobie z nimi radę. Oczywiście, maturę zdała. Ze szkołą rozstałem się sympatycznie. Z jej słucha czami spotykałem się jeszcze nie jeden raz. -sy W natłoku wydarzeń ostatnich miesięcy nie schodziła mi z serca ani na chwilę sprawa najważniejsza, ślub z Anią, który został zapowiedziany pół roku wcześniej na 30 czerwca. Był to piękny, upalny dzień. Kościół pod wezwaniem św. Antoniego w parafii św. Bonifacego przy placu Bernardyńskim na Sadybie dosłownie tonął w kwiatach, co stanowiło potwierdzenie trwającej od dziesięcioleci przyjaźni między zakonem ojców Bernardynów a rodziną Podgórskich, następnie zaś Piskorskich. Ślubu udzielał nam bardzo mądry ojciec, opat Łoś. Ludzie nie mieścili się w niewiel kiej, ale jakże pięknej świątyni. Tym bardziej, że przyszło mnóstwo osób zaproszo nych, ale także parę nie zaproszonych. Na przykład "szczurza gęba". 416 . Z mojej rodziny zjawiła się babcia Frania, Toda i Tesiek. Temu ostatniemu przypadła w udziale podwójna rola, jako że żółtaczka zakaźna wyeliminowała z udziału w uroczystości mego ojca; zastąpił go zatem ojciec chrzestny Tesiek. Signum tamtych czasów i naszego wówczas wielkiego ubóstwa byt fakt, że do ołtarza szedłem w pożyczonym od Zbyszka Sobiecha garniturze. Spośród wielu pre zentów szczególnie przypadł nam do gustu prezent od Teśka dwuletnia dorodna seterka irlandzka Warta. Po ślubie przenieśliśmy się do naszego mieszkania. Było ono takie, jak i czas, w którym żyliśmy. Mały, schludny pokój na niskim parterze a właściwie suterena z osobnym wejściem i sanitariatem oraz kuchenką, w willi państwa Jurkiewiczów, stryjostwa Anki, przy ulicy Kieleckiej na Mokotowie. Jurkiewicz przed wojną pia stował stanowisko ministra pracy w którymś z licznych gabinetów. Dzielnica była piękna, zielona i cicha, mimo iż blisko Śródmieścia. Trwało już upalne lato i Tatry ciągnęły nas w sposób przemożny. Nowa praca w "Ogniwie" wykluczała jednak jakąkolwiek myśl o tegorocznym urlopie. Ale i z tej trudnej sytuacji znalazło się wyjście. Anka z mamą, siostrą, Marynią i Wartą poje chały na lipiec i sierpień do Zakopanego, znów na Krzeptówki do pani Cyfrowiczowej. Ja zaś początek lipca poświęciłem na dokładne zapoznanie się z dokumentacją remontów i budów, a przez jego drugą połowę i sierpień postanowiłem dokonać objazdu przynajmniej głównych podlegających mi obiektów. Było to przedsięwzięcie wariackie, ale zgodne z ówczesnymi zasadami dzia łania. We wszystkich bowiem poczynaniach obowiązywało hasło "łączność z tere nem". Kto nie jeździł często w teren, był złym pracownikiem. Chcąc więc być pra cownikiem dobrym, jeździłem jak szalony, na długie, dwutygodniowe delegacje, obejmujące pół Polski. A że wszystkie zaczynałem i kończyłem na Krzeptówkach, to już inna sprawa. W każdym tygodniu przeciętnie trzy dni spędzaliśmy w Wysokich Tatrach. Sami lub z panią Wandą Widygierową. Zmęczenie i zarwane noce odsypia łem w pociągach. Były one wówczas tanie, a ja do końca sierpnia miałem jeszcze ważną zniżkę nauczycielską. Po marcowych przejściach ze "szczurzą gębą" potrze bowałem wiele ruchu na świeżym powietrzu. W rezultacie przez te wakacyjne mie siące i poznałem dobrze stan remontowanych obiektów, i obiegłem z Anią spory kawałek Tatr. W początkach września, po powrocie do Warszawy, poznałem wreszcie sław nego towarzysza Józefa Rajchmana, kierownika organizacyjnego Rady Głównej naszego Zrzeszenia. Był to osobnik kuriozalny. W okresie międzywojennym wozak węgla i tragarz z krakowskiego dworca kolejowego, po wojnie zaczął robić karierę w nowej władzy. Jako teren działania wybrał sobie CRZZ. Horyzont jednak miał tak ograniczony, że nie nadawał się do niczego. Wreszcie, po wielu próbach, w braku lep szego pomysłu, powierzono mu opiekę nad ochroną tajności CRZZ. Niespodziewane naloty "cyrku Rajchmana" na poszczególne wydziały, stawianie pracowników pod ściany podczas rewidowania ich biurek, stały się tematem wielu opowieści. Gdy jed nak okazało się, że nie jest w stanie sprostać nawet takim obowiązkom, skierowano go do "Ogniwa". Tu był z niego "car i boh". Mały, na krzywych nogach, w ciągle opa dających spodniach, o mongolskiej twarzy, sepleniący z powodu zupełnego braku zębów, chory na punkcie demaskowania antysemitów, uchodził według swoich opowieści za bohatera strajków 1923 roku w Krakowie. Przechwalał się, że ma jeszcze w domu czapkę, w którą "łapał kule" wystrzeliwane przez polskie wojsko do krakowskich robotników. 417 . Początkowo powitał mnie entuzjastycznie i zadeklarował swoją opiekę, gdyby ktoś chciał mnie tu niszczyć. Zapraszał do swego gabinetu na długie rozmowy, a wła ściwie na swoje opowiadania o tym, jak to on tego czy tamtego załatwił. W końcu września jednak okres przyjaźni się skończył. Pewnego dnia, zaraz po przyjściu do pracy, usłyszałem na korytarzu jego wrzask: Chlebowski! Wy jesteście warchoł i wroga klasowego! (sic! ) To był jego ulubiony zarzut, wypowiadany swoistą polszczyzną. Oho pomy ślałem chyba "towarzysze dzwonili". Nie myliłem się. Kopnięciem buta otworzył drzwi i wrzasnął od progu: Kto wam pozwolił wstrzymać roboty na stadionie w Krakowie? Nikt, i nikt też ich nie wstrzymał. Co wy mi tu pierdolicie! Jest wasz wpis do księgi budowy, gdy w lecie u nich byliście. Kiedy tu towarzysze dzwonili i mówili co z was za gagatek, nie chciałem wie rzyć, ale teraz widzę, że mieli rację, że wy jesteście dywersista. Wyszedłem z pokoju, zostawiając go samego. Poszedłem do sekretarza gene ralnego Jana Guzka. Był to przyzwoity człowiek, ale spokój cenił nade wszystko. Zażądałem, aby Rajchman udowodnił swój zarzut wobec prezydium. Nazajutrz na jego posiedzeniu powołał się na rozmowę telefoniczną z Krakowem, w której się rze komo skarżono na moje decyzje. Oświadczyłem, że tego lata w Krakowie nie byłem, co można sprawdzić w dokumentach z moich delegacji, i żadnych prac nie tylko nie wstrzymałem, ale nawet przyspieszyłem przekazanie tam dotacji. Na potwierdzenie tego miałem notatkę służbową, sporządzoną po rozmowie porannej z sekretarzem rady okręgowej "Ogniwo" w Krakowie. Teraz dopiero Rajchman pojął, że zrobiono z niego idiotę. Zerwał się i krzyknął: Ja z takim dywersista pracował tu nie będę! Albo Chlebowski w "Ogniwie" zostanie, albo Rajchman. Po jego wyjściu i ciszy, jaka zapadła, wiedziałem już kto tu zostanie, a kto musi odejść. Był to kolejny, piąty cios "dzwoniących towarzyszy". Wyszedłem i aby zyskać na czasie i nie dać sobie wręczyć wypowiedzenia już tylko przesyłałem "Ogniwu" zwolnienia lekarskie. Zacząłem też intensywnie poszukiwać nowej pracy. Okazało się jednak, że jej znalezienie, mimo konstytucyjnej gwarancji, wcałe nie było takie łatwe, szczególnie dla człowieka podejrzanego o brak politycznej lojalności. Zęby nie mieć zbyt wiele czasu na jałowe rozmyślania i pogrążanie się w depre sji, każdą wolną chwilę poświęcałem przygotowaniom do sezonu narciarskiego. Ania, która studiowała już na IV roku chemii, całe dnie spędzała na wykładach i ćwicze niach w pracowni. Wychodziła z domu bardzo wcześnie, wracała późnym wieczorem. Zamiast więc przesiadywać samotnie w naszym małym mieszkanku i wpatrywać się w sufit, wyżywałem się w działaniu społecznym. Na głowie miałem teraz nie jedną sekcję narciarską warszawskiego "Ogniwa", a kilkanaście podobnych w całej Polsce. W PRL-owskim systemie centralnego finan sowania sportu akurat narciarstwu powodziło się najgorzej. Okradali je cynicznie, z zimną krwią, wszyscy dokoła. Choć bowiem na sport komunistyczne władze prze znaczały grube pieniądze, to jednak nie każdą jego dziedzinę obdarowywano nimi jednakowo. Co prawda budżet wielosekcyjnego klubu przewidywał rozdział wydat ków na poszczególne gałęzie sportu, ale tu właśnie brało swój początek wielkie łgar stwo. Jeśli w klubie istniała piłka nożna, szczególnie pierwszoligowa, albo wysokiej klasy hokej, boks lub żużel, los innych dyscyplin był przesądzony. Każdy z tych "waż418 niej szych" sportów mógł bez specjalnego wysiłku skonsumować w ciągu półrocza roczną dotację całego wielosekcyjnego klubu. Kiedy na przykład we wrześniu czy październiku po wydaniu swoich pieniędzy piłkarze lub hokeiści mieli ochotę pojechać na kolejny obóz lub też dokupić następ nego zawodnika, czyż warto było zastanawiać się nad takimi drobiazgami, jak ele mentarna uczciwość wobec narciarzy? Zabierano wówczas ich pieniądze i mówiono "dostaniecie podwójnie z przyszłorocznego budżetu". Było to kolejne oszustwo, jako że w powszechnie stosowanej praktyce sport związkowy przez pierwsze dwa mie siące roku żył na tzw. prowizorium budżetowym, czyli głodowych zaliczkach, ledwo starczających na pokrycie poborów trenerskich. Budżet rozkręcał się dopiero w połowie marca, a wtedy mówiono narciarzom: "wasz sezon przecież już się skoń czył, po co wam pieniądze? " Tak było w Krakowie (bo "Cracovia" miała i pierwszoli gową piłkę nożną, i takąż samą drużynę hokejową), w "Polonii" Bytom (sytuacja identyczna jak w Krakowie), Bielsku (tu miejsce piłki i hokeja zajmował niezmiernie żarłoczny boks), Warszawie (żużel! ) i właściwie w całej Polsce. W tej sytuacji jedynym ratunkiem okazywały się szczupłe rezerwy Rady Głów nej. Strzegła ich ona jak oka w głowie, ale jakoś udawało mi się czasem wydusić je dla sekcji narciarskiej. Bombardowałem więc Radę telefonami i listami, z których przynajmniej co drugi dawał efekty, tym bardziej że miałem w jej szeregach sojusz nika. Ałik Bondarczuk, szef wyszkolenia Rady, zawsze znalazł jakiś zaoszczędzony grosz, który mógł przeznaczyć dla nas. Oczywiście, tak ciężko zdobytych pieniędzy nie zamierzałem przekazywać poszczególnym sekcjom i wpłacać na konta ich klubów. Aż tak naiwny nie byłem! Co roku natomiast kupowaliśmy centralnie sprzęt dla kadry zrzeszenia oraz organizo waliśmy dla niej co najmniej jeden listopadowy obóz na pierwszym śniegu. W tym właśnie okresie i przy tej robocie bardzo się zaprzyjaźniłem z Mietkiem Ślusarzem. Na całych czterdzieści lat. Był on z rocznika Kolumbów, a zatem starszy ode mnie o lat osiem. Drogę życiową też miał podobną do nich: Kedyw lwowski, potem rok w Armii Czerwonej, gdzie zdołał ukryć się przed poszukującymi go w Wiernym Mieście enkawudystami, i wreszcie, w końcu 1945 roku, ewakuacja do Polski w ostatnim transporcie. Jak prawie wszyscy Iwowiacy, jechał południowym szlakiem repatriacyjnym, a więc Przemyśl Bytom Wrocław. Wysiadł w Byto miu, gdzie na fundamentach ocalałej kadry trenerskiej lwowskich "Czarnych" i "Pogoni" powstawała "Polonia" Bytom. Przed wojną Mietek był reprezentacyjnym waterpoolistą, zaś jego żona, Luba, świetną siatkarką, przyjęto ich więc w "Polonii" z otwartymi rękami. Ponadto pięk nie rysował, malował i rzeźbił, toteż bez trudu otrzymał pracę w CZPW, gdzie został kierownikiem pracowni architektury wnętrz, mieszczącej się piętro wyżej, nad pokojem mego ojca. Projektował, wraz z zespołem swoich ludzi, wszystko, od łaźni kopalnianych poczynając, przez widownię teatru Stanisława Wyspiańskiego w Kato wicach, na łazience Stanisławy Gierkowej kończąc. Pracę swoją kochał i zdradzał ją tylko dla jednej namiętności dla nart. Z Mietkiem stworzyliśmy w "Ogniwie" świetny tandem, który przetrwał piętnaście lat. Ja byłem szefem organizacyjnym, on szkoleniowym. A gdy już ze sportu "wyrosłem", przyjaźniliśmy się prywatnie jeszcze przez następne ćwierć wieku. Centralne finansowanie sportu nie było jedynym jego nieszczęściem. Drugim, może nawet poważniejszym, stała się centralizacja organizacyjna na modłę 419 . sowiecką. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych polikwidowano wszyst kie związki sportowe, powołując do życia w ich miejsce sekcje przy Głównym Komi tecie Kultury Fizycznej, a w województwach i powiatach ich odpowiedniki terenowe. Powstała więc przy GKKF również Sekcja Narciarstwa, jako najważniejsza władza tego sportu w Polsce, która zastąpiła rozwiązany kilka tygodni wcześniej Polski Związek Narciarski. Sekcja ta pracowała przy pomocy licznych komisji, z których część na przy kład krakowską Komisję Turystyki Narciarskiej rozparcelowano w terenie. Naj ważniejsza jednak z nich, Komisja Sportowa, mieściła się w Warszawie. W niej zapa dały najbardziej istotne decyzje. W myśl zasady, że nieobecni nie mają racji, nasza Sekcja Narciarska "Ogniwo" Warszawa oddelegowała do niej aż czterech działaczy: Arkadiusza Kolanka, Kazimierza Rapackiego, Jerzego Wilgata i mnie. Zaiste, dziwnym trafem, bo przecież wybory do Prezydium Zarządu Głównego Sekcji Narciarstwa przy GKKF do demokratycznych nie należały, został w nim stworzony, według mej opinii, jeden z najwartościowszych zespołów kierowniczych w sporcie polskim. Na jego czele stanął pułkownik Kazimierz Malczewski, wojskowy czynnej służby, najpierw Komendant Główny Służby Ochrony Kolei w Polsce, a następnie szef wojskowego sportu w Ministerstwie Obrony Narodowej. Mimo iż był jedynym partyjnym w naszym gronie, nigdy nie dał nikomu z nas odczuć swej zwierzchności organizacyjnej czy politycznej, choć dyskusje na zebraniach prowa dziliśmy często długie i ostre. Miał on dwóch zastępców. Stanowisko wiceprezesa organizacyjnego piastował Staszek Wierzyński, ekonomista, były szef kadrowy "Wachlarza", a następnie oficer Kedywu Armii Krajowej, bratanek wspaniałego emigracyjnego poety Kazimierza, ojciec Maćka, dziennikarza najpierw krajowej "Kultury", a następnie monachijskiej "Wolnej Europy". Na wiceprezesa szkoleniowo-sportowego wybrano Stanisława Ziobrzyńskiego, profesjonalnego trenera po AWF, który nas i całe ówczesne polskie narciarstwo zaskakiwał swymi pomysłami związanymi ze sportem wyczynowym. Do niektórych z nich nawet daliśmy mu się przekonać. Funkcja sekretarza generalnego spoczywała w rękach Henryka Komorowskiego, finanse dzierżył w dłoni Zygmunt Rakowiecki, prawnik i późniejszy prezes Związku Ziemian. Potrafił tak gospodarować, że na wszystko, co było niezbędne, pie niędzy wystarczało. Propagandę, kontakty z prasą, a w przyszłości także własny periodyk obsługiwałem ja. Zważywszy, że wszyscy poza "Ziobrem" pełniliśmy nasze funkcje społecznie, aż dziw bierze, że nasz sekretariat, a do tego jeszcze kie rownictwo nad sprawami zagranicznymi, działały tak precyzyjnie. Gdyby ta restrukturyzacja zakończyła się na tworzeniu nowego modelu orga nizacyjnego, byłoby pół biedy. Ale to zaczęło działać w wielu płaszczyznach. Pierw szym krokiem stała się rejonizacja geograficzna i topograficzna sportu. W związku z tym ustalono, że w sekcjach ulokowanych na terenach górskich lub podgórskich mogą być uprawiane wszystkie narciarskie konkurencje, zarówno alpejskie, jak i klasyczne, a zawodnicy nizinnych sekcji będą mogli jedynie biegać i skakać o ile naturalnie w pobliżu istniała skocznia. Bieda polegała na tym, że ograniczenia te egzekwowano także w sferze finansowej. Główni księgowi klubów nizinnych otrzy mali zakaz uwzględniania rachunków innych niż za sprzęt i obozy związane z nar ciarstwem klasycznym. Tego rodzaju restrykcje uderzyły przede wszystkim w Warszawę. W tym milionowym wówczas mieście około osiemdziesięciu tysięcy osób uprawiało narciar420 . stwo, głównie alpejskie, z czego ponad trzy tysiące zrzeszonych było w dziewięciu wielkich sekcjach, także raczej o zjazdowym profilu. Od tych bezmyślnych decyzji nie było jednak odwołania, władze pozostawały głuche na wszelkie, nawet najbar dziej racjonalne, argumenty. Zaczęły się chude dni dla warszawskich narciarzy. W najbliższej przyszłości, w ciągu zaledwie trzech lat miały upaść wszystkie narciarskie sekcje stolicy. Z wyjątkiem naszej. Na razie jednak jeszcze walczyły, jeszcze się nie dawały. Jako pierwszy padł Warszawski Klub Narciarski. Tak, właśnie ten sam WKN, z którym w 1938 roku jako dziesięcioletni chłopiec miałem nieprzyjemne zetknięcie w Dolinie Chochołowskiej. Teraz, po wojnie, reaktywowany w 1945 roku, mimo braku spalo nego przez rosyjskich partyzantów w 1944 roku schroniska na Chochołowskiej i utraty na rzecz sowietów drugiego, w Karpatach Wschodnich w Rafajłowej, dziel nie sobie dawał radę przez pięć lat. Choć życia łatwego w tej konstelacji politycznej nie miał. Ciągle mu pamiętano, że przed wojną na honorowego prezesa zaprosił pre zydenta II Rzeczypospolitej, prof. Ignacego Mościckiego. WKN miał swą bazę szko leniową w wypożyczonej willi "Włodka" w Zakopanem. Jednak w 1950 roku odmó wiono mu dalszego finansowania i brutalnie rozwiązano. Nam również w tej mętnej wodzie pływało się coraz trudniej. A jednak przetrwaliśmy. Dzięki naszym niestrudzonym i ofiarnym działaczom, a także łutowi szczęścia, nie opuszczającego nas do końca. Tak się bowiem złożyło, że poszedłszy na któreś z kolejnych zebrań Stołecznego Komitetu Kultury Fizycznej, w pro wadzącym je przewodniczącym Karolu Greniuchu rozpoznałem, ku mej wielkiej radości, jednego z ubiegłorocznych maturzystów z PSPS. Nic więc dziwnego, że rygory StKKF wobec naszej sekcji nigdy nie były tak ostre, jak wobec innych. Dzięki temu młodzi warszawiacy, tacy jak między innymi Janek Strzelecki, socjolog tak bestialsko zamordowany po czterdziestu latach, czy Witold Trzeciakowski, ekonomista, późniejszy minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, albo później szy poseł solidarnościowy, Andrzej Wielowieyski, z plejadą dzieci, mogli w naszych barwach z powodzeniem uprawiać zjazdy i nikt ich na siłę nie przestawiał na bie gówki. W połowie grudnia 1951 roku, kiedy moje kolejne próby podjęcia jakiejkolwiek pracy zakończyły się fiaskiem, zacząłem już wątpić, czy w ogóle kiedykolwiek uda mi się gdziekolwiek zahaczyć. Musiałem mieć bardzo nietęgą minę, jadąc pewnego dnia tramwajem, bo naraz ktoś wsunął mi rękę pod ramię i zapytał z troską: A cóż to za smutne myśli trapią pana profesora? Była to jedna z moich tegorocznych maturzystek. Zaprosiłem ją na kawę i od słowa do słowa zwierzyłem się ze swoich kłopotów. Nie potrzebowałem mówić zbyt wiele. Rozumiem więcej, niż pan myśli. Trochę się o tym mówiło po kątach w naszej szkole po pana odejściu. Może mogłabym panu pomóc. Proszę jutro zatele fonować do mego męża. Zatelefonowałem. Mąż okazał się dyrektorem kadr Głównego Komitetu Kul tury Fizycznej. W ciągu trzech minut załatwił mi pracę od l lutego 1952 roku, i to zgodnie z moimi zainteresowaniami w propagandzie GKKF przy Alei Róż. Wigilię spędziliśmy w domu mojej teściowej przy ulicy Powsińskiej na war szawskiej Sadybie, myśląc ciepło o mojej byłej uczennicy i jej mężu, młodym żydow skim małżeństwie, dzięki któremu mieliśmy powody do radości w te Święta. 421 . 1952 Trzy miesiące w GKKF i... "towarzysze dzwonili" Maliszewski przygarnia mnie do "Sportu" i... zaczynam pracę w ZZPP i... jestem dobrej myśli Pierwsze dni lutego w pracy przy Alei Róż nie zachwycały. Każdy uważał się tu co najmniej za radcę politycznego, choć wszyscy byliśmy tylko inspektorami propa gandy. Nie czuło się ani krzty tak bardzo potrzebnego w każdej pracy luzu psy chicznego. Zaś wymagania były zaiste dziwne. W początku marca pojechałem w pierwszą służbową podróż do Zakopanego na Narciarskie Mistrzostwa Polski jako oficjalny przedstawiciel Wydziału Propagandy GKKF, odpowiedzialny za właściwą oprawę zawodów. Natrafiłem na kilka sytuacji spornych, w których musiałem wystąpić jako mediator i uważałem, że decyzje podją łem słuszne. W końcu narciarstwo to był mój świat, czułem się tu jak ryba w wodzie. Po przyjeździe do Warszawy jednak, nim zdążyłem złożyć sprawozdanie, wezwał mnie przed swoje oblicze wyraźnie zdenerwowany kierownik wydziału. Jak mogliście dopuścić do tego, by w czasie niedzielnego konkursu skoków na Wielkiej Krokwi Stanisław Marusarz przeżegnał się na rozbiegu? Co sobie teraz towarzysze o nas pomyślą? Za pośrednictwem kamer kroniki filmowej oglądało to w kinach kilka milionów ludzi. Jesteście przecież specjalistą od narciarstwa, mogli ście to przewidzieć zaatakował bez wstępu. Istotnie, nie tylko Marusarz żegna się na rozbiegu. Robią to wszyscy skocz kowie w Polsce i to od pół wieku. To jest jeden z najstarszych zwyczajów. Jak pan sobie wyobraża przeciwdziałanie? No, jakaś odprawa przed zawodami, pouczenie. Owszem, teoretycznie byłoby to możliwe, ale mogło dać tylko jeden efekt nikt nie stanąłby na rozbiegu. A nie można tego było wyciąć w czasie montażu materiału? Materiał jest montowany w Warszawie, a nie w Zakopanem. Czy moglibyście w takim razie teraz porozmawiać z kroniką tu w Warsza wie, aby uniknęli takich błędów w przyszłości? Nie. Po pierwsze nie widzę w żegnaniu się zawodników nic złego, a po dru gie kroniki pouczać nie mogę, bo mój etat to za niski szczebel w takiej sprawie. To może zrobić co najmniej pan, a najlepiej pułkownik. Jak uważacie zakończył nasze spotkanie kierownik. Oczywiście nikt takich pertraktacji z kroniką nie przeprowadził. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Po tej rozmowie byłem pewien, że dni moje w GKKF są policzone. Jednak czas płynął i nic złego się nie działo, dopóki nie zaczęły się następne zgrzyty, tym razem 422 . już na szczeblu najwyższym. Byt to okres, kiedy cała władza w GKKF, a więc i pol skim sporcie, spoczywała w rękach dwóch ludowych pułkowników, Eugeniusza Skrzypka i Henryka Szemberga. Obaj przyszli do Polski "w nie obrębionych szyne lach" i dlatego cechowała ich zajadła niechęć do generała Andersa oraz chorobliwa podejrzliwość co do antysemityzmu otoczenia. Ostrzegł mnie przed tym pracujący w naszym wydziale o wiele od nas starszy redaktor Zygmunt Dal, także Żyd, ale mający do swego pochodzenia stosunek bardziej europejski. Obaj pułkownicy byli Żydami, których nie przyjęto do II Korpusu. Nie mogli, czy też raczej nie chcieli zro zumieć, że Andersa krępowały wyraźne zakazy sowieckie w sprawach naboru do armii osób narodowości żydowskiej. Generał przyjął i tak znaczną liczbę Żydów, nie mógł jednak wziąć wszystkich. Pewnym elementem wskazującym na to jak wielu z nich wyszło, mimo obostrzeń sowieckich, z ZSRR z II Korpusem, świadczy choćby to, że wśród dezerterów z tego Korpusu, szczególnie w czasie przemarszu przez Palestynę, siedemdziesiąt procent stanowili właśnie Żydzi. Liczni spośród nich zaciągnęli się pod komendę Andersa najwidoczniej nie po to, aby walczyć, a jedynie, by wydostać się z ZSRR. Kilkana ście lat później opowiadał mi wiele na ten temat, a nawet publikował te dane, redak tor Kazimierz Zamorski z Radia "Wolna Europa", który w czasie służby w sztabie II Korpusu stykał się bezpośrednio z przypadkami owych dezercji. Oczywiście, nie wolno tego uogólniać. Ilość nagrobków z Gwiazdą Dawida na cmentarzach wzdłuż włoskiego szlaku bojowego II Korpusu w Casamassima, Monte Cassino, Loreto czy Bolonii świadczy dobitnie o tym, że liczni oficerowie i żołnierze pochodzenia żydowskiego w imię złożonej Polsce przysięgi zapłacili cenę najwyższą. Płk Henryk Szemberg zajmował się w GKKF sprawami organizacyjnymi, zaś płk Eugeniusz Skrzypek innymi, w tym również propagandą. Był nieufny i podejrzliwy. Tępił wszelkie, przeważnie wyimaginowane, próby przemycania do socjalistycznego sportu wzorców "zgniłego" sportu zachodniego. Na tym też tle doszło między nami do niezbyt sympatycznego zajścia. Na zbliżającą się letnią olimpiadę w Helsinkach przygotowywaliśmy wiele róż nych materiałów propagandowych ulotek, prospektów, afiszy. Zaangażowaliśmy do tej pracy najlepszych polskich plastyków. Tak się złożyło, że najgorzej szło im z plakatem związanym z boksem. A właśnie w boksie byliśmy w tym czasie potęgą. Wreszcie jeden z najlepszych grafików w kraju przyniósł projekt-marzenie, a wła ściwie szkic projektu, nad którym autor miał jeszcze popracować. Barwny, dyna miczny, chwytliwy. Nie dysponując dostatecznym materiałem ilustracyjnym, artysta zamarkował główny fotos zdjęciem jednego z czołowych zawodowych bokserów zachodnich, pisząc na nim wielkimi literami: "Materiał zastępczy, do wymiany". Poszedłem z tym szkicem do "mojego" pułkownika, aby uzyskać jego zatwierdzającą parafę. Początkowo plakat nawet mu się spodobał, ale gdy rozpoznał na zdjęciu ame rykańskiego boksera spąsowiał i wrzasnął: Chlebowski, co wy mi tu za dywersję ideową przemycacie? Kto wami ste ruje? Kiedy ostrzegano mnie przed wami, ja was broniłem, ale widzę, że niesłusznie. Jeszcze jedna taka próba i wyrzucę was z Głównego Komitetu. Na nic się nie zdały tłumaczenia, że owo zdjęcie służy jedynie jako zamarkowanie fotografii prawidłowej. Nic do niego nie trafiało, wiedział swoje. Kilknaście lat później tenże pułkownik został redaktorem naczelnym jednego z wydawnictw, które gdy rynek książkowy zaczął się załamywać w trosce o utrzymanie swego bytu zajęło się wydawaniem różnego rodzaju albumów i książek, a w nich Zachód był 423 . pozytywnie demonstrowany na setkach stron. Mało tego! Pułkownik, którego pamiętałem z czasów GKKF w sukiennej, zapiętej pod szyję kurtce mundurowej khaki, w rogatywce-polówce na głowie, w wysokich butach w harmonijkę, naraz pojawił się na ulicy w modnych wdziankach, fikuśnych beretach, powiewając mi ręką z okrzykiem: "Czołem redaktorze! " Przyznam, że ogarnęło mnie uczucie niesmaku. Wolałem go już poprzedniej w roli socjalistycznego derwisza. Coś przynajmniej reprezentował. Ale może za dużo wymagam? Może i derwisze mają prawo do zmiany punktu widzenia, zgodnego z aktualnym punktem siedzenia? Po przygodzie z amerykańskim bokserem nie miałem wątpliwości, że mój zegar już odlicza czas. Czekałem tylko na wybicie właściwej godziny. Nastąpiło to w początkach kwietnia. Zbliżanie się olimpiady owocowało nie tylko nasilonymi poczynaniami wydawniczymi. Zwiększyła się także częstotliwość wizyt dziennikar skich w naszym wydziale. Oczywiście, nie wszystkie te kontakty wynikały z blisko ści terminu igrzysk. Tadeusz Maliszewski czy Karol Hirszberg przychodzili przez cały rok i ich wizyty były pozbawione interesownych podtekstów. Wielka wiedza sportowa Tadeusza Maliszewskiego bardzo mi się przydawała tak w czasie pracy w GKKF, jak i później, podczas naszej współpracy dziennikar skiej. W rzeczywistości nazywał się Narcyz Susserman i przed wojną w Polsce był sprawozdawcą piłkarskim tej klasy, że na wielkie międzynarodowe mecze naszej reprezentacji, na przykład do Brazylii czy Argentyny, "Przegląd Sportowy" wysyłał tylko Sussermanna. Po wojnie, już jako Tadeusz Maliszewski, objął kierownictwo "Przeglądu", ale po pogromie kieleckim, gdy zaczął dostrzegać nasilający się w pew nych kręgach antysemityzm, złożył podanie o paszport emigracyjny do Izraela. Paszportu oczywiście nie dostał, za to pozbawiono go pracy w "Przeglądzie" i minęło sporo czasu, nim pozwolono na zatrudnienie go w oddziale warszawskim katowic kiego "Sportu", który prowadził teraz jednoosobowo. Inni jednak odwiedzali nas wyraźnie pod kątem ekspedycji olimpijskiej. Wie dzieli, że lada moment zaczną się pierwsze przymiarki do zmontowania ekipy spra wozdawczej. Lepiej więc było odpowiednio wcześnie przypomnieć o swoim istnieniu. Bałem się, aby pułkownik nie wykorzystał tej przymiarki do rozgrywki ze mną. Naj bliższe dni miały pokazać, jak bardzo te obawy były uzasadnione. Pewnego dnia pułkownik polecił mi przygotować propozycję listy dziennikarzy na wyjazd wraz z dokładnym uzasadnieniem. Pojąłem, że weszliśmy w końcową fazę rozgrywki. Było jasne, że lista dziennikarzy, niekoniecznie najlepszych merytorycz nie, ale za to wiernych ideologicznie, od dawna już leżała w jego biurku, a mnie chciał tylko przy tej okazji przetestować. Cóż było robić? Zgodnie z własnym sumieniem i wiedzą o profesjonalizmie kandydatów przygotowałem przymiarkę zawierającą ponad trzydzieści nazwisk, czyli trzy razy tyle, ile przewidywał limit. Znaleźli się na niej wszyscy dziennikarze dobrzy, a nie wszyscy "dworscy". Kiedy oddawszy listę wychodziłem z gabinetu pułkownika, dostrzegłem w sekretariacie oczekującego na swoją kolejkę jednego z "dworskich". Nie miałem wątpliwości, że teraz odbędzie się w gabinecie właściwa weryfikacja i dziennikarzy, i... mnie. Tego samego dnia spotkałem w Alei Róż mieszkającego w sąsiedztwie Karola Hirszberga, spacerującego ze swoim buldogiem. Pisał on pod pseudonimem "Hig" w "Ekspressie Wieczornym" i należał do najlepszych znawców boksu w Polsce. Sam zresztą kiedyś boksował, chyba nawet w wadze ciężkiej, będąc oficerem w II Korpu sie Andersa. Mierzył ponad 190 centymetrów i ważył odpowiednio dużo. W czasie krótkiej rozmowy podzieliłem się z nim moimi wątpliwościami co do roli, jaką spełnia 424 w sprawach kwalifikowania dziennikarzy jego "dworski" kolega po fachu z ówcze snego kierownictwa "Przeglądu Sportowego". Krewkiemu "Higowi" nie trzeba było wiele. Kiedy po kilku godzinach spotkał "dworskiego" (znając "Higa", ośmielam się nawet przypuszczać, iż nie było to spotkanie czysto przypadkowe), złapał go za kra wat, podniósł na wysokość twarzy, co spowodowało, że "dworski" majtał nogami trzy dzieści centymetrów nad ziemią, i wyrżnął umoralniająco raz i drugi o płot. i; Nazajutrz "dworski" byt ponownie u pułkownika i nie mieli chyba trudności w ustaleniu, gdzie nastąpił przeciek. Pułkownik, wezwawszy mnie, nie powiedział słowa na ten temat, zapytał tylko patrząc mi głęboko w oczy kiedy ostatni raz widziałem "Higa". Odpowiadając mu takim samym głębokim spojrzeniem stwier dziłem, że chyba miesiąc temu. Po kilku dniach otrzymałem wymówienie z pracy, uzasadnione reorganizacją Komitetu. Był to więc kolejny cios, któremu nie prze czę wyszedłem naprzeciw. Po czterech latach, czyli po polskim Październiku 1956 roku, koledzy po piórze policzyli się z "dworskim". Rzecz bowiem, którą opisałem powyżej, nie była jego jedy nym grzechem. Płacząc zapewniał, że są to wyłącznie insynuacje. Koledzy, z "Higiem" i Maliszewskim na czele, namawiali mnie gorąco, abym poszedł na zebranie "rozli czeniowe" odbywające się w Domu Dziennikarza, i potwierdził, iż rzekome insynu acje są "najprawdziwszą prawdą". Byłem jednak wtedy jeszcze młody, wierzyłem, że człowiek może się poprawić i chciałem postępować po chrześcijańsku. Nie poszedłem więc na zebranie. Ze skruchą wyznaję, że nie był to jedyny idiotyzm, jaki w życiu popełniłem. Wtedy wstydziłem się również tego, że był to mój krajan z Sosnowca. Kończył się kwiecień 1952 roku, a ja po raz kolejny byłem bez pracy. Tym razem jednak Opatrzność wyraźnie nade mną czuwała. Przed końcem ostatniego dnia mego urzędowania w GKKF przyszedł Tadeusz Maliszewski i powiedział: Panie Cezary, wiem, że pan poległ w słusznej sprawie. Proszę się nie mar twić, my pana tak nie zostawimy. Rozmawiałem z redaktorem Bagierem, naszym naczelnym z Katowic i od jutra biorę pana do siebie. Ja wyrzucony, pan wyrzucony, jakoś się chyba dogadamy. I tak się też stało. Na razie miałem działać na ryczałcie i wierszówce, ale od l września redakcja obiecywała zdobyć dla mnie etat. Był to dziwny czas, kiedy przyjmowano do pracy nie wtedy, gdy dziennikarz stawał się potrzebny, a wtedy, kiedy zwolnił się etat ze sztywnego limitu, centrala zaś, czyli RSW "Prasa", kandy data łaskawie zatwierdziła. Z Tadeuszem Maliszewskim pracowało się wyjątkowo przyjemnie. Jako szef okazał się wymagający, ale sprawiedliwy. Można się było od niego bardzo wiele nauczyć. Siedzibą naszego warszawskiego oddziału "Sportu" był maleńki pokoik na czwartym piętrze biurowca na skrzyżowaniu ulic Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej, zawsze pełen sympatycznych ludzi. Każdy z nich albo już był skądś wyrzucony, albo miał przed sobą taką perspektywę. Mówię tu o współpracu jących z katowickim "Sportem" dziennikarzach i trenerach warszawskich: Janie Mulaku, Stefanie Sieniarskim, Wacławie Gąssowskim i paru innych. Podzieliliśmy się z Maliszewskim pracą w taki sposób, że on zajmował się kil koma dyscyplinami ważniejszymi, z piłką nożną na czele, a ja pozostałymi. Ania, choć bardzo szczęśliwa, że widmo głodu na jakiś czas się od nas odsu nęło, ciągle jednak martwiła się, że nadchodzące wakacje w Tatrach będzie spę dzała sama. Musiała jechać, bo po męczącym roku przedmagisterskim i przed następnym, końcowym, jeszcze cięższym, należał się jej prawdziwy odpoczynek na świeżym powietrzu. Zresztą przy naszym harcerskim sposobie żywienia dzień 425 . utrzymania w Warszawie czy w Tatrach kosztował jednakowo. Wierzyłem też zresztą, że może i tym razem uda mi się chociaż na kilka dni wyrwać do Zakopa nego. I nie zawiodłem się. Miesiące urlopowe są w całej prasie, a zwłaszcza w prasie sportowej, sezonem "ogórkowym". Wiedząc o moich tęsknotach tatrzańskich Maliszewski zaproponował mi zebranie materiałów i napisanie kilku większych artykułów turystycznych, czyli po prostu wysłał mnie na delegację w Tatry i Beskidy. I dzięki temu znów spędzili śmy z Anką dwa miesiące na szlakach, a ja również dobrze wykorzystałem ten czas zawodowo. Wrzesień ponownie sprowadził mnie na ziemię. Okazało się, że w "Sporcie" rze czywiście jest wolny etat, ale... nie dla mnie. Dział Kadr RSW "Prasa" w osobach dyrektora, towarzysza Falka i jego zastępczyni, towarzyszki Dolińskiej nie chcieli nawet słyszeć o zatrudnieniu mnie nie tylko w tej, ale w żadnej innej podległej RSW redakcji. A zwierzchnictwo to obejmowało wówczas dziewięćdziesiąt procent pol skiej prasy. Nie pomogły osobiste przyjazdy do Warszawy Tadeusza Bagiera. Nie chęć towarzyszy była tak wielka, że zabroniono "Sportowi" drukowania wszelkich materiałów podpisanych moim nazwiskiem. Tak się skończył mój debiut w zawodzie dziennikarza. I znów cios w plecy! Oczywiście, redaktor Maliszewski dat mi wolną rękę w korzystaniu z łamów "Sportu", niestety, pod jakimś nie rzucającym się w oczy pseudonimem. Korzysta łem z tego dość często aż do 1956 roku, kiedy to wydawało nam się przez chwilę, że władza "szczurzych gąb" się skończyła. Jakby na otarcie łez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich przyjęło mnie jesienią 1952 roku w poczet swoich członków. W październiku postanowiłem skorzystać z rady sympatycznego pana Gro chowskiego i zapisać się na IV rok nowo otwartej Szkoły Służby Zagranicznej, powstałej w miejsce Wydziału Dyplomatyczno-Konsularnego byłej ANP Złożyłem podanie, indeks ANP i zdążyłem nawet zapisać się na egzamin, gdy bez słowa wyjaśnienia odesłano mi wszystkie papiery. Było to ósme uderzenie. Moje perypetie z usunięciem z uczelni oraz ciągłymi zmianami pracy zwróciły uwagę zarówno znajomych, jak i kolegów z klubu narciarskiego. Zainteresował się nimi także nasz opiekun i protektor Lucjan Szwedowski, przewodniczący Zarządu Głównego Związku Zawodowego Pracowników Finansowych. Jeszcze w czasie mej współpracy ze "Sportem" obiecał, że w razie potrzeby, gdyby praca w ZZPF mnie interesowała, zapewni mi zatrudnienie. Właśnie taka potrzeba zaistniała. Działo się to tuż przed połączeniem trzech związków, fmansowców, bankowców i administracji państwowej w jeden pracowników państwowych, co stwarzało nowe możliwości kadrowe dla tak rozbudowanej struktury. Zacząłem więc pracę od l października. Pierwszy dzień nie był zbyt wesoły, okazało się bowiem, że tuż przed zjazdem połączeniowym Lucjan Szwedowski, który miał wejść do nowych władz jako prezes lub wiceprezes, został nagle odwołany ze stanowiska i w atmosferze wskazującej na utratę zaufania partii przeniesiony do Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych Państwowego Zakładu Ubezpieczeń na bardzo pośledni etat. "Do lodówki" jak mi powiedziano. A ja tak liczyłem na pracę pod jego bezpośrednim kierownictwem... Skierowano mnie do wydziału oświatowego jako starszego instruktora i znów się zaczęła zwariowana karuzela z ciągłymi wyjazdami w teren. Połączono ją z bar426 . dzo szeroko zakrojoną akcją "oczyszczania dorobku polskiej kultury z obcych ele mentów". Na szczeblu centralnym specjalnie powołana państwowa komisja "dora dzała" teatrom w doborze właściwych pozycji repertuarowych, zespołom filmowym w sprawach pracy nad odpowiednimi scenariuszami, a bibliotekom i wypożyczalniom książkowym dostarczała listy książek zarówno potrzebnych, jak i zbędnych w ich zasobach. W bibliotekach i wypożyczalniach związków zawodowych znajdowały się miliony tomów, wśród których teraz zaczęto przeprowadzać czystki. Po raz drugi w moim niedługim życiu spotkałem się z niszczeniem polskiej książki. Po raz pierw szy widziałem to w Grodźcu zimą 1939 roku, kiedy Hitlerjugend wynosiła je z biblio teki Polskiej Macierzy Szkolnej i paliła na stosach. Wraz z ojcem i kolegami ratowa liśmy wtedy to, co było najcenniejsze. Obecna forma może nie była tak brutalna, ale w konsekwencji także prowadziła do zniszczenia, bowiem wyrzucane z bibliotek książki przeznaczano na przemiał. Nie wolno było do tego dopuścić. Co prawda selekcji w zarządach okręgowych dokonywały terenowe komisje, ale była to praca tak wredna, że poza wąską grupą karierowiczów partyjnych, nikt się do tego nie kwapił. Wśród związkowców zdarzali się różni ludzie zarówno tacy jak Szwedowski, jak i podobni do Rajchmana. Ja zaś w terenie nikogo przecież nie znałem. O prowokację było bardzo łatwo. Stara łem się więc jeździć sam i jak najmniej dostrzegać. Kilkakrotnie widziałem proto kóły przekazania wielkich partii książek na przemiał, choć miałem świadomość, że członkowie komisji wynosili je wieczorami w wielkich torbach do domu. Kilka takich toreb i ja przywiozłem do Warszawy. Ich zawartość istotnie wzbogaciła naszą domową bibliotekę. Donos z terenu przyszedł tuż przed Świętami. Kierownik mego wydziału, towarzysz Jezierski sam zresztą uważający całą tę akcję za jedno wielkie, wsty dliwe barbarzyństwo przeprowadził ze mną "rozmowę wyjaśniającą", która niczego nie data. Ale na życzenie sekretarza partii zostałem z tej akcji wyłączony. Towarzysz sekretarz wyraźnie mnie nie tolerował, czego nawet nie starał się ukryć. Przyjąłem to jako zrządzenie boskie, bo byłem dość podatny na przeziębienia, a wie logodzinne jazdy w niedogrzanych albo przegrzanych pociągach stale powodowały u mnie stany podgorączkowe. Od tego czasu popołudnia spędzałem w domu, tym bardziej że Ania potrzebo wała mojej pomocy. Spodziewała się dziecka. Pod tym kątem układało się teraz całe nasze życie rodzinne. Ustaliliśmy, że jeżeli przyjdzie na świat dziewczynka, damy jej na imię Weronika, bo dla tej świętej Anka żywiła szczególny sentyment. Chłopiec zaś miałby nosić imię Tomasz, dla upamiętnienia jej ojca Tomasza Piskorskiego, zamordowanego w Starobielsku. Te nowe okoliczności nakazywały nam myśleć intensywnie o polepszeniu naszej sytuacji mieszkaniowej, której jednak w praktyce w żaden sposób zmienić się nie dawało. Po wstawieniu bowiem dziecinnego łóżeczka, w naszym maleńkim pokoiku niewiele zostałoby miejsca do życia, a do tego brako wało nam takich przydatnych przy pielęgnacji niemowlaka drobiazgów jak łazienka czy ciepła woda. 1953 Śmierć Stalina kolejne telefony towarzyszy przeniesienie do PZU narodziny Weroni skocznia-widmo na horyzoncie w PZU \ r ł pod komendą towarzyszek Na przełomie lutego i marca odbywały się w Szczyrku Narciarskie Mistrzo stwa Polski. Pojechałem tam, mimo trudności z uzyskaniem zwolnienia z pracy. Pew nego pochmurnego ranka, zamiast przy kolejce na Skrzy czne, zgromadzono nas w czworoboku przed biurem zawodów. Przewiązana krepą flaga zwisała opuszczona do połowy masztu. Płk Malczewski w krótkim przemówieniu powiadomił nas, że umarł Józef Stalin. Nastąpiła minuta ciszy i przerwa w zawodach do następnego dnia. Nazajutrz wszystkie konkurencje odbyły się zgodnie z programem. Tymczasem w całym ZSRR, wszystkich krajach demokracji ludowej i w środo wiskach lewicowych i komunistycznych na świecie zapanowała histeria. Grupowe szlochy, prześciganie się w okazywaniu żalu i przygnębienia stały się zjawiskami codziennymi przez kilka następnych tygodni. Wstyd powiedzieć, ale także w Polsce, gdzie powszechnie przecież wiadomo było, że ludzkość w tym dniu pozbyła się jed nego z największych tyranów w historii świata, tego rodzaju żałobne demonstracje odbywały się z udziałem setek tysięcy ludzi. Po przyjeździe do Warszawy trafiłem akurat na takie uroczystości w naszym Zarządzie Głównym. Zostaliśmy zaproszeni na otwarte zebranie partyjne, a decyzję o udziale w żałobnych obchodach ułatwiło zamknięcie wszystkich drzwi wyjściowych. Całe spotkanie poświęcone było wspomnieniom o towarzyszu Stalinie. Oczywi ście tym najlepszym. W zasadzie mogliśmy z góry przewidzieć kto będzie milczał, kto wypowie się zdawkowo, a kto uzna za konieczne pleść duby smalone. Choć przy znać trzeba, że zdarzały się prognozy nietrafne. Niestety, dotyczyły ludzi uważanych dotąd za rozsądnych, którzy bez zmrużenia oka wyznawali swą miłość i podziw dla generalissimusa, a także nieukojony żal po jego stracie. Nie obyło się też bez incydentu, który dość istotnie zaważył i na moich dalszych losach. Siedziałem w jednym z ostatnich rzędów, a za mną już tylko ci, których naprawdę śmierć towarzysza Stalina obchodziła tyle co zeszłoroczny śnieg. Wśród nich dwie bardzo sympatyczne i młode dziewczyny. Jedna z nich scenicznym szep tem recytowała drugiej, Halince Chotkowskiej, różne wierszyki, związane z osobą "drogiego zmarłego". Nie były to teksty w owych czasach cenzuralne. Kiedy doszła do popularnego dwuwiersza: Niech żyje nam towarzysz Stalin, . Co usta slodsze ma od malin! Halinka parsknęła nieprzytomnym śmiechem, ksztusząc się przy tym i zano sząc kaszlem. 428 . Po salce powiało grozą. "Kadra" ostentacyjnie okazywała oburzenie, pozostali byli raczej przerażeni, bo oto sekretarzowi spadla z nieba okazja wykazania się czuj nością i ideologiczną prawomyślnością. Wyciągnął dziewczynę na środek sali i zaczęło się jej publiczne chłostanie słowem. Najpierw robili to ochotnicy, niewielu zresztą ich było, a potem, aby przedłużyć spektakl, sekretarz zaczął wywoływać osoby z sali. Halina stała pod tym pręgierzem, mina jej się wydłużała, a po chwili, zrozumiawszy, że to nie przelewki, zaczęła popłakiwać. Sekretarz zaś, wyczerpawszy listę partyjnych, zaczął "zapraszać" do zabrania głosu i bezpartyjnych. Nie ulegało wątliwości, że wywoła i mnie. Tak się też stało. Widziałem, że zebrani są już zdegu stowani tą farsą, tylko nikt nie ma odwagi być pierwszym, który to powie głośno. Postanowiłem więc odegrać rolę kamyczka, z nadzieją, że uruchomię lawinę. Powie działem, że na temat domniemanej prowokacji nie mogę zająć stanowiska, a to z tej prostej przyczyny, że jej nie dostrzegam, mimo że siedziałem bardzo blisko miejsca zdarzenia. Wszystkiemu według mnie winna jest raczej zła wentylacja sali, bo przy takim zadymieniu od papierosów koleżanka się po prostu zachłysnęła. Mnie samego też już drapie w gardle i szczypie w oczy. Było to coś tak bezczelnego, że sekretarz zaniemówił. Odezwali się jednak inni, potwierdzając, że rzeczywiście jest ciemno od dymu i trzeba zrobić przerwę na prze wietrzenie pomieszczenia. Po przerwie, mimo usiłowań sekretarza, wrócić do sprawy Halinki już się nie dało. Zebranie się skończyło. Miałem kolejną bezsenną noc. Bez wątpienia dni mej pracy w Związku były już policzone. Ciekawiło mnie jedynie, jak sekretarz tę sprawę rozwiąże, bo i ja, i "prze stępczyni" byliśmy bezpartyjni, rzecz się wydarzyła poza godzinami pracy i nie w związku z nią, no i wreszcie ja się sam z moją wypowiedzią nie zgłaszałem, a zosta łem do niej zmuszony. Nazajutrz z samego rana ciekawość ta została w pełni zaspokojona. Kierow niczka kadr wezwała mnie i zakomunikowała, że egzekutywa organizacji partyjnej uznała, że oboje, i Halinka, i ja okazaliśmy się pracownikami nie reprezentującymi wymaganego od instruktorów związkowych poziomu przygotowania politycznego i dlatego zostajemy przeniesieni ze skutkiem natychmiastowym: ona do Minister stwa Finansów, ja zaś do PZUW-PZU, czyli do "lodówki", gdzie przed niespełna pół rokiem powędrował prezes Szwedowski. Kadrowa dość naiwnie i szczerze dodała jeszcze, że moje zachowanie zostało przez sekretarza potraktowane jako jego osobista klęska, bo gdy towarzysze dzwo nili z informacjami, jakie to ze mnie ziółko, on sam wziął odpowiedzialność za moją reedukację polityczną. Jak z tego wynikało, towarzysze dopadli mnie "warchoła" także i tu. Najważniejsze dla mnie było to, że nie zostałem wylany na bruk, jako że dwa tygodnie później urodziła się nam córeczka i to przysłoniło wszystkie niepowodze nia. Dziewuszka była maleńka, słodka i oczywiście najpiękniejsza. Zgodnie z wcześniejszymi planami daliśmy jej na imię Weronika. Wstawiliśmy łóżeczko do naszej "piwnicznej izby" i zrobiło się dosyć ciasno, ale za to swojsko i rodzinnie nam trojgu i naszej kochanej, ale i dość dużej suce Warcie. Do Zakładu Ubezpieczeń przeniesiono mnie w czasie największego tam bała ganu. Ta bardzo szacowna, istniejąca od 1803 roku instytucja, jubileusz swego 150-lecia obchodziła w trakcie likwidacji. Jej agendy przejmował Państwowy Zakład 429 . Ubezpieczeń, nowy monopolista w tej branży. W nowoczesnym biurowcu przy ulicy Przeskok, tuż obok przedwojennego placu Napoleona, mieściła się centrala z dwiema dyrekcjami: znikającego z horyzontu dostojnego Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych z nobliwym dyrektorem, panem Wróblem i Państwowego Zakładu Ubezpieczeń z szybkim, rzutkim i energicznym dyrektorem towarzyszem Stefanem Stolarczykiem, importowanym prosto z KC. Można sobie wyobrazić, co się tam działo przy ciągłym dublowaniu władzy i kompetencji. Na szczęście trafiłem najlepiej jak mogłem do wydziału ogólnego Centralnego Zarządu, jako starszy inspektor do spraw reklamy. Moim szefem został dyrektor Mieczysław Kaczanowski, były przedwojenny piłkarz "Polonii", a obecnie działacz "Ogniwa". Znalazłem się więc w domu. Obok mieścił się wydział gospodar czy, gdzie miał swoje miejsce zesłania prezes Szwedowski i kilku innych sympatycz nych panów, między innymi Bronisław Konik "Sikora", porucznik cichociemny, zrzu cony podczas wojny z Anglii. Nie było więc źle. Niestety krótko. W reklamie znalazłem sytuację idealną olbrzymie pieniądze i żadnych wytycznych. Należało wszystko organizować od początku. A właściwie prawie wszystko. Części spraw bowiem nadano pewien bieg i gdy przyjrzałem się temu z bliska, włosy stanęły mi dęba na głowie. Na przykład trwał konkurs dla rolników indywidualnych. W chwili, gdy dążenia do likwidacji wszelkiego rolnictwa niekolektywnego osiągnęły w ówczesnej Polsce apogeum, ktoś wpadł na pomysł, aby skłonić zszokowanego i zdecydowanie wrogiego wobec wszystkiego co państwowe rolnika do zawarcia umów ubezpieczeniowych w nowym, państwowym zakładzie, który nie wypracował sobie jeszcze kredytu zaufania, szczególnie na wsi. Konkurs nierozsąd nie zorganizowano przy współpracy "Zielonego Sztandaru", który w tym okresie docierał na wieś raczej symbolicznie, wypierany przez partyjną "Gromadę Rol nika Polskiego". Nagrody zaś ufundowane przez PZU mogły przyprawić o zawrót głowy. Były tam traktory, siewniki, snopowiązałki, kosiarki, krowy, konie oraz narzę dzia objęte powszechną reglamentacją. Konkursowicze reprezentowali niezwykle niski poziom i choć pytania były proste, jak dla półanalfabetów, poprawne rozwiąza nia znalazły się zaledwie dwa. Przy pięćdziesięciu jeden bardzo wartościowych nagrodach, odpowiedzi w dziewięćdziesięciu procentach błędnych nadeszło dwadzieścia osiem. Miałem więc wspaniały punkt wyjścia do pierwszej rozmowy programowej z dyrektorem naczelnym Stolarczykiem, który okazał się nie tylko ryzykantem, ale też całkiem rozumnym człowiekiem. Wyniki konkursu go poraziły i raz na zawsze przekonały, że nie tędy droga. Szukając właściwego, priorytetowego kierunku dla reklamy, poprosiłem kan celarię główną o spisanie nazwy adresata figurującej na korespondencji, jaka nade szła do Zarządu Centralnego w ciągu jednego miesiąca. Pamiętam, że na ponad szes naście tysięcy listów, najwięcej było zaadresowanych do Państwowego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych, następnie do Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wza jemnych, dalej, do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, najmniej zaś miało nazwę prawidłową, czyli Państwowy Zakład Ubezpieczeń. A przecież korespondencja ta pochodziła przeważnie od urzędów i instytucji, gdzie można było oczekiwać elemen tarnej orientacji w tych sprawach. Uznałem więc, że właśnie upowszechnienie pra widłowej nazwy powinno się stać pierwszym naszym celem. Współpracujący z nami plastycy Andrzej Janota i Janusz Klechniowski opracowali proste logo firmy, czyli litery PZU w kółku, i wnet przystąpiliśmy do frontalnego ataku. 430 Był to czas, kiedy Warszawa przyozdabiała się neonami. Stały się modne i przemawiały "do oka". Tak powstał jeden z pierwszych i chyba największych neo nów stolicy, umieszczony na gmachu BGK, w którym mieściła się siedziba Polskiej Agencji Prasowej, na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Obok czerwono-niebieskiego logo świecił napis: "Przezorny Zawsze Ubezpieczony". Dziś, po czterdziestu latach funkcjonowania ze zmiennym szczęściem, już go nie ma. Ten sposób funkcjonowania neonów wynikał z ich podrzędnej jakości materia łowej i miał różnorodne, niekiedy poważne reperkusje. Często gasły w nich poszcze gólne litery i ludzie na ulicy zataczali się ze śmiechu, próbując rozszyfrować ciągle zmieniające się świetlne łamigłówki. Czasem wiało grozą. Potem, gdy tych neonów było już kilka, wyjątkowe "szczęście" miał jeden, o treści: "PZU UBEZPIECZA CIEBIE I TWOJE MIENIE". Robił on od początku różne psikusy, ale w pewnej chwili przebrał miarę. Do mojego pokoju weszło pewnego dnia dwóch "smutnych panów" w jednako wych płaszczach. Nim okazali legitymacje służbowe, już wiedziałem skąd przybyli. Byłem pewien, że "szczurza gęba" przystąpił do nowej wersji ataku. Oni jednak zapytali tylko, czy to ja odpowiadam za neony PZU. Na szczęście dla mnie ten, o który im chodziło, należał do dyrekcji warszawskiej. Powiadomili mnie, że kazali go wygasić, bo rzecz jest przedmiotem śledztwa. Myślałem, że chodzi o jakieś nie prawidłowości finansowe przy jego realizacji. Ale im chodziło o treść. Pokazali mi nocne zdjęcie. Zmartwiałem. Półtorametrowej wielkości litery na wysokości piątego piętra jarzyły się napisem: "UBE...IEBIE...TWOJE MIENIE". Goście nie wie rzyli w przypadek. Prawdę powiedziawszy ja też nie, ale zostawiłem domysły dla sie bie. Sądząc po telefonach, śledztwo trwało dość długo. Nie wiem, czy nie próbowano tej sprawy połączyć z innymi podobnymi przypadkami, choć z innej branży. W tym samym mniej więcej czasie w "Sztandarze Młodych", w prognozie pogody zapowiedziano "silne wiatry z kierowników wschodnich". W "Trybunie Ludu" na kolumnie sportowej wielki tytuł głosił, że na pewnych zawodach zwycię stwo odniosła "srafeta radziecka". Wielki wstępniak w innej gazecie donoszący o referacie towarzysza premiera Józefa Cyrankiewicza na jakimś plenum miał tytuł: ukcesy socjalistycznej gospodraki". Były aresztowania, przesłuchania, wyrzuca nie z pracy, zaistniały więc wszystkie powody, aby przypuszczać, że ktoś zechce to wszystko połączyć w jedną całość i dołoży wszelkich starań, aby "wykryć" spisek neonowo-dziennikarski, wymierzony w partię i sojusze. Na szczęście rzecz się roze szła po kościach. W tym też mniej więcej czasie dyrektor Stolarczyk postanowił powołać do życia wewnętrzny periodyk "Wiadomości Ubezpieczeniowe", którego redaktorem merytorycznym został dyrektor jednego z wydziałów, pan Montalbetti, mnie zaś powierzono funkcję sekretarza redakcji. Miał to być miesięcznik o zasięgu ogólno polskim. Zarówno dyrektor Montalbetti, jak i ja otrzymaliśmy dodatkowe wynagro dzenie ryczałtowe. To cieszyło, bo znów wracałem, przynajmniej symbolicznie, do zawodu dziennikarskiego. Po raz pierwszy od kilku lat wakacje spędziliśmy nie w Tatrach, a w Warsza wie. Ja nie miałem urlopu, a maleńka Weronia nie pozwalała Ance nawet myśleć o wyjeździe. Ogródek przy domku teściowej na Powsińskiej, cichej, spokojnej, wybrukowanej kocimi łbami, półwiejskiej jeszcze wtedy ulicy, był wspaniałym miej scem do wystawiania wózka z niemowlakiem. 431 . Wtedy też zauważyliśmy, że nasza seterka Warta jest bardzo o dziecko zazdro- j sną. Pewnego dnia Ania, wchodząc do pokoju mamy, z przerażeniem stwierdziła brak w łóżku becika z małą. Zamiast niego rozłożyła się tam na całą długość Warta, becik zaś ze smacznie śpiącą Weronią tkwił wciśnięty w róg przedpokoju. Suka dostała za to od mamy w skórę i została wyrzucona z pokoju. Wieczorem, przygoto wując swoje łóżko do snu, matka Ani zauważyła pod pięknie zastaną kapą "pod rzutka" w postaci psiej kupy. Tego już było za wiele. Wymierzyłem suce karę. Piszę dziś o tym z wielkim żalem, bo w kilka miesięcy później ten rzekomo zazdrosny o Weronię pies stanął w bardzo dramatyczny sposób w jej obronie. Anka szła naszą ulicą Kielecką z niemowlakiem śpiącym w spacerowym wózku. Naraz z otwartej furtki ogrodu sąsiadów wypadł olbrzymi bokser, znany w okolicy z agresywności, i skoczył w kierunku śpiącej Weroni. Warta uosobienie łagodności i potulności rzuciła się ku niemu i uderzyła go w bok z taką siłą, że wywinął kozła. Gdy się zerwał, zapomniał już o wózku i zaatakował z kolei naszą sukę. Nim właściciele wybiegli i odciągnęli bestię, Warta z rozprutym gardłem i rozerwaną aortą konała. Ale to działo się kilka miesięcy później. Na razie zażywaliśmy słońca w ogródku na Powsińskiej. Dom był otwarty i gościnny. Po raz kolejny spotkałem się tu wtedy z druhem Aleksandrem Kamińskim "Kamykiem" i miałem wreszcie okazję poroz mawiać o Stanisławie C. i moich z nim doświadczeniach. Wysłuchał z uwagą i smut kiem, a potem powiedział: Nie tylko wy, druhu, mieliście z nim takie przejścia. Bardzo to przeżywam, bo znam go jeszcze sprzed wojny. Czy jednak musimy rozmawiać akurat o nim? Tego roku, zupełnie niespodziewanie, zaczął się dziwny ruch wokół spraw nar ciarskich, i to w samym środku lata. Narciarze z klubu "Budowlani" wpadli na karko łomny pomysł zbudowania w Warszawie skoczni narciarskiej, dowodząc, że taki obiekt stworzy stolicy możliwość uprawiania nie tylko biegów, ale i skoków. Niewielki próg terenowy w parku Agrykola pozwalał dotychczas na skoki najwyżej kilkunastome trowe, a pomysłodawcy myśleli o długościach trzykrotnie większych. Jak już szaleć, to szaleć: zdecydowali, że w Warszawie powstanie skocznia do trenowania w ciągu całego roku, zarówno w dzień, jak i w nocy. Wszystko to będzie możliwe dzięki magicznej masie plastycznej, igielitowi, na którym już trenowali u siebie Czesi i NRD-owcy. Pomysł był poroniony, tym bardziej że skoczni igielitowej nie miała jeszcze żadna z co najmniej trzydziestu górskich i podgórskich miejscowości w Polsce, którym w tej sprawie należałoby przyznać bezapelacyjne pierwszeństwo. Ale urok naszego kraju polegał wtedy na tym, że żaden idiotyzm nie był nam obcy. Dlatego też inicjatorzy swój pomysł przeforsowali bez żadnych trudności, wywołując nawet entuzjazm na najwyż szych szczeblach władzy nie tylko stołecznej, ale i państwowej. Za dwa lata bowiem, w lipcu 1955 roku, właśnie w Warszawie miała się odbyć gigantyczna impreza pod dziwną nazwą "V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów o Pokój i Przyjaźń". Już dwa lata wcześniej obowiązywało hasło "zielona droga dla Festiwalu". Miało tu zjechać kilkanaście tysięcy młodych ludzi z pięciu kontynentów i stu narodów. Per spektywa oczarowania ich pięćdziesięciometrowymi skokami narciarskimi w pełni lata, w środku nocy, przy świetle kolorowych jupiterów, przemawiała do wyobraźni nie tylko decydentów. Jedynymi, którzy nie dali się ponieść entuzjazmowi, byliśmy my to znaczy działacze Sekcji Narciarskiej "Ogniwo" Warszawa. Nasz protest utonął jed nak we wrzawie zwolenników pomysłu. Podkreślam celowo ten nasz odpór dawany zbiorowemu szaleństwu, bo nabierze on szczególnego znaczenia kilka lat później. 432 . Decyzja tymczasem zapadła, plany zostały zatwierdzone i ustalono nawet loka lizację. Była nią wysoka skarpa na Wierzbnie, na dalekim Mokotowie i na niej to miał się znaleźć naturalny terenowy zeskok oraz półkolista widownia na kilka tysięcy publiczności. Postanowiono, że rozbieg i próg będą betonowe, wiszące, i zaczynać się winny na wysokiej, kilkudziesięciometrowej żelbetowej wieży. Pierw sze roboty ziemne miały się rozpocząć jeszcze przed jesienią. Zajęty sprawami osobistymi, a także problemami ogólnopolskiej sekcji narciar stwa "Ogniwa" i pracą w Prezydium Sekcji GKKF, rozluźniłem nieco moje kontakty z "Ogniwem" warszawskim. Z przyjemnością stwierdzałem, że dają sobie świetnie radę. Powstał nowy trzon aktywu sekcyjnego. Małżeństwo Wilgatów, które się z nami związało, działało od początku bardzo aktywnie i przez trzydzieści następnych lat było podporą zarządu Sekcji, a potem Klubu: Marysia jako sekretarz i Jurek, były oficer AK jako organizacyjny wiceprezes. Wilgatowie przylgnęli do sekcji z rodziną i przyjaciółmi. Brat Marysi, Jurek Wehr, jego żona Hanka, ich przyjaciele, Irmina i Andrzej Ktosowie, a także sama Wilgatowa bardzo wzmocnili naszą kadrę biegaczek i biegaczy, która powstała jeszcze w Banku Handlowym. Jurek Wehr, naukowiec, narciarz i himalaista, startował w biegach narciarskich bardzo długo. Aż kiedyś nie wrócił z wyprawy w Himalaje na jeden z ośmiotysięczników. Z kolei walkę o równe prawa dla naszych zjazdowców wziął na swe barki obok Andrzeja Ziemilskiego i Janka Strzeleckiego Janusz Jabłoński, który wraz z żoną Hanką (łączniczką AK z Powstania, odznaczoną Krzyżem Walecznych) przez następne lata zdobywał dla nas główne punkty na mistrzostwach Warszawy, Zrze szenia "Ogniwo" i CRZZ. Oprócz wymienionych chwały przysparzali nam inni człon kowie sekcji, na przykład Baśka Roehr, rodzeństwo Hanka i Andrzej Dobrzańscy, Mirek Podolski i cała plejada młodych ludzi, którzy do nas przyszli, aby na nartach jeździć wbrew wszystkiemu i wszystkim. Właśnie latem tego roku do sekcji przystał Andrzej Kram, młody prawnik z Krakowa, i wkrótce objął wraz z Mietkiem Ślusa rzem opiekę trenerską nad kadrą narciarską zjazdowców całego "Ogniwa". Po okresie urlopów w centrali PZU zaszły zasadnicze zmiany. Przede wszyst kim przenieśliśmy się do nowego gmachu Ministerstwa Finansów. PZU zajmowało skrzydło od ulicy Traugutta. I tak oto, po ponad dwóch latach, znalazłem się znów w bezpośrednim sąsiedztwie Banku Handlowego. W tym czasie nie pozostało już nic z PZUW, nawet w postaci komisji likwida cyjnej. Dyrektor Stolarczyk przeprowadzał reorganizację, która starych fachowców od ubezpieczeń przyprawiała o gęsią skórkę. Zmienił się też skład osobowy w naszym wydziale. Odszedł zostawiający mi absolutnie wolną rękę dyrektor Kaczanowski, a jego miejsce zajęły dwie niewiasty sympatyczna, choć partyjna, Maria Lipnicka i Józefa Stadnik istny partyjny beton. ózia" należała w centrali PZU do osób już znanych, i to z nie najlepszej strony. Repatriantka z Argentyny, wywodząca się z tamtejszej polonijnej lewicy, z racji zaangażowania partyjnego członkostwa w egzekutywie nie mogła być pracownikiem szeregowym. Tymczasem pod pozorami jakiej takiej ogłady krył się człowiek dość prymitywny. Język polski znała raczej "z widzenia" i głównie w słowie. Jedynym jej argumentem w każdej dyskusji był krzyk i powoływanie się na towa rzyszy, jednocześnie zaś wierzyła chyba święcie w to, że ludzie zeszli z drzew dopiero w chwili wybuchu Rewolucji Październikowej. W obliczu takiej postawy partia musiała okazywać jej swoją wdzięczność i zaufanie. Kierowała przeto różnymi 433 . zespołami w kilkusetosobowej centrali PZU, ale wszędzie była raczej krótko, bo po pewnym czasie dawał o sobie znać istotny brak kompetencji. Mała, chuda, wiecznie w ruchu, a raczej w biegu, rozkrzyczana i aktywna, a przy tym bałaganiarska, nazy wana była "łanią". Wywodziło się to z jej powszechnie znanego zwyczaju. Otóż żad nych poleceń naczelnego dyrektora nie wykonywała natychmiast i wobec tego czę sto nie zdążała przed jego wyjściem do ministerstwa czy KC. W ostatniej chwili otwierały się z trzaskiem drzwi gabinetu towarzyszki kierownik, ona sama wypadała z rozwianym włosem na długi korytarz i rozpoczynał się jej pościg za zwierzchni kiem, czemu towarzyszył głośny stukot jakby kopytek po parkiecie i rozpaczliwy krzyk: "Towarzyszu Dyrektooorze! " Od tego właśnie biegania po korytarzach przy akompaniamencie stukotu kopytek wziął się jej przydomek. Taką to miałem teraz zwierzchniczkę główną. Jej zastępczyni, pani Maria, poprzednio działająca w naszej komórce związku zawodowego, nie została wybrana do władz związkowych i wobec tego przeszła do nas na wiceszefową. Była to osoba niewątpliwie kulturalna, hołdowała jednak zasadzie utrzymania spokoju za wszelką cenę. Żadna z nich, a szczególnie "lania", w sprawach reklamy nie wniosła do naszej pracy nic nowego, poza utrudnieniami. Skończyły się więc moje bezpośrednie kon takty z naczelnym dyrektorem i choć nadal wykonywałem główną pracę, to między mną a naczelnym pośredniczyły obie panie. Moje stosunki z główną szefową były od samego początku jak najgorsze. Gdyby "łania" wiedziała o reklamie cokolwiek więcej niż wiedziała, wyrzuciłaby mnie w ciągu godziny. Była jednak na tyle sprytna, a chyba i dyrektor jej to brutalnie uświadomił, iż zdawała sobie sprawę, że mój koniec w PZU jest automatycznie i jej końcem. Tole rowała mnie więc z najwyższą niechęcią. Myślę, że i ona oprócz dyrektora miała za sobą rozmowy z towarzyszami na mój temat, bo kiedyś słyszałem przez niedo mknięte drzwi jej gabinetu, gdy w czasie damskiej kawki mówiła do Marii: Wy go, towarzyszko, tak nie brońcie. Nawet nie wiecie, Mario, jaką on ma przeszłość. Towarzysze już tu do nas dzwonili. Tacy jak on tylko dzięki wielkodusz ności naszej partii mają co do garnka włożyć. Ale ja sobie z nim dam radę. Będzie jeszcze jadł z ręki. Ja tymczasem do jedzenia jej z ręki nie kwapiłem się wcale. Nie mogąc znaleźć haczyka merytorycznego, postanowiła mnie zmusić do pokory metodami ekonomicznymi. Znała moją fatalną sytuację finansową. Nie wie działa jeszcze, że niedługo pogorszy się ona zdecydowanie, ponieważ w połowie nad chodzącego roku Weronia miała się doczekać zamówionego przez siebie braciszka. Ania była na ostatnim, piątym roku studiów, z bardzo czasochłonnymi ćwiczeniami w pracowni chemii, stypendium zaś mimo usilnych starań nie otrzymała (czyżby towarzysze i tu dzwonili? ), a tymczasem trzeba było wziąć niańkę do maleń kiej Weroni. Co prawda do bardzo nieregularnych wierszówek ze "Sportu" dołączy łem ostatnio jakieś skromne honorarium za redagowanie "Biuletynu Olimpijskiego", ale wszystko to było kroplą w morzu naszych potrzeb. W tej sytuacji, przy głodowej w zasadzie pensji, bardzo istotnym uzupełnie niem naszego budżetu stawały się premie. Dyrektor naczelny poprzednio dbał o to, aby moje inicjatywy w sprawach reklamy były odpowiednio honorowane. Teraz się to skończyło, zgodnie z przekonaniem "łani", że "tacy jak on winni być wdzięczni partii za jej wielkoduszność, dzięki której mają co do garnka włożyć". Oczekiwała mego załamania się, a doczekała się jedynie istotnego ograniczenia owych inicjatyw. Tak walcząc, weszliśmy w kolejny rok. 434 . 1954 Praca w PZU doskwiera "towarzysze dzwonili" mamy Tomka tworzymy "Spartę" "tania" dokręca śrubę W końcu czerwca urodziło się nam kolejne dziecię. Tak jak Anka sobie zapla nowała, byt to chłopaczek i otrzymał imię Tomek. Dostawiliśmy więc kolejne łóżeczko do poprzedniego i w naszym maleńkim mieszkaniu zostało tylko wąskie przejście między oknem a drzwiami. Na razie jednak było lato i choć w tym roku także w Tatry pojechać nie mogliśmy, czekało na nas "letnisko" przy ulicy Powsińskiej. Świadom beznadziejności tego kroku, złożyłem jednak podanie o przydział mieszkania w PZU, które "łania" przyjęła urągliwym śmiechem. Pewną oszczędność w naszym budżecie domowym uzyskaliśmy odprawiając nianię i przez lato naszymi maluchami na Powsińskiej opiekowała się niezawodna Marynia Klocek, która wyniańczyła przed ćwierćwieczem Anię. Mieliśmy także powody do radości. Anka ukończyła studia z bardzo dobrymi wynikami i profesor zaproponował jej pracę asystentki w katedrze chemii na Wydziale Farmacji Uniwersytetu Warszawskiego (a może już Akademii Medycznej, bo był to czas reorganizacji wyższych uczelni). Mogliśmy więc żywić nadzieję, że od października będzie nam nieco lżej. Zupełnie dla mnie nieoczekiwanie zacząłem się interesować postępami na placu budowy przyszłej skoczni igielitowej na Wierzbnie. Chociaż byliśmy wszyscy w naszej sekcji "Ogniwa", ja zaś szczególnie przeciwni jej istnieniu, jednak oka zało się, że nic co narciarskie nie jest mi obce. Od czasu do czasu wybierałem się na spacer z Anią i wózkiem z dziećmi niby przypadkiem w tamtym kierunku i podglą dałem, co się dzieje za wysokim ogrodzeniem. A działo się wiele. Całe lato trwały prace przy betonowej konstrukcji wieży. Podjęto też roboty ziemne przy formowaniu zeskoku. Wydawało się, że przy takim tempie wykonaw stwa nocny konkurs skoków na igielicie w czasie przyszłorocznego Światowego Festiwalu Młodzieży jest sprawą przesądzoną. Czekałem więc cierpliwie. Niepokoiło mnie milczenie babci, Tody i Teśka. Dlatego też przy okazji delega cji do Poznania wpadłem do Krobielewka. W nadleśnictwie zastałem nowego gospo darza. Okazało się, że Tesiekjuż pól roku wcześniej został przeniesiony do Gorzowa, a następnie do Szczecina do Okręgowej Dyrekcji Lasów Państwowych. Przeniósł się tam z rodziną. W Wiejcach, u Nędzkich zastałem wszystkich w zdrowiu i spokoju. Toda, mimo astmy, czuła się całkiem nieźle, a dzieciaki, Hania i Jurek, byli zasłużo nymi przedszkolakami. Jedynie babcię trawił niepokój o Teśka. Stan jego zdrowia zdecydowanie się pogorszył. Serce coraz częściej odmawiało posłuszeństwa. Przy rzekłem sobie, że do końca roku odwiedzę go w Szczecinie. Nie dotrzymałem tego 435 . przyrzeczenia, bo w październiku zachorował ojciec. Pojechałem więc do niego, łącząc tę wizytę z odwiedzinami na grobie mamy w dniu Wszystkich Świętych. Do Teśków jednak napisałem długi list, który odnowił dość nieregularną ostatnio naszą korespondencję. W październiku Ania rozpoczęła pracę, a dla naszych maluchów znaleźliśmy opiekę wprost wymarzoną. Niańką została nieoceniona Marynia, dojeżdżająca codziennie z Powsińskiej. Półtoraroczna Weronia okazywała większe przywiązanie do niej niż do nas, jej pupilem z kolei był Tomek. Jesień owa przyniosła też zmiany w "Ogniwie". I to nie tyle warszawskim, ile ogólnopolskim. Mianowicie Centralna Rada Związków Zawodowych postanowiła na "demokratyczny wniosek oddolny" doprowadzić do walnych zjazdów i połączyć dwa zrzeszenia "Ogniwo" i "Spójnię". My byliśmy zdecydowanie silniejsi i liczniejsi, ale "Spójnią" kierował dość arbitralnie ówczesny ustosunkowany w CRZZ sekretarz generalny, Ludwik Opiłowski, I to właśnie był ten demokratyczny "wniosek oddolny". Zjazd połączeniowy miał się odbyć prawie natychmiast, bo już w listopadzie. Pierwszymi zaś, którzy niewątpliwie odczuliby na swej skórze skutki nieuchronnego bałaganu połączeniowego, byliby jak zwykle narciarze. A że ta dyscyplina była w "Ogniwie" o wiele silniejsza niż w "Spójni", spodziewaliśmy się stracić najwięcej. Wspólnie z Andrzejem Kramem postanowiliśmy zrobić kilka kroków wyprzedzają cych, aby na połączeniu w miarę możliwości zyskać, a nie stracić. W Radzie Głównej "Ogniwa" panował marazm i rozkład zupełny, a bierność nie pozwalała podjąć jakichkolwiek działań obronnych, choć obaj z Andrzejem byliśmy skłonni je zorga nizować i poprowadzić. Wobec tego zdecydowaliśmy się na ratowanie tego, co się w tej sytuacji jeszcze dawało ratować. Wybitną pomoc okazał nam w tej sprawie Alik Bondarczuk, dzięki któremu udało się zgromadzić na narciarskie i to jeszcze tegoroczne potrzeby kilkaset tysięcy złotych, sumę na owe czasy niebagatelną. W zakopiańskiej firmie Stanisława Zubka, ówczesnego monopolisty wytwarzającego wyczynowy sprzęt narciarski naprawdę wysokiej klasy, zamówiliśmy kilkadziesiąt par nart dostosowanych do wymiarów i wagi każdego z zawodników, a także osobno sprzęt do slalomu i zjazdu. W ten sposób nasi czołowi zawodnicy po raz pierwszy mogli korzystać ze sprzętu takiego, jak kluby nazywane przez nas stajniami wyścigowymi, czyli CWKS, Gwardia czy AZS. Do tego doszły jeszcze kije i buty z importu, oraz także po raz pierwszy w zrzeszeniach związkowych jednakowe swetry i kombinezony trenin gowe dla czterdziestoosobowej kadry. Postanowiliśmy też zorganizować możliwie jak najwcześniej, już w początkach listopada, obóz "na pierwszym śniegu", wysoko w Tatrach. Wynajęliśmy na dziesięć dni całe (zresztą bardzo małe) schronisko Staszka Skupnia na Hali Kondratowej. Następnym ruchem była wizyta za zgodą naszej Rady Głównej w "Spójni". Chcieliśmy omówić przygotowania do sezonu wcześniej, zanim oba zrzeszenia się połączą. Przyjęto nas chłodno i momentami nawet trochę arogancko, zdawaliśmy sobie jednak sprawę z tego, że jesteśmy górą i jest to rozmowa, mimo wszystko, silniejszego ze słabszym. Ku naszemu zdumieniu postulaty, które zgłosiliśmy nie zbyt wygórowane, ale i nie przesadnie skromne zostały przyjęte bez żadnych opo rów. Widocznie jednak zależało im, by zrobić na "Ogniwie" dobre wrażenie. Wyszliśmy z lokalu "Spójni" z poczuciem absolutnego zwycięstwa, ale i pewnej nieufności co do szczerości intencji tamtej strony. Najbardziej ucieszył nas fakt, że 436 . "Spójnia" zdecydowała się przekazać nam natychmiast pieniądze na drugi, gru dniowy obóz "pierwszego śniegu", zorganizowany tym razem w domu wypoczynko wym Narodowego Banku Polskiego przy Bulwarach Słowackiego w samym Zakopa nem. Ten drugi obóz wyrównywał szansę naszych zawodników wobec "zakopiańców" także w możliwościach treningowych. Dom NBP mieścił się nieco na uboczu, koło pomnika Sabały, tuż pod Kozińcem. Po wieloosobowych kwaterach w schronisku i dość skromnym tam jedzeniu, tutejsze dwuosobowe pokoje i wspaniała kuchnia wydawały się nam szczytem luksusu. Bardzo sobie też ceniliśmy przychylny do nas stosunek "babci" Brzezickiej, osiemdziesięcio letniej pani kierującej domem i potrafiącej tu stworzyć bardzo rodzinną atmosferę. Spodziewając się, że nie otrzymam od "łani" ani dnia zwolnienia na cele spo łeczne choć istniała odpowiednia ustawa sejmowa ustaliliśmy, że obóz na Kondratowej poprowadzi Andrzej Kram, zaś w "Bankowcu" Mietek Ślusarz. W listopadzie odbył się zjazd połączeniowy "Ogniwa" i "Spójni". Powstała "Sparta". Zgodnie z przewidywaniami dominowaliśmy liczbą delegatów, ludzie Opiłowskiego zaś byli górą w innych dziedzinach. Także jeśli chodzi o kandydatów do nowych władz. Doszły do nas słuchy, że w głosowaniu chcą wyeliminować możliwie najwięcej ludzi z "Ogniwa". Wraz z Andrzejem Kramem postanowiliśmy dać im bole sną nauczkę. Tuż przed głosowaniem puściliśmy między delegatów "Ogniwa" dwa słowa: "skreślać Opiłowskiego". Trzeba przyznać, że tym razem nasza dyscyplina organizacyjna sprawdziła się na medal. Co prawda oni także prawie zrealizowali swój plan, bo z "Ogniwiaków" do Prezydium Zarządu Głównego "Sparty" dostałem się tylko ja, ale za to Opiłowski otrzymał najmniejszą liczbę głosów. Tak oto archi tekt całego przedsięwzięcia znalazł się poza wszelkimi wybieralnymi władzami nowego zrzeszenia, mając w nich pełnić funkcję etatowego sekretarza generalnego. Wydawało się, że powstała sytuacja bardzo trudna, bo z jednej strony moja rola jako jedynego przedstawiciela "Ogniwa" wystawi mnie na zmasowane ataki "Spójniaków", z drugiej zaś Opiłowski nie będzie mógł kierować zrzeszeniem, nie będąc członkiem jego wybieralnych władz. Gdy jednak opadły emocje i złagodniały obyczaje, wszystko nadspodziewanie spokojnie wróciło do normy. Mnie nie tylko nie atakowano, ale nawet trochę forowano, a gdy padł wniosek dokooptowania do pre zydium Opiłowskiego, w rewanżu nie protestowałem, a "tylko" wstrzymałem się od głosu. Później doszedłem do przekonania, że zamiana "Ogniwa" na "Spartę" była zamianą na lepsze, w czym niewątpliwie główną zasługę miał właśnie nie chciany Opiłowski i kierownik wyszkolenia, Mietek Gostkowski, chłopak z akowską prze szłością. Dla mnie jedynym bezpośrednim i wymiernym zyskiem wynikającym z tego połączenia był definitywny koniec działalności w sporcie związkowym takiego "tuza" jak Rajchman. W "Sparcie" nie tylko go nie chciano, ale znaleźli się odważni, aby powiedzieć to głośno i wolę tę zrealizować. Tymczasem w PZU po urlopach obyczaje nie tylko nie złagodniały, ale wręcz się zaostrzyły Wewnętrznym zarządzeniem "lani" cofnięto mi (i tylko mnie) dodat kowe wynagrodzenie za redagowanie "Wiadomości Ubezpieczeniowych". Miałem to robić teraz w ramach swoich codziennych obowiązków. Złożyłem więc na ręce dyrek tora naczelnego rezygnację z funkcji sekretarza redakcji. Wezwał mnie do siebie i poprosił, bym zgodził się redagować miesięcznik nadal, on zaś w ciągu pół roku postara się rozwiązać ten problem i obiecał wynagrodzić zaległości. Niechętnie wprawdzie, ale jednak zgodziłem się na takie rozwiązanie. 487 . "Łania" tymczasem nie tylko nie przepuściła żadnej okazji, by mnie niszczyć finansowo, ale wymyśliła jeszcze nową metodę. Wiedząc, że za wyjazdami na dele gacje raczej nie przepadam, a przy tym zależy mi, aby być jak najwięcej w domu z Anką i dziećmi, wymyśliła "uterenowienie" mnie, to jest wysyłanie przynajmniej raz w tygodniu na kontrolę inicjatyw reklamowych kolejnych dyrekcji wojewódz kich. Spodziewała się, że w ten sposób obrzydzi mi życie na tyle, że sam zrezygnuję z pracy, ona zaś będzie "w porządku" wobec dyrektora, który mógłby się nie zgodzić na moją dymisję. Ku jej wielkiemu zdumieniu nie tylko nie protestowałem, ale nawet prosiłem o zwiększenie liczby wyjazdów. W ten sposób rozwiązywałem sobie kilka problemów. Nie musząc być codziennie w pracy, odpoczywałem psychicznie. Moja nieobecność powodowała dość często konieczność podejmowania przez towarzyszkę kierow niczkę samodzielnych decyzji w sprawach, o których nadal nie miała zbyt wielkiego pojęcia, co stwarzało przeważnie kompromitujące ją sytuacje. I wreszcie nie dostrzegła ona, że tej zimy szlaki prawie wszystkich moich dele gacji prowadziły na południe kraju i dzięki temu, nie potrzebując prosić nikogo o społeczne urlopy, objechałem przy okazji wszystkie nasze sekcje, obozy i zawody. r 438 1955 Rozstanie z PZU z trzaskiem (dużym) i satysfakcją (matą) kolejne zadanie organizacja Wyścigu Pokoju radość nasze nowe mieszkanie na Jelonkach tragedia śmierć Teśka Kiedy skończyła się zima, a zatem i jeżdżenie na obozy, znudziła mnie rola czło wieka wałęsającego się pociągami po Polsce, tym bardziej że z moich wyjazdów PZU nie miało absolutnie żadnego pożytku. Zacząłem rozważać możliwości rozstania się z PZU i "łanią" oraz wyciągnięcia korzyści z "przegranej" z nią bardzo wyczerpują cej walki. Zanim by to jednak miało nastąpić, postanowiłem osiągnąć dwa niełatwe w moim położeniu cele: musiałem zapewnić sobie inne, nie gorsze, miejsce pracy, a ponadto, chcąc odpłacić "łani" pięknym za nadobne, doprowadzić do sytuacji, w której udałoby mi się zostawić ją na placu boju jak najbardziej skompromitowaną. Zacząłem intensywnie rozmyślać i szukać rozwiązań. Nie znalazłem ich natych miast, ale z czasem nie okazało się to aż tak trudne, jak początkowo przypuszczałem. Na razie jednak była piękna wiosna, a dzieci ku wielkiej naszej radości rosły i rozwijały się wspaniale. Jednak ciasnota mieszkaniowa bardzo nam już doskwierała, toteż także Anka złożyła w Akademii Medycznej, gdzie pracowała, poda nie o przydział mieszkania. A na Powsińskiej obchodziliśmy hucznie dzień 29 marca 1955 roku, w którym Weronia zdmuchnęła na urodzinowym torcie dwie świeczki. W połowie kwietnia Janusz Piewcewicz, z którym razem redagowałem w PK01 "Biuletyn Olimpijski", zaproponował mi objęcie od początku czerwca etatowego sta nowiska sekretarza Komisji Propagandy Komitetu Organizacyjnego Międzynarodo wego Wyścigu Pokoju. Rzecz była atrakcyjna finansowo, kusiła mnie także samo dzielność działania, nie mówiąc już o perspektywie wyjazdu z Wyścigiem po raz pierwszy za granicę. Zgodziłem się tym chętniej, że w ten sposób realizowałem punkt pierwszy swoich planów. Miałem teraz półtora miesiąca na zrealizowanie punktu drugiego. W tym czasie w PZU kończyliśmy drukowanie reklamowej zakładki do książek w parusettysięcznym nakładzie. Koszt tego przedsięwzięcia okazał się olbrzymi, bo w grę wchodził zagraniczny karton, bigowanie części składanej, sztancowanie dziurki od klucza stanowiącej clou zakładki, słowem była to rzecz na owe czasy bar dzo fikuśna, wielobarwna i wymyślona przeze mnie od A do Z. W połowie maja druk został zakończony i w końcu miesiąca miało się rozpocząć jego rozsyłanie do dyrekcji wojewódzkich. Wtedy to wydział ogólny postanowił przy znać premie pracownikom szczególnie wyróżniającym się przy ponad półrocznych pracach związanych z tą zakładką. Panie opracowały wniosek, na którym po korekcie towarzyszki kierownik moje nazwisko się oczywiście nie znalazło. Na bar dzo natarczywe nalegania Marii, "łania" odpowiedziała jak zwykle, że "tacy jak Chle439 . bowski powinni być szczęśliwi, że dzięki wielkoduszności partii, mają co do garnka włożyć". I dodała jeszcze: "póki ja tu rządzę, Chlebowski nie dostanie ani złotówki ponad podstawową pensję". Maria mi to powtórzyła ze łzami oburzenia w oczach, a ja o mało jej nie ucałowałem z radości. Miałem wreszcie "łanię" w ręku i nie ulegało naj mniejszej wątpliwości, że z niej tę nadprogramową złotówkę jednak wyduszę. Realizując natychmiast mój plan, powiedziałem Marii z udanym zgnębieniem, że przyzwoitość nakazywałaby przynajmniej podziękować mi na jakimś świstku papieru za zaprojektowanie zakładki i udział w jej realizacji. "Łania" się oczywiście nie zgo dziła i rzecz zamknęła stwierdzeniem: ,ja nie podpiszę żadnego takiego pisma. Jeżeli chcecie, podpiszcie wy". Maria podpisała, a ja z tym pismem poszedłem do naszego Biura Prawnego, gdzie "łani" szczególnie nie lubiano i jeden z prawników zapewnił mnie, że pismo to jest absolutnie wystarczającym potwierdzeniem autorstwa pomysłu. Pojechałem więc do Urzędu Patentowego, gdzie zgłosiłem wniosek o zastrzeżenie wzoru autorskiego. W kilka dni później otrzymałem urzędowe poświadczenie. Teraz już mogłem spokojnie przystąpić do ostatecznej rozgrywki. Napisałem pismo do dyrektora Stolarczyka, w którym przedstawiłem mu całe pasmo szykan, jakim zostałem poddany przez ostatnie półtora roku, przypomniałem o nie uregulo wanej do tej pory sprawie "Wiadomości Ubezpieczeniowych" i poprosiłem o natych miastowe rozwiązanie stosunku służbowego, celem przejścia do innej pracy, na zasa dzie porozumienia stron. Powiadomiłem go też o zarejestrowaniu przeze mnie w Urzędzie Patentowym zakładki jako wzoru autorskiego, załączyłem kopię zaświadczenia oraz poinformowałem, że w tej chwili bez mej zgody kolportaż zakładki jest naruszeniem prawa. Zgodę zaś taką mogę wydać po wypłaceniu mi przez PZU symbolicznej należności w wysokości l złotego. Zastrzegłem jednak, że nie ma to być należność wypłacona mi prywatnie przez kogoś z jego własnej kie szeni, ale operacja, która przejdzie przez normalny tok działań księgowo-kasowych i wejdzie do dokumentacji Zakładu. Dyrektor, jak mi potem powtórzono, przyjął moje pismo nawet z pewną sym patią, "lania" zaś dostała szału. Domagała się, by mnie natychmiast wyrzucić, nie zaś zwolnić na zasadzie porozumienia stron. O żadnej symbolicznej złotówce w ogóle nie chciała słyszeć, Biuro Prawne otrzymało polecenie drobiazgowego zbadania całej sprawy pod kątem naruszenia prawa. Wszystkie jednak elementy jej stanowiska zawiodły, Biuro Prawne bowiem nie znalazło w moim postępowaniu ani jednego punktu do zakwestionowania i w efekcie końcowym dyrektor polecił załatwić sprawę według moich życzeń. Rzecz stała się głośna na całą Centralę, koleżanki i koledzy telefonowali lub zatrzymywali mnie na korytarzach, gratulując takiego skompromi towania "łani". Symboliczną złotówkę otrzymałem w kasie, przy obecności całego działu księgowości. W ostatnim dniu pracy zaprosił mnie dyrektor, życzył milszych stosunków w nowym miejscu zatrudnienia i wyraził żal, że muszę odejść. ania" rzucała cień na Centralę PZU jeszcze przez półtora roku. Dopiero po Październiku 56 załoga dobrała się jej do skóry na ogólnym zebraniu. Prezes Szwedowski dzwonił nawet do mnie, uważając, że powinienem na to zebranie przyjść i przedłożyć publicznie moje racje, ale uznałem, że została już dostatecznie skom promitowana. Przeniesiono ją w atmosferze niesławy do innej instytucji, tym razem bankowej, ale skrzydeł już nie rozwinęła, choć lewica w PRL trzymała się krzepko jeszcze przez następne trzydzieści trzy lata. Mimo mojego odejścia na własne życzenie z PZU, i to w aurze moralnego suk cesu, nie ulegało wątpliwości, że do tego kroku zmusiły mnie długie półtoraroczne 440 . udręki, których "łania" stała się tylko potulnym wykonawcą, naprawdę zaś były dziełem telefonujących towarzyszy. Dlatego też w moim prywatnym rozrachunku fakt ten odnotowuję jako kolejny represyjny krok ze strony ludzi "szczurzej gęby". Od l czerwca zacząłem pracować w Komitecie Organizacyjnym Międzynaro dowego Wyścigu Pokoju. Nasze biuro zatrudniało kilka osób i mieściło się w trzech pokojach hotelu "Warszawa" przy obecnym placu Powstańców Warszawy. Jest to zaiste zadziwiające, że w ciągu ostatnich siedmiu lat, z ośmiu miejsc mej pracy trzy tylko znajdowały się nieco dalej (PSPS przy Młynarskiej, GKKF w alei Róż i RG "Ogniwo" w Alejach Jerozolimskich), pozostałych zaś pięć zamykało się w sześćsetmetrowym kręgu, którego punktem centralnym był właśnie plac Powstańców (BH Traugutta, "Sport" Nowogrodzka, ZZPP Mazowiecka, ZC PZU Prze skok i Traugutta, Wyścig Pokoju hotel Warszawa). Moim nowym szefem okazał się Roman Kowalski. Rok pracy pod jego kierow nictwem wspominam jako okres spokojny, wolny od intryg i rozróbek. Był to jedyny dotąd zwierzchnik, który o niemożności zatrudnienia na następny rok powiadomił mnie oficjalnie, trzy miesiące przedtem, dając czas na poszukiwanie nowego miejsca pracy Na razie jednak pracowałem, praktycznie sam sobie wyznaczałem robotę i nikt mi w nią nosa nie wtykał. Także to lato spędziłem bez urlopu, bo nie miałem jeszcze do niego prawa, a roczny Tomek i dwuletnia Weronia nie mogli wyjechać nigdzie dalej z samą Anią. Pozostawał nam znów domek teściowej na Powsińskiej, gdzie wcale nie było nam tak źle. Anka miała dwumiesięczny urlop asystencki, a ja uciekałem po pracy ze skwar nego śródmieścia, sparaliżowanego najpierw supergigantycznymi przygotowaniami do "V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów o Pokój i Przyjaźń", a potem samym Festiwalem. Oczywiście w jego programie nie było już nocnego konkursu skoków na skoczni igielitowej, bo tempo prac przy jej budowie, w ubiegłym roku tak gwałtowne, w tym zupełnie zamarło na skutek horrendalnego przekroczenia przez budowniczych preliminarza wydatków. Prócz tego wadliwie wykonane odwodnienie wybiegu spo wodowało ciągłe zalewanie tej części skoczni wodami podskórnymi. Stała więc na Wierzbnie, na mokotowskiej skarpie jeszcze przez lata goła wieża, zwana przez war szawiaków szubielą albo skocznią-widmem. Stołeczne narciarstwo upadało nadal. Z istniejących jeszcze niedawno dziewię ciu dużych klubów pozostały już tylko trzy, z czego dwaj nasi wielcy rywale, "Budow lani" i "Kolejarz", także z trudem wiązali koniec z końcem. Jedynie nasza sekcja nar ciarska do niedawna "Ogniwo" Warszawa, a obecnie "Sparta" Warszawa przekroczyła już pół tysiąca członków, z czego ponad stu było zawodnikami. Choć większość z nich wbrew odgórnym zaleceniom stanowili zjazdowcy, nikt im nie śmiał zrobić krzywdy, bo musiałby ze mną mieć do czynienia. A byłem w tym czasie człon kiem najwyższych władz "Sparty", prezydium ZG Sekcji Narciarstwa GKKF, także CRZZ, przewodniczącym SN Rady Głównej "Sparty" i do pełnego kompletu brako wało mi tylko prezesury sekcji warszawskiej. Jesienią 1955 roku jednak koledzy wybrali mnie i na to stanowisko. Wbrew pozorom wcale mi to pracy nie utrudniało, bo jeśli w jakichkolwiek sprawach narciarskich gdziekolwiek się o cokolwiek zwra całem, zawsze było to pośrednie lub bezpośrednie pisanie do siebie samego. Może dlatego nasza warszawska sekcja tak dobrze się trzymała. Cały ten czas zastanawiałem się, kiedy ubeckie restrykcje obejmą również moją działalność sportową. Ale mijały miesiące i nic złego się tu nie działo. Dosze441 . dłem więc do wniosku, że albo tę dziedzinę potraktowano jako mało ważną, albo też komórka, która realizowała program ciemiężycielski, nie miała skutecznego kanału oddziaływania na sport. Zbliżała się zima, a z nią perspektywa spędzenia długich i mroźnych wieczorów w naszym ponad normę zagęszczonym mieszkaniu. Kłopoty, jak wiadomo, chodzą parami. Tesiek napisał ze Szczecina, że z jego sercem jest źle, doszła do tego puchlina wodna i od paru tygodni leży w szpitalu. Pamiętałem o jego pragnieniu, dręczącym go od dłuższego czasu najeść się do syta i bez ograniczeń winogron. Skąd wziąć winogrona? Nie widzieliśmy ich od lat. Tak się jednak tym przeją łem, że od dyrektora generalnego Miejskiego Handlu Detalicznego, członka prezy dium "Sparty", wyżebrałem z przydziałów rządowych pięciokilogramową skrzynkę wspaniałych bułgarskich winogron. Wystaliśmy ją z Anią pełni obaw, czy owoce w drodze nie zgniją. Dostaliśmy bardzo szybko potwierdzenie odbioru i zapewnienie Teśka, że nigdy jeszcze tak szczęśliwy nie był, jak właśnie teraz, gdy te ulubione winogrona je po kryjomu, ale bez ograniczeń. Anka nie pozwoliła sobie ani na chwilę wytchnienia. Zaraz po uzyskaniu magi sterium rozpoczęła przygotowania do doktoratu. Chemia zawsze była i zostanie dla mnie czarną magią, ale nawet ci, którzy się na tym znają mówili, że cukry, będące tematem jej pracy, należą do spraw bardzo skomplikowanych. Już dwóch jej poprzedników poległo na tym polu. Byłem z niej bardzo dumny, ale jednocześnie zazdrościłem możliwości dalszej walki o pozycję w nauce, która to możliwość mnie została odebrana. Często zastanawiałem się, czy to się kiedykolwiek zmieni. Nastały już solidne październikowe chłody, gdy pewnego dnia wpadła do mojego biura w hotelu "Warszawa" rozradowana i rozgorączkowana Anka, krzycząc od progu: Szybko się ubieraj! Jedziemy obejrzeć nasze nowe mieszkanie. Mimo, że się nam nie przelewało, wzięliśmy taksówkę, bo trzeba było jechać aż na Jelonki wtedy było to daleko za miastem. Po raz pierwszy zobaczyłem mia steczko sowieckich budowniczych Pałacu Kultury i Nauki, zwanego później dość powszechnie "Pekinem", który po dwóch latach budowy został 22 lipca 1955 roku "podarowany" Polsce. Właśnie kończono generalny remont osiedla, które po wyjeź dzie dotychczasowych użytkowników absolutnie nie nadawało się do zamieszkania. Zajmowało ładnych kilkadziesiąt hektarów pociętych asfaltowymi uliczkami, przy których stały drewniane, parterowe, długie pawilony oraz około stu jednorodzin nych domków. Później dowiedzieliśmy się, że były to pawilony i domki produkcji fińskiej, któ rymi między innymi Finowie spłacali reparacje wojenne Związkowi Sowieckiemu. Teraz całe to osiedle przekazano Ministerstwu (chyba już) Szkolnictwa Wyższego, a ono postanowiło, że pawilony zasiedlą studenci, zaś domki pracownicy naukowi. W miesiąc później powstał na Jelonkach największy ośrodek akademicki w kraju, który skupiał ponad trzy tysiące studentów. Było tu własne, osiedlowe kino ("Dar"), klub studencki, sklepy, poczta, apteka, ambulatorium. Ania otrzymała przydział na domek nr 125, położony tuż przy betonowym ogrodzeniu ciepłowni. Akurat wiał północny wiatr i czarne kłęby dymu waliły prosto na nasz domek. Natychmiast przypomniało mi się Zagłębie, starałem się jednak pocieszać nagle zmarkotniałą Anię. W końcu w ciepłowni palą tylko przez pół roku, a poza tym północne wiatry zimą nie są znowu tak częste. Nie mogłem wtedy użyć bardzo ważnego argumentu, przemawiającego na korzyść tej bliskości ciepłowni, bo 442 . o nim jeszcze nie wiedziałem. Ale już po dwóch tygodniach okazało się, że na skutek płytkiego położenia źle zaizolowanych przewodów cieplnych, znośna temperatura była tylko w domkach znajdujących się najbliżej ciepłowni. Nasz domek, jak zresztą wszystkie pojedyncze, składał się z trzech dużych pokoi, widnej kuchni, łazienki, obszernego przedpokoju i werandy. Razem osiem dziesiąt osiem metrów kwadratowych. Do tego piwnica i nadający się do zbudowa nia dwóch dodatkowych pokoi strych. Można było oszaleć ze szczęścia, porównując to z piętnastoma metrami naszej sutereny. A jeszcze dokoła mnóstwo zieleni i kino o sto metrów. Przeprowadzić mogliśmy się od razu, nie czekaliśmy więc ani dnia dłużej. Co za wspaniała niespodzianka przed Bożym Narodzeniem! I co za fatalne niedocią gnięcie towarzyszy, którzy (prawdopodobnie) nie zdążyli zadzwonić do miejsca pracy Anki przed dokonaniem przydziałów. Z początku poruszaliśmy się po tym gigantycznym metrażu trochę jak po powierzchni księżyca, tym bardziej że mała ilość mebli podkreślała jeszcze kontrast ze starym mieszkaniem. Dzieci także odczuwały różnicę. Przez pierwszych parę tygodni chodziły po nowym, pachnącym jeszcze farbą domu tylko wtedy, gdy mogły się trzymać spódnicy Anki lub moich spodni. Po prostu bały się przestrzeni. Miałem w nich, a szczególnie w Weroni, stałych asystentów przy wszystkich pracach związanych z urządzaniem domu. W wieku dwóch i pół lat mówiła już cał kiem swobodnie i wykazywała tendencje do tworzenia własnego, bardzo logicznego języka. Na oczy na przykład mówiła patrzałki. Kiedyś wszedłem do piwnicy i świe cąc sobie latarką czegoś tam szukałem. Weronia stała na brzegu włazu i pilnie mi się przyglądała. Gdy wychodziłem, zapytała: Tatusiu, co ty masz w rączce? Latarkę. To pokaż. Błysnąłem światłem. Nie to pokaż. To drugie. Jakie drugie? Jak ona lata. Logiczne jeśli latarka, to przede wszystkim powinna latać. Do Tomka miała stosunek bardzo opiekuńczy i nazywała go Potom, jako że ciągle słyszała, że powinno się iść "po Tomka", albo trzeba uważać na coś, "bo Tomek" lub należy zajrzeć "do Tomka". Nic więc dziwnego, że te wszystkie "po", "do", "bo" połączyły się w małej głowie w jedną całość z imieniem brata. Zresztą przejęliśmy ten jej dziwoląg języ kowy do użytku domowego i przez kilka lat na Tomka wołaliśmy Potomek. Wraz z nami przeprowadziła się na Jelonki Marynia, która żyła jeszcze sie demnaście lat. Niestety, nasza wielka rodzinna radość została zakłócona wiadomością tra giczną. W kilka dni po przeprowadzce otrzymaliśmy ze Szczecina telegram zawia damiający o śmierci Teśka. Niestety, był nadany na ulicę Kielecką i mimo że zosta wiliśmy tam nasz jelonkowski adres, nie podano go listonoszowi. Ustalenie naszego nowego adresu zajęto poczcie tydzień. Otrzymałem więc wiadomość w cztery dni po pogrzebie. Bardzo przeżyłem to, że nie mogłem być na pogrzebie mego wspaniałego wuja i ojca chrzestnego. Święta Bożego Narodzenia wyprawiliśmy dla całej rodziny na Jelonkach. Wreszcie mieliśmy ku temu odpowiednie warunki. 443 . 1956 Koniec z Wyścigiem Pokoju, bo "towarzysze dzwonili" dwumiesięczny wypad w Tatry kolejne nieszczęście śmierć Tody Polski Październik pierwszy etat (! ) w "Prasie" spełnienie klątwy sprzed lat prezesuję WKN-owi węgierscy goście w Zako panem Radość z nowego mieszkania ciągle trwała i łagodziła reakcje na wszystkie spotykające nas przeciwności. Gdy zatem w końcu lutego Kowalski powiadomił mnie, że po majowym Wyścigu nie będzie mógł przedłużyć umowy na następny rok, przejąłem się tym umiarkowanie. Niemniej był to znowu cios ze strony dzwoniących towarzyszy. Kowalski chcąc nieco osłodzić gorycz wymówienia, przyrzekł wstawić mnie w skład ekipy redagującej codzienny biuletyn w czasie samego wyścigu. Wiązało się to z przejazdem całej jego trasy, przez Polskę, NRD i Czechosłowację, aż do mety w Pra dze. Miał to być mój pierwszy wyjazd zagraniczny i bardzo się na niego cieszyłem. Niestety, tuż przed rozpoczęciem imprezy okazało się, że jako jedyny z całej ekipy zostałem skreślony z listy. Uczestnictwo w ekipie organizacyjnej zakończyło się więc dla mnie we Wrocławiu, na trzecim polskim etapie. Tak oto po raz "nasty" w ciągu pięciu lat towarzysze dali znać, że istnieją i mają na mnie baczenie. W ostatnich dniach maja rozstałem się z Komitetem Organizacyjnym i znów stanąłem przed koniecznością szukania pracy. Pewne minimum środków na utrzy manie dawały mi zarówno wierszówki ze "Sportu", jak i ryczałt z PK01. Postanowi liśmy jednak z Anią pojechać w Tatry, z dziećmi i Marynią, i to na dwa miesiące. Chcieliśmy nadrobić zaległości poprzednich trzech lat. W końcu czerwca, tuż przed wyjazdem, zostaliśmy wszyscy poruszeni manife stacjami robotniczymi w Poznaniu oraz wyjątkową brutalnością władz przy ich tłu mieniu. Nie przypuszczaliśmy jednak, że to krwawe ziarno posiane w stolicy Wiel kopolski zaowocuje tak wspaniale i to już po czterech miesiącach polskim Październikiem. Dwa miesiące wakacji w Tatrach stanowiły doskonałe odprężenie i wypoczy nek, szczególnie dla mnie, po trzech latach bez urlopu i dosyć nerwowym ostatnim roku. Biegaliśmy po Tatrach bez opamiętania, spokojni, że w domu u pani Cyfrowiczowej czekają na nas dzieci pod najlepszą opieką. Nie wisiała też nad nami per spektywa zimy w dziupli na Kieleckiej. Wszystko to powodowało, że nawet brak sta łej pracy tak bardzo mnie już nie przerażał. Widać szkoła, jaką mi dawali towarzysze przez ostatnie pięć i pół roku, uodporniała mnie coraz bardziej. Niestety, jak wszystko co dobre i urlop, szczególnie udany, musiał się skończyć. 444 . W skrzynce pocztowej na Jelonkach czekała na nas druga w ciągu niecałego roku tragiczna wiadomość telegram o śmierci i pogrzebie Tody. Także i ją po mamie i Teśku zmogła astma. Natychmiast pojechałem do Krobielewka, gdzie zastałem ciągle jeszcze skamieniałą z rozpaczy babcię i małe przerażone dzieci Tody Hanię i Jurka. Początek roku szkolnego wprowadził w ich życie jakieś ożywienie, ale babcia nie mogła dojść do siebie. Toda była ostatnim żyjącym jej dzieckiem. Dobra, przyjazna ludziom babcia Frania przeżyta wszystkie swoje dzieci i została sama z dwójką wnucząt, bo Stefan, mąż Tody, odjechał "w siną dal" jeszcze na rok przed jej śmiercią. Zdecydowaliśmy z Anką, że niezależnie od naszej sytuacji finansowej będziemy babci pomagać. Wszak byłem, poza wszystkimi innymi więzami rodzinnymi, także ojcem chrzestnym Hani. Babcia chciała z powrotem przenieść się do Grodźca, gdzie na cmentarzu Boleradzkim po śmierci Tody spoczywało troje z czwórki jej dzieci, jednak z realizacją tych planów musiała czekać jeszcze dziesięć lat. Wrzesień i połowę października strawiłem na bezskutecznym poszukiwaniu pracy. W końcu zaprzestałem tych bezowocnych wysiłków, bo w kraju zaczęły się dziać rzeczy ważniejsze. Aresztowany wcześniej Władysław Gomułka został wypuszczony z więzienia prosto na obrady plenarne partyjnego KC. Cały kraj ogar nęła fala manifestacji, na których popierano Gomułkę i jego plany odnowy życia poli tycznego, społecznego i każdego innego w Polsce. Zdarzyła się też w tym czasie rzecz niesłychana. Zaniepokojeni komuniści sowieccy, z Nikitą Chruszczowem na czele, zamiast jak dotychczas bywało wezwać delegację polską na Kreml, przylecieli samolotem do Warszawy. Rozma wiano z nimi okrągłą dobę w atmosferze dalekiej od dotychczasowej pokory. Wiec poparcia dla Polski w Budapeszcie, rozpędzony przez węgierską służbę bezpieczeństwa morderczymi salwami, wywołał powstanie na Węgrzech, które z kolei popieraliśmy my: słowem, krwią przesyłaną transportami i wszelkimi innymi sposobami. 24 października na placu Defilad przed "Pekinem" odbył się półmilio nowy wiec z udziałem nowego pierwszego sekretarza KC, na którym byliśmy z Anią, skandując jak wariaci "Gomułka", "Gomułka". W cztery dni później, po czterech latach więzienia, został uwolniony prymas Polski kardynał Stefan Wyszyński. Rozpadał się na naszych oczach stalinizm w Polsce i serce nam rosło, że dzieje się to bez rozlewu krwi, choć jednocześnie każda wiadomość o rozstrzeliwanym przez sowieckie czołgi powstańczym Budapeszcie wywoływała przerażenie i coraz większą nienawiść do sowietów. Teraz każdy z nas, Polaków, zaczął wokół siebie dokonywać październikowych porządków. Dowiedziałem się od znajomego dziennikarza, że w wydziale kadr Zarządu Głównego RSW "Prasa" istnieje możliwość otrzymania do wglądu własnej teczki personalnej. Poszedłem więc na Bagatelę i stanąłem oko w oko z towarzyszką Dolińską. Widziałem ją poprzednio kilka razy, teraz jednak była całkiem inną osobą. Przestraszona, nerwowa, z rozlatanymi oczyma, nie przypominała w niczym tam tego uosobienia arogancji. Teczkę dostałem bez słowa sprzeciwu. Właściwie nie była to teczka, tylko dwie okładki z jednym dokumentem w środku zaświadczeniem o ukończeniu Studium Dziennikarskiego przy Akademii Nauk Politycznych. O tym, że zawartość teczki była obfitsza, świadczył jej grzbiet, co najmniej centymetrowej grubości. Moja rozmówczyni nie mogła, czy też raczej nie chciała poinformować 445 . mnie, co się stało z resztą dokumentów. Na pytanie, czy teraz znajdzie się już dla mnie etatowa praca w prasie, otrzymałem natychmiastową propozycję. Właśnie organizowano nową redakcję miesięczników sportowych, z czterema tytułami: iłką Nożną", "Lekkoatletyką", "Boksem" i "Sportami Wodnymi". Zgodziłem się podjąć pracę, ale pod warunkiem powiększenia redakcji o jeszcze jeden tytuł, a mia nowicie "Zimę". Zgodzono się bez zmrużenia oka. W ogóle odnosiłem wrażenie, że wtedy można było domagać się wszystkiego i wiele z tego uzyskać. Pracę rozpocząłem w grudniu. Redakcje mieściły się na skrzyżowaniu Mazo wieckiej i Kredytowej, czyli znów w moim tradycyjnym kręgu. Redaktorem naczel nym była kobieta. Po doświadczeniach z "łanią", szedłem na pierwsze spotkanie zjeżony jak pies. Okazało się jednak, że redaktor Szczudłową znam z GKKF z całkiem miłej strony. Zespół był mały, ale dość smaczny. "Boks" redagował Tadeusz Olszański, później korespondent prasy polskiej w Budapeszcie, "Piłkę Nożną" Mańkowski, świetny brydżysta, ja "Zimę". Nie pamiętam już redaktorów pozostałych dwóch tytułów. Zbyszek Rosochacki prowadził redakcję techniczną. Zapowiadało się na pracę spokojną i wreszcie stałą. Wydawało się, że Październik przetrącił kręgo słup dzwoniącym towarzyszom. W tym złudzeniu trwałem przez rok. Potem wszystko zaczęło się od nowa. Prawie czterdzieści lat później dowiedziałem się, gdzie tkwiła przyczyna tej przerwy w zainteresowaniu moją osobą. W końcu grudnia 1956 roku Wiktor Siennicki już kapitan rozstał się z Ministerstwem Bezpieczeństwa. Podobno na wła sną prośbę. Czyżby ubiegł spodziewaną czystkę w resorcie? Przez pół roku "studio wał" w Technikum Mechanicznym w Warszawie. Widocznie ktoś mu wytłumaczył, że jednak szczere chęci luk w edukacji nie zastąpią. W lipcu 1957 roku został powołany do wojskowej służby zawodowej w Szefostwie Wojskowej Służby Wewnętrznej, zresztą z inicjatywy szefa tej służby, przysłanego z Sowietów gen. Aleksandra Kokoszyna. Awansowano go też do stopnia majora i przydzielono do Zarządu I. Odszedł więc z bezpieki, a przeszedł do nowo tworzonej służby specjalnego rodzaju. Wojskowa Służba Wewnętrzna kolejne miejsce pracy Siennickiego miała być nową formułą kontrwywiadu, powołanego na miejsce skompromitowanego zbrodniczymi metodami stosowanymi w okresie stalinizmu Głównego Zarządu Informacji. Ale o innym obliczu takich instytucji nie świadczy jedynie zmiana szyldu. Potrzebni są przede wszystkim nowi ludzie. Jednak nowi, nie zawsze znaczą lepsi. W tym wypadku na pewno nie. A Wiktor Siennicki wcale nie był jedynym takim przypadkiem w tej instytucji. Prawie w tym samym czasie WSW została wzmocniona pewną liczbą oficerów z podobnie jak "szczurza gęba" AL-owską przeszłością i z tego samego, 1924 rocz nika. Przykładowo chcę tu zarysować sylwetkę tylko jednego z nich, choć mógłbym więcej. Nazywał się Bolesław Kowalski, ale urodził się z nazwiskiem Kaźmierak. Lubelszczyzna czasów okupacji zapamiętała go jako "Cienia". To on ze swoimi AL-owcami 4 maja 1944 roku zamordował w Owczarni żołnierzy z oddziału ppor. Mieczysława Zielińskiego "Moczara" z 15 pp. AK "Wilki". W pięć dni później spacyfikował wieś Boiska, likwidując kilku BCh-owców. 13 maja zaatakował bazę oddzia łów akowskich we wsiach Boża Wola i Dębina, zabijając czterech żołnierzy AK i paląc piętnaście zabudowań. 2 lipca pod Stefanówką napadł z zasadzki na oddział AK por. Bolesława Frańczaka "Argila", w wyniku czego poległo czternastu żołnierzy z 15 pp."Wilki", a kilku zostało rannych. Miał wtedy niespełna dwadzieścia lat 446 . i mimo to już stopień podporucznika i Krzyż Grunwaldu. W PRL awansował w ciągu roku do stopnia majora, oczywiście służąc w milicji oraz Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W 1948 roku został awansowany do stopnia podpułkownika i dowo dził pułkiem KBW W 1951 roku szczęście go na jakiś czas opuściło. Aresztowano go, ale nie za zbrodnie popełnione na akowcach, lecz za wymordowanie w 1944 roku oddziału żydowskiego pod dowództwem ppor. "Zemsty" Aleksandra Skotnickiego. Po trzech latach jednak wypuszczono go z więzienia, zrehabilitowano, bo udało mu się przeko nać ówczesną "sprawiedliwość", że oddział "Zemsty" to byli agenci gestapo. Po październiku 1956 roku, jako ofiara stalinizmu, wrócił do Ludowego Wojska i awan sowany już do stopnia pułkownika wszedł w skład ścisłego szefostwa WSW. Kiedy Bolesław Kowalski "Cień" wkrótce potem zmarł, został pochowany z werblami i sal wami w alei zasłużonych cmentarza Wojskowego na Powązkach, gdzie leży do dzisiaj. Takich to ludzi kierowano do "odnowionego" kontrwywiadu po Październiku. Ja wszakże tę mądrość zyskałem dopiero po czterdziestu latach. W końcowych miesiącach 1956 roku łudziłem się nadzieją, że "szczurzą gębę" i jego pomagierów raz na zawsze pozbawiono praw do decydowania o losach ludzkich. Stało się to jednak do piero po trzydziestu pięciu latach i to w wyniku boskiej, a nie komunistycznej decyzji. Z czasem okazało się, że swój paskudny proceder odpowiednie służby spe cjalne kontynuowały jak za dawnych "dobrych" czasów. Nie podejrzewam, by "szczurza gęba" osobiście dzwonił do moich pracodawców. On chyba tylko dbał o to, aby raz uruchomiona machina nie zwalniała ani na moment tempa. My z Anią na razie jeszcze nieświadomi nowych układów w WSW, korzystali śmy z przebłysków wolności. Ania rzuciła się bez wahania w nurt sporów o nowe oblicze harcerstwa. Uwierzyła, że komuna pozwoli w tej dziedzinie na więcej niż w innych. Ja tak naiwny nie byłem. Marzyło mi się harcerstwo pierwszych trzech powojennych lat, ale dla takiej organizacji nie przewidywano nadal w tym ustroju miejsca, nawet po Październiku. Wprowadzaliśmy za to "nowe" do sportu. W połowie listopada odbył się nad zwyczajny walny zjazd sekcji narciarskiej warszawskiej "Sparty". Mieliśmy na nim niecodziennych, honorowych gości w osobach pani Edyty Wargenau i płka Mariana Friihaufa. Byli to jedni z ostatnich żyjących przedstawicieli zarządu rozwiązanego przed sześciu laty Warszawskiego Klubu Narciarskiego. To oni z trybuny walnego zebrania postawili wniosek, aby nasza sekcja reaktywowała ich klub. I tak się też stało w wyniku jednomyślnie podjętej uchwały. Zresztą inaczej być nie mogło. Z wielu sekcji i klubów narciarskich, istniejących przed kilku laty w stolicy, zostali śmy już tylko my. Postanowiliśmy wystąpić z wielosekcyjnego klubu warszawskiej "Sparty" i stworzyć samodzielny jednosekcyjny Warszawski Klub Narciarski, pozostający jednak w tym Zrzeszeniu. Nie chcieliśmy bowiem wszystkiego zaczynać od nowa. Zdecydowaliśmy też, że za półtora roku, latem 1958 roku urządzimy huczne obchody 35-lecia istnienia WKN. Zostałem jednomyślnie wybrany jego prezesem. Naszły mnie w związku z tym refleksyjne wspomnienia. Przed osiemnastu laty na Polanie Chochołowskiej od zamkniętych drzwi schroniska WKN jeden z działaczy tego klubu w brutalny sposób odpędził małego, płaczącego chłopca, który tam przybiegł w poszukiwaniu pomocy dla powalonej atakiem astmy matki. Teraz tenże chłopiec już dorosły miał kierować 447 . klubem, czyniąc z niego największą i jedną z najsilniejszych organizacji narciarskich w Polsce. Zaiste, ten świat nie tylko jest mały, ale jeszcze do tego mocno zwariowany. W grudniu w "Bankowcu" w Zakopanem gościliśmy trzydziestoosobową grupę zawodników budapeszteńskiego klubu narciarskiego "Epitók", którzy w swoim kraju, zważywszy na jego tragiczną sytuację, nie byli w stanie przygotowywać się do sezonu. Trenowali więc przez dwa tygodnie razem z naszą klubową kadrą i w ten sposób nawiązały się między naszymi klubami bardzo serdeczne stosunki. Szczególnie zaprzyjaźniłem się z kierownikiem węgierskiego klubu, Cilley Gezą. Mały, śniady, szpakowaty był typowym przedstawicielem węgierszczyzny w najlep szym wydaniu. Starszy ode mnie co najmniej o ćwierć wieku, sam nie dostrzegał tej różnicy i mnie nie dawał jej odczuć. Ród Cilleyów, razem z Hunyadymi i kilku innymi zajmował w tysiącletniej historii Węgier pozycję szczególną. Sam Geza był przed wojną zawodowym oficerem węgierskiej armii i to w elitarnym rodzaju broni, w lot nictwie. W czasie wojny, w randze majora, dowodził eskadrą nocnych myśliwców. Mówiąc o tym wyciągał z ukrytej gdzieś na sercu kieszeni okrągły kawałek granato wego filcu, na którym błyszczał srebrny sierp księżyca z siedzącym nań czarnym kotem. Kot miał gorejące, rubinowe oczy, a Geza w tym momencie oczy pełne łez. Bo z taką przeszłością jego pozycja w ludowej węgierskiej ojczyźnie była nie do pozaz droszczenia. Tym bardziej, że już przed wojną należał do dość znanych pisarzy swego kraju, a w jego powieściach często przewijał się wątek antykomunistyczny. Szczególnym marzeniem Gezy było obejrzeć Warszawę. Obóz w Zakopanem prowadzili Jurek Wilgat z Mietkiem Ślusarzem. Opowiedzieli mi telefonicznie o naszych gościach oraz o marzeniu Gezy. Poprosiłem, aby przysłali go do stolicy. Okazało się, że sam jechać nie może, a tylko w towarzystwie dwóch kolegów. Dobrze, niech przyjeżdżają we trzech. Gdy ich zobaczyłem na dworcu, nie miałem wątpliwości kim są "koledzy" Gezy. Maleńki Węgier długo i serdecznie się ze mną witał, a dwa zwaliste typy o tępych gębach ani chybi avosze z węgierskiej służby bezpieczeństwa nie spuszczali go z oczu. Opiłowski przyjął ich elegancko, kawą i koniakiem, które piliśmy tylko my z Gezą, zaś avo sze pociągali jakąś ohydną barack-palinkę prosto z butelki. Gdy Geza wychodził do toa lety, jeden z nich natychmiast szedł za nim. Podczas obiadu nasza wódka dała im wreszcie radę i gdy pojechaliśmy zwiedzać Warszawę, nie byli w stanie wyjść z samo chodu. Chodziliśmy więc z Gezą sami, ale tylko w zasięgu wzroku agentów. Narastała we mnie złość. Podczas kolacji czerwony barszczyk z uszkami, którego nigdy dotąd nie jedli, rozregulował ich żołądki całkowicie. Spodnie cały czas trzymali w garści. W wagonie sypialnym zdecydowałem, że oni dwaj będą spali w jednym prze dziale, a my z Gezą w drugim. Tu z miejsca oprzytomnieli, zgłaszając ostry protest. Przerażony Geza przetłumaczył mi, że upierają się, by Geza spał z jednym z nich, a ja z drugim. Tego już było za wiele. Poprosiłem Gezę o dosłowne przetłumaczenie im tego, co chciałem powiedzieć, a więc, że ja się nie zgadzam dzielić przedziału z żadnym z nich, bo chcę spać, a oni będą po dziesięć razy biegali do toalety. I nie zga dzam się, aby w podobnej sytuacji podróżował mój osobisty gość Cilley Geza. Jeżeli chcą pełnić służbę, to proszę bardzo, my z Gezą zajmiemy każdy po jednym prze dziale, a oni spędzą noc na korytarzu. Tylko ostrzegam! Jeżeli konduktor poczuje od nich wódkę, zostaną wysadzeni na pierwszej stacji, oddani w ręce milicji, a ta natychmiast powiadomi ambasadę węgierską. Mają minutę do namysłu. Po minucie nie było ich na korytarzu, a my z Gezą mogliśmy przegadać całą noc. Usłyszałem wówczas wzruszającą opowieść: 448 . Bardzo ci jestem wdzięczny, że pomogłeś mi w spełnieniu wieloletniego marzenia. W 1944 lotnisko, które moja eskadra zajmowała pod Budapesztem, dzie liliśmy z Niemcami. Z nimi też startowaliśmy na wspólne akcje nocne. Z tej racji mieliśmy do dyspozycji najnowsze modele myśliwca messerschmitt. Przy takim wyposażeniu mogliśmy bez żadnych trudności zniszczyć każdy angielski samolot. Kiedy przylatywały bombardować nasze zakłady przemysłowe, robiliśmy to, choć z żalem. Ale nad nami prowadził także szlak przelotu polskich transportowców z Brindisi z cichociemnymi i ze zrzutami dla polskich partyzantów, a potem dla powstańców warszawskich. Oni nam nie szkodzili, a sercem byliśmy z nimi. Nieraz w nocy widziałem na tle księżyca sylwetkę takiego samotnika i wtedy robiliśmy wszystko, aby odciągnąć towarzyszących nam Niemców z tego rejonu nieba. Często się to udawało, często też nie. My, Węgrzy, nie strąciliśmy ani jednej maszyny lecą cej w kierunku Polski czy z powrotem, choć możliwości mieliśmy duże. Udało nam się za to zestrzelić dwie niemieckie maszyny atakujące te transportowce. Jedną mam na swoim koncie. I wszystko byłoby dobrze, gdyby przy trzecim przypadku rzecz się nie wydala. Postrzelony Niemiec wylądował i zameldował, że atakowała go węgierska maszyna. Było drobiazgowe śledztwo, i udało się chłopaka wyratować przed plutonem egzekucyjnym, ale do samolotu już nie wsiadł. Dlatego tak chciałem zobaczyć tę Warszawę, za którą ja i moi piloci także trochę walczyliśmy. W Zakopanem byłem tylko dwa dni, bo nie mogłem w nowej pracy nadużywać zwolnień, ale udało mi się zajść avoszom za skórę. W dniu mego przyjazdu odbyło się uroczyste powitanie naszych węgierskich gości. Agenci chcieli oczywiście także uczestniczyć w tej uroczystości, ale to by nam pokrzyżowało plany. Zadzwoniłem więc do działaczy zakopiańskiego klubu "Gwardia" z prośbą, by pomogli nam pozbyć się ich na kilka godzin. Rzeczywiście, przyjechali po południu samochodem i zapro sili kolegów węgierskich do siebie. Avosze nie chcieli jechać, ale wytłumaczyliśmy im, że "Gwardia" to jest ich pion sportowy w Polsce i nie skorzystanie z zaproszenia byłoby wielką obrazą. Pojechali więc, a my zrobiliśmy naszym gościom taką fetę, że płakali jak bobry. Nazajutrz cały obóz jechał na Kasprowy i avosze uparli się, że pojadą także. Ostrzegliśmy ich, że jedzie się kolejką tylko w jedną stronę, a z powrotem trzeba zje chać na nartach. Uwierzyli i odpowiedzieli, że wrócą pieszo, bo bardzo lubią górskie zimowe spacery. Popatrzyłem na Mietka i zobaczyłem w jego oczach błysk wesołości. Mięciu, mam nadzieję, że pokażesz panom drogę powrotną. Oczywiście zgodził się Mietek. Nazajutrz, już w Warszawie, odebrałem od niego telefon z meldunkiem, że avoszów milicja przywiozła do "Bankowca" przed północą, przemarzniętych do szpiku kości. Więcej już na Kasprowy się nie wybrali. Ania w tym czasie walczyła o nowe harcerstwo. Cały listopad upłynął na dzie siątkach spotkań i narad. Najpierw w Warszawie, a 8 grudnia w Łodzi, dokąd pojechały z Warszawy aż dwa autokary. Ja, mimo namów, zostałem w domu. Po trzech dobach nieustannych narad i kłótni powstał twór, który znów nazywał się ZHP; przywrócono mu wprawdzie harcerski krzyż, ale zmieniono przyrzeczenie i prawo, a także uchwalono niezbyt zadowalającą deklarację programową. Dla mnie najlepszym dowodem na to, czym ma być ten nowy ZHP stał się fakt, że do Naczel nej Rady Harcerskiej wybrano także Stanisława C. To mi wystarczyło. Następnych prawie trzydzieści pięć lat potwierdziło tylko moje zastrzeżenia. 449 . 1957 Zderzenie z ZSRR dramat na stokach Skrzycznego tajno ratuje mi życie zjazd na teczce WKN w ofensywie a jednak będzie skocznia w Warszawie rewizyta nad Balatonem W styczniu pojechałem jako kierownik narciarskiej reprezentacji Polski na mię dzynarodowe zawody narciarskie w konkurencjach klasycznych do Moskwy. To był mój pierwszy i niezmiernie ciekawy wyjazd zagraniczny. I choć później zwiedziłem parę krajów, ta wizyta w zupełnie innym świecie wywarła na mnie największe wrażenie. Przede wszystkim byłem szczerze zaskoczony, że w ogóle dostałem paszport. Dopiero po latach dowiedziałem się, że mój "opiekun" wtedy już nie funkcjonował w bezpiece, a jeszcze nie zaczął kariery w kontrwywiadzie, powstała więc chyba luka w nadzorze. Jechałem zatem do Moskwy. Ekipa nasza była dość duża, chyba dziesięciooso bowa. Zapamiętałem tylko dwie biegaczki, w tym Marysię Danielkę, którą jako małą dziewczynkę spotkałem już przed dziesięciu laty przy ognisku harcerskim na łące na Krzeptówkach. Ze skoczków zaś został mi w pamięci Jan Kula. Okrasą zawodów miał być konkurs skoków na moskiewskich Łużnikach. Samolot wystartował wieczorem z Okęcia, w czasie zacinającego i marznącego deszczu. Na bezśnieżnym moskiewskim lotnisku Wnukowo po raz pierwszy widzia łem Tu-104, odrzutowiec pasażerski, nigdy dotąd nie oglądany w naszej części Europy. Ale na rozglądanie się nie było czasu. Organizatorzy dosłownie wyrwali nas z samolotu i przerzucili bez jakiejkolwiek kontroli celnej czy paszportowej do mikro busów; pilotowani przez milicyjne wozy na sygnałach i z włączonymi "kogutami" popędziliśmy przez zalane deszczem, smutne i ogromnie zatłoczone miasto. Dopiero w samochodzie dowiedzieliśmy się, że ze względu na brak śniegu w Moskwie zawody zostały przeniesione do Leningradu i za dwadzieścia minut odchodzi z Dworca Bia łoruskiego ostatni dzisiejszy ekspres do tego miasta. Musimy na niego zdążyć, bo jeśli nie, czeka nas poszukiwanie noclegu w mieście znanym z chronicznego braku miejsc w hotelach. Samolot nie wchodził w rachubę, bo właśnie nad Leningradem trwała burza śnieżna, i "daj Boh", żeby torów całkiem nie zasypało. Zdążyliśmy jednak, bo pociąg poczekał na nas kilka minut. Kolacja w wagonie restauracyjnym, całym w purpurowych obiciach i draperiach, z kryształową zastawą, koniakiem, czarnym kawiorem i bezszelestnie krążącymi kelnerami, przy pominała mi raczej film z carskich czasów niż fragment codziennego dnia z życia ludzi w kraju zwycięskiego socjalizmu. Jechaliśmy do sławnego już w świecie narciarskim Kawgołowa, podleningradzkiej olimpijskiej bazy sowieckiej kadry, która od niedawna zaczęła dawać o sobie znać świetnymi wynikami. Mieliśmy wkrótce zobaczyć w akcji legendarne już biegaczki: Kozyriewę, Kołczinę, oraz mężczyzn: Terentiewa, Kołczina, Anikina i Kuzina. Obok 460 . czołówki sowieckiej, powinni startować także świetni Austriacy i doskonali Finowie. Z krajów obozu socjalistycznego zaproszono tylko "dobrych Niemców" z NRD i nas. Obserwując stosunek gospodarzy do polskiej ekipy zastanawiałem się, czy oni nas jeszcze traktują jako swoich, czy już jako obcych. Byliśmy niewątpliwie atrakcją, może nie tyle sportową, co polityczną. Pierwsza po Październiku sportowa ekipa krnąbrnej Polski w kraju niedocenianych oswobodzicieli. Jacyż oni są, ci szaleni Polacy, którzy trzy miesiące wcześniej ośmielili się odrzucić propozycję przyjazdu do Moskwy, w wyniku czego Nikita Siergiejewicz Chruszczow z całym politycznym szta bem musiał się fatygować do Warszawy! Jak mogli wprost z więzienia powołać na sto lec I sekretarza KC PZPR politycznego odszczepieńca, który teraz władzom radziec kim dyktuje warunki i bije pięścią w konferencyjny stół? Podobne pytania towarzyszyły nam przez cały pobyt w Leningradzie, a potem w Moskwie zadawane wprost lub wyczuwane w niedopowiedzeniach. No i ten powszechny gwizd widowni, gdy zapowiadano Polaka na rozbiegu skoczni. Od tego czasu pokochałem takie "spontaniczne" gwizdy i doskonale zrozumiałem gest Kozakiewicza na moskiewskim stadionie podczas Olimpiady w 1980 roku. Niezadługo miałem się przekonać, że jesteśmy tu trochę na innych prawach. Po przyjeździe ulokowano nas w jednym z najbardziej reprezentacyjnych hoteli Leningradu, "Jewropiejskoj Gostinicy". Przypuszczam, że w międzynarodo wym rankingu oznaczano go maksymalną liczbą gwiazdek. Śnieg sypał strasznie. Wydawało się, że nazajutrz zobaczymy miasto sparaliżowane dwumetrowym opa dem. Nic podobnego. Przez okno i zacinające nadal płatki dostrzegłem znakomicie zorganizowaną akcję odśnieżania. Potężne samochodowe pługi, samobieżne taśmo ciągi o niespotykanej szerokości, ładujące co parę minut kilkutonową ciężarówkę powodowały, że główne arterie były cały czas przejezdne. Hotel "Europejski" od Kawgołowa dzieliło według mapy około trzydziestu kilometrów, jednak nasz autokarek jechał tam dobre półtorej godziny. I wcale nie z powodu śniegu, droga bowiem była oczyszczona i posypana piaskiem, więc jechali śmy względnie szybko, co jednak trwało i trwało. Podejrzewałem, że z jakiegoś powodu robimy niemałe koło. Potwierdziło się to po kilku dniach. Zaczęły się już zawody i wszystkich obowiązywała bezwzględna punktualność. Czekaliśmy więc w hotelowym holu na nasz autokarek, który jakoś nie podjeżdżał. Po pół godzinie wpadł spocony kierowca z wiadomością, że autobusik stoi uszkodzony dwa kilometry od hotelu. Błyskawicznie podjęto decyzje zaradcze. Po chwili już siedzieli śmy w luksusowym autokarze hotelowym, który poprzedzony milicyjnym wyjącym wozem z błyskającym kogutem pędził do Kawgołowa zupełnie inną drogą. Wszyst kie okna naszego autobusu szczelnie zasłonięte grubymi storami. Dwaj cywile pilnie strzegli, aby nikt zasłon nie odchylał. Zaciekawiło mnie to, odsłoniłem więc okno. Otkrywat zapreszczeno! Zakrój! 1 usłyszałem za sobą krzyk jednego z cywilów i tupot jego butów. Ja bolnoj. Mienia nużen swieżyj wozduch! 2 powiedziałem dość spokojnie szarpiąc się z cywilem. Wtem wtrącił się jeden z organizatorów. Powiedział półgłosem do cywila: Ostawtie jego. Eto rukowoditiel polskoj komandy.3 R l Odsłanianie zabronione. Zasłoń. 2 Jestem chory. Potrzebne mi świeże powietrze! 3 Zostawcie go. To kierownik polskiej drużyny. 481 . Cywil natychmiast się usunął, a ja wychuchałem dość przejrzysty krąg w zamarzniętej szybie i zobaczyłem ciągnące się aż po horyzont szeregi baraków, pasma drutu kolczastego, strażnicze "bociany", a na nich bojców z karabinami maszynowymi. Zaciągnąłem więc zasłonę i wszyscy udali, że nic się nie stało. Do Kawgołowa dojechaliśmy punktualnie. To mnie przekonało, że kierownikowi pol skiej reprezentacji wolno tu ciut więcej niż innym. Innego rodzaju przeżycie miałem już wcześniej. Ledwo przyjechaliśmy do Lenin gradu, zjawił się u mnie "zakopiański rodak", trener narciarski, młody polski podpo rucznik studiujący od pół roku w tamtejszym AWF, czyli Wojskowym Instytucie Kultury Fizycznej. Jak każdy człowiek po takim przeszkoleniu zrobił potem w PRL karierę. Został naczelnikiem jednego ze znanych miast polskich, wojewodą wsławionym w zwal czaniu oaz katolickich, prezesem PZN, słowem dygnitarzem dużego kalibru. Ale to było potem. Na razie chłopcy przyprowadzili do mojego pokoju zmarzniętego chudzinę, przerażonego, zaszczutego i szukającego moralnego wsparcia. Przed wyjazdem wspo minał mi o nim prezes Kazio Malczewski, dlatego zająłem się nim jak najserdeczniej. Opowiadał rzeczy ciekawe. Wraz z kilkoma jeszcze polskimi oficerami tu stu diującymi byli od końca Października otoczeni murem wrogości. I to zarówno ze strony kolegów, jak i wykładowców. W Instytucie, w akademiku, w stołówce. W dzień i w nocy. Trudno mu było to wytrzymać. Sądził, że kontaktując się z nami swojej sytuacji bardzo już pogorszyć nie może, przewidywał bowiem usunięcie ich z uczelni, zamierzał jednak podbudować się psychicznie i przez ten tydzień chciał być z nami przez całe dnie, a jeśli to możliwe, i przenocować od czasu do czasu. Rzecz nie była łatwa, bo przy tamtym systemie inwigilacji przez NKWD całego hotelowego życia każda próba nielegalnego przenocowania kogokolwiek musiała się skończyć wpadką i grubymi nieprzyjemnościami. Wystąpiłem więc oficjalnie do organizatorów o zgodę, argumentując prośbę brakiem w naszej ekipie trenera dla konkurencji kobiecych. Jako trener, którym byt w rzeczywistości, młody człowiek mógłby bowiem wiele nam pomóc. Ku mojemu i jego pełnemu zaskoczeniu zgodę taką otrzymaliśmy. Myślę, że to też był mały sukces polskiego Października. Rze czywiście zresztą, dokooptowany członek naszej ekipy wiele nam pomógł. Wszystko tu było niby normalne, a jednak na każdym kroku napotykałem rze czy zaskakujące. Chcąc zatelefonować do kogoś ze znajomych, kogo nazwisko i adres miałem z Polski, poprosiłem hotelową "etażną" opiekunkę piętra, ewidentną agentkę o książkę telefoniczną. Odmówiła mi grzecznie, lecz stanowczo tłuma cząc, że jeżeli powiem jej do kogo chcę zatelefonować, natychmiast dostarczy mi numer. Oczywiście danych tych jej nie podałem. Od naszego nowego przyjaciela dowiedziałem się, że w dwumilionowym mieście, bardzo dobrze i masowo stelefonizowanym (wszak podsłuchiwanie rozmów, to podstawowe źródło informacji dla każ dej tajnej policji, a co dopiero sowieckiej), książki telefonicznej w powszechnym użytku w ogóle nie było, a przynajmniej w naszym pojęciu. Za to na każdym skrzy żowaniu ulic stała budka z napisem "Sprawocznoje Biuro", w której informator pracownik określonych służb podawał dowolny numer. Przy okazji miał prawo wypytać petenta i o niego samego, i o tego, do kogo chciał on telefonować. Codziennie po zawodach i obiedzie, gdy zawodnicy kładli się na zasłużoną drzemkę, łaziłem po tym przepięknym skądinąd mieście, szczególnie wspaniałym zimą, kiedy gruba warstwa śniegu kryta zaniedbania radzieckich gospodarzy. Z harcerskiego przyzwyczajenia zawsze lubię chodzić po nieznanych miejscach z mapą. Poprosiłem więc moich opiekunów o plan miasta. Niestety, mapy nie mieli i wyrazili przekonanie, 452 . że nigdzie jej nie kupię, a w każdym razie radzili, abym raczej tego nie próbował. Posze dłem więc do hotelowego biura "Inturistu" prosząc o jakiś, choćby bardzo ogólny, pro spekt miasta z mapą. Długo mnie przekonywano, że czegoś takiego nie mają, bo to nie jest potrzebne. Wszystkie wycieczki przecież jeżdżą tu autokarami i z przewodnikiem. Po wielu jednak naleganiach pożyczono mi w końcu, za pokwitowaniem, folder z bardzo ogólnym planem miasta szczycącego się tym, że na jego pięknych rzekach i kanałach wszak zwane jest "Wenecją północy" zbudowano ponad trzysta mostów. I oto oka zało się, że według zdobytego przeze mnie planu w Leningradzie mostu nie było ani jed nego. Newa płynęła szerokim korytem przez całe miasto, nie skalana żadnym spięciem mostowym. Dochodziły do niej z jednej strony szerokie jezdnie i bulwary, miały swój ciąg dalszy po drugiej stronie, ale sposób na przedostanie się z jednej strony rzeki na drugą pozostawiony był domyślności turysty. I wreszcie pojąłem. Książka telefoniczna i mapa to podstawowe materiały szpiegowskie. A rząd radziecki musi być czujny... Kiedy później wypytywałem znajomych Rosjan, jak mogą żyć w tak ogłupia łym kraju, słyszałem niezmiennie: Priwykli. Ile pokoleń trzeba indoktrynować, aby przywykły do takich absurdów? Leningrad zapadł w mą pamięć bardzo głęboko. Chyba z tego samego powodu, co i Słonimskiemu. Kiedy bowiem zapytano go, co mu się najbardziej w Leningra dzie spodobało, odpowiedział: Petersburg. Jest to tak piękne miasto, że nawet czterdzieści lat (wtedy) władzy radzieckiej nie potrafiło mu tego uroku odebrać. Swój stary, monarszy styl zachowało tak dalece i w tak niezmiennej formie, że gdy chodziłem po Newskim Prospekcie, a ciągle padający śnieg uczynił latarnie elektryczne podobnymi do gazowych, miałem nieodparte wrażenie, że zza zakrętu wyskoczy nagle kłusująca sotnia kozacka, eskortująca imperatorskie sanie. Z miastem tym do końca życia kojarzyć mi się będą dwa wspomnienia: ogrom nych ilości kawioru i bogactwa carskiego skarbca. Byliśmy jedynymi gośćmi w hote lowej restauracji, którym jako przystawkę przed późnym obiadem podawano kawior. Jeżeli podawano czerwony, srebrne czarki były większe, czarny zaś otrzy mywaliśmy w mniejszych. Bardzo mnie to cieszyło, bo uważam, wbrew powszechnej opinii, że lepszy jest czerwony. Nasi zawodnicy zaś nie gustowali w żadnym. Wąchali, brali na język, krzywili się i pytali: A do cegój to, panie kierowniku, te corne kulecki? Bytem więc zdany na dziesięć porcji kawioru, czasem nawet dwa razy dziennie. I wcale nie miałem o to pretensji, choć łakomstwo to wprowadzało mnie każdora zowo w stan szczególnego podniecenia. Wszak kawior należy do wyjątkowo silnych afrodyzjaków. Na koniec pobytu nad Newą mer miasta zaprosił kierowników zagranicznych ekip do zwiedzenia Ermitażu. Ze względu na zapowiedzianą niespodziankę zwiedza nie skrócono do minimum. Czekało nas bowiem zejście do skarbca cesarskiego i obejrzenie tam kolekcji zwykłym śmiertelnikom wtedy niedostępnej. Już sam widok półmetrowej grubości pancernych drzwi przyprawiał o dreszcz emocji. A za nimi niezmierzone bogactwo złota, platyny, brylantów, rubinów, szafirów, szmarag dów, pereł tkwiących w koronach, berłach, diademach, broszach, rękojeściach, spi nach, czubach, pierścieniach, bransoletach, kolczykach i Bóg jeden wie w czym jesz cze. Nic więc dziwnego, że Leningrad opuszczałem z diamentowym migotem w oczach i smakiem kawioru na podniebieniu. 453 . Rezultaty sportowe mieliśmy przyzwoite, choć nie przesadne. W walce z kla sykami rosyjskimi i fińskimi nie było to bowiem wcale łatwe. Teraz czekała na nas radziecka stolica, na którą z kolei właśnie zwaliły się z nieba olbrzymie pokłady śniegu. Moskwa powitała nas dziwnie odmieniona w stosunku do tej, którą oglądaliśmy przed tygodniem. Zbawcze opady śniegu i tu także zatuszowały skutecznie wszelkie niedoróbki, zaniedbania i po prostu brudy. Plac Czerwony z tortową dekoracją licz nych barwnych, cebulastych dzwonnic cerkwi Wasyla Biażennogo, czyli Błogosławio nego, z kremlowskim czerwonym murem i rubinowymi gwiazdami na strzelistych zwieńczeniach jego wieżyc, wyglądał jak teatralna dekoracja albo powiększone wieczko kolorowych szkatułek sprzedawanych tu w każdym sklepie "Bieriozki". Jednak Moskwa to nie tylko Plac Czerwony i jego najbliższa okolica. Nie bez kozery Leningradczycy z wyraźnie podkreślaną wyższością mówili o stolicy: oskwa, eto bolszaja dierewnia".4 Było wiele słuszności w tej deprecjonującej nazwie kilkumilionowego już wtedy miejskiego molocha. W zasadzie bowiem na europejskim poziomie moskwiczanie mieli zaledwie trzy rzeczy: wspaniałe metro, szerokie, główne arterie i świetnie, również tutaj, zorganizowane odśnieżanie. Resztę stanowiła absolutna plątanina nowoczesnych, choć utrzymanych w stylu socjalistycznym budynków różnych urzędów i instytucji, często przypominających nasz warszawski "Pekin" na placu Defilad, i tysięcy starych, brudnych, odrapanych i bardzo zaniedbanych kamienic, pamiętających chyba jeszcze pożar Moskwy z cza sów Napoleona, nie brakowało także i to w samym centrum rozpadających się, choć ciągle zamieszkałych, drewnianych chat. Było to półtoramilionowe miasto, w które wtłoczono na siłę trzy albo nawet cztery razy więcej mieszkańców. Nic więc dziwnego, że wszędzie tu panował tłok nie do opisania. Kolejki stały prawie po wszystko. Potem dowiedziałem się, że akurat tutaj wynikały one nie tyle z braków w zaopatrzeniu, ile raczej z niedostatecznej ilo ści placówek handlowych. Większość produktów żywnościowych, szczególnie delika tesowych oraz elegancka konfekcja należały tu w ogóle do sfery marzeń nie spełnio nych, często natomiast to co było sprzedawano wprost z ciężarówek, by rozładować tworzące się kolejki. Oczywiście dotyczyło to Moskwy, Leningradu i kilku jeszcze większych miast, bo poza nimi z reguły w całych Sowietach nie było nic. Przypomniało mi się pewne zdarzenie z podróży naszym autokarkiem jeszcze w Leningradzie. Codziennie, jadąc z hotelu "Europejskiego" do Kawgołowa, prze jeżdżaliśmy przez małą wioskę z jedynym, zawsze pustym, sklepem spożywczym. Zapamiętanym przeze mnie towarem na półkach były tylko wielkie słoje z plastrami zielonych, marynowanych pomidorów. Najpierw z ciekawości, a potem już dla żartu, zatrzymywaliśmy nasz autokarek, wpadaliśmy całą gromadą do pustego, lodowa tego sklepu i sprzedawczynię w fartuchu trzeciej czystości wciągniętym na trzy war stwy kufajek zarzucaliśmy gradem pytań: Sało u was jest? Miaso jest? Chlieb jest? Sachar jest? 5 wymienialiśmy jeszcze kilkanaście wiktuałów. Niet. Niet. Niet. K sożaleniu niet. Niczewo niet6 odpowiadała przerażona "diewoczka" za ladą i głos jej drżał z tłumionego wstydu i płaczu. 4 Moskwa to wielka wieś. 6 Czy jest słonina? Mięso? Chleb? Cukier? 6 Nie. Nie. Nie. Niestety, nie ma. Niczego nie ma. 454 . Niczewo, diewoczka, my wierniomsia zawtra7 żegnaliśmy się z nią frywolnie i jechaliśmy dalej. Nazajutrz, mimo protestów naszego opiekuna, powtórzyliśmy ten najazd, z identycznym skutkiem. Na trzeci dzień, zastaliśmy sklep zamknięty na głucho, Czwartego, kiedy zawody już trwały i nie w głowie nam były takie żarty... Ujrzeliśmy stojącą w poprzek wiejskiej drogi wielką ciężarówkę, z której w pośpiechu kończono wynosić wiktuały. A za nią tkwił zbity, milczący tłum okuta nych w chusty bab i dziadków w baranicach i walonkach. Przejścia po obu stronach ciężarówki blokowało kilku milicjantów. Przed ciągle zamkniętym sklepem przytu pywały nogami w nylonach nie jedna, a trzy wyfiokowane "diewoczki" w czyściut kich białych fartuchach. Obok nich zabijało ramionami po bokach kilku tłustych i chudych "żentelmenów" w czarnych paltotach, z obowiązkowymi futrzanymi koł nierzami. Był to niepisany uniform pracowników ważniejszych komitetów partyj nych i klasy wyższej w socjalistycznym kraju. Na widok naszego, hamującego z konieczności, autobusiku wszyscy ci dygnitarze podbiegli do jego drzwi i mimo protestów opiekuna, że już jesteśmy spóźnieni, wdarli się do środka. Zdrawstwujcie towariszczi inostrancy8 powitał nas najdostojniejszy z nich. Wyjaśnił, że Rajkom partii dowiedział się, iż kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się tutaj, chcąc kupić podstawowe środki żywnościowe, których przecież jest pełno w radzieckiej ojczyźnie. I tylko na skutek karygodnych zaniedbań byłych towarzy szy (tu wymienił nazwiska i funkcje) doszło do tak kompromitującego przypadku. Ale partia zareagowała natychmiast i sytuacja w zakresie aprowizacji została dopro wadzona do stanu normalnego. Rajkom dziękuje nam za ujawnienie tego zaniedba nia i prosi o dokonanie niezbędnych zakupów. Nasz opiekun był wściekły, bo opóźnienie rosło, ale cóż mógł zrobić, gdy szło o honor partyjny i partyjną propagandę? Wysiedliśmy więc dla świętego spokoju z autokaru i poszliśmy w kierunku sklepu. Milczący wrogo tłum wieśniaków obserwo wał nas ponuro. W tym momencie wyszło ze mnie panisko z gestem. Odwróciłem się ku tym zmarzniętym ludziom i przywołując ich zamaszystym ruchem ręki krzyknąłem: Grażdanie! Dawajtie wmiestie s polskimi łyżnikami w magazin.9 Partyjniacy i milicjanci oniemieli, a grażdanie ruszyli w takim tempie, że nim się obejrzałem, stałem przyciśnięty przez tłum do lady. Towarzysze jednak szybko się opamiętali, coś tam krzyknęli i tłum znieruchomiał, a na ladzie pojawiła się karafka z wódką i kilka kieliszków z grubego, rżniętego szklą. Zanosiło się na pogłę bioną robotę polityczną. Wodzirej nalał wódkę i wzniósł toast: Da zdrawstwujet Polskaja Narodnaja Riespublika.10 Bardzo gromko obecni podchwycili ten okrzyk, a szczególnie zmarznięte babulinki i chłopi, choć nie dane im było dopchać się do kieliszków. Należało się właściwie znaleźć i odpowiedzieć podobnym toastem, ale że toast za sukcesy Związku Sowiec kiego nigdy by mi przez gardło nie przeszedł, zaproponowałem z naszej strony coś bardziej wzniosłego: Miru mir! 11 7 Nic nie szkodzi, panienko, wrócimy jutro. 8 Witajcie towarzysze obcokrajowcy. 9 Obywatele! Chodźcie razem z polskimi narciarzami do sklepu. 10 Niech żyje Polska Rzeczpospolita Ludowa. u Pokój światu. 455 . Gdy zaczął się już normalny handel i nabrałem pewności, że nikt tej "pokazuchy" nie zwinie z powrotem do samochodu, odjechaliśmy bardzo serdecznie żegnani przez tych zwykłych ludzi. Kiedy w jakiś czas potem byłem w Warszawie na radziec kim filmie Świat się śmieje, publiczność raz po raz wybuchała niepohamowaną weso łością, podczas gdy ja siedziałem z drewnianą miną Bustera Keatona. Kto bowiem miał za sobą taką przygodę w podleningradzkiej wiosce, tego już nic co sowieckie nie było w stanie rozśmieszyć. Chodząc po ulicach Moskwy przypatrywałem się, jak tutaj wygląda ta zorga nizowana na gigantyczną skalę "pokazucha". Warszawa zawsze wydawała się Rosja nom nawet tym z Moskwy Paryżem, ale i Moskwa 1957 roku w czasie moich styczniowych spacerów kilkakrotnie mnie zadziwiła. Może dlatego, że byłem szcze gólnie podatny na tutejsze przysmaki. Choć jestem zdecydowanie mięsożerny, jed nak najlepszy stek z polędwicy wołowej oddam bez namysłu za biały płat gotowanej soli czy "dzwonko" smażonego jesiotra. Toteż gdy zobaczyłem na głównej moskiewskiej promenadzie, ulicy Gorkiego, wielki sklep z napisem "Ryby", utknąłem tam na kilka kwadransów. Bo choć i tam panował "normalny" ścisk, to jednak kilkadziesiąt stoisk w olbrzymim wnętrzu sku tecznie ten tłok rozładowywało. I oto nagle stanąłem wobec tak wielkiej ilości odmian i gatunków wszystkiego, co żyje w rzekach, jeziorach i morzach, że połowy ryb nie rozpoznawałem. Na ladach leżały olbrzymie kiety, bieługi, jesiotry, łososie, zwisały z haków obrzydliwe strąki ogromnych ośmiornic, setki wielkich homarów stukały po szybach akwariów monstrualnymi kleszczami, opodal roiły się tysiące raków. Takiej mnogości owoców morza zgromadzonych w jednym miejscu nie widziałem już później ani w Europie, ani w Ameryce, ani w Azji. Zresztą, prawdę powiedziawszy, nie widziałem ich w późniejszych latach także i w owym sklepie ryb nym na ulicy Gorkiego, gdzie wpadałem, ilekroć byłem w Moskwie. Przy tej samej ulicy Gorkiego mieścił się "Jelisiejskij Magazin". Coś w rodzaju eleganckich "Delikatesów", urządzonych w dziewiętnastowiecznej oprawie. Owa sławna firma, znana już przed prawie stu laty jako dostawca słodyczy dla carskiego dworu, ma do dzisiaj wnętrze wykładane czerwonym marmurem, wysokie kolumny i kryształowe szyby w ladach, za którymi pysznią się puszyste od nadmiaru piany torty (moskiewski przysmak). Tu także zawsze panuje tłok, bo wyroby zakupione u "Jelisieja" czego sam doświadczyłem są bardzo mile widziane w najwytworniejszych domach. A takich w stolicy proletariatu światowego zachowało się przez cały czas panowania komuny nadspodziewanie dużo. W dziale spożywczym "Uniwermagu" przy Placu Czerwonym można było bez ograniczeń kupić wiktuały nie oglądane u nas chyba od przedwojennych czasów, takie jak maleńkie, bardzo słodkie gruzińskie mandarynki po rublu z kopiejkami za kilogram, olbrzymi wybór herbat: rodzimych, chińskich, cejlońskich czy indyj skich, rodzynki małe i duże, kawę w wielu gatunkach, z ówczesną nowością, kawą rozpuszczalną na czele. W sklepie alkoholowym na Pietrowce koło Teatru Wiel kiego półki uginały się pod francuskimi koniakami, wśród których królował "Camus" po sześć rubli i osiemdziesiąt kopiejek, pod duńskimi likierami, holen derską miętówką. O dziwo sklep ten świecił pustkami. Okazało się, że po pierwsze, dla tuziemców ceny byty zbyt wysokie, a po wtóre, nie były to napitki na tutejszy "wku2. 12 Smak. 456 . Trafiłem akurat na początki publicznej dyskusji, podczas której krytykowano zbyt wielkie dysproporcje pomiędzy pensjami zwykłego ludu a poborami wyższych wojskowych i wyższego aktywu partyjnego ZSRR. Państwowa propaganda z miejsca dala zdecydowany odpór tego rodzaju "zachodnim prowokacjom". Ukazały się w pra sie liczne wypowiedzi, z których wynikało, że ci rzekomo uprzywilejowani wcale takich wysokich pensji nie mają. I choć nikt w to nie uwierzył, była to prawie prawda. A raczej pół prawdy. Rzeczywiście bowiem otrzymywali oni pobory niewiele większe od cywilów i ludzi spoza partyjnego aparatu, zajmujących porównywalne stanowiska. Pomijano tylko milczeniem fakt, że dysponowali oni sklepami "za żółtymi firan kami", w których na "tałonczik3 można było kupić po pięcie- lub nawet dziesięcio krotnie niższej cenie wszelkie frykasy żywnościowe, włoskie buty, francuskie kosme tyki, angielskie garnitury i wszystko, czego dusza zapragnie. W takich warunkach żyło im się naprawdę dostatnio, nawet za tak bardzo niską pensję. Był to przedziwny, jedyny w swoim rodzaju kraj, który dostarczył mi wiele materiału do przemyśleń. W zawodach narciarskich startowali tu ci sami zawodnicy co i w Leningradzie. Wyniki też były podobne. W biegach triumfowali gospodarze, w skokach Finowie. My zajmowaliśmy miejsca w środku. Skoczkowie fińscy znów dali pokaz fenomenal nego opanowania techniki lotu. Skakali "na pamięć". Dosłownie. Bo trzeźwość prze ważnie poprzedniej nocy zostawiali w moskiewskich knajpach. U nich w kraju pano wała prawie prohibicja, więc każdy zagraniczny wyjazd wykorzystywali do kosztowania tego zakazanego owocu. Sowieccy opiekunowie ochoczo im w tym pomagali, spodziewając się, że upojeni alkoholem Finowie nie będą stanowili konku rencji dla Rosjan ani na trasie biegu, ani na skoczni. Płonne to były nadzieje. Wprawdzie podczas konkursu skoków niejeden fiński zawodnik miał trudności z wdrapaniem się z ciężkimi nartami na rozbieg, ale wów czas wnosił je trener, przypinał zawodnikowi i opierał taką lejącą się przez ręce postać o barierkę. Jednak gdy tylko sędzia wywołał numer startowy delikwenta, następowało zadziwiające przeobrażenie. Trans zaczynał się, gdy zawodnik, skur czony w przysiadzie, pędził rynną rozbiegu jak pocisk, na progu przekraczał szybkość stu kilometrów na godzinę, wyskakiwał jak sprężyna do przodu, kładł się na nartach i z rękami podanymi do tyłu (tak się skakało w owym czasie) płynął nieruchomo, twa rzą prawie dotykając dziobów skokówek. W takim transie lekceważył przeważnie instynkt samozachowawczy i ciągnął długość dalej, jeszcze wtedy, gdy już dawno należało się odchylić do tyłu. A kiedy już narty klapnęły o zeskok, eleganckim i mięk kim wypadem prowokował oklaski i kończył swój wyczyn szerokim łukiem tele marku. I dopiero gdy skończył się skok, gdy sędziowie kończyli naliczanie punktów, kończył się trans i skoczek wracał do rzeczywistości. Nogi ponownie mu miękły i kładł się na śniegu wywołując aplauz widowni, która uwielbiała takich właśnie "mołodców". A dla nas ciągle miała gwizdy. I dobrze! Cztery lata później uczestni czyłem w przekazywaniu tej fińskiej metody szkoleniowej naszym zawodnikom. Ledwo wróciłem z Moskwy, trzeba było szykować reprezentację tym razem klubową i zrzeszeniową uczestniczącą w odbywających się w Szczyrku Mistrzo stwach Polski w konkurencjach alpejskich. Nagromadziło się także wiele zaległości w redakcji, tak że do Szczyrku mogłem się wyrwać tylko na dzień, w którym roz grywany był bieg zjazdowy kobiet. I ten właśnie dzień zapamiętałem jako najczar niejszy w czasie całej mojej piętnastoletniej działalności w tej dyscyplinie. Bony. 457 . Aby to dobrze zrozumieć, należy sobie zdać sprawę, w jak archaicznych warun kach pod względem przygotowań i sprzętu startowało się przed czterdziestu laty właśnie w konkurencjach alpejskich. Regulamin mistrzostw tego roku był dla nas szczególnie korzystny, preferował bowiem (nie bez udziału Andrzeja Krama i mojego) kobiety-alpejki. Trzynaście startujących zrzeszeń zgłosiło ich niewiele ponad dwadzieścia, z czego jedenaście wywodziło się z naszej "Sparty", zaś wśród nich osiem z WKN-u, reszta zaś pochodziła po jednej z Nowego Targu, Bielska-Białej i Cieszyna. Po slalomie specjalnym i gigancie prowadziliśmy w punktacji kobiet wielką różnicą punktów, a ostatnia ale też i najniebezpieczniejsza konku rencja, bieg zjazdowy miała szansę tę przewagę podwoić. Zdobywało się tu bowiem medale i punkty zarówno za sam bieg zjazdowy, jak też za trój kombinację alpejską, którą ta konkurencja kończyła. Wiadomo też było powszechnie, że punkta cja z Mistrzostw Polski miała ogromny wpływ na podział dotacji finansowej tak mię dzy zrzeszeniami, jak i w samym Zrzeszeniu "Sparta". Jeśli chodzi o plan taktyczny, to w zasadzie o wszystkich startach poszczegól nych zawodników i zawodniczek w slalomie i w gigancie decydował kierownik i trener reprezentacji. W biegu zjazdowym jednak, szczególnie kobiet, decyzję startu przy najmniej w WKN-ie podejmowały same zawodniczki, które często z tego prawa korzystały, rezygnując z jazdy w warunkach szczególnie niebezpiecznych. Nastrój jednak wśród naszych dziewcząt po dwóch dotychczasowych konkurencjach panował tak wspaniały, że wszystkie bez wyjątku zdecydowały się wziąć udział w tym biegu. Trudna trasa ze Skrzycznego była deptana już od trzech dni i zawodniczki, po treningu poprzedniego dnia, oceniły ją jako doskonałą. Ale w nocy przybyło ponad trzydzieści centymetrów świeżego śniegu i całe dotychczasowe przygotowania diabli wzięli. Kierownicy prawie wszystkich reprezentacji zaczęli głośno wyrażać wątpli wości, czy w takich warunkach należy tę konkurencję przeprowadzić. Nie dziwiliśmy się temu, przy takim układzie sił bowiem bieg zjazdowy mógł przynieść zyski tylko "Sparcie", im zaś same straty. We własnym interesie więc uważali, że powinno się zakończyć zawody bez biegu zjazdowego kobiet i uznać obecną punktację za osta teczną. Jednak kierownictwo zawodów poparło nasze stanowisko, gdyż każdy zespół organizacyjny dbał o to, aby przeprowadzane przezeń zawody, szczególnie zaś Mistrzostwa Polski, były rozgrywane we wszystkich zaplanowanych konkurencjach. Postanowiono więc, że bieg zjazdowy się odbędzie. Należało tylko ponownie jak naj lepiej przygotować trasę. Ratraków, które mogłyby ubić trasę w godzinę, wtedy jeszcze w Polsce nie było, pozostawali deptacze. Tymczasem budżet zawodów został już przekroczony. A jednak delegat z Warszawy wyszukał jakieś dodatkowe pieniądze i deptacze ruszyli na trasę, żądając za to podwójnej opłaty, wobec czego zamiast czterdziestu pracowało ich tylko dwudziestu. Przeszli trasę dwukrotnie zamiast czterokrotnie i choć nadal była ona bardzo miękka, komisja techniczna ją przyjęła. I chociaż kasa się zgadzała, w praktyce w przygotowanie trasy włożono jedną czwartą wysiłku. Na taką trasę miały wyruszyć dziewczyny jadące z używanymi wtedy wiąza niami langrimenowymi. Bezpieczniki automatycznie wypinające nartę przy każdej (prawie) wywrotce pojawiły się u nas dopiero dziesięć lat później. Wówczas zaś zawodnika łączył z nartą metrowy kawał rzemienia zwany langrimenem, który im mocniej był dociągnięty, tym skuteczniej pozwalał manewrować deskami. Jeżeli jed nak tak spętany zawodnik miał wywrotkę w czasie biegu zjazdowego, gdzie szybkość niejednokrotnie przekraczała sto kilometrów na godzinę, to najlżejszą kontuzją, 458 . jaka mogła go spotkać, było spiralne złamanie obu kości nogi lub nóg, do czego czę sto dochodziło jeszcze naderwanie wiązadeł lub zerwanie ścięgien. Przy starcie posługiwano się wówczas w zasadzie ciągle niesprawnymi telefo nami kablowymi albo, w ostateczności, na zawodach niższego kalibru, startowano "na czapkę" lub chorągiewkę. Na mecie, gdy przez telefon podawano komendę star tową, trzyosobowy, dla każdego przejazdu, zespól sędziów włączał stopery. Powinny to być chronometry minutowe, ale często ich brakowało, więc sięgano po półminutowe. W tym przypadku nietrudno było o dołożenie lub odjęcie trzydziestu sekund. Nie zawsze zresztą ze złej woli. Pełen najgorszych obaw szedłem wraz z Mięciem Ślusarzem i Andrzejem Kra mem w piękny, słoneczny i lekko mroźny poranek do dolnej stacji kolejki linowej na Skrzyczne. Przyjaciele widocznie podzielali mój nastrój, bo także milczeli. Otaczało nas jedenaście rozbrykanych, wesołych dziewcząt, o których j ednak wiedzieliśmy, że też całą noc nie spały, że o ciemnym jeszcze przedświcie wyganiały Mięcia na mróz, aby zmierzył temperaturę śniegu, a od samego rana kłóciły się z Kramem, czy aby dobrze zrobił, decydując się posmarować ich narty srebrnym Swixem, bo może Toko byłoby lepsze. Ustaliliśmy, że jak zwykle pogodny Mietek będzie na górze, na starcie, po to, aby dziewczyny ruszając na trasę miały komu zostawić kufajki, aby podtrzymy wać je na duchu przed startem i aby dyskretnie pilnować startera. Podobne zadania miał Andrzej, tyle że na mecie. Z nim sędziowie woleli nie zadzierać. Ja zaś stałem także zgodnie ze zwyczajem w połowie trasy, przy toboganach i ratownikach. Trasa była przedeptana dość wąsko i ciągle miękka, a słońce przypiekało coraz mocniej, pogarszając i tak już niewesołą sytuację. O 11.00 zaczął się zjazd. Przeleciał pierwszy vorlaufer14 zakładający ślad, a zaraz po nim drugi. Wydawało się, że wszystko jest dobrze przejechali płynnie, z dużą szybkością. Ale vorlauferzy nie walczą o czas. Ich jazda jest czymś całkowicie różnym od zjazdu zawodnika. Zaraz też mignęła jedna, a po minucie następna dziewczyna z pierwszymi numerami star towymi. Czekałem na nasze. Z trójką jechała Teresa Zarzycka, córka prezesa sekcji narciarskiej "Sparty" Cieszyn, mistrzyni Polski juniorek grupy "C" sprzed trzech lat, właśnie w biegu zjazdowym, zawodniczka odważna i walcząca tu o miejsce w czo łówce. Numer czwarty miała maleńka Kaśka Chodorowicz ze "Sparty" Nowy Targ, wysoko notowana po dwóch konkurencjach w trójkombinacji. Na moim stoperze upłynęło już półtorej minuty od przejazdu zawodniczki numer dwa, czyli od trzydziestu sekund powinna tu już być Teresa. A trasa w górze pusta. Naraz ktoś wyskoczył zza buli. Teresa! Nie, za mała na Teresę. To Kaśka. Zrobiło mi się zimno. Teresa wypadła z trasyyy! wrzasnęła na mój widok Kaśka i zginęła na dole w przecince. Rany Boskie! Przy takiej szybkości i tak miękkiej trasie nieszczęście pewne i kontuzja murowana. Jeżeli jednak już tak musiało być, to daj Boże, aby była jak najlżejsza modlę się w duchu. Tobogaaan na góręęę niósł się podawany po trasie z ust do ust okrzyk i zaraz uzupełniła go informacja: Zarzycka, "Sparta" Cieszyn. Nie miałem już wątpliwości. Pospieszani przeze mnie ratownicy porwali jeden z trzech toboganów i popędzili pod stok. Tymczasem trasą leciały już następne WKN-owskie dziewczyny: Olga Bieś, Stefa Pych, Zośka Morajka. Jechały jak bły14 Narciarz wytyczający prawidłową linię przejazdu. skawice. Mignęły nam jak zjawy za minutę będą już na mecie. Oby całe. Teraz Hanka Dobrzańska. Ale oczekiwany czas jej przejazdu minął, a Hanki nie było. Sekundy ciekły. Naraz przeleciała nasza Iza Zborowska krzycząc: Hanka w lesieee! Ratownicy już nie czekali na wezwanie toboganu, tylko zerwali się do biegu w górę stoku. Tam ich dopiero złapało wezwanie i informacja, że Hankę wyrzuciło z trasy między drzewa. Dość tego. Podjąłem decyzję bez konsultacji z trenerami, wrzeszcząc ile sił w płucach: Wiadomość od Chlebowskiego do Ślusarza na starcie! Wycofać WKN i zawodniczki "Sparty" z biegu zjazdowego! Słyszałem jak moja prośba, podawana w górę, biegła do Mietka. Oby tylko zdą żył je zatrzymać. I gdy powoli zaczynałem się uspokajać o los tych, które już prze leciały koło nas i pewno cieszą się z Kramem na mecie, doszedł okrzyk z dołu: Tobogan na dół i uzupełnienie Zborowska WKN Warszawa. Iza? Przecież minutę temu ją tu widziałem. Ruszyły po nią ostatnie sanie ratownicze. Oby teraz nic się żadnej nie stało, bo już nie ma pod ręką żadnych wol nych noszy na płozach. Ale widać tego dnia Pan Bóg odwrócił od nas swą łaskawą twarz. Bo oto z góry dobiegło wezwanie o tobogan którego nie było także dla naszej zawodniczki ze "Sparty" Bielsko. A więc Mietek nie zdążył! Chwilę później któraś z przelatujących zawodniczek krzyknęła: Kika na drzewie! Kika Lelicińska nie była co prawda od nas, ale kochaliśmy tę wesołą krako wiankę, "Kolejarkę", wychowankę Andrzeja Krama, jak własną zawodniczkę. A teraz właśnie dla niej brakło toboganu, więc przygodni widzowie nieprzytomną Kikę, z połamanymi żebrami i wstrząsem mózgu, zdejmowali z sosny. Z ulgą stwierdziłem, że zawodniczki już nie jadą. Za to dojrzałem na trasie Mietka z trzema ostatnimi naszymi dziewczynami, już bez numerów na piersiach, Mietek był blady i nerwowo palił papierosa. Dziewczyny wycofałem i skłoniłem startera do przerwania biegu, bo reszta zawodniczek też zrezygnowała z jazdy. Zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Obok nas zwożono właśnie na toboganie jęczącą zawodniczkę. Gdyby nie białe gogle, nie poznałbym, że to Teresa. Była szczelnie zawinięta w koc, a mimo to miotały nią dreszcze. Podsumowaliśmy z Mietkiem wstępnie straty. Bilans był tragiczny. Miało starto wać dwadzieścia jeden dziewcząt. Zdążyło wyjechać na trasę trzynaście, z czego osiem dojechało do mety, pięć znajdzie się w szpitalu, w tym cztery nasze. Nie słyszałem jesz cze o takim biegu. Na mecie trwała już pełna mobilizacja lekarska. Akcją kierował doktor Smolik, świetny chirurg ortopeda z Centralnego Szpitala Górniczego w Byto miu. Bielszczanka i Hanka już pojechały do Bielska, teraz czekano na zwiezienie Kiki, aby ją też tam posłać, bo jej stan nie pozwalał na przewożenie na dalsze odległości. Teresa miała spiralne złamanie dwóch kości prawej nogi i naderwane wiązadła, Iza roztrzaskany łokieć przy uderzeniu o drzewo. Oba te przypadki Smolik chciał mieć u siebie w Bytomiu. Mietek został więc na miejscu, a ja z Kramem odwieźliśmy dziew czyny do Bytomia. Mimo środków przeciwbólowych, odniesione kontuzje mocno się im dawały we znaki w czasie jazdy karetką na sześćdziesięciokilometrowej trasie. Wyszliśmy z bytomskiego szpitala tuż przed północą, gdy już obie zasnęły po operacjach. Wtedy to nastąpił mój własny "zjazd". Cud, że go przeżyłem. Biegliśmy 460 . z Andrzejem do ostatniego tramwaju w kierunku Katowic, dzięki któremu mogłem jeszcze złapać nocny pociąg warszawski. Tory tramwajowe przecinały ulicę pokrytą lodową szklanką. Gdy już dobiegaliśmy, tramwaj ruszył i naraz wyłożyłem się jak długi na tym piekielnym lodzie. A że ulica była dość stroma, tramwaj i ja zbliżaliśmy się do siebie pod kątem prostym. Spotkanie było nieuniknione, gdyż mimo moich rozpaczliwych figur na jezdni, lód niósł mnie prosto na tory. Latarnia uliczna dawała oświetlenie tak nędzne, że motorniczy nie widział nic i jeszcze przyspieszył. Poże gnałem się już z życiem, gdy naraz coś mnie przytrzymało za kapotę i osadziło w miejscu. Półtora metra od przetaczających się kół! Przypatrujący się temu Andrzej stał jak sparaliżowany o kilkadziesiąt metrów dalej i nie mógł postąpić kroku. Gdy tramwaj przejechał, a ja wreszcie mogłem wstać, zrobiłem dokładne oględziny tego, czemu zawdzięczałem tak szczęśliwy finał tragicznie zapowiadającej się przygody. I cóż zobaczyłem? Była to całkiem jeszcze świeża i okropnie cuchnąca końska kupa. Od tego czasu pokochałem jeszcze bardziej konie, zapach końskich odchodów i często wywołuję w towarzystwie konsternację opowiadając, jak to koń skie łajno uratowało mnie jeżeli nie przed niechybną śmiercią, to na pewno przed ciężkim kalectwem. Wprawdzie pociągu warszawskiego nie złapałem, ale dopędziłem umykające życie. Uczciliśmy to z Andrzejem wypiciem po setce wódki "na puste żołądki" w równie pustym już barze dworcowym. Mimo, że był dopiero koniec stycznia, wrażeń narciarskich w tym sezonie mia łem zdecydowanie dość i resztę zimy oraz wiosnę przepracowałem przykładnie w redakcji sportowych miesięczników. Wiosną w Krakowie, na walnym zjeździe Sekcji Narciarstwa GKKF, rozwiąza liśmy ją i znowu powołaliśmy do życia zlikwidowany sześć lat wcześniej Polski Zwią zek Narciarski. Znalazłem się w prezydium jego Zarządu Głównego. Tym akcentem rozpoczęliśmy jubileusz półwiecza polskiego narciarstwa. W Warszawie zaś, w gronie naszych działaczy ustanowiliśmy komitet obcho dów 35-lecia WKN-u, które przypadało na rok następny, czyli 1958. Postawiłem przed zarządem i komitetem dwa zadania główne. Pierwsze, przyjęte jednomyślnie i z aplauzem, to upomnieć się o nasze prawa do schroniska na Polanie Chochołow skiej. Prawdą jest, że wybudowane kilka lat wcześniej przez PTTK nowe schronisko było kilka razy większe niż przedwojenne WKN-owskie i bardziej kosztowne w utrzymaniu, ale parcela nadal stanowiła naszą własność i fakt ten chyba mógł sta nowić podstawę do naszych roszczeń. Drugie zadanie wprowadziło moich narciarskich przyjaciół w osłupienie i chyba nasunęło im wątpliwość co do mej poczytalności. Zaproponowałem mianowi cie przejęcie opieki nad sierotą po "V Światowym Festiwalu Młodzieży", skoczniąwidmem, dokończenie budowy, zainagurowanie obchodów jubileuszu WKN między narodowym konkursem skoków na igielicie, i przeniesienie tam naszej siedziby. A przecież od początku wszyscy, a ja szczególnie byliśmy przeciwko budowie tej szubieli. Teraz jednak, moim zdaniem, sytuacja radykalnie się zmieniła. Staliśmy się jedynym klubem narciarskim stolicy i wcześniej czy później nie kto inny, ale wła śnie my będziemy i tak musieli się tym zająć. Nikt z nas nie miał najmniejszych wąt pliwości co do tego, że w Warszawie na igielicie żaden skoczek z prawdziwego zda rzenia się nie wychowa. O cóż więc chodziło? Chodziło o lokal klubowy, którego nie mieliśmy od dwunastu lat, czyli od początku istnienia. Najpierw przygarnęli nas żeglarze "Nurtu" na swoją przystań nad Wisłę, następnie finansowcy od Szwedowskiego przy Mazowieckiej, po nich -461 . "Ogniwo" na stadionie w alei Niepodległości, z kolei zajmowaliśmy jakiś pokoik przy Nowogrodzkiej, potem zeszliśmy do podziemi, czyli do piwnicy w Ministerstwie Finansów przy Świętokrzyskiej, po kilku miesiącach wywindowaliśmy się do poko iku na strychu Ministerstwa Rolnictwa na Wspólnej, potem była sień w GKKF na Litewskiej i wreszcie zaczepiliśmy się w przebudowanej bramie przejściowej w budynku Polskiego Radia przy ulicy Noakowskiego. Na jak długo? A byliśmy przecież największym, bo liczącym ponad siedmiuset członków klubem narciarskim w Polsce. Na szczęście budowa pawilonu klubowego na skoczni nie została jeszcze roz poczęta, jako gospodarz obiektu zatem, moglibyśmy jego dotychczasowy bezsen sowny projekt przerobić wedle naszych gustów. No i wreszcie, ruszając przerwaną od trzech lat budowę, zyskalibyśmy sobie wdzięczność (i pieniądze) szefa Stołecz nego Komitetu Kultury Fizycznej, którego za tę niedokończoną szubielę co raz to ktoś, z prasą na czele, szarpał. Po długiej dyskusji zarząd nasz zgodził się z tą argumentacją i przyjął mój wniosek, musiałem jednak wziąć na siebie odpowiedzialność za jego realizację. Ja zaś uzgodniłem z Karolem Greniuchem, przewodniczącym StKKF, moim byłym maturzystą, że ich służba inwestycyjna dopilnuje wykonania w tym roku powtór nego, tym razem prawidłowego, odwodnienia zeskoku i wybiegu, a resztą zajmiemy się wiosną 1958 roku, byle tylko były pieniądze. I tak też się stało. Tego roku, prawie w samym środku lata, przydarzyła mi się jedna z kolejnych "narciarskich" przygód, o której później dość długo sobie opowiadano. Nasza trójka Andrzej Kram, Miecie Ślusarz i ja ciągle wymyślała coś nowego, aby naszym zawodnikom-zjazdowcom wywodzącym się spoza wysokich Tatr skrócić okres letniej bezczynności, sprzyjającej zapominaniu wielu elementów szkoleniowych i technicznych nabytych w sezonie zimowym. Dwa lata wcześniej zor ganizowaliśmy już w listopadzie obóz pierwszego śniegu na Kondratowej, w następ nym roku nie tylko powtórzyliśmy go w listopadzie, ale też sezon zakończyliśmy w Bankowcu dopiero w połowie kwietnia, a tego roku wymyśliliśmy obóz letni w "Murowańcu" na Hali Gąsienicowej. Na północnych stokach, a raczej w żlebach pod Swinicą, jak co roku, zachowały się długie języki zlodowaciałego śniegu i dawało się tam ustawić po kilka bramek slalomowych. Gorzej było z zatrzymywaniem się na dole stromizna lodo-śniegu kończyła się rumowiskiem skalnym. Oczywiście, w lipcu w "Sparcie" nie było na taki obóz pieniędzy, ale poradziłem Mietkowi i Andrzejowi, by pojechali z kadrą, licząc na to, że Rysiek Drągowski, kie rownik "Murowańca", nie wyrzuci chłopców, a jaw tym czasie jakieś pieniądze zdobędę. Istotnie, po tygodniu, dzięki pomocy Mietka Gostkowskiego z Rady Głównej, zdobyłem odpowiednie fundusze. Tymczasem z Zakopanego telefonowano codzien nie, ponaglając, abym możliwie jak najszybciej dokonał wpłaty. W tej sytuacji nie było czasu na żadne przekazy czy przelewy, pieniądze należało zawieźć. Załadowałem więc teczkę drobiazgami osobistymi oraz pieniędzmi i pojecha łem. Podczas podróży piękna lipcowa pogoda nagle się załamała. Od Chabówki sypał śnieg, Zakopane powitało mnie bielą, a kocioł Kasprowego, wyrównany opadem, wyglądał jak w styczniu. Z górnej stacji kolejki aż do "Murowańca" szlak był dziewiczy, przykryty kop nym śniegiem. A ja w półbutach i wiatróweczce wszak był lipiec. Zacząłem więc schodzić, ale była to niewyobrażalna mordęga. Ukryte dziury między kamieniami, zelówki o wspaniałym poślizgu na zlodowaciałych partiach pod 462 . śniegiem wszystko to nie tylko bardzo utrudniało zejście, ale wręcz groziło śmier cią lub kalectwem. Nie było innego wyjścia, jak tylko zjazd na teczce. Przepakowa łem więc pliki banknotów pod koszulę, aby ich nie pogubić i ruszyłem w dół. Szło to o wiele szybciej i stwarzało o wiele mniej zagrożeń. Ile to trwało, Bóg raczy wiedzieć. Gdy wreszcie, zziajany i spocony, dotarłem do schroniska, wszyscy obecni tam ludzie zataczali się ze śmiechu. Od co najmniej godziny dzięki słońcu i wspaniałej widoczności, a także paru lornetkom mogli podziwiać moje wyczyny "na trasie". Stałem się przez to bohaterem wieczoru i całego następnego dnia. Po tygodniu rzecz stała się głośna także w Zakopanem, a co więksi żartownisie w kolejce na Kasprowy rozpatrywali "na poważnie" możli wość zgłoszenia nowej konkurencji "zjazdu na teczce" do programu najbliż szych Igrzysk Olimpijskich, l N Zbliżał się sierpień, a wraz z nim wielka dla nas niespodzianka. Cilley Geza i jego klub "Epitok", w rewanżu za zimowy obóz w Zakopanem, postanowili zapro sić trzydziestoosobową grupę z WKN na dwa tygodnie nad Balaton. Pojechaliśmy w kilkanaście małżeństw, szczególnie zasłużonych w klubowej pracy, a więc obok Ani i mnie także: Marysia i Jurek Wilgatowie, Krysia i Gienek Kabatcowie, Hanka i Jurek Wehrowie, Irmina i Andrzej Kłosowie, Wydrzyńscy i inni. Dla wielu był to pierwszy wyjazd za granicę, namacalny dowód końca epoki stalinizmu. Ponurym przypomnieniem tego, czego nam udało się uniknąć, był widok całych ciągów ulicznych pięknego Budapesztu, zrujnowanych przed ośmiu zaledwie miesią cami ogniem artyleryjskim sowieckich czołgów. Balaton okazał się cudowny. Na odjezdnym nasi Węgrzy zaprowadzili nas do budapeszteńskich piwnic winnych. Ciągle jeszcze byliśmy jednymi z niewielu Pola ków, którzy po rewolucji się tam znaleźli. Entuzjazm w czasie spotkań z nami nie miał granic. W tych właśnie piwnicach wlewano w nas najprzedniejsze wina w dużych ilościach. Póki byliśmy na dole w katakumbowym chłodzie, czuliśmy się względnie dobrze. Ale na górze temperatura przekraczała czterdzieści stopni... Obudziłem się już w pociągu, na granicy, ze strasznym bólem głowy. Podobno w ostatniej chwili Geza dowiózł nas na dworzec kolejowy na platformie jakiejś przy godnie złapanej ciężarówki. Jesienią w redakcji coś się wokół mnie zaczęło dziać. Nasz redaktor techniczny Zbyszek Rosochacki uprzedził mnie, że były jakieś telefony w mojej sprawie, ale szefowa dała im stanowczy odpór. Na jak długo wystarczy jej wytrwałości? Widzia łem dokoła coraz liczniejsze dowody na to, że swobody Października nie tylko się nie poszerzają, ale cofają, a "szczurze gęby" znów zaczynają wyłazić z nor. Na razie jed nak, poza tym jednym sygnałem, nie miałem innych powodów do zmartwień. Jubileuszowy sezon narciarski 1957/1958 WKN zaczął na wysokim diapazonie. Wowo Batijewski, rodowity warszawiak, wychowany przez nas od małego chło paczka, zdobył w biegu zjazdowym juniorów grupy B tytuł mistrza Polski. Był to początek całej lawiny tytułów. W następnym roku mistrzostwo Polski seniorów, także w biegu zjazdowym, uzyska dla WKN-u Andrzej Pawłowicz, w kolejnym, w gigancie seniorów, o kolejny tytuł mistrza kraju postara się Tadek Barnowski. A gdy do WKN-u przeniosła się z zakopiańskiego CWKS-u wspaniała alpejka, Basia Grocholska-Kurkowiakowa, tak nas to rozbestwiło, że jeżeli sezon kończył się mniej niż dwoma mistrzowskimi tytułami, byliśmy wprost obrażeni. 463 . 1958 WKNpodbija Węgry skocznia-widmo wreszcie żyje moja pierwsza transmisja telewizyjna towarzysze znów telefonują odchodzę z miesięczników sportowych "Zima" w PZN Był styczeń. Szykowaliśmy się do pierwszego klubowego wyjazdu narciar skiego na Międzynarodowe Mistrzostwa Węgier. Obok całej czołówki węgierskiej miała tam startować także kadra bardzo groźnych, młodych zjazdowców rumuń skich, których nazwiska już wkrótce znalazły się na wysokich miejscach klasyfika cyjnych list FIS, a także dwie grupy polskie. Żeby było zabawniej, grupę klasyczną pod kierownictwem Staszka Marusarza wystawiał okręg zakopiański, czyli Mekka polskiego narciarstwa alpejskiego, zaś grupę zjazdową nizinny rzekomo WKN. Trzynastoosobowa ekipa WKN-u składała się, oprócz Mięcia Ślusarza i mnie, z pię ciu dziewcząt i pięciu chłopców w zjazdach oraz naszej najlepszej biegaczki-juniorki. Po ubiegłorocznych kontuzjach w Szczyrku nie wszystkie najlepsze zawodniczki WKN-u mogły jechać, ale grupa i tak była silna. Zawody odbywały się w górach Matra, a konkurencje alpejskie na stokach wzniesienia Galyatetó. Była to dość spora górka, której zbocza nadawały się do tego, by rozegrać całkiem niezły slalom specjalny, a nawet gigant, ale już na bieg zjazdowy brakowało odpowiednich regulaminowych długości i różnicy wzniesień. Fama, jaką nam na Węgrzech wyrobił Geza i narciarze klubu "Epitók" po wspólnym treningu w Zakopanem rok wcześniej spowodowała, że wszystkich zawodników innych ekip, rodzimych i zagranicznych, rozlokowano w kilku domach wczasowych w okolicy, my zaś mieszkaliśmy na samym szczycie Galyatetó, w jednym z najelegantszych i naj bardziej luksusowych hoteli na Węgrzech, z krytym basenem, sauną, barami i cowieczornym dancingiem, w czasie którego przygrywała doskonała orkiestra. Życie więc było rajskie. Bez specjalnego wysiłku zdobyliśmy kilka mistrzowskich i wicemistrzowskich tytułów i właściwie poza trenującą ciągle w Alpach mistrzynią Węgier Ildiko KevariSentredi, córką trenerki ich kadry olimpijskiej, oraz trójką bardzo jeszcze suro wych, ale świetnych zjazdowców rumuńskich, nikt inny się do walki o medale nie mieszał. Podwójnym międzynarodowym mistrzem Węgier w slalomie specjalnym i kombinacji alpejskiej został Tadek Barnowski, po mistrzostwo sięgnęła też nasza juniorka Ela Zbrzeźniak w biegu na dystansie 8 kilometrów. Wicemistrzostwa zdo byli: podwójne Zosia Morajka w gigancie i kombinacji alpejskiej, Hanka Jabiońska w slalomie specjalnym oraz Tadek Barnowski w gigancie. Pozostałe dziewczęta mie ściły się w pierwszej piątce, chłopcy zaś w pierwszej dziesiątce. A jednak coś w rodzaju biegu zjazdowego tam rozegrano. Była to zabawa wychodząca poza ramy programu mistrzostw Węgier. Takie sobie dowolne połącze464 . nie nart i Dzikiego Zachodu. Niedaleko Galyateto jest wzgórze o nazwie Kekes. Jeszcze od przedwojnia rozgrywane są tu zawody dla wszystkich chętnych, zwane Kekes Coup, czyli zjazd o Puchar Kekesu. Startuje się jednocześnie szóstkami, można koedukacyjnie, trzeba przejechać ponad dwukilometrową, bardzo urozma iconą trasę i tuż za metą ostro skręcić, aby nie wpaść przez okno do sali dancingo wej i nie wylądować na wieku fortepianu. Podobno w latach poprzednich odnotowano trzy takie przypadki, w tym jeden ze skutkiem śmiertelnym. Wszystkie chwyty na trasie, łącznie z zajeżdżaniem drogi konkurentom, dozwolone. Zwycięzca każdej grupy awansuje do następnej eliminacji. W zawodach w 1958 roku startowało ponad sto pięćdziesiąt osób. Odbyły się dwie eliminacje oraz finał. Wygrał bezapelacyjnie Jędrek Pawłowicz, który został kekeskuperem. Z trzydniowego pobytu w Budapeszcie, tuż przed odjazdem, zapamiętałem dwie rzeczy: szafę grającą w kawiarni "Anna" i przygodę z Józia. Kawiarnia "Anna", położona tuż obok naszego hotelu, wyróżniała się eleganc kim wnętrzem, wytworną obsługą i wspaniałą klientelą. Przesiadywaliśmy tam godzinami. "Młodzież" zajadała się tortami, popijając je czarną kawą, my zaś z Mię ciem sączyliśmy z małych kieliszeczków przepyszny likier "Flipchokolade". Zauwa żyliśmy, że "menu" grającej szafy ma wypisane nazwy tylko części utworów, prze ważnie czardaszy, reszta zaś była białymi plamami. Ponieważ nikt z miejscowych nie próbował wyjść poza repertuar znany, zaczęliśmy po kolei testować te nie nazwane utwory. I oto okazało się, że są tam same amerykańskie i angielskie standardy. Zaczęliśmy je nastawiać, najczęściej Wszystkich świętych idących do nieba oraz oczywiście Most na rzece Quai, ciekawi co z tego wyniknie. Jedynym rezultatem było to, że do czasu naszego wyjazdu "Anna" stała się najbardziej zatłoczonym loka lem Budapesztu, a jak nam pisał potem Geza następnego dnia po opuszczeniu przez nas Węgier zmieniono całą grającą szafę i lokal opustoszał. Z Józia historia była poważniejsza. Oczywiście, "Józia" to kryptonim. Pocho dziła z Podtatrza i bardzo starała się wyrwać ze środowiska, w którym wzrastała. Dlatego wegetowała latem, a żyła zimą, usiłując brać udział we wszystkich obozach i zawodach, byle dalej od domu. A jak Mietkowi i mnie opowiadała w tajemnicy dom to byt taki, że gdy przychodziły imieniny kogokolwiek z członków rodziny, spirytus rozcieńczało się co najmniej w dwóch wiadrach. Wtedy to zjawiały się wszystkie siostry i bracia, często zwalniani na przepustkę z zakładów karnych, i zabawa szła na dwadzieścia cztery fajerki. Józia raczej nie piła, a przynajmniej nie piła stale. Robiła wszystko, aby na obozach podciągać się do poziomu naszych dziew cząt, które ją zresztą traktowały nadzwyczaj sympatycznie. Pierwsze moje perypetie z Józia wyniknęły na dwa miesiące przed wyjazdem na Węgry. Zatelefonowała pewnego wieczoru do mnie do Warszawy i powiedziała krótko: Carku, psyjiżdżoj haw ino wartko i zrób porzundek z temi ciadrachami. Przy tokarce ucietach se rynkę, a uni mię wyciepli z roboty. Nic więcej nie było mi trzeba. Wziąłem delegację z CRZZ i pojechałem na Pod tatrze, "celem ukrócenia stosowania niedopuszczalnych metod wobec człowieka pracy". Zjawiłem się u dyrektora zakładu z marsową miną i po lodowatym przywi taniu położyłem mu na biurku delegację, na której wyraźnie wypisano skąd jestem i w jakim celu przyjechałem. Dyrektor się wyraźnie zaniepokoił, a ja powoli sączy łem detale. Gdy skończyłem, poczerwieniał i kazał sekretarce wezwać szefa POP prze wodniczącego związku zawodowego oraz delegata organizacji młodzieżowej. Teraz 465 . oni mi opowiedzieli swoją prawdę. Była bardzo prozaiczna. Otóż Józia postanowiła w czasie pracy zorganizować prywatkę i chcąc odbić półlitrówkę, palnęła dłonią w dno, a że uderzenie miała nadzwyczaj mocne, póllitrówka pękła i ostre denko pokaleczyło jej rękę. Myślałem, że się spalę ze wstydu. Zacząłem łagodzić cale wydarzenie i po jakimś czasie uzyskałem to, że moi rozmówcy postanowili zapomnieć o całym incy dencie, a nawet przywrócić ją do pracy. Prawda bowiem była taka, że Józi nie można było nie lubić. Przed odjazdem do Warszawy jednak zapytałem: Dlaczego, Józiu, nie powiedziałaś mi przez telefon prawdy? A kiej byk podziała prowdę, psyjechol byś? Chyba nie. No to i widzis sam, cegój nie pedzialak prowdy. A tak, psyjecholeś i ciadrachów żeś ustawie! I o to sło. Józia bardzo chciała jechać na Węgry, bo nigdy dotąd nie tylko z Polski, ale nawet z powiatu nowotarskiego nosa nie wystawiła. A do tego jeszcze w czasie pobytu Węgrów na obozie w Zakopanem wyraźnie emablował ją jeden z tamtych chłopców, którego z racji czarnego wąsa nazywaliśmy za Józia "wąsiakiem". Po przyjeździe do Galyateto poprosiliśmy z Mietkiem Józię do naszego pokoju i pal nęliśmy jej dydaktyczną mówkę, co to w ogóle znaczy reprezentować Polskę. Józia wysłuchała tego wszystkiego, a potem powiedziała krótko. Kierownik! , jo tu poruseństwa wom nie zrobię. Co mi wolno, wim, cegój nie wolno, tyś wim. Rzeczywiście, zachowywała się na medal. Aż naraz, w ostatnim dniu pobytu w Budapeszcie, w czasie bankietu pożegnalnego w restauracji hotelowej, w drzwiach pokazała się podenerwowana Józia i zaczęła ręką przyzywać mnie i Mietka. Kierownik! , chebojcie a wartko na wirch, do mojej izby wydyszała. A po co? zapytał zdumiony Miecio. Bo un tam lezi. Kto tam leży? włączyłem się do rozmowy. Wąsiok. A co mu się stało? No, wicie kierownik! , zacon się do mnie dobirać. Jo mu mówię, że ni, a un ino po swojemu "nem irtem" i pcho mi łapę dali pod kieckę. Nie powim, co bych nie kciała, ale kozaliście przeca reprezyntować. To go praslach w kufę, poleciol na safke, rozpucył se łeb i terozki tam lezi, a posoka ze łba mu ciurko. Dalej nie słuchaliśmy, tylko popędziliśmy na górę, wiedzieliśmy bowiem, że Józia ma cios piekielny. Istotnie, na środku pokoju siedział wyraźnie zamroczony Węgier i chustką próbował zatamować cieknącą z głowy krew. Doprowadziliśmy go jakoś do ładu, odstawili do pokoju i po dłuższej chwili zeszliśmy na dół. Józia trochę się bała podejść do nas, ale wreszcie przemogła się i zapytała: Co ś niem? Żije? Żyje, Józiu, żyje uspokoiłem ją, zaraz jednak dodałem. Ale na przy szłość bij nieco lżej. Kierowniku powiedziała Józia patrząc mi z powagą w oczy podzieliście, ze reprezyntować Polskę, to powazno rzec. Jo po lekućku reprezyntować nie umie. Wiosną próbowałem zintensyfikować prace na warszawskiej skoczni-widmie. Nazywało się to "pracami wykończeniowymi", podczas gdy naprawdę nie przekro466 . czyły one dotąd półmetka. Miejskie przedsiębiorstwa wszelkiej maści budowlane, drogowe, wodno-kanalizacyjne, energetyczne, instalacyjne i inne w sumie osiem zlecenia przyjęły, terminy zaakceptowały, otrzymanie solidnych zaliczek potwier dziły i zaczęła się zabawa w ciuciubabkę. Na cotygodniowych naradach komisji koor dynacyjnej zjawiało się ponad dziesięciu inżynierów i techników, reprezentujących ośmiu podwykonawców, dyskusje trwały po trzy godziny, a na skoczni pracowało łącznie od dwóch do trzech ludzi. W kwietniu przedsiębiorstwa zapewniały, że najpierw muszą skończyć zobo wiązania pierwszomajowe, ale potem odgrażały się jak ruszą na skoczni z robotą, to skończą ją w trzy tygodnie. Po l maja mówiło się to samo o 22 lipca, a tymczasem wrześniowy termin międzynarodowych zawodów o Puchar Stolic na igielicie zbliżał się nieubłaganie. Najpierw więc co poniedziałek publikowałem w "Sportowcu", "Expressie Wieczornym" albo w "Kurierze Polskim" podsumowanie ubiegłotygodniowych robót na skoczni i wytykałem nierobów, czyli wszystkich. Efekt był taki, że na cotygodniowych spotkaniach zajmowaliśmy się nie postępem robót na skoczni, tylko tym co Chlebowski nowego napisał, czy to co napisał jest prawdą i czy już go skarżyć o zniesławienie, czy jeszcze poczekać. Pewnego dnia, po burzliwej naradzie, wziął mnie na bok inżynier Sz., wyjątkowo paskudna odmiana Rajchmana, arogancki, chamski, partyjny, powodujący ze swoim niesolidnym przedsiębiorstwem najwięcej opóźnień oraz kłopotów i powiedział: Chlebowski, ja wam dobrze radzę, wy mnie nie straszcie, bo ja się takich jak wy nie boję. To nie wy mnie tu będziecie rozliczać, tylko moja partia. Byłem tak wściekły, że z trudem się pohamowałem, by mu nie dać w pysk. Ale nagle doznałem olśnienia. Oto on sam wskazał mi drogę zbawiennego działania. Zło żyłem więc jedną tylko wizytę i po dziesięciominutowej rozmowie zatelefonowałem do Marysi Wilgatowej sekretarza WKN: Marysiu, natychmiast wysyłaj za granicę zaproszenia na nasz konkurs we wrześniu. A na czym się ten konkurs odbędzie? zachłysnęła się Marysia na tym wysypisku śmieci? Wysyłaj na moją odpowiedzialność. I zaproszenia poszły. W następnym tygodniu na naszej naradzie koordynacyj nej nie było o czym mówić, bo na skoczni nie pokazał się ani jeden robotnik, nie było też mojego artykułu. Gdy niektórzy zabierali się do odejścia, przed baraczek podje chała czarna wołga i wysiadł z niej stosunkowo młody, barczysty mężczyzna o powol nych, godnych, pewnych ruchach i skierował się ku miejscu naszych narad. Widok ten zatrzymał odchodzących. Witam towarzyszy powiedział spokojnie przybysz jestem Leszek Bed narski, starszy instruktor Wydziału Propagandy Komitetu Centralnego PZPR. Chciałem powiedzieć towarzyszom, że towarzysz sekretarz KC Artur Starewicz jest wielce zainteresowany międzynarodowym konkursem skoków, który się tu odbędzie w pierwszą sobotę września. Oczywiście, tego roku. Czy jest tu towarzysz inżynier Sz.? Was, towarzyszu, jako najstarszego stażem partyjnym, czynię w imieniu KC odpowiedzialnym za dotrzymanie tego terminu. Inżynier Sz. próbował mu coś odpowiedzieć, Bednarski jednak chłodno go powstrzymał: Towarzyszu inżynierze, czas dyskusji się skończył. Od dzisiaj ma tu być czas wytężonej pracy. Jeżeli zajdzie taka potrzeba nawet na trzy zmiany. Poproszę was I 467 . o złożenie mi w ciągu trzech dni notatki, w której powiadomicie towarzysza Starewicza, jakie podejmiecie działania i jakimi siłami, aby skocznia była gotowa na l września. Żegnam towarzyszy. Życzę szybkiej i skutecznej pracy. Odwrócił się i wyszedł. W baraku najpierw zapadła kompletna cisza, a następ nie wszyscy obecni naraz zaczęli wrzeszczeć i prawie brać się do bicia. Oczywiście mnie. Wrzasnąłem i ja, co trochę ich uciszyło. Macie panowie rację. Przez trzy miesiące byłem tu nie chcianym intruzem. Przepraszam was za to bardzo i zapewniam, że więcej się to już nie powtórzy. Tydzień temu pan inżynier Sz. powiedział, że nie ja jego i was wszystkich będę roz liczał, a wasza partia. I stało się tak, jak sobie życzył. Miejcie pretensje do niego. A zatem, powtarzając słowa pana Bednarskiego, żegnam towarzyszy i życzę szyb kiej oraz skutecznej pracy. Wyszedłem i więcej się tam nie pokazałem. Oczywiście, nie znaczy to, że nie bywałem na skoczni. Bywałem, nawet dwa razy częściej niż dotychczas, ale nigdy w terminie narad komisji koordynacyjnej. Spotykałem się za to regularnie z dwoma ludźmi, którzy od początku byli po naszej stronie z inżynierem Siwkiem z Nad zoru Inwestycyjnego Rady Narodowej oraz Januszem Pomiernym z Działu Inwe stycyjnego Stołecznego Komitetu Kultury Fizycznej. Prace na skoczni istotnie ruszyły w zawrotnym tempie. Przez czerwiec uwijało się tu ponad trzydziestu ludzi i kilkanaście ciężarówek, spychaczy i dźwigów, przez lipiec podwójne ekipy na dwie zmiany, a w sierpniu prace szły na okrągło przez pełną dobę siłami ponad stu ludzi i przy użyciu wielkiej ilości sprzętu. To był jeden front natarcia ze strony budowniczych. Celem drugiego okazała się nasza trójka. "Zgoda zapewniali do końca sierpnia zrobimy skocznię i konkurs się odbędzie. Ale przecież do tego wcale nie jest potrzebny ani pawilon, ani trybuny. To można zbudować potem". Czyli "maniana". Dwaj moi towarzysze z trójki rozkładali bez radnie ręce: Nam wszystko jedno, ale o tym decyduje Chlebowski. A ze mną tamci bali się rozmawiać. Do czasu. Raz popróbował to zrobić inży nier Sz., jak zwykle arogancko, i odbił się jak piłka od muru. Zagroziłem mu, że jesz cze- jeden taki wybryk, a wezwie go towarzysz Bednarski. Wolał nie ryzykować. Ja tymczasem nie tylko nie chciałem ustąpić, ale i nie mogłem. Po raz pierwszy znala zły się pieniądze na kompletne wykończenie skoczni, jednak wykorzystać je można było tylko do końca roku. Prolongowanie terminu poza l września takim kontra hentom jak Sz. i jego towarzysze było równoznaczne z pożegnaniem się z dalszymi pracami na budowie i pieniędzmi na nią. Ściągnąłem Mietka z Bytomia i na placu budowy zmienialiśmy cały rozkład wewnętrzny pawilonu. Na parterze, zamiast olbrzymiej, nikomu niepotrzebnej hali, w której miała się mieścić przechowalnia na kilkaset par nart, powstały sanitariaty, rozbieralnie i natryski, montownia nart, magazyn igielitu, trzypokojowy lokal klu bowy i dwupokoikowe z kuchnią i sanitariatem mieszkanko dla przyszłego kie rownika obiektu. Przeszklone pierwsze piętro zostało przeznaczone na salę klubowo-rozrywkową, z wysokimi stołkami przy bezalkoholowym barku, stolikami brydżowymi, bilardem i podobnym wyposażeniem. Mietek gratisowo wykonał kom pletny projekt wnętrza, ale tego już nie udało się nam zmieścić w terminie budowy skoczni. I pewnie dlatego nigdy już nie powstało. Jeszcze skoczni nie było, a już się zaczęli do niej przymierzać jej ewentualni dysponenci. Był to bowiem nadal czas scentralizowanych działań w każdej dziedzi468 . nie, a więc i administracji takimi obiektami. Któregoś dnia zjawili się jacyś nieznani ludzie, domagając się wglądu w dokumentację. Gdy zaczęli mówić o różnych popraw kach, moja cierpliwość się wyczerpała. Wyraziłem zdziwienie, że zauważyli skocznię dopiero teraz, gdy wszystko jest już gotowe, a przez ostatnie trzy lata nie intereso wali się nią zupełnie. Trochę to jednak za późno, bo skocznia należy już i będzie nale żała do WKN-u, nie widzę więc żadnej możliwości realizacji ich planów. Przedstawi łem im nowego kierownika skoczni, Adama IŁ i poprosiłem go, by mi każdorazowo zgłaszał ich próby wejścia na teren obiektu. Coś pomruczeli pod nosem, ale że moja historia z wizytą Bednarskiego na naradzie inwestycyjnej była już głośna, poszli jak niepyszni i więcej się nie pokazali. Na razie... Nazwisko Adama R. w narciarstwie polskim znano już od prawie pół wieku, jego ojciec bowiem należał do pionierów tej dyscypliny sportu. Adam sam o sobie mówił, że urodził się na nartach. Świetnie jeździł i byt znanym instruktorem. Wraz z nim i Józkiem Sourkiem, stanowiliśmy trzon Sekcji Narciarstwa CRZZ. Znałem go od lat jako dobrego organizatora i jak mi się wydawało lojalnego kolegę. Mieszkał ciągle w Krakowie, narzeczoną miał w Warszawie i oboje marzyli o ślubie. Na przeszkodzie jednak stał nie tylko brak mieszkania, ale brak wszelkiej nadziei na otrzymanie go w najbliższym dziesięcioleciu. Gdy zobaczył kończoną przez WKN skocznię, opętała go jedna, jedyna myśl. Zapragnął zostać jej kierownikiem. Kiedy mnie o to nieśmiało poprosił, nie stawia łem przeszkód, tym bardziej iż wydawał się na to stanowisko najlepszy. Zarząd WKN nie podzielał wprawdzie mej opinii, ale kontrkandydata nie było, zaś potrzeba zaangażowania szefa skoczni od zaraz stawała się sprawą palącą. Adam więc, zostawszy kierownikiem obiektu, przeprowadził się natychmiast do Warszawy i zamieszkał w jeszcze mokrych i nieoszklonych murach. Mieliśmy więc zaufanego człowieka na skoczni przez całą dobę, co na pewno bardzo wzmocniło nasz nadzór nad wykonawstwem w ostatniej fazie budowy. Po ogromnym trzymiesięcznym wysiłku termin zakończenia budowy skoczni został wreszcie dotrzymany i w pierwszą sobotę września 1958 roku odbył się pierwszy nie tylko w Warszawie, ale i w Polsce konkurs skoków na igielicie. Niestety, tylko w obsadzie krajowej, ale za to z udziałem całej polskiej kadry naro dowej. Ustanowiono długo nie pobity rekord warszawskiego obiektu, wynoszący czterdzieści dwa metry. Po raz pierwszy też Telewizja Polska bezpośrednio trans mitowała taką imprezę. Sprawozdawcami byli Eugeniusz Pach i ja. I widocznie w tym debiucie nie wypadłem najgorzej, bo zaczął on moją sześcioletnią karierę telewizyjnego komentatora imprez narciarskich, zakończoną Olimpiadą Zimową w Innsbrucku w 1964 roku. Być może przygoda z telewizją trwałaby dalej, gdyby towarzysze znów nie zadzwonili. Jubileusz 35-lecia WKN-u obchodziliśmy po raz pierwszy we własnym trzypo kojowym lokalu. Za wysiłek przy zakończeniu budowy tej powszechnie nie chcianej skoczni przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej urzędu, z którego przed sześciu laty zostałem wyrzucony udekorował mnie Srebrnym Krzyżem Zasługi. Po półrocznej morderczej harówce mogłem wreszcie spokojnie i długo się wyspać, a także przyjrzeć spokojnie moim własnym sprawom, w których nie działo się najlepiej. Sygnały docierające do mnie od Zbyszka Rosochackiego znalazły potwierdzenie. Znajoma z działu kadr Zarządu Głównego RSW "Prasa" w najwięk szej tajemnicy powiedziała mi na kawie, że zapadła już decyzja ponownego rozstania 469 . się ze mną. Miało się to odbyć w absolutnej dyskrecji, tak aby nawet moje kierow nictwo o tym nie wiedziało. Pretekstem było zmniejszenie obsady kilku redakcji, podyktowane koniecznością ograniczenia liczby tytułów deficytowych. Istotnie, w naszej redakcji połowa czasopism była dotowana, w tym również moja "Zima", ale też byliśmy jedynym pismem, którego deficyt co do grosza pokrywał "Prasie" Pol ski Związek Narciarski. Przeciek z kadr potwierdziła po kilku tygodniach moja sze fowa, wyrażając ubolewanie niewątpliwie szczere, bo się w naszym zespole dosyć lubiliśmy. Oczywiście, nie miała pojęcia, o co tu rzeczywiście chodzi. Było to uderze nie trzynaste... Zanosiło się na to, że znowu zostanę bez stałej pracy, co byłoby równoznaczne z klęską, gdyż dochody z prac dorywczych stanowiły jedynie kiepski dodatek do pen sji. Przedstawiłem tę nową sytuację naszemu prezesowi PZN, wraz z propozycją samodzielnego wydawania pisma. Zgodził się bez dyskusji. Było to nawet podwójnie korzystne dla Związku. Koszty rzeczowe zostały te same, pracownicze zaś tylko moje, bo odpadał olbrzymi haracz płacony RSW "Prasie". W zamian mieliśmy wła sne pismo, przy czym nasze były całe trzydzieści dwie strony, podczas gdy w "Zimie" osiem musieliśmy oddawać hokeistom i łyżwiarzom. Uprzedziłem jednak Kazia, że jako mój pracodawca może być zmuszony odbierać telefony od towarzyszy. Odparł krótko i dosadnie, gdzie ma i towarzyszy, i ich telefony. Mogłem znów spać spokoj nie. Jak długo jednak? Nasz miesięcznik nazwaliśmy "Na nartach". 470 . 1959 Finowie z Kouvoli w Zakopanem przyjaźń z Karlosem pierwsze kroki w TV letnia wymiana z Finami obóz kadry olim pijskiej pod kręgiem polarnym na warsztacie "Smak śniegu" O t, "t Rok ten był okresem powrotu do starych metod i zwyczajów.W większości awansowali parszywcy, kosztem ludzi przyzwoitych. Jak później, po trzydziestu pię ciu latach, dowiedziałem się z relacji znajomych Wiktora Siennickiego, w tymże roku otrzymał podpułkownikowskie szlify w WSW, czyli "brudnym" kontrwywiadzie PRL. Umocniło to pozycję jego i wykonawców jego zleceń, także w dalszym prze śladowaniu takich jak ja. Na przełomie grudnia i stycznia Sekcja Narciarstwa CRZZ, czyli Józek Sourek (notabene członek i czołowy skoczek naszego klubu) i ja, zleciła WKN-owi kontynuowanie tradycyjnej już wymiany sportowej CRZZ z klubem narciarskim z Kouvoli małego miasteczka leżącego w potudniowo-wsehodniej Finlandii. Był to bardzo cenny dla nas kontakt, który zaowocował następnie kilkoma wymianami sportowymi, turystycznymi, osobistymi przyjaźniami, a także życzliwością Finów, którzy w potrzebie wyciągnęli pomocną dłoń do polskiego narciarstwa olimpij skiego, gdy znalazło się ono w sytuacji prawie bez wyjścia. Zima 1958/1959 była ostatnim sezonem przedolimpijskim i ostatnią okazją do narciarskich zawodów przed startem w lutym 1960 roku na VII Igrzyskach Olim pijskich, które miały się dobyć w Squaw Valley w stanie Idaho. Fenomen Helmuta Recknagla z NRD i jego sukcesy w skokach narciarskich, właśnie tej ostatniej, przedolimpijskiej zimy, kierował oczy narciarskich kibiców całego świata na tego zawodnika i na tę konkurencję. My także obserwowaliśmy wydarzenia z narciarskich skoczni świata z dużą nadzieją w sercach. Z piątki polskich zawodników, wśród których znajdowali się: Antoni Łaciak, Władysław Tajner, Gustaw Bujok, młodziutki Józef Przybyła i wreszcie cichy faworyt Zdzisław Hryniewiecki, jeden lub dwóch zawodników mogło na wielkiej skoczni w Ameryce stoczyć ze sławnym już Niemcem bój o olimpijski prymat. Dlatego pożądane były w tym sezonie jak najliczniejsze kontakty z najlep- szymi skoczkami świata, Finami, najpierw u nas w kraju, a następnie na ich obiek- l tach i przy ich publiczności. To były rzeczy szczególnie ważne, także dla psychiki zawodników. W końcu stycznia przyjechało więc do Zakopanego, na zaproszenie naszego klubu, siedmiu Finów z klubu w Kouvoli, w tym czterech dobrych skoczków, którzy wygrali konkurs skoków na mistrzostwach CRZZ, z udziałem całej polskiej czo łówki. Dla nas jednak ważniejsi okazali się działacze i to, że bez reszty zakochali się w Polsce. Sauli Leino, kierownik fińskiej grupy, milczący, poważny i jak prawie 471 . wszyscy jego rodacy z małym poczuciem humoru, miał w Kuovoli przedsiębior stwo budowlane. Nie tylko to jednak spowodowało, że był osobą znaną i powszech nie szanowaną. Piętnaście lat wcześniej, w czasie II wojny światowej, jako pilot fiń skiego myśliwca zapisał na swoim koncie osiem zestrzelonych maszyn sowieckich. Przyjechał również Lassie Johansson, trener, który kiedyś skakał w kadrze fińskiej, następnie ją trenował, a teraz społecznie szkolił skoczków z Kouvoli. Najważniejszą jednak postacią wśród Finów okazał się siódmy uczestnik ekipy, Kalervo Jaaskelainen, jedyny człowiek, dzięki któremu można się było z nimi poro zumieć. Nauczyciel języka angielskiego, mówił prócz tego biegle po niemiecku, zjeździt kawał świata, mieszkał jakiś czas w USA, tryskał humorem i stanowił duszę każ dego towarzystwa. Po kilku wieczorach spędzonych w Mięcia i moim towarzystwie na dancingach w "Watrze", restauracji hotelu "Giewont" i jeszcze w paru podobnych lokalach, Sauli był prawie gotów telefonicznie sprzedać firmę w Finlandii i kupić willę pod Giewontem, a obaj z Karlosem (bo tak przezwaliśmy Kalervo) uznali, że kraj, w którym wódkę (mówili na nią "Varsovan Laulu" warszawska piosenka) sprzedaje się bez kartek jest rajem, Warszawa zaś i Zakopane to są te dwa miejsca na ziemi, w których Finowie powinni mieszkać na stałe lub przynajmniej często je odwiedzać. Ustaliliśmy więc, że w czerwcu tegoż jeszcze roku mata grupka naszych zawod ników pojedzie na dwa tygodnie do Finlandii, w sierpniu zaś taka sama grupa od nich będzie przez nas goszczona w Warszawie i Zakopanem. Kiedy tak planowaliśmy bardzo odważnie te nasze wspólne poczynania, zastanawiałem się, ile to już razy sam lub w grupie budowałem podobne zamki na lodzie i jak często nic z tego nie wycho dziło. Tym razem jednak nie doceniłem kontrahentów. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to fakt, że oni niczego nie przyrzekali, niczego nie zapewniali, ani nie gwa rantowali. Mówili tylko, że dołożą wszelkich starań, aby tak się stało. Trzeba lepiej poznać Finów, by zrozumieć, że taka ostrożna obietnica to z ich strony więcej niż nasze słowo honoru. Tak się szczęśliwie złożyło, że w tym czasie do WKN-u dołączyła bardzo aktywna grupa narciarzy z byłej Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, dotąd niezrzeszonych, z Jankiem Marcem i Anną Talłen-Wilczewską, zwaną "Żabą". Tę właśnie grupę uczyniliśmy komisją zagraniczną WKN-u do wykonywania naszej umowy. Korzystając z tego, iż przy redagowaniu pisma narciarskiego w PZN dyscy plinę pracy miałem taką, jaką sam dla siebie ustaliłem, mogłem w ten sposób ułożyć moje zajęcia w Związku i w domu, by wreszcie w pełni wykorzystać wszystkie moż liwości bogatego sezonu narciarskiego. Przede wszystkim podbiła mnie telewizja, a więc szansa komentowania wszyst kiego co narciarskie. Unikałem pokusy "robienia" innych dyscyplin, bo uważałem, że powinno się obsługiwać te dyscypliny i konkurencje, na których się człowiek zna. W tym sezonie narciarskim wraz ze Stefanem Rzeszotem przeprowadziliśmy w TV sprawozdania z "królewskiej" konkurencji w dwóch najważniejszych imprezach otwartym konkursie skoków na dużej skoczni w czasie narciarskich mistrzostw Pol ski oraz Memoriału Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny Do tego doszły jesz cze dwie mniejsze imprezy narciarskie. Nie dążyłem do prezentowania się ponad miarę, tym bardziej że byli i inni, świetni dziennikarze narciarscy, jak Jerzy Mrzygtód, Marian Matzenauer, czasem też przesiadał się od radiowego mikrofonu przed kamery telewizyjne Bohdan Tomaszewski. Odnosiłem wrażenie, że współpraca 472 . w redakcji sportowej TV ułoży się nieźle, zwłaszcza gdy w szefie technicznym rozpo znałem mego gimnazjalnego kolegę z będzińskiego Kopernika, Jurka Budnego. Ważną postacią, decydującą o wielu sprawach w tej grupie, był Konrad Gruda (nie przypominam sobie, czy mianowano go szefem zespołu). Miał licznych przyja ciół i chyba jeszcze więcej wrogów. Czyż jednak zastępca wojewódzkiego komen danta milicji z Krakowa, z końca lat czterdziestych, mógł ich nie mieć? Jak zauwa żyłem, potrafił kąsać bardzo boleśnie, ale raczej tylko wtedy, gdy nastąpiono mu na odcisk. Nie znam przypadków, aby robił to dla przyjemności czy też dla zaspokoje nia wybujałej ambicji. Po służbie w MO miał aspiracje zawodowe także w cywilu, czego objawem były ciągle podejmowane próby odegrania coraz to większej roli na antenie radiowej i przed kamerą telewizyjną. Już motto jego programu radiowego mówiło samo za siebie: "Sportu blaski, sportu cienie, czyli Gruda na antenie". Natychmiast jego adwersarze odpowiedzieli mu innym, anonimowym dwuwierszem: zy się uda, czy nie uda, tutaj mówi Konrad Gruda". W czerwcu pojechaliśmy w dziesięć osób do Kouvoli. Oczywiście, była to czysta turystyka, więc klub jedynie pośredniczył, a nie płacił. Finlandia mojej Ani nie nęciła nawet latem, ubóstwiała bowiem tylko bardzo słoneczne południe. Nie będę tu opisywał tego pobytu, choć zrobił na mnie i na nas wszystkich olbrzymie wrażenie. Było to wszak nasze pierwsze zetknięcie z krajem naprawdę wolnym, który nawet pewne gospodarcze uzależnienie od Sowie! ów potrafił uczynić niezbyt dokuczliwym dla własnych obywateli. Przeżyliśmy pierwsze kontakty z sauną, dziwny niepokój białych nocy... Do opisów tych wrażeń wrócę jeszcze w tej książce nie jeden raz, gdyż dzięki wielo letniej przyjaźni z rodziną Jaaskelainenów odwiedzałem ten kraj czternaście razy. Dziennikarze tamtejszej prasy, którym udzieliłem wielu wywiadów, nadali mi nawet sfmszczone nazwisko "Leipanen" (leipa chleb). W sierpniu Finowie przyjechali z rewizytą. Przeważały panie. Koniecznie chciały jechać do Zakopanego i iść w "dzikie góry". Spełniliśmy te życzenia i w Zako panem, po kilkudniowych przeganiankach ceperskimi szlakami, zafundowaliśmy im przełęcz Zawrat. Niewiasty miały niezła kondycję i spisywały się dzielnie do momentu, w którym na lewo od Zawratu zobaczyły strome, przepaściste urwiska, nad którymi trzeba było przechodzić. Nie pisnęły jednak ani słówka. Dopiero szał radości, gdy z przełęczy, zamiast wilgotnego, półmrocznego żlebu, dostrzegły zalaną słońcem Dolinę Pięciu Stawów uzmysłowił nam, jak wielki strach siedział im cały czas za kołnierzem. Tradycyjnie już do Morskiego Oka dotarliśmy po odjeździe do Zakopanego ostatniego autobusu. Miejsc wolnych w schronisku także nie było. Porozmawiałem ze znajomymi ratownikami GOPR-u, których ciężarówkę zauważyłem pod smre kami. Zabrali nas. Panie siedziały na wynoszczonej kocami skrzyni, dyskutując zawzięcie, że niepotrzebnie się tak bały, bo te "dzikie góry" wcale nie były takie groźne. O tym, że w skrzyni, na której siedziały, leżał nieboszczyk, zniesiony właśnie z Mięguszowieckiego tylko dlatego, że zlekceważył sobie dzikość Tatr, nie dowie działy się nigdy. Bardzo serdecznie żegnaliśmy naszych gości na przyjęciu u "Żaby" Wilczewskiej. Tam też poznałem jej kuzyna, pana Mariusza Kwiatkowskiego. Znajomość z nim już wkrótce bardzo mi się przydała. W początkach jesieni tego roku, w nowo reaktywowanym Polskim Związku Narciarskim, zaczęły dawać o sobie znać ruchy odśrodkowe. Teren uwierzył 473 . w demokrację. Zaczęto głosić dość chwytliwe hasło, że decyzje w sprawach narciar stwa powinny zapadać tam, skąd się wywodzi jego czołówka. Domagano się zatem większej (o ile nie całej) władzy dla Zakopanego, Krakowa i Bielska, nie rozumiejąc, że demokracja w Polsce jest umowna, teoretyczna i deklaratywna, że ciągle jeszcze pieniądze się przyznaje i decyzje podejmuje w Warszawie, w GKKF przy ulicy Litewskiej, na którą o wiele bliżej z obecnej siedziby PZN przy ulicy Sienkiewicza niż spod Giewontu. A były to dopiero początki wrzenia w terenie. W końcu października PZN stanął wobec problemu nie lada. Wyjazd na olim piadę zimową do Squaw Yalley miał nastąpić za trzy miesiące. Napięty plan szkole niowy kadry olimpijskiej przewidywał wyjście na śnieg już w połowie listopada, a tu wszystko zaczęło się walić. Staszkowi Ziobrzyńskiemu z największym trudem udało się umieścić u prywatnych znajomych w Alpach kilku alpejczyków, którzy mieli się znaleźć w reprezentacji, ale pozostawał ciągle nierozwiązany problem prawie trzy dziestoosobowej grupy klasyków. Wlokące się od lata pertraktacje z sowieckim związkiem narciarskim, mające naszym obiecującym biegaczom i skoczkom zapew nić wspólny z gospodarzami trening na Kaukazie, wzięły w łeb. Podobno tam też nie było śniegu. Nie było go także i nie spodziewano się go w najbliższych tygodniach w dolnych partiach Alp, a na treningi w wyższych partiach gór, wobec horrendal nych cen, jakie by trzeba za nie płacić, nie mieliśmy pieniędzy. Powtórzyła się znana od dziesiątków lat dramatyczna sytuacja: zaczyna się sezon narciarski kończą się pieniądze, a szczególnie skrupulatnie reglamento wane dewizy. Kierowaliśmy tęskne spojrzenia na północ, na Skandynawię, ale wie dzieliśmy, że nawet tam, mimo że nas bardzo lubią, bez pieniędzy nie mamy o czym marzyć. Problem wydawał się nie mieć rozwiązania. W porozumieniu z prezesem PZN Kaziem Malczewskim zatelefonowałem do Kouvoli i przedstawiłem Karlosowi nasze trudności. Oczywiście nie powiedział "pomożemy", ale obiecał natychmiast zainteresować tą sprawą Sauli Leino, Lassie Johanssona, a także zarząd ich klubu z prezesem Nurminenem i przyrzekł wyniki tych starań przekazać mi nazajutrz. Na zebraniu prezydium ZG PZN mogłem więc powiadomić kolegów, iż pro blem jest rozwiązany. Klub Kouvola zgodził się zaprosić naszą trzydziestoosobową kadrę klasyków na dwa tygodnie w drugiej połowie listopada, w zamian za przyjęcie ich turystów i działaczy także na dwa tygodnie do Zakopanego w marcu następnego roku, w okresie Memoriału Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny. Była to świetna propozycja. Na koniec zachowałem wiadomość najbardziej zaskakującą. Myślę, że zawdzię czaliśmy ją kontaktom Lassie Johanssona. Obóz nasz miał się odbyć we Yuokatti i częściowo pokrywał się z pobytem tam kadry fińskiej. Yuokatti to centralna baza szkoleniowa narciarstwa fińskiego, sławna już wówczas na cały narciarski świat, a jednocześnie prawie zupełnie nieznana. Zagubiona wśród lasów w środkowej czę ści kraju, między olbrzymim jeziorem Oulu a nieco mniejszym Sotkamo, jest właści wie małym przystankiem kolejowym, odległym o dwadzieścia kilometrów od naj bliższego miasteczka Kajaani. Są tu idealne warunki dla spokojnego treningu i potwornej nudy. Dwa tygodnie na przygotowanie do takiego wyjazdu, bez żadnych pieniędzy, a szczególnie dewiz, to rzecz prawie niemożliwa. A jednak się udało. Nie stać było PZN-u na szybki, ale kosztowny przelot samolotem do Helsinek, pojechaliśmy więc pociągiem przez Moskwę i Leningrad. Trwało to wprawdzie (aż do Kajaani) trzy 474 . doby w jedną stronę, ale jednak pozwalało na osiągnięcie celu i co w naszej sytu acji było niezmiernie ważne na płacenie, aż do fińskiej granicy, wymienionymi na ruble złotówkami. . ;iiĄ;,:? tj.?-t-;,.-fH; Miałem to wszystko na głowie, bo mianowano mnie, oczywiście, kierownikiem tego wyjazdu. Wszystko jakoś udało się załatwić, pozostał wszakże jeden problem, o którym wiedziałem, że może przynieść kłopoty. Otrzymałem do dyspozycji zaled wie sto siedemdziesiąt dolarów, łącznie z kieszonkowym zawodników (po pięć dola rów na głowę). To już była prawdziwa rozpacz! Zdawałem sobie sprawę, że świadomi tego stanu rzeczy zawodnicy będą starali się znaleźć środki zaradcze, przewidywa łem nawet, jakiego rodzaju i bardzo się tego obawiałem. Nie stać nas było nawet na korzystanie z rosyjskich wagonów restauracyjnych, bo wszystkie przyznane nam ruble zostały wydane na zakup sypialnych biletów. Żywiliśmy się więc suchym prowiantem zabranym z Warszawy, obfitym co prawda, ale też i narażonym w przegrzanych wagonach na łatwe i szybkie psucie. Zatrucie w takich warunkach całej olimpijskiej grupy na trzy miesiące przed igrzyskami było rzeczą groźną i bardzo prawdopodobną. Jako mój zastępca i jednocześnie lekarz kadry jechał z nami przesympatyczny doktor Wiktor S., człowiek zauroczony narciarstwem, którego największym marze niem było, aby jego syn, zresztą bardzo dobrze jeżdżący w barwach naszego WKN junior, został kiedyś olimpijczykiem. Kadrę szkoleniową stanowili zaś najlepsi polscy trenerzy, ongiś zawodnicy: Józef Zubek (biegi mężczyzn), Edward Mróz (biegi kobiet), Marian Woyna-Orlewicz (kombinacja norweska) i Mieczysław Kozdruń (skoki). Wśród zawodniczek i zawodników byli: Stefania Biegun, Zofia Pęksa, Mary sia Danielka, Marysia Bukowa, Tadeusz Kwapień, Mateja, Aleksander Kowalski, Dzidek Hryniewiecki, Władek Tajner, Antek Łaciak, Gustek Bujok i jeszcze prawie dwa razy tyle najlepszych w Polsce. Tuż przed wyjazdem, na odprawie z zawodnikami, dotknąłem drażliwego tematu, jakim był absolutny zakaz wwozu do Finlandii spirytusu. Rozległ się jeden jęk i narzekania: A co mamy zrobić, kiedy już go kupiliśmy? Przecież on nam jest potrzebny do smarowania mięśni podczas masażu. Możecie go tu jeszcze sprzedać, zostawić u znajomych. A co do masażu, to każdemu wystarczy jedna odkorkowana półlitrówka. I koniec dyskusji. Znając surowość Finów w tępieniu nawet najmniejszych prób przemytu alko holu, nie mogłem sobie pozwolić na żadną pobłażliwość. Mogłoby się to zakończyć wielkim skandalem i dla Polski, i dla naszych fińskich przyjaciół z Kouvoli. Z drugiej zaś strony fakt, że dorośli ludzie, obdarowani przez PRL raptem pięcioma dolarami kieszonkowego na cały pobyt wrócą do domów tuż przed Bożym Narodzeniem z pustymi rękami z tak przecież atrakcyjnej jeszcze wtedy zagranicy, był trudny do przyjęcia. Ale tak, niestety, wyglądała wówczas rzeczywistość. Wsiadaliśmy w Warszawie do moskiewskiego pociągu przy deszczowej pogo dzie. Tak samo lało w Zakopanem, a żaden z tatrzańskich szczytów nie był nawet pobielony. Wiadomości telefoniczne z Finlandii mówiły, że tam śniegu także brak, ale jest spodziewany lada godzina. Są za to silne mrozy. W Moskwie wypadło nam czekać na pociąg do Helsinek ponad piętnaście godzin. Przewieźliśmy więc bagaże z dworca: Białoruskiego na Leningradzki, podzieliłem całą grupę na specjalności i każdą, pod opieką trenera, wyposażoną w jakieś nędzne kopiejki na metro oraz suchy prowiant, wypuściłem na miasto. 476 . Trudno wszak było trzymać na postronku trzydzieścioro dorosłych ludzi przez ponad pół doby w zatłoczonej poczekalni. Mieliśmy się spotkać na dworcu pod zega rem na godzinę przed odjazdem pociągu. Oczywiście, w środowisku polskim było rzeczą niemożliwą, aby wszyscy zjawili się punktualnie. Brakowało biegaczy. Załadowaliśmy się więc do pociągu bez nich i w narastającym zdenerwowaniu obaj z doktorem S. patrzyliśmy na umykające minuty. Zbiorowego biletu wystawionego na jednym blankiecie nie mogliśmy im zostawić, nawet gdyby zaistniała taka możliwość. Wreszcie na trzy minuty przed odjazdem pociągu wpadli na peron zziajani, w rozchełstanym odzieniu. Okazało się, że poszli na lody i źle obliczyli kopiejki. Zabrakło im pieniędzy na metro. Uświado mili to sobie w odległości dwunastu kilometrów od dworca, na półtorej godziny przed odjazdem pociągu. W ciężkim obuwiu podjęli morderczy bieg po zatłoczonych, mokrych ulicach. Tym razem się udało. Pół nocy doktor S. nakładał opatrunki na poobcierane pięty. Obudziłem się nad ranem i stwierdziłem, że jestem sam w przedziale wagonu sypialnego. Pociąg stał, przez obmywaną deszczem szybę w poświacie ledwie co wstającego dnia widać było duże zabudowania dworcowe, dochodziły też stłumione odgłosy komunikatów zapowiadanych przez megafon. Korytarz był pusty, wszyscy nasi jeszcze spali zajmowaliśmy cały wagon. Przy jednym tylko oknie stał w piża mie nasz doktor. Plecy drgały mu od tłumionego łkania. Podszedłem, ale zatrzymał mnie ruchem ręki. Wyraźnie chciał być sam. Wróciłem do przedziału, jednak zasnąć już nie mogłem. Staliśmy w Leningradzie. Po kilkunastu minutach pociąg ruszył do Helsinek. Gdy wyjechaliśmy z miasta, doktor wrócił do przedziału. Uśmiechnął się przepraszająco i milcząc nalał sobie z płaskiej butelki kusztyczek koniaku, pokosztował, położył się i odwrócił do ściany. Wiedziałem, że nie śpi, ale nie przeszkadza łem mu. Zacząłem czytać książkę. Pędziliśmy już po Karelii. Siedemnaście lat wcze śniej należała ona do Finlandii, lecz w wyniku przegranej po niemieckiej stronie wojny Finowie musieli oddać potężnemu bezwzględnemu zwycięzcy dwustukilometrowy pas wschodniego terytorium, aż po Vippuri, ważny port na Bałtyku, zwany obecnie Wyborgiem. Po dłuższej chwili doktor wrócił duchem do tego świata. Przez ponad czterdzieści lat tak tęskniłem do tego momentu, a jednocześnie tak się go bałem. I stało się. Dzisiaj, w ten paskudny, deszczowy poranek powie dział z lekkim, smutnym uśmiechem. I popłynęły wspomnienia... Rodzina S. należała przed I wojną do najbogatszych w carskim Sankt Peters burgu. Miarą tego bogactwa niech będzie fakt, że poza handlem lądowym, firmie S. wolno było co roku wysyłać do Anglii pięć dużych statków z najrozmaitszymi futrami. Głównym zaś punktem każdego noworocznego balu na carskim dworze był przywilej podarowania carowej przez ojca naszego doktora najpiękniejszego, a więc i najdroższego futra w Rosji. Doktor i jego starszy brat należeli do korpusu paziów. Gdy wybuchła rewolucja, jako jednego z pierwszych rozstrzelano ich ojca. Dwaj synowie wraz z chorą matką musieli ewakuować się z wielkiego domu w ciągu dosłownie minut. Złoto było za ciężkie, aby je brać z sobą. Z diademów, naszyjników, bransolet i brosz łuskali drogie, przepięknie szlifowane kamienie jak ziarnka gro chu. I tylko to brali. Resztę, złote zastawy i platynowe oprawy biżuterii wynieśli, zakopali, zalali asfaltem. To, co zabrali z sobą, wystarczyło na dostatnie życie całej trójki i jej najbliż szych. Nie było jednak w stanie przysłonić pamięci. Doktor chciał choć jeszcze jeden, 476 . jedyny raz znaleźć się w tym mieście, gdzie się urodził. Dzisiaj spełniło się jego marzenie. Zobaczył miasto, rozpoznał charakterystyczne szczegóły pobliskiej cerkwi, pamiętał nawet miejsce na tym dworcu, z którego nie tak dawno odjechaliśmy, a na którym przed prawie pięcioma dziesiątkami lat, wraz z ojcem i starszym bratem, przyjmował całe wagony kolejowe pełne sobolowych i innych wspaniałych futer. Cezary marzył z pólprzymkniętymi oczyma gdyby nam tak dali żela zny list na trzy godziny, dwa kilofy i dwa szpadle, to z tego co zdołalibyśmy dowlec do pociągu moglibyśmy, my i nasi najbliżsi, żyć wspaniale przez pokolenia. Na dworcu w Kouvoli czekali na nas działacze klubu, z Karlosem i Sauli Leino na czele. Po krótkim i serdecznym powitaniu odjechaliśmy do Helsinek, gdzie cztery godziny oczekiwania na pociąg do Yuokatti spędziliśmy w eleganckiej restauracji w śródmieściu, którą zapamiętałem z letniego tu pobytu. Znając bowiem możliwości konsumpcyjne moich podopiecznych, ich apetyty i tęsknotę za odmianą po dwudobowym życiu o suchym prowiancie, uznałem, że ta dość droga skądinąd restauracja okaże się w naszej sytuacji najtańsza. Stał tu bowiem tak zwany szwedzki stół, rzecz przed trzydziestu pięciu laty w Polsce zupełnie nieznana. Za jednorazową opłatą pię ciu tysięcy marek od osoby (nieco powyżej dolara) konsument mógł jeść i pić wszystko, co znajdowało się na tym stole, zarówno potrawy zimne, jak i gorące, dobierając wielokrotnie nowe porcje. Nie wolno było jedynie opuszczać restauracji podczas posiłku ani wynosić niczego zjedzenia znajdującego się na stole. Oczywiście cenę skalkulowano według możliwości konsumpcyjnych przeciętnego Fina, który w przerwie na lunch wyskakuje z biura, skubnie kawałeczek szynki, dopełni dwiema łyżkami sałatki, i syty wychodzi. A tu tymczasem przyjechali młodzi ludzie, których norma żywieniowa w obecnym natężeniu treningu dochodziła do sześciu tysięcy kalorii dziennie. Nic więc dziwnego, że już po pierwszym podejściu olbrzymi stół opustoszał. Sprawna obsługa natychmiast uzupełniła braki, lecz jednocześnie, lekko zanie pokojona, zawiadomiła właściciela restauracji. Przyszedł starszy, szpakowaty pan, przedstawił się, wyrażając ogromną radość, że tak nam wszystko smakuje w jego lokalu. Zainteresowały go nasze jednakowe swetry z orłami na piersi, a gdy się dowiedział, że to polska kadra olimpijska narciarzy jadąca na obóz treningowy do Vuokatti, oświadczył, że on sam był reprezentantem Finlandii w biegach. Zapytał, czy nie jesteśmy zainteresowani rozmową z prasą, a ponieważ nie wzbranialiśmy się, w ciągu godziny otoczyło nasze stoliki kilkunastu dziennikarzy z mikrofonami i notatnikami. Największe powodzenie miał oczywiście Dzidek Hryniewiecki, o któ rym wiedzieli, że na olimpiadzie może zagrozić Recknaglowi. Ani się spostrzegliśmy, jak minęły cztery godziny oczekiwania na pociąg. Gdy przyszło do płacenia okazało się, iż byliśny honorowymi gośćmi firmy; nasze wspólne zdjęcie latami wisiało potem na głóvmej ścianie lokalu. Zostaliśmy też nie spodziewanie obdarowani paczkami, zawierającymi zarówno świetne jedzenie na dalszą podróż, jak i drobne prezenty. Na koniec właściciel wręczył mi czek na ponad czterysta tysięcy marek (wówczas równowartość stu dolarów), a gdy wzbraniałem się go przyjąć, powiedział szczerze: To jest mój dar na polski fundusz olimpijski. Mnie wolno go dać, zaś panu nie wolno nie przyjąć. Z dzisiejszego dnia to ja wychodzę z największym zyskiem. Cieszę się, że was w ogóle poznałem i mogłem gościć. Pieniądze zaś po pierwsze nie są najważniejsze, a po wtóre zapewniam pana, że na tym nie stracę. Bo kiedy jutro ludzie dowiedzą się z gazet, że w moim lokalu byli tacy znakomici goście i w dodatku 477 . spotkali się u mnie z prasą, to z pewnością na jakiś czas staniemy się najmodniejszą restauracją Helsinek. Nie musieliśmy też jechać na dworzec tramwajem. Wynajętym przez restau ratora autokarem zostaliśmy tam dowiezieni w pełni komfortowo. W Yuokatti potwierdziło się, że w Finlandii naprawdę panuje mróz. Bo o ile w Helsinkach termometry wskazywały niepełne dziesięć stopni, to tutaj było sporo poniżej dwudziestu. W ogóle pięćset kilometrów na północ od stolicy panowały cał kiem odmienne warunki. Przede wszystkim prawie cały czas było tu ciemno. Zaczy nało się nieco rozwidniać dopiero po dziewiątej rano i taki blady świt utrzymywał się przez dwie godziny, przez następne dwie trwał bezsłoneczny, ponury "dzień", a już o pierwszej po południu zmierzchało się i na prawie dwadzieścia godzin zapadała noc. Warunki mieszkaniowe mieliśmy zupełnie dobre, choć spartańskie. Z ciepłej wody można było w zasadzie korzystać bez ograniczeń, ale do dobrego tonu należało w t a k i m ośrodku nie używać jej, z wyjątkiem krótkiego prysznica po treningu. Jedzenie za to podawano wspaniałe, łącznie z przesmacznymi klopsami z renifera. Niestety, śniegu nadal nie było. Ani tu, ani nawet w Ivalo, daleko za kręgiem polar nym, gdzie kadra fińska miała zawsze niezawodną, rezerwową metę. Rano więc, zamiast rozgrzewki i gimnastyki, wszyscy zawodnicy, trenerzy i szefostwo, czyli dok tor Wiktor i ja, braliśmy grabie i z pokrytych szreniem liści i igieł tworzyli metrowej szerokości a kilkukilometrowej długości terenowo urozmaiconą pętlę "trasy", na której z trudem uzyskiwano jaki taki poślizg dla lekkich biegowych nart. W gorszej sytuacji byli skoczkowie, gdyż na takim podłożu skakać się nie dawało. Na szczęście Lassie Johansson, który tu przyjechał już pierwszego dnia, zajął ich czas i uwagę czymś bardzo przydatnym, a zgoła innym. Otóż wszystkim skocz kom kadry olimpijskiej Finlandii nakręcono na przyśpieszonej taśmie filmowej ich boczne sylwetki w czasie "suchego lotu". Zawodnika z nartami i w spadochronowej uprzęży podwieszano za pomocą wielokrążka na kilkudziesięciometrowej, pochyło biegnącej linie i w czasie takiego "suchego lotu" na wysokości dwóch-trzech metrów nad ziemią, powinien był utrzymać spokojną, klasyczną sylwetkę. Filmowy przegląd takich "skoko-zjazdów" Finów udowadniał, że coś takiego upartym treningiem można było uzyskać bez śniegu i skoczni. Rezultaty owych "suchych lotów" oglądałem cztery lata wcześniej w Kawgołowic i Moskwie. Pierwszy film, nakręcony w tych samych warunkach z naszymi zawodnikami i puszczony z dwóch aparatów na dwóch ekranach równolegle z filmem fińskim, wywołał tak gromkie samokrytyczne wybuchy śmiechu, że bolały nas mię śnie brzucha. Trwało to tydzień. Filmowane rano "skoko-zjazdy", puszczane po południu w nieskończoność, przeważnie w zwolnionym tempie, wykazywały codzienną poprawę. Po tygodniu można było powiedzieć, że nasi już prawie dogonili Finów. Ale nim przeszedł pierwszy tydzień, przeżyliśmy wcześniej dzień trzeci, czyli nasz najczarniejszy dzień. Siedzieliśmy już wszyscy przy śniadaniu, gdy naraz wpadł jeden ze spóźnialskich i zawołał od progu: Polska zawalona śniegiem, zaspy na zakopiance, w Warszawie takie zatory, że tramwaje nie jeżdżą! W sali zawrzało. Z nadzieją przyskoczyliśmy do okien, ale za szybami, w świe tle elektrycznych lamp, w powietrzu nie zawirował ni płateczek. Nikt już nie dokoń czył śniadania, wszyscy pobiegli do swoich domków, powyciągali z bagaży archaiczne "Szarotki" i zaczęło się nerwowe "bieganie" po skali, aby złapać Warszawę. Nie było 478 . to wcale łatwe, ale niektórym się udało. Istotnie, Polska przeżywała pierwszą tej jesieni klęskę śniegu. Natychmiast przyszło do mnie kilka osób z propozycją, by jeszcze dziś wyjechać do kraju. Długo trwało, nim wytłumaczyliśmy zawodnikom, iż może się zdarzyć, że my przyjedziemy z powrotem do Zakopanego, a chimeryczny pierwszy śnieg zniknie owiany najbliższym halniakiem. Poza tym obowiązuje nas umowa z Finami, której, ot tak sobie, nie możemy zerwać. Odeszli, ale trening tego dnia był pozbawiony zwykłego entuzjazmu. Pan Saarinen, dyrektor ośrodka, gdy się dowiedział, że w Polsce zaczęło się szaleństwo śniegu, także zmarkotniał i aby poprawić nasze samopoczucie, polecił dla wszystkich przygotować wykwintną kolację, a doktora S. i mnie zaprosił do siebie na wieczorną saunę. Zjawiliśmy się tam po kolacji, tak jak nakazuje polski obyczaj, ubrani raczej wieczorowo, pod krawatami i ze skromną butelczyną. Dom jednak tonął w ciemno ści i w jasnym świetle księżyca, wśród trzaskającego mrozu, który pokrył srebrzy stą szadzią wszystko dokoła, wyglądał trochę bajkowo, a trochę strasznie. Cisza dzwoniła w uszach, a od olbrzymiej tafli zamarzniętego jeziora Sotkamo dochodził jedynie cichy skrzyp ciągle tężejącego lodu. Niepewnie nacisnąłem guzik dzwonka i o dziwo dom się ożywił, błysnął światełkiem nad wejściem, szczęknął zamkiem w drzwiach i przed nami ukazało się urocze i nadzwyczaj kształtne blond-dziewczę w bardzo odważnym nawet jak na Finlandię owego czasu mini. Szybko zgarnęliśmy ją do przedpokoju, bo ziąb na zewnątrz był kąśliwy i zaczęliśmy się dyskretnie rozglądać za gospodarzem. Ale dokoła była romantyczna pustka, którą poczuliśmy się nieco speszeni. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy dziewczę najpierw zarzuciło nas potokiem słów, naturalnie suomalajnen only1", a gdy nadal staliśmy jak dwie żony Lota zamienione w słupy soli, trochę zdesperowane zaczęło systematycznie zdejmować ze mnie warstwę po warstwie odzienie. To już mnie zupełnie zbiło z pantalyku, bo na przyjęciach bywałem rozmaitych i czasem po nich zdarzały się różne rzeczy, ale żeby być rozdziewanym do rosołu i to od razu na progu, tego jesz cze nie doświadczyłem. Po zdjęciu marynarki i krawata, ale przed ściągnięciem mi przez głowę koszuli, stawiłem lekki opór, bo rzecz zdawała się już zapowiadać bar dzo intymnie. Gdy jednak doktor S. chciał podać dyskretnie tyły, dziewczę spłonęło rumieńcem i wepchnęło nas do obszernej rozbieralni, zatrzaskując drzwi. Zostaliśmy sami w pustym pomieszczeniu o ścianach wyłożonych drewnem. Na jednej z nich wisiały dwa szlafroki kąpielowe oraz kartka (po angielsku na szczęście) z prośbą, abyśmy się jednak rozdziali do zera, włożyli szlafroki i zeszli na dół do piw nicy. Tak się też stało i po chwili, kierując się dochodzącymi głosami, wkroczyliśmy do okazałego pokoju całego w sosnowej boazerii, na której wesoło igrały refleksy wielkiego ognia płonącego w kamiennym kominku. Na dość spartańskich drewnia nych leżankach, jak w rzymskiej łaźni, leniwe pokładało się sześciu golasów, popija jąc różne trunki, od bezalkoholowego piwa, przez Coca-Colę, Seven Up, Sprite, Santę aż po normalne kwaśne mleko. Byli to goście z Kajaani, zaproszeni przez naszego dyrektora Saarinena. Zaczęła się wzajemna prezentacja, a więc: pastor, starosta, burmistrz, komen dant policji, dyrektor teatru. Niestety, dla mnie ludzie nadzy, a szczególnie męż czyźni, tracą cechy charakterystyczne. Zanim więc gospodarz doszedł do końca pre Tylko po fińsku 479 . zentacji, przestałem się orientować kto jest pastorem, a kto burmistrzem. Zapamię tałem jedynie, że szef policji miał łysinę zaczynającą się od paznokci u nóg, a koń czącą na piętach. Ale nim zacząłem ponowne próby rozróżniania obecnych, Saarinen zakomenderował: Zaczynamy! Wszyscy się poderwali i pobiegli gęsiego ku małym drzwiczkom, które naraz ujawniły się w boazerii. Wśliznąłem się za innymi. Ogarnęła mnie ciemność i poczu łem gorąco. W jednej chwili buchnęły na mnie poty i spłynąłem gęstymi kroplami wody. Nie miałem czym oddychać, parzyły mnie białka oczu i błona śluzowa w nosie. Łyknąłem nieopatrznie większy haust powietrza i natychmiast zapiekło w płucach. Usiadłem na dolnej półce trzystopniowego rusztowania, podparłem głowę rękami, łokcie wbiłem w kolana i zacząłem się kiwać na boki, jak biały niedźwiedź z zoo w czasie upałów stulecia. Gdy wzrok nieco przywykł do mrocznego wnętrza, dojrzałem, że nasi fińscy przyjaciele powłazili na górne półki i rozchichotali się bez miary, a tylko my z dok torem S. okupujemy dół. W rogu pomieszczenia świecił rozgrzanym metalem kwa dratowy piec, nad którym sterczała piramidka białych, granitowych otoczaków. Nagle ktoś, chyba Saarinen, chlusnął na te kamienie chochlę wody, syknęło przez sekundę, fala gorącego powietrza buchnęła mi w twarz, a czerwona strzałka na wiel kim talerzowym termometrze skoczyła w jednej chwili z osiemdziesięciu na sto stopni. Ktoś mnie chlasnąt przez plecy zimnym, mokrym wiechciem brzozowych gałęzi i to się okazało sympatyczne. Przyłączyłem się więc do tego zbiorowego chłostania i wnet to wszystko nawet zaczęło mi się podobać. Saarinen podrzucił brzozowe szczapy pod otoczaki i wyskoczyliśmy przez salkę z kominkiem pod lodowate prysznice. Zaparto dech tylko na sekundę, bo też niewiele dłużej daliśmy się biczo wać wodzie. W ruch poszły ręczniki i zaraz, bez żadnego pośpiechu, wróciliśmy na nasze drewniane leżanki, przy których na stolikach stały już nowe butelki wszel kiego picia. Bez kropli alkoholu. W głowie błogo szumiało, było bosko i leniwie. Wszyscy jakoś stracili ochotę do konwersacji, a jedynym odgłosem, jaki dochodził z różnych stron, był gulgot wlewa nych do gardeł płynów. Wypocony, odwodniony organizm domagał się raptownie uzupełnienia. Zabawa ta miała się niebawem powtórzyć, ale w nieco trudniejszych warunkach, na razie jednak leżeliśmy leniwi i senni, przyjacielscy wobec całego świata. Zrozumiałem wówczas, dlaczego ówczesny prezydent Finlandii, Urho Kekkonen, w chwili poważniejszego kryzysu politycznego zapraszał do swego pałacu co znaczniejszych polityków i posiedzenie zaczynał od tradycyjnego prażenia się z wszystkimi w saunie, a trudne dotąd problemy szybko zyskiwały proste rozwiąza nia. Tu także wielokrotnie udawało się doprowadzić do zgody między powaśnionymi małżonkami, czego nie potrafiono uzyskać na pierwszej, pojednawczej rozprawie rozwodowej. Takie to właściwości ma przeszło tysiącletnia sauna. Z lekkim skrzypnięciem ugięła się moja leżanka i zobaczyłem siedzącego na niej Saarinena. Kryzys rządowy czy rozwód? przeleciało mi przez głowę. Jest mi bardzo przykro z tym śniegiem, a raczej bez niego powiedział z prawdziwym przejęciem. Wiem jak go potrzebujecie, zresztą my jesteśmy w podobnej sytuacji. Dlatego też pojutrze lecę awionetką do Ivalo, za krąg polarny obejrzeć tam płaty zlodzonej szreni. Jeśli pan chce, możemy lecieć razem. To nam zajmie najwyżej kilka godzin. 480 . Z przyjemnością, bo mnie też sytuacja coraz bardziej denerwuje podzię kowałem z ulgą. Przyjaciele... zaanonsował zaclięcająco gospodarz, a my napełnieni litrami napojów, żwawo podążyliśmy na kolejne tortury. Tym razem czerwona strzałka wskazywała już na wstępie nieco powyżej stu stopni. Okazało się, że w drugim prażeniu znalazłem o wiele więcej przyjemności niż w pierwszym. I choć kolejna chochla zimnej wody wylanej na rozpalone kamienie podniosła temperaturę do stu dwudziestu stopni, obaj z doktorem bez specjalnego oporu przesiedliśmy się o stopień wyżej. Pot znów ciurkał strumyczkami i cicho szemrał, spadając gęstymi kroplami na sosnowe deski podłogi. l Po kolejnych pięciu minutach ponownie chlasnęły nas pod prysznicem lodo wate bicze wody i znów leżeliśmy wyzuci z sił, wyraźnie spowolniali w czynach i myśli. Wielka porcja owocowych soków, którą pochłonąłem przed drugim praże niem, została wypocona bez reszty, więc teraz wlewałem w siebie całe litry kefirów i jogurtów. Były wspaniałe. Robiło się trochę sennie. To, że ktoś kolejny usiadł na mojej leżance, raczej wyczułem po ugięciu się desek niż zobaczyłem. Podniosłem ciężkie powieki. Przy mnie siedział łysy komen dant policji. Niby nagi jak my wszyscy, a mimo to niepokojący. Można do pana ze słówkiem? zapytał najlagodniej jak tylko potrafił, a ja mimo to od razu wzmogłem czujność. Oczywiście odparłem możliwie uprzejmie i spokojnie, choć rozleniwienie odeszło precz. Tak, teraz nie miałem wątpliwości, że to spotkanie w saunie zostało zorganizowane dla tej właśnie naszej jego i mojej rozmowy. Już pierwsze słowa, które usłyszałem, to potwierdziły. Wie pan chyba, że u nas przemyt "Varsovan Laulu" jest bardzo ostro karany? Wiem starałem się zachować możliwie najbardziej obojętną twarz ale zastanawiam się, dlaczego pan mi to mówi. Bo wczoraj przyjechał tutaj z Kajaani granatowy volkswagen o numerach rejestracyjnych (tu wymienił numery) i jego kierowca kupił od waszego zawodnika (poprawnie podał nazwisko) litr spirytusu za cztery i pół tysiąca marek. U nas grozi za to kara nawet do dwóch lat więzienia. Musiałem mieć dziwny wyraz twarzy, bo doktor S. zapytał z sąsiedniej leżanki, czy stało się coś złego. Uspokoiłem go ruchem ręki. Jutro rano to sprawdzę powiedziałem do komisarza. Mam nadzieję, że się pan myli. Ale jeżeli ma pan rację, to co będzie? Aresztuje go pan? (Uśmiechnął się .szeroko i poklepał mnie po ramieniu. Gdybym chciał go aresztować, nie mówiłbym tego w saunie. Oczywiście, proszę to sprawdzić, ale zapewniam, że moje informacje są prawdziwe. Chcę po pro stu, aby panowie sami temu zaradzili. Następnym razem będę musiał wkroczyć w tę - sprawę służbowo, a nie chciałbym, bo was lubię. Kiwnął lekko głową Saarinenowi i ten natychmiast zapędził nas na trzecie pra żenie. Tym razem temperatura oscylowała wokół stu trzydziestu stopni. Ale dla mnie czar sauny prysł. Było mi duszno i niedobrze. Tym razem prażyliśmy się nie wiele ponad dwie minuty gdy nagle gospodarz otworzył niewidoczne dotąd drzwiczki. Powiało ostrym chłodem i wprost z ogromnego żaru wybiegliśmy na dwudziestostopniowy mróz. W sekundę ulegliśmy zmianie temperatury o sto pięćdziesiąt 481 . stopni! Drewniany, oszroniony pomost prowadził nas kilkanaście metrów w głąb jeziora, gdzie na tafli lodu stal jeden z pracowników ośrodka i wielkim drągiem kru szył w przeręblu ciągle zamarzający, skawalony lód. Pędziliśmy w kokonach pary aż na koniec pomostu i nasi fińscy przyjaciele, nawykli widać do takich finałów sauny, skoczyli z rozbiegu do lodowej kipieli, dla nas zaś przygotowano osobny przerębel z dwiema drabinami. Wiedziałem, że uczestniczę w czymś zdecydowanie wariackim, ale na zastanawianie się nie było czasu. Spodziewałem się jakiegoś straszliwego szoku termicznego, ale doktor krzyknął tylko: Bóg nam powierzył honor Polaków! i obaj zanurzyliśmy się w przeręblu aż po głowy. I... zaskoczenie. Żadnej reakcji. Warstewka gorąca, którą wynieśliśmy z sauny, tak szczelnie otaczała nasze ciała, że oddzielała nas od wody jak termiczny skafan der. Zresztą ta kąpiel trwała zaledwie kilka sekund, bo już popędzono nas z powro tem do domu. Tu, w sali z kominkiem, czekały przyniesione podczas kąpieli nasze ubrania, i po kolejnym, już ciepłym prysznicu, elegancko odziani poszliśmy na górę na męską kolację. W trakcie tych przemieszczeń zdążyłem w kilku zdaniach przekazać doktorowi przebieg rozmowy i wspólnie doszliśmy do przekonania, że nie ma innej rady, jak tylko wszystkich obecnych, z komisarzem na czele, dyskretnie uczynić wspólnikami przestępstwa. Nie sprawiło nam to trudu, bo Finowie jeżeli w ogóle piją to naj wyżej swoją dwudziestoośmioprocentową wódkę, więc trzy niewielkie nawet szlaneczki gorącego krupniku na czystym spirytusie, który wraz z doktorem błyska wicznie uwarzyliśmy, całkiem zwaliły ich z nóg. Wróciliśmy do naszego pokoju dobrze po północy. Początkowo chciałem sprawę handlu alkoholem załatwić od razu. W samym środku nocy. Ale właściwie nic by to nie dato. Postanowiliśmy więc odłożyć ją do śniadania. Oczywiście, sami nie zmrużyliśmy oka, zastanawiając się, jaką ta łagodnie wyglądająca policja musi mieć rozgałęzioną siatkę informatorów. Nie wykluczaliśmy też, że mogło to być coś, co w trzydzieści pięć lat później weszło do naszych metod policyjnych pod nazwą "zakupu kontrolowanego". Śniadanie zaczęło się już tradycyjnym roztrząsaniem nocnych wiadomości warszawskiego radia o kolejnych śnieżycach w Polsce. Obok bowiem cowieczornego namiętnego saunowania, w czym szczególnie gustowali skoczkowie z Dzidkiem Hryniewieckim i Wladkiem Tajnerem na czele, teraz doszło nocne łowienie wiadomości z Polski na skali mało selektywnych "Szarotek". Dość obcesowo przerwałem te dywagacje i powiadomiłem uczestników obozu o wczorajszej rozmowie z komisarzem policji na temat nielegalnego handlu spirytu sem. Po chwili milczenia zaczęła się dość nieskładna dyskusja, z której wnioski mnie przeraziły. Nie usłyszałem bowiem ani jednego słowa przygany dla sprawcy tego szokującego wybryku. Owszem, zgłaszano pod jego adresem pretensje, ale wyłącz nie za nieudolność i utratę obiecującego kontaktu handlowego. Powoli zdałem sobie sprawę z tego, że chęć sprzedania posiadanego spirytusu jest u kilku osób tak silna, iż nie powstrzyma ich nawet perspektywa skompromitowania Polski, naszych fiń skich przyjaciół z klubu Kouvola, którzy nas tu zaprosili, ani nawet odpowiedzialność kurna. Górowało poczucie bezkarności wynikające ze świadomości, że władze spor towe w kraju wielokrotnie nie z takich opresji wyciągały czołowych zawodników. Nikomu nie przyszło do głowy, że tu nawet nikt nie będzie usiłował tego robić! Wiedziałem, że jeżeli nie stanę handelkowi na przeszkodzie wszelkimi dostęp nymi metodami, to próby sprzedaży będą ponawiane, bez względu na moje zakazy 482 . i czekające konsekwencje. Najważniejszą więc sprawą stało się natychmiastowe usunięcie z obozu obciążającego towaru do ostatniej butelki. Nie miałem nawet poję cia, ile tego jest. Mogłem tylko liczyć na to, że zawodnicy zagrają ze mną uczciwie. Podstaw do takiego zaufania nie miałem żadnych, ale nie było innego wyjścia. Powiadomiłem więc zebranych, że sprawca zostaje zawieszony w prawach członka obozu i do porozumienia mego z Warszawą jest wyłączony z treningów. Nie kryłem, że będę obstawał za jego natychmiastowym odwołaniem do kraju. Ze względu na obecność w ośrodku nie wykrytego obserwatora, zażądałem też od wszystkich natychmiastowego złożenia całego posiadanego spirytusu w naszym pokoju. Zapowiedziałem, że będzie on natychmiast usunięty z obozu. Oznajmiłem, że dołożę wszelkich starań, aby im pomóc to sprzedać, ale bez żadnej gwarancji, czy się to uda. Jeżeli po podjęciu tych działań znajdę u kogokolwiek najmniejszą ilość alko holu, będą duże nieprzyjemności. Zażądałem też, by spirytus został przyniesiony do naszego pokoju bez użycia jakichkolwiek toreb czy pakunków. To w czym go mamy przynieść? zapytano. W tym, w czym go tu przywieźliście. Zawodnicy pojęli, że dalsze droczenie się nie ma sensu. Już bowiem od prze siadki w Moskwie zwróciłem uwagę na wyjątkową pieczołowitość, z jaką oddawali do przechowalni, a potem układali na półki wagonu okryte pokrowcami cenne narty wyczynowe. Byłem jednak przekonany, że jest to po prostu troska o drogi sprzęt dewizowy. Dopiero teraz zrozumiałem, że nie tylko o narty im chodziło. A więc wie działem już, co mają, wiedziałem, gdzie, tylko nie wiedziałem, ile. Możliwości były wielkie, bo narty, szczególnie biegowe, dzięki wygięciu pod stopką, a także skokowe, których długość dochodziła do dwóch metrów czterdziestu centymetrów, potrafią był wspaniałym schowkiem dla niemałej liczby butelek. Dlatego też zarządziłem pozorny przegląd sprzętu, polegający na tym, że zawodnicy przychodzili ze swymi nartami w pokrowcach do naszego pokoju, wyładowywali "farsz", a później na świe żym powietrzu szlifowali ślizgi i pokrywali je smarami. Wyglądało to bardziej natu ralnie niż taskanie toreb i plecaków. Jeżeli komisarz wiedział o granatowym volkswagenie, nie ulegało wątpliwości, że jego informator szczególnie teraz nie spuszcza nas z oka. Gdy pielgrzymka się skończyła, wszedłem do pokoju i ręce mi opadły. To była prawie hurtownia. Problem, jaki sam sobie dość nieopatrznie wziąłem na głowę, przerastał wszelkie wyobrażenie. Musiałem teraz szybko zatelefonować w dwa miej sca, do Kouvoli i Warszawy. Z pierwszym nie- było trudności. Automatyczne połącze nie i całkowita gwarancja tajności rozmów ułatwiała sprawę. Ale mimo to ostrożność wywieziona z kraju powodowała, że do aparatu podchodziłem jak pies do jeża. Gdy przyjaciel z Kouvoli usłyszał, że mam problemy, w lot zrozumiał w czym rzecz. Wiem skwitował krótko. Varsovan Laulu. Ile? Podałem liczbę. On z kolei wiedząc, że u nas raczej operuje się butelkami półli trowymi, zadał pytanie precyzujące; Flaschen, oder Litem2? Leider Freund, Litem3 odparłem z ciężkim westchnieniem. Zapadła chwila ciszy, po której dotarto do mnie po czterystukilometrowym drucie dramatyczne sapnięcie: 2 Butelek czy litrów? 3 Niestety, przyjacielu, litrów. 483 . Mein Gotti i zaraz po nim uzupełnienie zadzwonię do ciebie za dwie godziny. Z połączeniem z Warszawą było o wiele gorzej. Rozmowa bezpośrednia się nie udała, więc poprosiłem ambasadę w Helsinkach o pośredniczenie. Powiadomiłem o propozycji Saarinena w sprawie lotu rekonesansowego do Ivalo i szukania tam śniegu, prosiłem o informację, jakie warunki treningowe są w Tatrach, bo u nas prawie żadne, pytałem o sens wcześniejszego powrotu całej grupy, no i wreszcie oznajmiłem, że lada dzień odeślę samolotem jednego z zawodników za stworzenie sytuacji zagrażającej naszemu dalszemu tu pobytowi. Pierwsza zatelefonowała Kouvola. Przyjaciel informował, że ich klub postano wił przesłać nam kilka skrzynek pomarańcz w prezencie i dzisiaj wieczorem wyje dzie z nimi jeden z działaczy furgonetką. Przed chwilą rozmawiał z panem Saarinenem i powiadomił go o tym. Mój rozmówca prosił jedynie o zwrot pustych skrzynek. Telefon z Warszawy via ambasada wniósł nieco spokoju do naszych histerycznych nastrojów. Mieliśmy spokojnie siedzieć i trenować na czym się tylko da. Do Ivalo powinienem lecieć i przepatrzyć tam możliwości. W Zakopanem ani nigdzie w Polsce nikt nie trenuje, bo co noc przybywa trzydzieści centymetrów śniegu i nie ma moż liwości opanowania takiej ilości nie związanej z podłożem pokrywy. Co zaś do zawod nika. należy się wstrzymać jeszcze kilka dni z odesłaniem, bo po pierwsze, brak pie niędzy na bilet, a po drugie, jeżeli przestanie padać i śnieg nieco osiądzie, to wcześniej wrócimy chyba wszyscy. Przekazane z Warszawy wieści wyraźnie poprawiły zawodnikom nastroje. Zawodnikom, ale nie mnie. Wszak na złodzieju czapka gore. Każdy krok w naszym pokoju wprawiał w ciche dzwonienie dziesiątki butelek ułożonych pod łóżkami dok tora i moim. Co chwila zerkałem na zegarek zastanawiając się, czy furgonetka z Kouvoli już wyjechała, czy jeszcze nie. I czy po nocy i śliskich drogach zdąży doje chać do Yuokatti przed startem z Kajaani naszego Piper Chirokese do Ivalo. Doktor uciął sobie poobiednią drzemkę, a we mnie narastał niepokój. Aby jakoś odpędzić te natrętne i niespokojne myśli, wyciągnąłem zeszyt i zacząłem pisać. O krucy! ; Ciemna sylwetka zawodnika... Gdy po trzech prawie latach ukazała się w "Naszej Księgarni" moja pierwsza książka Smak śniegu, tak właśnie się zaczynała. Miałem ją już od dość dawna bar dzo płytko pod skórą, dosłownie gotową w najdrobniejszych szczegółach. Nic, tylko siadać i pisać. To było o naszym klubie. O WKN-ie. Mietek został w niej inżynierem Wiiglińskim, "Kekeskuper" Andrzej Pawłowicz zlał się w jedno z "Gumą" Tadkiem B arnowskim i razem stworzyli główną postać Ksawera. W kreowaniu "Ciuciuna", dość komicznej, ale przesympatycznej postaci, sięgnąłem po świetnego, bar dzo kulturalnego chłopaka z naszej paczki, Jędrka Szyjkowskiego. W mojej książce nasz WKN walczył o prymat w narciarstwie na zakopiańskim Nosalu, pędził FIS-em II z Kasprowego, szczerbił swe żeńskie szeregi na feralnej trasie w Szczyrku, zerwany nocą przez WOP-istów ratował pod Kondratową przy sypany lawiną spod Giewontu trzyosobowy patrol, niestety, bez skutku, szlifował parkiety na dancingu w hotelu Galyateto, słowem w nieco przepoczwarzonej postaci ożywał na kartkach mego zeszytu. Z przyjemnością stwierdziłem, że to pisanie idzie mi łatwo. Z krótką formą felietonem, esejem, nowelą od blisko dziesięciu lat dawałem sobie radę już cał484 . kiem nieźle. Powieścią jednak rządzą zupełnie inne prawa. Szczególnie konstruk cyjne. Choć właściwie, jak mówią klasycy tego gatunku, zasada jest prosta i podobna jak przy produkcji filmu. Na początku opisuje się trzęsienie ziemi, a potem już tylko dba o to, aby napięcie akcji aż do ostatniej strony systematycznie wzrastało. Żadna sztuka, prawda? Postanowiłem więc sprawdzić w praktyce, czyja tej "łatwej" teorii sprostam. Zacząłem od momentu, w którym Ksawer na FIS-ie II podczas biegu zjazdo wego zostaje wyrzucony w powietrze i lecąc zastanawia się, czy wyrżnie w pierwsze drzewo, czy też uda mu się "tylko" złamać nogę. Pisanie szło dobrze i wciągało mnie coraz bardziej. Przerwałem je dopiero w oliwili, gdy za oknem naszego domku dostrzegłem ostre światła reflektorów zataczającej krąg furgonetki z Kouvoli. Ozna czało to, że przesiedziałem przy stole piętnaście godzin bez przerwy. Obok stała zimna już teraz kolacja przyniesiona mi przez troskliwego doktora. Nie dostrze głem, że tuż pod moim bokiem wiercił się on na swoim łóżku, czytając książkę, nie słyszałem, gdy wstał, aby zgasić górne światło. I takie w przyszłości miało się stać moje pisanie i wszelkie działanie. Albo nie angażuję się w ogóle, albo też jeżeli już coś zaczynam realizuję to do końca, pracując bez opamiętania. Wszystko pełną parą, nic na pół gwizdka. Z wyraźnym więc żalem odłożyłem pióro, ale furgonetka już stała pod oknem. ; Teraz zaczynała się najdelikatniejsza faza naszej operacji. Kierowca mówiący tylko suomalainen wręczył mi zwitek banknotów, doktor posadził go przy stoliku z filiżanką kawy z termosu i kanapkami przyniesionymi jeszcze wczoraj z kuchni, a obudzeni chłopcy, po zasłonięciu przedtem szczelnie kocami okna naszego pokoju, szybko i cicho przynieśli skrzynki z pomarańczami, wysypali na łóżka, skrzynki wypełnili butelkami z kompromitującą zawai-tością, obrali kilka pomarańcz, skór kami uszczelnili i przykryli flaszki, aby nie dzwoniły albo, co gorsza, nie potłukły się w transporcie i nim kierowca zdołał dopić kawę, załadowany samochód był gotów do odjazdu. Natychmiast też odjechał, a ja nim chłopcy poszli ponownie do łóżek wręczyłem im pieniądze do dalszego podziału między właścicieli "towaru". Po kwa dransie było po wszystkim. Teraz należało tylko czekać na potwierdzający "zwrot skrzynek" telefon z Kouvoli. Co do mnie, nie miałem już czasu na czekanie. O siódmej odlatywał z Kajaani nasz samolot. Bardzo liczyłem na ten lot, a raczej na wspaniałe wrażenia. Wystarto waliśmy w mroku i po dwóch godzinach lotu wylądowaliśmy za kręgiem polarnym, w mroku jeszcze gęściejszym. Jedyną widoczną różnicę można było zaobserwować na słupku rtęci w termometrze. Tu mróz okazał się większy prawie o dwadzieścia stopni; przekraczał minus czterdzieści stopni, ale jak wszędzie w Finlandii nie dawał się specjalnie we znaki, bo nie było wiadru. Ivalo to typowe miasteczko turystyczne nastawione na działalność sezonową. Nasz przylot przypadł na okres międziędzyseonowy, wobec czego wszystko tu było rozregulowane. Liczne lodowo-śnieżne igloo i namioty lapońskie ze skór reniferów na obrzeżach osady stały zaciemnione, a pseudo-Lapończycy, obsługujący puste przeważnie bary, z tradycyjnych barwnych strojów mieli na sobie jedynie rogate czapki i takież buty, resztę zaś zastąpili ocieplanymi kufajkami. Zachęcali nas do żucia miejscowego przysmaku paseczków wędzonej suszonej polędwicy z reni fera. Oni natomiast ruszali szczękami zlepionymi amerykańską gumą miętową. Wszędzie trzeszczały tranzystorowe radia. Tradycyjna Laponia miała tu wrócić dopiero za kilka miesięcy. 485 . Gdy zrobiło się nieco widniej, pojechaliśmy samochodem poza osadę. Niestety, szreń okazała się identyczna jak w Yuokatti. Nie było więc sensu się przenosić. Ledwo to stwierdziliśmy, znów zapadły ciemności. Musieliśmy wracać. Powrót odby wał się także w ciemności. Mimo sześćdziesięciu stopni mrozu na zewnątrz, na wyso kości tysiąca metrów, temperatura w czteroosobowej, dobrze uszczelnionej i ogrza nej kabinie była prawie pokojowa. W Vuokatti doktor uspokoił mnie, że Kouvola potwierdziła otrzymanie "pustych" skrzynek. Nieprzespana poprzednia noc i dzień pełen wrażeń spowodo wały, że natychmiast położyłem się i przespałem pół doby. Następnego dnia zaraz po śniadaniu poprosił mnie do swego biura dyrektor Saarinen. Niepewnie poczułem się dopiero wtedy, gdy przed wejściem dostrzegłem czarny wóz z kogutami na dachu i białym napisem "Polisi". Ani chybi komisarz. Istotnie, on to był i z Saarinenem popijał kawkę. W mundurze wydal mi się o wiele bardziej niepokojący. Spodziewałem się najgorszego, ale on przywitał się z wyraźną sympatią. Rozmawialiśmy przez chwilę na temat naszego niefortunnego wypadu aż za krąg polarny w poszukiwaniu śniegu i byliśmy zgodni, że jeżeli nie doczekamy szybko obfitych opadów, to lutowa olimpiada w Squaw Valley nie będzie wcale rze telnym sprawdzianem możliwości zawodników ani ilustracją układu sił w sporcie narciarskim na świecie. Wreszcie komisarz przeszedł do sedna sprawy: Przede wszystkim chciałem panu podziękować za poważne potraktowanie naszej rozmowy w saunie. Dla policjanta nie ma nic bardziej denerwującego niż świa domość zlekceważenia jego ostrzeżeń. Wiem, że pan upewniał się co do prawdziwości moich informacji, które, jak się pan także o tym przekonał, okazały się rzetelne. Wiem, że podjął pan wysiłki, aby z ośrodka usunąć wszelkie zapasy "Varsovan Laulu" i że się to panu udało. Prawie. Wiem też, że napiętnował pan sprawcę tego całego nie pokoju i jedynie brak pieniędzy stanął na przeszkodzie natychmiastowemu odesłaniu go do Polski. Dziękuję panu za to. I właściwie na tym powinienem zakończyć naszą rozmowę. Niestety, wczoraj, w czasie wyjazdu panów do Ivalo, zaistniały nowe fakty, które sprawę jeszcze bardziej skomplikowały. Granatowy volkswagen był tu ponow nie i ten sam zawodnik sprzedał kierowcy kolejny litr spirytusu, tym razem za pięć tysięcy marek. Mam pewną informację, że obaj ci panowie są umówieni za trzy dni na kolejną transakcję. Tym razem jednak, niestety, będę musiał zatrzymać pańskiego zawodnika, niezależnie od tego, czy transakcja dojdzie do skutku, czy też nie. Pan wie, że przez wzgląd na podobieństwa w historii obu naszych krajów i podobne zagroże nia ze strony sąsiadów my, starsi, mamy dla was wiele sympatii. Także przez osobę naszego bohatera narodowego marszałka Mannerheima, który swego czasu jako car ski oficer stacjonował w Warszawie, a miał dla was tym większą sympatię, że jego pierwsza żona była Polką. Ale dla naszej prawicy nie ma to żadnego znaczenia. Dla nich jesteście przedstawicielami obozu komunistycznego i gdyby skądkolwiek dowie dzieli się o kłopotach, jutro wszystkie dzienniki Finlandii na pierwszych stronach zamieściłyby wiadomość o waszej kontrabandzie. I to w odpowiednim sosie. Dlatego nie mogę pozostać bierny. Za trzy dni przyjeżdżam i nadaję sprawie bieg. Mimo wszystko pożegnaliśmy się jak przyjaciele z sauny. Dyrektor Saarinen bez słowa udostępnił mi swój aparat, abym mógł zatelefonować do polskiej amba sady w Helsinkach. Ambasadora nie było, więc z konieczności rozmawiałem z jakimś radcą. Początkowo po wysłuchaniu mnie oświadczył dość krótko i obcesowo, że to jest nasza sprawa! Oni nie mają ani środków, ani głowy do tego, by się nią zająć, 486 . a w ogóle trzeba było lepiej zawodników pilnować. Odpowiedziałem niezbyt grzecz nie, że ten człowiek zostanie za trzy dni aresztowany, za tydzień my wyjedziemy i wtedy ta sprawa rozdmuchana odpowiednio przez prasę i radio stanie się już wyłącznie ich kłopotliwym problemem. Aby do takiej sytuacji nie dopuścić, dzisiaj wieczorem wysyłam tego zawodnika pociągiem do Helsinek. Należy go odebrać rano z dworca i albo natychmiast samolotem wysłać do Warszawy, albo przetrzymać w ambasadzie przez tydzień, a my, wracając dci kraju, zabierzemy gz sobą. Aby się z nim dłużej nie handryczyć, odłożyłem słuchawkę. Przypadek był tak przykry, a my wobec bezczelności osiłka i przy braku ele mentarnej wyobraźni z jego strony tak bezsilni, że już nie robiłem dalszego ciągu publicznego dochodzenia, tylko powiadomiłem trenera o sytuacji i zarządziłem wie czorną eksmisję do pociągu. Trener, jak to było do przewidzenia, stanął trochę oko niem, ale byłem na to przygotowany. Poprosiłem go o przeszukanie w mojej obecno ści rzeczy zawodnika. Znaleźliśmy kolejne butelki spirytusu. To już zupełnie załamało trenera i dalej sprawa potoczyła się bez przeszkód. Puste miejsce przy stole w czasie kolacji podziałało na cały zespół jak uderzenie pałką. Jeszcze żaden kierownik nie pozwolił sobie na takie postępowanie wobec zawodnika z grupy olim pijskiej. Najważniejsze, że fakt ten znacznie poprawił dyscyplinę na obozie. Dni, a raczej noce, biegły teraz już spokojnie, w ustalonym rytmie i nic się nie zmieniało. Kadra trenowała, a ja długo w nocy przesiadywałem nad coraz bardziej mnie wciągającą książką. Śniegu nadal w całej zresztą Skandynawii nie było nawet na lekarstwo. I naraz, na początku drugiego tygodnia pobytu we Vuokatti, życie nasze nabrało wariackiego przyspieszenia. Zadzwonił Staszek Ziobrzyński, wiceprezes szkoleniowy ZG PZN z wiadomością, że w Polsce przestał padać śnieg, przewidy wane jest nadejście mrozów, a więc istnieje prawdopodobieństwo dobrego przygoto wania tras biegowych oraz skoczni, co pozwoliłoby rozpocząć treningi dla całej kadry. Jeżeli więc jest szansa na skrócenie naszego pobytu bez płacenia kar za zmianę umowy, Związek sugeruje natychmiastowy powrót do kraju. Spowodowało to uruchomienie gorącej linii telefonicznej na trasie Vuokatti Kouvola, między Saarinenem, Karlosem i mną, w wyniku czego ustaliliśmy, że zgodnie z umową dajemy trzydziestu Finom pełen dwutygodniowy rewanż w marcu w Zakopanem, zaś klub Kouvola zapłaci Saarinenowi za jedenaście dni naszego pobytu we Vuokatti. Należność za nie wykorzystane trzy dni otrzymam od nich w gotówce. W ten sposób wyjeżdżając z Polski miałem ze sobą sto siedemdzie siąt dolarów, wracałem zaś z kwotą przekraczającą dwa tysiące, co wobec pustej kasy PZN w ostatnim miesiącu przedolimpijskiego roku miało wartość potrójną. Po drodze w Helsinkach zabraliśmy niefortunnego handlarza, w Kouvoli na peronie pożegnaliśmy się z niezawodnym Karlosem i innymi działaczami fińskiego klubu, jak huragan minęliśmy Leningrad i Moskwę, i na trzeci dzień z niecierpliwo ścią oczekiwaliśmy świtu. Gdy pociąg wtoczyi się na peron graniczny w Terespolu, przez wagon przeszedł jęk zawodu. Polska powitała nas czarną ziemią i strugami lejącego deszczu. Wyekspediowałem kadrowiczów do domów w Tatry i na Śląsk a sam wreszcie pojechałem do siebie na Jelonki. Wieczorem nastawiłem naszą "Agę" na prognozę pogody. Cała Polska w desz czu. W Tatrach halny zlizuje ostatnie spłachetki śniegu. Za to w Skandynawii w ciągu ostatnich dwóch dni nastąpiło wyraźne zelżenie mrozów i rozszalały się śnie życe. Zwariować można! 487 . Ankę bardzo ucieszył zarówno mój zamiar pisania książki, jak i fakt, że rzecz ruszyła z miejsca i ma już postać kilkudziesięciostronicowego rękopisu. A że nale żała ona do grona niewielu osób, które potrafiły mój rękopis powstający w "transie" rozszyfrować, przeczytała go i stwierdziła, że jest to twór całkiem udany. Poświęca łem pisaniu każdą wolną chwilę, ale nie było ich tak wiele, bo wspólnie z Weronią i Tomkiem produkowaliśmy każdego popołudnia ozdoby choinkowe. Zbliżało się przecież Boże Narodzenie. Po tygodniu zatelefonował do mnie Kazio Malczewski, prezes PZN i zapropo nował kawę. Było to zupełnie normalne od mojego przyjazdu z Finlandii nie widzieliśmy się, a on pałał ciekawością poznania wszelkich nowinek. Rozmawialiśmy ze dwie godziny, a na koniec położył przede mną arkusz podaniowego papieru pokryty dosyć niewyraźnymi kulfonami. "Życzliwy" donosił, że kierownik obozu olimpijczyków w Finlandii przeszmuglowal i sprzedał kilkadziesiąt litrów spirytusu i gdy się o tym dowiedziała policja, skrócił obóz i uciekł z zawodnikami akurat wtedy, gdy tam zaczął padać śnieg. W biurze PZN porównano charakter pisma "Życzli wego" z ankietą paszportową naszego deportowanego kadrowicza. Nie było wątpli wości. Autor donosu już do sportu nie wrócił. Tuż przed Bożym Narodzeniem zostałem zaproszony na kawę przez Żabę Annę Wilczewską. W Finlandii załatwiałem z Karlosem także sprawy WKN-u, a ona pełniła rolę naszego "ministra spraw zagranicznych". Miałem jej też do przekazania osobistą prośbę Karlosa. W rodzinie jego żony, państwa Silvonen, było czworo rodzeństwa, wszyscy mieli imiona zaczynające się na literę "R", a więc córki: Raili (żona Karlosa), Reja (żona pana Goelesa, wiceprezesa Austriackich Linii Lotniczych) oraz Ritwa (żona najmłodszego pilota wojskowego Finlandii, majora Johanssona, niestety sparaliżo wanego po wypadku lotniczym). Do tego dochodziła jeszcze najmłodsza latorośl, brat Risto (Krzysztof). Otóż mieszkająca na stałe w Wiedniu pani Reja Silvonen, została przez swój kraj zgłoszona, jako najlepsza fińska pianistka, do VI Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego, który za dwa i pół miesiąca, bo w lutym 1960 roku, miał się odbyć w Warszawie. Raili i Karlos, będąc w Polsce, między innymi u Żaby, widzieli forte pian i teraz bardzo prosili, aby Reja, niezależnie od pracy na instrumencie, jaki jej udostępnią organizatorzy, przed konkursem mogła poćwiczyć także u Żaby. Tu też po raz drugi spotkałem kuzyna Żaby, Mariusza Kwiatkowskiego i nie bez radości dowiedziałem się, że jest on nowym wiceprezesem Zarządu Głównego RSW "Prasa", a w jego gestii znajdują się również sprawy kadrowe. Wiedział dosyć pobieżnie od Żaby o moich wieloletnich próbach podjęcia pracy w "Prasie". Wyglą dało na to, że przyszedł do kuzynki, chcąc usłyszeć moją historię bezpośrednio u źró dła. Pierwszy mnie o to zresztą zagadnął. Wprowadziłem go w miarę oględnie w sprawę, nie ukrywając, że cała rzecz zasadza się na telefonach towarzyszy, które wywierają określone i przykre dla mnie skutki, a nie pozostawiają śladów. Machnął ręką i podsumował: Do mnie mogą dzwonić długo. Niech pan się tym nie martwi. Gdzie pan chce pracować? Najwięcej doświadczenia miałem w tematyce sportowej, a w Warszawie były trzy możliwości: w "Przeglądzie Sportowym", oddziale warszawskim katowickiego "Sportu" i w "Sportowcu". "Przegląd" raczej odpadał, bo wysoką funkcję sprawował tam "dworski" dziennikarz, przez którego musiałem się przed ośmiu laty rozstać 488 . z pracą w GKKF. W "Sporcie" przez osiem lat nastąpiło wiele zmian kadrowych. Nie było tam już Tadeusza Bagiera, nie pozostała więc żadna rzetelna wiedza na temat mojej sprawy, istniała natomiast niechęć do "trefnego" nie wiadomo z jakiego powodu Chlebowskiego. Pozostawał zatem "Sportowiec", gdzie miałem nie tylko czystą kartę, ale dodatkowo jeszcze duży plus wynikający z faktu, że naczelnym był tam Stefan Rzeszot, współtowarzysz kilku transmisji telewizyjnych. Wymieniłem więc tę redakcję. Nie widzę trudności. Jutro będę rozmawiał z Rzeszotem, myślę, że od l stycznia może pan tam zacząć pracować. Nazajutrz, po rozmowie z naczelnym "Sportowca", potwierdził obietnicę. Był to dla mnie bardzo radosny prezent gwiazdkowy. Ta bowiem praca plus "Biuletyn Olimpijski" i nasz miesięcznik "Na nartach", a do tego jeszcze dorywcze prace w telewizji, dawały w sumie całkiem solidne podstawy finansowe. Nic więc dziw nego, że święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy w spokoju i zadowoleniu. Zaczą łem już mieć nadzieję, że "szczurze gęby" definitywnie się ode mnie odczepiły. 489 . 1960 Dramat Dzidka Hryniewieckiego "Sportowiec" na krótką metę koniec z periodykiem narciarskim ratunek w trans misjach TV Po Nowym Roku zacząłem pracować w "Sportowcu" przy ulicy Mokotowskiej. Rzeszot przyjął mnie sympatycznie, zaznaczył jednak, że z powodu braku wolnego etatu będzie to na razie praca ryczałtowa. Przez ten czas lepiej się poznamy, a redak cja etat dla mnie wygospodaruje. Przyjąłem to wyjaśnienie w całkowicie dobrej wierze. N;i początku lutego prezes PZN, płk Malczewski, powiedział mi w zaufaniu, że jednak był w mojej sprawie telefon od towarzyszy. On się nie ugiął przed "sugestiami", ale roz mówca mocno naciskał i oznajmił, że ponownie zatelefonuje za jakiś czas. W lutym odbył się w Warszawie VI Międzynarodowy Konkurs Chopinowski. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami przyjechała z Wiednia także Reja Silvonen, szwagierka Karlosa. Elegancka, przystojna pani od początku roztaczała wokół siebie nastrój fatalistyczny: wiadomo, w komunistycznym kraju jury zostało na pewno odpowiednio dobrane i z pewnością otrzymało z Moskwy polecenie, by nikt spoza "demoludów", a więc i ona także, nie wyszedł poza pierwsze eliminacje. Jednak kon kurs trwał i ku zaskoczeniu naszego gościa przechodziła ona z etapu do etapu. Towarzyszyliśmy jej i oklaskiwali na każdym koncercie i ani się zorientowała, gdy znalazła się w ścisłej czołówce, uzyskując jedno z sześciu wyróżnień. Radość jej była wielka. Nasza też. Termin Zimowych Igrzysk Olimpijskich zbliżał się nieubłaganie. Nasi klasycy trenowali w Tatrach, gdzie od połowy grudnia warunki były dobre. Na wyjazdach Dzidek Hryniewiecki walczył z Recknaglem jak równy z równym, a nawet zgod nie z moimi oczekiwaniami raz z nim wygrał. Zawrzało w światowym narciar stwie. Za pomocą radia i prasy śledziłem bacznie sukcesy i porażki moich pod opiecznych z Vuokatti. Zdecydowanie więcej było sukcesów. I naraz, tuż przed wyjazdem na Olimpiadę, na skoczni narciarskiej w Wiśle Malince, już prawie o zmroku nastąpiła tragedia. Dzidka Hryniewieckiego przewi nęło w czasie skoku i uderzył głową o zeskok, łamiąc kręgosłup. Pierwsze wiadomo ści mówiły o całkowitym paraliżu. Wypadek ten przyćmił nadzieje setek tysięcy Polaków, związane z olimpijskim startem naszej reprezentacji. Dzidek był zawodnikiem bardzo popularnym nie tylko w Polsce, ale i w Europie. I teraz, gdy jedni oczekiwali na wieści z olimpijskich aren, inni nie mniej liczni domagali się częstszych komunikatów z górniczego szpi tala w Bytomiu o stanie zdrowia Dzidka. Był to wówczas najlepszy szpital w Polsce zajmujący się urazami kręgosłupa. Doktorzy Daab i Smolik robili wszystko, aby zminimalizować skutki tego fatalnego upadku. Po wielokrotnych telefonach do Byto490 . mia, obaj lekarze wyrazili zgodę na mój przyjazd. Wszak i Smolik, i ja reprezento waliśmy najwyższe władze tego samego Związku. Był piękny, słoneczny poniedziałek. Tego dnia (uwzględniając dziesięciogodzinną różnicę czasu) w odległej o osiem tysięcy kilometrów SquawValley rozegrany został konkurs na wielkiej skoczni olimpijskiej. Śląsk powitał mnie lekkim mrozem i warstwą świeżo spadłego śniegu. W taką pogodę zima nawet w Bytomiu jest piękna. W separatce Dzidka panował półmrok. Jego łóżko stało na środku pokoju. Leżał płasko, bez poduszki. Stopy przywiązano mu do jednej strony ramy. Głowa pozbawiona swawolnej czupryny i ogolona na zero sprawiała niesamowite wrażenie. W kości czaszki nad uszami wprowadzono operacyjnie dwie zagięte końcówki meta lowego kabłąka. Wyglądało to jak konstrukcja słuchawek radiowych. Od kabłąka przez wielokrążek biegła aż za wezgłowie łóżka linka, na której wisiało solidne, metalowe obciążenie. W ten sposób próbowano naciągnąć uszkodzony kręgosłup. Dzidek leżał całkowicie unieruchomiony, tylko błysk białek oczu w półmroku sygnalizował, że jest przytomny i reaguje prawidłowo. Gdy mnie dojrzał i rozpoznał, uniósł lekko kciuk nieruchomej dłoni i wyszeptał: Cześć, kierowniku. A jednak wygrał. Bo ciebie tam nie było odpowiedziałem z absolutnym przekonaniem. Obaj myśleliśmy o Recknaglu i olimpijskim konkursie skoków, z którego pierw sza transmisja radiowa zakończyła się dwie godziny temu. Zapowiedziano, że za kilka minut zacznie się powtórka jej fragmentów. Nie miałem cienia wątpliwości, że Dzidek zechce tego posłuchać raz jeszcze. Radio nastawione na Warszawę cicho pobrzmie wało popularną melodią w oczekiwaniu na program. Rozmawialiśmy, a raczej ja mówiłem, a on kwitował mój monolog jednym, dwoma słowami lub ruchem dłoni. Gdy zapowiedziano powtórkę relacji za kilka minut, wyciągnąłem aparat z lampą błyskową i zapytałem: Dzidek, pozwolisz? Czuprynkę mam rozczochraną mruknął, a na jego wargach zadrgał cień szelmowskiego uśmiechu. Twoje dziewczyny i tak ci wybaczą podsumowałem sprawę strzelając fleszem. ...", Moje dziewczyny... powtórzył i przymknął oczy. Mała separatka powoli zapełniała się lekarzami, pielęgniarkami i wszystkimi, któ rzy przeżywali dramat Dzidka. Najlepiej byłoby w ogóle zamknąć radio, ale kto się na to zdobędzie? Jeżeli więc on musi tego słuchać a musi, na pewno! to oni chcą tu być razem z nim. Transmisja zaczęła się i mimo cięć montażowych trwała dość długo, nim na rozbiegu zapowiedziano wielkiego Hel nuta. Dzidek zacisnął usta i w kąciku jego przymkniętego oka skąpe światło z przysłoniętego okna rozjaśniło się kryształowym odbiciem. Jedna z sióstr zaniosła się tłumionym łkaniem. Płakaliśmy wszyscy, kobiety i mężczyźni. Tam Helmut zbierał gratulacje i medal, a tu jego najgroźniejszy przeciw nik leżał przydrutowany do łóżka. Nie mogłem tego wytrzymać dłużej. Wyszedłem. Przy okazji wpadłem do Giszowca odwiedzić tatę. Był mile zaskoczony, bo dotąd spotykaliśmy się raz w roku w listopadzie, 7. okazji Wszystkich Świętych, przy gro bowcu naszych najbliższych w Grodźcu. Ucieszyłem się, że nadal zdrowie mu dopi suje. Z ojcem bardzo często wymienialiśmy listy, byłem więc na bieżąco zorientowany w tym, co się z nim działo, ale kontaktu osobistego nie zastąpi żadna korespondencja. Całokolumnowy reportaż z wizyty u Dzidka ukazał się w "Sportowcu" na trzeci dzień. Była to pierwsza tak obszerna informacja o stanie jego zdrowia i ostrożnych 491 . perspektywach. Domagałem się natychmiastowej kuracji rehabilitacyjnej w jednej z najlepszych klinik zachodnich, jednak czujny cenzor zadbał o to, aby o moim apelu nikt się nie dowiedział. Po czterech kolejnych miesiącach nacisków ze strony władz sportowych Ministerstwo Zdrowia wreszcie uległo i Dzidek z półrocznym opóź nieniem wyjechał do świetnego ośrodka w Hornbaek w Danii. Równo rok później miałem okazję odwiedzić go tam. W marcu wraz z Jerzym Mrzyglodem i Stefanem Rzeszotem transmitowali śmy w telewizji ze Szczyrku jakiś slalom specjalny oraz zjazd, a z Zakopanego, z Memoriału Bronisława Czecha, biegi kobiet i konkurs skoków na Wielkiej Krokwi. W marcu też przyjechała na dwa tygodnie do Warszawy i Zakopanego trzydziesto osobowa grupa działaczy i turystów narciarskich z Kouvoh. To był naprawdę sym patyczny pobyt i mam wrażenie, że oni też tak myśleli. Przywieźli piękny puchar dla Dzidka Hryniewieckiego i bardzo chcieli go odwiedzić. Obaj z doktorem S. pojechaliśmy do Bytomia z trzyosobową delegacją z Kouvoli. Okazało się, że Dzidek miał znacznie lepszą kondycję fizyczną niż przed trzema tygodniami, sprawniej też poruszał rękami, ale dla Finów był to prawdziwy szok. Pamiętali go sprzed czterech miesięcy jako chłopaka żywego niczym srebro. Przez połowę drogi powrotnej płakali jak bobry. Na wiosnę w Krakowie odbył się walny zjazd sprawozdawczo-wyborczy Polskiego Zwązku Narciarskiego. Już w pociągu, kiedy tam jechaliśmy, Kazio Malczewski opo wiedział mi o kolejnym telefonie towarzyszy, dodając, że on podtrzymał swoje poprzed nie stanowisko. Następnego dnia jednak dział finansowy GKKF poinformował go, że w ramach oszczędności pieniądze na akcję wydawniczą zostaną nam prawdopodobnie cofnięte. A więc towarzysze zadziałali po raz czternasty. W ciągu dziewięciu lat! Pocie szałem się, że może jest to przypadkowy zbieg okoliczności, ale właśnie ten krakowski zjazd PZN przekonał mnie, że o przypadku nie ma mowy. Na zjeździe okręgi górskie, czyli Śląsk i Podtatrze, ujawniły swoje chęci nie do współrządzenia, a rządzenia Związ kiem. Zespoliwszy swe szeregi przetrzebili w wyborach działaczy warszawskich, w tym, rzecz jasna, i mnie. Frakcjoniści zdawali sobie jednak sprawę z tego, że bez ludzi z War szawy daleko nie ujadą, muszą więc mieć ich także we władzach, a wobec tego posta nowili ich dobrać z grona ludzi bardziej sobie powolnych. Na moje miejsce wybrali więc... Adama R., kierownika naszej skoczni igielitowej. Bardzo dotknęła mnie jego argumentacja, gdy powiadamiał o swej zgodzie na udział w owym spisku: Gdybym ja się nie zgodził, wybraliby kogoś innego, na pewno z terenu, więc musiałem się zgodzić, aby to miejsce nie przepadło dla Warszawy. Ciebie nie chcą, bo jesteś zbyt pryncypialny. W jakiś czas później Adam został sekretarzem generalnym PZN. Oczywiście, sprawami skoczni igielitowej na Wierzbnie zajmował się coraz mniej, wreszcie ogra niczył swój z nią kontakt wyłącznie do służbowego mieszkania. Nie mógł zrozumieć. dlaczego przy różnego rodzaju okazjach coraz rzadziej go dostrzegam. Uważał, że przecież nic się nie stało. Także i zarząd naszego klubu znacznie oziębił z nim sto sunki, jeszcze do niedawna całkiem serdeczne, a zgłaszano też i do mnie pretensje za ów błąd kadrowy. Ten brak lojalności zabolał mnie bardzo i choć później zdarzały się także inne, nigdy jakoś nie potrafiłem się do nich przyzwyczaić. Wyniki wyborcze krakowskiego zjazdu zmieniły w sposób dość istotny struk turę sprawowania władzy w PZN. Cały szereg komisji, i to nie tylko sportowych, został przeniesiony w teren. Na przykład komisja propagandy do Katowic. Tam też zaczęto wydawać "Na nartach". Ciekawe, że po tych zmianach i odsunięciu mnie 492 . od pracy w redakcji miesięcznika, nikt już nie wracał do sprawy wycofania Związ kowi dotacji na cele wydawnicze. W kwietniu Rzeszot powiadomił mnie, że, niestety, nie udało się wygospodaro wać w "Sportowcu" etatu, kwoty zaś na wynagrodzenie ryczałtowe są na wyczerpa niu. Było to nowe uderzenie, tym boleśniejsze, że w ciągu dwóch miesięcy traciłem drugą pracę. Pamiętając umowę z prezesem Kwiatkowskim, zamówiłem się do niego na rozmowę i przekazałem ostatnie wieści. Zrobił wielkie oczy i oświadczył: Jeżeli problem polega na braku etatu, to można uważać, że problemu nie ma, bo ja "Sportowcowi" zaraz ten etat dam. Proszę do mnie przyjść jutro, porozu miem się z Rzeszotem. IB Nazajutrz okazało się, że moje obawy spełniły się co do joty. Problem nie pole gał na braku etatu. Na czym zaś w istocie polegał wiedziałem, jednak oficjalnie mi tego nie powiedziano. Kwiatkowski dał mi więc mój osobisty etat i doradził zna lezienie sobie pracy w jednej z redakcji, przy czym etat przyjdzie tam ze mną. Do czasu znalezienia pracy miałem być na ryczałcie w "Sportowcu", gdzie ani tego etatu, ani mnie nie chciano. Powstała paradoksalna sytuacja. W dziennikarstwie RSW "Prasa" dziesiątki ludzi latami egzystowały w różnych redakcjach na wier szówkach i ryczałtach, nie mogąc się doczekać etatu. Ja zaś byłem chyba jedynym, który wprawdzie miał etat, ale nie mógł znaleźć pracy. W tym czasie "szczurza gęba" od roku był już podpułkownikiem, a od kilku miesięcy w Szefostwie Wojskowej Służby Wewnętrznej pełnił funkcję szefa I Oddziału w I Zarządzie tegoż dowództwa WSW. Był to nadal ten sam brudny kontrwywiad, tylko na szczeblach jeszcze wyższych. Zwiększył się więc ciężar gatunkowy opinii takiego towarzysza. Niestety, moje trzymiesięczne usiłowania zaczepienia się gdziekolwiek z poda rowanym mi etatem, nawet poza prasą sportową, nie dały rezultatu. Kwiatkowski próbował rozmów także między innymi w redakcji tygodnika "Świat", gdzie wydru kowano kilka moich większych artykułów, ale naczelny, Stefan Arski, chętnie widział mnie na swoich łamach jako autora, nie zaś jako pracownika etatowego. Powiedział wprost, że za mną ciągną się kłopoty, a on ich ma dosyć i bez tego. Podobny efekt dały starania w redakcjach "Życia Warszawy" i "Expressu Wieczornego". Jednak takiemu protektorowi jak prezes Kwiatkowski raczej się nie odmawiało, nawet jeżeli spełnienie jego próśb było mało wygodne, więc jakieś wyjście musiało się znaleźć. Ostatecznie przyjął mnie na półroczny ryczałt dyrektor wydawnictwa "Prasa Sportowa", Stefan Kamiński. Zostałem starszym specjalistą od spraw analiz opłacal ności poszczególnych czasopism. Znając kulisy prasy sportowej, wolałem się w te analizy za bardzo nie zagłębiać. Wykorzystując też fakt, że Kamiński chce płacić, ale nie zależy mu na moim szczególnym afiszowaniu się w miejscu pracy, brałem mate riały do domu i zjawiałem się w wydawnictwie nie częściej niż raz w miesiącu. Dzięki temu mogłem pojechać z Anią i dziećmi na pełne dwa miesiące do Zawoi, gdzie nasz znajomy, Jurek Pawłowski, był kustoszem muzeum Babiogór skiego Parku Narodowego. Weronia i Tomek mieli od września iść na Jelonkach do I klasy szkoły podstawowej, chcieliśmy więc, aby te wakacje wykorzystali jak naj pełniej. Dlatego wszystkie pogodne dni spędzaliśmy na bliższych i dalszych wędrów kach. Tam też, poza zabraną pracą z "Prasy Sportowej", kończyłem pisanie książki zaczętej wVuokatti. Dałem jej tytuł Smak śniegu. Po odejściu z władz Polskiego Związku Narciarskiego powoli wycofywałem się także ze Społecznej Sekcji Narciarstwa CRZZ, z podobnej formacji "Sparty" . i z członkostwa Prezydium "Sparty", pozostawiając sobie jedynie prezesowską funk- J cję w WKN, a i to też tylko do końca sezonu zimowego 1960/1961. Nie znaczy to, że J, miałem dość narciarstwa w ogóle, raczej tylko pewnych, nieciekawych układów. Klub, telewizja i pisanie książek na tematy narciarsko-młodzieżowe zapewniały mi ł ten kontakt w dostatecznym, a o wiele sympatyczniejszym wymiarze. Kończąc Smak śniegu miałem już w zanadrzu temat następny, także narciar ski, choć chyba nieco ambitniejszy. Planowałem też temat trzeci, a wraz z nim szansę na finansowe uniezależnienie się od pracy etatowej, a zatem i od telefonów towarzyszy. Zablokować bowiem wydanie książki było jednak trudniej. Jeden pólanonimowy telefon już nie wystarczył. Ale na razie było za wcześnie o tym zarówno myśleć, jak i mówić. Po przyjeździe z Zawoi skontaktowałem się z Eugeniuszem Kabatcem, kum plem z akademika na Uniwersyteckiej, wspólstypendystą Banku Handlowego i przy jacielem z narciarskiego podwórka. Był już dość znanym literatem, poprosiłem go więc o przeczytanie mego maszynopisu i konstruktywne uwagi. Prośbę spełnił bar dzo starannie, co mnie skłoniło do przepracowania pewnych partii Smaku śniegu. Około Bożego Narodzenia udałem się z maszynopisem do wydawnictwa "Nasza Księgarnia", gdzie trafiłem w ręce pani Danusi Sadkowskiej. Szczęśliwe były to dla mnie ręce, bo pokierowały moimi pierwszymi literackimi krokami i wypromowały cztery kolejne książki. Początkowe kontakty wcale jednak nie zapowiadały takiej sympatycznej współpracy. Byłem debiutantem i chociaż pisałem na tematy dobrze mi znane, nie pomogła jedna pozytywna rekomendacja Gienka. Wydawca chciał (i miał prawo chcieć) wewnętrznej opinii recenzenta, którego sam sobie wybierze. Wybrał . Andrzeja Ziemilskiego, prawdziwego znawcę spraw narciarskich, członka, a także instruktora i zawodnika WKN, którego byłem prezesem. Nie bardzo mi się to podo bało. Nie chciałem, aby ktokolwiek mógł mi zarzucić, że rzecz załatwiłem po znajo mości. Zgłosiłem więc protest, ale pani Danusia przeszła nad nim do porządku dzien nego, Andrzej zaś napisał recenzję bardzo wyważoną i merytorycznie bez zarzutu. Książka została przyjęta i poszła do druku. Natychmiast zacząłem z "Naszą Księgarnią" omawiać następną pozycję, która wydawcę bardzo zainteresowała. Miało to być także narciarstwo, jednak inne. Książka Smak śniegu, oparta co prawda na zaczerpniętych z naszego życia klubo wego wydarzeniach oraz podpatrzonych cechach osobowych naszych zawodników, była jednak pozycją na wskroś fabularną. Teraz zaś śniła mi się literatura faktu prawdziwi ludzie ze swoimi nazwiskami, daty i bardzo konkretne miejsca wydarzeń. Jes.dżąc na zawody, obozy czy spędzając czas towarzysko ze Staszkiem Marusarzem, Janem Kulą, Józkiem Uznańskim, Józkiem Szczepaniakiem, Staszkiem Wawrytką i wielu innymi, godzinami słuchałem ich pasjonujących opowieści o dramatycznych wydarzeniach na kurierskich trasach w czasie wojny, gdy wykorzystując swe nar ciarskie mistrzostwo pełnili służbę specjalną. Były to wręcz filmowe opowieści i zapadały mi głęboko w pamięć, mimo iż wtedy jeszcze nie widziałem sposobu ich spożytkowania. Teraz taka możliwość nagle się objawiła, tym bardziej że podobnej książki dotychczas nie wydano, chociaż od zakończenia wojny minęło ćwierć wieku. Wydawca ustami pani Danusi bardzo zachęcał mnie do szybkiego pisania, zacząłem więc porządkować i uzupełniać notatki, ale pisanie jakoś mi nie szło. Tymczasem druk Smaku się odwlekał. Nie udało się wydać go do końca 1960 roku, obiecywano na wiosnę, tymczasem zima przyniosła inne sprawy. 494 . 1961 Perturbacje na Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych z wizytą u Dzidka w Danii u Karlosów w Finlandii "Varsovan Laulu po fińsku" "Nocne szlaki" wakacje w Lucieniu W styczniu zakończyłem pracę w Wydawnictwie "Prasa Sportowa" i przesze dłem na kolejny półroczny ryczałt do "Sportowca" (szesnasta zmiana). To narzuciło zgoła inne obowiązki i inny rytm pracy. W pierwszych dniach lutego 1961 roku w Zakopanem miała się odbyć I Zimowa Spartakiada Armii Zaprzyjaźnionych. Impreza-gigant. Bardzo prestiżowa i ważna również dlatego, że stanowiła generalną próbę naszej sprawności organizacyjnej przed Narciarskimi Mistrzostwami Świata w konkurencjach klasycznych, które miały się odbyć w następnym roku, także w Zakopanem. Choć na Zimowej Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych uczestniczyłem w transmisji z pięciu chyba konkurencji, jednak z obsługi telewizyjnej tej gigan tycznej imprezy zapamiętałem tylko dwa momenty, i to wcale nie sportowe. Pierw szy miał miejsce na samym jej początku, tuż przed otwarciem. Polskiej ekipie tele wizyjnej przydzielono kwatery w domu "Postęp" przy ulicy Jagiellońskiej, tym samym, w którym przed dwunastu laty prowadziłem obóz narciarski "Ogniwa" przy Banku Handlowym. Jednak w machinie organizacyjnej coś się zacięło i zakwatero wanie w "Postępie" przesunięto o dwa dni, tokując nas tymczasowo w kilkuosobo wych pokojach "Domu Turysty". Nie pamiętam, z jakiego powodu nasz samochód spóźnił się o ponad pół godziny i teraz pędziliśmy na łeb, na szyję, w kierunku stadionu pod Wielką Krokwią po pustych ulicach dojazdowych, zamkniętych już ze względów bezpieczeństwa dla wszelkiego ruchu. Na otwarciu miał być obecny naczelny dowódca wojsk Paktu War szawskiego, sowiecki marszałek, bodajże Greczko, i dlatego do naszej obstawy mili cyjnej i wojskowej włączone zostały liczne sowieckie służby specjalne. Pokonywanie początkowych barier i przeszkód obsadzonych przez Polaków szło nam dość łatwo i szybko, jako że szef naszej ekipy Konrad Gruda miał tu sporo znajomych z czasów swej milicyjnej służby. Im jednak bliżej Wielkiej Krokwi, tym więcej było posterunków z udziałem przybyszów, u których głos polski coraz mniej się liczył. W końcu jednak na kilka minut przed rozpoczęciem uroczystości otwarcia, a zatem i transmisji z niej udało się nam dobrnąć pod trybunę główną, czyli na odle głość dwudziestu metrów licząc w linii prostej od stanowiska komentatorów. I tu nastąpiła blokada absolutna. Nie pomogły żadne tłumaczenia, że grozi kompromitacja na pół Europy, bo wszystkie "demoludy" transmitują ten program, a bez nas zabraknie komentarza wiodącego, polskiego. Szef sowieckiej ochrony oka zał się niewzruszony. Wówczas zdesperowany Gruda zdobył się na czyn rozpaczliwy. 495 . Na podobieństwo hokeistów staranował sowieckiego ochroniarza, który wywinął kozła w tłum. W tym samym momencie zostaliśmy wszyscy bądź to przyparci do ściany pawilonu, bądź powaleni na śnieg, wykręcono nam ręce i podstawiono pod nosy odbezpieczoną broń. Szum, jaki się podniósł, zwrócił jednak uwagę kilku oficjeli na trybunach, a wśród nich Kazia Malczewskiego. Zobaczywszy w centrum zamieszania Konrada, mnie i jeszcze innych sprawozdawców, natychmiast skoczył w naszą stronę i po kolej nych ostrych przeprawach z sowiecką ochroną zdołał wreszcie nas uwolnić i utorować drogę do stanowisk komentatorskich. Kiedy do nich dobiegaliśmy, wszystkie kamery już pracowały, zupełnie zdezorientowani sprawozdawcy obcych stacji prowadzili cha otyczne komentarze, a nasze pierwsze zdyszane słowa zabrzmiały dopiero wraz z początkowymi taktami hymnu. Wszystko zakończyło się szczęśliwie. Drugie zdarzenie miało dla mnie przebieg mniej fortunny. Po dwóch dniach zawodów przeniesiono nas wreszcie do "Postępu". Dostałem dwuosobowy pokój, a mój wspóllokator (czy nie Rzeszot albo Mrzygłód? ) miał dojechać dopiero naza jutrz. Przeniosłem więc rzeczy i pobiegłem na wieczorną odprawę do Biura Zawo dów. Po drodze spotkałem bardzo miłą znajomą z jednego z wydawnictw, bezradnie rozglądającą się po Krupówkach. Okazało się, że tego właśnie dnia zaczęła pracę w Biurze Prasowym Zawodów, ale Biuro Organizacyjne zakwaterowanie zapewniło jej dopiero od dnia następnego. Wobec faktu, że Zakopane na czas Spartakiady było przepełnione i otrzymanie jakiegokolwiek wolnego miejsca w ogóle nie wchodziło w grę, zaproponowałem znajomej przenocowanie w moim pokoju na wolnym łóżku. Po odprawie zabrałem ją z kawiarni i pomaszerowaliśmy do "Postępu". W hotelu okazało się jednak, że mój pokój został zajęty przez jakiegoś towa rzysza, który uznał się kompetentnym nie tylko do zmiany decyzji kwaterunkowej Biura Organizacyjnego, ale także do otwarcia pokoju, wyniesienia moich rzeczy do recepcji i wstawienia swojej walizki. Niestety, nie zastałem go teraz w pokoju, za to klucz wisiał w recepcji. Otworzyłem więc pokój, zgarnąłem z kolei rzeczy intruza do jego walizki, oddałem je pod opiekę recepcji i wprowadziłem ponownie swoje rzeczy. Znajoma położyła się spać, a ja zacząłem się przygotowywać do transmisji. Tuż przed północą usłyszałem łomot do drzwi i jakieś nieskładne pokrzykiwa nia. Człowiek był nietrzeźwy, a przy tym niewielki i dość gadatliwy. Ja wam pokażę! Popamiętacie, z kim zaczęliście! groził. Zapytałem grzecznie, czy zejdzie ze schodów sam, czy mam mu pomóc. Jakoś to do niego dotarło, bo po chwili ociągania i kilku dalszych pogróżkach zabrał się spod drzwi. W swoim życiu spotkałem już wielu ludzi mówiących do mnie "ja wam pokażę", nie przejąłem się więc zbytnio tymi groźbami. Nazajutrz, w kilka minut po rozpoczęciu transmisji, do przeszklonego pawi lonu przeznaczonego wyłącznie dla sprawozdawców telewizyjnych i radiowych wszedł mój adwersarz w czarnej skórze i zaczął się przyjacielsko witać z podrygu jącymi przed nim oficjelami. Gdy spotkał się z moim wzrokiem, podszedł do stano wiska polskiej TV i zaczął mi się bezczelnie przyglądać z odległości półtora metra. Było to dosyć denerwujące, zwłaszcza że prowadziłem komentarz w bezpośredniej transmisji dla kilku milionów telewidzów. Na jego zachowanie zwrócił uwagę także Konrad, podszedł do nas, ale nie zareagował. Wyłączyłem więc na moment mikro fon i poprosiłem: Panie Konradzie, proszę uprzejmie zabrać stąd tego pana, bo mi przeszka dza. Jeżeli ma do mnie jakąś sprawę, to po transmisji. 496 . I znów włączyłem mikrofon. Tamten uśmiechnął się drwiąco, Konrad pobladł, ale wziął "skórzanego" pod pachę i gawędząc odeszli. Ledwo skończyła się transmi sja, złapał mnie na korytarzu Konrad: Czy pan zwariował? Czy pan wie, kogo pan wyrzucił z pokoju? Wiem. Pijanego gbura, który awanturując się o północy próbował wtargnąć do mojego pokoju. A któż to taki? Towarzysz Szymonik, zastępca kierownika Wydziału Propagandy KC PZPR. On ma długie ręce i tego panu nie wybaczy. Jeszcze nie spotkałem towarzysza stamtąd, który miałby krótkie ręce. A mimo to żyję. Na obiedzie spotkałem Rzeszota. O incydencie już słyszał, był nawet zadowo lony, ale też nieco przestraszony. Szymonik bowiem umówił się także z nim na roz mowę o mnie. Po chwili podszedł Jurek Budny: Ty masz dar motania sobie nieszczęść! Wyrzucasz o północy za drzwi dygni tarza z KC, a potem się dziwisz, że ci robią kuku. Istotnie, Szymonik mi chyba nie darował. "Sportowiec" skrócił mój ryczałt z wymiaru półrocznego, do kwartalnego. Myślę, że skumulowały się tu dwa działa nia: "szczurzej gęby" i "skórzanego". Nastąpiło uderzenie siedemnaste. W tym wypadku nawet Mariusz Kwiatkowski nie był w stanie nic pomóc. Rów nież i w TV ugięto się pod naciskami. Budny powiedział mi, iż wymuszono na nim półroczną przerwę w mojej działalności i od kwietnia muszę pauzować. Oczywiście, był to koleżeński wybieg, bo komentowałem tylko narciarstwo, a że tego jak wia domo w lecie się nie uprawia, i tak nie byłbym nic robił. Ale jednak po raz osiem nasty w dziesięcioleciu miałem kłopoty z pracą. Na przełomie lutego i marca poleciałem via Kopenhaga do Helsinek. Właści wie był to mój wyjazd prywatny, na zaproszenie Karlosa. Ale "Sportowiec" na poże gnanie dołączył się do tego służbowym paszportem, biletem lotniczym i jedną dietą hotelową na Kopenhagę. W Danii miałem odwiedzić Dzidka Hryniewieckiego w ośrodku rehabilitacyjnym w Hornbaek i przeprowadzić z nim duży wywiad dla "Sportowca". Następnie chciałem polecieć do Lahti na Salpaussaelke, jedną z naj ważniejszych w świecie imprez w narciarstwie klasycznym, rozgrywaną w pierwszy weekend marca. Są to zawody uzgodnione z sąsiadami, bo w drugi weekend organi zowany jest miting o identycznym programie i znaczeniu w Hollmenkollen w Nor wegii. Z Lahti miałem zrobić krótkie sprawozdanie dla telewizji. Lot do Kopenhagi i doba spędzona w Danii kojarzą mi się z kilkoma humory stycznymi momentami. Na lotnisku Kastrup, znajdującym się na wyspie, miał czekać na mnie samochód naszego przedstawicielstwa dyplomatycznego. Po przylocie stwier dziłem, że samochodu nie ma. Postanowiłem więc zatelefonować do ambasady, aby sprawdzić, czy o mnie nie zapomnieli. By tegc dokonać, potrzebne były drobne monety. Tymczasem oficjalnie nie miałem grosza, bo dietę otrzymywałem dopiero w ambasa dzie, a moje prywatne dolary, których przecież wywozić nie pozwalano, tkwiły zaszyte w kołnierzu kufajki. Trudno mi było jednak publicznie rozpruwać kurtkę, poszedłem więc do toalety Gdy jednak chciałem wyjść, okazało się, że zamek drzwi jest zabloko wany i żadne szarpania, modły i zaklęcia nie pomagają. Z chwilowego więc braku innych zajęć skorzystałem z toalety, spuściłem wodę i zaczarowane drzwi natychmiast się otworzyły. Dziwny kraj, w którym nie potrafią przewidzieć, że człowiek wypruwa jący w toalecie dolary z kołnierza wcale nie potrzebuje spuszczać po tym wody. 497 . Po wyjściu z toalety nigdzie nie musiałem telefonować, bo prawie zderzyłem się z szoferem, który zaniepokojony pilnie mnie szukał, wiedząc już, że przylecia łem. Okazało się, że jego spóźnienie było spowodowane jakimś korkiem ulicznym. Po obiedzie pojechaliśmy prosto na północ, gdzie na samym cyplu wyspy Seeland znajdował się ośrodek paraplegiczny w Hornbaek. Nie była to ani osada, ani nawet wieś. Po prostu obszerne, parterowe zabudowania jakiegoś nabiałowego ongiś zakładu przetwórczego, zaadaptowane do nowej roli. Słowem, z zewnątrz więcej niż skromność, wewnątrz za to zarówno wyposażenie, jak i urządzenie imponujące. Personelu medycznego i administracyjnego było tyle, co pacjentów. Jedna rehabilitantka przypadała na trzech paraplegików. Okazało się dopiero tam, że to nie w gór nictwie jest najwięcej wypadków. Przewyższa je pod tym względem rybołówstwo morskie. Nic dziwnego, że duńscy rybacy, łowiący na wszystkich akwenach świata z paru tysięcy kutrów, są tu najczęstszymi pacjentami. Między nich właśnie trafił Dzidek i z miejsca podbił całą płeć piękną. Jakże cudownie odmienionego zastałem go tu po prawie rocznym pobycie. Z odrośniętą, jak zwykle niesforną czupryną, wprawdzie w wózku, ale na siedząco, z dużą, prawie pełną sprawnością rąk i ramion, roześmianego, wręcz rozbrykanego. Z takimi widokami, redaktorze, to wszystko mi się usprawni zapewniał mnie z miną wygłodniałego lisa, wodząc bez przerwy wzrokiem po dluuuugich nogach blond-rehabilitantek w najkrótszych mini-spódniczkach na świecie. Dyrektorowi ośrodka zrobił awanturę, bo mu się nudziło w separatce, chciał mieć pokój dwuosobowy, ale koedukacyjny, i to z jednym wąskim łóżkiem. Zauważy łem, że przez cały czas naszej rozmowy podszczypuje przechodzące siostry, a one wcale nie mają mu tego za złe. Bo im nie wolno się od tego oganiać przekonywał mnie z całkiem poważną miną takie podszczypywanie najskuteczniej uaktywnia sprawność palca wskazu jącego i kciuka. W czasie rozmowy kolejna wspaniała dziewczyna przyniosła tackę pełną szkla neczek z białym płynem. Dzidek zapytał, czy się poczęstujemy takim preparatem, który tonizuje pracę serca. Obaj z kierowcą chętnie przystaliśmy. Tuż przed wyjaz dem upewnił się, w jakim hotelu nocuję i czy mam pokój z toaletą. Jeżeli bez, to radzę zmienić, bo pan przed chwilą strzelił sobie setkę silnego preparatu na rozwolnienie. Taki był Dzidek. Wieczorem, wracając do Kopenhagi ruchliwą autostradą, roz ważałem opinię prowadzącego go lekarza: Dalsza poprawa? Z medycznego punktu widzenia bardzo trudno o poprawną prognozę. Ale przy tak olbrzymiej żywotności pacjenta wszystko jest możliwe. Nie wiem dlaczego po obu stronach szosy ciągnęły się aż po horyzont wielkie zagony marznącej, niskiej kapusty. I ani jednego krzaczka. A te ostatnie właśnie zaczęły bardzo interesować zarówno pana kierowcę, jak i mnie, gdyż "tonizujący pracę serca" preparat akurat się uaktywnił. Co chwila więc rozlegał się pisk opon w awaryj nym hamowaniu, trzaskały drzwiczki i podejmowaliśmy nieprzytomny bieg wśród główek kapusty sięgających zaledwie połowy łydek, cały czas w halogenowym świetle dalekosiężnych reflektorów jadących za nami wozów. Przeważnie zdążaliśmy jednak wydobyć się z ich zasięgu. W hotelu na szczęście miałem pokój z łazienką i toaletą. Nazajutrz po południu na lotnisku w Helsinkach odebrał mnie Karlos. Zdecy dował się towarzyszyć mi na Salpaussaelke w Lahti, za co mu byłem serdecznie wdzięczny. Zawody te, to połączenie zimowego festiwalu ze sportem. W dwa dni 498 . pierwszego marcowego weekendu stutysięczne Lahti podwaja liczbę mieszkańców. Przyjeżdżają narciarscy kibice z całej południowej i środkowej części kraju. Obsada zawodnicza jest tradycyjnie doskonała. W sobotę królują biegi, w niedzielę skoki. Te ostatnie co roku tradycyjnie zaszczyca swą obecnością prezydent, zasiadając na try bunie honorowej. Oczywiście hotele, schroniska i domy noclegowe Lahti nie są w sta nie zakwaterować nawet piątej części przybyszów, tym jednak nikt się nie przejmuje, choć temperatura nocą spada tu przeważnie poniżej dwudziestu stopni. Na skwerach, w parkach, na stadionach płoną wielkie ogniska, przy których mogą się jednocześnie ogrzać tysiące ludzi. Na wielkich rożnach pieką się góry kurczaków, baranów, a nawet cale woły, tak, że głodny może tu być tylko ten, kto chce się na siłę odchudzać. W niedzielę wszyscy miejscowi i przyjezdni kibice gromadzą się wokół skoczni. Jeżeli ktoś chce poznać naprawdę temperament Finów, powinien choć raz uczestni czyć, nawet jako widz, w konkursie skoków w czasie Salpaussaelke. Ryk dopingu w czasie corridy w Hiszpanii to pisk myszy w porównaniu z tym, co się słyszy na skoczni w Lahti. Umieją więc Finowie ryczeć i dopingować. Wiedzą jednak, kiedy im wolno to robić, a kiedy i gdzie jest to źle widziane, a nawet zabronione. Po powrocie do domu Karlosa w Kouvoli zamówiłem rozmowę telefoniczną z tele wizją polską i czekałem na połączenie. A czekało się w owych latach na tę przyjemność kilka godzin i łączność oraz słyszalność bytu przeważnie bardzo podła. W tym czasie Karlos obiegi wszystkich sąsiadów uprzedzając ich, że ze względu właśnie na te trud ności mogę być zmuszony do bardzo głośnej rozmowy, więc żeby zechcieli być wyro zumiali. A przecież domy fińskie należą do najmniej akustycznych. Jednak tam się spokój sąsiada bardzo szanuje. Gdyby ktoś chciał zaśpiewać sobie Góralu, czy ci nie ml nawet we własnym mieszkaniu, radzę, aby śpiewał murmurando, bo wezwana przez sąsiadów policja przyjeżdża bardzo szybko i na żartach się nie zna. W czasie tego wyjazdu postanowiłem nakręcić film o Finlandii. Miał to być mój debiut. Rok wcześniej został zorganizowany w "Tele-AR" pierwszy przyśpieszony kurs filmowo-reporterski dla korespondentów zagranicznych prasy, radia i telewizji, na potrzeby tej ostatniej. Telewizja bowiem nie miała dewiz na zakup filmowych reportaży agencyjnych, a wydłużająca się codzienna emisja programu I oraz zapo wiadane uruchomienie programu II wymagały sporej ilości materiałów filmowych. Należało więc znaleźć jakiś sposób zaradczy. Zamiast płacić dewizami za pojedyncze reportaże, postanowiono własnymi, polskimi rękami produkować za złotówki dużą liczbę filmów średniej klasy, z których zawsze coś jednak można było wybrać lub ratować odpowiednim montażem. W ten sposób i ja trafiłem na taki kurs. Do Fin landii zabrałem czeską kamerę "szesnastkę" i postanowiłem spróbować szczęścia. O jakości tego sprzętu niech świadczy drobny fakt, że ilekroć temperatura spadała poniżej trzydziestu stopni, kamera zamarzała. A w Finlandii zimą przeważnie bywało właśnie minus trzydzieści stopni. Postanowiłem więc niejako z konieczności nakręcić film raczej bez plene rów, oparty na zdjęciach robionych we wnętrzach. Miał to być film o alkoholizmie w fińskim wydaniu. Historia obeszła się z Finami wyjątkowo okrutnie. Do początków XIV wieku starali się zachować jaką taką niezależność, ale ciągle najeżdżali ich, pod hasłami zwalczania pogaństwa, szczególnie napastliwi Szwedzi. W końcu na czterysta lat Finowie stali się wasalami Szwecji, a przez kolejnych prawie dwieście poddanymi cara Rosji. Dla swoich ciemięzców byli świetnymi drwalami i doskonałym bo lojal nym i bitnym mięsem armatnim, i niczym więcej. 499 . Niezależność odzyskali po sześciuset latach niewoli, a więc po I wojnie świato wej, obciążeni dwiema strasznymi plagami: gruźlicą i alkoholizmem. Ponad trzy dzieści procent populacji miało aktywnie zaatakowane płuca. I jak tu leczyć tę straszną chorobę w kraju, gdzie nawet słońce jeżeli jest świeci, lecz nie grzeje, a warzywa i owoce można mieć głównie z importu? A jednak Finowie w ciągu dwóch pokoleń pokonali gruźlicę. Stało się to za pomocą mądrego i przemyślanego systemu prowadzonych na bardzo szeroką skalę działań profilaktycznych. Główną jednak podporą w tej walce okazała się polarna brusznica duża, żółta, wegetująca pod śniegiem jagoda, będąca skarbnicą wszelkich najpotrzebniejszych witamin. Odkryły ją, a raczej wskazały ludziom, renifery, które ku zdumieniu lekarzy nigdy na tę groźną przecież i dla nich chorobę nie zapadały. Finlandia okresu międzywojen nego została zalana różnego rodzaju przetworami z owej brusznicy, wprowadzono ją także jako podstawowy składnik do wszelkich posiłków. Dziś wskaźniki tej choroby w Finlandii nie są wcale gorsze od średniej europejskiej. Niestety, przeciwko alkoholizmowi żadnej brusznicy nie wynaleziono. Tymcza sem ponure, surowe warunki klimatyczne panujące tu przez większość roku, brak wszelkich rozrywek czy zajęć przyciągających uwagę (piszę to na podstawie wrażeń wyniesionych trzydzieści pięć lat temu, a więc wtedy, kiedy jeszcze wszechobecna dziś telewizja nie była medium dostępnym dla każdego) oraz łatwość w dostępie do alkoholu, czyniły walkę z tym nałogiem niezmiernie ciężką. Brzoza jest narodowym drzewem tego kraju. Rośnie wszędzie. Od wieków wystarczyła mała, wywiercona w korze dziurka i poddany fermentacji brzozowy sok wprowadzał człowieka w krainę upojenia. A zaborcom wcale nie zależało, aby Fin był trzeźwy. Raczej odwrotnie, alkohol ułatwiał bowiem rozwiązywanie wielu problemów. Po odzyskaniu niepodległości Finowie postawili w walce z alkoholizmem na dwa elementy: mądrą prohibicję i propagowanie społecznego, całkowitego potępie nia człowieka pijącego wódkę. Właściwie prohibicji ustawowo tu nie wprowadzono, ale owo potępienie odgrywało olbrzymią rolę jako jeden z czynników bardzo sku tecznie działającego systemu. Oczywiście, to o czym piszę, dotyczyło Finlandii lat 1959-1974, kiedy tam bywa łem. Nie wiem, na ile sytuacja zmieniła się dzisiaj. Wtedy jednak system ten skut kował. U jego podstaw leżała karta alkoholowa. Bez niej Fin nie mógł kupić alkoholu w żadnej postaci. Oczywiście, w lokalu, restauracji lub barze mógł sobie zamówić dowolną liczbę kolejek, ale tylko razem z odpowiednią zakąską do każdego kieliszka. I to nie wódka, lecz koszt owej zakąski przewracał najpotężniejszego zawodnika w tej kategorii. Kartę alkoholową można było otrzymać po uzyskaniu pełnoletności, za symboliczną opłatą nieco ponad jednego dolara rocznie. Wydawała ją administra cja miasta i służyła ona równocześnie jako identyfikator ze zdjęciem. Wódkę sprzedawały wyłącznie sklepy koncernu "Alko", którego głównym organizatorem była... policja. Sklepów takich nie było dużo. Na przykład w liczącej dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców Kouvoli, stolicy okręgu o promieniu siedem dziesięciu kilometrów i zamieszkałego przez sto tysięcy ludzi, istniał jeden taki sklep. Ale ten sklep mieścił się w dwupiętrowym gmachu, o kilkudziesięciu rejonizowanych stanowiskach sprzedaży i takim wyborze wszelkich alkoholi świata, że można było dostać zawrotu głowy. W tym sklepie nikt nigdy nie stał w kolejkach, choć posiadacz karty alkoholowej mógł tu kupić prawie dowolną ilość alkoholu codziennie. Teoretycznie. Jako sprzedawców zatrudniano tu bowiem cywilnych pra cowników policji, którzy swoich klientów znali osobiście. Granica jednorazowego 500 . zakupu była bardzo wysoka i za czasów, o których piszę, wynosiła bodajże dwa litry wódki, pięć butelek wina i skrzynkę piwa. Więc cóż to powie mój czytelnik za ograniczenie, jeżeli każdy Fin mógł codziennie nabyć takie morze alkoholu? W istocie oznaczało to bardzo duże ograni czenie, szczególnie dla farmerów mieszkających poza miastem. Ponad polowa Finów właśnie tak mieszkała, przyjeżdżając do miata raz na trzy albo i cztery tygodnie. A mieszkaniec miasta? Ów wolał się na wszelki wypadek w takim sklepie za często nie pokazywać, a jeżeli już przychodził, to najwyżej po jedną półlitrówkę raz na dwa tygodnie, bo sprzedający policjant miał rentgenowskie oko i komputerową pamięć. Wystarczyło, że dostrzegł jakiegoś delikwenta w sklepie "Alko" dajmy na to dwa razy w tygodniu, aby po kilku dniach ów klient był proszony do zarządu miasta na rozmowę ostrzegawczą z komisją antyalkoholową, którą przeważnie tworzyli bur mistrz i przedstawiciel policji. Doradzano mu łagodnie, aby pił nieco mniej. Jeżeli byt mądry, słuchał. Jeżeli nie, tracił kartę i bez niej mógł pić wódkę tylko w lokalu publicznym, pod bardzo drogie zakąski i na oczach ludzi. A to już stawało się początkiem śmierci społecznej, zawodowej czy politycznej takiego obywatela. Przedstawiciele niektórych zawodów bowiem o ile mieli odro binę rozumu wódki do ust nie brali, mimo iż posiadali odpowiednie karty i że żyli w kraju zdecydowanie demokratycznym. Bankowiec, lekarz, nauczyciel, adwokat nie mogli pozwolić sobie na to, by ktokolwiek ich zobaczył nie tylko z kieliszkiem w ręku, ale nawet w towarzystwie kogoś pijącego. Straciliby natychmiast klientelę, bo nikt nie powierzyłby swoich oszczędności pijącemu bankowcowi, dzieci piją cemu nauczycielowi, zdrowia pijącemu lekarzowi czy swoich spraw prawniczych pijącemu adwokatowi. Czy to znaczy, że Finowie a przedstawiciele wymienionych zawodów szcze- j! gólnie w ogóle nie pili? Ależ pili. Bywali wśród nich także alkoholicy. Pili jednak, a nawet upijali się do nieprzytomności, jeżdżąc na weekendy do Leningradu w ramach przygranicznego ruchu albo promami do Szwecji czy Danii, słowem daleko od domu. W domu pili jedynie w ścisłej konspiracji, której zachowanie wcale nie było rzeczą prostą, bo w domu pilnowały ich dzieci albo wnuki najzagorzalsi rzecznicy antyalkoholowego frontu. Nie było w Finlandii przedszkola, szkoły, aby przynajmniej raz w tygodniu dziecko nie słyszało: "Pamiętajcie, że alkohol jest naj większym wrogiem człowieka. To najgorsza choroba, jaka człowieka może spotkać. W waszych więc rękach jest los waszych mamuś i tatusiów. Wy ich od tej choroby musi cie chronić. Jeżeli więc w ręku waszego tatusia lub mamusi dostrzeżecie kieliszek, interweniujcie. Jeżeli sami nie dacie rady, sygnalizujcie nam, my wam pomożemy." Przyjaciele darzyli mnie dość powszechną sympatią, ale nie ulegało wątpliwo ści, że jeden z elementów częstych zaproszeń do ich domów stanowił fakt, że przy chodziłem z "gościńcem". I nie chodziło tu absolutnie o jego wartość materialną. Po prostu były to przeważnie osoby o statusie VIP-ów, którym nie wypadało chodzić do sklepów "Alko". Ja zaś, jako obcokrajowiec, za okazaniem paszportu mogłem kupić każdą ilość alkoholu. Bywało, że dzieci czy wnuki gospodarzy wyczuwając, że obecność gości może zapowiadać "zagrożenie", pilnowały nas w sposób szczególny. Dziadkowie czy ojco wie zaś czasami byli już tak spragnieni "wody ognistej", że nie starczało im silnej woli, aby poczekać, aż dzieci pójdą spać. Wiadomo było, że kieliszki na stole są sygnałem alarmowym dla dziatwy. Pito więc bez kieliszków. Zdarzyło mi się kiedyś, że przyjęto nas gorącą botwinką. Gospodarz wysłał dwoje wnucząt do spiżarni po 501 . świeże butelki wody sodowej i ten moment wystarczył, aby każdemu z nas wlać dość solidną porcję wódki do talerza z tą botwinką. Gdy dzieci wróciły, dalej spokojnie jedliśmy łyżkami gorącą "smakowitą" zupę. Do jakiego stopnia w kraju tym nie było pobłażania dla ludzi pijących, zorien tował mnie pewnego dnia duży artykuł w czołówce "Helsinkin Sanomat". Poprzed niego wieczora, po dużym bankiecie, wyszedł z gmachu parlamentu jeden z jego wiceprzewodniczących, członek kierownictwa współrządzącej partii. Gdy ruszył służbowym samochodem zwyczajny "krawężnik", czyli policjant regulujący ruch, zatrzymał go do kontroli. Okazało się, że balonik się lekko zabarwił. Policjant popro sił jednego z najwyższych dygnitarzy swego kraju, by zajął miejsce obok kierowcy, a sam siadł za kierownicę i pana wiceprzewodniczącego zawiózł prosto do obozu pracy. Bo tak każe prawo. Z tym, że zwykły obywatel wychodzi z takiego obozu po dwóch tygodniach i wydarzenie owo jeżeli mu się przydarzyło po raz pierwszy niezbyt waży na jego życiorysie, dygnitarz zaś wyszedł z niego jako człowiek zupeł nie zniszczony moralnie, zawodowo i politycznie. Ten ostatni przypadek spowodował, że gdy przyjechałem do Polski i oddałem w TV film zakończony takim "optymi stycznym akcentem", nie ujrzał on światła dziennego i nikt nie był w stanie wytłu maczyć mi, dlaczego. W Polsce była już pełna wiosna. A ja nie miałem odwagi powiedzieć Ani, że znów wróciłem do stanu wyjściowego sprzed dziesięciu lat i ponownie jestem bez pracy. Zupełnie przypadkiem trafiłem na dwie możliwości zarobkowania we wła snym klubie, czyli w WKN-ie, jako jego etatowy kierownik oraz jako redaktor biu letynu informacyjnego Biura Turystycznego "Sports-Tourist". Oczywiście to pierw sze wiązało się z koniecznością zrezygnowania z prezesury, ale wycofałem się bez oporów, bo wieloletni działacz klubu, Janusz Godzik, chętnie tę funkcję przejął i sprawował ją przez paręnaście lat ku pełnemu zadowoleniu wszystkich. Niestety, Smak śniegu ciągle tkwił w produkcji. Już przestano mnie mamić obiecankami wydania książki w pierwszym półroczu, za to gwarantowano ukazanie się jej w drugim półroczu. Jednak w to też nie wierzyłem i najbliższa przyszłość miała pokazać, że miałem rację. W tej sytuacji zdecydowałem się na propozycję "Naszej Księgarni" i podpisałem umowę na książkę o kurierach tatrzańskich pod tytułem Nocne szlaki. Nie ukrywam, iż sprawą istotną była w tym momencie kwe stia finansowa, gdyż w chwili podpisania umowy otrzymywało się przyzwoitą zaliczkę. Opanowawszy jako tako zagrożenie finansowe, postanowiłem pojechać na kilka dni do babci Frani, do Krobielewka. Przez ostatnich dziesięć lat bywałem tam co roku przy okazji różnych delegacji, ale mój pobyt ograniczał się zwykle do jednego noclegu i kilku przegadanych bardzo pośpiesznie godzin. Właściwie nie mogłem narzekać na brak wiadomości, bo babcia pisała krótko, oszczędnie, ale dość często. Dopiero przed rokiem, gdy Hania skończyła dziesięć lat i przeszła do IV klasy, prze jęła korespondencję od babci i robiła to chętnie, obszernie i bardzo ładnie. Ja jednak chciałem trochę pobyć z nimi, a szczególnie z moją mądrą babcią, i przyjrzeć się z bliska, jak oni tam żyją na co dzień. Babcię zastałem jeszcze całkiem żwawą, a przecież liczyła już sobie siedem dziesiąt pięć lat i od śmierci Tody, czyli od lat pięciu, sama wychowywała Hanię i Jurka. O ile dwunastoletnia Hania stała się już dla niej dużą wyręką, o tyle z dwa lata młodszym Jurkiem było stałe urwanie głowy. To wszystko spowodowało, że bab cia przed pięciu laty została zmuszona do ponownego uaktywnienia się w swoich 502 . dwóch zawodach: akuszerki oraz krawcowej, i póki tylko siły jej dopisywały, na brak klienteli narzekać nie mogła. Co najważniejsze, stwierdziłem to z niekłamaną rado ścią, fizycznie nadal zdrowa była jak rydz. Psychicznie jednak stała się człowiekiem załamanym i zniszczonym. Choć nadal jeszcze zaskakiwała wielką żywotnością, czę sto zapadała w stany głębokiej zadumy i wtedy wszyscy wiedzieli, że myślami jest po drugiej stronie tęczy, z czwórką swoich nieżyjących dzieci. Po łagodnym uśmiechu i nieruchomym spojrzeniu skierowanym gdzieś w dal można było poznać, iż jest szczęśliwa. Przyjęła mnie jak zwykle serdecznie i także jak zwykle płaczliwie. Ale potrzeba było kilku godzin, aby mogła mnie sobie umieścić w wyraźnie już u niej pomieszanym schemacie rodzinnym. Hania za to nie posiadała się z radości. Po powrocie ze szkoły okupowała mnie bez reszty. Jak na swój wiek, zadziwiała cel nością spostrzeżeń. Chodziliśmy na długie spacery i wtedy otwierała się całkowicie. Tęskniła za matczynym ciepłem i właściwie chciała pamiętać tylko Todę, bo ojciec sam się wykreślił z jej pamięci. Babcia więc musiała być dla niej i Jurka całą rodziną. Lgnęła do niej bardzo. Tak samo jak ja przed ćwierć wiekiem, zimą budziła się jeszcze po ciemku i wraz z babcią, stukającą żelazkiem, śpiewała "Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę Świętą...", albo też w całkowitym zasłuchaniu chłonęła recytowane przez babcię sekrety romansu Lenarda i Blandyny. Bywały jednak takie chwile, że kuliła się ze strachu pod kołdrą, słysząc jak przenosząca się w inną rzeczywistość babcia rozmawia z Nelusią, Todą, Teśkiem i Edkiem, jakby była wśród nich. Zastanawialiśmy się razem, czy nie byłoby lepiej, gdyby wszyscy przenieśli się do nas, do Warszawy albo do Grodźca. Hania odradzała nawet podejmowanie tego tematu. Uważała, że babcia wrosła już tutaj na stałe i za życia nigdzie się stąd nie ruszy. Upór babci zaś znałem dobrze. A przecież czas nieuchronnie zbliżał nas do jakiegoś radykalnego rozwiązania. Za rok Hania kończyła krobielewską szkołę i miała zamiar kontynuować naukę w technikum gospodarczym w Sulechowie, co oznaczało, że babcię będzie mogła odwiedzać co najwyżej raz na miesiąc. Jurek także niebawem musi wyjść z domu do jakiejś szkoły z internatem, bo jego tempe rament rozsadzał pół Krobielewka. Jaki sens będzie miało wtedy babci samotne tutaj trwanie? Za rok, dwa rzecz musi się rozwiązać sama. Uzgodniłem więc z bab cią i Hanią, że od przyszłego roku, jeżeli Hani sulechowskie plany się ziszczą, naszą skromną pomoc finansową, przesyłaną dotąd do Krobielewka, skierujemy pod adresem mej chrzestnej córki. Miałem o czym myśleć w drodze powrotnej do Warszawy. Nasze dzieci tymczasem kończyły pierwszą klasę. Planowaliśmy też długie rodzinne wakacje. Na razie bujna zieleń wiosenna wyciągała Tomka i jego rówieśni ków z jelonkowskich domów. Ganiali po krzakach i ogrodach aż do późnego wieczora. W tym roku jednak nie była to piłka nożna, a zabawy w Indian. Zostałem więc zatrudniony przy produkcji pióropuszy, tarcz, łuków i strzał. Wywołało to trochę nie pokojów na osiedlu, nie tyle ze względu na okrzyki bojowe czerwonoskórych, bo nasi Indianie podkradali się raczej cicho i prawie bezszelestnie, ile przez fakt, że pewnej nocy poginęły sprzed prawie wszystkich domków słomiane wycieraczki. No bo cóż lepiej od nich nadawało się na indiańskie tarcze? Tomek oczywiście miał pióropusz najokazalszy. Przekonaliśmy bowiem mamę, że marzymy o pieczonym kurczaku na niedzielny, wiosenny obiad. Piór więc był ci u nas dostatek. Budowaliśmy także wigwamy z koców, każdy z wojowników miał 503 . swoją squaw, paliliśmy fajki pokoju, ale przedtem ten i ów musiał posterczeć przy wiązany do pala męczarni. Największym problemem był dla dzieciaków wybór odpowiedniego imienia. Wybierali więc sobie chłopcy Ryczącą Chmurę, Złotą Strzałę, Starego Byka, Gib kiego Węża, tylko jeden wybredny Tomek był ciągle bez imienia, a każdą moją pro pozycję zbywał pogardliwym wzruszeniem ramion i pomrukiem: To już było. Przestałem więc doradzać i ustaliliśmy, że sam sobie wymyśli imię. Trwało to trochę, aż pewnej nocy Tomek obudził mnie bardzo przejęty: Tatusiu, wymyśliłem! wyszeptał. Jakie? dociekałem w półśnie. Indian Bosokrowy! powiedział z dumą. A co to takiego? zapytałem już całkiem rozbudzony. To jest Indian, który się boso skrada za krowami. Wyjaśniwszy to poszedł spać, a ja do białego rana starałem się rozszyfrować sposób jego rozumowania. Tuż przed końcem roku szkolnego Tomek przyniósł w dzienniczku pierwszą uwagę. Były tam zaledwie trzy słowa: "Wypchnąłem szybę kolegą". Pani mu kazała samodzielnie sformułować treść i własnoręcznie ją zapisać oraz poprosić mnie o przeczytanie i podpisanie. Zwróciłem uwagę na wyjątkową oszczędność słów w tej uwadze. W odpowiedzi ujawnił się cały charakter Tomka, który wszystko zawsze miał od początku do końca przemyślane i uporządkowane: Dobrałem te słowa, o których wiedziałem, że nie popełnię w nich błędu. Czy ty zacząłeś ten incydent? Nie, on mnie uderzył pierwszy. A ty? Ja zrobiłem to, co mi kazałeś. A co ja ci kazałem? zapytałem zaskoczony. Zabroniłeś zaczynać, ale powiedziałeś, że jeżeli ktoś mnie pierwszy uderzy, to mam oddać, ale tak żeby mu się więcej nie opłaciło mnie atakować. I tak zrobiłem. Podpisałem bez słowa uwagę i więcej do tej sprawy nie wracaliśmy. Wakacje w Lucieniu na Ziemi Gostynińskiej udały się bardzo. Wobec tego, że nasze panie wolały się zajmować jakimiś dziewczyńskimi sprawami, musieliśmy z Tomkiem wymyślić dla siebie osobne zajęcia. I wymyśliliśmy, nawet tak skutecz nie, że zaraziliśmy nimi miejscowych chłopców. Kiedyś na przedwieczornym space rze brzegiem jeziora zauważyłem, że wieje od niego całkiem spory wiatr. Na drugi dzień sprokurowatem dość duży latawiec z bardzo długim i puszystym ogonem. Pod wieczór puściliśmy go nad jeziorem. Poszedł pod chmury aż miło. Tomek oniemiał. A jeszcze gdy zaczęliśmy do "dracha" tak się u nas w Zagłębiu trochę z niemiecka nazywał latawiec posyłać "listy", czyli kartki z dziurą w środku nanizane na sznu rek, radości nie było końca. Wieś początkowo przyglądała się naszej zabawie z daleka, tylko niektórzy bez skutecznie próbowali naszego dracha dosięgnąć kamieniami. Na drugi dzień przyszli z prośbą, aby im pokazać, jak się takiego ptaka robi. W ten sposób zaczęła się zabawa trwająca cały miesiąc. Jesień spędziłem na pisaniu Nocnych szlaków. Szło mi równie dobrze, jak ze Smakiem śniegu, który zresztą jeśli chodzi o druk, ciągle był w sferze planów. Dru karnia przyrzekała go na nadchodzącą wiosnę, ale nie wierzyłem już w żadne terminy. 504 . 1962 Zawody w San Martino di Castrozza wypad do Wenecji emocje w Spittal an den Drau nareszcie wychodzi "Smak śniegu" kończę "Nocne szlaki", zaczynam "Gazdę z Diabelnej" Nadchodzący sezon zimowy zapowiadał się naprawdę imponująco. W kraju Narciarskie Mistrzostwa Świata w konkurencjach klasycznych, czyli FIS 62 i zaraz po nich bardzo obiecujący dwutygodniowy wyjazd w Alpy włoskie i austriackie na dwie urocze imprezy zjazdowe. FIS przebiegi wspaniale. Przede wszystkiem dopisał śnieg. Obawa, że go zabraknie, nie opuszczała do ostatniej chwili nikogo, kto przeżył mękę niepewności, jaka również towarzyszyła tej imprezie w Zakopanem w 1929 roku. Transmisje tele wizyjne także udały się świetnie, a groźnego towarzysza Szymonika nie było ni widu, ni słychu. W jaki sposób do WKN-u dotarło zaproszenie z SAI, czyli Sci Accademico Italiano, nie mam pojęcia. Postanowiliśmy jednak tam pojechać. Małą, ale dobraną, "smaczną" grupką. Chodziło o pierwszy weekend marcowy. Na następny mieliśmy kolejne zaproszenie ze Spittal an den Drau w Karyntii. Wyjechaliśmy w składzie: szesnastoletnia juniorka Hanka z Zakopanego, której nazwiska już nie pamiętam, Tadek Barnowski, Robert Kurkowiak, mąż Basi Grocholskiej i ja. Całodzienne ocze kiwanie na nocny pociąg do Wenecji w Wiedniu gdzie dołączył do nas Józek Maru sarz spędziliśmy na zwiedzaniu tego cudownego miasta. Pogoda jednak była tak wredna, deszczowa i zimna, że gdy wreszcie zziębnięci i przemoczeni rozsiedliśmy się w ciepłym przedziale weneckiego ekspresu, naszą dezaprobatę dla stolicy Austrii krótko skwitowała Hanka: Iii, cóż to za miasto, ni mo sklepów, ino same kumisy. W Udine, o mrocznym przedświcie, trzeba się było przesiadać na lokalny autobus, który nas miał dowieźć do samego centrum włoskich Dolomitów, do par tii górskiej zwanej swojsko Marmolada. Nastał wreszcie dzień. Rozglądając się po bardzo pięknych i groźnych górach, w okolicach Feltre, dostrzegliśmy bardzo wysoko, zdawało się, że w małej szczelinie, ledwo widoczną trójkątną plamkę betonu. Była to w istocie olbrzymia zapora wodna, którą tylko odległość tak znacz nie pomniejszała. Równo w rok po naszym tam pobycie, trójkącik ten pękł i z bar dzo rozległego zbiornika wodnego na pobliskie wsie i miasteczka runęła wielka fala wody, zabijając prawie czterdzieści osób. Ale na razie trójkącik trzymał się dobrze. Ekskluzywna stacja narciarska o nazwie San Martino di Castrozza, opleciona pajęczyną kolejek linowych, wyciągów i innych cudeniek, leży na wysokości 1444 metrów. Tuż za nią, pionową ścianą skalną wznosi się Rosetta, szczyt prawie dwu506 . krotnie wyższy (2741 m n.p.m.). Wrażenie jest tak potężne, że nim się człowiek oswoi z przebywaniem w cieniu takiego olbrzyma, mimowolnie ścisza glos. Tu właśnie sympatyczny Akademicki Klub Narciarski Włoch, z oddziałami w kilkunastu naj większych miastach Italii oraz zaprzyjaźnionymi klubami w połowie Europy, posta nowił rozegrać swoje doroczne, międzynarodowe mistrzostwa. Przyjazd nasz wzbudził sensację. Byliśmy pierwszymi zaproszonymi gośćmi z krajów zwanych popularnie demoludami, którzy o dziwo z zaproszenia mogli skorzystać. Honory domu pełnił dystyngowany pan, hrabia Leo Ceschi a Santa Croce, prezes oddziału SAI z Vicenzy, jak się potem okazało autor pomysłu zapro szenia tu Polaków. San Martino było w tych dniach dosłownie okupowane przez SAI. Miały tu być rozgrywane zarówno konkurencje narciarskie, jak i samochodowe, a także łączone punktacją, nic więc dziwnego, że ryk silników masserati, ferrari, alfa romeo roz brzmiewał od rana do wieczora. Ta sławna, choć niewielka stacja narciarska szczyci się także posiadaniem kilkunastu bardzo eleganckich lokali dansingowych, które również były oblężone przez gości SAI. Zawody odbyły się pod znakiem Polaków. Byliśmy tu modni. Na odprawie zawodniczej wylosowano nas "kurtuazyjnie" (co podkreślono) w pierwszych nume rach startowych. Tak się złożyło, że każdy z naszych zawodników startował w innej grupie wiekowej. Trochę mnie dotknął ten lekko protekcjonalny ton, na dansing jed nak poszliśmy, co Włochów mile zaskoczyło. Okazało się, że Polacy tańczą i to nieźle, rozmawiają nie tylko po polsku i w dodatku mają o czym rozmawiać. Zęby jeszcze do tego umieli jeździć na nartach... Tego ostatniego nie mówiono głośno, ale to się wyczuwało. Znaleźli się tu przecież najlepsi akademiccy alpejczycy Francji, Włoch, Niemiec, Szwajcarii i Austrii. Nazajutrz odbył się oficjalny trening na trasie zjazdowej. Z numerami. Na boku, nieoficjalnie, łapano czas. Wieczorem, na bankiecie otwierającym zawody, pre zes SAI przeprosił ekipę polską za słowo "kurtuazyjnie" użyte poprzedniego dnia podczas losowania. Stwierdził, że kto widział dzisiejszy trening, ten wiedział, dla czego było ono niestosowne. Nie mogliśmy "zamieszać" we wszystkich siedmiu grupach wiekowych, bo nasza ekipa była czteroosobowa. Do Warszawy wieźliśmy jednak dwa puchary, w tym jeden przeznaczony dla najskuteczniejszej ekipy (stosunek zwycięstw do liczby startujących.) Odnieśliśmy jeszcze trochę sukcesów na parkiecie, słowem wpi saliśmy się na stale na listę zapraszanych. Leo Ceschi a Santa Croce był dumny ze swego pomysłu. Z kontaktu z włoską kuchnią nie wywiozłem wcale zachwytu dla spaghetti. Włosi oczarowali mnie za to brakiem przesady w jedzeniu ziemniaków, a wręcz zachwycili umiejętnością przyrządzania nadzwyczaj smacznych sałatek z młodych listków rzodkiewek, pokrzyw, mleczu i innych darów bożych. Od zawodów w Austrii dzieliło nas jeszcze pięć dni, a udało nam się zaoszczę dzić po jednej diecie na głowę, czyli mniej więcej po siedem dolarów. Nikt z nas nie był jeszcze w Wenecji, odległej od San Martino di Castrozza zaledwie o sto dwa dzieścia kilometrów. Zachęceni propozycją skorzystania z autobusiku SAI, niewiele się namyślając, pojechaliśmy. Pięcioosobowy pokój na cztery dni kosztował nas rap tem dziesięć dolarów. I to tuż nad samym Canale Grandę, przy dworcu kolejowym. Jedzenie z konieczności wybraliśmy pustelnicze. Codziennie wydawaliśmy na głowę po czterysta lirów, czyli dwie trzecie dolara, kupując litr mleka, cztery bulki i dwa 506 . kilo mandarynek. Pozostawało jeszcze po pięćdziesiąt lirów na tramwaj wodny vaporetto. I wszystko nam się w zasadzie udało. Nie przewidzieliśmy tylko jednego w Wenecji było już bardzo ciepło, a my wracający z nart chodziliśmy ubrani w stroje raczej zimowe. Chyba w trzecim dniu pobytu w Wenecji zauważyliśmy z pewnym niepokojem, że w zatłoczonym vaporetto robi się wokół nas dość luźno. Zastanawialiśmy się, co może być tego przyczyną. Dopiero nasz gospodarz, signor Marco, objaśnił, że zje dzenie sześciu kilo mandarynek w ciągu trzech dni przez każdego z nas powoduje wydzielanie się ze wszystkich porów ciała lekko sfermentowanych olejków eterycz nych o niemiłym dla otoczenia zapachu. Nie pomogły częste prysznice. Trzeba się było przerzucić z mandarynek na bezpieczniejsze, ale droższe banany. Po całych dniach wałęsaliśmy się po tym wspaniałym, jedynym w świecie mie ście. Oczarowały nas wąziutkie uliczki nad kanałami, z setkami mostów i mostków, pełne małych sklepików, winiarni i kafejek, zupełnie pozbawione samochodów. Nasza Hania nie mogła oderwać oczu od przebogatych wystaw jubilerskich, gdzie piękne wyroby z osiemnastokaratowego zlot a można było kupić po dolarze za gram. Zdarzyło się, że razem z Hanią dokonywaliśmy zakupów. Było to na Ponte Rialto, na targowisku zabawek. Wybraliśmy jednakowe, prawie metrowej wysokości lalki, granatowowłose, w czerwonych, balowych sukniach z czarnymi koronkami, zamy kające oczy i wołające "mama". Aby nie obciążać się wielkim pudłem, wysłałem je pocztą. Józek Marusarz i Robert Kurkowiak, architekci przecież, przed pałacem Dożów oznajmili, że już nigdzie dalej nie pójdą. Tak ich ta budowla zauroczyła! Wszystko jednak co piękne, szybko się kończy. W czwartek wieczorem wsie dliśmy do ekspresu Wenecja Wiedeń. Zostało jeszcze kilkanaście minut do odjazdu, więc stanęliśmy w drzwiach przedziału przyglądając się wsiadającym. Wtem do naszego wagonu bagażowi wepchnęli kilka ciężkich, eleganckich, skórza nych waliz, a potem ruszyli korytarzem, szukając wolnych miejsc. Za nimi tanecz nym krokiem płynęła dziewczyna-marzenie. Zgrabna, piękna, z dyskretnym maki jażem, nie dostrzegała nikogo. Gdy prawie się o nas ocierając przechodziła korytarzem, któryś z nas tonem doskonale obojętnym wyszeptał, tak jednak, aby nasza juniorka nie usłyszała: Jezus! Chłopaki! Ale bajeczna dupa! W piękność jakby piorun strzelił. Stanęła, obróciła ku nam śliczną twarz i śmie jąc się wykrzyknęła: Mój Boże! Rodacy! Jeszcze nikt mi nigdy tak wspaniałego komplementu nie powiedział w równie bezpośredni sposób! Oczywiście wykrzyknęła to po polsku i już komenderowała po włosku bagażowymi, by ulokowali jej walizy właśnie w tym przedziale, w którym jadą ci wspaniali, młodzi ludzie. To chwilowe zamieszanie dało nam, a przede wszystkim jego sprawcy, nieco czasu na ochłonięcie. Bo istotnie i spotkanie, i prezentacja były dość niekonwencjonalne. Pani przyjęła nasz wyskok naturalnie, jako świetny kawał. Nim pociąg ruszył, wyciągnęła z jednej z waliz przedni koniak i tak zaczęła się noc pełna opowieści i anegdot. Pani okazała się znaną przed kilku laty baleriną polską, a od października 1956 roku żoną wiedeńskiego bankiera, obywatelką austriacką, mieszkanką Wiednia. Bardzo ją zmartwiliśmy wiadomością, że w Klagenfurcie musimy się rozstać, jako że naszym celem jest Spittal. Ale też natychmiast się rozchmurzyła, słysząc, że po 507 . zawodach, w drodze powrotnej do Warszawy, będziemy jeszcze raz w Wiedniu. Umó wiliśmy się na dalszy ciąg spotkania i już trzeba było wysiadać w Klagenfurcie. Zawody w Spittal tradycyjnie uczą gości pokory. Wiedząc o tym, na pierwszej odprawie kierowników siedziałem cicho, nie starając się wepchnąć naszych zawod ników do najlepszych grup podczas losowania. Tu w jaskini lwa najlepiej opła cała się skromność. Dlatego też, gdy zapytano mnie, jakie mam życzenia co do loso wania, odpowiedziałem, że nie znam poziomu innych zawodników i przez to układu sił. Powiedziałem tylko, że Barnowski jest mistrzem Polski w gigancie, Marusarz członkiem kadry narodowej, Kurkowiak to czołówka kraju, zaś Hania brązową medalistką mistrzostw Polski juniorek grupy B w gigancie. W sprawie przydzielenia ich do odpowiednich grup zdaję się zatem, z pełnym zaufa niem, na organizatorów. Po takim wstępie było jasne, że umieszczą nas oni w naj lepszych grupach. Przewidywania moje okazały się trafne. Na trudnej, bardzo szybkiej, zalodzo nej trasie, do której większość zawodników z krajów pozaalpejskich nie była przy zwyczajona, walczyło się nie tyle o czas, ile o utrzymanie się na nogach podczas zjazdu, przy szybkości stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Gdy przejechały trzy międzynarodowe piętnastki zawodnicze, miejsca zajęte przez gości wyglądały względnie przyzwoicie. Ale potem wyjechała na trasę "hałastra" miejscowych klu bów alpejskich. Prawie setka. W miarę jak wpadali na metę z czasami różniącymi się zaledwie o setne części sekundy, kolejność czołówki mieszała się do tego stopnia, że ambicją gości stało się już nie tyle utrzymanie się w pierwszej dziesiątce, ile w pierwszej połowie kończących, czyli siedemdziesiątce. Z satysfakcją mogę stwier dzić, że nam się to udało. Podobnie było ze slalomem. Z tego rodzaju zawodów starałem się przywozić do kraju nie tylko wyniki spor towe i jakieś medale, ale przede wszystkim wrażenia, doznania i wspomnienia o zda rzeniach pozasportowych. Na zawodach w Spittal pełniłem funkcję "Schiitzrichtera", czyli sędziego roz jemczego takiego od rozpatrywania protestów i do moich powinności należało tkwić do końca konkurencji w miejscu, z którego miałem najlepszy widok na trasę. A był to slalom specjalny, rozgrywany na szczycie potężnej góry, na którą wjeżdżało się dwuodcinkową kolejką. Nagle, w połowie drugiego przejazdu, przybiegł goniec od sędziego mety z wiadomością, iż jest do mnie telefoniczna prośba od prezesa klubu Spittal, abym natychmiast zjawił się na górnej stacji kolejki, bo czeka tam na mnie bardzo ważny gość. Było oczywiste, że do zakończenia konkurencji zejść ze sta nowiska nie mogłem, co też przekazałem gońcowi. K Kiedy wreszcie przejazd slalomu się skończył i wdrapałem się do górnej stacji, od czasu telefonicznego wezwania mnie upłynęła dobra godzina. Na tarasie zastałem ze dwudziestu podenerwowanych działaczy austriackiego narciarstwa, wyraźnie obrażonych, że nie stawiłem się natychmiast. Od kogo jak od kogo, ale od nich spo dziewałem się pełnego zrozumienia. Oni tymczasem, zniecierpliwieni, machali tylko rękami na moje tłumaczenia i cierpko ucinali dyskusję stwierdzając, że wszystko nieważne wobec faktu, że od godziny czeka na mnie polski graf, prezes Królewskiego Towarzystwa Myśliwskiego z Londynu. Oniemiałem z wrażenia. Nie tylko nikogo takiego nie znałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć żadnego z moich znajomych, który mógłby mieć takie koneksje. Wprowadzono mnie do sali restauracyjnej o ścianach z wielkich głazów, dość ponu rej na co dzień, ale teraz rozjaśnionej wszystkimi światłami, w której stoły zostały 508 . odsunięte pod kamienne ściany, a na środku, przy jedynym, nakrytym białym obru sem, siedział w zabytkowym fotelu mężczyzna tuszy dość słusznej. Usługiwał mu prezes klubu w asyście dwóch wiceprezesów. Gość, gdy mnie zobaczył, przerwał pochłanianie pokaźnego pieczonego ptaka, otarł zatłuszczony wąs w wielką bielutką serwetkę, powstał, i z okrzykiem: Witaj, rodaku! ruszył ku mnie z otwartymi ramionami, powiewając połami zakopiańskiego kożucha. Gdyjużeśmy się wycałowali i przywitali, posadzono mnie obok gościa, postawiono również przede mną półmisek z zacnym skądinąd pta kiem i popłynęła opowieść. Adam baron Konopka, kombatant ostatniej wojny, istotnie był prezesem Kró lewskiego Towarzystwa Myśliwskiego z siedzibą w Londynie. Właśnie wracał do domu z półrocznego "zimowego" safari w Afryce, po drodze zatrzymał się na dobę u siostry w niedalekim Kitzbiihel i dziś rano, słuchając wiadomości radiowych, dowiedział się, że właśnie w Spittal startują polscy narciarze. A że u siostry nieco się nudził, wsiadł w samochód i przyjechał, a następnie zaczął nas ścigać kolejką linową aż na wysokość dwóch tysięcy metrów. Akurat w sali po skończonej konkurencji zaczęli się gromadzić zawodnicy, także nasi. Pan baron ich również zaprosił do stolika i nim się zorientowaliśmy, wylą dowaliśmy w naszym hotelu, który o ile dobrze pamiętam nazywał się "Posthoff". Chłopcy z Hanią na moment gdzieś zniknęli i już po chwili na stoliku stały pięknie rzezane, kryształowe kieliszki z huty "Julia" (widać komuś z naszych nie udało się dotąd spieniężyć w Wiedniu kryształowego kompletu) napełnione kuszącą zapachem żubrówką i góry połamanych kabanosów nowotarskiego wyrobu. Pana barona tak zachwyciło zarówno zaopatrzenie, jak i zastawa, że do Kitzbiihel nie wró cił ani tego, ani następnego dnia. Dwukrotnie byłem zmuszony wyrwać się z tego miłego towarzystwa na odprawy kierownictwa zawodów, gdzie już zawsze z racji koneksji z baronem sadzano mnie po prawicy przewodniczącego. Na trzeci dzień baron odprowadził nas na pociąg do Wiednia i długo stał na peronie machając nam ręką. Więcej go nie spo tkałem. Ale przez dwadzieścia lat wymienialiśmy na każde święta Bożego Narodze nia kartki z życzeniami. W późniejszych latach, przy okazji pisania książek na tematy akowskie, trafiłem na jego żonę, ale to inna opowieść, którą Czytelnik pozna w odpowiedniej chwili. Na razie jechaliśmy do Wiednia, a z tym wiązał się pewien problem. Czekała tam bowiem na nasz telefon piękna bankierowa znajoma z weneckiego pociągu z obiadem i całodziennym programem. A tu nagle okazało się, że Tadek chce w ciągu tego jednego dnia kupić samochód, którym nazajutrz mieliśmy wrócić do Zakopanego. I do tego przedsięwzięć: a byli mu niezbędnie potrzebni Józek i Robert. Nie było innego wyjścia, musieliśmy się rozdzielić. Dodałem im jeszcze Hanię i podzieliliśmy obowiązki oni zostali oddelegowani do spraw samochodo wych, ja do bankierowej, jako że mnie zawsze przypadały najbardziej odpowie dzialne zadania. Ostatnie szylingi wydaliśmy na piękne róże oraz moją taksówkę. Panią zasta łem równie uroczą, jak poprzednio, trochę jedynie zmartwioną, że nie było ani naszych chłopców, ani jej bankiera. Zrezygnowaliśmy więc z obiadu na zewnątrz i zjedliśmy "co było" w lodówce. Na szczęście było niemało. Tego popołudnia obwiozła mnie po całym Wiedniu. Rano nowiutkim volkswagenem Tadka ruszyliśmy do Zakopanego. 509 W domu na Jelonkach, akurat gdy przyjechałem z Włoch, zaczęły się przygoto wania do dziewiątych urodzin Weroni. Oboje z Anią niecierpliwie zastanawialiśmy się, czy paczka z lalką zdąży nadejść na czas. Zdążyła w przededniu. Jednak lalka miała naderwaną głowę, a piękną kolorową sukienkę rozciętą od góry do dołu. Całą noc reperowaliśmy uszkodzony przez zbyt gorliwych celników prezent. Marynia suk nię, ja oderwaną głowę. Zdążyliśmy tak, że Weronia się nawet chyba nie zoriento wała. Lalce daliśmy na imię Aszunta. Oczywiście, następnego dnia córka zaniosła ją do szkoły i była tego dnia najważniejsza w klasie, a liczba jej przyjaciółek uległa podwojeniu. O ile dobrze pamiętam, Aszunta zajmowała najbardziej reprezentacyjne miejsce w jej pokoju nawet wtedy, gdy Weronia obchodziła urodziny... dwudzieste. Aszunta do dzisiaj funkcjonuje w kolejnym pokoleniu rodzinnym. W Warszawie czekała też na mnie wspaniała wiadomość. Po dwóch latach dru karskiego pichcenia ukazał się wreszcie Smak śniegu. Skromna to była książczyna, ale moja i do tego pierwsza. Oczywiście, uważałem, że dziesięciotysięczny nakład jest dalszym ciągiem komunistycznych szykan wobec mnie, że w wolnym świecie wydano by mi i trzydzieści tysięcy. Nie spodziewałem się, że Pan Bóg boleśnie mnie ukaże za tę pychę. Doczekałem bowiem, po prawie trzydziestu latach, wolności w Polsce i tego, że najpoczytniejsza moja książka rozeszła się w nim zaledwie w pię ciu tysiącach (co prawda w siódmym wydaniu). Jednak i wtedy nadal gotów byłem krzyczeć: "Precz z komuną! Niech żyje kapitalizm! ", tyle że z uzupełnieniem: "byle z komunistycznymi nakładami książek, także akowskich i niskimi ich cenami oraz doskonałą w porównaniu z dzisiejszą dystrybucją". Ale na razie cieszyłem się tą pierwszą książką i czekałem na pierwsze recenzje, choć zdrowy rozsądek mówił, że czekam daremnie. Z tym większym więc zapałem zacząłem uzupełniać Nocne szlaki. Zajęło mi to całe wakacje. Anka pojechała na ten czas z dziećmi znów do Zawoi, a ja wpadałem do nich, gros czasu poświęcając jednak książce. Skończyłem na jesieni. Pani Danusia Sadkowska przyjęła ją, pełna najlepszych nadziei. Tym razem "Nasza Księgarnia" zapewniała, że książka będzie wydruko wana prawie na pewno na wiosnę, a najpóźniej na jesieni przyszłego, 1963 roku. Po doświadczeniach ze Smakiem wiedziałem jednak, że dobre chęci wydawcy nic tu nie znaczą. Drukarnie dyktowały twarde warunki i przeważnie na terminy nie miały wpływu niczyje prośby i ponaglenia. Natychmiast zacząłem przemyśliwać o książce trzeciej, także narciarskiej, ale cofniętej w czas tuż powojenny na teren polskiego Dzikiego Zachodu, czyli w Kar konosze. Chciałem jakoś wykorzystać niektóre realia z mojego pierwszego obozu harcerskiego w Żybocinie niemiecką kradzież i pomoc polskiej dziewczyny. Wprawdzie ostatecznie wyszło coś zupełnie innego, jednak główna myśl pozostała. Dopisałem do tego opuszczone schronisko na terenie penetrowanym przez wehrwolf i wieżę Babel koło niego. Zakopiański narciarz po służbie u Andersa, stary, zdziwaczały dziadek po krwawych doświadczeniach z Ukraińcami na Wołyniu, autochtonka wychowująca polskie dziecko porwane przez Niemców i oddane tu na zniemczenie, łwowiak komendant placówki WOĘ barmanka-łączniczka z powsta nia warszawskiego i cała masa dzieciaków z Polesia i innych kresowych regionów, próbujących tu stworzyć nową społeczność. A że rzecz się dzieje w schronisku na górze Diabelna, gdzie gospodaruje narciarz z Zakopanego, stąd i tytuł Gazda z Dtabelnej. Oczywiście głównym elementem jednoczącym stał się sport, a ściślej dwie narciarskie deski. 510 . G. Moje książki młodzieżowe przeważnie oparte były na narciarskich przygodach własnych lub zasłyszanych. W Smaku śniegu (1962) opisałem nasze WKN-owskie przeżycia, Nocne szlaki (1964) potraktowałem jako klamrę spinającą wojnę i narciarstwo, w Gazdzie z Diabelnej (1967) sięgnąłem do elementów obozu w Żybocinie. W Trudnym lecie (1979) wykorzy stałem leśno-żywiczarskie doświadczenia wojenne z Herbowa (lWgl 1963 W TV coraz trudniej towarzysze znów dzwonią tydzień zAnką na "Batorym" Tomek patrzy w niebo Pisząc tę trzecią książkę, wszedłem w kolejny rok. Sezon narciarskich trans misji telewizyjnych przeszedł dość spokojnie, choć Jurek Budny sygnalizował mi ciągłe naciski na TV, by zaprzestała współpracy ze mną. Uzgodniliśmy, że skończę na Olimpiadzie Zimowej 1964 roku w Innsbrucku. Przez całe lato pisałem Gazdę. A jednak okazało się, że Smak śniegu został zauważony, był w prasie nawet chwalony. Przydarzyła się mu też przygoda, która się już przy żadnej innej mojej książce nie powtórzyła. Miał zagraniczną edycję. Miła pani z warszawskiego wydaw nictwa, której udzieliłem gościny na jedną noc w Zakopanem w czasie Spartakiady Armii Zaprzyjaźnionych, zainteresowała tą książeczką oficynę "Sport" w Bratysła wie i ona to wydała Smak śniegu po słowacku pod tytułem: Tak chuti sneh. W końcu lata spotkało mnie, a raczej nas oboje z Anią, dziwne zdarzenie. Wobec tego, że umowa na Gazdę zapewniła nam nieco grosza, postanowiliśmy odpocząć przez tydzień w warunkach trochę mniej harcerskich. Wykupiliśmy na początku września tygodniowy rejs "Batorym" po Bałtyku, ze zwiedzaniem Helsi nek i Leningradu. Przede wszystkim chciałem podczas dwudobowego postoju w Helsinkach pojechać do Kouvoli i odwiedzić Karlosów, u których Anka jeszcze nie była. Dwa dni przed wyjazdem zatelefonował do mnie mężczyzna, przedstawiając się jako oficer kontrwywiadu i prosząc o spotkanie w pilnej sprawie w dowolnym miej scu i czasie. Byle szybko, bo termin nagli. Ten telefon natychmiast odnowił we mnie wszystkie obawy i niechęci nagromadzone przez dwanaście lat. Odmówiłem mu zde cydowanie i ostro, odsyłając do mojej teczki w archiwum UB. Ale on, zaabsorbowany swoim problemem, zapewnił mnie, iż nie ma czasu czegokolwiek sprawdzać, a ponieważ rzecz jest wagi państwowej, jest przekonany, że jako znany patriota udzielę mu wszelkiej pomocy. Nie zgodziłem się jednak ani na spotkanie w kawiarni, ani u mnie w domu. Powiedział więc zdesperowany: Trudno, będę zmuszony sprowadzić pana na komendę. Może mnie pan nie zastać w domu. Zaryzykuję, y Wyjaśniłem zaniepokojonej Ance o co chodzi, złapałem marynarkę i wyskoczy łem do ogrodu. Ale w furtce zderzyłem się z trzema milicjantami. Od rozmowy z kontrwywiadowcą minęło dopiero pięć minut. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że on wcale nie musiał wysyłać wozu z pałacu Mostowskich. Komisariat milicji Wola był na Jelonkach w odległości dwustu metrów od naszego domku. Towarzysze milicjanci wsadzili mnie do samochodu grzecznie, ale stanowczo i powieźli do "Mostowa" niczym Matę Hari. 512 . Obywatel porucznik Werner czy Krauze (bodajże tak się przedstawił, zresztą nigdy się nie wie, czy i które nazwisko w tej profesji jest prawdziwe) jeszcze raz przeprosił za to, że mnie niepokoi oraz za formę dowiezienia do "Mostowa", ale stwierdził sam go do tego zmusiłem. Sprawa wygląda następująco: wycieczki zagraniczne, a szczególnie kilkusetosobowe rejsy morskie, są wykorzystywane przez zachodnioniemieckie służby wywiadowcze do organizowania ucieczek z Polski na Zachód potencjalnych emigrantów, z których część potem zostaje zwerbowana, przeszkolona i przerzucana do PRL z określonymi zadaniami. Rejs turystyczny, który mamy z żoną odbyć, też ma służyć temu celowi. Mało tego, ma to być przerzut najliczniejszy. Polskie służby ustaliły tę sprawę w sposób absolutnie pewny, ale, niestety, zbyt późno. Kilkadziesiąt osób, które na pewno chciały uciec, wycofano już z rejsu, ale co najmniej drugie tyle jest podejrzanych. Można by ich oczywiście też wycofać, ale wywołałoby to szum w świecie i zraziłoby ludzi niesłusznie podejrzanych, będzie się ich zatem obserwowało na statku i w miarę potwierdzania podejrzeń odsyłało w czasie rejsu. Chodziłoby tu o pomoc w ustaleniu pracy tej siatki. Szczególnie należałoby zwrócić uwagę na młodego inży niera nazwiskiem Cyran z Raciborza. Niestety, nie wszyscy etatowi pracownicy kontrwywiadu do tego rodzaju zadań się nadają, tak więc kontrwywiad musi zwró cić się do ludzi spoza służby z propozycją wyparcia tych działań. Umilkł i czekał. A ja myślałem, że mnie krew zaleje. Powiedziałem mu w miarę spokojnie, lecz dobitnie: Panie poruczniku. Pana rozmowa ze mną wskazuje, że panowie jesteście amatorami wśród kontrwywiadowców. Po pierwsze, należało sprawdzić teczki tych, których teraz usiłujecie łowić siecią na ulicy. Gdyby pan to zrobił, nie byłoby tej roz mowy. Po drugie nie widzę w ucieczkach tych ludzi niczego groźnego dla Polski. Jeżeli tu im się nie podoba, a tam mają rodziny i będą żyli lepiej Bóg z nimi. Ja im w tym przeszkadzać nie będę. A szczególnie pomagając wam. Dlaczego jest w panu tyle zajadłości? Jeszcze raz pana odsyłam do mojej kartoteki. Niech pan o moją zajadłość zapyta tych, którzy mnie przesłuchiwali dwanaście lat temu. Czy pan wie, że pana i pańską żonę także mógłbym wycofać z rejsu? Oczywiście, że wiem. Wiem też o tym, co panu może się wydać dziwne, że ani mnie, ani mojej żony nie jednym, ale dziesiątkiem takich rejsów pan nie kupi. A ja ciągle mam nadzieję.. I na tym się rozmowa skończyła. Przez dwa dni czekaliśmy na Jelonkach ze spakowanymi walizkami, niepewni, czy on spełni swoją groźbę, czy nie. Ale nic się nie działo. Pojechaliśmy więc do Gdyni i zaczęliśmy się okrętować. Niestety, więk szość małżeństw, w tym i my, nie dostała wspólnych kabin. Staliśmy z Anią na gór nym pokładzie, czekając, czy nas nie zdejmą ze statku. Ale wybrano cumy, syrena ryknęła, orkiestra dansingowa odegrała hymn i holowniki zaczęły odciągać "Bato rego" od nabrzeża. Było samo południe, mieliśmy już wynajęte leżaki na pokładzie, pobiegliśmy więc do kabin, aby się przebrać. W mojej kabinie zastałem młodego współlokatora. Cyran jestem przedstawił się. Wcale mnie to nie zaskoczyło. Byłbym raczej zdziwiony, gdybym tu zastał kogoś innego. Szybko się przebrałem i pobiegłem na górny pokład. Ankajuż na mnie czekała. Gdy jej powiedziałem, z kim dzielę kabinę, uśmiechnęła się. Z nią mieszkała jakaś 513 . Slązaczka. Oboje także nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, że nasze kabiny są na podsłuchu. Ale podsłuchujący nas funkcjonariusz niewiele usłyszał. Od wypły nięcia z Gdyni, czyli od południa aż do północy praktycznie nie było nas w kabinach. Bo po przedpołudniowych leżakach był obiad, po nim znów leżaki, następnie pod wieczorek, potem five, kolacja i dansing. Gdy po północy wróciłem do kabiny, mój Cyran już spał. Rano powiedziałem mu tylko, że na dwie doby będzie miał kabinę do dyspozycji, bo ledwo "Batory" dobije do Helsinek, czekają na nas przyjaciele, z którymi jedziemy poza stolicę i wrócimy po dwóch dniach, tuż przed odpłynięciem statku. Sądzę, że mój podsłuchiwacz wiele się nie dowiedział także z tej naszej konwersacji. Myślę, że i sam Cyran był zaskoczony, jeżeli spodziewał się, że mu podstawią do kabiny kapusia. W Helsinkach w porcie czekał na nas Karlos i po trzech godzinach byliśmy w Kouvoh. Dwie doby w tym pięknym miasteczku minęły jak z bicza strzelił. Tym bardziej, że Raili, z zawodu inżynier włókiennik, miała maleńki sklepik z pasmante rią, a w nim tak wielki wybór wszelkich nici, guzików, koronek, zamków błyskawicz nych, kordonków, frędzli i innych ozdóbek, że śmiało zaryzykuję takie twierdze nie w tym małym sklepie wybór rodzajów, kolorów i wzorów był większy, niż w całym ówczesnym PRL-u. To spowodowało, że Ania, która nigdy dotąd za ciu chami się nie uganiała, była tym bogactwem oszołomiona. Po dwóch dniach musieliśmy wracać do Helsinek pociągiem, bo Karlos, który miał nas odwieźć samochodem, nieco zaniemógł na serce. Problem tkwił w tym, że pociąg przyjeżdżał do Helsinek co prawda na godzinę przed odpłynięciem "Bato rego", ale w godzinę po terminie wyznaczonej zbiórki. Spodziewając się, że ucieczka kilku czy kilkunastu ludzi spowoduje zbiorową podejrzliwość i histerię wszelkich służb na statku, zatelefonowałem z Kouvoli do kapitana z informacją, że nasze opóź nienie będzie spowodowane późniejszą godziną przyjazdu pociągu. W kabinie Cyrana już nie zastałem, a przez okrętowy radiowęzeł aż do chwili odpłynięcia statku wyczytywano ponad trzydzieści nazwisk osób proszonych o zgłoszenie się. Sublokatorki z kabiny Anki także nie było. Nazajutrz rano obudziliśmy się przy nabrzeżu portu leningradzkiego. Po raz pierwszy widziałem to miasto latem. Niestety, bez śniegu było odrażające tak dla oczu, jak i dla nosów. A że nie całe miasto składa się z Newskiego Prospektu, Pałacu Zimowego czy Ermitażu, gdzie panuje wzorowy porządek, co rusz natykaliśmy się na miejsca nie pasujące do określenia "Wenecja Północy". W drodze powrotnej pra wie cały czas spędziliśmy na leżakach na górnym pokładzie, w salach jadalnych albo na dansingach. Odrabialiśmy zaległości z całym poświęceniem. Jednak kilka razy zostaliśmy odwiedzeni przez małomównych panów, chcących się dowiedzieć jak naj więcej o naszych współpasażerach, którzy wybrali wolność. Jednak naprawdę nie mieliśmy im na ten temat nic do powiedzenia. Po przyjeździe Tomek zaskoczył nas dość niecodzienną prośbą. Chciał, abyśmy mu zaprenumerowali miesięcznik "Urania". Już od pewnego czasu zauważyliśmy, że ilekroć wieczorem niebo jest pogodne, przesiaduje na przeszklonej werandzie i przez starą lornetkę, którą kiedyś dostałem od Teśka, obserwuje księżyc. Spełnili śmy jego prośbę, ciekawi, co z tego wyniknie. Do głowy nam nie przyszło, że sie demnaście lat później ten mały brzdąc, podczas swojego pierwszego stypendium astronomicznego w USA, zostanie odkrywcą gwiazdy, która w historii astronomii światowej będzie zarejestrowana pod symbolem 1E0643.0-1648. 514 . Tymczasem Tomek stawiał dopiero pierwsze kroki na drodze do poznawania kosmosu. I jak zwykle robił to systematycznie i porządnie. Za pomocą kalen darium znajdującego się w każdym numerze "Uranii" nadal obserwował niebo, ale już bardzo metodycznie. Założył zeszyt zapisków i gdy tylko z kalendarza wynikało, że "w górze" będzie się danej nocy coś działo ciekawego, przygotowywał się jak Amundsen do zdobycia bieguna. W październiku na werandzie było już zimno, więc ją uszczelniał, podgrzewał elektryczną maszynką, przenosił swój materac, śpiwór, wieczorem przygotowywał kanapki, budzik, termos z gorącym kakao, lornetkę i kładł się spać. Ponieważ wie dzieliśmy, że Tomek jest nieprzeciętnym śpiochem i jego największym problemem jest zdążenie każdego ranka do szkoły, byliśmy ciekawi, jak te obserwacje będą się odbywały. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że jeżeli tylko chce, potrafi być bardzo dobrze zorganizowany. Budził się w środku nocy, gdy tylko zegar zadzwonił, obserwował co trzeba, notował, zjadał kanapkę, popijał kubeczkiem kakao, nastawiał budzik na następny termin obserwacji i zasypiał. Po pół godzinie powtarzał operację i tak do białego rana. Jego największym problemem wtedy i po kilkunastu latach, już jako mło dego absolwenta Wydziału Astronomii Uniwersytetu Warszawskiego był niedo statek polskiego sprzętu. Dzięki życzliwym znajomym trzy lata później udało mi się zdobyć dla niego miniaturową autentyczną lunetę, ale gdy na studiach miał ćwicze nia w prawdziwym Obserwatorium Astronomicznym w Ostrowiku, znów pracował na teleskopie rok starszym ode mnie, a posiadającym przeciwwagi sporządzone z dwóch cegieł. 515 . 1964 Transmisje z Olimpiady w Innsbrucku ćwierć wieku przerwy we współpracy z TV "Gazda z Diabelnej" na finiszu druk "Nocnych szlaków" praca w "Tygodniku Polskim" ("La Semaine Polonaise") zbliżenie z akowcami z Gór Świętokrzyskich pierwsze materiaty i publikacje o "Ponurym" i "Wachlarzu" Całą zimę 1963/1964 przesiedziałem nad Gazdą z Diabelnej. Brakowało mi dosłownie dwóch tygodni, aby skończyć książkę przed Olimpiadą Zimową w Inns brucku. Przy montowaniu ekipy TV okazało się, że dewiz starczy tylko dla potowy ludzi. Nie miałem wątpliwości, że znajdę się w połowie "bezdewizowej". Zresztą nie czułem o to do nikogo żalu. Przecież odchodziłem. Dyrektor Muszyński ze "SportsTouristu" dał mi niedwuznacznie do zrozumienia, że i tam moja praca przy redago waniu biuletynu informacyjnego dobiega końca będę więc musiał kolejny raz odejść z pracy. Ze jednak byt człowiekiem przyzwoitym, zaproponował mi udział w wycieczce "naszej" firmy na pierwszą część Olimpiady w Innsbrucku za ulgową opłatą. W ten sposób mogłem się tam znaleźć również jako komentator telewizyjny. To było niezapomniane przyżycie, mimo że mieszkając w Jennbach oddalo nym o czterdzieści kilometrów od olimpijskich stadionów więcej czasu spędzali śmy w autokarach i korkach niż na samych imprezach. Zapamiętałem z tych pierw szych siedmiu olimpijskich dni wiele zarówno podniosłych, jak i śmiesznych momentów. Utkwiły mi w pamięci szczególnie dwa. Pierwszy, to niedzielna bezpośrednia transmisja z konkursu skoków do kombinacji klasycznej, odbywającego się w Seefeld, przekazywana na cały świat. Sprawozdawcy na kilkudziesięciu stanowi skach komentatorskich pracując pośród gwaru i zgiełku, zasypywani byli ciągle zmieniającymi się komunikatami dotyczącymi numerów zawodników, którzy wyco fali się lub zostali wycofani z konkursu po I serii skoków. Gdybyż jeszcze kamerzy ści i realizatorzy przestrzegali żelaznego reżimu transmisji i pokazywali każdego skoczka na rozbiegu i jego numer, nie byłoby to takie skomplikowane. Cóż jednak mają robić komentatorzy wiedząc, że posiadana przez nich lista startowa jest nie zbyt aktualna, a na ekranie zamiast skoków pokazuje się do znudzenia przylot heli kopterem na stadion skoczni irańskiego szachinszacha Rezy Pahlaviego z cesarzową Sorayą? Albo też, gdy w połowie lotu skoczka wchodzi na ekran przebitka z biegu zjazdowego, na której widać zawodnika miotanego po trasie w karkołomnym upadku i okazuje się, że nie jest to nikt ze ścisłej światowej czołówki, ale książę Aga Khan? Byliśmy więc z redaktorem Rzeszotem spięci, starając się mimo wszystko prze kazywać walkę na skoczni, choć kamery częściej pokazywały ciekawostki. Transmisja 516 . ze skoków a wówczas jeszcze do kombinacji skakało się trzy razy jest rzeczą dość trudną, jeśli chodzi o podawanie wyników. Bardzo łatwo jest powiedzieć: "Skoczył osiemdziesiąt siedem metrów", ale jeśli skoczków jest na przykład siedemdziesięciu, to w ciągu dwóch i pół godziny słowo "skoczył" powinno się powtórzyć ponad dwieście razy. Aby więc nie zanudzić na śmierć telewidzów, wymyślaliśmy wszelkie inne moż liwe określenia, jak: "osiągnął odległość", "pokonał odległość", "uzyskał", "wykonał skok na odległość". Oczywiście, mieliśmy pełną świadomość tego, że momentami gwał cimy zasady języka polskiego, że powstają różne dziwolągi, a puryści językowi już zacierają rączki na samą myśl, jaki to wycisk dadzą nam nazajutrz w prasie i radio. Kiedy więc tego pięknego, słonecznego i mroźnego dnia, pocąc się ze zdener wowania podałem wiadomość, że "taki a taki zawodnik oddał skok na odległość osiemdziesięciu ośmiu metrów", natychmiast zdałem sobie sprawę, że coś tu było nie tak. Zaraz też zapaliło się światełko na aparacie warszawskiego nasłuchu. Rzeszot, który w tym momencie odpoczywał, podniósł słuchawkę, chwilę porozmawiał szep tem, po czym pokazał na migi, że to do mnie. Przekazałem mu więc mikrofon, wzią łem słuchawkę i usłyszałem spokojny głos naszego szefa Witka Dobrowolskiego: Dobrze idzie, panie Cezary, ale na przyszłość niech pan pamięta, że oddaje się raczej mocz, a nie skok. W tym momencie miałem żar w głowie i język wysuszony na wiór. Rzeszot widocznie wiedząc o co chodzi poklepał mnie uspokajająco po kolanie i wskazał na butelkę Coca-Coli. Rzuciłem się na nią wściekły i łykając brunatny, lodowaty płyn przeklinałem Witka do piątego pokolenia. Bo gdyby on był tu, na naszym miejscu, to... Wiedziałem jednak, że miał rację. I już nigdy tego błędu nie powtórzyłem. Może między innymi dlatego, że pożegnałem się z TV na ćwierć wieku. A gdy w 1988 roku znów zostałem dopuszczony do łask, wypowiadałem się już i dotąd wypo wiadam na zupełnie inne tematy. Drugie zdarzenie zapamiętane z Olimpiady związane jest z polityką i mordobiciem. W czasie Igrzysk poczta austriacka wypuściła ładną serię znaczków, którą w specjalnych okienkach stemplowano okolicznościowymi kasownikami. Członkowie ekip olimpijskich, a także ich różnych służb byli obsługiwani poza kolejnością. Posze dłem wraz z Andrzejem Kramem do dość dużego urzędu w centrum Innsbrucka. Mieliśmy na sobie oficjalne stroje, emblematy z orłami, a w kieszeniach odpowied nie dokumenty. Okazało się, że prócz długiego rządka "cywilów" czeka też kilku olimpijczyków. Stanęliśmy więc na końcu tej drugiej kolejki. Urzędniczka obsłużyła poprzedników, a gdy nadeszła nasza kolej, z dłuższego ogonka wystąpił opasły gość, zastąpił nam drogę i powiedział, że teraz my sobie poczekamy. Zwróciłem się więc do urzędniczki, aby respektowała zarządzenie swojego ministra. Wtedy grubas ode pchnął od okienka Andrzeja i rozwrzeszczał się na cały głos: Kto nas tu będzie uczył porządku? Polacy? Ja znam te wasze porządki. Poznałem je w czasie wojny. W Warszawie i Krakowie. Znam tych waszych patrio tów. Partyzantów. Bandytów. Rauss! W tym momencie dostał ode mnie w pysk, a Andrzej kolanem zdzielił go w podbrzusze i złapawszy za skafander, rzucił na ścianę. Tłum zafalował nie bardzo dla nas przyjaźnie, ale ja dość głośno zażądałem od urzędniczki natychmiastowego wezwa nia policji. Nim jednak policja nadjechała, lokal opustoszał. Napastnik był podpity i okazał się na tyle głupi, że przy policjantach zaatakował nas słownie jeszcze raz. Policjanci spisali jedynie nasze karty identyfikacyjne, przeprosili, a swego ziomka zabrali do radiowozu. 517 . Oburzyło mnie wtedy zachowanie Austriaka. Dotąd miałem ich bowiem za nie szczęśliwe ofiary Anschlussu. Późniejsze wyjazdy do tego kraju i rozmowy z miesz kającymi tam Polakami i z samymi Austriakami przekonały mnie, że są to ludzie sym patyczni i wielu z nich ma za sobą antyfaszystowską przeszłość, co jednak wcale nie przeszkodziło innym i to całkiem licznym być w czasie wojny gorliwymi nazistami, a nawet służyć z przekonania w gestapo i SS. Co gorsza, o ile po wojnie odpo wiednie postępowanie aliantów wobec Niemców doprowadziło (poza NRD) do powstania w nich poczucia winy za wojnę i jej zbrodnicze następstwa, o tyle Austriacy, jako ofiary Anschlussu, nie zostali objęci wieloletnim systemem reedukacji i dlatego wielu austriackich nazistów wcale nie wstydzi się swej brunatnej przeszłości. Po przyjeździe do domu po raz któryś z rzędu znalazłem się na pozycji wyj ściowej, tym razem nie mając zabezpieczenia w postaci współpracy z telewizją i redagowania biuletynu "Sports-Touristu". Pozostawało mi wprawdzie skromne oparcie finansowe w klubie, ale tego nie mogłem i nie chciałem przeciągać w nie skończoność. Istniały jeszcze książki, jednak dotychczasowa częstotliwość ich uka zywania się a to przecież limitowało przypływ gotówki nie zapewniała stałego dochodu, a co najwyżej mogła stanowić jego uzupełnienie. Pewną pociechą stało się zakończenie druku Nocnych szlaków. To już było coś. Jeszcze nie za wiele, ale dawało mi większe poczucie pewności, że wyszedłem poza szeroki i efemeryczny krąg autorów jednej książki. Pod wpływem tego bodźca szybko zakończyłem pisanie Gazdy i pobiegłem z nim na ulicę Spassowskiego, do "Naszej Księgarni". Pewnego kwietniowego dnia spotkałem na ulicy Stanisława Ziembę, znajo mego sprzed 20 lat redaktora ze Śląska. To on ratował mnie na łamach "Dziennika Zachodniego" w 1946 roku, gdy Niemcy okradli nas w Żybocinie, a wszyscy miej scowi raczej współczuli im niż nam. Obaj ucieszyliśmy się z naszego spotkania. Oka zało się, że jest naczelnym w "Tygodniku Polskim", czyli "La Semaine Polonaise". Było to czasopismo dość dziwne: firmowane przez Towarzystwo Łączności z Zagra nicą "Polonia", wydawane przez Oficynę "Polonia", a przeznaczone dla środowisk polskich we Francji. Wobec tego "Tygodnik" miał formalną redakcję w Paryżu, zaś faktyczną w Warszawie, przy ulicy Noakowskiego, w budynku, w którego przechod niej bramie jeszcze nie tak dawno Polskie Radio udzielało gościny WKN-owi. Mój znajomy należał do "wielowarsztatowców", ściśle współpracował także z nowo powstałymi "Kulisami". Tyle dowiedziałem się od niego. On o mnie za to o wiele mniej. Bo ileż razy można opowiadać o swoich niepowodzeniach? Ale ten stary nar ciarz miał już w ręku mój Smak śniegu i bardzo mu ta książka przypadła do gustu. Powiedziała mu o mnie więcej, niż ja sam. Zaproponował mi więc współpracę, i to zarówno w "Tygodniku", jak i dorywczo w "Kulisach". Lojalnie uprzedziłem o związanych ze mną kłopotach, szczególnie w RSW "Prasa", ale jego to zbytnio nie przeraziło, zwłaszcza że "Tygodnik Polski" nie wchodził jeszcze wtedy w skład robotniczo-prasowego koncernu. I tak oto zaczepiłem się wreszcie na dłużej w redakcji z prawdziwego zdarze nia. Nie pozbyłem się jednak obaw, że w każdej chwili moje szczęście może prysnąć i znów odczuję boleśnie działanie "szczurzej gęby" i jego kumpli. Mijały wszakże tygodnie, a nawet miesiące, a wokół mnie nic złego się nie działo. Wyjaśnienie przyszło po dwudziestu pięciu latach, gdy przy pomocy pewnych ludzi udało mi się odtworzyć curriculum mtae Wiktora Siennickiego. Otóż okazało się, że dzięki swoim kwalifikacjom, szczególnie "moralnym", nadal piął się w górę. Już jako pełny pułkownik, odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia 518 . Polski, został właśnie w 1964 roku na dwa lata oddelegowany do Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli działającej w Wietnamie. Jak z tego widać, oddawaliśmy do takich ważkich misji najwartościowsze siły. Niestety, żadna ameba mu się nie przytrafiła i po jakimś czasie wrócił, co natychmiast odczułem na własnej skórze. Tymczasem jednak cieszyłem się spokojem. W ogóle rok 1964 okazał się dla mnie szczególnie korzystny. Nim zdążyłem bły snąć w "Tygodniku", udało mi się to w "Kulisach". Chyba jeszcze w kwietniu ukazał się tam list Bronisława Sianoszka, prostujący pomyłki, które na łamach owego tygo dnika zakradły się do jakiejś poprzedniej, już nie pamiętam czyjej, publikacji. Rzecz dotyczyła konspiracyjnej produkcji pistoletów maszynowych dla Armii Krajowej, wzorowanych na zrzutowych angielskich stenach. Prowadził ją w drugiej połowie 1943 roku w małej fabryczce maszyn i narzędzi rolniczych w Suchedniowie w Górach Świętokrzyskich inżynier Kazimierz Czerniewski, pseudonim "Korebko", którego Bronek (tak, tak! dziś to już dla mnie Bronek) był i kuzynem, i ochroniarzem. Na prośbę mojego redaktora odwiedziłem Sianoszka, aby napisać dla "Kulis" coś więcej o tych stenach. Już jednak podczas pierwszej z nim rozmowy zoriento wałem się, że jest to niezwykle barwna postać i w jego życiorysie bojowym etap suchedniowski nie jest wcale fragmentem najciekawszym. Skontaktował mnie z jed nym ze swoich konspiracyjnych dowódców, i to nie byle jakim, bo samym ppłkiem drem Alfredem Paczkowskim, "Wanią". Byt to jeden z pierwszych cichociemnych, pod którego komendą Bronek Sianoszek i grupka innych młodych ludzi z Warszawy i Brześcia w ramach dywersyjnej akcji "Wachlarz" na wschodzie wysadziła 9 kwiet nia 1942 roku kanonierkę niemiecką na Kanale Królewskim. Zablokowało to ową ważną arterię zaopatrzenia frontowego na ładnych parę tygodni. Właśnie o tym, a nie o suchedniowskich stenach, ukazał się mój pierwszy, bar dzo długi artykuł na pierwszej stronie "Kulis". Oczywiście nie znaczy to wcale, że historię suchedniowską w ogóle zlekceważyłem. Odwrotnie. Uznałem, że jest zbyt ważna, aby ją publikować w "Kulisach", nastawionych raczej na materiały sensa cyjne. Do sprawy stenów musiałem się odpowiednio przygotować, za mało bowiem na ten temat wiedziałem. Zdawałem sobie natomiast sprawę, że nie ma nic gorszego niż napisanie artykułu, do którego sprostowania są dłuższe od materiału wyjścio wego. Dlatego też w miesiąc później znalazłem się na sesji historycznej organizowa nej przez kielecki ZBoWiD w Suchedniowie, poświęconej właśnie owym stenom. Zaprosił mnie na nią i zawiózł sam inżynier Czerniewski. Napisałem o tym duży artykuł. Przypomnę, że był to czas, w którym kariery lite rackie i dziennikarskie robiło się nie na pisaniu o "AK zaplutych karłach reakcji", a przede wszystkim na gloryfikowaniu Armii Ludowej, na Klossach, Barwach walki i innych wariacjach na temat. O samym zaś sednie sprawy, czyli o walce Armii Krajo wej, nikt rozsądny, chcący zrobić szybką karierę ani nie pisał, ani nie drukował. A byty to sprawy ciągle nurtujące ludzi obdarzonych jaką taką pamięcią i wrażliwością histo ryczną, toteż wieści o każdym szaleńcu, który chce opisać tę prawdę i o innym, który te prawdy chce drukować, rozchodziły się bardzo szybko. Było więc do przewidzenia, że z długim i rzetelnym artykułem o Suchedniowie trafić muszę do "WTK". Było to pismo ze wszech miar interesujące. Dziewięćdziesiąt procent jego czy telników do końca istnienia periodyku nie bardzo wiedziało, co właściwie ten skrót znaczył. Ani wydawca zaś, ani redaktor naczelny wcale się nie kwapili, aby go publicznie rozszyfrowywać, jako że pełna nazwa brzmiała: "Wrocławski Tygodnik Katolików". Wśród tych trzech słów, tylko środkowe miało jakieś odniesienie do 519 . rzeczywistości, bo tygodnika tego nigdy nie wydawano we Wrocławiu, tylko w War szawie i był pismem "PAu, o którego katolicyzmie różni ludzie mają bardzo różne opinie. Naczelnym od początku został Jerzy Śląski i to się liczyło najbardziej. Śląski był akowcem z Kedywu warszawskiego. W 1944 roku wyszedł z lasu, poszedł do pod chorążówki LWP ale gdy w obozie w Skrobowie na Lubelszczyźnie zobaczył, że szy kują ich do wywiezienia w nieznane, przyłączył się do grupy "buntowników" i wraz z nimi wrócił do lasu, a tam wszyscy trafili do oddziału "Orlika". Etykietka skrobowiaka ciągnęła się za nim stale, a on się jej nie wypierał, przeciwnie, obnosił się z nią godnie. Słaski bez namysłu wydrukował mój artykuł i w ten sposób zacząłem ośmioletnią współpracę z tym wspaniałym pismem. Ona to spowodowała przykleje nie mi przez zajmujących się wyłącznie sekciarskimi podziałami etykieciarzy miana człowieka paxowskiej orientacji. Nigdy nim w ideowym znaczeniu nie byłem, ale jeżeli podstawą do sformułowania tego zarzutu stała się moja współpraca z Jerzym Śląskim w "WTK" i wydawanie moich akowskich książek w "PAie, przyjmuję tę "ksywkę" bez zażenowania. Tym bardziej że o "WTK" właśnie a nie o ZBOWiDowskim "Za wolność i lud" mówiło się powszechnie, że jest prawdziwym organem rzetelnego kombatanctwa. A ze specami od szufladkowania nigdy nie polemizowa łem i w dalszym ciągu robić tego nie myślę. Od 1964 do 1972 roku, czyli do likwidacji, "WTK" stał się moją trybuną. Na jego łamach weryfikowałem większość tekstów traktujących o sprawach AK i dzięki temu w edycji książkowej ukazały się już rzeczy sprawdzone, przynajmniej w podstawowej warstwie. A to się przy opracowaniach wojennych, faktograficznych, bardzo liczy. Wróćmy jednak do roku 1964. Niezależnie od łamów "WTK" oraz dość częstego drukowania w "Kulisach", podstawą mego dziennikarskiego bytu na najbliższe cztery lata stał się "Tygodnik Polski". Francuska jego wersja była przeznaczona przede wszystkim dla odbiorcy polonijnego z Pas de Calais (to jest tamtejszych gór ników). Pod tym kątem dobierano tematy, które potem streszczano po francusku. Nie znaczy to wcale, że wszyscy byliśmy romanistami z wykształcenia. Pracowali jednak wśród nas ludzie, dla których francuski był językiem ojczystym. Myślę tu o repatriantach z Francji, ludziach niewątpliwie inteligentnych. Pierwszy z nich to Jerzy W, którego już w tej redakcji zastałem. Dziennikarz, po wieloletniej pracy w kilku redakcjach, za którym jednak ciągnęła się niepo chlebna opinia, był bowiem początkowo w Informacji Wojskowej, gdzie dosłużył się wysokiego stopnia oficerskiego. W cztery lata później, po Marcu 1968 roku, musiat od nas odejść, chociaż niestety nie za przeszłość, a za pochodzenie, jak więk szość wtedy. Drugi, Henryk Kurta, który przyszedł do redakcji dwa lata po mnie, zostat zastępcą naczelnego i na moich oczach przeszedł metamorfozę: od lektora Komitetu Warszawskiego PZPR po korespondenta najbardziej prawicowego pisma bel gijskiego. Osobą wiele znaczącą w redakcji była Wanda K., działaczka partii, pewna sie bie żona pułkownika SB, która też radykalnie zmieniła poglądy i też odeszła po Marcu z powodu pochodzenia. Całość roboty spoczywała na barkach sekretarza redakcji, Witolda O., człowieka bardzo pracowitego, ale o twardej ręce. Także jego w ramach odpo wiedzialności zbiorowej własna partia wykończyła w Marcu 68 za niewłaściwy ożenek. 520 . Specjalny status naszej gazety powodował, że pracowaliśmy na całkiem innych prawach. Wtedy, gdy na przykład o pierwszym w kraju zjeździe cichociemnych "Życie Warszawy" zamieszczało dwuzdaniową notatkę na szóstej kolumnie, w naszym "Tygo dniku" ukazywała się bogato ilustrowana dwukolumnowa rozkładówka dużego for matu. Gdy w każdej gazecie krajowej najmniejsza nawet wzmianka o pamiętnikach gen. Berlinga była wtedy przez cenzurę zaciekle tępiona, u nas szły trzy całokolumnowe odcinki. Słowem, moje akowskie materiały nie były tu źle widziane. Na sesji historycznej w Suchedniowie poznałem kpt. Mariana Świderskiego "Dzika", jednego z oficerów Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich, którymi dowodził por. Jan Piwnik, słynny "Ponury". Wiele godzin przegadaliśmy wtedy i później o tej partyzantce. "Wania", Bronek, "Dzik" oraz rozmowy z nimi spowodo wały, że stanąłem wobec dylematu: czy pisać o "Ponurym" z Gór Świętokrzyskich, czy o "Wachlarzu". Oczywiście decyzja dojrzewała powoli, miesiącami, bo obie rze czy były frapujące, a przy tym bardzo mało albo wcale nie znane. Marzyła mi się wielka książka ukazująca szeroką panoramę historyczną i tery torialną. "Ponury" był o tyle "wygodny", że idąc jego śladem, miałem w polu widze nia dwa, a nawet cztery tematy: cichociemnych, "Wachlarza", partyzantki święto krzyskiej i nowogródzkiej. Zacząłem zbierać relacje ludzi, bo wtedy, przed trzydziestu laty, one to stanowiły źródło podstawowe i najłatwiejsze do osiągnięcia. Ale i niezmiernie śliskie. Nie chcę tu nikogo obrażać, ale nie bez racji mówi się, że "nikt nie łże tak, jak naoczni świadkowie". Trzydziestoletnie doświadczenie doku mentalisty pozwala mi rozszerzyć tę opinię "szczególnie zaś uczestnicy wojny". Powodów rozmijania się z prawdą jest wiele. Jedni to robią dlatego, że znając tylko wycinek prawdy, podają go jako całość. Inni, bo przemilczają świadomie niewygodne dla siebie fragmenty lub po prostu zawodzi ich pamięć. Jeszcze inni cynicznie łżą, wychodząc z założenia, że wojna dla nich była za krótka, aby sny przeistoczyć w dokonania, a więc to, czego nie zrealizowali w rzeczywistości podają jako fakty historyczne, przypisując je sobie. Bo kto po tylu latach dojdzie, jak było naprawdę... Mimo iż dla historyka dziejów Armii Krajowej długo podstawowym źródłem była relacja, to jednak właśnie ze względu na wspomnianą jej ułomność, musiał owo źródło choćby wycinkowo, fragmentarycznie konfrontować z dokumentami jako materiałem weryfikacyjnym. Dokumentów zaś pozostało niewiele, a jeżeli istniały, były ściśle chronione i dostępne w owym czasie przeważnie tylko dla wybranych, w trzech zbiorach archiwalnych: w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, KC PZPR oraz Wojskowym Instytucie Historycznym. Musiałem się więc do któregoś z tych zbiorów dostać. Zacząłem od starań w miejscu, które wydawało mi się najłatwiejsze do sforso wania, czyli w Wojskowym Instytucie Historycznym. Wojskowi z tej placówki często ułatwiali sobie co trudniejsze prace przez tzw. wywoływanie źródeł. Na ich wniosek, WIH podpisywał z wybraną osobą umowę ns opracowanie jakiegoś fragmentu inte resującego ich zagadnienia, za które płacili bardzo niewielkie pieniądze, uzyskując materiał, do którego autor zrzekał się swoich praw. Wiedząc o zainteresowaniach sprawami "Wachlarza" ze strony pika Mieczysława Juchniewicza, pińszczanina z pochodzenia, przeprowadziłem z nim szczerą żołnierską rozmowę i on to wystąpił z wnioskiem o podpisanie ze mną umowy na opracowanie pięcioarkuszowego zarysu monograficznego działań tej organizacji. To zapewniało mi dostęp do archiwum instytutu. W jakiś czas potem podpisałem umowę, ale nie będąc pewnym, czy się z niej wywiążę, nawet nie pobrałem zaliczki. 521 . Starzy piłkarze mówią zawsze, że gra się tak, jak przeciwnik pozwala i że nie styl gry, a wynik idzie w świat. Dla mnie najważniejszą sprawą było dostanie się do materiałów archiwalnych WIH, nie tylko zresztą "Wachlarza". I tak się też stało. Po roku pracy w archiwum WIH, a także z relacji co wiarygodniej szych świad ków zorientowałem się, że choć w zasadzie zarysowują mi się dwie linie główne, czyli wątek o "Ponurym" i o "Wachlarzu" jako całości, równolegle gromadzę wiele wątków ubocznych, których pomieścić razem z tamtymi nie będę w stanie. Jednocześnie byłem świadom, że są one zbyt ważne i na owe czasy przyczynkarskie, aby je pozostawić bez dalszego opracowania. Mało tego, niektóre z nich zaczęły mi wybie gać "przed orkiestrę", czyli przed sagę o "Ponurym". Czułem, że niewielkim wysił kiem mogę z nimi wejść do planów wydawniczych na długo przed czymś większym, czemu już w zamyśle nadałem tytuł Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Początkowo wzbraniałem się przed takim wyprzedzaniem, ale po namyśle doszedłem do przeko nania, że wchodzę w teren dość mało znany, dziewiczy, grząski i może lepiej spene trować go wpierw lekką, wywiadowczą stopą. To była cała operacja, którą nazywam "moją przygodą z Wachlarzem". 522 . 1965-1968 Rusza "Zagtada IV odcinka" w poszukiwaniu tajnego archiwum okrakiem na minie kuszenie "Miry" wyprawa do Mińska Wtoroj Grigorjewskij Pierieutok beton partyjny ratuje "Zagtadę" na tapecie "Odtamki granatu" niewygodny skarb Tygrys" w owczej skórze walka o "Ponurego" "Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie" akowskim bestsellerem rozstanie z Anią zostaję członkiem ZLP małżeństwo z Grażynką rugowanie Żydów z "Tygodnika" żatosna farsa na zebraniu POP przechodzę represyjnie do "Polski" wschód W drugiej połowie lat sześćdziesiątych zdarzyło mi się coś bardzo skompliko wanego. Wielowarsztatowość tematyczna, połączona z przyspieszeniem pracy nad jednymi książkami, a jednocześnie opóźnienie z różnych względów innych, spowo dowały takie spiętrzenie działań, że w okresie tym musiałem borykać się z czterema, a nawet pięcioma książkami. A że okres pracy nad książką to było minimum trzy, cztery lata, dzielenie całego tego galimatiasu na "poprzeczne" odcinki roczne wpro wadziłoby wielki chaos. Dlatego też wyjątkowo w czteroletnim okresie 1965-1968 zdecydowałem się opisywać cały cykl prac nad każdym tytułem, odchodząc od przy jętego podziału na roczne odcinki czasowe. Początkowo zamierzałem napisać trzy książki. Pierwszą Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie, drugą (w odległej przyszłości) monografę "Wachlarza", trzecia zaś miała się składać z drobiazgów, które nie weszłyby do dwóch pierwszych tomów. Ale już pierwszy z "drobiazgów", o mińskim odcinku "Wachlarza", rozrósł mi się do trzystu stron oddzielnej pracy. Pozostałe drobiazgi także zmuszony byłem ująć w dwóch dodatkowych tomach. A oto jak powstała Zagląda IV odcinka. Idąc śladami por. "Ponurego", cichociemnego, późniejszego bohatera akow skiej legendy Gór Świętokrzyskich i Nowogródczyzny, szczególnie w pierwszym okresie zbierania dokumentów i relacji polowałem na te, które pozwoliłyby mi odtworzyć na kartach przyszłej książki jego brawurowe uderzenie na więzienie w Pińsku i uwolnienie więzionych tam oficerów "Wachlarza", z kpt. Alfredem Paczkowskim "Wanią" na czele. Słowem, miałem już jakie takie pojęcie o działaniu III, poleskiego odcinka organizacji "Wachlarz". W materiałach archiwalnych, a czasem i wspomnieniach ludzkich, ciągle jed nak natykałem się na niedopowiedziane urywki pewnej sprawy, nazywanej jakby 523 . umownie "tragedią mińską". Miała ona dotyczyć podobnych, ale zakończonych dra matycznie, wydarzeń na sąsiednim w stosunku do Polesia IV odcinku organizacji, w Mińsku litewskim (dziś białoruskim). Te niedopowiedzenia podniecały moją wyobraźnię do tego stopnia, że powziąłem zamiar zbadania i opisania owego incy dentu, a ze swoich nie w pełni jeszcze dojrzałych planów zwierzyłem się mojemu ser decznemu przyjacielowi Staszkowi Wierzyńskiemu "Smotryezowi". Ze "Smotryczem", jak już wspominałem, wiązała mnie już wtedy serdeczna przyjaźń, wywodząca się ze wspólnej działalności w Polskim Związku Narciarskim. "Smotrycz", były oficer ewidencyjno-werbunkowy organizacji "Wachlarz" z czasów okupacji, okazał się najwartościowszym pomocnikiem w moich nowych przedsię wzięciach. Mój zamiar jednak przyjął z wyraźnie mieszanymi uczuciami. O tragedii mińskiej możesz pisać, ale nikt ci tego nie wyda stwierdził. Dlaczego? Zamiast odpowiedzi podał mi wyciągniętą z półki książkę w twardej oprawie. Było to kolejne londyńskie wydanie rewelacyjnych na owe czasy wspomnień naszych spadochroniarzy, zrzucanych do kraju. Lektura mnie zauroczyła, ale też zdawała się potwierdzać opinie "Smotrycza". Mjr Jerzy Sokolowski "Mira", cichociemny, autor jednego z opracowań, zaty tułowanego Zdrada, tak oto prezentował wydarzenia dziejące się na IV odcinku : latem 1942 i zimą 1942/1943 roku: S Organizacja, po wielu bezskutecznych próbach zorganizowania konspiracji na IV lidzko-mińskim odcinku, znalazła wreszcie dzięki pomocy polskich przedsię biorstw budowlanych pracujących dla niemieckiego frontu wschodniego zacze pienie w Mińsku. Do jesieni baza mińska rozrosła się do czterdziestu ludzi, licząc " w tym także grupę dowódczą, złożoną z pięciu cichociemnych z mjrem Tadeuszem Sokolowskim "Tropem", znanym przedwojennym hippistą, olimpijczykiem na czele. W grudniu 1942 roku na skutek wpadki patrolu dywersyjnego na torze kolejowym i załamania się w śledztwie jednego z żołnierzy nastąpiła totalna wsypa. Z czterdziestu ludzi dwudziestu trzech ostrzeżonych zdołało się ewaku ować do Warszawy, pozostali siedemnastu oficerów i żołnierzy (w tym autor opra cowania i pozostałych czterech cichociemnych) zostało aresztowanych. Autorowi udało się uciec i dotrzeć do Warszawy, ale reszta znalazła się w potężnej twierdzy, wybudowanej w początkach XVII wieku przez hetmana Sapiehę dla obrony rubieży Rzeczypospolitej, a przez Katarzynę II zamienionej nawiezienie. Warszawa, zachęcona powodzeniem grupy "Ponurego" w Pińsku, postanowiła i w Mińsku spróbować uwolnić aresztowanych. Wysłano na Białoruś czteroosobową , ekipę pod dowództwem szefa sztabu "Wachlarza", mjra Stefana Rychtera "Tum- , rego" składającą się z trzech ewakuowanych przed miesiącem z Mińska żołnierzy IV odcinka: właśnie cichociemnego "Miry", a także por. Stefana Derferta "Stefana" i Tadeusza Romana "Tadzika Dużego". Ekipa ta znalazła oparcie na jednym z ubo gich przedmieść miasta Gruszewce. U licznie zamieszkujących tu Polaków mieli swe kwatery aresztowani żołnierze IV odcinka, tu też u Katii Osinowskiej, sióstr Arciszewskich przy Wtórom Grigorjewskom Piereułku, u Celiny Motowileowej przy ul. Szczorsa zakwaterowała się grupa przybyła z Warszawy. Przez przekupionego, przy pomocy Katii Osinowskiej, strażnika nawiązano kontakt z uwięzionymi. Dzięki wspaniałej postawie dwudziestoletniego harcerza z Warszawy z drużyny przy gimnazjum imienia Stefana Batorego Mirona ZachertOkrzanowskiego "Mirka" i jego codziennym grypsom wiedziano prawie wszystko 524 . o kierunkach śledztwa. Katia też pewnego dnia zasygnalizowała, że obok Polaków są i inni zainteresowani uderzeniem na więzienie. Podobne zamiary miała grupa wywiadu sowieckiego z partyzanckiej brygady "Dimy" działającej w Puszczy Nalibockiej. Dowódca tej grupy, "Jewgienij", spotkał się w domu Katii z "Tumrym" i jego towarzyszami. Ustalono wspólne działanie, które obok Polaków uwolnić miało także ponad pięćdziesięciu aresztowanych członków mińskiego komitetu partii. Gdy inne metody zawiodły, postanowiono 6 lutego 1943 roku o godzinie 18.00, we współdziałaniu z częścią pozyskanych strażników i uzbrojonych więźniów-Polaków, uderzyć na twierdzę. Polacy czekali o zmierzchu wyznaczonego dnia w domu Katii na doszlusowanie grupy sowieckiej. "Zostaliśmy zdradzeni. Zamiast komuni stów zjawił się o godzinie 6.30 pieszy patrol gestapo i czołg z miotaczem płomieni" kończył swą relację "Mira". Zaskoczeni Polacy mjr "Tumry" i por. "Stefan" ostrzeliwując się, spłonęli w drewnianym domku Katii, zaś "Mira" pod osłoną gęstego dymu zdołał zbiec i prze dostać się do Warszawy, gdzie złożył raport. W świetle tej relacji taki tekst, jaki mi się marzył, istotnie w owych czasach nie miał szans ukazania się drukiem w PRL. Mimo to łudziłem się nadzieją, że a nuż się uda. Przede wszystkim nie przemawiało mi do przekonania zakończenie relacji "Miry". Partyzantów sowieckich chyba nie mniej niż Polaków interesowało powo dzenie wspólnego działania mieli do uwolnienia trzykrotnie więcej ludzi. Sądziłem też, że nie bez znaczenia był fakt, iż książka Drogi Cichociemnych powstawała w szczytowym okresie zimnej wojny. Postanowiłem spróbować, ale nie było to łatwe. Mijały miesiące, a sprawa nie ruszała z miejsca. Aż wreszcie w ostatnim dniu lutego 1966 roku, prawie o północy, zadzwonił telefon. Nie padło żadne nazwisko, a ja nie pytałem. Kobiecy głos powiedział: Jeżeli interesują pana sprawy "Wachlarza", proszę być jutro o 9 rano w "Wiklinie". Nazajutrz, ubrany w białą koszulę, pod krawatem, pojechałem do modnej wtedy kawiarni przy ulicy Marszałkowskiej. Lokal ten komunistyczne władze prze kazały płk. Janowi Mazurkiewiczowi "Radosławowi" jako rekompensatę za krzywdy wyrządzone mu w okresie "błędów i wypaczeń" (więzienie mokotowskie). W pew nych kręgach do dobrego tonu należało spotykanie się właśnie tu i picie kawy na okropnie niewygodnych i skrzypiących fotelach właśnie wiklinowych. Choć kawiarnia była jeszcze zamknięta, zastukałem i po chwili otworzył mi drzwi młody człowiek w wyraźnie służbowym garniturze. Kilku innych siedziało przy stolikach. Pan też? zapytał zamiast powitania. Też odparłem, kompletnie nie wiedząc, o co mu może chodzić. Dopiero na widok spokojnej twarzy gospodarza lokalu opadło ze mnie ner wowe napięcie. Czekaliśmy Jeszcze z pół godziny, a grono wtajemniczonych wciąż się powiększało. Wreszcie przybycie niskiego, szpakowatego mężczyzny przerwało sączenie kawy. Po chwili kawalkada wozów, prowadzona przez nyskę z migającym na dachu niebieskim "kogutem", powiozła nas Marszałkowską ku Puławskiej. Tu pod nume rem 103, przed elegancką, trzypiętrową, przedwojenną kamienicą, wozy zatrzymały się, wywołując zrozumiale zainteresowanie. Mimo siąpiącego deszczu tłumek cie kawskich gęstniał na chodniku. Znałem ten dom z różnych relacji mieściło się tu 526 . wojenne mieszkanie komendanta "Wachlarza", ptka dypl. Adama Remigiusza Grocholskiego "Waligóry". Nadal jednak nie wiedziałem, o co chodzi. Szpakowaty zaś czuł się tu jak u siebie w domu. Bez wahania prowadził nas ku piwnicom, a tam próbował się dostać do zwężającego się korytarzyka pod schodami. Ale na przeszkodzie stały, a raczej leżały ze dwie tony różnego rodzaju żelastwa, pogiętych łóżek, beczek po smole, kawałków szyn i starych opon samochodowych. Szpakowaty nakazał nam ustawić się w szeregu przez całą długość korytarza, schody, aż na podwórko i po chwili kilkunastu elegancko do kawiarni przecież ubranych panów szarpało się z nieludzko brudną graciarnią. Praca szła szybko, ja zaś za każdą wyrzuconą sztuką szmelcu starałem się być coraz bliżej szpakowatego, tak że gdy wreszcie ostatnie rupiecie znalazły się na podwórku, przy znajdującej się pod schodami ściance klęczeliśmy ramię w ramię. Poświeć pan komenderował, a ja posłusznie świeciłem, gdy on odłupywat tynk. W nieregularnej szczelinie ukazały się zardzewiałe drzwiczki od pieca kaflo wego. Szpakowaty szarpnął uchwyt, ale bez skutku. Druga próba też nie dala ocze kiwanego rezultatu. Drzwiczki jednak ze zgrzytem ustąpiły o dwa cale i w świetle latarki zobaczyliśmy przytrzymujący je od wewnątrz napięty drut. Rany boskie, uciekajcie, bo za chwilę rąbnie krzyknął pobladły naraz szpakowaty i ten dramatyczny rozkaz wymiótł nas w sekundę z korytarzyka na zadeszczone podwórze. Podczas gdy radiostacja w milicyjnej nysie wywoływała nerwowo patrol Warszawskiej Grupy Rozminowywania, my w milczeniu usiłowaliśmy dojść do sie bie. Zbyt wiele wiedzieliśmy, aby nie zdawać sobie sprawy o co się przed chwilą otarliśmy. Szpakowaty odprężył się pierwszy. Mówił, a my słuchaliśmy. Był w czasie Powstania Warszawskiego oficerem saperów u płka "Waligóry" Grocholskiego wówczas dowódcy odcinka na Mokotowie. Gdy osiemnastego dnia Powstania o zmierzchu Niemcy szykowali się do forsowania skarpy od strony Królikami, ciężko ranny w brzuch płk Grocholski wezwał szpakowatego i polecił: Nim się wycofacie, weźmie pan kilku zaufanych ludzi i wydobędzie z miesz kania na I piętrze, z tapczanu, papiery. Ważne papiery. Proszę je ukryć tak, aby się nie dostały w ręce Niemców. I ani słowa nikomu. Szpakowaty wybrał więc trzech zaufanych chłopców, poznosili do piwnicy kil kadziesiąt teczek, trochę nietypowej broni, zebrali nieco cegieł, wapna, wytrzasnęli jakieś drzwiczki z rozwalonego pieca, zamurowali schowek, a przed zamknięciem szpakowaty sprokurował minę z tego, co było pod ręką, podłączył drutem od wewnątrz do drzwiczek, wszystko zatynkował i przyrzucił szmelcem i gruzem. Czekał ponad dwadzieścia lat, zobowiązany przez dowódcę do dyskrecji. Ale właśnie niedawno dowódca zmarł. Szpakowaty poczuł się zwolniony z tajemnicy. Wszystko dobrze pamiętał. Zapomniał jedynie drobiazg o... minie. Teraz zaś, gdy ochłonął, odezwała się w nim zawodowa ambicja. Ale dlaczego nie wybuchło? zastanawiał się wyraźnie zmartwiony. Przybyli saperzy uporali się z miną bez większych trudności. Dowodzący porucznik wyniósł kawał rury kanalizacyjnej, zalutowany z obu stron, wypełniony czymś żółtym, w czym bez trudu rozpoznał trotyl. Nie martwcie się, panowie pocieszył nas śmierć mielibyście błyska wiczną. Tego by wystarczyło nie tylko dla was i piwnic, ale dla połowy tego domu. 526 . Dlaczego nie wybuchło? zdawał się wyczuwać przez zawodową solidarność zmar twienie szpakowatego. Bo tam jest wilgoć. Przez dwadzieścia lat zardzewiał zapalnik pociągowy. Szpakowaty odetchnął. My też. Znów zeszliśmy do piwnicy, znów uformowali śmy się w szereg i... teczka po teczce archiwum dowódcy "Wachlarza" zaczęło wędrować do przepastnego bagażnika służbowej czarnej wołgi z WIH-u. Jako ogniwo żywego łańcucha, podającego teczki z rąk do rąk, byłem miotany sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony radością, że baza dokumentacyjna "Wachlarza" wydatnie się powiększyła, z drugiej zdawałem sobie sprawę, jak mało wiem o tej organizacji z materiałów dotąd udostępnianych w archiwach. Wiedziałem też, że nim te mocno zniszczone wilgocią dokumenty przejdą przez nie zbędne zabiegi konserwatorskie, nim część z nich zostanie opracowana i udostęp niona szerszemu gronu badaczy miną lata. Podając więc teczki dalej, robiłem sztuczny zator, starając się choć pobieżnie rzucić okiem na ich zawartość. W pew nym skoroszycie wpadł mi w oko plik maszynopisów, zatytułowany "Grypsy Mirka". Coś mi to hasło przypomniało, ale nie było czasu na zastanowienie się. Klapa bagażnika czarnej wołgi została zatrzaśnięta, grzebiąc wydawało się moje marzenia o bliższym poznaniu dziejów "Wachlarza". I znów mijały tygodnie, a świadomość, że tam gdzieś leży pół cetnara doku mentów "Wachlarza", nie dawała mi spokoju. Pewnego dnia zadzwonił w redakcji telefon i sekretarka zapowiedziała roz mowę z gen. bryg. Bronisławom Bednarzem, komendantem WIH-u, zdjętym po marcu 1968 ze stanowiska, na co jak się później dowiedziałem wpływ miało także dopuszczenie mnie do archiwum instytutu. Panie redaktorze mówił rozmówca, któremu w owych czasach wiele zawdzięczałem ma pan okazję do rewanżu "za udostępnienie naszego archiwum". Nie wiem, czy panu wiadomo, że odkryliśmy archiwum Grocholskiego (oj, wiedziałem zimno mi się robiło na samo wspomnienie! ). Jest tam masa różnych nie posegre gowanych dokumentów i jeżeli wszystko to oddamy jednocześnie do konserwatora, zatkamy go na lata. Koledzy dokonali segregacji wstępnej, a gdyby pan zechciał nam pomóc ustalić, co jest w tym najważniejsze, zaskarbiły pan sobie naszą wdzięczność. Było to dla mnie zupełne zaskoczenie. Po dwóch tygodniach (a nie po latach jak sądziłem) znałem na wylot archiwum Grocholskiego. I wtedy po raz drugi mia łem w ręku plik maszynopisów zatytułowany "Grypsy Mirka". Lektura okazała się tyle dramatyczna, co pasjonująca. Dwudziestoletni har cerz, przymierający w mińskim więzieniu głodem tak samo jak inni, tak samo jak inni bity i maltretowany, przejął rolę kiewynika grupy polskiej i w codziennych grypsach pisał "Tumremu" wszystko: kto gdzie siedzi, jak się trzyma, kto sypie, o co Niemcy pytają, jakie są możliwości uwolnienia, domagał się przerzucenia przez strażnika broni słowem, te grypsy głos zza grobu dawały dokładne roze znanie tego, co się działo od 26 grudnia 1942 roku (pierwszy gryps) do 4 lutego 1943 (ostatni) w celach za murami sześciometrowej grubości. Miałem więc obraz wydarzeń widziany od strony aresztowanych. Pierwszy i jedyny ślad, bo wtedy jeszcze wydawało mi się, że nikt z kazamatów mińskiego wię zienia nie wyszedł żywy. Teraz pasjonowało mnie, co się działo na zewnątrz, w grupie uderzeniowej. Tu jedynym źródłem informacji mógł być tylko mjr "Mira", ale o wyjeździe do Londynu nawet wtedy nie marzyłem. 527 . Aż tu pewnego majowego dnia 1966 roku, w rozmowie z drem Alfredem Paczkowskim "Wanią", zwierzyłem się z pragnienia dotarcia do "Miry". Podał mi jego numer telefonu. Ze zdumieniem stwierdziłem, że jest to telefon centrali Polskich Zakładów Optycznych na Pradze. Od kilku bowiem lat mjr "Mira", oficer 14 pułku Ułanów Jazłowieckich, cichociemny w czasie okupacji, jeden z dowódców IV odcinka "Wachlarza", więzień Oświęcimia, kawaler Virtuti Militari i innych bojowych odzna czeń polskich i brytyjskich mieszkał w Polsce i pracował fizycznie na trzy zmiany jako brakarz w PZO. Zadzwoniłem i przekrzykując hałas hali fabrycznej umówiłem się z "Mirą" na kawę "Pod Kurierem". Mając w pamięci ostrzeżenie "Wani": "Trudną będzie pan miał rozmowę, on jest bardzo nieufny" porozumiałem się ze "Smotryczem", licząc, że jego obecność podczas spotkania stworzy lepszą atmosferę. Był tak samo jak ja zaskoczony wiadomością, że "Mira" mieszka w Warszawie, ale i uradowany, gdyż zarówno rok 1942 tuż po skoku "Miry" do Polski, jak i okres po 1945 roku, gdy obaj, po obozach, znaleźli się w Londynie, zbliżyły ich bardzo. O umówionej godzinie siedzieliśmy z "Mirą" w kawiarni. Przyglądając mi się badawczo milczał uprzejmie. Czas mijał, a "Smotrycz" się nie zjawiał, więc poci łem się, starając się rozłupać skorupę nieufności, którą się otoczył. W pewnym momencie sięgnąłem po argument ostateczny "Smotrycza". motrycz"? ożywił się, a mnie serce zabito mocniej. On jest w kraju? Oczywiście przytaknąłem skwapliwie. I zaraz tu przyjdzie. Och, to naprawdę mile powiedział uprzejmie "Mira" i w jego oczach dostrzegłem błysk źle ukrytej drwiny. Ale mijały kwadranse, on znów milczał, a ja usiłowałem ratować rozmowę i patrzyłem coraz niespokojniej w stronę drzwi. Wreszcie, gdy wszystkie przyzwoite terminy spóźnienia minęły, zaproponowałem następną datę spotkania. Proszę bardzo zgodził się "Mira". Ale, oczywiście, także ze "Smotry czem" dodał z cienkim uśmiechem. Oczywiście podchwyciłem gorliwie. Wieczorem zatelefonował "Smotrycz". Tłumaczył, że jakiś nagły przypadek cho robowy w rodzinie uniemożliwił mu zarówno obecność na spotkaniu, jak i uprzedzenie mnie o tym. Uspokoiłem go, że za trzy dni będzie mógł to osobiście wyjaśnić "Mirze", który się wyraźnie ucieszył z perspektywy ujrzenia dawno nie widzianego przyjaciela. Po trzech dniach jakbym powtórzył film z poprzedniego spotkania. "Mira" uprzejmie milczał, popijając cienką kawę, ja wyłaziłem z siebie, aby go czymś zająć, a "Smotrycza" nie było. I znów po długim oczekiwaniu zagadnąłem: Może... Nie tym razem przerwał mi zdecydowanie. Już się nie uśmiechał. Nie będzie następnego razu. Niech się pan nie wysila. Ze "Smotryczem" widziałem się ostatni raz w Londynie w 1946 roku. Przez prawie rok czekał na wiadomość z kraju, gdyż nie wiedział, jaki jest los żony i dzieci, z którymi rozdzieliło go Powstanie. Czer wony Krzyż nie dawał nadziei, nie bardzo mieliśmy z czego żyć, a "Smotrycza" zaprosił ktoś z rodziny do USA. Sam go odwiozłem samochodem na lotnisko i wsa dziłem do samolotu odlatującego za ocean. I dziś, gdy mi bardzo źle, sięgam po jego wiersze. Ale to, co pisze, uniemożliwia jego pobyt w PRL. Niech więc pan nie nasta wia ponownie tej zużytej, taniej płyty. A co do Mińska, to prawdę napisałem tam, gdzie powinna być w Londynie. Jeżeli zaś pan napisze nieprawdę o moich pole głych kolegach, to ja pana zniszczę wyrokami sądowymi. 528 . j Rozstaliśmy się jak dżentelmeni skłoniliśmy głowy bez podawania rąk. Wieczorem "Smotrycz" tłumaczył swą nieobecność nagłym wyjazdem służbowym. Więc następnym razem... kończył. Nie będzie następnego razu teraz ja mu przerwałem. Bo ciebie nie ma w kraju. On cię w 1946 roku odwiózł osobiście na lotnisko, teraz siedzisz w USA i piszesz wiersze, które uniemożliwiają twój pobyt w PRL. Po chwili milczenia usłyszałem w słuchawce wybuch serdecznego śmiechu. To wszystko prawda wyjaśnił. A właściwie prawie wszystko. Rzeczy wiście, gdy już nie miałem z czego żyć, przyszło zaproszenie od stryja z USA. Rze czywiście "Mira" mnie zawiózł na lotnisko, wsadził do samolotu i odjechał. Ja zaś czekałem na pasie startowym przez dwie godziny, bo była mgła. Samolot nie odle ciał. Wróciłem więc na kwaterę, a tam czekat telegram z kraju, że żona i dzieci całe i zdrowe. Natychmiast przyjechałem do Polski. A wiersze pisze mój stryj... l Bo "Smotrycz" Stanisław Wierzyński był bratankiem poety Kazimierza Wierzyńskiego, tworzącego po wojnie na emigracji. Jemu się wszystko pomyliło, ale ja mu to wyjaśnię odgrażał się "Smotrycz". Beze mnie uciąłem, choć właściwie zdawałem sobie sprawę, że bez "Miry" nie ruszę dalej. Po kilku tygodniach zaistniała nowa okazja do przypadkowego spotkania. Panie Cezary, proszę wziąć fotoreportera i zrobić dwukolumnowy reportaż ze zjazdu cichociemnych. Ale wie pan polecił mi redaktor naczelny mego "Tygo dnika" tak z biglem. Jadąc na ten zjazd zadzwoniłem do Staszka. W kwadrans był gotów. W sali peł nej starszych panów (z żonami), w klapach marynarek prezentujących najwyższe odznaczenia bojowe, dostrzegłem w gronie kolegów niewysoką sylwetkę mjra "Miry". I naraz, wbrew poprzednim postanowieniom, diabeł mnie ugryzł w pewną część ciała. Pociągnąłem za sobą "Smotrycza" i stuknąłem "Mirę" w plecy. Odwrócił się, a na mój widok jego uśmiechnięta twarz stężała. Pan pozwoli, majorze teraz ja cedziłem wolno przez zęby że panu przedstawię mojego przyjaciela "Smotrycza", przy którego emigracyjnych wier szach pan tak wspaniale odpoczywa. Jurek! Staszek! : Okrzyki pełne zdumienia i radości były ostatnimi wrażeniami, które zanotowa łem, odchodząc do swojej roboty. Po półgodzinie stanął przede mną uśmiechnięty, zażenowany nieco "Mira", dzierżący w dłoniach dwa kieliszki wódki. "Smotrycz" mrugał do mnie porozumie wawczo zza jego pleców. Stary zaczął "Mira" głupio wyszło. Podejrzewałem cię o drugi etat. Wybacz. Bierz tę setkę i mów mi Jurek. No i co chcesz wiedzieć o Mińsku? W tydzień później miałem już zapisany gruby brulion wraz z odręcznymi szkicami. Grono niektórych odnalezionych Wachlarzowcow poszerzyło się o "Pietię Wagina", czyli o redaktora Janusza Skalskiego, który stał się moim serdecznym przyjacielem na następne trzydzieści parę lat. On także dorzucił cenne szczegóły do relacji "Miry". Miałem więc już w ręku dwa elementy z trzech sytuację w więzieniu i to, co się działo w grupie uderzeniowej. Pozostała rzecz niezwykle trudna poznanie topografii, teatru wydarzeń, czyli wyjazd do Mińska. Zwariowałeś skomentował krótko "Smotrycz". 529 . Nie kwestionuję tej opinii elegancko zaznaczył swoje stanowisko "Mira". "Pietia Wagin" najpierw postukał się palcem w czoło, a potem powiedział: Już widzę, jak chodzisz od człowieka do człowieka po Prospekcie Lenina w Mińsku i wypytujesz, co wiedzą o działalności Armii Krajowej w ich rodzinnym mieście. Tak, rzeczywiście, wydawało się to szalonym pomysłem, ale pragnienie wyjazdu owładnęło mną bez reszty. Jeżeli więc miałem zrealizować swój zamiar, musiał on mieć od początku do końca jak najlegalniejszy przebieg. Postanowiłem złapać byka za rogi. Była późna jesień 1966 roku, gdy udałem się na ulicę Kredytową, do Zarządu Głównego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Moją wizytę poprzedził telefon pewnego VIP-a sprzyjającego całej sprawie. Wysoko postawionemu działaczowi, sekretarzowi generalnemu Tadeuszowi Książ kowi, wyniszczyłem rzecz następująco: istnieje piękna sprawa zrodzona przez konieczność współpraca, współdziałanie w boju. Po wojnie chyba dorobiono do tego niedobrą legendę. Chcę to wyjaśnić. Ale mogę tylko tam, na miejscu. Ale pan dotąd nie powiedział, że tu chodzi o Armię Krajową zauważył bystro. Bo to nie ma wielkiego znaczenia, a szczególnie dla pociągów wysadzonych przez Polaków, niemieckich pociągów, które ni,e dotarły na front wschodni odpar łem równie przytomnie. Chyba słusznie powiedział zgodnie. Po co się bawić w szczegóły. Dobrze trafiłem. Akurat za kilka tygodni miała przyjechać do Polski delegacja białoruskich historyków z dyrektorką jednego z tamtejszych instytutów na czele. Pewne znaczenie miał też fakt, że niewiasta ta "prywatnie" była żoną ówczesnego premiera Białorusi. Na konferencji prasowej zagadnąłem przewodniczącą delegacji ową dyrek torkę czy w ich materiałach nie ma dokumentów lub relacji, które by mówiły o bojowym współdziałaniu w Mińsku grup dywersyjnych polskich i radzieckich, a szczególnie o próbie wspólnego rozbicia więzienia. To nie mój dział odpowiedziała uprzejmie. Może coś tam jest, ale naj lepiej przyjedźcie i poszukajcie zakończyła grzecznie, choć dość zdawkowo. Ale i mnie, i memu protektorowi to wystarczyło. Po kilku tygodniach, z pasz portem służbowym w kieszeni, jechałem do Mińska. Warszawa żegnała mnie cie płym deszczykiem. Był ranek w dniu św. Mikołaja, gdy wysiadłem na zaśnieżonym peronie miń skiego dworca, a przewodniczka z "Drużby" tutejszego oddziału Towarzystwa Przyjaźni Radziecko-Polskiej zawiadomiona teleksem o moim przyjeździe, pro wadziła mnie do hotelu. Po szybkim śniadaniu pobiegłem do instytutu. Miałem przed sobą co najmniej tydzień na grzebanie w archiwach. Zapytałem o moją warszawską rozmówczynię. Wywołano jaz ważnej konferencji, którą akurat prowadziła. Była wprawdzie równie uprzejma jak poprzednio, ale czułem, że mnie w ogóle nie pamięta z Warszawy. Gdy się jej przypomniałem, rozłożyła bezradnie ręce: Pamiętam. Sprawdziłam, ale o tych sprawach nic nie wiemy. No cóż, pozostało mi podziękować i zapytać o godzinę odjazdu warszawskiego pociągu. A czy może jest tu jakieś inne archiwum, instytut? zapytałem rozpaczliwie. Spróbujcie. Jest Instytut Historii KC Białoruskiej Partii podsunęła. 530 . Była pierwsza piękna zimowa zadymka, którą normalnie tak lubię, gdy oso wiały wlokłem się po ulicach obcego mi naraz Mińska. Szedłem właśnie po Pro spekcie Lenina, kilkukilometrowej ulicy stolicy Białorusi, milionowego miasta, peł nego nowoczesnych wieżowców, w niczym nie przypominających kupy gruzów i zgliszcz, które zapamiętali żołnierze "Wachlarza" z czasu zimowej pospiesznej ucieczki w 1942 roku. W Instytucie Partii długo krążyłem po pustych korytarzach, nim wreszcie wszedłem do jakiejś salki, gdzie kilku siwych panów najwyraźniej odbywało chyba naradę. Przepraszając jak umiałem, po polsku wytuszczyłem problem. Wtedy odezwał się... Choć widziałem go po raz pierwszy w życiu, nie miałem wątpliwości, że jest to sowiecki historyk, profesor Lipiło. Znałem go z relacji innych osób, podkreślających jego sympatię do AK. Zgaduję, że mam przyjemność z panem Chlebowskim zaskoczył mnie nie tylko domyślnością, ale i piękną polszczyzną ocieploną śpiewnym" kresowym akcentem. Ale skąd... zacząłem. Czytałem w waszym piśmie "WTK" pana artykuł o rozbiciu przez "Ponu rego" więzienia w Pińsku wyjaśnił. Przeprosił obecnych i po chwili rozmawialiśmy już tylko we dwóch. I znów z wielką sympatią patrzyłem na wirujące za szybą płatki śniegu. Materiałów my tu chyba żadnych mieć nie będziemy, mało ludzi z podziemia mińskiego przeżyło ten okrutny czas, ale zaraz poproszę towarzyszkę Wierę. To nasza chodząca encyklopedia w tych sprawach. Zresztą sama była w partyzantce. Po chwili weszła poproszona telefonicznie Wiera Dawidowa. Niewysoka, krępa, spojrzenie, mimo dwudziestu już lat pokoju, miała "tamto", czujne i dość ciężkie. Towarzysz chce pojechać na Gruszewkę zawiadomił ją profesor. U tamtejszych Polaków mieszkali żołnierze podziemia. Gruszewka? zapytała z odcieniem powątpiewania. Przecież tamte chatynki już dawno poszły pod buldożery, tam już stoją wysokościowce i fabryka penicyliny. Ale ja proszę nalegałem. No cóż, życzenie gościa jest dla nas najważniejsze powiedziała z wyraźną nutą sceptycyzmu i telefonicznie poprosiła kogoś o podstawienie wołgi. To chodzi o tę grupę, o której ktoś tam gdzieś napisał, że to nasi ją zdradzili? zapytała niby od niechcenia, ale pytanie to padło jak kamień. Tak. A co wy o tym myślicie? Ja myślę, że w tym wypadku jest to nieprawda, ale przyjechałem, aby potwierdzić moje domysły. I napiszecie to? O ile będę przekonany i ustalę, kto odradził napiszę. Ale ja sądzę, że wyjazd na Gruszewkę niewiele da. A gdzie ci Polacy tam mieszkali? Koło Surażewskogo Bazara. Najwięcej ich kwaterowało przy Wtórom Grigorjewskom Pierieułku. Surażewskij Bazar już trzy lata temu został zburzony, powstała tam nowa dzielnica. No, ale jeśli chcecie, to pojedziemy. Podczas jazdy podziwiałem szerokie ulice, wielkie kilkunastopiętrowe gmachy. Ot, Gruszewka powiedziała w pewnym momencie Wiera, pokazując długi ciąg ażurowego ogrodzenia, przez które prześwitywały nowoczesne budynki 531 . wielkiej fabryki penicyliny. Padały liczby oszałamiające takie miejsce w Europie, taka produkcja, dal sza rozbudowa pozwoli osiągnąć tyle a tyle. Słowem, nowoczesność i wspaniałe per spektywy. To inwestycja XXI wieku. Naraz zagadani zorientowaliśmy się, że wołga od jakiegoś czasu stoi, zaś kierowca leniwie gryzie zapałkę przyzwyczajenie palaczy-odwykowców. Wąska, czego stoisz? zapytała Wiera. Skończyła się nowoczesność, skończył się wiek XXI, został relikt carskiego wyzysku odparł filozoficznie Wąska. Zdumiony, wyszedłem z samochodu w zacinający śnieg. Rzeczywiście, staliśmy na pograniczu dwóch światów. Tuż przed maską wołgi urywało się szerokie pasmo asfaltu, a zaczynały skute mrozem, pobielone śniegiem koleiny głębokie do pół łydki. Tuż za brutalnie urwanym ogrodzeniem nowoczesnej fabryki przycupnęły małe, pokrzywione, drewniane chatynki. Szedłem ku pierwszej z nich, potykając się o grudę. Na kawałku blachy z tru dem odczytałem na wpół zatarty napis cyrylicą: Wtoroj Grigorjewskij Pierieułok. Musiało być coś niepokojącego w moim milczącym bezruchu, bo najpierw usły szałem zgrzyt butów Wiery po grudzie, a potem poczułem jej rękę na ramieniu. Ale się pochwaliłam kpiła sama z siebie. Ja mówię, że tu już wszystko po nowemu, a tymczasem nasi budowniczowie znów mieli poślizg inwestycyjny i nie zdążyli przed zimą tego rozebrać. Ale zapewniam, że gdy przyjedziecie na wiosnę, fundamenty nowych bloków wyjdą już z wykopów. Boże, jak błogosławiłem w duszy tego budowlańca, który zatrzymał buldożer późną jesienią 1966 roku przed tą jedyną uliczką zabudowaną kurnymi chatami. Teraz dopiero mogłem stwierdzić, jak dokładną pamięcią wykazali się i "Mira", i "Pietia Wagin". Znałem tu każdy domek, wiedziałem, kto był "chaziajem" każdego z chłopaków. Ruszyłem więc prosto. Cezar Zygmuntowicz zawołała Wiera zadowolony? Bardzo odparłem szczerze. No to wracamy? zapytała. Bo wy w swoim "paltocie na rybim miechu" niedługo wytrzymacie w tej naszej rosyjskiej zimie zakpiła z mojego gabardyno wego płaszcza z podpinką ze sztucznego misia. , nie! " chciałem krzyknąć w nagłym proteście. "Przecież wiem gdzie i czego tu szukać". Ale czy powinienem wiedzieć? zreflektowałem się nagle. Przejdźmy tą uliczką do końca zaproponowałem i ruszyłem nie czekając na reakcję przewodniczki. Po lewej stronie, pod numerem 7, stał drewniany barak. Wybudowano go na miejscu spalonego domku Kati Osinowskiej, gdzie 6 lutego 1943 roku zginęli "Tumry" i "Stefan". Ich szczątki leżały tu chyba jeszcze pod fundamentem, wgniecione gąsienicami niemieckiego czołgu. W domku naprzeciw jakby drgnęła firanka w oknie. Znałem także i ten dom. Był charakterystyczny, stał szczytową ścianą do uliczki. U sióstr Arciszewskich mieszkał i został aresztowany "Mak", kpt. cichociemny, znany w Mińsku jako "Dżul" vel Stanisław Karpiński1. Korciło mnie, aby zapukać w to okno, ale czy wolno mi dać znać, że wiem, iż tu jest początek nitki, po której mogę trafić do kłębka? 1 Jego żona Danusia po wojnie wyszła za mąż za Adama barona Konopkę, z którym spotka łem się w Alpach austriackich w marcu 1962 roku. 532 . Czego wy szukacie, Cezar Zygmuntowicz perswadowała łagodnie Wiera, przytupując zziębniętymi nogami. Przecież minęło od tamtych wydarzeń ćwierć wieku. Ludzie pomarli, wyprowadzili się, pożenili. Tu i ślad nie został. Popatrzyłem na nią uważnie, ale ona naprawdę zdawała się mówić to, co myślała. Odwróciłem się więc, bez żadnej już nadziei, plecami do domu Arciszewskich. Naraz z którejś chałupki wyszła okutana w chusty kobieta. Może ją zapytamy? podsunąłem Wierze. O co? Czy pamięta Polaków, którzy tu mieszkali? Wiera z ironią pokręciła głową. Spróbujmy. Gdy kobieta nas mijała, moja opiekunka zagadnęła: Nie znajetie, gdie zdies żili Poliaki, kotorych Giermancy zimoj sorok wtorogo goda ubili? 2 Kobieta zdawała się nie słyszeć pytania, ale po chwili doszedł nas stłumiony pomruk: Niczego nie znaju.3 Wiera popatrzyła na mnie przeciągle, jakby chciała zapytać: "No i kto miał rację? ", a po chwili rzuciła za oddalającą się sylwetką: Zdies prijechał żurnalist iż Warsza i iszczet szto nibud o nich.4 Pękata sylwetka zatrzymała się raptownie w pół kroku. Jednym ruchem zsu nęła chustę okrywającą głowę i odwróciła ku nam twarz z wyrazem napięcia. Żurnalist? Iz Warszawy? S naczała nado tak gawarit. Wsio znaju. Iditie so mnoj.5 Zawróciła i ruchem ręki zaprosiła nas do domu Arciszewskich. Teraz ja spoj rzałem z satysfakcją na półotwarte ze zdumienia usta Wiery. Weszliśmy przez małą sionkę do kuchni. W trzecim pokoju w amfiladzie, na łóżku przykrytym wysoką pierzyną leżała jakaś postać. Na nasz widok posłała prze wodniczce sążnistą wiązankę: Ty durna! Ty nie znajesz, szto ja balnaja, a ty mnie gosti zdies proważajesz? 6 Anna, czego ty kriczisz? Na etogo g-ostia ty zdała bolieje dwadcati let. Pryjechał k tiebie żurnalist iż Warszawy, iszczet twoich Poliakow.7 Zapadła cisza, słychać było tylko nasze oddechy. Naraz spod pierzyny usłysze liśmy najpierw ciche, a potem coraz głośniejsze chlipanie: Mój Boże i znów ta śpiewna, najbardziej polska kresowa mowa wie działam, że minie dziesięć lat, dwadzieścia, pięćdziesiąt, a ktoś tam w Polsce o tych moich wspaniałych chłopaków musi się upomnieć. 2 Nie wie pani, gdzie tu mieszkali Polacy, któr ch Niemcy zimą czterdziestego drugiego zabili? 3 Nic nie wiem. 4 Tu przyjechał dziennikarz z Warszawy i szuka czegoś o nich. 6 Dziennikarz? Z Warszawy? Od początku trzeba było tak mówić. Wszystko wiem. Chodźcie ze mną. 6 Głupia! Wiesz, że jestem chora, a ty mi gości przyprowadzasz! 7 Anno, dlaczego krzyczysz? Na tego gościa czekałaś ponad dwadzieścia lat. Przyjechał do ciebie dziennikarz z Warszawy, szuka twoich Polaków. 533 . Odrzuciła pierzynę, wciągnęła na siebie szlafrok i na przemian płacząc i śmie jąc się, posadziła nas w pokoju. Sąsiadko, przepraszam, miałaś rację, jużem zdrowa. Na tego gościa czeka łam wieki objęła czule naszą przewodniczkę, ucałowała, a po chwili płakały już obie, a i Wierze dziwnie załamała się twarda dotąd linia ust. Anna Arciszewska starając się rozdygotanymi rękami rozżarzyć ogień pod "puciatym" samowarem, zaczęła opowieść: Do dziś mam w oczach pożogę, przecież to było osiem, dziesięć metrów stąd. Ten tłum policejskich i niemieckich mundurów, te wrzaski. A tam na strychu tylko pyk, pyk od czasu do czasu strzelali nasi, ale dobrze strzelali. Pięciu biełaruskich policajów i Niemców nakryto się nogami. A potem czołgiem naszych w zie mię... Anna przerwała na chwilę. Gdy mój brat (dziś w Warszawie jest puł kownikiem) szedł z armią przez Polskę do Berlina, prosiłam: pamiętaj o nich. Szukaj przez Czerwony Krzyż, gdzie tylko można. Tam zostały rodziny, pewno nie wiedzą nawet, gdzie pogrzebani ich bliscy. Ale pisał, że nie znalazł nikogo. Zresztą i czas był nie ku temu przerwała znowu. Długo ciągnęła się opowieść-rzeka, chaotyczna, porwana, ale jakże drama tyczna, pełna umiłowania tych chłopców z Polski, od których tu przecież miejscowi odwracali się początkowo z wrogością w oczach, bo chodzili w niemieckich mundu rach z żółtą opaską i napisem "Im Dienst der Deutschen Wehrmacht" na ramieniu. Dopiero gdy po Gruszewce rozniosła się wieść, że to Polacy, że krzywdy nie robią, że dzielą się swoją przydziałową żywnością, otwarto dla nich i te skromne chatki, i jakże bogate serca. Ta był rzeczywiście początek tego kłębka. Anna mówiła o tym, co się działo przed ćwierć wiekiem, jakby to było wczoraj: Szukacie "Jewgienija", szefa razwietki9 z oddziału "Dimy"? To na pewno Jewgienij Śnieżków, a jakże, żyje i dobrze się trzyma. Tu macie adres. Motowilcowa? Cyla? Także żyje, mieszka tam, gdzie przedtem. Ten wysoki oficer, co to go spalili, u niej kwaterował. Katia? Niestety, ten, co to wszystko zdradził, kazał ją zamknąć i ślad po niej zaginął. Ale żyją jej dzieci, dwie córki, które ich opiekunka, Tamara Gorodziecka, wtedy piętnastoletnia dziewczyna, wyrzuciła przez okno z płonącego domu i sama uciekła. Wyszliśmy tak bogaci w kontakty, adresy, że problemem było tylko, jaką przy jąć kolejność. Był już głęboki zmierzch, gdy żegnaliśmy się z ciągle plączącą Anną Arciszewska. W drodze do hotelu Wiera milczała. Dopiero gdy wysiadałem z wozu odezwała się z uznaniem i lekką zazdrością: Patrzajcie, o dziewiątej rano wysiadł z warszawskiego pociągu, a po dziesię ciu godzinach pobytu wie więcej o tym, co się tu działo niż ja zdołałam ustalić przez dziesięć lat. Nazajutrz złożyliśmy wizytę Snieżkowowi. Wśród talerzy, na których pyszniły się pielmienie ze śmietaną, rozłożyłem kilkanaście zdjęć z twarzami Wachlarzowców. Których pan pamięta? Tego wskazał bez namysłu "Tumrego". Nazywał się tutaj Stepan Boruszko czy Boruszewski. To był ich dowódca. Przyjechał dopiero w zimie. A tego 8 W służbie niemieckich sil zbrojnych. 9 Wywiadu. 534 . ("Mira") spotkałem wcześniej, późnym latem, gdy uzgadnialiśmy z Polakami terminy i miejsce dywersji na torach, bo bez takiej koordynacji mogliśmy nieświadomie napuszczać na siebie Niemców. On też potem przyjechał po raz drugi z Boruszką. Byli jeszcze ten i ten ("Stefan" i "Tadzik Duży"). Dwa dni przed uzgodnionym terminem akcji moi wywiadowcy donieśli mi, że policjanci, ci więzienni, w piwiarni mówili o mającym nastąpić uderzeniu na więzienie. Wiedzieliśmy, że ktoś nas zdradził. Ostrzegliśmy, że się wycofujemy. Oni jednak trwali przy swoim. Nastąpiła tragedia. Następnie odwiedziliśmy dom przy ulicy Szczorsa, Motowilcową. Ten Szczepan, czyli dowódca, prosił, abym napędziła im kilka butelek bimbru, bo tym zarabiałam na życie. Potem wrzucał do niego małe pigułki i bimber się aż goto wał. Tym zatrutym bimbrem przekupieni strażnicy mieli otruć czy uśpić tych, którzy wiernie służyli Niemcom. Tego tragicznego dnia już się nie kryli, wychodząc zarepetowali broń i poprosili, abym zrobiła na kolację dużo pierogów ze śmietaną. "Bo dziś będzie nasze wielkie święto" powiedział Szczepan. Więcej go nie widziałam. Tamara Gorodziecka, siostrzenica Kati, miała wtedy piętnaście lat. Gdy Katia tej tragicznej soboty poszła po południu z ostatnią paczką pod więzienie w gorą cej zupie utopiła dwa kolejne pistolety ona piastowała dwie córeczki ciotki Mirrę i Świetlane. Obaj Polacy ("Tumry" i "Stefan"), zdenerwowani, na kogoś cze kali. Może na strażnika? W pewnej chwili wyższy wyjrzał przez wychuchane w zalo dzonej szybie okienko i krzyknął: "Zostaliśmy zdradzeni! " Wyrwał pistolet i strzelił do wbiegającego gestapowca. Tamten także strzelił, obaj padli. Drugi Polak wcią gnął rannego po drabinie na strych i wtedy rozpoczął się huraganowy ogień karabi nów maszynowych. Tamara wepchnęła obie dziewczynki pod łóżko i przykryła je sobą. Wrzucane przez okna granaty rozrywały się na łóżku i odłamki na szczęście grzęzły w wielkich poduchach i pierzynie. A gdy Niemcy podpalili dom, wyrzuciła dzieci przez okno i wyskoczyła za nimi. Pobiegła do swej matki, gdzie doczekały się zrozpaczonej Kati, która wracając z więzienia widziała płonący dom i była przekonana, że jest to również całopalny stos jej córek i siostrzenicy. Kto zdradził? zapytałem. Iwan Demianowicz. To był kolega Kati ze szkoły i z Komsomolu. Pracował jako strażnik więzienny. Początkowo grypsy od "Mirka" przynosił inny strażnik, co trwało miesiąc od grudnia do końca stycznia. I naraz przestał przychodzić. Podobno został aresztowany, ale za jakieś drobne przewinienia, bez związku z plano wanym uderzeniem. Łączność z aresztowanymi urwała się w najważniejszym momencie. Ten polski dowódca naciskał Katię, aby pozyskała dla tej sprawy jakiegoś innego strażnika. I Katia przypomniała sobie o Demianowiczu. Dostał od Polaków czterdzieści tysięcy ostmarek i gwarancję, ź,e po udanym rozbiciu więzienia on i cała jego rodzina zostaną przerzuceni pod Warszawę i ukryci przed Niemcami. A on, swołocz, pieniądze wziął i od tego dnia wszystkie grypsy "po drodze" zanosił na gestapo. Są jakieś dowody, czy też to tylko domniemanie? Ludzie widzieli Demianowicza w grupie schutzmanów10, którzy pomagali Niemcom oblegać dom Kati. Gdy powiedzieliśmy jej o tym, krzyknęła, że to kłam stwo, że niemożliwe. Na drugi dzień poszła do niego, aby zapytać, jak to było. Moja matka poszła z nią. To mu wyraźnie nie było na rękę i umówił się z Katia na drugi dzień, ale tylko z nią. Poszła i już nie wróciła. W tydzień później na korytarzu w Gestapo żona jednego z naszych znajomych, którą Niemcy akurat zwalniali po 10 Białoruska policja pomocnicza. 535 . odsiedzeniu kilku tygodni za jakąś błahostkę, widziała zmasakrowaną Katię, która zdążyła jej szepnąć: Iwan izmienił mienia i wsiech.11 Te i wiele następnych rozmów wypełniło mi bez reszty tygodniowy pobyt w Mińsku. Po powrocie do domu przez pół roku bez przerwy pisałem książkę, którą zaty tułowałem Zagląda IV odcinka. Postanowiłem wydać ją w Instytucie Wydawniczym "PAX", bo przecież "WTK" przecierało także i jej drogę na swych łamach. Kiedy gotowy maszynopis trafił jesienią 1967 roku do cenzury na Mysią, rozpo czął tam urzędowanie jako jeden z wiceprezesów i to właśnie do spraw książek towarzysz Sowacki z KC. Poprzedziła go fama nie dająca mi żadnych nadziei: ostry, pryncypialny, wręcz ortodoksyjny, istny beton by wyrazić to językiem lat dziewięć dziesiątych. Maria Kornasowa wytrawny w tych cenzuralnych bojach pracownik Instytutu Wydawniczego "PAX" była zrezygnowana w tym samym stopniu co ja. Maszynopis leżał w kasie pancernej towarzysza Sowackiego przez pół roku. Nawet pytać nie wypadało, by nie pogarszać sprawy. Czekaliśmy więc, skrzętnie zbierając skąpe wieści o wiceprezesie. Miał dwie córeczki, którym poświęcał cały wolny czas. Tuż przed rozpoczęciem przez niego pracy w cenzurze jedna z nich uległa wypadkowi rozlegle oparzenie zniekształciło pół twarzy dziecka. Nadeszła bardzo wczesna Wielkanoc. Cienki lód pokrywał jeszcze zakola Wisły, gdzie Sowacki był na spacerze z drugą córką. Lód się załamał i dziecka uratować się nie dało. Po pogrzebie zjawił się w Głównym Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Wido wisk i telefonicznie poprosił Marię Kornasowa o przyjście. Bez słowa wyjął z szafy maszynopis Zagtady IV odcinka, przystawił pieczątkę i podał jej. Podobno zaraz po tym wyszedł i więcej go nie widziano. Popełnił samobójstwo. Wydawnictwo, po tak niespodziewanym sukcesie na etapie cenzury, postano wiło pójść "na całość". Zaprojektowanie okładki zlecono grafikowi Jerzemu Kępkiewiczowi. Po dwóch nocach pracy przyniósł projekt-marzenie. Cudowna! Ale nie przejdzie. Mysia nie puści stwierdziliśmy zgodnie i z wielkim żalem. Mimo to spróbujemy zdecydował Janusz Przewtocki, ówczesny sekretarz wydawnictwa, a obecnie wiceprezes Związku Sybiraków. Postanowiono posłużyć się fortelem i posłać na Mysią nie sam "kompromitu jący" projekt, a jedynie jego celofanowe rozbicie na trzy kolory czarny, zielony i czerwony. Bo dopiero precyzyjne nałożenie ich jedno na drugim dawało wierny obraz projektu, ale wystarczyło przesunąć każdy celofan o dwa, trzy mili metry i wychodziła bezsensowna kakofonia barwnych plam. Taki właśnie niezbyt precyzyjnie zestawiony komplet okazano cenzorowi. Ze też Chlebowski wyraził zgodę na taki bałagan na okładce jego książki skomentował tenże, przystawiając akceptującą pieczątkę na celofanach. W pół roku później za ten zaakceptowany "bałagan" podobno z trzaskiem wyle ciał z pracy. Bo kiedy w drukarni wykonano okładkę z mikronową precyzją, pozorny ów nieład krzyknął naraz wykonanymi w negatywie olbrzymimi literami "AK", na których czerwoną krechą zaznaczono linię kolejową Baranowicze Mińsk Bobrujsk Borysów Orsza. W owych latach zaznaczyć obecność Armii Krajou Iwan zdradził mnie i wszystkich. 536 . wej na tamtych terenach, i to tak wołowymi literami, a do tego jeszcze pod cenzor ską pieczęcią, to już był skandal dużego kalibru. W lecie 1968 roku książka Zagląda IV odcinka stalą się faktem. Kilkanaście jej egzemplarzy przesłałem do wszystkich ludzi w Mińsku, którzy mi służyli pomocą i informacjami. Przez pół roku panowało głuche milczenie i to nasunęło mi myśl, że może wcale nie doszły do adresatów. Aż pewnego dnia otrzymałem duży album z pięknymi widokami Mińska i wzruszającą dedykacją Anny Arciszewskiej: "Niech Bóg Panu wynagrodzi za to wspaniałe świadectwo prawdy". Z dystrybucją Zagtady wydarzyła się przedziwna historia. Wydawca, Instytut Wydawniczy "PAK", wiedząc, jaki zawiera ona materiał, nie odstąpił jej centralnemu kolportażowi "Domu Książki", lecz postanowił sprzedawać wyłącznie przez sieć wła snych księgarń "Veritasu". Początkowo słabo rozreklamowana książka leżała. Wresz cie ktoś ją kupił, rozeznał zawartość i nagle zniknęta z półek w ciągu kilku godzin, a ci, dla których nie starczyło egzemplarzy, płacili potem szalone ceny w antykwariatach. Kiedy po prawie trzydziestu latach polemizowałem na łamach tygodnika "Ład" na temat NSZ z Leszkiem Zebrowskim, badaczem o świetnie do dziś zakonspirowa nym, bo dotąd prawie nieznanym dorobku, pozwolił sobie on z braku argumentów merytorycznych wypomnieć, że Chlebowskiego komuna dopuszczała do materia łów archiwalnych, niedostępnych dla innych, że mu nawet cenzura pomagała, że jeź dził za granicę na paszporty TPPR. No cóż, moje doświadczenie mówi mi, że naj częściej nie byli dopuszczani do archiwów ci, którzy się o to nie starali. Małość ludzi jest często przerażająca. Ale zagalopowałem się, wyprzedzając zdarzenia aż o cztery lata. Czas wrócić do roku 1965, do losów innych książek. W latach 1964-1968 pracowałem nad sagą o "Ponurym". Trwało to najdłużej, bo walka o relacje i materiały była ciężka, właściwie najcięższa ze wszystkich dotychcza sowych, dlatego napiszę o tym nieco później. Na razie, równolegle do książki Pozdrów cie Góry Świętokrzyskie, wypuszczałem "balony próbne", które ukazując się w tym samym czasie albo nawet wyprzedzając Góry, miały za zadanie zorientować mnie, gdzie teren zaczyna być niebezpiecznie grząski. Doświadczenia zdobyte w pracy nad Zagląda mówiły wyraźnie, że AK na wschodzie to temat nadal zabroniony i że tylko tragiczny dla Sowackiego a zbawienny dla mej książki splot przypadków, który się już na pewno nie powtórzy, pozwolił tamtą sprawę doprowadzić do końca. Tymczasem z materiałów, stanowiących uboczne wobec Gór wątki, mógłbym wykroić jeszcze trzy książki, z których jednak każda musiałaby zahaczać tematycz nie o zabroniony wschód. Dlatego do drugiej książki akowskiej, którą zacząłem pisać w 1965 roku, zdecydowałem dobrać wątki lajmniej kontrowersyjne, choć wschodniactwa za żadną cenę wyrzec się nie chciałem. Zakładałem, że Odłamki granatu bo taki tytuł miało nosić moje nowe dzieło powinny liczyć około dwustu stron druku, po sto stron na Polskę centralną i wschód. Nie wziąłem, niestety, pod uwagę, że moje kryteria niekontrowersyjności nie muszą się wcale pokrywać (i jak się potem przekonałem, nie pokrywały się z zasady) z punk tem widzenia władzy. Sądziłem, nie tylko z racji chronologii wydarzeń, ale także pew nego wręcz baśniowego przypadku, że książkę winna zaczynać opowieść o uczciwych skarbowcach. Wszak pisałem o tym w okresie, w którym komuna z aparatu finanso wego uczyniła trzeci rodzaj policji, gnębiącej społeczeństwo. Miała to zatem być nie winna opowieść o dobrych i uczciwych skarbowcach, słabo jedynie powiązanych z AK. 637 . Popłynęła więc historia o wspaniałym Wacławie Drojanowskim, przedwojennym prezydencie Lwowa, o Romualdzie Burgrafie, twardym, ale wielce moralnym skarbowcu, o rzetelnym mecenasie Józefie Falandyszu. Gdy to pisałem, nikt jeszcze wtedy nie słyszał o jego synu Lechu, pierwszym prawniku prezydenta, także Lecha, którego jeszcze również nikt nie znał, bo było to na piętnaście lat przed słynnym przeskoczeniem muru. Znalazło się tam też przypomnienie o Zofii Geblowej, wielce upartej kobiecie, i o Tadeuszu Dietrichu, PRL-owskim ministrze finansów, o generałowej Wandzie OrliczDreszerowej i Franciszku Bańkowskim. Oni to z garstką podobnych sobie niepopraw nych idealistów, tuż przed wejściem Niemców do Warszawy w 1939 roku zaanektowali z Urzędu Skarbowego przy ulicy Lindleya depozyty sądowe w postaci ośmiu kilogra mów precjozów ze złota, platyny, brylantów i innych drogich kamieni, wartości dwóch milionów dolarów USA (wedle ich siły nabywczej z 1939 roku). Przez pięć lat wojny przerzucali ten drogocenny ciężar po całym mieście, aby nie dostał się w ręce Niemców. Pewnego dnia Tadeusz Dietrich zdradził im także, że we wrześniu 1939 roku, będąc finansowym komisarzem rządowym, znalazł się za Bugiem i ogarnięty przez Armię Czerwoną zakopał w szczerym polu dwieście tysięcy złotych (czter dzieści tysięcy dolarów USA) z państwowego funduszu. Nie namyślając się wiele Geblowa, Falandysz i Bańkowski dwukrotnie dokonali z Warszawy wypadu na bol szewicką stronę i dotąd szukali, aż pieniądze, a raczej wodnistą papkę, znaleźli. Wymienili ją w KKO na pełnowartościowe banknoty i przez czas okupacji wspoma gali artystów, malarzy, naukowców, pozwalając im przeżyć wojnę. Aż nadszedł 1945 rok. Wtedy zjawili się u ministra finansów rządu lubelskiego, Konstantego Dąbrowskiego, i wręczyli mu ciężką teczkę pełną skarbów. Gdy zasko czony minister odzyskał mowę i zapytał "bardzo inteligentnie": "Panowie, co za to chcecie? ", odpowiedzieli godnie: "Nic, panie ministrze. My tylko spełniliśmy nasz obywatelski obowiązek". Wtedy minister zapewnił ich: "Polska jest waszą dłużniczką, ona wam nigdy tego nie zapomni". W dwadzieścia lat po wizycie owych skromnych ludzi u ministra przypomnia łem o tym wydarzeniu na łamach tygodnika "Świat" (nr l z 2 11966) w obszernym artykule Polska jest waszą dlużniczką. Pytałem, jak długo jeszcze Polska tą niewy płacalną dłużniczką ma zamiar być wobec ludzi, żyjących dzisiaj z głodowych eme rytur. Za swój piękny czyn nie tylko nie zostali nigdy nagrodzeni, lecz okrutnie ich ukarano. Gdy w końcu 1945 roku resort finansów, aby sprostać nowym celom, jakie przed aparatem skarbowym postawiła państwowa gospodarka planowa, zaczął ścią gać do siebie wszystkich, którzy kiedykolwiek mieli jakiś kontakt z tą służbą, przy jęto wszystkich, poza nimi. Dlaczego? Oczywiście w 1966 roku wiedzieli zarówno oni, jak i ja, dlaczego tak się stało. Ale o tym mogłem napisać dopiero w kolejnym wyda niu książki w dwadzieścia lat później. A oto odpowiedź udzielona Drojanowskiemu w październiku 1956 roku przez jednego z wysokich urzędników resortu finansów: "Pan, były sanacyjny dygnitarz, wojewoda, prezydent Lwowa, zamiast z tą teczką pełną złota uciec za granicę, do swoich, do Andersa, przynosi nam te osiem kilo złota i brylantów. I nic pan za to nie chce. A potem zgłasza się pan do pracy. A to przecież praca odpowiedzialna, wyma gająca zaufania. Więc towarzysze na komisji stwierdzili, że cala sprawa z tym odda niem skarbu jest podejrzana. I na wszelki wypadek postanowili nie przyjąć was do pracy. Pan wie, to był stalinizm". Opublikowanie artykułu wzbudziło dość szeroki rezonans. Byłem absolutnie pewien, że przyznanie moim bohaterom bardzo wysokich emerytur i nadanie jeszcze 538 . wyższych odznaczeń jest jedynie kwestią czasu. I to najbliższego. Ale mijały dnie, tygodnie, miesiące i nic się nie działo. Rzecz wyraźnie przysychała. Tymczasem książka, także z tym tekstem, znalazła się w wydawnictwie. Oczywiście w "PAie, bo innych odważnych nie było. I w tej sytuacji, bez happy endzi w sprawie skarbowców, Odłamki również leżały, czekając na decyzję druku. Ja jednak nie próżnowa łem. Dwa duże słuchowiska w radiu, kolejny artykuł, tym razem w "WTK", oraz tamże fragmenty skarbowej epopei to byty kolejne etapy mojej walki. Zdecydowałem wreszcie opisać wszystko na łamach naszego "Tygodnika Pol skiego". I naraz, ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu, usłyszałem od naczelnego zdecydowane "nie". A przecież była to moim zdaniem historia jak gdyby stwo rzona dla naszego pisma, taka, jakich nam wtedy w Polsce było potrzeba. Rzecz o ludziach, którzy mogli ukraść i nie ukradli. Naczelny popatrzył spod oka i powiedział: Trafił pan przypadkowo na wyjątkowo niebezpieczną i grząską sprawę. Prawdę powiedziawszy nie zdziwię się, jeżeli jutro przeczytam w gazecie, że rozje chała pana ciężarówka. Stał się pan dla wielu urzędów, służb i ważnych ludzi niewy godny. Czy pan myśli, że do mnie telefon w tej sprawie nie dzwoni? Jeżeli chce pan sprawę prowadzić dalej, trudno. Proszę jednak nie mieszać w to naszego pisma. Radzę, niech pan jeszcze raz rzecz caią dokładnie przemyśli. Wyciągnął pan na świa tło dzienne sprawę dla wielu znaczących ludzi śmierdzącą. I według nich nikomu nie potrzebną. Pierwszy wielki błąd to taki, iż pozwolił pan sobie skompromitować w oczach społeczeństwa socjalistyczną władzę. Jeżeli to się dzieje pierwszy raz, grzech to ciężki, ale nie śmiertelny, władza może wielkodusznie zapomnieć i przeba czyć. Ale pan nie daje o tym zapomnieć, pan wywleczenia tej sprawy nie chce uznać za swój błąd, pan nie chce przebaczenia. Pan się domaga pokajania winnych. Chce pan mało pan żąda jej załatwienia, i to w określony sposób. Nasza władza takich wymuszonych spraw i takich wymuszających ludzi nie lubi. I drugi wielki błąd, o wiele bardziej dla pana niebezpieczny. Opisał pan pierwszą część pięknej bajki o skarbie. A czy zastanowił się pan nad drugą częścią? Czy wie pan, jaki był los tego skarbu? Co się z nim stało? Kto go przejął? Jak zużytkował? Przecież to był rok 1945. Kraj rządzony przez oszalałych gołodupców. Skarbiec pusty, a ambicje światoburcze i poronione wielkie. Kogo chciano pozyskać w kraju, łamano w UB. A za co pozyskiwano tych z zagranicy? A że pozyskiwano, to fakt. Za idee? Już nie te czasy. Twardej waluty nie było. Więc? Co by pan radził zrobić z tą sprawą? Gdyby to byt ktoś inny, poradziłbym odpuścić i zapomnieć. Ale pan nie zrobi ani jednego, ani drugiego. Więc rada jest taka iść ostro dalej, ale nie samemu. Musi pan koniecznie pozyskać sojusznika silniejszego niż wrogowie. I dzia łać szybko, póki oni nie zrobią czegoś, co pana zupełnie unieszkodliwi. A co do książki, to póki władza w jakiś pozytywny sposób sprawy nie załatwi, nikt jej panu nie wyda. Rzeczywiście, piękna rada. I mądra. A jaka prosta! W policyjnym państwie pozyskać dla sprawy sojusznika silniejszego niż władza państwowa i służby spe cjalne. Ale przecież nie tylko mój szef mnie znal. Ja go też zdołałem już rozgryźć i wiedziałem, że nie w jego stylu jest udzielanie rad teoretycznych. Gdzieś blisko więc musi być jakieś rozwiązanie. Myślałem kilka dni, aż wreszcie wpadłem na pewien pomysł. Odwiedziłem Mariana Sołtysiaka, sławnego "Barabasza", dowódcę akowskiego oddziału "Wybranieckich" z Kielecczyzny, który wtedy był sekretarzem Zarządu Głównego ZBoWiD. Nie lubiłem nigdy ani tej instytucji, ani ludzi w niej 689 . pracujących, ale Mariana ceniłem nie tylko za piękny wojenny rodowód, ale i za to, że choć jak to inni mówili zaprzedał się Moczarowi, władzę wynikającą z peł nionej funkcji pożytkował wyłącznie dla dobra akowców. Sprawę skarbowców znał, bo rozmawialiśmy na ten temat wiele razy. Uznał moje racje, dowodziłem bowiem, że ZBoWiD, samozwańczo przywłaszczając sobie monopol na sprawy kombatanckie, powinien przynajmniej względnie przyzwoicie spełniać swoje powinności. Mogłem taką rozmowę z Marianem przeprowadzić, gdyż znaliśmy się dość dobrze. Obiecał porozumieć się z prezesem, czyli z Moczarem. Czyżby o takim sojuszniku myślał szef? Mieczysław Moczar był w jednej osobie przedstawicielem władzy i zwierzchnikiem służb. Prosiłem jedynie Mariana, aby przynajmniej zakończenie sprawy skarbu współfirmowali Urząd Rady Ministrów i Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Bo wśród owych skarbowców nie było i nie będzie ani jednego ZBoWiD-owca. Należałoby więc podkreślić wdzięczność raczej czynnika państwowego, a nie organizacyjnego. Po tygodniu okazało się, że sprawa tak właśnie będzie załatwiona. 8 października 1967 roku prawie w dwa lata po ukazaniu się mego artykułu w tygodniku "Świat" w gmachu Urzędu Rady Ministrów odbyła się uroczystość dekoracji moich skarbowców Krzyżami Oficerskimi, Kawalerskimi Orderu Odro dzenia Polski oraz Złotymi i Srebrnymi Krzyżami Zasługi. Tu także przyznano im podwyższone emerytury. I naraz trudności z drukiem Odłamków granatu poważnie złagodniały, nie zniknęły jednak całkowicie. Na przykład wydawca który także rządzi się swoimi prawami chciał koniecznie, aby w książce znalazły się zdjęcia z dekoracji, z poważ nym wyeksponowaniem Moczara, ja zaś wiedząc przecież gdzie i wśród kogo żyję mocno oponowałem. Po dość długo trwających sporach załatwiliśmy ten problem kompromisowo, redukując liczbę zdjęć do dwóch. Mimo to "sprawa skarbowców" miała mi się odbić jeszcze dwukrotnie nieprzyjemnym echem w latach późniejszych: w 1976 w Chicago, w kuriozalnej wprost sytuacji, o czym będę pisał dalej, oraz w początku lat dziewięćdziesiątych w polemikach prasowych z oddanymi na wiele lat Moczarowi ZBoWiD-owcami, pełniącymi wtedy wysokie funkcje we władzach Świa towego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Nie był to jednak koniec, a zaledwie początek kłopotów wywołanych przeze mnie tak "umiejętnym" doborem opowiadań wchodzących w skład Odla.mków gra natu. Drugim tematem stała się wyjątkowo brawurowa akcja dwóch żołnierzy z "Podkowy" czyli Oddziału Dyspozycyjnego Delegatury Rządu na Kraj. Przypad kowo rzucił im się w oczy przed niemieckim burdelem na Chmielnej samochód tak wspaniały, jakiego żaden z nich nigdy nie widział. Zwinęli go więc i dopiero wtedy zaczęły się problemy. Raz, że zrobili to bez rozkazu, a za podobne samowole w AK karało się surowo, dwa, że wóz najłatwiej było zwinąć, trudniej ukryć, a najtrudniej spożytkować. Przyjechała nim bowiem do Warszawy delegacja berlińskiego gestapo na inspekcję. Wóz należał do krótkiej serii pościgowych ośmiocylindrowych maszyn, a więc nie nadawał się do rozbiórki na części ani też do przetransportowania go gdziekolwiek. A jednak dowódca obu chłopców, znając wartość, jaką samochód przedstawiał dla Niemców, postanowił go wymienić na kilkunastu więźniów, prze znaczonych przez gestapo na rozstrzelanie. I wszystko świetnie się udało. W czym więc tkwi problem? Ano, w przeszłości dowódcy. Właściwie część jej znałem. Bolesław Kontrym, pseudonim "Żmudzin", przed wojenny nadkomisarz policji państwowej, trzymający się raczej komend wschod540 . nich, a więc Wilna, Brześcia, w czasie wojny w Anglii przeszedł przeszkolenie cicho ciemnego, został przerzucony do kraju, pracował w "Wachlarzu", następnie w Dele gaturze Rządu, w czasie Powstania był dowódcą kompanii zdobywającej ważny nie miecki punkt oporu gmach Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej, zwanej w skrócie PAST-ą. Po wojnie już jako major dowodził batalionem w I Dywizji Pancernej gen. Stanisława Mączka. Wrócił do Polski, gdzie go aresztowano, sądzono, w jednym ze sfingowanych procesów na początku lat pięćdziesiątych, skazano na karę śmierci i wyrok wykonano. Właściwie już to wystarczyło, aby przy pisaniu Za cenę Mercedesa, ze "Żmudzinem" obejść się ostrożnie. Tak też się obszedłem. Ustawiony w drugim planie, spokojny, rozważny, czuwa, ale nie dowodzi. Kiedy opowiadanie przeszło przez wery fikację rzeczowo-merytoryczną na lamach .,WTK", umieściłem je w książce. Wów czas to zjawił się u mnie niespodziewanie Władek Kontrym, syn Bolesława i dopiero on dokończył opowieść o ojcu. A była to opowieść tyleż barwna, co emocjo nująca, a przede wszystkim nakazująca szczególną ostrożność. Kontrymów było dwóch, Bolesław i Konstanty. W czasie rewolucji rodzina mieszkała w Rosji i obaj, jako kilkunastoletni chłopcy, trafili do Armii Czerwonej, gdzie zaczęli robić błyskotliwe kariery. Dość powiedzieć, że gdy w 1922 roku dwudziestotrzyletni Bolesław znalazł się na kursie dla komisarzy dywizji, był już trzy krotnym kawalerem Orderu Czerwonego Sztandaru. W tym czasie tyloma Orde rami Czerwonego Sztandaru odznaczony był oprócz niego jeszcze tylko jeden komisarz. Nazywał się Kliment Woroszyłow. Kim był potem wiadomo. Później za trzy Czerwone Sztandary nadawano tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, ale Bolesław Kontrym tego nie doczekał, bo uciekł z Armii Czerwonej do Polski. Dla czerwonej rewolucji była to największa obelga, jaką przyszło Leninowi i jego oto czeniu przeżyć, jako-że Kontrym nie tylko uciekł, ale jako oficer kontrwywiadu pol skiej Policji Państwowej zaczął bezlitośnie niszczyć komunę. W Moskwie mu tego nigdy nie darowali. Kiedy w powojennym procesie zapadło pięć wyroków śmierci, czterech skazanych ułaskawiono. Wykonano jeden. Na Bolesławie Kontrymie. Ponieważ jest to pierwsza tak obszerna informacja o ojcu, pan nie może tego nie wiedzieć zakończył Władysław. Oboje z matką oczywiście chcielibyśmy, aby jego historia ujrzała światło dzienne. Ałe to pan wiedząc wszystko musi zde cydować. Bo to pana ryzyko. Pana obciążą winą za kreowanie ojca na bohatera. Kto o tym wie? Bardzo niewielu ludzi i raczej pewnych. Z władz diabli wiedzą. Zaryzykujemy. Udało się. Ile to jednak kosztowało nerwów, wiem tylko ja. Spośród tematów wschodnich wybrałem dwa. Pozornie nie budzące zastrzeżeń i raczej związane z terenami, które nie zasłynęły z wielkich i jątrzących wydarzeń. A więc nie Wilno z operacją "Ostra Brama", nie Lwów z mało znanym, ale jednak powstaniem, nie Wołyń z 27., jakże pięknie krnąbrną dywizją. Zdecydowałem się na Polesie i Nowogródczyznę. Choć o pewnej grząskości terenu, szczególnie Nowogródczyzny, już wiedziałem. Dlaczego Polesie? To akowski teren, który w przekazie przeszedł do historii jako "okręg rozstrzelanych". Rozstrzelali Niemcy, rozbroili, spalili i wywieźli sowieci. Poza paroma niedobitymi oddziałkami nie został nikt, prócz czerwonych brygad. I oto w połowie 1944 roku zbliżała się sowiecka armia. Padł rozkaz ujaw541 . nić się, wystąpić jako gospodarze i przybyszów powitać jako sojuszników naszych sojuszników. Czy był to rozkaz mądry? To pytanie nie dla żołnierza. On rozkazy wykonuje. Ale na Polesiu tego rozkazu nie miał kto wykonać. Wyruszył więc z War szawy za Bug oddział "Dawida", by pod dowództwem "Wani" Alfreda Paczkowskiego, wtedy majora, przeprowadzić mobilizację i dalej jak w rozkazie. To właśnie jest treścią trzeciego opowiadania tej książki beznadziejny marsz po bagnach poleskich straceńców spod znaku "Dawida". Właściwie temat bez pieczny. Tak samo jak bezpieczne było wszystko, co mówiło o akowskim upominaniu się o polskość nad Sanem, Bugiem, Niemnem i Wilią. Przepuściliśmy to wraz z Jerzym Śląskim przez łamy "WTK", cenzura przetrzymała przez kilka tygodni, lecz w końcu zwolniła, co dawało nadzieję, że puści i w książce. I wreszcie Nad Niemnem, czwarta część książki. Miała to być rzecz o Nowogródczyźnie. Choć instynkt samozachowawczy doradzał mi wprost nadzwyczajną ostrożność, a nawet zrezygnowanie z prezentacji tego terenu, nie chciałem się tego wyrzec. Choć bowiem z racji miejsca urodzenia byłem i jestem patriotą Zagłębia Dąbrowskiego oraz Kielecczyzny, bo do województwa kieleckiego owo Zagłębie przed wojną należało, po pierwszym, bardzo uważnym przeczytaniu Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej, Nowogródczyzna latami śniła mi się po nocach. Dzisiaj, z perspektywy trzydziestoletnich doświadczeń walki o dobre imię tej akowskiej Nowogródczyzny, a jednocześnie z postawy, jaką zajęli wobec niej niektórzy ludzie, a o której jeszcze wielokrotnie będę tu pisał, widzę, że ta moja miłość jest tro chę irracjonalna i nieodwzajemniona. Ale trudno. I takie miłości bywają. Dokumentów dotyczących akowskiego rozdziału na Nowogródczyźnie, wtedy, przed trzydziestu laty, nie było prawie wcale. Pozostawali ludzie i ichrelacje. Kiedy rozpoczynałem kwerendę wśród Nowogródezan zamieszkujących Polskę centralną i zachodnią, wiedziałem dwie rzeczy: nigdzie nie walczono tak zawzięcie przez cały czas wojny z bolszewikami i ich wszystkimi odmianami jak właśnie na Nowogródczyźnie, nigdzie też indziej tak często nie nawiązywano dla tej walki kontaktów z Niemcami. Przypominając o tym tu i teraz, nie oceniam tej postawy, choć w skrajnych przy padkach jej nie akceptuję. Podnoszę tę kwestię jedynie po to, aby uzmysłowić dzisiej szemu czytelnikowi fakt, że przed trzydziestu laty oficjalna wykładnia ze strony władzy politycznej, cenzury i dyspozycyjnych historyków, których wewnętrzne recenzje decy dowały o bycie lub niebycie książki, brzmiała tak: w czasie wojny był jeden wróg hitlerowski, i również jeden przyjaciel sowiecki. Rozwiązania tej kwadratury koła próbowałem dokonać usiłując przedstawić nowogródzkie prawdy tak, aby niczego nie uronić, ale też nie przekreślić nimi wydania książki. Potrzebny mi więc był bohater autentyczny, nie kwestionowany, walczący z Niemcami z fantazją, z Sowietami nie zbyt radykalnie, którego losy z wiosny i lata 1944 pokażą kawał nowogródzkiej walki. Kiedy taki klucz przedstawiłem pikowi Mieczysławowi Juchniewiczowi z Wojsko wego Instytutu Historycznego, który mi wiele pomógł przy poszukiwaniach w tamtej szym archiwum i sprawy akowskie na wschodzie znał dobrze, powiedział brutalnie: Takiego Kmicica pan tam nie znajdzie. Ale niech pan próbuje. Przestrzegam jednak przed eksponowaniem postaci komendanta Okręgu ppłka Janusza Prawdzica Szlaskiego, który stał za niejednym kontaktem z Niemcami. Mamy na to dowody. Nie chcemy robić krzywdy akowcom nowogródzkim, o ile nas do tego nie zmuszą. Przez dwadzieścia lat od tej rozmowy aż do połowy lat osiemdziesiątych musiałem ufać Juchniewiczowi na słowo, bo dowodów żadnych nie miałem, choć poszlaki były liczne. Dopiero jednak po ukazaniu się w Londynie w 1984 roku książki 543 . Jana Erdmana Droga do Ostrej Bramy oraz oświadczeń na ten temat rtm. Józefa Świdy "Lecha" w paryskich "Zeszytach Historycznych" w 1985 roku, a także po dwóch dobach rozmów z "Lechem" w Kalifornii w 1988 roku, nie było już wątpliwo ści, że Juchniewicz mówił prawdę. Na razie zatem musiałem wyszukać takiego slalomistę, który ze swoim życiorysem zwycięsko dotrze do mety, mimo licznych i pod stępnie ustawionych na trasie tyczek. Byłem przekonany, że kogoś takiego znalazłem. W czasie odtwarzania nowogródzkiej końcówki bojowej i życiowej drogi "Ponu rego" z lata 1944 roku szukałem wszystkich, którzy wtedy przy nim byli. Najchęt niej oficerów. Ale ci z batalionu VII, "ponurowskiego", gdzieś się zapodziali. Dowódca l kompanii, por. Bojomir Tworzyański "Ostoja" mieszkał za oceanem, pod bliżej nieznanym adresem, dowódca 2 kompanii, ppor. Eugeniusz Klimowicz "Okoń" podobno przeżył wojnę, ale czy przeżył też ubeckie więzienie, w którym siedział z wyrokiem śmierci, Bóg raczył wiedzieć, dowódca 3 kompanii ppor. "Tygrys" (nie jest to jego prawdziwy pseudonim, ale nazwijmy go tak doraźnie, dla naszych potrzeb)... No właśnie, podobno żył i mieszkał gdzieś pod Warszawą. Ostry, bił się z Niemcami dzielnie. To mógł być ten Kmicic, którego potrzebowałem. Kiedyś nowogródzcy żołnierze "Ponurego" przyprowadzili go do mego domu, zarekomendowali i zaczęła się opowieść. Piękna, trzeba przyznać. On mówił, oni potwierdzali. Wierzyłem w nią przez ćwierć wieku. A oto i owa historia: gdy miał nieco ponad dwadzieścia lat, wywiad akowski skie rował go do policji białoruskiej w Zołudku. Widać dobrze służył, bo wnet został komen dantem posterunku. Jednak jesienią 1943 roku podpadł i groziło mu aresztowanie, więc uciekł. Jakiś czas chodził ze swoją grupą luzem, potem dołączył do kpt. Władysława Zogło "Zycha", czyli do I batalionu. Jego pluton rozrósł się do kompanii. W maju 1944 roku przeniesiono ich do VII batalionu "Ponurego", gdzie stanowili 3 kompanię. Po marszu pod Wilno i próbie rozbrojenia i rozformowania, przedzierał się w walkach z bolszewikami na zachód. Udało się, ale w 1946 roku rozpoznano go w Warszawie na ulicy i jako oficera AK skazano na 10 lat więzienia, które odsiedział w pełnym wymia rze. Po wyjściu założył rodzinę, zrobił maturę i pracując jednocześnie ukończył Poli technikę Warszawską, z kursem magisterskim włącznie. Ładna sylwetka, ani słowa. A z walkami u "Ponurego" było tak: VII batalion został utworzony w dniu l maja 1944 roku. "Tygrys" wraz ze swoją kompanią miał już do niego przydział. Tymczasem 29 kwietnia "Ponury", będąc w kontacie z ludźmi miejscowej policji bia łoruskiej, postanowił przez zaskoczenie uderzyć na Szczuczyn Nowogródzki, opano wać miasteczko, rozbroić mimo wielokrotnej przewagi wroga nieprzyjacielską załogę i rozpocząć formowanie batalionu. Jednakże plan się nie udał, Niemcy "Ponu rego" przechytrzyli i uderzyli wcześniej na jedną z zaczajonych grup. Większość wybili, a rannych i jeńców albo potem dostrzelili, albo zlikwidowali w więzieniu. W sumie padło tam ponad czterdziestu ludzi. Wiadomość ta dotarła do "Tygrysa" w czasie marszu jego kompanii na miejsce spotkania z "Ponurym". Akurat pod Sucharami przypadkowo natknął się na Niem ców. Postanowił więc zameldować się u "Ponurego" już z jakimś dorobkiem. Brawu rowo uderzył na dwukrotnie silniejszą grupę ekspedycyjną i po kilkugodzinnym boju, tracąc siedmiu zabitych i dziewięciu rannych, przepędził Niemców, którzy co prawda zdołali zabrać swoich rannych, ale zostawili na placu boju 37 zabitych, l cekaem, 4 erkaemy, 10 peemów, 25 karabinów, ponad 30 pistoletów oraz kilka skrzynek amunicji i granatów. Miał więc co zameldować "Ponuremu". Niemieckim trupom przymocowali kartki z napisem "Za Szczuczyn". 544 . ła Po trzech tygodniach, w ramach przechodzenia do realizacji planu "Burza", batalionowi "Ponurego" zlecono uderzenie na niemieckie umocnienia w Juchnowiczach na granicy Prus z Ostlandem. "Ponury" uderzył jedną kompanią, dwie zaś roz rzucił wokoło, w zasadzkach zastawionych na niemieckie jednostki spieszące na pomoc zaatakowanej załodze w Juchnowiczach. "Tygrys" ze swoimi ludźmi siadł okrakiem na szosie prowadzącej od Nowego Dworu. Po trzech godzinach oczekiwa nia wpadła na nich zmotoryzowana grupa pościgowa z Grodna, którą polska kompa nia rozniosła dosłownie ogniem kaemów. I znów "Tygrys" miał dwóch zabitych i dwóch rannych, Niemcy 57 zabitych, w tym 2 oficerów i 6 podoficerów. Przywiózł do obozu trzy wozy pełne skrzynek z amunicją, 2 elkaemy, 4 erkaemy, l granatnik, 4 gartacze, 6 peemów, 30 karabinów i 25 pistoletów. Byłem przekonany, że znalazłem to o co mi chodziło. Opisałem więc wojenne losy "Tygrysa", wydrukowałem w "WTK", nadeszło wiele listów od Nowogródczan rozradowanych tym, że ktoś napisał wreszcie prawdę. Włączyłem Nad Niemnem do Odłamków granatu i po półtorarocznym oczekiwaniu książka się ukazała. Tym razem czytelnicy już nie mieli wątpliwości, co kupują. Zniknęła w kilka godzin. Piękny koniec nerwowej sprawy? Nie. Zaledwie początek, i to wcale nie piękny. Wybiegając nieco do przodu w drugiej połowie 1969 roku przyszedł do mnie list z województwa zielonogórskiego. Jego treść mnie znokautowała. anie Chlebowski! Z kogo pan robi bohatera? Z "Tygrysa"? Z tego mordercy i ludobójcy? " I dalej płynęła przerażająca informacja od człowieka, który był bratem dwóch żołnierzy z kompanii "Tygrysa". Tuż przed wymarszem na Wilno, w końcu czerwca 1944 roku jego dwaj bracia i dwóch ich kolegów postanowili uciec z kompa nii "Tygrysa", bo żyć się pod jego twardą ręką nie dawało. Przedtem chłopcy dwu krotnie stawali do raportu, prosząc o przeniesienie do batalionu II por. "Krysi", gdzie warunki były ludzkie i mieli wielu kolegów. "Tygrys" się nie zgodził i zapowie dział, że jeśli jeszcze raz wystąpią z takim raportem, zastrzeli ich. Od tego momentu zaczął im naprawdę dawać do wiwatu. Zdali więc broń dowódcy drużyny, aby nie oskarżono ich o jej kradzież, i uciekli. Niestety, po kilku kilometrach dopędzil ich konny patrol i przywlókł na postronkach do wsi, w której kompania kwaterowała. A tam "Tygrys" kazał im wykręcić ręce, osobiście wpychał lufę w usta i strzałem rozwalał głowę. Kiedy autor listu dowiedział się o tym, pobiegł do wsi i zastał "Tygrysa" z jeszcze dymiącym pistoletem w ręku, gdy w zakrwawio nych butach wracał z miejsca egzekucji. Ukląkł więc przed nim, objął za te buty i płacząc pytał: "Za co panie komendancie, za co? " A "Tygrys" na to kopnął go w twarz i wykrzyknął: "Zjeżdżaj, śmieciu, bo i ciebie tu zaraz rozpierdolę". Po woj nie bracia zamordowanych odnaleźli go i wskazali milicji. I był sądzony nie za żadne AK, tylko za zamordowanie własnych żołnierzy. A teraz nagle został bohaterem. Nie lubię takich rzeczy długo celebrować. Zażądałem od "Tygrysa" i ludzi nowo gródzkich, którzy byli przy składaniu przez niego relacji, pilnego spotkania. Odbyło się ono w warszawskim mieszkaniu Wacława Grygielewicza "Mamuta", łącznika "Ponurego" z placówki w Szczuczynie. Odczytałem głośno ten tragiczny list i doma gałem się od "Tygrysa" ustosunkowania się do niego. Wysłuchał spokojnie i podał swoją wersję wydarzeń: owszem, miała w jego kompanii miejsce dezercja ludzi z bro nią. Kazał ich dopędzić, rozbroić, zamknąć i przesłał meldunek do dowódcy batalionu, którym już wtedy, po śmierci "Ponurego", był por. "Ostoja". Wieczorem odbyło się posiedzenie sądu wojennego, któremu przewodniczył "Ostoja", a on jedynie był prze słuchiwany jako świadek. Zapadł wyrok śmierci przez rozstrzelanie. Jego kompanii 545 . polecono go wykonać. Wyznaczył więc pluton egzekucyjny, którym dowodził jeden z podoficerów i wyrok został wykonany. Po wojnie istotnie został wskazany milicji przez skomunizowane rodziny rozstrzelanych i gdyby zarzuty całkowicie goło słowne nie dotyczyły oficera AK, zostałby na pewno uniewinniony. Jego obecni przy tej rozmowie koledzy potwierdzili tę wersję, ponieważjak dziś przypuszczam wszystko co nowogródzkie, według nich, musi być pięknie i bez skazy. Jeżeli odpowiadała prawdzie, to w świetle prawa wojny trudno jej było cokol wiek zarzucić. W tym duchu odpowiedziałem nadawcy listu. I rzecz wydawała się być definitywnie załatwiona. Tymczasem jednak "Tygrys" oczyszczony z zarzutów, a rozsławiony moimi artykułami w "WTK" i książką obrastał w znaczenie w środowisku nowogródz kim, co wykorzystywał umiejętnie. Wtedy też, jeszcze w mieszkaniu Grygielewicza, ustaliłem z Nowogródczanami rzecz podstawową. Stwierdziłem, że Ziemia Nowo gródzka tak obfituje w bohaterskie czyny akowskie, że będę do niej wracał jeszcze wielokrotnie, będziemy więc sobie wzajemnie potrzebni. Uznaję jednak współdzia łanie oparte wyłącznie na absolutnej lojalności. Podjąłem się pisać o Nowogródczyźnie dopóki to będzie możliwe, ale pod warunkiem, że oni, jeżeli nie będą chcieli lub mogli pomagać, to przynajmniej nie będą mi w tym przeszkadzali. O negatywnej roli ich komendanta Okręgu ppłka Prawdzica Szlaskiego wiedziałem już więcej niż oni, lecz mej opinii i oceny nie chciałem im narzucać. Umówiliśmy się zatem, że będę z nimi dotąd, dokąd nie zaczną budować ołtarzyków "Prawdzicowi". Jeżeli oni ją naruszą, ja będę musiał powiedzieć pełną prawdę rozszerzając moje pisanie również na mniej zaszczytne działanie komendanta Okręgu i jego niektórych podkomend nych. To sobie wzajemnie przyrzekliśmy. Umowa była dotrzymywana przez osiem naście lat, ale potem została złamana. Nie przeze mnie. Do mnie tymczasem zaczęły dochodzić coraz to nowe informacje. Nieprawdą było, że wywiad AK skierował "Tygrysa" do białoruskiej policji. Poszedł tam z wła snej woli i mordował niewinnych ludzi. "Ostoja", którego spotkałem dużo później w Toronto, sprostował też jego wersję dotyczącą rozstrzelania żołnierzy. Nie było żadnego sądu ani wyroku, był to po prostu mord. W 1986 roku rozstałem się ze środowiskiem nowogródzkim, ponieważ publicz nie powiedziałem im znaną mi już prawdę. Sześć lat trwała obraza, umiejętnie pod sycana przez "Tygrysa". Wydawało się, że wyjdzie z tej sprawy zwycięsko. Tymczasem w 1992 roku "Tygrys" zupełnie zwariował. Postanowił zostać boha terem bez zmazy i wystąpił o rehabilitację i odszkodowanie za tamten wyrok. Pro kuratura wzięła raz jeszcze jego sprawę pod lupę i nagle odzyskali pamięć ci, którzy dotąd milczeli. Wyłoniła się z tych relacji zgoła inna sylwetka bohaterskiego "Tygrysa". Okazało się, że ma na swoim koncie dziesiątki mordów na Żydach, roz strzeliwanie sowieckich jeńców, mordowanie Białorusinów. Prokurator wytoczył mu sprawę. Zostałem powołany na biegłego. Udostęp niono mi 7 tomów wstrząsających akt śledczych. "Tygrys", wiedząc, co kryją owe teczki, zaczął gubić za sobą ślady. Trwało to rok. W roku 1996 wreszcie Pan Bóg zli tował się nad Nowogródczyzną i zabrał "Tygrysa" poszukiwanego listem goń czym z tego świata w chwili, gdy od pół roku rozprawa o wielokrotne morderstwa stanęła na wokandzie warszawskiego sądu. Było to chyba mniej złe wyjście. To wszystko jednak zdarzyło się trzydzieści lat później. Wróćmy do lat sześć dziesiątych, a raczej do ich drugiej połowy. Wtedy jednak prokuratorzy nie znali zakulisowych poczynań "Tygrysa", a ci z akowców, którzy o nich wiedzieli! , woleli 546 . milczeć. Ja zaś, nieświadom istnienia tego drugiego dna, oddałem o czym pisałem już wcześniej Odłamki granatu do druku. Wszakże zajmując się Odłamkami, równocześnie (już od paru lat) penetrowałem głęboko zagadnienie, które miało się stać tematem mojej najważniejszej akowskiej książki. Kiedy w 1965 roku zabrałem się bardzo serio do zbierania materiałów o majo rze Janie Piwniku "Ponurym", w komunistycznych "sferach" Kielecczyzny stare towarzyszki straszyły duchem majora swoje niegrzeczne wnuki. Każdy niedouk, w rodzaju niesławnej pamięci majora milicji i doktora historii Stefana Skwarka, mógł zrobić zawrotną karierę, mnożąc rewelacje na temat reakcyjnych wyczynów akowskich dowódców, w tym "Ponurego" i jego Świętokrzyskich Zgrupowań Party zanckich. A jednak twierdzę, że mimo wszystko w owych czasach "Ponurego" można było bronić. O ile się tylko próbowało. Niestety, chętnych brakło, lepiej bowiem było się nie narażać. Również pewne na szczęście nieliczne środowiska akowskie były zainteresowane w tym, aby wrażenia totalnego ucisku stosowanego wobec tej formacji nie łagodzić. W atmosferze bowiem cierpiętnictwa łatwiej się roz przestrzeniały pewne legendy, utrzymywały, a nawet rosły autorytety. Nie kryto się z tym. Wręcz z pretensją mówiono, że moimi próbami mieszam im szyki. Życiorys "Ponurego" miał wiele punktów, które władza łatwo mogła zaatako wać, ale też i nie tak trudno było go przed atakiem obronić. Dziś argumenty, które wytaczano przeciwko niemu, są śmieszne, ale i wtedy, gdy nawet idiotyzmy należało przyjmować poważnie, można je byto odeprzeć. Oto one: Mimo iż był synem chłopa, jednak poszedł do policji podczas gdy poszedł do policji właśnie dlatego, że jako chłopski syn miał utrudnioną karierę urzędniczą i wojskową. Dowodził wielkim, reakcyjnym zgrupowaniem partyzanckim ale było to zgrupowanie bojowo bardzo aktywne, nie stojące z bronią u nogi, a na tyle "reak cyjne", że miejsce w nim znajdowali dla siebie i Żydzi, i byli Gwardziści. Rozstrzelał w grudniu 1943 roku pięciu żołnierzy GL nie pięciu żołnierzy GL, a tylko dwóch, trzej zaś pozostali byli Sowietami, dezerterami z hitlerowskich for macji kolaboranckich. A poza tym rozstrzelano ich za atak na rannych i bezbronnych żołnierzy "Ponurego" idących na meliny, a następnie za napaść na wozy z bronią. Wymordował całą placówkę PPR i GL w Pardołowie gdy tymczasem zro bił to oddział NSZ-u. Poszedł na Nowogródczyznę, tam walczył z partyzantką radziecką i w tej walce zginął on zaś nie poszedł samowolnie, lecz został tam rozkazem przenie siony. Nie walczył też z sowiecką partyzantką, tylko atakował ją, o ile został spro wokowany. Zginął zaś w bitwie z Niemcami. Byt jednak pewien bardzo istotny i drażliwy punkt, który obronę "Ponurego" czynił równoznaczną z naruszaniem świętości. Co gorsza biorąc stronę "Ponu rego" narażałem się nie tylko komunie, ale i pewnym ludziom z byłej władzy AK. "Ponury" bowiem, chroniąc żywotne interesy swoich żołnierzy świętokrzyskich, wszedł w ostry konflikt z dowództwem AK na szczeblu Okręgu "Jodła". Obie strony w tej walce tak się zacietrzewiły, że naruszyły podstawowe zasady zwierzchności, podległości i współdziałania obowiązujące zwłaszcza w czasie wojny. Komenda Główna AK odwołała obie skontaktowane strony. Ale to nie przeszkodziło obciąża niu "Ponurego" nawet po śmierci odpowiedzialnością za czyny nie popełnione. Jego następca "Nurt" mieszkał w Anglii, nie zabierając głosu na ten temat. 647 . Nowa obsada Komendy Okręgu "Jodła" z roku 1944, która z "Ponurym" żad nego sporu nie miała i w ogóle nigdy się z nim nie zetknęła, uznała się za moralnego spadkobiercę pretensji swoich poprzedników nawet w okresie powojennym. Trudno było z tą drugą stroną walczyć w obronie "Ponurego", czasem trudniej niż z komunistyczną władzą. Bo każdy argument z miejsca przekręcano i zamiast uznać go za głos przemawiający na korzyść "Ponurego", rozdmuchiwano jako atak na wyższych dowódców Armii Krajowej. Sam tego doświadczyłem na własnej skórze. Mimo to podjąłem próbę tej trudnej obrony. Dokumentów zachowanych w Woj skowym Instytucie Historycznym i w pierwszym, najpłytszym kręgu Archiwum KC PZPR, do których mnie dopuszczono, nie było dużo. Pozostawali ludzie i ich relacje. Nie jeździłem jeszcze wtedy na zachód, toteż i szans na dotarcie do byłych żołnierzy miesz kających w Anglii, USA i Kanadzie nie miałem żadnych. Pozostawali ludzie w kraju. Najstarszy funkcją i rangą oficer dowódca 3 Zgrupowania u "Ponurego" w 1943 roku i zastępca dowódcy I batalionu u ,,Nurta" w 1944 roku, kapitan Stani sław Pałac "Mariański", zaszył się nawsi koło Żyrardowa, a będąc pod ciągłą obser wacją UB, wzywany na cotygodniowe przesłuchania, pozostawał (wtedy) praktycz nie poza moim zasięgiem. Kadra oficersko-dowódcza najliczniej zgromadziła się we Wrocławiu. Tworzyli ją kapitanowie: Władysław Czerwonka "Jurek", Leszek Popiel "Antoniewicz", chorąży Tomasz Waga "Szort" oraz profesor Władysław Chachaj "Andrzej". "Antoniewicz" pod nieobecność w kraju majora "Nurta" usiłował dość samozwańczo przejąć przywództwo środowiska, co jednak nie przez wszystkich zostało uznane. Jak to często bywa, największy opór napotkał tam, gdzie podczas wojny doświadczał największej uległości. Nie miał on zbyt czystego sumienia wobec pamięci o "Ponurym", na którego, jako oficer oddziału II współpracujący z KG AK, pisał nie zawsze sympatyczne raporty. Ale trzeba mu to dziś sprawiedliwie przyznać był to jedyny człowiek, który zaraz po wojnie postanowił spełnić powinność, jaką nakładała na niego jego funkcja adiutanta Zgrupowań "Ponurego", a następnie batalionu "Nurta". Postano wił mianowicie spisać dzieje obu jednostek. Na własny koszt jeździł po Polsce, odnaj dywał ludzi, odświeżał ich pamięć, otwierał usta milczącym. I zapisywał. Jego opra cowania nie są wprawdzie szczytem obiektywizmu, ale przez powojenne ćwierć wieku były to jedyne materiały, na których mogłem się oprzeć korygując je i uzu pełniając relacjami innych. Niestety, ich autor dwa lata przedtem, nim zacząłem pisać książkę, zginął pod kołami pociągu. W rejonie świętokrzyskim próbował na miarę swoich skromnych możliwo ści integrować środowisko i odnajdywać porozrzucanych żołnierzy kpt. (wtedy) Marian Swiderski "Dzik". Było to stosunkowo najłatwiejsze. Bariera ubeckiego zastraszania została nadłamana już we wrześniu 1957 roku, gdy po raz pierwszy Ponuracy i Nurtowcy zjechali się z całego kraju, aby na Wykusie poświęcić nowo zbudowaną (zresztą o ironio losu! przez ubeków, wyrzuconych po Październiku 1956 roku z "aparatu" i teraz zatrudnionych jako murarzy w spółdzielni budowlanej) kapliczkę Matki Boskiej Bolesnej. W miarę jednak oddalania się od Października 1956 znów malały i nadzieja, i odwaga. O tak później sławnych w całej Polsce (i nie tylko) czerwcowych sobotnich ogni skach na Wykusie i niedzielnych mszach polowych w Wąchocku nikt nawet jeszcze wtedy nie słyszał. Żołnierze spotykali się tu raz do roku w październiku, w rocznicę walki z obławą 28 października 1943 roku, w małych przeważnie grupkach. 548 . Trzecim ośrodkiem, w którym pamiętano o "Ponurym", była Warszawa. Tu zgromadziło się grono ludzi o intelektualnych i opiniotwórczych ambicjach. Na przełomie 1965/1966 roku w stolicy udzielili mi pełnego poparcia i obdarzyli zaufaniem: podporucznik czasu wojny Zdzisław Rachtan "Halny" i podchorąży Janusz Skalski "Lin". Ta pomoc pierwszego z nich, zaprzyjaźnionego dotąd z war szawskim środowiskiem ludzi Okręgu, naraziła nawet na ostracyzm towarzyski. Drugi tego uniknął tylko dlatego, że nigdy tej grupy sympatią nie darzył i nie utrzy mywał z nią żadnych kontaktów. Dziś to już zamierzchłe czasy, bezpowrotna przeszłość, w którą trudno uwie rzyć. Jednak dla ilustracji, w jak trudnych warunkach zaczynałem tę pracę, przyto czę następujące wydarzenie: Gdy już przyszła książka przybrała kształt względnie kompletnego maszyno pisu, doszły mnie słuchy, że były szef sztabu Okręgu "Jodła", podpułkownik dyplo mowany Wojciech Borzobohaty "Wojan", duchowy przywódca warszawskiej grupy niechętnej mjrowi Janowi Piwnikowi rozpowszechnia opinię, że "Chlebowski przed stawia spór Ponurego z Okręgiem w fałszywym świetle". Zaskoczyły mnie te opinie wszak treść maszynopisu dotąd znałem tylko ja i moja maszynistka. Aby stłumić sprawę w zarodku, zaproponowałem przez "Hal nego", który mi tę wieść przekazał, że udostępnię chętnie maszynopis panu Borzobohatemu do przeczytania, a potem porozmawiamy. Jeżeli go przekonam o moich (płynących z relacji ludzi godnych zaufania oraz z zachowanych dokumentów) racjach, on skończy z rozpowszechnianiem swoich opinii. Jeżeli zaś zmuszony zostanę przyznać rację jego argumentom zobowiązuję się odpowiednio poprawić maszynopis przed oddaniem książki do druku. Mój adwersarz przystał na tę propozycję, złożyłem więc przez "Halnego" maszynopis do jego dyspozycji. Umawialiśmy się dwukrotnie, ale na żadne ze spo tkań się nie stawił. Za trzecim razem swoją nieobecność uzasadnił następująco: Nie będę się spotykał z facetem, który w swojej książce z warchoła chce zrobić bohatera. Te przerosty ambicji, egocentryzm, udziwnienia, na które natrafiałem, pracy mi nie ułatwiały. Muszę jednak podkreślić z całą mocą, że wobec olbrzymiej gotowości ze strony "ponurowskiego" prostego żołnierstwa do świadczenia mi rzetelnej pomocy, byty to przypadki sporadyczne. Za to powszechnie spotykałem zadziwiającą skromność z zasady używali zaimka "my", a nie ,ja". Setki rozmów, uzgadnianie różnic w rela cjach odbywało się spokojnie, bo Ponurakom zależało na tym, by jak najszybciej powstała książka, która pokaże prawdę o komendancie. Było to niezwykle budujące. Wszystko to początkowo czyniłem bez rozgłosu, starając się nie wzbudzać wokół moich poszukiwań i penetracji zbytniego zainteresowania. Nawet publiko wane w "WTK" fragmenty nie wspominały nic o książce. Nie wiedzieli o niej ani moi znajomi, ani nawet moje dzieci się w tym nie orientowały. W końcu jednak 1965 roku rzecz naraz stała się głośna. Dłużej nie mogłem już skrywać swego zamiaru. Stało się to za sprawą pewnej nierozumnej publikacji prasowej. Na łamach modnego wtedy tygodnika młodzieżowego "Dookoła świata" ukazał się pewien arty kuł. Autora znałem od dwudziestu bez mała lat. Widywałem go na korytarzach aka demika przy Uniwersyteckiej, biegającego w angielskim battle dress. Od niego to pożyczyłem pierwszy tom Monte Cassino Melchiora Wańkowicza, wzbogacony auto grafem autora. Gdy właściciela książki zapytałem o pochodzenie autografu, powie dział nie bez zrozumiałej dumy: "Nam, żołnierzom spod Monte, Melchior dawał 549 . autografy bez ograniczeń". Potem koledzy z tego samego piętra w akademiku powia domili mnie, że poprzedniego dnia, w jednym z pokoi nasz zdobywca spod Monte, miał mini-recital wierszy, pisanych przed swoim skokiem z desantem I Brygady Spadochronowej pod Arnhem. Następnie spotkałem wcale niezłą dziewczynę, którą tenże człowiek podrywał opowiadaniem, jak to będąc w czasie Powstania dowódcą barykady na Starym Mieście, dostał odłamkiem w czaszkę i ma w tym miejscu wsta wioną platynową płytkę. Teraz zaś objawił się jako żołnierz od "Ponurego". Artykuł ten przyniósł mi Bronek Sianoszek, jak zwykle bardzo porywczy, opowiadając ze szczegółami, co to on zrobi autorowi przy pierwszym spotkaniu. Uspokajałem go opowieściami o różnych bohaterskich wcieleniach autora, ale Bro nek się zarzekał, że o swych wyczynach na innych frontach to na pewno łgał, ale przez oddziały "Ponurego" rzeczywiście się przewinął, bo on go całkiem dobrze pamiętał. Wzmiankowany artykuł dotyczył agenta gestapo "Motora", działającego w 1943 roku w Zgrupowaniach "Ponurego" w Górach Świętokrzyskich. W wydruko wanym materiale autor popełnił szereg błędów merytorycznych, ale nie to wywołało protest jego wojennych kolegów. W owym czasie o Armii Krajowej pisano raczej nie wiele, szczególnie w pismach wysokonakładowych, a jeśli to już czyniono, prefero wano artykuły mówiące o skutecznym penetrowaniu akowskich oddziałów party zanckich i siatek konspiracyjnych przez sprawną agenturę gestapowską. Także i w tym artykule wiele było o "Motorze" i skutkach jego działania, a o "Ponurym" prawie nic. Jego podkomendni chcieli więc te proporcje odwrócić i ja miałem to zrobić, a Sianoszek i jego koledzy zobowiązali się, że dostarczą materiały. Rozmowa trwała do późna w noc. Nie wiedziałem, że w pokoju obok trwa na ten sam temat rozmowa moich dzieci, uczniów szkoły podstawowej. Gdy goście wyszli, dzieciaki mimo późnej pory przyszły do mego pokoju ni mniej ni więcej tylko z ostrzeżeniem, abym o "Ponurym" raczej nie pisał, bo mi to przysporzy kłopotów. Gdy zapytałem, skąd wiedzą cokolwiek o "Ponurym", przynie śli książkę Janiny Broniewskiej Z notatnika korespondenta wojennego, którą aku rat przerabiali jako lekturę szkolną. Książkę tę przeczytałem przez jedną noc. I nie ciekawość mną kierowała, a oburzenie i wstręt. Była to bowiem wyjątkowo paskudna książka. Oto autorka, opierając się na dokumencie bardzo wątpliwej wartości depeszy GL z Kielecczy zny z końca wiosny 1944 roku, przejętej pod Kijowem przez radiostację I Dywizji WP uczyniła "Ponurego" mordercą jedenastu PPR-owcóww Pardołowie, chociaż w chwili pisania książki wiedziała już, że prawdziwi sprawcy, NSZ-owcy z Pogotowia Akcji Specjalnej "Las l" i "Las 2" (a więc nie "Ponury") zostali dawno ustaleni i osą dzeni. Rzecz sama w sobie nie była zresztą taka prosta. Polegli komuniści w poprze dzające noce urządzali zasadzki na partyzantów z NSZ, tamci zaś z kolei mścili się za wcześniej doznane krzywdy. Na każdym etapie rozwoju sytuacji padali zabici i ranni. Co więc było skutkiem, a co przyczyną? Niegodziwość Broniewskiej była tak oburzająca, że postanowiłem na razie nie zajmować się prostowaniem błędów autora artykułu o agencie "Motorze". W jego miejsce należało opublikować najostrzejszy protest przeciwko książce Janiny Bro niewskiej i zawartym w niej zarzutom wymierzonym w "Ponurego". O decyzję taką nie było wtedy łatwo. Książka Broniewskiej widniała na liście lektur szkolnych, ona sama zaś należała do grona prominenckiego, pozostawienie wiec bez sprostowania tego rodzaju podłego ataku mogło w przyszłości zahamować skierowanie do druku mojej własnej książki o "Ponurym". Wszak cenzura takie "opi550 . nie" sprawdzonych i wiarygodnych towarzyszek i towarzyszy wychwytywała bardzo skrupulatnie. Z drugiej jednak strony decyzja o zamieszczeniu uwag krytycznych pod adresem książki Janiny Broniewskiej to było targanie tygrysa za ogon. Na pisanie prawdy o Armii Krajowej decydowało się wtedy bardzo niewielu. Władysław Bartoszewski w "Tygodniku Powszechnym", Jerzy Śląski i Andrzej Wernic w "WTK" i już trudno przypomnieć innych. Reszta, choć dziś chciałaby już tego nie pamię tać, garnęła się raczej pod skrzydła moczarowskiego ZBoWiD-u. Nierzadko nawet przywódcy akowskich środowisk kombatanckich lat dziewięćdziesiątych, obecnie tak "niezależni i nieugięci", dwadzieścia lat wcześniej mościli sobie wygodne gniazdka w prominenckich strukturach PZPR, SD, ZSL i "PAK", dobierając spośród siebie składy zarządów powstających niedługo środowisk Ruchu Oporu przy kombatanc kim monopoliście ZBoWiD-zie. Była co prawda grupka akowców nieprzejednanych do końca, ale na ich pomoc i wsparcie także nie mogłem liczyć, gdyż okrutne doświad czenia w czasie różnych przesłuchań uczyniły ich bardzo nieufnymi. Odważni mogli za swoje działanie oberwać, więc się do tego zbytnio nie kwa pili. Co prawda na murach domów nie naklejano już plakatów z napisem "AK zapluty karzeł reakcji", ale hasło "Gdy AK stało z bronią u nogi, to PPR i jej bojowa siła Gwardia Ludowa poderwały naród do boju" ciągle jeszcze obowiązywało. Ostrzeżeniem dodatkowym winna była stać się dla mnie także i świadomość, że choć z szeregów podkomendnych "Ponurego" i "Nurta" wyszło co najmniej kilkunastu ludzi parających się piórem i obcujących z mikrofonem pisarzy, dziennikarzy i radiowców, żaden z nich przez pierwszych dwadzieścia lat PRL nie podjął obrony swych dowódców czy towarzyszy walki ze Świętokrzyskich Zgrupowań choć oczerniali ich i spotwarzali dość powszechnie PRL-lowscy historycy. Mimo to zdecydowałem się podjąć ryzyko. Dwie pierwsze wersje artykułu polemicznego z Broniewską nie przeszły przez cenzurę jako zbyt ostre. Trzecia, pra wie na całą kolumnę, ukazała się 18 stycznia 1966 roku na łamach "WTK". Publika cja nosiła tytuł Przeciw nieprawdzie o "Ponurym". Domagałem się w niej wprost odwołania pomówień wysuniętych przez Broniewską wobec "Ponurego". Na odpowiedź czekałem trzy miesiące podobno opóźnienie spowodował wyjazd autorki za granicę. W kwietniu 1966 roku redakcja "WTK" opublikowała arty kuł Broniewskiej, będący klasycznym przykładem marksistowsko-dialektycznego matactwa. Autorka pisała, że choć "Ponury" nie strzelał do PPRowcóww Pardołowie, to jednak inni akowcy mordowali AL-owców. Wyraziła też ubolewanie, że skrzywdziła "Ponurego", ma jednak nadzieję, że pan Chlebowski swoją książką tę krzywdę wyrządzoną jego pamięci wynagrodzi. Było to stwierdzenie wyjątkowo cyniczne, wynikające zapewne z typowej dla komunistów niechęci do uderzenia się w pierś. Siedemnaście lat później okazali) się, że Broniewską wcale swego czynu nie żałowała i nawet zza grobu gotowa była konsekwentnie trzymać się fałszywej wer sji, ale o tym napiszę we właściwym czasie. A więc to Broniewską "nakazała" mi napisanie książki o "Ponurym". To, oczywiście, żarty, ale tak się stało. A stało się tak dlatego, że nim ona przesłała do "WTK" swoją odpo wiedź, do redakcji napłynęła rzeka listów. W sumie było ich ponad pięćset. Od żołnierzy (podkreślam, żołnierzy, a nie tylko oficerów) "Ponurego" i "Nurta" z Kielecczyzny i "Ponurego" z Nowogródczyzny. I co drugi zaczynał się od słowa "Nareszcie! " Naresz cie, po ponad dwudziestu latach, o ukochanym "Ponurym" ktoś napisał inaczej niż dotąd. Ta korespondencja przyniosła taki ładunek oczekiwania na sprawiedliwość, iż zdałem sobie sprawę, że artykuł Przeciw nieprawdzie o "Ponurym" nie załatwia 551 . niczego, że to pierwszy etap długiej drogi, która mnie czeka. To musiała być książka, i to taka, żeby rozbiła cały kokon kłamstwa, którym oplotła postać Jana Piwnika autorka Z notatnika korespondenta wojennego. Drugim zyskiem było krótkie pismo z odpowiedniej komisji Ministerstwa Oświaty, w którym zawiadamiano mnie, że książka Broniewskiej została skreślona z wykazu lektur szkolnych. Jesienią 1967 roku maszynopis, zweryfikowany dzięki licznym publikacjom frag mentów, był w miarę gotów. Powstał problem kto go wyda? Z racji przychylności, jaką mi (a raczej tematowi) okazywała prasa "PAowska, właśnie ta oficyna powinna by stać się edytorem Gór Świętokrzyskich. Jednak już wtedy narastało we mnie przekona nie, że pisarz akowski a takim przecież chciałem być nie powinien w ówczesnej politycznej rzeczywistości uzależniać się od jednego edytora, a szczególnie tak ściśle powiązanego ze stowarzyszeniem o tej samej nazwie i niezbyt ciekawym obliczu ide owym. asza Księgarnia" wydała już dwie młodzieżowe książki, trzecia była w koń cowej fazie produkcji, w tymże "PAie finalizowano druk Zagłady IV odcinka i rozważano, czy przyjąć mój konspekt Odłamków granatu. Szukałem więc dla Gór innego wydawcy. Kokietowało mnie Wydawnictwo MON, ale mimo rodzinnych cią got do wojska, jego PRL-owska wersja nie budziła mojej sympatii. Niedługo potem miało się okazać, jak słuszne były moje obawy. W tym czasie zaczęły coraz bardziej na siebie zwracać uwagę prężne "Iskry". Tam właśnie wydawał swoją Śmierć nie przychodzi kiedy czekam Bronek Sianoszek i chwalił bardzo sympatyczną współpracę z edytorem, a przy takiej pozycji jak Góry, podobna współpraca miała podstawowe znaczenie. Zdecydowałem się więc na "Iskry". To była jednak dopiero polowa problemu. Zachodziło bowiem pytanie, czy "Iskry" zdecydują się na mnie. Dzięki drukowanym fragmentom przyszła książka była już znana, zyskała sympatię i oczekiwano jej, jednocześnie też konsolidowała w oporze tak przeciw tematowi, jak i autorowi wąską, lecz bardzo wpływową grupę ortodoksyj nych przeciwników spod znaku GL i ZBoWiD-u. Choć znaleźli się w tej grupie tacy, którzy zachowali samodzielność myślenia i ocen. Na szczęście dla moich Gór. Wstępne rozmowy z "Iskrami" przebiegały nadzwyczaj pomyślnie. Sprzyjała temu zarówno postawa ludzi, jak i bardzo już wyczuwalna atmosfera pewnej odwilży, która przy wszystkich swoich minusach nastąpiła w marcu 1968 roku. Oczywi ście nie całe "Iskry" składały się z sympatyków mojej książki, dlatego też ze szcze gólną przyjemnością chcę wymienić nazwiska redaktorów, którzy bardzo przyczynili się do jej wydania. Byli to przede wszystkim Teresa Jankowska, zastępca redaktora naczelnego "Iskier" oraz Ryszard Wiszniowski, kierownik redakcji historycznej, byiy redaktor rozpędzonego przez Gomułkę "Po prostu". Od razu zwrócono mi uwagę na konieczność utrzymania książki w formie reportażu i pozbawienia jej całkowicie charakteru pracy naukowej czy nawet popu larnonaukowej. Jak najmniej zdjęć, żadnych map, oszczędność w przypisach, unika nie wszelkich wykazów i zestawów personalnych, zrezygnowanie z indeksu. Tak będzie lepiej ze względów cenzuralnych hamowano moje protesty. Słowo "cenzura" padało w naszych rozmowach coraz częściej. Teraz podsta wową sprawą stało się uzyskanie dla maszynopisu pozytywnych opinii tzw. recen zentów wewnętrznych. Nie miałem pojęcia, jak wielkie znaczenie mają ci ludzie, nie miałem wpływu na ich dobór, bo to należało do uprawnień edytora. Zestaw nazwisk, 552 . o którym zostałem powiadomiony post factum, początkowo mnie zaszokował. Jedno z nich należało do znanego wtedy byłego partyzanta Armii Ludowej, pułkownika z Kielecczyzny, a w chwili recenzowania książki bardzo wysoko postawionego urzędnika państwowego. Człowiek ten dobrze przysłużył się mojej książce, nie mam więc powodów czynić mu dziś krzywdy, toteż nie wymienię tu jego nazwiska, by mu nie przysparzać wrogów w środowisku, w którym żyje. Pozostałe dwie czy trzy osoby wśród zaproszonych recenzentów nie miały istotnego znaczenia dla losów książki. Pierwszym moim odruchem była chęć wycofania maszynopisu i szukania nowego wydawcy, bo zakrawało to na spisek przeciw książce. Z trudem powstrzy mała mnie przed tym pani Teresa zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Niechęt nie, przyznaję, zgodziłem się okazać cierpliwość. Oczekiwanie na werdykt trwało cztery miesiące. Napięcie dodatkowo potęgo wał fakt, że fragmenty przyszłej książki, które Jerzy Śląski drukował jako osobne opowiadania w "WTK", wracały z cenzury na ulicy Mysiej posiekane jak kotlety. Wreszcie recenzenci złożyli swoje opinie. Ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu wszystkie oceny były pozytywne. Teraz pojąłem, jaką moc mogły mieć te niewinne "recenzje wewnętrzne" i jaki spokój dawało wydawcy ich posiadanie. Cenzura mogła okazać się wobec nich niegroźna. Kolejną niespodzianką było udostępnienie mi przez wydawcę tych zazwyczaj utajnionych wtedy cenzurek. Zawierały one bowiem wiele drobnych uwag, które należało rozważyć i ewentualnie nanieść na maszynopis. Szczególnie jeden zarzut, powtarzający się u wszystkich oceniających, wzbudził mój zdecydowany sprzeciw. Oskarżano mnie o to, że pomijam wszędzie działalność innych ugrupowań partyzanc kich, konspiracyjnycli, szczególnie zaś AL, ";i przecież wtedy, gdy AK stała z bronią u nogi, to PPR, GL..." Odpowiedziałem, że tego w moim tekście na pewno nie będzie. A jednak wtedy to musiało zostać napisane, bo stanowiło przepustkę dla książki do drukarni. Wydawało się, że nie przebrniemy przez tę patową sytuację, wydawca znalazł jednak rozwiązanie: Jeżeli to napisane być musi, autor zaś nie chce tego wprowadzić w swój tekst, edytor ma prawo do tzw. słowa od wydawcy, czyli wstępu. Poprosimy, aby napisał go któryś z historyków, a wówczas i wilk będzie syty, i owca cała zaproponowano. Zgodziłem się, zastrzegając jednak, że musi to być napisane względnie przy zwoicie i podpisane nazwiskiem, aby owego tekstu nikt nie przypisał mnie. Podjął się tego profesor Bohdan Hillebrandt i zadanie wykonał dosyć rzetelnie. Druk książki przypadł na pomarcowy okres 1968 roku. Huśtawka nastrojów odbijała się na losach Gór, raz hamując tempo druku, innym razem wariacko je przyspieszając. Zdarzały się także rzeczy zabawne. Pewnego dnia zadzwoniono do mnie z "Iskier" z następującym żądaniem: Wobec tego, że grafikowi tytuł nie komponuje się na okładce, bo jest za długi, trzeba tytuł zmienić. Zdumiał mnie ten oczywisty nonsens. "Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie" tak brzmiały ostatnie słowa konającego "Ponurego", jak i ostatnie zdanie książki w ówczesnej edycji. Zareagowałem więc dość ostro: Zgadzam się na zmianę, lecz nie tytułu, a grafika. Po takiej odprawie tytuł nagle się grafikowi skomponował, chociaż jest istotnie dość długi. Wreszcie w październiku 1968 roku dostałem do ręki pierwszy, ciepły jeszcze egzemplarz pierwszego wydania książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Dla 553 . mnie, ale przede wszystkim dla żołnierzy "Ponurego", był to wielki dzień. Mieli wreszcie prawdziwą książkę o swoim komendancie. I o sobie. Prostowały się plecy "zaplutych karłów reakcji". Zewsząd miałem dowody, że przyjęto ją z aprobatą. A przecież wiedziałem, jak bardzo się niepokoili, czy uda mi się połączyć w jednej książce losy bohatera "Ponurego" i zdrajcy "Motora". Wszak byli i tacy, którzy początkowo odmawiali mi współdziałania, bo pomagać w powstawaniu czegoś, co byłoby gloryfikacją zdrajcy, nie chcieli. Teraz wyraźnie zmienili zdanie. Jedno bardzo nieprzyjemnie zaskoczyło zarówno mnie, jak i dziesiątki tysięcy potencjalnych czytelników, dla których nie wystarczyło książek z wydrukowanego egzemplarza dowiedziałem się, że Góry ukazały się w... dziesięciotysięcznym nakła dzie. Nie mogłem pojąć, dlaczego wydawca świadomie wybiera stratę zamiast zysku. Zamówienia wstępne Domu Książki opiewały na ponad siedemdziesiąt tysięcy, czyli blisko stutysięczny nakład byłby absolutnie uzasadniony. Tymczasem dziesięć tysięcy przyniosło duży deficyt. Obcięty w ostatniej chwili nakład nie był jedynym sygnałem braku sympatii decydentów i do książki, i do autora. "Iskry" zaproponowały mi naj niższą stawkę honorarium, jaką przewidywały "widełki", czyli prawie połowę tego, co oferował mi "PAX". Ku zaskoczeniu wydawcy zgodziłem się, a cały wysiłek skiero wałem teraz na uzyskanie decyzji o wznowieniu mojej poszukiwanej książki. Przeczuwałem od lat, że książka o "Ponurym" stanie się na owe czasy sensacją. Nie przypuszczałem jednak, że aż taką. Pierwszym tego przejawem była powszechna obraza. Obrazili się na mnie już nie tylko ci, którzy uważali, że o nich w książce jest za mało, ale także a może przede wszystkiem ci, którzy uznali, że powinni tę książkę jeżeli nie dostać od autora gratis, i to z autografem, to przy najmniej móc bez problemu kupić. Istotnie, wielu ludzi pomogło mi w zbieraniu materiałów do książki i słusznie liczyli na to, że będą mogli mieć ją na własność. Nikt nie przypuszczał, że ktoś tak zmniejszy nakład. Aby więc wyjść z nieprzyjemnej sytuacji z jakąś twarzą, wywalczyłem u wydawcy rzecz niesłychaną pięćset egzemplarzy wycofano z hurtu, zgromadzono w salonie "Iskier" i rozprzedawano na talony, które osobiście wydawałem. Ale to także tylko częściowo rozładowało sytu ację, bo obraziło się kolejne pięćset osób, dla których talonów już nie starczyło. Góry osiągnęły w antykwariatach ceny niebotyczne, dziesięciokrotnie prze wyższające cenę oficjalną. Rekord został jednak pobity w okolicach Torunia, gdzie jakiś entuzjasta dyrektor hodowlanego PGR dał swej pracownicy w zamian za bardzo sfatygowany już egzemplarz... klacz ze źrebięciem. Miarą jednak znaczenia tej książki stało się promocyjne spotkanie autorskie, które odbyło się w końcu października 1968 roku w klubie "PAu przy ulicy Zło tej. Było to inauguracyjne spotkanie w tym klubie, założonym przez Jerzego Ślą skiego i redakcję "WTK" jako forum dyskusyjne dla ludzi zainteresowanych tema tami poruszanymi na łamach tygodnika. W sali przeznaczonej dla sześćdziesięciu osób tłoczyło się sto pięćdziesiąt, spotkanie trwało od szóstej po południu niemal do pierwszej w nocy i... nikt z niego nie wyszedł. Po czteroletnim maratonie wydawniczym, na progu 1969 roku, moja sytuacja na rynku księgarskim zupełnie się zmieniła. Bytem już autorem sześciu poczytnych książek, w tym trzech młodzieżowych, bo "Nasza Księgarnia", obok Smaku śniegu i Nocnych szlaków (wznowionych dodatkowo w 1966 roku), wydała wreszcie także Gazdę z Diabelnej. Do tego dochodziły: Zagląda IV odcinka i Odłamki granatu w "PAie oraz Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie w "Iskrach". Mimo wyraźnie restrykcyjnych ograniczeń nakładów, osiągnąłem, wraz ze słowackim tłumaczeniem 554 . Tak chuti sneh, pierwsze sto tysięcy ezemplarzy. Mimo iż nadal brakowało moich książek w księgarniach, "pracowały" już one na moje pisarskie konto w wypoży czalniach i zbiorach prywatnych. Pisanie książek nie wypełniło jednak całego mojego życia w latach 1964-1968. W moim prywatnym życiu działo się także wiele. Najważniejsze było rozstanie z Anią w połowie 1966 roku. Kto tego sam nie przeżywał, nie jest w stanie zdać sobie sprawy ze stanu psychicznego osoby znajdu jącej się w podobnej sytuacji, szczególnie zaś w moim przypadku, jako że tę decyzję podjąłem jednostronnie, nie mając w zasadzie niczego do zarzucenia mej żonie. Po prostu skończyło się jedno uczucie, zaczęło następne. Na pewno było to bardzo ego istyczne wobec mej żony i dzieci, ale nie potrafiłem się zdobyć na inną decyzję. Postanowiliśmy nie komplikować tej już i tak dramatycznej sytuacji i skoncentrować się na tym, aby dzieci odczuły nasze rozstanie jak najmniej boleśnie. Choć jednak chęci były dobre, rzeczywistość okazała się okrutna i na dobrą sprawę nie udało się nam osiągnąć przez kilkanaście lat stanu względnie normalnego. Przeprowadziłem się z Jelonek do Śródmieścia i zamieszkałem na osiemna stym piętrze środkowego wysokościowca na Wschodniej Ścianie. Równocześnie w szpitalu w Sulechowie zmarła Hania, córka Tody, moja siostra cioteczna i córka chrzestna. Rak, tak zwany wodniak, zmógł zdrową szesnastoletnią dziewczynę w dwa tygodnie. W tym czasie dostałem przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich talon na samochód spłacany ratalnie. I cale szczęście, bo mogłem pomóc babci zająć się pogrzebem i wszystkimi związanymi z tym komplikacjami, wymagającymi szyb kiego przemieszczania się przez pół Polski. Jadąc niedotartym Wartburgiem do Sulechowa zastanawiałem się, czy potrafię przekonać bardzo zrozpaczoną i upartą osiemdziesięcioletnią babcię do opuszczenia wreszcie Krobielewka. Na miejscu oka zało się, że nie trzeba było jej już do niczego namawiać. Zanim przyjechałem, sama zdecydowała, że Hanię zabiera do Grodźca, gdzie będzie dalszy ciąg pogrzebu i gdzie ona się też natychmiast przenosi. I tak się też stało. Babcia zamieszkała u swej bra tanicy Stefanii Bednarek, tej samej, która u siebie przed kilkunastu laty udzieliła schronienia wypędzonej ze swego majątku dziedziczce Ciechanowskiej. Stąd do grobu swych dzieci i wnuczki miała babcia kilkaset metrów. Moja praca w "Tygodniku Polskim" przebiegała spokojnie. Już nawet znale ziono etat i ku mojemu zdumieniu bez przeszkód mnie na nim obsadzono. Na początku 1967 roku przeżyliśmy w "Tygodniku" niewielki wstrząs, ponieważ objęła nas kolejna reorganizacja. Uznano bowiem, że prasa przeznaczona dla zagranicy nie powinna być rozproszona, a wobec tego powołano do życia agencję "Interpress", której podporządkowano wszystkie redakcje, w tym także i te podlegające wydaw nictwu "Polonia". I znów znalazłem się w złowieszczym dla mnie koncernie RSW "Prasa", co ze względu na wspomnienia z przeszłości wielką radością mnie nie napawało. Ale mijały miesiące i nic się nie działo. Zacząłem się prawie niepokoić o to, czy przypadkiem mojej "szczurzej gębie" nic się nie przytrafiło. Po latach stwierdziłem, że żył sobie dobrze i ciągle piął się w górę. Po powrocie w 1965 roku z Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Wietnamie wrócił też do Wojskowej Służby Wewnętrznej najpierw na stanowisko szefa Oddziału VI, a po roku objął funkcję jeszcze wyższą, bo szefa Zarządu VI. W 1967 roku zajął etat gene555 rata brygady, jako szef Zarządu I WSW i na tym stanowisku pozostawał do roku 1971. W 1968 roku Rada Państwa udekorowała go Krzyżem Virtuti Militari V klasy. Aż się dziwiłem ex post że on tak coraz wyżej ląduje, a wokół mnie panował spokój. Bo już tylko dwa razy wyrzucono mnie z pracy, ale chyba bez jego udziału. Zmieniły się czasy i moja sytuacja. W owym okresie w PRL nie więcej jak stu pisarzy było w stanie utrzymać się wyłącznie z książkowych honorariów autorskich. Reszta musiała się podpierać etatem w prasie bądź innych instytucjach. Należałem do tych ostatnich. Niemniej jednak wpływy z książek i honorariów za spotkania autorskie dawały sporą niezależność finansową. Zmieniły się też układy w przedsię biorstwach. Telefon z UB nie rzucał już kadrowców na kolana. Zaniechano więc chyba tej metody, zamieniając na inną, równie skuteczną a dotkliwą i bolesną. W 1966 roku zdobyłem, obok Władysława Bartoszewskiego, jedną z sześciu równorzędnych nagród w Ogólnopolskim Konkursie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa na całoroczną publicystykę kombatancką. W rok później wygrałem ten konkurs, więc na trzeci rok abym przypadkiem znów tego nie powtórzył odpowiednio zmieniono regulamin kon kursu, wobec czego do niego nie przystąpiłem. Ta popularność, te książki dotąd nie wydawane, te setki artykułów, zaczęły niepokoić, a jednocześnie stwarzać pole do popisu dla różnych "szczurzych gąb". Etatowych i ochotniczych. I nie zawsze ubeckich. Zaczęły do mnie docierać z różnych stron wieści, że tu i ówdzie ludzie, których miałem dotąd za rozumnych i uczciwych, szeptem ale głośnym wyrażali zdzi wienie, dlaczego to właśnie Chlebowskiemu wydaje się takie zakazane dotąd książki. Co, albo kto za tym (albo za nim) stoi? Wielokrotnie znajdowałem potwierdzenie, że źródłem tych "troskliwych" uwag jest wysoko płatny aparatczyk urzędujący na Rakowieckiej. Czułem się jednak głęboko dotknięty, gdy się dowiadywałem, że tym niskim i bezpodstawnym sugestiom dają posłuch i, niestety także je powtarzają, różni ludzie nawet z grona "niezłomnych". Wszak pamiętałem i wtedy, i pamiętam do dzisiaj ostatnią telefoniczną groźbę jednej ze "szczurzych gąb" z maja 1951 roku: "My cię, ty skurwysynu, i tak ubabrzemy w ubeckim gównie". Ten proces, ten drugi rozdział, rozpoczęty w 1968 roku, trwa do dzisiaj. Dam na to w dalszym ciągu wspomnień wiele przykładów. W końcu lat sześćdziesiątych zostałem przyjęty do Związku Literatów Pol skich. Nigdy literatem się nie czułem i nie miałem ambicji, by nim zostać. Wszystko co mojego autorstwa kiedykolwiek ukazało się w druku, a okazało się cokolwiek warte było wynikiem wysiłku dziennikarskiego, publicystycznego. Bo czuję się przede wszystkim a może w ogóle tylko dziennikarzem. Jeżeli jednak zdecy dowałem się na ubieganie o członkostwo ZŁE to stało się tak w wyniku szufladko wania ludzi. Nowe zadania finansowe, które stanęły przede mną, wymagały zwięk szonych zarobków. Jeździłem więc na wszystkie spotkania autorskie, na jakie otrzymałem zaproszenie. I pewnego dnia dowiedziałem się, że ten, kto nie ma żad nej legitymacji twórczej, albo ma legitymację "tylko" dziennikarską, otrzymuje pięćset złotych honorarium, kto zaś jest członkiem Związku Literatów dostaje prawie dwa razy więcej. To był jeden z wielu absurdalnych przepisów Ministerstwa Kultury i Sztuki. Próbowałem z tym walczyć, ale dwa są resorty w Polsce, z którymi nikt dotąd nie wygrał: kultura i komunikacja. I wcale to o nich dobrze nie świadczy. O warunkach wstępowania do ZLP mówiono, że przyjmują każdego, kto wyda albo dwie książki, albo jedną książkę i dwóch przyjaciół. Wobec tego, że ja wydałem sześć (nie sze556 . ściu! ), przyjęto mnie, choć dopiero za drugim razem. Może dlatego odpadłem za pierwszym, że komisji kwalifikacyjnej przewodniczył pisarz mający spory dorobek akowski, ale w wersji dość ugłaskanej. Szczególnie z tego drugiego podejścia byłem bardzo dumny. Przyznać jednak muszę, że jako członek ZLP zbyt przyjemny nie byłem. Pamiętam, że odbierając legitymację z rąk Wandy Wojnicz, szefowej biura warszawskiego zarządu Związku, zrobiłem jej taką awanturę, że tylko dzięki temu, iż Pan Bóg obdarzył ją anielską cierpliwością, skończyło się to... wieloletnią przyjaźnią między nami. Za to szereg spotkań autorskich zaczynałem od inwokacji, że legitymację Związku wprawdzie mam, ale literatem nie jestem. Szły nawet z tego tytułu skargi do ZLP Moje dzieci, po ukończeniu szkoły podstawowej na Jelonkach, uczęszczały do liceum z angielskim jako językiem wykładowym. Tomek wyżywał się w sportach, zimą jeździł na nartach na obozach WKN-u, latem grał w siatkówkę i bił niebez pieczne rekordy czasowe przejazdu na rowerze spod Pałacu Kultury i Nauki do domu na Jelonkach trasą prowadzącą bardzo ruchliwymi ulicami. Oczywiście nadal pasjonowała go astronomia i każde zjawisko z tej dziedziny, zasygnalizowane przez "Uranię", było przez niego bacznie obserwowane. Miał już ułatwione zadanie, bo podarowałem mu na imieniny miniaturową, ale prawdziwą lunetę z szesnastokrotnym powiększaniem. Pomógł mi w tym pan Wacław Drojanowski, jeden z moich wspaniałych skarbowców, który w okresie niełaski u władz finansowych PRL szukał zastępczego zajęcia w obserwatorium astronomicznym Uniwersytetu Warszaw skiego i pozostawił tam po sobie dobrą pamięć. W marcu 1967 roku, jeszcze w ramach moich zajęć w WKN-ie, pojechałem z Zosią Brodkiewicz i Janem Jasiewiczem na zaproszenie starych znajomych ze Sci Accademico Italiano na zawody do Włoch. Tym razem do Sestriere. Jest to bardzo ekskluzywna stacja narciarska na samej granicy z Francją, w pobliżu masywu Mont Blanc. Kilka "kukurydz" okrągłych wysokościowców, w otoczeniu dziesiątków willi w alpejskim stylu, wszystko to położone nieco wyżej niż nasz Kasprowy. Dokoła same czterotysięczniki, multum kolejek i wyciągów, słowem narciarski raj. Tydzień przeszedł jak z bicza strzelił, wyniki mieliśmy powyżej średniej, zresztą na takich zawodach akurat nie to się liczy najbardziej. Furorę robiła nasza machina russa, czyli jeden z wcześniejszych modeli moskwicza, z którego Jasiewicz był bardzo dumny, choć wóz wyglądał jak po ciężkim Safari. Wyraźnie też odbijał od tutejszych awangardowych masserati, alfa i bugatti. Machina russa jednak i tu zdo była nagrodę. Za prezencję. Był to tydzień udany także i towarzysko. Miałem okazję do pogłębienia sym patycznych stosunków z panem Leo Ceschi a Santa Croce, nawiązałem też nową znajomość. Na mecie biegu zjazdowego nadzwyczaj żywiołowo dopingowała nas jakaś bardzo mila rodzina. Okazało się, że są to państwo Krzyżanowscy z Londynu, właściciele dużej apteki, z powodzeniem konkurującej z innym aptekarzem, słyn nym Grabowskim. On major z II Korpusu, wywodzący się z Borszczowa, czyli "Zachodniej Ukrainy", ona bratanica gen. Ducha, nie widzieli dla siebie miejsca w PRL. Przyjechali tu akurat na narciarski urlop z dwiema córkami i to nasze przypadkowe spotkanie zaowocowało wieloletnią serdeczną znajomością. Tak więc "łabędzi śpiew" mej działalności w WKN-ie okazał się bardzo przyjemny. W maju ożeniłem się z Grażyną de domo Grochulską, primo voto Ciszewską, dziennikarką, mamą czteroletniego Marcina. We wrześniu pojechaliśmy we dwoje Wartburgiem na dwa tygodnie do Włoch. Była to podróż obfitująca w ryzykowne przygody, w pełnym tego słowa znaczeniu szybka i w pełni turystyczna. A więc rozkładane siedzenia w samochodzie, kuchenka gazowa, zupki i konserwy z kraju i oglądanie na wszystkie strony każdego wydawa nego dolara. A mimo to rozkochaliśmy się we Włoszech i wiedzieliśmy, że w przy szłości będziemy chcieli przyjechać tu ponownie. Zauroczenie zaczęło się już w Austrii, w Salzburgu, szczególnie, że zapragnęliśmy obejrzeć to piękne miasto nocą z góry, z zabudowań siedemnastowiecznej twierdzy, do której się dojeżdżało pionową kolejką, a właściwie windą. Było wspaniale, bo to i północ, i cisza, i księżyc tak wielki i jasny, że tylko jak mówił Gałczyński "w mordę go lać". W Monachium poznaliśmy bardzo interesującego człowieka, przyjaciela z lat młodzieńczych ppłk Alfreda Paczkowskiego "Wani", który dal nam do niego list pole cający Gospodarz nazywał się Janusz Jar-Łańcucki i był prezesem oddziału nie mieckiego Koła AK oraz Związku Inwalidów Wojennych Polskich Sił Zbrojnych w Niemczech. Prawdziwy społecznik, wielce tu ceniony, choć nie przez wszystkich, jak to zwykle w polskich środowiskach. A przy tym, po przejściach oświęcimskich kompletnie głuchy. Bardzo sobie przypadliśmy do gustu i wypuścił nas nazajutrz w trasę tylko pod warunkiem, iż za rok lub dwa przyjedziemy na dłużej. Od tego momentu zaczęła się nasza wielka przygoda, pełna ryzykownych nie spodzianek na świetnych włoskich autostradach. Tego dnia zaplanowaliśmy sobie przejechanie odcinka Monachium-Wenecja, ładnych sześćset kilometrów, plus duże góry i dwie granice. Do Innsbrucku jechało się rozstonecznioną autostradą doskonale. Im jednak bliżej było do przełęczy Brenner, tym stawało się zimniej, bardziej chmurno i deszczowo. Po włoskiej stronie już regularnie lalo. Na pierwszej kawie, którą piliśmy w eleganckiej restauracji Pavesi pobudowanej na kształt pomostu nad obu pasmami szerokiej autostrady, pilnie stu diowałem mapę. Denerwował mnie kłin, którym według przewodnika powinno się jechać od Trento do Werony, a stamtąd dopiero odbijać zdecydowanie w lewo na Vicenzę i Wenecję. I oczywiście ja, stary harcerz znalazłem drogę o pięćdzie siąt kilometrów krótszą, prowadzącą od Roveredo w lewo do Vicenzy, z ominięciem Werony. Pojechaliśmy więc tym skrótem. W efekcie zapędziliśmy się w tak dzikie góry, w tak wąskie ścieżynki, że na każdym zawsze bardzo ostrym, a branym nie zmiernie delikatnie zakręcie, lewy bok karoserii samochodu ocierał się o skałę, a prawy tył i przód wystawał nad przepaścią. O tym, iż jest to przepaść przekony waliśmy się w ten sposób, że rzucałem kamień w absolutne mleko i liczyłem długie sekundy, nim doszedł do nas odgłos jego upadku. W efekcie, zamiast jechać do Vicenzy półtorej godziny dłuższą trasą, skrótem jechaliśmy pięć. Mgła i deszcz ustąpiły natychmiast, gdy tylko opuściliśmy góry i ujrzeliśmy przedmieścia Vicenzy. Do Padwy jechało się bosko, czteropasmową autostradą. I naraz, tuż za miastem, gdy tylko dojrzeliśmy w zapadającym mroku morze, ponownie ogarnęła nas mgła niespotykanej gęstości. A tu setka na liczniku. Nie na darmo na poboczach autostrad w miejscach obfitujących w mgły widnieją napisy "We mgle trzymaj swój pas i stałą szybkość." Tak też trzymałem, spocony ze stra chu jak mysz kościelna. I gdy po czterdziestu kilometrach, w Mestre, tak samo nagle wyskoczyliśmy z mgły, dostrzegliśmy, że dokoła jest bardzo dużo wozów, a mimo to nikt nie miał żadnej kolizji. Stąd wypłynęły dwie nauki na całe życie: naj dłuższą nawet autostradą jedzie się najkrócej oraz we mgle należy utrzymywać stałą szybkość. 658 . Trzy dni później przekonałem się jednak, że chociaż ścisłe trzymanie się zasad na autostradzie jest nieodzowne, to czasem może być zabójcze. Byliśmy już na Auto strada del Sole, między Bolonią a Florencją. Odcinek ten należy do bardzo górzy stych, a mimo to betonowa wstęga kilku pasm jezdni biegnie równiutko, dzięki dłu gim tunelom i wysokim wiaduktom. I naraz w połowie długiego tunelu poczułem jak zarzuciło tyłem wozu. Guma! Dotyk hamulca natychmiast został skwitowany rykiem syreny olbrzymiego TIR-a, którego maska w jednej sekundzie wypełniła mi bez reszty wsteczne lusterko. Dodałem gazu, choć tył zataczał się jak pijany. Do wylotu tunelu było jeszcze co najmniej trzysta metrów. Gdy wyjechaliśmy na słońce, sie dzieliśmy już na feldze, gubiąc po drodze odpadające kawałki płonącej żywym ogniem opony. Akcja ratownicza na poboczu trwała sekundy. Wszyscy jadący za nami kie rowcy zatrzymywali się, każdy z nich miał gaśnicę i każda była czynna. Nie do wiary. Wracając po dwóch tygodniach adriatycką stroną na północ, przeżyliśmy istny szok. Za radą państwa Krzyżanowskich zatrzymaliśmy się w Cattolica, bardzo mod nym kąpielisku. Nie poszliśmy już tego dnia na zatłoczoną do ostatniego miejsca plażę, bo było późno, a poza tym byliśmy zmęczeni jazdą. Nazajutrz pobiegliśmy tam ile sił. I... absolutne zaskoczenie. Piękna plaża w pięknym słońcu była puściutka, a na niej tylko my dwoje. Zapytaliśmy ratownika o powód tej absencji. Dziś jest pierwszy października. Wczoraj skończył się sezon. A my, mimo to, pływaliśmy w boskiej wodzie do wieczora. I po tej kąpieli, nasy ceni słońcem, popędziliśmy do Warszawy, gdzie należało się solidnie zabrać do naszych spraw mieszkaniowych. Dwa lata mieszkania w trzy osoby plus gosposia w małym mieszkanku o powierzchni trzydziestu sześciu metrów kwadratowych, i to na osiemnastym pię trze, z południową ciągle nagrzaną wystawą, w domu o aluminiowej elewacji, dało się nam już solidnie we znaki. Dlatego też oboje z Grażynką szukaliśmy okazji do zamiany naszego mieszkania na większe. Rozgłaszaliśmy nasz zamiar na prawo i lewo, ale bez efektu. Wobec tego, że w moim redakcyjnym pokoju siedziało sześć czy siedem osób, rozpuściłem i tu wici w tej sprawie. Pewne nadzieje wiązaliśmy z mieszkaniem matki redakcyjnej koleżanki, Wandy K., gdyż ona z kolei miała mieszkanie za duże. Ponad sto metrów (z dodat kową możliwością zabudowy strychu), za które płaciła horrendalne komorne, na czwartym piętrze bez windy, dla tej starej i schorowanej kobiety było wielkim utrud nieniem. Wanda szukała dla niej czegoś z windą, mniejszego i tańszego. Przez pewien czas podniecaliśmy się nadzieją, jednak okazało się, że mama Wandy jest tak do swego mieszkania przywiązana, iż wyprowadzić się z niego nie chce. No i sprawa wydawało się umarła śmiercią naturalną. W zimie 1967/1968 dało się odczuć w środowiskach młodzieżowych, a szczegól nie akademickich, narastające napięcie. To, co wydarzyło się w marcu 1968 roku nie było więc dla większości ludzi zaskoczeniem. Nastąpiło zderzenie dwóch przeciw stawnych zjawisk: spontanicznego i uczciwego protestu wobec zmarnowanych zdo byczy Października i wyjątkowo paskudnej partyjnej prowokacji. Z przerażeniem odbierałem wieści o roli, jaką w tym czasie odgrywał na Uniwersytecie Warszaw skim jego ówczesny prorektor, a dwadzieścia lat wcześniej mój komendant Chorą gwi Mazowieckiej, Zygmunt Zuk-Rybicki. W marcu posypały się twarde ciosy dosłownie i w przenośni na ludzi, któ rzy mieli odwagę przeciwstawić się brutalnemu dyktatowi komunistycznej władzy. 559 Codziennie, będąc w redakcji przy ulicy Noakowskiego, widziałem przez szerokość jezdni, za wysokim ogrodzeniem Politechniki, obwieszonym dziesiątkami transpa rentów, setki protestujących studentów zablokowanych przez kordony uzbrojonej milicji. Powoli jednak ich opór łamano. Jedno z ostatnich starć, brutalnie zakończonych przez władzę, miało miejsce na niedalekiej od mojej redakcji ulicy Polnej, gdzie zderzyło się czoło pochodu stu denckiego ze "skorupiakami", czyli zwartymi szeregami milicji w hełmach, z tar czami i długimi białymi pałkami. W jednym z numerów "Paris Match", tygodnika o kilkumilionowym nakładzie i światowym zasięgu, zamieszczono na pierwszej stro nie okładki wielkie kolorowe zdjęcie. Przedstawiało ono grupę studentów, otoczoną lasem białych, wzniesionych do góry milicyjnych pał, spośród których można było dostrzec niesionego przez kolegów na ramionach jednego z demonstrantów z bialo-czerwonym sztandarem. Ten właśnie numer z mieszniną dumy i obaw przyniósł mi pewnego dnia do redakcji Zdzisław Rachtan "Halny" od "Ponurego". Oba uczucia w tym wypadku znajdowały pełne uzasadnienie, bowiem chłopcem ze sztandarem w rękach był jego syn, Piotr, student bodajże trzeciego roku ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego. Oczywiście chłopak został natychmiast usunięty z uczelni, powołany do wojska i wcielony do karnej kompanii. Niepokój i troska jego rodziców stała się także i naszym udziałem, bo wtedy już z "Halnym" łączyły mnie więzy serdecznej przy jaźni, zadzierzgniętej w czasie czteroletniej walki o książkę Pozdrówcie Góry Świę tokrzyskie. Marzec 1968 roku miał swoje odbicie w większości domów, organizacji i zakła dów pracy w Polsce. I trwało to latami, choć w największym natężeniu przez pierw sze pół roku. Także w naszej redakcji. Zaczęło się od rugowania Żydów. Do marca 1968 przez ponad dwadzieścia lat pochodzenie to dla wielu ludzi było największym atutem w drodze do kariery w każdej dziedzinie PRL-owskiego życia, odtąd stało się nagle wstydliwą plamą na życiorysie. Pierwszy zniknął z redakcji Jerzy W. Była to "zasługa" POP przy "Interpressie", która kierowała wyraźne pretensje pod adresem naszego szefa, że sami nie potrafiliśmy się "oczyścić". Druga sprawa była delikatniejsza. Chyba w połowie maja poprosił mnie do siebie naczelny i zapytał, czy nie chciałbym zostać w "Tygodniku" sekretarzem redakcji. Któż by nie chciał. Wiedząc jednak, w jakim czasie żyjemy, zapytałem, co z dotychczasowym sekretarzem. Okazało się, że musi odejść, bo jest źle ożeniony. W tej sytuacji awans przestał mnie interesować, co powiedziałem naczelnemu. Przyjął to bez entuzjazmu i poradził, abym się jeszcze zastanowił. Po kolejnych tygodniach zapowiedziano nam, że jesteśmy wszyscy "zapro szeni" na otwarte zabranie POP PZPR "Interpressu". Już raz na takim zebraniu byłem, przed piętnastu laty tuż po śmierci generalissimusa w Zarządzie Głów nym Związku Zawodowego Pracowników Państwowych i wkrótce potem musiałem pakować manatki. Choć więc pocieszałem się, że to już nie te czasy, skojarzenia mia łem dość nieprzyjemne. Idąc na to zebranie omawialiśmy z Henrykiem Kurtą sytuację, przekonani, że coś się stanie. Przypuszczenia te okazały się bardzo trafne. Przedmiotem zebrania miało być publiczne zastanowienie się nad pewną prowokacją. Mianowicie kilka dni wcześniej, na walnym zebraniu Związku Zawodowego, na które mało kto chodził, organizatorzy po wyczerpaniu porządku merytorycznego na zakończenie 560 postawili pod głosowanie rezolucję potępiającą amerykańską agresję w Wietnamie. "Za" głosowali prawie wszyscy, "przeciw" nikt, zaś wstrzymał się od głosu Woj tek Ziembiński, dziś czołowy działacz prawicy polskiej, a wtedy redaktor techniczny w miesięczniku "Nasza Ojczyzna". Właśnie to wstrzymanie się od głosu przez Ziembińskiego egzekutywa uznała za prowokację i teraz chciała poddać ją pod osąd ogółu. Zaległa cisza. Próbował ją złamać pierwszy sekretarz bardzo programową mową, lecz bez efektu. Rozpaczliwe próby wsparcia sekretarza napastliwym wystą pieniem podjął przewodniczący kota związku zawodowego, człowiek wyjątkowo nudny, ale też nic nie zdziałał. Przepraszam, zdziałał, bo skłonił mnie do zabrania głosu. Zapytałem, kto był przewodniczącym tamtego związkowego zebrania. Okazało się, że onże prezes koła. Wyznałem więc, że według mnie żadnej prowokacji tam nie było, ale jeżeli bardzo chcemy się jej dopatrzyć, to dla mnie prowokatorem był bardziej przewodniczący niż Ziembiński. Bo przewodniczący pytaniami: "kto za", "kto przeciw", "kto się wstrzy mał" zalegalizował demokratyczną reakcję na każde z nich. Nie trzeba było takich pytań zadawać. Sala gruchnęła śmiechem i wydawało się, że problem mamy z głowy. Nie przewidzieliśmy jednak, że na sali może być ktoś, komu ten punkt pro gramu jest potrzebny jako trampolina do odbicia się w górę i wykazania, że ten do niedawna zabity endek kocha teraz bez reszty komunę. Oto zabrał głos znany swego czasu publicysta K. H. i w barwnej filipice poparł stanowisko sekretarza. Przerwał mu w pewnym momencie Wojtek i powiedział: Wtedy, kiedy pan w czasie okupacji robił to, co pan robił, ja siedziałem w obozie koncentracyjnym. A ile pan siedział? zapytał H. Półtora roku. To widocznie za mało, skoro dzisiaj wstrzymuje się pan od potępienia agre sji amerykańskiej. Tego już było zebranym za dużo. Podniósł się taki tumult, że dopiero wyjście H. uspokoiło ludzi. Zebranie miało trwać dalej, prowokacji bowiem, według opinii egzekutywy, było więcej. Sekretarz wprowadził nas w meritum nowej intrygi. Oto na terenie "Interpressu" mamy do czynienia z kontrofensywą obcych elementów, skie rowaną przeciwko partii. Rozprzestrzeniana jest plotka, że w ramach rzekomego zwalczania ludzi pochodzenia żydowskiego będzie się w Polsce wysiedlać tych ludzi z większych mieszkań. Już podjęli więc akcję zamiany na mieszkania mniejsze. Par tia musi się tej kreciej robocie zdecydowanie przeciwstawić. W miarę jak mówił, Wanda stawała się trupio blada, a mnie krew uderzała do głowy. Gdy sekretarz skończył, zapytałem czy chodzi o przypadek z "Tygodnika Pol skiego" i koleżankę Wandę K. Potwierdził. Opowiedziałem jak było naprawdę i zapewniłem, że stroną inicjującą rozmowy na ten temat byłem ja, a nie ona, że rzecz zaistniała i skończyła się ponad rok temu, i że ktoś tu z partii struga wariata. Wsta łem i wyszedłem. Nazajutrz nikt mi już nie proponował objęcia stanowiska sekretarza redakcji. Zostałem natomiast oddany do dyspozycji kadr jako pracownik w "Tygodniku" nie przydatny. Na posiedzeniu egzekutywy podobno określono mnie mianem warchoła. Była to dwudziesta w ciągu siedemnastu lat represja, jakiej doznałem, ale tym razem nie winie za to "szczurzej gęby". Przynajmniej nie bezpośrednio. Ani Wanda, ani Wojtek nie zostali po tym zebraniu usunięci z pracy. Stało się to natomiast przy najbliższej okazji. Wandzie poza tym tak "uprzyjemniano" życie, że 561 w ciągu trzech miesięcy wyjechała do Niemiec Zachodnich, gdzie parokrotnie spo tykaliśmy się w czasie moich wyjazdów za granicę. Ja zaś zostałem przeniesiony do wersji wschodniej miesięcznika "Polska", wydawanej po rosyjsku, węgiersku, czesku i "enerdowsku". Przyjęto mnie tam bar dzo sympatycznie, na co niewątpliwie miało wpływ moje zachowanie na zebraniu partyjnym. Do tej redakcji kierowano bowiem właśnie takich źle urodzonych oraz ich obrońców. Na czele tego grona postawiono jako naczelnego redaktora Broni sława Majtczaka. Z nim też do niedawna nie wiedziano co zrobić. Jego kariera może być przykładem "wzorcowym" dla owych czasów. Otóż z zawodu był szlifierzem kryształów. W swej fabryce na prowincji stał się korespondentem terenowym cen tralnej gazety partyjnej. Ta zaś, w ramach awansu społecznego, wysłała go na kore spondenta do Moskwy. Był to czas Chruszczowa. U nas w redakcji opowiadano, że na częste konferencje prasowe "nasz" korespondent przeważnie się spóźniał, co zwróciło uwagę "genseka". Poprosił go więc raz na rozmowę i tak sobie przypadli do gustu, że Chruszczow bez obecności "naszego" nie zaczynał konferencji, mówiąc: Nu tak padażdiom na towariszcza Majtczaka12. Zażyłość ta przeniosła się także na grunt prywatny, dość, że gdy "naszemu" skończył się okres akredytacji, okazało się, że nie można go odwołać z tamtej placówki, gdyż sekretarz generalny komunistycznej partii kraju Wielkiego Brata na to się nie zgadza. I tak trwało i trwało, aż czas Chruszczowa się skończył. Odwołano więc szybko "naszego" i zastanawiano się, co zrobić z personą o tak wysokich koneksjach. Do szlifierni kryształów nie mógł wrócić, a do normalnej roboty redakcyjnej się nie nadawał. Na jego szczęście zmarł dotychczasowy redaktor naczelny "Polski" wschód i zwolniło się odpowiednie miejsce. Bo przy dobrym zespole redakcyjnym a w "Polsce" taki właśnie dobry zespół był naczelnym mógł zostać każdy i jeżeli tylko nie zachce mu się psuć roboty, to pismo wysokiej jakości będzie wychodziło bez przeszkód. Równie dobrze szefa mogłoby wcale nie być. Najgorzej jednak, gdy naczelny bez pojęcia zaczyna naprawdę rządzić. A ten podobne zapędy miewał, cho ciaż na szczęśnie dla pisma dość rzadko. O jego orientacji w sprawach nie tylko dziennikarskich świadczy następujący fakt, który wydarzył się rok później. Zbliżał się wrzesień 1969, a z nim okrągła, trzy dziesta rocznica wybuchu drugiej wojny. Postanowiliśmy wydać numer poświęcony właśnie temu polskiemu wrześniowi. Na specjalnie zwołanym kolegium zgłaszaliśmy propozycje tematyczne i ja postanowiłem napisać coś o ucieczce "Orła" z Tallina. Redaktorze wykrzyknął zaskoczony naczelny proszę pamiętać, że my jesteśmy miesięcznikiem politycznym, a nie magazynem ornitologicznym. Jak widać, pod komendą takich "orłów" też czasami musiałem pracować. Nie stety, nie powtórzyły się tu warunki, jakie stwarzał "Tygodnik Polski", gdzie moje materiały akowskie były nie tylko tolerowane, ale wręcz dobrze widziane. Czujność polityczna mego nowego zwierzchnika spowodowała, że właściwie nic z tej tematyki ukazać się nie mogło. A jednak jedynym artykułem, jaki z naszego właśnie pisma przedrukowała w kilkunastu odcinkach wielkonakładowa popołudniówka "AŻ" ("Abend Zeitung") w NRD, było moje długie opowiadanie o walce akowskiego wywiadu z niemiecką V2. Naczelny wykazał z tego powodu bardzo umiarkowane zado wolenie. Zresztą nie ukrywał od początku, że stosunek między nami jest "nieantagonistycznym konfliktem". I prawdę powiedziawszy wolałem to, niż fałszywą sympatię. 12 No to poczekamy na towarzysza Majtczaka. 562 . 1969 Boje o Piotra na łowisku zostaję magistrem kontakt z mjrem Banasikowskim Zarzycki chce kręcić film o "Ponurym" Krasko ratuje "Góry" z Mietkami w Italii Londyn po raz pierwszy spotkanie z Janem Nowakiem Studium Polski Podziemnej towarzysze dzwonią i w Londynie tadni "sami swoi" odnajduję Bolka pierwszy czerwcowy Wykus batalia o szczątki "Ponurego" komiks o "Ponurym" w partyjnej prasie W końcu poprzedniego roku jeszcze raz zostałem włączony w pomarcowe sprawy. Sześć miesięcy wcześniej spotkałem na jakimś wernisażu brodacza, którego twarz wydała mi się znajoma. Był to Edward Gorol, wtedy już znany artysta-medalier, zaś prawie ćwierć wieku wcześniej zastępowy z drużyny harcerskiej przy gim nazjum handlowym w Rybniku. Odnowiliśmy starą znajomość. Zresztą nie było to trudne, bo i on, i jego żona okazali się ludźmi sympatycznymi, a przy tym ona potra fiła cudownie smażyć dzicze i jelenie wątróbki. Edward był ogarnięty wielką pasją myśliwską i doskonale posługiwał się sztucerem. W czasie wielu rozmów przy dobrze schłodzonej, symbolicznej wódeczce i wspaniałej wątróbce, odgrzebywaliśmy we wspomnieniach naszą przeszłość harcerską i myśliwską. Edward skłonił mnie do uaktywnienia się na tym ostatnim polu. Odstąpił mi też za symboliczne pieniądze dubeltówkę, szesnastkę, czyli angielską broń firmy Simson z przedłużanymi lufami, wykonanymi w ramach repa racji wojennych przez niemieckie zakłady Kruppa. Pozwoliło mi to zdać egzamin w Polskim Związku Łowieckim w kategorii broni śrutowej. Zresztą i po tę doskonałą dubeltówkę dwa razy w roku przed każdym pochodem l maja i 22 lipca przy chodzili do mnie "panowie smutni" i zgarniali ją do depozytu, co bardzo schlebiało i mojej broni, i mnie. Bo choć z naszego balkonu istotnie do trybuny defiladowej przed Pałacem Kultury i Nauki miałem bard2o blisko i dostojników widziałem jak na dłoni, zawsze było to jednak co najmniej trzysta metrów, a skuteczny zasięg mej flinty nie przekraczał pięćdziesięciu. Zresztą, ze śrutu do towarzysza Gomułki? Zapisałem się też do Klubu Myśliwskiego Dziennikarzy i ze dwa razy do roku jeździłem na jakieś ptaki lub zające. Klub był nieliczny, ale towarzystwo w nim dobo rowe. Przewagę stanowili dziennikarze, ale spotkałem tam też Staszka Ziobrzyńskiego, starego przyjaciela z Polskiego Związku Narciarskiego i Janusza Sidle, doskonałego oszczepnika i jeszcze parę osób, a wśród nich historyka, profesora Jaremę Maciszewskiego z Uniwersytetu Warszawskiego. Wraz z pierwszym śniegiem przywiało do mnie "Halnego". Był przybity listami syna z wojska, w których wyczytał między wierszami, że jemu i jego kolegom . dają tak okrutną "szkołę", że niektórzy są bliscy załamania. "Halny" prosił, abym spróbował interweniować w sprawie przywrócenia Piotrowi praw studenta na UW i przez to wyjednać mu zwolnienie z wojska. Nie bardzo wiedziałem, jak mógłbym to zrobić. Dziwiło mnie też, że "Halny" zwraca się z tą sprawą do mnie, a nie na przykład do swego szwagra, czyli brata żony. Zdzisław Witebski "Poraj" bowiem, żołnierz AK od "Nurta", był w tym czasie aktywnym członkiem ZSL, nowo upieczonym pomarcowym ZBoWiD-owcem, dyrektorem departamentu w Ministerstwie Budownictwa, człowiekiem, który dotąd raczej unikał afiszowania się w czasie naszych akowskich zjazdów i spotkań, i raczej wolał być w cieniu. Wydawało mi się, że to właśnie on powinien mieć tego rodzaju możliwości. Zagadnięty przeze mnie "Halny" machnął tylko ręką. Niestety, nie powiedział mi pewnej ważnej rzeczy, co w imię naszej przyjaźni moim zdaniem powinien był zrobić. Wiedziałem o tym od innych i choć dla mnie nie miała ona żadnego znaczenia, sprawę, o którą prosił "Halny" czyniła w owym czasie szczególnie trudną do załatwienia. Jego syn Piotr w czasie marcowych wyda rzeń rozgłaszał powszechnie na UW, że jego babcia ze strony matki jest Żydówką, co samo w sobie było gestem szlachetnym, ale w połączeniu z jego bardzo aktywną działalnością protestacyjną, tworzyło naonczas niestety mieszankę samobójczą. "Halny" nie tylko nie powiedział mi o tym nagłośnionym przez Piotra pochodzeniu, ale też ukrył przede mną fakt, iż władze uczelniane i partyjne doskonale o tym wie dzą. Powiedział za to, w jaki sposób ja mógłbym sprawę załatwić. Otóż profesor M. z mojego Klubu Myśliwskiego był w owym czasie bodajże pierwszym sekretarzem PZPR na uniwersytecie i właściwie cała rzecz była w jego ręku. Mimo że nie widzia łem szans powodzenia, zgodziłem się spróbować. Wszak przyjaźń zobowiązuje. Sprawa jednak wymagała bardzo delikatnego przygotowania, bo profesor, człowiek bardzo zajęty, na polowania przyjeżdżał z rzadka. Wciągnąłem więc w całą sprawę naszego łowczego, Konstantego Jarochowskiego, zwanego Kotem i uznali śmy, że najlepszą okazją po temu będą pierwsze zające, na które profesor M. szcze gólnie lubił polować. Rzeczywiście przyjechał. Kot tak jakoś wymanewrował, że nie zależnie od wylosowanych stanowisk, przy pierwszych miotach ja i M. ciągle ze sobą sąsiadowaliśmy. Przeważnie były to flanki, na które idzie się i wraca dość długo, mie liśmy więc spokojny czas na nieskrępowane pogawędki. Prócz tego na flankach zając pada dość gęsto, co polujących wprawia w dobry humor. Istotnie, po dwóch miotach prof. M. humor miał wyborny. A że było to niedługo po ukazaniu się moich Gór, rozmowa zeszła na ten temat. Oczywiście o książce wiele słyszał, ale jeszcze jej nie czytał, więc wręczyłem mu natychmiast zadedykowany egzemplarz, który "przypadkowo" miałem w torbie. Na środku pustego pola, wśród zacinającego śniegu zaczął ją przeglądać, zachwycając się ludźmi od "Ponurego". W pewnym momencie książka, oczywiście znowu całkowicie "przypadkowo", otwarła się tam, gdzie trzeba. A to właśnie mój przyjaciel porucznik "Halny", kawaler Virtuti, którego syna pół roku temu wyrzuciliście panowie z uniwersytetu i teraz półgłówkowaci kaprale w wojsku znęcają się nad nim i jemu podobnymi w karnych kompaniach zaatakowałem z frontu. Stanął i popatrzył na mnie ostrym wzrokiem: Jak on się nazywa? Rachtan. 564 . Rachtan? I pan tego... tego... Izraelity broni? wrzasnął, aż echo poszło po polu. Pan ma złe informacje. Ja tę rodzinę znam od lat. Oni są tacy sami Izraelici jak pan i ja. Alę przecież on sam na studenckich zebraniach przechwalał się, że jego babka jest Żydówką. Wiedziałem, że tak było i że Piotr głosił prawdę. Starałem się jednak skiero wać uwagę M. w inną stronę. Przypomniałem mu znany powszechnie fakt, że gdy Niemcy weszli w 1940 roku do Holandii i kazali Żydom założyć na rękawy opaski z gwiazdami Dawida, liczni Holendrzy, z intelektualistami na czele, gwiazdy te zało żyli, mimo iż nie mieli nic wspólnego z żydowskim pochodzeniem. To był symboliczny znak solidarności i może młody Rachtan na tej zasadzie "przypisywał" sobie te korzenie. Właściwie dla nas obu polowanie na tym się skończyło. Już nie strzelaliśmy aż do zmroku. Owszem, szliśmy na stanowiska, wracaliśmy z nich, ale cały czas dysku towaliśmy. Zyskałem jedno. Profesor M. obiecał mi, że rzecz jeszcze raz sprawdzi. Słowa dotrzymał. Po kwartale, wiosną 1969 roku "Halny" powiadomił mnie, że Piotra zwolniono z wojska i przyjęto z powrotem na uczelnię. Nie wiem, czy był to wynik tylko mojej interwencji, czy też rodzina Rachtanów znalazła inne dojście, dość, że rzecz się udała. I to było najważniejsze. Niestety, sprawa Piotra się na tym nie skończyła. Ale o tym za osiem lat. W końcu lata 1968 roku postanowiłem spróbować dokończyć, po siedemnastu latach przerwy, moje studia. Po marcu, ze względów spektakularnych, poluzowano niektóre rygory, ale ciągle nie byłem pewien, czy nie za wcześnie podejmuję moje działania. Szczególnie nie bytem pewien stosunku Rybickiego do mnie. Jego stano wisko w Komendzie Chorągwi po marcu 1951 roku oceniałem jako dla mnie co naj mniej dwuznaczne. A przecież był on teraz prorektorem Uniwersytetu Warszaw skiego, z wielkimi nadziejami na objęcie stanowiska rektora. Co zresztą w niedługim czasie nastąpiło. Na szczęście wyjechał akurat na jakiś czas za granicę. Za najlepsze dla siebie uznałem dwuletnie podyplomowe Studium Dziennikar skie przy Wydziale Nauk Społecznych UW Wyciągnąłem więc z szuflady moje doku menty oraz indeks ANP i poszedłem z nimi do profesora Kafla, dyrektora Studium, którego znałem z pracy dziennikarskiej. W czasie, kiedy popijaliśmy kawę, w sekre tariacie porównano mój indeks z obecnym programem Studium. Okazało się, że można mi nie tylko zaliczyć pełne trzy lata, ale i kilka egzaminów z czwartego. Po roku i dwóch trzydniowych seminariach oraz kilku eksternistycznie zdanych egzaminach przyznano mi tytuł magistra dziennikarstwa. Jako pracę magisterską profesor Franciszek Ryszka zaliczył książkę Zagląda IV odcinka. W taki sposób zakończyłem czteroletnie studia wyższe, które dla mnie trwały dwadzieścia dwa lata, bo od 1947 do 1969 roku. Wtedy właśnie rozwinęła się moja korespondencja z majorem Edmundem Jerzym Banasikowskim. Był on w czasie wojny jednym z dowódców rejonów dywer syjnych na IV odcinku "Wachlarza", a po likwidacji tej organizacji został skierowany na teren Wileńszczyzny do dyspozycji Komendy Okręgu AK. Tam działał jako oficer operacyjny w Inspektoracie F, oszmiańsko-mołodeczańskim, aż do akcji "Ostra Brama" w lipcu 1944. Następnie aresztowany przez sowietów, wyniósł z więzienia grypsowe rozkazy płka Aleksandra Krzyżanowskiego "Wilka" dla istniejącej jeszcze 565 . konspiracji akowskiej. Po ucieczce do Warszawy w 1947 roku przedostał się do Szwe cji, następnie wyjechał do Anglii, a w 1951 roku do USA. Mieszkał w stanie Wisconsin i bardzo aktywnie działał w tamtejszych organizacjach kombatanckich: Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów i Kole AK. Pierwsze listy wymieniłem z nim w czasie zbierania materiałów do Zagtady IV odcinka. Zadziwił mnie krytycznym i bardzo trzeźwym stosunkiem do całej koncep cji "Wachlarza". Listy nasze, początkowo sporadyczne, nabrały pewnego stałego rytmu. Mundek powiadomił mnie, że grono kombatantów akowskich stanu Wiscon sin oraz Chicago nosi się z zamiarem wystąpienia do doktora Tadeusza Kusielewicza, prezesa Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku, o przyznanie mi stypendium przyjazdowego do USA, celem zebrania materiałów do książki o "Wachlarzu". Mun dek zasygnalizował mi także, że moimi książkami, a szczególnie Zagląda IV odcmka", bardzo jest zainteresowany jego wieloletni przyjaciel, dyrektor redakcji polskiej Radia "Wolna Europa", Jan Nowak-Jeziorański; oczywiście list z tymi wia domościami nie szedł pocztą. Podziękowałem Mundkowi za starania podjęte przez niego i jego kolegów w sprawie stypendium Fundacji Kościuszkowskiej, ale posta nowiłem nie cieszyć się przed czasem. W tym okresie nawiązałem też bardzo miły kontakt, który dawał nadzieję na wyklucie się czegoś poważniejszego. Trochę wcześniej, bo w 1966 roku, tuż po uka zaniu się Nocnych szlaków, zespół filmowy "Iluzjon" zwrócił się do mnie z propozy cją odstąpienia mu praw filmowych do tej książki. Właściwie jak mi wyjaśniano autor ewentualnego scenariusza, Zdzisław Skowroński, kierownik literacki zespołu, miał zamiar napisać coś bardzo luźno związanego z tą książką. Aby jednak wykluczyć wszelkie podejrzenia o naruszenie nawet pośrednie moich praw autorskich, zaproponowano mi umowę. Wobec tego, że nie wiązałem z książką żad nych filmowych zamiarów, umowę podpisałem i sprawa przestała dla mnie istnieć. Ale po przeszło dwóch latach, wczesną zimą 1968/1969 roku, rzecz odżyła i to w for mie dla mnie niezmiernie sympatycznej. Pewnego wieczoru pod koniec 1968 roku, złożył mi wizytę Jerzy Zarzycki, znany reżyser, twórca takich filmów fabularnych jak Miasto niezijarzmione, Żebro Adama, Kochankowie z Marony i paru innych. Poinformował mnie, że scenariusz napisany na podstawie moich Nocnych szlaków jest już nie tylko gotowy, ale nawet skierowano go do produkcji. Film miał nosić tytuł Znicz olimpijski. Rozpoczęto krę cenie pierwszych zdjęć w Zakopanem i bardzo liczna ekipa pod kierunkiem reżysera Lecha Lorentowiczajuż tam pracowała. Wobec tego, że był to debiut fabularny pana L., a przy tym obserwacja jego pracy na planie budziła pewne niepokoje kierownic twa zespołu, film otrzymał opiekuna w postaci właśnie Jerzego Zarzyckiego. Ten swoją pracę rozpoczął od gruntownego zapoznania się ze scenariuszem Zdzisława Skowrońskiego i stwierdził, że składa się on ze świetnego początku, takiegoż końca i zdecydowanie słabej reszty. Tymczasem autor scenariusza był już wtedy bardzo poważnie chory i na jego pomoc nie można było liczyć. Zarzycki prosił mnie, abym możliwie szybko przyjechał do Zakopanego i już w trakcie zdjęć dopisał coś, co wzmocniłoby ów słaby środek. Prośba była kurio zalna, bo w ogóle nie miałem pojęcia, jak się pisze scenariusze. Zarzycki uznał to jednak za plus. Opór mój pogłębił się, gdy zapoznałem się z tekstem Skowroń skiego. To naprawdę miało niewiele wspólnego nie tylko z moją książką, ale i z realiami wojennymi i regionalnymi. Filmowcy jednak byli w tak patowej sytu acji, że nie potrafiłem im odmówić, mimo że nie miałem czasu, a oferowane mi pie566 . niądze były śmiesznie małe. Nie kryję, że decydujący wpływ na moją zgodę miała druga prośba pana Zarzyckiego. W czasie wojny był on oficerem Armii Krajowej o pseudonimie "Pik" i jako znany już przed wojną reżyser działał w czołówce filmowej Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. W końcu maja 1944 roku, w ramach przygoto wania do akcji "Burza", został wraz z kilkoma podkomendnymi skierowany do Okręgu Nowogródzkiego, gdzie trafił do batalionu "Ponurego". Spędził tam dwa tygodnie w jednej izbie z "Ponurym", razem z nim śpiąc, jedząc i pracując. Był tą sylwetką zafascynowany i teraz, kiedy przeczytał moje Góry, fascynacja wróciła z pełną mocą. Zaproponował mi, abym możliwie szybko napisał scenariusz na pod stawie Gór, a on go "w ciemno" kupuje. Propozycja bardzo mnie zainteresowała, tym bardziej że jak wiedziałem kierownikiem "Iluzjonu" był Czesław Petelski, żoł nierz AK od "Szarego", Antoniego Hecly z Gór Świętokrzyskich. Miałem więc jasność co do czystości intencji. Zarzycki jednak bez entuzjazmu odniósł się do moich nadziei związanych z akowską przeszłością Petelskiego i prosił, abym w spra wie tego filmu kontaktował się tylko z nim. Trochę byłem zaskoczony tym dość chłodnym stanowiskiem, najbliższa przyszłość miała mnie wszakże przekonać, jak wiele było w nim racji. Zaraz po Bożym Narodzeniu pojechaliśmy z Grażynką do Zakopanego i przez pięć dni dzielnie wspomagany przez żonę starałem się jakoś podwiązać pod cudzy scenariusz. Nie byłem zadowolony z rezultatów, ale ważne, że zadowoliły one Zarzyckiego. Wtedy to oglądałem z bliska niefortunny skok z kolejki na Kasprowy kaskadera Fussa, który nie trafił w drzewo i runął z kilkunastu metrów, na szczęście w kopny śnieg. Przed ćwierć wiekiem głośno było o tym wypadku w Polsce. Przy wiozłem też do Zakopanego szkic scenariusza do filmu o "Ponurym", który bardzo przypadł do gustu Zarzyckiemu i został przez niego zaakceptowany. Wyprzedzając nieco czas dodam, że pół roku później Jerzy Zarzycki zmarł i scenariusz trafił w ręce kierownictwa zespołu. Tak jak to przewidywał pan Jerzy został odrzucony. Na satysfakcję musiałem czekać trzynaście lat. Gdy po wpro wadzeniu stanu wojennego Zespól "Iluzjon" jako jeden z pierwszych został reaktywowany, jego kierownictwo uznało, że może na "Ponurym" uda mu się złapać równowagę polityczną i odzyskać poważnie nadwerężone zaufanie społeczne. Zapro szono mnie więc na rozmowy, a ja z pełną przyjemnością odmówiłem. Niezależnie od tego co się działo dokoła mnie, od momentu ukazania się okro jonego pierwszego nakładu Gór robiłem wszystko, aby zapewnić tej książce wzno wienie. Nie wiedziałem, że i nad nią, i nade mną gromadzą się coraz ciemniejsze chmury. Na razie nic na to jeszcze nie wskazywało. W okresie czterech miesięcy od jej ukazania się, na łamach gazet codziennych, tygodników, periodyków i w radio zamieszczono w sumie 67 wzmianek świadczących o zauważeniu tej książki od kilkuzdaniowych notek po całokolumnowe recenzje. Wszystkie wyrażały opinie pozy tywne. Jednych one cieszyły, innych wyraźnie martwiły. Kiedyś w przyszłości kolejny następca odwołanego po marcu szefa Wojskowego Instytutu Historycznego, gen. bryg. Bronisława Bednarza, powie mi wprost: Jeden z moich poprzedników popełnił niewybaczalny błąd, dopuszczając pana do naszych zbiorów. Tłumaczy go tylko to, że nie wiedział, jak pan te doku menty wykorzysta. Ale ja jestem bogatszy o jego doświadczenia. Naczelny redaktor Wydawnictwa MON pik Stanisław Reperowicz, podtrzy mywał swoją przedmarcową deklarację, iż widzi we mnie kadrowego autora ich ofi667 cyny, ale obecny przy tej rozmowie dyrektor wydawnictwa, płk Franciszek Stępniowski, przyjął opinię kolegi milcząco. Nie stanowiło też dla mnie zaskoczenia, gdy w niedługi czas później dowiedziałem się, że jeden z nich odszedł. Myślę, że na tę książkę już wtedy był wydany wyrok śmierci przez przemilczenie. Opóźnienie w jego wykonaniu przypadkowo spowodował jeden człowiek. Zupełnie jak trzy lata wcze śniej Sowacki z Zagładą IV odcinka. Latem 1969 miała miejsce w Ministerstwie Kultury i Sztuki kolaudacja filmu Znicz olimpijski. Nie byłem zadowolony z tej ekranizacji, czemu dałem wyraz w dyskusji. W czasie przerwy podszedł do mnie jeden z "towarzyszy z prezydium". Jestem Wincenty Krasko, kierownik Wydziału Kultury KC. Chciałem panu pogratulować wspaniale napisanej i mądrej książki. I cóż z tego, że taka dobra, skoro scenarzysta i reżyser filmu tak ją spaskudzili odparłem tonem dalekim od spokoju. Ja nie mówię o Nocnych szlakach. Myślę o Pozdrówcie Góry Świętokrzy skie. To bardzo prawdziwa i dobra książka. Zaskoczenie trwało tylko moment. W następnym już dostrzegłem możliwość upieczenia swojej pieczeni. I to pewnie ze względu na tę wspaniałą jakość książki wydano ją w ślado wym nakładzie! To wyraźnie zainteresowało Kraskę. Pytał o szczegóły. Gdy zapoznałem go z nimi, powiedział poirytowany: Zajmę się tą sprawą. Byłem mu wdzięczny zarówno za pochlebną o książce opinię, jak i obietnicę popchnięcia sprawy jej wznowienia, chociaż dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, gdzie żyję i w słowność towarzyszy nie wierzyłem. Jednak tego samego dnia wieczorem zatelefonowano do mnie z sekretariatu dyrektora "Iskier". To, co usłyszałem, wydało mi się tyleż radosne, co humorystyczne: Właśnie przed chwilą na posiedzeniu dyrekcji dokonaliśmy oceny pierw szego wydania pańskiej książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Sprawdziła się, jest nadal poszukiwana, wobec tego zdecydowaliśmy się na szybkie wznowienie. Wyraziłem swoją radość i zgłosiłem gotowość dostarczenia w ciągu miesiąca nagromadzonych już uzupełnień i poprawek. Nie usłyszałem w słuchawce to będzie materiał na kolejne wydanie. Obecnie rynek jest wygłodzony i tak czeka na tę książkę, że chcemy ją drukować natychmiast, z klisz fotograficznych pierwszego wydania. , T Ale błędy drukarskie... Te poprawimy w doklejonej erracie. Książkę musimy mieć na rynku za dwa miesiące. Oczywiście nazwisko Wincentego Kraski nie padło z żadnej strony. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko zgodzić się na ten pośpiech, bo przecież w tamtym okresie decydenci tak łatwo się rozmyślali. Mój opór przeciwko temu, co i jak się to stało, był tak wielki, że jeszcze przez wiele lat wzbraniałem się przed uznaniem tego zrodzo nego w pośpiechu dziecka za normalną edycję. W kolejnych przedmowach nadawa łem jej miano dodruku. W sumie, z początkiem jesieni 1969 roku nowe trzydzieści tysięcy Gór znala zło się na rynku. Ale i one jak mówili znawcy zniknęły z księgarskich półek szybciej, niż się na nich ukazały. Rzeczywiście tak było, bo po pierwszej edycji 568 . leżały już w księgarniach listy zamówień. I znów pretensje do autora (? ), dlaczego "tak mało wydał swej książki". Ja zaś naiwnie wierząc w szybkie kolejne wydanie Gór ciągle zbierałem nowe relacje i przygotowywałem bardzo rozszerzoną i uak tualnioną wersję. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że wraz z przemianą okresu gomułkowskiego w epokę gierkowską tematyka akowska "wpadnie z deszczu pod rynnę" i że na tę nową edycję przyjdzie mi czekać lat... trzynaście, nazwałbym go pomyleńcem. A tak się niestety stało. Wtedy w KC nie było już Wincentego Kraski, a jego następcy nie wykazywali nawet małej części tej sympatii dla akowskiej sprawy, jaką on mi okazał. Mając za sobą tak zwariowane cztery lata, postanowiliśmy z Grażynką poje chać w lecie ponownie do Włoch. Tym razem już spokojniej, na dłużej, bo na cały lipiec, aby nie pędzić "z wywieszonym językiem" z miejsca na miejsce. Wybraliśmy się z Mięciami Ślusarzami, byli to bowiem wspaniali kompanioni na takie wyprawy, a przy tym Mietek miał w nadmiarze to, czego ja nie znosiłem ubóstwiał odpo czywać leżąc pod samochodem, a mnie sama myśl o tym przyprawiała o mdłości. Pojazdem miał być nasz trzyletni Wartburg 1000, koloru żółtego. Z racji tego koloru stał się potem dość sławny wśród moich czytelników, a to za sprawą dwunastoodcinkowego reportażu z tej eskapady, publikowanego na łamach "WTK" pod wspólnym tytułem Żółtkiem przez Europę. Czytelnicy poznali wtedy nasze lipcowe przygody z autostrad Austrii, Niemiec, Szwajcarii i Włoch, ale dopiero dziś, po ponad ćwierć wieku, mogę napisać, dlaczego one nam się w takiej ilości przydarzały. Samochód był bardzo sprawny i dzięki temu przez cały maj szalałem nim po Polsce, a szczególnie po Kielecczyźnie, aby w tradycyjnych Dniach Oświaty, Książki i Prasy zarobić jak najwięcej pieniędzy na nie tani przecież wyjazd. I oto pięknego poranka 19 maja, jadąc na spotkanie autorskie w jednej z kieleckich szkół, nie zauważyłem nowego znaku podporządkowania ulicy, którą jechałem, a która dotąd była ulicą główną, i w samym środku miasta olbrzymi, ciężarowy TIR z przyczepą na dużej szybkości zdemolował mi zupełnie Wartburga. Gdy wyskoczyłem z komletnie rozbitego samochodu i wśród kałuż lejącej się benzyny dostrzegłem rozmiar zniszczenia, nie mogło mi się pomieścić w głowie, że żyję i że jedyna dolegliwość spo wodowana wypadkiem sprowadza się do lekkiego urazu lewej skroni. Po Kielcach, gdzie moje Góry w tym czasie ciągle funkcjonowały jako hit numer jeden, gruchnęła wiadomość, że UB próbowało mnie zabić w sfingowanym wypadku samochodowym. Był to oczywisty absurd, bo winę za ten wypadek ponosi łem tylko i wyłącznie ja. Rozdzwoniły się telefony do organizatora mojego wieczor nego spotkania, czyli Miejskiej Biblioteki, z pytaniem, czy, mimo wypadku, odbędzie się ono. Sala była wypełniona po brzegi, a gdy wszedłem z obandażowaną głową urządzono mi taką owację na stojąco, jakiej już nigdy w życiu potem nie miałem. Oczywiście temat wypadku zdominował spotkanie i im bardziej zapewniałem, że to była moja wina i nikt mi w tym wypadku nie "pomógł", tym uparciej obecni na sali dawali do zrozumienia, że oni wiedzą lepiej i na pewno mają rację, a ja tylko kryję winnych. Dzisiaj, po ponad ćwierć wieku, nie zmieniłem w tej sprawie zdania. Tak samo, jak z kolei jestem absolutnie pewien, że staranowanie mnie przez radiowóz milicyjny w pięć lat później na ulicach Warszawy było całkowicie zamierzone. Nazajutrz skoro świt przetransportowałem rozbity wóz do Warszawy, znala złem na Szczęśliwickiej warsztat, który podjął się szybkiej i dobrej naprawy i zgło siłem wypadek w inspektoracie PZU przy ulicu Traugutta. Załatwiał mnie osobiście 569 kierownik inspektoratu pan Kowalewski, którego bardzo dobrze znałem z poprzed nich lat mej pracy w tej instytucji. Prosiłem go, abym ze względu na nasz zagra niczny wyjazd za niespełna półtora miesiąca mógł dokonać niezbędnych, ale za to szybkich napraw. Wieczorem zadzwonił do mnie jeden z przyjaciół, zaniepokojony wypadkiem, o którym wiedział już od mej żony. Opowiedziałem mu o podjętych sta raniach szybkiego naprawienia wozu. Rano, w inspektoracie PZU, gdzie pojechałem zawieźć brakujące dokumenty, przyjął mnie zdenerwowany Kowalewski i powiadomił półgłosem, że przed chwilą wyszli od niego inspektorzy Komendy Stołecznej MO, którzy przeprowadzali docho dzenie związane z moim wypadkiem i podejrzeniem o wyłudzenie zawyżonych kwot. Pojechaliśmy więc natychmiast do warsztatu na Szczęśliwicką i tam właściciel wyznał nam pod sekretem, że podobna kontrola skończyła się przed chwilą i u niego. Kowalewski się wściekł. Pojechaliśmy do Polskiego Związku Motorowego, gdzie dano nam rzeczoznawców, w obecności których samochód został kompletnie rozebrany i na podstawie dokładnych oględzin każdego drobiazgu spisano protokół zniszczeń oraz usterek spowodowanych wypadkiem. Kosztorys sporządzony na tej podstawie był prawie dwukrotnie wyższy niż moje wstępne zgłoszenie. Pan Kowalewski i właściciel warsztatu zapewnili mnie, że remont zostanie wykonany do końca czerwca. Incydent ten przyniósł mi kilka zysków, niekoniecznie materialnych. Po pierw sze, zgodnie z moim co najmniej paroletnim przekonaniem a wbrew opiniom Grażynki potwierdziło się, że nasz telefon był na podsłuchu. Pewność ta w później szych latach wielokrotnie sprawdzana, pozwoliła mi wywoływać pewne poczynania milicyjne i działało to w sposób bezbłędny. Wystarczyło, abym w rozmowie z kim kolwiek przekazał jakąś informację, co do której wiedziałem, że jest brakującym kawałkiem w ich układance i albo natychmiast, albo po jakimś czasie dowiadywałem się, że oni tę informację nie tylko przejęli, ale ją przeważnie zgodnie z moimi życze niami wykorzystują. Drugi zysk był taki, że samochód został wyremontowany w pełni, tak jak tego wymagała przychylna dla klienta interpretacja przepisów przez PZU. Mimo znajo mości w tej instytucji nigdy bym nie uzyskał tyle, ile dla mnie "wypracowała" irytu jąca skądinąd wścibskość milicji. Niestety, tego zysku nie mogłem w całej pełni wykorzystać. Na skutek braku jakiejś części nie starczyło czasu na dokładne spraw dzenie zbieżności kół oraz ręcznego hamulca. Pierwsze zmusiło nas we Włoszech do zmian opon co tysiąc kilometrów, a po przyjeździe do wyrzucenia całego kompletu. Drugie powodowało niekontrolowane, samoczynne zaciąganie się i zwalnianie hamulca, co rzadko wywoływało sytuacje humorystyczne, a częściej groźne. Wyjechaliśmy zgodnie z planem l lipca i właściwie aż do Monachium podróżo wało nam się cudownie, mimo iż "żółtek" wyładowany campingowym sprzętem oraz miesięcznym zapasem konserw i innych wiktuałów dla czterech osób tak siedział na resorach, że rurą wydechową kreślił niemal linię na autostradzie. W Monachium musieliśmy u Jara-Łańcuckiego wysłuchać o jego ostatnich potyczkach z zachodnioniemiecką administracją. Jar, jak i wielu Polaków na Zacho dzie, nie uznający PRL, a jednocześnie nie przyjmujący innego obywatelstwa, miał tak zwany "Travel Dokument" zwany też paszportem nansenowskim. Jego posiada cze, jako "obcokrajowcy bez ojczyzny", podlegali opiece Wysokiego Komisarza ONZ. Taki dokument upoważniał jego właściciela do wędrowania po całym świecie, z wyjątkiem kraju pochodzenia. Bo albo jest się emigrantem politycznym, albo nie. 570 . Ale niemiecki urzędnik przedobrzył w swej gorliwości i wbił Jarowi do Travel Doku mentu rutynową pieczątkę Ausser "Polen", czyli "prócz Polski" z tym, że nie wia domo z jakiej przyczyny "Polen" było ujęte w dodatkowy cudzysłów. Jar, zgodnie ze swoją naturą, zrobił z tego skandal międzynarodowy, o którym pisała nie tylko prasa niemiecka, ale i polonijna całego świata, a włączył się w nią także Wysoki Komisarz ONZ. W efekcie wykreślono mu w ogóle z paszportu tę nie fortunną pieczątkę, a on oczywiście zaraz pojechał do Polski. I to był chyba początek końca tego restrykcyjnego wpisu w setkach tysięcy emigracyjnych paszportów. Nasze przygody naprawdę zaczęły się dopiero w Szwajcarii. Ledwo dojechali śmy do pierwszego campingu nad pięknym wysokogórskim jeziorem Walensee, upalna pogoda zamieniła się w tak gęstą śnieżycę, że nie mieliśmy odwagi wyjść z samochodu, aby rozbić namiot. Próba przeczekania nie powiodła się, wyjście w ubraniach groziło natychmiastowym ich przemoczeniem, więc obaj z Mietkiem radzi, nie radzi rozebraliśmy się do slipek, strzeliliśmy po setce wiśniówki i posta wiliśmy w kilka minut ten cholerny namiot. Wtedy to nieopatrznie zaciągnęliśmy ręczny hamulec. Rano obudziliśmy się w zupełnie zimowej scenerii. Postanowiliśmy jak naj szybciej zjechać niżej, bo tam przynajmniej nie będzie śniegu, a tylko deszcz. Nie przejechaliśmy jednak nawet dwudziestu kilometrów, gdy coś pyknęło i pióra wycie raczek znieruchomiały na szybie. W kwadrans później na zadeszczonej autostradzie coś znów szczęknęło i nasz "żółtek" z zablokowanymi hamulcami zaczął się kręcić jak bąk pomiędzy dziesiąt kami pędzących samochodów. Wiedziałem już, że są to skutki zaciągnięcia poprzed niego dnia nad jeziorem hamulca ręcznego. Mimo iż jego odblokowanie trwało dość długo i spowodowało niemały korek na autostradzie, nikt nam nie nawymyślał, nie trąbił, słowem kultura absolutna. Wtedy po raz pierwszy zrozumieliśmy, co to znaczy wschodnioniemieckim wozem jechać na zachód. Nie można było dostać do "żółtka" nie tylko niczego orygi nalnego, ale nawet z grubsza pasującego. A każdy mechanik, gdy tylko ujrzał sympa tyczny pysk naszego dwutaktu, mówił nie bez pogardy: "My umiemy reperować tylko samochody. Pojazdów nie". Przez cztery tysiące kilometrów byliśmy więc pozbawieni wycieraczek. Na szczęście tego wieczora deszcz przestał padać i trwało to miesiąc. Z tego pobytu, w czasie którego przejechaliśmy w zasadzie cały klasyczny turystyczny szlak włoski bez nerwów i zbędnego pośpiechu, zostały mi w pamięci cztery zdarzenia. Na Rzym przeznaczyliśmy cały tydzień. Naszą bazą stał się camping na Monte Antenne. Olbrzym. W tych czasach na różne placówki dyplomatyczne wyjechało już kilku moich kolegów ze studiów na ANP i "przebranżowionych" literatów. Właśnie we Włoszech radcą kulturalnym byt Gienek Kabatc, z którym łączył mnie akademik na Uniwersyteckiej, stypendium w Banku Handlowym, narciarstwo i wreszcie pisarstwo. : Pewnego popołudnia Krysia i Gienek zaprosili nas na pożegnanie Rzymu na wino, lecz jak zapowiedzieli nie do którejś z eleganckich kawiarni, a gdzieś w plenerze. Pojechaliśmy do Frascati, małego podrzymskiego miasteczka, sławnego ze wspaniałego białego, wytrawnego wina. Lokal był dość siermiężny, głęboka piw nica o łukowatym sklepieniu, pobielonych zaledwie, ceglanych ścianach, ustrojonych girlandami czosnku, cebuli i papryki, gdzie za miejsca biesiadne służyły gołe stoły na krzyżakach oraz proste zydle. 671 Mietek został z paniami przy pierwszym, pięciolitrowym dzbanie, a ja z Gienkiem wyszliśmy na rynek po zakąskę. Stały tu stragany, na których leżała owa zaką ska, bardzo jednorodna. Nazywała się porchetto, czyli prosiaczek. Był to sporej wiel kości, całkiem dorodny wieprz, wytrybowany i wypatroszony, nafaszerowany całymi wiechciami przeróżnych ziół, zaszyty, uwędzony i ugotowany. Zapach przyprawiał o zawrót głowy. Takiego wieprza sprzedawano na "plasterki" o średnicy prawie pół metrowej i grubości zależnie od życzenia przeważnie jednak centymetrowej. Trzy takie plastry, po jednym na małżeństwo, rzucone w białym papierze na goły stół, okazały się wraz z chrupiącą bułką-rwanką zakąską nie do przejedzenia. Palcami skubaliśmy z tego plastra a to kawałek wątróbki lub nerki, a to wędzoną słoninkę, słowem niebo w gębie. Okazało się, że takie przedwieczorne wypady socjety rzymskiej do Frascati mają już parowiekową tradycję i nic dziwnego, że małe masteczko aż do północy rozbrzmiewało wesołym gwarem. Powrót na camping przez via Salaria mieliśmy dość utrudniony. Nie wiem czy powodem była zbyt duża ilość wypitego wina, czy też fakt, że startu spod światła na stromym podjeździe bez ręcznego hamulca nie wytrenowaliśmy jeszcze dostatecznie, dość że na camping dojechaliśmy mocno spoceni. Rano, o dziwo, nikogo z nas nie bolała głowa. Nazajutrz dotarliśmy na Monte Cassino. Właściwie nic się nie działo, a jednak, może właśnie dlatego, było przejmująco. Już sam wjazd na przełęcz serpentyną o dziesiątkach zakrętów naszym nie całkiem sprawnym samochodem o umownych hamulcach stał się dostatecznym powodem do stresu. Na górze było pusto i mimo wspaniałego słońca smutno. Infrastruktura wokół cmentarza była jeszcze wtedy więcej niż skromna. Ludzie z kraju gościli tam bardzo rzadko. Wszystkie cztery miejsca parkingowe zastaliśmy wolne. Przy nich jakiś rozmemłany sprzedawca Coca-Coli chłodzonej w blaszanej balii wypytywał nas nachalnie czy jesteśmy "reżim, czi emigracja". Upał od góry, chłodek od bocznego wiaterku, krwawe plamy zwiędłych i zaschniętych maków na stokach, oślepiająca biel olbrzymiego kompleksu klasztornego w oddali i żałosny, rytmiczny ryk osła zamkniętego w pobliskiej zagro dzie. Tak wyglądała wtedy codzienna samotność Bohaterów. O zmierzchu dobiliśmy do Neapolu. Poszukiwanie campingu zajęło nam nie spodziewanie dużo czasu. W zupełnych ciemnościach dojechaliśmy do Pozzuoli, mia steczka, w którym urodziła się Sophia Loren. Przejazd nad Zatoką Neapolitańską w świetle księżyca należy do wrażeń silnych. W Pozzuoli wskazano nam camping Solfatara, na który znad samego morza trzeba się było w ciemności wspinać aż na szczyt stromego wzgórza. Wreszcie, mocno zmęczeni, znaleźliśmy się w płaskiej niecce otoczonej kręgiem oświetlonych domów wokoło; z ich otwartych okien dobie gał głos Domenico Modugno albo Milvy. Byliśmy jednak tak udręczeni, że bez kola cji natychmiast zasnęliśmy w byle jak rozbitym namiocie. Ostatnie, co usłyszałem, to półgłos Lubci: A mnie tu śmierdzi zgniłymi jajami. To ze zmęczenia wymamrotał Miecio. Śpij kochanie. Do rana ci przejdzie. Nie przeszło. Ledwo rano otworzyliśmy oczy, fetor siarkowodoru znów i to ze spotęgowaną mocą uderzył nas w nosy. Obok ktoś się wydzierał po polsku: No, chodźcie oglądać ten krater! Wyskoczyliśmy z namiotu jak oparzeni. Nasz camping okazał się okrągłym talerzem o półtorakilometrowej średnicy, na którego koronie wianuszkiem stały domy, i to z nich wczoraj wieczorem dawano nam takie koncerty. Dno zagłębienia 572 . stanowiło krater wulkanu, którego campingowa część porośnięta akacjowym, rachi tycznym gajem była "nieczynna", ale za to na krańcu drugiej części dostrzegaliśmy snujące się żółtawe dymy. Nie bez oporu daliśmy się namówić przygodnym Polakom na zwiedzenie owej drugiej części. Spacer trwał nie dłużej niż kwadrans. Im jednak dochodziliśmy bliżej dymów, tym bardziej ginęła trawa, zaś jej miejsce zajmowała zastygła lawa, coraz bardziej porowata i dudniąca pod nogami. Co chwila przebiegał przez nią podziemny skurcz, wprawiający podłoże w lekki dygot. Narastał przejmu jący świst. To przez mikropory lawy ulatniał się pod ciśnieniem gaz, który porywał drobinki piasku, kurzu i wyrzucał je na wysokość pól metra. Szło się po tym jak wśród wysokich, łaskoczących traw. Dokoła stały tablice z napisami zakazującymi schodzenia ze szlaków wyzna czonych białymi taśmami. Zdarzały się bowiem przypadki trafienia na "przeręble", w których łatwo było natychmiast się roztopić. Wreszcie doszliśmy do kilku niewiel kich bulgocących stawków. Także ogrodzonych. Żar bił w twarz. Szara maź gotowała się nie głębiej niż metr poniżej poziomu, na którym staliśmy. Stróż pilnujący krateru podniósł w pewnej chwili długi, metalowy pręt grubości męskiego kciuka i wsunął powoli w bulgocącą magmę. Po wyjęciu pręt był o połowę krótszy. Jego dolna część roztopiła się. Mieliśmy dość tego oglądania. Forsownym tempem, ale zachowując przyzwo itość, aby nasza rejterada nie wyglądała na paniczną ucieczkę, podążyliśmy do samo chodu. Namiot zwinęliśmy bardzo szybko, nasze panie namówiły nas na raczej póź niejsze śniadanie, bliżej Pompejów. Ale gdy nadszedł czas załadowania bagażu do samochodu, wpadłem w lekką panikę. Obmacywanie wszystkich kieszeni nie dało rezultatu. Kluczyków nie było. Nie, owszem były, wisiały sobie spokojnie w stacyjce, wewnątrz zatrzaśniętego samochodu. Ale przecież Mietek miał zapasowy kluczyk. Poprosiłem go. Powiedział, że ma w krótkich spodniach w... Z rosnącym przerażeniem w oczach wskazał na zamknięty samochód. No, to byliśmy ugotowani. Może nie w kraterze, ale prawie. Godzinę trwało, nim próbując różnych sposobów dostaliśmy się do wnętrza. Potem popędziliśmy w kierunku Pompejów. Już po przejechaniu Pozzuoli zaczęli śmy się trochę podśmiewać z samych siebie, że nas taki strach ogarnął. I tak pod śmiewaliśmy się okrągły rok, przy każdym spotkaniu. Aż w 1970 roku Solfatara pogroziła nam z daleka. Zatrzęsła górą, na której stało miasteczko i zarysowała ściany ponad trzydziestu domów. Byli i ranni. Wówczas przestaliśmy się naigrawać z naszego strachu. Ale wróćmy do tamtej podróży i ostatniego włoskiego wrażenia, jakie zapa miętałem. Do Riecione, pięknego kąpieliska na adriatyckiej stronie, dojechaliśmy późnym popołudniem. Camping i plaża były przepełnione, ale jakoś miejsce pod namiot udało nam się znaleźć. Nadchodził czas kolacji i plaża zaczęła się wyludniać. To było coś niepojętego, bo przecież tutaj, w lipcu, plaża jest pełna i przy księżycu. Właśnie, przy księżycu. To on spowodował, że wszyscy naraz obsiedli wszelkie dostępne telewizory. Długo czekaliśmy, aż łącza europejskie nawiążą kontakt z Ame ryką. Zobaczyliśmy na ekranach wnętrze centrum kosmicznego w Huston i całują cych się Amerykanów Pierwszy człowiek wylądował na Księżycu. Po dwóch dniach pojechaliśmy do Yicenzy, aby odwiedzić państwa Ceschi a Santa Croce. Wszak na ich formalne zaproszenie odbywaliśmy tę wspaniałą podróż. Państwo hrabiostwo czekali na nas poza miastem, w górach, w rodowym, kamiennym zamku. Po bardzo uroczystej kolacji w średniowiecznych murach prze573 . żyliśmy straszliwą kompromitację. Nasza wspaniała trzykilowa bombonierka wedlowska, wieziona dla pani hrabiny, w afrykańskiej temperaturze bagażnika zamieniła się w jedną wielką mamałygę. Na szczęście szkło okazało się trwalsze i żubrówki dla pana Leo wytrzymały wszelkie próby. Po powrocie do Warszawy wpadłem w wir wydarzeń. Najpierw oddałem do remontu samochód w ramach rękojmi PZU. Następnie przez tydzień przeprowa dzaliśmy się, bo otrzymaliśmy spółdzielcze mieszkanie przy Żwirki i Wigury, o 17 metrów kwadratowych większe od poprzedniego. I wreszcie okazało się, że l września leciałem do Londynu do archiwum Studium Polski Podziemnej. Z tym wyjazdem było tak. Zaprzyjaźniony ze mną płk Stanisław Steczkowski "Zagończyk", komendant Rejonu IV z czasu Powstania Warszawskiego, poznał mnie pół roku wcześniej ze swoim byłym podkomendnym z batalionu "Chrobry II", por. inż. Józefem Huczyńskim "Tolipem", jednym z aktywnych działaczy władz Koła AK w Londynie. Steczkowski zarekomendował mnie jako tego, który powinien być zaproszony do Londynu dla zapoznania się z tamtejszymi dokumentami "Wachla rza", znajdującymi się w Studium Polski Podziemnej. Inżynier Huczyński, znając bardzo skromny stan kasy Koła AK powiedział, że nie podejmuje się tego załatwić, ale chętnie zaprosi mnie do Londynu jako swojego prywatnego gościa. I tak się też stało. Dostałem paszport. Pozostawał jeszcze nie tyle wielki wyda tek, co trudny zakup - bilet lotniczy do Londynu. Kto nie posiadał limitu dewizo wego, biletu za polskie złotówki kupić nie mógł. Ze znanych mi instytucji taki limit miał tylko "PAK". Poszedłem więc do sekretarza wydawnictwa Janusza Przewłockiego oraz do kierownika Wydziału Zagranicznego Janusza Stefanowicza i poprosi łem o wydanie mi odpowiedniego zaświadczenia do banku, abym z ich konta mógł sobie taki bilet kupić. Okazało się to niezgodne z przepisami. Ale zgodne z przepi sami byłoby, gdybym podpisał z nimi umowę na książkę o "Wachlarzu" i wtedy oni taki bilet jako swojemu autorowi mogliby kupić i podarować. I tak się stało. Załatwiłem w ten sposób dwie sprawy i każdą lepiej, niż zamierzałem. Czekało mnie jeszcze trudne zadanie. Postanowiłem dostać się do archiwum MSW i tam przepatrzyć materiały "Wachlarza", podobno bardzo bogate. Droga była tylko jedna wysoki urzędnik tego resortu, były partyzant AL z Kielecczy zny, którego "Iskry" zaprosiły jako wewnętrznego recenzenta do Gór. Wystarałem się o audiencję i przekazałem moje życzenie. Dawał małe szansę. Radził, abym zwrócił się oficjalnie do dyrektora archiwum. Pokazałem mu kopię mego pisma skierowanego tam przed rokiem oraz odpowiedź, że MSW żadnych dokumentów "Wachlarza" nie ma. Wiedziałem, że napisano mi nieprawdę. Powiedziałem to memu rozmówcy, a on obiecał jeszcze raz rozeznać sprawę i prosił o kontakt po moim powrocie z Londynu. l września poleciałem do Anglii i zamieszkałem u państwa Huczyńskich na Ealingu. Jest to bardzo polska dzielnica. Okazało się, że państwo Krzyżanowscy, znajomi z Siestiere, mieszkali na sąsiedniej ulicy, a jeszcze bliżej miał dom Maksy milian Lorenz "Katarzyna", oficer AK z Kielecczyzny, który opiekował się Eugeniu szem Kaszyńskim "Nurtem", następcą "Ponurego" w dowodzeniu na Kielecczyźnie Świętokrzyskimi Zgrupowaniami. Archiwum Studium Polski Podziemnej było o dwie stacje metra, a do doktora Józefa Garlińskiego, znanego historyka i pisarza, a przy tym przyjaciela Mundka Banasikowskiego trzy. Pan Huczyński w czasie pierwszej kolacji w swoim gościnnym domu wprowa dził mnie w stan moich spraw. Ucieszyło mnie, że wszyscy najważniejsi w środowi574 . sku akowskim, w tym również opiekunowie studium, wyrazili zgodę na korzystanie przeze mnie ze zbiorów tego archiwum. Byli to: gen. Tadeusz Pełczyński "Grzegorz", były szef sztabu KG AK, a obecnie zwierzchnik studium, pik Kazimierz IranekOsmecki "Makary", cichociemny, były szef Oddziału II KG AK, teraz zaś ten, który swoim kciukiem, podniesionym w górę albo opuszczonym w dół regulował w sekundę wszystkie akowskie sprawy oraz pani kpt. Halina Czarnooka, kierownik tego przybytku wiedzy. Zmartwiło mnie wszakże, że zgoda ta będzie aktualna dopiero po rozmowie przeprowadzonej ze mną przez gen. "Grzegorza". Zafrasował mnie nie sam fakt rozmowy, gdyż wiedziałem, że dla ludzi z kraju jest to warunek sine qua non, ale przeraził jej termin. Za tydzień. Akurat wtedy, gdy przyjechałem do Londynu, trwały przygotowania do VI zjazdu delegatów Kół AK z całego świata i generał nie miał ani chwili wolnej. Rozumiałem to, ale dla mnie było to równo znaczne ze skurczeniem czasu pracy w archiwum równo o połowę. Z terminami jed nak wyznaczanymi przez generałów raczej się nie dyskutuje. Miałem więc tydzień na załatwianie spraw drobniejszych, ale nie mniej waż nych. Przywiozłem przecież ze sobą cały plik listów rekomendacyjnych od ludzi, któ rzy tu cieszli się opinią nieposzlakowaną. Przede wszystkim od cichociemnych: pika Henryka Krajewskiego "Leśnego", byłego dowódcy 30 Poleskiej Dywizji AK, ppłka drą Alfreda Paczkowskiego "Wani", dowódcy III Odcinka "Wachlarza" i szefa Kedywu obszaru białostockiego, mjra Franciszka Pukackiego "Gzymsa", szefa patrolu "Wachlarza" w Charkowie i dowódcy batalionu w 27 Wołyńskiej Dywizji AK, mjra Jerzego Sokołowskiego "Miry", szefa placówki "Wachlarza" w Słucku, kpt. kpt. Michała Fijałki "Kawy" i Wacława Kopisto "Kry" dowódców patroli w "Wachla rzu" oraz szefów grup uderzeniowych w czasie rozbijanie przez "Ponurego" więzie nia w Pińsku i wiele innych. Miałem też bardzo sympatyczne poparcie mjra Edmunda Banasikowskiego z Millwaukee, bardzo wysoko notowanego. A mimo to pierwszy kontakt, jaki próbowałem nawiązać, skończył się dla mnie nokautem. Najbliżej mi było do "Nurta" i tu zdecydowałem się zacząć. Drzwi otworzył mi "Katarzyna". Przedstawiłem się i zacząłem wyłuszczać powód mej wizyty. Przerwał mi dosyć obcesowo: Wiem kim pan jest i chcę panu powiedzieć, że łapsów konsularnych do tego domu się nie wpuszcza. Póki ja żyję, z "Nurtem" się pan nie zobaczy. I nie należy nas tu więcej nachodzić, bo psem poszczuję. Nim z hukiem zatrzasnął drzwi, dostrzegłem w tle całkiem dorodnego owczarka alzackiego. Początek więc nie był zachęcający, szczególnie, że tego samego dnia po południu miałem spotkanie z płkiem Irankiem-Osmeckim, na którym mi nie zmiernie zależało. Pułkownik za to przyjął mnie bardzo sympatycznie, dał jakiś album do oglądania, aby zyskać cza na zapoznanie się z przywiezioną przeze mnie korespondencją, a potem powiedział: Zacznę od przeprosin za "Katarzynę". Już mi meldowano. To poczciwy chło pina, ale jak każdy żandarm najpierw działa, potem myśli. O pana wizycie mie liśmy nie tylko pozytywne sygnały korespondencyjne. Także ostrzeżenia telefo niczne, że przyjeżdża nietuzinkowy agent MSW. Nie pana pierwszego to spotyka. Wiemy kto inspiruje tę akcję. Zależnie od tego, kogo bardziej nie lubią, nadają mu wyższy stopień wojskowy. Pan podobno jest majorem. Tylko jeden gość z kraju, bar dzo przez nas ceniony, miał wyższy stopień od pana, bo pułkownika. Proszę się tym nie przejmować. Generał prosił, aby pan nie łączył opóźnienia waszego spotkania z tą akcją telefoniczną. On naprawdę, ze względu na nasz zjazd, nie ma czasu nawet 576 na sen. A przecież zbliża się już do osiemdziesiątki. By dać panu symboliczny dowód jego zaufania, prosił mnie, abym w jego imieniu zaprosi} pana na koleżeński obiad żołnierski, jaki odbędzie się w następną niedzielę na zakończenie zjazdu. Na prośbę generała będę u niego w poniedziałek podczas rozmowy panów. Co zaś do spotkania z majorem "Nurtem", odbędzie się ono jutro w południe w domu "Katarzyny". Dostał już ode mnie odpowiednie instrukcje. Czyż można się dziwić, że po tej rozmowie Londyn wydał mi się od razu pięk niejszy? Nie na darmo płk Iranek-Osmecki cieszył się opinią najrozsądniejszego ofi cera akowskiego nad Tamizą. Miał już za sobą pierwszą odmowę przyjęcia stopnia generalskiego na emigracji. Kilka lat później zrobił to po raz drugi. Jakże to rzadki objaw u naszych kombatantów, którzy co prawda chełpią się akowską skromnością w służbie, ale wielu z nich pazerność na medale i awanse przejęło od Gwardii Moczara. Niektórzy nawet przeskoczyli GL-owców, co wydaje się rzeczą prawie niemożliwą. Kolację u państwa Krzyżanowskich zjadłem w szampańskim humorze, bo i oni sami sympatyczni, i menu wspaniałe, i Londyn coraz dla mnie słoneczniejszy Moi gospodarze przemili ludzie państwo Teresa i Józef, odstąpili mi na pięterku pokój swego dorosłego syna, przebywającego gdzieś poza Londynem i wobec tego, że sami pracowali, oddali mnie na czas swej nieobecności pod opiekę mamy pani Teresy, prowadzącej dom. Pochodziła z Tarnopola i dzięki miłym przedpołudniowym pogaduszkom poznałem całą długą i okrutną drogę tej rodziny z Podola do Londynu, przez daleki Kazachstan. Pan Józef pod "moim" łóżkiem trzymał całą dokumentację Krzyża Armii Kra jowej, której to kapituły był sekretarzem. Krzyż AK, ustanowiony w 1966 przez gen. "Bora", stał się wśród akowców, szczególnie w kraju, najbardziej pożądanym odzna czeniem. Jego znaczenie podnosił fakt, że celnicy polscy na granicy bardzo skwapli wie poszukiwali i rekwirowali w drodze do Londynu wnioski dowódców akow skich na to odznaczenie, zaś w drodze z Londynu nadane legitymacje Krzyża. Sam Krzyż także był początkowo dostępny wyłącznie w Anglii, później zaś zaczęła go produkować firma grawerska Panasiuka na Nowym Świecie w Warszawie. Mimo tych utrudnień oraz faktu, że podróżni przyłapani na przewożeniu takich "wrogich" materiałów mieli później trudności z ponownym otrzymaniem paszportu, do roku 1989 przeszwarcowano z kraju na zachód wnioski dla parudziesięciu tysięcy akowców, a w drodze powrotnej, tyleż legitymacji i parę tysięcy Krzyży i miniaturek. Kawalerom Krzyża AK przysługiwał także Medal Wojska Polskiego. Jadąc pierwszy raz do Londynu przewiozłem kilkanaście list na ponad sto pięćdziesiąt Krzyży, a z powrotem ich dokumentację. I tak było podczas kolejnych sześciu wyjazdów. Sądzę, że w sumie wraz z żoną przewieźliśmy ponad tysiąc legitymacji Krzyża i tyleż Medalu WP W tym również po jednym moim. Nazajutrz w samo południe zadzwoniłem do domu "Katarzyny". Rzadko można zobaczyć tak głupi wyraz twarzy jak wtedy u niego. Byłem uprzejmy, ale oziębły jak lodowiec na Spitzbergenie, on zaś mięciutki jak flanelowa wkładka w bamboszach. Zaczął od jakichś strasznie zawiłych tłumaczeń, ale tym razem ja mu przerwałem: Niech pan wyciągnie z tego na przyszłość wniosek, że czujność musi pan wzmocnić raczej wobec tych, przed którymi pańscy wątpliwi informatorzy telefo nicznie nie ostrzegają. U "Nurta" spędziłem ponad trzy godziny. Świadom tego, że jest on po ciężkiej chorobie i nie odzyskał jeszcze pełnej formy, po godzinie podjąłem delikatne próby 576 . uwolnienia go od mojego towarzystwa. On jednak stanowczo protestował, czym mi sprawiał prawdziwą przyjemność. Potem jeszcze wielokrotnie spotykałem go na "mojej" ulicy, gdy szedł z pieskiem na spacer i przechadzki te zamieniały się w dłu gie pogaduszki na parkowej ławce. "Katarzyna" zaś stał się od tej chwili gorącym heroldem moich akowskich zasług w krajowym piśmiennictwie. Kolejnego dnia rano odnalazłem w książce telefonicznej pewien numer i wykrę ciłem go pełen niepokoju. Po chwili usłyszałem znany głos: Zemla corporation. Cześć, stary! powiedziałem te dwa słowa, a jemu to absolutnie wystar czyło. Po dwudziestu latach rozpoznał mnie bez trudu. Chlebowskiiii! usłyszałem dziki wrzask i zaraz po nim padło pytanie skąd dzwonisz? Nie pozwolił mi się ruszyć z mego "miejsca postoju" i nakazał czekać do skutku, aż się po mnie zjawi. A wyjeżdża natychmiast. Czekałem niecierpliwie z godzinę, ale potem, gdy poznałem odległość dzielącą Sanderstead od Ealingu, zro zumiałem, że i tak musiał zdrowo pędzić. Z eleganckiego samochodu wysypały się po kolei: żona, dwie córki i on. Zgarnęli mnie jak stałem, tylko szczoteczkę do zębów pozwolili wziąć i już gnaliśmy z powrotem do niego. Bolek mieszkał w południo wej, rezydencyjnej części dzielnicy Croydon, na samych obrzeżach wielkiego Lon dynu, w pięknej, czternastopokojowej willi. Najwyższe jej piętro zajmowała własna firma projektowania wystawienniczego dla największych brytyjskich koncernów przemysłowych. I tak się zaczęły urocze trzy doby u Bolka. Janeczka, jego żona, ta sama, dla której uciekł z Polski, powiedziała mi w pewnym momencie, że odkąd go zna, nie zdarzyło się, aby Bolek przerwał pracę i wyjechał z domu w sprawie innej niż służbowa. Zaraz po twoim telefonie, który zresztą odebrał przypadkowo, bo sekre tarka wyszła, zbiegł jak szalony na dół i kazał się natychmiast ubierać mnie, Ani i Małgosi, bo gdzieś jedziemy. Dopiero w drodze powiedział gdzie i po kogo. Teraz zachowuje się jak nieprzytomny. To śpiewanie całymi wieczorami! Wszystko każe dziewczynkom nagrywać na magnetofon i uczyć się tych piosenek. Jednym słowem odmieniłeś mi męża. Trzy doby minęły jak z bicza strzelił. Trzeba było wracać do państwa Huczyńskich kończył się tydzień nieróbstwa, a w sobotę sponsorzy organizowali na moją cześć party z udziałem paru interesujących osób. Bolek mi zapowiedział, że za rok spotykamy się znów u nich i że muszę przyjechać z żoną. Rzeczywiście party u moich sponsorów było bardzo sympatyczne. Poznałem wiele miłych osób, w tym państwa Miszcziików. Franciszek Miszczak "Śliwa" był w czasie wojny jednym z szefów Wywiadu Dalekiego Zasięgu AK, a teraz założył Fundację AK, która niedługo już miała oddaii wiele usług i okazać pomoc żołnierzom tej formacji w kraju. Nazajutrz zameldowałem się na Leopold Road na rozmowę z gen. Pełczyńskim, który mieszkał nad archiwum Studium Polski Podziemnej. Miała trwać kwa drans, skończyła się po trzech godzinach. Był także płk Kazimierz Iranek-Osmecki. Generał, z wprawą wieloletniego pracownika wywiadu wojskowego wszak przed wojną był przez ładnych parę lat szefem Oddziału II Sztabu Generalnego poddał mnie dość wnikliwej przepytywance. Nie bez satysfakcji stwierdziłem, że wszystkie moje książki znał na wyrywki, nawet o niektóre ich fragmenty miał do mnie małe pretensje: Napisał pan, że poleciłem uwolnić z Pawiaka czterech oficerów AK dlatego, że był wśród nich mój kuzyn, komendant Okręgu Poleskiego płk Janusz Dobrski. Skąd pan to wziął? Po pierwsze, panie generale, napisałem dosłownie, iż "nie bez wpływu zapewne na podjętą decyzję był fakt, że...", po drugie wiem to od jednego z pana ofi cerów, przez którego ręce szedł ten rozkaz, a po trzecie, czy nie jest prawdą, że płk Dobrski był pana kuzynem? Generał wycofał swoje zastrzeżenia. Ale kolejną pretensję miał do mnie o glo ryfikowanie "Ponurego", który przecież według opinii jego otoczenia był war chołem, porywał do lasu oficerów starszych stopniem od siebie, przywiązywał ich do drzewa i domagał się żywności. Widać było, że generał często rozmawiał na ten temat z pikiem Mandziarą, wtedy prezesem Zarządu Głównego Koła AK w Londy nie, a w czasie wojny oficerem sztabu Radomsko-Kieleckiego Okręgu "Jodła" utrzy mującym nadal ścisłe kontakty z ppłkiem Borzobohatym w kraju. Powiedziałem mu to i nie zaprzeczył. Skonkludowałem więc: Nie jest to, moim zdaniem, opinia obiektywna, tylko dalszy ciąg pretensji nadal obrażonych żyjących pułkowników do nieżyjącego porucznika. A że drażni mnie, gdy ktoś go nazywa warchołem, proszę się nie dziwić. Wszak i mnie, szczegól nie gdy mam rację, różni ludzie nazywają warchołem. Tak gawędziliśmy sobie przez trzy godziny. Wreszcie generał powtórzył zapro szenie na żołnierski obiad w najbliższą niedzielę i życzył mi owocnej pracy w archi wum. Teraz przyszedł moment kulminacyjny. Co z materiałów wachlarzowskich może się znajdować w archiwum studium, orientowałem się z grubsza z informacji uzyskanych między innymi od majora Banasikowskiego. Wiedziałem też, że w ciągu dwóch tygodni mam szansę choćby pobieżnie zapoznać się z tymi dokumentami. Nie z mojej jednak winy wejście do archiwum opóźnione zostało o tydzień. Straciłem więc połowę czasu i wiedziałem, że przez tydzień w żadnym wypadku zrobić tego nie zdążę. Powiedziałem to generałowi. Zafrasował się: Gdyby nas było stać albo gdyby pana było stać na taki wydatek, to pozwoli libyśmy panu na zrobienie odbitek kserograficznych. Ale to kosztuje grube dzie siątki funtów. Odetchnąłem z ulgą. Byłem uratowany. Panie generale, ani panowie takich pieniędzy nie macie, ani ja tym bardziej. Jest jednak inne wyjście. Mam dobry aparat fotograficzny, statyw i specjalne filmy. Proszę o zgodę na zmikrofilmowanie tego co mi potrzeba. Generał się zamyślił. Nie dziwiłem się, wszak szefowie od wywiadu z zasady nie lubią aparatów fotograficznych. Trwało to chwilę i płk "Makary" uznał widocz nie, że powinien zabrać głos w tej sprawie: Panie generale, sądzę, że nie ma wielkiej różnicy między mikrofilmem a kse rokopią. Zgoda. Przez następny tydzień harowałem ciężko pod bacznym, ale życzliwym okiem pani Haliny Czarnookiej. Była to praca po kilkanaście godzin dziennie. Skończyłem na czas, wykonując ponad tysiąc sto klatek mikrofilmów. W niedzielę pojechałem wraz z państwem Huczyńskimi na ów żołnierski obiad. W dużej sali "Ogniska Polskiego", zarezerwowanej tylko dla uczestników zjazdu, kłębiło się ponad dwieście osób, panował gwar, błyskały flesze. Siedziałem przy stole z moimi opiekunami, państwem Miszczakami i jeszcze kilku osobami. 578 . Naraz poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Nade mną pochylał się serdecznie uśmiechnięty Jan Nowak-Jeziorański. Poderwałem się, objął mnie i przycisnął do piersi. Błysnęły flesze. Witam, drogi kolego. Tyle o panu słyszałem od Mundka Banasikowskiego i wreszcie poznaliśmy się. Jakże się cieszę. Musi mi pan opowiedzieć, jak się to stało, że pozwolili panu wydać Zagładę IV odcinka. Toż to ewenement. Porozmawialiśmy chwilę, a flesze wciąż błyskały. Deprymowało mnie to wyraź nie i widać nie umiałem tego opanować, bo mjr Miszczak lekko pociągnął mnie za rękaw i szepnął do ucha: Kolego, niech się pan nie denerwuje. Tu są sami swoi. Postanowiłem się więc nie denerwować. Za dwa dni odlatywałem do Polski. Nazajutrz rano pojechałem do biblioteki, gdzie nadzwyczaj uczynny dr Zdzi sław Jagodziński podarował mi ponad dwadzieścia kilo "dywersyjnej" literatury. Gdy wróciłem do domu Huczyńskich, dowiedziałem się, że dwukrotnie dzwonił do mnie jakiś pan w bardzo pilnej sprawie i zapowiedział telefon trzeci. Nazwiska nie zostawił. Rzeczywiście, po chwili zadzwonił, wprawiając mnie w zupełne osłupienie. Znałem go z działalności sportowej, kiedyś pomogłem mu załatwić ważną dla niego sprawę. Teraz proponował natychmiastowy krótki kontakt. Po trzech kwadransach spotkaliśmy się pod pomnikiem Piotrusia Pana w Hyde Parku. Pracował w MSZ, za rok czy dwa miał do Londynu przyjechać na placówkę, a teraz był tu na parotygodniowym przeszkoleniu. O moim pobycie tutaj wiedział w ramach "swoich obowiązków", o adresie mego zamieszkania też. Powiedziałem mu o telefonach przestrzegających przede mną jako "majorem", funkcjonariuszem MSW Uśmiechnął się, też wiedział. Teraz radził, abym natychmiast po przyjeździe do Warszawy postarał się skontaktować jak gdyby nigdy nic z kimś z kierow nictwa MSW i w ramach przypadkowej opowieści powiadomił go, że byłem na żoł nierskim obiedzie po zjeździe, spotkałem się tam z Nowakiem, który gratulując mi akowskich książek serdecznie mnie wyściskał. Zrobiłem wielkie oczy: A o co tu chodzi? O to chodzi, że mamy twoje zdjęcie jak ściskasz się z Nowakiem. Pójdzie pierwszym kurierem do Warszawy. Chodzi o to, abyś w MSW powiedział o tym wcze śniej, zanim dojdzie nasz raport. Niech wiedzą, że ty tego nie ukrywasz. A podobno te zdjęcia robili sami swoi powiedziałem smętnie. Teraz on się uśmiechnął: Ile ty masz lat? Pamiętaj, że przy takiej robocie nie ma samych swoich. Pożegnaliśmy się serdecznie. Jednak wszędzie zdarzają się ludzie. Na lotnisko odwiózł mnie pan Tadeusz Krzyżanowski i nie mógł się nadziwić, co też mam tak okropnie ciężkiego w jakże niewinnie wyglądającym, niewielkim bagażu podręcz nym. Pojął, gdy pokazałem mu, ile ważą sgme "Polskie Siły Zbrojne" i dziesiątki numerów paryskich "Zeszytów Historycznych". Kilka dni po przyjeździe do Warszawy, zgodnie z umową sprzed odlotu do Lon dynu, zjawiłem się u mego wysokiego rozmówcy w MSW w sprawie archiwum. Jesz cze raz spenetrował możliwości mojego dotarcia do archiwów tego resortu i jeszcze raz polecono mu zakomunikować mi, że tam nic w sprawie "Wachlarza" nie ma. Trudno. Nie traciłem jednak nadziei. Liczyłem na łut szczęścia i nie zawiodłem się. W kilka lat później najważniejsze z tych materiałów zostały mi nieświadomie nie tylko udostępnione, ale wręcz przyniesione do domu. Na razie jednak siedziałem w eleganckim gabinecie przy ulicy Rakowieckiej i zastanawiałem się, jak w inteli679 . gentny sposób mam skierować rozmowę na londyński temat i dokonać samodenuncjacji. Ale gospodarz ułatwił mi zadanie, pytając bez ogródek, co tam słychać u sta rych znajomych w Londynie. Opowiedziałem tak samo lekko, wplatając nazwiska Peiczyńskiego, Osmeckiego, Miszczaka i Nowaka. A jak on się czuje? Sądząc po wyglądzie, raczej doskonale. Rozmawialiśmy krótko w czasie obiadu żołnierskiego po zjeździe w "Ognisku" i gratulował mi Zagłady. Słyszałem, że dość wylewnie panu gratulował. Bo N owak jest chyba dość spontaniczny. Na tym się nasza rozmowa na temat Nowaka skończyła. Jej dalszy ciąg miał nastąpić równo po roku. Teraz wreszcie mogłem spokojnie rozważyć szansę ukazania się uczciwej książki o "Wachlarzu" w warunkach politycznych PRL przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Doświadczenia płynące z perypetii związanych z wydaniem Gór, a szczególnie z ich wznowieniem rysowały rzecz w barwach ciemnych. Nie mia łem przecież złudzeń co do tego, że gdyby nie interwencja Wincentego Kraski, wzno wienie Gór by się nie ukazało. Uznałem, iż trzeba Wachlarzowi przetrzeć drogę. Najlepszą formą było przeprowadzenie książki jako pracy naukowej przez dyserta cję doktorską. Kiedyś był u nas na kawie nieżyjący już od lat historyk Jerzy Terej wraz z żoną, redaktorką, moją koleżanką z "Polski" wschód i w rozmowie na ten temat poparł mój kierunek działania. Odradził mi jednak robienie tego na Uniwersytecie Warszawskim, uważając, że ranga polityczna i naukowa Instytutu Historycznego PAN jest wyższa. Uwierzyłem mu, tym bardziej że zaoferował się nawet przepro wadzić wstępną rozmowę na ten temat z ówczesnym dyrektorem Instytutu. Po kilku dniach dał mi znać, że dyrektor nie tylko akceptuje, ale w ogóle widzi mnie na swoim seminarium doktoranckim i prosi o złożenie papierów. Tak też się stało i późną jesie nią stałem się członkiem tego zespołu. Tak w zasadzie wyglądała moja droga do doktoratu. Są bowiem zawody: woj skowi, naukowcy, duchowni, gdzie brak awansu w przewidzianych normach czaso wych jest uważany za dowód słabego rozwoju, źle rokujący na przyszłość. Mnie te kryteria nie obowiązywały. Jako dziennikarz miałem jeden obowiązek: pisać jak naj mniej głupio. Jeżeli to potrafiłem, żadne tytuły nie były mi potrzebne, jeżeli zaś nie potrafiłem nic mnie nie ratowało. A zatem doktorat był potrzebny przede wszystkiem mej książce, a mniej mnie samemu. Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Po jej pierwszym wydaniu, a szczególnie po wznowieniu, sprawy w niej poruszane zaczęły żyć swoim własnym życiem. I znów, aby rzecz choćby pobieżnie omówić, muszę naruszyć przyjętą chronologię. Wiosną 1969 roku zostałem zaproszony przez harcerzy Hufca Starachowice na ognisko poświęcone pamięci "Ponurego". Poprosiłem o termin w połowie czerwca. I tam właśnie, przy tym czerwcowym ognisku, w dwudziestą szóstą rocz nicę śmierci komendanta ustaliliśmy, że od tej chwili będziemy się spotykać co roku na Wykusie w czerwcu, zamiast w końcu października. Zaś ostatnią niedzielę paź dziernika zebrani przy ognisku partyzanci "Ponurego" i "Nurta" przyjęli jako ter min spotkań pod Chotowem koło Włoszczowej na miejscu tragicznej obławy w 1944 roku. 580 . Tak się zaczął przed prawie trzydziestu laty świętokrzyski czerwiec na Wykusie. W roku następnym przy takim właśnie czerwcowym ognisku przywrócono "Ponurakom" oryginalny sztandar, ufundowany w czasie okupacji przez okoliczną ludność, a później ukrywany przed "swoimi" przez ćwierć wieku pod węglem w piw nicy. W 1971 roku wręczaliśmy także w czerwcu jednej ze szkół starachowickich ufundowany ze składek partyzantów akowskich sztandar. I tak każdy kolejny czerwiec przynosił coś nowego. Początkowo miejscem biwakowym był zagajnik z prawej strony kapliczki, tam, gdzie teraz jest ścisły rezerwat. Z każdym rokiem przybywało gości. Coraz znamie nitszych, z całej Polski. Córki generałów Stefana Roweckiego "Grota" i Kazimierza Tumidajskiego "Marcin ppłk Józef Rybicki "Andrze Adam Bień z moskiewskiego procesu szesnastu; inżynier Stanisław Jankowski "Agaton" cichociemny i jego kolega spod znaku cc mjr Franciszek Pukacki "Gzyms" dowódca batalionu 27. Wołyń skiej Dywizji AK; brat-łata i cudowny bibosz ks. Walenty Ślusarczyk, który aż do śmierci nie mógł pogodzić ułańskiej fantazji z poprzedniego, cywilnego wcielenia z kapłańską skromnością; opat cystersów niezapomniany ojciec Bene dykt Władysław Matejkiewicz oraz plejada najwybitniejszych gwiazd scen pol skich: Anna Nehrebecka, Barbara Horawianka, Andrzej Łapicki, Mieczysław Voit, Józef Duriasz, Andrzej Szczepkowski, Maciej Rayzacher i niewidoma śpiewaczka o wspaniałym głosie Ewa Błoch, a także dziesiątki innych, których wymienić nie sposób. Ale to było później, gdy Wykus się już trochę "ucywilizował". Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Wykus był bardzo dziki. Dominowało ognisko i, niestety, dość często alkohol. Nie trzeba go było nawet dowozić bywało, że dostarczali go samochodami ubecy, starając się z nami "zbratać", a przy okazji pocią gnąć za język. Obok "Ponuraków" i "Nurtowców" dzielnie stawał co roku tak do ogniska, jak i do kieliszka "Komput litewski", jak go nazywaliśmy. Nowogródzcy żołnierze komendanta przywozili zawsze ogromny wieniec, który składali nazajutrz po mszy niedzielnej w Wąchocku pod pamiątkowymi tablicami żołnierzy podziemia akow skiego Ziemi Świętokrzyskiej i Ziemi Nowogródzkiej. Wtedy to dostąpiłem zaszczytu otrzymania legitymacji nr l Honorowego Żoł nierza Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich "Ponury" i I batalionu 2 ppleg. AK "Nurt" oraz zostałem wybrany członkiem Rady Starszych świętokrzyskiego areopagu partyzanckiego. Osób wyróżnionych ową honorową odznaką świętokrzy ską jest dziś wiele. Jestem dumny, że wtedy, kiedy żyli jeszcze tacy dowódcy jak kpt. "Mariański", kpt. "Jurek", chór. "Szort", profesor "Doktor Andrzej" i inni, legity mację numer l przyznali właśnie mnie. Nowogródczanie wyróżnili mnie Srebrnym Ryngrafem Rycerskim, także nadanym po raz pierwszy. O ile wiem, to wyróżnienie nowogródzkie pozostało dotąd jedynym. W połowie lat siedemdziesiątych, kiedy liczba przyjeżdżających na Wykus dawno przekroczyła tysiąc osób, postanowiliśmy coś zrobić, aby choć częściowo ograniczyć wódeczkowanie. Pomogli nam w tym chyba sami ubecy, bo skończyły się przyjazdy prymitywnych funkcjonariuszy we flanelowych rozchełstanych koszulach syrenkami pełnymi skrzynek z wódką. Widocznie awansowano nas w skali zagrożeń socjalizmu do wyższej kategorii i przydzielono pod opiekę służb inteligentniejszych. 581 . Ci wódki nie przywozili, a poznać ich było można po bystrzejszych spojrzeniach i jednakowych, ortalionowych płaszczach. Janusz Skalski podjął się zorganizować ognisko z ambitnym programem. Nie było to wcale łatwe, bo nasi przyjaciele aktorzy obiecywali, że przyjadą, zastrzega jąc jednak: "o ile w tę sobotę nie będę grał". A tego nigdy nie mogli przewidzieć do ostatniej chwili. Nie mógł tego także pojąć kierownik wydziału spraw wewnętrznych Urzędu Wojewódzkiego w Kielcach, który przyjeżdżał nas przesłuchiwać i pytał: to i co będzie przedstawiał? " Dawaliśmy mu długą listę z zaznaczeniem: "Ci są zaproszeni, a kto przyjedzie Bóg jeden wie", wszak zapraszaliśmy ich z dwumie sięcznym wyprzedzeniem. Drugim sprzyjającym momentem było stworzenie za strumieniem ścisłego rezerwatu i przeniesienie obozowisk bliżej drogi, w okolice turystycznych wiat. Tu obecność młodzieży i rozrzedzenie partyzanckiej braci w tłumie gości działało hamująco na amatorów butelki. Jednak nie na wszystkich. Kto miał pić, pije na Wykusie do dzisiaj. Z biegiem czasu to wielkie ognisko z dobrym programem arty stycznym nieco jednak uspokoiło temperamenty. Z czasem doszedł jeszcze element trzeci. Po kilkunastu latach, z inicjatywy ordynariusza diecezji sandomiersko-radomskiej, księdza biskupa Edwarda Materskiego, do sobotniego wykusowego programu włączono wieczorną mszę polową. Właściwie jednak ten trzeci element powstał z innego powodu. Co roku w czerwcu na Wykusie i w Wąchocku zbierało się od kilku do kilkunastu tysięcy osób z całej Polski. Nigdy nie mieliśmy zezwolenia na takie zgromadzenie. W wielokrot nych rozmowach przedstawiciele PRL-owskich władz czynili nam z tego zarzut, my zaś tłumaczyliśmy się, że ludzie przyjeżdżają na niedzielną mszę do Wąchocka, a na to zezwolenie nie jest potrzebne. No dobrze, a sobotnie ognisko z wyraźnie politycz nym programem? A noc wypełniona śpiewami? Stąd wziął się pomysł sobotniej wie czornej mszy polowej na Wykusie dającej nam argument, iż ludzie przyjeżdżają na dwie msze, a reszta jest tylko przerwą, czasem oczekiwania pomiędzy jednym nabo żeństwem a drugim, który wierni wypełniają sobie sami spontanicznie. Równocześnie z rodzeniem się tradycji nielegalnych obchodów WykusowoWąchockich, zaczął się nowy, trwający osiemnaście lat rozdział walki podjęty przez rodzinę Piwników. W parę miesięcy po ukazaniu się pierwszego wydania książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie rodzina mjra Jana Piwnika, jednego z pięćdziesięciu honorowych kawalerów pierwszej listy Krzyża Armii Krajowej, postanowiła sprowadzić w rodzinne Góry Świętokrzyskie prochy syna i brata, leżące na przykościelnym err entarzu w Wawiórce nad Niemnem. Uznali, że choć ich syn nie był ani generałem Sosabowskim dowódcą samodzielnej Brygady Spadochronowej, ani majorem Sucharskim, obrońcą Westerplatte, to skoro zwłoki nie tylko tamtych wielkich, ale i tysięcy innych żołnierzy poległych za Polskę na różnych ziemiach wracają w ojczyste strony dlaczego nie miałyby wrócić i prochy ich Janka? 3 marca 1969 roku żyjący jeszcze wtedy rodzice "Ponurego", osiemdziesięciopiecioletni Jan i osiemdziesięcioletnia Zofia Piwnikowie wystąpili za pośrednic twem odpowiednich władz administracyjnych w Kielcach do Ministerstwa Gospo darki Komunalnej w Warszawie z wnioskiem o upragnioną zgodę. Godzi się tu zauważyć, że podanie to dzięki pomocy pani inżynier Marii Kapel poparło 28 kwietnia 1969 roku bardzo życzliwym pismem Wojewódzkie Zrzeszenie Gospo darki Komunalnej i Mieszkaniowej Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej 582 . w Kielcach. Wydawało się więc, że wszystko idzie pomyślnie. Mało kto zwrócił wtedy uwagę na drobny na pozór szczegół, który jednak stał się ważnym sygnałem pod skórnych poczynań i dowodem na istnienie niezbyt czystych intencji przy pozo rowaniu pozytywnych działań w tej sprawie. Otóż wniosku rodziny Piwników nie poparło Prezydium Wojewódzkiego Zarządu Związku Bojowników o Wolność i Demokrację w Kielcach. Było to łajdac two tak skrajne, że do dziś nie mogę się z nim pogodzić. O obowiązkach statutowych tej organizacji nie będę tu przypominał, bo wstyd. Gremium to miało jednak wątpli wości, czy powinno taki wniosek poprzeć i na wszelki wypadek przegłosowało, że nie. Jednym głosem ówczesnego przewodniczącego Wójcika. Już to samo powinno było dwadzieścia osiem lat później stać się sygnałem, że Aleksander Kwaśniewski lub ktoś jemu podobny, wygra na Kielecczyźnie wybory prezydenckie, i to z dużą przewagą. W Warszawie skandaliczne stanowisko Wojewódzkiego Zarządu ZBoWiD w Kielcach zatuszował Zarząd Główny tej organizacji (decyzją ówczesnego prezesa gen. Moczara) i już 22 maja 1969 roku Biuro Opieki nad Grobami Obcokrajowców BONGO, zajmujące się także sprowadzaniem do kraju zwłok Polaków zmarłych za granicą, powiadomiło rodzinę Piwników, że ich prośbę skierowano do ambasady PRL w Moskwie i że gdy tylko będzie zgoda zwłoki syna zostaną przewiezione w metalowej trumnie na cmentarz wojenny w Kielcach. Po półrocznym czekaniu, jesienią 1969 roku Radziecki Czerwony Krzyż powia domił Warszawę, iż prośba rodziny "Ponurego" nie może zostać załatwiona pozy tywnie, gdyż we wsi Wawiórka obiasti takiej a takiej znajduje się zbiorowy kurhan poległych w czasie wojny partyzantów oraz innych ofiar faszyzmu i wyod rębnienie po upływie dwudziestu pięciu lat zwłok Jana Piwnikajest rzeczą nie możliwą. Choć rodzina Piwników była wyraźnie przybita tą wiadomością, we mnie tliła się jeszcze iskierka nadziei. Wszak w domowym archiwum mam do dziś szkic cmen tarza w Wawiórce z zaznaczonym miejscem mogiły "Ponurego". A wykonał ten szkic człowiek, który był tam w połowie lat sześćdziesiątych. Owszem, tam jest zbiorowa mogiła partyzantów, ale sowieckich potwier dził to, zapytany, raz jeszcze. A nasi leżą nadal każdy osobno na cmentarzu przy kościele. A zdjęcie pan ma? Niestety, nie wyszło. Albo źle naświetliłem, albo prześwietlili na granicy. Niedobrze. Ale wieść puszczona w nowogródzkie grono ówczesnych moich przyjaciół, że szukam kogoś, kto jedzie nad Niemen, dała rezultat. W połowie listo pada przyszedł do mnie młody człowiek. Choć jego rodzina mieszkała w odległości sześćdziesięciu kilometrów od Wawiórki, przyrzekł, że dla takiej sprawy pojedzie specjalnie na ten cmentarz. , :: Tylko niech pan zrobi zdjęcie grobu. I rolkę filmu potem koniecznie owinąć grubo folią aluminiową przypominałem. W styczniowym numerze "WTK" z 1970 roku ukazał się list czytelnika pt. Bytem na grobie "Ponurego". Na zdjęciu widać było niewielki kurhanik grubo pokryty śniegiem, z którego wystawał krzyżyk z półzatartym napisem: "Jan Piwnik Ponury". Na kopczyku leżały dwa goździki biały i czerwony. 23 maja rodzina Piwników napisała więc wyjaśnienie w sprawie informacji otrzymanej z Radzieckiego Czerwonego Krzyża. Owszem, w Wawiórce jest zbio583 . rowy kurhan, ale nasz syn leży w osobnej mogile a oto jej zdjęcie. 8 czerwca tegoż roku drugi sekretarz ambasady PRL w Moskwie potwierdził otrzymanie tego pisma i zawiadomił, że przekazał je do wyjaśnienia adresatowi. Po kilku miesiącach władze sowieckie przesłały rodzinie Piwników pismo o identycznej treści jak poprzednie, tak jak gdyby nie otrzymano od nich w ogóle żadnego wyjaśnienia. Piwnikowie zrozumieli, że ich czaa jeszcze nie nadszedł. Doradziłem, aby nieco odczekać. Teraz nastąpiły trzy lata ciszy. Na zakończenie tej dekady "Nasza Księgarnia" sprawiła mi miłą niespo dziankę, wypuszczając na rynek drugą edycję Gazdy z Diabelnej, również w nakła dzie dwudziestu tysięcy egzemplarzy. Ciągle też napływały uzupełnienia i sprosto wania do książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Zadziwiła mnie bardzo mała liczba tych ostatnich. Okazało się, że metoda przepuszczania tekstów najpierw przez łamy "WTK" pozwoliła na wychwycenie większości nieścisłości i dobrze przysłużyła się późniejszej książce. W tym mniej więcej czasie władze partyjne nasiliły naciski na wydawców, by ideowo przeciwdziałali ofensywie autorów książek "nie służących interesom PZPR". Znana wypowiedź głównego ideologa okresu gomułkowskiego Zenona Kliszki, że należy zwrócić baczną uwagę nie tylko na to, jakie książki się wydaje, ale i na to, kto owe książki wydaje, posiała strach wśród edytorów, nawet tych dotąd odważnych. Zupełny brak koordynacji politycznej spowodował, że wtedy, gdy w warszaw skiej centrali większość wydawnictw wyraźnie się już uczuliła na "wrogie kierunki tematyczne", redakcja "Słowa Ludu", organu Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Kielcach, zwróciła się do mnie z prośbą o zgodę na drukowanie komiksu opartego na treści książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Miała ona nosić tytuł Cień Ponu rego i ukazywać się codziennie, przez trzy miesiące, na łamach tej największej i jedy nej wtedy gazety Kielecczyzny. Oczywiście wyraziłem zgodę, bo uważałem, że każda, nawet partyjna droga do odkłamania czarnej legendy "Ponurego" jest dobra. Zastrzegłem sobie jedynie prawo do konsultacji tekstu. Redaktor Nosal ze "Słowa Ludu", który go opracował, zrobił to jak na owe czasy rzetelnie. Biorąc pod uwagę poczytność tej gazety na terenie Kielecczyzny, trudno było sobie wyobrazić lepszą tubę propagandową do głoszenia prawdy o "Ponurym". Wiedziałem jednak, że pomarcowa szpara liberali zmu dla tematyki akowskiej wyraźnie i konsekwentnie się zawęża. Komiks ukazywał się codziennie od 20 maja do 10 września 1969 roku. Tego lata Anka musiała zmienić miejsce pracy. Od dłuższego czasu dawano jej do zrozumienia, że jako osoba kontaktująca się na co dzień ze studentami ma zbyt skrajne poglądy, ale jakoś to jednak tolerowano. Nagle zaszło coś, co spowodowało u towarzyszy utratę ich bezmiernej cierpliwości. W czasie pomarcowych rozliczeń Anka ujęła się za swoim zwierzchnikiem na uczelni, profesorem Janem Świderskim. .Ponieważ jednak był on Żydem, jej pomoc niewiele dała, ona zaś musiała się natych miast wynieść z uczelni. Na szczęście udało jej się dostać pracę w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku. 584 . 1970 Perypetie z książką "Gdy las był domem" proces z WydMON-em Londyn po raz drugi zostaję sekretarzem redakcji w "Widnokręgach" odmowa statego paszportu pisanie doktoratu wIHPAN W tym czasie ludzie, których głosu zlekceważyć nie mogłem, namawiali mnie na kontynuację opowieści o losach żołnierzy z Gór Świętokrzyskich, dowodząc, iż ist nieje poważne zamówienie społeczne na taką książkę. Po ukazaniu się bowiem Gór, książki o Ponurakach, ujawnił się żal Nurtowców. I trudno im było odmówić racji. "Opuściłem" bowiem Góry Świętokrzyskie w styczniu 1944 roku i poszedłem za "Ponurym" na Nowogródczyznę. A tymczasem cała jego czterystuosobowa armia partyzancka pod komendą "Nurta" została wokół Swiętokrzyża i walczyła tam jesz cze prawie rok, aż do początków grudnia 1944. Upomnieli się więc teraz u mnie o dal szy ciąg ich dziejów. Sprawa była jednak dość skomplikowana. "Ponury" przecież został pozba wiony dowództwa przez swoje władze za nadmiar aktywności i zbytnie dynamizo wanie terenu. Jego następca, "Nurt", oficer wyjątkowo zdyscyplinowany, nie powtó rzył "błędu" swego poprzednika i przez pierwszą połowę 1944 roku stosował taktykę pasywnego trwania. Było to zgodne z rozkazami, ale książki gloryfikującej pasywne trwanie nie podejmowałem się napisać. Dopiero akcja "Burza" i marsz na pomoc ogarniętej powstaniem Warszawie, a następnie trzy jesienne miesiące zbrojnego i bojowego trzymania partyzanckich enklaw we Włoszczowskiem, tuż za niemieckim frontem, dodało kolorytu poczynaniom "Nurta". Wystarczało to jednak zaledwie na obszerną relację. Zresztą, przypuszczam, że na drugie Pozdrówcie Góry Święto krzyskie, tyle że nie Ponurowskie a Nurtowskie, cenzura by mi już w owym czasie i tak nie pozwoliła. Musiałem wymyślić coś innego. Wymyśliłem. Miało się to nazywać Gdy las byt domem. I to właśnie powinna być ta trzecia książka obok Zagtady FYodcinka i Odłamków granatu powstała z materiałów zebranych w trakcie poszukiwań dokumentów i relacji do Gór i Wachlarza. Przygotowałem ponad sześciusetstronicowy maszynopis. Zaczynało się "Wachlarzem", kończyło na Kielecczyźnie, kiedy w grudniu 1944 roku "Nurt" pod ośnieżonym dębem wypłaca resztce chorych żołnierzy po dwadzieścia dolarów żołdu, przed rozformowaniem batalionu. Jedna rzecz była w tym niepokojąca na piętnaście przygotowanych relacji, mających wejść w zakres tej książki, jedenaście, czyli siedemdziesiąt procent, dotyczyło tematów wschodniackich. Istne samobój stwo. Postanowiłem jednak spróbować. Moje starania natrafiły na zwarty mur oporu. Pół roku trwały próby znalezie nia wydawcy. Korespondencyjnie lub telefonicznie nagabywałem jedenastu edyto585 . rów, w tym: "Czytelnika", Instytut Wydawniczy "PAK", "Książkę i Wiedzę", Wydaw nictwo Lubelskie, Wydawnictwo Śląskie i innych. Niektórzy, gdy tylko usłyszeli moje nazwisko, dziękowali i kładli słuchawkę, inni starali się zachować pozory, pro sili o złożenie konspektu i dopiero wtedy odmawiali. Wreszcie zatelefonowałem do Wydawnictwa Łódzkiego. Dyrektorem był tam wówczas Wiesław Jażdżyński, sam człowiek piszący, syn przedwojennego pułkow nika, dowódcy 4 Pułku Piechoty Legionów w Kielcach. Wyraźnie ucieszyła go moja propozycja i poprosił od razu o przysłanie tekstów. Mile zdziwiony posłałem. Po kilku dniach zostałem zaproszony do Łodzi na podpisanie umowy. Pojechałem, chcąc poznać tego pierwszego odważnego w sprawie mojej książki wydawcę. Wie działem, że jest partyjny, ale przecież większość dyrektorów oficyn, które odmówiły przyjęcia książki, także była partyjna. Podczas rozmowy na miejscu rzecz się wyjaśniła matka Wiesława Jażdżyńskiego była z domu Chlebowska i chyba jakieś pokrewieństwo między nami istniało. Wróciłem do Warszawy w miarę spokojny, że może tym razem dzięki kumoterstwu rodzinnemu jeszcze się uda. Wyglądało na to, że swoje w tej sprawie zrobiłem i pozo staje tylko strona techniczna, czyli druk. Byłem prawie pewien, że za rok Gdy las byt domem ukaże się na rynku. Oczywiście wszystkie wchodzące w skład tego tomu rela cje i opracowania zostały opublikowane na łamach "WTK", wywołały spodziewany oddźwięk w postaci sprostowań i uzupełnień, miały także za sobą pierwsze, cenzuralne sito. Była to jednak selekcja polityczna sprzed roku. Tego nie wziąłem pod uwagę. W maju zaskoczyła mnie pewna propozycja. Henryk Kurta, dotychczasowy zastępca naczelnego redaktora w "Tygodniku Polskim", zaprosił mnie do siebie na kawę. O dziwo, okazało się, że od pół roku jest on naczelnym redaktorem miesięcz nika "Widnokręgi", pisma Ogólnopolskiego Komitetu Pokoju. Redakcja mieściła się na skarpie obok Rynku Nowego Miasta przy ulicy Rajców, w willi wybudowanej przed paru laty na rezydencję ówczesnego przewodniczącego Rady Państwa Edwarda Ochaba. Później powstała legenda, że to jego córki opozycjonistki nie chciały się tam przenieść. Może to i prawda, ale chyba tylko częściowa. Rzeczywi stość była bardziej przyziemna. "Ochabówka" jest dziś otoczona dorodną i gęstą zie lenią, ale wtedy, zaraz po wybudowaniu, tkwiła na środku takiej łysiny, że Biuro Ochrony Rządu odmówiło wypełnienia swoich zadań, bojąc się snajperów mających tu wspaniałe pole do popisu nawet z ZOO po drugiej stronie Wisły. Kurta zaproponował mi objęcie funkcji sekretarza redakcji w "Widnokręgach" i to możliwie od zaraz. Była to dla mnie interesująca propozycja, zarówno pod wzglę dem awansu, jak i nowych możliwości tematycznych, bo "Polska" wschód, ze względu na profil, a także swoiste widzenie zadań pisma przez naczelnego, żadnych S5;ans mi nie dawała. Najwcześniej jednak mogłem przejść do "Widnokręgów" od września, gdyż w sierpniu jechaliśmy z żoną na urlop do Londynu. Tak też umówi łem się z redaktorem M. z "Polski" wschód. Zgodnie z moimi przewidywaniami, nie rozpaczał z powodu mego odejścia. Była to dwudziesta pierwsza i ostatnia zmiana pracy w ciągu dziewiętnastu lat. Dotąd byłem po prostu wyrzucany, przeno szony "służbowo" lub odchodziłem pod groźbą wyrzucenia. Teraz po raz pierwszy przechodziłem tam, gdzie chciałem. W poprzednich latach od czasu do czasu nachodziła mnie obawa, czy ja przy padkiem przez to prawie dwudziestoletnie szczucie nie jestem już tak psychicznie skrzywiony, że może nie potrafię współżyć na dłuższą metę z ludźmi? Wybiegając w przyszłość dodam, że w "Widnokręgach" pracowałem prawie dwadzieścia lat, aż 586 . do emerytury. I to wcale nie dzięki koleżeńskim układom z Henrykiem, który w dwa lata po moim przyjściu musiał odejść, a jego następca koleżeńskich układów z kim kolwiek raczej unikał. Tuż przed wyjazdem do Londynu miałem jeszcze jedną ciekawą propozycję. Prezesem Zarządu Głównego Polskiego Związku Narciarskiego został w kilka lat po śmierci Kazia Malczewskiego mój wieloletni znajomy, Wojciech Lipczewski. Był to zawodowy oficer sprzed wojny, człowiek o bardzo ładnej karcie konspiracyjnej, dowódca dużego zgrupowania partyzanckiego AK z rejonu podhalańskiego. Zapro ponował mi powrót do działalności narciarskiej, objęcie komisji propagandy ZG oraz członkostwo Prezydium. Choć propozycja Wojtka bardzo schlebiała moim ambi cjom, bo w dziesięć lat po moim odejściu z narciarstwa taki powrót byłby triumfem, jednak odmówiłem. Złożyły się na to dwa powody. Nie miałem zaufania do paru dzia łaczy, którzy wtedy piastowali wysokie funkcje w PZN, a z którymi byłbym zmu szony pracować, a prócz tego miałem cichy osobisty żal do Wojtka. Mianowicie, z nadmierną według moich ocen gorliwością zaczął działać w ZBoWiD-zie, czym rozczarował mnie do siebie. Odmawiając współpracy z PZN, powiedziałem mu to. Zrozumiał. Szkoda, że tylko wtedy, a nie również w dwadzieścia lat później. Od roku, czyli od maja 1969, ciągnęła się pewna sprawa z Wydawnictwem MON, która wydawała się dobrym dla mnie prognostykiem na ułożenie dalszej korzystnej współpracy. Po ukazaniu się Gór i zachęcających deklaracjach redaktora naczelnego oficyny wojskowej, złożyłem najpierw konspekt, a następnie tekst pod tytułem Lądowanie w mroku, opracowany na podstawie wojennych losów cicho ciemnego, Jerzego Sokołowskiego. Tekst przyjęto i ku memu zaskoczeniu zaproponowano mi wydanie tej książeczki w serii "Żółtego Tygrysa", czyli biblio teczki sensacji wojennych. Mimo, iż nie były to zbyt wielkie pieniądze, dwustutysięczny nakład dawał nadzieję, że o wyczynach polskiego "Wachlarza" w Mińsku i na Białorusi dowie się szeroka rzesza czytelników, szczególnie młodych. Po kilku miesiącach, na przełomie 1969/1970 roku otrzymałem z wydawnictwa korektę szpaltową. Czytając ją, stwierdziłem z zaskoczeniem, że zamieszczono tam dodatkowo tekst bardzo negatywnie oceniający organizację "Wachlarz", który nie wyszedł spod mojego pióra. Ten wtręt nie za długi, bo raptem półtorastronicowy był wyjątkowo paskudny i pochodził z hasła przepisanego z radzieckiej encyklo pedii. Odesłałem więc tekst bez akceptacji i mimo ostrzeżeń ze strony kolegów, a szczególnie znanego batalisty i autora często wydawanego przez MON, Zbyszka Flisowskiego zażądałem natychmiastowego usunięcia inkryminowanego frag mentu. Nie miałem złudzeń co do tego, że jest to wypowiedzenie wojsku wojny. Zapadła roczna cisza. W połowie sierpnia polecieliśmy z Grażynką do Londynu. Dopiero wtedy poznaliśmy Londyn, przynajmniej od strony zbiorów muzealnych. Wyprawa z domu Bolków w Sanderstead na dworzec Victoria trwała dobre pół godziny, a do tego dochodziła jeszcze komunikacja metrem. Liczyło się to wszystko w czasie i w fun tach, a kieszeń nasza była niestety uboga. Dlatego też wypady do Londynu robili śmy co drugi dzień, ale też trwały one od wczesnego ranka do zmroku. Grażynki nie można było oderwać od egipskich starożytności w British Museum, ja wielokroć wracałem do obrazów w Tatę Gallery. Po takim programie wracaliśmy do Bolków ledwie żywi. Do tego dochodziły przecież kontakty akowskie, załatwianie legitymacji Krzyża AK i Medalu Wojska, 587 . aby solidny ich plik zabrać do kraju. Doktor Jagodziński przygotował też kolejną potężną porcję zabronionej lektury. U Zemłów czas spędzaliśmy nadzwyczaj sympatycznie, ale staraliśmy się ogra niczać inicjatywy gospodarza, świadomi tego, że Bolek lamie dla nas rygory swego porządku dnia. Co prawda wpadał ze swej pracowni na dół tylko na jednego małego drinka, ale zdarzało się to kilka razy dziennie. Spotykaliśmy u nich wielu bardzo sympatycznych ludzi. Pozwoliło to skorygo wać naszą opinię o Anglikach. Ci urodzeni na Wyspach istotnie byli zimnokrwiści, flegmatyczni i zamknięci. Natomiast urodzeni i wychowani poza Wyspami reprezen towali kulturę, temperament i obyczaje absolutnie inne. Poznaliśmy na przykład u Bolków angielskie małżeństwo wywodzące się z Indii. Spontaniczne, wesołe i mające do konwenansów stosunek bardzo luźny. Natychmiast też zaprosili Bolków i nas do siebie na obiad, co już jak na Anglików było dziwne. W czasie podawania przez panią domu pieczystego działo się to nad moją głową jeden kotlet wywinął salto i spadł na nogawkę moich nowiuteńkich spodni. Nikt się tym nie przejął, oczywiście poza mną. Pani domu wyprowadziła mnie do kuchni, uklękła, rozpięła mi spodnie, wsadziła w nie rękę aż po łokieć, podłożyła dłoń ze ściereczką pod tłustą plamę i drugą dłonią zaczęła ją czyścić. Muszę dodać, że pani była wybitnej urody, zgrabna i wiele lat młodsza od swego męża. Plama okazała się jednak zdecydowanie oporna i nie ustępowała. W pewnej chwili otworzyły się drzwi i do kuchni wkroczyła moja żona i gospodarz, zaciekawieni, co my tak długo robimy z tą plamą. Na widok klęczącej przede mną pani, zawieszonej aż po łokieć w moim rozporku, Grażynka oblała się pąsem i zaniemówiła, on zaś nie mógł ustać ze śmiechu. A moja urocza czyścicielka spokojnie doprowadziła rzecz do końca, zapięła "pole operacyjne" i jak gdyby nigdy nic, zajęła się przyrządzaniem deseru. Bardzo od tego czasu zagustowałem w Brytyjkach wychowanych w Indiach. Do Polski wracaliśmy "Batorym". Przemawiały za tym dwa względy. Pierwszy to możność zwiedzenia po drodze Amsterdamu i Kopenhagi, drugi nieogra niczony limit bagażu; przecież samych książek mieliśmy ponad pięćdziesiąt kilogra mów. Przeniesienie do "Widnokręgów" przyjąłem jako pozytywną odmianę w mym życiu. Wspaniale usytuowana redakcja (ciasnota co prawda taka sama jak gdzie indziej, ale w nowoczesnych warunkach), dobre stosunki z naczelnym wszystko to byto ucieleśnieniem moich marzeń z poprzednich dwudziestu lat. Pokój miałem wspólny z dwoma zastępcami naczelnego: redaktorem Tadeuszem Rojkiem, czyli z ..braćmi Rójek" z pierwszych kilkunastu lat istnienia krakowskiego "Przekroju", oraz z panią Z., żoną późniejszego sekretarza KC PZPR. Redakcja była mała, gdyż bazowała na materiałach dostarczanych z zewnątrz, od dziennikarzy wprawnych we władaniu piórem. Stosunki z Komitetem Pokoju były luźne i serwitutów tematycz nych jako ich organ specjalnie nie odczuwaliśmy. Pierwsza trudność, na jaką tu natrafiłem, związana była z paszportem. Jako sekretarz redakcji miałem prawo do paszportu stałego, czyli zezwalającego na wie lokrotne przekraczanie granicy, wydawanego raz na parę lat i przechowywanego nie w Biurze Paszportowym MO, czy MSW, a w Wydziale Zagranicznym RSW "Prasa". Choć na wiele wyjazdów się nie zanosiło, jednak z takim paszportem można było wyjechać w ciągu dwudziestu czterech godzin, a nie odczekiwać sześć tygodni. W każdym razie Henryk o taki paszport dla mnie wystąpił. Nawet dość szybko przy szła decyzja. Odmowna. Przyjąłem to jako kolejny znak pamięci towarzyszy. Posta588 . nowiłem wyjaśnić tę sprawę. Po kilku tygodniach na promocji jakiejś książki spo tkałem się z moim "znajomym" z MSW i zagadnąłem go dość obcesowo o mój pasz port. Zarzuciłem mu wprost, że jego resort w ten sposób dokręca spiralę nacisków i represji wobec ludzi piszących niezależnie o AK. Uśmiechnął się. Panie Chlebowski. Pisać o AK, to już rzeczywiście historia, ale robić to tak, jak pan to robi, to polityka. I pan ją uprawia. To gloryfikowanie ludzi przez nas oce nianych negatywnie, to ciągłe kierowanie uwagi czytelnika na kresy wschodnie, jakby w Polsce centralnej w czasie okupacji się nic nie działo, to nie tylko historia, to także, a może przede wszystkim, polityka. Te publiczne uściski z Nowakiem i innymi wrogimi nam ludźmi, to także polityka. Na razie nie widzimy potrzeby ograniczania pana wyjazdów. Ale jeżeli takie przypadki będą się nasilać... Dlatego będzie pan, jak wszyscy obywatele PRL, składał podanie o każdy wyjazd, a my będziemy mieli sześć tygodni na zastanowienie się. Jeżeli pan nas do tego nie zmusi, nie będziemy panu przeszkadzali w wyjazdach zagranicznych. Miałem jasność. Podejrzewam, choć nie jestem pewny, że i za tą decyzją stała grupa "szczurzej gęby". Jego akcje ciągle szły w górę. Od 1971 roku objął kierow nictwo V Zarządu WSW by po kilku latach zostać zastępcą szefa całej Wojskowej Służby Wewnętrznej, czyli osobą numer dwa w owej formacji. Pełnił te obowiązki aż do 1979 roku, by otrzymać kolejny liczący się awans. Skoro jednak dotąd, zajmując stanowiska przeznaczone dla generałów, nominacji na generała nie dostał nie dostał go zresztą do końca swego życia, mimo że pełnił coraz wyższe funkcje zna czyło, że ktoś bardzo wysoko postawiony w wojsku życzył mu tak samo "dobrze" jak ja. Nie przeszkodziło mu to jednak w podstawieniu w początkach 1972 roku wątlej piersi pod kolejne odznaczenie Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. 589 . 1971 Czary-mary wokół "Gdy las byt domem" na Ukrainie w Kijowie i we Lwowie pawie pióra dla Chrzanowskiego Z Łodzi otrzymywałem pocieszające wiadomości, że Gdy las byt domem jest już w drukarni i w lutym spodziewają się korekty szpaltowej. W ostatnich dniach grudnia 1970 roku, po roku milczenia, odezwało się Wydawnictwo MON, zawiada miając, że wycofuje się z umowy na Lądowanie w mroku i domaga się zwrotu części nadpłaconej zaliczki. Zanosiło się na grubszą awanturę, gdyż umowę na książkę przed półtora rokiem odstąpiłem ZAIKS-owi, który za zgodą i na podstawie odpo wiedniego zaświadczenia Wydawnictwa MON wypłacił mi jeszcze za dwa następne nakłady. Przekazałem więc całą korespondencję do ZAIKS-u wraz z upoważnieniem do wszczęcia postępowania sądowego. Jak mi później powiedziano, byłem w okresie PRL-owskim trzecim autorem, który ośmielił się wejść na drogę sądową przeciw Wydawnictwu MON. Dwaj poprzedni spraw swoich nie wygrali. Po kolejnym roku przerwy sprawa weszła na wokandę i Wydawnictwo MON po raz pierwszy przegrało ją. Radca prawny, a właściwie radczyni prawna wysokiej oficyny była tak zapalona do dalszego sądzenia się, że zaskarżyła wyrok do następnej instancji i znowu przegrali. Pani radczyni gotowa była szukać szczęścia w trzeciej instancji, ale ktoś rozsądny poradził jej, że może to zrobić na własny koszt. Byłem więc pierwszym autorem, ośmielającym się wygrać spór z Wydawnictwem MON. Właści wie zwycięstwo odniósł ZAIKS, który całą sprawę od początku prowadził i odwojował własne pieniądze, ale w lud poszła wieść, że to ja odniosłem ów sukces. Tę wygraną jeszcze przez ładnych parę lat odczuwałem boleśnie na własnym grzbiecie. Na razie jednak cieszyłem się przewagą uzyskaną nad aroganckim edyto rem. Miałem też dodatkową, osobistą satysfakcję. Pewnego dnia do mego pokoju w redakcji weszła zapłakana pani radczyni prawna Wydawnictwa MON. Okazało się, że na skutek jej niedopatrzenia, sąd zasądził na moje (czyli ZAIKS-u) dobro hono rarium za przypisy w takiej samej wysokości jak za teksty, chociaż powinno być nie;o niższe. Ale wyrok się uprawomocnił i klamka zapadła. W Wydawnictwie MON po\viedziano pani mecenas, że różnica będzie potrącana z jej pensji. Przez lata. Udała się więc do ZAIKS-u, gdzie prywatnie przyznano jej rację, ale formalnie sprawa była już zakończona. Poradzono jednak, by udała się do mnie. Długo się wzbraniała, bo przecież poprzednio miała ze mną kilka rozmów, w czasie których zachowywała się jak przekupka. Nie miała jednak wyboru. I znów przyszło mi być chrześcijaninem. Napisałem odpowiednie zrzeczenie się części honorarium. Wyszła wprawdzie z pomyślnie rozwiązanym problemem, ale moralnie zgnębiona. Oczywiście Lądowanie w mroku poszło na dziesięć lat do mojego lamusa i ujrzało światło dzienne dopiero w roku 1982, w tomie pod tytułem Cztery z tysiąca, wydanym w Krajowej Agencji Wydawniczej. 590 . Sądowe perypetie z Wydawnictwem MON były jeszcze jednym dowodem na słuszność mego twierdzenia, że w okresie PRL, jeżeli autor dał się cenzurze poznać jako człowiek twardy i bezkompromisowy, niczego bez jego zgody w książkach ani nie skreślała, ani nie dopisywała. Przynajmniej osobiście się z niczym takim nie spo tkałem. Często po prostu wycofywano całą książkę. Za to, jak wyraźnie widać z powyższego, na skreślenia i dopisywania bez zgody autora pozwalali sobie co bar dziej nieuczciwi wydawcy. Ale i na nich także były sposoby, choćby sądowe. Oczywi ście, wiązało się to z późniejszymi kłopotami, jeżeli jednak ktoś chciał podjąć ryzyko, to dla upartych autorów skuteczne metody obrony tekstów w owym czasie też ist niały. Stąd mój bardzo jednoznaczny stosunek do tych, którzy nie wyczerpawszy wszystkich możliwości wygrania walki o tekst, albo też milcząco zgadzając się na jego kastrację, później obnosili się ze swoimi krzywdami. Moje zwycięstwo sądowe w walce z Wydawnictwem MON stało się na wnio sek wojskowych pretekstem do zmiany niektórych paragrafów prawa autor skiego w PRL, co pozwalało w przyszłości całkowicie już bezkarnie stosować takie chwyty jak przy Lądowaniu w mroku. We wrześniu po raz pierwszy wyjechałem służbowo (z tytułu działalności zawo dowej, a nie jak dotąd społecznej) za granicę. Co prawda do Związku Radziec kiego, ale to też była zagranica. Pojechałem na wymianę międzynarodową z naszym "odpowiednikiem" w Kijowie. Z dwutygodniowego pobytu zostały w mej pamięci dwa wspomnienia. W redakcji "Wseswit" w Kijowie podejmował mnie redaktor naczelny ćwierć wieku później w wolnej już Ukrainie czołowy działacz polityczny Dmytrij Pawłyczko. Mówił pięknie po polsku, jak na przedwojennego absolwenta gimnazjum w Trembowli przystało. Na zakończenie wizyty dano mi do wyboru wycieczkę do jednego z dwóch ukraińskich miast: Charkowa lub Odessy. Z tych dwóch niewątpli wie pięknych miast wybrałem oczywiście... Lwów. Moja opiekunka, Maryna Władko, żona ukraińskiego pisarza z dziedziny science fiction i tłumaczka literatury polskiej, zapoznawszy się z moim programem zwiedzania Lwowa wykazała odwagę tylko do końca muru cmentarza Łyczakowskiego, gdy jednak zobaczyła, że walę w zadrutowane drzwi starej katakumby, krzyknęła: Bóg mi świadkiem, że jam temu nie winna i podała tyły. Zza drzwi wyjrzało czekistowskie oko i błysnął rząd białych zębów wilczura. Paszoi won! warknął jakiś głos. Zastukałem po raz drugi. Drzwi gwałtownie zaskrzypiały, wilczur wystawił wściekły łeb, bojec zapienił się: Pasz... zacharczał, ale w miarę jak zaczęło do niego docierać, że trzymam w ręku trzy nowiutkie czerwonawe banknoty z podobizną "Lenina wiecznie żywego", złość gasła, głowa pochyliła się z szacunkiem, kopnięty pies zaskowyczał, drzwi się rozwarły i strażnik nerwowo zamamrotał: Pan, ponimajesz, piereryw w rabotie tolko piatnadcat minut. Tolko piatnadcat minut1 powtórzył z naciskiem, zgarnął banknoty, wsadził w kieszeń i popchnął mnie kilka kroków dalej. Spojrzałem i zrobiło mi się słabo. Stałem przy poszarpanych murach kaplicy w najwyższym punkcie Cmentarza Orląt, spadającego półkolistymi tarasami ku 1 Rozumiesz, przerwa w pracy tylko piętnaście minut. 591 . przeciwstokom Pohulanki. To nie był Cmentarz Orląt. To były jego tragiczne pozo stałości. Dwa ciężkie czołgi z demobilu z wymontowanymi działami pykały silnikami na wolnych obrotach, a na stalowych łańcuchach miały doczepione liczne kamienne tablice nagrobkowe wyrwane z ziemi. Tam, gdzie ongiś stała wyniosła kolumnada, piętrzyły się pocięte na plastry gigantycznymi piłami jej szczątki. Dokoła walały się ludzkie kości. Profanacja i azjatycki wandalizm trwały w najlepsze ćwierć wieku po wojnie. Minuty ciekły, a ja jak porażony nie mogłem się ruszyć z miejsca. Pan, udiraj2 zaszeptał za mną strażnik. Gdzieś z boku rozległy się liczne glosy. Widocznie przerwa śniadaniowa się skończyła. Potężnie pchnięty przez czekistę, wypadłem na tę stronę muru i przysia dłem na pierwszym nagrobku. Nogi mi odmówiły posłuszeństwa. Nie jestem Iwowiakiem, ale i mnie serce omal nie pękło. W tymże Lwowie Maryna, klucząc po ciemnych korytarzach i stromych scho dach, zaprowadziła mnie do ciemnej sali, w której odbywał swe próby amatorski teatr. Spotykali się tu po ośmiu godzinach normalnej pracy w innych zawodach, poświęcając czas, w którym inni, stojąc w długich kolejkach, zdobywali coś do jedze nia. Sala, wypożyczana przez nich na godziny, należała do miejscowego Domu Nauczyciela.Przewodził im duży mężczyzna o obfitej brodzie i miękkim spojrzeniu. Był reżyserem tego zespołu nazywał się Chrzanowski. Siedzieliśmy i gadaliśmy do północy przy świeczce, aby zaoszczędzić na rachunku za elektryczność. Wtedy zobaczyłem, że przez tę ciemną salę teatru amatorskiego także przebiega linia frontu walki. Bezgłośnej, ale bezwzględnej. Ten teatr to nie było byle co. W dorocznym festiwalu sztuk polskich w ZSRR uczestniczyło około sześćdziesięciu teatrów. Z tego tylko jeden ten ze Lwowa był amatorski, reszta profesjonalna. I jeżeli priz zdobywał teatr radziecki, znaczyło, że ama torzy ze Lwowa z jakichś względów nie mogli dojechać. Bo jeżeli dojechali wygrywali. Stosunek do tego teatru ze strony ukraińskich władz był zdecydowanie nie chętny. Jeżeli chcieli wystawić nową sztukę, cenzura lwowska nie zezwalała. Chrza nowski miał na to wypróbowany sposób. Co roku jego teatr przygotowywał nową sztukę na Tydzień Kultury Polskiej w Wilnie. Jechali, dostawali tam pieczęć łagod niejszej cenzury, obowiązującą na cały ZSRR, tam drukowali sobie afisze w trzech językach (polskim, ukraińskim i rosyjskim), bilety i programy, i tak wyposażeni wra cali do Lwowa. Wynikało z tego, że zwalczała ich głównie władza lokalna. Bo jedno cześnie każde przedstawienie tego teatru miało tu nadkomplet widzów i to zarówno na przedstawieniach granych przez dorosłych, jak i przez zespół dziecięcy. Lwowska inteligencja ukraińska snobowała się wprost na polski teatr, którego repertuar od Zapolskiej po Gombrowicza, Mrożka i Durrenmatta był dla niej bocznym oknem na świat. Aktorzy grali tylko po polsku. Bywało, że połowa widzów nie rozumiała tego języka, a mimo to wszyscy wspaniale się bawili. Moje marzenie? powtórzył moje pytanie Chrzanowski. Marzy mi się, abym doczekał chwili, kiedy moi aktorzy z zespołu dziecięcego, wystawiając Krako wiaków i Górali, tańczyć będą w krakuskach z prawdziwymi pawimi piórami, a nie tekturowymi atrapami. W miesiąc po powrocie do kraju napisałem obszerny reportaż w "Widnokrę gach". Nosił tytuł Teatr Polonii lwowskiej. Reakcje były dwie. Jedna natychmia stowa, mojego naczelnego wezwano do KC "na dywanik": 2 Panie! Zwiewaj! 592 . Czy wyście, Kurta, zwariowali? Jaki teatr? Jakiej Polonii? Chcecie, aby znów towarzysze ukraińscy mieli do nas pretensje o te lwowskie ciągoty? Załóżcie kaganiec temu Chlebowskiemu. Reakcja druga nastąpiła po miesiącu. Zapukał ktoś do mojego redakcyjnego pokoju i po chwili wszedł niski człowiek z borsuczym wąsem. W ręku trzymał numer "Widnokręgów" z moim artykułem. Poproszę o adres tego Chrzanowskiego i jego teatru powiedział i zamilkł. Grzecznie, ale stanowczo wytłumaczyłem mu, że dokąd nie znam jego zamia rów, nie mogę mu tego adresu podać. Zżymał się, sapał, w końcu wydusił z siebie wszystko. Był lekarzem, pochodził z Wileńazczyzny. Jego droga do Warszawy wiodła między innymi przez Kazachstan. Po przyjeździe przyrzekł sobie, że każdą chwilę swego pozazawodowego życia poświęci na rzecz tych, którzy nie mieli tego szczęścia, by wrócić. Od czterech lat zbierał po teatrach stroje ze sztuk schodzących z afiszy i wysyłał je na wschód. Miał już na koncie osiem ton wysłanych kostiumów teatral nych. Właśnie w Kielcach zeszli z afisza Krakowiacy i Górale. Mam pięćdziesiąt osiem kompletnych strojów. Z prawdziwymi pawimi piórami. Dałem mu adres. Po miesiącu w drzwiach mego pokoju pojawił się Chrzanow ski. Bez słów padliśmy sobie w ramiona. Był uszczęśliwiony. Spełniło się jego marze nie tańczące dzieci powiewały prawdziwymi pawimi piórami u krakusek. Po dwóch latach zjawił się jeszcze raz. Był już w Polsce na stałe. Na tamten teren okazał się za dobry. Twoje pawie pióra mu zaszkodziły stwierdził nie bez złośliwości Kurta. Możliwe... 593 . 1972 "Gdy las byt domem" wreszcie na pótkach księgarskich moja dubeltówka zagraża bezpieczeństwu państwa Weronia i Tomek na studiach :: iS.iWi Na przełomie 1971/1972 roku moja cierpliwość w oczekiwaniu na korektę Gdy las hyl domem się wyczerpała, a Wydawnictwo Łódzkie żadnej informacji na ten temat udzielić mi nie mogło lub nie chciało. Zacząłem więc docierać do drukarni w Łodzi na własną rękę, aby się dowiedzieć, co się z tą książką naprawdę dzieje. Okazało się, że jest tak źle, iż gorzej już być nie może. Przez pól roku przetrzymy wała książkę łódzka cenzura, a miesiąc temu, decyzją z Warszawy, polecono gotowy skład rozsypać i pozycję skasować. Nikt mi nie był w stanie wyjaśnić, kto taką decyę podjął i czym ją uzasadnił. Wydawca tak się tym wszystkim przeraził, że nie wie dział jak mi ją przedstawić. Uruchomiłem naszą Komisję Interwencyjną Związku Literatów i płk Zbi gniew Zaiuski, jej przewodniczący, wystarał się o audiencję u ówczesnego sekreta rza KC Jerzego Łukaszewicza, odpowiedzialnego również za kulturę. Poszliśmy tam razem. Rozmowa trwała ponad godzinę. Mówiłem przede wszystkim ja, trochę Zatuski, a towarzysz sekretarz wypowiedział tylko dwa dwuwyrazowe zdania: "Dzień dobry" i "Do widzenia". Nie wiedziałem, jaki będzie dalszy bieg sprawy, ale po dwóch tygodniach zwołano u towarzysza Paciorkowskiego z Wydziału Kultury KC zebranie w tej sprawie, z udziałem wydawcy, Załuskiego i mnie. I nadal nikt nie potrafił powiedzieć, kto był ojcem tamtego postanowienia i jakie jest jego uzasad nienie. Wreszcie Paciorkowski wyksztusił, że chodzi o "przegięcie wschodnie" i że trzeba usunąć trzy relacje, aby zachować odpowiednie proporcje. Byłem na to od dawna przygotowany, zrobiłem to więc od ręki. Wobec tego zapadła decyzja o przy wróceniu książki. Ukazała się w pół roku później w nakładzie... pięciu tysięcy egzemplarzy. Za tym wyraźnie restrykcyjnym nakładem poza względami poli tycznymi przemawiał chyba tylko jeden fakt. Książka miała tak paskudną okładkę, że istotnie nie powinno było jej oglądać zbyt wielu ludzi. Z otoczką tej sprawy wiąże się jeszcze jedna moja przygoda. Tuż po naradzie u towarzysza Paciorkowskiego poprosiłem go na stronę i powiedziałem mu "po bolszewicku", co myślę o takich decydentach, którzy nie mają odwagi przyznać się do swoich postanowień. Był to twardy monolog. W pół roku później towarzysz Pacior kowski został naczelnym dyrektorem Naczelnego Zarządu Wydawnictw przy Mini sterstwie Kultury i Sztuki. W ten sposób zyskałem kolejnego możnego "protektora". W końcu 1972 roku "PAowi po długiej walce udało się jeszcze wznowić Odłamki granatu po czym nastąpiła prawie dziesięcioletnia przerwa w wydawa594 . niu moich książek akowskich, zarówno nowych, jak i wznawianych. Oczywiście nadal walczyłem o wznowienie Gór Świętokrzyskich, ale najpierw "Iskry", a po nich następni edytorzy "zwycięsko" wychodzili z potyczek ze mną o tę książkę. Tak w praktyce wyglądała rzekoma "zielona linia" dla moich trudnych książek w tamtych czasach, którą mi niektórzy przypisują. Nie umiem uplasować w relacjach przyczyn i skutków tego, co mi się przydarzyło w lecie 1972 roku. Pewnego dnia otrzymałem z Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej krótkie, jednozdaniowe pismo, z którego wynikało, że na pod stawie odpowiednich paragrafów zostaje mi cofnięte na okres lat czterech prawo posiadania broni myśliwskiej. Broń tę miałem w ciągu dwóch tygodni sprzedać oso bie upoważnionej do jej posiadania albo też zostanie mi urzędowo zajęta i przymu sowo sprzedana na licytacji. Wyobrażałem sobie tę licytację, w czasie której jakiś milicyjny koleś zakupi moją ulubioną dubeltówkę za 50 złotych. Nigdy w życiu. Postanowiłem walczyć z tą bezprecedensową decyzją. Najpierw złożyłem przewidziane drogą prawną odwołanie od tego postanowie nia, adresowane do gabinetu Ministra Spraw Wewnętrznych, prosząc jednocześnie o ujawnienie motywów. Odpowiedź przyszła szybko i oczywiście odmowna. Jej treść była typowa dla traktowania obywatela w owym czasie, a jednocześnie stanowiła pomnik głupoty wysokiego urzędnika, podpisującego tę korespondencję. Otóż dowiedziałem się z niej, że gabinet ministra, działający na podstawie odpowiednich paragrafów, nie znalazł podstawy do zmiany poprzedniej decyzji. Jeśli zaś chodzi o ujawnienie przyczyn, to tam gdzie wchodzi w grę bezpieczeństwo państwa, MSW ma prawo odmówić ujawnienia motywów. Boże mój. W trzydzieści prawie lat od "zwycięstwa" socjalizmu w Polsce, w któ rej tak skutecznie działa czterystutysięczna armia milicjantów, zomowców, ubeków, wspomagana półmilionowym zapleczem kapusiów, a wszystko to opiera się na pomocy niezwyciężonego Związku Radzieckiego, jedna moja dubeltówka śrutowa stanowi zagrożenie dla państwa. Nie, takiej dubeltówki nie miałem prawa oddać w ręce byle łachudry. Czas płyną} nieubłaganie, zacząłem więc nerwowo szukać uprawnionego, a równocześnie zaufanego kandydata, któremu mógłbym ją przeka zać. Ale wcale nie było łatwo takiego kandydata znaleźć. Większość członków w Klu bie Myśliwskim Dziennikarzy miała komplet, czyli dubeltówkę i sztucer, więc druga dubeltówka nie była im potrzebna. A przy tym nie bez znaczenia było to, że kto się zdecyduje na kontakty ze mną w sprawie broni, automatycznie tworzy porozumienie skierowane przeciwko MSW Takich odważnych nie było. A jednak znalazł się, i to w przedostatnim dniu prekluzyjnego terminu. Był nim "Barabasz", Marian Sołtysiak. Mimo że posiadał kilka sztuk broni, przejął pod swoją opiekę także moją dubeltówkę. Tak właśnie napisaliśmy w stosownym oświadczeniu. Towarzysze milicjanci byli bezradni, bo stanowisko Mariana w Zarządzie Głównym ZBoWiD i bliskie jego kontakty z Moczarem nakazywały im raczej nie przeciągać struny. Niemniej jednak, choć w byle jakie ręce broni nie oddałem, na cztery lata musiałem się z nią rozstać. Marian co prawda swoją wielkoduszność posunął tak daleko, że zaproponował mi dostęp do dubeltówki, ile razy będę pragnął zapolować, ale nie chciałem go narażać na mogące wyniknąć z tego nieprzyjemności. Był to dwudziesty trzeci przejaw "troski" o mnie ze strony wiadomych służb. W tej całej serii niemiłych przypadków jedyną pociechą stało się zdanie przez moje dzieci matury i szczęśliwe przebrnięcie przez egzaminy wstępne na wyższą 596 uczelnię. Oboje zdecydowali się studiować na Uniwersytecie Warszawskim: Weronia na pedagogice, Tomek konsekwentnie na astronomii. Ten rok był mało szczęśliwy nie tylko dla ludzi piszących o Armii Krajowej, ale i dla czytających o niej. Egzystujący od końca lat pięćdziesiątych tygodnik "WTK" i jego naczelny Jerzy Śląski widocznie przebrali miarkę w pojęciu monopolistów od spraw kombatanckich spod znaku ZBoWiD-u, bo właśnie w tym roku posta nowiono tygodnik zlikwidować. Co prawda Bolesław Piasecki próbował bronić tygodnika, ale siła jego argumentów w porównaniu z moczarowskimi była żadna. "WTK" padł. Na placu boju pozostał już tylko organ ZBoWiD czyli "Za Wolność i Lud" i jego rewelacje o "AK stojącej z bronią u nogi" i "GL, która pierwsza pode rwała naród do boju". Jeszcze przez jakiś czas próbował przejąć schedę po "WTK" kolejny "PA owski tygodnik "Kierunki", ale i on upadł po kilku latach. Jerzy Śląski zaś został przeniesiony do redakcji "Słowa Powszechnego" i niezależnie od tego, kto tam był naczelnym, on aż do 1980 roku był wiecznym zastępcą. Inaczej mówiąc on zawsze był faktycznym naczelnym, a kolejni politycy pobierali pensję naczelnego. Dzięki niemu pod koniec lat siedemdziesiątych "Słowo" wyrosło do rangi jednego z najpo ważniejszych dzienników w kraju. W 1980 roku zagotowało się w Polsce i na piętnaście solidarnościowych mie sięcy wszystko wyraźnie i optymistycznie się zmieniło. Na razie jednak mieliśmy rok 1972 i przyzywaliśmy dramat utraty łamów "WTK". Pod koniec tego roku, na prośbę "Halnego", ponownie zająłem się sprawą jego syna Piotra, który wprawdzie szczęśliwie dobrnął do końca studiów ekonomicznych, ale nie miał zbyt wielkiej ochoty na pracę w tej dziedzinie. Marzyło mu się raczej dziennikarstwo. Mój szwagier był w tym czasie zastępcą naczelnego redaktora w "Expressie Wieczornym" i wyraził gotowość przyjęcia go do pracy w redakcji cotygodniowego dodatku do "Expressu" pod tytułem "Kulisy". Cieszyłem się, że mogłem w jakiś sposób pomóc temu dzielnemu, choć trochę niezbyt realnie patrzą cemu młodzieńcowi. Kilka lat później sprawa ta niestety miała swój dalszy, mniej przyjemny, ciąg. 596 . 1973 Rok pod znakiem Rybienka brak nadziei dla szczątków "Ponurego" interwencja Berlinga Ten rok zdominowało w naszym rodzinnym życiu Rybienko. Od 1969 roku, a więc od przeprowadzki ze Wschodniej Ściany na Żwirki i Wigury, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jest to zamiana malutkiego lokalu na niewiele większy, i daleko mu było do mieszkania naszych marzeń. Oboje z żoną byliśmy dziennika rzami i dla uprawiania tego zawodu niezbędny nam był spokój, którego nasze nowe, położone przy bardzo ruchliwej ulicy mieszkanie nie zapewniało. Marzyło się nam "coś" na długie lato, gdzie można by zniknąć na parę tygodni. W 1969 roku kupili śmy okazyjnie w Rybienku Leśnym nad Bugiem działkę leśną i to było wszystko, na co nas wtedy było stać. Wraz z działką zdobyliśmy także rzecz o wartości niewy miernej, a mianowicie przyjaźń pani Imeldy Leśniewskiej, wyszkowianki z wyboru, ale nowogródczanki z urodzenia. To właśnie dzięki pomocy miłośniczki psów pani Mili oraz innego psiarza Wiktora Węgrzyna, trafiła się nam ta działka. Przez cztery lata stała odłogiem, nie tyle z braku naszych chęci, ile możliwości finanso wych. W trzecim roku posiadania musieliśmy ją za pożyczone pieniądze ogrodzić, zmuszeni samowolą sąsiada, PRL-owskiego prominenta, który przy milczącej akceptacji miejscowych władz przeorał, nie pytając nas o pozwolenie, całą działkę, aby sobie przeciągnąć podziemny kabel. W 1973 roku mijał czwarty rok od chwili, kiedy kupiliśmy tę ziemię, kończył się więc obligatoryjny termin jej zagospodarowania. Marzyła nam się nie "trynkowana wylla", a niski, parterowy i skromny bungalow drewniany, którego nie tylko wizję, ale nawet dokumentację techniczną przywieźliśmy z Finlandii od naszych przyjaciół Raili i Kaleryo Jaaskelainenów. Przed budową czegokolwiek i gdziekolwiek przestrzegali nas ludzie nam przy chylni i posiadający w tej sprawie bogate doświadczenie. Byliśmy jednak tak zapa leni, że żadne problemy z wykonawcami, materiałami czy formalnościami nie wydawały nam się przeszkodą. Jak nienialne, nieżyciowe okazały się te nasze wyobrażenia o budowaniu (w socjalizmie) opartym na zasadzie "płacę i wymagam", mieliśmy się całkiem niedługo przekonać na własnej skórze. I choć w efekcie końco wym walkę tę wygraliśmy, stało się tak nie na skutek wyższości prawa nad bezpra wiem, tylko dzięki przemożnemu znaczeniu układów. Tymczasem mieliśmy gdzie budować, nie było jednak z czego. W Warszawie ruszała akurat budowa Trasy Łazienkowskiej. Z tego powodu w okolicach ulicy Myśliwieckiej zaczęto rozbierać część znajdujących się tam domków fińskich, bliź niaczo podobnych do domków na Jelonkach. W chwili, gdy zaczęliśmy stawiać pierw sze kroki w roli inwestorów, mieliśmy dwa tysiące złotych. Długu. A tu nadarzała się okazja zakupu jednego takiego domku, całkiem tanio, ale natychmiast. Sama roz597 . biórka i transport do Rybienka kosztowały nas dwa razy tyle, ile zakup całego domku. Na szczęście "PAX" wypłacił wcześniej zaliczki za nie napisany jeszcze Wachlarz. Nie mieliśmy jednak nikogo, kto pomógłby nam to domostwo rozebrać i przewieźć. To był początek naszego nieszczęścia. Zaprzyjaźniony z nami budowlaniec, człowiek bardzo nam oddany, Jurek Ferfecki, akurat w tej sprawie nie miał dla nas szczęśliwej ręki. Naraił innego budowlańca, pana Rysia, który się podjął szybkiej rozbiórki naszego domku na Myśliwieckiej i przewiezienia do Rybienka. Rzeczywiście nie minęły trzy dni, a wśród młodnika na działce nad Bugiem leżała nieskładna kupa porwanych elementów drewnianych. W maju, dopingowani przez pana Rysia zapewnieniami, że ma właśnie wolne moce przerobowe, zaczęliśmy przygotowywać się do postawienia domu. Jurek, gdy się o tym dowiedział, złapał się za głowę. Przecież ja go wam dałem tylko na roboty rozbiórkowe. Niestety, na korektę decyzji było już za późno. Fundamenty zostały wykopane w litym piachu, odwiert studni sięgnął na ósmym metrze do wody bardzo smacznej, którą tradycyjnym zwyczajem musieliśmy wypić z budowlańcami pomieszaną z "półlitrówką". Zaczęto stawiać pierwsze elementy ścian. Wszystko wydawało się zapowiadać pomyślną i szybką realizację. Umówiliśmy się z panem Rysiem na cał kowity koszt "pod klucz" sto tysięcy złotych z tym, że do końca lipca ma sta nąć dom pod dachem, zaś przez sierpień będą trwały roboty wykończeniowe. Panie redaktorze, będzie pan miał willę piękną jak Cyrankiewicz na wscho dzie zapewniał wylewnie pan Rysio zgarniając co tydzień kolejne umówione dzie sięć tysięcy zaliczki, które musieliśmy pożyczać u znajomych. Nie wiem, czy i jaką Cyrankiewicz miał willę na wschodzie, ale widziałem, że robota szła. Wstawaliśmy z Grażynką w Warszawie codziennie skoro świt, pędzi liśmy samochodem do Rybienka, aby być przy zaczęciu pracy, następnie wracaliśmy do naszych redakcji, po to, by po południu znów zjawić się w Rybienku i ocenić co i jak zrobiono. Tak doskonale rozeznaliśmy już szosę Warszawa Wyszków i z powrotem, że bezbłędnie zgadywaliśmy, gdzie i o której czatują patrole milicji drogowej. A jednak mimo to zapłaciliśmy niejeden mandat, ponieważ zawsze nam się spieszyło. Wszystko to jednak było niczym w obliczu faktu, że dom rósł w oczach. Za nic mieliśmy ostrzeżenia życzliwych ludzi, że nasza budowa to pijacka melina Rybienka, że wieczorami giną całe elementy przyszłego domu. Kubeł zimnej wody wylał nam na głowę dopiero Mietek Ślusarz, którego pew nego dnia tuż przed 22 lipca ściągnąłem ze Śląska na budowę. Popatrzył fachowyrr okiem i zapytał: Ileś ty już wpłacił zaliczki? Siedemdziesiąt procent. To się opamiętaj. Jeżeli materiał jest twój, a jego tylko robocizna, to jej war tość nie przekracza trzydziestu procent kosztów. Nazajutrz powiedziałem o tym panu Rysiowi, który stwierdził, że po pierwsze mój przyjaciel nie zna się na budowaniu, a po drugie ja chyba jestem naiwny frajer, jeżeli uwierzyłem, że on mi za sto tysięcy wybuduje taki dom. Tu już skoń czyły się nasze uprzejme rozmowy z panem Rysiem, który nie tylko zdjął ludzi z roboty, ale też spowodował, że zaczęli nas nachodzić miejscowi robotnicy, którym szef nie zapłacił. Oświadczył im bowiem, że nie ma z czego uregulować należności, jako że jestem mu winien masę pieniędzy. 598 . Przez resztę lipca biwakowaliśmy z Grażynką wśród hałd rozkopanego pia sku i szkieletu domu bez sufitu i dachu, a za to ze ścianami podpartymi drągami. Pan Rysio dosłownie się rozpłynął. Nie byt osiągalny nigdzie, nawet we własnym domu. Miotałem się między poczuciem bezgranicznej wściekłości i absolutnej bez radności. Wreszcie w końcu lipca ktoś usłużny dal mi znać, że pan Rysio "rozbił namioty" gdzieś pod Nowym Dworem i tam partaczy jakieś pawilony. Wybrałem się więc do niego i odbyłem z nim krótką, ale treściwą rozmowę. Właściwie był to jego publiczny monolog. Był pijany, arogancki, wręcz agresywny. Oświadczył mi, że to ja zerwałem umowę, przestając płacić zaliczki i teraz on nie ma ludzi do roboty. Mógłby je wznowić za miesiąc i może zamknąć budowę do końca roku, ale będzie to kosztowało nie sto, a dwieście tysięcy złotych. Zażyczył też sobie, abym go przestał nagabywać i szukać po Polsce, bo on po to jest członkiem spółdzielni w Nowym Dworze i płaci tam podatki, aby go przed takimi jak ja broniła. A gdybym go w dal szym ciągu nachodził, to powinienem wiedzieć, że on w młodości trenował boks. Wysłuchałem monologu w milczeniu i prawie pokorze, on zaś od swojego audytorium otrzymał brawa i panowie zabrali się do rozpijania kolejnej póllitrówki. Odjechałem wobec tego do Warszawy. Miałem świadomość, że choć boksu nie trenowałem, mogę pana Rysia rozłożyć na łopatki tak, że nie podniesie się do końca życia. To jednak miała być tylko ostateczność. Moim celem było jedynie wyegzekwowanie dokończenia budowy w ustalonym terminie i za umówioną kwotę, a nie wykończenie głupiego, bezczelnego typa. Ale po tej rozmowie skru puły się skończyły. Poszedłem do zaprzyjaźnionego człowieka w Centralnym Związku Spółdzielczości Pracy. Przedstawiłem mu sprawę. Natychmiast kazał się połączyć z prezesem spółdzielni w Nowym Dworze, sprawdził, że pan Rysio istot nie jest członkiem ich zespołu, ale o mojej budowie oni nic nie wiedzą. Było to bar dzo istotne naruszenie statutu, więc mój znajomy wydał polecenie bardzo krótkie, lecz treściwe: Wyrzucić na zbitą mordę. Poprosiłem też "moich" ludzi z WKN-u, zajmujących w Wydziale Finansowym wysokie stanowiska, aby sprawdzili w kartotece pana Rysia, kto zacz. Okazało się, że za podobną wpadkę miał już nałożony milionowy domiar, co na owe czasy stano wiło sumę kosmiczną. Zapytano mnie, czy chcę złożyć doniesienie. Żadnego donie sienia nie złożyłem, a poprosiłem jedynie o przeprowadzenie z panem Rysiem roz mowy wychowawczej. Pojechałem do Rybienka, aby natychmiast ewakuować żonę do Warszawy, bo wiedziałem, że teraz zacznie się trzęsienie demi, a nieodpowiedzialnego desperata może być stać na wszystko. Na drugi dzień wieczorem, a raczej tuż przed północą, ktoś zadzwonił do drzwi naszego warszawskiego mieszkania. Przez wizjer dostrzegłem zapuchniętą od pła czu panią Rysiową oraz samego pana Rysia, zeszmaconego kompletnie. Rozmowa odbyła się przez łańcuch w drzwiach. Rysio był porażony decyzją o usunięciu go ze spółdzielni. O czekającej go rozmowie z Wydziałem Finansowym jeszcze nie wie dział, ale gdy go o niej poinformowałem, trzeba było ich jednak wpuścić do domu, bo biedna jego żona bez soli trzeźwiących nie była w stanie ustać na własnych nogach. Pan Rysio pojął widać, że moje nokauty są skuteczniejsze niż jego i teraz sprawą naj ważniejszą stało się dla niego powstrzymanie lawiny czekających go dalszych nie szczęść, wobec których usunięcie ze spółdzielni było drobiazgiem. 599 . Stan robót w Rybienku został wcześniej na moje życzenie zinwentaryzo wany przez jednego z inżynierów nadzoru budowlanego z Wyszkowa i według naj korzystniejszego dla pana Rysia cennika obliczony na czterdzieści dwa procent. Zażądałem wykonania najważniejszych robót do końca sierpnia, do wysokości wypłaconej zaliczki. Gdyby zaś tego nie dotrzymał, l września miałem skierować pismo do władz finansowych. Okazało się, że na "twardziel! " w rodzaju pana Rysia innej metody nie było. Wśród lamentów i narzekań wymaganie nasze zostało speł nione. Ostatniego dnia sierpnia dokonaliśmy przyjęcia robót i pan Rysio oraz jego ekipa została z budowy przepędzona. Stał dom, do którego wykończenia brakowało jeszcze bardzo wiele. Nauczeni jed nak doświadczeniami, nie mieliśmy odwagi zacząć rozmów z jakimikolwiek przypadko wymi rzemieślnikami. I znów opatrznościowa okazała się pani Mila Leśniewska. Mieszkała ona wtedy na początku wsi Drogoszewo, w domu Antoniego Deptuły, jak się okazało, bardzo dobrego cieśli i budowniczego domów. Obserwował z dala wszystko, co się działo na naszej działce i krew go zalewała, czemu wielokrot nie dawał wyraz w rozmowach z panią Milą. Tak doszło do naszego kontaktu z Anto nim Deptułą, który zmontował ad koc czteroosobową ekipę, a jej członkowie mieli razem mniej więcej ze trzysta lat. Ale też byli doskonałymi fachowcami i co dla nas po takich doświadczeniach równie ważne ludźmi uczciwymi. Przez cztery miesiące jesieni i początków zimy 1973, usunęli większość niedo róbek i partactw ekipy pana Rysia i wyposażyli dom w niezbędne przedmioty, jak stoły, ławy, szafy, tapczany. Dom miał też klinkierowy kominek i oryginalną, fińską saunę. Słowem, uzyskaliśmy do domu wyposażenie solidne, wygodne i co niedługo okaże się bardzo ważne niezbyt atrakcyjne dla złodziei. Dzięki tym ludziom mogliśmy spędzić wigilię i Święta Bożego Narodzenia w nowym, pachnącym żywicą domu. Dom nasz na kilkanaście następnych lat przeszedł pod opiekę pana Anto niego. Konserwował go, pilnował, pieścił. Dokąd pozwoliły mu siły. Wszystko wskazywało na to, że w 1973 roku uda się wreszcie sprowadzić zwłoki "Ponurego" z Nowogródczyzny w region świętokrzyski. Rodzina Piwników przed sięwzięła liczne o to starania w Moskwie, co nie było fortunnym wyborem. Tymczasem wiosną 1973 roku otwarto konsulat generalny PRL w Mińsku. Rodzeństwo "Ponurego" (rodzice już nie żyli) zniecierpliwione brakiem wiadomości z Moskwy, skierowało za moją radą kolejną prośbę bezpośrednio do Mińska. I naraz sprawa nabrała rumieńców. Konsul generalny PRL w Mińsku poprosił Mini sterstwo Gospodarki Terenowej i Ochrony Środowiska o odpowiedź, "w jakim ter minie może przybyć do Wawiórki ekipa ekshumacyjna BONGO celem zabrania pro chów ob. Jana Piwnika, gdyż władze Białoruskiej SSR wyraziły na to zgodę". Ministerstwo Gospodarki Terenowej powiadomiło o tej sprawie Prezydium WRN w Kielcach. Zupełnie przypadkiem otrzymałem odbitkę tego pisma. W Kielcach pismo z Warszawy wywołało istne trzęsienie ziemi. Przede wszyst kim inżynier Maria Kapel, pracownica odpowiedniego urzędu zajmująca się dotąd tą sprawą, a zbytnio zdaniem zwierzchników sprzyjająca staraniom rodziny Piw ników, została z niej wyłączona, a teczka z napisem "Jan Piwnik" powędrowała do gabinetu wicewojewody Ryszarda Dziekana, który natychmiast pojechał z nią do Warszawy. Tu w gabinecie samego pierwszego sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka mimo radzieckiej zgody na wniosek władz kieleckich w sprawie ekshumacji 600 . i sprowadzenia do Polski zwłok mjra Piwnika "Ponurego" zapadła decyzja nega tywna. Działo się tak, mimo iż jeszcze cztery lata wcześniej urzędy województwa kieleckiego poza "czujnym" ZBoWiD-em gorąco popierały wniosek rodziny "Ponurego". Główni zainteresowani, czyli rodzina Piwników, jednak nic oficjalnie o sprawie nie wiedzieli, w urzędzie WRN bowiem zabroniono powiadomienia ich o zgodzie nadesłanej z Mińska. Nieoficjalnie, co prawda, informowałem ich o przebiegu wyda rzeń, ale Piwnikowie postanowili czekać na urzędowe zawiadomienie. Mijały mie siące, a żadnej wiadomości nie było... W tej sytuacji Józef Piwnik, brat "Ponurego", napisał ponownie 23 sierpnia 1973 roku list z prośbą o odpowiedź, jak zostało załatwione poprzednie podanie rodziny, skierowane do konsulatu. Po dwóch tygodniach z Mińska odpisano co nastę puje: "... w poruszonej przez obywatela sprawie proszę zwrócić się do Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Kielcach". W połowie września zatem rodzina Piwników wystąpiła oficjalnie do ówcze snego przewodniczącego WRN w Kielcach, Antoniego Połowniaka, o odpowiedź w sprawie swoich starań. Antoni Połowniak, a w tydzień później także jego zastępca, Ryszard Dziekan, przyjęli przedstawicieli rodziny na osobistych audien cjach. Oto jak zapamiętali (i opisali w swym odwołaniu do władz) te dwie wizyty w kieleckiej WRN Katarzyna Burkowska-Kulczykowska, siostra i Józef Piwnik, brat "Ponurego": "... Działając zgodnie z tą informacją (zawartą w piśmie konsu latu w Mińsku przypis C.Ch.), w dniu 19. 9. br. byliśmy u przewodniczącego WRN w Kielcach ob. Połowniaka. który poradził nam, abyśmy się namyślili i zre zygnowali z realizacji tej sprawy i dał nam miesiąc czasu. Obywatel wiceprzewod niczący Prezydium WRN Dziekan, u którego byliśmy dzisiaj, to jest w dniu 25. 9., zaproponował nam, że jeżeli zrezygnujemy z zamiaru sprowadzenia zwłok do kraju, w Wawiórce, to znaczy tam, gdzie obecnie leży, zostanie wybudowany pomnik z odpowiednim napisem, a my uzyskamy wszelką pomoc przy wyjazdach dwa razy do roku na grób brata. Propozycje te są dla nas nie do przyjęcia. Nama wiano nas, abyśmy się dzisiaj namyślili, wtedy gdy nasze działanie od czterech lat jest właśnie wynikiem głębokiego namysłu, proponowanie wybudowania grobowca tam, gdy my chcemy mieć brata wreszcie w kraju, jest dla nas sprawą po prostu niezrozumiałą." Po latach pani Katarzyna Borkowska-Kulczykowska przypominając sobie tamtą rozmowę dodaje: Obaj wojewodowie te rozmowy traktowali zresztą jako rzecz drugorzędną. Najważniejsze dla nich było dowiedzieć się, skąd my wiemy, że już jest decyzja (o której nam zresztą nie powiedzieli) ora.? dlaczego akurat do nich zwracamy się o zajęcie stanowiska. Wypytywali nas o to dlkakrotnie. Ale my już wtedy mieliśmy w ręku pismo z konsulatu w Mińsku, w którym nam sugerowano zwrócenie się do Kielc, więc mogliśmy się nim zasłonić. Nie wybiegajmy jednak zanadto w przód i wróćmy do spraw sprzed prawie ćwierci wieku. Rodzina Piwników postanowiła nie ustępować. Wierzyła bowiem w słuszność swej prośby i w praworządność. Nie wiedziała o tym, ze teczka z napi sem "Jan Piwnik" została utajniona i otrzymała kryptonim "Góry Świętokrzyskie". Rodzina postanowiła szukać pomocy w stolicy. Pierwsze odwołanie z września 1973 roku skierowała do gen. bryg. Mieczysława Grudnia, Szefa Urzędu do Spraw Kombatantów. W piśmie z października urząd odpowiedział: 601 . "... mimo wszechstronnego rozważania Urząd do Spraw Kombatantów nie widzi możliwości przyjścia z pomocą w załatwieniu sprawy." Natychmiast więc napisali Piwnikowie do ministra Janusza Wieczorka jako sprawującego nadzór nad prezydiami rad narodowych, a poza tym przewodniczą cego Rady Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa. Gdy minęło trzy i pól miesiąca, na skutek braku odpowiedzi, w dniu 7 marca 1974 roku, wysłali ponaglenie. Także bez rezultatu. Adresatem kolejnego odwołania był ówczesny pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Edward Gierek. Po trzech tygodniach Biuro Listów i Interwencji KC PZPR powiadomiło Piwników (na wydru kowanej kartce pocztowej), że ich odwołanie skierowano do... Urzędu do Spraw Kombatantów. Wobec czteromiesięcznego milczenia tego urzędu, Katarzyna Borkowska-Kulczykowska napisała znów do pierwszego sekretarza KC, prosząc o audiencję osobistą. Pismo pozostało bez odpowiedzi. Wydawało się więc, że koło się zamknęło ostatecznie i że sprawa jest całkowi cie pogrzebana. Znowu łamiąc nieco ustalony porządek chronologiczny dodam, że zapropono wałem rodzinie "Ponurego" po raz kolejny swoją pomoc. Z jej upoważnienia pew nego wrześniowego dnia 1974 roku udałem się do Zalesia Dolnego, gdzie za meta lową bramą z kościuszkowskimi orłami w rogach, wśród sosnowego lasu pędził swój emerycki żywot generalny łowczy PRL gen. Zygmunt Berling. Poznałem generała kilka lat wcześniej, w 1967 roku, kiedy to wierząc (podobnie jak on sam), że jego pamiętniki będą mogły ujrzeć światło dzienne, próbowałem umieścić ich fragmenty w "Tygodniku Polskim". Wówczas to wiele mu opowiadałem o "Ponurym" i wyda wało mi się, że wzbudziłem w nim zainteresowanie postacią Jana Piwnika. Pamiętam twarz Berlinga pąsowiejącą w miarę jak mu referowałem sprawę, która mnie do niego przywiodła. Wystarczy przerwał mi końcowy komentarz. Jutro będę w tej sprawie u Pierwszego. To jest niemożliwe, aby on ją znał i tolerował to, co się z nią wyrabia. Proszę być u mnie za tydzień. Odchodząc, zostawiłem generałowi kserograficzną kopię pisma konsulatu w Mińsku, aby miał dowód, że radziecka zgoda na ekshumację i zabranie na Kielec czyznę zwłok "Ponurego" to nie bluff. Po tygodniu zastałem w domu wśród sosen odmienionego człowieka. Nie mówił u kogo był i jaki przebieg miała rozmowa. To łajdactwo powiedział tylko. To hańba wobec tego żołnierza odwrócił się do okna, a gdy się uspokoił, żegnając mnie powiedział cicho: Przepraszam. Oczywiście, gdybym wówczas znał pełną prawdę o Berlingu, nie zwróciłbym się do niego o pomoc, ale wtedy chwytaliśmy się każdej deski ratunku. 602 . 1974 Dokumenty z niebytu doktorat zakończony "PAK" zadowolony promotor nie Z początkiem roku "Nasza Księgarnia" skierowała na rynek trzecią edycję Nocnych szlaków i to w nakładzie trzydziestu tysięcy, co pozwoliło mi przekroczyć j granicę 200 tysięcy łącznego nakładu wszystkich moich książek. Ucieszyło mnie to, choć jednocześnie smuciło, że ostatnimi laty na skutek drastycznego eliminowa- ; nią tematyki akowskiej powiększałem moje wydawnicze konto głównie książkami ; dla młodzieży ; Ten rok zadecydował też o pewnych etapach powstawania mojego "Wachlarza" i jako pracy doktorskiej, a w jej następstwie monografii tej organizacji. Pisałem ją już cztery lata w ramach zajęć seminarium doktoranckiego, prowadzonego w IH f PAN. Zastanawiało mnie, że przez ten nie krótki przecież okres ani razu nie zosta- łem wezwany na żadną rozmowę sprawdzającą, nie zlecono mi wygłoszenia referatu na którymś z zajęć seminaryjnych, jak to czyniono z innymi doktorantami, słowem korzystałem z zadziwiająco szerokiej swobody. Niemniej jednak zbliżałem się do końca dzieło liczyło ponad pół tysiąca stron maszynopisu. W czasie pracy nad kolejną wersją maszynopisu zostałem zaskoczony niespo dziewaną wizytą. Zjawił się u mnie Staszek Wierzyński, wachlarzowski "Smotrycz". Lecz nie to było najdziwniejsze, bo odwiedzaliśmy się dość często. Ważne było to, co przyniósł w teczce kilkadziesiąt dokumentów "Wachlarza" wagi najwyższej, zupełnie mi nieznanych. Nie miałem wątpliwości to były dokumenty z archiwum MSW, które tam rzekomo nie istniały. Staszkowi przyniósł je doktor Aleksander Skarżyński, historyk dziejów najnowszych, zajmujący się II wojną i Powstaniem Warszawskim. Mimo iż z problematyką Armii Krajowej miał stały kontakt ożenił się z byłą łączniczką dowódcy jednego z batalionów 77 pp AK Ziemi Nowogródzkiej jego stosunek do tej barwy nie był sympatyczny. Należał do wąskiej grupy kadro wych historyków partyjnych i dlatego miał dostęp do tych dokumentów "Wachla rza", do których mnie nie dopuszczono. Jednak co innego mieć dostęp do dokumentów, a co innego umieć je wyko rzystać. Skarżyński zwrócił się do Staszka Wierzyńskiego, oficera personalnego "Wachlarza", z prośbą o pomoc w rozszyfrowaniu niektórych zakodowanych akt. Najpierw miało to być zrobione na miejscu w gabinecie Skarżyńskiego, potem ze względu na mnogość papierów w domu u Wierzyńskiego, aż wreszcie Skarżyński oddał na jedną dobę te dokumenty, biorąc od "Smotrycza" zapewnienie, że ten ich ze swoich rąk nie wypuści. Staszek zaś uznał, że szybciej i dokładniej zrobimy to dla Skarżyńskiego we dwóch. Zajęło nam to cały wieczór i pół nocy, w efekcie czego Skarżyński otrzymał rze telnie rozpracowany materiał, ja zaś jego mikrofilmowane odbitki. Dbaliśmy przy 603 . tym, aby stało się zadość danemu przez Wierzyńskiego słowu, że materiałów nie wypuści z ręki. On więc własnoręcznie przewracał kartki, ja zaś tylko naciskałem spust aparatu. Musiałem poświęcić dodatkowy miesiąc na wstawienie tych źródłowych doku mentów do prawie już gotowej pracy doktorskiej. A gdy to się już stało, wyniknął nowy problem: jakie formalne źródło podać dla nowego pliku dokumentów? Praw dziwego, czyli "archiwum MSW" nie mogłem, bo mnie nikt do niego nie dopuścił, a więc oficjalnie ciągle nawet nie wiedziałem, że one tam są, zaś przypisanie ich innemu archiwum nie wchodziło w grę, bo było łatwe do sprawdzenia. Powstało więc mityczne źródło: "oryginał w posiadaniu osób prywatnych". I gdyby w owym 1974 roku obrona mojej pracy doktorskiej postępowała normalnym trybem, niewątpliwie "powołane do tego organa" z miejsca zainteresowałyby się, kto się kryje za tym enigmatycznym określeniem. Jednak z powodów ode mnie niezależnych sprawa została zablokowana na sześć lat, a po tym okresie "powołane organa" miały ręce pełne tak ważnej roboty, że mój problem zmalał prawie do zera. W taki oto przy padkowy sposób wszedłem w posiadanie pilnie strzeżonych przede mną dokumen tów "Wachlarza" z archiwum MSW. Teraz problemem bardzo ważnym stało się inteligentne przepisanie tekstu na maszynie. Sama kartoteka centralna "Wachlarza", rozszyfrowana, uzupełniona i przerobiona na układ tabelaryczny, zajęła dziewięć posklejanych arkuszy o roz miarach 3,5 m x 1,1 m. Jak zwykle we wszelkich trudnych dla mnie sprawach nie zastąpiona okazała się Wanda Wojnicz ze Związku Literatów Polskich. Wreszcie gotową pracę przekazałem promotorowi. Po miesiącu spotkaliśmy się na półtoragodzinnej rozmowie. Gdyby nie to, że od kilku już lat uchodziłem i chyba nie bez racji za człowieka, który najwięcej w Polsce wie o "Wachlarzu", powinienem był wyjść z tej rozmowy kompletnie zdru zgotany. Wszystko w mej pracy było złe. Przede wszystkiem to, że napisałem nie analityczną pracę naukową, a zestaw publicystyczny, jednostronny, pozbawiony ele mentów krytycznych, także w oparciu o materiały z archiwów radzieckich (? ). Nie dotarłem do wszystkich archiwów krajowych, między innymi do MSW. Ja zaś mojemu promotorowi, aktywnemu członkowi partii, mogłem jedynie przedłożyć kopię podania o dostęp do tamtych zbiorów i odpis odmowy resortu. Nie mogłem zaś powiedzieć, że w mojej pracy te dokumenty są uwzględnione, ale jako "źródła prywatne". Po tej rozmowie doszedłem do przekonania, że rzetelna, obiektywna praca o "Wachlarzu", pozbawiona elementów druzgocącej, napastliwej krytyki z pozycji radzieckich nie tylko ukazać się drukiem, ale nawet broniona w Polsce 74 być nie możi2 i nie pomogą tu dobre chęci promotora. Oczekiwałem, że zostanie mi to po pro stu uczciwie i szczerze powiedziane. I byłem gotów to zrozumieć, przyjąć, i starać się przeczekać. Nie doczekałem się. Przedstawiono mi szereg marginalnych uwag i pod tym kątem oczekiwano przepracowania całego materiału. Profesor zaproponował, abym przemyślał naszą rozmowę i po jakimś czasie powiadomił go o wnioskach. Cze kał sześć lat. Obaj nie zmieniliśmy swoich zdań. Po sześciu latach zmieniłem więc promotora i placówkę naukową. Ale o tym napiszę później. Na razie gotową w moim odczuciu pracę, jako monografię "Wachlarza", przyjął Instytut Wydawniczy "PAK", nie przejmując się zupełnie zastrzeżeniami mego promotora. Były to jeszcze czasy dyrektorowania Janiny Kolendo i sekreta rzowania Janusza Przewłockiego. 604 . Gdyby pana maszynopis łatwo można było wydać czy obronić pracę w dzizych czasach nie rwalibyśmy się do jego posiadania. Trudny poród tej monoii bardzo nas mobilizuje. Doczekamy jeszcze czasów, kiedy za tą książką ludzie [ się uganiać powiedział mi Janusz Przewłocki i osiem lat później miało się ,ać, że byty to słowa prorocze. A póki co, Wachlarz na osiem lat powędrował do archiwum IW "PAK". 606 . 1975 Walka o stypendium Kościuszkowskie pomoc "Bajki" w listopadzie wyjeżdżam do USA Nowy Jork Milwaukee Chicago (towarzysze dzwonili) Toronto (odczyt) Montreal (odczyt) Boże Narodzenie u Banasikowskich Na początku zimy 1974/1975 otrzymałem od Mundka Banasikowskiego list, w którym gorąco mnie namawiał do spotkania w Warszawie z profesorem Kusielewiczem, prezesem Fundacji Kościuszkowskiej z Nowego Jorku, który miał się tu zjawić zaraz po Bożym Narodzeniu. Wiedziałem, że na spotkanie z nim polują w Warszawie setki takich petentów jak ja i dlatego bardzo skrupulatnie zachowuje on swoje incognito. Toteż, wbrew naciskom Mundka, nawet nie usiłowałem go szu kać. O dziwo, to on zadzwonił do mnie. Umówiliśmy się na obiad. Panie Chlebowski, ja jestem prezesem fundacji już parę lat, ale jeszcze z nikim nie miałem takiego kłopotu jak z panem. I to się już ciągnie tak długo, że mnie śni się pan po nocach. Problem jest w tym, że ludzi z kraju popiera wasze Mini sterstwo Kultury i Sztuki oraz konsulaty PRL w Ameryce, a przed wieloma z nich bronią się polskie organizacje emigracyjne. Z panem jest odwrotnie. Ja pana do Ameryki mogę wziąć już jutro, bo tam na pana czekają, ale nasi stypendyści jadą do USA nie na prywatne paszporty, a na paszporty i bilet MKiS. Jeżeli ministerstwo da panu swój paszport i bilet lotniczy, ja pana biorę dzisiaj, bo ja już z tymi naszymi akowcami i Banasikowskim żyć przez pana nie mogę. I znów jak widać lata musiały upłynąć, abym się dowiedział, gdzie jest pies pogrzebany, a raczej w którym miejscu "szczur" mnie podgryza. I tym razem z pomocą przyszedł mi czysty przypadek. Z domem naszym był zaprzyjaźniony Henio Walicki, przemiły i bardzo uczynny lekarz. W rzeczywistości nie nazywał się Walicki, tylko Butrym i to z owych sienkiewiczowskich, nowogródzkich, laudańskieji Butrymów się wywodzący. W latach wojny, w V batalionie 77 pp AK "Sztremera", czyli kapitana Stanisława Truszkowskiego, był on sanitariuszem jako "Sokół", potem nielegalnie jako Walicki, bo Butryma szukali znalazł się w PRL, zapisał na Wojskową Akademię Medyczną w Łodzi, a po jej ukończeniu doszedł aż do pułkownikowskich szlifów. Leczył wojskowych i cywilów, dbał o rodzinę i hodował pszczoły. I kiedyś, gdy rozmawialiśmy o kłopotach, jakie ma ze mną Kusielewicz, powiedział: ;;.ń s Zaraz, Cezary, przecież w Ministerstwie Kultury jest nasza "Bajka". I tak zaczęła działać "mafijna", akowska sieć. "Bajką", łączniczką tegoż samego V batalionu, okazała się sympatyczna pani Barbara Reszko, o takich samych jak Butrym, nowogródzkich korzeniach, która pracowała najlepiej, jak można sobie było wymarzyć, bo w Biurze Wymiany Kulturalnej z Zagranicą Ministerstwa Kultury. 606 . Nie bacząc na to, komu się narazi, "Bajka" tak pokierowała sprawą, że Ministerstwo Kultury i Sztuki zaczęło mnie "widzieć" w gronie jadących do USA. To bardzo odmie niło moją sytuację i poprawiło szansę. W grupie opornych pozostawały jeszcze kon sulaty, ale to już moim zdaniem się nie liczyło. Do czasu. 13 listopada 1975 roku poleciałem do USA. Półtorej doby spędziłem w pokoju gościnnym fundacji i stwierdziłem, że jeszcze trochę i nabawię się klaustrofobii. Okazało się, że do takich drapaczy, które w mieście powodują półmrok w samo połu dnie słonecznego dnia, trzeba się przyzwyczajać powoli etapami. Warunki, jakie mi zapewniało stypendium, nie przyprawiały o zawrót głowy. Choć nie nastawiałem się na frykasy, to jednak dziewięć dolarów dziennie na nocleg, jedzenie i przejazdy zapewniało mi prawo do jednego hamburgera na dobę. Drapa cze zaczęły mi się powoli walić na głowę, więc stwierdziłem, że za wszelką cenę muszę natychmiast uciec z Nowego Jorku. Dokądkolwiek, byle uciec. Kusielewicz wraz z bardzo milą żoną wspaniałomyślnie zaprosili mnie na kola cję do eleganckiej restauracji. Tam prezes węczyl mi nadprogramowy bilet lotniczy do Milwaukee. Odleciałem nazajutrz w zacinającym śniegu. Na lotnisku czekał Mundek z żoną i jedenastoletnim synem Rysiem. Przywita liśmy się, jakbyśmy się znali od dziesiątków lat, a przecież było to nasze pierwsze spotkanie. Przed budynkiem lotniska zobaczyłem Amerykę mojej wyobraźni: z jed nej strony jezioro Michigan wielkości połowy Bałtyku, z drugiej, poza grupką wyso kościowców downtown, parterowe bungalo\vy i prerię ciągnącą się przez dwa tysiące mił aż po Góry Skaliste, których oczywiście widać nie było. Atmosfera domu Banasikowskich spowodowała, że nowojorski nastrój klau strofobii minął bez śladu. Zaraz też rozdzwoniły się telefony z bliska i z daleka, bo okazało się, że wieści o tym, iż jestem oczekiwany za Atlantykiem, wcale nie były przesadzone. Najwcześniej, bo nazajutrz, zapowiedział swój przyjazd do Mundka "komitet powitalny" najliczniejszego na świecie Oddziału Koła AK z Chicago. Zja wili się w czteroosobowym składzie, pod przewodnictwem inżyniera Z.P, prezesa Oddziału. W składzie delegacji, obok dwumetrowego wąsatego adiutanta Z.P, dostrzegłem ku mej radości, ale i zdumieniu Wiktora Węgrzyna, sympatycz nego znajomego, niedawno jeszcze z Polski. Wiktora, który urodził się parę lat po wojnie, poznałem w chwili, gdy prowa dziłem jeszcze ostre walki polemiczne o ukazanie się książki Pozdrówcie Góry Świę tokrzyskie i ujawnienie roli Józefa Kesslera, agenta gestapo z czasów okupacji, po wojnie wyjątkowo łagodnie potraktowanego w PRL, a następnie brylującego na dyrektorskich stanowiskach pod zmienionym nazwiskiem, osłoniętego opiekuń czymi skrzydłami tak zwanych służb. To właśnie Węgrzyn pomógł mi ustalić, w któ rym Komitecie Osiedlowym na Żoliborzu Kessler pełnił wysoką funkcję, on też współorganizował moje spotkanie autorskie z mieszkańcami tego osiedla, na któ rym nastąpiło zdemaskowanie agenta. On też poznał mnie z panią Leśniewską w Rybienku, która to znajomość zaowocowała działką i domkiem. Jak widać miałem liczne powody, aby uważać Wiktora za dobrego i sprawdzonego w różnych sytu acjach znajomego, o którym się myśli ciepło i z sympatią. Nic więc dziwnego, że przywitaliśmy się serdecznie, wycałowali, co zaraz ociepliło dość sztywną począt kowo atmosferę i wyraźnie ucieszyło przybyszów. Biesiadowaliśmy dość długo, ustalając mój plan działania w Chicago, polonijnym i akowskim centrum. Po jakimś czasie wyszedłem na chwilę do kuchni i zaraz też zja607 . wił się tam Wiktor. Podziękowałem mu jeszcze raz za to, że chciało mu się te sto mil w jedną stronę jechać, a on ku mojemu zaskoczeniu sprowadził mnie brutalnie na ziemię stwierdzeniem, że oczywiście on też się ze mną chętnie widzi, ale zaistniała taka sytuacja, że czy by chciał, czy nie to i tak musiałby z nimi przyjechać. Bo, panie Czarku, tu powstała jakaś paranoiczna sytuacja. Ktoś wydzwania w Chicago po akowcach i przestrzega, że jako Chlebowski przyjeżdża wysoki funk cjonariusz UB. Więc w Oddziale chicagowskim AK powstało podejrzenie, że może pana w Warszawie gdzieś w piwnicach na Rakowieckiej "przechowano", a tu na pana papierach przysłano jakiegoś ubola. Bardzo to łatwo zrobić. Nikt z tutejszych pana przecież nie widział na oczy, łącznie z Banasikowskim, z którym znacie się tylko z korespondencji, a ta jest kontrolowana, więc oni wszystko, o czym piszecie, wiedzą. Kto przeczyta waszą korespondencję, może tu przyjechać jako Chlebowski. Jedy nym, który pana widział i zna, byłem ja. Powiedziano mi więc, że mam jechać i jeśli pana rozpoznam, to w porządku, a jeżeli się okaże, iż przybysz to nie Chlebowski, "dostanie tu taki wpierdol, że ruski miesiąc popamięta". Wybuchnąłem gromkim śmiechem, ale sama istota sprawy wcale taka śmieszna nie była. Przez pełne cztery miesiące, czy to w Chicago, czy w Toronto, czy w Nowym Jorku, stale od różnych ludzi dochodziły do mnie wieści o telefonach, z których wynikało, że jestem wysokim funkcjonariuszem MSW w stopniu pułkow nika (a więc awans od Londynu, przez sześć lat prawidłowy o dwa stopnie), że mam samodzielne stanowisko podporządkowane bezpośrednio ministrowi, że wer buję ludzi z emigracji, przekupując ich precjozami zagarniętymi naszej arystokracji (kolejne odezwanie się "nożyc" w związku ze skarbem fmansowców Drojanowakiego). Podawano nawet numer mojego gabinetu 3014. Zapamiętałem, bo byt podobny do numeru mego pokoju w akademiku 314. Ludzie którzy mi to mówili, informowali w zaufaniu, ale ilu było takich, którzy telefon ostrzegawczy także otrzy mali i nie przekazali mi informacji o nim, bo częściowo uwierzyli? Takie incydenty powtarzały się jeszcze parę razy podczas moich następnych wyjazdów. Nawet jeszcze w 1991 roku w Londynie, gdy i komunę (czasowo), i Siennickiego (ostatecznie) zmyły z powierzchni ziemi wyroki boskie, glos zza grobu nadawał dobrze wyuczoną lekcję. Trzeciego dnia pobytu, a raczej trzeciej nocy, przeżyłem pierwszą na amery kańskiej ziemi "wpadkę". U Mundków zajmowałem całkiem sympatyczny pokoik Rysia. Obszerny bungalow był ogrzewany ciepłym powietrzem, nawiewanym podsufitowymi kanałami z "centrali", która znajdowała się w basemencie, czyli eleganc kim przyziemiu. W każdym pomieszczeniu domu znajdował się czujnik termiczny, który, gdy tylko temperatura spadała poniżej siedemdziesięciu stopni Fahrenheita (dwudziestu Celsjusza), automatycznie włączał nagrzewnicę i dmuchawę, a gdy tem peratura się wyrównała wyłączał ją. Zwykle sypiam przy otwartym lub przynajmniej uchylonym oknie. Zrobiłem to również tutaj. O północy obudził mnie Mundek. Okazało się, że uchylone okno powo dowało nieustanne włączanie moim czujnikiem dmuchawy i podgrzewania, w wyniku czego u mnie co prawda przez cały czas było poniżej siedemdziesięciu stopni Fah renheita, ale w całym domu temperatura przekraczała dziewięćdziesiąt stopni. Dopiero wtedy wyjaśniono mi, że w domach o takim systemie ogrzewania nie otwiera się okien, a temperaturę reguluje się podnosząc lub opuszczając klapki u wylotu nagrzewczego znajdującego się w każdym pomieszczeniu. A poza tym Murzyni, narkomani i inne "elementy" tylko czyhają na takie uchylone okno. 608 . Tydzień jeszcze tkwiłem u Mundka, przegadując całe dnie i noce o "Wachla rzu". Byliśmy dla siebie atrakcyjnymi partnerami, bo on był człowiekiem, który tam był i to robił, ja zaś, bogaty w wiedzę paru Banasikowskich, znałem wszystko to, czego nawet jemu oficerowi piastującemu wysoką funkcję znać nie wolno było, bo tego wymagały zasady konspiracji. Po tygodniu pojechałem do Chicago, gdzie przejął mnie prezes Okręgu Ame rykańskiego Koła AK mjr dr Jan Morelewski, w czasie wojny szef Oddziału Bezpie czeństwa Komendy Okręgu Wileńskiego AK. Przeprosił mnie za zamieszanie, wyni kłe z owych podejrzanych telefonów, ale niestety, w takich warunkach przyszło im pracować. Zostałem z kolei oddany pod opiekę Mariana Pruska, żołnierza z oddziału "Marcina" (Tarchalskiego) z Kielecczyzny, człowieka o wielkiej, społecznikowskiej duszy. Zamieszkałem w jego domu. Sam Marian był niezwykle interesującym, miłym człowiekiem otoczonym równie ciekawymi znajomymi i przyjaciółmi. Przychodzili więc: Boguś Ustaborowicz "Żar" z warszawskiego Kedywu, sławny kpt. "Żbik" Władysław Kołaciński z kieleckiego NSZ, profesor Janusz Lechimski z IV Odcinka "Wachlarza", który na samo wspomnienie osoby ppłka Prawdzica Szlaskiego z Nowogródczyzny sięgał po pistolet i wielu innych. Słowem, drzwi się nie zamykały. Marian na początek naszej przyjaźni obdarował mnie wspaniałym prezentem: amerykańską, dwudziestopięciotomową Ilustrowaną encyklopedią II wojny światowej, z kilku tysiącami zdjęć, map i reprodukcji dokumentów przeważnie wielobarwnych. Dla historyka z Europy to bardzo ważne źródło informacji, jeżeli się zważy, że dla Amerykanów głównym przeciwnikiem w czasie II wojny raczej nie były Niemcy w Europie, tylko, Japonia na Pacyfiku. Niezależnie od moich własnych poszukiwań relacji i ludzi, tutejsza społeczność akowska, zarówno w USA jak i Kanadzie, chciała zaaranżować szereg spotkań i moich odczytów. Organizatorzy twierdzili jednak, że nie są jeszcze gotowi, aż do końca listopada zatem miałem czas na siedzenie w archiwach, szczególnie bogatego Polskiego Związku Narodowego, bieganie po zebraniach kombatanckich, spisywanie relacji, spijanie licznych drinków. Wreszcie w końcu listopada pan Z.P oświadczył, że oni nadal nie są gotowi z akcją odczytową, wobec tego może bym zaczął od Kanady, a w Chicago spotkamy się tuż przed Bożym Narodzeniem, na przykład 18 grudnia. Cóż było robić? Trzy dni później znalazłem się w Toronto w uroczym i steryl nie czystym domu państwa Czerwińskich. Tadeusz Czerwiński, powstaniec war szawski, pracował jako inżynier, jego żona Danusia, poetka, w czasie wojny jako "Szarotka" łącznikowaia w oddziale "Habdanka" w Zgrupowaniach "Ponurego" w Górach Świętokrzyskich. Słowem akowski łańcuch nie miał przerw. Podawano mnie sobie z rąk do rąk, wożono, nocowano, żywiono, tak że właściwie skromne sty pendium Fundacji Kościuszkowskiej stało się dla mnie całkiem wystarczającym kie szonkowym na pocztówki i znaczki. W Oddziale AK w Toronto, który zamieścił w miejscowej prasie polonijnej anons o moim odczycie, zastałem kilkanaście próśb o kontakty, nie tylko z samego Toronto i nie tylko ze stanu Ontario, ale nawet z Ouebec od Tadka Barnowskiego, mojego przyjaciela i zawodnika z WKN. Słowem tyle miałem spotkań, że brakło czasu na sen. Mój odczyt w Polskim Domu zacząt się od miłej niespodzianki. Poprzedził go obiad, którym w restauracji Polskiego Domu podejmowała mnie pani prezes Kasprzyk wraz z członkami zarządu. Czekaliśmy przy kawie aż zjawią się uczestnicy . spotkania. Co chwilę ktoś dyskretnie podchodził do pani prezes i coś jej szeptał na ucho. A ona podejmowała jakąś decyzję i na pewien czas byt spokój. Aż do następ nego szeptania. Potem się okazało, że organizatorzy, pomni dotychczasowych doświadczeń, zamówili klubowy pokój dla dwudziestu pięciu- trzydziestu osób. Na kwadrans przed rozpoczęciem okazało się, że pokój jest pełen, a chętni ciągle dochodzą. Zmieniono więc pokój na salkę stuosobową. Tuż przed rozpoczęciem okazało się, że i tu wszystkie miejsca siedzące są zajęte, a spory tłumek podpiera ściany i czeka na korytarzu. Przeniesiono więc spotkanie do salki teatralnej i wresz cie było dobrze. Spotkanie było nadzwyczaj sympatyczne i spokojne, co na Zachodzie, w czasie goszczenia ludzi zza żelaznej kurtyny, było zjawiskiem niezbyt częstym. Większość publiczności stanowili żołnierze Armii Krajowej. Czytelnictwo polskie, jak i w każ dym innym języku, rozwijało się tu bez przeszkód. Kanada, gdzie co roku przyby wają dziesiątki tysięcy imigrantów z całego świata, wielkie pieniądze państwowe przeznacza na kulturalne potrzeby przybyszów. W centralnej bibliotece w Toronto, pośród kilkunastu milionów tomów zawarte są obok literatury angielskojęzycznej także podstawowe zbiory literackie wydane w prawie czterdziestu językach. Z przyjemnością stwierdziłem, że i moich książek jest tu więcej niż w niejednej bibliotece wojewódzkiej w Polsce. Obok państwa Czerwińskich zjawili się na sali Lonia i Leszek Struzikowie, a także Lalka i Franek Budowie. Leszek Struzik był w czasie wojny partyzantem u "Ponurego" i "Nurta". Mimo paru dziesiątków lat spędzonych za oceanem, oboje z żoną nie poddali się przemożnemu wpływowi amerykanizacji i z dumą obnoszą się ze swoim przywiązaniem do starego świata. Lalka Duda jest bliską kuzynką mojej żony i cała ta trójka zaprzyjaźnionych rodzin tworzyła w czasie kilku moich pobytów w Kanadzie bardzo opiekuńczy i przyjazny klimat. W drugim tygodniu pobytu w Kanadzie wybrałem się do Montrealu. Bardzo serdecznie podjęli mnie tam działacze Oddziału akowskiego, panowie: Romanowski, Bieniecki i Skrodzki. Spotkanie akowskie zgromadziło ponad czterdzieści osób, co przy stanie Oddziału nie przekraczającym osób sześćdziesięciu, było dla mnie bar dzo miłe. Ucieszyła mnie szczególnie obecność na sali dwóch ludzi: Zbyszka Rudzisza "Audańca" i Tadka Barnowskiego. "Audaniec", żołnierz oddziału "Robota" ze zgrupowań "Ponurego", warszawiak, odwiedzający akurat mieszkającego tu brata, był weryfikatorem wszystkiego, co napisałem i mówiłem o Kielecczyźnie. Dla Tadka spotkanie to stanowiło absolutne novum. Znaliśmy się dwadzieścia lat wcześniej, w warunkach, kiedy sprawy akowskie nie stanowiły tematów codzien nych dyskusji. A tu naraz objawiłem mu się jako ich znawca i powszechnie uznawany autorytet. Zaprosił mnie na kilka dni do siebie do Rowdon pod Montrealem. Był tam właścicielem autentycznej narciarskiej góry o powierzchni dwustu dwnnastu hekta rów. To najwyższe wzgórze w najbliższej okolicy Montrealu, stanowiące początek pasma gór Yalentine, należało do najbardziej znanych w Montrealu. Tam właśnie Tadek pobudował swój narciarski ośrodek "Ski Montcalm". On sam mieszkał u podnóża w prastarym (w Kanadzie wszystko, co istnieje dłużej niż sto lat, jest prastare), drewnianym rancho, wraz z żoną, księżniczką Czetwertyńską de domo i parą wspaniałych dzieciaków. Był właścicielem: jednego schroniska, dwóch baro-kawiarni, trzech psów, czterech samochodów osobowych, pięciu koni wierzchowych, sześciu ratraków, siedmiu wyciągów i ośmiu tras narciar skich. Miał też dużo pieniędzy, ale ciężko na nie pracował. Należał już wtedy do naj610 . lepszych na świecie specjalistów od budowy kolejek i wyciągów narciarskich. Jego największym pragnieniem było, aby jego syn, Jasiek, świetny chłopiec, wywalczył medal olimpijski w konkurencjach alpejskich. Uroczy pobyt z Tadkiem w "Ski Montcalm" zachowałem w pamięci na długo. Była już połowa grudnia, a wieści z Chicago nie nadchodziły. Inżynier Z.E tele fonicznie okazał się nieuchwytny, a nikt inny nie był w stanie powiedzieć, co z moim odczytem, który miał się odbyć 18 grudnia. Ponieważ na Święta Bożego Narodzenia i tak zaproszono mnie do Mundków Banasikowskich, zdecydowałem się wrócić do Stanów. Była to koszmarna, bo choć bardzo wygodna, jednak bardzo długa, trwająca pełną dobę eskapada autobusem Greyhound. Tysiąc dwieście kilometrów na trasie Montreal-Chicago. W Chicago inżynier Z.E, człek raczej nie grzeszący taktem, choć dobroduszny, powiedział mi rozbrajająco szczerze: Na szczęście wszystko się wyjaśniło. Bo wie pan, mimo że kolega Węgrzyn potwierdził u majora Banasikowskiego, że pan, to pan, te telefony ciągle nas ostrze gały. Więc przed organizowanym przez nas spotkaniem postanowiliśmy jeszcze się upewnić i w Londynie, gdzie pana znają. No i u kolegi Nowaka. Trzy tygodnie cze kaliśmy na odpowiedź. Kilka dni temu okazało się, że kolega, który miał w tej spra wie telefonować, nie wiedział, że to takie pilne i nie zatelefonował. Zrobiłem to sam dwa dni temu. Gdy kolega Miszczak z Londynu usłyszał, o co chodzi, opieprzył mnie jak burego psa, kazał pana przeprosić i powiedział, że się kompromitujemy. Podob nie odpowiedział kolega Nowak. Więc jeszcze zadzwoniliśmy do Toronto i do Mont realu i tam bardzo chwalili pana odczyty. Teraz sprawa jest jasna i zaraz po Nowym Roku organizujemy pana spotkanie. Między Świętami a Nowym Rokiem będzie jeszcze spotkanie profesora Adama Bromkego, naszego emigracyjnego historyka z Kanady, a 2 stycznia spotkanie pańskie. Po tej rozmowie pojechałem do Milwaukee, do Zosi i Mundka Banasikowskich na Święta. Tam również Mundek jak zwykle bardzo delikatnie i kulturalnie dał mi do zrozumienia, że ma z powodu mojej osoby różnego rodzaju kłopoty. Złożyli mu nawet w tej sprawie wizytę dwaj funkcjonariusze FBI, którym udzielił odpowied nich wyjaśnień, a ponadto odesłał ich do prof. Kusielewicza z Fundacji Kościusz kowskiej. Jak widać "nasi" działali z dużą determinacją i w szerokim zasięgu. Przyjaciele pocieszali mnie, abym się tym wszystkim nie przejmował. Są to nie stety dość normalne tu zjawiska. Bo choć w miejscowej Polonii jest wielu zacnych ludzi, są też i tacy, którzy żyją po to, by dopiec każdemu, kto by ich przerósł choćby o włos. Na siatce informacyjnej takich ludzi bazowały konsularne tapsy. O Banasikowskim na przykład przez wieli? lat kilku ludzi o bardzo niejasnej przeszłości roz powszechniało wiadomości, że w czasie wojny współpracował z Niemcami. "Wachlarz" bowiem opierał często działanie swoich patroli na organizacji Todt i używał jej mun durów. Jak wiadomo, głupków nie brak pod żadną szerokością geograficzną. Przed Świętami Bożego Narodzenia w domu Banasikowskich tradycyjnie do głosu dochodziła Zosia. Urodzona w Suwałkach na Białostocczyźnie, jako młoda dziewczynka brała tam przed wojną udział we wszelkich przejawach społecznego życia. Była duszą tamtejszych tanecznych zespołów regionalnych, a także starto wała jako zawodniczka w łyżwiarstwie szybkim. Tuż przed wojną została mistrzynią Polski juniorek. Po wejściu Niemców jako aktywistka społeczna została aresztowana i osadzona w obozie koncentracyjnym, ostatnio w Ravensbruck, gdzie poddawano ją eksperymentom pseudomedycznym. 611 . Po zakończeniu wojny znalazła się w USA, a gdy urodziła się córeczka Basia i trochę podrosła, mama przekazała jej całe swoje doświadczenie taneczne i umiło wanie folkloru ludowego. Toteż przez wiele lat polski zespół folklorystyczny w sta nie Wisconsin opierał się na seniorce i juniorce Banasikowskich. Nic też dziwnego, że i w tym roku tradycyjnie zjawiła się tu regionalna telewi zja, aby sfilmować choinkę, jako że nigdzie w okolicy nie znaleziono ładniej ubranego drzewka. Basia była już mężatką, matką miłego Grzesia, absolwentką wydziału baletowego uniwersytetu i także kierowniczką zespołu ludowego. Jako jedyna w rodzinie miała za sobą pobyt w PRL na kursie folklorystycznym, bo z tego domu do Polski Ludowej dotąd się nie jeździło. Choinka była rzeczywiście wspaniała i stała w salonie, w którym nocowałem. Czy się kładłem spać, czy wstawałem, miałem przed oczyma dorodną, skrzącą się jodłę, ustawioną na tle ściany obwieszonej kilkudziesięcioma drewnianymi góral skimi talerzami. Zieleni, i to bardzo ozdobnej, było w tym mieszkaniu masę. Przy moim tapczanie stał wielki kaktus z kwiatem, a właściwie nie całkiem rozwiniętym pąkiem niespotykanej urody. Dziwiło mnie, że kwiat się nie rozwija. No ale jak miał się rozwijać, gdy Zosia inne kwiaty szczodrze podlewała, a tego kaktusa nigdy. Sły szałem, że kaktusy nie lubią za dużo wody, ale żeby tak całkiem nic? Litościwie siknątem więc raz i drugi pod łodygę tej pięknoty, aż pewnego dnia Zosia powiedziała: Ty go tak obficie nie podlewaj, bo szybciej mi podłoga zgnije, niż on się roz winie. To przecież sztuczny. W Wigilię przed wieczorem byliśmy na koncercie kolęd w kościele. Miejscowy chór chłopięcy, z naszym Rysiem, młodszą latoroślą Mundka na czele, przybrany w amarantowe togi, śpiewał naprawdę pięknie. Wieczerza wigilijna była oczywiście całkowicie polska, z tym tylko, że zamiast karpia jedliśmy jakąś inną wspaniałą rybę, jako że cuchnący błotem karp jest przez tubylców uważany za jedzenie ubogich. Po kolacji zaczęła się orgia prezentów. Udało mi się dotrzymać kroku gospo darzom, co wcale nie było łatwe. Od Mundków dostałem obszerny, biało-brązowy sweter z sierści lamy, prosto z Meksyku. Znając słabość Zosi, podarowałem jej drewniany talerz o średnicy prawie metra, wykonany na zamówienie u artysty w Zakopanem, który stwierdził, że nie słyszał, aby ktokolwiek pod Giewontem tej wielkości koło kiedykolwiek wytoczył. Mundek dostał obraz olejny, przedsta wiający dwóch jeźdźców na koniach na tle lasu. Jednym był gen. "Wilk" Aleksander Krzyżanowski, komendant Okręgu Wileńskiego AK, a drugim Mundek. Dzieło to wykonała zaprzyjaźniona z nami artystka malarka Olga Imbierowicz, która nigdy wcześniej nie malowała batalistycznych scen, więc musiałem jej dostarczyć nie tylko fotografie obu partyzantów, ale omówić każdy szczegół uzbrojenia, umundu rowania i uprzęży. Mimo to obraz jej się udał. Miał tylko jeden mankament. Artystka po wykonaniu pociągnęła dzieło werniksem, który nie wiadomo dlaczego zzieleniał, nadając obrazowi odcień zdecydowanie wodorostowy. Mundek jednak był ogromnie ukontentowany i pocieszał mnie, iż na Wileńszczyźnie zieleń jest zawsze taka soczysta. Z Bożego Narodzenia zapamiętałem dwie rzeczy. Pierwsza, w kościele, to długie, bambusowe tyczki z koszyczkami na końcu. Wyposażeni w taki sprzęt członkowie komitetu parafialnego przechodzą w czasie mszy wzdłuż ławek, a wierni wrzucają do koszyczków jednakowo wyglądające koperty. Zosia mi wyjaśniła, że na początku roku każda rodzina zarejestrowana w parafii otrzymuje od proboszcza (a w innych wyznaniach od swego kapłana) 612 . komplet składający się z pięćdziesięciu trzech kopert (na każdą niedzielę plus Boże Narodzenie) z wydrukowanym własnym nazwiskiem. W każdą niedzielę przedsta wiciel rodziny wrzuca do koszyczka swoją kopertę z zawartością, a członkowie komi tetu parafialnego wpisują do rejestru rodziny wysokość datku. Jest ona bowiem nie tylko świadectwem obecności na mszy, ale także dowodem aktywności religijnej. Ma to bardzo istotne znaczenie. Przede wszystkiem datki wspomagające kościół są odtrącane od podatku. Następnie wielka liczba szkół wszelkich typów, z uniwersytetami włącznie, przedszkoli, ochronek, żłobków, sierocińców, kursów zawodowych, domów spokojnej starości, niedzielnych szkółek językowych i tym podobnych placówek jest prowadzona lub wspomagana przez parafie lub inne insty tucje kościelne. Podstawowym dokumentem przy zapisie do nich jest zaświadczenie parafialne o "aktywnościjeligijnej" z wyszczególnieniem kwoty wpłaconej na tacę. Zaś w drugi dzień Świąt... Drugiego dnia Świąt Bożego Narodzenia tutaj nie ma, w każdym razie się go nie obchodzi. Jest to dzień wolny, przeznaczony na płace nie podatków. Wszelkie urzędy finansowe, a także szkoły i inne lokale publiczne są na ten dzień wypożyczane przez instytucje podatkowe, obstawione tłumem policji i mrowiem tajnych agentów. Jak Ameryka długa i szeroka jej obywatele stoją w dłu gich kolejkach, aby wypełnić swój obowiązek. Procent ludzi potrafiących wypełnić swoje zeznanie podatkowe jest tak samo znikomy jak u nas. 613 . 1976 Telefony polski Stierlitz na odczytowej trasie: Chicago, Cleveland, Nowy Jork spuścizna po Janie Erdmanie rabunek na Okęciu dubeltówka znów moja śmierć babci Frani wydarzenia czerwcowe i KOR Tomek w konspirze 2 stycznia rano, w czasie śnieżycy amerykańskiego kalibru Mundek zawiózł mnie samochodem do Chicago. Wieczorem miał się odbyć mój odczyt. Nastrój był dość nerwowy, bo jak mi powiedziano trzy dni wcześniej, w czasie wieczoru autorskiego profesora Adama Bromke z Toronto, nie uniknięto awantury. Wystar czyło bowiem, że prelegent niezbyt twardo opowiedział się przeciwko jakiejś komu nistycznej sprawie, by grupa oponentów, młodych, szybkich i ostrych, wywaliła szyby wraz z okienną ramą, a następnie rozbiła o prezydialną ścianę butelkę z czer woną farbą, tak że część uczestników została przystrojona w czerwone piegi. Ten wypadek spowodował, że prasowe zawiadomienie o moim odczycie zostało podpisane nie przez jednego przedstawiciela organizatorów, a przez trzech. Byli to: mjr dr Jan Morelewski, prezes Zarządu Okręgu Amerykańskiego Koła AK, inżynier Z.E, pre zes Zarządu Oddziału Chicagowskiego AK i płk Kazimierz S., prezes koła cicho ciemnych w Chicago. To już brzmiało bardzo poważnie. Jak na taką zawieję, frekwencja była nadspodziewanie dobra. Przebieg spoy tkania także udany. Bardzo pomocni okazali się Mundek Banasikowski, Marian Prusek, Wiktor Węgrzyn i Leszek Kalinowski, młody człowiek z Wrocławia, związany uczuciowo ze środowiskiem świętokrzyskim, który był tu akurat "na saksach" u rodziny. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to nieudolne sprawdzanie mnie wypa dło żenująco. Prześcigali się więc teraz w uprzejmościach i serdecznych gestach. Przodował w nich, a także w dowcipach, prezes Oddziału Z.E Tuż przed końcem ; zebrania puścił kapelusz po sali z apelem: "!! Koledzy, proszę o szeroki gest finansowy, bo nasz gość ma takie stypendium, że mu na jednego hamburgera dziennie ledwie starcza. Musimy więc zebrać tyle, aby po zapłaceniu sali i sprzątaczki zostało mu na drugiego hamburgera. Mimo iż nadmiaru pieniędzy nie miałem, po takim apelu przekazałem "hono rarium" na fundusz akowski. Po tym spotkaniu zaczęto mnie traktować normalnie. Oczywiście nadal miesz kałem u Mariana Pruska, gdzie było miło i serdecznie. Na pierwszy proszony obiad poszedłem do płka S. Przed zupą pułkownik, bar dzo zresztą sympatyczny pan, wygłosił polityczne credo: Panie kolego, do tego domu nie wszedł dotąd żaden konsularny łaps. Mam nadzieję, że i pan do konsulatu nie pójdzie. Panie pułkowniku odparłem lekko rozeźlony jestem tu na paszporcie Ministerstwa Kultury, a nie prywatnym, i do konsulatu po przyjeździe i przed odjaz614 . dem iść muszę. Taki jest przepis. Jeżeli zatem będzie pan obstawał przy swojej zasa dzie, będę zmuszony wyjść. Ale przedtem proszę mi łaskawie wyjaśnić, jak pan tę zasadę godzi z własnym życiem rodzinnym? Przecież pana zięć, także partyzant AK, jest właścicielem biura podróży i z racji ciągłego organizowania wycieczek do Polski w konsulacie PRL bywa co najmniej dwa razy w tygodniu. Czy on też ma tu wstęp wzbroniony? To są, panie kolego, dwie różne sprawy. Ideologia i biznes. On tam chodzi w sprawach biznesowych. Mam nadzieję, że pan także. Więcej do spraw łapsów konsularnych nie powróciliśmy. A obiad był naprawdę przedni. Podobne rozmowy prowadził ze mną Z.E Jako prezes Oddziału AK był nie tylko sternikiem, ale i inicjatorem wielu akcji wymierzonych przeciwko konsulatowi PRL pikietowania, bojkotowania oraz podobnych poczynań. Kiedyś zwierzył mi się, że będąc w Polsce został poddany rewizji osobistej. Zdziwiłem się, że tak ostry przeciwnik PRL jednak tam jeździ. Jakże mam nie jeździć, jeżeli moja żona ma biuro podróży? Jadąc jako pilot, obniżam koszty naszej firmy. A który raz w roku pan był wtedy, gdy pana wzięli na rozbierankę? Szósty. Po roku dowiedziałem się, że Z.R zotał zdjęty z funkcji prezesa przez swoich członków pod zarzutem konsularnego łapsostwa. Konsulat bowiem w tym czasie przeprowadzał generalny remont swego gmachu, prezes zaś był właścicielem insta lacyjnej firmy elektrycznej. Gdy ogłoszono publiczny przetarg, stanął do niego i... wygrał. Czy był łapsem, głowy nie dam, ale ten przypadek przekonał mnie po raz n-ty do mądrości drzemiącej w ludowych przysłowiach, a szczególnie w tym, które mówi, że "kto mieczem wojuje, od miecza ginie". Pewnego dnia zadzwonił telefon z pytaniem, czy nie chciałbym się spotkać z akowcem ze Lwowa, który jest jednym z kilku ocalałych z wielotysięcznego mordu, dokonanego przez sowietów na więźniach. Oczywiście, chciałem. Powieziono mnie na drugi koniec miasta. Wróciłem po paru godzinach zdrętwiały z przeraże nia. Pamiętajmy, że działo się to prawie ćwierć wieku temu i wiele spraw było jesz cze mało znanych. Pan Rakoczyński, aresztowany w 1940 roku we Lwowie, został skazany pod czas procesu w Kijowie na karę śmierci. Ale że był potrzebny jako świadek na kolej nym procesie we Lwowie, więc wyroku na razie nie wykonano. W maju 1941 przy wieziono i osadzono go w więzieniu przy ulicy Łęckiego we Lwowie. Więzienie było przepełnione trzymano tam parę tysięcy ludzi. Gdy 22 czerwca uderzyli Niemcy, NKWD najpierw uciekło, a następnie wróciło i zaczęto systematycznie wyprowa dzać więźniów do ewakuacji. Przez pełne tezy doby. Gdy Niemcy wjechali do miasta, NKWD-zistom pozostała do ewakuacji już tylko jedna, kilkuosobowa cela, w której znajdował się także Rakoczyński. Oprawcy w pośpiechu wrzucili do celi granat i uciekli. Poranieni więźniowie wybili ławą drzwi i zaczęli szukać drogi ucieczki. Nie stety, wszystkie wyjścia były zamknięte. Po wielu bezskutecznych usiłowaniach postanowili spróbować szczęścia przez piwnicę. Gdy zeszli na dół, powalił ich strasz liwy fetor, a widok był jeszcze okropniej szy. Wszystkie pomieszczenia piwniczne były aż po sufit wypełnione trupami więźniów. Każdy trup miał w piersi krwawą 615 . ranę od sztychu wąskiego, czterograniastego bagnetu. Tak wyglądała ewakuacja paru tysięcy ludzi z więzienia przy ulicy Łęckiego. Nim przeszli te kilkaset metrów wąską szczeliną pomiędzy zwałami trupów, potykając się i ślizgając w krwawej mazi, sięgającej im po kolana, minęła wieczność. Do dzisiaj nie ma nocy, aby mi się to nie śniło zakończył pan Rakoczyński. Mam do pana prośbę. Wiem, że mieszka w Polsce inżynier Jerzy Węgierski. On też był "zekie. Jedenaście lat siedział na Kołymie, razem z Soiżenicynem. Teraz wrócił do kraju i spisuje naszą lwowską tragedię. Nie znam tego człowieka, ale proszę, niech go pan odszuka i w miarę możliwości pomoże w tej robocie. Przyrzekłem to memu rozmówcy i zaraz po powrocie odnalazłem inżyniera wtedy już profesora Węgierskiego w Katowicach. Nasz kontakt koresponden cyjny przerodził się w wielką zażyłość. Wiele razy byliśmy sobie wzajemnie pomocni. Ale wróćmy do Chicago. Pewnego dnia zatelefonował towarzysz konsul Mickiewicz. Bezbłędnie wie dział, gdzie mnie szukać. Pytał, czy zechciałbym wziąć udział w spotkaniu autorskim, które konsulat chce dla mnie zorganizować. Podziękowałem za troskę i odmówiłem, wyjaśniając, że wszyscy ci, którzy się ze mną chcieli skontaktować, zrobili to już dru giego stycznia. Ja zaś mam umówionych kilka następnych spotkań z akowcami poza Chicago. Poza tym nie chcę stracić z trudem ponawiązywanych znajomości wystę pując ostentacyjnie w gmachu konsulatu. Gdy zaś zrobił mi wyrzut, że nie dałem okazji dotąd się poznać ani konsulowi generalnemu, ani jemu, zapewniłem go, że zro bię to na wizycie pożegnalnej, przed odjazdem. Ta rozmowa na pewno nie przyspo rzyła mi przyjaciół w tamtym budynku, ale zbyt świeżo jeszcze miałem w pamięci falę ostrzegających telefonów, za którą niewątpliwie stała część kadry konsularnej. Następny z kilkunastu interesujących telefonów był spod Chicago, od kuzyna. Tyle dziesiątków lat już przeżyłem na tym świecie i nie wiedziałem, że mam rodzinę w Ameryce. W czasie mej nieobecności kuzyn rozmawiał z Marianem Pruskiem i zapowiedział, że przyjedzie nazajutrz i zabierze mnie na weekend do siebie, sto mil od Chicago. Istotnie, na drugi dzień zjawił się sympatyczny, wielki misio, ucałowali śmy się serdecznie, wsiedliśmy w obszerny samochód i pojechaliśmy w zaśnieżoną dal. Dopiero w czasie jazdy okazało się, że ma na imię Jerzy, że jest rodzonym bra tem dyrektora Wydawnictwa Łódzkiego, a ich matka była Chłebowska z domu. Jurek w wieku siedemnastu lat, jako "Korab" wyszedł w listopadzie 1944 roku z NSZ-owską Brygadą Świętokrzyską pika "Bohuna" Antoniego Dąbrowskiego z Kielecczyzny. Przemieszczając się przez pół roku wśród dywizji niemieckich, zna leźli się w maju 1945 roku w okolicach Pragi czeskiej, gdzie zastał ich koniec wojny. Ożeń:} się z łączniczką dowódcy Brygady, sympatyczną Janka i teraz miełi już trzeci dorodnych synów. Przegadaliśmy całą noc, w czasie której dowiedziałem się o wie .u sprawach Brygady, o których się raczej nie mówi. Jurek, pracujący w miej scowej fabryce jako ceniony inżynier metalurg, w weekendy prowadził wraz z Janka przykościelną niedzielną szkółkę językową. Mieszkający w okolicy Polacy przywozili tu swe dzieci, aby utrwalały znajomość języka polskiego, a często wręcz zaczynały ją od zera. Młodzież podzielono na kilka grup wiekowych, a w każdej two rzone jeszcze osobne podgrupy, wedle stopnia znajomości języka. W ten sposób trzeba było doglądać i korygować pracę kilkunastu zespołów, czasem kilku-, a czę sto jednoosobowych. 1 Zek (z rosyjskiego: zakluczonnyj) więzień. 616 . Wyjeżdżając z tego autentycznie rodzinnego domu wywoziłem także trochę literatury NSZ-owskiej, między innymi komplet "Zeszytów do Historii Narodo wych Sil Zbrojnych". Jeden z "Zeszytów" miał pewien znak szczególny, ciemną plamę po czarnej kawie na okładce (zapamiętanie tej plamy niedługo mi się przyda). W Chicago czekała na mnie kolejna intrygująca propozycja spotkanie z czło wiekiem, który utrzymywał, że 30 czerwca 1943 roku mógł odbić na lotnisku Okęcie aresztowanego tego dnia Komendanta Głównego Armii Krajowej gen. Stefana Roweckiego "Grota", ale podjęcia tej akcji mu zabroniono. Rzecz była sama w sobie absurdalna do tego stopnia, że dla poznania człowieka o tak nieposkromionej fanta zji zdecydowałem się z nim spotkać. I znów jechałem ze dwie godziny nad jeziorem Michigan. Mój rozmówca Witold Strusiewicz, pseudonim "Wiktor", w czasie wojny był porucznikiem i swój rodowód konspiracyjny wywodził z formacji Uderzeniowych Batalionów Kadrowych, czyli UBK Bolesława Piaseckiego. Po podporządkowaniu Armii Krajowej "wojskówki" Piaseckiego został skierowany do wywiadu nadmor skiego, gdzie odnotował pewne sukcesy w rozpracowaniu niemieckich umocnień i ruchów floty. Równocześnie prowadził szkolenie w podchorążówce UBK, zwanej "Niedźwiadkami". Właśnie jeden z plutonów "Niedźwiadków" udało mu się ulokować w niemiec kim przedsiębiorstwie budowlanym, zatrudnionym na Okęciu. "Wiktor", wiedząc rzekomo wcześniej o aresztowaniu "Grota" i zamiarze wywiezienia gojunkersem do Berlina, zgłosił gotowość uderzenia na niemiecki konwój w czasie przesiadki z samo chodów do samolotu, ale mu kategorycznie tego zabroniono. Bezradnie stał na lot nisku i (rzekomo) widział, jak "Grota" prowadzono do samolotu, który natychmiast wystartował. Opowieść tę za zgodą rozmówcy nagrywałem na taśmę magnetofonową. Wiele z jej elementów było dość logicznych, z wyjątkiem paru, a szczególnie ostat niego epizodu ewentualnego odbicia "Grota". Wiadomo bowiem, iż nikt wcześniej nie mógł być uprzedzony ani o fakcie aresztowania, ani też o zamiarze wywiezienia generała do Berlina samolotem. Zresztą Niemcy zaangażowali do tego przedsię wzięcia takie siły osłony, że akcję odbicia wróżącą jakiekolwiek szansę powodzenia mogła podjąć jednostka w sile co najmniej batalionu, i to doskonale wyszkolonych i odpowiednio uzbrojonych komandosów. Moje delikatne próby zderzenia jego wer sji z bezdyskusyjnymi, dość dobrze już znanymi historykom realiami nie odnosiły żadnego skutku. Strusiewicz nie chciał w ogóle podejmować dyskusji, pragnął jedy nie, abym nagrał jego relację i w podanej przez niego wersji ją upowszechnił. Zało żyłem więc następną taśmę i opowieść poplyięła dalej. Po wywiezieniu generała, "Wiktora" wycofano z kadry podchorążówki i pozo stawiono wyłącznie w pracy wywiadowczej. W tym czasie jeden z jego podkomend nych został aresztowany przez gestapo. "Wiktor" był pewien, że tamten nie wytrzyma badań i adres zwierzchnika wyjawi. Wobec tego, że mieszkał ze sparali żowaną matką, Niemką z pochodzenia, skoligaconą z arystokracją niemiecką, nie mógł jak twierdził jej i siebie usunąć w inne miejsce, postanowił więc zostać pod zagrożonym adresem i czekać na rozwój wydarzeń. Aby zorientować Niemców w razie wpadki, z kim mają do czynienia, miał przy sobie kopię ostatniego raportu wywiadowczego. Robił to wszystko przy rzekomej akceptacji owych poczynań ze strony władz wywiadu AK. 617 . Stało się tak, jak przypuszczał. Aresztowano jego i matkę, znaleziono kopię raportu, badano i torturowano. Po rzekomym namyśle wyraził wreszcie zgodę na współpracę i po pewnym czasie został przeniesiony do centrali gestapo do Berlina przy Alexanderplatz, gdzie już pracował "na wolnej stopie" jako specjalista od roz pracowywania polskiego podziemia. Jego bezpośrednim przełożonym był SS Hauptsturmfuhrer Thieme. W czasie Świąt Wielkiej Nocy 1944 roku sprowadzono mu z Warszawy do Ber lina narzeczoną, z którą pod nadzorem gestapo spędził dwie doby w hotelu. (To jego wersja. Z późniejszych moich ustaleń wynikało, że spotkanie odbyło się bez żadnego nadzoru i młodzi poruszali się po Berlinie bez żadnej kontroli, między innymi kilka razy byli w kinie). Tuż po wybuchu Powstania, otrzymał rozkaz wyjazdu pod Warszawę do sztabu gen. Ericha von dem Bacha-Zelewskiego i tam polecono mu przekraść się na stronę powstańczą, skontaktować z pikiem Januszem Bokszczaninem "Sępem" (o którego niechęci do wybuchu Powstania Niemcy wiedzieli), skłonić go do puczu przeciwko gen. "Borowi" i doprowadzić do wygaszenia walk. Rozkazu nie wykonał, gdyż walki w tym czasie na barykadach Woli miały przebieg tak gwałtowny, że o jakimkolwiek przekradaniu się nawet trudno było marzyć. Ostatnim jego frontowym wcieleniem miała być funkcja oficera łącznikowego przy sztabie Reichsfiihrera S S Himmlera, w dowództwie grupy armii "Weichsel" ("Wisła") na Pomorzu, na wypadek bezpośredniego zetknięcia się z polskimi forma cjami l Armii Wojska Polskiego. W ostatnich dniach wojny, w Berlinie, na jego rękach miał skonać jeden z przedwojennych premierów rządu II Rzeczypospolitej, profesor Leon Kozłowski, który po ucieczce z Rosji w 1942 roku i przedostaniu się przez front wschodni, oddal się w ręce Niemców. Śmierć Koztowskiego miała nastąpić w wyniku kontuzji spowo dowanej wybuchem amerykańskiej bomby specjalnej konstrukcji, zwanej torpedą powietrzną. Po wojnie Strusiewicz objawił się w Londynie, gdzie od razu zakwestionowano jego współdziałanie z wywiadem akowskim w czasie pracy w gestapo. Musiał szybko stamtąd uchodzić, zagrożony aresztowaniem. Przeniósł się do Monachium, związał z wywiadem Gehlena i wszedł w siatkę przerzutów do kraju, organizowaną przez Delegaturę Sił Zbrojnych. Miedzi innymi kurierowat w 1946 roku do Polski, pod Rybnikiem strzelał się z patrolem WOP zabił dwóch żołnierzy, przedarł się do War szawy, gdzie zameldował się u prezesa III Zarządu organizacji Wolność i Niezawi słość ppłka Wincentego Kwiecińskiego "Plebana". Następnie powrócił do Mona chium, gdzie nieznane mu siły dokonały na niego kilku nieudanych zamachów. Zniechęcony wyjechał do Ameryki, gdzie milczał prawie trzydzieści lat. Ale teraz, gdy widzi, jakie kariery kombatanckie robią jego koledzy z AK, zaś jemu, z takimi zasługami, odmawia się weryfikacji i stawia zarzut kolaboracji z gestapo, postanowił przerwać milczenie. Obiecałem mu zweryfikować jego relację opiniami ludzi, na których się powołuje i zależnie od wyniku zużytkować to publicy stycz nie lub nie. Zbliżał się czas powrotu do Polski. Co prawda miałem jeszcze miesiąc do odlotu z Nowego Jorku, ale trasę wybrałem sobie dość zawiłą, podzieloną na etapy i przy pominającą raczej rzut sierpem niż linię prostą. Czekała mnie jeszcze pewna powin ność w konsulacie. Obiecałem wizytę, a prócz tego chciałem po raz pierwszy, jadąc na paszport służbowy Ministerstwa Kultury i Sztuki, wwieźć literaturę emigracyjną 618 . do Polski legalnie. Okazałem Mickiewiczowi zaświadczenia: Komisji Zagranicznej Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich, Instytutu Historii Polskiej Akade mii Nauk, Biura Współpracy Kulturalnej z Zagranicą Ministerstwa Kultury i Fun dacji Kościuszkowskiej, w których czarno na białym było napisane, że wszystko co wiozę jest materiałem zebranym do pracy naukowej, publicystycznej i literackiej. Mickiewicz bardzo uważnie to przeczytał i do czterech owych zaświadczeń dodał piąte, z konsulatu, adresowane do Urzędu Celnego na Okęciu. Poprawiło to moje samopoczucie, bo samych książek i kserokopii wraz z amerykańską encyklopedią od Mariana Pruska miałem ponad sześćdziesiąt kilogramów. I już bardziej uprzejmie rozmawiałem z Mickiewiczem. Pierwszy skok z Chicago wykonałem do stanu Ohio, gdzie w Westlake mieszkali państwo Zajdlerowie, akowcy z Powstania i prezesi tutejszego Oddziału. Nie żyło tu zbyt wielu żołnierzy Armii Krajowej, ale frekwencja była nadzwyczajna. Przy herba cie i cieście drożdżowym przesiedzieliśmy bite sześć godzin. Po kilku dniach następny skok wykonałem do Detroit, gdzie spotkanie przebiegło podobnie. Stamtąd zabrała mnie samochodem przybyła specjalnie z Toronto Lalka Duda, która się uparła, abym w drodze powrotnej jechał koniecznie przez Kanadę. Teraz się wyjaśniło, dlaczego jej tak na tym zależało. Otóż uznała, że dwa miesiące wcześniej okazała mi za mało serca rodzinnego i teraz, 15 lutego, w dniu moich urodzin, urządziła przyjęcie dla wszyst kich nowo pozyskanych przyjaciół. Byli więc i państwo Czerwińscy, i Leszkowie Struzikowie, i świeżo przybyły z kraju Jurek Ferfecki, razem dwadzieścia parę osób. Panie w długich sukniach, panowie w czerni, słowem Wersal. To było bardzo sympa tyczne. Ledwo zdążyłem nagrać na taśmę magnetofonową relacje dwóch akowców z Nowogródczyzny i już musiałem odjeżdżać do Nowego Jorku. Zakwaterowałem się u przemiłych państwa Grzelaków, oczywiście akowców, na tak zwanym Murzynowie, czyli w dzielnicy Jamayca. Ostatni odczyt miałem zapla nowany na 24 lutego w pięknej sali Fundacji Kościuszkowskiej, pełnej wspaniałych obrazów z polskich dziejów górnych i chmurnych. Zostało mi więc jeszcze parę dni, które wykorzystałem na wypad do Konopiszek. Po angielsku nazywa się to Hempstaedt, co w interpretacji gospodarza Stanisława, szefa tutejszego Domu Polskiego, tłumaczyło się jako wileńskie Konopiszki. Stanisław, oficer AK z Nowogródczyzny, był dla mnie klasycznym przykładem tego, jak sobie Polak wyobraża życie w Ameryce i co z tego w ostateczności wynika. Po wojnie wraz z bratem, także akowcem, znaleźli się za wielką wodą i od razu rzu cili się w wir rozległych interesów. Zakupili kilkadziesiąt ciężarówek z demobilu i założyli wielkie przedsiębiorstwo transportowe. Ruch w interesie byt ogromny, a dochody jeszcze większe. I nagle jeden z ich pracowników ulegt wypadkowi. Zabrano go do szpitala, a że był niezbyt przytomny, nie mógł udzielić dokładnych informacji o pracodawcy. Podał tylko jego nazwisko. Szpitalowi więcej nic było potrzebne, zatelefonowali do miej skich władz podatkowych, aby ustalić adres. A tu okazało się, że nie ma go w wyka zach. Zdetonowany rejestrator szpitalny zatelefonował o oczko wyżej, do stanowych władz podatkowych i tam sytuacja się powtórzyła. Do władz federalnych już nie potrzebował dzwonić, bo zrobiły to za niego placówki miejska i stanowa. W wyka zach federalnych także takie nazwisko nie figurowało. To już w amerykańskich głowach przestało się mieścić. Matkobójca czy dzieciobójca przy pomocy dobrego adwokata może się tam wybronić przed wysokim wyrokiem, a nawet zwolniony za kaucją może odpowiadać z wolnej stopy. 619 . Ale ten kto nie płaci podatków, jest w pojęciu prawa amerykańskiego supersabotażystą i zbrodniarzem takiej kategorii, że dla niego nie ma żadnej taryfy ulgowej. Kil kadziesiąt wozów policyjnych na sygnałach pędziło do firmy Stanisława z szybkością większą, niż kiedyś w obławie na Al Caponea. Obu właścicieli skuto, aresztowano, firmę zlicytowano za grosze i zanosiło się na proces z bardzo ciężkim wyrokiem. I wtedy adwokat podczas widzenia powiedział mu: Za dwie godziny biorą cię na stół operacyjny i usuwają ci trzy czwarte żołądka. Ale dlaczego? Przecież żołądek mam zdrowy. Głupi jesteś. Masz robić to co ci mówię. Gdy tylko wrócisz do celi, upadniesz, zaczniesz się zwijać i krzyczeć. Lekarz już wie, że masz wrzody żołądka. No i tak się stało. Zoperowano go, choć nadal nie mógł pojąć dlaczego. Aż do dnia rozprawy. Na rozprawie najbardziej atakował go jego własny adwokat, który w ostatnich słowach swej mowy powiedział: Tacy obywatele są zakałą naszego społeczeństwa. I każdy wyrok, jaki wysoki sąd wyda, będzie dla niego za mały. Ale czy możemy dopuścić do tego, aby taka pijawka, która niezapłaconymi podatkami wyssała już z nas tyle pieniędzy, dalej drenowała społeczeństwo? Przecież on prawie nie ma żołądka. Musi jeść mało a często i do tego specjalnie dobrane pożywienie. On się na kuchnię więzienną zupeł nie nie nadaje. Dla niego trzeba by specjalnie stworzyć osobną nie tylko kuchnię, ale cały system żywienia. Czy nas na to stać? Sąd podumał i doszedł do przekonania, że nie stać. Skończyło się na wysokim wyroku, którego wykonanie zostało zawieszone. Obwarowano go jednak klauzulą, że Stanisławowi wszystko co zarobi (jako dochód stały) powyżej pięćdziesięciu dolarów tygodniowo, zostanie zajęte na poczet podatków. I tak oto Stanisław już od kilkuna stu lat dostawał tygodniową, stalą pensję w wysokości 49,99 dolarów, a do tego o wiele większe nagrody i premie, które nie były dochodem stałym. A on się tym wszystkim wcale nie przejmował. Żył z uśmiechem na ustach w Ameryce, a myślami i kolorowymi snami błądził stale po Nowogródczyźnie. Spędziłem z nim, w jego Pol skim Domu wspaniałe trzy doby, bez odrobiny snu, bo szkoda nam było na to czasu. 24 lutego, w domu fundacji, profesor Kusielewicz wygłosił bardzo pochlebne wprowadzenie do mego wykładu o "Wachlarzu". Po raz pierwszy na spotkaniu autor skim w Ameryce akowcy stanowili mniejszość na sali. Przeważali profesorowie, pra cownicy licznych bibliotek i placówek naukowych Nowego Jorku. To był bardzo ważny wieczór. Szczególnie ucieszyła mnie obecność na sali Jana Erdmana. Wie działem, że ze swej farmy "Arka" w Middlefield miał do Nowego Jorku ponad dwie ście mil, a jednak przyjechał, jak telefonicznie obiecał. Został też na noc i nazajutrz zaprosił mnie na śniadanie. Serdeczne stosunki łączące mnie najpierw z panem Janem, a potem także jego żoną Martą, córką Melchiora Wańkowicza, nazwaną przezeń Tirliporkiem, trwały już ładnych parę lat. Ile razy państwo Erdmanowie odwiedzali Warszawę, pamiętali o tym, aby odwiedzić i nas. Pan Jan, przedwojenny dziennikarz sportowy, a w czasie wojny żołnierz Brygady Karpackiej, Tobrukczyk, uważał, że ma do spełnienia pewną powinność. Był szwagrem ppłka dypl. inż. Macieja Kalenkiewicza "Kotwi czą", hubalczyka, cichociemnego i ostatniego komendanta podokręgu Nowogródz kiego AK, który zginął 21 sierpnia 1944 roku w kilkugodzinnej bitwie z wojskami NKWD na polach chutoru Surkonty. Ta postać i ten bój zostały w kraju rządzonym 620 . przez komunistów obłożone pieczęcią milczenia. Ale Erdman żył z drugiej strony kurtyny, gdzie te zakazy na szczęście nie obowiązywały. I przygotowywał do druku swoją wspaniałą książkę. Była to Droga do Ostrej Bramy. Stąd nasze częste kon takty, bo i mnie postać ppłka "Kotwiczą" była bliska. Spotkaliśmy się nazajutrz na śniadaniu, które zaczęliśmy szampanem. Bo pan Jan pamiętał, że jest to dzień moich imienin. Specjalnie dlatego został. I jeszcze z jednego powodu: Drogi panie Cezary. Chcę się z panem pożegnać. Nie tylko dlatego, że pan jutro wraca do Polski. Ja już tam się nie zjawię, choć oboje z żoną planowaliśmy wyjazd latem tego roku. Jestem po długich rozmowach z moimi lekarzami. Dają mi czas na życie tylko do kwietnia. Zatem za dwa miesiące odejdę. Chciałem się z panem serdecznie pożegnać, bo przypadł mi pan do serca i wierzę, że to co zacząłem, pan dokończy. Ja zostawię po sobie książkę o Macieju. Wierzę, że panu uda się coś więcej. Zdrętwiałego z przerażenia uściskał mnie serdecznie. Przekonywałem go, że lekarze mogą się mylić i że przeżyje nie tylko ten, ale i następne kwietnie. A co do ppłka Macieja, to dopóki sił, pamiętać będę o tym zobowiązaniu. Pożegnaliśmy się z wilgocią pod powiekami. Śnieg zacinał na ulicy, gdy Jan, bardzo wysoki i bardzo chudy, odwrócił się jeszcze i pomachał mi ręką. Wybiegając nieco do przodu dodam, że bardzo się bałem tego kwietnia. A jed nak nic złego z Middlefield nie nadeszło. A w lipcu otworzyłem w Warszawie drzwi, bo ktoś dzwonił i znów ucałowaliśmy się z dubeltówki. I tak było jeszcze parę razy. Aż do pewnej Wigilii. Co do poruczonej mi pamięci o "Kotwiczu", nie przypuszczałem, że w szesna ście lat później dane mi będzie współuczestniczyć w podejmowaniu ważkich w tej sprawie decyzji, a następnie, w imieniu władz III Rzeczypospolitej, przemawiać na świeżo zbudowanym cmentarzyku "Kotwiczą" i jego żołnierzy w Surkontach. Następnego dnia, po niespełna czteromiesięcznym pobycie w Ameryce, wraca łem do Polski. Gdyby nie arogancja i chamstwo pijanych kurierów MSZ, którzy pełen pasażerów samolot LOT-u traktowali jak swoje prywatne rancho, byłby to cał kiem przyjemny lot. Ponura rzeczywistość zaczęła się już po pierwszych krokach w sali odpraw. Najpierw pokiwaliśmy sobie z Grażynką stojącą na balkonie, a potem pani celniczka, do której odstałem swoje pół godziny, obejrzawszy mój paszport, skierowała mnie do siedzącej samotnie koleżanki. Ta z kolei, po sprawdzeniu paszportu, kiwnęła na dwóch cywilów, którzy założywszy zielone opaski z napisem "Służba Celna" dołączyli do nas i padło polecenie: Proszę wypakować wszystko. Trwało to trzy godziny. Samoloty przylatywały, sala odpraw się zapełniała, pustoszała, a "my pracowaliśmy powoli, ale systematycznie. Wszystkie książki, cza sopisma, kserokopie, zdjęcia, slajdy, notatki, zostały odłożone na bok, a przy każdej próbie wyjaśniania, do czego mi to jest potrzebne, celniczka o rybich oczach zasłu żonej czekistki mówiła: Wszystko to obywatelowi zostanie zwrócone, tylko odpowiednie władze muszą się z tym zapoznać. A odpowiednie władze z zielonymi opaskami stały i gapiły się z tak znudzonymi minami, że denerwowało to nawet celniczkę. Wreszcie skończyło się rozbebeszanie bagażu i nastąpiła segregacja. Po kilkunastominutowej "wymianie zdań" celniczka zgodziła się łaskawie zwolnić amerykańską encyklopedię, lecz wszystkie książki 621 . i periodyki polskojęzyczne zostały zarekwirowane bezapelacyjnie. Było tego ponad trzydzieści sztuk. Moje liczne zaświadczenia od bardzo szacownych instytucji nawet nie zostały przeczytane. Potem przeglądano sześćset slajdów i kilkaset zdjęć, przy czym towarzysze cywilni się nieco ożywili, domagając się wyjaśnień who is who. Moja gotowość do konwersacji jednak akurat się wyczerpała. I na tym właściwie zalegalizowany bezprawiem rabunek się zakończył. Spisano jeszcze odpowiednie protokóły i po czterech godzinach już byłem wolny. Nazajutrz po przyjeździe rozpocząłem walkę o odzyskanie zagarniętych mi książek. Poodbijatem w dziesiątkach egzemplarzy zaświadczenia instytucji nauko wych i państwowych, potwierdzających profesjonalną przydatność zarekwirowa nych materiałów i zacząłem bombardować odwołaniami wszystkie centralne insty tucje. Dzielnie wspierał mnie w tej walce Zbigniew Załuski, przewodniczący Komisji Zagranicznej Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich. Przeważnie jednak było to rzucanie grochu o ścianę. Nie raczono mi nawet odpowiedzieć. Choć nie wszyscy milczeli. Rzecznik prasowy prezesa Głównego Urzędu Ceł udzielił mi potajanki. że tacy jak ja wyjazdy stypendialne wykorzystują do zaśmiecania ludowej ojczyzny jadowitą i wrogą dywersyjną bibułą. W wyniku trzyletnich upartych starań udało mi się odwojować jedną, jedyną książkę tomik miłosnych wierszy z dedykacją od powstańczego autora, Zbyszka Chatko z Chicago. Nie był to koniec spotkań ze zrabowanymi mi książkami. Kiedyś zostałem zaproszony przez jednego z głośnych dyspozycyjnych historyków. Za przy zwoleniem gospodarza przeglądałem co ciekawsze pozycje jego imponującej biblio teki. I naraz wziąłem do ręki jeden z "Zeszytów do Historii NSZ". Na okładce miał znaną mi plamę po kawie. Nic dziwnego, że współuczestnicy takich rabunków mieli wspaniałe biblioteki. Nie wytrzymałem i powiedziałem gospodarzowi, skąd znam tę książkę. Rozstaliśmy się bez podania rąk i przestaliśmy się znać. Nie miałem żadnych wątpliwości co do tego, że cała afera z rekwizycją książek na Okęciu była kolejną, dwudziestą czwartą odgrywką "służb specjalnych". W tym samym mniej więcej czasie przypinano do piersi Wiktora Siennickiego Order Sztan daru Pracy II klasy. Szedł nadal w górę. W domu, po przyjeździe z Ameryki, czekało zawiadomienie z Komendy Sto łecznej Milicji Obywatelskiej o przywróceniu mi po czterech latach zezwolenia na dubeltówkę. Oczywiście nadal bez wyjaśnienia choćby słowem, dlaczego mnie ta restrykcja w ogóle dotknęła. Natychmiast pojechałem do "Barabasza" z podzięko waniem za pomoc w potrzebie i odebrałem sauerkę. Od tej pory już parę razy miałem zamiar zrezygnować z myślistwa, ale wiąza łoby się to automatycznie z wyzbyciem się broni. A ta od kilku lat była barometrem traktowania mnie przez czerwonych. I jeszcze parę lat sygnalizowała bezbłędnie objawy natężenia niechęci. Po kilku zaś latach naraz okazało się, że bez żadnych sta rań mogę natychmiast dostać zezwolenie również na selekcjonerską broń kulową, którego dotąd systematycznie mi odmawiano. Tak już jednak przywykłem do roli obywatela drugiej kategorii w PRL, że z tej łaskawości nie skorzystałem. W sprawie wznowienia moich Gór Świętokrzyskich, mimo upływu pięciu lat od dodruku pierwszego nakładu, nic się nie zmieniło. Owszem, zmienił się dyrektor w "Iskrach", ale nowy utrzymał nadal w mocy decyzję poprzednika. Tak mi się wtedy zdawało. Prawda zaś była bardziej prozaiczna. Figuranci na dyrektorskich pensjach i stołkach nie mieli w rzeczywistości w takich sprawach nic do powiedzenia. Nie mieli nawet odwagi przyznać się do własnego ubezwłasnowolnienia. 622 . Minie następnych pięć lat, nim w okresie piętnastu miesięcy pierwszej "Solidarności" pękną na jakiś czas czekistowskie zakazy i posłuszeństwo wobec nich ludzi bez twarzy. I upłynie kolejnych lat piętnaście, gdy w 1990 roku w pole mice na łamach "Trybuny Ludu" (18 maja 1990 roku) Andrzej Wasilewski, były sekretarz KC PZPR, napisze: "Dla pełnego obiektywizmu winienem jednak stwier dzić, że w latach 1979-80 zwolniono do druku 27 wstrzymanych książek, w tym utworów W Wnuka, C. Chlebowskiego, J. Łojka, J.S. Sito, J.J. Szczepańskiego, J. Komolki, A. Brauna, S. Vincenza, E. Lipińskiej, J. Kornhausera." Muszę przy znać, że towarzystwo, w jakie mnie wkomponowano, było przednie, niemniej świa domość tego nie rekompensuje w żadnym stopniu strat, jakie przez bezsensowną blokadę wprowadzoną przez despotycznych karierowiczów politycznych wszyscy ponieśliśmy. Nie stwierdziłem też żadnych postępów w sprawie mego doktoratu. Obaj z pro motorem czekaliśmy nadal na wzajemną zmianę stanowisk. Z radością za to odnotowałem wysoki lot Weroni i Tomka na studiach. Kończyli przedostatni rok. Tomek nie dosypiał nocami, bo jako astrofizyk był ściśle związany z pracą na dużym komputerze w obserwatorium, a czas, jaki był mu potrzebny do wykonania swoich obliczeń, mógł spędzać przy tej machinie tylko w nocy. Tymcza sem ogrodzenie i sam gmach obserwatorium w Alejach Ujazdowskich był wieczo rami zamykany, zaś wszystko to mieściło się vis-d-vis Urzędu Rady Ministrów, prze łażący więc w środku nocy przez wysokie sztachety ogrodzenia Tomek, stawiał niejednokrotnie na nogi całe Biuro Ochrony Rządu. Z bardzo symbolicznego stypendium Fundacji Kościuszkowskiej udało mi się dzięki gościnności moich amerykańskich przyjaciół nieco zaoszczędzić i przy wieźć dla Weroni mały pierścionek z brylancikiem, a dla Tomka zegarek kwarcowy wielką wtedy nowość. Gdy mu go dałem w kawiarni "Wilanowskiej", ten stary już, dwudziestotrzyletni młodzieniec wydał taki okrzyk bojowy Indian Bosokrowych, że połowa ludzi pijących kawę zerwała się na równe nogi. Po przyjeździe z Ameryki natychmiast zacząłem nawiązywać kontakty z ludźmi, którzy mogliby mi pomóc zweryfikować chicagowskie rewelacje Strusiewicza. Otóż nie ulegało wątpliwości, że w UBK taki oficer istniał i że był związany z podchorążówką "Niedźwiadków". Potwierdziły się też ślady jego działalności w wywiadzie nadmorskim AK. Wiedziano również o jego aresztowaniu i fali areszto wań oraz represji, które po nim nastąpiły. Nikt natomiast nie potwierdził jego mel dunku o gotowości odbicia gen. "Grota" na Okęciu czy też związków z wywiadem AK po aresztowaniu. Owszem, jeden z UBK-owców po Powstaniu spotkał go w Grodzi sku Mazowieckim w niemieckim mundurze podoficerskim i był nagabywany o kon takt z podziemiem. Wiedząc jednak o aresztowaniach spowodowanych przejściem "Wiktora" na stronę niemiecką, szybko zerwał z nim kontakty. Żyjący jeszcze wtedy ppłk Wincenty Kwieciński, prezes III Zarządu WIN, potwierdził spotkanie ze Strusiewiczem po wojnie w kraju jako z kurierem przyby łym z Monachium, ale znając spustoszenia spowodowane jego zeznaniami na gestapo i ciążący za to na nim wyrok śmierci, odesłał go natychmiast z powrotem, przesyła jąc za granicę radiowy meldunek o agent jralnej roli wysłannika. Nie wykluczał, że późniejsze zamachy na Strusiewicza w Monachium byty spóźnioną próbą wykonania zaległego wyroku, wywołaną jego depeszą. Londyn skwitował rzecz jednym zda niem bezdyskusyjny agent gestapo. 628 . Początkowo postanowiłem nie poruszać tej sprawy w żadnej formie, bo jakkol wiek bym ją nagłośnił, zrobiłbym właśnie to, na czym przede wszystkim zależało Strusiewiczowi wprowadziłbym ją w orbitę poważnych historycznych dociekań. Doszły mnie jednak wieści, że stara się on zainteresować swoim życiorysem innych ludzi pióra, którzy podchodzą do tej sprawy nie jako do materiału historycznego, a jako do sensacji. Postanowiłem więc popertraktować kolejno z kilkoma wydaw cami, aby wydać jego nagraną na taśmie relację i zderzyć ją z druzgocącą opinią ludzi, na których się powołuje, w tym także przyjaciół jego byłej narzeczonej. Chętnych wydawców początkowo nie było, a gdy wreszcie udało mi się namówić nowo powstałą Krajową Agencję Wydawniczą, świadkowie wycofali swoją zgodę na cytowanie ich opinii. Między innymi dlatego, że byli nachodzeni przez syna "Wiktora". Tak więc książeczka, która się miała ukazać pod tytułem Człowiek, który chcial być Stierlitzem, nie ujrzała światła dziennego. Wydawało się, że sprawa umrze śmiercią dla niej najwłaściwszą, przez zapo mnienie. Tak się jednak nie stało. Po kilku latach jeden z historyków w swej książce o "Grocie" zacytował relację Strusiewicza, obwarowując ją oczywiście licznymi zna kami zapytania. Niemniej jednak fakt wejścia świadectwa "Wiktora" do poważnych rozważań historycznych zaistniał. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko ogłosić w "Polityce", najpoważniejszym wtedy tygodniku, co na ten temat udało mi się usta lić; oczywiście szanując wolę autorów zachowałem ich incognito, l Po kilku miesiącach doszły mnie wieści, że Strusiewicz ostrzega znajomych przede mną, jako wysokim funkcjonariuszem SB! Znalazło się kolejne "godne" ogniwo w tym dziwnym łańcuszku. W lipcu 1976 roku zatelefonował jakiś człowiek, prosząc o spotkanie w sprawie moich reportaży z Ameryki publikowanych w "Kierunkach". Było ich osiem, każdy na kolumnę dużego formatu. Na ogół chętnie przyjmuję takie propozycje, ale tym razem miałem złe przeczucie. Bo choć padło słowo "prośba", ton był kategoryczny. Przy tym człowiek nie bardzo wiedział o co mu chodzi. Ponieważ w tym czasie ciągle jeszcze wojowałem o oddanie zarekwirowanych mi książek, więc niewiele myśląc palnąłem: Panie, co pan mi tu będzie opowiadał bzdury o jakichś reportażach. Pan nie jest żadnym czytelnikiem, tylko funkcjonariuszem SB. Na kawie się z panem nie spo tkam, a jeżeli coś do mnie macie, proszę mi przysłać wezwanie zawierające numer sprawy i charakter, w jakim jestem wezwany i na tym skończyłem rozmowę. Nazajutrz dzielnicowy przyniósł mi wezwanie jako świadkowi w sprawie ozna czonej niewiele mówiącym numerem. Zjawiłem się w wyznaczonym terminie. Przy jęli mnie dwaj "najprzystojniejsi chłopcy z całej wsi" z zabójczymi bokobrodami i wąsami. Odebrali wezwanie, wrzucili do kosza i powiedzieli: No przecież, panie Cezary, nie będziemy się bawili w jakieś wezwania. Napi sał pan fajne reportaże i chcieliśmy pana prosić, aby niektóre fragmenty tych repor taży pan dla nas rozszerzył, zgoda? Żadna zgoda. Po pierwsze, dla was panem Cezarym nie jestem. Po drugie, wszystko co chciałem moim czytelnikom napisać, napisałem. I po trzecie jeżeli jeszcze raz zostanę wezwany pod fałszywym pretekstem, złożę skargę do KC. Wstałem i wyszedłem. Więcej w tej sprawie nikt mnie nie wzywał ani nie nagabywał. W lecie tego roku zmarła w Grodźcu moja babcia Frania. Miała dziewięćdzie siąt lat. Ta ostatnia, grodziecka dekada upłynęła jej na coraz bliższym kontakcie ze 624 . zmarłymi dziećmi. Traciła pamięć do tego stopnia, że kiedy ostatnio w dniu Wszyst kich Świętych przyjechaliśmy po nią z Grażynką i ojcem, aby razem pojechać na cmentarz Boleradzki, babcia cały czas brała udział w naszej rozmowie i naraz, już przy naszym grobowcu, zwróciła się do mnie: Jeżeli pan jest z Warszawy, to pan tam powinien znać mego wnuczka, Czarusia. Zmarła cicho, spokojnie, bez żadnych obłożnych chorób. Po prostu serce sta nęło. Na pogrzebie było kilkadziesiąt najbliższych osób. No bo kto ją w malej, włą czonej administracyjnie do Będzina, grodzieckiej dzielnicy pamiętał sprzed trzy dziestu pięciu lat? W zadziwiającym rytmie odchodzili do tego grobowca moi najbliżsi. Mama w 1945, Toda w 1956, Hania w 1966, babcia w 1976. Po kolejnych dziesięciu latach w 1986 roku umarł mój ojciec. Druga połowa lat siedemdziesiątych była czasem radykalnych zmian w życiu państwowym. Pierwszą połowę tej dekady cechowała pewna obfitość na rynku importowanych dóbr konsumpcyjnych, co było efektem nieodpowiedzialnego zacią gania wielomiliardowych pożyczek z Zachodu. Również łatwiejszy dostęp do zakupu samochodów i tym podobne pozorne dowody wzrastającego dobrobytu powodowały, że kotlet schabowy, maluch i M3 przysłoniły wielu Polakom wszystkie inne problemy. Przeciętny Polak, nie dociekając przyczyn, okres "wczesnego Gierka" stawiał o wiele wyżej od epoki "późnego Gomułki". Tymczasem oba jak wykazuje per spektywa historyczna były sobie równe i w zasadzie mało warte. Ale w warun kach pozorów gierkowskich przewag łatwiej było "przykręcać śrubę" w dziedzinach niekonsumpcyjnych, jak choćby w kulturze i wszelkich dziedzinach mogących powo dować niezadowolenie wielkiego brata. Tu Gierek nie miał ambicji "wczesnego Gomułki". Zasada pokornego wasala była mu bliższa. Należało przede wszystkim poskromić dość już niezależną u nas literaturę historyczną. Powołując się na rozumianą po marksistowsku "polską rację stanu", podejmowano co jakiś czas decyzje bezprawne, ale skuteczne. Pierwszą taką decyzją było odebranie prawa do wydawania książek o wojsko wej i wojennej tematyce historycznej, edytorom niewojskowym. A przecież w Polsce istniało tylko jedno takie wybrane i zaufane wydawnictwo MON. Oznaczało to na przykład przynajmniej dwudziestokrotnie mniej książek dotyczących II wojny świa towej na rynku, nie mówiąc już o ich rzetelności. Kolejne zarządzenie, równie bezprawne, stanowiło, że nim wejdzie w życie zarządzenie pierwsze, każda książka historyczna, której tematyka była związana z wojskiem nowa czy też wznawiana musi, poza normalną cenzurą polityczną, przejść przez cenzurę wojskowo-kominternowską, czyli uzyskać recenzję wewnę trzną Wojskowego Instytutu Historycznego. Dodam, że imienia Wandy Wasilewskiej. A jaka to miała być recenzja, odczuł na własnej skórze dziś generał (od 8 maja 1995 roku), a wtedy pułkownik Stanisław Komornicki, pracownik tegoż WIH-u. Dano mu do zaopiniowania maszynopis książki Władysława Bartoszewskiego 1869 dni Warszawy. Zgodnie ze swoją wiedzą płk. Komornicki napisał recenzję pozy tywną i książka się w jakimś szczątkowym nakładzie ukazała. I oto w ciągu kilku dni za ten swój "wrogi" wobec PRL czyn został z WIH-u i wojska wyrzucony, bez prawa do emerytury. I gdyby nie korygujący głupotę innych podkomendnych raport u gen. Jaruzelskiego, Komornicki byłby naprawdę za burtą. Skończyło się jednak tylko na wcześniejszej emeryturze. 625 . W tej sytuacji nie miałem co marzyć nie tylko o wydaniu żadnej nowej, ale nawet wznowieniu starej akowskiej książki. Na wszystkie pisma, jakie w tej sprawie kierowałem do "Iskier", "Pax-u" czy innych oficyn, otrzymywałem odpowiedzi odmowne, ze skierowaniem do Wydawnictwa MON. Udając naiwnego, zacząłem zarzucać tegoż monopolistę moimi propozycjami wydawniczymi i wznowieniowymi. Przez trzy najbliższe lata skierowałem tam prawie dziesięć propozycji. Wszystkie wywołały odpowiedzi odmowne, niektóre wprost, inne w sposób zawoalowany. Nie dziwło mnie to wiedziałem, iż siedzieli tam ludzie wyjątkowo mściwi, a ja im ku temu powodów dałem niemało. Tymczasem miałem już całkiem nieźle przygotowany materiał do dwóch nowych książek do zbioru, który sześć lat później ukazał się w Krajowej Agencji Wydawniczej pod tytułem Cztery z tysiąca, oraz do Monografii Okręgu Nowo gródzkiego Armii Krajowej. Na tę drugą, trudną przecież książkę, umowę zawar łem bardzo łatwo. Oczywiście w "PAie, jako na opracowanie archiwalne. Na umowę na Cztery z tysiąca musiałem czekać do okresu pierwszej "Solidarności". Całkowity zastój w wydawaniu książek o tematyce akowskiej powodował, że jedynym odczuwalnym wsparciem dla naszego budżetu domowego były znów spo tkania autorskie. Właśnie w 1976 roku miałem ich rekordową liczbę około dwustu. W środku lata zaczęły się w Radomiu protesty robotnicze. Piotr Jaroszewicz, ówczesny premier, dość obcesowo i buńczucznie zapowiedział w telewizji, radio i pra sie podwyżkę cen żywności i w parę dni później musiał się z tego wycofać. Czegoś takiego przez ostatnich trzydzieści lat pod tą szerokością polityczną nie notowano. Symptomy kryzysu żywnościowego dały o sobie znać w sposób bardzo odczuwalny. Rząd, po raz pierwszy od ponad trzydziestu lat, w samym środku sezonu owoco wego, kiedy to w połowie domów w Polsce przygotowywano konfitury i soki, wpro wadził kartki na cukier, drastycznie ograniczając jego spożycie. Doszło na tym tle do niepokojów w Ursusie i w Radomiu, a szczególnie do parodniowych demonstracji. Milicja wyjątkowo brutalnie rozpędzała uczestników demonstracji, pałując niemiło siernie szczególnie młodych ludzi. Było wielu rannych, aresztowanych, pobitych i maltretowanych w więzieniach. Przez długi okres, jaki nastąpił po radomskich roz ruchach, ludzi podejrzanych o udział w niepokojach usuwano z pracy, napadali na nich "nieznani sprawcy", słowem szykanom nie było końca. Równocześnie intelektualiści i ludzie cieszący się w społeczeństwie wielkim autorytetem moralnym powołali do życia Komitet Obrony Robotników. Władza odpowiedziała starą metodą prowokacji i zderzania wzajemnego przeciwników poli tycznych. 626 . 1977 Weronia i Tomek magistrami wakacje w Turcji i Grecji Ten rok zaczął się dla mnie bardzo smutno. 2 stycznia w nocy zadzwoniła z Monachium pani Olga Łańcucka, żona "Jara". Janusz zmarł w samo południe na zawał serca w jednej z tamtejszych klinik. Był jednym z tych niewielu, którzy nie bali się zacząć jeździć do Polski. Gdy starano się go odwieść od tego, mówił: Ja jadę tam do siebie, a nie do nich. Jego ostatnim życzeniem było leżeć w kraju. Rodzinne Wilno ze zrozumiałych względów odpadało, zostawała Warszawa. Okazało się jednak, że rzecz nie jest taka prosta. Trzy miesiące zabrało mi znalezienie księdza z prawdziwego zdarzenia, który usłyszawszy dzieje tego człowieka powiedział: Tak. Niewielką urnę wmurowaliśmy pod tablicą w filar krużganków kościoła Św. Antoniego Padewskiego przy ulicy Senatorskiej w Warszawie. Proboszcz, ojciec Czesław, zapewnił "Jarowi" miejsce w kraju. Tymczasem zapoczątkowane przed pół rokiem niepokoje społeczne wcale nie zanikały. Wokół KOR-u zaczęły się gromadzić samorzutnie grupki młodzieży akademic kiej. Mój Tomek razem ze swym przyjacielem Staszkiem Falkowskim przepisywał nocami na maszynie w wielu egzemplarzach biuletyny i komunikaty Komitetu. Po kilku tygodniach, razem z profesor Kurkowską postanowili stworzyć własne pismo drugoobiegowe "Wypisy", będące kompilacją najciekawszych materiałów z prasy podziemnej dla odbiorcy robotniczego. Z czasem syn mój zaczął zajmować się drukiem innych czasopism podziemnych. Oczywiście "o niczym nie wiedziałem". Czasem tylko dostawałem od Tomka "polecenie" zorganizowania 10 ryz papieru, o który wtedy wcale nie było łatwo. Ale Wanda Wojnicz, która także "o niczym nie wiedziała", zawsze przez Związek Literatów papier ten zdobywała. A Związku prze cież nikt o nic takiego wtedy jeszcze nie podejrzewał. Latem postanowiliśmy w kolektywie rodzinnym uczcić uzyskanie przez Weronię i Tomka dyplomów magisterskich i w ekipie poszerzonej o Grażynkę i jej czter nastoletniego syna Marcina, wyjechać razem na miesięczną wycieczkę do Grecji i Turcji. Eskapada była dość ryzykowna, jeżeli się zważy, że do fiata 125 wsiadało pięcioro wyrośniętych ludzi, którzy zabierali ze sobą pełne wyposażenie turystyczne na cały miesiąc, łącznie z olbrzymim zapasem żywności. Od początku istniał ścisły podział obowiązków. Mnie przypadło szefostwo cało ści (reszta twierdziła, że byłem zwykłym uzurpatorem) i rola pierwszego kierowcy. Grażynce, po niedawnej chorobie i jeszcze w niepełnej kondycji funkcja rezerwo wego kierowcy oraz szefa gospodarczego, w czym wspomagała ją Weronia. Na bar kach chłopców spoczywało cale obozownictwo oraz pakowanie i rozpakowywanie sprzętu turystycznego. 627 . Bez żadnych wielkich przygód, tylko z dwiema wymienionymi oponami, zwie dziliśmy Stambuł, kawałek azjatyckiej Turcji z prastarą stolicą Bursą, Troję, a następnie całą Grecję z Atenami, Peloponezem, Delfami, Epidauros i nieprawdo podobnymi klasztorami na szczytach ciągle prawie niezdobytych Meteorów. Ten wspaniały wyjazd miał także ogromne znaczenie dla naszych stosunków rodzinnych. Moje dzieci przestały wreszcie omijać nasz dom. Ja zaś w Turcji, a konkretnie w Haremie Topkapi w Stambule przeżyłem wiel kie rozczarowanie. Mój ojciec opowiadał mi wielokrotnie, że właśnie w haremie suł tanów tureckich, czyli na terenie zespołu pałacowego, istnieje wspaniałe muzeum sztuki, a w nim prawie kompletna, zawierająca około czterdziestu obrazów wystawa malarstwa batalistycznego pędzla Stanisława Chlebowskiego (1835-1884), nadwornego malarza najkrwawszego z sułtanów tureckich Abdiilaziza. Ów Sta nisław Chlebowski był jakimś moim stryjecznym pradziadkiem, a jeśli idzie o jego malarstwo, to w Polsce znajdują się tylko cztery obrazy, z tego trzy w Krakowie. Niestety, zamiast wystawy obejrzeliśmy zamknięte drzwi z napisem "Remont". Po powrocie Weronia rozpoczęła pracę w szkole jako nauczycielka w klasach od pierwszej do czwartej, Tomek zaś został asystentem. Trudno mi właściwie powie dzieć gdzie, bo sytuacja finansowa zarówno CAMK-u (Centrum Astronomicznego Mikołaja Kopernika przy ulicy Bałtyckiej), jak i Obserwatorium Uniwersytetu War szawskiego była tak dziwna, że wąskie grono pracowników naukowych tam zatrud nionych przerzucano co pół roku z jednej do drugiej instytucji, zależnie od potrzeb i zwalnianego akurat etatu. Z niepokojem odnotowywałem, że Tomek coraz głębiej wchodzi w "konspirę" kosztem pracy naukowej. Co prawda, nawet pracując na pół obrotach był tak dobry, że nie odstawa! od innych, ale żal mi było wykorzystywanej gdzie indziej energii, którą mógłby poświęcić astronomii. Jednak obserwacje i tro ski ojcowskie zostawiałem dla siebie. W tym czasie Tomek próbował druku nowego periodyku podziemnego "Zapis". Ten i inne podziemne gazetki ("Robotnik" i "Głos") drukowano lub składano czę ściowo u niego na Jelonkach, częściowo w wielkim przedwojennym domu przy moście Poniatowskiego, gdzie mieszkała absolwentka wydziału etnografii UW, Ela Regulska. Przy tej pracy miała miejsce pierwsza wpadka i dość ostre przesłuchanie w komendzie milicji na Żoliborzu. Po przesłuchaniu, z obserwacji własnych i opo wiadań kolegów Tomek wyciągnął jeden wniosek ludzie konspiry nie są przygo towani ani merytorycznie, ani psychicznie do bezpośredniego zderzenia ze śled czymi, ich pytaniami, metodami. Opracował więc cały program szkolenia, przez które przeszło w ciągu następnego dziesięciolecia kilkadziesiąt osób. I choć począt kowo ludzie byli zaszokowani, bo Tomek zadawał podstępne pytania, powoływał się na paragrafy, rzucał jak panowie śledczy kurwami na prawo i lewo, to jednak podczas następnych przesłuchań czuli się już o wiele mądrzejsi i odporniejsi. Następnym krokiem było nawiązanie kontaktu z grupą "Czarnej Jedynki" młodzieżą wywodzącą się z drużyny harcerskiej przy VI Liceum Ogólnokształcą cym imienia Tadeusza Reytana, a więc Basią Kunicką, Antonim Macierewiczem, Piotrem Naimskim, Darkiem Kupieckim, i innymi. Wszyscy razem weszli już w struktury KOR-u. Gdy ukazał się pierwszy numer "Głosu", Naimski przyniósł go do mieszkania Eli, gdzie nocami zszywali egzemplarze pisma. To samo było z pierw szym numerem "Robotnika", który później w ogóle drukowano u Eli. Tu już dzia łali razem z Heleną i Witkiem Łuczywami, Ludmiłą i Henrykiem Wujcami i Dariu szem Kupieckim. 628 . Tam też powstała "Placówka", w którą w latach 1978 i 1979 zaopatrywał śro dowisko ludowe zgrupowane wokół Zbroszy Dużej. Ale dla Tomka to było jeszcze za mało. Równolegle więc, z innym zespołem ludzi, kierował przygotowaniem do kol portażu "Biuletynu Informacyjnego" KOR. Wreszcie doszło do tego ścisłe współ działanie z Jackiem Kuroniem, dla którego Tomek tłumaczył czasem różne teksty i wywiady na język angielski. Kiedy Kurem i Michnik podjęli głodówkę w kościele Św. Krzyża, Tomek był jednym z ich łączników ze światem zewnętrznym. Wszystko to odbywało się w "warunkach konspiracji", prowadzonej według wyobrażeń małego Jasia. Na liniach telefonicznych obłożonych SB-eckimi podsłuchami prowadzono "szyfrowane" rozmowy w rodzaju: Szefie, przywieźli marmoladę. Co z nią zrobić? Zapakować w koperty i rozesłać dalej. W tym czasie opozycja, szczególnie małopolska, wzięła na kieł monumentalny pomnik wodza rewolucji Włodzimierza Lenina. Zaczęło się ód happeningów. Pewnej nocy postawiono opartą o cokół pomnika starą, zardzewiałą ramę rowerową bez kół, obok rzucono dziurawe kalosze i wszystko to podsumowano plakatem: Wsiądź na roiver, wkładaj buty I spierdalaj z Nowej Huty. Kiedy kilka podobnych ekscesów minęło bez echa, pewnej letniej nocy Nową Hutą targnął wybuch. Ładunek urwał Leninowi... kawałek buta. Wyraźnie nie chciano, by pomnik doznał większego szwanku, ale i to wystarczyło do błyskawicz nego uruchomienia akcji represyjnej w całym kraju. W ciągu kilku godzin zgarnięto kilkuset co aktywniejszych opozycjonistów. Wśród nich i Tomka. Przesłuchiwał go ponurej sławy Zakrzewski vel Zalewski, o którym mówiono, że jego córka całkiem niedawno utopiła się, a on wiązał to nieszczęście z działaniami opozycji. Rozmowa trwała parę godzin. W efekcie śledczy powiedział z uznaniem: Widzę, że w podziemiu dobrze was przygotowano do przesłuchania. Pan też chyba przeszedł szkolenie. A może to pan je zorganizował? Jak widać, trafił w dziesiątkę, lecz Tomek tego nie potwierdził. Do mnie oczy wiście dochodziły tylko okruchy tego, co się wokół niego działo. Bo Tomek cały czas konspirował. Najmniej o nim wiedzieli najbliżsi. Wpadał do mnie punktualnie o umó wionej godzinie, przeważnie z dobowym poślizgiem, w rozpiętym kożuchu i z gołą głową, a gdy go gnębiłem troskliwymi ojcowskimi pytaniami w rodzaju: Dlaczego nie nosisz czapki i szalika? Bo nie mam czasu odpowiadał niezmiennie. Nie miałem wątpliwości, że ktoś gdzieś notuje te jego "grzechy" i w pewnym momencie wystawią mu rachunek, Tomek jednak zbywał moje ostrzeżenia lekcewa żącym machaniem ręki. Zresztą zbyt wiele serca w te ostrzeżenia nie wkładałem, dobrze bowiem pamiętałem swoją własną młodość. Niestety, całkiem niedługo oka zało się, że miałem rację. W tym mniej więcej czasie przypomniał o sobie po raz któryś z rzędu syn "Hal nego". Pewnego dnia zjawił się u mnie szwagier, Janusz Wasilewski, który przed paru laty na moją prośbę zatrudnił go w "Expressie Wieczornym Kulisach" i dość zaniepokojony oznajmił, że właśnie idzie na zwołane extra posiedzenie egzekutywy Komitetu Warszawskiego, na które został przywołany. A wzywano go "na dywanik" w sprawie "spiskowej" działalności Żydów w "Kulisach", gdzie rolę pierwszych skrzypiec przypisywano Piotrów. Po tym dywaniku "Kulisy" w ówcze. snym kształcie rozwiązano, a ich dziennikarze rozeszli się po różnych redakcjach. Piotr także. Dla porządku muszę odnotować, że droga kariery Wiktora Siennickiego miała nadal przebieg nadzwyczaj płynny, chociaż ciągle brakowało mu generalskich węży ków. Jako wiceszef WSW poruszał w praktyce wszystkimi trybikami kontrwywiadu wojskowego. I to poruszał chyba we "właściwym" kierunku, bo w 1976 roku uhono rowano go Sztandarem Pracy II klasy, zaś w 1979 wypożyczono na cztery lata do MSZ i wyjechał do Belgradu jako attache wojskowy, morski i lotniczy przy ambasa dzie PRL. 630 1978 Czy pisać monografię UBK? dziwna przygoda w Pile mamy Papieża W końcu lat siedemdziesiątych spotkała mnie niecodzienna propozycja. Mia nowicie Jerzy Hagmajer, prawa ręka szefa "PAu, Bolesława Piaseckiego, zasy gnalizował mi, że boss jest zainteresowany spotkaniem ze mną. Zjawiłem się w umó wionym terminie i zostałem przyjęty w wielkim, prawie pustym gabinecie o całkowicie przysłoniętych mimo słonecznego dnia oknach i przesyconym papierosowym dymem. Była to moja pierwsza i ostatnia rozmowa z przewodniczą cym "PAu. Bardzo wysoki i niezmiernie chudy mężczyzna siedział za olbrzymim biurkiem, stojącym na środku pomieszczenia. Był fascynującym rozmówcą. Znał na wyrywki mój dorobek pisarski dotyczący Armii Krajowej, a szczególnie związany z terenami wschodnimi. Nic dziwnego, wszak od zimy 1943/1944 aż do walk o Wilno byt dowódcą III batalionu 77 pp AK na Nowogródczyźnie i wydarzenia tamte znał z autopsji. W czasie rozmowy stwierdzi łem z przyjemnością, że dokładnie znał także mój "Wachlarz", mimo iż jego maszy nopis leżał jak mi się wydawało bez ruchu w archiwum wydawnictwa "PAX". Wobec tego, że podobał mu się mój styl oraz widzenie spraw wschodnich, zapropo nował mi opracowanie i napisanie monografii Uderzeniowych Batalionów Kadro wych. Zadeklarował, że mogę mieć do dyspozycji całe archiwum "PAu, gdzie zebrano już wiele relacji i dokumentów związanych z tym tematem. Zaoferował na razie roczne stypendium, w miesięcznej wysokości trzykrotnie wyższej niż wynosiła moja pensja razem z wierszówką w "Widnokręgach". Wcale też nie wymagał ode mnie odejścia od pracy zawodowej. Po roku, jeżeli się przekona, że prace idą we wła ściwym kierunku, był skłonny przedłużyć stypendium. Propozycja była szokująca. Zdawałem sobie jednak sprawę, że podjęcie tej pracy jest związane ze stąpaniem po bardzo kruchym lodzie. Wiedziałem bowiem, że nie uda mi się uniknąć ani tematów poprzedzających dzieje UBK, ani będących ich kontynuacją, a węc przedwojennej "Falangi", wojennej Konfederacji Zbrojnej, Uderzeniowych Batalionów Kadrowych,: powojennego życiorysu samego Piasec kiego. Było w nich zbyt wiele elementów albo nie dopowiedzianych, albo przekłama nych, a szukanie prawdy w tych kwestiach stwarzało problemy trudne, a czasami nawet nie do pokonania. Poprosiłem więc o trzy dni do namysłu. W tym czasie byłem już w bliskich kon taktach z nadzwyczaj mądrym i prawym człowiekiem drem Józefem Rybickim, sze fem Kedywu Okręgu AK Warszawa w czasie okupacji, zaś tuż po wojnie prezesem Obszaru Centralnego w I Zarządzie WiN, podsądnym w procesie tego Zarządu, a ostatnio jednym z członków KOR-u. Poszedłem do niego po radę. Udzielił mi jej chętnie i odradził wchodzenie w te układy. 631 . On z panem nigdy nie będzie do końca szczery. Pan w tę niepewną sprawę zaangażuje swoją pozycję i nazwisko, a później będzie się panu bardzo trudno wyco fać. Niech go pan podda próbie na szczerość intencji. Proszę uzależnić swoją zgodę od opowiedzenia panu pełnego przebiegu jego rozmowy z Sierowem w 1945 roku. Tak też uczyniłem. W ustalonym terminie zatelefonowałem pod podany mi numer i przekazałem mój warunek. Przebiegu tej rozmowy przekazać panu nie mogę usłyszałem głos Piaseckiego. Po chwili uzupełnił: Bo takiej rozmowy po prostu nigdy nie było. Nie wiem czy mówił prawdę, ale na tym cała sprawa się skończyła. Przez pewien czas oczekiwałem z niepokojem, czy nie będzie reperkusji mej odmowy. Wszak w Instytucie Wydawniczym "PAX" czekało kilka moich książek zarówno na wydanie, jak i na wznowienie, a o pamiętliwości Piaseckiego mówiło się wiele. Z całą odpowiedzialnością mogę jednak stwierdzić, że nigdy, ani jeszcze za życia Piasec kiego, ani też po jego śmierci, nie spotkałem się z żadnymi utrudnieniami wydawni czymi w tej instytucji. Co prawda niedługo w IW "PAK" zaczęły się dziać wokół mojego Wachlarza przedziwne i wręcz kompromitujące rzeczy, ale bez trudu udało mi się ustalić, że powstawały one na bardzo niskim szczeblu. Blokada moich (i nie tylko moich) książek akowskich trwała bez zmian we wszyst kich wydawnictwach. Szukanie ratunku finansowego w spotkaniach autorskich także stawało się coraz trudniejsze, bo choć bibliotekarze cenili moje odczyty, byłem jednym z niewielu autorów, których książek ciągle brakowało w stałej sprzedaży. Poza tym do KC nieustannie przychodziły z terenu poufne meldunki, że moje publiczne wypowiedzi są politycznie niecenzuralne, toteż odważnych do zapraszania mnie było coraz mniej. Wreszcie stałem się dla wielu dyrektorów bibliotek gościem wręcz uciążliwym. Pamię tam pewne wydarzenie w Pile. Działał tam bardzo sympatyczny zespół w Bibliotece Wojewódzkiej. W maju 1978 roku, z okazji Dni Oświaty, Książki i Prasy, zostało zapro szonych do Piły ponad dwudziestu pisarzy z całej Polski, wśród których znalazłem się także i ja oraz dwóch kolegów z Poznania: Eugeniusz Paukszta i Przemysław Bystrzycki. Paukszta, akowiec i pionier zagospodarowywania Ziem Zachodnich, pełnił wtedy bodajże funkcję przewodniczącego oddziału wielkopolskiego Związku Literatów Polskich. Bystrzycki, także akowiec i cichociemny, walczył wówczas zaciekle o zwolnie nie zatrzymanej przez cenzurę jego książki Znak cichociemnych, czym się wielce nara ził zarówno partyjnym czynnikom centralnym, jak i regionalnym. Podczas wystawnego obiadu z udziałem władz Piły, inaugurującego Dni Książki i Prasy, rozdano nam plan wyjazdów w teren. Ze zdumieniem stwierdziliśmy, że ksżdy z nas ma po 2-3 spotkania, tylko Bystrzycki żadnego. Jednocześnie dowiedziałem się, że ceniona i sympatyczna pracownica biblioteki rozsyłająca zapro szenia, między innymi i do Bystrzyckiego, została usunięta z pracy ze skutkiem natychmiastowym. Obaj z Paukszta postanowiliśmy interweniować w tej sprawie. Rozmowa z dyrektorem biblioteki wojewódzkiej nie dała nic. Oczyma wskazał nam tylko towa rzyszkę sekretarz propagandy KW PZPR. Udaliśmy się więc do niej. To nie jest żadna restrykcja polityczna stwierdziła towarzyszka sekre tarz. To tylko błąd organizacyjny, za który winna została ukarana. Nie powinno się zapraszać na spotkania pisarzy, których książek nie ma w bieżącej sprzedaży w księgarniach. No, bo jaki jest cel takich spotkań? Przykro mi, ale pani wyjaśnienie komplikuje sprawę jeszcze bardziej odpowiedziałem jej starając się zachować spokój jestem bowiem drugim z zapro632 . szonych tu pisarzy, którego książek nie ma w bieżącej sprzedaży. I wcale się przez to nie czuję dyskryminowany, bo to oznacza, że i Bystrzyckiego, i moje książki albo mają za małe nakłady, ałbo są szybciej wykupywane. I za to mamy być ukarani? W świetle pani wyjaśnień poczułem się tu także intruzem i natychmiast wyjeżdżam. A za co została ukarana pracownica biblioteki? Za to, że zaprosiła pisarzy ściśle według listy zaakceptowanej pani podpisem? Babę zamurowało. A gdy jeszcze Eugeniusz Paukszta oświadczył, że i on natychmiast opuści Piłę, bo w tej sytuacji wstydzi się, że jego książki są w sprzedaży, towarzyszka sekretarz wycofała się ze swego stanowiska. Rozdzielnik spotkań natychmiast zmieniono, włączając Bystrzyckiego, zaś bibliotekarkę przywrócono do pracy. Ale radość była, niestety, tylko kilkudniowa. Poufne pismo KW w Pile infor mujące o moim wystąpieniu, skierowane do wydziałów propagandy komitetów woje wódzkich w kraju, spowodowało, że w wielu województwach między innymi w Kielcach bibliotekarzom zabroniono zapraszania mnie na spotkania. Zaś pra cownicę biblioteki w Pile wyrzucono po paru dniach z pracy pod innym, równie mało ważnym pretekstem. Jesienią tego roku wydarzyło się coś, co stało się jednym z głównych elemen tów naszego Millenium. Polak, kardynał Karol Wojtyła, metropolita Krakowa, został wybrany dwieście sześćdziesiątym czwartym Papieżem Kościoła Katolickiego. Jego poprzednik, Jan Paweł I, czyli Albino Luciani, sprawował swój urząd tylko trzy dzieści trzy dni. Nasz papież przyjął imię Jan Paweł II, co stało się pewnego rodzaju deklara cją dążenia drogą poprzednika. Świat katolicki przeżył szok. Bo oto po czterystu pięćdziesięciu pięciu latach monopolistycznego zasiadania na papieskim tronie Wło chów została złamana ta tradycja i pierwszym nie- Włochem na stanowisku biskupa Rzymu został biskup z dalekiego Krakowa, spod sowieckiej dominacji. Obóz komunistyczny tę decyzję kardynalskiego konklawe przyjął jako poli tyczną prowokację. Cały świat huczał od tej wiadomości rozgłaszanej przez setki i tysiące radiostacji i nadajników TV a pomiędzy Łabą a Władywostokiem na ten temat trwało głuche milczenie. Już cały dzień we wszystkich kościołach Polski biły dzwony, gdy wreszcie wieczorem 16 października dwa dni po wyborze Polska Agencja Prasowa ogłosiła w tej sprawie komunikat. Radość w Polsce była wielka. Wierzyliśmy wszyscy w to, że wybór ten i dla świata, i dla Polski będzie wydarzeniem przełomowym. I tak się też stało. Wiadomość, że "Nasza Księgarnia" w 1978 roku wznowiła mi po raz trzeci Gazdę z Diabelwj, zaś w roku 1979 zamierza wydać młodzieżową powieść Trudne lato, polepszyła nieco moje samopoczucie i stan finansowy. Niemniej przez całą dekadę gierkowską, czyli lata siedemdziesiąte, nie podniosłem moich łącznych nakładów nawet o kolejne sto tysięcy. 638 . 1979 Sęki z ekranizacją "Gazdy z Diabelnej" dywersja WIH przeciw akowskiej literaturze "Czytelnik" wznawia "Góry Świętokrzyskie " Zima 1978/1979 roku była bardzo długa, mroźna i śnieżna. Zaczęła się w Syl westra i trwała do połowy kwietnia. Obfitowała w wiele różnych, nieraz bardzo dra matycznych wydarzeń. W końcu stycznia pojechaliśmy, jak zwykle, na zimowy urlop do Zakopanego. Ze względu na stan mojego serca uniemożliwiający wyjazd na Kasprowy postanowi liśmy z żoną spróbować przyjemności jazdy na biegówkach, do czego tereny pod Reglami nadawały się znakomicie. alama", Dom Pracy Twórczej ZAiKS, była cudowna jak zawsze, a pani Rózia Kozak, szefowa podających do stołu, witała wszystkich jak największych geniuszy. Przez dwa tygodnie sypało bez przerwy. Dzień i noc. Zakopane, a z nim cała Polska, tonęło w śniegu, za wiele więc jazdy na nartach nie zakosztowaliśmy. Wresz cie 15 lutego postanowiliśmy wracać do domu. Dzień ten zapamiętałem nie tylko dla tego, że akurat skończyłem pięćdziesiąt jeden lat. Radio Warszawa przerwało nadawanie normalnego przedpołudniowego programu, informując o tragicznym wydarzeniu w samym centrum stolicy. W Rotundzie PKO na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej, na skutek nie rozeznanego co do przyczyny wybuchu, zginęło kilkadziesiąt osób, a ponad sto zostało rannych. Po kilkunastu dniach podano oficjalnie do wiadomości, że komisja powołana do zbadania skutków tragedii ustaliła, iż zabitych zostało pięćdziesiąt jeden osób, zaś przyczyną stało się nagromadzenie w podziemnych przewodach ulatniającego się gazu, którego odwietrzenie uniemożliwił śnieg zasypujący bezustannie systemy wentylacyjne. Zanim jednak stało się to wiadomym, gubiliśmy się w domysłach, wyszukując przeróżne przyczyny, aż do prowokacji moczarowców włącznie. Rozprawie z żywiołem śnieżnym i mrozem w Polsce towarzyszyły setki i tysiące wydarzeń. Mnie jednak szczególnie utkwił w pamięci załamujący się w radio głos kierowcy wielkiej ciężarówki, wiozącej trzy piękne rasowe konie. Cię żarówka utknęła w zaspie. Kierowca poszedł po pomoc i choć prosił, błagał, nie mógł jej dostać. Gdy wreszcie po kilku godzinach przyjechał z jakimś ciągnikiem, za bla szaną ścianą była martwa cisza. Mróz dochodził do dwudziestu stopni. Kierowca nie miai odwagi otworzyć drzwi skrzyni samochodu. Opowiadał to przez radio i płakał. Po tych "atrakcjach" mieliśmy zimy dość na ładnych parę lat i wiosnę powita liśmy z wielką radością. W tym mniej więcej czasie zaczęła finiszować realizacja serialu telewizyjnego, opartego na książce Gazda z Diabelnej. Mimo iż serial wyszedł pokaźny, nawet po 634 . kilkunastu latach nie mogę się zdobyć na jakieś cieplejsze słowo w jego ocenie. Miało to być sześć godzinnych odcinków. I w książce, i w noweli filmowej, i w scenariuszu położyłem wielki nacisk na kameralność prawie wszystkich sytuacji, mikroskopijność schroniska, wspaniałą przyjaźń jego gospodarza i psa oraz Nieścioruka, wielką rolę sportu w konsolidacji miejscowych dzieciaków. Dzięki tym cechom najpierw książka zyskała kwalifikację do ekranizacji, a potem przyjęto nowelę i scenariusz do produkcji. Wielkie moje zaskoczenie wywołał fakt, że jako jego realizatora telewizja wybrała pana L. Bo on zna góry, zna narty i zna wojnę, co wykazał realizując Znicz olimpij ski powiedziała mi pewna pani, telewizyjna opiekunka serialu. Mój Boże. Wszystko co powiedziała, przeczytała w gazecie, ja zaś świetnie wie działem, o wiele lepiej od niej, ile Znicz olimpijski zawdzięczał L., a ile Jerzemu Zarzyckiemu. Mój scenariusz i moja osoba od początku wyraźnie przeszkadzały panu L. i nie ulegało wątpliwości, że jego niechęć udzieliła się pani opiekunce. Zaczęto poszuki wania młodych chłopców do ról w filmie. Cała prasa pełna była ogłoszeń o tym, że w Warszawie, Łodzi, Krakowie i Wrocławiu w określonych terminach, ekipa filmu Znicz olimpijski, realizująca teraz serial młodzieżowy, będzie przeprowadzała nabór młodych chłopców. Następnie przyjeżdżała kilkunastoosobowa grupa łowców talentów na paręnaście dni do eleganckiego hotelu i przeprowadzała nabór dosłow nie z ulicy. Powtarzało się to w czterech miastach i za każdym razem kosztowało kro cie. Tymczasem w Warszawskim Klubie Narciarskim miałem do dyspozycji 120 dziewcząt i chłopców w wieku od sześciu do piętnastu lat, którzy nad tamtymi kan dydatami mieli olbrzymią przewagę od razu na starcie. Umieli i to dobrze jeź dzić na nartach. Nabór tutaj, z o wiele lepszymi rezultatami, trwałby pięć razy kró cej i ze dwadzieścia razy taniej. Przedstawiłem to wyliczenie pani opiekunce. Tego już było dla niej zbyt wiele. Panie Chlebowski powiedziała ze źle maskowanym zdenerwowaniem. Właściwie o co chodzi? Pan swoją robotę zrobił i swoje pieniądze dostał. Pańska rola się skończyła. Jeżeli się panu ten film nie będzie podobał, to ma pan prawo wycofać swoje nazwisko z czołówki. Sprawa została postawiona w sposób nie tylko bardzo jasny, ale wręcz jaskrawy. Przypomniała mi się wtedy opinia jednego z autorów książek, które kilka krotnie były przenoszone na ekran: Idąc z gotowym maszynopisem książki do wydawcy czujesz się jak ojciec panny młodej, podprowadzający ją pod stopnie ołtarza, aby ją tam oddać w ręce pana młodego. Ale oddając książkę czy scenariusz w ręce filmowców musisz być przygotowany na to, że córkę oddałeś do burdelu, w którym każdy zrobi z nią co i jak zechce. I oto ta paskudna wizja stawała się ciałem. Przyrzekłem sobie, że choćby pio runy biły, więcej się do tej sprawy nie włączę. Tymczasem pan L. szalał, zarówno w eliminowaniu trudniejszych partii scenariusza, jak i szastaniu pieniędzmi na rze czy absolutnie zbędne. A że byli w j ego ekipie ludzie, którzy mnie znali i wiedzieli, że boleję nad tym, co się z tym filmem dzieje, dzielili się ze mną na bieżąco informa cjami z planu. Wiedziałem więc, iż usunięto ze scenariusza psa, bo "pies na planie jest sprawą niebezpieczną, a poza tym źle się z nim pracuje". Usunięto cały wątek sportowy, bo "skąd naraz wziąć tylu dobrze jeżdżących chłopców? ". Za to ciężkie miliony (ówczesnej 635 . wartości) wydano na zdjęcie anten telewizyjnych z dachów wzdłuż całej ulicy małego miasteczka, potem drugie tyle wyłożono na ich zamontowanie po to tylko, by sfilmo wać tę uliczkę według stanu z 1945 roku. W końcu ujęcie to w ogóle nie weszło do filmu. W fabryce porcelany za dużą kwotę zamówiono dwadzieścia kufli do piwa z SS-mańskimi błyskawicami, z których nie zachowała się ani jedna sztuka. Zaś jeden taki kufel (o ile w ogóle był potrzebny, w co wątpię) ukazał się na ekranie przez dwie sekundy i mógł to być byle jaki garnuszek z malunkiem wykonanym kopiowym ołówkiem. Główną męską rolę w filmie grał aktor, który nawet reżyserowi nie przy padł do gustu, ale (jak mi powiedział) wybrała go pani opiekunka. Takie i inne wieści dochodziły do mnie, ale postanowiłem być twardy. Wytrwa łem przez rok. Po roku zatelefonowała do mnie pani opiekunka i jak gdyby nigdy nic zapytała: Czy nie zechciałby się pan spotkać z nowym reżyserem? A co się stało ze starym? Rozstaliśmy się stwierdziła i więcej nie chciała rozwijać tego tematu. Po kilku godzinach zadzwonił nowy reżyser i zaproponował na wstępie odejście od dotychczasowego tytułu, jako że ten serial będzie miał niewiele wspólnego nie tylko z moją książką, ale nawet z tym, co nakręcił pan L. Gdy go jednak odesłałem do umowy, z której wyraźnie wynikało, że tytuł jest tam zagwarantowany i odstęp stwo od niego skończy się sprawą w sądzie, rozpieklił się: Mój poprzednik za sześćdziesiąt procent budżetu całego serialu nakręcił połowę jednego odcinka, z czego niewiele się nadaje do wykorzystania, a ja teraz za pozostałe czterdzieści procent mam zrobić pięć i pół odcinka? Cudów nie ma. Zresztą telewizja zezwoliła mi na zrobienie go nawet na ocenę trzy z minusem, byle tylko skończyć. No to ja z panem na temat serialu robionego na trzy z minusem rozmawiać nie będę. I tak się skończyła moja przygoda z serialem i produkcją filmową TVE Po roku Gazda wszedł na ekrany, po dwóch latach na jakimś tam festiwalu, bodajże w Olsz tynie, został czymś nagrodzony, o czym się dowiedziałem z pisma gratulacyjnego przesłanego mi przez któregoś z szefów TV W tym czasie byłem już w trakcie nowej, poważnej walki. Jak zwykle z woj skiem. Chodziło o Zagładę IV odcinka. Mimo iż była to książka wojenna, "PAX" postanowił nie poddać się dyktatowi Wydawnictwa MON i wznowić własny tytuł bez pytania. Tu jednak zadziałała cenzura. Uzależniła swoją zgodę od uzyskania przez "PAK" pozytywnej rezenzji wewnętrznej z Wojskowego Instytutu Historycznego. Był to dalszy ciąg tego samego bezprawia, o którym już wcześniej pisałem, a któ remu niestety prawie wszyscy się podporządkowali. Ustaliłem jednak z wydawcą, że o taką recenzję do WIH-u wystąpimy. Rzecz trwała osiem miesięcy. A chodziło przecież o książeczkę niespełna dwustustronicową. Po tym okresie Piotr Matusak, recenzent WIH (i co ciekawsze pracow nik cywilny), który niczego dotąd o "Wachlarzu" chyba nie wiedział (w każdym razie niczego na ten temat nie napisał), a znany był jedynie z dość nietypowej drogi do kariery naukowej, na półtorej strony maszynopisu Zagtadę zdyskwalifikował. Wpa dłem wówczas w szał. Poprosiłem "PAK" o przesłanie do cenzury owej recenzji, a sam napisałem list otwarty, który rozesłałem do prezesów i szefów kilkunastu naj ważniejszych resortów i organizacji w Polsce, zajmujących się sprawami kultury. 636 . Domagałem się od nich ustalenia, na jakiej podstawie prawnej obligatoryjnym recenzjom pracowników WIH (wśród których orłów raczej nie udałoby się znaleźć), nadano moc decydowania o ukazywaniu się książek innych wydawnictw, nieraz kon kurencyjnych wobec ich własnych publikacji naukowych. Nie odpowiedział mi żaden z adresatów, co w PRL było regułą. Jednak po trzech miesiącach wybuchła bomba. A właściwie dwie, a nawet trzy bomby. Pierwszą była zgoda cenzury mimo negatywnej recenzji wewnętrznej "fachowca" z WIH-u na wznowienie Zagłady. Z drugą wiąże się dłuższa opowieść. Telefonicznie zostałem zaproszony w okre ślonym terminie na całodzienne spotkanie z wojskiem. Żadnych szczegółów nie podano. Wyznaczonego dnia rano wojskowa limuzyna zawiozła mnie do Klubu Gar nizonowego w pałacu Lubomirskich, gdzie zebrano prawie dwustu aktorów, reżyse rów, dziennikarzy, literatów i innych twórców, z dużym udziałem ludzi z opozycji. Kilka autokarów przewiozło nas na Okęcie i dwoma samolotami wojskowymi pole cieliśmy w nieznane. Po godzinie wylądowaliśmi gdzieś w Polsce. Sądząc po zabudo wie, nasyconej dość gęsto "pruskim murem", byliśmy chyba w Zielonogórskiem. Pod wielkimi namiotami poczęstowano nas obfitym śniadaniem, potem podjechały autokary i powiozły na wielki poligon. Tam powitał nas gen. Jaruzelski. Podczas gdy wchodziliśmy na wielką, okrytą maskującymi siatkami trybunę, z każdym zamienił kilka słów. I nie były to słowa zdawkowe. Gdy padło moje nazwisko, zapytał: Czy zadowolony jest pan z załatwienia wznowienia Zagłady IV odcinka7. Bardzo. Dziękuję, panie generale, za podjętą decyzję. Nie ma za co. Miał pan rację. Znam pana książki i nie podzielam zastrzeżeń recenzenta. Zresztą wyjaśniłem towarzyszom w cenzurze, że recenzje WIH-u nie mają żadnej obowiązującej mocy. Mają jedynie pomagać w wypadkach wątpliwych. Pańskiej książki to nie dotyczyło. Przez następne cztery godziny oglądaliśmy pokazy z rozmachem przeprowa dzonej walki w polu z użyciem czołgów, śmigłowców, czegoś w rodzaju napalmu i komandosów. Po obiedzie w wielkim namiocie pokazano nam kilka amerykańskich filmów z ćwiczeń armii USA. Przed wieczorem, przy wsiadaniu do samolotów, dosta liśmy po bocheneczku wojskowego chleba, który przez dwa tygodnie naprawdę zachował świeżość. Trzecia bomba okazała się pośrednim rezultatem mojego listu otwartego. Nie wiedziałem, że zaczął się kolejny dla mnie korzystny, choć krótkotrwały układ personalny i sytuacyjny. Dopiero w dziesięć lat później dowiedziałem się, że właśnie w końcu 1979 roku zwolniono z zakazu druku książki grupy pisarzy, w tym również moje. To stało się pierwszym krokiem ku polepszeniu sytuacji. Następnym była decyzja, by jeden z egzemplarzy mego listu otwartego zaadresować również do ówczesnego wiceminista kultury i sztuki, Wiesława Beka, dziennikarza, którego znałem z działalności zawodowej. Zainteresował się on nie tylko Zagląda, ale i Górami Świętokrzyskimi. Trzecim krokiem stała się zmiana na stanowisku dyrektora naczelnego w Naczelnym Zarządzie Wydawnictw przy MKiS. Na miejsce wyjątkowo "kochającego mnie" towarzysza Paciorkowskiego mianowano drą Aleksandra Skarżyńskiego, także marksistę, lecz historyka i człowieka dużo poważniejszego od poprzednika, choć do AK odnoszącego się z daleko posuniętym dystansem. W wyniku tych wszystkich zmian, na przełomie 1979/1980 zaproszono mnie do dyrektora Aleksandra Skarżyńskiego i zawiadomiono, że na polecenie wiceministra 637 . Beka Naczelny Zarząd Wydawnictw podejmie starania, aby któraś z oficyn przejęła od "Iskier" (bo na tego edytora się nie zgadzałem) moje Góry. Wymieniłem dyrek torów ośmiu wydawnictw, którzy w rozmowach ze mną wykazywali duże zaintereso wanie tym tytułem. Po dwóch miesiącach zatelefonował do mnie zastępca Skarżyńskiego pan Jaskowski i powiedział: Widocznie rozmawiał pan z tymi dyrektorami poza godzinami służbowymi. Mnie oni wszyscy w godzinach służbowych odmówili przyjęcia tej pańskiej książki. Nie miałem powodu mu nie wierzyć. Widocznie strach o prezesowskie czy dyrektorskie stanowisko był tak wielki, że bali się przyjąć tę książkę nawet wtedy, gdy już było można ją wydać. Wtedy zdecydowałem się złożyć propozycję "Czytelnikowi", mimo że ostrzegano mnie, iż ówczesny prezes Stanisław Bębenek to komunista. O dziwo jednak, Bębenek, z pełną świadomością swego czynu, zdecydował się przyjąć Góry. Była to druga połowa 1980 roku. Myślę, że starsi czytelnicy pamiętają atmosferę tamtych szesnastu miesięcy "Solidarności". Ogólnonarodowe pytanie "wejdą czy nie wejdą? " przetransponowałem na moje prywatne poletko: zdążę przed wejściem z wydaniem moich Gór, czy nie? Zaczął się szalony wyścig z czasem. Przez trzynaście lat oczekiwania zebrałem tyle materiału uzupełniającego, że przy zastosowaniu nawet najostrzejszej jego selekcji musiałem wiele rozdziałów pisać od nowa. O ile bowiem na pierwszą i drugą edycję złożyło się czterysta stron maszynopisu, trzecie wydanie liczyło już prawie siedemset stron. Pracowałem dniami i nocami, aby z jednej strony zdążyć przed wiszącymi w powietrzu wydarzeniami historii, z drugiej zaś wykorzystać w pełni nadarzającą się okazję i dać czytelnikom możliwie najwartościowszy produkt. Przede wszystkim postanowiłem zrobić z Gór to, czym w moim i "Iskier" założeniu być od początku nie miały. A nie miały być monografią; zastosowana przeze mnie forma reportażu czy też zbeltryzowanego dokumentu wykluczała monograficzną, naukową formułę. Pisząc w latach 1965-1968 Góry widziałem siebie raczej w roli kogoś, kto prze trze drogę dla naukowców, badaczy, którzy wkroczą na oczyszczone przeze mnie pole. Złudne to były jednak nadzieje. Mimo iż od czasu do czasu ktoś tam szeptał nie za głośno że "Chlebowski podebrał innym temat "Ponurego", chętnych do tego współzawodnictwa nie dostrzegałem (i nie dostrzegam dzisiaj), choć przecież monopolu na pisanie o Janie Piwniku nie ogłaszałem. Wbrew temu, co na ten temat szepcze po kątach Zbigniew Zieliński. Na dobrą sprawę ludzie pióra Kielecczyzny woleli zajmować się tematami dalekimi od Swiętokrzyża, bo wejście w główny nurt tych sp? aw było dla nich ciągle niebezpieczne. N.e miałem więc innego wyboru, jak zrobić z Gór pseudomonografię, tak jed nak, b nie straciła swego pierwotnego kształtu oraz waloru wartkiego czytadła. Wszak miała to być książka dla wszystkich, a przede wszystkim dla tych, którzy pobierając nauki w peerelowskieh szkołach zmuszeni byli do czytania Notatnika korespondenta wojennego Broniewskiej. Stąd, obok większej ilości zdjęć, znalazły się w nowym wydaniu stany osobowe poszczególnych oddziałów, wykazy uzbrojenia, rozbudowane indeksy osób i miejscowości, kalendarium walk, a nawet naukowy wstęp prof. Tadeusza Jędruszczaka, późniejszego kolejnego promotora mojej pracy doktorskiej o "Wachlarzu", traktujący o taktyce walk partyzanckich. Dr Paweł Wieczorkiewicz, nowy redaktor "Czytelnika", opiekujący się tą książką, wbrew elementarnym zasadom sztuki edytorskiej pracował nad maszyno638 . pisem dostarczanym mu sukcesywnie, aby maksymalnie skrócić czas przygotowań. Autor nowego projektu okładki Władysław Brykczyński nie miał najmniejszych trudności z "... za długim tytułem". Dowodem zachodzących zmian w tym solidarnościowym okresie była możli wość rozstania się z narzuconą przedtem przedmową prof. Hillebrandta i zastąpie nia jej moim co prawda bardzo podkrojonym ale jednak odautorskim wstępem. Wreszcie l lutego 1981 roku komplet materiałów można było skierować do dru karni. Wtedy po raz pierwszy pokazałem w "Czytelniku" rogi. Tego bowiem dnia, na moje pytanie zadane dyrektorowi technicznemu, w jakim czasie spodziewa się skie rować do księgarń gotowy nakład Gór, odpowiedział: Za rok, za półtora, jak dobrze pójdzie. To pan tej książki drukować nie będzie odparłem krótko. A kto ją panu wydrukuje szybciej? Ja sam stwierdziłem i zrobiło mi się słabo, bo przecież mówiłem bzdury. Musi być gotowa za cztery miesiące, na czerwcowy zjazd na Wykusie brnąłem dalej, choć płatki już mi latały przed oczyma. Bardzo się cieszę i życzę powodzenia szybko umył ręce dyrektor. Zostałem z maszynopisem w dłoniach i czarną rozpaczą w sercu. Miałem tylko jedno wyjście: odnowić stare znajomości w Zakładach Wklęsłodrukowych na Oko powej, gdzie drukowano od dziesięciu lat "Widnokręgi". Wprawdzie była to współ praca twarda, iskry leciały często, ale obie strony wzajemnie się szanowały. Udałem się do Antoniego Kluzka, dyrektora na Okopowej. I choć czas był gorący politycznie, a Okopowa znana z wybredności w przyjmowaniu zamówień, po kwadransie rozmowy wyszedłem lekki i szczęśliwy. Dzięki Kluzkowi książka została, wydrukowana nie w cztery, a w dwa miesiące i dwadzieścia osiem dni. 28 kwietnia jeszcze ciepły egzemplarz wręczyłem prezesowi Bębenkowi. Zawierał prawie czterdzieści arkuszy drukarskich i osiem wkładek z ponad stu trzy dziestoma zdjęciami po raz pierwszy wydrukowanymi w tej książce, w dodatku na kredzie, techniką rotograwiurową, co dawało wspaniałą jakość, ale i niemałe koszty. Pozwoliłem tu sobie na absolutną samodzielność w podjęciu tej decyzji uważając, że choć tyle mi się należy za wydrukowanie książki w takim tempie, bez żadnego wysiłku ze strony wydawcy. Te niespełna trzy miesiące były na owe czasy wyczynem niebywałym, ale też pracowały nań cztery warszawskie drukarnie. Moi przyjaciele drukarze nie zawie dli w potrzebie! s "Zdążyłem, nim weszli" choć nie całkiem. Z trzydziestotysięcznego nakładu tylko połowa, oprawiana w drukarni przy ulicy Mińskiej, dotarła w maju 1981 roku do czytelników, zaś druga potowa, oprawiana w Wojskowych Zakładach Graficznych, została zablokowana "pilnymi pracami wojskowymi" (jakimi okazało się 13 grud nia) i miała być wykonana "nieco później". W rezultacie połowa nakładu znalazła się na rynku równo w rok po pierwszej części. To były wreszcie prawie takie Góry, jakie mi się marzyły. Choć muszę powie dzieć, że w masie gratulujących znaleźli się i wybrzydzacze, którzy lepiej wiedzieli, jak powinna wyglądać moja książka. Kilku takich nieomylnych i wszechwiedzących miało do mnie pretensje o to, że do nowego wydania wprowadziłem fragmenty książki sowieckiego dowódcy partyzanckiego Iwana Aleksiejewicza Zotobowa pod tytułem Na Niemanie żdut swoich. 639 . Enkawudzistą się podpierać? kipiało w nich święte oburzenie. Zapo mnieli, że tą książką walczyłem nadal także o zgodę na sprowadzenie szczątków "Ponurego" w Góry Świętokrzyskie. Przecież Janowi Piwnikowi zarzucano ciągle antykomunizm oraz antysowietyzm i nie moje opinie o nim liczyły się u partyjnych bonzów. Żołobow był bardziej wiarygodny, bo on był ich człowiekiem. A on wystawiał "Ponuremu" bardzo dobrą opinię. O wiele lepszą, niż płk Stysiak, obligatoryjny (i samozwańczo ustalony przez WIH) recenzent wewnętrzny z Wojskowego Insty tutu. Co prawda również i płk Stysiak był za wydaniem Gór, ale gdybymuwzględnił wszystkie jego uwagi, byłyby to Barwy walki a nie Pozdrówcie Góry Świętokrzy skie. Notabene tegoż Żołobowa uczepił się też w swej książce Tak to pamiętam Bojomir Tworzyański. Rozmawiałem z nim na ten temat parę godzin w Toronto w 1988 roku. Wydawało się, że wszystko zrozumiał, bo robił wrażenie człowieka inte ligentnego. Jednak w chwili, gdy kończę korektę mej książki, przeglądam jego wspomnienia i widzę, że sprawy z Żołobowem nie pojął ani w ząb. Tak oto, aby nie przerywać akcji związanej z długo oczekiwanym wznowieniem książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie, wyprzedziliśmy wszystkie inne wydarze nia o dwa lata i znaleźliśmy się w późnej jesieni 1981 roku. Aby więc skończyć ten wątek wydawniczy dodam tylko, że dzięki drugiej edycji Zagłady IV odcinka wyda nej w 1980 roku, wydrukowanej w nakładzie dwudziestotysięcznym i trzecim, trzydziestotysięcznym wydaniu Gór, przekroczyłem wreszcie długo oczekiwaną granicę trzystu tysięcy egzemplarzy książek. 640 . 1980 Amerykańska eskapada Tomka obrona doktoratu na UW golgota "Wachlarza" w "PAie "Solidarność" sierpniowa euforia nadzwyczajny zjazd dziennikarzy zaproszenie do Społecznego Komitetu pamięci gen. Roweckiego "Grota" Początki zimy 1979/1980 roku były bardzo ważnym okresem dla Tomka, a więc i dla mnie. Właśnie wtedy zaczęła się krystalizować bardzo dotąd enigmatyczna sprawa jego naukowego stypendium w Cambridge w USA. Rok wcześniej w Stanach wystrzelono satelitę obserwacyjnego, pracującego między innymi pod kątem badań promieniowania rentgenowskiego emitowanego przez ciała kosmiczne. Badań tych nie dawało się przeprowadzać z ziemi, gdyż promienie przechwytywała w całości warstwa atmosfery ziemskiej. Do kilkunastuosobowego grona młodych astronomów z całego świata zaproszono Tomka, którego kandydaturę zgłosił prof. Bohdan Paczyński, jeden z najbardziej znanych astronomów świata. Satelita powinien pra cować jeszcze parę lat, a więc wszyscy badacze w zespole w tym Tomek mieli się znaleźć w sytuacji wyjątkowej: mogli na bieżąco korygować, uzupełniać, zlecać dodatkowe zadania satelicie najnowszej generacji. W styczniu 1980 roku Centrum Astronomiczne im. Mikołaja Kopernika wystą piło do MSW o paszport dla Tomka. Odpowiedź nadeszła dość szybko. Oczywiście odmowna. Dla mojego syna mógł to być koniec kariery naukowej, choć on czego innego się nie spodziewał i przyjął to spokojnie. Za to ja dostałem szału i to już nie z powodu samego faktu, ale komentarza, na jaki sobie pozwolili SB-owcy z Biura Paszportowego: Chlebowski? Do USA? Do Grójca najwyżej może pojechać, i to za prze pustką. Podjąłem desperackie próby dostania się do ministra spraw wewnętrznych lub jego pełnomocnika, przyjmującego co tydzień w trybie skarg i zażaleń. Termin jed nak wyznaczono mi... na czerwiec. Chciałem więc interweniować przez posłów, ale nasz autor z .Widnokręgów" Wojciech Żukrowski był parlamentarzystą ze Śląska i jak twierdził nie wypadało mu wchodzić na inny teren, Czeszko zaś oświad czył, że nigdy takich rzeczy nie robił. Spróbowałem zatem drogi myśliwskiej, bo sły szałem, że ówczesny szef MSW, Mirosław Milewski namiętnie poluje. Zwróciłem się o pomoc do Romana Bratnego, kolejnego po Kocie łowczego naszego Myśliw skiego Klubu Dziennikarzy. Reakcja była prawie natychmiastowa. Bratny zadzwo nił do mnie chyba po dwóch dniach, podał bezpośredni numer telefonu i powiedział, że minister czeka na mój telefon choćby zaraz. Zadzwoniłem więc i po chwili zosta łem połączony. Rozmówca sprawę znał i chciał ją ze mną omówić. Za dwie godziny 641 miałem się zgłosić w MSW. Sprawdziło się to, o czym mówił Bratny że Milewski ma słabość do literatów, a szczególnie zajmujących się tematyką wojenną. Przedstawiłem pokrótce wyjątkowość tego zaproszenia, i to nie tylko dla Tomka, ale w ogóle dla nauki polskiej, wyrażając nadzieję, że minister nie dopuści do tego, aby jego pracownicy na synu szukali odwetu za pretensje, jakie mają do ojca. Milewski wysłuchał mnie z półuśmiechem, a potem powiedział: Rozumiem pana argumentację. Ma ona jednak pewną wadę. Nie jest praw dziwa. Nikt tu nie szuka odwetu na pańskim synu za pana, bo pański syn ma u nas tak bogate konto, że odmowa wydania paszportu jest w pełni uzasadniona. Wiem, że nie mieszka pan z rodziną na Jelonkach i o aktywności syna w strukturach podziemia może pan nie wiedzieć w ogóle albo też nie wszystko. Pana syn parę razy byt zatrzy mywany na punktach powielaczowych, a przywieziony na komendę za każdym razem oficerowi śledczemu, który notabene jest magistrem prawa, udzielał jedynie podstawowych danych personalnych i dodawał: "Jeżeli pan umie czytać, to w moim dowodzie osobistym znajdzie pan wszystko, czego mu trzeba do protokołu, a reszty się nie dowie". Co ów śledczy pisze o takim przesłuchiwanym? Pisze jak najgorzej. I kilka takich protokółów wystarczy, aby paszportu nie wydać ani dziś, ani bardzo długo. Ale pana naświetlenie daje mi nowe argumenty do rozpatrzenia tej sprawy. Proszę powie dzieć synowi, aby spowodował możliwie szybko złożenie przez uniwersytet ponownego wniosku, a my go jeszcze raz rozważymy. Mam nadzieję, że pozytywnie. A potem przetrzymał mnie jeszcze z godzinę, prowadząc rozmowę na tematy literackie i akowskie. Zaczął od tego, że jego ojciec też był akowcem, któremu on własnym sumptem ("asumptem", jak mówił towarzysz minister) postawił w Lipsku na Białostocczyźnie pomnik. Znał bardzo dobrze nasze perypetie ze sprowadzeniem szczątków "Ponurego" z Nowogródczyzny na Kielecczyznę i zaszokował mnie pew nym stwierdzeniem: Wiem, że nasze władze boją się demonstracyjnego pogrzebu. Ale można dyskutować, czy na takim pogrzebie władza może stracić, czy zyskać. Ja bym się nie bat takiego ryzyka. Mało tego. Gdyby mi pan zagwarantował, że żadnego pogrzebu nie będzie, to jestem gotów spowodować przez sowieckie i nasze służby bezpieczeń stwa przerzucenie przez granicę tych szczątków w bardzo niedługim czasie. Ale pan mi tego nie zagwarantuje, bo wam przecież nie o to chodzi. Chcecie demonstracyj nego pogrzebu. I to też rozumiem. Gdybym był panu do czegoś potrzebny w tej czy innych sprawach, proszę się ze mną skontaktować. Tomek paszport otrzymał i z początkiem kwietnia wyjechał do USA. W trzy miesiące później SB przeprowadziło kolejną łapankę aktywistów opozycji. Przyje chali także po Tomka do CAMK-u. Ale tam ich wykpiono: Jakiż to porządek mają panowie w swoich kartotekach, jeżeli nie wiecie, że pan Tomasz za osobistą zgodą waszego ministra od trzech miesięcy jest w USA i nie będzie go w kraju jeszcze co najmniej rok. Pomni tej reprymendy tak sobie poprawili kartoteki, że zgubili w nich Tomka w ogóle. Miało się to okazać zbawienne półtora roku później. Na początku 1980 roku znudziła mi się całkowicie ciuciubabka z promotorem w sprawie doktoratu. Kiedyś zapytał mnie o jego losy Władysław Bartoszewski. Powiedziałem jak sprawa wygląda, a pan Władysław mnie ofuknął. Za jego radą poszedłem do profesora Aleksandra Gieysztora, opowiedziałem dziesięcioletnie dzieje mojej pracy nie kryjąc niczego i poprosiłem o radę, w jaki sposób powinienem 642 . przenieść obronę z IH PAN na uniwersytet. Profesor odniósł się do sprawy bardzo przychylnie. Jako mediewisty nie wypadało mi prosić, by sam został promotorem, ale na moją prośbę wyraził gotowość bycia jednym z trzech recenzentów. Kolejnym więc promotorem został prof. dr płk Tadeusz Jędruszczak żeby było zabawniej także z IH PAN, były Komendant Wojskowego Instytutu Histo rycznego, który w przeszłości wolał się z tą instytucją rozstać niż przyczyniać do spełnienia roli, jaką jej wyznaczono. Zawiadomiłem mego nowego promotora, iż przez sześć lat jałowego oczekiwania na możność obrony zebrałem co najmniej dru gie tyle materiałów, ale zależy mi, aby bronić pracy w kształcie zakwestionowanym przez jego poprzednika. I tak się stało. Pracy broniłem 20 grudnia 1980 roku, już w nastroju wielkich napięć wywołanych solidarnościwą falą. I obroniłem. To ważne dla mnie wydarzenie zapamiętałem szczególnie dobrze dzięki dwóm sprawom. Po pierwsze na obronę tej pracy przyjechał mój ojciec, który bardzo to przeży wał. Nie wiedział, że rzecz z pozytywnymi ocenami tak wspaniałych recenzentów właściwie była tylko formalnością. Pozornie jednak wynik był niepewny, bowiem w tych czasach na publiczne obrony prac doktorskich z dziedziny historii, których recenzentem był wybitny historyk, jeden z największych autorytetów w Polsce, przy chodziła para niemłodych już ludzi, którzy dobrze przez niego ocenionym pracom sta wiali szereg bardziej lub mniej mądrych zarzutów. Mówiąc językiem sprawozdawców sportowych był to stały fragment gry, trwający od kilku lat i nikt się tym nie przejmował. Podobno powodem takiej awersji do profesora był fakt, iż oboje przed laty nie obronili swoich prac i winę przypisywali owemu naukowcowi. Pani Halina Zacharzewska, kierowniczka sekretariatu Wydziału Historycz nego, uprzedziła mnie o tym i zaleciła spokój wyjaśniając, że ich wypowiedzi i tak nie będą miały żadnego wpływu na decyzje komisji. Para zjawiła się również na mojej obronie, jako że pierwszym recenzentem był właśnie ów profesor. Odegrali swój stały repertuar, który zniknął w ogromriej ilości pozytywnych ocen stanowiących treść innych wypowiedzi. Niemniej jednak ojciec bardzo się denerwował. Drugim wydarzeniem, dzięki któremu tak dobrze tę obronę zapamiętałem, był występ Zbyszka Zielińskiego, czyli "Miglanca" z naszego obozu narciarskiego z końca lat czterdziestych. Główny zarzut postawiony mi przez wspomnianą parę opierał się na stwierdzeniu, że jeśli "Wachlarz" był tak źle, jak to opisywałem, zaopa trywany przez centralę w ładunki wybuchowe, to nie mógł mieć na swoim koncie tylu udanych akcji dywersyjnych na torach kolejowych, ile mu przypisałem. W tym momencie zawrzała krew w żyłach Zbyszka Zielińskiego, który od jakiegoś, nie dawnego zresztą, czasu namiętnie odwiedzał tego rodzaju spektakle. Zabrał głos i z pozycji "ja jako były" stwierdził, iż w akcji w powiecie radomszczańskim, w któ rej brał udział, z braku materiałów wybuchowy ch wykolejono pociąg niemiecki deto nując granat. Zgromadzeni na sali ludzie, wśród których nie brakowało fachowców w tej branży, popatrzyli po sobie wzruszając ramionami, bo przecież rozkręcenie jed nej szyny dawało stokrotnie większą gwarancję powodzenia niż wybuch granatu. Ale ci niedźwiedzią przysługę wyświadczył ten młodociany partyzant usłyszałem od jednego z "Wachłarzowców" wychodząc z sali. Po kilku tygodniach spotkałem na ulicy kogoś z naszej narciarskiej paczki. Pogratulował mi obrony doktoratu, ale dodał: Słyszałem, że podczas obrony znalazłeś się w nie lada opałach. Na szczęście był tam nasz "Miglanc" i skutecznie cię wybronił. 643 . Taki to już był ten nasz Zbysio. Po obronie pracy doktorskiej Instytut Wydawniczy "PAX", świadom wysokiej temperatury tematu, natychmiast przystąpił do pracy nad redakcją książki. Narzu cone tempo powodowało, że z zebranych dodatkowych dokumentów i relacji do dzieła mogłem wprowadzić tylko część, nie powodując zbyt wielkiej rewolucji. Oczy wiście przed stanem wojennym nie zdążyliśmy z Wachlarzem. To przekraczało wszelkie możliwości. Zabrakło nam niewiele ponad rok. Pierwsza edycja ukazała się w początkach 1983 roku. Aby nie dzielić na kawałki przygód, jakie przeżyłem przy redagowaniu tej książki, przedstawię jej trudną drogę do czytelnika aż do samego końca. Śmierci, choroby, migracje spowodowały, że w chwili, gdy Wachlarz skiero wano do obróbki redakcyjnej, w dotąd idealnym "PAie nastał okres najgorszy. Najlepiej jeszcze układała się współpraca z redaktorem naczelnym, Januszem Stefanowiczem, ale co do pozostałych pracowników wydawnictwa im niżej, tym było gorzej. Najbardziej szkodliwe i budzące największe zdumienie i sprzeciwy były decyzje podejmowane przez nowego kierownika redakcji historycznej. Wachlarz w owych czasach był jedną z najtrudniejszych książek, należało więc przydzielić ją zaprawionemu w tej tematyce redaktorowi, najlepiej z wykształce niem historycznym. Wielkim zaskoczeniem, wywołującym protesty co światłej szych ludzi w "PAie, było oddanie tej książki pod opiekę Władysława Z., co prawda wytrawnego redaktora, zajmującego się jednak dotąd wyłącznie tematyką religijną, który z książkami historycznymi poza dotyczącymi historii Kościoła nie miał żadnego kontaktu. Po kilkunastu wspólnych posiedzeniach, w czasie których mieli śmy wymieniać uwagi, doszedłem do przekonania, że człowiek ten nie ma o przed miocie zielonego pojęcia i książce może jedynie zaszkodzić. Podzieliłem się moimi uwagami z panem kierownikiem i poprosiłem o zmianę prowadzącego redaktora. W braku jakiejkolwiek reakcji, po kilku tygodniach odmówiłem wszelkiej współpracy z panem W Z. Ale i to kierownika nie zainteresowało. Po raz pierwszy w mojej pracy wydawniczej zdarzyło mi się, iż redaktor, bez uzgodnienia z autorem, zaczął wprowadzać zmiany w książce. Przed całkowitą kom promitacją mnie i "PAK" uchroniła Anna Kucharska, moja koleżanka jeszcze z redakcji "Polskwschód, która potrafiła nie tylko doskonale pisać na maszynie, ale i myśleć. Ponieważ maszynistki "PAu były zawalone robotą, Wachlarz prze pisywano na mieście. Za moją poradą, robiła to właśnie Anna. Po otrzymaniu od Z. kolejnej partii do przepisania, dzwoniła do mnie i po stałym haśle: Zaraz ci przeczytam, co ten geniusz napisał w twoim Wachlarzu leciały dziesiątki przykładów, od których o mało nie dostawałem zawału serca. Telefonicz nie lub podczas spotkań przywracaliśmy tekst do stanu poprzedniego. Dopiero w końcowym stadium prac kierownik redakcji historycznej zdecydo wał się przekazać opiekę nad książką w ręce Bożeny Korczyńskiej historyka z wykształcenia. Jej bardzo sumiennej pracy zawdzięczam, że Wachlarz nie okazał się skandalem wydawniczym. Dopiero wtedy zacząłem sypiać spokojnie. Jak widać, była to istna droga przez mękę. Nie jedyny to przykład. Pewnego dnia zatelefonował do mnie Aleksander Skarżyński, dyrektor Naczel nego Zarządu Wydawnictw i zapytał: Panie Cezary, przed kim pan ukrywa swój Wachlarza Bo chyba nie przede mną. Mam tu przysłany właśnie plan wydawniczy "PAu, gdzie przy pana nazwi sku figuruje tytuł Zawite ścieżki, z noty zaś wynika, że chodzi o Wachlarz. 644 . Natychmiast po tej rozmowie zadzwoniłem do kierownika redakcji historycz nej i nawymyślałem mu od ostatnich. Pomogło. Okazało się, że pan ten robił takie kawały nie tylko mnie. Ppłk Alfred Paczkowski, sławny cichociemny "Wania", napi sał dla "PAu swoje wojenne wspomnienia pod tytułem Ankieta cichociemnego. Byłem wewnętrznym recenzentem tej książki jeszcze w maszynopisie, więc zdziwi łem się niepomiernie, widząc owe wspomnienia wydrukowane pod tytułem Lekarz nie przyjmuje. Zatelefonowałem do ppłka "Wani" z pytaniem, dlaczego tytuł według mnie lepszy zamienił na gorszy. Z odpowiedzi wynikało, że autor dopiero z wydrukowanego egzemplarza dowiedział się o "przechrzczeniu" jego wspomnień. Metody pana kierownika wynikały z obawy przed używaniem w tytułach książek wyrazów według niego źle widzianych w owych czasach, jak "Wachlarz", czy "cichociemny". Przygoda trzecia była najbardziej dotkliwa i do dzisiaj nie została wyjaśniona. Z drem Stefanowiczem uzgodniłem, że Wachlarz będzie miał nakład trzydziestotysięczny. Można sobie wyobrazić moje zdumienie, a potem przerażenie, gdy na odbitce cenzury, tuż przed drukiem, zobaczyłem akceptację na dziesięć tysięcy. Natychmiast interweniowałem u prezesa cenzury, który zupełnie zaskoczył mnie stwierdzeniem, że cenzura wydała zgodę na taki nakład, o jaki prosił wydawca. Nie zwłocznie pobiegłem do Stefanowicza, który był tą wiadomością równie jak ja zdu miony. Co ustalił, sprawdzając dokumenty u siebie, nie wiem, wiem tylko, że od razu interweniował w cenzurze, uzyskując podwyższenie nakładu do dwudziestu tysięcy. Moje nalegania, by przywrócić pierwotnie zaplanowaną liczbę egzemplarzy uspokoił zapewnieniem, że za rok Wachlarz będzie wznowiony i ukaże się nie w trzydziestu lecz w czterdziestu tysiącach. Gdy wreszcie dostałem do ręki egzemplarz wydrukowanej książki i miałem gwarancję, że ani pan kierownik, ani jego Piętaszek redaktor W Z. już jej dalej szko dzić nie mogą, złożyłem wizytę Zenonowi Komenderowi, ówczesnemu przewodni czącemu Stowarzyszenia "PAK" i opowiedziałem o tym, jak to się bawią niektórzy pracownicy w jego wydawnictwie. Po pewnym czasie sekretariat Komendera powia domił mnie, że decyzją prezesa obaj panowie zostali przesunięci na inne stanowiska, odpowiadające ich kwalifikacjom. Jak widać z tej pobieżnej relacji, trzynastoletnia droga Wachlarza do edycji książkowej biegła po grudzie i pod górkę nawet wtedy i tam, gdy i gdzie miałem prawo oczekiwać zrozumienia i sympatii. Ale wróćmy do górnego i chmurnego lata 1980 roku. Nie tylko w moich sprawach osobistych, ule także i w politycznych rok ten od samego początku zapowiadał się jako czas gorący. Dramat stoczniowców Wybrzeża sprzed dziesięciu lat, kiedy "ludowa" władza tak krwawo i brutalnie stłumiła robot niczą demonstrację, był ziarnem, które raz rzucone, stale kiełkowało. Do tego dołą czyły się nigdy do końca nie wygasłe nastroje poradomskie sprzed czterech lat, pod sycane działalnością KOR-u i milionami sztuk konspiracyjnej bibuły, wydawanej przez nielegalne formacje polityczne wszelkiego autoramentu. Epoka Gierka wyraź nie się załamywała. Na czele partii komunistycznej stanął Stanisław Kania, ale było to już tylko przedłużanie agonii. Strajki na Wybrzeżu i cała masa nowych nazwisk, wepchniętych do polityki od dołu, znamionowały, że tym razem nie wszystko da się uzgodnić z Moskwą. Walentynowicz, Wałęsa, Gwiazda z Wybrzeża gdańskiego, Jurczyk ze szczecińskiego, 645 . Rulewski z Bydgoszczy, mocni poparciem milionów ludzi niosących transparenty pisane "solidarycą", odzew górników "Jastrzębia", metalowców Huty "Warszawa", uznawanych dotąd przez władzę za czerwonych, wszystko to spowodowało, że tym razem nikt nie odważył się powtórzyć zawołania Cyrankiewicza z Poznania sprzed dwudziestu czterech lat o odrąbywaniu rąk wzniesionych przeciwko Polsce Ludowej. Władza, po długich przekomarzaniach, zasiadła ze strajkującymi do stołu roko wań. Polacy zaś w całym kraju zarywali noce i zgromadzeni przed telewizorami oglą dali transmitowane na żywo z Gdańska rozmowy. Szczupły jeszcze wtedy, czarnowąsy Lech Wałęsa, z komicznym, półmetrowym prawie długopisem w ręku i odpustowym wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej w klapie, budził powszechną sympatię już samą innością wyglądu, odmienną choć momentami zupełnie niefortunną formą wypowiedzi w porównaniu z nadętymi partyjnymi bonzami, dotąd mającymi monopol na radiowe i telewizyjne polityczne enuncjacje. Polska była w tym czasie na ustach całego świata. Największe agencje prasowe, najpotężniejsze stacje telewizyjne przez cale tygodnie latem i jesienią 1980 roku swoje programy informacyjne niezmiennie rozpoczynały doniesieniami z Polski. Naj lepszym tego sprawdzianem stały się dla nas listy od Tomka. Swoje bardzo ciekawe informacje o współpracy naukowej z satelitą streszczał w trzech zdaniach, a następ nie zaczynała się rzeka lamentu. "Jestem Ci, Tato, bardzo wdzięczny, że pomogłeś mi zdobyć paszport, ale powiedz, za jakie grzechy, gdy cały nasz kraj zachłystuje się wol nością, ja muszę kiblować i gnuśnieć na tym piekielnym zesłaniu? " To tylko jedna z wielu próbek jego ówczesnych nastrojów. On zaś za swoją nie obecność w kraju mścił się na nas w sposób niezmiernie perfidny. Wiedząc o coraz gorszym zaopatrzeniu żywnościowym w Polsce, opisywał swoje wypady z kolegami do bostońskich restauracji, podczas których raczyli się olbrzymimi porcjami świe żego homara, faszerowanego przepysznymi sałatkami z krewetek. Nam jednak wtedy nie w głowie były homary i krewetki. Porządkowaliśmy Polskę i zaczęliśmy to robić na tysiącach frontów, każdy na swoim polu. Co dziwne, porządki te przebiegały bez groźnych niepokojów. Nie ulegało wątpliwości, że momentem mitygującym była powszechna świadomość narodowa, że za Bugiem tylko czekają na najmniejszy sygnał, aby pośpieszyć "swoim towarzyszom z internacjonalistyczną, bratnią pomocą" i zrobić z Warszawy drugi Budapeszt. Do porządków wzięliśmy się więc radykalnie, ale spokojnie. Także w dzienni karstwie. Mieliśmy świadomość, ile zła uczynili nasi dyspozycyjni koledzy, którym nie starczyło siły, aby, widząc co się dzieje wokoło, powiedzieć: "Dość! Jeżeli nadal macie zamiar czynić zło, czyńcie je bez nas". Władza, niestety, korumpuje prawie wszystkich, dlatego o ideały najlepiej i najczęściej walczą ci, którzy jej jeszcze nie zasmakowali. Wiadomo, że w dziennikarstwie, tak jak wszędzie ryba zaczyna psuć się od głowy. W latach siedemdziesiątych coraz częściej na redaktorów naczel nych KC przysyłało ludzi spoza branży. Stwierdzenie to w niczym oczywiście nie umniejsza współodpowiedzialności ludzi naszego zawodu za deprawację społeczeń stwa, ale zbliża rzecz do prawdy i nieco ją łagodzi. Grono dziennikarzy zgrupowanych wokół Stefana Bratkowskiego postanowiło doprowadzić do zwołania nadzwyczajnego zjazdu Stowarzyszenia Dziennikarzy Pol skich. Stefan przez pewien czas redagował tygodniowy dodatek do "Życia War szawy" pod tytułem "Życie i Nowoczesność". Pozornie dodatek poświęcony był spra wom ekonomicznym, ale umiejętnie operując tym hasłem, jego redaktor sypał piachem w oczy wielu dotychczas nietykalnym autorytetom partyjnym we wszyst646 . kich dziedzinach naszego życia. Nic więc dziwnego, że żywot dodatku szybko się skończył. Ale nie skończył się autorytet Stefana. Stworzone przez niego konwersa torium "Doświadczenie i Przyszłość" walnie się do tego przyczyniało. Zjazd odbył się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie w ostatnich trzech dniach października owego 1980 roku. Na dobrą sprawę była to gra do jednej bramki, gdyż nikomu z ustępujących władz Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich nie stało odwagi, by podjąć polemikę z ogromną ilością zarzutów. Pranie przepro wadziliśmy gruntowne. Do nowych władz nie tylko nie dostał się nikt ze starych for macji, ale wręcz nie ośmielono się zgłosić kandydatury nikogo, kto reprezentowałby dotychczasowe pojmowanie spraw naszego zawodu. Po zmianie statutu na czele SDP stanęła kilkudziesięcioosobowa Rada, do której zostałem wybrany. Ona to wyłoniła ze swego grona Zarząd Główny, a na jego przewodniczącego wybraliśmy Stefana Bratkowskiego. Wiceprezesami zostali między innymi Aleksander Paszyński i Jerzy Surdykowski, sekretarzem generalnym zaś Dariusz Fikus. Polska była ciekawa przebiegu naszych obrad, ale w mediach ukazywały się tylko krótkie komunikaty oficjalne. Wszak trwał jeszcze czas cenzury oraz nienaru szonych struktur starej władzy w prasie, radio i telewizji. Nie mieliśmy zaufania do ich rzetelności. A jednak udało się taką pierwszą dłuższą, nieocenzurowaną i praw dziwą wiadomość przeszwarcować. W nocy między drugim a trzecim dniem obrad wpadłem na kilka godzin do domu. Grażynka przekazała mi informację od Andrzeja Matula, że radiowe Sygnaty dnia zapraszają mnie na pięciominutową rozmowę na żywo o zjeździe. Sygnały dnia były wtedy jedną z bardzo niewielu audycji idących bezpośrednio na antenę. Bez cenzury. Jedynym więc moim cenzorem był Andrzej, który najwyżej mógł wyłączyć mikrofon. Znaliśmy się zbyt długo i zbyt dobrze, abyśmy nie wiedzieli, czego się po sobie "możemy spodziewać. Jednak jako delegata na zjazd obowiązywało mnie embargo na udzielanie informacji, od którego mógł mnie uwolnić tylko Stefan. Udało mi się w czasie tej nocy uzyskać jego zgodę i o 7.00 rano, jeszcze po ciemku, siedliśmy z Andrzejem w gmachu na Madalińskiego do mikrofonów. Za dźwiękochłonną szybą pokoju reżyserskiego snuły się sennie jakieś dwie redaktorki. Radio jeszcze trochę spało. Tymczasem w Polsce Sygnałów słuchało siedem milionów ludzi. Nie zachowała się taśma z tej audycji, ale pamiętam, że zacząłem od przyto czenia wypowiedzi jednego z mówców na zjeździe, że przez trzydzieści kilka lat wła dza traktowała nas jak najemników, którzy bezmyślnie i posłusznie strzelali, strzelają i będą strzelali w każdym kierunku, który nam wskaże odpowiednia dyrektywa władz partyjnych. Otóż nie wyrzekamy się naszej służebnej misji, gdyż jest ona wpisana w charakter naszego zawodu, ale odtąd naszyrr. zleceniodawcą będzie wola społe czeństwa. Dlatego też domagamy sio i będziemy o to walczyć, aby każdy z nas mógł głosić tylko to, z czym się bez reszty utożsamia, zaś odmówić publikowania tekstów, głoszenia w radio czy telewizji programów lub zasad, które budzą sprzeciw. Takich mniej więcej podstawowych spraw zmieściło się w trzech minutach wcale niemało. Wiem, że dzisiaj słowa te brzmią miałko. Ale poleciały w eter nie dzisiaj, a w końcu października 1980 roku. Na owe czasy była to w radio wypowiedź niespo tykana. Gdy podniosłem głowę, dostrzegłem, że za szybą małej, jeszcze przed paroma minutami pustej reżyserki kotłuje się kilkanaście osób, które coś krzyczą, śmieją się, kiwają rękami, podnoszą do góry "zajączka", czyli dwa palce w kształcie litery V Uściskaliśmy się z Andrzejem. Nie będziesz miał "przysiadów"? zapytałem pełen niepokoju. 647 . Przecież wiedziałem kogo i po co tu zaprosiłem. Najwyżej mnie wyrzucą odparł jakoś mało przestraszony. Nie wyrzucili. Zaraz po zjeździe pojechałem z Grażynką do Grodźca, bo akurat był dzień Wszystkich Świętych. Ojciec na progu domu serdecznie w milczeniu przy garnął mnie do piersi. Oczywiście słuchał i zaraz zażył podwójne relanium. Przy gro bie rodzinnym w Grodźcu zaś podchodzili do nas nie znani mi ludzie, ściskali, cało wali, dziękowali. A działo się to wszystko w czerwonym podobno Zagłębiu i czerwonym Grodźcu. W Warszawie powstał "Tygodnik Solidarność" redagowany przez Tadeusza Mazowieckiego. Mimo cenzury, można się w nim było dużo doczytać. Oczywiście zaraz się tam znalazła Wanda Wojnicz, bo dla jej niespokojnej natury Związek Lite ratów stał się za ciasny. Prowadziła dział listów. Tam też znalazł dla siebie miejsce Piotr Rachtan, syn "Halnego". Zostałem zaproszony do działania w Społecznym Komitecie Uczczenia Pamięci gen. "Grota" i jego żołnierzy. Była to i jest nadal, mimo upływu kilkunastu lat grupa nieformalna, nigdzie nie zarejestrowana, bez adresu, która potrafiła dokonać wielu wspaniałych rzeczy. Nie można się do niej zapisać, bywa się zapraszanym. Nie można się też wypisać, chyba przez śmierć własną, bo przynależeć do tego Komitetu to zaszczyt i przyjemność. Prezesowali jej kolejno: prof. Aleksander Gieysztor, prof. Henryk Samsonowicz i artysta plastyk Stanisław Soszyński, ale zawsze i wszystkim sekretarzowała niezmordowana Zofia Idziakowska. Wokół niej zgromadziło się grono mocnych kobiet Irena Rowecka-Mielczarska, córka generała "Grota", Wanda Styrczula, córka generała Tumidajskiego, płk Maria Witek, komendantka Wojskowej Służby Kobiet AK, Elżbieta Zboińska-Prądzyńska "Ela", ostatnia łącz niczka "Grota", Danuta Kaczyńska, dziennikarka, łączniczka "Parasola". Wśród mężczyzn znaleźli się liczni wojskowi, w tym także byli dowódcy akowskich działań zbrojnych że wymienię tylko przykładowo: płk Antoni Sanojca "Kortum", płk Henryk Roycewicz "Leliwa", płk Stefan Jellenta, ppłk Wincenty Kwieciński "Głaz", ppłk dr Józef Rybicki "Andrzej", mjr cc Marian Gołębiewski "Ster", kpt Leopold Kummant "Ryski" i wielu innych. Bogato byli reprezentowani najwybitniejsi akto rzy polscy: Andrzej Łapicki, Gustaw Holoubek, Andrzej Szczepkowski, Mieczysław Voit. Nie brakło dziennikarzy (Andrzej Micewski, Dariusz Piątkowski, Bohdan Tomaszewski, Stanisław Skotnicki, Andrzej Szomański, Stefan Smarzyński, Andrzej Wernic), wybitnych naukowców (profesorowie Jerzy Hryniewiecki, Witold Rudowski, Lech Tomaszewski), historyków (Jerzy Kumaniecki, Andrzej Chmielarz, Marek Ney-Krwawicz, Tomasz Szarota) i wielu innych. Pierwszym naszym pragnieniem było wmurowanie i poświęcenie tablicy pamiątkowej na murze domu przy ulicy Spiskiej 14 na Ochocie, gdzie 30 czerwca 1943 roku aresztowano gen. "Grota" i wprowadzenie zwyczaju corocznego składania kwiatów w tym miejscu, po uprzednio odprawionej w pobliskim kościele Sw. Jakuba przy placu Narutowicza mszy świętej. Ponieważ w tym czasie kończono most przez Wisłę na trasie zwanej Toruńską, właśnie w gronie tegoż Komitetu powstała myśl, aby trasie nadać imię Armii Krajowej, a mostowi gen. Stefana Roweckiego "Grota". Nie była to sprawa łatwa, zważywszy, że kandydatów zgłaszanych przez różne siły polityczne było wielu. Walka miała trwać jeszcze rok, a całe przedsię wzięcie udało się doprowadzić do szczęśliwego końca dosłownie na kilkanaście dni przed wprowadzeniem stanu wojennego. 648 . 1981 Wolność i niepokoje oczekiwanie na agresję sowiecką poszerzone wydanie "Gór" na rynku Tomek odkrywa gwiazdę pielgrzymka do Wtoch "Pokaz zęby" powrót Tomka z USA wzruszający 11 Listopada most gen. "Grota" w Warszawie stan wojenny Cały ten rok od pierwszych dni stał się jedną wielką huśtawką wydarzeń i nastrojów. Był to jednocześnie rok pustych półek sklepowych, na których w nie ograniczonych ilościach widniały tylko butelki z octem (oczywiście poza sezonem grzybiarskim). Zaczęły się też permanentne trudności z zakupem benzyny. Od czasu do czasu władze, przeważnie lokalne, wprowadzały wbrew poprzednim ustale niom z "Solidarnością" zaskakujące restrykcyjne zarządzenia, które jak na przy kład w marcu w Bydgoszczy kończyły się brutalnymi interwencjami ZOMO i pobiciem solidarnościowców. Rada SDP starała się występować w roli mediatora, pośredniczyć między skrajnymi skrzydłami obu stron. Zaraz po naszym nadzwyczajnym zjeździe, w KC PZPR przeprowadzono zmianę na stanowisku opiekuna prasy. Przejął ją członek Biura Politycznego i sekretarz KC, znany "beton" Stefan Olszowski. Stefan Bratkowski, mimo iż nie miał złudzeń co do poglądów Olszowskiego, dopuszczał myśl, że z inteligentnym człowiekiem będzie się łatwiej dogadać. Dlatego zaprosił go na jedno z comiesięcz nych posiedzeń Rady. Gość w słowie wstępnym zapowiedział brutalnie i szczerze, że ma zamiar sterować prasą twardą ręką, ale prosi nas, abyśmy się z nim obecnie podzielili swoimi zastrzeżeniami i uwagami bez owijania w bawełnę, gdyż traktuje nasze spotkanie jako roboczy kontakt ludzi, którym leży na sercu wspólne dobro dziennikarstwa. Potraktowaliśmy tę wypowiedź poważnie i przez pięć godzin zasypywaliśmy go taką ilością zarzutów, że w podsumowaniu powiedział, iż choć na sali jest zimno, on spływa potem. Był tam i mój dość mało grzeczny głos. Olszowski zapewnił nas, że to spotkanie dało mu dużo i wyciągnie z niego wiele nauk. Nazajutrz odbyło się posiedzenie Biura Politycznego KC, na którym Olszowski nazwał nas organizacją dążącą do demontażu państwa, podparł to kilkoma nazwi skami dziennikarzy szczególnie aktywnych w tym dziele między innymi także moim i uznał, że SDP należy jak najszybciej "zneutralizować". Nic dziwnego, że po takiej opinii jednego z wiodących wówczas towarzyszy w Biurze Politycznym, przez cały rok, aż do wprowadzenia stanu wojennego, nikt z liczących się działaczy politycznych czy społecznych nie przyjął zaproszenia na posiedzenie Rady, a po ogło szeniu stanu wojennego SDP było pierwszą rozwiązaną organizacją. 649 . W końcu marca Tomek powiadomił nas, że postanowił skorzystać z propozycji przedłużenia o cztery miesiące stypendialnego pobytu w USA. Właściwie propozy cja była na cały następny rok, ale wyjący z tęsknoty za Polską Tomek zdecydował się tylko na krótki, czteromiesięczny okres. A musiał to zrobić, gdyż... odkrył gwiazdę, nazywaną przez przyjaciół amerykańskich "Tomeks Star", a zarejestrowaną w annałach światowej astronomii pod symbolem liczbowym 1E0643.0-1648. Przez ten dodatkowy okres musiał opracować związaną z tym dokumentację. Takie są rezultaty, gdy polskiemu astronomowi, który jako student pracował na teleskopie anno domini 1927, z soczewką o średnicy trzydziestu centymetrów, dać do ręki w Arizonie teleskop najnowocześniejszy w świecie, o efektywnej średnicy luster sześciu metrów. Aby jednak kraj przybliżyć do siebie, Tomek zaprosił do USA na miesiąc swoją mamę, czyli Ankę. W pięknym, słonecznym i bardzo już zielonym maju, chrześcijanie w Polsce i na całym świecie przeżyli dwa wielkie wstrząsy. 13 maja w samo południe, w czasie audiencji na placu Świętego Piotra w Rzymie został ciężko raniony przez tureckiego zamachowca papież. Przez wiele dni wszystkie nasze myśli kierowały się ku klinice Gemelli, gdzie najlepsi lekarze walczyli o jego życie. Na szczęście wszystko skoń czyło się dobrze. W dwa tygodnie później w Warszawie zmarł kardynał Stefan Wyszyński, zwany powszechnie Prymasem Tysiąclecia. Jego trzydziestopięcioletnie kierowanie Kościołem w Polsce w okresie niezmiernie trudnym i politycznie złożonym zapewniło mu powszechny szacunek i uznanie. Jego miejsce zajął kardynał Józef Glemp. W czerwcu ukazała się moja kolejna, tak zwana młodzieżowa książka wydana przez "Naszą Księgarnię". Wydawca zażyczył sobie czegoś o wojnie, co by nie było jednak vyłącznie opisem walk i strzelaniny, ale raczej codziennego życia okupacyj nego. Zaproponowałem rzecz opartą na moich wojennych przeżyciach, a wobec tego, że jak Czytelnikowi wiadomo z pierwszej części tych wspomnień przez pięć i pół roku wojny przemieszczałem się przez różne okupowane tereny i z niejednego pieca chleb jadłem, pomysł zaakceptowano. Aby sobie jednak zarezerwować pewną swobodę w operowaniu wydarzeniami, bohaterem uczyniłem wymyślonego przeze mnie Marka i pisałem o nim w osobie trzeciej. Na wszelki wypadek zastrzegłem we wstępie, że choć jest to moja własna okupacja, to jednak połączona z fragmentami zapożyczonymi. Pozmieniałem też większość nazwisk. Tytuł brzmiał Pokaz zęby a pochodził od komendy "Du, Pole, zeigmall deine Zahne", jaką 26 lipca 1942 roku na placu przy Arbeitsamcie w Sagan wydal niemiecki leśniczy, chcący po stanie zębów moich i podobnych mi chłopców przekonać się, czyśmy warci owych dwudzie stu pięciu marek, na które nas wyceniono. Ks-ążka została przyjęta sympatycznie i jak wszystkie poprzednie szybko uniknęła z księgarń. Choć tytułu sobie czytelnicy raczej nie przyswoili. Z relacji kilku księgarzy wynikało, że przeważnie pytano o tę "nową książkę stoma tologiczną Chlebowskiego". Dzisiaj przywróciłem autentyczność wydarzeń oraz osób i włączyłem do niniejszego opracowania. Tego roku Marcin uzyskał świadectwo dojrzałości w liceum imienia Tadeusza Reytana i po udanym egzaminie wstępnym został studentem Wydziału Historycz nego Uniwersytetu Warszawskiego. Białej akademickiej czapki nie chciał jednak nosić za żadną cenę. I to aż do końca studiów. W tych sprawach wyraźnie "szpan" się zmienił. 650 . Czerwcowe, tradycyjne już, sobotnie ognisko na Wykusie w rocznicę śmierci "Ponurego" i niedzielna msza święta w wąchockim klasztorze zgromadziły wyjąt kowo liczne grono naszych przyjaciół, przybyłych z całej Polski. Warta honorowa z szablami przed kapliczką Matki Boskiej Bolesnej wystawiona przez ułanów akow skich z lubelskiego pułku, wzruszający apel poległych opracowany przez "Znicza", Zbyszka Wroniszewskiego, odczytany na Wykusowej polanie przy świetle pochodni, wyciskał ludziom łzy z oczu. I wreszcie sygnał II silenzio, grany gdzieś w głębi lasu na trąbce myśliwskiej, zapadł tak głęboko w serca, że jest wspominany do dzisiaj. Wtedy to chyba po raz pierwszy pojawił się na Wykusie Andrzej Kasten "Zulejka", który we wrześniu 1943 roku w czasie drugiej obławy na Zgrupowania "Ponurego" przyszedł z okolic Zawichostu wraz z oddziałem Tomasza Wójcika "Tarzana". "Zulejka", artysta rzeźbiarz, mieszkał w Warszawie. Wraz z żoną Baśką malarką stanowili sympatyczną parę i jeszcze nie raz trafią na karty tych wspomnień. 2 sierpnia na łamach tygodnika "Kultura" ukazał się wielki, na półtorej kolumny wywiad przeprowadzony ze mną przez Pawia Wieczorkiewicza. Sam tytuł Blizny pamięci mówił już, o co chodzi. Po raz pierwszy sprawy akowskie zostały tak otwarcie postawione w tygodniku o stutysięcznym nakładzie. Nie oszczędziliśmy w naszej rozmowie nikogo, choć niby mówiliśmy o moich książkach i o moim życio rysie. Oberwało się i PZPR-owi, że widzi tylko AL, BCh i Ruch Oporu, i dyspozy cyjnym historykom wypisującym laurki lewicowej partyzantce, a widzącym w każ dym NSZ-owcu bandytę. Mówiliśmy o wielu czekających na rozwiązanie zagadkach, jak choćby sprawie "Marcysi" Emilii Malessy żony "Ponurego" i jej samobójstwa, która wtedy i przez następne piętnaście lat była nie wiadomo dlaczego otoczona mil czeniem. Domagaliśmy się też wreszcie pomnika Powstania Warszawskiego, nie przeczuwając, że wkładamy tym samym kij w mrowisko, a sprawa ta za pół roku wywoła niezły zamęt. Wywiad ten był jak sądzę bardzo istotnym momentem w mojej karierze zawodowej, choć, na pozór wywołał dwa tylko listy do redakcji: jeden od jakiegoś mojego byłego kolegi z AŃ? który nie pamiętał, aby mnie relegowano z uczelni (istotnie anonsu na ten temat na tablicy ogłoszeń nie było), a drugi od miesz kańca Zalesia pytającego, w jaki sposób mogłem być wtedy kolporterem prasy AK, jeżeli on pamięta, że miałem sześć- lat i bawiłem się w tym czasie z jego dziećmi w piasku. Takaż to jest ta wierna pamięć rodaków "świadków historii". We wrześniu z Grażynką i Rachtanami pojechaliśmy autokarem do Włoch z pielgrzymką do Papieża. Organizatorem było nie istniejące jeszcze formalnie Koło Kombatanckie "Solidarności" Gdańsk, za pomo;ą którego chcieliśmy rozbić mono pol ZBoWiD-owski. Z Wybrzeża szefowali sprawie Wacław Podbereski "Szary" z wileńskiego wywiadu Delegatury Rządu, J.irzy Kanicki, łącznik komendanta Okręgu Łódzkiego AK oraz Witold Kucharski ,Wicher" dowódca batalionu z 25 pp AK z Ziemi Piotrkowskiej. Wśród uczestników tej pielgrzymki dominowali akowcy-kombatanci z żonami prawie czterdzieści osób. Zachłyśnięci rokiem solidarnościowej wolności, która pozwoliła nam już o wielu PRL-owskich realiach zapomnieć, ze zdumieniem, a trochę i przerażeniem patrzyli śmy na granicy w Cieszynie na czeskich celników, którzy z wyjątkową zajadłością pruli nasze bagaże, szukając w tranzytowym przecież autokarze znaczków i wydaw nictw "Solidarności". A potem, już po tamtej stronie żelaznej kurtyny, zalała nas żywiołowa, euforyczna wprost sympatia wszystkich. W kaplicy na Kahlenbergu, skąd 661 . Sobieski przed trzystu laty kierował uderzeniem polskiej husarii na obóz turecki, miejscowy ksiądz odprawił mszę w intencji naszej Ojczyzny. A działo się to w dniu szczególnym 17 września, co podkreśliłem w okolicznościowym przemówieniu. Przejazd przez Włochy Autostradą Słońca stał się jedną wielką manifestacją. Nasz autokar nie dorównujący klasą luksusowym zachodnim pojazdom stał się powodem ciągłych korków i zatorów na najszybszej magistrali Włoch. Wyprzedza jące nas z dwukrotnie większą prędkością bolidy na widok transparentów z napisem "Solidarność Gdańsk Polonia", którymi oblepiliśmy nasz autokar raptownie hamowały, rozlegał się ryk klaksonów, bicie braw, wymachiwanie rękami i pozdra wianie "zajączkami". Na każdym campingu otaczał nas międzynarodowy tłum, poklepywano po plecach i skandowano jednym ciurkiem: "Siarmach-Walesa-LatoGadocha. Nawet włoscy policjanci, zazwyczaj dość nieprzyjemni, na widok naszych znaczków miękli i odstępowali od egzekwowania kar. Tak nas to rozzuchwaliło, że wykorzystywaliśmy ową sympatię ponad miarę. Kaplicę Sykstyńską w Watykanie zwiedzaliśmy w czasie jej gruntownej renowacji. Wykonywali ją nieodpłatnie Japończycy, zachowując dla siebie na parę lat monopol na fotografowanie malowideł. Mówiły o tym dziesiątki napisów w wielu językach świata, polskim także. Ale przecież to nie mogło dotyczyć nas "świętych krów soli darnościowych", pomyślał sobie któryś z naszych i pstryknął fleszem. Natychmiast otoczyło go kilku cywilów i mundurowych, domagając się wylegitymowania i uisz czenia potwornie wysokiej kary Chłopina najpierw zbaraniał, potem się przestra szył, a wreszcie pokazał drżącą ręką na znaczek w klapie i wydukał: "Solidarita Polo nia". Natychmiast wygładziły się marsy na zagniewanych twarzach, policjanci dostali upragnione znaczki i skończyło się wspólnym zdjęciem. W takich nastrojach przemierzyliśmy całe Włochy. W czasie długich godzin przejazdów omawialiśmy sprawę zorganizowania Zjazdu Założycielskiego Kombatantów "Solidarności", który miał się odbyć nie póź niej, jak w końcu listopada w Gdańsku. Czasu więc było bardzo mało, a roboty huk. Po powrocie do. kraju, w pierwszych dniach października zastaliśmy już zaawansowaną jesień i nastroje polityczne napięte do granic możliwości. Zagra niczne radiostacje co dnia spierały się, czy za Bugiem już stoją w pełnej gotowości czterdzieści dwie sowieckie dywizje pancerne, czy też "tylko" trzydzieści dziewięć. Stanisław Kania zrezygnował z funkcji I sekretarza KC, a zastąpił go Wojciech Jaruzelski. Była to dość wymowna zmiana. Do zakładów pracy skierowano wojskowe komisje z jakimiś nie bardzo jasnymi zadaniami spisowymi. Wrócił Tomek ze Stanów, uszczęśliwiony do granic możliwości. Ten wyjazd postawił go w innej sytuacji wobec kolegów, którzy zajmowali się astronomią wtedy, gdy on przez pięć lat uprawiał konspirę. Teraz nadrobił te dysproporcje, ale dla niego było najważniejsze, że znów jest w Polsce i może wskoczyć w poprzednią robotę, już nie tak (na razie) podziemną. Wiedliśmy wieczorami długie rozmowy, ale moje argumenty odbijały się od jego entuzjazmu jak groch o ścianę. W wypadku ingerencji zewnętrznej ubeków przykryjemy czapkami, a armia jest nasza przekonywał mnie z takim znawstwem sytuacji krajowej, że przypadkowy świadek naszych dyskursów byłby pewien, że z nas dwóch to ja byłem przez ostatnie półtora roku za granicą. Wszyscy młodzi oficerowie do majora włącznie pójdą z nami, a tych powyżej majora poślemy na zieloną trawkę. Mówił to z tak wielkim zapałem, że aż mi go było żal. Równo dwa miesiące póź niej mieliśmy się przekonać, że to ja niestety! miałem rację. W mieszkaniu Eli 652 . przy alei 3 Maja ruch opozycjonistów był jak, nie przymierzając, na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Tomek prawie stamtąd nie wychodził. Do wszystkich innych powodów zmartwień doszedł jeszcze jeden. Tomek za zaoszczędzone w USA dolary kupił sobie samochód. Ze względu na zaostrzający się coraz bardziej kryzys benzynowy doradziłem mu bardzo oszczędną jugosłowiańską zastavę. I teraz ujeżdżał ją nieprzytomnie, starając się nabyć jak największą wprawę. Mając zaledwie pięćset kilometrów na liczniku (i tyleż przejechanych w życiu kilometrów) wybrał się tą zastavą do Gdańska na I Zjazd "Solidarności". Był współpracownikiem "Aa (Agencji Solidarności). Drżałem o niego, znałem bowiem umiejętności tego kierowcy i wiedziałem, jaki ruch panuje na Wybrzeżu. Ale jakoś dawał sobie radę. Gorzej było z powrotem. Nocą, w czasie mgły, zabił na szo sie krowę. Gdy go potem pytałem, kto zawinił, odpowiedział jak zwykle krótko: Pastuch był pijany, a krowa nie oświetlona. Owego października miały też miejsce dwa zdarzenia dotyczące sprawy majora Jana Piwnika "Ponurego", jedno dobre i jedno wyjątkowo łajdackie. Na Kielecczyźnie wyroki boskie i wiatr historii wymiotły z zajmowanych stanowisk dotychczaso wych kacyków. Zmarł i to śmiercią gwałtowną I sekretarz Komitetu Woje wódzkiego PZPR w Kielcach Aleksander Zarajczyk. Pamiętam moją z nim rozmowę kilkanaście lat wcześniej, gdy prosiłem go o przychylne ustosunkowanie się do starań rodziny Piwników o sprowadzenie szczątków "Ponurego" w Góry Świętokrzyskie. Chlebowski, wy mi tu zamieszania nie róbcie mówił niechętnym tonem. Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, nim za mojego życia będziecie mogli robić Zaduszki na Wykusie. No i okazało się, że miał rację. Za jego życia się to nie stało. Z jego odejściem poleciał ze stanowiska wojewody wyjątkowo nieciekawy człowiek Antoni Połowniak, a z funkcji wicewojewody Ryszard Dziekan, ten sam, który kilka lat wcze śniej pędził na złamanie karku do Warszawy samochodem, aby w KC zablokować już raz wydaną w Mińsku litewskim zgodę na powrót "Ponurego" w Góry Świętokrzy skie. Myślę, że w czarnej księdze Kielecczyzny gdyby taka powstała ci trzej towarzysze powinni być zapisani wyjątkowo wysoko. Na razie jednak, jesienią 1981 roku, zwolnili zajmowane stanowiska i oto 21 października nowy wicewojewoda kielecki powiadomił rodzeństwo Piwników, że wyraził zgodę na sprowadzenie na Kielecczyznę szczątków ich brata. Stało się to w dwanaście i pół roku od wysłania pierwszego pisma w tej sprawie przez Piwników do władz PRL; w serca rodziny i żołnierzy "Ponurego" wstąpiła wielka nadzieja. Nie na długo jednak, bo na jej spełnienie trzeba było czekać jeszcze siedem lat. Równocześnie z tym wydarzeniem zaistniał fakt bardzo konkretny i przeraża jący w swej wymowie. Niestety znów w grę wchodziły działania wojska. Na rynku księgarskim ukazała się nowa edycja książki Z notatnika korespondenta wojennego Janiny Broniewskiej. Autorka co prawda już od dwóch lat nie żyła, ale nadal kąsała. Bo choć w polemice ze mną na łamach "WTK" w początkach 1966 roku przyznała, że jej zarzuty wobec "Ponurego" były bezpodstawne, teraz po piętnastu latach powtórzono je bez żadnej korekty. Mnie to nie zdziwiło, wszak nigdy nie miałem złu dzeń co do kominternowskiej "uczciwości", ale całkiem niemała grupa ludzi w Polsce jeszcze wierzyła przecież w słowo pisane. Może mniej w gazetowe, a bardziej w książkowe. Szczególnie oburzające było to, że nowy edytor tej książki, Wydawnictwo MON, miał pełną świadomość powielanego łgarstwa. Mimo to zdecydował się na ten 653 . krok, aby "uszanować upór zasłużonej autorki", jak mi powiedziano przez telefon. Były to jednak ostatnie tygodnie solidarnościowego czasu, w którym istniała jeszcze możliwość przytarcia nosa nawet takim pyszałkom jak Wydawnictwo MON i jego dyrektor pik Franciszek Stępniowski. Napisałem bardzo ostry artykuł Kłamstwa ciąg dalszy, który Jerzy Śląski odpowiednio wyeksponował w "Słowie Powszechnym". Domagałem się od edytora natychmiastowego wycofania książki ze sprzedaży, a jeżeli to nie nastąpi, prosiłem jednostki związkowe "Solidarności" przy "Domu Książki" i "Składnicy Księgar skiej" o zablokowanie jej kolportażu. "Solidarnościowcy" podjęli dość sprawne dzia- j łanie, ale kolportaż własny Wydawnictwa MON, na polecenie pika Stępniowskiego, (" rozprowadzał książkę Broniewskiej dalej. Tego już było zbyt wiele. Przypomniała mi się napoleońska maksyma, że "do każdego należy przemawiać językiem dlań zrozumiałym", więc ściągnąłem do War szawy panią Katarzynę Kulczykowską, siostrę "Ponurego", złożyliśmy wizytę mece nasowi Andrzejowi Grabińskiemu, akowcowi, i po podpisaniu odpowiednich pełno mocnictw do dyrektora Wydawnictwa MON poszedł teleks z powiadomieniem, że sprawa zostaje skierowana natychmiast na drogę sądową i każdy sprzedany od tej chwili egzemplarz książki Broniewskiej będzie uznany za przejaw świadomego dzia łania w ziej wierze. Dopiero to przemówiło do wyobraźni towarzysza "pałkownika". Książka została wycofana ze sprzedaży i podobno skierowana na przemiał. Ale czy naprawdę? Od tamtego sporu minęło piętnaście lat, a w Polsce zmieniło się wiele, w wojsku podobno także. Jakoś jednak nie mogę ciągle w to uwierzyć, tym bardziej że powody do powątpiewania w rzetelność i szczerość intencji tamtej strony będę miał aż do roku 1992,1 dłużej także. W pierwszych dniach listopada otrzymałem zaproszenie jako gość hono rowy na I Ogólnopolski Zjazd Założycielski Koła Kombatanckiego "Solidarności" w Gdańsku. Było dla mnie kompletnym zaskoczeniem, że wśród organizatorów nie znalazłem ani jednego z ludzi, z którymi od lata poprzedniego roku kładliśmy pod waliny tego ruchu. Nie było wśród nich ani Wacka Podbereskiego, ani Witka Kucharskiego, ani Jurka Kanickiego. Już zdążyli ich zastąpić inni, czyli polskie pie kiełko zaczęło działać, choć organizacja jeszcze nie powstała. Zjazd zwołany był na 25 listopada. Na kilka dni przed zakazanym wtedy przecież świętem 11 Listopada spotkałem na ulicy Wojtka Ziembińskiego, który głosem nie znoszącym sprzeciwu powiedział: Jako szambelan Rzeczypospolitej mianuję cię członkiem honorowego komi tetu obchodów 11 Listopada. Masz być w tym dniu o 18.00 na mszy świętej w Kate drze, a po niej przemaszerujemy pod Grób Nieznanego Żołnierza i tam wraz z księ dzem prałatem i innymi będziemy uczestniczyć w prezentacji sztandarów i składaniu kwiatów. Nie był to czas, w którym należało pytać, z czyjego mandatu działa, kto jego szambelaństwo zatwierdził. Każdy był tym, czym się czuł, bo za to mógł dostać i przeważnie dostawał solidne pały. Stuknąłem więc posłusznie obcasami i powie działem: Tak jest, szambelanie. I stawiłem się, gdzie kazał. Deszcz lał równo i monotonnie. Katedrę wypełniał tłum ludzi, przeważnie młodych, i mnóstwo sztandarów. Górniczych, góralskich, strażackich i wszelkich innych. Gdy skończyły się modły, wyszliśmy na Świętojań654 . ską, wielkie transparenty na przedzie, a zbity tłum za nimi. Krakowskie Przedmie ście spowijały ciemności. Paliła się co trzecia latarnia wszak ograniczenia od pew nego czasu obejmowały także energetykę. Nie przeszkadzało nam to dostrzegać w prześwitach Bednarskiej, Koziej, Trembackiej i innych ulic długich szeregów mili cyjnych "suk" i połyskujących tarcz setek "skorupiaków" w hełmach. Na razie było jednak spokojnie. Ulica należała do nas. Szliśmy zwartą kohortą, zieloni od rozmnożonych naraz harcerskich pałatek, po dwudziestu w szeregu a była nas nieprzebrana ilość spleceni mocnym uchwytem pod ręce, bez żadnych przerw między szeregami, aby ich "skorupiaki" nie mogły rozerwać. I śpiewaliśmy. Oczywiście piosenki legionowe, a więc Pierwszą Brygadę, Szarą piechotę, o "małych żołnierzykach", co to "na placówkach stoją", ale nade wszystko O mój rozmarynie. Nie wiedziałem dotąd, że ta urocza piosenka tak bogato się rozwinęła w roz liczne zwrotki. Szczególne powodzenie miała ta: Dadzą mi karabin z polskiej stali, Sto dwadzieścia kulek na Moskali. Chodniki należały do tłumów bijących brawa, szczególnie za te "sto dwadzie ścia kulek", które chyba najbardziej trafiały w rozbujane nastroje społeczne. W prześwitach bocznych ulic "skorupiaki" ćmiły papierosy, czekając na swój czas. A deszcz padał gęsty i równy. Na placu Zwycięstwa było jeszcze ciemniej niż na Kra kowskim Przedmieściu. Wartę wojskową sprzed Grobu ściągano pospiesznie do "Domu bez kantów", aby młodzi żołnierze nie byli świadkami nielegalnej "rozróby". Znalazł się skądś mocny reflektor, zapłonęły setki zniczy oraz pochodni i naraz Grób wychynął z ciemności jaskrawą, białą sylwetą. W skupieniu podchodziły do niego poczty, pochylały sztandary, składały kwiaty i ustępowały miejsca następnym. A następnych była cała masa, wyciągniętych karnie w długi szereg. Staliśmy z księdzem prałatem tuż obok płyty, skąd miałem doskonały wgląd w to co się działo. A szły przeważnie poczty sztandarowe KPN-u z całej Polski. Pełnili w nich służbę głównie emeryci, wśród górników często całkiem jeszcze młodzi. Udział w takiej demonstracji bowiem dla każdego, kogo można było dosięgnąć w pracy, na studiach czy w szkole, był działaniem samobójczym. Nikt z obecnych na placu nie miał wątpliwości, że co najmniej połowa z błyskających tu fleszy była fleszami ubeckimi. "Skorupiaki" nie interweniowały, więc w spokoju rozeszliśmy się do domów. W ostatnim tygodniu listopada w Gdańsku odbył się I Zjazd Koła Kombatan tów "Solidarności". Przyjechało ze trzysta osób z całego kraju, przeważnie tych, które dotąd do ZBoWiD-u nie należały. Jedne dlatego, że nie chciały, inne, a tych była większość nie mogły, bo ciążyły na nich sokie, wtedy jeszcze nie podlega jące rehabilitacji, wyroki za walkę z władzą ludową. Byli jednak i tacy, którzy do ZBoWiD-u się zapisali, traktowali to jednak jako przykrą powinność wymuszoną chęcią otrzymania karty kombatanckiej. Z przyjemnością odnotowałem obecność na sali naszego partyzanckiego przyjaciela, paulina, ojca doktora Eustachego Rako czego, częstego gościa na Wykusie i w Wąchocku, kapłana niepokornego i może dla tego tak przez nas szanowanego. Zjazd wypełniły pobożne życzenia, zgłaszane z mównicy z taką nonszalancją, jakby na redzie portu gdańskiego nie stała eskadra sowieckiej marynarki, przybyła tu z "kurtuazyjną wizytą". Taki kolejny "Schleswig-Holstein". Wybrano radę, która miała się tu spotkać za dwa tygodnie, 12 i 13 grudnia. I spotkała się, a że był to 656 . pierwszy dzień stanu wojennego, więc pozwolono się ulotnić wszystkim, z wyjątkiem nowo wybranego przewodniczącego kpt. Antoniego Hedy "Szarego" z Kielecczyzny, który w Białołęce stal się seniorem internowanych. Jeśli o mnie chodzi, to jeszcze zdążyłem do Warszawy na mszę polową przy moście, któremu 29 listopada nadano imię generała "Grota". Po raz pierwszy od trzydziestu pięciu lat stanęło przed ołtarzem kilka tysięcy żołnierzy Armii Krajowej, pod czterdziestoma sztandarami swej barwy. A po mszy, spontanicznie, poza pro gramem, uszykowani w kolumny Okręgów AK przemaszerowaliśmy z rozwiniętymi sztandarami przez nowo otwarty most z wielką radością i wzruszeniem, mimo zaci nającego deszczu i ołowianych chmur na niebie. W taki właśnie deszczowy niedzielny wieczór owego 29 listopada, w wypełnio nym po brzegi kościele Świętego Krzyża w Warszawie odprawiona została uroczysta msza święta. Było to przecież 150-lecie wybuchu Powstania Listopadowego i organi zatorzy uroczystości postanowili ten tradycyjny Dzień Podchorążego połączyć z czterdziestą rocznicą utworzenia pierwszych tajnych podchorążówek ZWZ-AK. Po raz pierwszy od czterdziestu lat zaistniała możliwość wręczenia ponad dwustu żyją cym jeszcze wtedy elewom patentów podchorążackich. Po bardzo uroczystej mszy w przepełnionym kościele i nadzwyczaj mocno akcentowanym w pieśni Boże cos Polskę zakończeniu "Ojczyznę wolną racz nam wró cić Panie", zeszliśmy do kościoła dolnego. Tu pod niskimi łukowymi sklepieniami, przy dość oszczędnym świetle, żyjący jeszcze komendant kursów Szkoły Podchorą żych Armii Krajowej z czasów okupacji major Roman Grotowski "Ers" wręczył żyjącym ich absolwentom pamiątkowe patenty. Prócz byłych podchorążych, hono rowe patenty nadano także pośmiertnie wszystkim komendantom głównym ZWZ-AK, generałom: "Torwidowi", "Godziembie", "Grotowi", "Borowi" i "Niedź wiadkowi", a także "Nilowi" i kilku żyjącym wysokim oficerom podziemia. Absolut nym zaskoczeniem oraz powodem do olbrzymiej dumy i radości był fakt, że hono rowe patenty i odznaki otrzymaliśmy także obaj z Jerzym Śląskim z jakże wspaniałym uzasadnieniem: "Dla szczególnego podkreślenia zasług ludzi pióra w dziele obrony godności żołnierzy Armii Krajowej w okresie powojennym". Była to bardzo wzruszająca uroczystość. Grudzień zaczął się pierwszymi przymrozkami i ołowianym niebem. Chmury istotnie gromadziły się nad nami coraz ciemniejsze. 6 grudnia w Radomiu na zjeź dzie kierownictwa "Solidarności" podjęto uchwałę, że jeżeli władze PRL w ciągu dziesięciu dni nie spełnią postulatów NSZZ, 17 grudnia zostanie proklamowany strajk generalny. Zegar dziejów został uruchomiony, zaczęło się odliczanie. Wiedzie liśmy, że struna jest bardzo napięta, ale przecież tak było już od sierpnia ubiegłego roku, więc trochę przywykliśmy. Dni upływały, wieczory witaliśmy z ulgą, że , jesz cze dziś nie weszli". Czasem ocieraliśmy się o historię, nie całkiem tego świadomi. Vis-a-vis "Ochabówki" przy ulicy Rajców, w której mieściła się redakcja "Wid nokręgów", stał szereg piętrowych willowych domów, wybudowanych przed kilku laty przez wojskowe przedsiębiorstwa budowlane. W pierwszych dniach grudnia spadł śnieg. Pewnego dnia rano z mojego redakcyjnego okna dostrzegłem stojący przed jednym z domów samochód osobowy i dwóch młodych ludzi przełażących przez furtkę. Po chwili bezskutecznego mocowania się z zamkiem drzwi wejściowych brzęknęła szyba i jeden z młodzieńców zaczął otwierać drzwi od wewnątrz. Wgląd w sytuację miałem doskonały, bo moje okno i tamte drzwi dzieliło nie więcej jak piętnaście metrów. Pobiegłem więc do sekretariatu Ogólnopolskiego Komi656 . tetu Pokoju i przekazałem sekretarce wiadomość o włamaniu. Ta, niewiele myśląc, zatelefonowała rządówką do BOR-u. Nie upłynęło dziesięć minut, gdy oba wyloty uliczki Rajców zostały zablokowane samochodami, z których wysypała się gromada uzbrojonych cywilów. Pertraktacje obu stron poukrywanych za samochodami i dzier żących w rękach odbezpieczone pistolety trwały chyba kwadrans. "Włamywacze" bowiem nie chcieli uwierzyć, że zostali przyblokowani przez Brygadę Ochrony Rządu, zaś BOR-owcy nie dawali się przekonać, że mają do czynienia z kontrwywia dem wojskowym. Wreszcie jakoś doszli do ładu i rozjechali się. Po roku w owej willi zamieszkał nowy premier Zdzisław Messner, zaś po paru latach dowiedziałem się, że pierwszym jej właścicielem był zbiegły do USA płk Ryszard Kukliński. 13 grudnia, w niedzielę, jeszcze w ciemnościach nocnych, obudził nas potężny huk silników. Pod oknami domu, aleją Żwirki i Wigury, od strony jednostki wojsko wej pod lotniskiem na Okęciu sunęły w stronę miasta dziesiątki czołgów i transpor terów opancerzonych. Śnieżne zaspy, błękitnawe kłęby spalin, ostre światła reflek torów i ten ogłuszający łoskot silników składały się na przerażającą scenerię. Do godziny szóstej brakowało kilku minut, radio milczało, telefon też. Nie ulegało wąt pliwości, że coś się stało. Tylko co? Obudziłem żonę. Była tak samo przerażona jak ja. Pancerne transportery wciąż warczały za oknem. W ciemnych dotąd oknach sąsiednich domów zapalały się światła. Mimo niedzielnego przedświtu ludzie wyglą dali przez zamarznięte szyby na pełną wojennego sprzętu zaśnieżoną ulicę. Naraz przemówiło milczące dotąd radio. Odegrano hymn narodowy, a po nim Wojciech Jaruzelski jako przewodniczący WRON-y Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego przemówił: "Wobec tego, że rozwój sytuacji w Polsce prowadził nie uchronnie do katastrofy narodowej. Rada Państwa w zgodzie z postanowieniami konstytucji wprowadziła dzisiaj o północy stan wyjątkowy na obszarze całego kraju". To przemówienie było powtarzane co godzinę, a od południa włączyła się także telewizja, nadająca swój program z nieznanego, wcześniej przygotowanego miejsca. Przed kamerami pokazywali się prezenterzy, znani i nieznani, wszyscy odziani w mundury wojskowe. Początkowo głównym punktem programu było powtarzane w nieskończoność przemówienie Jaruzelskiego. Cierpła skóra, gdy się go słuchało. Dopiero po wielu dniach, gdy nawiązaliśmy jakieś kontakty z ludźmi, okazało się, jak wiele tez tego expose było kolejnym rozmijaniem się z prawdą. Najpierw bowiem wyjechały na ulicę czołgi, a dopiero potem wysłano samo chody po członków Rady Państwa, aby rozbudzonych w środku nocy przywieźć ciupasem na tajne posiedzenie. Nieprawdą też było, że Rada Państwa podjęła uchwałę o wprowadzeniu stanu wyjątkowego zgodnie z konstytucja, gdyż ta przewidywała tylko stan wojenny. Czyżby to więc było przejęzyczenie? Zatajono również przed społeczeństwem fakt, że uchwała Rady Państwa, obsadzonej przecież do maksimum przez ludzi raczej posłusznych, wcale nie została podjęta jednomyślnie, jak sobie tego życzono, że jeden z jej członków, prof. Jan Szczepański wstrzymał się od głosu, zaś drugi Ryszard Reiff, nowy przewodniczący Stowarzyszenia "PAX" i były oficer Armii Krajowej, wręcz zaprotestował. Oczywiście były to gesty nie mogące zmienić decy zji zrealizowanej de facto przed jej podjęciem, ale jednak niezwykle ważne. Trwało wprowadzanie tej brutalnej decyzji w życie. O północy, nim Rada Pań stwa zebrała się w Warszawie, do sześciu tysięcy mieszkań przywódców i ludzi opozy657 . cji w Polsce załomotano w drzwi. Tam, gdzie ich nie otwarto odpowiednio szybko, wyła mano je łomami. Do mieszkań wkroczyły wojskowo-milicyjne trójki, aby internować niebezpiecznych dla ludowego porządku w Polsce działaczy. W trójkach tych było dwa naście tysięcy młodych oficerów Wojska Polskiego w stopniu podporuczników, porucz ników i kapitanów, o których jeszcze tak niedawno mój rozentuzjazmowany Tomek mówił: "Młodą kadrę oficerską do stopnia majora mamy po naszej stronie". Niestety żaden z tych dwunastu tysięcy oficerów czynem nie potwierdził owych nadziei. Oczywiście, gdy tylko się rozwidniło, pobiegłem na Jelonki pieszo, jako że komunikacja nie istniała. Było to dobrych dziesięć kilometrów, po zasypanych śnie giem, pociętych koleinami przez SKOT-y1 ulicach. Tomka już od kilku dni nie było w domu. Po niego na szczęście nie przyszli. A więc radość, ale i niepokój, czy go nie zgarnięto w którejś melinie konspiracyjnej, bo on przecież po innych nie cho dził. Potem miało się okazać, że nie było go także u Eli, gdzie tej nocy wyrąbano drzwi i wygarnięto do milicyjnych suk kilkanaście zabarykadowanych młodych osób, wrzeszczących przez otwarte okna: "Ratunku! Bandyci się włamują! " Zabrano także właścicielkę mieszkania, Elę. Po powrocie z Jelonek do domu dowiedziałem się, że milicjanci byli także u nas. Na szczęście nie po mnie, a jedynie z powiadomieniem, że broń myśliwska ma być złożona do depozytu "na komendzie" do godziny osiemnastej. Przez następny mie siąc od tej nocy trudno było zasnąć. Nie tylko dlatego, że przed północą i przed świ tem ryczące SKOT-y całymi pancernymi batalionami defilowały przed naszymi oknami w drodze do jednostki albo ku śródmieściu. Gnębiła nas przede wszyst kim niewiedza i troska o los bliskich i znajomych. Brak telefonów i prawie żadna przez kilka pierwszych dni komunikacja powodowały, że nie wiedzieliśmy wza jemnie o sobie właściwie nic. W tych warunkach stała się modna "turystyka piesza", mimo iż dni nastały raczej mroźne. Drzwi naszego mieszkania prawie się nie zamykały, przychodziły dziesiątki ludzi, bardziej lub mniej znanych, po to tylko, aby się przekonać czy "pan redaktor" na miejscu i czy nic się nie stało. Bardzo byłem wdzięczny tym wszystkim ludziom za ową bezinteresowną troskę. A oni przysiadali na chwilkę, aby się ogrzać, wypijali szklankę gorącej herbaty i szli dalej, zatroskani o los następnych znajo mych. W tych pierwszych dniach porażenia staliśmy się dla siebie wzajemnym źró dłem informacji o losach co aktywniejszych przyjaciół. W trzy dni po ogłoszeniu stanu wojennego jednak zebraliśmy się, nielegalnie, i to w kilkusetosobowym dziennikarskim gronie. W nocy z 12 na 13 grudnia bowiem skoczył z wysokiego piętra szpitala przy Pogotowiu Ratunkowym przy ulicy Hożej nasz kolega od lat ponad trzydziestu, jeszcze ze Studium Dziennikarskiego ANP Jurek Zieleński. Była to pierwsza ofiara WRON-y. Mimo nieczynnych telefonów, braku gazet z nekrologami, zamrożonej poczty i trudności komunikacyjnych, szta feta naszej łączności zadziałała bardzo sprawnie. Podczas mszy żałobnej kościół Św. Anny był pełen ludzi, mimo siarczystego mrozu. Na cmentarzu Powązkowskim złożyliśmy hołd Jurkowi kwiatami i milcze niem, które w tym momencie było jak najgłośniejszy krzyk. Życie zwolniło swoje tempo. Poza zakładami produkcyjnymi i usługowymi nikt nie pracował, a szczególnie my, dziennikarze. Kazano nam siedzieć w domu i czekać na weryfikację. Z prasy Samobieżny Kołowy Opancerzony Transporter. 658 . codziennej ukazywały się tylko "Trybuna Ludu" i "Żołnierz Wolności", dwustronicowe, małego formatu. W tej sytuacji jedynym źródłem informacji było "Radio Wolna Europa" i inne polskojęzyczne radiostacje zagraniczne (o tym, że korzystały one także z informacji przekazywanych taborem kolejowym przez mojego syna, dowiedziałem się dopiero paręnaście lat później). Mimo iż zagłuszarki szalały, zawsze jakoś udawało się złapać którąś ze stacji niezbyt precyzyjnie pokrytych. Wszelkie wiadomości o dramacie w strajkującej kopalni "Wujek", gdzie od kuł pole gło dziewięciu górników, a kilkudziesięciu było rannych, czerpaliśmy tylko z tego źródła. Wiedzieliśmy o internowaniu całej Komisji Krajowej "Solidarności" z Lechem Wałęsą na czele. To był człowiek mający już wtedy wspaniałą legendę nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. W tych jednak dniach nasze niespokojne myśli kierowaliśmy ku innemu przy wódcy solidarnościowego podziemia, któremu udało się umknąć obławom i pogo niom i który teraz z ukrycia próbował łączyć porwaną represjami stanu wojennego solidarnościową sieć. Byt to Zbigniew Bujak, tajny przewodniczący Regionu Mazow sze. W rok później miało się okazać, jak bardzo błądziliśmy, szukając o nim wieści daleko, podczas gdy najlepsze źródło wiadomości o Bujaku mieliśmy pod bokiem. Jednym z dwóch głównych jego opiekunów i ochroniarzy był bowiem nasz Tomek, który od czasu do czasu wpadał do nas jak po ogień i nigdy w terminie, w którym się umówił. Tomkowe zabieganie kładliśmy na karb opieki nad internowaną w Olszynce, a następnie w Gołdapi Elą, do której często jeździł i wykonywał jej liczne prośby i zlecenia. Tymczasem on, prócz stałego kontaktu ze swoją dziewczyną, pilotował Bujaka i obstawiał jego różne spotkania z innymi ukrywającymi się ludźmi podzie mia, na przykład z Romaszewskimi oraz Frasyniukiem, Janasem i Kulerskim. Zbliżało się bardzo ponure Boże Narodzenie. Aby odciągnąć nasze myśli od tego, co dyktowała nam ulica pełna SKOT-ów i pędzących na wszystkie strony mili cyjnych suk z błyskającymi "kogutami" na dachu, sięgaliśmy do książek. Gdy wiele miesięcy później wymienialiśmy na ten temat uwagi z przyjaciółmi, okazało się, że nasze poczynania były bardzo zbieżne, a wybór niemal jednakowy. Najlepsze kry minały i sensacyjne bestsellery poszły w kąt, wszyscy odkurzaliśmy Trylogię albo słowiańskie pradzieje. Sześciotomowy Boleslaw Chrobry Gołubiewa, Saga o Jarlu Bromszu Grabskiego, Ojciec i syn, czy też Dzikowy skarb Bunscha, to były czyta dła, które najskuteczniej odciągały nas od ponurej rzeczywistości. Zaczęły się "kroki wstępne" wojskowej władzy, zupełnie jak w anegdocie o kozie i rabinie. Najpierw na wigilijną noc zawieszono godzinę policyjną uważając, że wszyscy okażą entuzjazm, mogąc iść w tę noc na pasterkę. A przecież jeszcze dwa tygodnie wcześniej można było wychodzić z domu o każdej porze dnia i nocy bez łaski WRpN-y. , 669 . 1982 Polonia Restituta między żurkiem a żeberkami do Biatotęki z pomocą internowanym samopomoc dziennikarska rozwiązanie SDP czystka w "PAie weryfikacja dziennikarzy moja nowa książka "Cztery z tysiąca" walka z Dzintarsem Po Nowym Roku odblokowano telefony. Ach, cóż to była za radość podnieść słuchawkę, usłyszeć sygnał, wykręcić numer i nagadać się z dawno nie słyszanymi znajomymi. I wcale nam nie przeszkadzał włączający się co chwila głos z taśmy: ozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana". Albo jaką radość sprawiały otrzymywane listy, mimo że rozcięte i ostemplowane prostokątną pieczątką: "prze syłka ocenzurowana". W połowie stycznia odezwała się Wanda Wojnicz. Jak zwykle była już czynna. Zespół "Tygodnika Solidarność", jej dotychczasowego miejsca pracy, został rozpędzony na cztery wiatry, zaczęła więc działać w prymasowskim komitecie pomocy uwięzionym. W krużgankach kościoła i klasztoru Św. Marcina przy ulicy Piwnej mieścił się magazyn darów zbieranych dla internowanych. Akurat jeden z podwarszawskich badylarzy przywiózł pięć skrzynek szklarniowych pomidorów, które trzeba było natychmiast przewieźć do więzienia w Białołęce, gdzie trzymano część działaczy "Solidarności". Wanda prosiła o pomoc, gdyż powszechny brak benzyny był wąskim gardłem całego tego przedsięwzięcia. Wiedziała, że tuż przed stanem wojennym niektórzy z ajentów stacji benzynowych, czytelnicy moich książek, uprzedzali mnie telefonicznie, kiedy ma być dostawa i zamiast limitu dziesięciu litrów, sprzedawali mi poczwórną normę. Oczy wiście wyłącznie do baku. Wystarczyło jednak objechać trzy takie znajome stacje dziennie, popracować między kolejnymi stacjami specjalnie skonstruowaną pompką, sprzedawaną masowo w pawilonach przy Marszałkowskiej, i "odzyskiwałem" z baku tyle paliwa, że starczało i dla Tomka, i dla kolegów akowców, i do kanistrów w piwnicy na zapas. I teraz właśnie Wanda pukała do jednego z takich kanistrów. Podjechaliśmy z Grażynką pod kościół na Piwnej, gdzie tajniacy spisali nas po raz pierwszy, załadowaliśmy do bagażnika poowijane papierami skrzynki, aby nam w drodze ich zawartość nie zmarzła i wraz z działającym z Wandą w Komitecie Pry masowskim młodym Pawłem Konicem, synem znanego reżysera filmowego, pustymi ulicami skierowaliśmy się na Białołękę. Poza pojazdami wojskowymi prawie nikt nie jeździł, bo mortus benzynowy sparaliżował cały prywatny ruch samochodowy. Przed ponurą stalową bramą więziennego kompleksu z wieżyczkami strażniczymi już nie tylko spisano ponownie nasze numery, ale wprost obfotografowano, specjalnie się z tym zresztą nie kryjąc. Wiadomość, że dla "przestępców" przywieziono świeże pomidory rozniosła się szybko wśród więziennego dozoru i nim zjawili się przy bramie dyżurni solidarno660 . ściowcy, już czekało kilkunastu strażników. Mimo mrozu odwijali skrzynki z papieru i sprawdzali, czy nie stanowią kamuflażu dla czegoś nielegalnego. Strażnicy patrzyli na nie z nieukrywaną zazdrością. Jeden z nich powiedział do kolegów całkiem głośno: Patrzcie, moja stara daje mi do pracy chleb ledwo posmarowany smalcem, a te skurwysyny będą wpierdalały teraz, w styczniu, świeżutkie pomidory. Jak pan chce, to i pan może te pomidory wpierdalać. W naszej celi jest jesz cze jedna wolna prycza odpowiedział mu jeden z internowanych i wywołał tym taką lawinę kloacznych wyzwisk, że gdyby nie obecność przy tym jakiegoś starszego klawisza, chyba by nas tam pobili. Podobne tury z różnymi darami dla Biatołęki powtarzaliśmy jeszcze kilkakrot nie. Ten rodzaj niesienia pomocy internowanym wyzwalał zadziwiające reakcje u ludzi, po których bym się tego raczej nie spodziewał. W Krajowym Wydawnictwie Czaso pism, w skład którego wchodziła również redakcja "Widnokręgów", szefem zaopa trzenia był Ryszard Zbrzeźny, którego bliżej nie znałem. Mimo zawieszenia pracy wszystkich redakcji, komisja socjalna KWCz przy pomocy pana Ryszarda podejmo wała próby nawiązania kontaktów z różnymi zakładami produkcyjnymi. Za niewielkie pieniądze odkupywali różne rzeczy, często wybrakowane, które następnie rozwozili po mieszkaniach co biedniejszych dziennikarzy i pracowników wydawnictwa. Pewnego wieczoru pan Ryszard zaskoczył nas odwiedzinami. Bardzo się spie szył, wywołał mnie więc na parking, gdzie już jego samochód stał koło mojego i szybko wpakował mi do bagażnika dwa olbrzymie, wypchane czymś, twarde papie rowe wory. Niech pan to weźmie dla tych z Białołęki powiedział i odjechał. Nazajutrz, nim pojechałem do Komitetu Prymasowskiego, a następnie do Bia łołęki, zajrzałem z ciekawości do jednego z metrowej wysokości worków. Cały był pełen papierosów. W owych dniach, gdy również papierosów, jak wielu innych towa rów, nie można było kupić za żadną cenę, takie dwa wory stanowiły skarb bezcenny. Były to oczywiście odpady wyrwane przez Ryszarda z radomskiej wytwórni, czasem z pękniętą bibułką, lub gdy się zaciął automat krojący półtorametrowej długo ści papierosy, pozwijane w precle. Internowanym łzy błyszczały w oczach, gdy odbie rali te dwa worki. Palacze mieli więc zapas na jakiś czas. Byli jednak wśród nich i tacy, którzy pobyt w Białołęce chcieli wykorzystać na odzwyczajenie się od niko tyny. Ci prosili o pestki słonecznika lub dyni. Zbiórkę ziaren zleciłem mojej kole żance redakcyjnej, Marcie Czaplińskiej, delegatowi "Solidarności" przez ostatnich piętnaście miesięcy i wiem, że z tego zadania wywiązała się jak zwykle dobrze. W tym czasie dopiero miał miejsce finał pewnej sprawy, której początek przed rokiem, wiosną 1981 roku był związany z Radą. Jak w każdym zawodzie, w czasach PRL w dziennikarstwie byli jedni ludzie do roboty, i drudzy przeważ nie nie ci sami do wypinania piersi po odznaczenia. Nic więc dziwnego, że gdy tylko zaistniała wreszcie choćby symboliczna możliwość wyrównania dysproporcji, ci od roboty upomnieli się o uznanie swych załug. Napłynęły więc wnioski z całej Polski i wszystkie dotyczyły dziennikarzy dotąd w kwestii odznaczeń permanentnie pomijanych. Na podstawie wystąpienia Rady SDP 27 maja Rada Państwa przyznała dziewięć Krzyży Kawalerskich Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyże Zasługi, w tym: dwanaście złotych, czterdzieści srebrnych, dwadzieścia cztery brązowe. Na liście dekorowanych znaleźli się między innymi: Wanda Falkowska, Janina Jankowska, Stanisław Podemski, Andrzej Liberacki, Zenon Łukaszewicz, Jacek Snopkiewicz i Jerzy Surdykowski. 661 . Odznaczenia zostały rozesłane do oddziałów terenowych SDP i tam wręczone dekorowanym, łącznie z dziennikarzami stołecznymi. W sekretariacie Zarządu Głównego pozostało ich tylko kilka, przeznaczonych dla członków naszej Rady. Ste fan bowiem uważał, że członkom tego najwyższego szczebla władzy dziennikarskiej winny one być wręczone na specjalnym, uroczystym posiedzeniu przez kogoś szcze gólnie poważanego i niekontrowersyjnego. Ale byliśmy już wtedy w takiej niełasce, że nikt z władz politycznych jakoś się nie kwapił ze złożeniem nam wizyty, a tych, którzy chcieli przyjść, my nie akceptowaliśmy. Mijały tygodnie, potem miesiące, aż nadszedł 13 grudnia i na zaśnieżone ulice wjechały opancerzone transportery i czołgi. W ostatnich dniach grudnia 1981 roku w zaplombowanym gmachu SDP przy ulicy Foksal uruchomiono restaurację, wyda jącą członkom Stowarzyszenia abonamentowe obiady. Było to bardzo ważne w głod nej Warszawie. Nazajutrz po otwarciu pojechałem tam na obiad i pomiędzy żurkiem i żeberkami kelner przyniósł mi nie zamawiany deser, przykryty serwetką. Uchyli łem dyskretnie przykrycie i dostrzegłem safianowe pudełko Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski. Kelner wskazał mi wzrokiem drzwi kuchenne, w których mignął ukrywający się przecież nasz sekretarz generalny Darek Fikus. Pomacha łem mu ze wzruszeniem ręką. O tym odznaczeniu rozpisałem się dość szeroko z dwóch powodów. Po pierwsze bo słyszałem o wielu wypadkach dekorowania ludzi wprost na placu boju, ale jesz cze nikt chyba w annałach nie odnotował wręczenia wysokiego odznaczenia państwo wego w knajpie, za pośrednictwem kelnera, między żurkiem a żeberkami. I po drugie aby uzmysłowić niektórym moralistom (i jednej wyjątkowo nachalnej moralistce), że nie wszystkie odznaczenia otrzymywane w PRL były rzeczą wstydliwą. Osiem lat później bowiem, kiedy już PRL przestała istnieć, a powstały setki niezależnych i oczywiście antykomunistycznych organizacji, rozpoczęło także swą działalność naj pierw Stowarzyszenie Żołnierzy Armii Krajowej, a później po połączeniu z inną organizacją Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej. Wobec tego, że o god ność i niezależność akowską przez parę dziesięcioleci dość aktywnie w PRL-owskiej rzeczywistości walczyłem, z niepokojem obserwowałem i dawałem temu publicznie wyraz, że w najwyższych władzach tego związku zgromadziło się wcale liczne grono niewątpliwych akowców, ale niestety naznaczonych dużą i wieloletnią aktywnością tak w organizacjach politycznych PRL, jak i w moczarowskim ZBoWiD-zie. Szczytem arogancji zaś było to, że szczególnie ostro mnie potraktował w pole mice prasowej ówczesny rzecznik prasowy SZZAK. Pan ten, młodszy ode mnie o dwa lata, miał w czasie Powstania lat niespełna czternaście, a więc przynależności konspiracyjnej mógł udowodnić nie więcej jak zaledwie parę miesięcy. Za to po woj nie przez czterdzieści dwa lata aktywnie udzielał się w ZBoWiD-zie, pełniąc wysokie funkcje we władzach naczelnych, zaś w pracy zawodowej, najpierw jako szef propa gandy jednej ze wspierających PZPR partii, a potem naczelny redaktor jej organu, otrzymał w ciągu ośmiu lat kolejno krzyże: Kawalerski, Oficerski i Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Gdy mu to przypomniałem, włączyła się do polemiki pani Elżbieta Ostrowska, także członek najwyższych władz ŚZŻAK (mimo ćwierćwiekowego stażu w ZBoWiD), a przy tym przewodnicząca (jednoosobowej) Komisji Historycznej, która napisała w jednej z polemik: "A pan Chlebowski też w PRL otrzymał KK OOP". Mocium Pani, jeżeli się chce zabierać głos w polemikach, to przede wszystkim trzeba wiedzieć, o czym się pisze. 662 . W końcu stycznia na jednym z pierwszych posiedzeń reanimowanego sejmu, szefWRON-y Jaruzelski zapowiedział stopniowe wycofywanie się z restrykcji stanu wojennego. Zaczął się jakiś ruch polityczny. Oczywiście jako jeden z pierwszych poderwał się do aktywności "PAX", który postanowił zacząć swoją działalność od samooczyszczenia. Skoncentrowano się na osądzeniu przewodniczącego Stowarzy szenia w okresie solidarnościowym, Ryszarda Reiffa. Frakcja twardogłowych, która znów zagrała tu pierwsze skrzypce, nie mogła mu darować jego (a zatem i całego ,,PAu) romansu z "Solidarnością" przez ostatnich piętnaście miesięcy, udostęp nienia jej lokali "PAu w całej Polsce, a także "PAowskiej prasy. Rozrachunkowi przewodził Zenon Komender, kolega szkolny Jaruzelskiego z bielańskiego gimnazjum, ale wykonawstwo spoczywało w rękach starej kadry, jeszcze z czasów Bolesława Piaseckiego. Wyrzucono ze Stowarzyszenia Reiffa i około dwudziestu ludzi, którzy się go nie wyparli, w tym Jurka Śląskiego i Andrzeja Wernica, szczególnie drażniących nową kadrę "PAu. Śląski poszedł na wcześniejszą, przymusową emeryturę i bardzo nad tym bolał, bo aktywność go ciągle rozsadzała. Później jednak wziął się w garść i po czterech latach zaskoczy} wszystkich wspaniałym, trzytomowym opracowaniem Polska walcząca, które natychmiast stało się bestsellerem. Ten, kto obok Komendera w styczniu 1982 roku wnioskował wyrzucenie Jerzego z "PAu, nieświadomie wyświadczył jemu (i nam) przysługę, bo bez owych czterech lat wolnego czasu Jerzy nigdy by nie napi sał tej wspaniałej książki. Pan Bóg jednak pokarał tego szafarza wyroków na wszystkich przyzwoitych "PAowców, bo niedługo jego własny syn stał się czołowym dysydentem, psując swoją aktywnością wizerunek wiernego zwolennika PRL-u. Ja również na skromnym odcinku stoczyłem małą walkę o Śląskiego. Pierwsza edycja mojego Wachlarza była już na ukończeniu, poprosiłem więc Jerzego o obszerną przedmowę i przesłałem ją do "PAowskiego wydawcy, z krótkim wnioskiem o umieszczenie jej na pierwszych stronach. Oczywiście, w zaistniałej sytuacji żądałem rzeczy niemożliwej. Wprawdzie Instytut Wydawniczy "PAX" i Sto warzyszenie "PAK" byty dwiema dość zasadniczo różniącymi się moralnie instytu cjami, jednak w czasie stanu wojennego stowarzyszeniowi twardogłowi starali się niestety z pewnymi sukcesami odrębność Wydawnictwa ograniczyć. Przedmowę Śląskiego odrzucono i przysłano mi do akceptacji przedmowę wydawniczą, którą z kolei ja odrzuciłem dodając, że albo pójdzie wstęp Śląskiego, albo żaden. Zagrozi łem, że jeżeli Instytut się na to nie zgodzi, książkę wycofam. Do tego zaś nie chciał dopuścić wydawca, i to z paru względów: raz że w wydanie Wachlarza zainwesto wano już dość duże sumy, a dwa że książką tą "PAK" w obu postaciach chciał rato wać swoją bardzo nadszarpniętą w oczach społeczeństwa reputację. Zgodzono się więc acz niechętnie że Wachlarz ukaże się bez żadnego wstępu. Przed Bożym Narodzeniem, już nieomal na finiszu rodzącego się w bólach pierwszego wydania Wachlarza, wyskoczyła ostatnia, bardzo ważna przeszkoda cenzura. Zgłosiła ona 21 zastrzeżeń do treści książki. Miałem w tej sprawie już wcze śniej zawartą niepisaną umowę z ówczesnym dyrektorem Instytutu Wydawniczego "PAK" doktorem Januszem Stefanowiczem, że w wypadku ingerencji cenzury będziemy się wspólnie domagać nie wielokropków w kwadratowym nawiasie [...J, ale cytowania w każdym przypadku pełnej formuły ingerencyjnej. Ale w 21 miej scach? Okazało się, że trzy ingerencje dotyczą treści cytowanych depesz generała "Grota" do Naczelnego Wodza i tu postanowiliśmy, że nie ustąpimy. W osiemna663 . stu jednak przypadkach chodziło o "niezręczne sformułowania" i tu cenzura doma gała się przyjścia na rozmowę albo redaktora prowadzącego książkę, albo kierow nika redakcji historycznej. Wobec tego, iż obaj byli w tej materii osobami skrajnie niekompetentnymi, wymogiem na Stefanowiczu, że na tę rozmowę pójdę na Mysią sam. Była to w owych czasach sprawa niesłychana. I okazało się, że cala rozmowa trwała zaledwie trzy minuty. Cenzor powiedział, że wszystkie pozadokumentalne ingerencje dotyczą moich negatywnych ocen wymienionego imiennie NKWD i on tego puścić nie może, bo ma urzędowy zapis, iż o tej instytucji albo nie należy pisać wcale, albo tylko dobrze. Trzeba więc zastąpić to jakimś innym określeniem. A "beriowski aparat ucisku" pan puści? zapytałem kpiąc w żywe oczy. Oczywiście wykrzyknął radośnie. Przecież Berię oni sami zatłukli. Można mu pośmiertnie przyłożyć. W ten sposób przeskoczyłem ostatnią przeszkodę dzielącą maszynopis Wachlarza od drukarni. Nie tylko reanimacja "PAowskiego betonu była sygnałem, że wraca "nowe". Rozwiązane zostało Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i tego samego dnia "spontaniczna grupa inicjatywna" zgłosiła projekt powołania do życia nowej organizacji: "Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej". Wstyd mi to dziś napisać, ale spójrzmy prawdzie w oczy tą grupą inicjatywną było pięciu moich byłych kolegów z Redakcji Sportowej Telewizji Polskiej, z którymi w latach 1958-1964 dość ściśle współpracowałem. Masowy napływ kandydatów do nowej (a właściwie starej, pod nową nazwą) organizacji był moją osobistą klęską. Udowad niał bowiem dobitnie, jak bardzo się myliłem, zapewniając przed piętnastoma mie siącami, o świcie 31 października 1980 roku, parę milionów słuchaczy radiowych Sygnałów dnia, że dziennikarze nie chcą być dłużej najemnikami, gotowymi strze lać za dobre pieniądze w każdym kierunku, który im wskaże władza partyjna. Bar dzo liczny i aktywny udział w SDRP kilku tysięcy ludzi przez dwanaście następnych lat oraz kurczowe trzymanie się go obecnie, gdy już od ośmiu lat istnieje reaktywo wane stare SDP wskazują, że dla wielkiej liczby dziennikarzy czas ideowości jeszcze ciągle nie nadszedł. W końcu zimy weryfikacja pracowników środków masowego przekazu dotarła i do nas, dziennikarzy miesięczników. Dotychczas, przez cały styczeń, pastwiono się nad koleżankami i kolegami z gazet codziennych. Komisje składające się z przedsta wicieli wysokich instancji partyjnych, wydawców, wojska, cenzury, a często i MSW, od Nowego Roku przeprowadzały swe żniwa z gorliwością neofitów. Nic więc dziw nego, że trup padał gęsto. Liczba niezweryfikowanych dziennikarzy szła najpierw w dziesiątki, potem w setki, a wreszcie przekroczyła tysiąc osób, co stanowiło około piętnastu procent ludzi naszego zawodu. Na oczekujących na weryfikację padł blady strach. Dochodziły do nas wieści, że jeden z kolegów jeździ już jako taksówkarz, drugi próbuje szczęścia w handlu antykwarycznym, trzeci tworzy ekipę deratyzacyjną, a reszta z każdym dniem powiększa grono ludzi bez środków do życia. W miarę jak komisje powiększały grono "niegodnych zaufania", spontanicznie two rzyliśmy coraz to liczniejsze ekipy pomocy koleżeńskiej, starając się ich odwiedzać i dobrym słowem a czasem nie tylko podtrzymywać na duchu i ciele. W zasa dzie owe komisje przede wszystkim wycinały do nogi "solidarnościowych warcho łów", ale przy okazji dołączano do tego głównego zarzutu wszystkie drobiazgi, a czę sto i zwykłe prywatne anse. Tak skończył się styczeń, a wraz z nim weryfikacja redakcji gazetowych. 664 . W lutym na tapetę weszły tygodniki. Dopiero tu ujawniły się pierwsze objawy zdrowego rozsądku. Zanosiło się bowiem na to, że niedługo o ile nadal trwałby taki odsiew nie będzie miał kto redagować gazet, montować programów radio wych i obsługiwać emisji telewizyjnych, a na placu boju zostaną nieliczni "wierni, ale bierni i mierni". Grażynka, jako dziennikarz redakcji tygodnika "Zwierciadło", była weryfi kowana w samym końcu lutego, gdy już amok ustąpił z głów żeńców. Skończyło się to dla niej pomyślnie. Ja natomiast byłem przekonany, że weryfikacja nie przejdzie mi tak ulgowo. Co prawda w "Widnokręgach" komisje miały działać dopiero w końcu marca, co zapowiadało względnie łagodny stosunek do deli kwentów, ale miałem prywatnego przeciwnika w postaci towarzyszki wiceprezes Zarządu Głównego RSW "Prasa", która na gruncie prywatnym zapowiadała "szczególne" potraktowanie mnie. O stanie naszych nerwów w tym okresie niech świadczy fakt, że w czasie wizyty u laryngologa ten przypadkowo zmierzył mi ciśnienie. Złapał się za głowę. Nigdy dotąd bowiem nie miałem innego ciśnienia jak 120 na 80, a tu aparat wskazał 185 na 145. Taki był początek mojej choroby nad ciśnieniowej. W ostatnią, wolną sobotę marca, z samego rana stanąłem przed komisją. Wielce się zdziwiłem, gdy okazało się, że zamiast siedmiu osób czekają na mnie zaledwie dwie, obie całkiem sympatyczne. Później dopiero dowiedziałem się, że przystojna, ruda pani była towarzyszką z Komitetu Warszawskiego PZPR, a pry watnie żoną ówczesnego ministra Władysława Baki. Pan zaś pełnił funkcję zastępcy kierownika Wydziału Prasy KC PZPR. Przekonany, że i tak nie mam szans na obronę, postanowiłem wygarnąć im całą prawdę prosto w oczy. Trwało to z pół godziny, podczas której oni słuchali milcząc. Kiedy wreszcie przerwałem dla zaczerpnięcia oddechu, pani-towarzyszka powiedziała z miłym uśmiechem: No, wreszcie ktoś z nami rozmawia szczerze i otwarcie. Okazało się, że oboje byli czytelnikami moich książek i artykułów, więc o jakimś "obcinaniu" mnie nie było mowy. Przegadaliśmy tak ze dwie godziny, a gdy wreszcie zjawiła się solidnie spóźniona, rozespana i zasapana towarzyszka wiceprezes, nie pozostało jej nic innego, jak tylko podpisać gotowy protokół. Na prima aprilis uruchomiono "Widnokręgi". A parę dni wcześniej "Zwier ciadło". Zaczynało się trochę normalniejsze życie. Nie dla wszystkich jednakże. Tomek był ciągle na etapie nadrabiania zaległo ści w konspirowaniu, spowodowanych amerykańskim wyjazdem. Czas spędzał czę ściowo w pociągach między Warszawą a miejscami, gdzie ciągle siedziała Ela, resztę poświęcał swej nowej miłości "Tygodnikowi Mazowsze "Solidarnoś. Gdy w jedenaście lat później "Gazeta Wyborcza" w swym niedzielnym Magazynie poświęci wielki artykuł pięciu bardzo dobrze zapowiadającym się astronomom, któ rzy odeszli od pracy naukowej i zaczęli robić karierę na innym polu, o tym okresie w życiu Tomka napisze tak: "W stanie wojennym był w samym środku wszystkich dużych akcji podziemia. Opiekował się Bujakiem, tworzył struktury terenowe pod ziemnego "Tygodnika Mazowsze", miał pod sobą siatkę ludzi w dużych miastach, razem kilkaset osób, która była wykorzystywana do kolportażu, zbierania informa cji, akcji typu niezależne liczenie wyników wyborów. W tym czasie napisał doktorat o promieniowaniu rentgenowskim gorących gwiazd." Mogę do tego dodać jedynie tyle, że Tomek w tym czasie używał pseudonimu "Michalek", o czym dowiedziałem się dopiero w 1995 roku. 666 . Nasze życie także nie było całkiem normalne. Zaczęliśmy pracować, bo była to podstawa naszego utrzymania. Ale na przykład pewna grupa pisarzy, do której nale żałem i ja, konsekwentnie odmawiała przyjmowania zaproszeń do udziału w spotka niach autorskich. A było ich wiele, więc kto nie miał skrupułów i przyjmował je, zbi jał fortunę. Do dobrego tonu należały demonstracyjne spacery na świeżym powietrzu o godzinie 19.30, bo dowodziły, że główny dziennik telewizyjny jest nie dla nas. Trwał bojkot aktorów występujących w telewizji i popieranie tych, którzy ogra niczyli swoją pracę tylko do desek teatralnych. Akowcy, wśród nich ci z Gór Świętokrzyskich, zachowywali się godnie. Z jednym wyjątkiem. Ciągle ten sam osobnik, który cierpiał na manię prześladowczą i niedo wartościowanie, wystąpił w telewizji z apelem "do swoich kolegów akowców" o zacho wanie spokoju. Został napiętnowany ostracyzmem towarzyskim i środowiskowym. Nasz tradycyjny czerwcowy zjazd obchodziliśmy w stanie wojennym ze skró conym programem. Milicyjne samochody, którymi obstawiono Wykus, nie dopuściły nas na polanę. Ale wieczorem grupa osób z kwiatami przekradła się i złożyła je pod kapliczką. Za to msza w kościele wąchockim miała szczególnie podniosły charakter. Wtedy to usłyszałem z ust siwej, siedemdziesięcioletniej pani, która od lat przyjeżdżała w czerwcu w Góry Świętokrzyskie aż z Białegostoku, bardzo zna mienne słowa: A ja i tak przyjechałam, bo gdy naładuję tu swoje akumulatory, to mi na rok wystarcza. Podczas tych skromnych uroczystości na Wykusie delegacja nowogródzkich żołnierzy Armii Krajowej wręczyła mi, wraz ze wspaniałym dyplomem, srebrny Ryngraf Rycerski, pierwszy i o ile wiem w ogóle jedyny. Dedykacja brzmiała: r Cezaremu Chlebowskiemu, pisarzowi, który zapisał w historii narodu polskiego wysiłek zbrojny żołnierzy Armii Krajowej Okręgu Nowogródzkiego i społeczeństwa Ziemi Nowogródzkiej". Cztery lata później nasze drogi się rozeszły w momencie, gdy ośmieliłem się wyrazić inną niż oczekiwano ocenę działań pewnej grupy nowo gródzkich żołnierzy. Późną wiosną została zwolniona z internowania Ela Regulska, dziewczyna Tomka. Choć wydawało się, że zawsze szczupła już bardziej stracić na wadze nie może, obóz pokazał, że może, i to znacznie. Ona jednak nie miała czasu na inten sywne odżywianie i troskliwe zajęcie się sobą. Uważała, że musi odrobić półroczne zaległości w konspirze. Ponieważ jej mieszkanie było od roku "spalone", praca prze niosła się do innych lokali, między innymi na Jelonki i pochłonęła również Weronię i Ankę. Z niepokojem słuchałem napomknięć Tomka o tym, że mama ma coraz więk sze trudności w pracy w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku, gdzie aktyw par tyjny coraz gorzej ją toleruje. Podobnie było z Weronią, nauczającą w szkole na Bemowie, tyle że z powodów zdrowotnych. Okazało się bowiem, że cierpi na powta rzające się zapalenie strun głosowych i nie może prowadzić głośno lekcji, przenie siono ją zatem na stanowisko kierownika biblioteki szkolnej. Trudno było bardziej dogodzić temu molowi książkowemu. W końcu 1982 roku Krajowa Agencja Wydawnicza, a właściwie jej redaktor naczelny Dobrosław Kobierski wydał mi nową książkę Cztery z tysiąca. Były to cztery opowieści: o wojennych przygodach "Miry" mjra Jerzego Sokotowskiego (o które procesowałem się z MON-em w 1972 roku), o dywersji koneckiej, o kontr wywiadzie KG AK i o Polonii na Łotwie. 666 . W tej ostatniej poruszałem sprawy niezmiernie delikatne. Od 1966 roku wraz z przyjaciółmi z Polonii łotewskiej starałem się rozsupłać wszelkie zawiłości ich oku pacyjnego działania, aby niczego nie uronić z prawdy historycznej, jednocześnie nikogo nie narazić. I oto teraz, po piętnastu latach okazało się, że na skutek dziw nego przymierza NKWD-zistów z Łotwy, kominternowców z warszawskiego WydMON-u i (o zgrozo! ) cynicznego łgarza z szeregów dawnej konspiracji łotew skich Polonusów, chciano ową wspaniałą konspirację ukraść Polsce i Polakom i przy pisać sowieckiemu podziemiu. (Tu muszę się wytłumaczyć ze słowa "kominternowcy". Wiem, że Komintern już wtedy dawno nie istniał, ale MON-owcy ze swym postępowaniem tak cudownie do tego określenia pasowali). Najpierw w skrócie rys historyczny. Przy opracowywaniu "Wachlarza" natrafiłem na ślad konspiracyjnej organizacji harcersko-młodzieżowej, działającej w latach 1939-1943 wśród starej Polonii na Łotwie i obejmującej swą siatką organi zacyjną Rygę, Dyneburg, Rzeżycę, Grociszki, Ardawę i Grywę. Organizacja ta naj pierw spontanicznie pomagała polskim uciekinierom z obozów internowanych, a następnie współpracowała z wywiadem dalekiego zasięgu AK i "Wachlarzem", odnotowując na swym koncie wiele sukcesów. W szczytowym okresie rozwoju orga nizacja ta liczyła około dwustu członków. W lipcu 1942 roku organizację wydał Niemcom agent łotewskiej policji poli tycznej, harcerz z Rzeżycy o nazwisku Stanisław Szunejko. W wyniku jego donosu aresztowano ponad pięćdziesiąt osób, z czego tylko nieliczni przeżyli. Część areszto wanych zakatowano w śledztwie, siedemnastu rozstrzelano w więzieniu ryskim w lecie 1944 roku, wielu zmarło w drodze do obozu w Stutthoffie i w samym obozie. Niektórzy, niestety, załamali się w śledztwie. W latach siedemdziesiątych, gdy pracowałem nad wachlarzowskim fragmen tem działań dynebursko-ryskiej grupy, wiele korzystałem z pomocy jednego z pierwszych członków tej organizacji Mariana Czyżewskiego. Wprowadził mnie on w maleńki światek żyjących jeszcze wtedy łotewskich Polonusów, z których wszy scy, włącznie z Czyżewskim, siedzieli w więzieniach i obozach niemieckich. Wtedy też nawiązał ze mną kontakt telefoniczny Leon Pawłowicz, autentyczny członek organizacji z Dyneburga, aresztowany wraz z innymi i od tego czasu całko wicie przez kolegów bojkotowany. Zapytawszy ich o powód bojkotu, usłyszałem: n nas sypał". Nie był to powód do chwały, ale któż z nas zna swoją odporność na gestapowskie metody śledztwa? Mimo ostrzeżeń, spotkałem się z Pawłowiczem. Wręczył mi czterystustronicowy maszynopis, zawierający "samą prawdę o dyneburskiej konspiracji". Był to taki stek bzdur, że po skończeniu lektury odesłałem maszynopis pocztą, nie chcąc tracić czasu na rozmowę z autorem. Z tego, co zapamiętałem, wspomnę jedynie, iż według maszynopisu dowódcą całej łotewskiej organizacji był on sam, a podlegał bezpośrednio Londynowi, na kapitana zaś został awansowany osobiście przez gen. Sikorskiego, który w maju 1942 roku (sic! ) udekorował go także Krzy żem Grunwaldu. Ciekawe, czy maszynopis z urojoną wersją jego dziejów, za których podawanie jak się później dowiedziałem został wyrzucony ze ZBoWiD-u, spotka się kie dyś z wyrokiem sądu koleżeńskiego odnotowanym w ankiecie organizacyjnej i w takim komplecie, w jednej teczce archiwalnej, za lat na przykład trzydzie ści trafi w ręce myszkującego historyka? Choć prawdopodobieństwo było niewielkie, należało jakoś rozpowszechnianiu tej fałszywej wersji zapobiec. 67 . To był koniec lat sześćdziesiątych i szansę na obronę mej pracy doktorskiej (gdzie to wszystko było opisane), czyli na wyjęcie jej z profesorskiej szuflady, rów nały się zeru. Trzeba więc było gdzieś indziej zaznaczyć prawdę o pięknych działa niach łotewskich Polonusów w służbie Polski i AK. I tak, po prawie dwuletnim ocze kiwaniu (to okres wtedy normalny), w 1971 roku mój artykuł Polonia totewska w walce z hitlerowskim okupantem ukazał się na łamach XVI numeru "Wojskowego Przeglądu Historycznego". Nakład "WPH" niewiele ponad półtora tysiąca egzemplarzy o zawrót głowy przyprawić nie mógł, ale w głównych bibliotekach kraju się znalazł. Wydawało się, że mogę spać spokojnie. Okazało się jednak, że tylko przez niecałe siedem lat. Bo oto w 1978, oczywiście nakładem WydMON-u, ukazała się książka łotewskiego badacza Janisa Dzintarsa Niewidzialny front. Do tego stopnia nie zwracałem uwagi na owe komunistyczne mamidła, że przez jakiś czas agitka ta umykała mej uwadze. Aż w 1979 roku zjawił się u mnie znów niezawodny Marian Czyżewski i wprowadził w przedmiot sprawy. Otóż książka Dzintarsa, będąca już od półtora roku na naszym rynku, okazała się nie czym innym, jak tylko historią bojowych antyfaszystowskich działań komunistów łotewskich, kierowanych przez swoich rosyjskich braci. Wszystko, co na ten temat pisali inni, łącznie z publikacjami niejakiego Chlebowskiego, nazwane zostało kłam stwem. Wszystko to całkowicie obiektywnie stwierdził Janis Dzintars (skądinąd major, podobno związany ze służbami specjalnymi), zaś wiarygodności przydał mu tłu macz książki z języka łotewskiego na polski ni mniej, ni więcej tylko sam... Leon Pawłowicz. Jako główny weryfikator zaś, poświadczający, iż moja publikacja była historyczną nieprawdą, występowała tam doktor nauk chemicznych Maria Szymańska, wybitna specjalistka w dziedzinie katalizy organicznej, laureatka nagrody pań stwowej Łotewskiej SSR w 1965 roku, przyznanej jej za wkład w rozwój nauki radzieckiej, a w 1967 roku odznaczona orderem "Goda Zimę" (Odznaką Zasłużonych). Nie dziwię się. Trzeba umieć nieźle katalizować, żeby posiąść taką wiedzę historyczną. Czyżewski miał przy sobie kopię swego protestu do dyrektora WydMON-u, jako że właśnie wybierał się tam na naradę, na którą zaproszono go z racji przyjazdu do Polski Janisa Dzintarsa. Chodziło o wznowienie Niewidzialnego frontu, i to w dużym nakładzie, co nie stanowiło trudności, jeśli zważyć, że jednym z najważ niejszych wówczas wiceministrów obrony narodowej był gen. Józef Urbanowicz, pochodzący z komunistycznych środowisk Polonii łotewskiej, a Dzintars go znał. Poprosiłem Czyżewskiego, aby walczył dzielnie, a gdyby się nadarzyła okazja zaprosił Dzintarsa do mnie. Czyżewski wyglądał na zdziwionego, ale o nic nie pytał. Nazajutrz Dzintars zjawił się u mnie i był bezczelnie szczery. Nie twierdził wcale, że wszystko co napisał jest prawdą. Przyznał, że pisał tak, jak należy, aby zdo być doktorat. Wyraził też nadzieję, że książka zostanie w Polsce wznowiona. Jeśli tak się stanie, postawię panu publicznie jedno pytanie powiedziałem dość obcesowo. Jakie? Dlaczego dotąd nie aresztowaliście agenta gestapo Szunejki? Przez moment nie mógł złapać tchu z wrażenia. To nie moja sprawa podjął po chwili. Ja go nie znam. Nie wiem, czy żyje, czy ktokolwiek występował w tej sprawie. Nigdy się tym nie interesowałem. Nie mówi pan prawdy, panie majorze. Pan wie, że żyje. Zna pan jego adres. Pan z nim rozmawiał, dał panu swoją relację. Optował pan za pozostawieniem go na wolności, on powołuje się na pana. Więcej on pana nazwiskiem szantażuje ludzi. 668 . Pan jest impertynentem prychnął Dzintars. Ja z panem więcej nie będę rozmawiał. Ubrał się i wyszedł bez pożegnania. Więcej o sprawie wznowienia jego książki w Polsce nie słyszałem. Nie wiem kto z kogo zrezygnował, czy WydMON z niego, czy on z tego edytora i z polskiego rynku czytelniczego. Dziś, kiedy na Łotwie nie panuje już NKWD-owski zamordyzm, mogę dopisać zakończenie sprawy Szunejki. Nikomu nie zaszkodzę. Do końca swego życia walczył o sprawiedliwe jej zakończenie Marian Czyżewski. Kilkakrotnie pisał na ten temat do prokuratorów różnego szczebla ŁSRR. Groch o ścianę. Wreszcie, kiedy w latach siedemdziesiątych jechałem na międzyredakcyjną wymianę do Armenii i do Łotwy, Czyżewski dal mi adres jednego ze swych dawnych przyjaciół w Rydze, dodając: On wie, gdzie mieszka Szunejko. Rozmawiał z nim niedawno. Zgłosiłem się do człowieka. Opowiedział mi o spotkaniu z Szunejką, który mio tał się między groźbami a skamlaniem o przebaczenie. Rozmawiali po łotewska. Co trzecie zdanie Szunejko krzyczał: Ja się was nie boję! Mam za sobą bursztyn on mnie wybroni! W dupę mnie możecie pocałować! Mój rozmówca nic z tego nie rozumiał. Wreszcie ktoś wyjaśnił, że mieszka w Rydze historyk nazwiskiem Dzintars. A po łotewsku dzintars znaczy bursztyn. Potem poszliśmy na bulwar. Był luty. Wiało strasznie. On tu mieszka pokazał mi jeden z domów. Czy widział pan jego har cerskie zdjęcie? To go pan pozna. Mało się zmienił. Tego dnia go nie spotkaliśmy. Następnego popołudnia byłem sam. Bez rezul tatu. Ale trzeciego dnia dostrzegłem go z daleka. Trochę widać zbyt natrętnie mu się przyglądałem, bo obszedł mnie kołem, a potem trzy razy się obejrzał. Po kilku latach dowiedziałem się, że umarł. W 1980 roku złożyłem do Krajowej Agencji Wydawniczej maszynopis książki Cztery z tysiąca. Książka ukazała się w nakładzie trzydziestu tysięcy i zniknęła z półek, mimo że miała jedną z najpaskudniej szych okładek, jakie kiedykolwiek widziałem coś na kształt zbiorowego listu gończego w kolorach jajecznicy ze szczypiorkiem. W rok później wyszedł nowy nakład pięćdziesiąt tysięcy i także zniknął. W pięć lat później był już przygotowany kolejny, pięćdziesięciotysięczny nakład, ale rynek księgarski się załamał i skład trzeba było rozsypać. Niemniej jed nak jestem pewien, że teraz, gdy osiemdziesiąt tysięcy egzemplarzy mojej książki Cztery z tysiąca leży na półkach u ludzi nikt w Polsce ani w świecie nie będzie mógł przywłaszczyć sobie zasług i sukcesów łotewskiej Polonii. 669 . 1983 Aresztowanie Tomka nareszcie "Wachlarz! " wznowienie "Nocnych szlaków" i "Czterech z tysiąca" wieniec na cmentarzu żydowskim odwołanie stanu wojennego tragiczna śmierć Anki Tomek nadal w konspirze "Wachlarz" nagrodzony "Pietrzakiem" i zaliczony do bestsellerów Na przełomie lutego i marca pojechaliśmy z Grażynką jak co roku do Zakopanego, oczywiście do "Halamy". 7 marca, w dzień imienin Tomka, zatelefono wała zdenerwowana Weronia i przekazała mi krótką wiadomość, że Tomek został tego dnia aresztowany i to z udziałem wieloosobowych ekip SB działających w trzech miejscach. Chciałem natychmiast wracać do Warszawy, ale Ania uznała, że lepiej odczekać czterdzieści osiem godzin. Istotnie, na godzinę przed upływem tego ter minu, wypuszczono go. Dopiero po powrocie do Warszawy dowiedziałem się szcze gółów owego kuriozalnego zdarzenia. Tego dnia o 15.00 w Centrum Astronomicznym Mikołaja Kopernika przy ulicy Bartyckiej, portier wywołał Tomka telefonicznie wiadomością, że na dole czeka na niego jakiś pasjonat astronomii, który chce go o coś zapytać. Jako że podobne wizyty były tam na porządku dziennym, Tomek zszedł i po chwili już rozmawiał z człowie kiem, który właściwie nie bardzo wiedział, o co mu chodzi. W tym momencie z tyłu, zza filarów zaatakowało Tomka trzech osiłków, którzy wykręcili mu ręce i wyma chując pistoletami skuli kajdankami. Wokół zaczęli się gromadzić pracownicy CAMK-u, obserwując z rosnącym nie pokojem przebieg zajścia. Z kolei SB-ecy ze zdziwieniem notowali objawy zażyłości Tomka z większością obecnych profesorów i docentów. Wreszcie wyprowadzono go, wsadzono do samochodu i zawieziono na Rakowiecką do gmachu MSW W czasie jazdy jeden z SB-ków złapał niespodziewanie Tomka za dość okazały wąs i szarpnął, a gdy ten wbrew oczekiwaniu nie został mu w ręku, zbaraniat i wymamrotał: Bardzo pana przepraszam. Gdy skutego Tomka prowadzono korytarzem pierwszego piętra gmachu MSW, drzwi do wszystkich pokoi były otwarte, a wyglądający funkcjonariusze podawali sobie wiadomość z ust do ust: Złapali go! Mają go! Potem przez dwie godziny siedział sam w pustym pokoju, do którego co chwila ktoś wchodził, bacznie mu się przyglądał i bez słowa wychodził. Takich wizyt miał chyba ponad dwadzieścia. Wreszcie do pokoju weszło dwóch mundurowych. Jeden niósł barani kożuch, a drugi prowadził na smyczy policyjnego wilczura. Podetknięto kożuch psu pod nos, a następnie podprowadzono zwierzę do Tomka. Wilk obwąchał 670 . go bardzo dokładnie i pomerdał ogonem. Powtórzono tę operację jeszcze dwa razy, ciągle z tym samym skutkiem. Następnie zaczęło się normalne przesłuchanie, ze spi sywaniem protokółu i pytaniami, z których Tomek nic nie mógł pojąć. Trwało to parę godzin. Naraz otwarty się drzwi i wpadł do pokoju zapieniony grubas, podskoczył do skutego, zamachnął się i wrzasnął: Co ty, kurwa, gnoju sobie myślisz? Że będziesz bezkarnie z nas chujów robić? Jak ci przypierdolę, to zaraz zaczniesz mówić. Tomek popatrzył na niego i spytał: A pan jest tu chyba zwierzchnikiem. Może pułkownikiem? A po czym pan poznaje? zapytał tamten zaskoczony i nagle uspokojony. Po słownictwie. SB-cy parsknęli śmiechem, a grubas klnąc jak ruski żołdak wypadł za drzwi. I wtedy dopiero stało się coś, co Tomkowi pozwoliło zacząć się domyślać, oco tu może chodzić. Jeden z prowadzących przesłuchanie poprosił go do okna i pokazu jąc stojące na dziedzińcu samochody zapytał: Czy może pan odczytać numer rejstracyjny tego białego Fiata? A gdy Tomek bez trudu to uczynił, tamten stwierdził. Widzę, że pan ma świetny wzrok. Więc jak pan nam wytłumaczy to? Sięgnął do szuflady biurka, wyciągnął jakiś karteluszek i położył przed zatrzy manym. Tomek zmartwiał. Znał doskonale tę receptę, wystawioną na jego imię, nazwisko i adres, a potrzebną do zakupienia trzydioptrycznych szkieł dla krótkowi dza. Byt to sygnał, że Bujak widocznie też siedzi. Postanowił więc dalej strugać wariata. A bo to jeden Chlebowski w Polsce żyje? Sprawdziliśmy. W Polsce żyje was ponad trzystu. Ale Tomasz Chlebowski jest tylko jeden. Czym pan to wytłumaczy? Tym, że mnie żadne okulary korekcyjne nie były ani nie są potrzebne. Może pan komuś użyczył swego dowodu osobistego? Błysnęło światełko w tunelu! Co prawda bardzo nikłe, ale było. Sam SB-ek mu je podsunął. Tomek przed kilku, a może nawet kilkunastu laty zgubił czy też mu ukradziono dowód osobisty, który się nigdy nie znalazł, mimo zgłoszenia na mili cji. Wystawiono mu więc nowy dokument, a o starym w ogóle zapomniał. Teraz opo wiedział to śledczemu, domagając się sprawdzenia prawdziwości jego zeznania. Obiecano mu, zastrzegając, że to trochę potrwa. W celi pałacu Mostowskich trzymano go dobę. Nie nudził się. Razem z nim zamknięto w tym pomieszczeniu szajkę złodziejską "Kulawego". Rzeczywiście szef miał amputowaną nogę. Szajkę złapano na gorącym uczynku w podkopie, którym starali się dostać do największego magazynu futer w Warszawie, na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Panowie zachowywali się jak prawdziwa elita złodziejska i odnosili się z należytą estymą do jedynego wśród nich politycznego. Przez cały czas trwała dyskusja na temat, czy po upadku komuny agentów należy rżnąć, czy tylko wieszać. Tomek, w obawie przed prowokacją, łagodził jak mógł skrajne wnioski, czym sobie nie zjednał sympatii współwięźniów. Kiedy po kilkudziesięciu godzinach wywoływano go z celi, aby przewieźć na Rakowiecką, "Kulawy" mu zakomunikował: Panie polityczny, jak pana wypuszczą, niech pan powie swoim, że my tu jed nogłośnie zdecydowaliśmy, że trzeba rżnąć. 671 . Na Rakowieckiej powiadomiono Tomka, że rzeczywiście istnieje podwójne potwierdzenie jego zeznań, bo znaleziono zarówno ogłoszenie w gazecie o zagubieniu dowodu, jak też i meldunek zgłoszenia tego faktu na milicji. Do czterdziestu ośmiu godzin brakowało kwadransa, gdy uwolniony Tomek znalazł się przed gmachem MSW A sprawa wyglądała tak: w styczniu lub lutym ubiegłego roku struktura opie kująca się Bujakiem załatwiła dla niego receptę na okulary. Ale zaufana okulistka, aby w razie czego mieć alibi, postanowiła wypisać receptę na nazwisko kogoś "legal nego". Stąd na recepcie figurowało nazwisko Tomka. Bujak nosił ją ponad rok w kie szeni swego kożucha. W początku marca 1983 roku w mieszkaniu Aleksandra Małachowskiego SB zatrzymała uczestników nielegalnego zebrania, w tym także nie rozpoznanego Bujaka. Gdy go prowadzono do samochodu, Bujak były żołnierz 6 Dywizji Powietrzno-Desantowej szarpnął się, wyślizgnął z kożucha, który został w rękach zaskoczonych SB-eków, przeskoczył płot i zniknął. O tym, iż był to Bujak we własnej osobie, SB dowiedziało się dopiero tego samego wieczoru, ponoć z infor macji Wolnej Europy. Rozpoczęto poszukiwania na szeroką skalę. Gdy w kieszeni "aresztowanej" baranicy Bujaka znaleziono receptę wystawioną na nazwisko Chlebowskiego, w SB powstało przypuszczenie, że w dysydenckim CAMK-u pod nazwiskiem Tomka ukrywa się ucharakteryzowany Bujak. Stąd to brutalne wejście do akcji z kajdan kami na Bartyckiej, stąd zdumienie, że tego "Bujaka" wszyscy w GAMK-u znają, a nawet są z nim na ty, stąd niespodziewane szarpanie Tomka w samochodzie za autentyczny wąs i stąd radosne okrzyki "mamy go" na korytarzu MSW, a następnie parogodzinne oglądanie go przez poszczególnych funkcjonariuszy, a może i agentów, którzy prawdziwego Bujaka znali, stąd wreszcie konsternacja, gdy pies po pową chaniu kożucha Bujaka w ogóle nie reagował na zapach Tomka i kiedy się okazało, że zatrzymany ma wzrok prawie sokoli, a o Bujaku wiedziano, że jest krótkowidzem. Słowem nie sprawdziła się towarzyszom na całej linii dość ryzykowna koncep cja i zatrzymanego trzeba było zwolnić. Ale przyznać muszę, że oddano strzał tuż obok celu. Okazało się także, że całą operację przeprowadzono z dużym rozmachem, równo cześnie bowiem z wejściem ekipy na Bartycką, druga, nieco mniejsza, zjawiła się w Obserwatorium Astronomicznym w Alejach Ujazdowskich, gdzie Tomek miał także wykłady Trzecia o tej samej godzinie zjawiła się w domu na Jelonkach, ale ta skom promitowała się całkiem. Tu bowiem SB-cy nie mogli znaleźć domku numer 125 i zaczęli pytać ludzi, a ci ich tak skołowali, że gdy wreszcie podjechali pod domek właściwy, Anka już była ostrzeżona i wraz z Weronią usunęły z domu wszystko, co było nielegalne. W marcu wreszcie ukazało się pierwsze wydanie tak bardzo oczekiwanego Wachlarza. Skończył się dla mnie jakiś etap drogi przez mękę. Materiały do tej pracy zacząłem zbierać w 1964 roku i trwało to sześć lat. Pisanie zaś czegoś, co miało być pracą doktorską zacząłem w 1970 i zajęło to dalsze cztery lata. Na obronę cze kałem kolejnych sześć lat: 1974-1980, a po obronie, na wydanie książki jeszcze trzy lata. W sumie nazbierało się dziewiętnaście lat. A to przecież jeszcze nie był koniec. To, co się ukazało drukiem, było z lekka tylko rozszerzoną pracą doktorską, podczas gdy moje szuflady pękały od materiałów pozwalających na dwukrotne zwiększenie objętości kolejnego wydania. Zresztą redaktor naczelny "PAu Janusz Stefanowicz, wręczając mi pierwszy, jeszcze ciepły egzemplarz, namawiał mnie do rozpoczęcia przygotowywania następnej edycji "nawet nie od jutra, a od dzisiaj wieczorem". Największą zachętą było to, że książkę wyzwolono wreszcie spod 672 . kurateli ignoranta i po przejściowej opiece miłej i wreszcie kompetentnej pani Bożeny Korczyńskiej oddano pod skrzydła wyśmienitej redaktorki, pani Elżbiety Olszewskiej, historyka z wykształcenia i zamiłowania. Po gehennie, jaką przesze dłem z duetem poprzednich panów, była to czysta rozkosz. Tymczasem przeżywałem kłopoty spowodowane powodzeniem. Na Wachlarz potencjalni czytelnicy oczekiwali z jeszcze większym zniecierpliwieniem niż przed piętnastu laty na Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. To, że książka będzie miała powodzenie na rynku, wiedziałem. Nie przypuszczałem jednak, że aż takie. I choć w jednej z nielicznych uwag krytycznych recenzentów naukowych, jakie zrobiono w związku z Wachlarzem przypomniano mi, że "autora często ponosi publicystyczny temperament", była to przecież praca naukowa, sucha, nudna, wymagająca od czy telnika całkiem niemałego przygotowania. Tego rodzaju prac na świecie albo się nie wydaje w postaci książek w ogóle, albo najwyżej w paru tysiącach egzemplarzy, czyli tyle, ile potrzeba na zaspokojenie potrzeb bibliotek i placówek naukowych. Tymcza sem Wachlarz w ciągu siedmiu lat (1983-1990) ukazał się w łącznym nakładzie stu tysięcy egzemplarzy i za każdą kolejną edycją znikał natychmiast z półek księgar skich. Tajemnica kryła się w tym, iż była to jedna z pierwszych w owym czasie ksią żek, mówiących prawdę o działaniach Armii Krajowej na wschodzie, i to wschodzie sięgającym miejscami bardzo daleko w głąb Rosji. Na razie jednak ukazało się tylko dwadzieścia tysięcy. Oczywiście jak już pisałem poprosiłem wydawcę o wydrukowanie pięciuset kuponów dla osób, które były w jakiś sposób związane z powstawaniem tej książki. W pierwszym dniu sprze daży w księgarni "PAu przy Pięknej kolejka sięgała czterystu metrów, co doku mentowało zdjęcie na pierwszej stronie "Słowa Powszechnego". Szczególnie mnie usatysfakcjonowało jedno z "kuponowych" wydarzeń. Był to okres, w którym Ogólnopolskiemu Komitetowi Pokoju przewodniczył były wieloletni premier, a następnie przewodniczący Rady Państwa PRL, Józef Cyrankiewicz. A jak już wspominałem, OKP i nasza redakcja sąsiadowały z sobą w "Ochabówee" na Nowym Mieście. Trzy lata przed ukazaniem się Wachlarza, w okresie "Solidar ności", musiałem szybko odbić w czterech egzemplarzach maszynopis tej pracy dla recenzentów. Ponieważ wszystkie kserokopiarki były wtedy pod silnym nadzorem milicji, zwróciłem się do Cyrankiewicza z prośbą o wykonanie tych odbitek w OKĘ oczywiście za zwrotem kosztów. Odmówił mi, uzasadniając: Towarzysze z Komitetu Pokoju mnie przestrzegli, że pan może tu próbować odbijać nie tylko swoją pracę. Moją prośbę bez łaski spełnił Tomek. Teraz, po trzech latach, zjawiła się u mnie sekretarka Cyrankiewicza i przekazała mi informację, iż "towarzysz premier jest zainteresowany posiadaniem pańskiej książki". Wobec tego, że historia z odbitkami była znana moim kolegom redakcyjnym, wszyscy byli ciekawi, co teraz zrobię. Ja zaś wręczyłem jej po prostu kupon i wyjaśniłem, gdzie za okazaniem go można książkę kupić. Jak to? zaperzyła się oburzona sekretarka. Towarzysz premier ma sam iść i kupić tę książkę? . , ; Nie musi. Może na przykład panią poprosić o tę przysługę. Nasi redakcyjni partyjniacy także byli oburzeni moim postępkiem, choć więk szość kolegów zacierała ręce z uciechy. A Cyrankiewicz, który prócz wielu wad miał także niemało cech normalnego człowieka, poszedł po prostu i książkę kupił. A po kilku dniach, gratulując mi na korytarzu sukcesu, powiedział z uśmiechem: 673 . I. Stutysięczny łączny nakład Wachlarza ustanowił niewątpliwy rekord dla tego typu opra cowań. W Reportażu spotkały się wreszcie sztucznie rozdzielone dotąd Odtamki granatu i Gdy las byl domem, rozszerzone i wzbogacone o inne relacje wojenne. W tomie Cztery z tysiąca zawarłem wszystko to, czego nie pomieściły poprzednie książki. Pokaż zęby to była moja wojna, opisana dla młodszego czytelnika 674 . Nie ma co ukrywać, dał mi pan nauczkę. Ale należało mi się. Wejściem na rynek tej pierwszej edycji Wachlarza przekroczyłem granicę czterystu tysięcy ogółem wydanych moich książek. W kwietniu przypadała czterdziesta rocznica Powstania w warszawskim Get cie. Na wniosek drą Józefa Rybickiego nasz Komitet Pamięci gen. "Grota" postano wił złożyć wieniec na cmentarzu żydowskim. Gdy powiadomiliśmy o tym admini strację cmentarza, padł na nią blady strach. No bo niby jak to? Nielegalny komitet akowski w stanie wojennym chce składać kwiaty na cmentarzu żydowskim? Prze prosili, uzasadniając, że cmentarz będzie w tym dniu zamknięty dla nieizraelitów. Postanowiliśmy zatem złożyć wieniec pod zamkniętą bramą. I tak się też stało. Oczy wiście SB natychmiast dowiedziało się o naszym zamiarze i cały teren w sąsiedztwie bramy był otoczony tajniakami. Kiedy z okazałym wieńcem w bagażniku podjecha liśmy wraz z Zosią Idziakowską pod bramę, SB-cy przepędzili nas na sąsiednią ulicę. Pojechaliśmy tam grzecznie i pieszo wróciliśmy z wieńcem pod bramę. Gdyby było więcej ludzi, SB miałoby ułatwioną sytuację. Ale poza kilkunastoma członkami naszego Komitetu, skupionymi tuż przy bramie, było puściutko, oczywiście nie licząc znacznej liczby funkcjonariuszy SB. Przemaszerowaliśmy więc przed ich nosem i złożyliśmy wieniec. Krótko i pięknie przemówił doktor Rybicki, po czym rozjecha liśmy się do domów. SB-cy próbowali sprzątnąć wieniec, ale ubiegła ich administra cja żydowskiego cmentarza. Po kilku dniach zaczęła do nas docierać "zemsta" SB. Rozpowiadano, że wszy scy jesteśmy Żydami, a największym jest ten, który przemawiał. Doktor opowiadał mi o tym, wielce zadowolony. Twierdził, że tyle lat "propaguje" siebie jako Żyda i nikt dotąd mu nie wierzył, aż wreszcie znaleźli się wspaniali pomocnicy. A z tą "propagandą" było tak: w czasie antysemickich ekscesów w marcu 1968 roku na Uniwersytecie Warszawskim paskudną rolę odegrał ówczesny prorektor Zygmunt Żuk-Rybicki, mój były komendant Chorągwi Mazowieckiej, bratanek dok tora. Oburzony doktor, aby dopiec nie lubianemu bratankowi, zaczął rozpuszczać wśród znajomych "poufną" wiadomość, że ich cała rodzina jest pochodzenia żydow skiego, nazywa się Fisehmann i antyżydowska ostrość wystąpień jego bratanka-prorektora jest spowodowana gorliwością neofity, który odstąpił od wiary przodków. Podobno bratanek okropnie się wściekał, a doktor miał świetną zabawę. Mimo trwającego jeszcze stanu wojennego, czerwcową, trzydziestą dziewiątą rocznicę śmierci majora "Ponurego" pod Jewłaszami na Nowogródczyźnie przygo towywaliśmy ze świętokrzyskimi jego partyzantami wyjątkowo uroczyście. Wszak była to czterdziesta rocznica powołania do życia Świętokrzyskich Zgrupowań Party zanckich "Ponury" na Wykusie, a tego roku minęło również sto dwadzieścia lat od wybuchu Powstania Styczniowego (jedna z kwater generała Mariana Langiewicza znajdowała się w Wąchocku). Opat klasztoru oo Cystersów, zacny nasz opiekun ojciec Benedykt, czyli Władysław Matejkiewiez "Orkan", oficer AK z Podhala, wła śnie wtedy oddał do naszej dyspozycji wewnętrzną stronę starego muru otaczają cego wąchocki kościół. Z biegiem czasu powstał tu cały panteon pamięci Podziem nego Państwa Polskiego i Ziemi Kieleckiej, ale w 1983 roku wmurowaliśmy tu dopiero pierwszą tablicę poświęconą wspólnie gen. Langiewiczowi i mjrowi "Ponu remu". Było tłumnie. 22 lipca odwołano stan wojenny, wprowadzono abolicję i roczną amnestię. Co prawda zdążyliśmy się już jakoś przyzwyczaić do utrudnień wynikających z jego ist676 . nienia, jednak lepiej było bez tego czasu wojny z własnym narodem. Koniec stanu wojennego wcale nie znosił wszystkich wprowadzonych rygorów. Pewnym zaś krę gom aktywu związanego z WRON-owską soldateską był on wprost nie na rękę. Na przykład zajadłym partyjniakom z Ośrodka Badań Jądrowych w Świerku, którzy wcałe nie mieli zamiaru zaprzestać szykanowania Ani. I pewno skończyłoby się to wyrzuceniem z pracy, gdyby nie dramat, który wydarzył się 11 sierpnia. W ostatnich dniach swego urlopu, Anka, kosząc trawę elektryczną kosiarką w ogródku koło domu, została śmiertelnie porażona prądem. W piękny, słoneczny dzień odbył się pogrzeb, który zgromadził tłumy ludzi. Ania bowiem była na terenie Jelonek znanym społecznikiem, szczególnie zaangażowanym w budowę kościoła. Wiele działań z tym związanych przejęła po swej mamie Weronia i kontynuuje je do dzisiaj. Dla niej dom na Jelonkach stał się teraz podwójnie pusty. Zabrakło matki, z którą była tak bli sko związana, coraz rzadziej bywał też Tomek, zajęty zarówno pracą naukową, jak i dal szą działalnością podziemną. A wolno stojący jelonkowski domek, wśród pięknej zieleni, przestawał być cudowny, gdy zapadał ciemny, bezksiężycowy wieczór. W nowym czasie, w nowych warunkach trzeba było przypomnieć ciągle aktu alną starą sprawę. Choć bowiem jeszcze przed grudniem 1981 roku rodzina Piwników otrzymała zgodę nowego wicewojewody kieleckiego na sprowadzenie z Nowogródczyzny prochów swego brata, stan wojenny uczynił sprawę nieaktualną i nawet teraz, już po jego odwołaniu, każdy na ten temat artykuł, nawet najmniejszą wzmiankę, cenzura zdejmowała ze szpalt gazet. Należało więc w jakiś sposób uczy nić rzecz znów aktualną. W listopadzie, jak co roku, Instytut Wydawniczy "PAK" przyznał swoje trady cyjne nagrody imienia Włodzimierza Pietrzaka, między innymi także i mnie nagrodę specjalną za Wachlarz. Była to jedna z bardziej prestiżowych nagród literackich i przyznano ją dotąd wielu wybitnym pisarzom polskim. Przy tej okazji po raz pierw szy zetknąłem się z "kuchnią" procedury nagradzania. Rozmowy z kandydatami na ten temat rozpoczęto dużo wcześniej, jeszcze w kwietniu 1983 roku. Zbiegło się to wówczas z propozycją przyznania mi nagrody ówczesnego premiera PRL za twór czość dla dzieci i młodzieży, nadawaną co roku w Międzynarodowym Dniu Dziecka, to znaczy l czerwca. Ponieważ w tym czasie trwał jeszcze stan wojenny, odmówiłem przyjęcia obu nagród uważając, że nie jest to odpowiedni czas na wypinanie piersi do medali i wyróżnień. Premier naturalnie się obraził, ale "PAK" po odwołaniu stanu wojennego 22 lipca powrócił do tych nieoficjalnych sondaży. Wtedy w porozumieniu z Radą Starszych środowiska żołnierzy "Ponurego" zgodziłem się rozważyć ponownie pro pozycję, uzależniając to jednak od spełnienia przez jury następującego warunku: przyjmę tę nagrodę, ale związaną z nią gratyfikację pieniężną (sześćdziesiąt tysięcy złotych wtedy moje półroczne zarobki dziennikarskie) przekażę środowisku żoł nierzy "Ponurego" i "Nurta" na fundusz wspierania starań rodziny Piwników o spro wadzenie prochów. Organizator zaś, czyli "PAK", pozwoli mi w czasie uroczystości wręczenia nagrody wygłosić oświadczenie tej treści i dopilnuje, aby cenzura nie zdjęła tej informacji ani w komunikacie PAP ani w sprawozdaniach prasowych. I tak też się stało, dzięki czemu sprawa sprowadzenia prochów, po długiej prze rwie, znów trafiła na łamy prasy. W końcu tego samego 1983 roku "Czytelnik" rozpoczął prace redakcyjne nad poprawionym maszynopisem nowego wydania Gór. Miejsce drą Pawła Wieczorkie676 . wieża zajęła nie mniej oddana ponurowskiej sprawie redaktor Bożena Rusinek. Ta czwarta z kolei edycja (także w wysokości trzydzieści tysięcy egzemplarzy, dzięki czemu Góry w siedemnastym roku swego istnienia osiągnęły łączny nakład stu tysięcy) miała być także rozbudowana o kolejne, zdobyte przeze mnie uzupełnienia. Oczywiście te nie wykraczające poza założoną kompozycję książki, która nadal miała być o "Ponurym", choó wielu moich korespondentów chciało, aby więcej było także o nich. Musiałem przeprowadzić bardzo ostrą selekcję otrzymanych informacji, a mimo to uzupełnienia zajęty ponad dwieście stron maszynopisu. Postanowiłem także rozszerzyć posłowie i zmieścić w nim to, co było z książką i jej tematyką integralnie związane, a co upowszechnione dzięki niej mogło tra fić do organizatorów takich samych nielegalnych zjazdów, jak nasz na Wykusie. Zaprzyjaźniony ze mną korespondencyjnie od lat wspaniały poeta "Bobo", ongiś żoł nierz z oddziału "Jędrusiów", a dziś światowej sławy profesor-ichtiolog Zbigniew Kabata, mieszkający w Nanaimo w zachodniej Kanadzie, przysłał mi kiedyś kopię swego wiersza pt. Armio Krajowa, który wstrząsnął mną do tego stopnia, iż posta nowiłem przy pomocy Gór przekazać go szerszej publiczności. Zaczęła się żmudna praca nad generalnym przemeblowaniem książki. Bożena okazała się redaktorem równie świetnym jak Paweł. Drugi wiersz przyszedł z innego końca świata z Melbourne. Przysłał go inny przyjaciel. Ten był od "Ponurego", nosił pseudonim "pchor. Andrzej" (tak, ten "Pchor." to był i stopień, i część pseudonimu, przynajmniej w moim pojęciu, bo nikt inaczej o Andrzeju Gawrońskim w lesie nie mówił). Czytelnicy moich książek znają go już jako autora słów ponurowskiego hymnu "Choć z dala swą mamy rodzinę i bli skich" z refrenem "Więc szumcie nam jodły piosenkę". Otóż Andrzej Gawroński po lekturze pierwszego wydania Gór, po wieściach z kraju o naszych spotkaniach na Wykusie, napisał wiersz tak samo gorzki jak strofy "Boba" i dał mu tytuł Wetera nom z oddziahi "Ponurego". Czy mogłem go nie upowszechnić? Czy mogłem wtedy przypuszczać, że w rok później oba te wspaniałe wiersze staną się przyczyną kłopo tów, które prawie zatrzymały wydanie Gór? Jesienią 1983 roku wrócił do kraju z czteroletniej tury pseudodyplomatycznej mój najwierniejszy "opiekun", pułkownik Wiktor Siennicki, dotychczasowy attachś wojskowy, morski i lotniczy w Belgradzie. Wrócił oczywiście znów do służb specjal nych, ponownie na etat generalski (nie awansując w stopniach jednak od dziewięt nastu lat, bo od 1964 roku), na zastępcę szefa Wojsk Ochrony Pogranicza. To wszystko wskazywało, że choć darzony był ciągle najwyższym zaufaniem, to rosnąć już w rangach mu nie pozwalano. W ostatnim dniu starego roku, a właściwie w noc sylwestrową, zostałem wyróż niony w sposób szczególny. Na szczęście przez innych ludzi. Redakcja polska Radia "Wolna Europa" ogłosiła swoją tradycyjną, doroczną listę bestsellerowych książek kończącego się roku. Wśród paru wyselekcjonowanych tytułów znalazł się tam również mój Wachlarz. A był to wybór dokonany przez bardzo zacne jury, do którego należeli między innymi: Czesław Miłosz z San Francisco, Tadeusz Nowakowski z Monachium, Stefania Kossowska i Józef Garliński z Londynu oraz Jerzy R. Krzyżanowski z Columbus w stanie Ohio w USA. To właśnie profesor Krzyżanowski przygotował bardzo dla mnie przychylne uzasadnienie. Te przykłady uznania mniejsze w ciągle jeszcze komunistycznej Polsce, większe za granicą mogą stwarzać złudzenie pieszczot, którym rzekomo byłem powszechnie obsypywany. Nic bardziej fałszywego. Owszem, setki nadchodzących 677 . listów po ukazaniu się każdej książki i artykułu były dla mnie silnym bodźcem do dalszego działania. Miałem jednak również świadomość, iż proporcjonalnie rośnie też liczba moich przeciwników, a nawet wrogów. Nie mówię o aktywie partyjnym i ZBoWiD-owskim, bo to było oczywiste i z góry wkalkulowane w koszty mego dzia łania. Byłoby co najmniej dziwne, gdyby działo się inaczej. Ale rosła też i to wcale niemała gromada osób mi niechętnych wśród kombatantów, również wśród nie których akowców, szczególnie tych obdarzonych bujną fantazją, dla których moje pisanie było wielce niewygodne, bo brutalnie odzierało ich z budowanej latami w swoich środowiskach legendy. Legendy fałszywej. W obronie jej resztek jedni podejmowali ze mną walkę krótkotrwałą i przeważnie ustępowali, inni, bardziej wytrwali, walczą do dzisiaj. Nie jest to zjawisko miłe, ale przez tyle lat tak się do niego przyzwyczaiłem, że gdyby go naraz zabrakło, poczułbym się wręcz zaniepoko jony. Pierwszy nakład Wachlarza na rynku (gościł na nim zaledwie parę godzin) wyzwolił różne reakcje i działania. Formacja "Wachlarz", bardzo dotąd elitarna i tajemnicza, została naraz za pośrednictwem mojej książki ujawniona. Podałem w niej bowiem nazwy placówek oraz nazwiska, imiona, pseudonimy i stopnie ludzi. Wywołało to niemałą konsternację, bo w książce dokładnie wyszczególniłem kto jakie funkcje pełnił, a zatem wykluczyłem pełnienie ich przez osoby inne. Tymczasem przy ZBoWiD-zie istniała już od wielu lat wcale liczna grupa pseudoachlarzowców", którzy nigdy do prawdziwego "Wachlarza" nie należąc, nie całkiem zgodnie z prawem dostawali zarówno Virtuti, jak i stopnie wojskowe. Na ich czele stał eks-plutonowy (a nie major), który podając się za szefa sztabu "Wachlarza" miał taki kontakt z organizacją, że za złote dwudziestodolarówki odbył ongiś samochodem swej firmy parę kursów na wschód. Po pierwszym wyda niu mej książki środowisko owo wstydliwie się rozpadło, a jego szef wyrokiem sądu koleżeńskiego został usunięty ze ZBoWiD-u. Okazało się jednak, że papierami pochodzącymi z firmy owego człowieka legitymował się w czasie okupacji sam póź niejszy marszałek PRL Michał Rola-Żymierski, który w ramach wdzięczności kazał wyrzuconego obecnie szefa "sztabu" do ZBoWiD-u powtórnie przyjąć. Tak też się stało, a czerwony ze wstydu przewodniczący Naczelnego Sądu Koleżeńskiego tej organizacji, gen. Leon Bukojemski, powiedział mi rozkładając ręce: "Bardzo pana przepraszam, ale wobec takiej protekcji, jestem bezradny". Nic więc dziwnego, że wśród tego autoramentu ZBoWiD-owców, akowców i Wachlarzowców przyjaciół mieć nie mogłem, i to przez wiele następnych lat. Nie bardzo mi zresztą na tym zależało. Zdarzały się jednak (i niestety nadal zdarzają) i inne nieuleczalne przypadki maniakalne. Występują one w całym ruchu kombatanckim. Natknąłem się na nie kil kadziesiąt razy, w tym dwukrotnie w formie klinicznej. Po raz pierwszy w latach 1965-1967, gdy zacząłem publikować w odcinkach części przyszłej książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Wśród bardzo obfitej korespondencji dostałem wtedy także listowną prośbę, ba! wprost polecenie natychmiastowego zaprzestania ich druku, gdyż tylko nadawca owego listu zna pełną prawdę i to właściwie on, a nie "Ponury", był bohaterem całej sprawy. Czło wiek ten walczył o tę wersję trzydzieści lat, a gdy zmarł, przez następnych kilkana ście kontynuowała tę walkę jego żona. Wreszcie i ona umarła, co ją uratowało przed wyrokiem sądu w Kielcach, który w zaistniałej sytuacji objął tylko mało rzetelną gazetę, drukującą jego wersję. 678 . Drugi taki przypadek na szczęście tylko jeden przydarzył się w oczysz czonym już środowisku "Wachlarza". Muszę go choć pokrótce opisać, bo bez niego czytelnik, szczególnie młody, nie zrozumie tajników kombatanckiej dżungli. Na jednym z odcinków "Wachlarza" w końcu 1942 roku służył przez parę dni przedwojenny żandarm. Jego dowódca, rotmistrz, cichociemny, kawaler Virtuti Militari, usunął go ze służby uznając tę postać za zagrażającą bezpieczeństwu siatki. Tyle wiem z relacji samego rotmistrza. W żadnej zachowanej dokumentacji ani wia rygodnej relacji człowiek ten nie figuruje. Po ukazaniu się drugiego wydania Zagłady IV odcinka, a następnie pierw szego wydania Wachlarza osobnik ten zaczął mnie zarzucać dziesiątkami tasiemco wych relacji, w których działo się bardzo dużo, a nawet za dużo, jeśli wziąć pod uwagę czas, miejsce i typ organizacji. Brakowało tylko miejscowości i dokładnych dat. Z jego relacji wynikało, że uprawiał dywersję na terenie trzech powiatów. Odpowiedziałem mu, że ze względu na opinię o nim rotmistrza, do czasu ewen tualnego jej zweryfikowania nie mogę tych relacji traktować poważnie. Wyszedł z mego domu udając się wprost do rotmistrza i... zniknął. Wrócił po wielu miesią cach, gdy rotmistrz nie zmieniwszy oceny podwładnego zamknął oczy. Wró ciwszy zaczai domagać się ode mnie przeredagowania całego stustronicowego mate riału dotyczącego wspomnianego odcinka i zażądał: "albo cała książka ma być o mnie, albo nic". Wybrałem ten drugi wariant i rzeczywiście w książce nie ma o nim żadnej wzmianki. Przez ostatnich piętnaście lat jegomość ten próbuje stosować wobec mnie odrażający, pełen inwektyw szantaż, usiłując wymusić wprowadzenie go na karty historii. Rozsyła do dziesiątków instytucji naukowych i naukowców pliki "dokumen tów", domagając się odebrania mi tytułu naukowego, telefonuje po całej Polsce i nie tylko do setek ludzi, szkalując mnie. Na szczęście ludzie ci wiedzą co o takich nawiedzonych biedakach myśleć. Wydał nawet własnym sumptem książeczkę poświęconą swojej ..krzywdzie". Początkowo chciałem mu wytoczyć sprawę sądową, ale jeden z moich przyjaciół-prawników przestrzegł mnie: "Oskarżyć maniaka, który ma dziewiąty krzyżyk na karku? Przecież on tylko na to czeka. Będzie sprawę przedłużał w nieskończo ność, a ty stracisz kupę czasu, nerwów i pieniędzy. Poza tym taką rozprawą zrobisz z niego starca-męczennika, nie mówiąc już o tym, że go nobilitujesz. Spokojnie cze kaj, niech on cię oskarży. Nigdy nie wygra. Bo niby co miałby wygrać? " Posłuchałem więc dobrej rady i spokojnie czekam. Kiedyś ktoś mi poradził, abym zamiast o wojnie zaczął pisać powieści science fiction. To jest dziedzina niewątpliwie bezpieczniejsza od obecnie przeze mnie uprawianej, albowiem wydaje się mało prawdopodobne, by zjawiły się u mnie w kosmicznym talerzu zielone ludki i zaczęły domagać praw kombatanckich, pod wyższenia szarż lub nadania odznaczeń. 679 . 1984 Ćwierćwiecze pracy literackiej zostaję dziadkiem "dzięki" Tomkowi na horyzoncie zięć poszukiwany listem gończym huczne weselisko na Jelonkach "Wachlarz" nagrodzony przez Instytut J. Pitsudskiego w Nowym Jorku nasze psy Wróćmy jednak do "naszych baranów". Po ukazaniu się Wachlarza, a nawet wcześniej, bo po wydrukowaniu w "WTK" serii artykułów na ten temat, na oczyszczony po ZBoWiD-owskim uzurpatorze tere nie zaczęło powstawać nowe środowisko byłych żołnierzy "Wachlarza". Prezesostwo objął Staszek Wierzyński, najstarszy z żyjących oficer funkcyjny tej organizacji, a sekundował mu dzielnie Janusz Skalski. Postanowiono, że każdego roku pierwsza niedziela po 11 listopada będzie dniem ogólnopolskiego spotkania byłych żołnierzy, połączonego z mszą w kościele Św. Marcina i koleżeńskimi rozmowami przy kawie. Następnie, dzięki przychylności księdza rektora Bronisława Dembowskiego (ówcze snego proboszcza kościoła Św. Marcina, a dziś biskupa ordynariusza diecezji włocław skiej) w tymże kościele wmurowano tablicę wachlarzowską z pięknego marmuru. I wreszcie pewnego dnia otrzymałem zaproszenie na 23 marca 1984 roku do Klubu imienia Włodzimierza Pietrzaka na "wieczór koleżeński", podczas którego miał mi być wręczony w połączeniu z jubileuszem dwudziestopięciolecia mej pracy literackiej dyplom Honorowego Żołnierza "Wachlarza". Była to piękna uro czystość, z wielkim wyściełanym fotelem dla jubilata, przy nabitej sali, z udziałem Grażynki, Weroni i Tomka, którzy po raz pierwszy uczestniczyli w takiej fecie na część męża i ojca. Poza dyplomem "Wachlarza", delegacje akowskie świętokrzyska, nowogródzka i wileńska (z Gdańska) wręczyły mi piękne, specjalnie tkane makatki z kombatanckimi symbolami, a przyjaciele akowscy, artyści-powstańcy: niezapo mniany Sławek Voit, wspaniały akordeonista "Klawisz" Włodek Bieżan i równie świetny tenor "Sylwek" Witold Katuski zapewnili spotkaniu doskonałą oprawę arty styczną. Oczywiście wszystko zorganizował i poprowadził Janusz Skalski. To był bardzo sympatyczny wieczór. Wiosną tegoż roku zaczęły się dziać dziwne rzeczy w domu Weroni na Jelon kach. Wszystko miało niewinny początek i związek z przedwielkanocnym myciem okien. A tych okien jest tam całe mnóstwo. Weronia chciała to zrobić sama, ale o czym tu mówić, gdy się ma zaledwie metr pięćdziesiąt centymetrów wzrostu i jest się wiotką, drobną panienką. Jedna z ciotek poradziła więc mojej córce, aby wyna jęła młodego człowieka, który to robił podobno bardzo dokładnie i tanio, z tym tylko, że go trzeba przenocować i nakarmić. I tak oto pojawił się w naszej rodzinie Maciek Dziadosz. Istotnie, okna mył doskonale, a przy tym naprawdę szybko i tanio. Nic więc dziwnego, że natychmiast 680 . zaczęły się mnożyć zamówienia prawie we wszyskich stu jednorodzinnych domkach w Osiedlu Przyjaźń. Weronia przyjęła go na ten czas na noclegi w pustym pokoiku Tomka, a że nie wyrażał chęci wyjazdu na święta do rodziny na Dolny Śląsk, spędził u niej i Wielkanoc. Dowiedziałem się o nim chyba dopiero na początku czerwca, gdy Weronia zaanonsowała u nas ich oficjalną wizytę. Rzecz zapowiadała się poważnie. Chłopak był sympatyczny, spokojny i w odróżnieniu od mej córki wyraźnie małomówny. Słowem, młodzi postanowili się pobrać. Tu jednak pojawiły się pewne trudności. Maciek w ówczesnej sytuacji nie mógł wziąć ślubu, gdyż od prawie roku był... poszu kiwany listem gończym. Poprzednio studiował na V roku Politechniki Wrocławskiej, na Wydziale Budowy Maszyn Ciężkich i Drogowych i we Wrocławiu w akademiku miał opinię raczej spokojnego studenta. Także i w Wałbrzychu do czasu nikomu nie przychodziło do głowy łączyć go z jakąkolwiek nielegalną działalnością. I nagle, gdy na szeroką skalę ruszyło solidarnościowe Radio Wałbrzych, Milicja Obywatelska oszalała z wściekłości. Tropiła w dzień i w nocy, i po jakimś czasie udało jej się wykryć, że całe Radio Wałbrzych to dwóch Dziadoszów. Wojciecha areszto wano w Szczawnic Zdroju przy nadajniku przesiedział osiem miesięcy. Maciek, ostrzeżony telefonicznie we Wrocławiu przez ojca, wyszedł z akademika w stycz niu tak jak stał, w pulowerku i wsiadł w pierwszy lepszy pociąg. Za nimi poszły listy gończe. Teraz ukrywał się, myjąc okna w Warszawie. Nie było innego wyjścia, chłopak musiał się ujawnić. A że na Dolnym Śląsku milicja bardzo sobie na niego ostrzyła pazury, zasugerowałem mu, za poradą pew nego adwokata, aby zrobił to w Warszawie, i nie na milicji, a w prokuraturze. Tak się też stało. Podobnie jak ja przed trzydziestu siedmiu laty, i on ujawniał się w przed ostatnim dniu amnestii. Zawiozłem go do prokuratury, oddaliśmy papiery na dzien nik podawczy, poświadczono na kopii przyjęcie oryginału, kopię wziąłem ja, odjecha łem z nią i dopiero wtedy Maciek poszedł z oryginałem na rozmowę z prokuratorem. Cały ten korowód był konieczny, zdarzało się bowiem, iż papiery ujawniającego się wrzucano do kosza, a delikwenta aresztowano i przekreślano szansę skorzystania z amnestii. 8 września odbyło się na Jelonkach huczne weselisko. Od października, mimo różnych trudności, Maciek wznowił we Wrocławiu studia na ostatnim semestrze i po pól roku przyjechał do Warszawy jako inżynier magister. Wyprzedziłem nieco chronologię wydarzeń, i to wydarzeń bardzo ważnych. Ze szczęśliwymi przypadkami jest tak, że albo ich brak, albo idą w parze. Podczas walk o przyszłe szczęście Weroni i Maćka zupełnie niespodziewanie, dosłownie przez zaskoczenie, zostałem po raz pierwszy dziadkiem. Tomek się o to postarał i 26 czerwca Ela Reguł ska urodziła wspaniałą córeczkę, której na pamiątkę tragicznie zmarłej rok wcześniej babci dali na imię Anna. Ze zdziwieniem skonstatowałem, że te moje dzieci raptownie się usamodziel niały. Ale to były wielkie i radosne wydarzenia. Całą jesień tego roku przepracowałem razem z panią Elżbietą Olszewską, nową redaktorką Wachlarza, nad jego drugą edycją. Mimo iż praca nie była lekka, bo nowe wydanie było o połowę obszerniejsze, a prócz tego pani Elżbieta wynajdywała setki niedoróbek z wydania pierwszego, współdziałanie, w porównaniu z męczarnią "kola borowania" z WZ., wspominam jako okres niezwykle miły i owocny. 9 grudnia, w niedzielę, bardzo wcześnie rano, zatelefonował do mnie Włady sław Bartoszewski i jak zwykle zasypał lawiną szybkich słów: 681 . A MON-MOftT CWmHBUTIONS ARĘ OGOUCTIftLE :AT10HA1 IMSTtTUTlON KW INCOME TAK fWPOSfS PILSUDSKI INSTITUTE OF AMERICA FOR REMARCH IN THE MODERN HISTORY OF POIAND, INC. Mi PJUK AV1MU KMITH. NKW YOEK, N. f. leu. TŁ (XIX) UWU :;t;1s-;11 ;-1 /:. - .1 :1 \ "10 grudnia 1981-r. WPan Cezary Chlebowski Żwirki i Wigury ? ; m 12 Warszawa Polacd Szanowny Panie Doktorze, Dziękuję za szybką odpowiedz. Potwierdzamy przyznanie Panu nagrody w kwocie 800 dolarów za książkę "Wachlarz". Prosimy o dyspozycje. Jest to jedyna nagrodzona prą ca.Wy różni one natomiast zostały; Iwo Werschler "Tadeusz Hołówko" /W-wa 198V i Tomasz Szarota "Stefan Bowecki-Grot" /W-wa 198? /. Zwrócono również uwagę na wysokie walory książek, będących odbiciea doby Bieżącej: Jan Józef Lipski "Komitet Obrony RcbotnikóLondyn 198? / lQAnd2e3 Mieewski "Kardynał Wyszyński .Prymas i mąż stanParyż, Gratulujy i życzymy dobrych śłiąt. Z poważaniem A.eTA--c1 ,-oĄanisław Jordanowski J. W grudniu 1984 r. Instytut Józefa Pilsudskiego w Nowym Jorku wyróżnił mnie po raz pierwszy przyznaną nagrodą specjalną. Panie Cezary, przepraszam za tę ranną pobudkę, ale zaraz mnie pan rozgrze szy. Przed chwilą telefonowano do mnie z Nowego Jorku prosząc o pana adres i tele fon. Mają dla pana bardzo milą niespodziankę, i z tej okazji pierwszy składam panu gratulacje. A teraz żegnam, bo oni zaraz będą dzwonić, więc niech pan nie zasypia. Istotnie, chwilę później zatelefonował profesor Stanisław Jordanowski, prezes Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku, z wiadomością, że Instytut wyróżnił mój Wachlarz po raz pierwszy nadawaną nagrodą specjalną jako "najlepszą książkę w języku polskim, żyjącego autora, z najnowszej historii Polski, wydaną w latach 1981-1984". Później dowiedziałem się także, że była to jedyna nagrodzona książka, zaś prócz niej wyróżnienia otrzymali: Ivo Werschler za pracę Tadeusz Hotówko (Warszawa 1984) i Tomasz Szarota za książkę Stefan Rowecki "Grot" (Warszawa 1983). Rozważano też prace następnych godnych autorów: Jana Józefa Lipskiego Komitet Obrony Robotników (Londyn 1983) i Andrzeja Micewskiego Kardynał Wyszyński Prymas i mąż stanu (Paryż 1982). W takim gronie nawet przegrać nie byłoby wstydem. Sam fakt przyznania owej nagrody, jak też i jej uzasadnienie, sprawiło mi nie wyobrażalną radość. Natychmiast zatelefonował z Milwaukee Mundek Banasikowski z gratulacjami, bo prasa polonijna oczywiście również podała tę wiadomość. Przekazał mi też gratulacje od "Jana" oraz informację, że rozpoczął on starania o przyznanie mi stypendium jakiegoś amerykańskiego sponsora. Chce bowiem, abym się zapoznał ze zbiorami okupacyjnych dokumentów niemieckich znajdują cych się w Archiwum Narodowym w Waszyngtonie. "Jan" w naszym prywatnym kodzie to był Jan Nowak-Jeziorański, którego nazwisko było ciągle jeszcze w PRL na indeksie. Czyż nie był to najlepszy prezent mikołajkowy, jaki mogłem otrzymać? 682 . PRL zareagował na tę wiadomość w normalnym stylu. W PAP-ie zablokowano ją całkowicie, zaś "PAowi zabroniono w drugim wydaniu umieszczenia nawet wzmianki na skrzydełku okładki. W takiej sytuacji było mi szczególnie miło, że zwia stunem owej, jakże radosnej wieści, był właśnie Władysław Bartoszewski, który przecież pięć lat wcześniej namówi} mnie do zerwania kontaktów w sprawie dokto ratu z "Wachlarza" w IH PAN i przeniesienia go na Uniwersytet Warszawski. Święta tego roku obchodziliśmy szczególnie radośnie, odwiedzając nowe stadło Dziadoszów na Jelonkach i najmłodszą Chlebowszczankę Anię, przy alei 3 Maja. W tym roku przeżyliśmy jeszcze jedno miłe wydarzenie, ale zanim je opiszę, muszę się cofnąć w przeszłość. Zawsze chcieliśmy mieć psa, ale dopóki mieszkaliśmy w wieżowcu przy Hibnera, szczupłość tamtejszych pokoików nie pozwalała nawet o tym myśleć. Jednak od 1969 roku, po przeprowadzce na Rakowiec, sytuacja nieco się poprawiła. Wiosną 1970 roku zawitała więc do nas Kinga piękna, czarna półroczna suczka rasy cocker spaniel. Kupiliśmy ją od właścicieli, którzy uważali, że ludzie z określoną pozycją społeczną powinni mieć psa, oczywiście z rodowodem, ale pies powinien wychowywać się sam, zamknięty na balkonie po dziewięć godzin dziennie. Kilka miesięcy pobytu u nas pozwoliło wyleczyć biednego psiaka z choroby sierocej. Pewnego jednak dnia, w czasie naszej nieobecności, gosposia bez wyobraźni spuściła ją ze smyczy zbyt blisko jezdni i Kinga zginęła pod kołami samochodu. Rozstaliśmy się z suczka i z gosposią. Naaza spanielka została pochowana w małym lasku na działce w Rybienku. Mimo iż Grażynka postanowiła twardo "nigdy więcej" po dwóch latach poja wiła się u nas kolejna spanielka, tym razem złota, a że była z miotu na literę F, prze jęliśmy ją wraz z imieniem Farida. Rodowód miała dłuższy od mojego, sięgający aż ośmiu pokoleń, czyli do sfory dworu królowej angielskiej. Wystawiliśmy ją dwa czy trzy razy na wystawach i daliśmy spokój, uznając, że pies nie małpa i pokazywać go publicznie wcale nie musimy. Było to cudowne, spokojne i bardzo cierpliwe stworze nie, które przez sześć lat pobytu u nas ani razu nie zasłużyło na to, aby je skarcić. Niestety, w czasie naszego pobytu na urlopie na Węgrzech, a Faridy w Rybienku, zaraziła się paratyfusem. Przerwaliśmy urlop i wróciliśmy z Budapesztu ze szcze pionką, choć jednak paratyfus udało się przewalczyć, to zniszczonej chorobą wątroby nie można już było zregenerować. Pochowaliśmy i ją w lasku obok Kingi. Gdy Grażynka po raz drugi powiedziała "nigdy więcej" przestałem naciskać. Tym razem jednak los, nie pytając nas o zdanie, postawił na naszej drodze trzeciego spaniela, psa. Nasza znajoma, właścicielka uroczej suczki-spanielki, wróciła pew nego wieczoru ze spaceru ze znajdą pięknym rocznym psem w obróżce z napisem "Filip". Zostały nadane komunikaty w radio, TV prasie bez rezultatu. Nikt się po Filipa nie zgłosił. Aż dziw, bo psiak byt wyjątkowo dorodny. Zdecydowaliśmy się wziąć go, gdyż obecność Filipa w domu znajomej okazała się niemożliwa. Już w pierwszym dniu pobytu u nas Filip pogryzł Marcina, który niedosta tecznie energicznie reagował na dopraszanie się psa o spacer. Drugiego dnia poką sał Grażynę, która zbliżyła się do jego posłania, by podnieść rzuconą tam przez nie uwagę czapkę Marcina. Trzeciego dnia rozorał mi zębami dłoń, gdy chciałem podnieść z podłogi porzucony przez niego kawałek jabłka. Tego już było za wiele. Metodą treserską wziąwszy Filipa między nogi krzesła, wepchnąłem go w róg pokoju, założyłem mu kaganiec i kolczatkę i przywiązałem smycz do nogi ciężkiego stołu. Wówczas sprawiłem mu symboliczne lanie. I wtedy zobaczyłem rzecz nadzwy. czajną: pies, nie za duży przecież, fruwał w powietrzu na wysokości mego gardła z oczyma koloru cytryny z furii, a wielki, ciężki stół miotał się za nim jak leciutka zabawka. Całą noc przetrwał na balkonie, a nazajutrz odwiedziliśmy naszego weteryna rza, wszyscy bowiem byliśmy pokąsani przez psa niewiadomego pochodzenia. Lekarz, po obejrzeniu Filipa, uspokoił nas jednak, a jednocześnie ostrzegł: Pies na pewno nie jest wściekły, ale radzę zrezygnować ze spanieli. Na sku tek przerasowania te psy dzielą się teraz na trzy typy psychiczne. Zanika grupa pod stawowa psa tradycyjnie łagodnego, którego uosobieniem była Farida. W tej chwili duży procent psów tej rasy reprezentuje typ partnerski, gdzie pies i pan muszą sobie wypracować wzajemną platformę porozumienia. Najgroźniejsza jednak jest grupa trzecia terrorysta, który chce być głową rodziny i będzie o to walczył wszelkimi metodami. Taki właśnie jest Filip. Radzę go oddać tam skąd przyszedł, bo żadne metody wychowawcze tu chyba nie pomogą. Oddaliśmy więc Filipa. Przez cztery lata byliśmy bez psa. Ciągle jednak łapaliśmy się na tym, że pod świadomie zachowujemy się tak, jak gdyby ten pies z nami był. W nocy, gdy któreś z nas rozespane szło do łazienki, w pewnym miejscu w przedpokoju robiliśmy zawsze jeden krok dłuższy, bo tam zwykle leżała Farida, która już od pięciu lat nie żyła. Chociaż więc Grażyna nadal mówiła "po moim trupie", obaj z Marcinem uknu liśmy spisek, w wyniku którego pewnego lutowego dnia 1984 roku została przynie siona przez nas do domu kolejna suczka, ale już nie spanielka. Była to wyżlica bawarska, gładkowłosa, brązowa, z lekkim dropiatym nalotem. Niewielka, kształtna, ale wyjątkowo ruchliwa. Nazwaliśmy ją Wika. Właściwie nie było z nią żadnych kło potów niczego nie gryzła. Raz tylko data pokaz swych umiejętności przegryzając jeden, jedyny rzemyczek w nowiutkim pantoflu Grażynki, nabytym za pięćdziesiąt funtów w Londynie. Rzemyczek ów był głównym elementem konstrukcji buta, drogi zakup trzeba więc było wyrzucić do śmietnika. Dziś, gdy kończę pisać te wspomnienia, czyli na przełomie lat 1996/1997, Wika jest dostojną trzynastoletnią damą. Ale ojej wieku świadczy jedynie metryka, lekko pobielałe fafle kufy i nieco przyblakłe oczy. Temperament, linię i psotność zachowała nadal. Przebyła z nami ładny kawałek życia. Jest ulubienicą nie tylko naszego bloku, ale i okolicy a psów tu niemało. 684 . 1985 Trudny poród nowej edycji "Gór" pomnik "Ponurego" w Wąchocku śmierć drą Józefa Rybickiego zostaję dziadkiem po raz wtóry Już na początku roku ujawniły się kolejne trudności z czwartą edycją Pozdrów cie Góry Świętokrzyskie. Rzecz poszła jak już wspominałem o wiersze "Boba", profesora Zbigniewa Kabaty i "Andrzeja", profesora Andrzeja Gawrońskiego, które postanowiłem włączyć do nowego wydania, a do których cenzura zgłosiła zastrzeże nia. Do jednej zwrotki w każdym z wierszy. Mogłem zrobić tyle, żeby w miejscu usu niętych tekstów domagać się wstawienia nie powszechnie stosowanych wielokrop ków, a tzw. "paragrafu", czyli pełnego podania podstawy ingerencji, czego cenzura zawzięcie unikała. Ale i tym razem posłużono się starą metodą. Cenzura oficjalnie nie miała żadnych zastrzeżeń co do podania numeru paragrafu, uzależniała to jed nak od zgody wydawcy. A wydawca w osobie wiceprezesa "Czytelnika" Kazimierza Bidakowskiego się nie zgodził. Powiedział mi wprost: Jeżeli teraz się zgodzimy, to cenzura umieści paragraf, ale przy następnych książkach tak się na nas odegra, że się nie pozbieramy. Niechże się pan zgodzi na wielokropki, a najlepiej omińmy zakwestionowane zwrotki i wydrukujmy bez zazna czania w jakikolwiek sposób ich braku. Rozumiem. Pan będzie miał spokój odpowiedziałem memu rozmówcy a obaj moi przyjaciele uznają mnie za hochsztaplera, który razem z cenzurą kastruje ich wiersze i nawet nie potrafi wywalczyć elementarnej satysfakcji prawnej. Nigdy. Ponieważ obaj staliśmy bardzo twardo na swoich stanowiskach, zanosiło się, że książka do drukarni nie trafi. Uratował sprawę prezes Bębenek, który wcześniej wrócił z urlopu i acz niechętnie dał zgodę na zamieszczenie "paragrafu". Więcej trudności już nie było i w lecie "Czytelnik" wydał kolejne trzydzieści tysięcy Gór. Pozwoliło mi to przekroczyć liczbę pół miliona wydanych książek. W miesiąc później ukazało się czterdzieści tysięcy egzemplarzy Wachlarza i obie książki znów zniknęiy z półek. Od wiosny zaczęła się nasza wielka batalia pomnikowa. Wspomniany już Andrzej Kasten "Zulejka", ongiś żołnierz oddziału "Tarzana" ze Świętokrzyskich Zgrupowań AK, a obecnie znany rzeźbiarz, postanowił w czynie społecznym wyko nać pomnik "Ponurego". Mimo ciągłych trudności z uzyskaniem przez rodzinę Piwników zgody władz na sprowadzenie szczątków komendanta, nie upadaliśmy na duchu i wierzyliśmy, że wcześniej czy później się to uda i że miejscem ich pochówku będzie właśnie klasztor wąchocki. Bez dyskusji zdecydowaliśmy, że pomnik może stanąć tylko w Wąchocku. Nie bez znaczenia był także fakt, iż tak usytuowany pomnik będzie milczącym krzykiem wymuszającym tę zgodę. Nie mieliśmy też złu6 . dzeń co do faktu, że PRL-owska władza nie dopuści, by pomnik ten mógł stanąć gdziekolwiek indziej niż na terenie kościelnym. Zwróciliśmy się więc do opata ojca Benedykta o wyrażenie zgody na postawie nie monumentu przy klasztorze, na co nasz przyjaciel i opiekun chętnie przystał. Wskazał nawet bardzo ładne miejsce, po lewej stronie wejścia do klasztornego kościoła. Podziałało to na nas krzepiąco i dodało sił do działania. Był już marzec, a nam się marzyło postawić "Ponurego" na początku czerwca. Andrzej w swej warszawskiej pracowni wykonał gipsowy model w skali 1:1, i w cza sie, gdy jego żona Basia nam go demonstrowała, "Zulejka" jeździł po kieleckich kamieniołomach i ugadywał kamieniarzy, aby mu odstrzelili kilkunastotonowy blok piaskowca określonych wymiarów. Równocześnie pozyskał dla naszej sprawy dwóch wspaniałych "odkuwaczy" (jeden z nich nazywał się Gruszka). Ledwo zaczął się kwiecień, zwieziono do Wąchocka olbrzymi kamień. Zjechali rzeźbiarze i na zapleczu klasztornej stodoły zaczęło się kucie od świtu do nocy. Choć staraliśmy się robić to w miarę dyskretnie, wieść, że "w Wąchocku Ponurego kują", obiegła całą Kielecczyznę. I lud wiedział, że nie jest to jeden z kolejnych kawałów, z których Wąchock słynie w całej Polsce, tylko szczera prawda. Zaczęty się istne pielgrzymki za księżą, a właściwie opatowską, stodołę. A "Ponury" wyłaził z kamie nia coraz piękniejszy, coraz bardziej radował serce. Na placu przykościelnym ziała już w ziemi foremna, kwadratowa jama na głęboki fundament. Aż naraz w pierwszych dniach maja strzelił grom z jasnego nieba. Prawie pła cząc ze zdenerwowania, żalu i wstydu opat wezwał do siebie w trybie najpilniejszym kpt. Mariana Świderskiego "Dzika" ze Starachowic, jednego z członków naszej Rady Starszych i łamiącym się głosem poinformował go, że "Ponury" na terenie przyklasztornym stanąć nie może, bo nie zgodziła się na to wąchocka Rada Para fialna. Że to niby osoba świecka a nie duchowna, że stanie na Drodze Krzyżowej i będzie przeszkadzał w procesji, słowem nie, i już. Usłyszawszy to "Dzik" skrzyknął nas natychmiast z całej Polski i nazajutrz siedzieliśmy u niego, deliberując co zrobić. Całe szczęście, że nikogo z członków wąchockiej Rady Parafialnej nie było wtedy w pobliżu, bo los czekałby go marny. Wyjście było tylko jedno: skorzystać z propo zycji opata, przykryć niedokończony pomnik sianem i zamelinować go w stodole na dalsze lata, czekając lepszych czasów. Po moim trupie powiedziałem głośno i poprosiłem kpt. Władysława Czer wonkę "Jurka", ówczesnego prezesa-seniora o chwilę przerwy w naradzie, a jego samego i "Halnego" o parę minut rozmowy na osobności. Oświadczyłem im, że nie biorę pod uwagę chowania pomnika pod sianem, i że "Ponury" moim zdaniem musi za miesiąc stanąć na publicznym miejscu w Wąchocku choćby pioruny biły i choćby nam przyszło z diabłem się sprzęgnąć. Zgoda przerwał mi jak zwykle rzeczowo "Jurek" tylko ja nie widzę takiego diabła. A ja widzę. Przed pięcioma laty, gdy byłem w sprawie paszportu mego syna u Milewskiego, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, upoważnił mnie do tego, by w istotnych sprawach kombatanckich zwracać się do niego o pomoc. On już od trzech lat nie jest w MSW, ale tym lepiej, bo jest obecnie sekretarzem KC i człon kiem Biura Politycznego, a przy tym przewodniczącym Komisji Prawa i Praworząd ności w KC. Teraz nasza sprawa bardziej mu podlega niż poprzednio. Pozwólcie mi porozmawiać z nim na temat pomnika. Z ubekiem? zastanowił się "Jurek". Nasi chłopcy nam tego nie przebaczą. 686 . Niekoniecznie muszą wiedzieć. Zresztą liczy się końcowy rezultat. Poza tym jeżeli nie tą drogą, to jaką? Z kim proponujesz rozmawiać? Z Kościołem już rozma wialiśmy ze znanym rezultatem. Kiedy po I wojnie zarzucano Pilsudskiemu, że rozmawiał z austriackim kontrwywiadem, odpowiedział: "O tworzeniu wojska roz mawiałem. A takich spraw nie załatwia się z arcybiskupem Wiednia". Zdawałem sobie sprawę, że obie sprawy mają się do siebie jak pięść do oka, ale argument podziałał i dostałem od naszej Rady Starszych takie pełnomocnictwo, o jakie prosiłem i już wkrótce miałem wyznaczoną wizytę w KC. Przedstawiłem Milewskiemu sytuację. Pomnik gotowy, a lokalizacja cofnięta. Nie chce Rada Para fialna koło kościoła, to chcemy go postawić na terenie komunalnym. Gdzie pan proponuje? zapytał Milewski. Zdecydowałem natychmiast, że jeżeli spadać, to przynajmniej z wysokiego konia. Na wąchockim rynku. A co tam teraz stoi? Nic. Kwietnik, ławki, przystanek autobusowy, stacja trafo. Milewski przycisnął guzik radiotelefonu: Towarzyszko, dajcie mi szybko towarzysza Lubczyńskiego polecił, a mnie się zdawało, że śnię. Lubczyński był nowym I sekretarzem Komitetu Wojewódz kiego partii w Kielcach. Milewski podjął po chwili: Dzień dobry, towarzyszu Lub czyński, jest tu u mnie redaktor Chlebowski, od "Ponuraków". Mają problem z postawieniem Piwnikowi pomnika w Wąchocku, bo pomnik jest, a zgodę na posta wienie go przy kościele im cofnięto. Chcą go postawić na wąchockim rynku. Co wy na to? chwilę słuchał, a potem dodał: Z naszej strony przeciwwskazań poli tycznych nie ma. Dziękuję wam, towarzyszu. Jutro akowcy będą u was odłożył słuchawkę i zwracając się w moim kierunku powiedział: Macie to załatwione. Nazajutrz po południu zjawiliśmy się we trzech "Halny", "Zulejka" i ja u Lubczyńskiego w Kielcach. Długo przyglądał się miniaturze odlewu pomnik wyraźnie mu się podobał. Zaakceptował i dla załatwienia formalności administra cyjnych skierował nas do Urzędu Wojewódzkiego. Poprosiłem go jeszcze, aby zwol nił nas z obowiązku konsultowania projektu ze ZBoWiD-em, bo tego nie zrobimy, nawet za cenę utraty zdobytej zgody. Przystał i na to, choć niezbyt chętnie. Teraz już zaczęły się liczyć nie tygodnie, nawet nie dni, a godziny. Rzeźbiarze w Wąchocku kuli nawet jasnym nocami, a i opat wyraźnie odetchnął. I kiedy się wydawało, że już wszystko mamy za sobą, diabeł pokazał rogi. Diabeł nazywał się Nosek i był wicewojewodą kieleckim. Choć funkcję swą pełnił od niedawna, myślał, że zdoła nas ukąsić. Najpierw zaproponował, żebyśmy przenieśli uroczystość odsło nięcia (nie poświęcenia tego w ogóle nie brat pod uwagę) pomnika z dnia naszego dorocznego zjazdu, czyli 9 czerwca, na 22 lipca. Oczywiście nie zgodziliśmy się. Zaczął więc przeciągać wydanie zezwolenia na rozpoczęcie prac budowlanych przy wylewaniu betonowego cokołu na rynku. Wiedzieliśmy o co mu chodzi. Cokół musiał twardnieć równe trzy tygodnie. A on wydał nam zezwolenie w ostatnich dniach maja i był pewien, że zmusi nas do przeniesienia uroczystości na 22 lipca. Jakże się mylił. 9 czerwca, w dniu naszego czerwcowego zjazdu, biskup Zbi gniew Kraszewski, akowiec i powstaniec warszawski, poświęcił, w asyście naszego opata Benedykta, na placu przykościelnym pomnik "Ponurego". Stał on tam wynie siony wysoko na prowizoryczny cokół ułożony z podkładów kolejowych, obciągnię tych Biało-Czerwoną. Miałem zaszczyt przemawiać wtedy ze stopni ołtarza do kil687 . kunastu tysięcy gości z całej Polski. Informowałem ich (i nie tylko ich), że akt naj ważniejszy poświęcenie odbył się właśnie dzisiaj. Zaś za dwadzieścia pięć dni, czyli 5 lipca, gdy już cokół okrzepnie, odbędzie się jedynie techniczny manewr prze niesienia pomnika na właściwe miejsce na rynku, co nam dzisiaj uniemożliwiono. I niech nikt już się nie waży próbować jakichkolwiek manipulacji z tym monumentem. 5 lipca był dniem roboczym. Od rana lał deszcz. Mimo to wąchocki rynek był pełen ludzi. Czekaliśmy na sprzęt. Po chwili na plac przed opactwem zajechały dwa ciężkie, techniczne wozy z zakładów starachowickich: potężna lora i równie wielki dźwig. Z szoferek wysiadło dwóch młodych ludzi w czarnych garniturach, białych koszulach i ciemnych krawatach. Co to panowie tak dziś uroczyście ubrani? zapytał ich "Dzik". Panie kapitanie, przecież Komendanta "Ponurego" będziemy przeprowa dzać odpowiedzieli godnie. W wielkiej ciszy jechały ulicą Kościelną ciężkie wozy z dziesięciotonową bryłą. A gdy po kilku chwilach pomnik osadzono na stałe na cokole, rozległy się brawa i zaśpiewaliśmy wyjątkowo zgodnie Jeszcze Polska nie zginęła. Tak się skończyła nasz pomnikowa przygoda. W chwili, gdy to piszę, minęła właśnie dwunasta rocznica wzniesienia tego monumentu. Chciałbym tu szczerze wyznać, że bardzo kocham Wąchock i Wąchocczan, z wyjątkiem jednak członków ówczesnego Komitetu Para fialnego. Choć właściwie powinienem im być wdzięczny. Bo gdyby nie ich capi upór, "Ponury" nigdy by nie stanął na wąchockim rynku. W samym środku naszych zmagań o pomnik "Ponurego", w maju, zmarł w War szawie po ciężkiej chorobie dr Józef Roman Rybicki. Jeden z ostatnich a może ostatni z akowskich oficerów, któremu podkomendni zgodnie przyznali jakże zaszczytne miano sumienia Armii Krajowej. Ochotnik 1920 roku, doktorant Uniwer sytetu Stefana Batorego w Wilnie, dyrektor gimnazjum w Nowogródku i bojownik tamże o równość praw mniejszości, jeden z pierwszych twórców zbrojnego podziemia w 1939 roku, a od 1943 roku szef Kedywu AK w najbardziej "bandyckim" mieście okupowanej Europy Warszawie, prezes Obszaru Centralnego w I Zarządzie WiN i podsądny pierwszego procesu tej organizacji w 1946 roku. Wreszcie, jeden z inicja torów i organizatorów Komitetu Obrony Robotników. Kawaler Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari i trzykrotnie Krzyża Walecznych. Awansowany na podpułkownika czasu wojny, nigdy tego stopnia nie używał. Bo cóż ze mnie mógł być za podpułkownik, jeżeli nie miałem żadnego ofi cerskiego przeszkolenia. Poszedłem na ochotnika w 1920 roku, kozak mnie ciachnął szablą i pogruchotał obojczyk, eliminując dożywotnio z wojaczki. Tak mi się wtedy wydawało. Zawsze byłem belfrem. W czasie wojny też. Dowodząc warszawskim "Kedywem", nigdy nikomu z moich podkomendnych nie wydałem rozkazu. Ja ich zawsze prosiłem o jego wykonanie. I ciekawe, że żaden z nich nigdy nie odmówił spełnienia mojej prośby tak mi to opowiadał z uśmiechem pan Józef. Umarł szczęśliwy. Światły człowiek, a jednak przesądny. Bal się umrzeć przed ukończeniem osiemdziesiątego czwartego roku życia. Dziwiłem się temu. Wiesz, Cezary, jak to jest ważne w życiu każdego człowieka, a szczególnie mężczyzny? Bo według wierzeń Wschodu człowiek kończący osiemdziesiąt cztery lata przeżywa jednocześnie tysięczną pełnię księżyca. A to podobno zapewnia całko witą szczęśliwość, szczególnie tam kończył wskazując palcem ku górze. Rok przed śmiercią, osłabionego i wycieńczonego okrutną chorobą doktora uprosiliśmy, by pojechał na czerwcowy Wykus. Przeżył to nadzwyczaj mocno, 4 ł 688 . a gawędą przy ognisku podbił serca kilku tysięcy zgromadzonych ludzi. Gdy w pół roku później 19 grudnia kończy} upragnione osiemdziesiąt cztery lata w adresie od świętokrzyskich żołnierzy czytał: Bez względu na los tak głęboko wierzyć, I nieść do ludzi serce gorejące, Boże, daj takim ludziom przeżyć Księżycowych petni dwa tysiące. Żegnaliśmy go na uroczym, pełnym majowej zieleni cmentarzu w Milanówku, gdzie spoczął obok ukochanej żony. Miałem tu trudną, choć bardzo zaszczytną rolę do spełnienia. Przed pogrzebem bowiem panią Hanię, córkę Doktora, zaczęli nawie dzać różni, skądinąd oddani zmarłemu ludzie, prosząc, by mogli przemówić nad gro bem, najlepiej także w imieniu rodziny. Pani Hania w spokoju i powadze przyjmo wała tych pielgrzymów i po naradzie z bratem powiedziała mi: Panie Cezary, chcemy pana prosić, aby pan w imieniu rodziny przemówił na cmentarzu. Musiałem być bardzo zaskoczony tą propozycją, bo dodała: Prosimy pana o to z trzech powodów. Ojciec pana bardzo lubił. W odróżnie nie od innych, występując publicznie nigdy nie sugerował pan, że czyni to z moral nego namaszczenia ojca. I po trzecie jest pan jedynym, który nie zgłaszał chęci przemawiania w imieniu rodziny. LISTY DO REDAKCJI AK DŁUOO MOŻNA? " Pan Wladyslaw Machejek, któ ry w swoim pierwszym polemicz nym liście do POLITYKI nr 38 pisat ..Temat uważam ;ff skoń czony", obecnie dat g.os po ra: c.:warty. W ostatniej POLITYCE (nr ii), komentując moją "spo wiedź" przed Komisją Amne styjną V,o}ewodskiego Urzędu Bezpieczeństwa w Katowicach o dniu 24.4.W7, zaopatrsyt jq w N POLITYKA m 43 (KU)26.X.193 R. następujące zdanie: ".Ach, obfite tam byty spowiedzi. M.in. na temat raawtkoweyo napadu sbrojneyo w Koilu dokonaneco przez bandę NSZ; zytnc.t wartow nik". Komentarz ten autor listu. Mtpisat, mimo ii w przypisie fneffo materiału wyrazów stwierdicalem, ii. przedmiotem mego ujawnienia tiyta ddatainoic kon spiracyjna- w czasie okupacji. Wobec tego, ie p. lVt. Mathejek pozwolit sobie dorobić do fafcttt mcyo skorzystania : amnestii, fakt-u, określonego co do czasu, i miejsca działania, komentarz wyrainie insynuujący, wzywam go do publiczneyo dania dowodu prawdy. Ostrzegam SedmBcseiiiie, ie w wypadku podobnych praktyk w te) materii, to choć daleki jestem od sarnia? u nobiiitowanja p. Machtfkc syrrikolwiek, niu-et wytoczert em mu procesu, to jed nak u tym wypadku, eskalowania jego niecnych kompilacji zdaniowych proces taki bed;i" Wtet.peiCTiy jak w butiku. CEZAHY CHLEBOWSlil W fwiasieu (fe(łll Wtodytew Slseheika (POLITYKA SSj, w którym autor podaje pod wa.Wiwoic prsynaleinoSc 6r. Ce:arega ChlebowsMego do Armu Krajowej, stwierdzam, że wu. w okresie od listopada 1943 do sierpnia 1344 r. byt tucznikiem Oddziału Partyzanckiego "Jędru siów" na .Kielecczyźnie, kolporte rem naszego pisma "Odwet" OTCLZ ..Biuletynu Informacyjnego", a. taksę wspóluczestnicsyt w pro wadzeniu nasluchu radiowego dla potrzeb dowództwa naszego Oddsioiu najpierw w majątku achóio, a od wiosny Wi we wsi Sichów Maltl. JÓZEF WtĄCSK "Sowa" vel "Szef b, dta Odds. Part. "Ji;ilrwiów" oras i komp. 2 pp leg. .AK Kwidzyn K. Półtoraroczna polemika na łamach "Polityki" (1984/1985) z Władysławem Maehejkiem dotycząca zarzutów o współpracy AK z Niemcami często obfitowała w gorące momenty 689 . Przemawiałem krótko i choć widziałem wokół parę niechętnych spojrzeń, nie deprymowało mnie to. Żegnałem kogoś bardzo mi bliskiego. Doktor był tylko rok starszy od mego ojca. Zdałem sobie z tego sprawę ze zrozumiałym bólem. W pośmiertnym wspomnieniu o Doktorze, jakie zamieściłem na łamach "Tygodnika Powszechnego", cenzura ingerowała dwukrotnie. I przyznam, że nawet mnie to na swój sposób ucieszyło. Byłoby bowiem zjawiskiem nienormalnym, gdyby w kraju rządzonym ciągle jeszcze przez komunistów tekst o Nim ukazał się w całości, potraktowany z europejską tolerancją. Podkreśliła to całkiem wyraźnie we wstępie redakcja londyńskiego "Dziennika Polskiego", przedrukowując moje wspomnienie. Życie jednak toczyło się dalej. 20 września Eli i Tomkowi urodziła się druga córeczka, Joasia. Radość w rodzinie była wielka. Tomek nadal dzielił czas na trzy części: dom, podziemie i astronomię. Ostatnio poświęcał tej ostatniej nieco więcej czasu, gdyż zanosiło się na kolejne, tym razem dwuletnie stypendium w USA, gdzie pamiętano rezultaty jego pierwszego pobytu. 690 . 1986 Na horyzoncie "Reportaż z tamtych dni" ślub Eli i Tomka, chrzciny ich dzieci i wyjazd do USA śmierć ojca w orbicie zainteresowań Sokolnickiego Rok zaczął się dla mnie dobrze, gdyż w pierwszych jego miesiącach Krajowa Agencja Wydawnicza wypuściła na rynek pięćdziesiąt tysięcy mojego Reportażu z tamtych dni. Była to stara książka w nowej formule, a właściwie wreszcie w for mule zaplanowanej przed prawie dwudziestu laty. Wtedy bowiem to, co stanowiło wątki uboczne przy zdobywaniu materiałów do Gór i Wachlarza, miało się ukazać jako jedna pozycja. Niestety, ówcześni czujni cenzorzy orzekli, że rzecz ma zbyt "wschodniacki przechył" i w efekcie powstały dwie książki: Odłamki granatu (1967 i 1972 w łącznym nakładzie dwudziestu pięciu tysięcy) oraz w wielkich bólach wydane w 1972 roku w nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy Gdy las byl domem. Teraz wreszcie szefKAW-u Dobrosław Kobielski zgodził się powrócić do poprzedniej mojej koncepcji połączenia sztucznie rozdzielonej całości i dołączenia do niej relacji dopi sanych później. I tak powstał Reportaż, a jego pięćdziesięciotysięczny nakład znowu rozszedł się błyskawicznie. Ta książka i parę wznowień książek młodzieżowych pozwoliły mi przekroczyć kolejny, sześciusettysięczny, próg łącznych nakładów. W kwietniu w kościele na Solcu odbyła się bardzo sympatyczna zbiorowa uro czystość rodzinna, która zgromadziła kilkusetosobowe grono przyjaciół Eli i Tomka. Najpierw ochrzczona została prawie dwuletnia Ania, po niej półroczna Joasia, a następnie ksiądz udzielił ślubu Eli i Tomkowi. Po ceremonii, w mieszkaniu przy 3 Maja odbyło się trwające całą dobę wesele, a nazajutrz Tomek z żoną i córeczkami odlecieli na dwuletnie stypendium do Ameryki. Tego lata po raz pierwszy od wybudowania naszej chałupki w Rybienku spę dziliśmy tam z Grażynką pełne półtora miesiąca. Tak się bowiem składało przez ubiegłe dwanaście lat, że zawsze kłoś koniecznie musiał tam jechać, a dla nas miej sca brakowało. Aż tego roku powiedzieliśmy wreszcie "stop". A że Marcin, po obro nie pracy magisterskiej z historii, wyjechał z dziewczyną na żagle, mieliśmy dom tylko dla siebie. Z niektórych jego urządzeń musieliśmy jednak korzystać ostrożnie, bo i tak już od dziesięciu co najmniej lat mieliśmy u miejscowych zaszarganą opinię. Bodajże w 1975 roku, gdy udało się nam znaleźć wolną chwilę w rybienkowskim harmonogramie, kiedy nie było tam żadnych mamuś, tatusiów, cioć i ich kum, skrzyknęliśmy trochę przyjaciół i postanowiliśmy wreszcie zainaugurować naszą saunę. I od tego czasu poszła po okolicy wieść straszna: "U tych redachtorów, to istna Sodomja z Gomorią. Tam gołe baby latają przy księżycu". Tym razem więc było spokojnie i po bożemu. Nawet własnoręcznie wymalowa liśmy bezbarwnym, wodoodpornym lakierem drewnianą elewację domu. 691 . 22 sierpnia wieczorem dopadł mnie tam telegram z Giszowca od Heli. Ojca zagrożonego wylewem krwi do mózgu zabrano do szpitala. Byłem pełen złych prze czuć, bo Hela nigdy bez powodu alarmu nie podnosiła. Nazajutrz pojechałem na Śląsk, prosto do szpitala w Murckach. Znając wrażliwość ojca ciemny garnitur zostawiłem w samochodzie, a do jego separatki wszedłem bardzo letnio i jasno ubrany. Wyraźnie go to uspokoiło, a całkiem rozpogodziła wiadomość, że jestem tu przy okazji, w drodze do Pszczyny, gdzie miałem kolegę. Mnie z kolei zaniepokoiło to, że nie miał na palcu sygnetu ze Ślepowronem po babci Helenie, z którym nie roz stawał się nigdy. Widocznie się zorientował, że to dostrzegłem, bo wyjaśnił, że poprzedniego dnia odjeżdżając do szpitala, dał go Heli dla mnie. Zacząłem sobie troszkę podkpiwać z tych nadzwyczajnych przewidywań ojca, ale on twierdził uparcie, że wie co robi, choć mój frywolny nastrój wyraźnie mu się udzielił. Z ulgą stwierdziłem, że mimo wszystko był w dość dobrej kondycji psy chicznej. Niemniej z rozmowy z lekarką dowiedziałem się, że niepokoje z poprzed niego dnia zostały tylko nieco opanowane silną dawką leków obniżających ciśnienie. Przegadaliśmy tak o wszystkim i o niczym ze trzy godziny i ojciec uspokajał się coraz bardziej. Narzekał na kiepskie jedzenie i nie mógł się doczekać przyjścia Heli z kluseczkami na parze i duszoną wołowinką. Gdy więc przyszła Hela, zabrał się z apetytem za te kluski i jadł je z nadzwy czajnym smakiem. Ojciec nie lubił rozmawiać podczas jedzenia, chętnie natomiast słuchał. Tak też było i tym razem. Ja mówiłem, Hela go karmiła, a on jadł i słuchał. Naraz coś mnie zaniepokoiło. Wszystko niby było normalnie, ojciec patrzył na mnie z taką samą jak poprzednio uwagą, tylko przestał jeść. Podszedłem i przesunąłem dłonią przed jego oczami. Żadnej reakcji. Na mój krzyk natychmiast wpadła armia lekarzy i pielęgniarek. Był to szpital górniczy, więc fachowej opieki i sprzętu nigdy tu nie brakowało. Czekałem na korytarzu z zapłakaną Hela około dwóch godzin, nim wyszła z separatki lekarka. To właśnie był ten bardzo rozległy wylew, którego się obawiali. Odebrała mi wszelkie złudzenia stwierdzając, że tej ilości krwi z mózgu usunąć się już nie da. Nieuchronna ostateczność jest jedynie sprawą godzin lub dni. Nic pan tu nie pomoże. Ojciec pański nie ma już kontaktu z otoczeniem. Pro szę mi zostawić swój telefon. Podałem telefon Mietka w Bytomiu, nie chciałem bowiem nocować w pustym mieszkaniu ojca w Giszowcu. Odwiozłem Hele i zacząłem się przebijać przez wie czorny śląski ruch do Bytomia. Otworzył mi Mietek: Pięć minut temu był telefon z Murcek. Twój ojciec nie żyje. Pogrzeb odbył się po trzech dniach w Grodźcu, poprzedzony mszą świętą w Giszowcu. Zdążyły przyjechać Grażynka i Weronia. Do Warszawy wracaliśmy w okropnym deszczu. Coś się skończyło. Po śmierci ojca zostałem seniorem rodziny. Zląkłem się. Dla czego, nie wiem. Sama obecność ojca przez ostatnie kilkanaście lat dawała mi jakieś poczucie bezpieczeństwa. Teraz go zabrakło. Jedna myśl dziwnie nie dawała mi spo koju. Do osiemdziesiątych czwartych urodzin brakowało mu zaledwie dziewięciu dni. Czy więc przeżył tysiąc swoich księżycowych pełni, czy też tej jednej nie zdążył? Gdy przygotowywałem ostatnią drogę memu ojcu, gdzieś za granicą szyko wano mi zadziwiającą, choć wątpliwej wartości moralnej niespodziankę. 21 sierpnia został z Anglii wyekspediowany do mnie list, który otrzymałem po dwóch miesią cach, bo dopiero 21 października. Na wspaniałym blankiecie Komendant Główny 692 . Kadry Wojska Polskiego na Uchodźstwie, gen. bryg. Jan Alfred Chanerley-Łokcikowski, przekazał mi stwierdzenie Kanclerza Orderu Odrodzenia Polski o tym, że dekretem z dnia 15 sierpnia 1986 roku Prezydent Rzeczypospolitej na Uchodźstwie zaliczył mnie w poczet Kawalerów tegoż Orderu, nadając mi Komandorię z Gwiazdą. Podobny dekret informował mnie, że z kolei Prezes Rady Ministrów (którym był także pan Łokcikowski) nadał mi Złoty Krzyż Zasługi. Wszystko to otrzymywałem "za działalność naukowo-historyczną i pisarską z zakresu historii działań Armii Kra jowej". W ten sposób wszedłem na prawie dziesięć lat w orbitę podskórnego nurtu, o którym dziś już nieco więcej wiadomo, choć ciągle jeszcze niewiele się mówi i pra wie wcale nie pisze, a który ma niepokojąco wielki zasięg, i to światowy. Przyznam, iż chciałbym bardzo mieć te odznaczenia, bo któż normalny by nie chciał? Ale jaka jest wartość fałszywej studolarówki? Zgodnie więc z prośbą nadawcy, nazajutrz po otrzymaniu tej przesyłki potwierdziłem jej otrzymanie, ale równocze śnie odesłałem ją, z zimnym acz uprzejmym listem. Powiadomiłem go mianowicie, że znam i uznaję tylko agendy prawowitego rządu RP na uchodźstwie, żadnych zaś władz uzurpujących sobie do nich prawo nie uznaję i przyjmować od nich odznaczeń nie będę. Po pewnym czasie otrzymałem plik kserograficznych kopii dokumentów RZECZPOSPOLITA POLSKA B.OMBNDANT GŁÓWNY KADY WOJSK POLSKIEGO : (na Udiodzttwie) REPUBLK OF POLANO SUPRBME COMMANDER THB CADKE OtTHtTOLISH AtMY (..lEtlk) M.I. 21 sierpień 198ń r ; .d., 772/10-1/6t./K-gli Pui Doktor Ceiajry amONKl WARSZAWA : - , P01.3KA 11:1111 - Prcez 9renoc Kolegów 2 WACHLARZA ,.,. y.,... W uiuniu nufug n polu ytrt;oo utn.tlanlt prawdy Mttorye} o CZYNIE ŻOŁNIERZA POLSKI PODZIEMNEJ, RYCERZA RZECZYPOSPOŁITBJ ,: acxa otrzynB do przk)UEania następując dakmrnty a) foło-kopie Ndni Dekrftom z .inlft l S aiorpnia t9r6 r. KICCYZA ROMAHOORSKIBOO z GWIAZDA OROBRU CDRODZSMIA POLSKI, oraz b) Lwitycj ORDERU ODROCZENIA POLSKI Nr.l9/86l , c) ioto-kopia Nadania Dalcretem z linia 15 aierpnia i9W c ZlfCTTBOO KRZYŻA ZAS(! tJGI oraz d) LBS;Łtymacje ZŁOTEGO KRZYWA ZASŁUGI Nr.3/86. Uprzejmie proB2 o /aBkawe potwierdź )ie ortbioru powyzazych dolowo Życzą al szj - wocnej pracy ku cliwal i Ojczyzny DOKpataje z wyrazami najwyższego uzna-ila Ł szacunku uc\v-fi-hn r Co-fc-/M-. okcikewtKi - g".bryg, Oryglna/y Dyplanow drukowane są i nl można, ich z/ozyc, konsekwentnie wiec ni mogą być wytlanp poczta. Może w przyszłości któryś z krewnych Pana Doktora, lub znajomy x "wiltyta f Aołit iRogXtey odebrc::odwłi iBTOkkii L. Na jesieni 1986 roku otrzymałem bardzo wyso kie odznaczenia, ale niestety nie od tego prezydenta, którego uzna wałem 698 . udowadniających, że od 1972 roku, czyli od śmierci prezydenta Augusta Zaleskiego tylko generał Juliusz książę (pruski) Nowina Sokolnicki jest prawowitym prezyden tem RP na uchodźstwie, zaś jacyś Tomaszewscy, Andersowie, Brzescy, Sapiehowie, Zawiszowie, Ostrowscy, Sabbatowie czy Kaczorowscy to grono tanich uzurpatorów. Stan ów trwa już na Zachodzie od ćwierć wieku. Od tego bowiem czasu działa i to aktywnie boczna gałąź niby-prezydencka Sokolnickiego, a przy niej "pre mier" i "rząd". Premierem najpierw był tu gen. inż. Jan Libront, po nim gen. Jan Alfred Łokcikowski, podobno oficer AK, a nawet Wachlarzowiec (? ), obecnie zaś pro fesor Zbigniew Kazimierz Dworak-Biziel-Dworowiecki, M.D., Ph.D., Dr h.c., etc, etc. Kiedy w 1975 roku ten prawomyślny działacz Zrzeszenia Studentów Polskich i ortopeda wyjeżdżał z Poznania do USA nazywał się po prostu Zbigniew Dworak. A dzisiaj? Nie ma co, rosną nam ludzie. Z kolei Konstantego Hanffa, inną postać z tamtego grona, poznałem przelotnie w 1976 roku w Nowym Jorku, a gdy przyjechałem do kraju, zobaczyłem jego podo biznę w uniformie podoficera Wehrmachtu w jakimś programie TVP potem zaś dowiedziałem się, że mój amerykański znajomy jest baronem kurlandzkim i mini strem informacji u Sokolnickiego. Komu tu wierzyć? Gabinet rady ministrów zaś ma tam zasięg globalny. Dość powiedzieć, że jest aż czterech wicepremierów, którzy obok dzierżenia tek ministerialnych zastępują premiera: na Kanadę ("gen." Leopold Stanclik), na Brazylię ("gen." Kazimierz de Vautour-Sienkiewicz), na Stany Zjednoczone ("gen." Tadeusz Koziełł-Poklewski) i na Zachodnie Indie oraz rejon Morza Karaibskiego ("książę" Stan Cook-Kretzulesco). Równie mocno jakościowo prezentują się delegaci majestatu księcia Sokolnickiego na kraj. Mamy tu dwóch ministrów stanu, obaj są księżmi (o czym jako katolik informuję z niesmakiem), czyli reprezentują zawód charakteryzujący się przede wszystkim skromnością i pokorą. Jednym z nich jest ksiądz "generał" Bernard Witucki, drugim ksiądz kanonik "puł kownik" Henryk Jankowski z kościoła Św. Brygidy w Gdańsku, będący dodatkowo "Kontradmirałem" Duszpasterstwa Marynarki Wojennej (ciekawe co na to biskup polowy WE gen. dyw. Leszek Sławoj-Głodź? ). Tak ukształtowana humorystyczna kamaryla pod wodzą samego "prezydenta" od ćwierć wieku uprawia straszny proceder, rozdając (minimalnie) i sprzedając (w przewadze) rangi i odznaczenia, z najwyższymi włącznie i czyniąc z tego źródło utrzymania "dworu". A nie są to wcale jakieś drobne podporucznikowskie awanse. Licząc tylko według znajdujących się w moim archiwum "Rozkazów personalnych i awansowych" Sokolnickiego, w samym korpusie generałów mianował on: dwóch marszałków, pięciu generałów broni, czterdziestu dwóch generałów dywizji, stu szes nastu generałów brygady, dwóch wiceadmirałów i dwóch kontradmirałów. Stopni puł kowników, podpułkowników, majorów i kapitanów nadano ponad półtora tysiąca, w tym wiele w kraju. Do tego dochodzą kawalerowie Virtuti (i to wcale nie wyłącznie klasy y znam osobiście kilkunastu z klasą IV, a wiem o kilku z klasą III. A o ilu nie wiem? ). Nadano też (i bardzo dużo sprzedano) sporą liczbę Orderu Orła Białego (mię dzy innymi "kontradmirałowi" księdzu kanonikowi Henrykowi Jankowskiemu) masę wszelkich odmian i klas orderu "Polonia Restituta", słowem nie uszanowano żadnej świętości. W 1995 roku Sokolnicki w filmie wyświetlanym przez polską TV ocenił liczbę akowców obdarowanych owymi medalami na ponad pięć tysięcy osób. Rzecz od razu stała się tak niebezpieczna i zaczęła zataczać tak szerokie kręgi, że 21 kwietnia 1977 roku w prasie emigracyjnej ukazało się ostrzeżenie przed fał szywymi odznaczeniami i rozbijacką akcją Sokolnickiego, podpisane przez praw694 . dziwa generalicję emigracyjną, z generałami dywizji Stanisławom Maczkiem, Zyg muntem Szyszko-Bohuszem i Bronisławem Duchem na czele. Odniosło to, niestety, jedynie częściowy rezultat, więc w roku następnym, 13 maja, w Sali Sztandarowej Instytutu Polskiego im. gen. Sikorskiego w Londynie, zebrani tam prezesi wszyst kich emigracyjnych organizacji kombatanckich podjęli rezolucję w sprawie akcji Sokolnickiego, już nie tylko ostrzegając, ale wprost grożąc usunięciem ze swych organizacji wszystkich tych kombatantów, którzy pójdą na lep działań fałszywego prezydenta. Rezolucję tę podpisało dwudziestu siedmiu prezesów, w tym generało wie: Duch, Brzeszczyński, Rudnicki, Grudziński, Noel, Pelc, Mayer, i wielu innych wojskowych o nieposzlakowanej przeszłości i opinii. Przyhamowało to trochę akcję kupczenia medalami na Zachodzie. Niestety, łasy na odznaczenia kraj brał nadal wszystko co dawano, od byle kogo, byle dużo. To bardzo ciężkie zarzuty, ale stawiam je z pełną świadomością, choć ze ściśniętym ser cem. Znam środowiska bardzo mi drogie, do których znaczenia i obecnej chwały wal nie się przyczyniłem moimi książkami, które w tajemnicy wysyłały do Sokolnickiego zbiorowe listy z wnioskami o odznaczenia i awanse. Znałem ludzi, przyjaciół nawet, prawdziwych akowskich podchorążaków, o których pułkownikowskich szlifach pochodzących z tego samego źródła dowiadywałem się dopiero z ich nekrologów. Moja odmowa była chyba jedyna albo jedna z niewielu (choć zakładam, że część wyróżnionych nie protestuje z tej prostej przyczyny, że o swoich awansach czy odznaczeniach nic nie wie), bo wyzwoliła na "dworze" Sokołnickiego istny paroksyzm nie notowanej dotąd wściekłości. Zaczęły się ataki na mnie w różnych zagra nicznych pisemkach pana Sokolnickiego. Trwało to przez dwa lata. Apogeum nastą piło w końcu 1988 roku, gdy Jerzy Urban przypisał w "Polityce" autentycznemu rządowi londyńskiemu nadanie księdzu Jankowskiemu wysokich odznaczeń. Spro stowałem to wyjaśniając, że pochodzą one od kamaryli Sokolnickiego. Wtedy pan Zbigniew Dworak, "wicepremier rządu", napisał do ówczesnego redaktora naczel nego "Polityki" Jana Bijaka dwudziestostronicowy list, który oczywiście choćby ze względu na swoją objętość ukazać się nie mógł. Stała się więc rzecz kuriozalna. Redakcja organu "rządu" Sokolnickiego w USA "Free Poland Wolna Polska" (to jest Służba Informacyjna kierowana przez "barona" Hanffa) wydała z datą sty czeń 1989 specjalny, szesnastostronicowy numer tego dwutygodnika poświęcony wyłącznie mnie i listowi pana "wicepremiera". W tekście tym, pisanym to prozą, to wierszem, upstrzonym cytatami z konstytucji i różnych dekretów, tytułowany jestem profesorem, a nazwisko moje powtórzone jest bez mała sto razy. Jeszcze nikt nigdy nie zrobił mi takiej reklamy. Starałem się możliwie szeroko rozprzestrzenić prawdziwą wiedzę o Sokolnickim i jego poczynaniach. Szczególnie w kraju. Ale w 1988 roku było to już bardzo trudne i z każdym rokiem coraz trudniejsze. Mianowicie obaj krajowi "ministrowie stanu", księża, generał i kontradmirał w asyście mecenasa Władysława Siły-Nowickiego (sic! ) doprowadzili do tego, że 4 lutego 1988 po mszy świętej w kościele Sw. Brygidy, Wielką Wstęgę "Polonia Restituta" przyjął od Sokolnickiego z ich rąk... Lech Wałęsa. W półtora roku później, 8 października 1989 roku, gdy na zaproszenie tegoż Lecha Wałęsy i księdza "kontradmirała" Jankowskiego, przybył do Gdańska "wicepremier rządu" Zbigniew Dworak, przyszły prezydent RP przy jął z jego rąk Order Orła Białego. Od tej chwili każdy atak na Sokolnickiego był automatycznie atakiem na Wałęsę. A komuniści tylko na to czekali, skutecznie więc wiązało mi to ręce. 696 . SŁUŻBA INFORMACYJNA Wydanie Polskie Nr 90/89 Dwutygodnik 10 ttycinła 1989 WYDANIE SPECJALNE - poprawiona Dziś (poraź pierwszy) 16 stron ! bigniew Dworak Sin ClBBiiolt. Kalifornia l , Crud.iWt. 1M8 f S y WP Jn Bljak Redaktor Naczelny O y. Tygodniki "POLITYKA- Ą BO-112 Warszawa . t y, ul.Stanisława Oubois 9 ? "". Sianowny Pan Redaktorze . - . . , .;,-.. " . Bardzo wątpię. czy raczy Pan opublikować ninieisiy tfsl. Oproci ei trełti znłjdif Pan z tatwoscia parę innych powodów, nazwijmy to - natury technic;nej. Lisi ten test aardzo długi, choć lego wymaga potrzeba dania pełne) odpowiedzi paru przykrym słowom, iflMmi popiul li profesor Cezary Chleoowlkl m n-ri ; (Utlll POŁ.1TYKI t oma S lifigopiidl ar. Choć prof. Cezary Chtebowski nie wymienił mcjei osoby, to jednak przypisuje sobie prawo zabrania głosu w sprawie lak wainei. jak funkcjonowanie konstytucyjnego prezycłefi.--. R.P. na wygnaniu. Wy)echałen- i kraiu dopiero 13 liit temu. jako mtody człowiek. Przez car czas studiów kierowałem organtzacjp ZSP na jednej s poznańskich uczelni. Byłem mictatcrei budo wy pomnika ku czci polskich studentów pomordowanych w czasie hitlerowskiej okupaci " od wmurowania kamienia wegielntgo. ai do przecięcia bialoczerwonej wstęgi w wi rok.j. Organiiowalem sympoza martyrologi dziecka polskiego i wygłaszałem na ten temat referaT-. na różnych zjazdach poświeconych temu ia9adnieniu. Wydaje się wiec, ze upoważnia mnis do tego fflDja postawa społeczna. nez okres ostatnich dwóch lat iludiowafm zagadnienia konstytucyjnoio prezydfnta R.P. na wygnaniuz ogromna pasja. Przejrzałem mnóstwo dokumentów z tym związanych, co zalicza mnie chyba do bardzo nielicznej grupy ludzi - reszta uważa to najwidoczniej za rzecz zbędna. Na ten temat ukazało się zresztą sporo artykułów, choć wiele z nich forma rie od biega od sikolnych wypracowań. róiniac się od nich jedynie ttoici plwocin i żółci, c;ego tu na emigracji szczególnie dużo. Urąga to coprawda nam samym i nasze; tysiącletniej luturze. ale potwierdza tak częsty brak umiejętności politycznego rozumowania w obłcnym swieae. A tamlast wyciigania wlałciwych wniosków z hisiorii. opiera się je na prywatnych racjar.h fnyit starego porzekadta "każdy pan na zagrodzie równy wojewodzie". ; Ł. Polemice ze mną nowojorski "organ" pana Sokolnickiego poświęcił cały szesnastostronicowy numer specjalny Że Lech Wałęsa przyjął te odznaczenia, trudno się dziwić. Elektryk nie musi orientować się w takich niuansach. Ale że trzej otaczający go doradcy dwóch księży i jeden prawnik, a więc ludzie nie byle jakiego znaczenia w swych profesjach nie tylko do tego dopuścili, ale wręcz całą ową hecę zorganizowali, nadaje owej manipula cji specjalnego smaczku. Opamiętanie miało przyjść później, o wiele za późno. Nie mogąc skutecznie działać w kraju, starałem się upowszechniać prawdę o Sokolnickim i jego grupie poza krajem. Jesienią 1988 roku byłem w Monachium z odczytem zorganizowanym przez "Wolną Europę". Wśród wielu poznanych tam wówczas ciekawych ludzi znalazł się i mecenas dr Ludwik Frendl, prezes Kongresu Wolnej Polski, organizacji grupującej wielu znanych polityków emigracyjnych. 696 . W czasie jednej z rozmów zorientowałem się, że pan Frendl zna osobiście wybitnego polityka niemieckiego, arcyksięcia drą Otto von Habsburga, posła do Parlamentu Europejskiego i prezesa Europejskiego Biura Informacji Rządowej i Parlamentar nej. Członkiem tej ostatniej organizacji był Sokolnicki. Po naszej rozmowie pan Frendl napisał do drą Habsburga pismo, do którego dołączył dossier Sokolnickiego i o ile wiem tenże został z tego Europejskiego Biura wyproszony. Czas mijał, ludzie dojrzewali. Wreszcie i Lech Wałęsa już jako prezydent uznał, że sytuacja stała się również dla niego niewygodna. Wobec tego w czerwcu 1994 roku (a więc tuż przed obchodami pięćdziesiątej rocznicy Powstania Warszaw skiego, na które do Warszawy wybierała się parotysięczna rzesza akowców z całego świata, z ostatnim prezydentem na uchodźstwie Ryszardom Kaczorowskim) na łamach numeru 20 tygodnika "Prawo i Życie" ukazało się dość pokrętne oświadcze nie ówczesnego rzecznika prasowego prezydenta RP ministra stanu Andrzeja Drzycimskiego. Znajdowało się w nim następujące stwierdzenie: "Mając to na uwadze należy przyjąć, że panu Juliuszowi Nowinie-Sokolnickiemu nie przysługiwały przy mioty władz Rzeczypospolitej Polskiej i w związku z tym nie mogą być honoro wane jego czynności natury państwowej, w tym także nie mogą zostać uznane, na podstawie art.ll ust. l cytowanej na wstępie ustawy, nadane przez niego stopnie wojskowe." Choć o odznaczeniach nie ma tu ani słowa, wydaje się, że per analogiom powinny być traktowane identycznie. Ale czy na pewno? Czyja się przypadkiem nie mylę? Londyński "Tydzień Polski" przedrukowujący w październiku na swych łamach fragmenty tego oświadczenia, kończy je jednozdaniowym komentarzem: ak więc sprawa uzurpatorskich funkcji "prezydenta RP Juliusza Nowiny-Sokolnickiego znalazła wreszcie swój koniec dzięki zarządzeniu Prezydenta Rzeczypospo litej Lecha Wałęsy". Oj, czy nie za wcześnie ten entuzjazm? Bowiem dokładnie w tym samym czasie, gdy "Prawo i Życie" publikowało oświadczenie jednego belwederskiego ministra stanu, drugi minister stanu, Mieczysław Wachowski, stawiał na pewnym piśmie sygnaturę "OK", kierując je do realizacji. Ale o tym później. Mam powody przypuszczać, że na tym nie kończy się aktywność Sokolnickiego. Ale nawet jeżeli uwierzymy w to, że cała farsa już Sokolnickiego znudziła, to czy możemy ją uznać za rzecz przeszłą, zakończoną, niebyłą? Przecież na świecie pozostało jeszcze kilka tysięcy żyjących fałszywych generałów, oficerów i kawalerów odznaczeń wszelkiej maści, którzy wraz z kawalerami krzyży Virtuti nadanych przez PRL sowieckim generałom będą nas straszyć jeszcze co najmniej ćwierć wieku. Ha, cóż, pozostaje zdać się na wyroki boskie i czekać cierpliwie. I tak oto, ciągnąc sprawę Sokolnickiego, wyprzedziłem moje kalendarium o dobrych osiem lat. Przepraszam, i posłusznie wracam do początków zimy 1986 roku. , ; " v Dla Rady Starszych Środowiska "Ponurego" i "Nurta" zima ta zaczęła się bar dzo przykrymi wydarzeniami. Oba miały miejsce we Wrocławiu. 19 listopada w wieku prawie dziewięćdziesięciu lat zmarł chorąży "Szort" Tomasz Waga. Była to bardzo czcigodna postać. Legionista, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, instruk tor Batalionu Fortecznego KOP konspirator od pierwszych dni wojny, w lesie od połowy 1942 roku, najpierw u "Ponurego" jako dowódca samodzielnego oddziału, następnie dowódca kompanii w batalionie "Nurta". Był twardy, a jednocześnie opie kuńczy. Przy samym końcu wojny ktoś chyba niechcący sobie z niego zadrwił. Staremu chorążemu, dumnemu ze swego najstarszego podoficerskiego stopnia, 697 . zaproponowano awans na podporucznika czasu wojny. Prychnął i odmówił. Nic nie stracił, a i jego kompania też nie, bo przydzielony jej z rozdzielnika stopień, którego "Szort" nie przyjął, dostał jego podkomendny. "Szort" bardzo czekał na powrót szczątków "Ponurego". Nie doczekał. W półtora miesiąca po "Szorcie" odszedł na wieczną wartę senior Rady Star szych, kpt. Władysław Czerwonka "Jurek". Człowiek spokojny, prawy i skromny. A także nadzwyczaj odważny. Nikomu tego nie mówił, ale wiedziałem, że bolało go bardzo, iż Virtuti go dziwnym trafem zbyt długo omijało. Ta niesprawiedliwość wyraźnie bulwersowała także żołnierzy "Jurka". Przychodzili do mnie i pytali: "Dla czego on nie ma? " Cóż mogłem na to powiedzieć, jeśli fakt ten tak samo przykro mnie dziwił, jak i ich? Próbowałem poruszać ten temat w rozmowie z kpt. "Mariań skim" Stanisławem Pałacem (gdy jeszcze żył), ale odparł krótko: "Mnie to też gnie cie". Sytuacja zaczęła być szczególnie przykra. Zaistniała bowiem w środowisku akowskim, wolnym dotąd od podobnych medalowych czy awansowych ciągot. I gdy wypłynęła krzywda wyrządzona "Jurkowi", w niedługim czasie dostrzeżono kogoś, owszem zacnego (choć bez przesady) z podwojonymi nadaniami Virtuti. Zabo lało. Przemilczał, ale choć błąd ten później naprawiono, nie znaczy, że on o tym zapo mniał. Gdy kpt. Władysław Czerwonka "Jurek" zmarł, miał siedemdziesiąt jeden lat, a zatem do tysiąca pełni księżyca nieco mu brakowało. Niemniej jednak wierzę, że i "Szort", i "Jurek" po tamtej stronie tęczy zaznali pełnej szczęśliwości i wyrówna nia ziemskich krzywd. 698 . 1987 Weronia ma syna "Ponury" nareszcie w Górach Świętokrzyskich dziękczynna pielgrzymka do Rzymu "Dzik" oblężony przez "sojuszników" Na opuszczone przez kpt. "Jurka" stanowisko seniora Rady Starszych wybra liśmy "Dzika" awansowanego już chyba wtedy do stopnia majora Mariana Świderskiego, jako że i on, i "Habdank" Jerzy Oskar Stefanowski, byli jedynymi żyją cymi oficerami z pierwszego ponurowskiego składu. Fakt, że "Dzik" mieszkał w Starachowicach, miał się nam w niedługim czasie bardzo przydać, wszak zbliżały się gorące dni. Mieliśmy wiele sygnałów świadczących o tym, że po siedemnastu latach ocze kiwania i walki władza komunistyczna zgodzi się na sprowadzenie szczątków "Ponu rego" do Wąchocka. Byliśmy tego tak pewni, że na dzień dorocznego czerwcowego zjazdu wybiliśmy pamiątkowy medal z brązu, na którym widniał napis: "Poległ nad Niemnem 16 czerwca 1944 roku Powrócił w Góry Świętokrzyskie 21 czerwca 1987 roku". Niestety, 21 czerwca przy ognisku na Wykusie mieliśmy medal, ale nie mieli śmy urny z prochami "Ponurego". Choć pozytywna decyzja już zapadła. Zaczęło się dzielenie skóry na niedźwiedziu. Wodzirejem uroczystości naraz chciał być ZBoWiD. Ale rodzina "Ponurego" powiedziała "nigdy". Teraz już, po dorocznym zjeździe, rzecz straciła dla nas rocznicową pilność. Pod przewodem opata Benedykta zaczęli śmy przygotowywać autokarową pielgrzymkę żołnierzy "Ponurego" i "Nurta" do papieża. I teraz nie my zaczęliśmy się niepokoić. W czasie tych przygotowań stałem się po raz trzeci dziadkiem. 24 sierpnia Weronia urodziła syna, Kacperka. Była bardzo dumna z tego, że po dwóch dziewczyńskich próbach Tomka ona ma syna za pierwszym razem. Jednak on nazywa się Dziadosz i linii Chlebowskich nie przedłuży. Nie kryję smuciło mnie to trochę. 10 września wyjechała z Warszawy do Mińska i Wawiórki ekipa ekshumacyjna Biura Opieki nad Grobami Obcokrajowców. Dyrektorem owego BONGO był wtedy Stasio Przyłuski, mój kolega ze studiów na ANP i z praktyki w Banku Handlowym. Drobiazgowe przygotowania zostały zakończone. Delegowany przez Stasia pracow nik Wojciech Kończy został przez nas zaopatrzony w najlepszy zestaw informacji. Baliśmy się, że władza radziecka zrobi w ostatniej chwili jakiś szwindel i wyda nie te zwłoki. Przykład Witkacego świadczył, że obawy te nie były bezpodstawne. Pan Koń czy miał więc liczne zdjęcia cmentarza i dokładny plan kwatery, w której spoczywał "Ponury" oraz jego ośmiu żołnierzy; dołączyliśmy także zdjęcie metalowego krzyża. Wiedział również, że major był pochowany w oficerkach i na lewym udzie miał torbę sztabową. Rodzina dostarczyła opis uzębienia i charakterystycznych ubytków. Otrzy mał też adres niewiasty, matki jednego z poległych, która opiekowała się grobami. Wszystko to jednak okazało się zbędne. Mimo iż ekshumacja nie była zapowie dziana, przed kościołem w Wawiórce stała gromada ludzi. Gdy Kończy zapytał, czy ktoś chciałby pomóc przy odkopaniu zwłok, wystąpiło czterech mężczyzn. Ze szpadlami. Traficie panowie? Jesteśmy z VII batalionu. Potrafiliśmy Komendanta zakopać, potrafimy i odkopać odpowiedział jeden z nich półgłosem, by eskorta milicji nie słyszała. I tak się też stało. Na granicy w Terespolu na karawan oczekiwała delegacja ZBoWiD, której jed nak przekazano stanowisko rodziny, że żadnych uroczystości tu nie będzie. O pół nocy 17 września karawan dojechał do klasztoru w Wąchocku. Urnę zniesiono do katakumb. Nazajutrz pakujący walizki na pielgrzymkę opat nie mógł się opędzić od tele fonów i wizyt oficjeli: Urząd Wojewódzki, MSW, Komenda Wojewódzka MO, ZBoWiD i dziesiątki innych ważniejszych i mniej ważnych instytucji. Zasypywany lawiną pytań, kiedy pogrzeb, kto będzie przemawiał, czy potrzebna kompania hono rowa, kiedy i gdzie mają się zjawić przedstawiciele MSW celem omówienia spraw bezpieczeństwa konduktu, itp. opat, jak zwykle z uśmiechem, odpowiadał: Rodzinie kazali panowie czekać siedemnaście lat, a teraz przychodzicie jak do piekarni? Na razie jedziemy do papieża, aby wspólnie podziękować Bogu za to, co się wreszcie stało. Gdy wrócimy, będziemy się zastanawiać jak naszego brata godnie oddać ziemi. Pamiętamy, kto był z nami, a kto przeciwko nam. W razie potrzeby sami trafimy do tych, którzy okażą się niezbędni. Zostańcie z Bogiem. Pielgrzymkę do Watykanu zdominował temat czekającego nas po powrocie pogrzebu "Ponurego". Byliśmy w pełni świadomi, jak trudne jest to zadanie. Wie dzieliśmy, że zgoda władz na sprowadzenie szczątków mjra Jana Piwnika bynajm niej nie była spowodowana względami humanitarnymi. Komunizm coraz bardziej wietrzał i kruszył się (choć od czasu do czasu mimo słabości potrafił się jesz cze zdobyć na działania represyjne), i to był jeden z owych spektakularnych gestów, którymi próbowano przedłużyć jego żywot. Musieliśmy zatem tak pokierować naszymi poczynaniami, aby z jednej strony nie dać władzy okazji do odcinania dla siebie jakichkolwiek kuponów politycznych z przebiegu uroczystości pogrzebowych, z drugiej zaś nie dopuścić do tego, by próbowano się na nas i naszej sprawie odgrywać za ewentualnie popełnione nieostrożności. Wiadomo bowiem, że najbar dziej niszczy wszystko dokoła drzewo upadające. Omawialiśmy dokładnie każdy szczegół, a okazji było wiele, gdyż przejazdy autokarem z miasta do miasta Czechosłowacji, Austrii i Włoch trwały wiele godzin. Poza podziwianiem wspaniałej panoramy Włoch czas jazdy skracaliśmy także grą w brydża na prymitywnym "stoliku" z walizek (w czym szczególnie gustował nasz opat), omawianiem szczegółów pogrzebu i cząstką różańca (wszak byliśmy piel grzymką). Potem jeszcze doszły chóralne próby Czarnej Madonny, którą Włosi uważają niemal za drugi hymn Polski. Trzon pielgrzymki stanowił zespół kadrowy Środowiska Żołnierzy Święto krzyskich Zgrupowań "Ponurego" i I batalionu "Nurta" z żonami, a więc: Zdzisław Rachtan "Halny", jego szwagier Zdzisław Witebski "Poraj", Andrzej Kasten "Zulejka", Zbigniew Męczyński "Zawadzki", Jerzy Janczewski "Hefajstos" ze swym przyjacielem z późniejszego "Eko-Radia" Andrzejem Zaleskim, Tadek Michalski "Ryś" z Łodzi, Eugeniusz Dąbrowski "Pliszka" od "Jędrusiów" z córką, Basia Grabowska-Klar ze Starachowic i jeszcze parę osób o partyzanckim rodowodzie. 700 . Nocowaliśmy przeważnie po klasztorach, co dodawało uroku całej eskapadzie. Nawet noclegowi w Certosa del Galluzzo, na przedmieściach Florencji, gdzie uło żono nas w wielkiej piętnastowiecznej sali na podłogowych dechach pokrytych bar dzo zapchloną, purpurową wykładziną. I właśnie te pchły najpierw przeklinane, a następnie błogosławione swoją aktywnością spowodowały, że zamiast spać, zwiedziliśmy po nocy bardzo rozległy, wspaniały, wiekowy i niesłusznie zapomniany klasztor. Gdy zabrakło nam pieniędzy (a więc i możliwości wynajęcia dobrego miejsca hotelowego w samej Wenecji), nasz opat załatwił kolejne noclegi w San Giacomo di Veglia. Spaliśmy w miłym hoteliku, a stołowaliśmy się w obszernej sieni przepięk nego żeńskiego klasztoru, podobno o bardzo ostrej regule. Jedzenie było fanta styczne, a jeśli chodzi o siostry pokazała się tylko jedna, stareńka przeorysza, która powitała nas nadzwyczaj milo. Na co dzień kontaktowały się z nami jedynie świeckie panie ze społecznego komitetu. Reszta była jedną wielką ciszą, tak wielką, że zwątpiliśmy, czy ktokolwiek poza przeoryszą tam rezyduje. Ale w dniu odjazdu rano przeorysza poprosiła nas o zaśpiewanie Czarnej Madonny. Zaśpiewaliśmy we wnętrzu wysokiej sieni, które tworzyło wspaniałą muszlę akustyczną. W tym momencie ze zgrzytem otwarto wielkie wrota prowadzące na wewnętrzny dziedzi niec. W czworoboku zabudowań ujrzeliśmy olbrzymi, barwny ogród kwiatowy, zaś we wszystkich oknach a w polu widzenia mieliśmy ich kilkaset powiewały ku nam, jak białe ptaki zrywające się do lotu, dłonie, po jednej z każdego okna. Było w tym coś bardzo pięknego i bardzo średniowiecznego. Z Czarną Madonną mieliśmy jeszcze jedną przygodę. Tym razem w Loreto. Po złożeniu kwiatów na pięknie, tarasowo położonym polskim cmentarzu, poszliśmy na mszę do Bazyliki Matki Boskiej Loretańskiej. W wypełnionym tłumem wnętrzu śpiew był zadziwiająco mizerny, więc gdy organy poddały melodię Czarnej Madonny, zagrzmieliśmy tak donośnie, że zewsząd zwróciły się ku nam tysiące twa rzy. I natychmiast... wyproszono nas na zewnątrz. Okazało się, że ze względu na znajdujący się w środku, a liczący dwa tysiące lat, Domek Matki Bożej przywieziony z Ziemi Świętej, wszelkie głośniejsze śpiewy są tu zabronione, gdyż wspaniale rezonujące wnętrze powoduje osypywanie się starych murów. Aby więc podbudować nasze nadwątlone "ja", udaliśmy się do Capella Polacca, gdzie długo podziwialiśmy wspaniały witrażowy tryptyk przedstawiający wjazd króla Jana III Sobieskiego do Wiednia, pogrom bolszewików pod Warszawą w 1920 roku i żołnierzy II Korpusu ratujących w 1944 roku kopułę bazyliki w Loreto, pło nącą po nalocie hitlerowskich bombowców. Podniosło nas to mocno moralnie i już mogliśmy wracać do Polski. Był to raptowny przeskok z pełnego lata w późną jesień. W kraju zastaliśmy "Dzika przyciskanego do muru nagabywaniami tych, któ rzy naraz zapragnęli udzielić nam pomocy przy organizowaniu pogrzebu "Ponu rego". Ale obecnie to my mieliśmy czas. Postanowiliśmy, że pogrzeb odbędzie się w czerwcu, w czasie tradycyjnego zjazdu Ponuraków w rocznicę śmierci komen danta. Teraz, w listopadzie, w klasztorze odprawiona została jedynie uroczysta msza przy urnie, którą następnie złożyliśmy do czerwca następnego roku w krypcie tutej szego opactwa. To, że chcieliśmy ten pogrzeb urządzić w ścisłym współdziałaniu z rodziną komendanta oraz Kościołem, było od samego początku oczywiste. Ale chcieliśmy także a przynajmniej ja ciągle kładłem na to nacisk aby kombatancko-patriotyczne elementy uroczystości pozostawały w równowadze z częścią liturgiczną i modlitewną. m . Jeszcze przed Bożym Narodzeniem odbyły się nasze dwa spotkania z księdzem biskupem ordynariuszem diecezji sandomiersko-radomskiej. My, to znaczy "Halny" i ja, zapoznawaliśmy dokładnie naszego wysokiego rozmówcę z przebiegiem osiem nastoletnich starań, a raczej walki z oburzającą arogancją władz, bo przecież Kościół przynajmniej na tym szczeblu dopiero w te sprawy wchodził. Bratem udział wpięciu takich spotkaniach z biskupem. Później jednak, dostrzegając, iż jestem zbyt mało elastycznym rozmówcą w tym gronie, zrezygnowałem z udziału w nich i "Halny" prowadził je sam. 702 . 1988 Przygotowania do pochówku "Ponurego" pogrzeb wielką manifestacją w USA na czteromiesięcznym stypendium znowu w TV w Monachium w poszukiwaniu archiwum AK w Hamburgu u hrabiny Marian Doenhoff piąte wydanie "Gór" znika z rynku "mity" sąsiad Weszliśmy w nowy rok, poprzedzający wielkie wydarzenia upadek (jak się nam wówczas wydawało) komunizmu, zwycięstwo "Solidarności" i wolności. W połowie stycznia zostałem zaskoczony niecodzienną inicjatywą moje przypadające na 15 lutego sześćdziesiąte urodziny podziemna jeszcze "Solidarność" postanowiła uczcić wydaniem jubileuszowego znaczka pocztowego, przypominają cego dwudziestopięcioletni dorobek w walce o akowski etos. Uważałem jednak, że to wielkie wyróżnienie przerasta moje zasługi. Dlatego mimo długotrwałego namawia nia i nacisków musiałem odmówić Krysi Lipcowej, wypróbowanej przyjaciółce naszego domu, która podjęła się mediacji między podziemnymi wydawcami a mną. Uczyniłem to z wielkim żalem i przykrością, jednak zmysł samokrytycyzmu choć wielu zarzuca mi egocentryzm i bufonadę mam chyba osadzony we właściwym miejscu i rozwinięty proporcjonalnie. W przygotowaniach do pogrzebu "Ponurego" każdy dzień przynosił nam nowe trudności do pokonania. Najważniejszym problemem organizacyjnym było zapew nienie porządku i bezpieczeństwa na szosach, kondukt bowiem przez trzy doby miał przebyć pięćdziesiąt osiem kilometrów drogami państwowymi i traktami publicz nymi. Przewidywaliśmy, że w uroczystościach weźmie udział ponad sto tysięcy ludzi. Zwróciliśmy się o powołanie służb porządkowych do tych formacji kościelnych, które tak skutecznie zorganizowały je w czasie pobytu papieża w Polsce. Ale tam zainteresowanie sprawą było tak małe, że na samą uroczystość przybyło łącznie dwanaście osób. A potrzebnych by to minimum dwa tysiące dobrze zgranych ludzi. Wybawienie spadło jak z nieba. Półkonspiracyjny wtedy jeszcze Związek Har cerstwa Rzeczypospolitej postawił do naszej dyspozycji trzy tysiące starszych har cerek i harcerzy z własną łącznością teleradiową, namiotami, sprzętem kuchennym i pionierskim. Za tę pomoc jako harcerz sprzed czterdziestu lat bardzo ciepło o nich myślę także w chwili, gdy piszę te wspomnienia. Harcerze jednak nie mogli zapewnić regulacji ruchu na drogach państwowych. To mogła i wprost bardzo chciała zrobić dla nas milicja, ale teraz to my jej nie chcieliśmy. Ratunkiem mogło być tylko wojsko. Mimo tylu przykrych doświadczeń ciągle wierzyliśmy, że tamto wojsko było ulepione z innej gliny niż tamta milicja. Jerzy Szczerba "Mirt" został więc upoważniony do rozmów z ówczesnym komen703 . dantem kieleckiego garnizonu ludowego WP towarzyszem pułkownikiem Bąkiem, w sprawie odkomenderowania na owe trzy czerwcowe doby kompanii regu lacji ruchu. Po wysłuchaniu w czym rzecz, towarzysz Bąk załatwił sprawę krótko i po żołniersku: Mowy nie ma. Towarzysz pułkownik Bąk miał już wkrótce gorzko żałować swej partyjnej prawomyślności. W dwa tygodnie później w marcu 1988 "Dzik" przywołał nas do Starachowic na pilną naradę. Okazało się, że chce z nami rozmawiać sam Komi tet Wojewódzki PZPR z Kielc. Nie było tam już wtedy Lubczyńskiego (który przed trzema laty pomógł w sprawie pomnika "Ponurego") na stanowisku I sekretarza, a jego następca nie dał się nam dotąd poznać z żadnej strony. Dwaj młodzi ludzie, kierownik wydziału organizacyjnego oraz instruktor pro pagandy KW, chcieli wiedzieć, jaki jest program uroczystości i w którym miejscu widzimy przemówienie wojewody oraz salwę kompanii honorowej ludowego WP Wszak będzie to pogrzeb oficera, więc udział wojska jest chyba uzasadniony. Było to powiedziane krótko, uprzejmie, ale chłodno i z wyczuwalnym dąsem. Koledzy upoważnili mnie do przedstawienia naszego stanowiska, więc odpo wiedziałem w tej samej konwencji. Programu pogrzebu przedstawić nie możemy, bo go jeszcze nie mamy. Przemówienia wojewody nie przewidujemy, gdyż prawie wszystkie uroczystości stacjonarne mają charakter religijny i nie my jesteśmy ich gospodarzami. Jedna tylko, o charakterze kombatanckim, odbędzie się na Wykusie, ale to miejsce jest związane z tyloma krzywdami wyrządzonymi przez władze PRL "Ponuremu" i jego żołnierzom, że przemówienie wojewody byłoby odczytane jako profanacja. A wojsko na pogrzebie strzelać nie będzie, bo skoro odmówiło nam pomocy w regulacji ruchu na drogach, to i postrzelać niech sobie idzie gdzie indziej. Opowiedziałem im naszą przygodę z towarzyszem pułkownikiem Bąkiem, który przy późniejszej, składanej w KW relacji wszystkiego jak słyszeliśmy całko wicie się wyparł. Na dobrą sprawę marzyło nam się i przemówienie wojewody, i kompania hono rowa, i salwa, i wojskowe trąbki, i werble, i cały ten żołnierski patriotyczny szyk, ale tego wszystkiego nie mógł nam zapewnić ani ten wojewoda, ani to wojsko. A szkoda, bo taka właśnie równowaga akcentów państwowo-świecko-kombatanckich i religij nych w naszej uroczystości była bardzo potrzebna. Na moje dictum obaj panowie z KW lekko zdębieli. Od co najmniej trzydziestu lat nikt na terenie tamtego województwa nie rozmawiał w taki sposób z przedstawi cielami KW Wyraźnie stracili rezon i przez kolejne trzy godziny już nie tyle się domagali, ile prosili w pewnym momencie nawet ze łzami w oczach o jedena ście minut w Michniowie: osiem dla wojewody i trzy dla kompanii. Nie ustąpiliśmy. Zapowiedzieli, że będą interweniować u biskupa. Życzyliśmy im powodzenia. Biskup też nie ustąpił. Był twardy, i to nie tytko wobec PRL-owskich dygnitarzy Bardzo szybko wszedł w rolę prawdziwego i prawie wyłącznego gospodarza uroczystości. Przy wszystkich próbach wprowadzenia jakichkolwiek świeckich pomysłów z naszej strony, kwitował je stwierdzeniem: "Przecież oddaliście mi to ciało". Obserwując to wszystko odnosiłem momentami wrażenie, że biskup jest z nami w walce o sprowa dzenie szczątków "Ponurego" nie od roku czy dwóch, a od osiemnastu lat. W pewnym momencie biskup zdecydował się na pewien krok wobec mnie, który wywołał protest i to złożony na piśmie nie mój, lecz całej naszej Rady Starszych. Otóż Rada, w uznaniu moich zasług wniesionych w walkę o sprowadzenie szczątków 704 . "Ponurego" w Góry Świętokrzyskie, postanowiła, że powinienem w imieniu jego żoł nierzy przemówić podczas kulminacyjnej, niedzielnej uroczystości, czyli mszy w Wąchocku. Ksiądz biskup stanowczo się temu sprzeciwił, a "Halny" miał widać za małą siłę przebicia, aby racje Rady zwyciężyły. Biskup w uzasadnieniu swego stano wiska raczył użyć w pewnym momencie nawet argumentu "przecież on wydaje w PAX-ie". Oczywiście, bezpośrednio tego nie słyszałem, ale wypowiedź ta została mi powtórzona przez bardzo dla mnie wówczas wiarygodnego uczestnika rozmowy. To był bardzo nisko wymierzony cios. W tym bowiem czasie w Instytucie Wydawniczym "PAX" (gdzie indziej nie można było książek o tak prezentowanej tematyce akowskiej drukować), wydawali swe prace pisarze najwyższej rangi, także niekwestionowani katolicy. Ciekawe, że gdy po pięciu latach Episkopat przyjął za swój organ "PAowski dziennik "Słowo Powszechne", które pod ówczesnym kie rownictwem bardzo grzeszyło wobec wielu, a szczególnie wobec Kościoła, zabrakło z Radomia słowa potępienia. Podobne potraktowanie w Radomiu rok później w spo sób istotny zaważyło na wyeliminowaniu z walki o miejsce w parlamencie byłego żoł nierza AK, członka KOR i działacza antykomunistycznego Jana Józefa Lipskiego. Rada Starszych świętokrzyskiego środowiska, wyrażając biskupowi swoją de zaprobatę, powiadomiła go, że w tej sytuacji ja wygłoszę główne przemówienie w sobotę na Wykusie, zaś w niedzielę przemówi były szef sztabu Komendy Okręgu Kieleckiego ppłk. dypl. "Wojan" Wojciech Borzobohaty. Biskup zaakceptował tę zmianę, choć proszono go jedynie o przyjęcie jej do wiadomości. Nie był też chyba świadom ani wtedy, ani do tej chwili, że "dzięki" jego stanowisku w rzeczywistości przemawiałem dwukrotnie, bo i w sobotę na Wykusie, i w niedzielę w Wąchocku. Tyle że w niedzielę uczyniłem to ustami "Wojana", gdyż na jego prośbę napi sałem to przemówienie. W każdym razie od tego czasu w moich wszelkich wystąpie niach starałem się być mniej agresywny wobec przedstawicieli komunistycznych władz PRL. Tu chciałbym nakreślić sylwetkę ppłka dypl. Borzobohatego i napisać parę stów o początkach moich z nim kontaktów. ojan", urodzony w 1908 roku (zmarł w 1991) już przed wojną należał do ofi cerów, którzy zwracali na siebie uwagę dowódców. W 1930 roku ukończył, z bardzo wysoką lokatą, podchorążówkę artylerii w Toruniu, a w 1938 Wyższą Szkołę Wojenną. Po kampanii wrześniowej był jednym z pierwszych w konspiracji SZP, a następnie w ZWZ kierował Oddziałem III komendy Obszaru Warszawskiego. W zimie 1943/1944, po wsypach na terenie Kielecczyzny, został tam skierowany na szefa sztabu Komendy Okręgu, a w czasie akcji "Burza" i marszu Korpusu Kielec kiego AK na Warszawę, mianowany został zastępcą dowódcy Korpusu. Po wkrocze niu Armii Czerwonej podjął na nowo działalność konspiracyjną w Delegaturze Sił Zbrojnych na Kraj jako jej szef sztabu. W czasie próby aresztowania przez patrol UB przyjął narzucony sobie pojedynek ogniowy, co wtedy na ulicach wielkiego mia sta było zjawiskiem rzadkim, a biorąc pod uwagę przewagę przeciwnika tak liczebną, jak i w uzbrojeniu była to akcja tyleż bohaterska, co desperacka i bez nadziejna. Ciężko ranny, sparaliżowany przez dwa lata, siedział w więzieniu z wyro kiem śmierci, zamienionym później na pięć lat, do roku 1955, zwracając na siebie uwagę postawą wyjątkowo godną. A jednak pierwszy haust wolności podziałał i na niego deprymująco. Ludzie, którzy go znali przed i po więzieniu, określali to jednym słowem: "zmiękł". Piszę to nie w formie oceny, bo nikt z nas nie może być pewien, jak zachowałby się w ekstre705 . malnych warunkach. On także, jak bardzo wielu oficerów AK, którzy po wyjściu z więzienia nie mogli otrzymać pracy, znalazł ją w "PAowskim pionie gospodar czym Inko. Został członkiem ZBoWiD i mimo iż należał do tej organizacji przez trzydzieści trzy lata zachowywał się poprawnie, nie dając się wciągnąć w żadne układy polityczne. Do "Ponurego" jednak ciągle miał stosunek nacechowany chło dem i rezerwą, choć przecież nigdy go nie widział. Niechęć tę przejął od poprzed niego szefa sztabu, w myśl zasady, że w sporze podpułkownika z porucznikiem ten ostatni z założenia nie mógł mieć racji. Nie są to moje przypuszczenia, tylko samokrytyczne wypowiedzi "Wojana" w czasie licznych późniejszych naszych rozmów. Fakt, że najaktywniejszy, sponta niczny powojenny ruch środowiskowy akowskich żołnierzy, nie tylko na Kielecczyźnie, ale i w całej Polsce zaczął się wokół Wykusu i podkomendnych "Ponurego", nie ułatwiał tak nastawionemu "Wojanowi" zbliżenia się do tego grona. Jeżeli bowiem nazywał Piwnika warchołem, to musiał być konsekwentny. Czas i wydarzenia w śro dowiskach kombatanckich poszczególnych oddziałów działały jednak na korzyść zbliżeń. Wyroki boskie zabierały kolejnych seniorów Rady Starszych: kpt. "Mariań skiego" Stanisława Paiaca, kpt. "Jurka" Władysława Czerwonkę, umarł też najstar szy wiekiem z dowódców oddziałów od "Ponurego", chór. "Szort" Tomasz Waga. Przykład aktywności "Ponuraków" był zaraźliwy. Uaktywniło się owiane miej scową legendą środowisko "Szarego" Antoniego Hedy, aktywizowali się też inni dowódcy partyzanckich grup. Sytuacja dojrzewała do tego, aby ktoś o niekwestio nowanym autorytecie stał się moralnym zwierzchnikiem prężnej kieleckiej zbioro wości akowskiej. W zasadzie było trzech kandydatów: płk Jan Zientarski "Mieczy sław", ostatni komendant Okręgu Kieleckiego AK i dowódca Korpusu Kieleckiego, "Wojan" i "Szary" Antoni Heda. Byli oni wzajemnie do siebie nastawieni dość nie chętnie, mówiąc najdelikatniej. Pierwszy mieszkał w Radomiu i był mężczyzną w mocno podeszłym już wieku. Trzeci sam sobie zaczął ujmować po kawałku z własnej niezaprzeczalnej sławy oku pacyjnej. Jego uduchowione "kazania" wygłaszane ze stopni ołtarzy, na które wpusz czali go często niezbyt ostrożni kapłani, wywoływały nieraz konsternację wśród kombatanckiej braci. Pozostawał więc "Wojan", którego jedynym minusem było, iż często ulegał dyskutantom lub doradcom o większej sile argumentacji. Uznaliśmy go jednak za moralnego przywódcę i ten właśnie fakt oraz czas spowodowały, że na samą postać "Ponurego" zaczął on patrzeć nieco inaczej. Zmienił się także na prze strzeni lat jego stosunek do mnie i zaowocował wbrew temu co potem usiłowali głosić na swój doraźny użytek nagle nawróceni "antykomuniści" wśród pewnej grupki akowców autentyczną i odwzajemnioną przyjaźnią. Był częstym gościem u mnie w redakcji, przychodził sam albo z "Halnym" po radę w sprawie odpo wiedzi w tym czy owym wywiadzie, po pomoc w zredagowaniu jakiegoś przemówie nia i nigdy bez tej pomocy nie wychodził. Lubiliśmy się wzajemnie i szanowali. Zbliżający się pogrzeb "Ponurego" postawił "Wojana" w sytuacji, w której musiał się jednoznacznie określić. Rok wcześniej, będąc w Londynie, powróciłem w rozmowie z mjrem Franciszkiem Miszczakiem, byłym prezesem Zarządu Głów nego Koła AK (organizacji o zasięgu światowym), do nadania "Ponuremu" pośmiert nie Krzyża Złotego (IV klasy) Orderu Wojennego Virtuti Militari. Powiedział mi tak: Kiedy rozmawialiśmy na ten temat poprzednio, w 1983 roku, sytuacja była diametralnie inna i zdecydowanie łatwiejsza. Ja byłem prezesem ZG Koła i optowa łem za tym nadaniem, tym bardziej że sprawę popierał płk dypl. Iranek-Osmecki, 706 . a jego głos liczył się tu bardzo. Dzisiaj Iranek nie żyje, ja zajmuję się Fundacją AK, a decydujący teraz o nadaniach ppłk Mandziara, mimo iż jest moim przyjacielem, w tej akurat spawie, jako były podkomendny "Wojana" z czasów okupacji, jest pod jego wpływem i Złotego Krzyża raczej nie da, bo uważa Piwnika za warchoła. Chyba, że wniosek podpisałby właśnie "Wojan". Czekałem więc na odpowiedni moment, by sprawę z "Wojanem" omówić. Rzecz należała bowiem do bardzo delikatnych. Czas jednak uciekał, a odpowiednia okazja się nie nadarzała. Przygotowania do pogrzebu były już bardzo zaawansowane. Zauważyłem, że "Wojan" denerwuje się coraz bardziej. Próbował zasięgnąć języka w gnębiącej go sprawie u "Halnego", u Janusza Skalskiego i jeszcze paru osób, ale chyba niewiele się dowiedział, bo pewnego dnia przyszedł wreszcie do mnie do redakcji i zapytał dość zdesperowany: Powiedz mi, Cezary, jaką rolę w czasie pogrzebu widzicie dla mnie. Bardzo mnie ta jego inicjatywa ucieszyła, bo to była właśnie ta wspaniała okaqa, o której nawet nie marzyłem. Odpowiedziałem więc: Rolę, pułkowniku, wybierzesz sobie sam. Ja na przykład, poza innymi hono rami, widzę ciebie jako tego, który będzie dekorował trumnę komendanta Złotym Virtuti. Więc będzie Złoty Virtuti? Pół roku temu w Londynie dano mi niedwuznacznie do zrozumienia, że jeżeli ty podpiszesz wniosek to będzie. Oczywiście, że podpiszę. I wniosek poszedł. Stworzyliśmy więc jeszcze świecko-kombatancki Komitet Honorowy. Na jego czele stanął "Wojan", a członkami obok reprezentanta rodziny, siostrzeńca majora, red. Mieczysława Sokołowskiego i mnie zostali przedstawiciele wszystkich służb i formacji, w których służył "Ponury", a więc: cichociemnych (płk Henryk Krajewski), "Wachlarza" (kpt. Stanisław Wierzyński), Zgrupowań Świętokrzyskich (mjr Marian Świderski), batalionów nowogródzkich AK (por. Tadeusz Drobniak). A gdy do tego wszystkiego doszła jeszcze uroczysta odprawa pocztów sztandarowych AK pod przewodem ppłka "Wojana" w Ratajach i przemówienie na mszy w Wąchocku, jego ukontentowanie było pełne. Powołanie tego Komitetu zresztą z mojej inicjatywy jako symbolicznej choćby przeciw wagi dla mnogości punktów programu kościelnego i udziału jego dostojników nie wywołało entuzjazmu w radomsko-sandomierskim ordynariacie. Spodziewałem się jednak tego, nie byłem więc zdziwiony. Zęby już wyczerpać temat awansów, odznaczeń i ambicji, dodam jeszcze jeden pikantny szczegół. W czasie, gdy legalna władza emigracyjna przez pięć lat zasta nawiała się, czy dać "warchołowi" tę TV klasę Virtuti, okazało się, że Janek Kreusch człowiek, który miał owe odznaczenie przewieźć z Londynu do Polski, otrzymał tam jeszcze jeden pakiet. Mianowicie "prezydent" Sokolnicki ot, tak od siebie, z dobrego serca, awansował pośmiertnie mjra Jana Piwnika, do stopnia... ni mniej ni więcej, tylko generała brygady. Kreusch jednak uznał (i moim zdaniem słusznie), że przywiezienie tego dokumentu do Polski, poza zamętem, niczego dobrego nie przyniesie. Oddał więc kopertę do archiwum akowskiego w Londynie, gdzie zdeponowana leży do dzisiaj, mnie zaś po pewnym czasie przekazał "roz kaz personalny" w tej sprawie. Na rozwiązywaniu takich i podobnych problemów minęły nam trzy kwartały, licząc od przyjazdu z Watykanu. Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień 10 czerwca. 707 . Był to piątek i padał deszcz. Z przyjeżdżających do Wąchocka prywatnych samo chodów, autobusów i pociągów wysiadały nieprzebrane tłumy przybyszów z Kielec czyzny, Polski, Europy i świata. W refektarzu klasztoru wąchockiego w ścisłym bar dzo gronie odbyła się krótka modlitwa nad urną, podpisano odpowiedni dokument i urnę wraz z dokumentem w hermetycznie zakręconej, mosiężnej tulei umieszczono w prostej, sosnowej trumnie. Kondukt ruszył. Naszym celem były Janowice w Jeleniowskim Paśmie Gór Świętokrzyskich, miejsce urodzin "Ponurego". Jechaliśmy zwartą kolumną w szpa lerze tłumów. Ruch kołowy był wstrzymany, na wszystkich skrzyżowaniach stały radiowozy milicyjne z błyskającymi, niebieskimi kogutami na dachach, milicja salu towała. Wersal. Kamień spadł mi z serca, bo problemu bezpieczeństwa ruchu na dro gach państwowych nadal nie mieliśmy rozwiązanego. Liczyliśmy, że bez naszego wystąpienia milicja powinna i tak zrobić to, co należało do jej obowiązku. I tak się też stało. Jednak już po godzinie jazdy okazało się, że trasy przejazdu wyznaczone przez milicję nie były identyczne z wybranymi przez nas. Bo oto po minięciu Pawiowa i Nowej Słupi, kiedy milicyjne patrole zablokowały samochodami dalszą drogę pro sto i próbowały skierować nas logicznie zresztą najkrótszym szlakiem przez Nagorzyce do Janowie, pilotujący kondukt mercedes z opatem i "Halnym" "na pokładzie" zgodnie z powziętym przez nas w ostatniej chwili ustaleniem roz pędził klaksonem stojących w poprzek drogi milicjantów, przecisnął się między radiowozami i popruł dalej w kierunku na Ostrowiec, a za nim karawan i cała kawal kada naszych wozów. W lusterku widziałem nerwowy ruch milicyjnych radiowozów, które wjeżdżały w pole, pośpiesznie wykręcały i już z włączonymi syrenemi ruszały w pościg. Nie ulegało bowiem dla nich najmniejszej wątpliwości, że "ukradliśmy" trumnę. A my, po przejechaniu kilkunastu kilometrów, skręciliśmy w prawo i po paru minutach zatrzymaliśmy się przy murze cmentarza w Mominie, gdzie spoczywają rodzice "Ponurego". Gdy ich opuszczał, był rok 1932. Teraz zaś, po pięćdziesięciu sześciu latach, przywieźliśmy z dalekiej podróży w czasie i przestrzeni syna powraca jącego do rodziców, którzy tego powrotu za swego życia się nie doczekali. Po krótkiej modlitwie opata Benedykta pojechaliśmy dalej, do Janowie. W otoczeniu rodziny i kilku tysięcy świętokrzyskich partyzantów "Ponury" spędził swoją ostatnią noc w domu, w którym się urodził. Przez całą noc trwało dwunastogodzinne czuwanie modlitewne w pełgającym, nikłym blasku świec i stukocie butów zmieniających się wart. Nazajutrz pięciu biskupów koncelebrowało dwugo dzinną mszę w kościele w Nagorzycach, potem nastąpił przejazd do Michniowa, gdzie czekano z kolejną mszą, tym razem polową, przejazd na Wykus i trzecie tego dnia nabożeństwo. Tu wreszcie doszła do głosu kombatancka brać. "Dzik" powitał "Ponurego" meldunkiem, że w obozie bojowym Komendanta dziś, na tym żałobnym zgromadze niu przeważa młodzież. Wzruszony "Wojan" udekorował trumnę "Ponurego" Złotym Virtuti. Po mszy Janusz Skalski poprowadził wspaniale skomponowaną część słowno-muzyczną w wykonaniu naszych tradycyjnych, wytrwałych przyjaciół gosz czących i poprzednio naWykusie, znakomitych aktorów scen polskich: Anny Nehrebeckiej, Andrzeja Łapickiego, Andrzeja Szczepkowskiego, Mieczysława Voita, Józefa Duriasza i Macieja Rayzachera oraz zespołu Filharmonii imienia Romualda Traugutta z Warszawy. 708 . Cieszyło mnie, że moją niechcianą w Wąchocku mowę mogłem wygłosić właśnie tutaj, na polanie, w tak wybornym towarzystwie. I mimo, iż miało to miejsce przed dziewięciu laty, w innej, przebrzmiałej już epoce, zdecydowałem się ją tu zacytować, choćby ze względu na to, że póki istniała PRL, nie mogła się ona ukazać w prasie nawet w bardzo okrojonej formie. Oto ona: Przed rokiem, w czerwcu, na naszym dorocznym spotkaniu żołnierzy majora "Ponurego", podczas gawędy przy ognisku, miałem w ręku medal z brązu. Na jego awersie widniał napis: "Poległ nad Niemnem 16 czerwca 1944", "Powrócił w Góry Świę tokrzyskie 21 czerwca 1987". Ta druga część informacji nie z naszej winy nie odpowiadała prawdzie. "Ponurego" wśród nas jeszcze wtedy nie było. Byłem tym fak tem tak samo zawiedziony, jak i tysiące naszych przyjaciół, którzy to ognisko otaczali. Mówiłem wtedy: "I tym razem zadrwiono z naszego oczekiwania. Ale my w czekaniu jesteśmy zaprawieni przez długich osiemnaście lat. I choćby nam przyszło czekać jesz cze lat pięć, dziesięć, trzydzieści i choćby nawet nam się nie udało tego doczekać, to nasze dzieci szczątków Komendanta "Ponurego" na Wykusie się doczekają". I stało się. Komendant jest dziś wśród nas. Oczekiwanie nasze tym razem nie trwało ani dziesięć, ani pięć lat, ani miary jednego pokolenia. 17 września 1987 roku o północy, w czasie padającego deszczu, pod bramę klasztoru ojców Cystersów w Wąchocku podjechał prosto z Mińska litewskiego zakurzony karawan, z którego wyniesiono niewielką, drewnianą urnę. W ten sposób zamknięty został pewien ważny etap walki o praworządność i sprawiedliwość w obecnej Polsce. Gdyby dziś przyszło nam wymyślić najtrafniejsze epitafium na tablicę nagrob kową majora Jana Piwnika, chyba to byłoby najlepsze: "Godnie żył i dzielnie za ojczyznę walczył, lat 31, miesięcy 9 i dni 15. W nagrodę za to, pamięć jego szargano aż poza grób przez lat 43, miesięcy 3 i 2 dni". onury" zginął szczęśliwie od niemieckiej kuli, na trzy tygodnie przed wej ściem nad Niemen Armii Czerwonej. Dzięki temu przedwczesnemu zgonowi daro wana Mu została śmierć równie bohaterska choć dziś ciągle jeszcze pozbawiona oficjalnej akceptacji śmierć, jaką poniósł również cichociemny, podpułkownik "Kotwicz" Maciej Kalenkiewicz. A gdyby i to go ominęło, na pewno za czasów Bieruta stanąłby przed jakimś kapturowym trybunałem jako rzekomy imperialistyczny szpieg, agent gestapo, czy też Bóg jeden wie, pod jakim jeszcze bzdurnym zarzutem. Jeżeli zatem życie miał godne, walkę bohaterską i śmierć szczęśliwą, zadajemy sobie zapewne pytanie, czemu po wojnie tak zajadle niszczono jego legendę. Wszak jeszcze do niedawna za poniewieranie jego żołnierskiego imienia przyznawano lite rackie nagrody, za fałszowanie obrazu walki jego Zgrupowań nadawano stopnie naukowe, za prześladowanie jego żołnierzy, którym przez wiele lat odmawiano kart kombatanckich, awansowano posłusznych urzędników bez sumienia na wyższe szczeble kariery zawodowej. Odpowiedź jest prosta: On był za wielki, aby go zosta wić w spokoju nawet po śmierci. Jego legenda psuła reguły politycznej gry, jaką narzucono w naszym kraju po wojnie. Zresztą, czy On jeden? Jakże wielu spośród obecnych na tej polanie, którzy mają siwiznę na skroniach i akowską opaskę na ramieniu, może patrząc na tę pro stą żołnierską trumnę powiedzieć: "oto wierna ilustracja mego życia, mej walki i mego powojennego losu". Bo przecież poniewieranie akowskiego dorobku ani się nie zaczęło, ani nie skończyło wtedy, gdy wieszano, a potem wstydliwie zdejmowano z murów sławne (tą 709 . paskudną sławą) plakaty z napisem "AK zapluty karzeł reakcji". Z gnębienia żoł nierzy Podziemnego Państwa Polskiego etapy dla swych politycznych pozycji uczy niła sobie wielotysięczna kadra partyjnych i politycznych aparatczyków. Pamiętam moją rozmowę z nieżyjącą od wielu lat matką majora "Ponurego", wtedy już osiemdziesięcioletnią Zofią Piwnikową. Mówiła mi: "Przyjeżdżali naj pierw czarnymi pobiedami, potem czarnymi wołgami, nawet czapek nie zdjęli, tylko od progu wołali: Piwnikowa, bandytę wychowaliści. Jakże mi żal, że Zofia Piw nikową nie doczekała dnia dzisiejszego i dziś nie jest tu z nami. Szczęśliwie bowiem tamten okres niespodziewanych wizyt czarnych wołg możemy chyba uznać za prze szły. Chociaż osiemnastoletnie zmagania o sprowadzenie szczątków "Ponurego" tutaj wskazują, że jeszcze nie wszyscy oni zrezygnowali z trzymania się swej powszechnie już potępionej nawet przez swoich linii. Baczny obserwator naszych żmudnych starań o powrót prochów Komendanta "Ponurego" w region świętokrzyski może znaleźć w nich dobitne potwierdzenie słuszności jakże mądrego porzekadła, że "sukces ma wielu ojców, tylko niepowo dzenia zostają sierotami". Przecież cały okres naszej walki wypełniały wyłącznie niepowodzenia. Byliśmy sami, to znaczy Rodzina i żołnierze "Ponurego". A mno gość i potęga przeciwników mogła wprowadzić w absolutne zwątpienie. Chylę w tej chwili głowę przed żołnierzami "Ponurego" za to, że prawie żaden z nich nie dał się zwieść ani omotać tanim chwytom i podstępnym metodom naszych przeciwników. Ale choć trwali przy pamięci "Ponurego" twardo i niezłomnie, końcowy wynik wydawał się być przez długie lata beznadziejną sprawą. Przez wiele lat wal czyliśmy w absolutnym osamotnieniu, a mimo to wygraliśmy. Nie bez istotnego jed nak znaczenia dla naszego celu był i protest Narodu czyli tych burzliwych, ale wspaniałych piętnastu miesięcy 1980 i 1981 roku potem nastroje po stanie wojennym, a wreszcie skutki kryzysu, w którym, gdy uboga władza nie ma w dys pozycji przynęt materialnych, próbuje sobie zjednywać ludzi przynajmniej spekta kularnymi gestami. A więc, gdy osiągnęliśmy nasz cel i uzyskaliśmy zgodę na sprowadzenie szcząt ków "Ponurego" w Góry Świętokrzyskie, skończyła się naraz nasza samotność. Z dnia na dzień zrobiło się wokół nas tłoczno od sojuszników prawdziwych i fałszy wych. Do tego pędzącego pociągu ponurowskiej sprawy próbowali wskakiwać w biegu przedstawiciele różnych grup, środowisk i urzędów, często spośród tych, które jeszcze wczoraj rzucały nam kłody pod nogi. I w miarę jak nasz pociąg zbliżał się do dzisiejszej stacji końcowej, łokciami rozpychali się, by na mecie zająć miejsce maszynistów. Niektóre grupy nawet w komunikatach prasowych przypisywały sobie wbrew faktom współudział w tym zwycięstwie. Kiedyś, przed pięćdziesięciu pięciu laty, Wielki Marszałek, gdy na którymś z kolejnych zlotów Kadry Legionowej popatrzył na falujący tłum legionistów, tych prawdziwych, i tych fałszywych, powiedział: "Boże, czego ja bym nie dokonał, gdy bym wtedy was miał tylu". Dziś i my możemy powtórzyć słowa Marszałka. Chcemy tu stwierdzić, że nadal cenimy sobie tę naszą samotność z okresu walki, czyli tego czasu, gdy nie opuszczały nas niepowodzenia i pospolitego ruszenia spóźnionych sojuszników w nasze szeregi dziś również wpuścić nie zamierzamy. r" ;? "" Dlatego też, zgodnie z jednomyślnym stanowiskiem Rodziny i nieformalnego Środowiska Żołnierzy Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich "Ponury" Armii Krajowej, zaprosiliśmy do grona organizatorów obecnych uroczystości 710 . pogrzebowych wyłącznie nielicznych, których szczerość intencji była dla nas sprawą niepodważalną. Konsekwentnie i z uporem staraliśmy się uchronić ten dzi siejszy pogrzeb przed zalewem objawów fałszywej żałoby. I sądzę, że nam się to udało. Jutro szczątki Komendanta "Ponurego" spoczną w wąchockiej świątyni. To będzie finał naszego wieloletniego wysiłku. Kiedy jednak w 1969 roku wyruszaliśmy w tę długą drogę, stał przed nami i taki problem: czy wolno nam ziemię Mickiewicza, Narbutta, Emilii Plater zubożyć o szczątki tego właśnie Żołnierza Rzeczypospolitej. Po wielu dyskusjach doszliśmy do wniosku, że żołnierz powinien spoczywać tam, gdzie istnieje i rozprzestrzenia się jego legenda. A takim regionem legendy "Ponurego" jest niewątpliwie Ziemia Kie lecka. Gdyby Jego grób na naszych kresach wschodnich był tam jedną z nie wielu polskich mogił, sprawa wyglądałaby inaczej. Ale przecież przez pięć wieków na tysiącach cmentarzy kresowych składaliśmy wyłącznie nasze, polskie kości. I dziesiątki milionów polskich grobów, które tam zostały, są dostatecznym przypie czętowaniem naszych historycznych racji. Jeszcze jedna sprawa wymaga wyjaśnienia. W wielu relacjach, informacjach prasowych czy nawet potocznych rozmowach ludzi dobrej skądinąd woli słyszy się czy też czyta określenie, że "szczątki majora "Ponurego" zostały sprowadzone z Nowogródczyzny do kraju". Nie nasz to język, nie nasze określenie. To język poli tyczny, wywodzący się z tych środowisk, dla których Polska zaczęła się w 1944 roku. Może będzie dla nich zaskoczeniem wiadomość, że Polska istniała także przed 1944 rokiem, a są poważne autorytety naukowe, które utrzymują, że nasza historia ma już lat ponad tysiąc. Otóż w czasie tego tysiąclecia najtrwalsze były ustroje (bośmy je zmieniali zaledwie trzykrotnie), a najbardziej nietrwałe właśnie granice. I naszej, i całej Europy, i całego świata. Przez tysiąc lat polskie granice zmieniały swój kształt ponad pięćdziesiąt razy, często z udziałem naszym, nierzadko też na skutek poczy nań sąsiadów. A każdy z nich, gdy jednostronnym działaniem przesuwał w historii nasze rubieże, ze wschodu na zachód, czy z zachodu na wschód, twierdził, że to będzie ta granica ostateczna. A my, Polska na przekór im ciągle istniejemy! Mając więc takie doświadczenie w kwestii granic, my, ludzie rozsądni, unikamy języka politycznego, bo bardziej prawdziwy jest język historyczny. I właśnie jego używając mówimy, że "Ponury" wrócił z Nowogródczyzny na Kielecczyznę, a nie z zagranicy do kraju. Wielebny Ojcze Opacie w obecnym, zakonnym wcieleniu, a kapitanie "Orkan", kapelanie Armii Krajowej z Podhala z okresu okupacji i nasz obecny, honorowy kapelanie! Jutro, pod Twoją opiekę Rodzina i żołnierze "Ponurego" złożą rzecz najcen niejszą prochy swego Brata i Komendanta. W wąchockiej świątyni spocznie jeden z najdzielniejszych żołnierzy Podziem nego Państwa Polskiego. Fakt ten nobilituje samo miasteczko Wąchock do grona punktów szczególnego znaczenia historycznego w naszym kraju, a Opactwo, w któ rym Wielebny Ojcze sprawujesz swój wysoki urząd, uczyni miejscem, gdzie będzie się zaczynał licznie uczęszczany przez całą polską młodzież szlak bohaterstwa i miłości Ojczyzny Jesteśmy spokojni o to, że Komendant "Ponury" spocznie w godnym miejscu i pod godną strażą. 711 . Nie kryję, że gromkie oklaski, jakimi często przerywano tę wypowiedź, spra wiały mi wielką przyjemność, ale jako człowiek starszej daty, nie przywykłem do nich w czasie uroczystości pogrzebowych. Późnym już wieczorem trumna Komendanta, złożona na prostym chłopskim wozie wymoszczonym jedliną, w asyście harcerzy z płonącymi pochodniami, którzy stanowili honorową eskortę, została przewieziona do kościółka w Ratajach. Pnie drzew Wykusu i ośmiokilometrowej drogi przejazdu żegnały Komendanta białoczerwonymi opaskami. I znów dwanaście godzin nocnego, modlitewnego czuwania, nikły blask świec i zmieniające się warty. W niedzielny ranek przestało padać. Na łące wzdłuż drogi prowadzącej do Wąchocka po raz pierwszy w czasie półwiecza komunistycznego sprawowania władzy stanęły siedemdziesiąt cztery poczty sztandarowe, z których żaden nie tylko nie miał nic wspólnego z komuną, ale przeważnie symbolizował działania odwrotne. Prawie sześćdziesiąt należało do formacji grupujących "zaplute karły reakcji", których żoł nierze wreszcie po pięćdziesięciu latach stanęli tu z wyprostowanymi plecami. Godzinny raport składany "Wojanowi", w czasie którego obok Warszawy, Krakowa, Kielc, Rzeszowa, Katowic, Szczecina, Wrocławia i Poznania padały nazwy ciągle prze cież zakazane Lwowa, Wilna, Nowogródczyzny, Wołynia, Pińska i innych kresowych miast i terenów, dawał obraz ciągle przecież istniejącej, a tak dawno nie słyszanej pol skiej geografii i historii. Spontanicznie zorganizowana defilada sztandarów i okręgów akowkich doprowadziła kondukt na dziedziniec opactwa, gdzie już czekał z koncelebransami ksiądz kardynał Henryk Gulbinowicz. Tą piątą i ostatnią mszą zakończył się powrotny marsz "Ponurego" z dalekiej Nowogródczyzny w region świętokrzyski. Niestety, osobiście nie udało mi się wzbogacić uroczystości pogrzebowych w zamierzony sposób. A szczęście było tak blisko... Dwa lata wcześniej wystąpiłem bowiem do "Czytelnika" o przygotowanie "odświętnej" edycji książki Pozdrówcie Góry Śzoiętokrzyskie. Chciałem, by nowe wydanie ukazało się właśnie w czerwcu, kiedy odbędzie się sprowadzenie prochów "Ponurego". Niestety, "Czytelnik" mógł to zrobić dopiero na koniec 1989 roku. Wtedy to zupełnie niespodziewanie zgłosił się do mnie przedstawiciel nowo powstającej agencji "Epoka", który z miejsca przebił wszelkich konkurentów. Gwarantował ukazanie się książki na wiosnę 1987 roku w nakładzie pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy. Wszystko poszło nadzwyczaj spraw nie i szczęśliwie. Nawet cenzura wycofała się z zastrzeżeń, jakie wcześniej zgłaszała do wierszy "Boba" Kabaty i Andrzeja Gawrońskiego. Ze swej strony postanowiłem rozszerzyć nowe wydanie o możliwie największą liczbę dokumentalnych i bieżących zdjęć, co spowodowało, że zamiast 113, miało się ich tam znaleźć 263, w tym ponad trzydzieści kolorowych. I nagle na początku 1987 roku coś się w katowickiej drukarni zablokowało i trwało to półtora roku. Nie chcę się tu dzielić wieściami, jakie na ten temat do mnie docierały, bo za żadną nie stały wiarygodne dowody, ale wśród przeciwników ukazania się książki na czas wymieniano różnych ludzi, nie zawsze czerwonych. Druk zaś zaczęto w chwili, gdy chowaliśmy "Ponurego" w Wąchocku. Książka ukazała się w początkach paździer nika i jedyną osłodą w tej sytuacji był gest wydawcy, który podniósł nakład o dwa dzieścia tysięcy. Kolejne siedemdziesięciotysięczne wydanie weszło w rynek jak nóż w masło i po kilku dniach książki nie było. Zdarzyła mi się wtedy dość dziwna historia, najdziw712 . niejsza od czasu, gdy zacząłem wydawać książki, czyli od ponad ćwierć wieku. Gdy poprosiłem wydawcę o okazanie mi imiennej listy gratisów, rozsyłanych tradycyjnie recenzentom, jego przedstawiciel popatrzył na mnie z przestrachem i powiedział: Recenzje? Broń Boże! Chce pan, żeby nam napędziły kolejnych chętnych do nabycia książki wyprzedanej już do ostatniego egzemplarza? Tą edycją przekroczyłem granicę ośmiuset tysięcy wydanych książek. Ale to stało się dopiero w listopadzie, a tymczasem pogrzeb "Ponurego" odbył się w poło wie czerwca. Wtedy właśnie wrócił z USA Tomek z dziewuszkami, Ela zaś została na dalsze dwa miesiące. Tomek od razu wsiąkł w konspirę. Po pewnym czasie zacząłem podejrzewać, że w jego głowie zrodziły się jakieś inne plany, nie związane ani z astro nomią, ani z nauką. Ale to miało w nim dojrzeć za jakiś czas. Ja zaś dopiero wtedy mogłem spokojnie pomyśleć o realizacji wymarzonej od lat wyprawy. Już trzy miesiące wcześniej, bo w początku kwietnia powinienem byt wyjechać na niezwykle prestiżowe stypendium grant Fulbrighta. Zostało mi ono przyznane dzięki mocnemu poparciu Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Nie mogłem jednak zrobić tego w kwietniu, choć strona amerykańska ponaglała, bo nie wyobra żałem sobie, abym mógł być nieobecny na pogrzebie "Ponurego". Stało się to realne dopiero teraz. Wyjazd miał trwać trzy miesiące, z możliwością przedłużenia. Polecieliśmy oboje z Grażynką. Mimo iż nie byt to mój pierwszy pobyt w USA, chętnie zbierałem wszelkie dobre rady, bo tych nigdy nie jest za dużo. Jedna z nich brzmiała: "nie leć w weekend, bo wtedy wszyscy odpoczywają i albo ich nie zastaniesz pod żadnym telefonem, albo prowadzą życie rodzinne i nie znoszą przybyszów". Postanowiłem więc polecieć w poniedziałek. Jednak o czym nie pomyślałem ten właśnie poniedziałek był szczególny, gorszy od wszystkich weekendów, czyli najgorszy z możliwych. 4 lipca bowiem przypada święto narodowe USA i akurat tego roku two rzyło, w połączeniu z sobotą i niedzielą, tak zwany długi weekend. Lot do Waszyngtonu był tyleż męczący co atrakcyjny, ale samo lądowanie na międzynarodowym lotnisku Dulles, położonym w szczerej prerii, o czterdzieści mił od miasta, nie stało się wielkim przeżyciem. Prawdziwe perypetie zaczęły się dopiero w chwili, gdy okazało się, że brak nam jednej walizki. Nim spisaliśmy wszystkie protokóły, minęło półtorej godziny. Słyszałem wprawdzie przez megafon coś, co mogto przypominać moje nazwisko, ale w tym momencie zajmowaliśmy się właśnie ową nieszczęsną walizką. Gdy się to wreszcie skończyło, nikt z fundacji już na nas nie czekał. Zacząłem więc telefonować do wszystkich znajomych i po długich próbach udało mi się dodzwonić do Krysi Malinowskiej, mojej młodszej koleżanki sprzed trzydziestu pię ciu lat z "Przeglądu Sportowego". Jfj nieszczęśliwy wypadek stał się naszym szczę ściem. Przykuta do tóżka złamaną nogą była w ten piękny dzień w domu. Skontak towała nas ze swoją przyjaciółką, Zofią Michałowską. "Zosińka", jak ją potem nazywaliśmy, przygarnęła nas na jedną tylko noc, gdyż nazajutrz spodziewała się przyjazdu brata z Europy. Była to pani lat już wtedy około osiemdziesięciu, z prze szłością akowską i sześcioletnim odsiedzianym w PRL wyrokiem za WiN. Moje nazwisko nie było jej obce. Zasypialiśmy kamiennym snem, mimo iż dokoła pękały petardy i kolorowe race, bo Amerykanie ubóstwiają głośne świętowanie. Nazajutrz w Fundacji Fulbrighta bardzo się ucieszyli, że jednak się odnala złem, zaopatrzyli w czeki i życzyli powodzenia, jako że miałem indywidualny pro713 . gram badań. Wyrazili też żal, że na skutek spóźnienia spowodowanego poszukiwa niem walizki przepadło nam tanie zakwaterowanie w jakimś akademickim campusie na obrzeżach miasta. Gdy jednak obejrzeliśmy ów campus z bliska, radość nasza nie miała granic. Był bowiem dość kiepski, położony daleko od śródmieścia i wcale nie taki tani. Wieczorem w domu Zosi zastałem wiadomość, iż Krystyna pilnie prosi o telefon. Słuchaj uważnie zaczęła. Dziś rano był do nas telefon od jakiegoś "życzliwego", który przestrzegł, że przyjechał wysoki urzędnik MSW. Musisz wie dzieć, że Zosia jest tego świadoma, ale się tym nie martw. A więc towarzysze znów dzwonili. Zreanimowali się. Trudno mi się było tym nie martwić, tym bardziej że nadal nie mieliśmy na oku żadnego miejsca, gdzie mogli byśmy spędzić następną noc. Zofia tymczasem nadal była dla nas niezmiernie życz liwa i gościnna. Wysoka, szczupła, ongiś zapewne wybitnie przystojna pani, pocho dząca z hrabiowskiej rodziny, prawnuczka Piotra Michalowskiego, głównego przedstawiciela romantyzmu w malarstwie polskim ubiegłego wieku, siostra szefa sekcji polskiej Radia "Wolna Europa", szykowała wystawną kolację. Gdy już siedliśmy do stołu i popatrzyła na nasze niewyraźne miny, kazała mi rozlać wino i powie działa: Panie Cezary, jak pan wie z telefonu Krysi, miałyśmy wiadomość od jakie goś "przychylnego", który przestrzegał przed panem. Ale ja jestem za stary wróbel na takie numery. Zbyt wiarygodni ludzie za pana poręczyli. A ponieważ przed chwilą zadzwonił mój brat, że przyleci dopiero za dziesięć dni, możecie tu mieszkać do jego przyjazdu. A w ogóle, to mówmy sobie po imieniu. Uściskaliśmy serdecznie wspaniałą damę, ale oczywiście chcieliśmy jak naj szybciej znaleźć jakieś lokum, aby nie nadużywać jej gościnności. Nazajutrz pani Zofia zaskoczyła nas wiadomością, że znalazło się dla nas doskonale mieszkanie. Mieściło się ono w samym centrum Waszyngtonu, w District Columbia, podczas gdy Zofia mieszkała po drugiej stronie Potomaku, w Arlington Country, czyli już w Wir ginii. Z tajemniczą miną powiozła nas do samego pępka stolicy USA i poprowadziła do jednego z szeregowych domów przy Szóstej ulicy. Wychodzący akurat starszy, chudy pan w szerokim, czarnym kapeluszu i dziwnej pelerynie, próbujący smyczami opanować dwa płowe, wielkie psy szarpiące się na uwięzi w dwie przeciwne strony, zdążył tylko krzyknąć: Hallo, panie Cezary. Moja teściowa już się nie może doczekać przybycia państwa. Zdumieliśmy się bardzo i tak oto weszliśmy z Grażynką na trzy miesiące w progi cudownego domu. Teściową okazała się hrabina Maria Grocholska, de domo księżniczka Czetwertyńska. Jej nieżyjący mąż był bratem płka dypl. Adama Remi giusza Grocholskiego, dowódcy "Wachlarza", rodzona zaś jej siostra, Barbara, którą miałem przyjemność poznać w Warszawie, była żoną tegoż Remigiusza. Po prostu, dwaj bracia Grocholscy ożenili się z dwiema siostrami Czetwertyńskimi i teraz oto jedyna z nich wszystkich żyjąca pani istotnie czekała na nasz przyjazd, bo moje książki stały od dawna na półkach w tym domu. Jej zięć, Andrzej Wąsowski, ten w czarnym kapeluszu, którego spotkaliśmy przed domem, był swego czasu bardzo znanym pianistą, a i teraz czas dzielił między wyjazdy na koncerty w Ameryce i poza nią, korepetycje muzyczne dla bardzo już zaawansowanych pianistów, dbałość o dwa płowe, ciągle gryzące się psy Arno i jego syna Velo (z jakiejś cennej rasy używanej w Afryce do polowania na lwy) 714 . i wreszcie produkcję wymyślnych przetworów i nalewek. Jego żona Maryjka, córka pani Marii, pracowała w służbie zdrowia. Między takimi ludźmi uwiła nam gniazdko pani Zofia. Trudno było o lepsze miejsce. Do głównej bazy mego działania, czyli do Archi wum Narodowego Stanów Zjednoczonych miałem jeden przystanek metrem lub kwadrans spacerem wspaniałą trasą, przecinającą trawiasty National Mali, gdzie na lewo widniała w dali iglica pomnika Waszyngtona, a na prawo bielała kopuła Kapitolu. Odbyliśmy taki spacer od razu nazajutrz rano i... przeszła nam ochota do spa cerowania. Już bowiem o 9.00 rano lał się z nieba żar, temperatura dochodziła do czterdziestu stopni Celsjusza, a wilgotność do dziewięćdziesięciu siedmiu pro cent. Taka namiastka Wietnamu. A tymczasem dosłownie parę metrów pod naszymi stopami pędziły w klimatyzowanych tunelach szybkie wagony metra. Na drugi dzień zeszliśmy więc do podziemia, odkładając spacery na chłodniejsze dni, których notabene nie doczekaliśmy się. W Archiwum Narodowym panował niesamowity tłok. Kłębili się tam przeważ nie czarnoskórzy obywatele USA. Gdy wyjeżdżaliśmy z Warszawy, na ekranach naszych telewizorów pokazywał się co tydzień sympatyczny Kunta Kinte i wszyscy za sprawą autora Korzeni Alexa Halleya przeżywaliśmy razem z K.K. trage dię sprzedanego w niewolę Murzyna. Otóż w USA serial ten rozniecił u wielu imi grantów, szczególnie Murzynów, pasję odnalezienia własnych korzeni, zaś amery kański rząd potraktował ten pęd nadzwyczaj poważnie. Zmikrofilmowano na terenie całych Stanów wszystkie dokumenty mogące się przydać poszukiwaczom, a więc: świadectwa urodzin, metryki chrztu, dokumenty poborowe, poświadczenia wszel kich transakcji niewolnikami, papiery frachtowe statków, także niewolniczych, świa dectwa ślubów, zeznania podatkowe, słowem wszystko, co mogło pomóc w odnale zieniu przodków. Wszystkie te mikrofilmy zgromadzono właśnie w National Archives i tam runęła lawina amatorów drzew genealogicznych, którzy najpierw jednak musieli przejść przez krótki, ale skuteczny kurs edukacyjny. W sali kinowej pokazywano gdzie i jak należy szukać potrzebnych dokumentów. W sali czytników do każdej wyświetlarki stała kolejka osób, a wszystkie one ściskały rolkę mikrofilmu w rękach. Doprowadziło to do sytuacji, w której historykom, poszukującym innych materiałów, musiano wydzielić dwa rzędy przeglądarek, tylko dla ich własnych potrzeb. Nie było nas wielu, ale każdy przeglądał dziennie od półtora do trzech tysięcy klatek mikro filmów, nie mogliśmy zatem czekać w kolejce. Czasem jednak zdarzało się, że któraś z "naszych" przeglądarek była wolna. Nie pamiętam, aby ktokolwiek z "korzeniowców" próbował z niej skorzystać, taK. byli zdyscyplinowani. Obok sali czytników mieścit;i się sala mikrofilmów. Zmagazynowano tam ponad trzysta milionów mikroklaiek. Mnie interesowały wyłącznie mikrofilmy "aleksandryjskie". Pochodzenie tej nazwy jest dość proste. Gdy Amerykanie w 1945 roku wkraczali do Niemiec, tuż za frontem posuwały się liczne patrole wojskowych szperaczy poszukujących dokumentów. Każde archiwum, którego pobieżny przegląd dawał nadzieję, że może kryć ono interesujące zwycięzców mate riały, było ładowane do samolotów transportowych i wysyłane do Waszyngtonu. Na przedmieściu stolicy znajduje się wielka baza wojskowa fort Alexandria. Tam starano się dość dokładnie je przeglądać. Ale że amerykańska orientacja w spra wach europejskich jest oględnie mówiąc dość umowna, całkowitego porządku w tej dokumentacji nie zaprowadzono nigdy. Gdy jednak po kilku latach powstała 715 . RFN i Niemcy upomnieli się o swoje archiwa, Amerykanie oddali je bez protestu, mając już wszystko zmikrofilmowane. W miarę jak świat odchodził od wojny, zaś amerykański wywiad wojskowy i gospodarczy zwalniał do szerszego wglądu poszczególne partie materiałów, prze kazywano je do Archiwum Narodowego. Tu Amerykanie nie tylko dopuścili badaczy, ale także stworzyli możliwości zakupu kopii poszczególnych rolek przez instytucje naukowe na całym świecie. Do mojego tam pobytu zwolniono cztery spore partie. Nie wiem, ile ich jeszcze pozostaje obłożonych klauzulą tajności i leży w bunkrach z sekretną pieczęcią. Do wprowadzenia stanu wojennego w Polsce i my mogliśmy je w USA kupo wać. Rzecz została załatwiona typowo "po polsku": po pierwsze, brak było dewiz, więc kupowaliśmy tylko poszczególne szpule, a po drugie kupowało je pięć różnych instytucji, bez żadnej koordynacji, z czego w trzech znajdowały się zbiory niedo stępne dla szerszego grona. Ja zaś miałem jeszcze takie dodatkowe "szczęście" w tych rzekomo ogólnodostępnych placówkach, że ilekroć zamawiałem jakąś rolkę, okazywało się, że właśnie akurat ktoś inny na niej pracował. Jedyną rzeczą, do któ rej dostępu nie można mi było ograniczyć, stały się amerykańskie katalogi materia łów aleksandryjskich znajdujące się w warszawskich placówkach. Dzięki dokładnej ich analizie, wyjeżdżając do USA wiedziałem dość dokładnie, w jakich zbiorach i pod jakimi symbolami mam szukać interesujących mnie dokumentów. Początkowo pracowaliśmy z Grażynką w zgranym tandemie i robota nasza polegała na szybkim przewijaniu jak największej liczby wybranych rolek, spisaniu numerów poszukiwanych klatek i oddaniu wszystkiego do magazynu. Dwa razy w tygodniu moja żona szła na cały dzień do któregoś z licznych i prze bogatych muzeów, znajdujących się dosłownie "za rogiem", ja zaś w archiwum wygarniałem wyselekcjonowane rolki i odbijałem powiększane kserokopie. Nie było jednak mowy o tym, abyśmy mogli pracować dłużej niż cztery godziny dziennie. Sie dzenie cały czas z głową w metalowej tubie czytnika, warkot przewijarki i miganie przed oczyma w błyskawicznym tempie klatek mikrofilmów przyprawiały człowieka o mdłości. Po czterech godzinach kompletnie wykończeni wychodziliśmy w skwar i upał. Wtedy jedynym pragnieniem był szybki skok do nęcąco chłodnego metra, skąd mieliśmy już tylko parę kroków do naszego klimatyzowanego pokoju i kuszących zaproszeń pana Andrzeja: Pani Bożenko, proszę łaskawie wpaść na górę i spróbować, czy ja czegoś tu przypadkiem nie przesoliłem. Pan Andrzej za nic na świecie nie był w stanie zapamiętać, że moja żona ma na imię Grażyna, a nie Bożena. I tak się jakoś składało, że on rano szedł na zakupy mięsno-wędliniarskie, a gdy wracaliśmy z archiwum, Grażynka-Bożenka po krótkim odpoczyr ku szła na górę go wspomagać. Wieczorem zaś wszyscy domownicy byli proszeni na degustację czegoś, co okazywało się w końcu... nalewką na morelach. To wspólne pichcenie tak mu weszło w krew, że nasz wyjazd do kraju uczynił go czło wiekiem nieszczęśliwym. Bardzo często już w Warszawie, w środku nocy budził mnie telefon i pan Andrzej, u którego w Waszyngtonie było dopiero późne popołudnie, mówił: Panie Czaruniu drogi, proszę się nie gniewać, ale muszę zapytać Bożenkę, czy do farszu do uszek mam dodać paprykę, czy też pieprz. Często jednak się zdarzało, że pan Andrzej czekał na nas ze swymi smakoły kami na próżno. Bowiem w połowie drogi między archiwum i domem znajdowało się . miejsce naszej rozpusty. Nazywało się ono National Air and Space Museum. Gdy weszliśmy tam po raz pierwszy i Grażynka dojrzała długie szeregi Mustangów, Spitfireów, Tornado, Mirageów oraz dziesiątki innych wspaniałych myśliwców i rakiet, wykrzyknęła: Ja się zastrzelę. I znów będziemy wojować? Oczywiście były to nadzwyczajne eksponaty, które ja mógłbym oglądać godzi nami, moja żona jednak wolałaby na przykład kolekcję Gaugina. Ale wśród kilkuna stu różnych sal planetariów, wystaw i tym podobnych, była jedna, jedyna w świe cie z półokrągłym, kilkupiętrowej wysokości ekranem, kwadrofonicznym dźwiękiem i nadzwyczaj wymyślnymi efektami specjalnymi. Ciasto światło i już byliśmy na przy kład w kosmosie. Namacalnie czuliśmy naszą nieważkość i gdy któryś z kosmonau tów "lewitowal" w przestrzeni kosmicznej, łapałem się na tym, że i ja pływam rękami tak jak i on. Filmy tam byty przeróżne. Podróże balonem, walki lotnicze, skoki ze spadochronem, a wszystkie tak zrobione, że człowiek stawał się współ uczestnikiem rozgrywających się wydarzeń. Miaty one jedną cechę wspólną. Były dość drogie. Ale dla zadośćuczynienia tej naszej słabości byliśmy gotowi zjeść póź niej całkiem dietetyczną kolację. Po tygodniu, prawie o północy, przywieziono z lotniska odnalezioną walizkę. Sądząc po stemplach na fiszce doczepionej do uchwytu, obleciała ona dwukrotnie kulę ziemską. Kazano sprawdzić zawartość niczego nie brakowało. Później dowie działem się od pana Jana Nowaka, że w liniach amerykańskich jest taka zasada, iż jeżeli bagaż nie znajdzie się w ciągu doby, jego właściciel ma prawo dokonać zakupu rzeczy znajdujących się w walizce, a jemu akurat niezbędnych (na przykład frak na koncert lub magnetofon na nagranie wywiadu) i przewoźnik refunduje taki zakup. Trudno, przepadła okazja wzbogacenia się o kilka fraków. Mieszkaliśmy kilkaset metrów od Potomaku. Rzeka to bardzo dziwna, bo choć stosunkowo krótka, to jednak bardzo obfita w wodę. Wystarczy powiedzieć, że jej dolny odcinek jest dużo szerszy od Wisły w jej najszerszym miejscu, a tak głęboki, że do waszyngtońskiego portu rzecznego wpływają pełnomorskie, potężne jed nostki. Przy brzegach stoją setki jachtów i łodzi motorowych, od dwuosobowych łupinek po całkiem okazałe już prawie okręty. Pewnej niedzieli zdecydowaliśmy się na eskapadę eleganckim statkiem wycieczkowym w dół rzeki do Mount Vernon. Na wysokim brzegu rzeki znajduje się tu posiadłość Jerzego Waszyngtona z domem mieszkalnym i licznymi zabudowa niami gospodarczymi. Ten popularny skansen jest celem licznych wycieczek, bo w USA wszystko, co liczy ponad dwieście lat, ma kategorię zabytku klasy zerowej. Jakże inna to budowla od naszych europejskich oraz polskich pałaców i zam ków. Z kilkunastu pomieszczeń tworzących obszerny drewniany dom mieszkalny z bardzo dużą werandą, tylko parę zasługuje na miano większego pokoju (bo już nie sali), a reszta to maleńkie i często niskie klitki. Dość powiedzieć, że w sypialni pań stwa Waszyngtonów mieści się zaledwie jedno spore podwójne łoże i nic więcej, bo na dojście do niego pozostało tylko po pół metra od każdej ściany. Za to dom główny jest obudowany prawie dwudziestoma oborami, stajniami i innymi budyneczkami o przeróżnym przeznaczeniu gospodarczym. Rzuca się w oczy purytańska skrom ność i prostota stylu. Jednak na tego rodzaju całodzienne wycieczki nie mieliśmy ani za wiele czasu, ani środków. W czasie pierwszej, waszyngtońskiej części pobytu w USA, miejscem przynajmniej mojego codziennego przebywania było archiwum. Pewnego dnia 717 . zostawiłem włączony czytnik i wyszedłem do magazynu po następną porcję rolek. Po powrocie zastałem pochylonego nad moją przewijarką wysokiego, młodego broda cza. U dołu wyświetlanego akurat dokumentu widniała wielka pieczęć z hitlerowską "gapą". Zaczęliśmy rozmawiać i skończyło się na wymianie adresów. Był to pan Michael Mc Queen, amerykański prokurator pracujący w komisji ścigania hitlerow skich zbrodniarzy, w związku z czym często bywał w Polsce. Moje nazwisko nie było mu obce. Obiecaliśmy sobie, że zadzwonimy do siebie w wolnej chwili. Nie przy puszczałem, że Mc Queen stanie mi się potrzebny o wiele wcześniej. Dosyć często spotykaliśmy się z panem Janem, który interesował się rezulta tami moich poszukiwań. Pewnego wieczoru, podczas kolacji u państwa Nowaków, pan Jan oświadczył, że jeżeli będzie trzeba, jest w stanie przedłużyć moje stypen dium o kolejne dwa, trzy miesiące. W zasadzie liczyłem na to, że uda się interesujące mnie dokumenty niemieckie przekopiować do półmetka mego tu pobytu. Drugą część bowiem miałem zamiar poświęcić na objazd Stanów i Kanady, celem wygło szenia paru odczytów, spotkania z kilkoma osobami znajomymi bądź to z poprzed niego tu pobytu, bądź z kontaktów nawiązanych w czasie ich pobytu w Polsce. Chcia łem też osobiście poznać kilka osób znanych mi już korespondencyjnie. Byli to ludzie parający się tymi samymi sprawami, które i mnie tu sprowadziły. Byłem przeko nany, że wszystko to zmieszczę w przyznanych mi dotąd trzech miesiącach, ale per spektywa dodatkowych trzech dawała mi komfort pracy bez pośpiechu. Dzięki naszym gospodarzom poznaliśmy na jednym z przyjęć zaprzyjaźnio nych z nimi państwa Korbońskich. Ten ostatni Delegat Rządu RP na Kraj był, mimo podeszłego już wieku, bardzo trzeźwo myślącym politykiem. Z kolei dzięki Zofii Michałowskiej mieliśmy okazję poznać innego wiekowego specjalistę od spraw pol skich i problemów ukraińskich na terenie Waszyngtonu, prawie dziewięćdziesięcio letniego już Włodzimierza Bączkowskiego, przedwojennego urzędnika polskiego MSZ. Pan Włodzimierz był teraz emerytowanym pracownikiem biblioteki Kongresu amerykańskiego i osiągnął wielką i rzadką biegłość w orientowaniu się w tej ogrom nej instytucji. Często korzystałem z jego pomocy. Na początek pan Włodzimierz obdarował mnie spisem moich książek znajdu jących się w posiadaniu biblioteki kongresowej. Było to dla mnie zdumiewające. Mieli wszystkie pozycje, z bardzo niskonakładowym tłumaczeniem na język sło wacki Smaku śniegu włącznie. Pewnego dnia zgłosił się telefonicznie Andrzej Pomian, historyk i publicysta. Wyznał mi potem szczerze, że wiedział wcześniej o moim przyjeździe do Waszyng tonu, ale przecież tylu krajowców tu przyjeżdżało... Zdecydował się jednak na ten kontakt po telefonicznej rozmowie z Tadeuszem Żenczykowskim z Londynu, który go do tego kroku zachęcił. Panu Andrzejowi i jego uroczej małżonce zawdzięczamy całodzienną miłą wycieczkę w góry na północ od Waszyngtonu, a także pyszny obiad w restauracji mieszczącej się w gmachu sławnego skandalem politycznym Watergate. Utrzymujemy do dzisiaj miły kontakt korespondencyjny W połowie sierpnia już wiedziałem, że jednak zmieszczę się z moim programem w trzech miesiącach. To, co chciałem spenetrować w National Archives, zostało zre alizowane. Czekała nas teraz półtoramiesięczna ekspedycja na północ i zachód Sta nów oraz Kanady. Zaczęliśmy od Nowego Jorku, gdzie koniecznie chciałem osobiście podzięko wać władzom Instytutu Józefa Piłsudskiego za wyróżnienie przed pięciu laty mego Wachlarza pierwszą edycją ich nagrody specjalnej. Dwugodzinna rozmowa z dzie718 . więćdziesięciopięcioletnim wtedy profesorem Wacławem Jędrzejewiczem, polity kiem i żołnierzem o bardzo barwnym życiorysie, okazała się wydarzeniem w moim życiu. Byliśmy też goszczeni przez Bolesława Wierzbiańskiego, redaktora naczel nego "Nowego Dziennika", największego polskojęzycznego pisma codziennego na emigracji. Bardzo sympatycznym gestem pana Bolesława było to, że pierwszy mój telefon do niego z Waszyngtonu z przekazaniem pozdrowień od wspólnego znajo mego zaowocował trzymiesięczną gratisową prenumeratą "Dziennika", przysyła nego do naszego mieszkania u państwa Wąsowskich. Mieszkaliśmy w Jersey City u Stanisława Paszula, stolarza, prostego żołnierza z Nowogródczyzny, który po dziesięciu latach spędzonych w sowieckich łagrach wyemigrował do USA i tu własnym staraniem kończył akurat wznoszenie na Man hattanie wspaniałego pomnika katyńskiego, zaprojektowanego przez znanego już wtedy w USA rzeźbiarza, Andrzeja Pityńskiego. Wieczorami pomagaliśmy panu Stanisławowi w pisaniu różnych petycji i wystąpień pomnikowych. Byt to jeszcze Nowy Jork, ale administracyjnie już stan New Jersey. W niedzielę 14 sierpnia, w przeddzień Święta Żołnierza Polskiego dane nam było uczestniczyć w bardzo podniosłej uroczystości. Tego dnia nasz gospodarz zaproponował wyjazd do Doylestown, zwanego tu amerykańską Częstochową. Jest to ładne sto mil od Nowego Jorku, już w sąsiednim stanie Pensylwania. Tu w 1955 roku bracia paulini z polskiej Częstochowy na 240 akrach pobudowali sanktuarium, w którego głównym ołtarzu umieścili wizerunek Czarnej Madonny. Z biegiem czasu wokół klasztoru powstał rozległy cmentarz, na którym złożone zostały szczątki wielu wielkich naszych rodaków. Spoczęli tu między innymi: gen. dyw. Władysław Bortnowski, gen. bryg. Antoni Chruściel "Monter", później także Stefan Korboński i inni. W dniu naszej tam bytności na środku cmentarza, w asyście polskich i amery kańskich pocztów sztandarowych licznych organizacji kombatanckich, kompanii honorowej armii USA i licznych przybyszów z całych Stanów, odbyło się poświęce nie pomnika wzniesionego ku czci Polskiego Żołnierza. Autor także Andrzej Pityński nadał mu postać olbrzymiego, wielkości dwupiętrowego budynku, klę czącego husarza wspartego o miecz. Z tej bardzo sympatycznej uroczystości zapamiętałem poza wspaniałą pogodą trzy ciekawe momenty. Otóż spotkaliśmy tu również naszych znajomych harcerzy z pogrzebu "Ponu rego" z druhem Stanisławom Broniewskim "Orszą" na czele, którzy nieopodal, po sąsiedzku, uczestniczyli w światowym zlocie harcerstwa polskiego. Film z pogrzebu "Ponurego" wyświetlony na zlocie z taśmy widt o przez harcerzy z ZHR wywołał tu nie lada sensację. Poznałem także młodego brodacza, którym okazał się Andrzej Pityński, autor nie tylko projektu Pomnika Katyńskiego na Manhattanie i Husarza na tutejszym cmentarzu, ale i wspaniałej płaskorzeźby umieszczonej w świątyni w Doylestown, a przedstawiającej Warszawską Piętę Powstańczą, oraz Partyzanc kiego Patrolu ustawionego na centralnym placu w Bostonie. I wreszcie moment trzeci, który był kolejnym dowodem, że świat jest jednak bardzo malutki. W czasie piknikowego posiłku panie przeważnie kombatantki lub żony kombatantów oddały się wspomnieniom. Wiele było mowy o zesłaniach w Kazachstanie i na Sybe rii, przez które prawie wszystkie obecne przeszły, ale dominował oczywiście temat międzywojnia i II Rzeczypospolitej. Jedna z pań raczej niechętnie wspominała, że przed wojną wcale tak słodko nie było, że pan wyciskał z chłopa ostatnią kroplę potu, 719 . że zapałkę dzielono na czworo, bo taka była bieda. Słuchały tego do czasu inne, aż wreszcie jedna nie wytrzymała. Ale też panią w tym Kazachstanie czerwoni przerobili na swoje kopyto. Pewno, że wśród panów też byli ludzie i ludziska. Ja jednak na moich państwa złego słowa powiedzieć nie mogę. Ojciec był strażnikiem leśnym u księcia pana na Woły niu. Mieliśmy osobny domek i dwie własne krowy, a we wsi była darmowa szkoła, i kursy zawodowe, i straż pożarna, i sklep spółdzielczy, a jak przyszedł dur i pół wsi zległo, to starsza pani księżna z dwiema córkami Basią i Marysią tygodniami nie wychodziły z chałup, tylko ratowały ludzi i nic się nie bały zarazy. A państwo było wielkie, same książęta Ciećwiercińscy. Po powrocie do Waszyngtonu z prawdziwym wzruszeniem opowiadałem teścio wej pana Andrzeja, jak to jeszcze po sześćdziesięciu latach ludzie opowiadają sobie aż w Ameryce o dobroci jej mamy, siostry i jej samej. Pani Maria uroniła łzę. Następnym etapem było Toronto. Czekał tu na mnie odczyt w środowisku akowskim i długa, bardzo istotna rozmowa z inżynierem Tworzyańskim. W czasie wojny, w 1944 roku, pod pseudonimem "Ostoja" dowodził on l kompanią w VII bata lionie "Ponurego" na Nowogródczyźnie, a po śmierci tegoż był jego następcą. Teraz mógł miarodajnie zaświadczyć o dramatycznych wydarzeniach w 3 kompanii por. "Tygrysa". Nie miałem już żadnych wątpliwości, że "Tygrys" własnoręcznie zastrze lił bez sądu swoich żołnierzy, a jego wersja, którą mi opowiadał w 1967 roku, a którą aprobowali milczeniem jego nowogródzcy komilitonowie, była zwykłym łgarstwem. Jak zwykle kochani okazali się Leszek i Lonia Struzikowie i ich dom stal się na pewien czas naszym domem. Leszek, były żołnierz "Nurta", miał ze mną stały temat do rozmów. Z kolei czekała nas bardzo długa trasa, bo wymyśliliśmy z Grażynką, że z Toronto do Columbus pojedziemy greyhoundem. Zajęło nam to cały dzień z prze siadkami w Buffalo i Cleveland. W Columbus, stolicy Ohio, czekał na nas gościnny dom prof. Jerzego Krzyżanowskiego. Żołnierz lubelskiego AK od "Szarugi", więzień sowieckich obozów, autor pierwszej wydanej na emigracji książki pod tytułem Generat o Leopoldzie Okulickim, bardzo bolał nad tym, że nie może tej książki wydać w kraju. Chyba obaj nie przypuszczaliśmy, sącząc w upalne popołudnie chłodzone soki, że już za rok warunki polityczne w Polsce zmienią się tak diametralnie, iż będę w stanie pomóc mu tę książkę wydać w Warszawie (ukazała się w 1990 roku nakła dem Instytutu Prasy i Wydawnictwa "Novum" pod tytułem Ostatni komendant). Myślę, że nie popełnię pomyłki stwierdzając, że ten pierwszy osobisty kontakt bar dzo pogłębił naszą i tak mocną dotychczasową przyjaźń korespondencyjną. Stamtąd przez Indianopolis i Chicago dotarliśmy do Milwaukee. Tu z kolei czekali Zosia i Mundek Banasikowscy. Było to nasze pierwsze spotkanie po trzynastu latach. On miał już za sobą pierwsze wydanie wspomnień w Editions Spotkania Na zew ziemi Wileńskiej, ja dwie edycje Wachlarza, w którym on walczył, słowem spędziliśmy dwie pracowite doby, nieomal bez zmrużenia oka, na bardzo owocnych rozmowach. Akurat 4 września odbywał się w Chicago zjazd delegatów Okręgu amerykań skiego Koła AK, na który zostałem zaproszony jako gość honorowy przez prezesa drą Jana Morelewskiego. Bazą był nam gościnny dom Mariana Pruska. W przed dzień, w czasie jakiejś szalonej wichury, miałem odczyt dla tamtejszych akowców i była to ostatnia okazja do spotkania z bardzo już chorym Zbyszkiem Chałko, nie docenionym poetą pokolenia Kolumbów. Tego też dnia dowiedziałem się, że w War szawie zmarł mój przyjaciel od co najmniej trzydziestu lat, Staszek Wierzyński. 720 . 7 września z największego na świecie lotniska 0Hara odlecieliśmy Jumbo Jetem do San Francisco. W Kalifornii mieliśmy pozostać do końca września. Małgo sia i Michał Sadowscy, niegdyś sąsiedzi z naszego warszawskiego domu, którzy zdą żyli wyjechać tuż przed stanem wojennym (ona ceniony profesor elektroniki na uniwersytecie Berkeley, on pracownik firm farmaceutycznych), oddawali do naszej dyspozycji pół swego domostwa, z przepięknym widokiem na zatokę San Francisco i Golden Bridge. Słowem, trzytygodniowy sen na jawie. A do tego pełen program w technikolorze z olimpiady w Seulu, który po nocach oglądaliśmy z sied mioletnim Witkiem. Poznawanie okolic San Francisco zaczęliśmy dość nietypowo. Dom Małgosi i Michała w Oakland był położony na dość stromym zboczu wzgórza, na którego szczycie wznosiła się piękna, w nocy bajecznie oświetlona świątynia Mormonów. To bardzo młode, bo liczące obecnie zaledwie sto sześćdziesiąt pięć lat wyznanie, ode grało i odgrywa nadal wielką rolę w kształtowaniu życia politycznego i moralnego Amerykanów. W Europie postrzega się ich ciągle jako zatwardziałych poligamistów, co już od przynajmniej stu lat nie jest prawdą. Stanowią kościół niewielki, liczący zaledwie półtora miliona wyznawców, przestrzegających bardzo surowych reguł. Mieszkają przeważnie w USA, a ich głównym skupiskiem jest Salt Lakę City, stolica stanu Utah. Nazywają się Kościołem Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich, gdyż wierzą, że po Zmartwychwstaniu droga Chrystusa do nieba prowadziła przez ziemię amerykańską z kilkudniowym na niej pobytem. Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się z krótkiego wprowadzenia ich kapłana, który na pamiątkę dał nam ponad pięćsetstronicową Księgę Mormona z kolorowymi ilustracjami, oprawną w granatową skórę ze złoceniami, a wydaną w bardzo popraw nej polszczyźnie. Na pożegnanie oprowadził nas jeszcze wokół bardzo zadbanej i zasobnej świątyni. Poszliśmy dalej, na drugą stronę wzgórza, aż do miejsca, gdzie asfaltowa dróżka kończyła się raptownie stromym urwiskiem. Przed nami ziała bardzo regularna cylindryczna zapadlina o średnicy około trzystu metrów i kilkudziesięciu głębokości. Po jej drugiej stronie asfaltowa dróżka wiła się dalej, a u naszych stóp widniało poro śnięte trawą i krzakami rumowisko pełne poskręcanych rur i kawałków blachy. Ćwierć wieku temu w tym miejscu stało osiedle składające się z szesnastu domów objaśnił Michał. Pewnej nocy zatrzęsła się ziemia i gdy rano przyszli tu ludzie, ujrzeli zapadlinę, w której już nikt nikogo nie szukał. Tylko płonący gaz buchał z porwanych przewodów sterczących ze stromych ścian urwiska. Po takim wstępie nie dziwiło nas, że po kolacji gospodarze pokazali nam, któ rędy prowadzi najprostsza droga na zewnątrz, gdzie się znajdują zapałki i świece, w którym miejscu stoi beczka z wodą, jak się dostać do azbestowych kocy. "Zareko mendowali" też framugi najmasywniejszych d:zwi, dających nadzieję, że nie znisz czą ich walące się mury. Wszystko to mówili głc sem spokojnym, z uśmiechem, ale po tym instruktażu przekonanie, że siedzimy cały izas na beczce prochu, nie opuszczało nas przez trzy tygodnie. Oczywiście nic się nie .tało, ale nie mogę powiedzieć, że nic się nie działo. Kalifornijczycy tak są wyczuleni na najmniejsze drgania, że gdy ja na przy kład, niczego nie rejestrując, tokowałem bez przerwy, naraz zauważałem czujne spojrzenie Małgosi skierowane na Michała i wiedziałem, że na pewno żyrandol zaczyna się lekko kołysać. Ale nawet nie patrzyliśmy w tamtą stronę, aby nie ulec panice. I jeżeli się człowiek do tego przyzwyczai, może uważać Kalifornię za wspa. niałą krainę. Istnieje tylko jedno miejsce, gdzie odzwyczaić się od myśli o trzęsieniu ziemi nie można. Jest to czterokilometrowy odcinek metra z Oakland do centrum San Francisco, prowadzący głębokim tunelem pod równie głęboką zatoką. Tam nie ma chojraków i wszyscy milkną w pędzących z szybkością ponad stu kilometrów na godzinę wagonach. A poza tym jest całkiem OK. Stała temperatura, dwadzieścia pięć stopni Cel sjusza, zawsze z lekkim wiaterkiem, osiem miesięcy ciągłego słońca a więc także mniejszych lub większych ograniczeń w zużyciu wody i cztery "zimowe" miesiące bezustannej ulewy. Przybysza spoza Kalifornii, będącego tu w czasie bezdeszczowego lata dziwi mnogość suchych, szerokich, betonowych kanałów na stromych sto kach wszystkich pagórków i gór. Każdy się zastanawia czemu służy ta gęsta, zupeł nie zdawać by się mogło bezużyteczna sieć irygacyjna. Przestaje się jednak dziwić, gdy zjawi się tu między październikiem a lutym i ujrzy spływające zewsząd kaskady wody. Wtedy trzeba ją jak najszybciej odprowadzić z miejsc, gdzie w każdej chwili może spowodować powodzie, do czekających olbrzymich zbiorników, w których jest magazynowana na suche lato. Należy bowiem pamiętać, że Kalifornia to nie tylko wspaniałe plantacje pomarańczy, ale także ogromne winnice, przeważnie sztucznie nawadniane. A wina kalifornijskie są naprawdę przedniej marki i mają zarówno tu, jak i na świecie dużą rzeszę amatorów. Pierwszą wizytę złożyliśmy w domu prof. Jerzego Lerskiego, człowieka bardzo na emigracji znanego i dla polskiej sprawy zasłużonego. Miał już wtedy ponad sie demdziesiąt lat, a ciągle byt aktywny w polonijnym życiu politycznym. Niezmiennie cechował go upór w realizacji swojej linii przewodniej w życiu i polityce. W jednym z pism politycznych przeczytałem, że przed wojną tak zdecydowanie występował przeciwko gettom ławkowym dla studentów narodowości żydowskiej na uniwersy tecie lwowskim, że pobito go, łamiąc mu nos. Mimo to stanowiska swego nie zmienił. W czasie wojny, w początkach 1943 roku, jako dwudziestosześcioletni kurier Naczel nego Wodza pod pseudonimem "Jur", został przerzucony z Anglii do Polski drogą powietrzną (skok na spadochronie). W rok później przedostał się z powrotem do Anglii drogą lądową i morską. Napisał z tego okresu pasjonującą książkę Emisa riusz "Jur". Stefan Korboński w przedmowie do niej stwierdził: "Rolę kurierów z Warszawy odegrało około trzydziestu osób. Niektóre z nich ogłosiły już swe wspo mnienia. Na pierwszym miejscu stawiam wśród nich książkę Lerskiego." Później był sekretarzem osobistym premiera rządu RP na uchodźstwie, Toma sza Arciszewskiego. Po wojnie powrócił do historii i nauk politycznych. Napisał wiele książek, wykładał te przedmioty na uniwersytetach w Pakistanie, na Cejlonie i w Japonii. Ostatnio zaś w San Francisco. Ale Japonia wywarła na nim największe wrażenie. Do jego domu jechało się trolejbusem bardzo długo, kilkanaście kilometrów, wzdłuż Golden Gate Park największego śródmiejskiego parku świata. Trolejbus miał pętlę pod jego domem, dalej jest już tylko betonowy wal ochronny i bijące o brzeg wielkie fale otwartego Pacyfiku. To miejsce nazywa się Point Lobos. Kiedy po obiedzie staliśmy na balkonie, oczywiście z widokiem na Pacyfik, "Jur" powiedział: Wiecie państwo, czasem odnoszę wrażenie, że gdybym przy dobrej widocz ności bardzo natężył wzrok, chyba dostrzegłbym Japonię. Nie byliśmy pierwszymi z rodaków, którzy po przyjeździe na Zachodnie Wybrzeże skierowali swe kroki przede wszystkiem do Jerzego Lerskiego. Gdy 722 wymieniał nazwiska wszystkich, którzy siedzieli lub spali na kanapie, na której wła śnie siedzieliśmy, dostałem zawrotu głowy. Miał rację Mundek Banasikowski, dora dzając, aby po przyjeździe najpierw przyjść tutaj i wysłuchać jego wskazówek. Już najbliższa przyszłość miała mnie przekonać, że dzięki jego radom co najmniej dwu krotnie uniknąłem niezręcznych sytuacji. W kilka lat później dowiedziałem się, że zmarł. Stanowczo przedwcześnie. O wielu rzeczach, o których wiedział, napisał w swo ich książkach, obawiam się jednak, że wiedzę o wiele szerszą zabrał ze sobą do grobu. Największa atrakcja tego miasta sławny tramwaj o napędzie linowym, jeż dżący po nadmorskich, pagórkowatych uliczkach San Francisco, strome skały i wysokie mury więzienia na wyspie Alcatraz wystającej z samego środka zatoki, rybackie zabytkowe nabrzeże, niezwykle kręta, slalomowa wręcz ulica Lombard, wszystko jest tu niepowtarzalne. Ale my przyjechaliśmy nad Pacyfik nie tylko po to, by zwiedzać i podziwiać. Po pierwszym tygodniu pobytu zdecydowałem się na wypad do Los Angeles. Miałem tam umówionych kilka ważnych spotkań. Grażynka pra gnęła dalej zwiedzać San Francisco, więc została. Partyzantów miała chwilowo szcze rze dość. Na lotnisku w Mieście Aniołów zgodnie z umową czekał na mnie Tadzio Borowski. Poznaliśmy się już wcześniej w Warszawie. Oczywiście akowiec, powstaniec war szawski o pseudonimie "Irek". Zapalony fotograf i skaut od sześćdziesięciu pięciu lat. Bardzo ceniony w amerykańskim skautingu, czego dowodem było nadanie mu odznaki Srebrnego Bobra, jako jednemu z pięciu ludzi na świecie. Tadeusz zaczął nasz program zaskakującym pomysłem. Pojechaliśmy bowiem prosto na cmentarz. Nazwać jednak Forest Lawn cmentarzem byłoby zdecydowanie pomyłką. Ten przepiękny, ogromny park, rozciągający się na kilkuset hektarach, jest przede wszystkim niepowtarzalnym przybytkiem kultury. Zgromadzono w nim kopie największych rzeźbiarskich arcydzieł z całego świata, a w najokazalszej z dwudziestu wzniesionych tu świątyń i innych wielkich budowli, znajduje się pan teon Kalifornii. W wielkiej sali o łukowym sklepieniu, pod wysokim i szerokim witrażem przed stawiającym Ostatnią Wieczerzę, spoczywają w niszach pod marmurowymi płytami szczątki najwybitniejszych twórców zasłużonych dla Kalifornii. Nisz jest dziewięć, z czego tylko jedna jeszcze wolna. Pozostałe zajmują: Gutzon Borglum, rzeźbiarz, który w skałach Mount Rushmore w południowej Dakocie uwiecznił olbrzymimi pro filami czterech amerykańskich prezydentów; Carrie Jacobs Bond, jeden z najwięk szych kompozytorów amerykańskich; Robert Andrews Millikan, profesor fizyki, laureat nagrody Nobla; Rufus B. Von Kleinsmid, uczony i pisarz; Rudolf Friml, także wybitny kompozytor Ameryki; Hubert Eaton, -undator i twórca Forest Lawn i... Jan Styka, malarz i autor Ukrzyżowania, który w Polsce znany był rodakom przede wszystkim jako wsj lóltwórca wraz z Wojciechem Kossakiem Panoramy Racła wickiej, a poza tym z dość prześmiewczej anegdoty. Głosi ona, iż w pewnym okre sie swej twórczości Jan Styka, człowiek bardzo pobożny, otrzymał zamówienie na namalowanie obrazu Matki Boskiej. Z wielkim przejęciem malował go dniami i nocami i nic z tego nie wychodziło. Gdy ze znużenia pewnej nocy przysnął nad szta lugami, pojawiła mu się Matka Boska i powiedziała: Słuchaj Styka, ty mnie nie maluj na klęczkach. Ty mnie maluj dobrze. Następnym więc punktem programu był wielki budynek, w którym znajduje się tylko jedna sala, z kilkuset amfiteatralnie ustawionymi, wyściełanymi fotelami. Przed nami ogromna scena przysłonięta wiśniową kotarą. Sala powoli się zapełnia. 723 . Gaśnie światło. W kompletnej ciemności słychać szelest rozsuwanej kotary. Przez głośniki płynie opowieść wprowadzająca nas w czasy Poncjusza Piłata. Zagłusza ją jakiś gwar i pobrzękiwanie broni. I oto punktowy reflektor ostrym strumieniem jaskrawego światła wydobywa z mroku tam, gdzie jeszcze przed chwilą wisiała wiśniowa kotara grupkę rzymskich legionistów, którzy naporem tarcz i razami włóczni oraz batogów, starają się zepchnąć do tyłu rozwrzeszczany, żydowski tłum. Po chwili w ten gwar ludzi i świst batogów wdziera się stukot młotka. Następny reflektor wyrywa z ciemności kolejny jasny krąg, w którym półnagi, spocony cieśla zbija z bali leżący krzyż, a drugi obok niego kopie w kamienistym gruncie dół dla osadzenia tego narzędzia kaźni. I tak trwa piękny spektakl. W ciemności ciekną minuty, z głośników płynie opowieść, często towarzyszą jej odgłosy kopyt przega nianych osiołków, słowa wyroku odczytywanego przez centuriona, lament kobiet. I każdemu takiemu anonsowi towarzyszy nowa, jaskrawa plama na płótnie i coraz więcej pojedynczych fragmentów tej układanki pozwala się domyślać co jest z boku, przykrytym jeszcze mrokiem. Gdy wreszcie oświetlonych punktów jest już ze trzydzieści, z głośników płyną donośne tony fanfar, narasta grzmot kotłów oraz bębnów i całą scenę zalewa świa tło. UKRZYŻOWANIE! Widzimy je w całym ogromie. Ale by je naprawdę objąć wzrokiem, trzeba wykonać półkolisty ruch głową. Od strony prawej, do strony lewej. Inaczej nie ogarnie się czegoś, co ma sześćdziesiąt metrów długości i czternaście wysokości. Pełne burych chmur niebo, potężne mury otaczające Jeruzalem, szeregi legionistów, kłębiący się tłumek, zbolała Matka w otoczeniu kobiet, puste miejsce, a w nim krzyże, cieśle, łotry i On w białej szacie. Gdy kończy się widowisko, trzeba chwilę pomilczeć, chwilę pokontemplować. Miał rację Tadeusz decydując, że od tego zaczniemy zwiedzanie tego miasta. Kto to obejrzy, nie ma wątpliwości, dlaczego Kalif ornijczycy tak Stykę wynieśli ponad innych. A dlaczego nie my, dlaczego nie u nas? Historia jest bardzo prosta. Obraz ten Polska posłała na Wystawę Światową do USA w początkach lat dwudziestych i z powodu jakichś komplikacji celnych nie mógł on ani zostać wpuszczony do Sta nów, ani wypuszczony z nich. Leżał więc w magazynach kilka lat, prawie już zapo mniany, ;iż Hubert Eaton, fundator Forest Lawn, wykupił go z celnej niewoli, prze wiózł nad Pacyfik, wybudował dla tego jednego obrazu amfiteatralną widownię w wielkim pałacu i uczynił go największą atrakcją tego miejsca. A że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, miałem się wkrótce przekonać. Tadeusz, którego pierwsza zmarła żona, artystka-graficzka, była przez wiele lat prawą ręką Walta Disneya w jego imperium filmów rysunkowych, żywi dla niego specjalny kult. Skromny i dość zaniedbany grób Disneya znaleźliśmy w jakiejś kwa terze, bardzo odległej od centrum nekropolii, dosłownie pod murem. Gdy w kilka dni później i pomniałem się o odwiedziny w miejscu spoczynku Marilyn Monroe, powie ziono mnie na inny cmentarz, położony tuż, tuż pomiędzy dwiema bardzo ruchliwymi i głośnymi magistralami drogowymi i tam jedna z kilkunastu "szuflad" w betonowej ścianie nosiła skromny napis jej imię i nazwisko. I żadnego, poza moim, kwiatka. Ona! Bożyszcze świata! Okazuje się, że nie każda podziwiana i autentycznie kochana za życia amerykańska gwiazda, po śmierci jest przedmiotem takiego histerycznego uwielbienia, jak na przykład EMs Presley. Choć jadąc tu program miałem bardzo napięty, okazało się, że po przyjeździe na plan pierwszy wysunęła się sprawa całkiem niespodziewana. Otóż kalifornijskie środowisko akowskie było od kilku miesięcy poruszone nadzwyczajnym odkryciem. 724 W tutejszym Who is who m California pojawiło się nazwisko osobnika przedsta wionego tam jako zasłużonego działacza polonijnego, szczególnie komitetu parafial nego polskiego kościoła w San Francisco. Uruchomiło to bardzo rozległą korespon dencję pomiędzy Europą i Ameryką, a także liczne rozmowy telefoniczne na długich dystansach. Człowiek ten był bowiem akowcem z Łodzi. W 1943 roku ich kilkuna stoosobowa siatka wpadła. Zaczęło się ciężkie śledztwo. Wszyscy trzymali się mocno, dokąd było można. Pierwszy załamał się tenże. Nie był to czyn godny pochwały, ale nikt nie zna swej granicy... Więc o to do niego pretensji nie zgłaszali. Ich po procesie albo wykończono na miejscu, albo skierowano do więzień i obozów. On został wypuszczony na wolność. I tu powinien był zacząć szukać możliwości reha bilitacji w walce. Ale tego nie zrobił. Sypał dalej, na polecenie gestapo wchodził w kolejne konspiracyjne siatki po to, by je wydawać. I tego mu darować nie mogli. Po wojnie zniknął jak kamfora, a byli koledzy ofiary jego donosów, gdy zawiodły poszukiwania prowadzone przez władze, rozpoczęli śledztwo na własną rękę. Trwało ono czterdzieści dwa lata. I kiedy wydawało się, że sprawa jest defini tywnie przegrana, komuś wpadł w ręce egzemplarz Who is who in California. Natychmiast powiadomiono wszystkie stanowe władze śledcze Kalifornii i czekano na rezultat. Tymczasem rezultatu nie było. Człowiek żył sobie nadal spokojnie. Uru chomiono więc akowskie kontakty w Waszyngtonie, które zainteresowały sprawą władze federalne. I znów nic. Okazało się, że poszufladkowanie kompetencyjne biu rokracji amerykańskiej jest tak samo dokładne jak w Europie, a także w Polsce. Gdy teraz poproszono mnie o pomoc, aby ruszyć tę sprawę od strony polskiej, krajowej, uznałem, że będzie to droga słuszna, ale dopiero po wyczerpaniu wszyst kich możliwości amerykańskich. Zatelefonowałem więc do Waszyngtonu, do proku ratora Mc Oueena, który w moim pojęciu w pierwszym rzędzie powinien być adre satem wystąpienia kolegów akowców. Usłyszawszy ode mnie (po raz pierwszy) o całej sprawie, pan Mc Queen bardzo się nią przejął. Natychmiast został mu wysłany faksem komplet dokumentów. Prokurator wszczął skrupulatne poszukiwa nia, ale osobnik zniknął. (Gdy wiosną 1997 roku dopingowany przeze mnie Tadeusz zapytał o niego, otrzymał odpowiedź, iż ten zmarł w 1993 roku.) Następnym punktem programu było spotkanie z kolejnym Tadeuszem, tym razem Bieleckim. Korespondowaliśmy ze sobą ładnych parę lat. Sam przez wiele lat redagował i drukował, własnym sumptem wydając "Biuletyn Informacyjno-Historyczny Akowiec", gruby i dużego formatu, a gdy w latach dziewięćdziesiątych wydał setny numer, miejscowy Oddział Koła AK uznał kontynuowanie owego wydawnictwa za rzecz zbędną. Taki był koniec ćwierćwiekowego wysiłku. Tadeusz spędził okupację na Kielecczyźnie, powiązany był z siatką "Jędru siów", po wojnie znała d się na emigracji. Doktoryzował się na PUNO (Polskim Uni wersytecie na Uchodźstwie) w Londynie. Jego pn.ca doktorska Podziemna walka o Polskę Niepodlegli jest chyba najgrubszą pracą, jaką ktokolwiek napisał, liczy parę tysięcy stron i właściwie stanowi monografię całego polskiego podziemia w cza sie II wojny. Edycja książkowa pod tym samym tytułem, która ukazała się w Fila delfii w końcu lat siedemdziesiątych, jest tysiącstronicowym (licząc strony maszy nopisu) skrótem pracy doktorskiej. Nic dziwnego, że u tego z kolei Tadeusza spędziłem trzy pełne doby. Z obu Tadkami zaś zrobiliśmy bardzo dla mnie ciekawą wycieczkę do płka Mariana Kamińskiego, dowódcy Zgrupowania "Żaglowiec" w czasie Powstania War szawskiego, który swoją farmę z kilku krowami, parą koni, stadkiem mułów 726 . i dwiema kozami; miał w Rio Grandę koto San Bernardino, czyli na samej granicy nadmorskiego pasa południowej Kalifornii, jeszcze jako tako zamieszkałego. Tu już zaczynała się zestepowiała, pustynna preria i przy piekącym słońcu hulał wiatr, tocząc po piasku kule jakiejś wysuszonej rośliny. Nie pomagały nawet klimatyzacja i whisky z dużą ilością lodu. Wyczuwało się sąsiedztwo Meksyku nie tylko w biedzie, stylu zabudowy, słomianych sombrerach, przewadze czarnowłosych mieszkańców, języku, ale przede wszystkim w niesamowitej spiekocie. Kolejną wyprawę podjąłem do Costa Mesa. Znów wspaniała plaża, palmy i spienione fale otwartego Pacyfiku. W ładnym bungalowie mieszkał tu pan Skarbek. Nikogo bez rekomendacji nie przyjmował, ale że nasza przyjaciółka z San Francisco, Małgosia, była kuzynką jego żony, drogę miałem przetartą. Pan Skarbek nazywał się w rzeczywistości Antoni Dąbrowski, miał stopień puł kownika, w czasie wojny znany jako "Bohun", pełnił funkcję dowódcy Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sil Zbrojnych. Ta konspiracyjna barwa nie jest moją specjalnością, ale historyk zajmujący się sprawami AK nie może nie ocierać się i to dość często o sprawy związane z NSZ, BCh i AL, a szczególnie, gdy zajmuje się Kielecczyzną. Ze swych badań zapamiętałem to przenikanie się działań poszcze gólnych oddziałów właśnie w regionie sandomierskim i świętokrzyskim. Znałem też niezbyt pochlebne opinie środowisk akowskich o Brygadzie Świętokrzyskiej, pocho dzące z czasów wcześniejszych niż PRL-owskie, a jednocześnie spotykałem się na różnych innych terenach z bardzo pozytywnymi ocenami walki oddziałów NSZ z Niemcami. Postanowiłem więc sprawdzić rzecz u źródła. Przygotowałem się do tej wizyty starannie, książkę pika "Bohuna" Bylem dowódcą Świętokrzyskiej Brygady NSZ przeczytałem bardzo dokładnie. Jednak sformułowania książkowe nie dawały mi pełnego obrazu wydarzeń, chciałem dowiedzieć się czegoś więcej. Brygada Świętokrzyska została powołana do życia w sierpniu 1944 roku, gdy sowieci prowadzili zacięte walki o rozszerzenie przyczółka baranowsko-sandomierskiego na lewym brzegu Wisły. Niemcy, z każdym dniem nasycając teren nowymi oddziałami, wzmacniali zaplecze swego frontu na Kielecczyźnie, a więc i region świę tokrzyski. Z kolei oddziały partyzanckie AK skoncentrowane w Korpus Kielecki, maszerowały na północ, na pomoc Warszawie. AL-owcy zaś, opierający się w znacz nej mierze na sowieckich zrzutkach, jeńcach i uciekinierach z kolaboranckich for macji, wzmagali aktywność bojową, dopingowani bliskim sąsiedztwem frontu. Brygada ta powstała z istniejących na terenie Kielecczyzny, a także z przyby łych tu z Lubelszczyzny, dokąd zbliżał się front, oddziałów partyzanckich NSZ "Stępa", "Żbika", "Łosia" i innych. Składała się z dwóch pułków: 204 już istnieją cego od paru tygodni i 202 właśnie formowanego, z których każdy miał po dwa trzykompnijne bataliony. Początkowo stan jej wynosił ponad ośmiuset ludzi, póź niej zaś od stycznia do czerwca 1945 wahał się między tysiącem dwustu a tysią cem sześciuset ludzi. Dziesięciomiesięczny okres istnienia Brygady, można pod względem rodza jów działania podzielić na dwa dość zasadniczo się od siebie różniące okresy Pierwszy, od sierpnia 1944 do stycznia 1945 roku, był to czas organizowania jed nostki na terenie Kielecczyzny i kilkunastu tamże utarczek oraz walk z partyzantką komunistyczną (Fanislawice, Rząbiec, Sekursk, Węgrzynów) i Niemcami (Kurzelów, Raszków, Zagnańsk, Radoszyce, Caców, Kempa, Marcinkowice). Okres drugi jest co najmniej kontrowersyjny, a właściwie w miarę prowadzenia rzetelnych badań historycznych coraz bardziej jednoznaczny. W chwili bowiem rozpoczęcia przez Armię Czerwoną ofensywy styczniowej znad Wisły, Brygada praktycznie nie tylko zawiesiła działania bojowe wymierzone przeciwko Niemcom, ale została nawet wprowadzona na listy zaopatrzenia żywnościowego Wehrmachtu i nie niepo kojona przezeń, przeszła za niemiecką linię frontu: w I etapie (do 6 lutego 1945) aż do Kaubitz pod Wałbrzychem, w II etapie (do 13 kwietnia 1945) do Rozsiani w okupowanej Czechosłowacji, i w III etapie (do 30 kwietnia 1945) do Holysova pod Pilzno. Po kilku następnych miesiącach i zakończeniu wojny przemieściła się pod Norymbergę. W czasie zapoznawania się z poczynaniami Brygady szczególnie w drugiej połowie jej działań (a raczej niedziałań) w umyśle historyka musiała się nagro madzić taka ilość wątpliwości, że byłoby zbrodnią nie próbować ich rozproszyć, mając możność rozmowy z samym wodzem, szczególnie, że jego książka, wydana prawie cztery lata wcześniej, praktycznie niczego w tej materii nie wyjaśniała. Spodziewałem się, że pułkownik, uprzedzony przez Małgosię telefonicznie, o czym pragnąłbym z nim rozmawiać, zechce się do tego spotkania przygotować. Tymczasem spotkało mnie rozczarowanie. Naprawdę wyśmienicie przygotowany zastałem tylko stół biesiadny. Zadałem płkowi Skarbkowi-Dąbrowskiemu trzy pyta nia. Na dwa najważniejsze otrzymałem odpowiedzi identyczne jak na kartkach książki. Gospodarz nie przeczył, że przez cztery miesiące przemarszu przez zaplecze niemieckiego frontu Wehrmacht nie tylko nie niepokoił wojska NSZ, ale nawet dostarczał Brygadzie gratisowo racje żywnościowe dla pełnego stanu ludzi. Bryga dzie pozwolono także zachować całą posiadaną broń i amunicję, z cekaemami włącz nie. Na jakiej podstawie? Dlaczego jej nie rozbrojono, a żołnierzy nie odesłano co najmniej do obozów jenieckich, tak jak to zrobiono z powstańcami warszawskimi? Niemcy się nas bali powiedział zupełnie poważnie pułkownik, a widząc moje rozszerzające się ze zdumienia oczy szybko dodał oczywiście oni mieli zde cydowaną przewagę, ale wiedzieli, że my jesteśmy zdeterminowani i broni bez walki nie oddamy. Wiosną 1945 roku Brygada kwaterowała w Czechach, w samym środku kon centracji kilkusettysięeznej Grupy Armii feldmarszałka Ferdinanda Schórnera, która potężnym uderzeniem od południa miała zwinąć lewe skrzydło frontu sowiec kiego i odblokować okrążony Berlin. Jaka to była siła, odczuła na swej skórze II Armia Wojska Polskiego, piętnastokrotnie liczniejsza i o niebo lepiej uzbrojona od Brygady. Schórnera znano z tego, że bezwzględnie wykonywał wszystkie rozkazy Hitlera, a miał pod swoją komendą samych ciężkich czołgów więcej, niż płk "Bohun" żołnierzy. Żaden jednak z tych argumentów nie potrafił przekonać gospodarza o tym, że jego twierdzenie nie jest wiarygodne. Przeszedłem więc do sprawy drugiej. Na przełomie drugiej i trzeciej dekady kwietnia 1945 roku, bodajże w samą rocznicę urodzin Hitlera, zostały przerzucone z Czech na Kielecczyznę cztery patrole wywiadowcze z radiostacjami, w tym jeden czeski i trzy Brygady. Nie byłoby to specjalnie dziwne, gdyby nie fakt, że zrzucono je tam na spadochronach z niemieckiego junkersa. Oczywiście UB wygarnęło prawie wszystkich uczestników tego desantu, część zastrzelono w czasie obław, paru zakatowano w śledztwie, nie wielu stanęło przed trybunałem i otrzymało wyroki proporcjonalne do szczerości wykazanej podczas dochodzeń. Obawiam się, że do dzisiaj już żaden z nich nie żyje. Kiedy zapytałem pułkownika, jak to było z tym niemieckim samolotem, padł pseu donim: kpt. "Tom". 727 . W książce "Bohuna", wśród wszystkich nazwisk, jakie owemu kapitanowi się przypisuje, brak tego najprawdopodobniejszego Herbert Jung. Wyczytałem tam, że "Tom" nigdy ani do NSZ, ani do Brygady nie należał, że ciążyły na nim wyroki śmierci wydane zarówno przez NSZ, jak i AK za współpracę z Niemcami, że to on, przy pomocy samego SS Hauptsturmfuhrera Paula Fuchsa, pomógł Brygadzie wyjść z GG, on też pomógł zabrać się patrolom na pokład niemieckiego samolotu transportowego. Dowiedziałem się też, że płk Dąbrowski prawie wcale "Toma" nie znal. Kiedy podzieliłem się z nim moimi zastrzeżeniami co do tych rewelacji, padło bardzo wieloznaczne zdanie: No comment. A przecież wcale nie jest takie pewne, że "Tom" do NSZ-u nie należał i że "Bohun" go prawie nie znał. Podobno miał rozkaz zlikwidowania "Toma" na podsta wie wyroku NSZ za współpracę z gestapo, jednak nie tylko wyroku nie wykonał, ale jeszcze powierzył "Tomowi" wywiezienie z Polski, zajętej już przez Armię Czerwoną, osoby sobie najdroższej narzeczonej. To fakt, że "Tom" poruszał się po gabinetach radomskiego gestapo ze swobodą współgospodarza, ale prawdą też jest (a mam te informacje od osób wiarygodnych), że tak samo dobrze czuł się w NKWD w Pilznie i w wydziale politycznym amerykańskiej żandarmerii armii gen. Pattona w Bawarii. Wszystko to nie zmienia faktu, że Brygada korzystała przez cały czas ze wsparcia niemieckich formacji wszelkiej maści i nie mogło to być skutkiem słabości do niej "Toma", którego niewątpliwie szerokie kontakty nie wystarczyłyby, aby wyjednać aż takie awanse i fawory. Cała moja argumentacja natrafiała jedynie na uprzejme mil czenie gospodarza. Przeszedłem do pytania trzeciego, z powodów na poły prywatnych, choć nie tylko. W połowie lat osiemdziesiątych toczyłem na łamach "Polityki" ostry spór z Władysławem Machejkiem, człowiekiem dziś już nieżyjącym i zapomnianym, ale jeszcze dziesięć lat temu aktywnym i aroganckim partyjniakiem o bardzo pokręco nym życiorysie, który pozwolił sobie w jednej z kieleckich gazet na atak wobec ofi cerów kontrwywiadu obwodu opatowskiego AK. Machejek zarzucił im po prostu współdziałanie z niemiecką żandarmerią. Z Machejkiem polemizować wtedy nie było łatwo. Redaktor naczelny "Życia Literackiego", członek egzekutywy KW PZPR w Krakowie, poseł kilku kadencji, literat, laureat wielu wysokich nagród państwowych, autor paru książek, w tym wznawianych nieustannie lektur szkolnych, przyjaciel najważniejszych i najgroź niejszych ludzi w PRL, mógł używać (i używał) w polemikach argumentów wszel kich, nie przywiązując wagi do tego, czy są prawdziwe. Jego przeciwnicy zaś w tym także ja tym mniej mogli wytaczać przeciw niemu argumentów, im bardziej były prawdziwe. Nigdy nie mogłem postawić mu publicznie zarzutu ani posłużyć się dowodami na to, że sam Machejek, ten Katon, głosiciel w PRL moralnych i niepodważal nych prawd, był na przykład jednym z pierwszych autorów publikujących w nie mieckiej gadzinówce. W ostatniej dekadzie września i pierwszej października 1939 roku w krakowskim "Ilustrowanym Kurierze Codziennym", uruchomionym już przez władze okupacyjne i będącym pod ich nadzorem, zamieścił trzy części wyjąt kowo prymitywnych opowiadań, których fotokopie mam w moim archiwum. Nie mogłem o tym napisać nie tylko w PRL, bo wtedy Machejek był za mocny, nie mogłem tego zrobić także po upadku komunizmu, między innymi w "Gazecie Wyborczej", bo wtedy Machejek już nie żył, więc "nie wypadało". 728 Nie mogłem także ujawnić podejrzenia, którego prawdziwość mógł albo potwierdzić albo zanegować tylko pik "Bohun". W jednym z ostatnich PRL-owskich, bardzo rozszerzonych wydań książki Rano przeszedł huragan Machejek często cofa się w czasie i niby to w malignie snuje opowieści o swoim partyzanckim dzia łaniu, między innymi o boju z Brygadą Świętokrzyską pod Rząbcem 8 września 1944 roku. Pisze zaś tak pokrętnie, że trzeba wiele na ten temat wiedzieć, aby się domy ślić, iż te opowieści są nie tylko bredzeniem chorego. Podejrzenia wszakże to za mało, potrzebny mi był dowód. Sięgnąłem więc do wspomnień "Bohuna". Według nich Brygada zaatakowała przygotowujące na nią zasadzkę dwustuosobowe komunistyczne zgrupowanie skła dające się z oddziału AL "Tadka Białego" oraz kompanii zrzutków sowieckich kpt. Iwana Iwanowicza Karawajewa (a nie Karajewa, jak pisze dowódca Brygady). Dzięki elementowi zaskoczenia i czterokrotnej przewadze Brygada, po krótkiej walce, zmusiła przeciwnika do kapitulacji. Jak podaje dalej "Bohun", cała zrzutowa kompania skoczków sowieckich podjęła zbiorową próbę ucieczki, zaatakowała kon wój i ten wystrzelał wszystkich około siedemdziesięciu pięciu łudzi z broni maszynowej. Część AL-owców z oddziału "Tadka Białego", którym udowodniono bandytyzm, została rozstrzelana, nieliczni pozostali zaś zgłosili chęć wstąpienia do Brygady i w ten sposób ocaleli. "Mój ordynans pochodził z grupy Tadka Białego" kończy swój opis płk "Bohun". Do tego właśnie fragmentu książkowych wspomnień nawiązałem w rozmowie z pikiem Dąbrowskim w jego domu na przedmieściach Los Angeles: Czy ten ordvnans to był Władysław Machejek? Tak. Czy pan wiedział, jaką pełnił funkcję u "Tadka Białego"? Proszę pana, przecież nie byliśmy idiotami. Jeżeli złapaliśmy kogoś, kto miał największy i najcięższy plecak, a w nim, zamiast amunicji i jedzenia, targał maszynę do pisania i cały plik rozkazów oraz instrukcji, nie mieliśmy wątpliwości, że to politruk. Co u was równało się wyrokowi śmierci. A on jednak przeżył. Dlaczego? Bo na to zasłużył lojalną z nami współpracą podczas przesłuchiwania innych AL-owców. Dlatego nie podzielił losu swoich kolegów, a nawet został moim ordynansem. Jednak po miesiącu uciekł z Brygady. I pan nie posłał za nim pościgu. Nie potrzebowaliśmy słać pościgu, bo ludność nam i tak donosiła o każdym jego kroku. Wiedzieliśmy u kogo się ukrywa, z kim się kontaktuje. Przecież mół was sypnąć, t: On nas? Przecież my nazajutrz byliśmy już o trzydzieści kilometrów dalej. On nas sypnąć nie mógł, za to jego ucieczka była nam nawet na rękę. U nas bowiem zostałby co najwyżej ordynansem. A u swoich miał szansę zajść o wiele wyżej. I gdyby zaszła taka potrzeba, tam właśnie mógł nam się o wiele bardziej przydać. Czy taka potrzeba zaszła? No comment. To mi wystarczyło. W sumie, choć w głównych sprawach nie udało mi się uzy skać od pika "Bohuna" wyczerpujących wiadomości, to owa trwająca całe popołu dnie i wieczór rozmowa dała mi wiele materiału do różnego rodzaju dociekań. W Los Angeles czekało mnie jeszcze jedno ważne spotkanie. Umawiałem się na nie korespondencyjnie już od dwudziestu lat. Chodziło o wizytę u rotmistrza Józefa 729 . Swidy "Lecha", jednej z najbarwniejszych, a także najtragiczniejszych postaci akowskich działań tak w konspiracji, jak i partyzantce. Podchorąży "Lech" nie przerwał swej wojaczki w końcu września 1939 roku, lecz prosto z frontu zameldował się u mjra "Hubala" na Kielecczyźnie, gdzie spotkał swego ciotecznego brata, kpt. dypl. inż. Macieja Kalenkiewicza "Kotwiczą". Po śmierci mjra "Hubala" i rozbiciu oddziału, "Lech" został jesienią 1940 roku skie rowany do wywiadu dalekiego zasięgu ZWZ-AK. Gdy w czerwcu 1941 roku Niemcy uderzyli na sowietów, siatki wywiadu AK rozwinęły się także na wschodzie i dowódcą rozległej placówki najpierw w Wilnie, a potem w Mińsku litewskim został "Lech" wówczas już w stopniu porucznika. Aresztowany latem 1942 roku, przesiedział pół roku w więzieniu w Wilnie, skąd w grudniu został wykupiony. Po "obeschnięciu" w Warszawie, w lecie 1943 roku skie rowano go do Okręgu "Nów" czyli Nowogródzkiego, gdzie objął dowodzenie nad Nadniemeńskim Zgrupowaniem Partyzanckim AK. Na jesieni miał już pod swoją komendą ponad tysiąc ludzi, na co złożyły się oddziały, z których później powstały bataliony: I por. "Zycha" Władysława Żogło, III ppor. "Sablewskiego" Bole sława Piaseckiego i bardzo już rozrośnięty IV ppor. "Ragnera" Czesława Zajączkowskiego. W tym czasie partyzantka polska nad Niemnem znalazła się w orbicie różnych oddziaływań zarówno niemieckiego wywiadu wojskowego, jak i sowieckiej party zantki. Ta ostatnia starała się za wszelką cenę zniszczyć w zarodku potężniejący pol ski ruch partyzancki. Im bliżej zimy, tym liczniejsze stawały się akty agresji ze strony sowieckich brygad, wymierzone przeciwko polskim oddziałom. Nasiliły się próby ich rozbrajania, połączone z masowymi mordami. Głośno było w końcu sierp nia 1943 roku o rozbiciu i wymordowaniu ponad siedemdziesięciu żołnierzy z pol skiego oddziału AK por. "Kmicica" nad jeziorem Narocz, a jeszcze głośniej o roz brojeniu w dniu l grudnia w Puszczy Nalibockiej pięciusetosobowego Zgrupowania Nalibockiego AK, którego cały sztab oficerski zniknął. Powodowało to w oddziałach polskich chęć podjęcia działań odwetowych, z tru dem hamowaną przez dowódców obawiających się rozpoczęcia jednoczesnej walki z dwoma przeciwnikami, z których każdy był silniejszy od strony polskiej. Niemcy bacznie obserwowali te nastroje i po l grudnia, gdy ferment w oddzia łach polskich osiągnął bardzo wysokie stężenie, podjęli próby rozmów z akowskimi dowódcami. Miały one na celu jeżeli nie całkowite przeciągnięcie na swoją stronę tych oddziałów zbrojnych, to przynajmniej zneutralizowanie ich działań skierowa nych dotąd przeważnie przeciwko Wehrmachtowi i żandarmerii. Jako ekwiwalent proponowali rzecz wtedy bardzo istotną dla pozbawionej zrzutów alianckich akow skiej partyzantki nad Niemnem, ciężką broń maszynową i granatniki. W okolicach Bożego Narodzenia "Lech" otrzymał właśnie taką propozycję i rozważał ją w chwili, gdy w jego miejscu postoju zjawił się komendant Okręgu "Nów" AK ppłk "Borsuk" vel "Prawdzie" Janusz Szulc, po wojnie używający nazwi ska Janusz Prawdzie Szlaski. "Borsuk" przywiózł "Lechowi" pod choinkę trzecią, rotmistrzowską gwiazdkę. Świda jednak wzbraniał się przed jej przyjęciem, co uza sadnił wypowiedzianym szczerze zamiarem pójścia na te rozmowy, czyli popełnienia poważnej niesubordynacji albo nawet zdrady. rawdzie" początkowo się przeraził, ale w miarę słuchania argumentów pod komendnego, przyznawał mu rację. Wreszcie osiągnięto porozumienie. Jak wynika z relacji Świdy, "Prawdzie" przyjął do akceptującej wiadomości zamiar rozpoczęcia 730 przez "Lecha" rozmów z Niemcami, jak też zaakceptował ich cel. Ustalono jednak, że oficjalnie o niczym nie wie, a w wypadku ujawnienia sprawy konsekwencje ponie sie "Lech" już rotmistrz, bo trzecią gwiazdkę po zakończeniu tej rozmowy "Bor suk" osobiście przypiął mu na naramiennikach. I tak zaczęło się dla Nadniemeńskiego Zgrupowania AK z jednej strony dwumiesięczne wyciszenie na froncie walki z Niemcami, z drugiej zaś zaostrzone działania odwetowe skierowane przeciwko partyzantom sowieckim. Takiego porozumienia nie dało się długo ukryć, jako że raz po raz pojawiał się w Zgrupowaniu niemiecki wóz taborowy pełen broni i amunicji, których pochodze nia nie można było logicznie wytłumaczyć, nie ujawniając prawdy. Rzecz całą skomplikowała jeszcze bardziej sytuacja w Puszczy Nałibockiej. Po rozbrojeniu bowiem Zgrupowania Nalibockiego ostał się tam zaledwie jeden kilku nastoosobowy oddziałek akowski, który umknął uwadze bolszewickiej w czasie tej kompleksowej akcji. Dowodzili nim nie lada zagończycy: porucznik cichociemny "Góolina" Adolf Pilch oraz chorąży "Noc vel "Nieczuja" Zdzisław Nurkiewicz. I tak rozpoczął się siedmiomiesięczny, śmiertelny bój kilkunastu akowców z trzydziestoma tysiącami sowieckich partyzantów. Polacy szybko obrastali w siłę, ale na razie było ich bardzo niewielu. W zaistniałej, nie zawinionej przez polską stronę sytuacji jawnej wrogości i ustawicznych napaści ze strony sowietów, Pilch także nie mógł sobie pozwolić na równoczesną walkę z obu wrogami. Ale ten góral (z okolic Cieszyna) na porozumie nia z Niemcami nie miał ochoty. Wybrał wyjście pośrednie: nie atakował ich, broń i amunicję zdobywał na sowietach, a gdy go bieda bardzo przycisnęła, rozbrajał któ ryś z silnych posterunków policji białoruskiej w Rakowie albo w Iwieńcu. A że oba posterunki byty obsadzone przez jego ludzi, którzy już wkrótce, w lecie 1944 roku, poszli do niego do laau, nie broniły się zbytnio. Bywało też, że niejednego ciężko ran nego partyzanta od "Góry" leczono jako białoruskiego policjanta w niemieckim laza recie wojskowym w Mińsku litewskim. Niemcy udawali, że się w niczym nie orien tują i zdawało się, że będzie spokój do końca. Ale tak się, niestety, nie stało. Komenda Główna AK przez swój wywiad miała dokładne rozeznanie sprawy w Okręgu "Nów" i lojalnie meldowała o niej Naczelnemu Wodzowi, czyli już wtedy gen. broni Kazimierzowi Sosnkowskiemu. Ten zareagował bardzo szybko i nadzwy czaj ostro. Oba te elementy pozwalają mi na snucie podejrzeń, że za całą sprawą stał sowiecki wywiad i jego naciski na gen. Sosnkowgkiego podejmowane za pośrednic twem Anglików. Dość, że 19 stycznia 1944 roku w odniesieniu do "wydarzeń nalibockich" polecił depeszą radiową przerwać natychmiast wszelkie porozumienia z Niem cami, maksymalnie zaktywizować z nimi walkę, zaś wobec sprawców tych kontaktów wyciągnąć jak najostrzejsze konsekwencje. Rozkaz ten przeraził nie tylko Komendę G łowną AK, ale przede wszystkim Komendanta Okręgu Nowogródzkiego ppłka "Prawdzica". Jego gorliwość wyka zana w przygotowaniach do wykonania rozkazu gen. Sosnkowskiego spowodowała, że do Okręgu "Nów" został skierowany jako inspektor KG AK, wyposażony w bar dzo rozległe pełnomocnictwa dotychczasowy oficer Oddziału III Operacyjnego KG AK, cichociemny, mjr dypl. Maciej Kalenkiewicz "Kotwicz". Myślę, że za tą decyzją kryła się także troska ze strony KG AK, aby "Borsuk", którego jak widać słusznie podejrzewano o świadomość tego rodzaju kontak tów z Niemcami, nie próbował posuniętymi do ostatnich granic restrykcjami poza cierać zbyt radykalnie śladów. Za wysłaniem tam właśnie "Kotwiczą" przemawiały 731 . według mnie trzy elementy: jego powszechnie znana prawość, pochodzenie kresowe, a więc i znajomość tamtejszych realiów oraz powinowactwo z "Lechem", które dawało szansę na łatwiejsze porozumienie z nim i uzyskanie wiadomości dotąd zatajonych. Bo tak się jakoś dziwnie złożyło, że choć Naczelny Wódz i KG AK mówili i pisali o "sprawie nalibockiej", dla komendanta Okręgu rzecz w istocie miała się skupić na dowódcy Nadniemeńskiego Zgrupowania. Uzasadnienie było proste. Musiała spaść głowa, a droga po głowę "Góry" prowadziła przez stukilometrowy odcinek Nowogródczyzny, opanowany bez reszty przez partyzantkę sowiecką. Sięgnięto więc po głowę "Lecha", bo było do niej bliżej i bezpieczniej. Choć gdyby "Lech" miał inny charakter, "Borsuk" i jego sztab mogliby popaść w wielkie tarapaty. Pod rozkazami bowiem pełniącego nadal swoją funkcję "Lecha" pozostawało ponad tysiąc kreso wych partyzantów, dla których "teoria dwóch wrogów" była istotnie tylko teorią, a praktyka sprowadzała się do jednego nieustającej chęci bicia bolszewików. I wystarczyłby jeden gest "Lecha", aby cały zespół sędziowski i sztab Okręgu został z okolic Hołdowa przepędzony na cztery wiatry. A jednak "Lech" tego gestu nie wykonał. Na przełomie pierwszej i drugiej dekady marca zjawił się on w Szlachtowszczyźnie i poddał przewodowi sądu wojennego. Byt to dziwny trybunał. Rotmistrza, dowódcę Zgrupowania, sądził trzyosobowy zespół oficerski, składający się z samych jego podwładnych, na czele z podporucznikiem. Oskarżycielem był szef sztabu Okręgu (major) wspomagany bardzo często przez samego Komendanta "Nowiu" (podpułkownika). Podsądny nie bronił się, a jedynie udzielał wyjaśnień. O rozmowie wigilijnej między "Borsukiem" a "Lechem" nie padło ani jedno słowo. Zgodnie z wnioskiem prokuratora sąd skazał Józefa Świdę na karę śmierci. Bez degradacji. Mjr "Kotwicz" z tytułu posiadanych uprawnień zawiesił wykonanie wyroku na czas powojenny, dając prawo "Lechowi" do "rehabilitacji w boju" na innym terenie. To ostatnie zostało przez "Borsuka" w jego powojennej, niezbyt ciekawej i rzetelnej książce określone jako rodzinne kumoterstwo. Po zakończeniu tej bardzo przecież dramatycznej rozprawy miało miejsce dość komiczne wydarzenie. Kiedy "Lech", odprowadzany przez "Kotwiczą", wsiadał na konia, podszedł do niego podoficer służbowy i zameldował, iż właśnie przed chwilą przyszedł goniec z sąsiedniej wsi z informacją, że u sołtysa czeka na odebranie kolejny wóz wyładowany bronią i amunicją. "Lech" polecił podoficerowi zameldować o tym stojącemu obok "Kotwiczowi", dodając złośliwie: M;im nadzieję, że pan major poleci odesłać tę przesyłkę nadawcy. No, wiesz? zawołał oburzony "Kotwicz". Takim idiotą to ja jeszcze nie jestem. Dowodzenie osieroconym Zgrupowaniem Nadniemeńskim objął "Kotwicz" i w niecałe pół roku później zginął z trzydziestoma sześcioma żołnierzami AK pod Surkontami, w walce z NKWD. ;,, Rotmistrz Świda zaś otrzymał w Warszawie przydział do Okręgu Krakow skiego AK, gdzie skierowano go do inspektoratu w Bochni. Tu przybrał pseudonim "Dzik" i jako dowódca oddziału partyzanckiego dzielnie walczył aż do nadejścia Armii Czeiwonej. Po zakończeniu wojny znalazł się we Włoszech, w II Korpusie, gdzie komisja weryfikacyjna Armii Krajowej (weryfikował go między innymi Sta szek Wierzyński z "Wachlarza") zdjęła z niego ciążący wyrok. Ale jemu było tego za 732 mało. Stanął więc do raportu przed gen. Andersem. Ten spokojnie wysłuchał, popa trzył na małego rotmistrza i powiedział: ! Chłopcze, mamy przed sobą trzecią wojnę, a ty ciągle o drugiej myślisz? Zostaw to. Po służbie w II Korpusie wyjechał do Ameryki najpierw Południowej, potem Północnej. Przez trzydzieści osiem lat milczał, mimo iż mieszkający w Londynie "Borsuk" nie zostawiał na nim suchej nitki. Domyślając się wielu rzeczy, wielokrot nie wraz z Janem Erdmanem apelowaliśmy do "Lecha" listownie, aby zabrał głos. Zabrał go, ale dopiero w 1983 roku, po śmierci "Prawdzica". Uważam, iż to zbyt dłu gie oczekiwanie było błędem. Tak jak przypuszczałem, niektórzy mieszkający w kraju żołnierze nowogródzcy, gdy im pokazałem artykuł "Lecha" opublikowany w paryskich "Zeszytach Historycznych", machnęli ręką: Nie mógł tego napisać wcześniej, tylko teraz, gdy "Prawdzie" zamknął oczy i bronić się nie może? Teraz to można mu wszystko przypisać. I z takim oto człowiekiem miałem się spotkać i zadać mu kilka pytań, które także zbyt długo czekały na odpowiedź. Przed jego bungalowem w jednym z kilkunastu śródmieść Los Angeles (to nie pomyłka w tekście dziesięciomilionowe miasto w górach, wrzynające się swoimi dzielnicami w liczne doliny i wąwozy, ma naprawdę kilkanaście dzielnic, z których każda jest jakby osobnym miastem) stała wspaniała, rozłożysta palma. Rotmistrz wyglądał tak, jak na zdjęciach grupowych jeszcze od "Hubala" szczupły, nie wielki, z pszennym, szwedzkim wąsem, blond czupryną przyprószoną siwizną i dość nieśmiałym wyrazem twarzy. Mieliśmy dla siebie dwie doby. Tak przynajmniej wyni kało z mojego harmonogramu. Czyli co najmniej o dwadzieścia za mało. Nie mogłem napisać tego wszystkiego wcześniej, bo wiązało mnie oficerskie słowo. A "Borsuka"? Jego też, ale jak widać on przywiązywał do niego mniejszą wagę. Jak z tego wynika, grał on va bangue. Przecież wtedy, w Szlachtowszczyźnie, jeszcze nie wiedział, że jest pan gotów dotrzymać tego słowa nawet za cenę głowy. I gdy przed sądem padł zarzut kolaboracji z Niemcami, mógł pan przecież nie wytrzymać i ujawnić jego w tym rolę. Taki zarzut nigdy na rozprawie nie padł. To dopiero powojenna wersja, którą on stworzył i upowszechnił w Londynie. Ja dostałem karę śmierci za coś zupeł nie innego. Za odmowę, autentyczną zresztą, wykonania rozkazu, co w warunkach wojennych równało się najwyższemu wyrokowi. I o to do nikogo nie mam pretensji. Sprowokowałem to z pełną świadomością. Za porozumienie z Niemcami nikt nie sta nął przed sądem. On na wszelki wypadek wolał :ej sprawy nie wyciągać na światło dzienne. Szedł do celu inną drogą. Komendant Okręgu wydał w tej sprawie rozkaz, składający się z dwóch punktów. Pierwszy to oolecenie natychmiastowego zanie chania wszelkich rozmów z Niemcami i podjęcie nasilonej z nimi walki. Drugi to przerwanie wszelkich działań bojowych przeciwko bandom sowieckim i rozpoczęcie z nimi rozmów na temat ścisłego współdziałania. Napisałem w tej sprawie meldunek o podporządkowaniu się punktowi pierwszemu, jednocześnie odmawiając wykona nia punktu drugiego. Uzasadniłem to tym, iż Niemcy już pachną trupem, a nas czeka walka o wiele groźniejsza z sowietami, którą musimy zacząć już, a do jej apogeum dozbroić się przy pomocy Niemców. Nie mogłem postąpić inaczej, "Borsuk" zresztą także nie, tym bardziej że moje stanowisko było mu bardzo na rękę. Jego plany 733 . pokrzyżował jak zwykle szlachetny "Kotwicz", który nie wiedząc w ogóle, o co toczy się ta gra, zawiesił wykonanie wyroku. Dla mnie było to już nieważne, dla mnie "Lech" umarł w tej chłopskiej izbie w Szlachtowszczyźnie. Dzięki zrozumieniu wykazanemu przez Komendę Główną, w powiecie bocheńskim urodził się "Dzik". I myślałem, że tak będzie już do końca życia. Zresztą napisałem to panu w jednym z listów. Ale najpierw Erdman, a potem pan przeszkodziliście mi w tym. Rozmawialiśmy przez dwie doby bez snu, z krótkimi przerwami na jedzenie. Raz ja dowiadywałem się od gospodarza czegoś nowego, to znów zaskakiwałem go czymś nieznanym. Na przykład "Lech" był pewien, że to on w Sylwestra 1943 roku spotkaniem z przedstawicielami SS, Abwehry i policji niemieckiej zainaugurował na Nowogródczyźnie rozmowy partyzanckie z Niemcami. Bardzo go zaskoczyłem kse rokopią dokumentu odnalezionego przeze mnie w National Archives w Waszyngto nie, który był protokółem z podobnej narady z Niemcami jego podwładnego "Ragnera", noszącym datę o trzy dni wcześniejszą. Ten tydzień spędzony w Los Angeles był wypełniony bez reszty niezwykle cie kawymi spotkaniami. Zakończyłem go koleżeńską biesiadą w gronie akowców z miejscowego oddziału. Ale Tadzio Borowski miał dla mnie także atrakcyjny finał. Powiózł mnie na cały dzień do największego studia filmowego "Universal" w Holly wood. To także temat na osobną książkę. Zwiedzanie zacząłem od dziecinnych wspomnień, czyli od wspinania się po wysokim rusztowaniu oplatającym mojego dobrego znajomego, olbrzymiego, czar nego goryla King Konga, z którym filmy podziwiałem w Sali Zbornej kopalni "Gro dziec" w połowie lat trzydziestych. Dopiero na czwartym piętrze rusztowania mogłem mistera K-K pogłaskać po autentycznie wilgotnym nosie. Po siedmiu godzi nach zwiedzania, śmiertelnie zmęczeni dobijaliśmy do końcowej przystani wodnej, pewni, że nic już nie jest w stanie wykrzesać z nas iskry energii, gdy naraz, tuż przy burcie rozwarło się lustro wody i o metr ode mnie kłapnął paszczą olbrzymi (elek troniczny) rekin, ten sam, który "grał" w filmie Szczęki. Wykrzesało to z nas nawet cały snop iskier energii. Teraz już, po tak potężnej serii wrażeń, mogłem wracać na północ. Po powrocie do San Francisco czekała nas jeszcze jedna eskapada, tym razem po sąsiedzku, bo do Instytutu Hoovera na Uniwersytecie Stanford w Pało Alto. Ta mała rnieścinka o typowej już meksykańskiej zabudowie znajduje się na połu dniowym krańcu Zatoki San Francisco, która liczy sobie sto kilometrów długości. W Instytucie Hoovera znajduje się bardzo pokaźny zbiór dokumentów naszego rządu na uchodźstwie i bez jego pobieżnego nawet przejrzenia wiedza polskiego liistoryka czasów najnowszych jest niekompletna. Wywiozłem stamtąd kilkadziesiąt wartościowych fotokopii oraz niezatarte wspomnienie o jednym bardzo amerykań skim drzewie. A właściwie o jego potężnym szczątku. Na dziedzińcu Instytutu, wsparty o wielki, betonowy fundament leży, a właści wie "stoi" ogromny plaster, czyli poprzeczny przekrój pnia sekwoi. Mój przewodnik, także historyk, dr Siekierski, pracujący tu od kilkunastu lat, wyjaśnił, że jest to "pla sterek" raczej mniejszego drzewa, gdyż te najstarsze, legitymujące się wiekiem dwóch tysięcy lat, dochodzą do stu metrów wysokości i mają średnicę od sześciu do dziewięciu metrów. Otóż eksponat wystawiony w Standford ma "tylko" tysiąc dzie więćdziesiąt lat. Na płycie szklanej osłaniającej jego słoje wymalowano kalendarz, zawierający osiemnaście najważniejszych dat z ostatniego tysiąclecia. Tak więc w samym centrum pnia wpisano rok 888, czyli samosiejkowe powstanie sadzonki, 734 . zaś tuż pod warstwą kory, na samym obrzeżu rok 1978, datę ścięcia. Między tymi krańcowymi datami zaznaczono: rządy dynastii Sung, najazd Anglii przez Normanów, rządy królestwa Inków, Wielką Kartę Wolności, druk Biblii przez Gutenberga, odkrywczą podróż Krzysztofa Kolumba i wiele innych wydarzeń, które się działy na naszej planecie w czasie wzrostu tego potężnego drzewa. l października wylądowaliśmy w Waszyngtonie. Dom państwa Wąsowskich powitaliśmy jak swój własny. Zaczęło się bardzo żmudne pakowanie, w przewidywa niu rewizji celnych na lotnisku w Polsce. Z trudem udało nam się znaleźć parę godzin na pożegnalną wizytę u państwa Korbońskich. Zaowocowała ona później bardzo ser decznymi, trwającymi po dziś dzień kontaktami z panią Zofią. W ostatnim dniu pobytu w USA, za namową Andrzeja Wąsowskiego, poszliśmy obejrzeć jeden z najbardziej wyrazistych pomników, jakie dane nam było oglądać. W sześć lat później, w Warszawie, w czasach gdy premierowa! nam Waldemar Pawlak, krakowska happeningowa młodzież postanowiła mu poświęcić kopiec-pomnik za "zasługi" poniesione w służbie kraju. W odróżnieniu jednak od znanych kopców kra kowskiego grodu, ten Pawlaka miał być zupełnie inny nie wypukły, a wklęsły. Śmiano się z tego pomysłu, jak Polska długa i szeroka, bo czy widział kto kiedy wklę sły pomnik? Byłem jednym z bardzo niewielu ludzi, których co prawda śmieszył sam projekt, ale nie proponowany kształt. Bowiem pomnik wklęsły widziałem i zrobił on na mnie duże wrażenie. Szliśmy z Grażynką w Waszyngtonie największym śródmiejskim trawnikiem świata, mając za sobą słońce i białą kopułę Kapitelu, przed sobą zaś, bardzo daleko, równie białą kolumnadę monumentu Lincolna. Szliśmy pomiędzy wypełnionym wodą wąskim zbiornikiem Reflecting Pool, a pełną śmigających samochodów Constitution Avenue, a wokół nas była tylko zrudziała trawa i nic więcej. Żadnego pomnika. I naraz, tuż przed nami rozstąpiła się ziemia. Jakby ktoś ogromną brzytwą wyciął w ziemi olbrzymi bumerang. Jego zewnętrzna ściana kilkumetrowej wysoko ści była pionowa i stanowił ją czarny, polerowany marmur. Ściany wewnętrznej nie było, tylko trawnik łagodnie podnosił się w górę, aż do poziomu gruntu. Marmur pokrywał milion liter, ustawionych w karne wojskowe kolumny. Tworzyły one ponad pięćdziesiąt osiem tysięcy nazwisk i imion żołnierzy USA, którzy nie powrócili z Wietnamu. Vietnam Veterans Memoriał jest pomnikiem ciągle żywym. Nie tylko za sprawą kwiatów, przynoszonych tu codziennie od rana do wieczora, ale i ze względu na sposób zachowania się większości odwiedzających. Wzdłuż czarnej ściany bowiem stoją, klęczą lub wspinają się na ramiona kolegów liczni ludzie i pracują. Przyciskają do marmuru kartki specjalnego papieru i rówiież specjalnym ołówkiem odkalkowuja fragmenty inskrypcji dotyczące ich najbliższych. Taka kalka to wielka pamiątka dla rodziny. My zaś tymi odwiedzinami, budzącymi refleksyjny nastrój, żegnaliśmy Amerykę. Na warszawskim Okęciu wylądowaliśmy w pełnym chłodzie i deszczu. Skoń czyła się amerykańska pogoda z Kalifornii. Pełen złych przeczuć wywołanych wspo mnieniem przeżyć na tym lotnisku sprzed trzynastu lat, gdy wracałem po pierw szym pobycie w USA, ze zdumieniem odnotowałem, że tym razem wyraźnie mnie zlekceważono. Nikt nam nie wybebeszą! bagażu, o nic nie pytał, słowem Wersal. Poczuliśmy się co najmniej dziwnie. Czyżbyśmy tracili tak przez nas ceniony status obywateli PRL drugiej kategorii? 735 . W Warszawie atmosfera była napięta. Po dymisji rządu Messnera nowy gabi net tworzył Mieczysław Rakowski. Mówiło się o jakichś wstępnych rozmowach w Magdalence pomiędzy przedstawicielami sfer rządowych i opozycji. Coraz czę ściej tematem numer jeden stawał się zapowiadany wstępnie już na październik "okrągły stół". Dni jednak mijały, a poza mglistymi zapowiedziami nic konkretnego, godnego szczególnej uwagi się nie wydarzyło. Tomek prowadził działalność wydawniczą w podziemnych pismach na pełnych obrotach. Jego oczkiem w głowie stał się zwłaszcza "Tygodnik Mazowsze". Ze zdu mieniem dostrzegłem, że ten młody, zapracowany do granic możliwości człowiek, z trudem dzielący czas między bardzo czasochłonne zajęcia astronoma-naukowca i jeszcze bardziej eksploatującą go wydawniczą konspirę, wykazuje inicjatywę na jeszcze jednym polu. Zainteresował go bowiem biznes. A stało się to zupełnie przypadkowo. Kiedy przed pięciu miesiącami wracał z dwuletniego stypendium w USA do Polski, jeden z jego kolegów będących tam także na stypendium i również związany z podziemiem, poprosił go o zabranie do kraju koprocesora, sprzedanie go i przekazanie połowy uzyskanych pieniędzy jego rodzinie, a potowy na "Tygodnik Mazowsze". Tomek prośbę tę spełnił i uzyskał z tej sprzedaży tak astronomiczną kwotę, że niezwłocznie porozumiał się z Elą, która została w USA na kolejne dwa miesiące, aby natychmiast za całe ich oszczędno ści zakupiła wskazane koprocesory i przywiozła do kraju. Właśnie w chwili naszego powrotu do Polski oni stawiali pierwsze kroki w działalności, która w przy szłości miała dać im bardzo dostatnie utrzymanie. Oboje z Grażyną podkpiwaliśmy z nich dobrodusznie, że jest to wielki biznes, uprawiany w kuchni, między lodówką a pralką. W tamtych latach, tak to właśnie wyglądało. Na Jelonkach także zastaliśmy nowości bardziej i mniej przyjemne. Mały Kacperek miał skazę białkową i nie mógł jeść niczego, w czym była mąka, mleko czy jajka. Lekarze wprawdzie pocieszali rodziców, że z tego wyrośnie, jednak na razie kłopotów mieli z tym sporo. Weronia była w ciąży i zanosiło się na rozwiązanie koło Wielkiej Nocy. Na rewolucyjne kroki zdecydował się także mój zięć Maciek, dotychczas uosobienie spokoju i stagnacji. Znudziło mu się odpracowywanie od trzech lat stypendium w "Ursusie", kiedy to w pięciu (inżynierów magistrów) pro jektowali do znudzenia obudowę kabiny ciągnika. On bez końca rysował klamkę. Zerwał więc umowę, z części pożyczonych pieniędzy spłacił nie odpracowaną resztę stypendium, a za drugą część założył sklep. Zdecydował się spróbować szczęścia z armaturami i usługami gazowniczymi i elektrycznymi. Po amerykańskiej eskapadzie, zrealizowanej w ramach wykorzystania zale głych od wielu lat urlopów wypoczynkowych, pozostały mi jeszcze trzy tygodnie. Zgodnie z narządzeniem władz RSW "Prasa" musiałem je wykorzystać do końca roku. Zdecydowałem się więc na wyjazd do Monachium, na penetrację czegoś, co mogło okazać się albo czymś bardzo ciekawym, albo kompletnym pudłem. Od wio sny bowiem rzecz ta mnie pasjonowała, ale najpierw pogrzeb "Ponurego", a potem stypendium w USA odsuwały tę sprawę na plan dalszy. Z Niemiec Zachodnich doszła do mnie bocznymi ścieżkami poufna wiadomość o tym, że w posiadaniu działaczy monachijskiego Oddziału Zrzeszenia Polskich Uchodźców i tamtejszego Oddziału londyńskiego Koła AK znajduje się akowskie archiwum z czasów wojny, wywiezione przez Niemców w czasie Powstania do Mona chium i tam ukryte. Miało to być pół ciężarówki teczek, jednak nikt z miejscowych albo nie był przygotowany do przeprowadzenia rozeznania dokumentów i ich selek cji, albo też nie miał po prostu na to czasu. Rzecz sama w sobie zapowiadała się bardzo frapująco, jednak koledzy z Mona chium, prosząc o pomoc, domagali się jednocześnie zaakceptowania kandydatury ewentualnego pomocnika przez akowskie władze w Londynie. Bali się, by im się jakiś komunistyczny badacz nie dobrał do tych dokumentów. Trochę mnie bawiła ta dziwna asekuracja, ale znając antypeerelowskie nastawienie emigracyjnych działa czy akowskich przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Akceptację londyńską dostałem bez problemu, gorzej było z czasem. Wreszcie teraz go znalazłem. Znalazła się też i to zupełnie niespodziewanie pomocna dłoń. Kilka lat wcześniej napisał do mnie inż. Andrzej Niewiadomski z Berlina Zachodniego, były samochodowy mistrz Polski, obecnie właściciel jakiejś firmy, a prócz tego wielki pol ski patriota. Był ożeniony z Adą Kopcińską, literatką piszącą dla dzieci, primo voto Węgrzynową, czyli żoną Wiktora Węgrzyna, o którym tu już wspominałem. Andrzej Niewiadomski znał dobrze panią Marion hrabinę Doenhoff, jedną z ważniejszych dam świata politycznego Europy. Hrabina, świadoma poważnej roli, jaką ród jej odegrał w historii Polski, zbie rała wszystko, co się z nim wiązało. Otóż Andrzej zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc w badaniu historii rodziny Doenhoffów w naszych dziejach i stopniowo zagęszczając naszą korespondencję i rozszerzając wachlarz tematów, doszliśmy do dziejów AK. Andrzej uprzednio już zaprosił mnie z żoną do Berlina Zachodniego, gdzie wygłosiłem odczyt o Armii Krajowej dla rodaków zgrupowanych wokół Pol skiego Duszpasterstwa Katolickiego kościoła przy Goetzstrasse. Teraz więc, dowie dziawszy się, że wybieram się do Monachium na penetrację owego archiwum, zate lefonował do pani Doenhoff, wydawcy "Die Zeit" jednego z największych w Niemczech periodyków i już wieczorem powiadomił mnie, że jest ona skłonna sponsorować mój wyjazd. Ułatwiło mi to wiele spraw. W Monachium odebrał mnie z dworca inż. Jerzy Arłamowski, mój dotychcza sowy rozmówca telefoniczny z miejscowego Oddziału AK. Ongiś jeden z najlepszych szachistów polskich, przebywając od dwudziestu lat w Niemczech, stał się jednym z dyrektorów koncernu BMW (moje "Be eM Wu" poprawiał ciągle na "By eM We"), Obecnie był już na emeryturze. W samochodzie uprzedził mnie o tym, czego nie mógł mi powiedzieć przez tele fon, a mianowicie, że archiwum od pewnego czasu jest absolutnie niedostępne, gdyż znajduje się w rękach Verfassungschutz, czyli Urzędu Ochrony Konstytucji, pod którą to nazwą kryło się coś podobnego do naszego późniejszego UOP-u. Zrobiło mi się trochę nieswojo, ule słuchałem dalej. Okazało się, że jeden z tutejszych działaczy emigracyjnych pr7.ez nieostrożność ludzi, których opiece powierzono to archiwum dostał się do nieg i i zaczął w nim szperać. Na szczęście nie trwało to długo, bo po paru dniach niemiecka policja polityczna zdjęła go jako... agenta PRL. Teraz pan rozumie, dlaczego domagaliśmy się londyńskiego poręczenia. Tego agenta zwolnili i wydalili do PRL, ale archiwum nie oddali. Mogę zatem dziś wieczorem wrócić do domu? zapytałem nieco przera żony, pamiętając mój podobny wyjazd przed dwudziestu dwu laty do Mińska. Nie. Dzisiaj po raz kolejny interweniowałem i obiecali zwrócić archiwum jutro. Zamieszkałem w nowoczesnej, południowej dzielnicy Monachium Sendling Ober, u państwa Ewy i Krzysztofa Romanowskich, młodych, sympatycznych i bar737 . dzo uczynnych ludzi, którzy podobnie jak Arłamowski działali aktywnie w Zrzeszeniu Polskich Uchodźców. W sprawie odzyskania archiwum wszyscy oni byli o wiele lepszej myśli ode mnie. Nazajutrz okazało się, że mieli rację. Po południu zajechała pod dom furgonetka i zaczęliśmy znosić do piwnicy zakurzone segrega tory. Już sam sposób gromadzenia dokumentów nie wróżył nic dobrego. Po skończonych przenosinach inż. Arłamowski i Krzysztof Romanowski przy nieśli mi na górę kilkanaście pakietów dokumentów wyraźnie wybranych dla zachęty. Istotnie, były to materiały akowskie, tyle że nie wojenne, a powojenne, i nie z Warszawy, a z Monachium. Ze wzruszeniem rozpoznałem na nich podpisy nieżyją cego już od wielu lat Janusza Jara-Łańcuckiego, pierwszego po wojnie prezesa tutejszego Oddziału Koła AK. Pomyłkę można było rozpoznać już dawno, na pierw szy rzut oka, w momencie obejrzenia pierwszej z brzegu teczki. Po prostu przez czterdzieści powojennych lat nikomu nie chciało się wziąć tych materiałów do ręki. Choć zatem mój przyjazd tutaj okazał się w znacznym stopniu niewypałem, stwierdziłem, że nie był to krok całkowicie chybiony. Zaciekawiło mnie bowiem, z jakiego powodu akurat tym zbiorem mogły się interesować służby specjalne PRL. Pod tym kątem przez prawie dwa tygodnie przeglądałem wszystkie segregatory. I doszedłem do przekonania, że istotnie taki zespół dokumentów mógł interesować dalekosiężnie myślący, inteligentny wywiad nawet po prawie pół wieku. W furgo netce bowiem przywieziono tu z Verfassungschutz kompletną dokumentację wszyst kich organizacji polskich, które tu, w Bawarii, zainstalowały się zaraz po wojnie. A przecież było to chyba największe centrum działań antykomunistycznych nie tylko w zakresie wywiadu i dywersji, ale także poczynań w dziedzinie oświaty, emi gracji na cały świat, ruchu młodzieżowego, przeważnie harcerskiego, kompanii war towniczych, słowem każdej dziedziny polskiego życia. Sporo miejsca zajmowały materiały dotyczące procesów wytaczanych tutaj agentom sowieckim i składane w nich zeznania emigrantów, często tajne. Dziś, kiedy piszę te wspomnienia, nie są mi znane losy owego archiwum, ale jeżeli nie ma go do dzisiaj w kraju, to powinno się tu jak najszybciej znaleźć jako bezcenny zbiór dla badaczy wielu dziedzin naszej historii okresu wojny i lat powojennych. Oczywiście, byłoby przesadą twierdzenie, że przerzucanie zakurzonych segre gatorów zapełniło mi cały pobyt w Monachium. Nie pozwolił mi na to przede wszystkim inż. Artamowski, porywając na różne wypady w okolice miasta. Zaczęli śmy od zwiedzania zamków i zameczków królewskich Ludwika II Bawarskiego. Ten ekstrawagancki król, co do poczytalności którego zdania są podzielone, jest bardzo lubiany przez patriotycznie nastawionych Bawarczyków. Początkowo dziwiłem się stałemu bawarskiemu samochwalstwu, później jednak przyzwyczaiłem się do tego, że najlepzym piwem jest oczywiście piwo niemieckie, ale z piw niemieckich "prima" to bawarskie, że piłkarzom Bayern Monachium nie dorównuje nikt, że najpiękniejsze są na pewno bawarskie dziewczyny, najbardziej urocze z gór na świecie są Alpy, ale tylko w bawarskiej części, no i oczywiście Ludwik jest także "prima". Maty. ale uroczy zameczek w Linderhof ze wspaniałą fontanną i kaskadami wodnymi, z zewnątrz prezentuje się całkiem sympatycznie, ale już widok kapiącej od złota Sali Lustrzanej stawia pod znakiem zapytania smak i gust królewski. Wszystko to jednak wygląda skromnie i normalnie w porównaniu z zamkiem Neuschwanstein-Hohenschwangau, który jest budowlą żywcem wyjętą z bajki. To na niej ponoć Walt Disney wzorował zamek do filmowej kreskówki o królewnie 738 . Śnieżce, który teraz jest ozdobą wszystkich Disneylandów na świecie. Strzelisty, wyrastający z samego centrum gór, składa się praktycznie wyłącznie z wież, wieży czek, blanków i baszt. Z daleka, na tle ośnieżonych alpejskich łańcuchów wygląda jak filigranowa, maleńka zabaweczka, dopiero z bliska okazuje się, że jest to całkiem potężne i rozległe zamczysko. Miejscowi monachijscy akowcy, przeważnie pracownicy Sekcji Polskiej Radia "Wolna Europa", zorganizowali mi w zamkniętym gronie odczyt o "Wachlarzu" i pogrzebie "Ponurego". Potem odwiedziłem chorego Tadeusza Chciuka "Celta", przedwojennego harcerza z okolic Drohobycza, twórcę już w zimie 1939/1940 roku szlaków przerzutowych z Karpat Wschodnich (a więc z terenów okupacji sowieckiej) do Budapesztu, następnie kuriera Naczelnego Wodza, a także cicho ciemnego, wreszcie przez ćwierć wieku pracownika RWĘ, i ostatnio autora wspo mnień Biali Kurierzy. Spędziłem u państwa Chciuków przemiły wieczór, podczas którego wraz z gospodarzem i jego żoną, panią "Ewąmoją", bardzo wiele czasu poświęciliśmy Władziowi nieznanego nazwiska, czternastolatkowi zwanemu "królem białych kurie rów". Pewnej zimowej nocy 1939/1940 roku w czasie strzelaniny z sowieckim patro lem na granicy Władzio wpadł i ślad po nim zaginął. "Celt" szukał jakiejkolwiek o nim wiadomości od prawie pół wieku. Bez rezultatu. Zaapelował o pomoc i do mnie. Obiecałem, chociaż bez przekonania. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że w półtora roku później będę w jakimś sensie współuczestniczyć nie tyle w odnalezieniu samego Wła dzia i sprowadzeniu go do Polski, ile w zorganizowaniu jego spotkania z "Celtem". Po przejrzeniu archiwum uznałem, że dalsze przedłużanie pobytu w Mona chium mijałoby się z celem. Porozumiałem się telefonicznie z Andrzejem Niewiadomskim i poprosiłem, by część niewykorzystanego przeze mnie stypendium zwró cił hrabinie Doenhoff. Ty sam jej to oddaj zaproponował Andrzej. Ja i tak za trzy dni mam być w Hamburgu, to się tam spotkamy, tym bardziej że ona chce cię poznać. I tak się stało. Po drodze z Monachium do Hamburga postanowiłem zatrzymać się na dobę w Hannowerze, by odwiedzić Michaela Foedrowitza, niemieckiego histo ryka młodszej generacji, zajmującego się działaniem niemieckiego aparatu bezpie czeństwa i policji na terenie Generalnej Guberni podczas okupacji. Pisał na ten temat doktorat. Znaliśmy się już z kilkuletniej wymiany listów, a rok wcześniej odwiedził mnie w Warszawie. Foedrowitz ożenił się z poznanianką i wraz z miłością do niej obdarzył miłością także Polskę. W późniejszym okresie zaskakiwał czasem polskich historyków ukazującymi się w naszych periodykach (na przykład "Wprost") publikacjami, które odbiegając od naszych ustaleń i naszej wiedzy na pewne tematy wywoływały konsternację. W tej sytuacji dla wielu jego polemistów naj wygodniej było uznać publikacje Foedrowitza za mało wiarygodne i nieudokumentowane. Szkopuł jednak w tym, że archiwum Fedrowitza pęczniało od największego na świecie zbioru relacji funkcjonariuszy gestapo z GG, mieszkających po wojnie w Niemczech Zachodnich. Miał tych relacji kilkaset i z każdym rokiem nabierały one większej wartości, bo rozmówcy wymierali. Należało o tym pamiętać. Jeśli o mnie chodzi, to kilkakrotnie dałem ostrożną wiarę wiadomościom, któ rych źródłem było jego archiwum i sądzę, że błędu nie popełniłem. Nic więc dziw nego, że w czasie póttoradobowych rozmów z Michaelem obaj się nie nudziliśmy. W Hamburgu razem z Adrzejem odwiedziliśmy wieczorem hrabinę Doenhoff w siedzibie jej redakcji. Była to pani już wtedy osiemdziesięcioletnia, wysoka, szczu 739 . pła, ze śladami wielkiej urody. Stała uczestniczka spotkań z królami, kanclerzami, prezydentami, premierami, rozmawiała z nami tak, jakbyśmy byli im równi. Narze kała na nadmiar zajęć tego dnia, bo jeszcze rano spędziła w Monachium trzy godziny na rozmowach ze Straussem, potem wracała do Hamburga samolotem opóźnionym z powodu śnieżycy, a już w Hamburgu odbyła dwa ważne spotkania i teraz marząc o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w domu, zaprosiła nas do siebie. Samochód w wieczornym tłoku i zacinającym śniegu prowadziła z taką pewno ścią i gracją, że Andrzej było nie było rajdowy mistrz Polski kręcił głową z nie dowierzaniem. Dom na peryferiach miasta, tuż nad morzem, zastaliśmy ciemny, więc dostojna gospodyni sama zabrała się do przygotowania czegoś do jedzenia, przez cały czas słuchając z uwagą mojej opowieści o monachijskim archiwum. Kilkakrotnie podno siliśmy się z Andrzejem do wyjścia, by pani Doenhoff mogła wypocząć, ale słyszeć o tym nie chciała. Gdy będę miała panów dość, sama wam o tym powiem. Po kolacji ona z kolei zaczęła swoją opowieść. Była wyraźnie w gawędziarskim nastroju. Ród jej od wieków miał siedzibę na północnym pograniczu Prus Wschod nich. Cała rodzina była związana z grupą pułkownika Stauffenberga i jego zama chem na Hitlera. Jakoś udało się im wyjść z tej sprawy obronną ręką. W końcu stycznia 1945 roku, tuż przed nadejściem Armii Czerwonej, kazała osiodłać konia i w dwudziestostopniowym mrozie wierzchem zaczęła uciekać na zachód. Odjechaw szy kilkanaście kilometrów od swego majątku Friedrichstein, obejrzała się i nad pałacem dostrzegła kłęby dymu i płomienie. Do odległego o czterysta kilometrów Hamburga jechała konno cztery tygodnie. Potem zajęła się polityką. Kiedy wreszcie pozwoliła nam odejść, było grubo po północy. Godzinę wcze śniej odszedł ostatni pociąg metra. Jedyny nasz ratunek stanowiła linia nocna, odda lona o osiem kilometrów od domu hrabiny. Ależ to żaden problem powiedziała beztrosko i zawiozła nas w kierunku nocnego metra. W południe odleciałem do Warszawy z NRDowskiego lotniska Schoenefeld. Jechałem prawie pustym autobusem z Berlina Zachodniego przez środek wielkiego miasta przeoranego betonowym murem, z bronowanymi codziennie pasami ziemi po obu stronach, bunkrami, rzędami drutów kolczastych, bocianami dla strażników z erkaemami. Dziś już ten relikt nie istnieje. By zobaczyć coś podobnego, trzeba przejechać dziesięć tysięcy kilometrów, do Panmundżonu. A jeszcze siedem lat temu, pod koniec XX wieku, w samym środku Europy... W Warszawie, zaraz po przyjeździe spotkałem się w redakcji "Widnokręgów" z Januzem Roszkowskim, naszym stałym autorem. Przez wiele lat był naczelnym redaktorem Polskiej Agencji Prasowej, następnie ambasadorem w Danii, a ostatnio prezesem Komitetu do Spraw Radia i Telewizji. Nasza znajomość trwała już ponad czterdzieści lat, byliśmy bowiem studentami na tym samym roku i wydziale Akade mii Nauk Politycznych. Bardzo go interesowały moje wrażenia amerykańskie. W pewnej chwili przerwał i zapytał: Dlaczego ty nie chcesz tego wszystkiego powiedzieć w telewizji? To nie ja nie chcę. To telewizja od prawie ćwierć wieku traktuje mnie jako persona non grata. Jutro przyjedzie do ciebie ekipa telewizyjna. 740 . W ten sposób, po ćwierć wieku separacji, nawiązałem ponownie kontakty z telewizją. Nazajutrz po rozmowie z Roszkowskim w moim małym pokoiku zjawił się redaktor Karol Sawieki z kamerzystą i nakręcili sto pięćdziesiąt sekund rozmowy dla "dwójki", zaś następnego dnia wladowala się do naszego mieszkania czterooso bowa grupa "pod wezwaniem" Dariusza Baliszewskiego. I tak się zaczęła moja trwa jąca już kilka ładnych lat przyjaźń z Darkiem. Przez te wszystkie lata bytem abso lutnie przekonany, że obie wizyty zostały spowodowane dyspozycją prezesa Radiokomitetu. Dopiero całkiem niedawno dowiedziałem się, że pierwsza owszem, tak, ale druga nie miała z tym nic wspólnego. Był to przypadkowy zbieg okoliczności, a wyniknął z decyzji Baliszewskiego, który zamierzał zainaugurować stały cykl Na warsztacie historyka rozmową właśnie ze mną. Wywiad nakręcono w objętości przekraczającej zamierzony czas, został jednak wyemitowany w całości i wywołał duży rezonans. Musiał wywołać, bo ani Dariusz, ani ja nie baliśmy się prawdy. Po raz pierwszy więc w PRL-owskiej telewizji padło stwierdzenie, że trzeba od zaraz zmienić ocenę NSZ. Mówiliśmy, że nie można za winy jednostek obarczać odpowiedzialnością siedemdziesięciotysięcznej organizacji gru pującej patriotyczną młodzież, która przeważnie pięknie walczyła i pięknie ginęła. Trzeba więc wreszcie powiedzieć prawdę i o tych dobrych, i o tych złych NSZ-owcach. Domagałem się także weryfikacji stosunku władz ZBoWiD-u do pewnych barw kom batanckich. Akowcy mówiłem nie mogą być dalej tylko szarą masą, dowodzoną przez wyorderowanych towarzyszy z AL-u o wątpliwych rodowodach kombatanc kich. A zresztą najlepiej pozwolić ludziom zrzeszać się tak, jak im serce dyktuje. Zrobił się po tym szum, bo to było "brutalne i niedopuszczalne" dotąd uderze nie w kombatancki monopol ZBoWiD-u. Zyskałem wśród akowskiej braci kolejnych przyjaciół, ale za to wcale niemało niechętnych w szeregach kombatantów NSZ, któ rzy odczytali mój apel jako chęć napisania przeze mnie panegiryku o tej barwie. Czyli przeskok z generalnego potępienia na powszechne chwalenie i zagłaskanie na śmierć. Umknęło z optyki NSZ-owskich telewidzów powtarzane przeze mnie po wielekroć słowo "prawda". Najbardziej w tym wszystkim cieszyło mnie, że wreszcie, po tylu latach zamazywania, prawda z telewizorów idzie w świat. Czas biegł coraz szybciej, następowały zmiany w uporządkowanej dotąd w specyficzny sposób rzeczywistości. Niektórzy zaczęli tracić dotychczasowy spokój i opanowanie. W każdym z domów naszego osiedla mieszkało po kilku lub kilkunastu pracow ników SB, milicji, MSW Nie afiszowali się z tym, ale też specjalnie nie kryli. Z nie którymi spotykałem się na klatce schodowej i bywało, że przy wymianie powitań jed nym czy dwoma zdaniami komentowali jakiś mój nowo wydrukowany artykuł. Nie były to uwagi krytyczne ani kąśliwe, raczej sygnały, że czytają, że są na bieżąco. Takich funkcjonariuszy się specjalnie nic wystrzegałem. Oni mieli swoją robotę, zapewne nie taką, której tryby zahaczałyby o moją osobę. Największe zagro żenie stanowili ci, których nikt by o to nie podejrzewał deklarowali się po naszej stronie, patrzyli wiernie w oczy, a etaty mieli w miejscach oddalonych od Rakowiec kiej czy Pałacu Mostowskich. Oni to właśnie wykazywali największe zdenerwowanie i niepokój. W ostatnim tygodniu 1988 roku odwiedził mnie jeden z sąsiadów. Jego przyja zny stosunek do mnie, znajomość wszystkich moich książek i okazywaną od lat sym patię kładłem na karb słabości sąsiada do AK. Nie zdziwiło mnie więc, że przyszedł złożyć życzenia noworoczne. Zaczęliśmy gawędzić i popłynęła opowieść. 741 . Okazało się, że miewa on sublokatorów. Nie mieszkają tam na stałe. Zjawiają się pewnego dnia, okazują legitymację i wręczają gospodarzowi klucz do pokoju w eleganckim hotelu, do którego ten przenosi się wraz z rodziną. Powiedzmy na tydzień. W tym czasie sublokatorzy urzędują w jego mieszkaniu. Po mniej więcej tygodniu sesja się kończyła i sąsiad wracał. Mieszkanie zastawał wysprzątane na błysk, a często na stole znajdował butelkę koniaku, kwiaty czy tort dla żony. I nastę powała przerwa do następnego seansu. Z podanych w przybliżeniu dat i porównania ich z moimi zapiskami kalenda rzowymi ustaliłem, że owi sublokatorzy zjawiali się u sąsiada w czasie, gdy u nas przebywali goście z zagranicy. Jak długo to trwa? zapytałem. Od początku, odkąd tu mieszkamy. Czyli od ponad dwudziestu lat. Miłe sąsiedztwo. Ostatnio po takiej sesji sąsiad znalazł przeciągnięty w kierunku naszego mieszkania cieniutki kabelek. Natych miast więc po wyjściu "gościa z życzeniami" zatelefonowałem do Tomka, który wie czorem zjawił się wraz z kolegą specjalistą z podziemia i aparaturą. Obmacali apa ratami wszystkie ściany, sufity i podłogi w poszukiwaniu "pluskwy". Ale niczego "aktywnego" nie znaleźli. Ładny koniec roku. 742 . 1989 córeczka Weroni akowskie inicjatywy w trosce o czystość kombatanckich wtadz wygrane wybory parlamentarne wasz prezydent nasz premier rozstanie ze środowiskiem świętokrzyskim likwidacja "Widnokręgómerytura Rok ten zapowiadał od początku radykalne zmiany. Nowy premier, Mieczysław Rakowski, działał według starej metody marchewki i bata. Prowadzono co prawda z opozycją dalsze rozmowy na temat "okrągłego stołu", ale jednocześnie podjęto uchwałę o likwidacji kolebki "Solidarności" Stoczni Gdańskiej. Spowodowało to wielki ferment. Największe jednak poruszenie, przynajmniej w naszej rodzinie, wywołała Weronia, rodząc 23 stycznia sześcio- i pół miesięczną Honoratkę, która była spo dziewana dopiero po Wielkiej Nocy. Mieliśmy więc w rodzinie pierwszego wcześniaka w inkubatorze. Niepokoiliśmy się, jak się to wszystko skończy. Czas pokazał, że niepotrzebnie. W ZBoWiD-owskim środowisku nikt w tym roku nie zapadł w zimowy sen. Choć dopiero był styczeń i luty, z trzaskiem pękaty lody. Dokoła wyczyniano prze różne wolty, pisano i krzyczano dziś to, co było zupełnie przeciwne do głoszonych przez tych samych ludzi "prawd" jeszcze wczoraj. Dotyczyło to również środowiska akowskiego, należącego w swej przygniatającej masie także do ZBoWiD-u. Najwię cej przyzwoitości wykazywali ci wszyscy, którzy byli tam szarą masą. Najmniej dygnitarze szykujący się już do występów w nowych szatach, przed nowymi ołta rzami. 11 stycznia otrzymałem od doc.dr hab. Elżbiety Zawackiej "ZO", jedynej Polkicichociemnej, apel z 5 stycznia podpisany przez dwudziestu siedmiu wyższych ofice rów AK o powołanie do życia Stowarzyszenia byłych Żołnierzy Armii Krajowej. A potem poszło już jak ogień po suchym stepie. Błyskawicznie tworzył się w War szawie trzon organizacji, która chciała jak najszybciej działać jako samodzielna i nie zawisła akowska organizacja o zasięgu krajowym. Jednak Polska nie byłaby Polską, gdyby taki zalążek był tylko jeden. Docho dziły z Krakowa wieści, że tam także coś takiego powstaje i oczywiście również o zasięgu krajowym. Kraków, to kochane i piękni? miasto pełne pamiątek historycz nych z ostatniego tysiąclecia, jednak zbyt wielu sukcesów w swych dziejach związa nych z ostatnią wojną i działalnością akowską zapisać nie mogło. Wiem, że jeśli w tej chwili słowa te czytają osoby o krakowskich korzeniach, przybywa mi jeżeli nie wro gów, to na pewno ludzi niechętnych. Trudno, tak właśnie wygląda prawda i nie ma co jej owijać w bawełnę. Przypomnę jedynie, że gdy 11 lipca 1944 roku trzeba było w Krakowie wykonać wyrok na niemieckim szefie policji i bezpieczeństwa "rządu" 748 . Generalnej Guberni, SSGruppenfiihrerze Wilhelmie Koppem, musiała to zrobić (bez powodzenia zresztą) specjalnie ściągnięta grupa warszawskiego "Parasola". Teraz Kraków wyraźnie chciał nadrobić tamte zaległości i zamierzał stać się "stolicą" akowskiego kombatanctwa. Odważnie. Tymczasem na szefa organizacji warszawskiej szykował się poważnie ppłk Wojciech Borzobohaty "Wojan". Jak większość ludzi w podobnej sytuacji, i on szukał dla siebie poparcia. Zwrócił się przede wszystkiem do nas, czyli do Rady Starszych środowiska Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich "Ponurego" i I bat. 2 pp leg. AK "Nurta". I me zawiódł się. Pierwszy apel poparcia zarówno dla powstającego Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej, jak i samego "Wojana" jako prezesa zredagowany przeze mnie został uchwalony jednogłośnie już 11 lutego (czyli na trzy miesiące przed sądowym zarejestrowaniem SŻAK) i opublikowany w parę dni później na łamach tygodnika "Ład". Krakowski Związek Żołnierzy AK także nie próżnował. Jego agendy powsta wały już w całej południowej Polsce, od Wrocławia po Przemyśl. Także i w Warsza wie. Zaapelowałem więc artykułem, również w "Ładzie", o jedność działania, a rów nocześnie poprosiłem Stanisława Dąbrowę-Kostkę, żołnierza AK i WiN, więźnia UB, znanego i uznawanego w Krakowie historyka dziejów akowskich na tamtym terenie, o opublikowanie w podwawelskiej prasie nieco informacji o tym, że prócz krakowskiej istnieje także organizacja warszawska. W efekcie obaj z panem Stani sławom znaleźliśmy się na czarnej liście krakowskiego ZZAK. Mało tego, ktoś przewidujący wpisał nas na wszelki wypadek także na podobną listę i w Warszawie. Bo półwiecze komunistycznej indoktrynacji w PRL zdołało nie którym wpoić bolszewicką zasadę, że "pod ściankę" pierwsi zawsze muszą iść ci, któ rym zwycięzcy winni są wdzięczność. A więc z biegiem czasu na liście tej znaleźli się obok Stanisława Dąbrowy-Kostki i mnie także: doc. Zbigniew Motyczyński "nieodpowiedzialny marzyciel", bo domagał się przestrzegania przez Zarząd Główny statutu organizacji, Zygmunt Głuszek, członek Rady i Prezydium, a przy tym rzecznik prasowy SZŻAK, który odważał się mieć inne zdanie w sprawie Pomnika Bohaterów Powstania Warszawskiego i Fundacja Teresy i Zdzisława Knoblów z Toronto, od których przyjęto ponad sto ufundowanych przez nich sztandarów, a później unurzano w błocie. Oraz setki innych, którzy także woleli pozostać akow cami niestowarzyszonymi. Los wciągniętych na czarną listę w nowo powstałej orga nizacji nie ominął również jakże zasłużonego zespołu aktywistów emigracyjnego Koła AK z siedzibą w Londynie, którzy przez pół wieku sprawowania władzy w Pol sce przez komunistów dźwigali na swych barkach ciężar walki o akowski etos. Ale o tym za chwilę. Tymczasem w kraju nowo powstałe formacje rzeczywiście pękały w szwach. Ich stany organizacyjne podwajały się i potrajały z tygodnia na tydzień, bo wciśnięci na siłę w ZBoWiD-owskie szeregi akowcy tęsknili za czymś naprawdę swoim. Trwało też zaciekłe współzawodnictwo w podejmowaniu coraz to ostrzejszych dekla racji i uchwał, często niewykonalnych. Zapowiadano konieczność przeprowadzenia ostrej weryfikacji członków, a więc usunięcia z nowo powstałej organizacji lub też niedopuszczenie do niej wszystkich członków PZPR, SD, ZSL, "PAK", PRON. Nie tykano tylko przynależności do najbardziej ubeckiej organizacji, jaką nie wątpliwie był ZBoWiD. Dlaczego? Bo któż podcina gałąź, na której sam siedzi? Dzie więćdziesiąt procent akowców w Polsce należało do ZBoWiD-u. Coś jednak z tym ZBoWiD-em trzeba było zrobić. Przynajmniej na pokaz. Zdecydowano więc, że zwy744 . kli członkowie tej organizacji mogą zapisać się do nowej bez żadnych zastrzeżeń, funkcyjni zaś nie będą mieli prawa zajmowania w nowych formacjach post-akowskich żadnego poważnego stanowiska. I znów była to typowa "pokazucha" bez pokrycia. A jakże mogło być inaczej, jeżeli te rewolucyjne inicjatywy w nowych organizacjach wypływały przeważnie od... byłych, i to wysokich, funkcjonariuszy ZBoWiD i miały być przez nich nadzorowane? Widząc w realizacji tej metody największe niebezpieczeństwo zagrażające nowym tworom organizacyjnym, postanowiłem się bliżej przyjrzeć nagłośniejszym krzykaczom. Tygodniami wertowałem dokumenty mojego archiwum tworzonego przez ostatnich trzydzieści lat, aby mieć udokumentowany pogląd na sprawę, a jed nocześnie, żeby broń Boże nie uczynić nikomu krzywdy. Obraz wyłonił się przerażający. A oto kim byli ludzie, którzy w najbliższych wyborach mieli zająć naj wyższe funkcje najpierw w obu osobnychorganizacjach, a później w tej wspólnej, połączonej. Pan A. Żadna z osób wprowadzających go w przeszłości do organizacji komba tanckiej nie była nigdy akowcem, za to znalazł się wśród nich oficer wysokiego stop nia (ppłk) z korpusu sądownictwa skazującego w okresie stalinowskim żołnierzy AK masowo na karę śmierci, po roku zaś 1958 tenże wprowadzający stał się czołową postacią głośnego w Polsce procesu łapówkarskiego zakończonego wieloletnimi wyrokami. Pan B. Nim trafił do AK, był żołnierzem GL i członkiem ochrony sowieckiej radiostacji zrzutowej, co zataił zgłaszając się do nowej organizacji. Pan C. Wstępując przed laty do ZBoWiD-u podpierał się ankietą poświadczoną przez dwóch powiatowych sekretarzy PZPR w czasie wojny bojówkarzy GL, któ rzy stwierdzali, że jest on im znany jako oficer AK aktywnie współpracujący z ich formacjami. Pan D., wojenny małolatek, za to z czterdziestoletnim stażem ZBoWiD-owskim, pełnił w tej organizacji przez piętnaście lat odnawiane trzykrotnie wysokie stanowi sko w Naczelnym Sądzie Koleżeńskim, a za swoją pracę zawodową na politycznym froncie otrzymał w okresie gierkowskim w ciągu ośmiu lat trzy kolejne klasy Orderu Polonia Restituta: kawalerską, oficerską i komandorską. Później major i kawaler Vir tuti z nadań Sokolnickiego. Pan E. w najbardziej "zubeczonym" okręgu ZBoWiD pełnił funkcję urzędują cego wiceprezesa. Nie sugeruję tu żadnych podtekstów, stwierdzam tylko, że widocznie jego znana ugodowość wszystkim odpowiadała. Podobno w ZBoWiD-zie był Wallenrodem na polecenie płka Iranka-Osmeckiego, czemu ten zdecydowanie zaprzeczał. A po co mu były generalskie szlify oii Sokolnickiego? Pan F. w styczniu 1945 roku do swego miasta wjechał na sowieckim czołgu, póź niej, w czasie wieloletniej pracy (służby? ) w organach Najwyższej Izby Kontroli dał się poznać jako skrupulatny wykonawca poleceń, a jego ponad ćwierćwiekowa przy należność do ZBoWiD-u znaczona była przeważnie wysokimi funkcjami. Pan G... Uff! Dość! Nie dlatego, że brakło mi dokumentów, bo tych starczyłoby na kil kakrotne powtórzenie całego alfabetu, ale atmosfera stała się nieco ciężka. Ów przy długi wstęp wszakże jest konieczny, by ukazać Czytelnikom dwuznaczną sytuację, jaka się niebawem w tym środowisku wytworzy. Wszystko to jednak stanowiło zaledwie margines głównych wydarzeń politycz nych w kraju. 745 . W lutym wreszcie zaczęty się tak długo odkładane i oczekiwane rozmowy przy okrągłym stole. I choć towarzyszyły temu poważne zgrzyty i przetargi, nikt nie miał wątpliwości, że z tej drogi odwrotu już być nie może. Po dwóch miesiącach bardzo ożywionych obrad, pełnych codziennych, a często i całonocnych sporów, w począt kach kwietnia rozmowy zostały zakończone. Polska stanęła przed wyborami parla mentarnymi, po raz pierwszy od pół wieku częściowo wolnymi. Bo choć kontrakt zawarty przy "stole" przewidywał jeszcze sześćdziesiąt pięć procent miejsc w sejmie dla strony komunistycznej, a tylko trzydzieści pięć procent dla opozycji z "Solidar ności", to znaczyło już bardzo wiele, szczególnie że dotąd opozycja miała zdecydo waną przewagę miejsc siedzących jedynie w kryminale. W początku maja ukazał się pierwszy numer dziennika "Solidarności" noszą cego tytuł "Gazeta Wyborcza", jako że czekały nas wybory. Ten tymczasowy tytuł pisma, jak wiele rzeczy tymczasowych w PRL, miał się okazać sprawą trwałą, wie loletnią. Zespołowi szefował Adam Michnik. Redakcja nie posiadała lokalu, odpo wiedniej liczby dziennikarzy, apelowano więc o pomoc. Grażynka wzięła ze swego "Zwierciadła" urlop i utonęła w "Gazecie". Wobec braku własnego pomieszczenia wszyscy spotykali się i pracowali na razie w prywatnych mieszkaniach. W końcu maja wyszedł pierwszy numer zlikwidowanego przed siedmiu laty "Tygodnika Solidarność". Naczelnym został ponownie Tadeusz Mazowiecki. Pisarze polscy, ci, którzy nie zapisali się do stworzonego po stanie wojennym "neoZLePu", czyli reaktywowanego Związku Literatów Polskich, powołali do życia Stowarzysze nie Pisarzy Polskich (i ja do nich należę), którego prezesem został były akowiec Jan Józef Szczepański. -ź; K ) W połowie czerwca, na zjeździe w Warszawie, ci z dziennikarzy, którzy z kolei nie zapisali się do stworzonego w stanie wojennym Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej, reaktywowali nasze stare Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, którego prezesem uczyniliśmy ponownie Stefana Bratkowskiego, zaś na prezesa honorowego wybraliśmy Jerzego Turowicza. Nowe szło pełną parą. W początkach czerwca odbyły się wybory parlamentarne. Komuna, przyzwy czajona przez pół wieku do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent frekwencji i dzie więćdziesięciu ośmiu procent zwycięstw, poniosła druzgocącą klęskę. Do Sejmu z krajowej listy "Solidarności" przeszli prawie wszyscy, z listy zaś komuny i sateli tów prawie nikt. Do Senatu na sto foteli "Solidarność" zajęła dziewięćdziesiąt dziewięć, zaś ten jeden niesolidarnościowy przypadł bezpartyjnemu biznesmenowi z Piły. Trzeba więc było po dwóch tygodniach zrobić dogrywkę, aby spełnić "okrągłostołowe" ustalenia. W połowie lipca prezydentem, jeszcze wtedy PRL, został wybrany Wojciech Jaruzelski, dotychczasowy przewodniczący Rady Państwa i I sekretarz KC PZPR. Inaczej być nie mogło, bo tak ustalono przy "okrągłym stole". N razie. Aby jednak wybraniec nie był zbyt pewny swego, a jego zwolennicy nie zapomnieli, gdzie jest ich miejsce w tym nowym, odkomunizowanym szyku, kan dydat, mimo iż był jedyny, został wybrany przewagą zaledwie dwóch głosów. Wobec tego, że tworzenie "wspólnego" rządu szło bardzo opornie, po kilku tygodniach Adam Michnik rzucił hasło "wasz prezydent, nasz premier". I dalej poto czyło się już błyskawicznie. Premierem został Tadeusz Mazowiecki, a na dwudziestu trzech członków gabinetu z PZPR i stronnictw satelickich wywodziło się zaledwie jedenastu. Z przyjemnością odnotowałem, że znalazł się tam także jako "Solidar nościowiec" członek naszego Warszawskiego Klubu Narciarskiego sprzed ponad trzydziestu lat, profesor Witold Trzeciakowski. 746 . Dla utrzymania chronologii wydarzeń muszę się teraz cofnąć do końca kwiet nia. Los bowiem lubi płatać okrutne figle. Półtora miesiąca przed naszą czerwcową "Solidarnościową" rewolucją wyborczą, w Waszyngtonie zmarł Stefan Korboński, ostatni Delegat Rządu na Kraj w czasie wojny oraz jeden z filarów powojennego mikołajczykowskiego PSL-u, autor wielu wspaniałych książek, do ostatnich swych dni czynny politycznie. Miał osiemdziesiąt osiem lat. Pochowany został na cmentarzu w Amerykańskiej Częstochowie, w Doylestown w stanie Pensylwania, w cieniu ogromnego Husarza dłuta Andrzeja Pityńskiego. W kraju ogarniętym przedwyborczymi nastrojami, ta śmierć przeszła prawie niezauważona. Mój artykuł Ostatni z pierwszych, zajmujący całą kolumnę "Prze glądu Katolickiego" 4 czerwca 1989, akurat w dniu wyborów, był jedynym oddanym Mu pokłonem. W lipcu przyjechała do Polski Zofia Korbońska, która zamówiwszy mszę świętą rozpoczęła wędrówkę po warszawskich kościołach w poszukiwaniu miejsca na tablicę dla Ostatniego Delegata Rządu. Nie wiem, czy było to rezultatem dyletanc twa historycznego, czy może z jakiegoś innego powodu dość, że w żadnej ze świą tyń, w których prosiła, miejsca na tablicę nie dostała. Opowiadała mi o tym całkowi cie załamana, ze łzami w oczach. Na szczęście znałem taki kościół, co do którego miałem pewność, że nie odmówi. Już od dwunastu lat tkwiły tam wmurowane w filar prochy Janusza JaraŁańcuckiego. Zatelefonowałem do ojca Czesława, proboszcza kościoła pod wezwa niem św. Antoniego Padewskiego przy ulicy Senatorskiej. Wysłuchał i powiedział: Proszę skierować panią Korbońska do mnie. Wiem kim był jej mąż. Mamy tu już bardzo ciasno na ścianach, ale dla takiego człowieka miejsce się musi znaleźć. I znalazło się. Wtedy to zdałem sobie bardzo namacalnie sprawę, że czas pamięci o tych, którzy podwaliny naszej niepodległości stawiali, definitywnie się kończy. Mimo że przecież (podobno) nadszedł wreszcie "nasz czas". W ogóle wiosna 1989 roku była dla mnie ważnym okresem, nie tylko z racji zachodzących zmian politycznych w kraju. Bo te nastrajały pozytywnie i radośnie. Tymczasem to, co przeżywałem na pewnym ważnym wycinku mej działalności, wią zało się z goryczą i rozczarowaniem. Problem ten narastał już od paru lat, ale w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy bardzo się zaostrzył. Zanosiło się na generalną rozgrywkę na forum Rady Starszych (czy też jak ją nazywał Janusz Skalski Rady Starców) Środowiska Święto krzyskich Zgrupowań Partyzanckich "Ponurego" i "Nurta". Było to forum niefor malne, wręcz nielegalne, mimo to istniejące od 1957 roku (choć wówczas spotykało się raz dwa raz do roku). Dopiero od ukazania się pierwszej edycji Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie (1968) oraz ustanowienia czerwca miesiącem dorocznych spo tkań Ponuraków n;i Wykusie (1969), Rada zaczęła działać w sposób bardziej regu larny. W jej skład wchodziło w zasadzie dziewięć osób: sześciu żyjących wtedy naj starszych oficerów zgrupowań "Ponurego" i "Nurta" prof. dr Władysław Chachaj "Andrzej, kpt. Stanisław Pałac "Mariański", chór. Tomasz Waga "Szort", kpt. Wła dysław Czerwonka "Jurek", kpt. Marian Świderski "Dzik" i por. Jerzy Oskar Stefanowski "Habdank", a także jako pewnego rodzaju operacyjne uzupełnienie dwóch braci Rachtanów "Halny" i "Kaktus" oraz ja. Ostoją tej grupy była pierw sza oficerska szóstka, której cechę szczególną stanowił fakt, że wszyscy jej członko wie sprawowali swe oficerskie funkcje zarówno w Zgrupowaniach "Ponurego" 747 . w 1943 roku, jak i w batalionie "Nurta" w 1944 roku. To pozwalało na zachowanie głównej linii ideowej opartej na legendzie obu dowódców. W takim składzie Rada działała przez całą dekadę lat siedemdziesiątych. W latach osiemdziesiątych jednak członkowie Rady zaczęli odchodzić. Najpierw zmarł prof. dr Andrzej Chachaj (1980), w trzy lata później Stanisław Mariański (1983), zaś w roku 1986 odeszli w odstępie półtoramiesięcznym dwaj wrocławianie Tomasz Waga i Władysław Czerwonka. W tym też czasie praktycznie przestał uczestniczyć w Radzie por. "Habdank". Wszystko to spowodowało, że z sześciooso bowego trzonu oficerskiego został raptem jeden kpt. (a od połowy kadencji już mjr) "Dzik" Marian Świderski. Kooptacje, które były konieczne, nie pozwoliły już odbudować równie dosko nałego zespołu i moim zdaniem doprowadziły, niestety, do deformacji. W tym czasie w pracach społecznych zaczął brać coraz aktywniejszy udział ppor. "Poraj" doc. dr hab. Zdzisław Witebski, szwagier starszego z braci Rachtanów, czyli "Hal nego". Obrady odbywały się przeważnie w mieszkaniu państwa Rachtanów w War szawie lub Starachowicach, co spowodowało, że uczestniczyła w nich często żona "Halnego" de domo Witebska, czyli siostra "Poraja". I tak powstał blok rodzinny, który podparty jeszcze osobą zaprzyjaźnionej "siostry Hanki", pani Anny Lubowickiej byłej szefowej sanitariatu z I batalionu "Nurta" zapewniał jednomyślność w podejmowaniu decyzji. oraj" i "Siostra Hanka" byli autentycznymi żołnierzami z I batalionu "Nurta" z 1944 roku, z "Ponurym" natomiast mieli kontakty sporadyczne, przeważnie niesłużbowe. Powojenne stosunki towarzyskie "Siostry Hanki" z Borzobohatym spowo dowały przyjęcie przez nią opcji wobec "Ponurego" raczej oziębłej. oraj" zaś, wieloletni członek ZBoWiD (od maja 1968) i ZSL, do czasu przej ścia na emeryturę raczej unikał aktywnych działań tak w Radzie Starszych, jak i w środowiskach, które jak słusznie zresztą uważał na pewno nie mogły mu pomóc, a co najwyżej zaszkodzić w oficjalnej karierze zawodowej, społecznej czy politycznej. Dopiero po odwołaniu stanu wojennego i przekroczeniu wieku emery talnego postanowił zbliżyć się bardziej do środowiska. Tak więc obecnie miejsce postaci znanych z działań historycznych, zajął zespół połączony więzami rodzinnymi. Taka oto, zupełnie zmieniona sytuacja panowała w Radzie Starszych wiosną 1989 roku. Na rok ten przypadała akurat okrągła, pięćdziesiąta rocznica powstania Polskiego Państwa Podziemnego. Postanowiliśmy ją uczcić ufundowaniem nowego pomnika przy murze klasztornym w Wąchocku oraz sesją popularnonaukową poświęconą tej rocznicy. Zamierzaliśmy wszystko to zrealizować podczas czerwco wego dorocznego zjazdu Ponuraków i Nurtowców. Pomnikiem zajął się Andrzej Kasten i wykonał to jak zwykle ku ogólnemu zadowoleniu. Sesję przygotowywał "Poraj". Upoważniliśmy go do porozumienia się w tej sprawie z Zarządem Głównym Polskiego Towarzystwa Historycznego w Warszawie, którego oddział w Strachowicach był współorganizatorem sesji. Miały się na nią zło żyć trzy referaty: Polskie Państwo Podziemne profesora Tomasza Strzembosza, Armia Krajowa sita zbrojna PPP drą Marka Ney-Krwawicza i trzeci regio nalny, związany z wiodącym hasłem sesji. Po rozmowach z ZG PTH "Poraj" przedstawił na posiedzeniu Rady uzgodnione w Warszawie szczegóły, proponując rozdział punktu trzeciego na dwa tematy: dzia łania "Ponurego" i działania "Nurta", z których pierwszy miałem wygłosić ja, drugi 748 . on. Rada przyjęła ten projekt, ja zaś przeciwko niemu zaprotestowałem. Wywo łało to konsternację i postawiło mnie w niezręcznej sytuacji. Nie mogłem jednak postąpić inaczej, a zobowiązanie do dyskrecji nie pozwoliło mi wyjawić publicznie powodów zajęcia takiego stanowiska (z tego zobowiązania zostałem zwolniony dopiero dwa lata później). Otóż dowiedziałem się, że w Warszawie doc. "Poraj" zgłosił jednego tylko refe renta punktu trzeciego siebie. Jego rozmówca z ramienia ZG PTH, dr Paweł Piotr Wieczorkiewicz zapytał go wtedy, co w tej sytuacji proponuje dla Chlebowskiego, jako jedynego historyka w gronie Środowiska Świętokrzyskiego. To dopiero spowodowało weryfikację wersji "Poraja". Ja zaś uważałem, że referat o działaniach "Ponurego" i "Nurta" w ogóle nie powinien być wygłaszany przy tej okazji, jako że zawężał program sesji. Zamiast tego zgłosiłem więc projekt referatu o poczynaniach AK jako siły zbrojnej Podziem nego Państwa na terenie całej Kielecczyzny z uwzględnieniem działań: "Jędrusiów", "Wybranieckich", "Potoka", "Szarego", "Wilka", "Juranda", "Ponurego", "Nurta", "Marcina" i wielu innych dowódców. Widziałem jako autora tego referatu prof. Massalskiego, jednego z historyków Wyższej Szkoły Pedagogicznej z Kielc, od lat zaj mującego się tą problematyką. Wiedziałem, że w tym składzie Rady mój wniosek nie ma żadnych szans na akceptację, ale interesowała mnie argumentacja, jaka zostanie użyta przeciwko niemu. Otóż stwierdzono, że nie po to środowisko nasze urządza sesję, aby na niej mówić o innych. Nie cofnięto się nawet w kuluarach przed argumentacją, że teraz jeden z tych dowódców to "wariat", a drugi "zdrajca". W tej sytuacji powia domiłem Radę, iż nie tylko nie wygłoszę referatu, ale w ogóle nie wezmę udziału w sesji. Przyjęto to z wyraźną, nieukrywaną ulgą. Po tym zdarzeniu nastąpiła seria z pozoru drobnych, ale dla mnie bolesnych i znaczących szykan ze strony Rady działającej w obecnym składzie. Byty wśród nich takie "drobiazgi", jak usunięcie z Wąchocka przygotowanych z mojej inicjatywy powitalnych transparentów (po mojej ostrej interwencji przywróconych zresztą na poprzednie miejsce) czy celowe wstrzymanie rozlepiania plakatów informujących o zorganizowanym z mej inicjatywy przez siostrzeńca "Ponurego", red. Mieczyka Sokołowskiego, pokazie filmów z uroczystości pogrzebowych (pokaz się koniec koń ców odbył, ale dwie trzecie potencjalnych widzów dowiedziało się o tym zbyt późno). To wszystko spowodowało, że tego roku postanowiłem nie jechać na Wykus. Tu jednak zdecydowanie zaprotestował Janusz Skalski, który od lat organizował na Wykusie sobotnie ognisko, podczas którego tradycyjnie już wygłaszałem krótką, za to treściwą gawędę trzy minuty prawdy w oczy owocujące przez następny rok radością dla jednych, zaś bólem serca i wątroby dla innych. Nie mogłem się nie zgodzić. Tym bardziej że rok wcześniej, na pogrzebie "Ponurego", odmówiłem kilkuset osobom podpisywania mej książki, nie chcąc robić z pogrzebu kiermaszu majowego i obiecałem te autografy w następnym roku. W dodatku przed trzema miesiącami ukazała się nowa, siedemdziesięciotysięczna, największa z dotychczasowych edycja książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Musiałem więc jechać i przyrzekłem to Januszowi. Tylko na godzinę podpisywania książek i trzyminutową gawędę. Umowa była między nami dwoma i prosiłem, aby nikt o niej nie wiedział. Po przyjeździe natychmiast dowiedziałem się od "Halnego", że mojej gawędy nie będzie, jako że nikt z nich się mnie nie spodziewał i mój czas przeznaczyli na 749 . wypowiedź ppłka Borzobohatego o tworzącym się Stowarzyszeniu Żołnierzy AK. Wściekły Janusz powiedział: Choćby pioruny biły, wygłosisz tę gawędę. Zaczęło się ognisko. Po chwili podszedł do mnie "Audaniec" Zbyszek Budzisz, adiutant Janusza i poprosił, abym przerwał podpisywanie książki, bo za chwilę zacznie się gawęda. Zaczęliśmy przeciskać się przez tłum. A co z "Wojanem"? zapytałem. Nie chciałbym się znaleźć wobec niego w niezręcznej sytuacji. Nie grozi ci to odpowiedział "Audaniec". Nie mają dzisiaj szczęścia twoi adwersarze. Przed chwilą przyszła wiadomość z trasy, że samochód, którym jechał "Wojan" miał awarię i przyjedzie tu nie wcześniej niż za dwie godziny. Kiedy już podchodziłem do mikrofonu, ktoś zapewne przypadkowo podał go mecenasowi Adamowi Bieniowi, jednemu z szesnastu oskarżonych w procesie moskiewskim. "Kilkuzdaniowa" przemowa mecenasa była dla nas ciężką próbą. Zamiast spodziewanych pięciu, trwała ponad dwadzieścia minut. Ja swoją gawędę skończyłem po trzech minutach. Żegnałem się wtedy z Wykusem. Powiedziałem to zresztą wprost, co wywołało lekką konsternację, ale uciszyłem ją wyjaśnieniem, że właśnie dzisiaj żegnam się z tym Wykusem, który przez tyle lat był nielegalny. Było to jednak tylko pół prawdy. Wiedziałem, że tego wieczoru kończy się moja służba pisarska dla pamięci "Ponurego" i jego żołnierzy. Było wśród nich wielu wspaniałych chłopaków, których nigdy nie zapomnę. Byli także tacy, na szczęście nieliczni, o których nikt nigdy by się nie dowiedział, gdy bym moimi książkami i publikacjami nie wyciągnął ich za uszy ponad innych i nie zrobił z nich bohaterów. Dla nich stałem się po prostu niewygodny i z tymi żegna łem się bez żalu. Kiedy odchodziłem do samochodu, Roman Zurowski "Ghandi" od "Robota", wspaniały leśnik, powiedział mi ze łzami w oczach: Powiedzieli panu dzisiaj "Murzyn zrobił swoje i może odejść". Ale my i inne chłopaki tak nie myślimy. Dla nas pan zawsze pozostanie nasz. Uściskaliśmy się serdecznie, bo wiedziałem, że mówił prawdę, którą potwier dzali przez lata i potwierdzają do dzisiaj jego liczni koledzy. Zresztą za tę szczerość przyszło wkrótce "Ghandiemu" zapłacić odmówiono mu potwierdzenia wniosku o kartę kombatancką. W kilka dni po zjeździe na Wykusie zadzwonił do mnie w Warszawie Janusz Skalski, by tradycyjnie podzielić się swoimi uwagami na temat uroczystości święto krzyskich. I choć powiedział w zasadzie to samo co zawsze, w zaistniałej sytuacji opi nia jego nabierała innego znaczenia. A powiedział tak: Bóg ci zapłać, Czarku, żeś "Ponuremu" swoim piórem przywrócił godność i historyczne miejsce, na które zasłużył. Ale dlaczego przy okazji wyciągnąłeś z dołów za uszy kilku nic nie znaczących facetów, to już ty chyba sam wiesz najlepiej. Zadumałem się nad tym pytaniem i uzasadnienia dla sprawy nie znalazłem. Tego lata w mojej redakcji stanąłem wobec zaskakującej sugestii. Zapropono wano mi mianowicie przejście na emeryturę w wieku 61 lat. Choć przy moim wolnym zawodzie nie wiązało się to ani z odejściem od pisania, ani z obniżeniem zarobków, poczułem się dziwnie. Co prawda od wielu lat nigdy nie podpisywałem listy obecno ści, nie miałem wyznaczonej godziny, o której codziennie musiałem się znaleźć przy biurku, mój rytm pracy regulowała istotna potrzeba, a nie mechaniczny ruch bez750 . myślnej wskazówki zegarka, to jednak świadomość, że jeśli tylko zechcę będę mógł nie robić absolutnie nic, wcale nie była kusząca. Raczej przerażająca. A stało się tak dlatego, że oblicze nowej Polski, Polski kapitalistycznej, wcale nie musi być we wszystkim urocze. Pismo "Widnokręgi" było zawsze dotąd tytułem dochodowym. Drukowaliśmy się w drukarni będącej własnością RSW "Prasa". My byliśmy dochodowi, drukarnia deficytowa. Naszym dyrektorom było wszystko jedno, czy od nas brać a im dodawać, czy odwrotnie. I drukarzom też. Do czasu, bo gdy przyszedł kapitalizm, dotacji zabrakło, więc deficytowa drukarnia stanęła w obliczu likwidacji. Drukarze zagrozili strajkiem. Wobec tego przerażeni dyrektorzy podnieśli cenę usług poligraficznych i w ten sposób w ciągu jednej chwili drukarnia stała się dochodowa, my zaś wpadli śmy w deficyt. Postanowiono "Widnokręgi" zamknąć. Naszego strajku nikt się nie obawiał. Zresztą nie podjęliśmy żadnej wielkiej obrony, bo choć liczni wśród nas przepracowali tam wiele całkiem przyjemnych lat (ja równe dwadzieścia), nie było to czasopismo naszych marzeń. Zaproponowano nam starszym przejście na wcześniejsze emerytury. Po sztabowej naradzie z Grażynką zgodziłem się. Stałem się więc "freibaronem", choć niedługo miałem doświadczyć na własnej skórze, że najbardziej zajęty człowiek, to emeryt. Ale przynajmniej swój czas poświęca on temu co chce, a nie temu co musi robić. A więc pierwsze moje bezpośrednie zderzenie z kapitalizmem skończyło się raczej na gestach symbolicznych, bez strat dla kieszeni. Z drugim miało być gorzej. Ruch wydawniczy zaczął karleć. Jedna po drugiej, książki już bardzo zaawansowane w produkcji, zaczęły spadać z planu. "Nasza Księgarnia" wycofała się z kolejnego, piątego wydania Nocnych szlaków, będących już po drugiej korekcie drukarskiej. To samo miałem z Krajową Agencją Wydawniczą i trzecią edycją Czterech z tysiąca. W sześć lat później w radiu usłyszę wiadomość, że w Polsce od pięciu lat sześćdzie siąt procent mężczyzn i pięćdziesiąt procent kobiet nie przeczytało ani jednej książki. Ja początki tego zjawiska widziałem już w 1989 roku. Zapowiadał się więc wspaniały czas dla kombinatorów i bardzo zły dla literatów i artystów. W dwa tygodnie po Wykusie, 25 czerwca, "Wojan" zaprosił mnie do "Hortexu" przy placu Konstytucji na lody. Znał dobrze tę moją słabość i ile razy tylko chciał mnie wprowadzić w dobry nastrój, fundował mi lody. Ja zaś przeczuwając, co chce ze mną załatwić, zamówiłem sobie wielką melbę. Obie organizacje akowskie: warszaw ska i krakowska istniały już formalnie, posiadały rejestrację sądową, ukonstytu owały swe tymczasowe zarządy i dziarsko ruszyły do dzieła. Tak jak przewidywa łem, w obu organizacjach pierwsze skrzypce, tuż obok prezesów, grali zasłużeni aktywiści postmoczarowskiego ZBoWiD-u. Nastąpiły nieuniknione starcia między tymi, którzy krzyczę .i: "Nie dajmy się podzielić" i "Kochajmy się" i tymi, którzy odpowiadali: "Zgoda, ale nie z byle kim". Spięcia były bardziej iskrzące w Warszawie, w organizacji "Wojana", a powo dem coraz gorętszych sporów stał się pomnik na placu Krasińskich. Miał on długą, prawie dziesięcioletnią historię. W okresie początków euforii "Solidarnościowej", czyli w listopadzie 1980 roku, w środowisku przewodników krajoznawczych, a także niezłomnych akowców w Warszawie powstała idea wzniesienia pomnika Powstania Warszawskiego, jako wyrazu hołdu dla samej idei, czego od trzydziestu pięciu lat zabraniała komunistyczna władza. Powstały komitety, honorowy i wykonawczy, i nie było człowieka cokolwiek znaczącego wśród żyjących akowców, który by sprawy nie poparł. Zaapelowano o składki, rozpisano konkursy, popłynęły pieniądze. 751 . I naraz nadszedł stan wojenny. Oczywiście, wraz z wszystkimi innymi zawie szonymi organizacjami zablokowano również działalność Komitetu Budowy Pomnika Powstania Warszawskiego. Pozwolono mu wznowić pracę dopiero po upły wie roku, czyli w grudniu 1982. Po kolejnym roku (w końcu 1983) istniał już zatwierdzony w wyniku rozpisanego konkursu projekt pomnika. Uzgodniono także lokalizację plac Krasińskich. Od początku następnego roku zaczęła się istna ofensywa przede wszystkim inicjowana przez cenzurę i dyspozycyjnych naczel nych redaktorów głównych warszawskich pism zmierzająca do fałszowania nazwy całego przedsięwzięcia. Wszelkie informacje na ten temat umieszczano pod hasłem: Pomnik Bohaterów Warszawy, nie zaś Pomnik Powstania Warszawskiego. Komitet protestował, ale było to jak rzucanie grochu o ścianę. Przez pół roku trwały narady na wszystkich szczeblach, z Biurem Politycznym PZPR włącznie. Wobec nie ustępliwości obu stron, w lipcu 1984 dotychczasowy Komitet Budowy Pomnika Powstania Warszawskiego został zawieszony, a w jakiś czas później rozwiązany. Na jego miejsce powołano Zarząd Tymczasowy z gen. "Radosławem" Janem Mazurkiewiczem na czele, który przejął wszelkie agendy poprzedniego Komitetu, z numerem konta, stanem wkładów na nim, lokalem włącznie. Zarząd ten "wzmoc niły" różne osoby, a komisaryczny sekretarz Sławomir Fojcik rozpoczął rozpaczliwe próby kaptowania "ludzi z nazwiskami" do tego narzuconego zespołu. Zadzwonił i do mnie, ale mu mało uprzejmie odmówiłem. ; Budowa pomnika, realizowana według nowego projektu, trwała pięć lat. Wła śnie teraz, l sierpnia 1989 roku, w ramach obchodów czterdziestej piątej rocznicy Powstania, miało się odbyć jego poświęcenie i odsłonięcie. W środowiskach komba tanckich, a szczególnie akowskich, doszło do gwałtownych dyskusji, czy pomnik uznać za "nasz", czy nie. Sprawa ta nie mogła zostać obojętna tymczasowym wła dzom nowo powstałego Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej. Prezes "Wojan" oraz najbliżsi z jego otoczenia wypowiadali się za uznaniem, zaś Zygmunt Głuszek, przewodniczący komisji środowiskowej Szarych Szeregów, a także członek tymcza sowego Prezydium ZG oraz rzecznik prasowy Stoważyszenia, był zdecydowanie temu przeciwny. Nie było także zgody między tymi grupami co do tego, jak się zachować wobec ZBoWiD. Gtuszek optował za tym, aby absolutnie nie dopuszczać do podwójnej przynależności, "Wojan" zaś i grupa członków władz SZAK wieloletnich członków ZBoWiD nie widziała w tym nic złego. Jednak plenum podjęło uchwałę idącą po myśli Gtuszka, a ten jako rzecznik prasowy Stoważyszenia, a nie ZG upo wszechnił ją komunikatem w prasie, co spowodowało, że "Wojan" powiadomił Głuszka o odwołaniu go z funkcji rzecznika. Była to decyzja nieprawna, jako że rzecznika powołał Walny Zjazd, a nie Zarząd Główny. Dlatego też Głuszek decyzji tej do wiadomości nie przyjął. Mimo to "Wojan" w Hortexie przy lodach zaproponował mi owe Niderlandy, ja zaś początkowo udałem, że o sprawie nic nie wiem i traktowałem rzecz z po ważną miną. ojan" wystąpił z bardzo otwartą propozycją. Potrzebował wsparcia w ści słym gronie członków Prezydium Zarządu Głównego SZAK oraz ludzi o autorytecie, szczególnie do kontaktów z prasą. Głuszek jego zdaniem tych oczekiwań nie spełniał, więc pułkownik zaproponował mi przyjęcie funkcji rzecznika prasowego, a na jesiennym zjeździe Stowarzyszenia członkostwo Prezydium Zarządu Głów nego. Czekałem na dalszy ciąg uzasadnienia i trochę więcej szczerości, ale się nie 752 . doczekałem. Dopowiedziałem więc za niego jak według moich informacji sprawa wygląda i przekazałem mu moje stanowisko. Głuszka znałem od trzydziestu siedmiu lat, od czasów moich prób znalezienia pracy w prasie sportowej. Pracowaliśmy na jednym piętrze tego samego gmachu przy Nowogrodzkiej, ja w "Sporcie", on w "Przeglądzie Sportowym". Zapamiętałem go z tamtego okresu całkiem sympatycznie. A prócz tego nie tylko zdecydowanie podzielałem jego stanowisko tak w sprawie pomnika, jak i podwójnej przynależno ści, ale od dłuższego czasu głosiłem je w licznych publikacjach. Powiadomiłem więc "Wojana", że Głuszka nie tylko nie zastąpię na funkcji rzecznika prasowego, ale w najbliższym czasie oficjalnie dołączę do niego, wypowiadając po raz kolejny publicznie moją opinię na temat przyjmowania do SZAK aktywnych ZBoWiDowców i obejmowania przez nich w Stowarzyszeniu najwyższych nawet funkcji. Innego stanowiska zająć nie mogłem, bo choć ani do ZBoWiD-u, ani do żadnych obecnych związków nie należałem, czułem się teraz tak samo upoważniony do obrony akowskiego etosu, jak przez poprzednie trzydzieści lat. Niektórzy nie mogli tego pojąć uważając, że jeżeli komunizm się skończył, to i moja obrona nie ma swo jego uzasadnienia. Ja zaś stałem na stanowisku, że ani komunizm się nie skończył, ani ZBoWiD, ani zagrożenie etosu. Wyłożyłem to wszystko "Wojanowi" szczerze i może trochę brutalnie. Jak to zwykle bywało w rozmowach z "Wojanem", najpierw okazał zaskoczenie moim stanowiskiem, a później, w miarę jak argumentowałem, przechylał się całkowi cie na moją stronę. Nie cieszyło mnie to wcale, wiedziałem bowiem, iż moje racje będą dla niego przekonujące tylko do czasu kolejnej rozmowy z innym dyskutantem. Na razie jednak byliśmy zgodni i zapewnił mnie, że natychmiast wprowadzi do deklaracji członkowskiej odpowiedni, zapis, wykluczający przynależność jednocześnie do dwóch organizacji kombatanckich. Przez dwa następne miesiące czekałem na potwierdzenie, że "Wojan" zrobi cokolwiek w sprawach, o których rozmawialiśmy. Nic z tego. Swoją decyzję w sprawie Głuszka utrzymał w mocy, w lipcu zaś po mojej odmowie zaproponował jego funkcję Andrzejowi Wernicowi. Ten, wprowadzony przeze mnie w meritum sporu, także zdecydowanie odmówił. W sierpniu zaś rzecz nikiem został człowiek, który był żywą ilustracją nieprawidłowości w SŻAK-u "Wojan" powołał go na tę funkcję, mając pełną świadomość, z jakimi obciążeniami ze ZBoWiD-owskiej i PRL-owskiej przeszłości wchodzi ten działacz do nowej, "nieza wisłej" organizacji kombatanckiej. Powoli zbliżał się zjazd SZAK, zdecydowałem się więc ujawnić moje zastrzeże nia. Miałem wieloletni, niepisany układ z Andrzejem Wernicem, że raz do roku (oczywiście w latach, kiedy istniała możliwość publicznego spożytkowania takiej roboty) omawialiśmy w formie wywiadu akowskie sprawy z ostatnich dwuna stu miesięcy. I właśnii 12 sierpnia 1989 roku na łamach tygodnika "Ład" ukazał się dziewiętnasty całokolumnowy wywiad Andrzeja ze mną. Wobec tego, że zapoczątko wał on przypisywaną mi do dzisiaj moją wojnę z wszelkimi formami organizacyjnymi SZAK i że przez ostatnich kilka lat interesowała ona i interesuje nadal stutysięczną rzeszę akowców żyjących w kraju i na świecie, zacytuję tu jeden jego fragment. Już sam tytuł tego wywiadu Początek długiej drogi po grudzie jest jakże pesymistyczny. I jakże proroczy. Czy mam rozumieć, że, według pana, każdy żołnierz AK, który kiedykol wiek byt członkiem ZBoWiD, nie miatby prawa należeć do Stowarzyszenia Żoł nierzy AK? 753 . Absolutnie tak nie uważam. Biorąc pod uwagę uwarunkowania panujące w latach siedemdziesiątych, a nawet do połowy osiemdziesiątych w Polsce, byłoby to żądanie absurdalne. Przecież w tamtym okresie, a szczególnie poza Warszawą, ZBoWiD uzależniał wydanie karty kombatanckiej (a więc i przywilejów płynących z tego tytułu) od podpisania swojej deklaracji członkowskiej. Dziesiątki tysięcy żoł nierzy AK, aby uzyskać to, co im się słusznie należało, niejednokrotnie musiało tę deklarację podpisać. Były to więc decyzje wymuszone. Ale dzisiaj nikt im już tej karty nie odbierze. Jeżeli chcą zostać w ZBoWiD to ich sprawa, ale jeśli chcieliby się zapisać do stowarzyszenia, winni moim zdaniem zrezygnować z tamtej przy należności, powtarzam zrezygnować, bo samo niepłacenie składek to tchórzo stwo, a nie rezygnacja. A jeżeli zjazd SŻAK wypowie się na rzecz prawa przynależności do stowa rzyszenia dla żołnierzy AK, którzy nadal chcą aktywnie działać także w innych organizacjach kombatanckich ? Mój pesymizm tak daleko nie sięga. Taka uchwała równałaby się bowiem świadomej rezygnacji z niezależności SŻAK, bo ZBoWiD, któremu nikt dotąd jeszcze nie odebrał monopolu rozdzielania przywilejów, ma i będzie miał (jak długo jeszcze? ) czym uzależniać od siebie słabszych. Ale ja ciągle wierzę w prezesa pika Borzobohatego. No, ale gdyby nie daj Boże miał pan rację, to przyjdzie szukać innych, nie zależnych form zrzeszania się akowców. Przed 8 laty, na przełomie września i paź dziernika 1981 roku, byłem uczestnikiem autokarowej pielgrzymki niezależnych akowców do Ojca Świętego. W tym autokarze z inicjatywy kpt. "Wichra" Witolda Kucharskiego i Jerzego Kanickiego powstała idea założenia przy "Solidarności" Gdań skiej Koła Kombatanckiego AK. Walny zjazd założycielski z udziałem prawie 300 dele gatów z całej Polski odbył się w Gdańsku w końcu listopada 1981 roku. Ustaliliśmy wtedy program i wybrali władze. Niestety, legalny żywot tego koła trwał wtedy nie całe 3 tygodnie. Ale nasze formy organizacyjne przetrwały stan wojenny i zachowały się do dzisiaj. Wiem, że koledzy tak jak i ja czekają, co będzie dalej z SŻAK. Jeżeli się zawiedziemy, nic nie stoi na przeszkodzie wrócić do idei sprzed 8 lat. Czyli końcowy akcent naszej rozmowy niezbyt optymistyczny? A czy życie dokoła nas to sama słodycz? Jesteśmy na początku bardzo dłu giej drogi po grudzie. Ale po raz pierwszy od 45 lat mamy nadzieję. A to rzecz olbrzymia. Najwięcej zależy od nas samych. Od akowców także. Po tym wywiadzie zaatakowano mnie z furią. Oczywiście szarżę przypuścił rzecznik, bo to był jego inauguracyjny popis w ramach nowej funkcji. Do tej pory byliśmy dobrymi znajomymi, nasze żony pracowały w jednej redakcji, a nasze rodziny utrzymywały ożywione kontakty towarzyskie. Dwa lata ode mnie młodszy (i dziś, i w czasie toczonej polemiki to żadna różnica, ale w czasie wojny, to ho ho! ) pozwolił sobie na tony, które wywołały protesty nawet osób postronnych. Oczywiście nie pozostałem mu dłużny, co w efekcie (między innymi) doprowadziło do tego, że w rok później wolał się wycofać z wszelkiej działalności społecznej na polu komba tanckim. Na razie jednak działał jeszcze intensywnie i po zainaugurowaniu polemiki ze mną, poleciał z "Wojanem" do Londynu. I tu wystąpiła dziwna zaiste prawidło wość: SŻAK nie miał pieniędzy, więc dolary na bilet dla prezesa wyasygnowała Fun dacja państwa Knoblów z Kanady, którą jak już wspomniałem półtora roku później SŻAK potraktował w sposób wyjątkowo haniebny. Ale nie tylko stosunki z fundacją uległy po pewnym czasie destrukcji. Obaj panowie pojechali do Londynu szukać wsparcia w walce z "krajową opozycją", do 754 . której zaliczali mnie, a także kolegów Zygmunta Głuszka, Zbigniewa Motyczyńskiego, Stanisława Dąbrowę-Kostkę z Krakowa, Jerzego Wilgata, Włodzimierza Markowskiego, Marię Krakowską, Hannę Szczepanowską, Ryszarda Gorzkowskiego i jeszcze paru innych. Nie pozostawili tam na nas suchej nitki. I oto po dwóch latach doskonałe dotąd stosunki na linii AK Warszawa AK Londyn tak się, z winy Warszawy, popsuły, że przez kolejne trzy lata obie organi zacje nie utrzymywały żadnych kontaktów. Układy zaś nasze, czyli opozycji, z Lon dynem były i nadal są jak najlepsze. Co do mnie jednak, to moja aktywność bynajmniej nie ograniczała się do dzia łań w środowiskach kombatanckich czy też z nimi związanych. Od pewnego czasu zacząłem zajmować się bliżej sprawami zbrodni katyńskiej. Rok wcześniej, będąc w USA, natknąłem się na jeden z numerów paryskiego "Kon taktu" redagowanego przez Mirosława Chojeckiego. Opublikowano tam kilka foto gramów wykonanych w okresie od lata 1943 do wiosny 1944 przez niemieckie samoloty zwiadowcze z lotów nad pętlą Dniepru w okolicach Katynia. Były one szczegółowo opisane przez służbę analogową Luftwaffe i w sposób nie budzący naj mniejszych zastrzeżeń udowadniały prace maskujące podjęte przez sowietów jesie nią 1943 i na wiosnę 1944 roku (po zakończeniu działań komisji Burdenki) w celu zatarcia wszelkich śladów po akcji ekshumacyjnej Niemców. Wobec tego, iż nigdy wcześniej nie słyszałem o istnieniu takich zdjęć, po powrocie do kraju zamieściłem na łamach "Polityki" obszerną notatkę, informując o tym międzypartyjną Komisję Katyńską, powołaną przez partie komunistyczne ZSRR i PRL. Mijały miesiące, jednak nikt nie zainteresował się tą sprawą. Widocznie mój ślad kierował podejrzenia na sprawcę niewygodnego. Ale w pół roku po ukazaniu się notki, na adres redakcji "Polityki" przyszedł do mnie z USA list, a raczej pokaźny pakiet. Jego nadawcą był prof. Zdzisław Rurarz, eks-ambasador PRL w Japonii, który w stanie wojennym odmówił powrotu do kraju i poprosił o azyl, za co został skazany na karę śmierci. Do listu nadawca dołączył siedem wielkich fotogramów, niezwykle ostrych i dokładnych, a do każdego dołączono "koszulkę" z kalki tech nicznej z dokładnym opisem analogowym. Starałem się kogoś zainteresować publikacją tych zdjęć, ale w dziennikach wielonakładowych brakowało odpowiedniej jakości papieru, w periodykach zaś nie było zainteresowania. Wreszcie udało mi się wydrukować materiał na ten temat w mie sięczniku historycznym "Mówią wieki". W czasie mojej późniejszej działalności w Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa fotogramy te wielokrotnie demonstrowałem oraz udostępniłem je Jędrzejowi Tucholsidemu, uznanemu specjaliście tej tematyki, aby zamieścił dwa z nich w swej książę e o Katyniu. Dlatego też po kilku latach ze zdumieniem przyją łem pokaźny materiał filmowy w głównym wydaniu wiadomości telewizyjnych, pre zentujący wielką salę, w której ówczesny szef służb specjalnych RP gen. Gromosław Czempiński w świetle jupiterów i szumie kamer wręczał przewodniczącemu Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, doc. Stanisławowi Broniewskiemu "Orszy" kilka odbitek tych samych zdjęć, które prof. Rurarz przesłał mi pięć lat wcześniej bez jupiterów. Wydarzenie to w TV nazwano udaną operacją polskiego kontrwy wiadu. Nie wiem, komu owa mistyfikacja była potrzebna. Poruszało ten temat także "Życie Warszawy". Napisałem więc do pana Tomasza Wołka wyjaśnienie. Niestety, nie wydrukował go, bo po cóż się przyznawać do takiej plamy? 755 . Niemniej zdarzenie z katyńskimi zdjęciami Luftwaffe zwiększyło moje zainte resowanie samą sprawą. W paru książkach emigracyjnych można było znaleźć wyraźne wskazania, gdzie należy szukać grobów polskich oficerów z obozów w Starobielsku i Ostaszkowie. Napisałem na ten temat obszerny artykuł Po Katyniu kolej na Bologoje i Dergacze zamieszczony w "Historii i Życiu", sobotnio-niedzielnym dodatku "Życia Warszawy" z 26 października 1989 roku. Wywołał on szeroki rezo nans, między innymi odezwał się niezawodny Andrzej Niewiadomski z Berlina Zachodniego, przysyłając kserokopie niemieckich map. Z biegiem czasu miało się okazać, że o .ile ślad Bołogoje potwierdził się jedynie jako kierunek wywózki z Ostaszkowa, nadal zaś nie były znane szczegóły mordu i miejsce pochówku, o tyle Dergacze okazały się faktem. Potem nazwano to Piatichatką, ale to przecież sąsia dująca z Dergaczami miejscowość. Telefon z URM-u pod koniec grudnia kładłem na karb zainteresowania publi cystyką związaną z Katyniem, później jednak miało się okazać, że nie był to jedyny powód. To Wojciech Ziembiński doradził kolegom z nowo powołanego do życia resortu, aby z tym problemem zwrócić się do mnie. W budynku URM mieściło się wtedy kilkanaście zespołów ministerialnych rządu premiera Mazowieckiego, w tym także ministerstwo do spraw partii i organizacji z Aleksandrem Hallem na czele. Nie jest to chyba prawidłowa nazwa, ale o to chodziło. Dyrektor gabinetu Halla Bro nisław Komorowski zaprosił mnie na kawę. Na miejscu okazało się, że po powołaniu, reanimacji czy też odnowieniu najważniejszych organizacji politycznych i społecz nych przyszła kolej na Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. W tej właśnie sprawie proszono mnie o pomoc. Odmówić nie mogłem, ale też nie bardzo wiedzia łem jak mógłbym pomóc. Z Radą Ochrony Pamięci zetknąłem się raz w życiu, przed ponad dwudziestu laty, gdy skandaliczną sprawę skarbu oddanego w 1945 roku przez skarbowców przedstawicielom późniejszego PRL trzeba było w 1968 roku jakoś godnie załatwić. Bardzo chciał to wówczas wziąć na siebie ZBoWiD, ale udało mi się przy pomocy "Barabasza" Mariana Sołtysiaka zwekslować rzecz na Radę. W pierwszym okresie swego istnienia, w latach sześćdziesiątych, za prezesury jej twórcy i prezesa Janu sza Wieczorka (równocześnie szefa URM) Rada starała się zachować w swych pra cach względny obiektywizm. Później, gdy do decydującego głosu doszła kadra ZBoWiD-owska, Rada zaczęła gloryfikować wyłącznie pamięć o czynach lewicy, mnożąc je do niebotycznych rozmiarów, przy jednoczesnej eliminacji miejsc walk i męczeństwa formacji pozalewicowych, mimo iż ciało to funkcjonowało przy pre mierze rządu, a nie przy jakiejś partii. Jednego tej Radzie nie można było zarzucić: braku aktywności i dobrej organizacji, które to plusy jeśli brać pod uwagę cel Rady stawały się automatycznie minusami. Razem z historykami Bronisławom Komorowskim i drem Wiesławom Wysockim, także pracownikiem gabinetu ministra Halla, dokonaliśmy przeglądu listy członków Rady. Składała się ona ze stu osiemdziesięciu sześciu osób, a właściwie funkcji, bo te liczyły się tu przede wszystkim. Zasiadali w niej zatem szefowie lub wiceszefowie wszystkich państwowych instytucji, którzy w jakikolwiek sposób pośredni czy bezpośredni mieli w kraju coś do powiedzenia. Plus oczywiście kadra ZBoWiD. Przy nowym kierunku działań rządu, nowej strukturze oraz nowym profilu władz, był to układ przestarzały i należało go zastąpić innym. Na propozycję naszych rozmówców zrobiliśmy pierwszą przymiarkę. Najłatwiej szło mi skreślanie 756 . członków poprzedniego składu pozostało ich tylko sześciu. Teraz zaczęło się dobieranie kandydatów. Mieli to być ludzie ważni nie z racji pełnionych funkcji czy zajmowanych stanowisk, ale wielcy swą mądrością i autorytetem moralnym. I tu zaczęły się trudności. Ci naprawdę wielcy albo byli już zaangażowani w inne działa nia, albo też, w miarę jak omawialiśmy ich kandydatury, tracili na wielkości. Z tru dem dociągnęliśmy do dziewięćdziesięciu osób. Współuczestnicy narady dołożyli jeszcze kilka nazwisk i powstała propozycja Rady w składzie o połowę mniejszym niż poprzednia. Po kilku zaś miesiącach działania mieliśmy się przekonać, że i ten moloch powinien być co najmniej pięciokrotnie zmniejszony. Na prezesa zaproponowałem "Orszę" Stanisława Broniewskiego, którego wtedy prawie nie znałem, ale wiele o nim dobrego słyszałem. Na wiceprezesów prof. Aleksandra Gieysztora i prof. Andrzeja Ajnenkiela, prezesa Polskiego Towa rzystwa Historycznego z oddziałami w całej Polsce oraz dotychczasowego prezesa Rady, gen. pil. Romana Paszkowskiego. W tym ostatnim wypadku kierowałem się przede wszystkim chęcią utrzymania przez jego osobę kontaktu z siatką Rady w czterdziestu dziewięciu województwach, a także zapewnienia aktywnej ciągłości w pracy biura. I naraz zorientowałem się a raczej Bronisław Komorowski wprost mi to powiedział że dla mnie pozostaje niebagatelna (przede wszystkim ze względu na ogrom pracy) funkcja sekretarza generalnego. Tymczasem ja nie po to przeszedłem na emeryturę, uciekając od mojej dziennikarskiej z powołania pracy zawodowej, aby teraz zająć etat wysokiego urzędnika URM, co wymagało kil kunastu godzin codziennego odsiadywania w biurze, a także pozostawania przez pozostałą część doby w dyspozycji telefonicznej. Ponieważ jednak wszyscy kandy daci na członków władz, z którymi rozmawiałem, ze Stanisławom Broniewskim na czele, wyrazili zgodę na swój udział we władzach Rady o ile i ja wyrażę na to zgodę, zatrzymałem dla siebie społeczną funkcję zastępcy sekretarza generalnego, zaś eta towym "gensekiem" został Wiesław Wysocki z URM. Od połowy 1989 roku, czyli od wygranych wyborów parlamentarnych "Soli darności", wyraźnie ożywiły się także moje kontakty z telewizją. Do końca roku kil kakrotnie zapraszano mnie do różnych programów historycznych. Jednak rzecz wielkiej rangi wystrzeliła dopiero 7 grudnia. Ruszyła Rewizja nadzwyczajna, nowy, niepokorny program Dariusza Baliszewskiego. Wszystko zaczęło się od przedpremiery filmu dokumentalnego Włodzimierza Dusiewicza, poświęconego moskiew skiemu "procesowi szesnastu". Na tę zamkniętą projekcję została zaproszona grupa żyjących członków rodzin oskarżonych w tym procesie. Pamiętam córkę Antoniego Pajdaka, bratanka Józefa Chacińskiego, bratanicę wicepremiera Jana Stanisława Jankowskiego, brata Józefa Stemler-Dąbskiego, żonę Aleksandra Zwierzyńskiego, bratanka Franciszka Urbańskiego. Razem obejrzeliśmy film i po nim, już przed kamerami, zaczęła się dyskusja. Nasz zespół składał się z szefa i inicjatora całości Dariusza Baliszewskiego oraz zapraszanych do poszczególnych programów Andrzeja Chmielarza, Andrzeja Krzysztofa Kunerta i mnie. Choć mieliśmy materiał filmowy na kilkugodzinną dramatyczną audycję, musieliśmy się ograniczyć do dwudziestu ośmiu minut emisyjnych. Rewizja nadzwyczajna od pierwszego wejścia na antenę cieszyła się dużym zainteresowaniem. Jeszcze przed końcem roku udało się wyemitować drugi pro gram, równie dramatyczny jak pierwszy, poświęcony gen. Emilowi Augustowi Fiel757 . dorfowi "Nilowi". Po raz pierwszy wobec milionów widzów zostały publicznie wypo wiedziane nazwiska żyjących jeszcze wtedy sędziów-oprawców z tego haniebnego procesu: Marii Gurowskiej, zasłużonej emerytki PRL-owskiej "sprawiedliwości" i Igora Andrejewa, robiącego spokojnie karierę naukową, akademickiego wykła dowcy prawa. Później, zależnie od tematyki, do programu byli zapraszam: prof. Kry styna Kerstenowa, prof. płk Jerzy Poksiński, prof. Paweł Wieczorkiewicz, inż. Jędrzej Tucholski i wielu innych, ale najczęściej obok gospodarza Rewizji uczestni czył w nim Andrzej Krzysztof Kunert i ja. Podczas pierwszych emisji zastanawialiśmy się, czy uda nam się pociągnąć pro gram przez pół roku. Nie docenialiśmy Darka. Rewizja nadzwyczajna prezentowała corocznie po dwadzieścia przeważnie bulwersujących i dotąd zakazanych tematów. Żaden z nich nie był "letni". Trzykrotnie zajmowaliśmy się Narodowymi Siłami Zbrojnymi, tyleż razy próbowaliśmy powiedzieć prawdę o policji granatowej w cza sie wojny, odbrązawialiśmy Armię Ludową, chcąc ją sprowadzić do właściwych pro porcji wśród sił walczących z okupantami, pokusiliśmy się o pokazanie, jak było naprawdę z rzekomym zamordowaniem Nowotki przez braci Motojców, próbowali śmy dociec, jaki los spotkał pracowników Delegatury Rządu, zgarniętych w lutym 1944 z lokalu przy ulicy Poznańskiej 37 przez kombinowaną bojówkę gestapo-AL, słowem nie było dla nas stref zakazanych. Zdobywaliśmy wspaniałych i jakże licznych przyjaciół. Ale też zapracowaliśmy na grono zapiekłych wrogów. Napływały do Rewizji setki listów i telefonów nie tylko z rynsztokowymi wymyślaniami, ale i z bardzo konkretnymi pogróżkami, włącznie z wyrokami śmierci. Wanda Jakubowska, ta od Ostatniego etapu, za nazwanie PPR-u organizacją zbrodniczą zagroziła mi publicznie w TV rozprawą sądową. Ale na groźbach się skończyło. 758 . 1990 Reorganizujemy Radę Ochrony pielgrzymka do Katynia ywilnienie" wojska powstanie Światowego Związku Żołnierzy AK zjazd Polaków w Grodnie Surkonty stypendium w Londynie Watęsa prezydentem RP Od początku Nowego Roku trzeba było kontynuować działania związane z reorganizacją Rady Ochrony Pamięci. Tym razem problem tkwił w jej biurze. Choć etatów było tu nie za wiele, zostały one tak przemyślnie pokawałkowane, że obsadzili je w różnych konfiguracjach jeden generał i siedemnastu pułkowników. Przez pierwsze półrocze 1990 Rada, mimo istnienia takiego biura, jakoś jednak funkcjo nowała. Na dobrą sprawę praca biura opierała się na ofiarnej działalności dwóch pań pracowników merytorycznych: Jolanty Akamskiej i Zuzanny Gajowniczek, reszta zaś "kadry oficerskiej" blokowała etaty przez pełen okres półrocznego wypowiedze nia. Trudno było, ale mimo to praca się jakoś posuwała. 25 lutego, w moje imieniny (dlatego dobrze pamiętam tę sporną datę), na posiedzeniu Prezydium Rady zapro ponowałem powołanie Komitetu Obchodów siedemdziesięciolecia Cudu nad Wisłą. Wobec ilości zadań, krótkiego czasu, a także bierności większości pracowników biura, zaproponowałem zaangażowanie do Rady jako zajmującego się jubile uszem roku 1920 Zygmunta Głuszka. Tak się też stało. Równocześnie z Federacją Rodzin Katyńskich przygotowywaliśmy pierwszą oficjalną pielgrzymkę rodzin do Katynia na początek kwietnia. Ten wyjazd miał przełomowe znaczenie dla walki o sprawę katyńską. Pozostały mi pisane na świeżo notatki z tej pielgrzymki (wydrukowane w "Życiu Warszawy" w dniach 19-22 kwiet nia 1990 roku.) Sądzę, że warto do nich sięgnąć: O Katyniu pisać jest bardzo trudno. Zbyt wielki dramat, zbyt duże niebezpie czeństwo spłaszczenia tragedii. Można pisać i tak, jak to uczynił syn gen. Smorawińskiego w "Tygodniku Powszechnym" w sposób głęboki, przez ból własny i osobi ste refleksje, które czytelnik identyfikuje ze swoimi odczuciami, oraz tak jak to ongiś zrobił Maehejek w "Życiu Literackim" przez alkoholowe opary i wtedy powstaje protest przeciwko nierychliwości osądów Pana Boga. (...) 3 kwietnia, w przededniu wyjazdu do Smoleńska, byłem gościem Warszawskiego Kuriera Telewizyjnego. Mówiłem o naszych niepokojach związa nych z wyjazdem. Pierwszy to obawa, jak uczestnicy pielgrzymki Rodziny Katyńskie z całej Polski zareagują na obecność na symbolicznym cmentarzu pod Smoleńskiem prowokacyjnych tablic podających fałszywą datę mordu jesień 1941 roku oraz sprawców hitlerowski faszyzm. Ilustrowałem to zdjęciemzbliżeniem owej tablicy. Podkreśliłem, że niezależnie od wielu interwencji praso wych, radiowych i telewizyjnych, które podejmowali koledzy dziennikarze, 759 . ja sam demonstruję te zdjęcia po raz piąty w ciągu tylko ostatniego roku. I groch o ścianę! Nie mówiłem już o słabej nadziei, czy i ta interwencja odniesie skutek wszak równo miesiąc wcześniej, w początku marca, gdy Rodziny Katyńskie pikie towały milcząco ambasadę radziecką, ambasador Browikow powiedział naszej dele gacji, że są w tej sprawie dwa domniemania że albo jest to 50 rocznica mordu dokonanego wiosną 1940 roku, albo też trzeba może poczekać do jesieni i obchodzić 49 rocznicę. (Jakie to szczęście, że Niemcy dali wiarę w lutym 1943 roku temu, co mówili miejscowi ludzie oraz polscy pracujący tu robotnicy i odkryli katyńskie groby. Bo gdyby nie to, do dziś z radzieckiej strony nie byłoby dwóch teorii powta rzanych przez Browikowa, a tylko jedna, stalinowska, wypowiedziana w grudniu 1941 roku do Sikorskiego, Andersa, że polscy oficerowie uciekli do Mandżurii). Mówiłem za to, że nowo zbudowana obok Katynia fabryka keramzytu zagraża swymi wykopami cmentarzowi. Nazajutrz obok symbolicznej mogiły na Powązkach ustawia się Kompania Reprezentacyjna Wojska Polskiego. Cała kompania, pełne trzy plutony. Obok reprezentacyjna orkiestra. Stanisław Broniewski "Stefan Orsza", były naczelnik Szarych Szeregów i dowódca akcji pod Arsenałem w czasie okupacji, a dziś prze wodniczący nowego składu Rady Ochrony Pamięci, niedawno powołanego przez premiera, jako pierwszy przedstawiciel oficjalnych władz mówi nie tylko kogo zamordowano w Katyniu, ale wskazuje kto to zrobił sowieckie NKWD. Potem hymn, wieńce od Rady, Rodziny Katyńskiej i masa wiązanek od osób prywatnych. Na koniec komenda: Dla uczczenia pamięci oficerów polskich pomordowanych w Katyniu! Kom pania! Salwą! Pal! Ten równy, suchy trzask wystrzałów brzmi tutaj strasznie. Żołnierze mają twardo zaciśnięte usta. To nowy element wychowania w Wojsku Polskim. Na takiej również tradycji będzie teraz kształtowany ich patriotyzm. O popołudniowej godzi nie z Dworca Centralnego rusza pociąg specjalny do Smoleńska dwanaście zie lonych wagonów sypialnych z żółtym pasem radziecki skład. Godzinę przedtem mamy w Radzie telefon z Moskwy. Podobno fałszywe tablice w Katyniu już zdjęte, zaś wyjaśnienie władz radzieckich odnośnie rzeko mego zagrożenia cmentarza przez wykopy fabryki keramzytu mówi, że obawy te są bezpodstawne. Uczucie ulgi! Tablice zdjęte! Postanawiamy jednak, że ludziom w pociągu nie powiemy o tym. Uwierzą, jak zobaczą na własne oczy, a najlepiej, gdy dotkną. Przejazd z Warszawy do Smoleńska trwa 14 godzin. Ale prawie nikt nie śpi. Wreszcie świt Smoleńsk. Na rampie czeka jedenaście Ikarusów "Inturistu". Przesiadamy się nasz skład pociągu specjalnego będzie czekał na bocznicy do wieczora. Śniadanie w restauracji hotelu "Rossija" przebiega szybko. Nowy powód do zdenerwowania brak polskiej delegacji rządowej i przedstawiciela naszej ambasady. Może czekają w Katyniu na parkingu. Oni prosto z drogi, z Warszawy pocieszamy się. Sprawnie wsiadamy do autokarów. Z ostrym dwutonowym sygnałem na czoło wyskakuje milicyjny wóz, migający kolorowymi światłami, za nim jedenaście auto karów i znowu wóz z barwnymi "kogutami". Lecimy szybko przez cały, jakże pięk nie położony na stokach pagórków, Smoleńsk. Wszystkie skrzyżowania są "nasze" ruch zatrzymany. Konwój Katyński ma znów pierwszeństwo. To nawet dziś 760 brzmi strasznie. Widać nas. W każdym autokarze migają albo biato-czerwone cho rągiewki, albo transparent, albo napis "Katyń". Ludzie stoją na chodnikach i machają rękami. Jakaś babina żegna się znakiem krzyża. Za miastem ugory lub wysuszone pastwiska. Pół godziny ostrej jazdy i przed nami widać biegnącą w poprzek czarną linię autostrady Mińsk Moskwa. Po chwili łagodnym skrętem w lewo po ślimaku wpa damy w nią. Tu musi być "grób generała". Za chwilę przetoczymy się po nim. Mro wie po krzyżu. Jest bowiem w Radzie pewien dokument. Pokazywałem go w przeddzień wyjazdu do Katynia w Telewizyjnym Kurierze Warszawskim. Napisał go pan Wiśniewski (wnuk zakładnika, którego Niemcy rozstrzelali w odwet za rozbicie wię zienia w Pińsku przez "Ponurego"), który w 1977 roku jechał szosą od Mińska do Moskwy. I po minięciu zjazdu do Katyńskiego Lasu kupował benzynę na stacji. Pol skie numery wozu i jakiś drobny sourenir spowodowały, iż staruszek obsługujący pompę powiedział mu szeptem, że tam dalej, kilkaset metrów w kierunku Moskwy jest odnoga do Smoleńska. I za tą odnogą po prawej stronie widać mały kurhan. A na nim pięć wysokich, trochę już poprzekrzywianych krzyży. Tam wiosną 1940 roku NKWD-yści z psami dopadli polskiego generała i czterech oficerów zbiegłych z katyńskiej kaźni. Zastrzelono ich na miejscu i zakopano. Gdy weszli Niemcy, miej scowa ludność postawiła pięć krzyży. Pompiarz prosił jednak, aby autor relacji nie zatrzymywał się teraz, bo właśnie z posterunku milicji drogowej GAI ktoś ich bacznie obserwuje. Nasz sprawozdawca pojechał więc prosto do Moskwy, ale wracając po kilku dniach do Warszawy, zjechał w kierunku Smoleńska, zatrzymał wóz, wyjął aparat fotograficzny i podszedł pod kurhan. Stał od tych pięciu krzyży o kilkanaście metrów. Dwa wozy milicyjne wysko czyły jak diabeł z pudełka. O zrobieniu zdjęcia nie było mowy. Spotkałem potem tego człowieka znaliśmy się od lat: Niestety, jadąc dwa lata później tą samą trasą nie zastałem na stacji mojego pompiarza, a tam, gdzie był skręt w prawo, w odnogę do Smoleńska, budowano wła śnie potężny, nowoczesny, dwupoziomowy rozjazd. W miejscu grobu generała stał ciężki gąsienicowy "Staliniec". Gdy teraz koła naszego autokaru zastukały na złączach betonowych płyt roz jazdu, zrobiło mi się zimno. Kilkaset metrów za rozjazdem po obu stronach szosy szerokie parkingi. Ruch zatrzymany, ale nie dla naszego konwoju. Jest ambasador RP Stanisław Ciosek, honory domu pełni konsul generalny, Michał Żurawski, widać generalski wężyk attache wojskowego. Jest wóz z Warszawy. Minister Piotr Nowina-Konopka reprezentuje Urząd Prezydenta RP Widzę Bronisława Komorowskiego, od 12 godził; wiceministra obrony narodowej. Gdzie pan ł ędzie urzędował? pytam. Nie mam pojęcia. Przyjazd tutaj to pierwsza moja powinność po nominacji. Dopiero po powrocie stąd pójdę do mojego biura. Jakaż to symptomatyczna kolejność dla nowego człowieka w resorcie obrony, który będzie sprawował zwierzchnictwo nad pionem wychowawczym w Wojsku Pol skim. Gratuluję więc wiceministrowi, a jednocześnie wyrażam współczucie. Przeorać w pojedynkę taki ugór? i Tak, sam nie dam rady przyznaje minister Komorowski, historyk ! z wykształcenia. Ałe bardzo liczę na was, tych historyków, którzyście nie dali się poprzednio przekabacić, dziennikarzy uczciwych, pisarzy rzetelnych. Kondukt już uszykowany. Krzyż, wieniec rządu, ambasady, naszej Rady, a potem z kwiatami i wieńcami Rodziny: Polski Południowej, Warszawy, Kalisza, Łodzi, Gniezna, Poznania, Gdańska i innych. Dokoła jasny od słońca las. I cisza. Ptaki, jakże tu rzadkie, odezwą się dopiero potem. Po kilkunastu minutach postój chwila zadumy delegacja Rodzin składa przed małą tabliczką po prawej stronie wiązankę kwiatów. To symboliczny grób roz strzelanych tutaj przez Niemców obywateli radzieckich. I znowu idziemy w ciszy i napięciu TAM. W prześwicie między drzewami widać, że asfaltową dróżkę, którą stąpamy, zagradza wysoka ażurowa brama to ogrodzenie, które oddziela teren dostępny od niedostępnego. Po prawej stronie las cofa się na kilkadziesiąt metrów i już widać lekki spadek terenu, na tle drzew jasny krzyż prymasa i kwadraty symbolicznych grobów. I czarne, parszywe tablice. Są nadal! Podchodzimy bliżej. Napięcie rośnie. Nie! A jednak tablic nie ma. W miejscu, gdzie były, jest pofałdowany mur pokryty smolistą mazią. Składamy wieńce w ciszy. Dyskretnie podsuwam się do miejsca, gdzie wisiały tablice. Dotykam palcem i poka zuję innym świeżą smołę odbitą na palcu intensywną czernią. W kilka chwil potem dowiemy się, że poprzedniego dnia w południe, gdy my mieliśmy sygnał, że tablic już nie ma, wisiały sobie one spokojnie nadal. Dopiero przyjazd przed wieczorem przedstawiciela naszej ambasady, ostra interwencja i iskrówka (dosłownie) od władz najwyższych spowodowały, że odkuwano je o zmierzchu, a zamalowywano żywy mur w ciemnościach. Zaczyna się apel poległych, w czasie którego księża czynią przygotowania do mszy. Teraz nadchodzi nasz czas. Umówiony jestem z ekipą Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego red. Stefana Truszczyńskiego, że postaramy się dotrzeć do Dniepru, najdalej jak tylko będzie można. A nawet i dalej. Zostawiamy za sobą równy rytm skandowanego z przejęciem apelu i nacieramy na masywną furtę w wysokim ogro dzeniu z solidnej siatki. Ekipa, której towarzyszę, nie jest przypadkowa. Obaj ope ratorzy szukają tu śladów swoich przodków jeden ojca, drugi stryjów. Desperacja czyni cuda. Zamek furty ustępuje i mały tłumek wlewa się w pierw szą strefę zakazaną. Szeleszczą kartki, co drugi wyciąga z kieszeni planik. Odbitki kserograficzne z książek także do niedawna niejawnych, odręczne rysunki, zrobione gorączkowo w czasie telewizyjnej audycji mego kolegi z Niezależnego Komitetu Historycznego płka drą Tarczyńskiego, są teraz nerwowo "orientowane" na północ i południe. Gdzie są groby? Te prawdziwe. Kto będzie pierwszy my, czy ci co nas zaraz stąd przepędzą? Na razie nie przepędzają, ale kartki-planiki nie "grają" z tere nem. Las na pewno o pół wieku starszy, ale czyżby i ścieżki się tak bardzo pokrzy wiły? Staccato apelu pozostaje daleko za nami, a my do przodu. Inni idą na boki, między drzewa. Nadzieja i rozczarowanie. Gdzie są te groby? Jedni doradzają wró cić i iść na prawo my walimy przed siebie. Przed nami nowa przeszkoda wysoki na półtora chłopa plot ze szczelnie dopasowanych, malowanych na zielono dech. Zza niego dochodzi poszczekiwanie psów. Penetracja wzrokowa niewiele daje szpary są milimetrowej szerokości. Potrzymaj kamerę mówi do kolegi ten, który szuka ojca. Skok w górę, palcami za krawędź dechy, komandoskie salto i klapnięcie zeló wek po drugiej stronie przegrody. Druga strefa zakazana też już nasza. Może przepelzniesz pod bramą dobiega głos zza płotu. Jest tam ktoś? pytamy. ; Chyba byli, ale się wycofali. Red. Truszczyński pełznie na brzuchu. Szpara pod bramą nie jest wyższa, niż szerokość dwóch dłoni, a mimo to przełazi. Kolejny operator przeskakuje plot i naraz słyszę: Przerzućcie redaktora z mapą. Kilka par dłoni łapie mnie za ramiona, nogi i jak pakunek przelatuję nad ogro dzeniem. Po drugiej stronie spadam na ręce trójki z TV Jesteśmy w strefie od pół wieku zakazanej. Poza oprawcami nikogo tu dotąd przed nami nie było. Dokoła cisza i pustka. Las stoi wysoki i martwy. Dwieście metrów przed nami kolejna prze groda jakby z podkładów kolejowych. Biegiem. Dopadamy jej, sięga piersi. Rzut oka w dół i u podnóża spadzistej skarpy pluszcze w szerokim zakolu Dniepr. To nie możliwe! Aż tutaj udało nam się dobrnąć? Gdzie dom NKWD? Ktoś z ekipy TV poka zuje w lewo. Nie. To coś nowego, wysokiego na trzy piętra, a dom wypoczynkowy oprawców był spalony w 1941 roku i miał charakterystyczne półkole oszklonej werandy. Tak. Chyba jest. Resztki fundamentu z czerwonej cegły, a na nich nadbudowano coś bar dzo nieforemnego. Szarpnięcie drzwi, pryskają na boki zardzewiałe gwoździe i z cze luści uderza nas smród fekalii. Ruina. Zza płotu z podkładów dochodzą głosy dzieci. Nowiutka ruska dacza, z werandą pomalowaną na niebiesko i biało. Stamtąd dobiega wesoły szczebiot dzieci. Tu ktoś mieszka. Normalnie mieszka! Rany boskie! Naraz nasze grono się powiększa. Młody człowiek w komandoskiej kurtce koloru khaki nerwowo pali papierosa w charakterystycznym dla żołnierzy półprzymknięciu dłoni. Umolaju was, iditie ottuda1 mówi cicho i łagodnie. Prosi! Błaga! Co tu jest? Czy są jakieś ślady działań NKWD? Gdzie są groby? zasypu jemy go lawiną p-tań. Nic nie wiem. Ja tu zaledwie od dwóch lat pilnuję. O tamtym nic nie wiem. Jak wyście się tutaj dostali? Przecież dotąd nikt tutaj nie dotarł. Wy jesteście pierwsi. Idźcie stąd proszę. Będę miał nieprzyjemności. Otworzę wam bramę, tylko idźcie. I nie fotografujcie mnie. Żal nam go, bo wiemy, czym ryzykuje. Niechętnie wycofujemy się. Ale gdzie groby? Gdy wracamy pod cmentarzyk msza dobiega końca. Już po przemówieniach ministrów i po homilii. Oba symboliczne groby to jeden łan kwiatów i falujących na wietrze setek biali )-czerwonych chorągiewek. Co z nimi zrobią? Czy, jak zwylde, widłami zgarną to wszystko do ciężarówek i wywiozą na śmiet nik zaraz po nasz,vm odjeździe? Czy pozwolą furczeć tym chorągiewkom choćby do wieczora? Ktoś kto chyba zna tutejszy obyczaj odgaduje widać moje myśli, bo informuje półszeptem: Już teraz nie zbierają, nie wyrzucają. Kwiatów nawet przybędzie do wie czora. Bo zaraz po waszym odjeździe przyjdą tu z kwiatami miejscowi. Zostawią je także, a za to zabiorą wszelkie krzyżyki, medaliki, różańce. To ciągle jest bardzo 1 Błagam was, idźcie stąd. ważne tutaj i choć teraz już wolno przywozić, ciągle jest mało. Nie gniewajcie się na nich. Myślę, że zamordowani tutaj oficerowie polscy i ich przybyłe z daleka z modlitwą rodziny nie mają nic przeciwko temu, że ten symboliczny cmentarz był przez lata i jest nadal swoistą skrzynką kontaktową, punktem zaopatrzenia w dewocjonalia dla tych, którzy zachowali w najokrutniejszym z czasów żarliwą wiarę przez trzy pokolenia. Zbliża się czas odjazdu. I naraz słyszę koło siebie cichy glos: Chyba znalazłem groby. Chce pan, to zaprowadzę. To ktoś z naszej grupy, z poznańskiej chyba Rodziny. I choć za nami rozlegają się głosy przynaglające do odjazdu, my dwaj biegniemy z powrotem w pierwszą zakazaną żonę. Za siatką trzydzieści kroków i ostry skręt w pierwszą ścieżkę w prawo. Dalej pół setki kroków ścieżka się rozwidla w lewo i w prawo. My w prawo, znów kilkaset kroków i... Tutaj pokazuje palcem mój towarzysz. W wysokim, ale bardzo rzadkim starodrzewie zapadlina może półme trowa o regularnych kształtach i wymiarach 3x5 m. W prawo i lewo inne większe i mniejsze, ale brzegi ostre. Idziemy dalej. Staram się odnaleźć znany na pamięć układ grobów, które zostawili Niemcy po ekshumacji. Coś jakby podobne ale nie całkiem. Za dużo ich. Na przestrzeni trzystu metrów kilkadziesiąt! W każdym zmieścić się mogło średnio pięć warstw po dwudziestu to już sto. Przez krzaki z prawej i z lewej przedzierają się nasi ludzie z innych Rodzin. Co tam jest dalej? To samo, liczne doły. Widziałem ze sześćdziesiąt mówi ten z prawej. Ja tyle samo informuje ten z lewej. Rany boskie. Ile tysięcy ludzi tu leży? Leży? A może tylko leżało i wywieźli ich gdzieś, jak na to wskazują zdjęcia lotnicze Luftwaffe wykonywane przez Niemców od końca września 1943 do czerwca 1944? Kogo tu mordowano? I kiedy? Czy opozy cję białoruską w 1937 roku? Czy opornych "kułaków" ukraińskich? Czy Polaków? Z Dzierżyńszczyzny i Marchlewszczyzny, którym kordon graniczny po 1920 roku uniemożliwiał spływanie do dopiero co odrodzonego kraju, do którego przez ogar niętą rewolucją i wojną domową sowiecką Rosję parli aż zza Jeniseju? Czy ich tu jest więcej niż w Kuropatach, czy mniej niż 300 tysięcy? Cofam się tyłem ku nawołującym do odjazdu, aby jak najdłużej zachować widok tych koszmarnie licznych zapadlisk o równych prostokątnych bokach. Nazajutrz po powrocie do Warszawy wdowy i rodziny poległych Katyńczyków wypełniły szczelnie Złotą Salę Zamku Królewskiego. Wraz z innymi członkami kie rownictwa Rady wręczaliśmy im pamiątkowe medale, projektu Jana Bohdana Chmielewskiego, kwadratowe, o wstrząsającym rysunku. Na awersie, pod legiono wym orzełkiem leży w poprzek kawałek złamanej szabli, z której obok rękojeści pozostała jedynie ta część klingi, na której zmieściło się słowo "Honor". Na rewersie nad wykopanym dołem stoi tyłem, ze skrępowanymi dłońmi, siedmiu oficerów. Obok dołu, za szklaną przysłoną, tkwi szczypta katyńskiej ziemi. Nowa sytuacja polityczna w Polsce spowodowała, że międzypartyjny komitet historyków polsko-sowieckich stracił rację bytu. Już od paru miesięcy działał drugi, powstały spontanicznie Niezależny Komitet Historyków Badania Zbrodni Katyń skiej, do którego weszli między innymi: dr Bożena Łojek, doc. Jacek Trznadel, inż. Jędrzej Tucholski, dr płk Marek Tarczyński, red. Stanisław M. Jankowski. 764 Przed wyjazdem do Katynia, na wniosek Jędrzeja Tucholskiego, zostałem i ja zapro szony do tego szacownego grona. W końcu kwietnia spotkaliśmy się w gabinecie ministra Komorowskiego. Spraw było bez liku, w tym kilka najważniejszych. Za niespełna cztery miesiące przypadała okrągła rocznica Bitwy Warszawskiej i wojsko wyraźnie miało chęć poprowadzić przygotowania do uroczystych jej obchodów. Starano się nie dostrze gać wstępnych kroków, które Rada już przed dwoma miesiącami podjęła, ale ponie waż uważaliśmy, iż jest to przede wszystkim sprawa wojskowa, nie upieraliśmy się przy naszym pierwszeństwie. Do powołanego wspólnego komitetu przy MON weszli od nas panowie: Wysocki i Giuszek. Druga, a właściwie ta sama sprawa, dotyczyła "spontanicznego" zainicjowania w którejś z wielkonakładowych gazet ogólnopolskich prasowej polemiki na temat przyszłego Święta Wojska Polskiego. Podjąłem się załatwienia tego z "Życiem War szawy", gdyż z red. Władysławem Tyburą, kierownikiem redakcji historycznej tego pisma, łączyły mnie sympatyczne stosunki. W dodatku "Historia i Życie" z 27 kwietnia ukazała się pod wspólnym tytułem Kiedy święto wojaka? pierwsza seria wypowiedzi na ten temat. Inaugurowała ją trójka: prof. Andrzej Zahorski, płk dr Stanisław Komornicki i ja. Ze względu na uwarunkowania zewnętrzne, prof. Zahorski wypowiadał się albo za datą Wiktorii wiedeńskiej, albo za dniem zwycięstwa racławickiego, płk Komornicki był zgodny co do daty wiedeńskiej, ale rozważał też dzień rozprawy pod Grunwaldem. Ja zaś opto wałem tylko i wyłącznie za dniem Cudu nad Wisłą, i to nie jako dniem wojska, ale tradycyjnie tak jak przed wojną za Dniem Żołnierza. Temat ten wracał jesz cze kilka razy na łamy "Historii i Życia" i wypowiedziało się w tej sprawie kilkana ście osób. Odezwały się też negatywne komentarze zza wschodniej granicy i chyba dlatego rzecz naraz została wyciszona. Sądzę, że zaczęliśmy ją o jakiś rok za wcze śnie. Bo gdy po roku "Życie Warszawy" wróciło do tej sprawy, powiadamiając, że świętem będzie 15 sierpnia, i to nie świętem wojska, a właśnie Dniem Żołnierza, red. Tyburą uzasadnił to między innymi następująco: Najwięcej jednak uczestników ankiety wskazywało 15 sierpnia jako najodpo wiedniejszy dzień święta wojskowego. Niejako wyrażając poglądy zwolenników tej daty, dr Cezary Chlebowski tak argumentował: "Milionową armię Tuchaczewskiego, Gaj-Beja i Budionnego rozbito w samym sercu Polski, nad Wisłą i Wieprzem. A więc w obronie własnej. I nie tylko, bo i w obronie Europy i w obronie świata, bowiem nikt nie chciał u siebie bolszewików. Wszak nie bez przyczyny brytyjski badacz dziejów ludzkości umieścił naszą bitwę w pierwszej dwudziestce zmagań, które decydowały o losach świata. Dl; i mnie, poza tym, jest to najważniejsza z trzech największych pol skich Wiktorii. Bo, o ile pod Grunwaldem i Wiedniem stanęliśmy jako wojsko potęż nego państwa i choć to my decydowaliśmy o pogromie przeciwników, to jednak mie liśmy tam licznych sojuszników. Tu zaś, nad Wisłą walczyliśmy sami. Za nami było zaledwie półtora roku niepodległej państwowości, jasnej nie tyle z radości, ile od pożogi na wszystkich, bez wyjątku, granicach. A wreszcie była to prawdziwa bitwa pojednania narodowego. Młodzież trzech zaborów, niepomna politycznych różnic piłsudczycy, endecy, wyznawcy wszystkich wyznań, przedstawiciele różnych narodo wości zwarła się w potrzebie wredną całość, której na imię było POLSKA". Generałów i pułkowników zastępowali cywile nie tylko w naszej Radzie i Depar tamencie Wychowania MON. Reorganizacje szły coraz głębiej i odważniej "w dół". Na redaktora naczelnego "Polski Zbrojnej", codziennej gazety Wojska Pol skiego, został powołany Jerzy Śląski, który na przymusowej ośmioletniej emerytu rze napisał wspaniałe dzieło Polska Walcząca. Tę nominację Jerzego uważam za jedną z najcenniejszych w tamtym okresie, obawiam się jednak, że wyprzedzała ona czas. Nie dorosło do niej wielu ludzi, przede wszystkim wśród wyższych wojsko wych. Niedługo potem ześrodkowali oni na Jerzym wszystkie swoje ataki. I oczywi ście wygrali, ale czy wygrała na tym armia, to już inna sprawa. Póki Jerzy szefował "Polsce Zbrojnej", wielu ludzi pióra, którzy dotąd omijali lamy prasy wojskowej także i ja chętnie zamieszczało swoje publikacje na jego łamach. Druga nomina cja, która również wydawała się stanowić zapowiedź bardzo sensownych zmian, sprowadziła dwóch młodych ludzi z Instytutu Wydawniczego "PAX" do pionu wydawniczego MON, czyli do reaktywowanej "Bellony". Myślę o Andrzeju Krzysz tofie Kunercie i Macieju Lipko. Pierwszy został naczelnym redaktorem "Bellony", drugi jej dyrektorem. Wojsko, mimo oporu materii, przynajmniej w tym pionie spra wiało wrażenie, że będzie starało się iść ku nowemu. Nowe sięgnęło także do telewizji. W czerwcu naczelnym redaktorem progra mów wojskowych i obronnych został Darek Baliszewski. Przez ponad rok spowodo wał, że oglądalność audycji wojskowych z prawie zerowej wzrosła tak znacznie, iż znalazły się one w czołówce programów TV Niestety, po piętnastu miesiącach "czar prysnął". Cale szczęście, że na ten czas Darek przezornie nie rozstał się z Rewizją nadzwyczajną. W połowie marca w Warszawie odbył się połączeniowy zjazd obu największych organizacji akowskich: warszawskiego Stowarzyszenia Żołnierzy AK i krakow skiego Związku Żołnierzy AK. Powstał Związek Żołnierzy Armii Krajowej. Zwią zek ten trwał... jeden dzień. Bo nazajutrz zjawił się na sali obrad dotychczasowy rzecznik prasowy, a obecnie nowo wybrany członek najwyższych władz, wszedł na mównicę i palnął gorące przemówienie. Ten kawaler trzech PRL-owskich "Polonu", człowiek, którego od dziesiątków lat cechowała nieposkromiona, destrukcyjna wprost ambicja w działaniach zawodowych i społecznych, nie mógł być przecież członkiem władz zwykłego związku. Zaapelował zatem o "światowość" i tak zdezo rientował delegatów, że ją uchwalili (nie porozumiewając się w tej sprawie z emi gracyjnymi związkami akowskimi). W rok później ów wizjoner przyszłości, po porażkach polemicznych ze mną i waśniach z Zarządem, odszedł obrażony, zostawiając jednak nieszczęsny związek w kusym fraczku światowego fircyka, co będzie się za nim wlokło latami, przynosząc więcej szkody niż pożytku. Wydarzenie to choć można by je traktować jako anegdotę dało dwojakie owoce: wyraziście ukazało "samodzielność myślową" cechującą delegatów na zjazd, a Londynowi objawiło nielojalność krajowego związku AK. Odtąd i to także rzuto wało negatywnie na wszelkie kontakty obu organizacji. Aby być w zgodzie z prawdą muszę tu dodać, że obecni na sali obrad goście z Londynu, z panem Złotnickim z "Baszty" na czele, poparli ten światowy horyzont nowo powstałego związku. Nikomu jednak z gospodarzy nie przyszło do głowy sprawdzić ich uprawnienia do zabierania głosu. Okazało się bowiem, że mogli oni mówić tylko i wyłącznie we wła snym imieniu. Ale o tym mało kto wiedział. Zjazd cechowała poza tym zadziwiająca nonszalancja wobec statutu, regula minu obrad i przyjętych powszechnie obyczajów, szczególnie w kwestii wyborów. 766 Pogwałcono ich tajność, obowiązek pojedynczego przedstawiania swojego curricu lum vitae przez kandydatów (rzecz szczególnie ważna przy głośno deklarowanych chęciach chronienia wysokich stanowisk we władzach przed zakusami byłych funkcyjnych ZBoWiD-owskich). "Wojan", jako nowo obrany prezes tuż przed zakończeniem obrad, gdy odjeżdżały już pociągi delegatów z terenu zapropono wał zblokowaną listę nazwisk, którą jawnie, grupowo, przegłosowano w ciągu paru minut. Takim sposobem weszli do władz wszyscy zaproponowani, w tym co najmniej połowa tych, którzy w ramach akcji "czystości władzy" przejść chyba nie powinni byli. Na liście "Wojana" znaleźli się ludzie mniej lub bardziej znani, ale także mniej lub bardziej tego godni. Byli wśród zaproponowanych przez niego również "Poraj" Zdzisław Witebski i "Halny" Zdzisław Rachtan ze Środowiska Świętokrzyskiego, oraz o czym już wspominałem dotychczasowy rzecznik prasowy. Na zwolnione przez tego ostatniego miejsce rzecznika zaproszono red. Tadeusza Karolaka, naczel nego redaktora "Tygodnika Katolickiego". Był to przedstawiciel młodego pokolenia zakochanego w akowskim etosie. Zna liśmy się już od paru lat, gdy bowiem po odwołaniu stanu wojennego w prasie nie sposób było umieścić żadnej mówiącej prawdę o AK publikacji, redaktor Karolak wielokrotnie drukował w "Tygodniku Katolickim" moje materiały, prawie zawsze dla cenzury kontrowersyjne. Poczynając od roku bodajże 1986 wróciłem do podjętej przez nieżyjącego już red. Jana Erdmana sprawy ppłka dypl. Macieja Kalenkiewicza "Kotwiczą" i jego śmierci pod Surkontami w walce z oddziałami NKWD. Zaczą łem od pozornie niewinnej próby odtworzenia imiennej listy poległych żołnierzy jego pocztu. W efekcie tego działania udało się podwoić liczbę rozszyfrowanych nazwisk, nawiązałem też szerokie kontakty z ich rodzinami. Szczególnie cenną oka zała się korespondencja, a potem kontakty osobiste z wdową po "Kotwiczu", panią Ireną Kalenkiewiczową i jej córkami. Słowem, z red. Karolakiem znaliśmy się dobrze, szanując się wzajemnie, co niedługo miało zostać poddane weryfikacji. Nowe władze Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej postanowiły zro bić szybko porządek z opornymi. A pech chciał, że zgromadzili się oni w zarządach tych dwóch okręgów, z których korzeni wykiełkowały obie dopiero co połączone organizacje. Zarząd w Warszawie pod przewodnictwem doc. Zbigniewa Motyczyńskiego i takiż zarząd okręgowy w Krakowie odmówiły wprost posłuszeństwa nowo wybranym władzom. Powodem były zastrzeżenia co do przestrzegania przez nowo wybrany Zarząd Gtówny wymogów statutowych. W wyniku tej "niesubordynacji" zawieszono oba zarządy, warszawski w czterdziestym dniu po zjeździe, krakowski w pięćdziesiątym szóstym. Nie mogłem pozostać bierny wobec takich poczynań, wysmażyłem więc odpowiedni artykuł. Zarząd Główny ŚZŻAK polecił więc nowemu rzecznikowi podjęcie ze mną polemiki w tej sprawie. Ku zaskoczeniu jego członków, red. Karolak odmó\vił spełnienia tej powinności. Wtedy płk "Wojan" oddelegował do przeprowadzenia owej wymiany poglądów Elżbietę Ostrowską, nowo wybraną prze wodniczącą Komisji Historycznej. Pani Ostrowska, były członek ZBoWiD-u z prawie dwudziestopięcioletnim sta żem, zamiast zająć się organizowaniem pracy Komisji Historycznej, podjęła prze ciwko mnie kampanię prasową. Niestety, nie mogła moim zarzutom przeciwstawić sensownych argumentów. W efekcie po roku niezbyt udanych prób przestała się zaj mować kampanią, a ponadto została zmuszona do rezygnacji z funkcji przewodni. czącej (ciągle nie istniejącej) Komisji Historycznej ZG. Złożyła ją bez zanotowania na swym koncie jakiegokolwiek osiągnięcia, a dzisiaj jest w ogóle poza związkiem. W końcu pierwszej dekady czerwca odbyły się na Wykusie i w Wąchocku tra dycyjne uroczystości związane z rocznicą śmierci "Ponurego". Po raz pierwszy od dwudziestu kilku lat nie pojechałem na nie. Organizatorzy spróbowali zainteresować tą uroczystością Wojewódzką Komendę Policji w Kielcach wszak "Ponury" był przed wojną aspirantem policji i jak nikt inny nadawał się na patrona poszukującej uwiarygodnienia świeżo przemalowanej milicji. Młody komendant wojewódzki, nadkomisarz Jacenty Frydrych, zapalił się do tej idei i właśnie tegoroczne uroczystości na Wykusie odbywały się pod patronatem policji. Było to bardzo wskazane, gdyż okoliczny pijany motłoch próbował sobie na Wykusie zrobić piknik. Policja zapobie gła wielu ekscesom, ale nie dała rady przeciwdziałać wszystkim. Również w czerwcu w Grodnie miał miejsce zjazd organizacyjny Związku Pola ków na Białorusi. Pojechałem tam jako przedstawiciel Rady Ochrony Pamięci. Zjazd był bardzo ważnym wydarzeniem w życiu społecznym i politycznym tamtejszych środowisk polskich. W przeddzień otwarcia zjazdu zakwaterowani w hotelu "Grodno" delegaci cale popołudnie spędzili przy otwartych oknach wychodzących na zachodnią stronę. I płakali. Za ciemniejącym bowiem w dali lasem gołym okiem widać było stojące w równych odstępach strażnicze wieżyczki, za którymi rozciągała się już Polska. Wieczorem przy kolacji przysiadł się do mnie starszy, niewielki, bardzo ener giczny ksiądz w wytartej, wyszarzałej, pocerowanej sutannie i sympatycznie, choć pryncypialnie zgłosił wobec mnie parę krytycznych uwag. Zrozumiałem, że jest pro boszczem katedry w Pińsku i że ma zupełnie inny obraz wydarzeń okupacyjnych ze stycznia 1943 roku niż ten, jaki przedstawiłem w mej książce Pozdrówcie Góry Świę tokrzyskie. Co prawda zastrzegał, że jego wtedy w Pińsku nie było, ale zatrudniał obecnie zakrystiana, który w przygotowaniach do rozbicia więzienia brat podobno czynny udział i jego człowieka absolutnie wiarygodnego relacja odbiegała od opisanej przeze mnie wersji. Słuchałem spokojnie i z szacunkiem nie tylko z tego powodu, że mówiła to osoba duchowna, ale przede wszystkim dlatego, że przez dwadzieścia trzy lata od ukazania się książki spotkałem co najmniej kilkanaście osób, które na ten temat "wiedziały lepiej" niż ja. Miałem więc czas przyzwyczaić się do tego. Relację tego zakrystiana miałem już od parunastu lat w swoim archiwum, jednak z kilku wzglę dów nie mogłem traktować jej poważnie. Twierdził on mianowicie, że po ataku na więzienie został aresztowany i w pińskim gestapo był konfrontowany z również aresztowanym "Ponurym" co było zupełnym absurdem. Spokojnie wyjaśniłem to memu rozmówcy. Nie wiem, czy go przekonałem, ale przeszliśmy na inne tematy i w ten sposób poznałem straszny, łagierniczo-katorżniczy los polskiego księdza, któ rego nic nie potrafiło złamać. Nazajutrz podziwiałem jego ognistą mowę z trybuny zjazdu, a po następnym roku dowiedziałem się, że otrzymał kardynalski kapelusz i został powołany przez Jana Pawła II na ordynariusza archidiecezji mińsko-mohylewskiej. To spotkanie z księdzem Kazimierzem Świątkiem, wówczas jeszcze prała tem, na zawsze wryło się w moją pamięć. Kolejny kontakt następnego dnia był już znacznie mniej sympatyczny Z czar nej limuzyny ambasady polskiej, która przyjechała z Moskwy, wysiadł ni mniej ni więcej, tylko radca, towarzysz Paciorkowski. Ten sam, który przed dwudziestu laty 768 . jako instruktor KC "ulepszał" moją książkę Gdy las byt domem, a przez parę kolej nych lat dawał dowody "pamięci" o mnie jako dyrektor Naczelnego Zarządu Wydawnictw przy Ministerstwie Kultury i Sztuki. Sądząc po indyczej purpurze, która mu natychmiast wystąpiła na gruby kark i okrągłą twarz oraz po tym, że nie długo odjechał, z rozpoznaniem mnie nie miał trudności. A mnie się wydawało, że przez rok od zwycięskich wyborów dokonaliśmy tak dużo zmian kadrowych. Zjazd w Grodnie przebiegał burzliwie i nie byt wolny od momentów zaskaku jących. Czterystu delegatów z polskich środowisk Mińska, Mołodeczna, Stołpc, Kobrynia, Połocka, Krasławia, Postawy, Lidy, Mostów, Orszy, Witebska, Homla, Borysowa, Bobrujska, Sławuty, Drohiczyna, Słucka i wielu innych miejscowości po raz pierwszy obradowało w istniejącym przecież jeszcze Związku Radzieckim w warunkach (wydawało się) pełnej, wprost niewyobrażalnej dotąd swobody. Pamię tam osłupienie sali, gdy na trybunę wszedł przedstawiciel Białoruskiego Frontu Narodowego, nielegalnej jeszcze wtedy tutejszej opozycji, i krzyknął: Dorogije Druzja Paliaki! Foczemu wy nie bieriotie etoj grodnienskoj ziemli? Eto wasza ziemia. Foczemu wy żdiotie? 2 Jakkolwiek byty to radujące nasze dusze przebłyski swobody, to jednak już wkrótce miało się okazać, że obkomy władzę dzierżą jeszcze mocno. Największe emocje towarzyszyły wyborom na prezesa. Właściwie kandydat istniał tylko jeden. I wcale nie desygnowany przez partię. Jego też wybrano. Faworytem wszystkich był Tadeusz Gawin i właśnie miał dzień swej chwały, za który wkrótce przyszło mu gorzko zapłacić. To całe ówczesne przebudzenie polskiego ruchu społecznego na Białorusi było również, a może przede wszystkim, jego dziełem. Służył w wojsku jako podpułkownik służby łączności Wojsk Ochrony Pogranicza i podlegał eM We De czyli Ministierstwu Wnutriennich Diet. Ani chybi czekista. Ale gdyby ktoś zawistny powiedział, nawet niezbyt głośno, "Gawin to eM We De" z pewnością doszłoby do rękoczynów. W niedzielę odbyła się msza w kościele farnym, najważniejszym po znisz czonej katedrze i wysadzonym przez bolszewików kościele garnizonowym kościele tego miasta. Miał ją odprawiać przedstawiciel prymasa Polski na zjazd, ordynariusz diecezji płockiej ksiądz biskup Kamiński. W kościele nabitym paroty sięcznym tłumem było cicho jak makiem zasiał. Staliśmy dwie godziny, czekając, aż delegacja zjazdu z Gawinem na czele, w towarzystwie konsula generalnego RP z Mińska Tadeusza Myślika wróci z obkomu. Obkom zabronił polskiemu biskupowi odprawienia mszy. Zabronił też postawienia krzyża katyńskiego na miejscowym cmentarzu. Parę dni później Gawin wyleciał z wojska i stał się prywatnym człowie kiem. Ale swoje załatwił. Msza się odbyta, odprawiał ją ksiądz prałat Świątek, jednak nasz biskup sie dział na tronie na hi morowym miejscu i wygłosił homilię. Jeszcze nigdzie, w żadnym kościele nie widziałem tak żarliwie modlących się wiernych. Ci ludzie, od starców do kilkuletnich dzieci, wiedzieli o co mają się modlić. Najsromotniej jednak obkom przegrał sprawę katyńską. Odmówił postawienia krzyża, "no bo jakiż on ma związek z Grodnem? Gdyby w Katyniu leżeli też grodniacy i tu, przy tym krzyżu została umieszczona ich imienna tablica, to co innego". Biedni towarzysze z obkomu. Zapo mnieli, że Grodno było przed wojną siedzibą Dowództwa Okręgu Korpusu. 2 Drodzy przyjaciele Polacy! Dlaczego nie bierzecie tej grodzieńskiej ziemi? To wasza zie mia. Dlaczego czekacie? Panie doktorze szeptał mi konsul generalny Myślik na ucho jeszcze w czasie mszy teraz od pana zależy, czy ten krzyż katyński z imienną tablicą sta nie w Grodnie, czy nie. Stanął w rok później. Gdy przyjechałem do Warszawy i powiedziałem naszym paniom w czym rzecz, uruchomiły całą Rodzinę Katyńską z Jędrzejem Tucholskim na czele i po tygodniu przerzucania setek dokumentów sporządzono listę 158 oficerów-Katyńczyków, którzy w okresie międzywojennym przewinęli się przez Grodno. Ale to nastąpiło dopiero za rok, a tymczasem jechałem do Mińska. Po drodze razem z konsulem Henrykiem Kalinowskiem odszukaliśmy Surkonty. Jak tam jest wiedziałem już rok wcześniej od zafascynowanego tą sprawą pracownika nauko wego Uniwersytetu Warszawskiego Marka Gołkowskiego, który wraz ze swoją rodziną całą tę okolicę objechał, obfotografował, nagrał na taśmy magnetofonowe rozmowy ze świadkami dramatu i zebrany materiał pieczołowicie mi przekazał. Ale co innego obejrzeć zdjęcia, a co innego znaleźć się samemu na pięknej olbrzymiej polanie i zobaczyć to wszystko na własne oczy. Na ledwo dostrzegalnym wzniesieniu stała olbrzymia obora, z której dochodziło porykiwanie kilkuset krów. Od jej wrót do odległych o paręset metrów pastwisk pro wadził wydeptany trakt, pokryty zeschniętą skorupą krowiego łajna. Wśród tej sko rupy leżeli ONI. "Kotwicz" i trzydziestu pięciu żołnierzy jego pocztu. Zabici lub ciężko ranni i dobici długimi, wąskimi, czterograniastymi bagnetami. Zakopano ich płytko, niektórych tylko na pół metra. Tu i ówdzie wystawała kość. Właśnie owe kości oraz dwa głazy odwalone na bok z zatartą inskrypcją z 1863 roku wskazywały niezbi cie, gdzie był ongiś powstańczy cmentarzyk, do którego w osiemdziesiąt lat później dołożono "Kotwiczowców". A następnie wyrównywano to wszystko racicami ośmiuset krów przepędzanych tędy dwa razy dziennie. I tak to trwało przez prawie pół wieku. Trochę dalej bielała dzwonnica nowego kościółka i od niego aż za skłon wzgórza, po litewską granicę, ciągnęły się zabudowania dużej wsi Pielasa. Ze też nikt przed tym nie ostrzegł "Kotwiczą". W zasadzie ziemia raduńska była bardzo dobrym wyborem na operacyjny teren antysowieckiej konspiracji. Na okolicznych cmentarzach widziałem tylko katolickie krzyże, a na nagrobkach cyry licy nie dostrzegłem. Osiemdziesiąt sześć procent ludności tego powiatu jeszcze długo po wojnie, mimo panującego stalinizmu, domagało się wpisywania im w "pasz porty" narodowości polskiej. Tylko sam kraniec raduńszczyzny, ten wokół chutoru Surkonty, właśnie Pielasa i pozostałych sześć wsi nad okupacyjną i obecną granicą z Litwą, był wyjątkowo nieprzychylny Polakom, a szczególnie Armii Krajowej. W trzy lata później dotrę w Mińsku do materiałów NKWD, w których czarno na białym będzie napisane, że na podstawie donosu miejscowej ludności, do ataku na "bandyckij otriad polskich legionierów" w "okolicy" Surkonty, kapitan bezpie czeństwa państwowego Czikin w dniu 21 sierpnia 1944 roku poderwał część III batalionu 32 Zmotoryzowanego Pułku Strzelców wojsk NKWD. I jak się okaże po przeczytaniu paru dalszych stron tych wspomnień nie był to jedyny z tego źródła donos wymierzony przeciwko AK. Zresztą nawet dzisiaj miejscowy ksiądz kościółka w Pielasie woli rozmawiać po rosyjsku lub litewsku niż po polsku, choć język ten podobno zna. W Raduniu na rynku minęliśmy wysoki betonowy pylon z czerwoną gwiazdą na czubku, pod którym w zadbanej mogile leżą ci, którzy padli w boju z "polskimi legionierami". Leży ich tu siedemdziesięciu, a nie stu trzydzie stu dwóch, jak meldował Warszawie w sierpniowym meldunku 1944 roku major Stanisław Sędziak "Warta". 770 W Mińsku miałem do załatwienia trzy sprawy: odnaleźć po prawie ćwierć wieku Lidę Ticzinę, którą już raz tu spotkałem w czasie grudniowej wizyty w 1966 roku, złożyć wizytę w MID-zie czyli białoruskim MSZ oraz wygłosić odczyt o "Wachlarzu" dla historyków białoruskich. Właściwie w całej okolicy dawnego Surażewskogo Bazara i Wtorogo Grigoriewskogo Pierieułka, który tak szczęśliwie udało mi się zastać w nienaruszonym stanie w 1966 roku, nie zostało już nic. W tym miejscu stoją na kilometrowych roz jazdach setki wagonów mińskiego metra, bo ono właśnie zajęło cały ten teren na swoją olbrzymią zajezdnię. Ale szczęście nie całkiem mnie opuściło, bo rozbudowa bazy metra zatrzymała się tuż przed domem Lidy Ticziny, która teraz po mężu nazywa się Żuj. U nich to w gościnie zszedł mi właściwie cały dzień, przy świetnych korniszonach domowej roboty, wędzonej słoninie w papryce, marynowanych pomi dorach i innych przysmakach. Lida pozostała mi jako jedyny z białoruskiej strony żyjący świadek działań "Wachlarza" w Mińsku. Wizyta w MID-zie zapowiadała się niezbyt dla nas korzystnie, bo na notę w sprawie Surkont konsulatu RP z grudnia poprzedniego roku, spowodowanego pismem naszej Rady, MID w ogóle nie odpowiedział. Na telefoniczną propozycję konsula generalnego pana Myślika zgodzili się, aczkolwiek niechętnie, na moją wizytę u nich. Wyznaczono nam godzinę 15.00. W upalne południe o 14.10, kiedy wraz z konsulem Kalinowskim wsiadaliśmy do samochodu, na dziedziniec konsulatu wjechał motocyklista w czarnej skórzanej kurtce. Oho, zaczynają się schody. Kurier z MID-u poinformował mnie naraz zaniepokojony Kalinowski. Odebrał i pokwitował pismo, przeczytał i stwierdził: To pismo czyni wizytę naszej delegacji w MID-zie bezprzedmiotową. Zamarłem, ale tylko na chwilę. Postanowiłem zagrać va bangue: Szkoda, że otrzymaliśmy to pismo tak późno. Nasza delegacja przecież już jest w drodze do MID-u. Kalinowski okazał najpierw bezgraniczne zdumienie, a następnie dostrzegłem w jego oku błysk kpiarstwa. Zwrócił się do kuriera: Ksożaleniu, wy nie uspieli. Naszi ludi uże ujechali k wam.3 Kurier obojętnie kiwnął głową, my zaś udaliśmy się w stronę konsulatu. Ale gdy tylko odjechał, popędziliśmy na sygnale (dyplomatyczne numery) do MID-u. Po drodze jeszcze raz przestudiowaliśmy otrzymane pismo. Była to odpowiedź na notę konsulatu sprzed pół roku. Wyrażała zdziwienie, że Polska nadal chce upamiętniać miejsce pochówku takich elementów, o których do dzisiaj okoliczni mieszkańcy mówią jako o okrutnikach i gwałcicielach. Miejscowa ludność nie zgadza się na żadne specjalne upamięmiame, może być tylko mowa p ogrodzeniu tego kawałka ziemi i umieszczeniu tam tablicy z napisem: "Polskim Żołnierzom Armii Krajowej, pole głym w 1944 roku". Była to wyjątkowo podła propozycja, nie uwzględniająca umieszczenia na owej tablicy dokładnej daty boju, co oczywiście sugerowało działa nia Niemców. Nasz przyjazd do ministerstwa wywołał wyraźną konsternację. Udostępniono nam kopię pisma, którego przecież "nie dostaliśmy" i zdecydowanie chłodno zapro szono do stołu rozmów. Okazano teczkę pełną autentycznych zbiorowych protestów przeciwko upamiętnianiu "polskich bandytów i morderców". Zapytałem, czy są 8 Niestety, nie zdążył pan. Nasi ludzie już do was pojechali. jakieś protesty spoza wsi, których nazwy wymieniłem. Nie było. Z kolei oni zapytali, czy w związku z pobytem tam w czasie wojny "polskich legionierow" były jakieś wypadki śmierci wśród mieszkańców tych wsi. Nie było wykrzyknął odruchowo konsul Kalinowski. Niestety, były skorygowałem z obłudnym zasmuceniem, wywołując kon sternację u mego towarzysza i wyraźne ożywienie białoruskich rozmówców. Kilkanaście lat wcześniej, w czasie pierwszego stypendialnego pobytu w USA, spędziłem kilka dni pod Nowym Jorkiem u przeuroczego gawędziarza Stanisława Szabuni porucznika "Licho", byłego dowódcy 2 kompanii w V batalionie kpt. Sta nisława Truszkowskiego "Sztremera" 77 pp AK. Usłyszałem wtedy po raz pierwszy złowieszczą prawdę o wsi Pielasa. Pod koniec marca 1944 roku, późnym wieczorem w Wielką Sobotę "Licho" przyprowadził do Pielasy ciężko zgonioną, przemokniętą i zmarzniętą kompanię. Na polach leżał jeszcze śnieg. Mimo, iż wśród mieszkańców Pielasy była znaczna prze waga nacjonalistycznych rodzin litewskich, znanych z tego, że pochodzący z nich młodzi ludzie służyli w kolaboranckich szaulisach, "Licho" zdecydował się zająć kwa tery właśnie tu. Powody były dwa: pierwszy skrajne zmęczenie żołnierzy, drugi bogata Pielasa dawała nadzieję na odkarmienie partyzantów świątecznymi wik tuałami. Na wszelki wypadek jednak wystawiono podwójne warty. Przed północą przyprowadziły one do porucznika dwóch młodych Litwinów, złapanych przy próbie opuszczenia wsi. Przyciśnięci do muru zeznali, że do niemieckiej żandarmerii w Lidzie wystał ich wójt Pielasy z wiadomością o kwaterujących tu polskich "gościach". Niepokojąca jednak w ich zeznaniach była wiadomość, że ze wsi wysłano trzech gońców, a ujęto tylko dwóch. icho" poderwał więc cichym alarmem rozespaną i złorzeczącą kompanię i tuż po północy wymaszerowali, aby kilka kilometrów dalej przygotować zasadzkę na lidzkiej szosie. Czekali bardzo długo, ale się nie doczekali. Niemcy nie przyjechali. Niemcy przylecieli. Przed południem dwoma bombowcami z lotniska w Lidzie, gdzie stacjonował cały pułk lotniczy. Najpierw z cekaemów ostrzelali wychodzących z kościoła ludzi, a potem zrzucili na Pielasę serię bomb. W efekcie zginęło i rannych zostało prawie dwadzieścia osób, spłonęło także kilkanaście zagród. Opowiedziałem o tym wydarzeniu białoruskim rozmówcom, kończąc, że choć miało ono miejsce na pięć miesięcy przed bojem w Surkontach z pocztem "Kotwiczą" i że w grę wchodziły dwa absolutnie różne oddziały, tu leży źródło całej nienawiści. Zamiast się rozprawić ze swoim wójtem, kolaborantem niemieckim, tamtejsi Litwini przez dziesiątki lat szukają odwetu na Polakach. Zauważyłem v. ulgą, że atmosfera przy stole wyraźnie się poprawiła. Zapytano, jakie są nasze życzenia w sprawie Surkont. Sprowadziłem je do czterech punktów: doprowadzenie do zamknięcia wrót fermy krowiej z obecnie używanej strony i uru chomienie ich ze strony przeciwnej; zgoda na zbudowanie przez stronę polską cmen tarzyka żołnierskiego, ogrodzonego i składającego się z pojedynczych grobów; uro czyste poświęcenie go z zachowaniem polskiego ceremoniału wojskowego; zgoda na umieszczenie na kurhanie odpowiedniej tablicy z napisem zgodnym z polską tradycją. Zauważyłem, że ten ostatni punkt zaniepokoił ich najbardziej. Aby więc dobrze ich usposobić do rozmowy na ten temat, przekazałem im podarunek od naszej Rady tekę zawierającą kilkanaście fotogramów przedstawiających wyjątkowo zadbane cmentarze sowieckich żołnierzy w Polsce. Do tego dołączyłem jedno ze zdjęć wyko nanych przez Marka Gołkowskiego z Surkont. Zestawienie było szokujące. Nasza propozycja tekstu tablicy brzmiała: "Żołnierzom Armii Krajowej Okręgów "Nów" i "Wiano" poległym za Polskę pod Surkontami 21 VIII i w Poddubiczach 19 VIII 1944 r." Pod Surkontami? Z naszymi bojcami? Za Polskę? zaperzył się jeden z rozmówców. Na szczęście przewidziałem taką reakcję i miałem pod ręką kilka zdjęć z zagra nicy, gdzie na cmentarzach polskich żołnierzy widniał zwrot "Za Polskę". To go uspo koiło. Zgarnęli złożone im materiały i zapewnili, że to rozważą. Ja zaś uznałem sprawę za definitywnie załatwioną. Po południu w bardzo eleganckiej sali recepcyjnej konsulatu generalnego kon sul Tadeusz Myślik witał przybyłych na mój odczyt historyków białoruskich. Nie zjawiło się ich wielu, ośmiu zaledwie, ale nie brakowało nikogo ze znaczących. Kiedy w grudniu 1966 roku byłem tam w poszukiwaniu śladów mińskiej grupy "Wachla rza", do głowy mi nie przyszło, że dożyję takich dni jak ten właśnie. Mówiłem im ofi cjalnie o organizacji dywersyjnej AK działającej w Mińsku, opierającej się na ofice rach przeszkolonych i zrzuconych z Anglii. I nikt nie pisnął słowa protestu. A już całkiem rozbawił mnie zapał, z jakim bił brawo pułkownik, wojskowy historyk, o którym wiem, że przed dwudziestu pięciu laty pisał na mnie donosy do Wojsko wego Instytutu Historycznego w Warszawie. Po przyjeździe do Warszawy od razu zdecydowaliśmy w Radzie skierowanie do realizacji budowy cmentarzyka w Surkontach. Podjęła się tego "PAowska Fun dacja Ochrony Zabytków. Jej dyrektor, Stanisław Karolkiewicz, przed pięćdziesięciu laty dowodził l kompanią w III batalionie 77 pułku piechoty AK na Nowogródczyźnie, dawał więc gwarancję najlepszego możliwego wykonania tej pracy. Teraz wreszcie nadszedł najwyższy czas, abym zajął się czekającym mnie i Grażynkę wyjazdem. Spadł on na mnie dość niespodziewanie, ale zapowiadał się ciekawie. Jeszcze wiosną otrzymałem z Londynu list od redaktora Tadeusza Żenczykowskiego, przedwojennego najmłodszego posła na sejm, w czasie okupacji szefa akcji "N" (dywersja psychologiczna w języku niemieckim) Biura Informacji i Pro pagandy KG AK, po wojnie wieloletniego zastępcy dyrektora Sekcji Polskiej RWĘ, a przez ostatnich kilkanaście lat nestora prasy polskiej na terenie Wielkiej Brytanii i autora wielu publikacji zarówno prasowych, jak i książkowych. Z tej racji był on członkiem Rady Powierniczej Polskiej Fundacji Kulturalnej, która poza bardzo sze roko prowadzoną akcją wydawania książek polskich, była także edytorem najstar szej na emigracji gazety codziennej "Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza" oraz jej cotygodniowego dodatku "Tydzień Polski". Redaktor Żenczykowski zaproponował mi trzymiesięczną współpracę i pomoc w redagowaniu londyńskiego "Tygodnia". Zanosiło się na bardzo sympatyczną przygodę dziennikarską. Zdecydowaliśmy się z Grażynką wyjechać na wrzesień, październik i listopad. Tuż przed wyjazdem złożyłem na ręce przewodniczącego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, doc. Stanisława Broniewskiego rezygnację z funkcji zastępcy sekretarza generalnego Rady. Złożyło się na to parę okoliczności, a przede wszystkim ta, że... takiej funkcji, jaką dotąd pełniłem, w ogóle nie przewidywał sta tut Rady. Za poprzedniej, PRL-owskiej władzy owo stanowisko było widocznie potrzebne dla zatrudnienia kolejnego pułkownika, więc ją stworzono, niezależnie od litery statutu. My zaś naszych poprzedników obdarzyliśmy jak się okazało zbyt wielkim zaufaniem i bez sprawdzenia prawidłowości tej decyzji działania ich 774 . mechanicznie powieliliśmy. Poza tym ośmiomiesięczny okres pracy nowej Rady ujawnił wyraźne jej niedociągnięcia organizacyjne i spodziewałem się, że prezes w czasie mej trzymiesięcznej nieobecności będzie chciał dokonać pewnych przetaso wań, co mu swoją rezygnacją chciałem ułatwić. Londyn przywitał nas wspaniałą, słoneczną pogodą, która trwała nieprzerwa nie do końca września. Zamieszkaliśmy w bardzo spokojnej i zielonej dzielnicy Redford Park, w wiktoriańskim domu pani Irmy Stypułkowskiej, synowej Zbigniewa Stypulkowskiego, Jednego z podsądnych w moskiewskim "procesie szesnastu". W bezpośrednim sąsiedztwie mieszkał prof. Józef Garliński, który po niedawnej śmierci żony źle znosił samotność, więc go dosyć często odwiedzaliśmy. Z domu do przystanku metra Turnham Green było nie dalej niż trzy minuty spacerkiem. Redakcję miałem oddaloną o cztery przystanki metrem linią District do stacji West Kensington, jadąc w kierunku centrum. Słowem, jak na olbrzymi Londyn, w którym dojazdy do pracy są zmorą mieszkańców, my mieliśmy warunki wymarzone. Redakcję znalazłem w stadium reorganizacji. Po wieloletniej pracy odchodził na emeryturę ze stanowiska redaktora naczelnego Andrzej Czyżowski, zasłużony pracownik RWĘ, zaś jego miejsce obejmowała młoda dziennikarka z kraju, Kata rzyna Bzowska. W ogóle cała redakcja, składająca się z kilku dziennikarzy, dzieliła się na dwie grupy: emigracyjną i krajową. Nestorem emigrantów był osiemdziesię cioletni, ale nadal dziarski red. Paweł Hęciak, członek władz i współorganizator wielu polonijnych stowarzyszeń i klubów, obok niego Tessa Ujazdowska, aktorka i recenzent kulturalny, i Olgierd Petrykowski, depeszowiec oraz autor materiałów wojennych. Krajowcy zaś, obok Kasi Bzowskiej, to drugi depeszowiec Marcin Gugulski (późniejszy rzecznik prasowy rządu RP premiera Jana Olszewskiego), Krysia Rees, urocza polonistka z Lublina i (czasowo) ja. Właściwie zespół był bardzo zgrany, tyle że podzielony jednym problemem: dla kogo ma być to pismo. Objętość miało ograniczoną, więc konieczna była selekcja materiału dokonywana właśnie pod kątem adresata. Z tego powodu często wynikały spory. Bo jeżeli misito być ukłonem w kierunku upodobań starej emigracji, to Paweł Hęciak widział jeszcze dodatkowo co najmniej dwie kolumny polonijnego sportu ze wszystkimi wynikami 0-ligowych zespołów oraz informacjami o tym, że na podwie czorek do Klubu Polek w Liverpool znana tamtejsza działaczka pani Malinowska przyniosła całą paterę własnoręcznie usmażonych, przepysznych pączków, nadzie wanych konfiturą z róży, także własnoręcznie przyrządzonej. Frakcja krajowa zaś uważała, że po Londynie chodzi teraz parędziesiąt tysięcy młodych ludzi z kraju i również dla nich powinno być robione to pismo. Spór ów za mojego tam pobytu roz strzygnięty nie został. r Przy Chariev.lle Road, w starej wiktoriańskiej kamieniczce z czerwonej cegły ó szerokości front.i na półtora pokoju, pięć kondygnacji stwarzało pięć światów naszej redakcji. Podziemie, to było archiwum i ekspedycja. Parter zajmowało biuro ogłoszeń, czyli fundament finansowy gazety. Po raz pierwszy bowiem znalazłem się w piśmie, w którym materiał prasowy zajmował jedynie tyle miejsca, ile zostało po zamknięciu akwizycji ogłoszeń. Na pierwszym piętrze mieścił się sekretariat, dale kopisy, faksy, powielacze, depeszowcy i naczelna. Piętro drugie zajmował Paweł Hęciak i dyrektor Polskiej Fundacji Kulturalnej, Lucjan Kindlein. I wreszcie na pię trze trzecim królowała Krysia Rees i czasowo ja. Tu bowiem na zasadzie dużej niezależności działała redakcja "Tygodnia Polskiego", niedzielnego magazynu "Dziennika". Wszystko to wyglądało na normalną redakcję. Dopiero po zapoznaniu się bli żej z kuchnią całego przedsięwzięcia doszedłem do przekonania, że najważniejszymi osobami wcale nie byli tu ani dyrektor PFK, ani redaktor naczelny gazety, ani nawet kierowniczka biura ogłoszeń. Najważniejszą osobą był dyrektor drukarni. Pracując w okresie PRL-owskim w "Widnokręgach" stykałem się często z podejmowanymi przez drukarnię próbami wymuszenia czegoś na redakcji. Niektóre redakcje dla świętego spokoju ulegały tym szantażom, ale .Widnokręgi" nigdy. Po raz pierwszy zostałem złamany przez drukarnię właśnie w Londynie, a wła ściwie w Hove, jako że drukarnię (zresztą własną i dość nowoczesną) PFK miała nad samym morzem, w Hove, koło znanego kurortu Brighton. Sto kilometrów od Lon dynu. Owa odległość nie miała tu żadnego znaczenia, bo faksy i wewnętrzna linia telefoniczna redukowały ją do zera. Problem zasadniczy polegał na tym, że własne pismo we własnej drukarni było traktowane jak najuboższy i niechętnie widziany krewny. W tej sytuacji cokolwiek uzdrowić lub zmienić na lepsze było rzeczą prawie niemożliwą. A szkoda, bo redakcja miała imponujący zespół współpracowników i korespondentów z całego niemal świata. Jan Nowak-Jeziorański, Andrzej Pomian, Alina Grabowska, Tadeusz Zenczykowski, Stefania Kossowska, Włada Majewska, Zbigniew Błażyński, to zaledwie kilka postaci, których nazwiska można było spożyt kować znacznie lepiej niż to robiono. Na koniec zostawiłem sobie przedstawienie Lucjana Kindleina, o którym będzie wiele w mych wspomnieniach. Poznałem go rok wcześniej w Warszawie, gdy jako dyrektor Polskiej Fundacji Kulturalnej z Londynu przyjechał po raz pierwszy na majowe Międzynarodowe Targi Książki. Na prośbę redaktora Żenczykowskiego trochę się nim opiekowałem. Wysoki, szczupły, wyprostowany, był starym żołnie rzem podziemia. Początki okupacji spędził w konspiracji w Narodowej Organizacji Wojskowej w powiecie tomaszowskim, a następnie w Powstaniu Warszawskim wal czył w kompanii "Rygla". W Londynie jako członek Rady Naczelnej Koła AK wyróżniał się mimo przekroczonej siedemdziesiątki aktywnym działaniem. Przez cały okres pobytu w Londynie współpracowałem przede wszystkim z nim. Najpierw w sprawach redakcyjnych, a potem i akowskich. Jeszcze we wrześniu przetarł mi drogę do "Zamku", dzięki niemu bowiem mogłem złożyć wizytę ostatniemu legalnemu prezydentowi RP na uchodźstwie, panu Ryszardowi Kaczorowskiemu. Ustalony kwadrans przedłużył się do dwóch godzin, jako że i sprawy harcerskie, i akowskie dawały wiele tematów do rozmowy. W obu tych organizacjach prezydent miał długi staż. Przez cały piękny, słoneczny wrzesień Grażynka zazwyczaj po pracy czekała już na mnie na przystanku metra, zjadaliśmy szybki obiad w jakimś bistro i ruszali śmy zwiedzać Londyn, ciągle dla nas atrakcyjny, mimo iż był to nasz któryś z kolei pobyt tutaj. Weekendy tradycyjnie spędzaliśmy u Bolków Zemłów w Sanderstead. Często też robiliśmy wypady poza miasto, do wspaniałych ogrodów Kew Gardens, Safari w Richmond i Wimbledonu. Październik przyniósł chłody i deszcze, co przyhamowało wyjazdy poza miasto nasze i większości znajomych. Ożywiło się więc życie towarzyskie i organizacyjne, którego centrum był nowoczesny i obszerny budynek Polskiego Ośrodka SpołecznoKulturalnego, czyli POSK-u, przy King Street, dwa przystanki metrem od naszego domu. Mieści się tu sala teatralna i kinowa, wielka biblioteka, restauracja, polska księgarnia, siedziby wielu organizacji, w tym także PUNO, czyli Polskiego Uniwer sytetu na Obczyźnie. 776 . Tu też w początkach października odbył się coroczny zjazd Rady Naczelnej Koła AK z udziałem kilkudziesięciu członków z całego świata. Zostałem zaproszony jako gość zjazdu i to nie tylko w charakterze osoby przysłuchującej się obradom, ale wręcz jako prelegent wiodącego referatu na temat sytuacji w krajowym życiu kom batanckim żołnierzy Armii Krajowej. Zdawałem sobie sprawę, że wiadomość o tym wywoła we władzach ŚZŻAK w Warszawie trzęsienie ziemi. Uspokojono mnie, że jest zwyczajem dorocznych posiedzeń Rady zapraszanie gości z zewnątrz do wygła szania takich referatów. Na tej zasadzie rok wcześniej gościł na podobnym posie dzeniu Rady płk Wojciech Borzobohaty wraz z rzecznikiem prasowym ZG SZZAK i obaj wygłosili referaty ostro piętnujące przeciwników szefostwa swej organizacji. Zgodziłem się więc wystąpić na tym posiedzeniu, pod warunkiem jednak, że będzie w nim uczestniczył także ppłk "Wojan". Organizatorzy zapewnili mnie, że mój warunek zostanie spełniony. Rzecz była o tyle łatwa, że w tym samym czasie pod Londynem odbywało się doroczne święto jednego z brytyjskich pułków lotniczych, uczestniczących w czasie wojny w zrzutach broni do okupownej Polski. Tak jak poprzednio, również i w tym roku gościem pułku miał być ppłk Borzobohaty. Niedzielne posiedzenie Rady opóźniło się o godzinę. Czekaliśmy na przyjazd delegacji Rady, która pojechała do Norfolk, by przywieźć na obrady zaproszonego gościa. Do składu delegacji specjalnie wybrano płka Mandziarę, przyjaciela "Wojana" z czasu wojny. Niestety, delegacja przyjechała bez ppłka Borzobohatego. Mimo że poprzedniego dnia wieczorem potwierdził on telefonicznie swój przyjazd z Norfolk do Londynu, teraz, gdy się dowiedział, że i ja będę gościem Rady, roz myślił się. Oświadczył, że musi natychmiast wracać do Warszawy z powodu choroby żony. Rzeczywiście, żona pułkownika była ciężko chora, ale stan ten trwał już od sześciu lat. Niezależnie od chęci i podjętych kroków, organizatorzy nie mogli się więc ze swej obietnicy wywiązać. Na ich usilne prośby zgodziłem się wygłosić referat, jed nak pod warunkiem, że będzie on w całości zarejestrowany na taśmie magnetofono wej, która zostanie udostępniona władzom ŚZŻAK, na każde ich życzenie. W czasie prelekcji starałem się ograniczać jedynie do faktów, komentarze wypowiadając jedy nie w przypadkach istotnie koniecznych. Była to jednak ocena ostra, bo i istniejąca w ŚZŻAK sytuacja na inne traktowanie nie zasługiwała. W dyskusji parę osób, w tym między innymi pan Basik z Toronto, starało się wykazać moją stronni czość, ale okazało się, że Rada posiada wiele materiałów z kraju potwierdzających moje oceny. Od połowy października w londyńskiej redakcji nastąpiło nasilenie prac w związku z przypadającą na 25 listopada pierwszą turą wyborów prezydenckich w Polsce. Po dwóch latach od układów okrągłostolowych, kontraktowego sejmu i umownych wyborów prezydenckich, naród domagał się prawdziwej elekcji. Bardzo to przeżywała angielska Polonia. Szykował się ostry pojedynek między Wałęsą i Mazowieckim. Wydawało się, że nikt inny nie wchodził w grę. Środowisko londyń skich Polaków wyraźnie sprzyjało temu ostatniemu. Nasza redakcja starała się zachować pewien obiektywizm, ale wyczuwało się, że na Wyspie większe szansę ma Mazowiecki. Odbywały się różne zebrania, spotkania i narady. Na jednej z nich poznałem gen. Klemensa Rudnickiego, który był niekwestionowanym liderem tutej szego politycznego myślenia. W ostatnich dniach października złożyliśmy z Grażynką wizytę stuletniemu prawie Edwardowi hrabiemu Raczyńskiemu, byłemu prezydentowi RP na uchodź777 . stwie. Ten bardzo stary już pan, wyglądający na swój wiek, zadziwiał niesamowitą trzeźwością umysłu i ciągłą biegłością polityczną. W czasie naszej rozmowy tak się rozgadał, że na nic się zdały po dwóch godzinach apele jego żony, aby już dał spokój z politycznymi sporami. Wyszliśmy od hrabiego Raczyńskiego obdarowani książką o jego rodzinnym Rogalinie zadedykowaną nam przez przemiłego gospodarza. l listopada, w dość ponury i deszczowy dzień, przyjechała do mnie do redakcji Grażynka. Był to dzień powszedni i nikt tu nie spieszył na cmentarze. W czasie prze rwy na lunch przeszliśmy spacerkiem na niedaleki cmentarz West Brompton. Byli śmy sami wśród wielkich, bezlistnych już grabów i buków i nasze zapalone świeczki były jedynymi nie tylko na wielkiej płycie grobowca, ale i na całym cmentarzu. Grobowiec ten znaleźliśmy jeszcze we wrześniu w czasie słonecznej pogody. Napis na nim obwieszczał, że leży tam polski gen. Michał Karaszewicz-Tokarzewski. Twórca Służby Zwycięstwu Polski, pierwszego ogniwa Armii Krajowej, porwany we Lwowie przez NKWD, zastępca dowódcy II Korpusu, następnie dowódca III Kor pusu. Awansowany do stopnia generała broni. Zmarł w Casablance w 1964 roku. Grób był zaniedbany i wyraźnie zapomniany. Raz do roku, 28 września w święto 5 Dywizji Kresowej składano tu wieniec. Jednak nieco później, we wrze śniu 1992 roku niesamowita wieść obiegła Londyn: na cmentarzu West Brompton nie ma już generała. Tokarzewskiego porwano. Faktem jest, że na skutek inicjatywy Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej w Warszawie postanowiono ekshumować zwłoki generała i przenieść je do Warszawy. ZG SZZAK i konsulat generalny RP w Londynie przez długi czas wza jemnie oskarżały się o to, kto z nich skandalicznie zaniedbał sprawę powiadomienia o tym zarówno prawnej opiekunki grobu, dozgonnej towarzyszki życia generała, jak i którejś z licznych londyńskich organizacji kombatanckich, z którymi był on związany. Przez długi jeszcze czas londyńska prasa polonijna rozpisywała się na ten temat. W kraju zaś w "Polityce" z 20 lutego 1993 roku Maciej Zimiński napisał na ten temat artykuł, prawie na całą kolumnę, pod tytułem Porwanie generała. Sprawa ekshumacji zwłok gen. Karaszewicza-Tokarzewskiego stała się kolej nym kamieniem niezgody i walnie przyczyniła się do zerwania na jakiś czas stosun ków między Londynem a Warszawą. 25 listopada odbyły się wybory. Zgodnie z przewidywaniami, Mazowiecki w Londynie pokonał Wałęsę dwukrotną przewagą głosów. Szok wywołały dwie sprawy: pierwsza to przegrana Mazowieckiego w kraju nie tylko z Wałęsą, ale i z jakimś zupełnie tu nieznanym Tymińskim. Ludzie dzwonili do redakcji "Dziennika" z pytaniami kto to jest. Druga to decyzja, z kraju, że w drugiej turze wyborów Polonia zagraniczna nie będzie brała udziału. To był (i jest nadal) policzek dla ludzi, do których stale wyciąga się rękę po pieniądze, a odmawia podstawowych praw obywatelskich. W roku 1996, kiedy piszę te wspomnienia, tę paranoiczną decy zję utrzymano w mocy. Moim faworytem do pomnika na wysokim cokole stał się były minister spraw zagranicznych Andrzej Olechowski, który w wypowiedzi dla telewi zji stwierdził, że głupszego zapisu w ordynacji wyborczej jak ten już nie można było wymyślić. Parę dni później odlatywaliśmy do kraju, aby w drugiej turze, 9 grudnia, gło sować już w Polsce. Przed naszym wyjazdem zebrało się więc bardzo szacowne grono i uchwaliło "Apel do Narodu". W zaistniałej sytuacji, gdy Stan Tymiński, "człowiek znikąd" mógł autentycznie zagrozić fotelowi prezydenckiemu, kierownicy 778 . myśli politycznej na emigracji, której uniemożliwiono oddanie głosów w drugiej turze wyborów, zwracali się z dramatycznym apelem do społeczeństwa w kraju o masowe oddawanie głosów na kandydaturę Lecha Wałęsy. Apel podpisali między innymi: Edward Raczyński, Klemens Rudnicki, Ryszard Kaczorowski, Tadeusz Zenczykowski, Józef Garliński, Lucjan Kindlein i jeszcze kilkunastu ludzi o znanych nazwiskach. Poproszono mnie, abym zaraz po przyjeździe do Warszawy upowszech nił ten apel zarówno w prasie, jak i radio. W przeddzień odlotu redakcja "Dziennika" zorganizowała spotkanie poże gnalne i naraz okazało się, że przez te trzy miesiące jakoś bardzo związaliśmy się wzajemnie. Pozostało mi dużo ciepłych wspomnień z tego londyńskiego pobytu i sympatyczny publicznie odczytany wierszyk autorstwa red. Andrzeja Czyżowskiego. Po powrocie do Warszawy natychmiast spełniłem prośbę przywódców emigra cji i ich apel wyborczy został opublikowany zarówno w "Życiu Warszawy", jak i "Gazecie Wyborczej". Odczytałem go także w programie I Polskiego Radia. 9 grudnia Lech Wałęsa został prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej, zdoby wając nad przeciwnikiem trzykrotną przewagę głosów. To cieszyło, ale jednocześnie dawało wiele do myślenia. Przecież wśród ludzi, którzy poszli do urn, aż dwadzieścia pięć procent czyli 3 683 098 głosujących, dało się zwieść hasłom mąciwody do tego stopnia, że nie tylko w pierwszej, ale i w drugiej turze optowało za Tymińskim. W cztery dni później mieliśmy nasze święto rodzinne. U Eli i Tomka urodziło się trzecie dzieciątko i znów córka Marysia. Komputerowa firma Tomków została przed miesiącem oficjalnie już zarejestrowana, rozwijała się świetnie, ale z żalem obserwowałem jak mój syn coraz bardziej oddala się od pracy naukowej w astrono mii. Cóż, biznes jest bezwzględny. 1991 Zostaję wiceprzewodniczącym Rady Ochrony Pamięci wstępne rozmowy o Urzędzie Kombatantów "Dzieła Wybrane" w "Bellonie"? samochodowy awans batalia w Charkowie senatorska przegrana na Rzeszowszczyznie cmentarz w Surkontach akowskie starcie w Londynie śmierć Mietka Od nowego roku różne zrządzenia losu spowodowały, że w wielu sprawach doty czących i całego kraju, i mnie zaszły istotne zmiany. W dniu 4 stycznia prezydent desygnował na premiera nowego rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego, jednego z lide rów bardzo jeszcze u nas młodego ruchu liberałów. Dotychczasowy premier Tadeusz Mazowiecki powołał do życia nową partię polityczną o nazwie Ruch ObywatelskiAkcja Demokratyczna, z której później zrodziła się Unia Demokratyczna. Nowy premier odwołał z funkcji jednego z wiceprezesów Rady Ochrony Pamięci gen. pil. Romana Paszkowskiego i na to miejsce powołał mnie. Do pracy w URM-ie przeszedł dotychczasowy sekretarz generalny Wiesław Wysocki, ustępując miejsca w Radzie Zygmuntowi Ciuszkowi. 10 stycznia zmarł w wieku 83 lat dotychczasowy prezes Zarządu Głównego Świa towego Związku Żołnierzy Armii Krajowej ppłk dypl. Wojciech Borzobohaty "Wojan", awansowany pośmiertnie do stopnia generała brygady. W dzień po nim zmarł także wiceprezes Zarządu Głównego tego związku Lech Sadowski "Wasyl". 19 stycznia, na nadzwyczajnym walnym zebraniu, Zarząd Główny SZZAK powierzył pełnienie obo wiązków prezesa rtin. Aleksandrowi Tyszkiewiczowi "Góralowi", sprawującemu równo cześnie funkcję prezesa Okręgu Warszawa, zaś na stanowiska dwóch wiceprezesów ZG dokooptowano partyzantów z Gór Świętokrzyskich: Zdzisława Witebskiego "Poraja" i Zdzisława Rachtana "Halnego". Sytuacja uległa zadziwiająco jasnej polaryzacji. W początkach lutego zostałem zaproszony wraz z Zygmuntem Głuszkiem do biura Senatu na dalszy ciąg rozmów zaczętych jeszcze przed pół rokiem przez pewną grupę sprzyjającyh mi osób. Wtedy to zapytano nas, co sądzimy o kompetencjach i usytuowaniu państwowego urzędu zajmującego się opieką nad polskim ruchem kombatanckim. Na pewno zorganizowalibyśmy ten urząd inaczej, niż to było dotych czas. Do tej bowiem pory miał on uprawnienia małego departamentu w Ministerstwie Pracy i Spraw Socjalnych. Uważałem, że ranga polskiego kombatanctwa jest tak wielka, iż wzorem francuskim należy mu się osobny resort, podległy bezpo średnio premierowi. Jednocześnie status kombatancki powinien być wszelkimi spo sobami strzeżony przed śmiesznością, która już w tej chwili mu grozi, co wynika choćby z faktu, że nigdy jeszcze nie było tak wielu kombatantów polskich jak teraz, w pół wieku po wojnie. Niedługo liczba ich przekroczy milion osób. Dlatego też sądziłem, że kryteria kombatanctwa muszą zostać bardzo zaostrzone i ograniczone do ludzi związanych z walką zbrój na w czasie wojny, tak jak to jest na całym świecie. Wszyscy inni bojownicy o szczytne idee, a więc prześlado wani w obozach, więzieniach, łagrach, walkach poza czasem wojny, muszą mieć zapewnione wszelkie świadczenia społeczne i socjalne oraz przywileje, jednak bez karty kombatanckiej. Oni to powinni podlegać dotychczasowemu urzędowi przy resorcie Pracy i Spraw Socjalnych. Zapytano mnie wówczas, czy wyrażam zgodę na łączenie przyszłego stanowiska szefa takiego urzędu z moim nazwiskiem. Nie mogłem odpowiedzieć nic wiążącego, stałem wszak przed dłuższym wyjazdem zagranicznym, a poza tym podstawa prawna regulująca w przyszłości te zagadnie nia była jeszcze w takim proszku, że poprosiłem o powrót do tych rozmów za pół roku. Teraz właśnie przypomniano mi tę obietnicę. Istotnie, projekt ustawy komba tanckiej jakkolwiek jeszcze bardzo daleki od ideału miał już konkretniej szy kształt i można było coś sensownego na nim oprzeć. Kiedy więc zapytano mnie, czy obecnie zgodziłbym się na to, by zaproponowano mnie na to stanowisko, wyraziłem zgodę. Innym kandydatem był Andrzej Nusbek, dotychczasowy dyrektor Biura do Spraw Kombatanckich w Ministerstwie Pracy i Spraw Socjalnych, ale ten szybko podziękował za propozycję. Mówiło się także o dwóch postach. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że inna formacja zbliżona do środowisk represjonowanych lansuje kandydaturę senatora Ryszarda Reiffa, prezesa Sybi raków. Znaliśmy się od wielu lat i darzyłem go mam nadzieję, że z wzajemnością sympatią i uznaniem. Współzawodniczenie z takim kontrkandydatem uważałbym za szlachetną rywalizację. Ale przecież żyliśmy w polskim piekiełku, więc do takiego zdarzenia nigdy nie doszło. Zamiast tego nasi wrogowie z akowskich i sybirackich szeregów zafundowali nam brutalną serię pomówień i kalumnii. Pewnego dnia Polska Agencja Prasowa podała w komunikacie, że na stanowi sko szefa nowo powstałego Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowa nych premier Jan Krzysztof Bielecki powołał Zbigniewa Zielińskiego. Nie chcę komentować tej informacji, gdyż jako jeden z kontrkandydatów do tej funkcji z pewnością mam opinię daleką od obiektywnej. Nikt jednak nie mógłby mi zarzucić braku znajomości "Miglanca", jego wad ani zalet. Znaliśmy się przecież od 1949 roku. Z całą pewnością trzeba natomiast stwierdzić, że Zbyszek Zieliński miał naprawdę wspaniałego i bardzo zasłużonego w sprawach kombatanckich ojca. Sam zaś był ostatnio sekretarzem biskupa drą Zbigniewa Kraszewskiego, kapelana kombatantów polskich. Nie miałem wątpliwości, że będzie to kariera krótkotrwała. W połowie kwietnia zostałem zaskoczony bardzo sympatyczną propozyją i to ze strony, z której się najmniej spodziewałem. Zaproszono mnie mianowicie do "Bel lony" i tam redaktor naczelny Andrzej K. Kunert i dyrektor Maciej Lipko wyrazili chęć wydania przez ich oficynę w 1992 roku moich Dziel Wybranych jako siedmiotomowego kompletu. W grę wchodziły: Zagląda IV odcinka, Pozdrówcie Góry Świę tokrzyskie, Odłamki granatu, Gdy las byt domem i Cztery z tysiąca jako wznowie nia oraz pozycje nowe: Pod znakiem Wachlarza i Nowogródzkie ostatki. Wszystko to w jednakowej, twardej oprawie, słowem coś bardzo interesującego. Poczynając od maja do października miałem w odstępach trzytygodniowych składać przygotowane do wznowienia tomy. Zaskoczyło mnie to zupełnie, bo wprawdzie wiedziałem, że od Andrzeja i Macieja mogłem się spodziewać samych miłych rzeczy, ale od dawnego . "WydMON-u"? Nie chciało mi się w to wierzyć. Zacząłem jednak przygotowywać do przekazania "Bellonie" pierwsze tomy. Wiosną tego roku zdecydowaliśmy się z Grażynką na rewolucyjną zmianę w naszej domowej motoryzacji. Od ćwierćwiecza bowiem, czyli od roku 1966, konty nuowaliśmy dość dziwną zabawę. Nim jeszcze nasz narodowy samochodowy przemysł stanął na nogi, dwa razy pod rząd zadowalaliśmy się NRD-owskimi Wartburgami. Jak na socjalistyczny produkt, był to samochód niezły, miał tylko jedną wadę: jako dwutakt dokuczliwie zanieczyszczał powietrze spalinami, tak że ciągle wisiała nad nami obawa, iż takim "samochodem" przestaną nas wpuszczać do krajów zachodnich. Podstawą zakupu samochodu przez prawie całe PRL-owskie półwiecze był talon. Co cztery lata można było starać się o jego otrzymanie. Jakoś tak się składało, że przez SD? ZŁE albo z RSW "Prasa" udawało mi się w owym czteroletnim rytmie takie talony zdobywać. Kiedy pojawiły się na rynku polskie fiaty 125, stałem się ofiarą patriotycznej zasady, że należy nabywać produkty krajowe. Może także i dlatego, że talony na te wozy otrzymywało się najłatwiej! Po dwóch Wartburgach, mieliśmy kolejno cztery fiaty 125 i sumując doświadczenia wynikające z ich posiadania mogę stwier dzić, że w zasadzie momentem najprzyjemniejszym dla właściciela była nie chwila ich zakupu, ale raczej sprzedaży. Stały niedobór samochodów na rynku stwarzał duży na nie popyt, co powodowało taki dziwoląg ekonomiczny, że za czteroletni, nie źle utrzymany samochód gdy zbywało się go za pomocą ogłoszenia prasowego lub na giełdzie otrzymywało się cenę o piętnaście-dwadzieścia procent wyższą niż pła ciło za nowy wóz. Samochody te były marnej jakości. Dyrekcja FSO, przyzwyczajona do tego, że największe knoty wyprodukowane na Zoraniu rozchodziły się od ręki, nie zadawała sobie nawet trudu, aby dopilnować choćby przyzwoitego montażu. A przecież bywały i takie okresy, że auta montowali więźniowie czy żołnierze nie mający żadnego poję cia o tej robocie. Dlatego też pierwszy rok eksploatacji każdego nowego wozu, prze ważnie jeszcze w okresie gwarancji, był dla mnie istną drogą przez mękę. Pamiętam, że rekordowa ilość poważniejszych napraw gwarancyjnych, jaką zgłosiłem w ciągu roku, wynosiła siedemnaście, najmniejsza zaś trzynaście. Także czas pozostałej eksploatacji, poza rokiem gwarancyjnym, był ciągłym trzymaniem się za kieszeń. Nic więc dziwnego, że marzenie większości użytkowników takich pojazdów sta nowiło doczekanie czasów, w których nie będą już skazani na tę talonową, polską produkcję. Dlatego też wiosną 1991 roku, gdy skończyły się talony, a za byle grata z Zachodu trzeba było płacić horrendalne sumy, powiedziałem sobie: Dość z fałszywie pojmowanym patriotyzmem, sterowanym przez różnych teoretyków przenr słu motoryzacyjnego. Chcę przynajmniej na stare lata pojeździć prawdziwym samochodem. Zauważyłem już bowiem u siebie objawy kompleksu. Jakże zresztą miałem się go nie nabawić, gdy każdy wózek spoza "naszego obozu" w rękach nawet "niedziel nych" kierowców zostawiał mnie za sobą na szosie bez dyskusji i nawet spalin nie dał powąchać? W końcu kwietnia 1991 roku pojechałem zatem jakimś przygodnym autobusi kiem do Szwajcarii, jedynego podobno jeszcze wtedy kraju w Europie, w którym można było kupić niezły wóz, nie wpadając w ręce hochsztaplerów. W Zug mieszkali Ewa i Jurek Bartnikowie. On jako trzynastoletni "Magik" był w 1943 roku najmłod szym żołnierzem w Zgrupowaniach "Ponurego", a w rok później w Powstaniu War. szawskim otrzymał z rąk samego gen. "Bora" Virtuti. Pojechałem tam jak do wła snego domu i przez trzy dni byłem karmiony, pojony i pieszczony. Jurek zajęty swoją pracą zawodową oddelegował Ewę do pomocy w poszukiwaniach samochodu i po objechaniu kilkudziesięciu komisów w okolicy i obejrzeniu kilkuset wozów przeróżnej marki i maści, naraz stanęliśmy przed jednym i razem zgodnie krzyknęliśmy: Ten! Było to srebrne Volvo 360 GLT metalic z dwulitrowym silnikiem o mocy 156 koni mechanicznych. Nie przerażało mnie, że wóz miał już sześć lat, za to cieszyło, że nie znalazłem na nim ani grama rdzy. Nazajutrz, po wyściskaniu Ewy i Jurka, ruszyłem do Polski. Jakimiś zapcha nymi bocznymi szosami dotarłem do Salzburga. Stąd do Wiednia miałem równe trzysta kilometrów, słońce z tyłu, a szeroką i suchą autostradę przed sobą. Docisną łem pedał i popędziłem. Droga zajęła mi godzinę i czterdzieści pięć minut. Jechałem z szybkością sto sześćdziesiąt-dwieście kilometrów na godzinę. Na całej trasie wyprzedziły mnie tylko dwa Mercedesy i to wyłącznie dlatego, że mój szybkościo mierz miał po wskaźniku dwieście kilometrów metalowy ogranicznik strzałki, więc choć silnik nadal ostro reagował na pedał gazu, bałem się, że uszkodzę zegar szyb kości. Najważniejsze jednak było to, że po prawie dwugodzinnej wariackiej jeździe silnik nie zagrzał się ani trochę ponad normę. Może to i dziecinne, ale potrzeba takiej próby szybkości tkwiła w mej pod świadomości przez ostatnie ćwierćwiecze. W momencie jej przeprowadzenia raz na zawsze wyzbyłem się wszelkich kompleksów. Teraz zdarza się, że gdy ktoś usiłuje mnie wyprzedzić na szosie, bardzo często na to pozwalam, mam bowiem świado mość, iż dzieje się tak nie dlatego, że jego samochód jest szybszy, a wyłącznie na sku tek mej łaskawości. Nie bez wpływu na ową łaskawość pozostaje także fakt, że w cza sie przejażdżki na trasie Salzburg Wiedeń przy wspomnianej szybkości wspaniałe Volvo spalało siedemnaście litrów na setkę. Mamy ten samochód już sześć lat i żadnych poważniejszych napraw dotąd nie musiałem przeprowadzać, nigdzie też nie dostrzegłem śladu rdzy. Kilka tygodni temu usłyszałem w radio, że FSO, które przez ostatnie lata potrafiło sześć razy w ciągu roku podnosić cenę poloneza, po raz pierwszy ją opuściło, i to o dziesięć pro cent. Jakże mnie to ucieszyło. Oby tak dalej. To nie znaczy, że cieszą mnie niepowo dzenia polskiej motoryzacji. Broń Boże! Nadal jestem patriotą wszelkich polskich produktów, także rolniczych, z mlekiem, serami i jajami włącznie. Pod jednym warunkiem że są co najmniej tak samo dobre, jak importowane. W pierwszym półroczu tego roku miałem okazję przyczynić się do zainicjowa nia pewnej bardzo cennej akcji. Pewnego dnia w początkach stycznia zjawił się u mnie w domu zmarznięty młody człowiek nazwiskiem Rudzki. Przedstawił się jako przewodniczący Komitetu Rodzicielskiego w nowo powstałej szkole w jego wsi pod Wąchockiem. Oznajmił, że ma dla mnie posłanie od mjra "Dzika" Mariana Swiderskiego ze Starachowic. W połowie roku miała się odbyć w Nowej Wsi uroczystość poświęcenia i otwar cia szkoły, nadania jej patrona i wręczenia sztandaru. Szkoła miała przyjąć imię Par tyzantów Świętokrzyskich Zgrupowań Armii Krajowej "Ponurego" i "Nurta", bo spora liczba dzieci chodzących do niej to wnuczęta partyzantów AK. Zwrócili się w tej sprawie do "Dzika" i uzyskali akceptecję co do imienia. Pozostawała jeszcze sprawa ufundowania sztandaru wiążąca się z kosztami w wysokości parunastu milionów zło784 tych, którymi środowisko nie dysponowało. "Dzik" dał im jednak adres i telefon kogoś, kto w jego przekonaniu był w stanie ten poważny problem rozwiązać. I dał mi numer pańskiego telefonu powiedział pan Rudzki. Trochę byłem zły na "Dzika", że robi sobie ze mnie takie pogotowie ratunkowe. Z drugiej strony miło mi było, że mimo dwuletniej presji ze strony otaczających go ludzi, nie zwątpił we mnie. Poradziłem więc panu Rudzkiemu, aby trochę zmienili nazwę patrona, bo o ile się orientowałem, wśród dziadków obecnych uczniów szkoły było także bardzo dużo byłych żołnierzy "Szarego" oraz innych dowódców. "Ponury" zaś i "Nurt" mają już tak wielką sławę, że nie obrażą się, jeżeli szkoła będzie nosiła imię "Partyzantów Świętokrzyskich Armii Krajowej". Przyznał mi rację. Wieczorem zatelefonowałem do państwa Knoblów do Toronto i oczywiście fundacja sztandar przyrzekła. W niespełna pół roku później, w upalne czerwcowe południe znalazłem się wraz z zaproszonymi gośćmi na pięknie udekorowanym boisku szkolnym. Nowo wznie siony budynek szkoły w Nowej Wsi pod Wąchockiem jeszcze pachniał farbą i nie wszystkie podłączenia miał gotowe, ale msza polowa i poświęcenie szkoły odbyły się w zapowiedzianym terminie. Piękny sztandar wręczała wzruszonym "pocztowym" pani Teresa Knobel, przedstawicielka fundacji z Kanady. Ta zasłużona w dziele wyposażania środowisk akowskich w symboliczne znaki bojowe organizacja (wtedy miała ich na swoim koncie już ponad siedemdziesiąt) sztandarem dla szkoły w Nowej Wsi rozpoczynała kolejny rozdział swego działania fundowania ich dla szkół imie nia AK lub jej bohaterów. Przemawiałem tam w imieniu Rady Ochrony Pamięci. Nie wtajemniczając nikogo z obecnych, rozszerzyłem moje wystąpienie o pewną symboliczną ceremonię. Rada w swym arsenale działań miała odznaczenie, do którego sięgała nadzwyczaj rzadko. Był to Złoty lub Srebrny Medal Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej. Przed przyjazdem tutaj uzgodniłem z prezesem Rady nadanie pięciu Złotych Medali oso bom o wybitnych moim zdaniem zasługach na tym polu. Otrzymali je: państwo Teresa i Zdzisław Knoblowie za zasługi ogólnokrajowe, Janusz Skalski "Lin", za wspaniałe działania upamiętniające robotowskie czyny zbrojne na Kielecczyźnie i w środowisku "Wachlarza", Marian Świderski "Dzik" oraz Edmund Rachtan "Kak tus" za podobne zasługi w regionie świętokrzyskim. Występując o medal dla dwóch ostatnich, miałem niewątpliwe uzasadnienie merytoryczne, ale chciałem także pod kreślić, że spory z poszczególnymi ludźmi z tego środowiska nie rzutują w żaden sposób na moje oceny ogólne. Z przyjemnością mogłem w przyszłości odnotować, że "Dzik" pojął moje intencje właściwie, za co mu jestem wdzięczny. Z przykrością zaś stwierdzam, że opmii tej nie mogę rozszerzyć na "Kaktusa". Wieczorem, po uroczy stości, rozjechaliśn y się. Cała kawalkada wozów udała się na Wykus zaczynał się coroczny zjazd "poiiurowski". Ja zaś wróciłem do Warszawy. Od kwietniowej, kolejnej już pielgrzymki katyńskiej, której patronowała Rada, zaczęły się przyspieszone kontakty z Moskwą i Kijowem w sprawie roboczego wej ścia polskich ekip ekshumacyjnych na teren ustalonych już bezdyskusyjnie miejsc pochówku naszych oficerów, czyli obok Katynia także do Miednoje i Charkowa. W tym krótkim okresie lata 1991 roku sprawowałem nad nimi opiekę z ramienia Rady. Zachowały mi się notatki z ważniejszych momentów tamtego okresu.1 1 Czytając ten fragment należy pamiętać, że powstał on na podstawie notatek z połowy sierpnia 1991 roku. Claris otrzymany z konsulatu generalnego z Kijowa 2 sierpnia nie pozostawia} ani cienia wątpliwości co do tego, że operacja "Charków" wchodzi w drugą fazę. Kon sul generalny Ryszard Polkowski pisał: "Prosimy o natychmiastowy przyjazd wice prezesa Rady drą Cezarego Chlebowskiego i doradcy ministra ON Waldemara Strzałkowskiego". Dla mnie było jasne, że kończą się żarty, a zaczynają schody. Pod czas rozmowy w Warszawskim Kurierze Telewizyjnym, jaką dwa dni wcześniej prze prowadziła ze mną red. Małgorzata Deszkiewicz, wyraziłem to nieco bardziej ele gancko, że "w zakresie ogólnym nasze moskiewsko-kijowsko-charkowskie rozmowy z końca lipca oceniam bardzo pozytywnie, boję się jednak fazy szczegółowej, bo dia beł siedzi właśnie w szczegółach". I teraz powinno się okazać, czy miałem rację. Uroczystego pochówku wydobytych dotąd szczątków z badawczych dołów Piatichatki-Dergaczy w "lesoparku" na obrzeżach Charkowa chcieliśmy dokonać w sobotę 10 sierpnia i zamierzaliśmy nadać mu możliwie najbardziej uroczysty cha rakter. Ile, ile tych szczątków... Świadomość tego wyzwalała w nas mieszane uczu cia nierealny żal, że jednak Stalin kłamał, zapewniając gen. Andersa, że "Paliaki ubieżali w Mandżuri i ulgę, że ta właśnie obfitość dowodów bezdyskusyjnej zbrodni raz na zawsze odbierze "gospodarzom" chęć kwestionowania prawa Pola ków do osobnego, wojennego cmentarza. A przecież to niebezpieczeństwo było bardzo realne właśnie tu, w Charkowie. Tak realne, że zastanawiam się, czy mam podstawy do użycia nawet obecnie czasu przeszłego. Co prawda (i to trzeba podkreślić z całą mocą) nikt nigdy wprost nie podważył (wtedy) słuszności polskiej inicjatywy, pamiętam jednak pewną kon sternację, a potem nasz zdecydowany opór, w czasie polsko-charkowskich rozmów, gdy usłyszeliśmy, iż kości ofiar są tak pomieszane, że nie wiadomo, które oficerskie, które cywilne polskie, ruskie czy ukraińskie. I że w zasadzie najwłaściwszy byłby cmentarz wspólny. A działo się to zaledwie w trzecim dniu badań polsko-radzieckiej ekipy prokuratorskiej i jej dorobek to zaledwie cztery doły puste i piąty z kilkoma czaszkami oraz jednym polskim naramiennikiem i paroma guzikami, z prawie nie czytelnym odciskiem orzełka. A jednocześnie te znikome ślady zbrodni wystarczyły o czym z niepokojem sygnalizowali nam polscy prokuratorzy by właśnie w tym trzecim dniu poszukiwań strona współdziałająca z nami zaczęła przebąkiwać, że Polacy znaleźli to, co chcieli, dalszych badań zatem można już zaniechać. Pamiętam uniesione w zdumieniu brwi naszego rozmówcy generała KGB Gibadułowa i niepokój jego towarzyszy, gdy mało uprzejmym tonem powiedziałem, że mówić o pomieszaniu kości, szczególnie z nami, jest wysoce niestosowne, bo ani nasi oficerowie, ani my nie wybieraliśmy im rodzaju śmierci ani miejsca i sposobu pochówku, czy też tak bliskiego sąsiedztwa z innymi ofiarami mordów. I że byłby to pierwszy przypadek naszego udziału w II wojnie, kiedy to Polacy (mający już swoje odrębne cmentarze wojenne na Monte Cassino, pod Narvikiem, Falaise, Lenino, Tobrukiem, a w niedalekiej przyszłości bo nam to przyrzeczone na najwyższym szczeblu w Katyniu i w Miednoje), nie będą go mieli akurat tutaj, pod Charkowem. Dołożyli swoje argumenty w sposób mocny i zdecydowany i doradca mini stra obrony narodowej Strzałkowski, i zastępca prokuratora generalnego Stefan Śnieżko, który w dodatku oświadczył, że polska część komisji śledczo-prokuratorskiej absolutnie nie dopuszcza nawet myśli o tym, iż poszukiwania mogą być przerwane przed założonym terminem 9 sierpnia. Dodaliśmy jeszcze, tak mimochodem dla uporząd2 Polacy uciekli do Mandżurii. 786 3S kowania gradacji ważności że to wszystko, co obecnie omawiamy ze względów raczej kurtuazyjnych w Charkowie, jest już zaakceptowane na szczeblu centralnym i republi kańskim. W tej sytuacji nasi rozmówcy przyznali, iż rzecz istotnie przekracza ich kom petencje i że wrócimy do tej sprawy po zakończeniu badań śledczo-ekshumacyjnych. I teraz oto były one na ukończeniu. Jakże poprawią naszą pozycję przy stole obrad. Dwa doły "rdzennie" polskie, wojskowe jeden kryjący dziewięćdziesiąt zwłok (pojemność trzech ciężarówek), drugi szczątki sześćdziesięciu oficerów oba lały twierdzenie o wymieszaniu kości. Istniały zatem osobne, polskie groby, tak jak zeznawali przesłuchani dotąd, odnalezieni enkawudyści (oczywiście żaden z nich nie strzelał, oni tylko konwojowali, a później, za dodatkową butelkę wódki, zmywali szlau chem zakrwawione skrzynie ciężarówek). Poza dającymi się rozpoznać fragmentami mundurów i wyposażenia, bezdyskusyjnie polskiego, dzięki odnalezionym nieśmier telnikom blaszkom ewidencyjnym, fragmentom zapisków, kwitowi finansowemu, udało się ustalić dokładne personalia, a nawet przydziały służbowe, siedmiu oficerów. Trafiliśmy więc na ważny ślad, którym należało podążyć, aby nie dopuścić do fałszywki w rodzaju katyńskiej, gdzie bez naszego udziału, nie pytając nikogo o opinię wygrodzono najbliżej położony przy szosie kawałek lasu, usypano nibygroby i pielgrzymom z Polski kazano wierzyć, że tu akurat leżą ich najbliżsi. W Charkowie wojenny cmentarz polski musi zgromadzić jak największą ilość auten tycznych szczątków polskich oficerów. Pochowano ich tu (ale czy tylko tu? A nierozeznana do dzisiaj, położona na południe od Charkowa Bezludowka? ) prawie cztery tysiące. Odnaleziono na razie około stu osiemdziesięciu. Niecałe pięć procent. Nikt w Polsce chyba nie wątpi, że trzeba szukać dalej. Ale nie zapominajmy, że nasi oficerowie leżą poza Polską i nie należy w naszych kalkulacjach pomijać tego, co na ten temat myślą inni. I tu obawiałem się, i obawiam nadal, kolizji interesów naszych wynikających z elementarnego humanitaryzmu, i radzieckich powo dowanych rozpaczliwym usiłowaniem ratowania twarzy. Piękny liściasty las otaczający ośrodek KGB przy czarnej drodze byt cichy i dziwnie martwy. Identycznie, jak ten katyński na Kozich Górach. Ptasiego trelu nie usłyszysz; ptaków tu brak albo milczą, milczeniem tym wyprzedzając jeden z naj nowszych amerykańskich wynalazków. Bo Amerykanie przed kilkunastu laty wymy ślili gazowy superczujnik, za pomocą którego szukali w wietnamskiej dżungli maso wych grobów swoich żołnierzy, wymordowanych przez podkomendnych gen. Giapa. Różnica była jedynie taka, że amerykański wynalazek reaguje na trupi gaz piskiem, radzieckie ptaki zaś milczeniem. A koło Biełgorodskogo Szosse milczą one na bardzo rozległym terenie. Dla pol skich badań wygr idzono tam zaledwie maleńką cząsteczkę, tę, na której przed dwu dziestu laty młodociani numizmatycy, szukający pod osłoną nocy swoich "skarbów", znaleźli równe rzęi Sy przestrzelonych czaszek w polskich połówkach. Potem jak opo wiadają ci ongiś młodzi numizmatycy polano to miejsce czymś żrącym i po dwudzie stu latach udostępniono dla poszukiwań. Okazało się jednak, że nierówno rozprowa dzony środek w niektórych miejscach wypalił prawie wszystko, w innych prawie nic. Jedno jest pewne, że gdy strona polska poprosiła o zezwolenie na pobranie ziemi z piatichatskich dołów dla celów pamiątkowych, miejscowe władze, zgodnie z obowiązują cymi tu rygorami sanitarnymi, przygotowały pryzmę ziemi specjalnie wyprażonej. Polskie poszukiwania poprzedzające budowę cmentarza wojennego muszą wyjść, i to znacznie, poza ogrodzony kawałek terenu. Gdyby istniał gdzieś w podzie miach ponurego gmachu KGB przy ulicy Dzierżyńskiego w Charkowie plan chowania . przed półwieczem naszych oficerów, praca byłaby ułatwiona. Ale ich grzebano tutaj w takim pośpiechu, że po raz pierwszy chyba w historii tej przerażająco precyzyjnej machiny królował niewątpliwy, kosmiczny bałagan. Albo może dzisiejsi humanitarni następcy tamtych czekistów sprzed pół wieku utracili umiejętności "perswazyjne" i nie potrafią od żyjących jeszcze oprawców wydobyć informacji, gdzie ofiary wrzu cano do dołów. Trzeba więc będzie szukać po omacku. Nawet najnowsza technika tu nic nie pomoże, bo ziemny radar (też z importu), który Zakład Kryminalistyki Komendy Głównej Policji przekazał do dyspozycji prokuratora Śnieżki, daje takie samo odbicie od piszczelą, jak i korzenia drzewa. A poza tym jak tu zaprogramować radar, aby odróżniał kości polskie od innych? A jakoś odróżniać trzeba, bo bez tego należałoby wytrzebić setki haktarów lasu i tyleż przeorać na głębokość dwóch metrów, jako że cały ten kompleks leśny stoi na czaszkach i piszczelach. Miejscowi raczej się ekshumacji nie domagają (pokryć rowami ekshumacyjnymi siódmą część ziemskiego globu? ), my w naszych zawężonych poszukiwaniach będziemy się ich domagali. I tu się zaczyna kolizja interesów radzieckich i polskich. Oni woleliby swoich zamordowanych uczcić odpowiednim monumentem, a ziemi raczej nie ruszać. Chcę wierzyć w to, że zarówno obecni przedstawiciele władz politycznych, jak i dzisiejsi kierownicy KGB, rzeczywiście wstydzą się za zbrodnicze czyny swoich poprzedni ków. Ale niezależnie od wstydu to właśnie oni, a nie poprzednicy, muszą coś z tą tragiczną spuścizną zrobić. W byłym ZSRR istnieje parę tysięcy miast i miasteczek. W każdym z nich funkcjonowało uprawlenije, a w okolicy "ośrodek wypoczynkowy" najpierw CzeKa, potem GPU, a na końcu NKWD. Mińsk miał swoje Kuropaty, Smoleńsk Kozie Góry, Charków Dergacze czy też Piatichatkę, a Twer Miednoje. Tyle na razie odkryto. Reszta czeka na swój czas. Pod każdą z tych nazw kryje się straszna liczba: pięćdziesiąt, sto, dwieście, pięćset tysięcy ludzi. Republiki do niedawna radzieckie zmierzają ku Europie. Chcą się otwo rzyć. Dla kredytów i dla turystów. Pamiętam jakim, szokiem w londyńskim biurze Inturistu był dla mnie widok pięknego, barwnego plakatu z napisem "Invite to Sibir". Oni nie chcą, aby tak jak Polakom, którym nazwa "Sybir" kojarzy się nie odparcie z katorgą Anglikom napis Charków wiązał się z Piatichatką, Ameryka ninowi zaś Smoleńsk pokrywał z Katyniem. W tym widzę pierwszy poważny próg, jaki będzie musiała pokonać polska strona (a w jej imieniu Rada Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa) na drodze do uzyskania zgody na poszerzenie terenu poszuki wań pod Charkowem. Jest jeszcze próg drugi. Trudno sobie wyobrazić, że to możliwe, a jednak ist nieje on w świadomości nie tylko władz, ale przede wszystkim przeciętnego obywa tela radzieckiego czy raczej republikańskiego. Tym progiem jest powszechny tu brak poczucia winy. Przez czterdzieści sześć powojennych lat nowej Europie udało się wywołać u Niemców kompleks winy. Może najmniej u "dobrych Niemców" w NRD, ale ci z Zachodu w przeważającej mierze żyją z takim kompleksem do dzisiaj, choć prze cież wielu z nich (a przede wszystkim młodzież) ze zbrodniami hitlerowskimi nie miało nic wspólnego. Inaczej jest u naszego wschodniego sąsiada. Przefarbowana władza różnych szczebli z żonglerską zwinnością przesiadła się w biegu na innego konia i o swoim 3 Zarząd. 788 wczorajszym wcieleniu mówi już "oni". Podobny, aczkolwiek inaczej uzasadniony, brak poczucia winy istnieje w społeczeństwie. Ono (choć przecież nie całe) było tak samo straszliwie doświadczane przez system stalinowski. Ale wschodni nasi sąsiedzi, wszystko jedno czy w wydaniu białoruskim, rosyjskim, czy ukraińskim, od lat są przyzwyczajeni do tego, że wszelkie ruchy społeczne, walka o władzę, a także o jej utrzymanie, wiążą się z brodzeniem we krwi po kostki. I choć nikt z nich mi tego nigdy nie powiedział wprost, denerwuje ich to nasze trzęsienie się nad piętnastoma tysiącami oficerów. Im stalinizm w niecałe czterdzieści lat (1917 -1954) wytrzebił nie mniej niż pięćdziesiąt milionów ludzi. Oni mają inną skalę, inne miary wartości i nie bardzo pojmują nasze dramaty. Często, choć nie powszechnie, nam współczują, ale poczucia współwiny brak. Najwięcej zrozumienia znajdujemy u bardzo nielicznej (relatywnie) grupki odważnych intelektualistów, których gromadzi półlegalny i nadal niechętnie tu widziany "Memoriał". O ich bezcennej pomocy w naszych katyńsko-charkowskomiednojskich poszukiwaniach prasa polska pisała już nieraz. Za mało w stosunku do tego, co zrobili, ale nie tak dużo, by dać podstawę do zajęcia się nimi przez odpo wiednie organa. Z takim bagażem wiedzy, wątpliwości i znaków zapytania szykowałem się w początkach sierpnia do kolejnego wyjazdu na przyspieszone zaproszenie konsula Polkowskiego. Wyjazd nasz do Charkowa nie mógł jednak nastąpić tak szybko, jak by sobie tego życzył konsul. I to nie tylko dlatego, że zbliżająca się uroczystość pochówku szczątków polskich oficerów (10 sierpnia 1991) nakładała na Radę Ochrony Pamięci koordynatora tych działań masę dodatkowych obowiązków. Ledwo bowiem wylądowaliśmy w Warszawie po powrocie z pierwszej w końcu lipca rekonesansowej ekspedycji na radziecką stronę (jeszcze nie bardzo wierząc w polskie, osobne cmentarze wojenne w Charkowie, Miednoje i Katyniu, o ile nasi, tam przecież zamordowani, nadal w tym miejscu spoczywają, w gotowość zadbania o groby tych z nich, którzy zmarli śmiercią naturalną w obozach koziel skim, ostaszkowskim oraz starobielskim i gdzieś tam leżą pod płotem, i w nieskrę powany rygorami dojazd rodzin na groby pomordowanych), gdy dosłownie naza jutrz po przyjeździe, okrężną drogą dotarła do mnie wieść przedziwna. Oto sekretarz generalny SARP-u telefonicznie informował, że z Ministerstwa Kultury i Sztuki dopiero co otrzymał (do wiadomości) kopię pisma przewodniego radcy kulturalnego ambasady ZSRR w Warszawie i dołączonego doń komunikatu związku radzieckich plastyków, który proponuje ogłoszenie wspólnego, polsko-radzieckiego konkursu na pomnik w Katyniu, poświęcony polskim oficerom tam pomordowanym i żołnierzom Armii Czerwonej poległym w II wojnie światowej. Komunikat wymieniał nawet z nazwiska i imienia dziesięciu najznamienitszych plastyków radzieckich oraz odpowiednio godne persony z ich strony do międzynarodowego jury. Podobna propozycja kiełkowała po tamtej stronie granicy już chyba półtora roku wcześniej, ale ktoś rozsądny wyperswadował ją inicjatorom. Nie wątpię, że na ożywienie tej niefortunnej inicjatywy bezpośredni wpływ miała wiosenna wizyta ks. Henryka Jankowskiego, proboszcza parafii św. Brygidy z Gdańska, u ambasadora sowieckiego w Warszawie, z propozycją wybudowania w Katyniu wspólnego pomnika pojednania. Niestety, nie był to ani pierwszy, ani ostatni kłopot, jakiego nam napytali ludzie, którzy starając się zaznaczyć swój udział w katyńskim działa niu "wybiegali przed orkiestrę". Trzeba było kilku dni, nim krew odeszła z głowy i można było w miarę spo kojnie i w sposób nie uwłaczający protokółowi dyplomatycznemu odpowiedzieć na tę przedziwną propozycję. Oczywiście negatywnie! Żeby już przedstawić tę sprawę w całej pełni i do końca, należy zaznaczyć, że aż do mojego wyjazdu do Charkowa, Rada posługiwała się odbitką z kserokopii, jakiej nam udzielił uprzejmie SARI? bo samo pismo resortu kultury do Rady nie doszło. Następnym problemem była tablica, która do czasu poświęcenia prawdziwego, wojennego cmentarza, powstałego w wyniku konkursu z udziałem samych Polaków z całego świata, miała stać się jego kamieniem węgielnym. Zaczęło się wyważanie między tym, co się chciało na niej umieścić, a tym, co było do przyjęcia dla gospodarzy. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że miała być na niej prawda. Prawie półwieczna historia czterech kolejnych tablic katyńskich nakazywała szczególną nieustępliwość. Wreszcie, po kilku próbach, powstał napis: PAMIĘCI PONAD TRZECH TYSIĘCY OFICERÓW WOJSKA POLSKIEGO WIĘŹNIÓW STAROBIELSKA ZAMORDOWANYCH WIOSNĄ 1940 ROKU PRZEZ NKWD I TU POCHOWANYCH CHARKÓW 10.8.1991 RODACY Teraz jednak powstał problem, kto wykona tablicę w niecały tydzień. Bo War szawa, wielkie miasto, jest na przełomie lipca i sierpnia każdego roku miejscem trud nym tak dla tych co na świat przychodzą, jak i dla odchodzących z niego. Słowem, jest to miasto sparaliżowane urlopami, także grabarzy i kamieniarzy. Ale "mafia" akow ska ma i tutaj swoje układy. Trzeci telefon dał rezultat. I to jaki! Będzie czerwony granit i to nie 80x120, a 120x140 centymetrów, nie na piątek, a trzy dni wcześniej, na wtorek, i nie w umówionej poprzednio cenie, lecz biorąc pod uwagę przeznaczenie tablicy o trzydzieści procent taniej. Chwała warszawskim kamieniarzom. Zlecenie dla wykonawcy i pismo zawierające treść tablicy wystano jednocześnie kanałem dyplomatycznym do akceptującej wiadomości władz Charkowa. Jednak kamieniarze warszawscy okazali się szybsi niż dyplomaci. Gdy otrzy maliśmy wiadomość, że tablica jest prawie gotowa, okazało się, że strona radziecka nie przyjmuje do wiadomości naszej propozycji i przedstawia własną, całkowicie inną, pozbawioną przybliżonej nawet liczby ofiar, a w miejsce nazwanych z imienia morderców, sugerującej określenie "w ramach represji stalinowskich". Powstał pierwszy dylemat (ile ich jeszcze będzie? ), czy iść na "ersatze" i przez to już dziś uzyskać ułatwienia dla pracy naszych prokuratorów, działających w charkowskich dołach, i dla nas samych, gdy przyjdzie czas budowy cmentarzy, czy też mimo wszystkich spodziewanych trudności, jakie przed nami spiętrzy zapewne nasz sąsiad dać po raz pierwszy wyryte w kamieniu świadectwo prawdzie, tak jak O N I by sobie tego życzyli. Oni by nam tego chyba nigdy nie wybaczyli byliśmy w tej sprawie jed nomyślni z prezesem Broniewskim i decyzja zapadła. Ostatecznie zdecydowali za nas kamieniarze, którzy już zdążyli wykonać całą tablicę. Na "szczęście" w drugim wierszu byt błąd, który należało poprawić, a jedno cześnie, przyznając rację gospodarzom miejsca, że określenie "ponad trzy tysiące" jest mało precyzyjne, wprowadziliśmy korektę tekstu. Brzmiał on teraz następu jąco: "PAMIĘCI 3921 GENERAŁÓW I OFICERÓW WOJSKA POLSKIEGO..." I dalej w imię Boga! Był jeszcze problem drugi krzyż godny ich ofiary. Musiał być wielki i potężny, wysoki co najmniej na osiem metrów. Gdzie go wykonać? Tutaj, w kraju? To byłoby najłatwiejsze, ale jak go przewieźć? Przedstawiciel resortu obrony naro dowej zapytany przez Radę o możliwość jak najszybszego przewiezienia krzyża drogą lądową do odległego o dwa tysiące kilometrów Charkowa, nie znalazł sposobu ani technicznego, ani finansowego. Pozostawał samolot prezydencki Tu-154, którym na uroczystość pogrzebową miała się udać delegacja rządowa, kompania honorowa, orkiestra oraz Rodziny Katyńskie. Ze względu jednak na rozmiary krzyża, nietypowość, trudność w zako twiczeniu i tu nie widziano możliwości jego transportu. Zresztą problem upadł, bo strona radziecka odpowiedziała, że samolotu o wadze przekraczającej sześćdziesiąt cztery tony lotnisko w Charkowie nie jest w stanie przyjąć. A krzyż w Charkowie być musiał. Pozostawało tylko jedno wyjście, a imię jego "Energopol". Postaram się być oszczędny w pochwałach, jednak moja relacja bez wielokrotnej odmiany przez wszystkie przypadki nazwy tego zasłużonego przedsię biorstwa byłaby nieuczciwa. Podaliśmy teleksem wymiary krzyża do Charkowa i przynajmniej o to mogliśmy być spokojni. Nie byliśmy za to spokojni o samoloty. Odpadł prezydencki Tu-154 na prawie sto pięćdziesiąt osób, trzeba więc było wymyślić inny sposób. W efekcie wielogo dzinnego działania "gorącej linii" w czworoboku: Rada gabinet szefa Urzędu Rady Ministrów Ministerstwo Spraw Zagranicznych Ministerstwo Obrony Narodowej, zapadła decyzja: jeżeli pas lądowiska w Charkowie nie udźwignie Tu-154, to może wytrzyma cztery małe Jak-40. I znów zaczęły się żmudne wylicze nia: ile razy trzeba tankować małe samoloty z małymi bakami na trasie liczącej (w obie strony) cztery tysiące kilometrów, czy potrzebne są międzylądowania, gdzie, ile potrzeba pieniędzy na wyczarterowanie samolotów, na ich serwis poza granicami kraju, na benzynę tamże zakupioną (w dolarach), słowem sumowanie siedmiocyfrowych kolumienek w złotówkach, i pięciocyfrowych w dolarach. Kolejnym proble mem było też, kto za to zapłaci. W efekcie końcowym należności pieniężne udało się zredukować do minimum, zaś sprawy paliwowe załatwiono w naturze litr tam, za litr tutaj. Trochę to jednak potrwało. Gdy już uznaliśmy, że wszystkie ważniejsze sprawy mamy poza sobą (Rosjanie po raz pierwszy zażądali od strony polskiej indywidualnych paszportów dla kompa nii honorowej oraz orkiestry reprezentacyjnej, wykazów z numeracją broni palnej, kompletu dokumentów dla członków Rodziny Katyńskiej z całej Polski, a przecież nie ustalony był jeszcze długo skład naszej delegacji rządowej i dopiero potem miało się okazać, że będzie ona jak nam powiedziano państwowo-rządowa), postanowiliśmy obaj ze Strzałkowskim wyjechać do Charkowa. Była środa, 7 sierpnia. Już na stopniach trapu rejsowego samolotu relacji Moskwa-Charków stewardessa zorientowała się, że walizkę mojego towarzysza podróży (a w niej pięć mosiężnych urn na prochy pomordowanych oraz dziesiątki metrów biało-czerwonych i niebiesko-czarnych szarf do krzyża Virtuti Militari) zała dowano do samoloiu budapeszteńskiego, startującego w kilka minut po naszym. Krótki fragment z filmu Zwariowane lotnisko, małe opóźnienie, trochę nerwowo poobgryzanych paznokci i byliśmy w powietrzu. Z walizką. O północy wylądowaliśmy w Charkowie. W ostrym świetle reflektorów widać było stojące samoloty "Aeroflotu" różnych typów mniejszych i większych. Nagle dostrzegłem wypiętrzoną ponad inne, charakterystyczną sylwetkę Tu-154, maszyny wyposażonej w trzeci centralny silnik odrzutowy. Identycznej jak nasza prezy dencka, której podobno nie mogły udźwignąć pasy startowe tutejszego lotni ska. Dziwny kraj. Gdy po godzinie otwierałem opuszczony przed kilkunastoma dniami pokój w nowym korpusie hotelu "Charkiw", pryskające na boki, porażone światłem zwinne karaluszki przywitałem jak starych znajomych. Nazajutrz od rana uczestniczyliśmy w odprawie roboczej w tutejszej dyrekcji "Energopolu". Na pytanie o krzyż usłyszałem, iż kilkunastu ludzi od trzech dni szuka odpowiedniego dębu. O wynik poszukiwań byłem spokojny. Znałem już ludzi "Energopolu". Po godzinnym omawianiu wszystkich najdrobniejszych szczegółów, dyr. Andrzej Waloch, szef kijowskiego oddziału "Energopolu", wydał polecenie: Panowie, jedziemy do Piatichatki. Dreszcz przechodzi po plecach na sam dźwięk tej nazwy. Piatichatka to Dergacze, Czarne Doły, Czarna Droga, szósty kwartał miejskiego "lesoparku", czy też jak kto tam chce. Piatichatka to miejsce kaźni. Tam leżą ONI! Półtoramilionowy Charków jest miastem zarówno bardzo rozległym, jak i brudnym. I opinii tej nie zmieni ani rozbudowujące się metro, ani "największy plac w Europie", ze "statują" samotnego, wiecznie żywego Lenina pośrodku. Ktoś bywały w Kraju Rad powie, że każde tamtejsze miasto jest brudne, odrapane, cuch nące, pełne kosmicznych wybojów w asfaltach i karaluchów w najlepszych hotelach, a jednak pobliski Kijów udowadnia dobitnie, że wcale tak nie musi być. Z Charkowa do Piatichatki, czyli "szóstego rejonu miejskiego lesoparku", należy kierować się na północ, biełgorodską szosą, która następnie przechodzi w trakt moskiewski. Liściasty las po obu stronach szosy jest tak wspaniały, że wie rzyć się wprost nie chce, iż to przecież okolica stepowa, a upalny sierpień nie oszczę dza tu niczego. Jednak soczysta zieleń wysokich drzew i bardzo bujnego poszycia sugeruje, że teren tu chyba podmokły, a i próchnica bardzo wzbogacona. Typowa, podmiejska dzielnica prominenckich dacz, w których w ciszy i błogości odpoczywają wielcy, by potem czynić dobro maluczkim. Na szóstym kilometrze od przecięcia biegnącego wokół miasta "kalca", trzeba z szosy skręcić w prawo. Tuż na brzegu dorodnej olszyny stoi od dwóch tygodni, na betonowej podmurówce, tryptykowy pomnik. Wśród inicjatorów jego budowy był także gen. Gibadułow, szef tutejszego uprawlenija Komiteta Gosudarstwiennoj Biezopasnosti, czyli KGB. Ludzie tu mówią o nim raczej z sympatią, co ma swoje uza sadnienie chyba również i w tym, że jak wieść niesie generalskie gwiazdy przy pięto mu do komsomolskiego garniturku. To jego małżonka, rozmiłowana w polskiej literaturze, wynalazła zwrotkę wiersza Asnyka na ten pomnik. Bo każda część tryptyku, to ukłon w innym kierunku. Lewa wielościan z czarnego marmuru i z ową Asnykową strofą oraz mosiężnym dzwonem to element polski. Środek znak Męki Pańskiej i stosowny napis cyrylicą, jest próbą oddania hołdu ofiarom mordów stalinowskich, popełnionych na ludziach spoza Ukrainy. 792 Wreszcie prawa, to kuty w kamieniu po ukraińsku napis mówiący o potrzebie pokłonienia się ziemlakom pomordowanym tu w latach 1938 1941. Jakże myląca jest pamięć, wyryta zbyt pośpiesznie na najtwardszym nawet kamieniu. Mam w swoim archiwum dokument, magnetofonowy zapis na taśmie, dokonany rok temu przez charkowskich przyjaciół, ukraińskich i rosyjskich, zrze szonych w ciągle nieformalnie działającym "Memoriale". Ileż my tym wspaniałym ludziom zawdzięczamy w naszych katyńskich poszukiwaniach! Symbolicznie chylę przed nimi głowę. Otóż dokument wyraźnie mówi, że na tym terenie skrycie tracono ludzi daleko wcześniej niżw 1938 roku, bo chyba już w czasie rewolucji, jak również później niż w 1941 roku, bo po przepędzeniu Niemców w 1943 roku. Jest w tym magnetofono wym zapisie także bardzo wiele śladów polskich. Ale najpierw kilka słów o autorze. Młody, podówczas (w 1970 roku) czternastoletni chłopiec, wraz z kolegami sta nowili zgrany zespół poszukiwaczy numizmatów. Interesowały ich obce guziki woj skowe, medale, biała broń, nie wystrzelone "patrony", z których pozyskany proch dawał doskonały materiał na petardy. Ktoś im kiedyś powiedział, że przy "czarnej drodze" można znaleźć i guziki z polskim orłem w koronie, i krzyże wojskowe, i pol skie monety. To ich zainteresowało. W kiepskim ogrodzeniu znaleźli jakieś przełazy i w dzień było to królestwo NKWD, a w nocy ich. Przez dwa lata poznali ten teren bardzo dokładnie i dosłownie dogłębnie. Sądzę nawet, że kopali na połaciach, od których ekipę pro kuratora Śnieżki odgradzała wysoka siatka i łańcuch kryjących się wartowników. I to chyba właśnie tam młodzi ukraińscy chłopcy odnaleźli masowy polski grób, o którym nic dotąd nie wiemy. A oto fragment taśmy nagranej przed rokiem, a cofa jącej nas o ponad ćwierć wieku wstecz: " Czy mogiły z przedmiotami pochodzenia polskiego były w kilku miejscach? Nie, taka mogiła była jedna. Ciała były w różnym położeniu. Była również jedna mogiła trochę na prawo, gdzie ciała były ułożone równo warstwami. Rozmiary tej jamy były 15 x 25 x 2,5 m. Kości zaczynały się na głębokości około 80 cm. Głównie szukaliśmy złotych koronek, były także platynowe. Na wszystkich polskich szkiele tach, prawie na wszystkich, były medaliki lub krzyżyki na łańcuszkach, leżały także luzem, prawie u wszystkich były obrączki. Mogiły zajmowały, tak się wydaje, prze strzeń około 150 m2. Tylko w jednym dole szkielety byty starannie poukładane, a w pozostałych zupełny chaos. Tymi wykopkami zajmowaliśmy się około 2,5 roku." Młodociany "poszukiwacz" jako pierwszy powiedział, po dwudziestu latach, licząc od czasu swoich poszukiwań, naszym przyjaciołom z "Memoriału" to, co w pół roku później odkryta polska ekipa prokuratorska, że w grobach było pełno wystrze lonych łusek oraz ż tylko niektóre czaszki nosiły ślady strzału w tył głowy. W dwóch polskich zbiorowych mogiłach, z których obecnie wydobyto około stu sześćdziesięciu czaszek, ślady strzałów znaleziono na niespełna sześćdziesięciu. Dużo szczątków ma za to wyraźne ubytki kości biodrowych, miednicy, jakby od serii z broni maszynowej. Te łuski i ten rodzaj uszkodzeń skłania do poddawania w wątpliwość twierdzeń, że oficerów polskich likwidowano wyłącznie pojedynczo w podziemiach gmachu NKWD w Charkowie i już martwych przywożono tutaj. Bardziej chyba prawidłowe będzie domniemanie, że dużą grupę oficerów (większość? ) rozstrzeliwano z broni maszynowej nad mogiłami w Piatichatce. Do takich luźnych przypuszczeń skłania materiał śledczy 4 Rodakom. uzyskany z dwóch zaledwie odnalezionych grobów. Reszta, ta znajdująca się poza zaka zaną siatką, czyli czterdzieści-pięćdziesiąt dołów, a w nich pozostałych 3750 generałów i oficerów, do których w tym etapie poszukiwań nie dotarto, może dać obraz inny. Z takimi wątpliwościami wkraczałem w upalny, słoneczny sierpniowy poranek 1991 roku w piknikowy na pierwszy rzut oka las Piatichatki. Tylko ten siat kowy płot i wartownik, który na mój widok warknął: Propusk u was jest? 5 wskazywały, że to las niezwykły. Za skromnym brzozowym krzyżem, z biato-czerwoną, przybrudzoną już szarfą, kończy się bujne poszycie i na wytrzebionych z zieleni łysinach raz po raz bły skają łopaty. Cisza, skupienie, tylko od czasu do czasu krótka chwila odpoczynku, aby wyprostować kręgosłup i otrzeć rękawem spoconą twarz. Teraz dopiero widać, że prawie wszyscy zatrudnieni tu przy wykopach żołnierze, to Azjaci. Dlaczego oni akurat? pytam Jędrzeja Tucholskiego. Bo oni, przywiezieni gdzieś z końca świata, nie bardzo kojarzyli to miejsce z czymkolwiek, ale teraz już pojęli i pracują w takim skupieniu i z taką precyzją, że tylko podziwiać. Myślę, że takie masowe mordy mogą im się kojarzyć także z ich wła sną historią. A oczy mają jak sokoły. Dotąd nie pytali o nic i wydawało się nam, że nic ich to nie obchodzi. Wczoraj na przykład jeden z nich znalazł w wykopie odznakę puł kową. Oddał prokuratorowi, jak wszystko, co tu znajdują, poszedł i myśleliśmy, że koniec sprawy. A on dzisiaj przychodzi do naszego prokuratora i prosi, by mu opo wiedzieć, co to była za odznaka, jakiego pułku i jak ten pułk walczył o wolność swo jego kraju. Bo on musi wszystko opowiedzieć, po powrocie z wojska, w swojej wsi. Naraz słyszymy krótki, gardłowy okrzyk i z któregoś dołu widać podniesioną dłoń żołnierza. Jego koledzy wychodzą z wykopu, a na ich miejsce wchodzi prokura tor z jednym ze specjalistów. Idą w ruch miotełki, małe szufelki i wnet spod odgar niętej ziemi wyłania się czaszka i cały układ kostny. Przerażenie budzi to trzecie, cyklopie oko pośrodku czoła otwór wylotowy pocisku wstrzelonego w potylicę. Pajęczyna pęknięć, rozchodząca się decentrycznie od otworu na całą kość czołową, robi wrażenie jakiegoś makabrycznie promienistego słońca. Teraz specjaliści decydują, czy po oznakowaniu czaszkę należy w celach badawczych rozpiłować, czy też wraz z innymi częściami układu kostnego odło żyć, po oględzinach, na plandekę. Plandeka, kwadrat o boku czterech metrów, leży rozpostarta tuż pod siatkowym płotem strefy zakazanej. Rzut oka na nią przypo mina najpotworniejsze reportaże filmowe z Pol-Potowskiego świata. W równym ordynku leżą posegregowane dziesiątki czaszek, setki półkolistych żeber, szczęk, kości miednic, obojczyków, tysiące zębów. Po drugiej stronie ścieżki zieje głęboki dół. Tu spoczną pojutrze, na tymcza sowy pochówek, do chwili, gdy powstanie w najbliższej okolicy polski cmentarz wojenny, wydobyte dotąd szczątki naszych oficerów. Ten dół to największy dotąd zbiorowy grób Polaków, z którego wydobyto szczątki osiemdziesięciu ludzi. Regu larny czworobok w jednym rogu ma pozostawiony kawałek ziemi, z której wyrasta metrowej wysokości odziomek potężnej olchy. Nie mieliśmy sumienia usunąć jej stąd całkowicie mówi, widząc moje zdu mione spojrzenie, jeden z inżynierów "Energopolu", kierujący przygotowawczymi pra cami do uroczystego pochówku. Ona ma pięćdziesiąt jeden słojów, czyli posadzono ją wtedy Ta właśnie olcha bardzo poważnie pojęła swoją rolę, otoczyła wszystkich naszych 6 Czy macie przepustkę? oficerów tak gęstą, poplątaną siatką korzeni, że o każdą czaszkę, o każde żebro, musie liśmy z nią walczyć. Wyraźnie, z całych sił, broniła przed nami swoich podopiecznych. Z jej pnia odcięto kilkanaście plastrów. Będą cenną i symboliczną pamiątką. Dochodzi południe. Ustalamy z miejscowymi organizatorami dokładne usta wienie ołtarza, krzyża, wart i kompanii honorowej oraz reprezentacyjnej orkiestry i trzeba jechać w nowe, jakże ważne miejsce. Po minięciu wartownika, w prześwicie leśnej dróżki widzimy kłębiący się tłumek. Dwudziestu ludzi w żółtych podkoszul kach z napisem "Energopol" mocuje się z czymś niezmiernie ciężkim. Słyszę za sobą oddech ulgi. Znaleźli jednak chłopcy ten dąb mówi nie bez dumy dyrektor bazy w Kijowie, Andrzej Waloch. Nie tylko znaleźli, ale przez noc wykonali piękny, prosty i mocny krzyż. Mocny jak oni. Odjeżdżamy przywołuje od czarnej wołgi konsul generalny z Kijowa, Ryszard Polkowski do KGB spóźnić się nie wypada. Istotnie, dziś nie wypada. Podczas jazdy w samochodzie panuje martwa cisza. Choć po takim dniu w Piatichatce mamy w głowach masę posępnych, dramatycznych myśli, odechciewa się nam ich komentowania. Wszak jedziemy do gmachu KGB! Nic to, że czasy już nie te, że mamy zezwolenie, ba! wręcz zaproszenie od najwyższego "naczalstwa" do odwiedzenia tego ponurego gmachu przy ulicy czerwonego Feliksa Edmundowicza, coś jednak dławi za gardło. Wszak przed pięćdziesięciu jeden laty i czterema mie siącami ich także tam przywieziono. I już stamtąd nie wrócili. Zeznania przesłuchanych czekistów z tamtych czasów wyraźnie i jednoznacz nie wskazują, że to dokonywało się w "padwale", piwnicy, ale podobno ostatnie usta lenia KGB wskazują, że egzekucji dokonywano wyłącznie w "saraju", czyli szopce czy też budyneczku gospodarczym na środku podwórza, dziś już rozebranym. I z tego właśnie miejsca mamy pobrać ziemię do pięciu urn, do połowy już wypełnionych ziemią z dołu w Piatichatce. Urny te zamurowane zostaną m.in. przy Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie, na krakowskim Sowińcu, przy trumnie Marszałka Piłsudrikiego na Wawelu i w roku przyszłym w Warszawie, wraz z kamie niem węgielnym pomnika poświęconego ofiarom agresji 17 września 1939 roku. Martwi mnie tylko, że gen. Gibadułow, który przed dwoma tygodniami na moje pytanie, czy pozwoli wykonać zdjęcia w "padwale", tam gdzie naszych więziono przed egzekucją, odpowiedział: "wszędzie, gdzie tylko chcecie", dziś, gdy mu o tym przypo mniałem, wycofał się z tej zgody twierdząc, że zdjęć w dniu dzisiejszym nie przewiduje. Gmaszysko przy ulicy Dzierżyńskiego jest przeogromne, wielopiętrowe, typowy produkt as-chitektoniczny przedwojennego socrealizmu. Na jego widok mam nieodpartą ochotr powtórzyć opinię wypowiedzianą przez francuskiego aktora, Gerarda Philipea, gdy mu przed ponad trzydziestu laty pokazano warszawski Pałac Kultury i Nauki: Niewielki, ale gustowny. Nie ma jednak czasu na dywagacje architektoniczne, bo oto do hamującej wołgi podbiega odziany w panterkę wojskowy, trzask obcasów, dłoń przy dachu połówki i już wiemy, że w imieniu szefa wita nas jakiś Iwan Iwanowicz, podpułkow nik KGB. Prowadzi uprzejmie przepuszczając przodem przez wielki, ciem nawy hol, po kilku stopniach na niższy poziom i teraz można iść albo w lewo, na widoczny już podwórzec, albo w prawo schodami do podziemi. Wystarczył jeden moment mego zawahania, bo przecież to na pewno tam naszych wykańczali i oto jak spod ziemi wyrasta kolejny oficer, zdecydowanym ruchem ręki wskazuje wła ściwy kierunek, na lewo, dodając uprzejmie: Zdies, pażałujsta, prochaditie.6 Jesteśmy na wielkim, zalanym słońcem podwórcu, ot, takim zwyczajnym, nawet nie za bardzo zagraconym jak na tutejszy obyczaj. Wokół zbudowane w pod kowę trzy korpusy tego wielkiego kombinatu zła. Jeżeli prawdą jest, że tu, na środku tej akustycznej muszli, likwidowano sekretnie strzałami z pistoletu naszych oficerów, autor tego pomysłu zasłużył, wedle stalinowskiej normy, na dwa dzieścia pięć lat pobytu na Solówkach. Trudno bowiem o gorsze miejsce na przepro wadzenie takiej tajnej misji. Naszich oficerów toże w saraje razstrieliwali? 7 pytam przewodnika. Toże odpowiada w marszu. oże", to znaczy "również", "także", a nie "tylko" lub "wyłącznie". To ważne, bo czekiści zeznają, że rozstrzeliwano wyłącznie w saraju. Podpułkownik w panterce staje przed ceglaną ścianą parterowego budyneczku i pokazuje ręką, wśród wysokiej trawy, kawałek uprzątniętego miejsca. Obok, oparte o mur, stoją nowiusieńkie trzy szpadle. Robi mi się sucho w gardle, gdy nasz opiekun mówi: To tu. Kopcie! ;,; Jest nas trzech i trzy szpadle. Skąd wiedzieli? Przecież nie mówiliśmy, ilu nas będzie. Przypominają mi się słowa jednego z naszych, gdy ruszaliśmy z Piatichatki: Oni tam znają nawet numery kołnierzyków waszych koszul. Kopiemy w milczeniu twardy, spieczony, ukraiński less i rozkruszony mieszamy w pięciu urnach z ziemią z Piatichatki. Nie pada ani jedno słowo. Kiedy się podnosimy z klęczek, wyraz naszych twarzy musi być bardzo wymowny, bo gdy bez słowa podaję nastawiony aparat podpułkownikowi, "strzela" nam trzy zdjęcia z wielką wprawą. To przecież tylko mnie nie wolno było ich robić. Trudno nieść w trójkę pięć ciężkawych urn, nasz przewodnik wyciąga więc rękę w geście pomocy, ale pod moim spojrzeniem pośpiesznie ją cofa. W holu żegna nas eleganckim "odsalutowaniem" i przechodzimy pod opiekę cywila, także podpuł kownika, sekretarza szefa tego przybytku. Jest elegancki, europejski, wręcz szar mancki. Z dumą pokazuje nam wmurowaną w róg budowli wielką, spiżową tablicę ku czci Feliksa Edmundowicza i dodaje, nie bez dumy, że jest absolwentem akademii KGB jego imienia. (Biedny człowiek. W chwili, gdy piszę te słowa, Polskie Radio podaje, że właśnie w nocy lud moskiewski zwalił z wysokiego postumentu wieloto nowy pomnik Feliksa Edmundowicza na placu przed Łubianką. Coraz trudniej będzie teraz takim absolwentom chwalić się postacią patrona.) Gdy już się żegnamy, mówię do pułkownika-Europejczyka: Panie pułkowniku. Nikt nie wie tego lepiej od pana, ile tysięcy ludzi, w tym również Polaków, weszło do tego budynku i z niego nie wyszło. A my, także Polacy, weszliśmy i wyszliśmy.... ... I niczego nie słucziłos kończy z jakąś zadumą w oczach. ... właśnie, i nic się nie przydarzyło. Czy pan nie powinien nam tu, na tle tej wielkiej tablicy KGB, zrobić pamiątkowego zdjęcia? 6 Tędy, proszę, przechodzicie. 7 Czy naszych oficerów rozstrzeliwano także w saraju? 796 Podsuwam mu nastawiony aparat i szybko zagarniam moich towarzyszy wypra wy pod kagiebowski mur. I kolejny uprzejmy opiekun robi nam następne trzy zdjęcia. Ależ pan z nich robi trąby. W różnych spektaklach już uczestniczyłem, ale w takim, po raz pierwszy kręci głową ze zdumieniem konsul generalny, Polkowski, gdy nasza wotga rusza spod ponurego gmachu. Ciężki dzień zbliżał się ku końcowi. Czekało mnie jeszcze jedno zadanie: choć tablica, którą pojutrze mieli tu przywieźć jednym z samolotów, jest ufundowana przez Radę Pamięci, przyzwoitość nakazywała powiadomić nasz charkowski "sztab" o jego nie akceptowanej treści. Uczyniłem to na wieczornej odprawie. Efekt był zgodny z moimi przewidywa niami. Gdyby było głosowanie, wynik wypadłby 6:1 na moją niekorzyść. Wszyscy podkreślali zgodność z prawdą i godną treść tablicy, ale uważali, że jeszcze za wcze śnie, że nam to tu zapamiętają, że może to wpłynąć niekorzystnie na przebieg dal szych prac ekshumacyjnych. Rozumiałem moich oponentów, bo prawie wszyscy z nich tu zostawali, gdy ja sobie jechałem do Warszawy. Uważałem jednak, że dość już kłamstw i eufemizmów, że zbrodnię i zbrodniarzy należy nazywać po imieniu, że czas pracuje także w Charkowie na korzyść tej właśnie tablicy. I wreszcie, że "Memoriał", który tu przecież zostaje, bo oni tu żyją, właśnie dzisiaj postawił pomnik z podobną do naszej, prawdziwą tablicą. Wobec tego, że dyskusja nie dawała rezultatu, zaproponowałem wyjście nastę pujące: lojalnie przekazać rozbieżność opinii do Warszawy i niech władze wyższe zadecydują. Jednakże Charków (i wiele innych radzieckich miast) to takie dziwne miejsce na ziemi, że Warszawa ze swymi skandalicznymi telefonami wydaje się rajem doskonałości łącznościowej. Tu bowiem czasem można na Warszawę czekać i dobę. Ale przecież my siedzieliśmy w biurach "Energopolu", a dla ludzi tej instytucji nie było rzeczy niemożliwych. Wystarczyło tylko dowiedzieć się, kto dziś ma dyżur na międzynarodowej i już znajoma Natasza czy Laryssa wyczarowała nam bezpo średnią rozmowę w trzy minuty. Po przedstawieniu sprawy usłyszałem prezesowskie: Co pan radzi? Radzę załadować tablicę do samolotu, dostarczyć tutaj, postawić nad gro bem, poświęcić i zależnie od sytuacji i decyzji naszych władz, które tu będą na miejscu albo zamocować na stałe, albo zostawić w "Energopolu" na przechowa niu, w oczekiwaniu na lepsze tutaj czasy. Ale na pewno przywieźć i tutaj poświęcić. Gdy odkładałem słuchawkę, widziałem przerażenie w oczach dyr. Włodzimie rza Naganowskiego, szefa charkowskiej bazy "Energopolu", który zapytał: A ile waży ta tablica? Czterysta kilo. Rany boskie, skąd ja wezmę dodatkowych ośmiu ludzi? Panie inżynierze to już polecenie wykonawcze do szefa transportu proszę dołączyć na sobotę do kolumny na lotnisko jedenasty wóz z podnośnikiem oraz ośmiu ludzi. Ilu pracowni ków zgłosiło chęć społecznej pracy przy pochówku w sobotę? Cała załoga. A dotąd mamy zadania dla stu trzydziestu. Oby się nam takie "Energopole" na kamieniu rodziły. Cały następny dzień poświęcony był dopinaniu najdrobniejszych szczegółów. Po południu zaś, na zakończenie prac polsko-radzieckiej komisji prokuratorsko-śledczej, zwołana została międzynarodowa konferencja prasowa. W olbrzymiej wojewódzkiej sali, pod wielkimi, kryształowymi "pająkami", zasiadło ponad sto osób. Wprowadzenie przewodniczącego komisji gen. mjra Frołowa było tak enigmatyczne, że dopiero polskie głosy i prokuratorskie, i naszego "sztabu" dodały tej naśladowcę nieco pikanterii. Po konferencji podeszły do nas na schodach dwie działaczki miejscowego "Memoriału" i powiedziały dosłownie tak: I co my teraz tutaj będziemy robili, gdy wy, Polacy, odjedziecie? Przecież bez was nie byłoby ani tych ekshumacji, ani jutrzejszego pochówku, a nasi leżeliby dalej pod darnią jak psy. Nazajutrz była piękna, słoneczna sobota i choć to okazało się zupełnie zbędne, tuż po wschodzie słońca byliśmy w Piatichatce. Wszyscy. Aby sprawdzić, że krzyż stoi, że ołtarz zbudowany, krzesła dla gości ustawione pod sznurek, osiem skrzyń ze szczątkami równo ułożone w wykopie pod Biało-Czerwoną, a na odziomku olchy nad jamą bieli się i czerwieni bukiet goździków przewiązany niebiesko-czarną wstęgą Virtuti. Przed dziesiątą pędziliśmy na lotnisko. Kolumnę otwierał milicyjny wóz z niebiesko-czerwonymi migającymi "kogutami", za nim sześć autokarów "Energopolu", karetka pogotowia z zespołem medycznym, wozy ciężarowe na wieńce, tablicę oraz limuzyny konsularne. O 10.40 wylądował pierwszy, rządowy "Jak-40". W huku silników odrzutowych dotknął kołami betonu punktualnie co do sekundy. I tak było co siedem minut z kolejnymi samolotami z biało-czerwoną szachownicą. W południe rozpoczęła się w Piatichatce uroczystość żałobna. Po upływie pięć dziesięciu jeden lat, czterech miesięcy i trzech dni od pierwszych mordów. Teren wokół otwartej mogiły pełen był ludzi. To tutejsi prawosławni, którzy po polskiej, katolickiej, mieli mieć własną, ukraińską uroczystość żałobną, przyszli wcześniej, aby solidarnie być z nami w tym dniu. Ukraiński las rozbrzmiewał nadawanymi z głośników melodiami legionowymi, których nagrania przywieźliśmy z Warszawy. Nagle na polankę wmaszerowała orkiestra reprezentacyjna Wojska Polskiego z melodią Rozkwitały pąki bialych róż, a za nią kompania honorowa. W tłumie dał się słyszeć szmer uznania. Takiego wojska jeszcze tu nie widziano. Jeden rozkoły sany krokiem marszowym błysk słońca na ostrzach bagnetów, jeden powielony ruch nóg, głów i rąk. Za wojskiem ponad trzydziestoosobowa delegacja Federacji Rodzin Katyńskich, najważniejsi dziś tu goście, następnie ekipa prokuratorska z jakże zasłużonym dla tej sprawy szefem, Stefanem Śnieżką i wreszcie gdy już wszyscy zajęli wyzna czone miejsca delegacja państwowo-rządowa, z ministrami Lechem Kaczyńskim i Krzysztofem Zabińskim na czele. Po przemówieniu min. Żabińskiego, rozpoczęła się msza święta celebrowana przez biskupa polowego WP gen.bryg. Sławoja Leszka Głódzia, w asyście ks. Zdzi sława Peszkowskiego i z udziałem przedstawicieli duchowieństwa prawosławnego, ewangelickiego oraz delegata żydowskiej gminy wyznaniowej. Już w czasie homilii zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Gdy bowiem tylko kapłan przywołał na pamięć fragment wiersza Słowackiego: ... Polsko! Wszak myśmy z twego zrobili nazwiska Pacierz co plącze i piorun co błyska... 798 . rozkołysały się korony drzew pod podmuchami nagłego wichru i w samo południe upalnego, słonecznego dnia naraz zaczął zapadać zmrok. Po chwili było już dokoła tak czarno, jak w bezksiężycową noc. Przez moment wicher tańczył bezkarnie podrywając z ziemi leśną ściółkę i miotając nią w twarze uczestników pogrzebowego zgromadzenia, po czym runęła z czarnych chmur desz czowa nawałnica. Niebo otwarło się na oścież. Strugi wody wnet przemoczyły nas do cna i spowodowały że powoli zaczęliśmy się zapadać w rozmiękły ukraiński less, który jeszcze minutę wcześniej był wyschniętą skorupą. Wszystkie dźwięki i słowa modli twy i dzwonki ołtarzowe ginęły w wyciu wichru, spadających gałęzi i szumie ulewy. Za sznurem w tle ołtarza usiłowały rozświetlić mrok liczne świętojańskie robaczki. To prawosławni zapalili długie, cieniutkie świeczki cerkiewne, których pło myki osłonięte dłońmi dzielnie walczyły z wichurą i deszczem. Trzykrotnie na moment wyrósł płot ognia nad lufami karabinów polskiej kom panii honorowej, trzykrotnie zachwiały się płomienie świec i naraz nad otwartą mogiłą błyskawica rozjaśniła noc i dał się słyszeć ogłuszający grzmot pioruna. Wła śnie w tym momencie orkiestra wojskowa zagrała Pierwszą Brygadę. Mój Boże... Przed ponad siedemdziesięciu laty, za tę Brygadę, zagraną w połu dnie majowego dnia na kijowskim Kreszczatiku, przyszło nam w dwa miesiące póź niej zapłacić krwawym bojem pod Warszawą i obecnością na szczęście krótko trwałą "czerwonej trójcy" na plebanii w Wyszkowie. A dziś grają tę samą Brygadę nasi żołnierze pięćset kilometrów dalej na wschód od Kijowa, i nic się nie dzieje, tylko niebo serdecznie płacze, że ludzie ludziom zgotowali taki los. Pod koniec pogrzebowych egzekwii, gdy pracownicy "Energopolu" w białych, przylepionych strugami deszczu do ciała koszulach, przyjęli z rąk żołnierzy białoczerwoną trumnę ze stu siedemdziesięcioma czaszkami, aby ją ułożyć w błotnistej jamie, rozległ się nagle rozpaczliwy krzyk: Uwaga! Gałąź! Olbrzymi, ułamany konar zwalił się z trzaskiem na ziemię, pomiędzy gen. Gibadułowa i jego małżonkę, nie czyniąc na szczęście nikomu krzywdy. Trębacz grał cicho Śpij kolego iv ciemnym grobie, gdy biskup polowy gen. Głodź kropił wodą święconą napis na tablicy, która tu pozostanie na stałe: PAMIĘCI 3921 GENERAŁÓW I OFICERÓW WOJSKA POLSKIEGO, WIĘŹNIÓW STAROBIELSKA, ZAMORDOWANYCH WIOSNĄ 1940 ROKU PRZEZ NKWD ł "j I TU POCHOWANYCH RODACY CHARKÓW 10.8.1991. W dziesięć dni po Charkowie odbyła się podobna podniosła uroczystość w Miednoje. Tam już jednak pojechać nie mogłem, gdyż zaczynał się kolejny, dosyć istotny etap w moim życiu. Za dwa miesiące bowiem miały się odbyć wybory parla mentarne do obu izb Sejmu i Senatu. Chciałem w tym rankingu wziąć udział. Nie miał to być mój pierwszy parlamentarny start. Przed dwoma laty, począt kowo bez mej świadomości, przeżyłem już wstęp do parlamentarnej kariery. Miano wicie w 1989 roku, w czasie wyborów do sejmu kontraktowego po "okrągłym stole", akowcy w Busku zaczęli zbierać podpisy na moją kandydaturę na posła. Dowiedzia799 . lem się o tym przypadkowo od red. Tadeusza Karolaka z "Przeglądu Katolickiego", do którego zwrócili się zaniepokojeni działacze "Solidarności" z terenu Kielecczyzny, zaskoczeni tą niespodziewaną i nie uzgodnioną z nimi kandydaturą, psującą im szyki. A ja nie mogłem nawet zareagować, bo nie wiedziałem, kto na tamtym terenie kie rował ową spontaniczną inicjatywą. Dopiero po kilku dniach, gdy zgłoszono się do mnie z prośbą o pismo z oficjalną zgodą na uczestnictwo w wyborach, podziękowa łem za dobre intencje i poprosiłem o wycofanie mego nazwiska. Teraz jednak sytuacja była nieco inna. Od roku oboje z żoną byliśmy członkami ROAD, zamienionej następnie na Unię Demokratyczną. Choć oboje przeżyliśmy całe życie bez jakichkolwiek przynależności partyjnych, sytuacja polityczna zaczęła być taka, że dalej na uboczu stać się nie dało, tym bardziej iż miałem przekonanie, że właśnie UD (albo "udecja", jak ją nazywali przeciwnicy) jest właśnie taką partią, do której przynależność nie plami. Zosia Idziakowska, odwiecznie sekretarzująca naszemu nieformalnemu Komite towi Uczczenia Pamięci Gen. "Grota" i jego żołnierzy, po wcześniejszym porozumieniu ze mną udała się do Sztabu Wyborczego UD i choć akcja zbierania podpisów na kandy datów była już w toku, zgłosiła moją kandydaturę. Na senatora, co sobie zastrzegłem. Oczywiście marzył mi się elektorat kielecki, z którym byłem od paru dziesiąt ków lat związany (i na który dość nieodpowiedzialnie liczyłem), ale okazało się, że tam już UD ma swoich, miejscowych działaczy, więc zaproponowano mi... Rzeszowszczyznę. Rzecz tę uważałem z góry za przegraną, gdyż ów region stanowił tra dycyjną ostoję kandydatów ze środowiska rolniczego, szczególnie zaś Józefa Ślisza. Poza tym niczego nie pisałem o tamtej ziemi, więc zdawałem sobie sprawę, że moja popularność była tam bardzo mała. W sztabie UD uspokojono mnie jednak, że jest ona wystarczająco duża, abym mógł wystąpić jako "spadochroniarz" z zewnątrz. Zaczęło się wariackie zbieranie trzech tysięcy podpisów, a termin rejestracji kandydatów był już bliski. Niebawem miałem się dowiedzieć, że działałem jako swoiste pogotowie ratunkowe. Unia bowiem miała tam od dawna zgłoszonego miejscowego godnego kandydata, o wielkich szansach wygrania, ale Komisja Wyborcza przy jakiejś kontroli dopatrzyła się formalnego uchybienia i odmó wiła jego rejestracji. Miejscowy sztab Unii pod wodzą rzeszowskiego adwokata mec. Jerzego Borcza mimo najlepszych chęci nie dawał w tak krótkim czasie nadziei na zebra nie więcej niż połowy podpisów. Pozostawał mi więc niezawodny Łańcut. W Łańcucie od wielu lat mieszkała Ela, siostra cioteczna mej żony, zamężna ze znanym miejscowym lekarzem reumatologiem Władysławem Wojciechowskim. Pochodził on z podiańcuckiej wsi Nowosielce, sławnej z tego, że w 1937 roku tam właśnie, w czasie obecności marsz. Śmigłego Rydza, zorganizowana została wielka manifestacja antyrządowa. Wojciechowscy też w tym maczali palce, nic więc dziw nego, że ród w całym powiecie był znany. Choć sam Władzio już od paru lat nie żył, wystarczył jeden telefon do Eli, aby maszyna ruszyła. Zaprzyjaźnione z Wojciechowskimi rodziny łańcuckie Rzemieni, Pelców, Wosiów, Zembroniów i wiele innych, nie mówiąc już o samych Wojciechowskich w Nowosielcach, spowodowały, że w ciągu doby zostało zebranych półtora tysiąca brakujących podpisów i rejestracji dokonano przed czasem. Mogłem więc na kilka dni wrócić do Warszawy. Notabene w czasie września i października trasę Warszawa-Łańcut-Rzeszów i z powrotem pokonałem kilkanaście razy. Volvo okazało się niezawodne. W Warszawie czekała mnie niespodzianka. Od dwóch dni pilnie poszukiwali mnie telefonicznie jacyś młodzi ludzie ze Starachowic. Wreszcie pewnej nocy udało 800 . im się mnie złapać. Igor Klar, który reprezentował młode grono polityków tego mia sta, okazał się synem Basi Klar-Grabowskiej, naszej znajomej z pielgrzymki Ponurowców do papieża w 1987 roku. Sprawa była krótka i nagła. Koło Kongresu Liberalno-Demokratycznego ze Starachowic chciało mnie "wystawić" na posła. Podpisy mieli już zebrane, potrzebna im była tylko zgoda kandydata. Wzruszony byłem bar dzo tą propozycją, ale podziękowałem, bo Unia zgłosiła już moją kandydaturę na senatora. Bardzo im to było nie w smak, więc umówiliśmy się, że w przyszłych wybo rach wrócą do tej sprawy. Nie przyszło mi jednak do głowy poważnie traktować pro pozycji dotyczącej wyborów następnej kadencji. Na pierwszą sobotę i niedzielę września pojechałem tradycyjnie na "Konecki wrzesień", od parunastu lat organizowane z wielką pompą obchody kombatanckie przez środowisko żołnierzy "Robota". Jako honorowy obywatel Końskich byłem tam co roku zapraszany, ponadto Januszowi Skalskiemu, który to wszystko organizował, obiecałem, że w sobotę na harcerskim ognisku będę miał gawędę. Jakież było nasze zdziwienie, gdy już późną nocą z soboty na niedzielę podje chały pod hotel w Końskich dwa policyjne radiowozy na sygnałach i do naszego pokoju wmaszerowali przedstawiciele władz Komendy Wojewódzkiej Policji z Kielc. Okazało się, że próbowano mnie osiągnąć telefonicznie w Warszawie, ale gdy Grażynka poin formowała, że wyjechałem "gdzieś na południe", mój samochód, na rozkaz komen danta wojewódzkiego nadkomisarza Jacentego Frydrycha, był namierzany przez patrole drogowej policji. Kiedy ustalono, że nocuję w Końskich, zameldowała się owa delegacja z prośbą, abym wyraził zgodę na kandydowanie do Sejmu z ramienia Związku Zawodowego Policjantów. Wszak od niedawnego czasu patronem policjantów Kielecczyzny był "Ponury". Co prawda za niespełna dwadzieścia cztery godziny upły wał termin rejestracji kandydatów, ale to policjantów nie przerażało. Trzy tysiące zebranych już podpisów leżało w pancernej kasie. Niestety, nie mogłem tej skądinąd sympatycznej propozycji potraktować inaczej niż prośby liberałów ze Starachowic. Czas do 27 października wypełniły mi liczne spotkania z wyborcami. Nie pozo stawiły mi one zbyt sympatycznych wspomnień. Hasło "wybory" działało na ludzi wręcz odstraszająco. W Mielcu, Rzeszowie, Łańcucie i wielu innych miejscach, gdzie na moich wcześniejszych spotkaniach autorskich bywało każdorazowo po kilkadzie siąt osób, teraz na zebrania przedwyborcze zjawiało się najwyżej kilkanaście. Niska kultura polityczna obecnych była niemal regułą, często posuwano się do zwykłego chamstwa. W kilku wypadkach musiałem dość ostro reagować, przywołując różne osoby do porządku. Zdarzało się bowiem, że ludzie zupełnie do tego nie upoważnieni i zdradzający całkowity analfabetyzm polityczny czy ekonomiczny, wypowiadali się o znanych politykach per "złodziej" czy "łapówkarz". 27 października odbyły się wybory. Zgodnie z mymi przewidywaniami prze grałem je i wcale nsi to nie sprawiło ani zawodu, ani przykrości. Uznałem rzecz całą za dobrą naukę życiową. Przegrałem jednak godnie, bo wtedy z Józefem Śliszem (31,8 procent) nie był w stanie wygrać na Rzeszowszczyźnie nikt. Na drugim miejscu uplasował się prof. Jan Draus (25,5 procent), najbardziej bodaj znany człowiek tej ziemi, dyrektor regio nalnego ośrodka Rzeszowskiej TV Trzeci był T. Łyczko (24,4 procent), miejscowy krezus, którego zresztą te wybory zrujnowały. Tuż przede mną (o 0,1 procenta) ulo kował się T. Kucharski, a za nim ja jako jedyny "ptok", a nie "krzok" rzeszowski z wynikiem 20,3 procent. Nie zawiódł mnie Łańcut, gdzie bezapelacyjnie wygrałem (36,4 procent) z 6,5-procentową przewagą nad prof. Drausem. Wygrałem również 801 . w Leżajsku (30,6 procent ex aeguo z T. Kucharskim). Byłem drugi w stolicy woje wództwa Rzeszowie, ustępując jedynie o 1,5 procent profesorowi Drausowi i w Mielcu (25,9 procent), trzeci zaś w Zolyni. Niestety przegrałem na wsi. A Rzeszowszczyzna to wieś w wielkiej przewadze. Wcześniej, bo ponad miesiąc przed wyborami musiałem na parę dni przerwać agitację, bo zbliżał się finalny moment moich działań w sprawie Surkont. Dyrektor Stanisław Karolkiewicz z Fundacji Ochrony Zabytków sygnalizował, że cmentarzyk na miejscu kaźni sprzed pół wieku, którego wybudowanie zleciła FOZowi rok wcze śniej nasza Rada, jest skończony. W niedzielę 8 września na zadeszczonej polanie surkonckiej zgromadziło się prawie dwa tysiące ludzi. Połowa przyjechała z kraju, reszta przybyła stąd, z całej ziemi lidzkiej i z Wilna, mimo iż nikt żadnych zawiadomień nie dawał. Były poczty sztandarowe Armii Krajowej z okręgów białostockiego, wileńskiego i nowogródz kiego, parę autobusów kombatantów, wojskowi werbliści i fanfarzyści oraz pro boszcz katedry polowej Wojska Polskiego z Warszawy, ksiądz major Tadeusz Dłubacz, celebrans uroczystości religijnych. Przyjechały rodziny poległych z żoną i córkami ppłka dypl. Macieja Kalenkiewicza. Cmentarzyk okolony niskim murkiem kamiennym gromadził czterdzieści dwie wyciągnięte w szeregi mogiły z krzyżami. Po raz pierwszy od pół wieku był uporządkowany, uznany i uczczony. Szkoda, że Jan Erdman tego nie doczekał. W obszernym sprawozdaniu opublikowanym w "Polsce Zbrojnej" Andrzej Wernic napisał: opiero obecnie, dzięki staraniom i inicjatywie Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa i jej wiceprzewodniczącego dr Cezarego Chlebowskiego, można było przystąpić do uporządkowania tego miejsca. Na polu walki, wśród ugorów i łąk, nie opodal wielkiej obory kołchozu, stanął wojenny cmentarzyk: groby i symboliczny kamienny pomnik z krzyżem i napisem "Żołnierzom Armii Krajowej Okręgów ,Nów i ,Wiano poległym za Polskę pod Surkontami 21 VIII 1944 i w Poddubiczach 19 VIII 1944. Wygraliśmy walkę o wszystko, łącznie z treścią tablicy. Po mszy polowej prze mawiałem w imieniu Rady Pamięci przy Premierze RP Mówić z tej pozycji, w takim miejscu i z takiej okazji było niezmiernie trudno. Zbyt mało tu jeszcze wtedy można było powiedzieć, za to zbyt wiele się chciało ale rozsądek nakazywał powściągliwość. Powiedziałem więc tylko: zas i miejsce naszego modlitewnego spotkania mają wymiar historyczny. Trafi ono bowiem nie tylko do historii rodzin przybyłych tutaj żołnierzy AK, do historii ziemi lidzkiej. Stanie się początkiem zapisu nowego historycznego rozdziału niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej i stojących na progu niepodległości Białorusi i Litwy. 47 lat temu na tej polanie rozegrał się jeden z największych dramatów wojennych. Siły bezpieczeństwa ZSRR uderzyły na tkwiący w obronie poczet ppłk. "Kotwiczą". Bój był nierówny, oddział polski został pokonany. Do 13 poległych w walce akowców doszło ponad 20 dobitych bagnetami i kolbami. Rzucono ich w to miejsce. Trzykrotnie przyjeżdżały różne komisje. Wydobywano trupy, aby się przyj rzeć, czy jest wśród nich "bezruki major". Niestety był. 47 lat w tej ziemi czekali na katolicki pochówek. Mówię to dlatego, iż przed nami nowy rozdział historii, nowe zapisywanie naszych przyjaźni z narodami Litwy i Białorusi. Przyjechaliśmy z ziemi 802 . polskiej, na której znajduje się 475 cmentarzy wojennych żołnierzy radzieckich. Pochowaliśmy ich godnie i pięknie. Postąpiliśmy tak, gdyż śmierć łagodzi urazy i nakazuje tak nasza wiara. Ten cmentarz pozostanie pod opieką ludności zawsze wiernej Polsce i, miejmy nadzieję, także obecnych gospodarzy tej ziemi. Proszę was, gospodarze, bądźcie ludzcy dla tych, których powierzamy waszej opiece. Niech odpoczywają w spokoju." Kiedy odchodziłem od ołtarza złapała mnie za rękę starowinka-babuleńka, nie spodziewanie pocałowała w dłoń i zapytała: Panie, kiedy tu wrócicie? Jeszcze dziś, po ładnych paru latach, wspomnienie to wywołuje u mnie dławie nie w gardle. Od czasu do czasu mam z Surkont sygnały, że cmentarzyk stoi niena ruszony. Przez czas walki o niego i kilka już lat istnienia powstała tam kadra społe cznych jego opiekunów, że choćby wspomnę, symbolicznie niejako, polsko-rosyjskie małżeństwo Teresy i Aleksandra Siemionowych z Lidy. Tacy jak oni przyczynili się do tego, bym mógł spełnić przyrzeczenie dane Janowi Erdmanowi. Od sierpnia zacząłem się niepokoić losem moich Dziel wybranych w Bellonie. W wydawnictwie na Grzybowskiej leżały już złożone nawet z wyprzedzeniem komplety materiałów do pięciu książek, gdy naraz zaalarmował mnie telefonicznie Andrzej Kunert. Najpierw prosił o wstrzymanie składania dalszych tomów, a następnie o podpisanie umów na pierwsze z trzech złożonych pozycji. Bo my po staremu załatwialiśmy dotąd sprawę na słowo, ufając jeden drugiemu. Tymczasem zanosiło się na to, że w "Bellonie" jest znowu coraz więcej "WydMONu", czyli "wra cało nowe". We wrześniu był już wyznaczony nowy naczelny redaktor, a Andrzej K.Kunert i Maciej Lipko musieli odejść. Nowe kierownictwo tej oficyny nie zdobyło się na powiadomienie mnie od razu o porzuceniu zamiaru wydania Dziel, zapewniając, że sprawa odwlecze się jedynie w czasie. Wiedziałem jednak, z kim mam do czynienia. W rezultacie "Bellona" gotowa była zapłacić (i zapłaciła) za trzy książki, których nie wydała. Sprawą tą posłużono się także w rozgrywkach z Andrzejem Kunertem. Gdy nowy szef resortu obrony obejmo wał władanie, jeden z pierwszych anonimów, jakie znalazł na biurku, mówił, że Kunert w okresie kryzysowym dla wydawnictwa po znajomości zawarł z Chlebowskim umowę na masowy nakład Dziel wybranych, obejmujących... dwanaście tomów. Zastana wiam się, skąd u ludzi z mentalnością taborytow taka ułańska fantazja. Nie był to jedyny przykład "oczyszczania" wojska z cywilów. We wrześniu musiał odejść ze stanowiska naczelnego redaktora programu wojskowego TV Darek Baliszewski. W październiku też, w pierwszą rocznicę rejestracji swej firmy komputerowej, Ela z Tomkiem wynajęli dużą część lokalu w Centrum Astronomicznym Mikołaja Kopernika przy ulicy Bartyckiej i wreszcie wyszli ze swym biznesem z własnego pry watnego mieszkania. Po usłyszeniu, w jaki sposób skończył się mój sen o bajecznej współpracy z "Belloną", zapowiedzieli, że w przyszłym roku własnym sumptem wzno wią w szóstej, bardzo poszerzonej edycji Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Również w październiku tego roku Marcin ożenił się z Kasią Rosą, przedsta wicielką silnie od lat związanej z WKN-em rodziny narciarskiej, co Grażynę wpro wadziło w bardzo dobry nastrój, jako że pan młody po skończeniu studiów histo rycznych szukał dotąd drogi do kariery raczej w zespołach muzycznych. Małżeństwo podobno stabilizuje młodych ludzi. 803 . W ostatnich dniach października oboje z Grażynką przygotowywaliśmy się tradycyjnie do corocznego wyjazdu na groby moich rodziców do Grodźca. Dwa dni przedtem rozmawiałem telefonicznie z Mietkiem Ślusarzem. Zwykle przy okazji tego wyjazdu odwiedzaliśmy jego dom w Bytomiu i nocowaliśmy, aby nie musieć w krótkim, listopadowym dniu pokonywać sześciusetkilometrowej trasy WarszawaGrodziec-Warszawa. Nagle 31 października wieczorem, na kilka godzin przed wyjazdem, poraził nas telefon od łkającej Luby. Mietek nie żyje! Wyszedł rano, jak zwykle, do pracy swoje plastyczne zamiłowania kontynuował mimo przekrocze nia wieku emerytalnego i gdy do wieczora nie wrócił, jego syn Leszek, zaniepo kojony, zaczął poszukiwania. Nie trwały one długo. Światło w garażu było zapalone, a na tylnym siedzeniu otwartego wozu leżał Mietek. Serce. Był piękna, jesienny, sło neczny dzień, a na pogrzebie zebrał się tłum Iwowiaków z całego Śląska. To była lwowska manifestacja. Cmentarz bytomski, na którym leży, widoczny jest z okien pokoju Luby. Zbliżał się grudzień, a wraz z nim XVI Zjazd delegatów z całego świata Koła byłych żołnierzy Armii Krajowej w Londynie. Zostałem tam zaproszony jako gość zjazdu. Równocześnie londyński "Dziennik Polski", sprawujący od lat moralny patronat nad kombatanctwem akowskim, zwrócił się do mnie z propozycją napisania artykułu wstępnego na dzień otwarcia zjazdu. Dowiedziałem się później, że była to inicjatywa redaktora Tadeusza Żenczykowskiego. Podwójnie mnie to ucieszyło, aczkolwiek był to dla mnie problem nie lada. Wiedziałem bowiem, że na zjeździe będzie obecna delegacja Zarządu Głów nego Światowego Związku Żołnierzy AK z Warszawy, z wiceprzewodniczącym "Porajem" Zdzisławom Witebskim. Był to w moim mniemaniu poważny błąd per sonalny nie należało do jadącej właśnie tam reprezentacji wybierać kogoś, kto odsłużył prawie ćwierć wieku w ZBoWiD-zie. Znałem jego nieprzejednane sta nowisko wobec coraz liczniejszych punktów spornych między obu organizacjami akowskimi: krajową i londyńską, nie miałem więc wątpliwości, że znajdzie to swoje odbicie w czasie trzydniowych obrad. Uważałem zatem, że we wstępniaku trzeba uwypuklić zarówno coraz częściej w Warszawie minimalizowaną przewodnią rolę Londynu w ciągu całego powojennego półwiecza, jak i podkreślić znaczenie Kotwicy odrzuconej w Polsce symboliki znaku organizacyjnego jako klamry spinającej akowców z kraju i ze świata. Tak powstał wstępniak zatytuło wany Ku zbliżeniu: Przed 45 laty w Londynie zebrali się w szerokim gronie rzuceni przez los na emigrację dowódcy i żołnierze Podziemnego Państwa Polskiego. Powodowała nimi chęć zastąpienia wojennej części działań Armii Krajowej, pełnej służbowych zależności, działalnością koleżeńską, poświęconą pokojowej formule utrwalania etosu akowskiego. Na salę obrad wkraczali bardzo często jeszcze w mundurach, z dystynkcjami generalskimi, oficerskimi i innymi. Byli wśród nich ci, którzy dopiero tak niedawno wyszli z niemieckich lagrów, gdzie zakończyli powstańczy zryw, oraz owi nieliczni przybywający na ten Zjazd tuż po przekroczeniu gorącej granicy, z oku powanej na nowo Polski. Po wyborze przewodniczącego obrad a został nim kpt. Tadeusz Zenczykowski na sali powiało nowym, w odstawkę bowiem poszły wojskowe rangi i kolejno zabierali głos po raz pierwszy w takiej roli kolega "Bór" Komorowski, kolega "Grzegorz" Pełczyński i inni koledzy. Ale "stare" nie chciało odejść tak szybko, 804 . walkę trzeba było prowadzić nadal pierwszą uchwałą, jaką ten I Zjazd podjął, był krzyk na cały świat w obronie 50 tysięcy akowców, wywiezionych w 1944 i 45 roku na Wschód do sowieckich łagrów. I tak już zostało przez całe następne 45 lat. Londyn bo tak umownie nazy waliśmy w Kraju kolegów-akowców rozsianych po świecie i zrzeszonych w Kole krzyczał na cały glob zawsze, gdy Polsce i Polakom w zniewolonej Ojczyźnie zada wano gwałt. Tu powstawała literatura prawdy, tu demaskowano fałszywych mesjaszy, tu walczono o nasze krajowe wyprostowane plecy, stąd płynęły słowa otuchy, tu powstał akowski krzyż, jedyny przez ćwierćwiecze widomy znak naszej służby, usta nowiony przez kolegę Tadeusza "Bora" Komorowskiego, bo tak ten symbol skrom ności chciał być traktowany przez wszystkich akowców. Tu wreszcie była nasza akowska władza, uznana spontanicznie w Kraju, wtedy, gdy zaprzańcy próbowali nas wcisnąć do wspólnego z oprawcami ZBoWiD-owskiego, ruchooporowego worka. Dziś rozpoczyna obrady kolejny już, XVI Światowy Zjazd Delegatów Koła Armii Krajowej. Na sali obrad, po raz pierwszy, znajdzie się obok delegatów nasze liczne grono gości z Kraju. I po raz pierwszy będziemy mogli otwarcie, a nie po kryjomu stanąć na trybunie Waszego Zjazdu jako obywatele wolnej Rzeczypospolitej i jako byli żołnierze Podziemnego Państwa Polskiego znad Wisły, Warty, Bugu, żyjący tam już bez akowskiego piętna obywateli II kategorii, jak to było w czasach PRL. I będziemy mogli, pozdrawiając uczestników Zjazdu, powiedzieć Warn, naszym emigracyjnym Kolegom: "Bóg Warn zapłać za wszystko, co przez te 45 lat zrobiliście dla Polski, dla Armii Krajowej i dla nas, wtedy, gdy nam w Ojczyźnie świadectwa prawdy dawać nie było wolno". XVI Zjazd jak mówi komunikat organizacyjny ma określić rolę Koła w nowej sytuacji politycznej w Kraju. Wierzę, że będzie to Zjazd zbliżenia pomiędzy tymi wszystkimi, którzy przed prawie pół wiekiem walczyli jako żołnierze jednej armii, zjednoczeni wtedy pod wspólnym znakiem KOTWICY, a dziś niejednokrotnie muszący się wzajemnie odnajdywać na nowo. Czas i oddzielenie Polski "żelazną kurtyną" od Zachodu zrobiły, niestety, swoje i dziś wszyscy musimy znów bardzo chcieć stworzyć ten jeden, niepodzielny, akow ski monolit, pod legendarnym znakiem Polski Walczącej. Życzę Zjazdów, Delegatom i nam wszystkim, gościom także, abyśmy koń cząc za trzy dni londyńskie obrady rozjechali się na cały świat wzmocnieni ideą porozumienia, jeszcze bardziej sobie bliscy i znów w pełni akowscy. Zjazd był "gorący". Tak też zatytułowano wywiad, jakiego po jego zakończeniu udzieliłem "Tygodniowi Polskiemu". Fakt, że dane było właśnie mnie dziennika rzowi z kraju i akowcowi patrzącemu na sprawy tej organizacji od paru dziesiątków lat bez ulegania czymkolwiek sugestiom zapowiadać oraz publicznie podsumo wywać światowy zjazd, było i jest dla mnie wyrazem najwyższego uznania, z jakim się spotkałem. Nazajutrz po zakończeniu obrad XVI Zjazdu odbył się w Londynie Zjazd Świa towej Fundacji Armii Krajowej. Wieczorem, podczas kolacji wydanej przez Józefa 805 . Huczyńskiego, prezesa fundacji i jego żonę Teresę w ich własnym domu, mecenas Budziwoj-Orliński z Monachium, prof. dr Witold Rudowski, pani Maria Chojecka, dr Rubkiewicz i ja z Warszawy otrzymaliśmy Honorowe Złote Odznaki Fundacji AK. Wszak profesor, Andrzej Kunertija stanowiliśmy Krajową Trójkę Fundacji na Polskę. Pobyt w Londynie był dla mnie związany nie tylko z samymi przyjemnościami. Zaraz po przyjeździe Basia Hęciakowa, wiceprezes Zarządu Głównego Koła AK oraz żona nieżyjącego już mego starszego kolegi z "Dziennika Polskiego" Pawła Hęciaka, powiadomiła mnie, iż na tydzień przed zjazdem ktoś "życzliwy" ostrzegał ją telefonicznie przed moją osobą. Oczywiście, ostrzeżenie owo przyjęto tam jako dowód czyjejś piramidalnej głupoty albo potwierdzenie tezy, że raz uruchomiona machina prowokacji nie wie, kiedy się ma zatrzymać, niemniej jednak taki fakt zaistniał. Wręczono mi także magnetofonową taśmę wywiadu, jakiego między innymi na mój temat udzielił przed dziewięcioma miesiącami (w marcu 1991 roku) pan Witeb ski "Poraj", już jako świeżo upieczony wiceprezes ZG ŚZZAK. Wywiad ten, prze znaczony dla władz londyńskiego Koła AK, nagrał przybyły z Londynu kpt. Hen ryk Pawelec "Andrzej". Po wielokrotnym przesłuchaniu postanowiono przekazać go mnie. Jest to trudny do powtórzenia stek insynuacji, pomówień i fałszu. Z tą taśmą był także związany pewien incydent na londyńskim zjeździe. Mianowicie kpt. Pawe lec, święcie przekonany o prawdziwości przywiezionych z Warszawy "zarzutów", powtórzył je w mej obecności na posiedzeniu jednej z komisji. Zagrożony przez jej przewodniczącą, panią Halinę Martinową wyproszeniem ze zjazdu, przeprosił mnie. W dwa i pól roku później, w czerwcu 1994 roku, już po jego przeniesieniu się do kraju, podszedł do mnie na Wykusie i powiedział: "Panie doktorze, gdybym wtedy, w Londynie, znał tę prawdę, którą znam dzisiaj, to bym pana nie tylko przeprosił, ale i pocałował w rękę." Po dwóch kolejnych latach w roku 1996 także na Wykusie przyznał otwarcie, że do takiego ataku został nakłoniony przez "Poraja". Po powrocie do kraju napisałem obszerne pismo zaadresowane do władz Koła AK w Londynie, w którym ujawniłem wszystkie pomówienia, nieścisłości i kłamstwa zawarte w "wywiadzie" pana Witebskiego, uwypuklając motywy, które leżą u źródeł jego niechęci do mnie. Aby nie być posądzonym o potajemnie prowadzoną kryptopropagandę, kopię tego pisma przekazałem do rąk własnych p.o. prezesa ZG ŚZZAK, Aleksandra Tyszkiewicza. Tak zresztą czyniłem z wieloma moimi pismami w sprawie ŚZZAK. Bodaj w tym też roku, przy codziennym przeglądzie prasy zaczynanym zwykle od "kroniki towarzyskiej" Warszawy, czyli od kolumny nekrologów, zostałem zasko czony wiadomością o śmierci Wiktora Siennickiego, emerytowanego wojskowego, kawalera wielu najwyższych odznaczeń PRL, pułkownika "wielce zasłużonego", czyli mojego ubeckiego oprawcy z marca 1951 roku. Skłamałbym pisząc, że wiado mością o jego śmierci bardzo się przejąłem. Nie udało mi się jednak zrealizować mego planu, od czerwca 1989 roku bowiem zacząłem zbierać o nim dalsze informa cje, z myślą o postawieniu go pod publiczny osąd społeczny. Wiedziałem, że moja sprawa była w jego karierze maleńkim epizodem, że na polecenie gen. Kufla roz pracowywał wielu wysoko postawionych ludzi w PRL, między innymi gen. Pióro, a także samego gen. Jaruzelskiego. Pisząc przed paru laty duży artykuł do "Gazety Wyborczej", pod tytułem Spi sać Księgę Hańby, jego i jemu podobnych miałem na myśli. 806 . 1992 Obchody umownego jubileuszu AK pierwsze pęknięcia i pożegnanie z Radą Ochrony Pamięci wyprawa do Mińska i na bagna Marcebolina adieu, "Miglanc" Rok ten przebiegł dla mnie pod znakiem ostrych starć organizacyjnych, i to na kilku polach. Przede wszystkim zrezygnowałem (a właściwie zrezygnować musiałem) z bardzo przeze mnie cenionego uczestnictwa w pracach Niezależnego Komitetu Histo ryków Badających Zbrodnię Katyńską. Im bowiem bliżej było do działań praktycznych w tej sprawie, tym bardziej narastała aktywność różnych społecznych organizacji i ini cjatyw, które w nazwie miały słowo "Katyń". Było ich co najmniej kilka, o różnej skali wielkości i ważności, ale Rada działająca przy premierze musiała traktować je na równi. Po wstępnych ekshumacjach w Charkowie i Miednoje (tych legalnych, o których pisa łem, a także jak się później okazało innych, nielegalnych, wspieranych mimo to przez poważne czynniki państwowe) zostaliśmy zmuszeni do podejmowania decyzji dość stanowczych, czasem restrykcyjnych, tak co do ludzi, jak i organizacji. To wyklu czało wszelką szczególnie moją jako ówczesnego opiekuna tych działań przyna leżność do jakiejkolwiek z nich, aby nie być posądzonym o stronniczość. Dzień 14 lutego 1992 roku ówczesne władze Światowego Związku Żołnierzy AK uznały za datę jubileuszu 50-lecia "powstania Armii Krajowej". Postanowiono o tym daleko wcześniej, bo niebawem po zjeździe połączeniowym, a więc jesienią 1990 roku, jeszcze za czasów prezesury ppika dypl. Wojciecha Borzobohatego i wiceprezesury mjra Wojciecha Lipczewskiego. U podstaw tej decyzji (co mi zresztą powiedział bez żadnego zażenowania Lipczewski) stała chęć jak najszybszego prze życia jakiegoś wielkiego święta we własnej, wyzwolonej organizacji. Podejrzewałem także, już na mój prywatny rachunek, że nowa władza Związku, niezbyt demokratycznie przecież wybrana i nie wolna od błędów personal nych, chciała się wykazać przed kilkudziesięcioma już wtedy tysiącami podkomend nych jubileuszową fetą, która powinna zaowocować tak tu przecież ciągle oczekiwa nymi medalami i awansami. I na dobrą sprawę i jeden, i drugi powód wcale nie był taki znów grzeszny. Wszak dotąd, przez czterdzieści lat, w ZBoWiD-zie z garnka awansowo-odznaczeniowego śmietanę tradycyjnie zbierała mniejszość z AL-u i tylko nikły procent grzecznych i posłusznych akowców, a dla reszty zostawało kwa śne mleko. Teraz chciano te wieloletnie dysproporcje wyrównać. I słusznie. Ale czy do tego celu trzeba było aż fałszowania historii? Używając określenia "powstanie AK" nie tylko tę historię ponad miarę naciągano, ale również wyrządzono krzywdę organizacji. Powstała ona bowiem faktycznie, choć pod inną nazwą Służby Zwycięstwu Polski 27 września 1939 roku, w przedostatnim dniu obrony Warszawy, przejmując pałeczkę sztafety od kapitulującego żołnierza Wojska Polskiego. Tę 807 . a nie inną formację upoważnił Naczelny Wódz do przeprowadzenia akcji scalenio wej, tę też podporządkował swemu sztabowi. Późniejsze działania w postaci przemia nowania SZP na ZWZ i ZWZ na AK były przepoczwarzeniami organizacyjnymi nastę pującymi w tym samym ciele. Taka wykładnia historyczna dawała Armii Krajowej prawo do widzenia siebie jako pierwszej w okupowanym kraju. Tymczasem uznanie powstania AK od daty jej kolejnego przereorganizowania, czyli od 14 lutego 1942 roku, pozbawiało ją dwu-i-półletniego najtrudniejszego okresu, stawiając ją daleko w kolejce "pierwszych", bo za BCh, NSZ, a nawet AL, których władze nie odcinały się od korzeni i w ruchu chłopskim nie rezygnowały z okresu przed BCh, czyli z "Chłostry", komuniści z okresu "gwardyjskiego", a w NSZ ze Związku Jaszczurczego, czy NÓW. Twórca tego pomysłu, Wojciech Lipczewski, człowiek niewątpliwie inteli gentny, od razu zdał sobie sprawę z tego, że rzecz nie ma rąk i nóg i po naszych historyków niepokojach wyrażanych na łamach prasy, zaczął to pierwsze, bardzo niefortunne określenie "rocznica powstania AK" delikatnie modyfikować. Nie zdążył jednak tego dokonać, bo pod ciężarem zarzutów dotyczących jego aktywności w ZBoWiD-owskich władzach musiał ustąpić i na jego miejsce przyszedł doc. Witebski. Ów inżynier budownictwa wiejskiego, ale niestety amator w sprawach historii, od początku chyba nie bardzo wiedział o co toczy się spór, toteż zamiast kontynuować wysiłki poprzednika zmierzające do zmodyfikowania błęd nego pojęcia, wyraźnie je opóźniał. Wszelka krytyka niefortunnych działań ŚZŻAK była za to przez niego piętno wana nie tylko na tamach "Biuletynu Informacyjnego", miesięcznika-organu Świato wego Związku, ale także za pomocą dziwacznych "dokumentów". Mianowicie ZG ŚZZAK inicjował w tym czasie różne wspólnoty działania i tworzył wspólne fronty w zwalczaniu wyimaginowanych ideologicznych wrogów, podczas gdy wróg rzeczywi sty świetnie się miewał tuż pod jego bokiem. Na przykład w okresie przygotowań do obchodów "Roku Armii Krajowej" ZG ŚZŻAK podpisał porozumienie z Zarządami Głównymi Związku Powstańców Warszawskich (Zbigniew Ścibor-Rylski i Witold Stankiewicz) i Polskiego Związku Kombatantów (Stanisław Herman), mające zagwa rantować stworzenie wspólnego frontu przeciwko jątrzącym działaniom różnych autorów "z jak mówi dokument Cezarym Chlebowskim na czele". Jakoś jednak panowie Tyszkiewicz i Witebski, sygnatariusze owego porozu mienia z ramienia SZZAK nie mieli w tych inicjatywach szczęśliwej ręki. Ich sojusz nik, sekretarz ZG ZPW Witold Stankiewicz, popisał się w parę tygodni później współautorstwem "sławnego" Apelu Poległych, w którym wzywano żołnierzy Armii Czerwonej, którzy zginęli "spiesząc z pomocą Powstaniu Warszawskiemu". Posypały się liczne protesty, w tym również prasowe, tak w kraju, jak i za granicą, ale nie sły szałem, aby władze ŚZŻAK opublikowały jakieś oświadczenie w tej skandalicznej sprawie, której przecież były współorganizatorem. A szkoda. Czujność wykazywana nie tam, gdzie trzeba, była jak widać cechą szcze gólną władz związku w tej kadencji. Doszło wreszcie do tego, że gdy po trzynastu miesiącach działania p.o. prezesa Tyszkiewicza i dokooptowanych wiceprezesów: Witebskiego, Rachtana i Szolca zbliżał się kulminacyjny okres obchodów, a my cały czas obracaliśmy jak w kalejdoskopie określenia: "powstanie", "powołanie", "prze mianowanie", "przeobrażenie" itp., rzecz stała się groźna. Przede wszystkim powo dowało to straty nie do odrobienia, choćby takie, że dzieci szkolne z czytanek histo rycznych dowiadywały się, iż AK powstała w 1942 roku. Bez żadnego komentarza. 808 . W sytuacji ciągłego upierania się przy swoich racjach ze strony Zarządu Głów nego i jego ideologa pana Witebskiego, Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, zgodnie ze swymi uprawnieniami, została zmuszona do publicznego wyrażenia zanie pokojenia w tej sprawie. Podpisali je wszyscy członkowie Prezydium: prezes, trzech wiceprezesów i sekretarz generalny. Z tej piątki czterej byli żołnierzami AK, z czego dwaj (panowie Broniewski i Gieysztor) pełnili w niej wysokie funkcje. W odpowiedzi, w numerze 2 "Biuletynu Informacyjnego" ŚZŻAK z 1992 roku pod tytułem Protest przeciwko mąceniu, opublikowana została informacja o tym, że ZG zaoponował publicznie przeciwko temu stanowisku Rady. Wtedy wybitny historyk i oficer wywiadu AK, prof. Józef Garliński, wydruko wał w londyńskim "Dzienniku Polskim" w tej sprawie całokolumnowy artykuł pod znamiennym tytułem Historia, a nie nazwa, ale w kraju działacze SZZAK woleli "nie zauważyć go". Za to gdy w Rewizji nadzwyczajnej, w I programie TY grono historyków wypowiedziało się krytycznie o takiej interpretacji pięćdziesięciolecia "powstania" AK, wladze Związku złożyły na nas skargę do Zarządu telewizji, a ten w osobie pana Jakubowicza pokajał się. Pan Jakubowicz, o ile wiem, podobnie jak pan Witebski, historykiem nie jest. Dziwi więc fakt, że poczuł się upoważniony do zabierania głosu w sprawie historycznej. Szczytem jednak braku elementarnego taktu, a także ignorancji okazały się przygotowania do centralnej akademii jubileuszowej, która odbyła się w końcu lutego 1992 roku. Jej organizatorami były: władze ŚZŻAK i Wojskowy Instytut Historyczny. W imieniu tego ostatniego występował kierownik pracowni Ruchu Oporu Zakładu II Wojny Światowej WIH i członek jego Rady Programowej. On też miał wygłosić jeden z wiodących referatów. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, iż osobnikiem tym był Piotr Matusak. Jak to się stało, że pracownik z takimi "walorami" naukowymi i moralnymi pełnił w WIH-u owo wysokie stanowisko jesz cze w dwa i pół roku po czerwcowych wyborach 1989 roku i w półtora roku po obję ciu tam szefostwa przez cywilnego dyrektora, wybitnego zresztą historyka, pozo stanie tajemnicą owej dziwnej instytucji. Był to jednak jeszcze jeden dowód na potwierdzenie mej tezy, że choć ów dyrektor WIH-u byt bardzo przyzwoitym cywi lem i uznanym znawcą przedmiotu, to jednak rządzi tam nie on, lecz nadal duch patronki, towarzyszki Wandy Wasilewskiej. Kariera naukowa Piotra Matusaka, podobnie jak jego praca w WIH-u może posłużyć jako kanwa do scenariusza pasjonującego filmu telewizyjnego. To, iż swoją wewnętrzną (utajnioną) recenzją usiłował on w końcu lat siedemdziesiątych zablo kować wznowienie mej Zagłady IV odcinka jako pozycji nie pogłębionej i antyra dzieckiej, jest małii znaczącym epizodem. To on bowiem był głównym akuszerem najbardziej krzywdzącej Armię Krajową pracy "naukowej", wydanej po paru latach szeroko zakrojonych przygotowań, pod tytułem Polski Ruch Oporu 1939-195. Ten zawierający tysiąc trzysta czterdzieści stron drobnego druku zbiór ukazał się w 1988 roku, czyli w czasie, w którym już nawet ludzie, ongiś nagminnie rozmijający się z prawdą historyczną, skrzętnie się z tego wycofywali. A tymczasem Matusak, jako jedyny z dyspozycyjnych historyków, był przy płodzeniu "PRO" we wszystkich trzech gremiach, które go tworzyły: w dwudziestoczteroosobowym zespole autorów, w siedmioosobowym komitecie redakcyjnym i w trzyosobowej redakcji naukowej. Jego negatywny stosunek do AK był wśród historyków powszechnie znany. Dr Marek Ney-Krwawicz, autor pracy doktorskiej o Komendzie Głównej AK, gdy przyniósł zamówiony u niego przez WIH artykuł na temat tej barwy, usłyszał od 809 . Matusaka: "Stanowczo za ładnie się ta AK u pana prezentuje". I praca została odrzucona. Jest więc dla mnie rzeczą zrozumiałą, że jeszcze na przełomie lat osiem dziesiątych i dziewięćdziesiątych zespół marksistowskich dogmatyków w WIH na przewodniczącego komitetu redakcyjnego monografii AK powołał właśnie Piotra Matusaka. Ludzie ci zapewnili sobie w ten sposób, że pod takim kierownictwem nic uczciwego o AK ukazać się nie może. Dlatego też z komitetem redakcyjnym owej monogram właśnie ze względu na osobę przewodniczącego odmówili współ pracy znawcy przedmiotu Andrzej Krzysztof Kunert i Andrzej Chmielarz. Ale budzi moje zdumienie, ba! , przerażenie fakt, że kolaborację z nim podjął bez zmrużenia oka Komitet Organizacyjny Jubileuszu w ŚZŻAK, i to w początkach lat dziewięć dziesiątych. To, że docent Witebski mógł o tym wszystkim nie wiedzieć, jest rzeczą prawdopodobną, choć też przerażającą. Ale przecież Związek miał swoją Komisję Historyczną. Miał przecież wspaniałą specjalistkę w osobie jej przewodniczącej, Elżbiety Ostrowskiej. I co? No właśnie. I nic. Związek, zachwycony swoją jubileuszową rolą, brnął nadal, unurzany po szyję w owym pseudohistorycznym bagienku. I jakby mało było Armii Krajowej kolejnej wpadki czekającej ją na jubileuszowej akademii, "Biuletyn Informacyjny", organ ZG ŚZŻAK, swój styczniowy numer z 1992 roku rozpoczął od... długiego, trzystronicowego wywiadu z owym Piotrem Matusakiem. Było to już wyraźne naigrawanie się z elementarnej przyzwoitości i całkowicie wyprowadziło mnie z równowagi. Zatelefonowałem do ministra Bronisława Komorowskiego. Jemu przecież, jako cywilnemu wiceszefowi resortu obrony, podlegał WIH i jego pracownicy. Podzieliłem się z nim moim oburzeniem. Odniósł się do niego z całkowitym zrozumieniem, wszak jest z wykształcenia historykiem i osoba Piotra Matusaka oraz jego stosunek do AK nie były mu obce. W ciągu doby, organizatorzy akademii jubileuszowej zostali powiadomieni, że referat WIH-u podczas jubileuszowej akademii AK wygłosi nie Piotr Matusak, a dr Andrzej Chmielarz. Po kilku dniach Matusak został zdjęty z funkcji kierownika pra cowni Ruchu Oporu. Po jakimś czasie musiał też opuścić WIH. Ale Zarządowi Głównemu SZZAK mało było tej nauczki. Po obchodach jubile uszowych osobom wybitnie zasłużonym przy organizacji jubileuszu przyznano i uroczy ście wręczono honorowe oznaki wraz z dyplomami. Był wśród nich także Piotr Matusak. Po jakimś czasie Matusak objawił się w Siedlcach oraz w Łowiczu jako współ twórca tamtejszych terenowych wyższych uczelni. Był jednym z kilkunastu marksi stowskich "naukowców", których uczelnie stolicy nie chciały widzieć w szeregach swoich wykładowców. Ale z czasem nie chciała ich także mieć u siebie akademicka młodzież uczelni \v obu tych miastach. Rozgorzała walka, której przewodziła i prze wodzi siedlecka "Solidarność". Trwa ona nadal. Wróćmy jednak do jubileuszu Związku sprzed czterech lat. Ówcześni funkcjo nariusze władz ŚZŻAK swoją ignorancją i uporem chcieli doprowadzić i gdyby nie interwencja z zewnątrz doprowadziliby do obrazy Armii Krajowej. Nie mają zresztą żadnej zasługi w tym, że do tej obrazy nie doszło. Dlatego winni są moim zdaniem swoim członkom słowo "przepraszam". Nie padło ono jednak ani wtedy, ani teraz, kiedy miejsce szefów nie chcianych w wyborach, zajęli inni. Zapomniano bowiem o tym, że władza to także odpowiedzialność, że krzywdy popełnione przez poprzedników trzeba wyrównać, a ich błędy naprawić. Odsunięcie Matusaka od spraw jubileuszowych, a także wycofanie go w ogóle z WIH-u było bodajże ostatnią decyzją wiceministra Bronisława Komorowskiego. 811 . Rząd premiera Olszewskiego obsadził newralgiczne punkty swoimi ludźmi. Pocią gnęło to za sobą ruch domina. Po prawie dwóch latach działania został odwołany z funkcji redaktora naczelnego "Polski Zbrojnej" Jerzy Śląski. Razem z Andrzejem Wernicem zainicjowaliśmy "List otwarty" w jego obronie, opublikowany w "Gazecie Wyborczej", "Życiu Warszawy" i "Rzeczypospolitej", jednak na razie rezultatu nie przyniosło to żadnego. Dopiero po paru miesiącach, gdy upadł rząd Olszewskiego, wrócili na swoje miejsca i Komorowski, i Śląski. Nie na długo jednak. Po akowskim jubileuszu kontynuowano w ŚZZAK propagandę sukcesu. Jesz cze przed uroczystościami, w grudniu 1991 roku, zaraz po przyjeździe z Londynu, docent Witebski szef dwuosobowej delegacji próbował klęskę tam poniesioną przedstawić jako sukces. Faktem było, że wiceprezes ŚZZAK wrócił z Anglii uzbro jony w uchwałę zjazdu, mówiącą ciepło o potrzebie współdziałania. Jednak mówiąc A, nie można nie powiedzieć B, czego on starał się za wszelką cenę uniknąć. To B zawierało bowiem między innymi raniące jego serce słowa red. Tadeusza Zenczykowskiego, nestora i honorowego przewodniczącego zjazdu, który podczas uroczy stego wieczoru w pierwszym dniu obrad powiedział publicznie, patrząc docentowi prosto w oczy: "Ta światowość w nazwie krajowego Związku jest moralnie wąt pliwa i dla dobrej atmosfery zbliżenia powinna z niej zniknąć." Nic więc dziwnego, że w maju 1992 roku wstępniak w "Biuletynie Informacyj nym" autorstwa Witebskiego, noszący tytuł Bez przełomu, był hasłem do ataku na Londyn. Zaraz po nim ŚZZAK podjął próbę niestety, udaną rozbicia podle głego Londynowi Oddziału AK w Montrealu. W pół roku później uczestnicy plenum ZG Światowego Związku podjęli uchwałę o zamrożeniu wszelkich kontaktów z Lon dynem. W czerwcu "Biuletyn" zamieścił kolejny wstępniak tego samego autorstwa Dwa oblicza i był początkiem rozprawy z bardzo ofiarną, ale mało potulną Fundacją państwa Teresy i Zdzisława Knoblów z Toronto. Parę tygodni wcześniej inny wice prezes Zarządu Głównego, Zdzisław Rachtan, szwagier docenta Witebskiego, użył w stosunku do pana Knebla sformułowań, które ten uznał za naruszenie swoich dóbr osobistych i skierował rzecz na drogę sądową. Zarząd Główny, solidaryzując się ze stanowiskiem wiceprezesa, odpowiedział kontrpozwem. I tak oto zaczęła się nikomu niepotrzebna wielka wojna o nic. Przez następne trzy lata zżerała wiele energii Związku, mimo iż obaj wiceprezesi dawno przepadli w wyborach. W marcu tego roku Marcinowi urodziło się pierwsze dziecko syn Maksymi lian. Byłem ciekaw, jak przyjmie tę sytuację Grażynka wszak po raz pierwszy została babcią. Okazało się jednak, że rzecz przebiegła normalnie: jak wszystkie babcie zwariowała na punkcie wnuka. Wiosną 1992 roku zaczęły ujawniać się coraz mocniej i częściej pewne od dawna już istniejące pęknięcia w dobrych stosunkach kierownictwa Rady Ochrony Pamięci. Powód różnego widzenia spraw Rady przez poszczególnych członków jej kierownic twa był bardzo prozaiczny i zaistniał już na samym wstępie naszego działania. Real nie rzecz ujmując, na pięć osób prezydium codzienną pracę wykonywało tylko nas trzech: prezes, sekretarz generalny i ja. Wszyscy mieliśmy za sobą bogatą harcer ską przeszłość, w tym doc. Stanisław Broniewski "Orsza", jako Naczelnik Szarych Szeregów z czasu okupacji, nieporównanie większą i ważniejszą. Zygmunt Gluszek, także żołnierz Szarych Szeregów, zajmował się teraz pracą historyczną w tej dzie dzinie. Moje zaś harcerskie poczynania opisałem w pierwszym tomie tej książki. 812 . U podłoża całego problemu leżał fakt, że "Orsza" bardzo głęboko tkwił w spra wach harcerstwa, niezmiernie aktywnie optując na rzecz Harcerstwa Rzeczypospoli tej. Odgrywał tam czołową rolę. Zresztą i nasze Zygmunta i moje sympatie także grawitowały raczej w tym kierunku. Do czasu jednak, kiedy ta ZHR-owska działal ność nie zaczęta kolidować z zadaniami Rady. Do gabinetu prezesa dość często nie można się było dostać, bo odwiedzała go kolejna delegacja harcerska, jedyny samo chód służbowy potrafił do późnej nocy jeździć nie w sprawach Rady. Aby nie wchodzić z nikim w kolizję, od początku działania zrezygnowałem w ogóle z samochodu służbo wego, zadowalając się ryczałtem benzynowym na mój samochód prywatny. To jednak nie usunęło spraw spornych. Wobec tego, że z tej społecznej pracy coraz mniej miałem satysfakcji, a coraz więcej zajęć, w końcu maja 1992 roku napisa łem za pośrednictwem prezesa "Orszy" pismo do premiera Jana Olszewskiego z prośbą o nie powoływanie mnie w nowej Radzie na żadną funkcję. Byliśmy bowiem w końcowym etapie wielkiego jej odchudzania poprzez zastąpienie stuosobowego ciała czterokrotnie mniej licznym. Efekt był taki, że odbyliśmy we trzech w Radzie "szczerą, partyjną rozmowę" i postanowiliśmy dokonać kolejnej próby współpracy. Nie bardzo wierzyłem w realność tej umowy. Po trzech tygodniach okazało się, że miałem rację. Zdawało się, że problem katyński wejdzie wreszcie w fazę autentycznie roboczą. Najważniejszą sprawą stały się pieniądze. Według moich wstępnych obliczeń, tylko na 1991 rok trzeba było co najmniej dodatkowych dziesięciu miliardów (ówczesnych) zło tych. Rada tymczasem, ze swej URM-owskiej dotacji, po załatwieniu spraw osobo wych i administracyjnych, mogła wygospodarować na wspomaganie upamiętniających poczynań w całym kraju najwyżej jeden miliard. Dlatego też uważałem, że ze względu na rangę zamierzenia oraz koszty, Komitet do Spraw Katynia powinien powstać przy Radzie Ministrów i z oddzielnym całkowicie budżetem, co najwyżej powiązany z Radą kontaktem operacyjnym. Podobne stanowisko zajmował Zygmunt, a nawet począt kowo zgadzał się z nim prezes Broniewski, ale tylko do chwili, gdy zaproponowano mu prezesostwo Komitetu Katyńskiego przy naszej Radzie. Wtedy zmienił zdanie. I potem już potoczyła się lawina drobnych, ale znaczących wydarzeń. Ustalono, że w Radzie zostanie natychmiast powołany jako pracownik etatowy koordy nator do spraw katyńskich. Wniosek skądinąd bardzo słuszny. Prezes zaproponował kandydaturę Jędrzeja Tucholskiego. Była to dobra kandydatura, najlepsza, jaką sobie można wyobrazić. Jędrek był przy sprawie katyńskiej od samego początku. Dosłownie. Wszak tam zginął jego ojciec. Na długo przedtem, nim można było cokol wiek w tej sprawie robić, on robił. Olbrzymi rozdział w polskim piśmiennictwie poświęconym Katyniowi stanowiły jego artykuły, publikacje i książki. Z Jędrkiem łączyło mnie kilkanaście lat prawdziwej przyjaźni, popartej ścisłym współdziała niem w wielu akowskich sprawach. A jednak włas-nie ja tę kandydaturę zakwestionowałem. Nie jako Chlebowski, ale jako wiceprezes Rady przy premierze. Nic mnie nie obchodziły skrajnie prawicowe zapatrywania Jędrka, a jeśli to tylko jako przejawy mojej sympatii dla niektórych z nich. Jędrek wszakże połączył swoje prywatne zapatrywania z radykalnym działa niem w sprawie katyńskiej. Na czele ludzi z Fundacji Katyńskiej pikietował z bardzo ostrymi w treści transparentami gmach MSZ, publikował listy otwarte w "Nowym Świecie" do min. Skubiszewskiego z apelami może słusznymi, ale ubranymi w nietak towne słowa. Dużo można by wymieniać podobnych przykładów. Słowem, uważałem, że to wszystko, co jest możliwe i normalne w działaniach Tucholskiego jako prywatnej osoby, staje się zupełnie niedopuszczalne dla etatowego pracownika Rady przy 813 . urzędzie premier Hanny Suchockiej. Zygmunt mnie popart, prezes zakończył sprawę stwierdzeniem "on się poprawi" i rzecz została odfajkowana. W tej sytuacji powiadomiłem doc. Stanisława Broniewskiego o tym, że od tej chwili ze skutkiem natychmiastowym przestaję pełnić funkcję wiceprezesa, i wyjechałem do Rybienka na trzymiesięczny urlop. Tego się nie spodziewano, tym bardziej że równocześnie zgłosił swoją rezygnację ze stanowiska sekretarza gene ralnego red. Zygmunt Głuszek. Po dwóch tygodniach przyjechał do Rybienka prezes Broniewski z kolejnymi argumentami. Postanowiłem być nieugięty i przez parę godzin naszej rozmowy mi się to udawało. Wówczas mój rozmówca użył argumentów ciężkiego kalibru: Pan nie dotrzymuje umowy. Przecież zgodziłem się pełnić tę funkcję tylko dlatego, że pan przyrzekł być ze mną. A teraz pan się wycofuje. Nie chcę, aby nasze spory wyszły na zewnątrz, przynajmniej do czasu powołania przez premiera nowego składu Rady. Potrzebne mi jest pana nazwisko i proszę, aby pan wszedł do nowego składu, choćby bez funkcji. A na razie proszę, aby do początku listopada piastował pan swoje stanowisko, niechby i pozornie. Na figuranctwo przystać nie mogłem, zgodziłem się więc przez te trzy miesiące przyjeżdżać do Warszawy raz na tydzień. Prezes poruszył sprawę następcy na miej sce ustępującego red. Głuszka. Padła z jego strony kandydatura Andrzeja Przewoź nika. Domyślałem się, że jest to podszept Jędrka Tucholskiego, gdyż Przewoźnik i Tucholski dobrze się znali. Przewoźnik mieszkał w Krakowie, był młodym historykiem i początkowo dzia łał i pracował w tamtejszym "PAie. Wobec tego, że kilkoma artykułami wymie rzonymi przeciwko byłym aktywistom ZBoWiD-u zadomowionym we władzach naj pierw Związku Żołnierzy AK, a po połączeniu w Okręgu ŚZŻAK naraził się tamtejszym możnym, znalazł się bez pracy. Zwrócił się wtedy do mnie o pomoc, którą mu okazałem i został zatrudniony w Urzędzie Wojewódzkim w Krakowie, jako pełnomocnik do spraw upamiętniania miejsc walki i męczeństwa. Wielokrotnie przy jeżdżając do Warszawy, odwiedzał mnie zarówno w domu, jak i Radzie, i zawsze sta rałem się wspomóc go w działaniu. Mogłem więc uważać, że Przewoźnik jest czło wiekiem przekonanym o mojej do niego przychylności. W tym też duchu powiedziałem prezesowi, że o ile kandydat ten jest bardzo dobry w Krakowie, może sobie nie dać rady w Warszawie. Jeżeli zaś odejdzie, choćby na krótko, z Krakowa, to biorąc pod uwagę tamtejsze stosunki nie będzie miał powrotu. Odradzałem więc ten manewr. Po tygodniu przyjechałem do Warszawy i zastałem już Przewoźnika urzędującego w gabinecie sekretarza generalnego Rady. Mimo bowiem moich zastrzeżeń prezes wystał do Krakowa Jędrka Tucholskiego i po rozmowie obu panów Przewoźnik przyjechał do Warszawy przekonany, że chciałem mu stanąć na drodze do niewątpliwej kariery. Swój stosunek do mnie uzewnętrznił rozpoczynając urzędowanie od... sprawdzenia zasadności przyznania mi ryczałtu benzynowego. Trzasnąłem więc drzwiami i odmówiłem wszelkich rozmów zarówno z prezesem, jak i nowym sekretarzem generalnym. W jakiś czas później premier Hanna Suchocka zgodnie z moją prośbą skiero waną jeszcze w końcu maja do premiera Jana Olszewskiego nie przydzieliła mi, co prawda, żadnej funkcji w Radzie, ale powołała mnie do nowego jej składu. Biuro Rady jednak "zapomniało" wysłać do mnie zaproszenie na uroczystość wręczenia powołań i tylko przypadkowy telefon sekretarki prezesa do mnie w zupełnie innej sprawie wyjaśnił to uchybienie i spowodował w ostatniej chwili przysłanie zaproszenia przez 814 . umyślnego. Oczywiście nie skorzystałem z niego i poprosiłem panią premier o odwo łanie mnie także z Rady. Po kilku dniach zatelefonował do mnie dyrektor gabinetu pani Hanny Suchockiej i powiadomił, że pani premier nie przychyli się do mego pisma i prosi, abym przystąpił do uczestnictwa w pracach Rady. Z przykrością musiałem tej prośbie odmówić. Po jakimś czasie dowiedziałem się z URM-u, że panowie Przewoź nik i Tucholski w walce o prymat w Radzie prześcigali się w robieniu sobie "czarnych twarzy" do tego stopnia, że jeden z nich musiał odejść. Odszedł Jędrek Tucholski, który zresztą awansował na doradcę ministra spraw wewnętrznych. Według informa cji, jakie uzyskałem od Jędrzeja, zasadniczym powodem sporów międzu obu panami był zbyt pasywny (wówczas) sposób prowadzenia spraw Rady przez Przewoźnika. Nieprzyjemna sprawa wyniknęła także z listem otwartym działaczy AK z kraju i zagranicy, skierowanym do władz RP w sprawie konieczności ukarania sprawców zbrodni stalinowskich. Swego czasu co najmniej rok wcześniej opublikowałem i ja na lamach "Gazety Wyborczej" całokolumnowy artykuł o konieczności stworze nia "Księgi Hańby", obejmującej nazwiska bezpośrednich i pośrednich sprawców mordów. Emigracja do tej sprawy stale wracała. W końcu 1992 roku kolejną akcję zainicjował Jan Nowak-Jeziorański i propozycję zarówno treści, jak i nazwisk sygnatariuszy skierował do Londynu, na ręce Lucjana Kindleina, i do kraju, do Sta nisława Broniewskiego. Lucjan natychmiast do mnie zatelefonował, powiadamiając o takiej propozycji oraz o tym, że w projekcie Jana Nowaka-Jeziorańskiego figuruje także moje nazwisko. Czekałem więc na jakiś sygnał. Na próżno. List ukazał się w "Gazecie Wyborczej" w styczniu 1993 roku bez mego nazwiska. Zniknęło ono mię dzy faksem zaadresowanym do prezesa Rady a krajową odbitką przepisaną w Radzie dla prasy, rozwożoną osobiście przez jej sekretarza generalnego. Przy kolejnym spotkaniu Jan Nowak-Jeziorański na moje pytanie potwierdził, iż w faksie wysłanym przez niego zarówno do Londynu, jak i do Warszawy znajdowało się moje nazwisko. Przykre to, ale prawdziwe. Jedną z pierwszych decyzji kadrowych podjętych przez premier Hannę Suchocką po uporządkowaniu spraw głównych kraju, było zdjęcie z funkcji szefa Urzędu do Spraw Kombatantów Zbigniewa Zielińskiego. Spowodowało to lawinę "spontanicznych" listów protestacyjnych, indywidualnych i zbiorowych. Zwrócono się i do mnie o podpisanie jakiegoś zbiorowego protestu. Odmówiłem uzasadniając, że jeśli kiedyś nie protestowałem przeciwko nominacji, którą uważałem za nietrafną, to nie mam powodu protestować tym bardziej teraz, gdy ów ewidentny kadrowy błąd naprawiono. Uważałem też, że o klasie działacza i polityka świadczy nie tyle forma obejmowania przez niego funkcji, ile jej opuszczania. Z doświadczeń tych Zbyszek nie wyciągnął żadnych wniosków dla siebie. Po kolejnych latach, g( ly AWS i Unia, zwycięzcy wyborów w 1997 roku, będą montowały nowy rząd, poderwse się rączo do mobilizowania swego elektoratu, aby "spontanicz nie" popierał jego kandydaturę na szefa Urzędu Kombatanckiego. W grudniu wreszcie znalazłem czas na wywiązanie się z z drugiej części mojego zobowiązania wobec pani profesor Elżbiety Smułkowej, ówczesnego konsula general nego RP w Mińsku. To znaczy w marcu tego roku, gdy pani profesor pisała do mnie, na Białorusi nie było jeszcze naszej ambasady. Kiedy byłem tam w czerwcu, funkcjo nował tylko konsulat. Ale teraz, w końcu listopada, jechałem tam na zaproszenie już pani ambasador. Wielką przyjemność sprawiła mi wiadomość, że I sekretarzem tejże ambasady jest Marek Gołkowski, mój cenny informator na temat Surkont. Sprawa 815 . wyjazdu na Białoruś okazała się o tyle pilna, że polskie działania upamiętniające tam miejsca akowskich walk oraz pochówku poległych żołnierzy wywołały falę ataków. Przede wszystkim na AK i jej rzekomą współpracę z Niemcami. Dziś już wiadomo, jakie oblicze ma "niepodległość" Białorusi i kto nią steruje. Ale wtedy zajadłość owych ataków zdumiewała, bo biaioruskość tamtejsza jest sprawą bardzo dyskusyjną. Nie ulega bowiem wątpliwości, że z dziesięciu milionów mieszkańców tego kraju prawie połowa nie zna języka białoruskiego. Znają go głównie mieszkańcy "zachodniej" Białorusi, czyli przedwojennej Polski. Na wschód od Mińska tego języka nie zna prawie nikt, zaś najlepiej zachował się on w... Wasilkowie pod Białymstokiem, czyli w Polsce. Złośliwi mówią, że podczas uroczystości oficjalnych, po przemówieniach wygła szanych przez panią ambasador Smułkową po białorusku, nawet premier tego kraju wolał przechodzić na język rosyjski. Najwięcej zaś szkół z wykładowym językiem białoruskim oraz teatrów, które wystawiały sztuki w tym języku, było za czasów, gdy rządził tu generalny gubernator hitlerowskich Niemiec Wilhelm Kubę. Podobnie jest ze świadomością narodową. Białorusini są niezmiernie dumni ze swego masowego udziału w ruchu partyzanckim w czasie ostatniej wojny Fakt, że była to partyzantka sowiecka, bynajmniej im nie przeszkadza. Są dumni ze wszyst kich jej działań, nawet popełniane przez nią zbrodnie chętnie rozgrzeszają. Starają się natomiast za wszelką cenę zacierać dwie swoje "skazy na honorze" z czasów oku pacji. Po pierwsze całkiem liczny udział Białorusinów w różnych niemieckich kolaboranckich służbach pomocniczych, z policyjnymi włącznie. Niechlubna sława białoruskich schutzmannów w szarych szynelach z czarnymi kołnierzami sięgała przed pół wiekiem daleko. I po drugie czego się znacznie bardziej dziś wstydzą fakt uczestnictwa licznych Białorusinów, zwłaszcza na Nowogródczyźnie, w party zantce akowskiej. Podkreślić należy, iż był to wybór świadomy, powodujący automa tyczne zagrożenie represjami ze strony partyzantki sowieckiej wobec całej pozosta łej w domu rodziny. Mimo to decydowało się na tę służbę tak wielu młodych ludzi, że w niektórych kompaniach nowogródzkich batalionów AK stanowili oni ponad dwa dzieścia pięć procent. Obecne tworzenie polskich cmentarzy wojennych, fundowanie tablic akowskich, uświadomiło miejscowym "politykom" trzeciej gildii nadchodzące niebezpieczeństwo, bo a nuż w Białorusinach, którzy jeszcze co nieco pamiętają, odezwie się akowska świadomość i nieszczęście gotowe. Przed kilku laty zdarzyło się tu już coś takiego, kiedy to nieopatrznie władze wtedy jeszcze radzieckie zgodziły się na odzna czenie naszym Medalem Wojny 1939 roku tych Białorusinów, którzy walczyli w sze regach Wojska Polskiego. Jakież to były wspaniałe uroczystości, ile wzruszeń i łez, a często i demonstracji, bo niektórzy z odznaczonych uważali, że medal polski nie może wisieć na piersi obok odznaczeń radzieckich, zdejmowali więc te ostatnie. Dlatego należało teraz tę akowską przeszłość zohydzić. Pretekstem do podjęcia akcji stała się wystawa, jaką przysłano z Polski, eksponowana w lecie 1992 roku w ambasadzie w Mińsku (zresztą w połączeniu z moim tam wykładem o polskiej party zantce na Nowogródczyźnie) z okazji jubileuszu 50-lecia "powstania" Armii Krajowej. Uruchomiło to lawinę bardzo napastliwych artykułów. Wynikało z nich, że ziemia ta spływała białoruską krwią o wiele częściej z powodu poczynań akowskich niż niemiec kich. Wszystkie te oskarżenia były bardzo przesadzone, a próby uzasadnienia faktów, które naprawdę zaistniały przeważnie nie trafiały do przekonania. Bo jeżeli Biało rusini gotowi są rozgrzeszać AK za wykonanie wyroków śmierci na Polakach, Żydach 816 . czy Białorusinach donosicielach niemieckich, to absolutnie nie chcą zrozumieć, że taką samą zbrodnią, zagrożoną tą samą karą, było donosicielstwo na AK do partyzantki sowieckiej, jako że dla ludzi z AK rodziło te same albo jeszcze gorsze skutki. Wobec tego, że prasowe napaści na AK przybrały formę masową, nowo powstałe w Mińsku Polskie Towarzystwo Naukowe przy pomocy ambasady zorgani zowało w pierwszym tygodniu grudnia 1992 roku historyczną sesję naukową. Ze strony polskiej zaproszeni zostali: prof. Tomasz Strzembosz, dr Henryk Piskunowicz, dr Andrzej Chmielarz i ja, ze strony białoruskiej zaś cała plejada mińskich history ków, co najmniej trzydziestu. Było to co prawda działanie trochę okrężną drogą, bo Armii Krajowej nie atakowali w zasadzie historycy białoruscy, albo może nie robili tego w sposób tak kłamliwy i skandaliczny. W tej nagonce na AK rej wodzili raczej różnego rodzaju podrzędni dziennikarze gazetowi i ich pomagierzy. W Związku Sowieckim bowiem a więc i na Białorusi wykształciła się przez trzy pokolenia komunistycznej władzy potężna armia korespondentów terenowych, którymi obrosła każda najmniejsza nawet gazeta. I wystarczyło, by redakcja napisała na jakikolwiek temat napastliwy artykuł, a wyzwalał on natychmiast histeryczny jazgot korespon dentów terenowych, którzy prześcigają się w napastliwości, hołdując nadal sowiec kiej zasadzie: myśl polityczna musi być słuszna, a "na prawdu naplewat".1 Sesja miała się odbyć w dwóch miejscach, najpierw w Mińsku, a po tygodniu w Grodnie, w czasie tego tygodnia zaś każdy z nas miał odwiedzić z referatem jedno z miast Białorusi, .se-.; Spotkanie mińskie zostało nadzwyczajnie docenione przez historyków białoru skich. Dla mnie jednak najciekawsze były wypowiedzi prof. Aleksandra Chackiewicza. Należał on do najgorętszych orędowników spraw polskich zarówno akow skich, jak i katyńskich na Białorusi. Pisał odważne artykuły w prasie, co przyjmowane było na tamtym terenie bez entuzjazmu. Jeżeli spośród licznych wypo wiedzi białoruskich uczestników tego sympozjum wymieniam właśnie jego, to dla tego, by wykazać, że przyjacielem spraw polskich może być człowiek niekoniecznie wywodzący się ze środowisk opozycyjnych. Aleksander Chackiewicz był bowiem przed pół wiekiem nie tylko aktywistą partyjnym. W Puszczy Nalibockiej, w Baranowickiej Brygadzie partyzantki sowiec kiej pełnił funkcję zastępcy dowódcy do spraw politycznych. A jednak przejrzał. Niestety, zmarł jesienią 1995 roku i drugiego Chackiewicza na razie nie widzę. Po sesji mińskiej miałem dwa dni na załatwienie sprawy Marcebolina na Ziemi Brasławskiej. W naszej historii tysiącletni Brasław, leżący nad wielkim jeziorem Drywiaty, zapisał się bardzo godnie. W końcu XVIII wieku był nawet stolicą woje wództwa, a w okresie międzywojennym najbardziej wysuniętym na północ mia stem II Rzeczypospolitej. Odpadł od Polski w wyniku paktu Ribbentrop-Mołotow. Dziś w Polsce mało kto słyszał o tym miasteczku. O załatwienie tej sprawy prosił mnie "Wawrzecki", czyli kpt. Kazimierz Krauze. "Wawrzeckiego" znałem już ponad ćwierć wieku, a dokładniej od czasu, kiedy zacząłem zbierać materiały do pracy doktorskiej o "Wachlarzu". W czasie wojny działał tam na Odcinku V Wileńsko-Dyneburskim. Odcinek ten w swej struk turze, obok patroli dywersyjnych, miał nietypową formację pluton osłonowy, który liczył sześćdziesięciu ludzi i jesienią 1942 roku skupiał kwiat wojskowej mło dzieży Ziemi Brasławskiej. Cechą charakterystyczną owej jednostki było to, że two1 Na prawdę napluć. 817 . rzyłyją przeważnie wielodzietne rody. Od Wotkowskich z kolonii Topolka, od Lisow skich z kolonii Sekty koło Widz i jeszcze z paru innych rodów w plutonie było po trzech braci. Twórca tej jednostki, Henryk Trapsza, sierżant 85 pułku piechoty z Polesiniszek, wprowadził do plutonu także swoich trzech synów. Wszyscy po służ bie wojskowej, wielu po kampanii wrześniowej. Prawą ręką Trapszy był ppor. Kazi mierz Krauze, który pseudonim "Wawrzecki" wziął od nazwiska Najwyższego Naczelnika Powstania Kościuszkowskiego po dostaniu się do niewoli Kościuszki, a którego szczątki leżą na cmentarzu w niedalekich Widzach. Po rozwiązaniu "Wachlarza" Krauze stworzył ośrodek dywersyjny Ziemi Brasławskiej, a po roku, w końcu marca 1944, wyprowadził w las siedemdziesięcioosobowy oddział partyzancki, zalążek późniejszej 24 Partyzanckiej Brygady "Dryświaty" Armii Krajowej. Ten bliski i drogi im brasławski las był jednocześnie dla nich straszny. Krył pod swymi konarami w promieniu dwudziestu kilometrów sie dem sowieckich brygad partyzanckich, z których każda była co najmniej trzykrot nie (a jedna nawet piętnastokrotnie) liczniejsza i lepiej uzbrojona od polskiego oddziału. Po kilku niespodziewanych, krótkich potyczkach i całonocnym marszu przez lasy belmonckie oddział dotarł do wsi Marcebolino i tam zapadł na kwaterze. Ale wypoczynek nie trwał długo. Na oddział "Wawrzeckiego" runęła niespodziewa nie z olbrzymią przewagą sowiecka brygada imienia Żukowa, dowodzona przez Syromachę. Bój, mimo przewagi nieprzyjaciół, trwał prawie dwie godziny. Gdy wreszcie Polacy przedarli się z okrążenia, na zbiórce nie doliczono się ponad dwu dziestu. Wszelki ślad po nich zaginął. Wojenne i powojenne poszukiwania nie dały rezultatu. Ale ludzie "Wawrzec kiego" nie ustawali w poszukiwaniach. I wreszcie na dwa tygodnie przed moim wyjazdem do Mińska jeden z nich, J. Kałwianiec, trafił na ślad i natychmiast powia domił dowódcę. Ten z kolei napisał do mnie z prośbą: "Ma pan takie możliwości, pro simy więc, niech pan pomoże ustalić, czy nasz ślad jest dobry." Czy mogłem odmó wić? W Mińsku podzieliłem się moimi troskami z Markiem Gołkowskim, w którego gościnnym domu prawie zamieszkałem, dzięki czemu, mimo wielkiego zapracowania I sekretarza ambasady, okazja do spokojnego pogadania czasem się zdarzała. A Marek, jak to Marek: Pojedziemy, zobaczymy powiedział i już nazajutrz po mińskiej sesji wcze snym rankiem wyruszyliśmy w zacinającym śniegu na północ, ku granicy łotewskiej. Czterdzieści kilometrów za Mińskiem wjechaliśmy w obszar przedwojennej Polski i tu już Historia kłaniała się nam na każdym niemal zakręcie. Historia piękna i jakże często okrutna. Jezioro Narocz, największe w II Rzeczypospolitej, przywo łało na pamięć dramat sprzed prawie pół wieku, kiedy to o parę kroków stąd Marków, przedwojenny polski nauczyciel, wojenny zbir, a powojenny "gieroj SSSR" wymordował 70-osobowy akowski oddział swego przyjaciela "Kmicica". Dalej małe miasteczko Postawy, stara sadyba Konstantego Tyzenhauza, napo leońskiego oficera, a później krzewiciela nauki, powitało nas uroczym rynkiem z ład nie odnowionymi fasadami zabytkowych kamieniczek. Wystarczyło jednak wejść w zagracone i odrapane podwórka, aby się przekonać, że określenie "potiomkinowskie wioski" znalazło i tu naśladowców. W Widzach miejscowy Polak powiedział nam, że takich miejsc, jakich jedziemy szukać w Marcebolinie, on dokoła miasteczka może wskazać kilkanaście. Największe jednak wrażenie wywarło na mnie pewne pustkowie. Już niedaleko Opsy zza kolejnego zakrętu wyłoniła się przed nami zaśnieżona równina. Minąłem 818 . nieuważnie tabliczkę z nazwą miejscowości, stojącą na poboczu. Zresztą to nie była żadna miejscowość, ot, opuszczony chutor z paroma luźno rozrzuconymi zabudowa niami. Ich drewniane konstrukcje zachowały się w nienaruszonym stanie. Wiatr tylko pozrywał dachowe poszycie tak dokładnie, że w niebo sterczały gole krokwie. Z drewnianych ścian wichry wydmuchały uszczelnienia z mchu i teraz stały jak czarne szkielety olbrzymich wielorybów rzuconych na śnieżną biel; przez szczeliny widniał daleki horyzont. Gdy wyjeżdżaliśmy już z tego widmowego chutoru, dostrze głem tabliczkę z nazwą przekreśloną ukośnie czerwoną kreską. Były to Trapsze rodowe gniazdo Trapszów z plutonu osłonowego V Odcinka "Wachlarza". Ileż dra matycznej symboliki w tym zestawieniu. W Brasławiu, miasteczku pięknie położonym nad jeziorem Drywiaty, zostało jeszcze nieco śladów przedwojennej willowej zabudowy kurortowej. Na wielkiej tafli wody ściętej pierwszym lodem widać było kilkadziesiąt nieruchomych punkcików. To amatorzy sportu uprawianego tu chyba od tysiąclecia wędkowania w przerę blach. Miejscowy nauczyciel, Polak, sam co prawda nic nie wiedział o sprawie Marcebolina, ale skierował nas do znajomego. Gdy padła z jego ust nazwa wsi Dziechciary, wymieniliśmy z Markiem znaczące spojrzenia. Ta nazwa figurowała na trasie naszej marszruty Po kilkunastu kilometrach jazdy, już w lasach przedwojennego majątku Belmont, z trudem odnaleźliśmy wskazanego człowieka. Początkowo oczy wiście nic nie wiedział. Dopiero widok dyplomatycznych numerów naszego samo chodu i legitymacja służbowa mego towarzysza przełamały nieco nieufność. To tam, chyba koło kolonii Kostrywka trzeba szukać pokazał na połu dniowy zachód, a my znów wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia, bo Kostrywka była i na naszej mapie. Jak daleko? Prosto to z kilometr, ale tam bagna na chłopa. Tylko gdy jest suche lato albo bardzo duży mróz, można tędy doje chać. Musicie wrócić do Brasławia, objechać całe jezioro i koło kolonii Złoto skręcić z lewo. Ale uważajcie, bo Marcebolino też w środku bagien leży. Tu znów padło nazwisko kogoś, kto tam, na miejscu mógłby nam pomóc. Poje chaliśmy. Było ze trzydzieści kilometrów. Trochę błądziliśmy, bo kolonii o nazwie Złoto było aż trzy. Wreszcie po pokonaniu groblą bagna Gryszyszki znaleźliśmy się w Marcebolinie. Parę chatynek zapadłych w ziemię, bagnista pustka przysypana śniegiem i pocięta szerokimi rowami melioracyjnymi, oto krajobraz rozegranego przed półwiekiem dramatu. Tak to wyglądało wtedy, tak wygląda i teraz. Tylko chat chyba mniej. Człowiek, do którego nas skierowano, wysoki, szczupły, siwy, o badawczym spojrzeniu, także nic nie wiedział. Mówił poprawną ruszczyzną godnie, uprzejmie, aczkolwiek niechętnie. Na nic się zdały nasze namowy. Po jeszcze kilku nieudanych próbach wyszliśrry świadomi poniesionej klęski. Przy naszym samochodzie stałagromada dzieciaków i parę dorosłych osób. Wszak samochód w takiej głuszy, to wyjątkowe wydarzenie. Nic nie powiedział? zapytała jedna z nich, nieomylnie odgadując, co nas tu sprowadza. Nic. Jeżeli on wam nie powie, to inni także nie powiedzą. Poczekajcie panowie chwileczkę, ja z nim porozmawiam. To mój kum. Czekaliśmy kwadrans, wreszcie drzwi się otworzyły i pojawił się w nich nasz rozradowany orędownik. Chodźcie panowie, on zaprasza. 819 . W mrocznym wnętrzu bardzo pochylonej chaty czekał na nas gospodarz. W bia łej koszuli, ciemnej marynarce, ogolony. Przepraszał za brak zaufania i za bałagan w mieszkaniu, ale od czasu śmierci żony nie może się przyzwyczaić do życia w poje dynkę. Z miłym zdziwieniem skonstatowaliśmy, że mówił do nas najczystszą polsz czyzną z wileńskim, "sliedzikowatym" zaśpiewem. Zwróciłem głośno na to uwagę. Bo wiecie, panowie, jak żona umarła, to ja się zlękłem, że nie będę miał z kim mówić po polsku i zapomnę jeżyka. Więc kupiłem radio i po całych dniach słucham Warszawy. Dyskutuję i kłócę się głośno ze wszystkimi spikerami; latem, gdy okno otwarte, to ludzie myślą, że zwariowałem, co to gadawszy sam z sobą. A co do bitwy, to co panowie wiedzą? To, co mi opowiedział dowódca. Który dowódca? "Wawrzecki". ,Wawrzecki"... powtórzył w zamyśle. Żyw li on? Żyw. Na tym łóżku spał jeszcze godzinę przed bitwą pokazał za siebie ręką. I popłynęła opowieść, przerywana tylko chwilami, gdy bardzo go dławiło w gardle. Nasi chłopcy z czujki mieli w nocy krótkie starcie z jakimś nieznanym patrolem, u tamtych był ranny, a u naszych zabity, kapral Butkiewicz, więc go rano chowali i potem było smutno. I naraz tuż przed południem runęła lawina ognia z broni maszynowej. Nasi się zebrali nawet dość sprawnie i skokami chcieli się wyco fywać w kierunku Złota. Ale sowieci zaryglowali ogniem wszystkie otwarte prze skoki, a szczególnie bili wzdłuż przeklętych, szerokich i głębokich rowów meliora cyjnych, które chłopcy musieli pokonywać. Jednak nasi się twardo odgryzali i wzajemnie się ubezpieczając ogniem wycofywali się, wściekli, że część rannych musiała zostać w rękach nieprzyjaciela. Gdy odskoczyli pod Złoto, goniły ich poje dyncze strzały i bure kłęby dymu nad paloną z zemsty polską wioską. U mnie został młody chłopak opowiadał nasz gospodarz. Osłaniał tam tych, co się wycofywali. Podciągnął pod okno o! ten stół, rozstawił na nóżkach pulemiot i bit. Boże! Jak on bił! Aż radość była patrzeć! Panie, ja człowiek wojskowy, wiem co to jest dobrze bić z pulemiota. On ich tu naszatkował parunastu. Aż go zała twili granatami chodząc po pokoju mówił z takim ogniem w oczach, jakby czas cof nął się nagle o pół wieku. A co się sta to z innymi partyzantami? zapytałem. Z jakimi partyzantami? żachnął się, stanął i powoli wracał do rzeczy wistości. No, naszymi. Panie był już spokojny i skupiony partyzanty to tu były tylko czer wone, sowieckie. A nasi to były polskie legioniery. Wiele razy spotykałem się z tym określeniem w sowieckich dokumentach, mel dunkach czy opowieściach. I zawsze miało ono wydźwięk pogardliwy, pejoratywny. Aż naraz tu, w tej zapomnianej przez świat i ludzi chacie, stary, wyprostowany czło wiek mówił o tych polskich legionierach z taką dumą, z tak błyszczącymi oczyma, że coś mnie złapało za gardło. Kiedy już bój się skończył, wyszliśmy oboje z żoną z piwnicy. Dokoła wszystko płonęło, tylko nasz dom nie. Ruscy zaś biegali, dostrzeliwali lub dobijali rannych bagnetami i ściągali ich za nogi w jedno miejsce. Nasz chłopak leżał mar twy pod piecem. Wtedy powiedziałem sobie, że im go nie oddam. Wywlokłem go pod 820 . oborę, przykryłem trochę gnojem, trochę śniegiem i gdy sowieci odeszli, w nocy zakopałem za stodołą. Po trzech dniach przyjechała pani w czerni, pokazała mi zdję cie i powiedziała: "Szukam syna". To był on. W nocy odkopaliśmy i zabrała go do domu. Był Polakiem z Dyneburga i nazywał się Wolski. A inni? Innych sowieci w nocy powrzucali na wozy i powieźli do żwirowiska w kolo nu Kostrywka, zwalili byle jak do wyrobiska i granatami pozawalali doły. Jeden z naszych był tam wzięty jako wozak i wszystko pamięta. Opisał nam to miejsce dokładnie. Jeszcze jedna tragiczna zagadka została wyjaśniona. Po pół wieku. Dokument sowiecki znajdujący się w archiwach podaje kłamliwe dane o rozgromieniu dwustuosobowego oddziału "polskich legionierów", z czego: zabito 40, raniono 23, a 3 wzięto do niewoli. W rzeczywistości padło w boju 13 ludzi, zaś 10 rannych dobito. Szczątki ich leżą do dzisiaj w żwirowisku między bagnami, choć po przyjeździe przekazałem informacje komu potrzeba. Niestety, sto sunek władz białoruskich do "polskich legionierów" niewiele się zmienił. Na wygłoszenie referatu o AK wybrałem sobie gniazdo gadów wyjątkowo jadowitych Lidę. Tu ataki na Armię były nieustające i bardzo ostre. Ale też zie mię lidzką przed półwieczem najmocniej nasączyła akowska "trucizna". Miejsce ata ków więc nie było przypadkowe. Otoczyli mnie tu troskliwą opieką dwaj bardzo aktywni działacze: Polak Aleksander Kołyszko i Rosjanin Siemionow, także Alek sander. Mieszkałem u teściowej Kołyszki. Jej córka, Grażyna, żona Aleksandra, uczyła naszego języka polskie dzieci w jednej z lidzkich szkól. Po przyjściu z pracy narze kała nieraz na trudności stwarzane przez rodziców, na opór samych dzieci, które do niedawna jeszcze wstydziły się swego polskiego pochodzenia, bo się z nich wyśmie wano. Pochwaliłem głośno piękną polską mowę obu córek mej gospodyni, czyli Gra żyny Kołyszko i jej siostry. Ich mama popatrzyła na mnie dumnym wzrokiem i pod sumowała problem: A jakże mogłoby być inaczej? Przecież gdyby nie chciały mówić po polsku, to bym jeść nie dała. Na szczęście same chciały i chcą mówić. Spotkanie odbyło się w miejskim ośrodku turystyki, którego szefem byt Alek sander Kołyszko. Poprosiłem, aby obok akowców zjawili się także autorzy wszyst kich najostrzejszych artykułów z prasy lidzkiej, wymierzonych w Armię Krajową. Kołyszko uprzedzał, że może być burzliwie, jako że przeciwnicy znają mnie z ksią żek oraz artykułów i szykują się do walnej rozprawy. Aż do ostatniej chwili wszakże nie było pewne, rży się zjawią. Jednak przyszli. Zarówno oni, jak i akowcy. W sumie nie było nas więc-ej niż dwadzieścia osób. W niewielkiej salce pod jedną ścianą usiadło siedmiu aroganckich "pogrom ców" Armii Krajowej, rumianych i okrąglutkich, w garniturach i pod krawatami. Naprzeciw nich, pod prawą ścianą, w zbitej grupce ulokowało się dwunastu wychu dzonych, zabiedzonych, w wytartych kufajkach ludzi o ziemistych twarzach. Nic dziwnego, jeżeli .się zważy, że jak wynikało z późniejszej dyskusji wszyscy byli po więzieniach i zsyłkach, z czego najłagodniejszy wyrok opiewał na lat dziesięć, a najwyższy na karę śmierci, zamienioną w drodze łaski na dwadzieścia pięć lat. Na "kolegów" z ris-a-ms patrzyli hardo i z nieukrywaną wrogością. Tamci odpowia dali spojrzeniami ironicznymi. A pomiędzy tym młotem i kowadłem Kołyszko, Siemionow i ja. 821 . Po krótkim wstępie Kołyszki, jeden z rumianych próbował rzecz sprowadzić "do parteru" sławnym powiedzeniem Stalina: O czom zdies gawarit, my pobiedili, nasze dieło prawoje.2 Prawa strona po tej wypowiedzi zwarła się, skurczyła i gniewnie zamruczała. Ałe ataku nie podjęła, wyraźnie oczekując jakiegoś sygnału od nas, ze środka. Poprosiłem o głos i zacząłem od wyrażenia radości, że mam zaszczyt spotkać się dzi siaj tu, w Lidzie, z żołnierzami Armii Krajowej i oficjalnie podziękować im za to, co robili w obronie polskiej sprawy podczas okupacji oraz za wspaniałą postawę w łagrach i więzieniach. W kraju o tym wiemy i bardzo wysoko cenimy. To, że ktoś wygrywa, wcale nie znaczy, że musi mieć wieczny patent na rację. Dziś wielcy zwy cięzcy z Moskwy mówią nam już "przepraszamy" za mord katyński, do którego przez pół wieku nie chcieli się przyznać. Dziś przyznają się również do zbrodniczego przymierza z hitleryzmem. Jestem spokojny, że jutro uderzą się w piersi za błędy popełnione wobec Armii Krajowej. To tylko kwestia czasu. Teraz się dopiero zaczęło. Jeszcze nikt tutaj oficjalnie tak o AK nie mówił. Butna dotąd lewa strona, teraz wyraźnie zszokowana, próbowała argumentów żyw cem wziętych z "notatnika agitatora partyjnego", które jednak trafiały w próżnię. Akowcy tymczasem wreszcie się rozkręcili i rąbali bez pardonu. Gdy próbowaliśmy nieco mitygować co zagorzalszych, odpowiadali: A cóż mi oni więcej mogą zrobić? Dali mi już dwadzieścia pięć. Pięćdziesię ciu dać nie mogą. Mogą za to posłać jeszcze dalej na wschód. Proszę bardzo, ale byłem już na Sachalinie, więc dalej na wschód jest tylko Alaska. Chętnie tam pojadę. Przez cztery godziny "pogromcom" AK wygarniano bez przebierania w sło wach bujdy i fałszywki z ich napastliwych publikacji. Zacząłem mieć coraz większe obawy. Zdawałem sobie sprawę, że ludzie z AK w mojej obecności "poszli na całość", ale przecież ja za dzień, dwa wyjadę, a oni zostaną sami, oko w oko ze swymi gnębicielami. Czy znów nie oberwą? Już nie te czasy uspokajał mnie Sasza Siemionow nikt im nic za to teraz nie zrobi. Chciałem w to wierzyć. Istotnie, nikogo nie zamknięto, nie skazano, ale kurs wobec AK wcale nie złagodniał. Zaś w tydzień później w przesłanej mi prasie z Lidy znalazłem obszerne artykuły o wizycie w ich mieście podburzacza z Polski. A jednak wygraliśmy, bo półtora roku później z wielką przyjemnością spotka łem się z pokaźną delegacją lidzkich akowców uczestniczących oficjalnie w obcho dach pięćdziesiątej rocznicy Powstania Warszawskiego w Polsce. 2 O czym tu mówić, myśmy zwyciężyli, nasze racje są słuszne. 822 . 1993 Kolejny, nieco lepszy zjazd ŚZŻAK nasze Rybienko znów przegrana senatorska tym razem na Kielecczyźnie 15 lutego skończyłem sześćdziesiąt pięć lat. Nie wstydzę się swego wieku, ale też nie obnoszę się z nim ostentacyjnie. Niemniej radiowcy gdzieś się dogrzebali tej rocz nicy i w kalendarzu historycznym Sygnałów dnia puścili wieść o tym w eter na całą Polskę. Zaczęło się istne piekło telefoniczne, które trwało cały dzień. Największą przy jemność zrobili miEla i Tomek, przynosząc jeszcze ciepły egzemplarz szóstej edycji Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Ich firma wydała to własnym sumptem. Było to najniższe nakładowe zaledwie pięciotysięczne wydanie tego tytułu. Ale choć za czasów PRL-u zaczynałem od dziesięciu a kończyłem na siedem dziesięciu tysiącach, to ostatnie sprawiło mi szczególną radość, po raz pierwszy bowiem książka ta wyszła bez cenzury i w takiej formie, jaką chciałem mieć od pierwszego wydania: z bardzo obszernym wstępem Jerzego Śląskiego, potężnym moim posłowiem, w którym dość brutalnie i szczerze rozliczyłem się z przyjaciółmi i wrogami, z mnóstwem zdjęć (prawie trzysta, w tym kilkadziesiąt kolorowych) i wreszcie z bardzo ważną jednozdaniową notatką na czwartej stronie, mówiącą, że decyzją Ministra Edukacji Narodowej książka została zaliczona do lektur pomocni czych do nauki historii dla uczniów klas ponadpodstawowych. Dla mnie miało to charakter symbolicznego wyrównania starych krzywd. Kiedy przed ćwierćwieczem, w jesieni 1968 roku ukazało się pierwsze wydanie Gór, miało ono odkłamać wszystkie fałsze, jakie o "Ponurym" mjrze Janie Piwniku, napi sała w swej książce Z notatnika korespondenta wojennego Janina Broniewska. Wtedy właśnie jej książka była lekturą szkolną. Przez ćwierć wieku prowadziłem upartą walkę, aby miejsce tamtej wśród lektur szkolnych zajęła moja. I oto teraz stało się. Po trzecim wznowieniu Wachlarza w 1990 roku oraz drugim Trudnego lata (1992), obecną edycją Gór poważnie zbliżyłem się do granicy miliona egzemplarzy wydanych książek. Tomek, jak wykle brutalnie szczery, wręczając mi ciepły jeszcze egzemplarz sygnalny, powiedział z rozbrajającym uśmiechem: Ludzie mówią, że to podobno dobra książka. Wierzę im na słowo, bo jej nie przeczytałem i chyba nie przeczytam, jako że nie jest to tematyka, za którą przepadam. I bądź tu, człowieku, prorokiem we własnym kraju. Promocja książki w Domu Literatury w Warszawie zgromadziła ponad setkę moich przyjaciół. Prowadził ją, jak zwykle ze swadą, Darek Baliszewski, a frag menty czytała Magda Mikołajczak. Góry rozchodziły się nieźle, ale nieporównanie wolniej niż w poprzednich latach. Denerwowało mnie to, bo przyzwyczajony byłem od trzydziestu lat, że moja książka nigdy nie leżała na księgarskiej ladzie, że sprze823 . dawano ją na pniu, że trzeba było sporządzać listy chętnych, wprowadzać talony. Do zasady prawie należało, że na majowych świętach książki i prasy, szczególnie poza Warszawą, nie miałem czego podpisywać na kiermaszach. Boże, doczekać takich dni, żebym miał choć jedną książkę w ciągłej sprze daży wzdychałem trochę fałszywie. I Bóg mnie wysłuchał. Nie omieszkała mi tego przypomnieć moja synowa Ela. Wiosną tego roku miał się odbyć III Zjazd sprawozdawczo-wyborczy Świato wego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Wynikało to zarówno ze statutu, jak i z potrzeby, od dwóch bowiem lat, a więc od śmierci ppłka dypl. /gen. Wojciecha Borzobohatego, pracom Zarządu Głównego Związku przewodniczył jako p.o. pre zesa rtm. Aleksander Tyszkiewicz. Tym razem sytuacja była zupełnie różna od tej przed poprzednim zjazdem o wiele ciekawsza. W ubiegłym okresie, szczególnie przed i w czasie jubileuszu 50lecia "powstania" Armii Krajowej, Związek odtrącając oficjalnie z oburzeniem zarzut (między innymi i mój) tolerowania w swoich władzach ludzi z bogatą, a nie zbyt chwalebną przeszłością ZBoWiD-owską po cichu starał się ich wymieniać, bywało też, że na takich samych. Po moim dość głośnym swego czasu wystąpieniu przeciwko zastosowanej na II Zjeździe metodzie jawnego głosowania "na blok", bez uprzedniej prezentacji poszczególnych kandydatów, we władzach SZŻAK zdawano sobie sprawę z tego, że tego rodzaju głosowania tym razem nie da się zastosować. Po raz pierwszy zapowiadał się Zjazd dość sensowny, o zasadach zbliżonych do demokratycznych, a także rzetelne wybory. Rozpoczęto gorączkowe przygotowania, bo gra szła o wielką stawkę. Ci wszyscy, którzy dotąd dostali się do władz na zasa dzie gier przy zielonym stoliku, po raz pierwszy mieli stanąć przed wyborami z prawdziwego zdarzenia. Chyba jednak najsolidniej zabrała się do swego działania Główna Komisja Rewizyjna SZŻAK. Pewnego dnia zatelefonował do mnie Eugeniusz Chełstowski, przewodniczący tejże komisji i poprosił o rozmowę. Zgodziłem się, aczkolwiek bez entuzjazmu, gdyż spotkań z funkcyjnymi Związku tego szczebla raczej unikałem. Zjawił się u mnie w domu mężczyzna nadzwyczaj sympatyczny jak się okazało i powiedział: Nie ubiegam się o wybór na następną kadencję, więc zamiarem moim i więk szości moich kolegów z komisji jest napisanie rzetelnego sprawozdania. Pana spór ze związkiem jest mi znany bardzo dobrze, ale tylko z jednej strony, gdyż z racji mej funkcji uczestniczyłem w prawie wszystkich posiedzeniach Zarządu Głównego, na których pana osobie poświęcano wiele uwagi. Starałem się zachować obiektywny sąd, czego dowodem jest fakt, że choć słyszałem tam o panu prawie wyłącznie złe rzeczy, dziś jestem tu z upoważnienia większości członków naszej komisji. Chcę poznać istotę tego sporu z pańskiego naświetlenia. Podobne spotkanie i w podobnym celu mam już umówione z panem Kneblem. Położyłem pi zed moim gościem bardzo grubą teczkę. Nie ma co o tym rozmawiać, bo jak rozumiem chodzi panu o fakty, a nie opowiastki. Opowiastek miał pan aż nadto z tamtej strony. Tu ma pan cały mój mate riał dowodowy. Po czterech godzinach spocony gość oddał mi teczkę ze słowami: Wiedziałem, że w Związku jest źle, ale nie przypuszczałem, że do tego stop nia. Dziękuję panu. Do zjazdu przygotowywała się nie tylko Komisja Rewizyjna Związku, ale i Pre zydium Zarządu Głównego. W ostatnich dniach przed zjazdem wiceprezesi opubli824 . kowali w kolejnych numerach "Polski Zbrojnej" swoje wywiady, jako że kandydo wali do władz następnej kadencji. Wszystkie emanowały dużą pewnością siebie i wiarą w zbliżającą się wygraną w wyborach podczas zjazdu. Stare i jakże prawdziwe jest pewne bokserskie powiedzenie, że najlepszy nawet pięściarz często przegrywa między linami i to przeważnie przez nokaut, gdy zapomina o konieczności trzymania gardy wysoko i do ostatniego gongu. Pierwszy cios trafił w newralgiczny punkt już w pierwszym dniu zjazdu. Komi sja Rewizyjna w swym druzgocącym sprawozdaniu zarzuciła między innymi wice prezesowi Witebskiemu, że ten, sam wieloletni członek ZBoWiD-u, wpływał na decyzje, aby, wbrew statutowi, ŚZŻAK nie stosował kryteriów eliminacyjnych wobec kandydatów o aktywnej przeszłości w tej organizacji. Podała też w wątpliwość nie tylko prawo pełnienia w Związku tak wysokiej funkcji przez tegoż wiceprezesa, ale w ogóle jego przynależności do SZZAK. Sprawozdanie kończyło się stwierdze niem, że w tej sytuacji Komisja "nie ma odwagi przedstawić wysokiemu Zjazdowi wniosku (...) o udzielenie absolutorium ustępującemu Zarządowi Głównemu". Nic dziwnego, że po takim sprawozdaniu zagotowało się na sali. Delegaci, w tym wielu pełniących dotąd wysokie funkcje w Związku, zdali sobie wreszcie sprawę z tego, że ich dotychczasowa, trwająca trzy lata droga do demokracji na wygodne skróty, dobiega końca. Mimo iż absolutorium zostało w końcu Zarządowi Głównemu udzielone, przy najmniej część delegatów przejrzała, czego dowodem było głosowanie w trzecim dniu zjazdu. Faktycznego sternika dotychczasowej pracy ŚZZAK, "opatrznościo wego" docenta Witebskiego skreśliła polowa ludzi z mandatami, w wyniku czego nie wszedł ani do dwunastoosobowego Prezydium, ani do sześcioosobowej grupy zastęp ców. Na tym jednak demokracja w Związku się skończyła, bo prezes Aleksander Tyszkiewicz dat namacalny dowód tego, że między zjazdami "głos ludu" waży sobie lekce. W jakiś czas po zjeździe mianował docenta Witebskiego przewodniczącym Kolegium do Spraw Informacji i Edukacji Historycznej ZG SZZAK. Słowem okazał mu o wiele więcej zaufania niż Zjazd. W wyborach przepadł także Zdzisław Rachtan "Halny". O ile o klęsce wybor czej doc. Witebskiego piszę tu z wyraźną (i chyba zrozumiałą) satysfakcją, nie czuję jej przy osobie "Halnego". Niezależnie od jego późniejszego postępowania, przez ćwierć wieku byliśmy przyjaciółmi. W miarę obiektywnie muszę stwierdzić, że nieobecność tych dwóch ludzi w nowych władzach Związku według mej obserwacji wyraźnie wpłynęła na poprawę stylu Jego pracy. Choć prezesem został zatwierdzony formalnym wybo rem Zjazdu dotychczasowny p.o. prezesa Aleksander Tyszkiewicz, i on także w nowej kadencji zaczął podejmować mniej wątpl:wych decyzji. Aleksander Tysz kiewicz bowien i podobnie jak jego poprzednik Wojciech Borzobohaty czy to ze względu na wiek, czy też przymioty charakteru, mimo demonstrowanego od czasu do czasu uporu, w zasadzie chętnie nadstawiał ucha na podszepty najbliższego oto czenia. A teraz, po III Zjeździe, jego najbliższe otoczenie stanowili dwaj nowi wice prezesi, Stanisław Karolkiewiez i Lech Iwanowski, oficerowie kresowych formacji AK z Nowogródczyzny i Wileńszczyzny. Ich rady udzielane prezesowi powodowały moim zdaniem mniej konfliktów niż rady poprzedników. Zatwierdzenie Tyszkiewicza nie tylko faktyczne, ale i formalne na stano wisku prezesa Zarządu Głównego, wyjaśniło sytuację na jeszcze jednym ważnym odcinku pracy Związku, jako że poza swoją funkcją w ZG równolegle prezesował on 825 . Okręgowi Warszawa. W praktyce wyglądało to tak, że podczas gdy Tyszkiewicz zaj mował się sprawami Zarządu Głównego, całą robotę w Okręgu wykonywał za niego mój serdeczny przyjaciel jeszcze z WKN, Jurek Wilgat, I wiceprezes. Jednak Wilgata ograniczała konieczność stałego konsultowania wszystkich decyzji z ciągle for malnie istniejącym prezesem. W nowej sytuacji Jurek objął całkowicie prezesostwo formalne i faktyczne. Bardzo to usprawniło pracę największego Okręgu, którego członkowie stanowili piętnaście procent stanu Związku. l czerwca podejmowaliśmy wraz z Grażynką naszych przyjaciół na tradycyj nym już dorocznym przyjęciu w Rybienku. Tego roku obchodziliśmy okrągły jubile usz dwudziestolecia naszej rybienkowskiej chaty. Dzień l czerwca wybraliśmy już dawno zarówno z racji imienin mej żony, jak i przypadającej w tym dniu rocznicy naszego ślubu. Za każdym razem, poza wystawionymi na zewnątrz stołami z "posił kiem regeneracyjnym" (tylko dwukrotnie deszcz wpędził nas do domu), staraliśmy się jakoś zatrudnić naszych gości. Wszak przyjęcie trwało w sobotni, wolny dzień, od przedpołudnia aż do wieczora. Istotny punkt programu stanowił popołudniowy spacer całej gromady na przepiękne, rybienkowskie łąki. A gromada była niemała, zazwyczaj przekraczająca czterdzieści osób. W tym okresie przewinęli się przez nasz dom w Rybienku prze różni ludzie. Najstarszą "kadrę" stanowili: Krysia (siostra Grażynki) i Janusz Wasilewscy, Małgosia i Staszek Kawaikowscy, Luba i Miecio Ślusarzowie z Bytomia, arbi ter elegantiarum i pierwszy wodzirej, przyjaciel o wielkim, ale i bardzo chorym sercu Jurek Ferfccki, nasza przyjaciółka Ela Leśniewska, Basia i Staszek Szperlingowie, Zosia i Sławek Rumpowie, Halinka i Staszek Zajfertowie, Krysia i Gienek Kabatcowie, Krystyna i Zdzisław Rachtanowie, Janusz Skalski, Irenka i Andrzej Hausbrandtowie. Z biegiem czasu doszlusowała cała masa osób, wśród których byli lekarze, dziennikarze, historycy, malarze, aktorzy i pisarze. Towarzystwo różno rodne; a przez to bardzo smaczne. Życie się toczyło, jedni wyjeżdżali, drudzy odstawali, jeszcze inni schodzili z tego świata. Rozrastająca się rodzina dzieci, wnuki, teściowie i teściowe, syno wie i zięciowie stanowili już też pokaźną gromadę. Całe to liczne towarzystwo należało czymś zająć. I tak, za którymś razem, zaczęła powstawać kilkudziesięciostronicowa Powieść na literę P. Pisali ją wszyscy po kolei, każdy kilka zdań, a gdy wieczorem odczytywaliśmy "dzieło" przy ognisku, ludzie tarzali się po trawie ze śmiechu. Ta skądinąd fascynująca powieść-rzeka zaczynała się tak: "Przedział pociągu pospiesznego. Pociąg pędzi. Pasażerowie podrzemują, prze glądają pisma, pogadują, palą papierosy. Pan poruczn .k przyuważył panią Połę. "Piękna pani" podumał przyszłościowo. "Przystojny poruczniczyna" prześmiewcze pomyślała pani Pola, pozostając przecie poważną. Pani pali? porucznik podsunął pani Poli portcygar. Palę przytaknęła pani Pola. "Pleyersy". Posiadam "Popularne" przepraszając, porucznik podał Poli papierośnicę. Pani Pola podziękowała, poczęła palić. Pociąg pędził przez pola, przez pagórki, przez Prut. Prut pruczat: pru..., pru...,pru... 826 . I tak toczyła się opowieść pociągowa na jedenaście par rąk i dwadzieścia sześć kartek pełna zawijasów życiowych i licznych wkrętów. Aż finał dopisał enfant terri ble Jurek Ferfecki: "Przed północą pewien podejrzany pederasta podłożył pod peron petardę. Pociąg podjechał powoli... Pierdolnęlo! Pani Pola, pan pułkownik, porucznik, Protazy pies pułkownika, powinowaci pani Poli, Petronela Poli przyjaciółka, podróżne podejrzanej proweniencji, pofru nęli pod pięty Pana. Pewno państwo podziękujecie." Gdy brakło Powieści na literę P, głównym punktem programu na następnym przyjęciu stał się zapowiedziany wcześniej w zaproszeniu konkurs na wiersz lub prozę poświęconą ogórkowi. A że towarzystwo jest raczej zdyscyplinowane, odczy tywania i śmiechu było na parę godzin. A oto próbka: MACIEJ I WERONIKA DZIADOSZOWIE Ogórek nie śpiewa, nie śmieje się oraz nie plącze on tylko, że tak powiem, kocha trochę inaczej. Nie umie śpiewać, nawet czytać, krzyżówki tylko w "NIE" zalicza pewnie w historii za zakrętem zostanie naszym PREZYDENTEM. Możliwości tam jak wody pałace, rauty i obchody ... "że GOSPODARKIE MAMY NIKŁE" PO NAS CHOĆBY... mizeria albo pikle. Ale po paru latach zatęskniliśmy za infantylnymi trochę bohaterami powieści na "P". Reanimowaliśmy ich więc i znów ożywieni zapełniają swoimi przygo dami dalsze strony zbiorowo tworzonej powieści. Za rok obchodzić będziemy dwudziestopięciolecie naszego Rybienka, które Grażynka ma zamiar uczcić wydaniem P-powieści w technice ksero. Zobaczymy co z tego uda się zrealizować. W kontynuowaniu naszej przyjęciowej tradycji byliśmy tak uparci, że zorgani zowaliśmy party nawet w czasie stanu wojennego piętnaście lat temu. Oczywiście, mieliśmy świadomość, że będziemy w tym dniu "na widelcu" całej wyszkowskiej milicji. Dlatego też wystąpiliśmy do burmistrza o zezwolenie na zorganizowanie "zgromadzenia świątecznego z programem kulturalnym". I zezwolenie takie dosta liśmy. Nakleiliśmy je na tekturze, osłoniliśmy folią i wywiesiliśmy na bramie ogro dzenia. Milicyjne radiowozy czterokrotnie podjeżdżały, funkcjonariusze pilnie czy tali zezwolenie i odjeżdżali. Wróćmy jednak do polityki i do roku 1993. W drugiej połowie maja nastąpiło niespodziewane przyspieszenie rytmu życia politycznego w Polsce. Powtórzyła się sytuacja sprzed roku, kiedy to sejm, na wnio827 . sęk posła Janusza Korwina-Mikke, uchwalił w sposób mało przemyślany ustawę lustracyjną (rzecz skądinąd słuszną, ale po partacku przeprowadzoną), w wyniku czego upadł rząd Olszewskiego i zaczęły się rozmowy z Pawlakiem. Tym razem, w połowie 1993 roku, nieobliczalnym kamyczkiem, który uruchomił potężną lawinę, okazał się poseł Alojzy Pietrzyk, stawiając wniosek o udzielenie wotum nieufności rządowi Hanny Suchockiej. Wniosek przeszedł paroma głosami, a w konsekwencji prezydent Wałęsa rozwiązał parlament. Polska stanęła wobec następnej kampanii wyborczej. Tego samego wieczoru zadzwonił do mnie Igor Klar, syn Basi Grabowskiej ze Starachowic i radośnie zaświergotał w słuchawce: Panie doktorze, słowo się rzekło, KL-D zgłasza pana na senatora w obec nych wyborach. Istotnie, słowo się rzekło. Pamiętałem to jak przez mgłę. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że jakiś Pietrzyk spowoduje, iż słowo będzie się mogło, a raczej musiało, stać ciałem. Nie było rady, trzeba było brnąć dalej. Tymczasem jednak na przeszkodzie stanęła dość istotna sprawa. Co prawda UD i KL-D zachowywały się (na zewnątrz) jak dwie papużki-nierozłączki, ale tym czasem były to jeszcze dwie odrębne partie. Powiedziałem więc Igorowi, że umowa stoi, ale muszę w tej sprawie przeprowadzić formalną rozmowę w UD. Igor natych miast zaproponował interwencję przeprowadzoną bezpośrednio na linii Tusk-Mazowiecki, ale powstrzymałem go uważając, że najpierw muszę wystąpić w tej sprawie sam. W sztabie wyborczym UD pani Szaniawska skierowała mnie do posła Piotra Nowiny-Konopki, a ten na wstępie powiedział: Bardzo s.ię cieszę, że zdecydował się pan kandydować. Proponuję wspólny start z listy Unii w okręgu radomskim. Ja stamtąd kandyduję na posła. Nie usatysfakcjonowała mnie ta propozycja, choć Piotra Nowinę-Konopkę bar dzo lubię i cenię. Zawsze dotąd uważałem, że w Radomskiem komunizm jest chorobą społeczną, zaś na mojej Kielecczyźnie występował jedynie sporadycznie. W tym miejscu wypada mi przeprosić radomian za to obraźliwe pomówienie. Sądziłem, że na Kielecczyźnie mój prawicowy elektorat będzie o wiele silniejszy niż w okolicach Radomia. A prócz tego w Radomiu do senatorskiego fotela kandydował także towa rzysz Rajmund Szwonder, jeden z aktualnych wówczas "bohaterów" afery karabi nowej, który broniąc miejsc pracy w tamtejszym "Łuczniku", metodami skądinąd dość dyskusyjnymi, stał się osobą bardzo popularną nie tylko wśród kilkutysięcznej załogi fabryki broni, ale i w całym województwie. Nie bez znaczenia dla mej niechęci do kandydowania z Radomskiego była świeża pamięć c pogrzebie "Ponurego" przed pięciu laty i dość dziwny sposób potraktowania mnie przez gospodarza tamtejszej diecezji. Nie miałem wątpliwości, że mogą się tu powtórzyć przedwyborcze rozgrywki z przeszłości, których ofiarą padł kandydat na senatora, Jan Józef Lipski, były żołnierz AK i założyciel KOR. Słowem, byłem zdecydowany startować w barwach Unii, ale tylko na Kielec czyźnie. Gdyby UD mi tego zapewnić nie mogła, prosiłem o "odstąpienie" mnie Kon gresowi Liberalno-Demokratycznemu, który właśnie z tejże Kielecczyzny chciał mnie zgłosić. Unia tymczasem miała w tym rejonie wypróbowanych tamtejszych parlamentarzystów i zrezygnować z nich (zresztą słusznie) nie chciała. I tak oto zostałem odstąpiony KL-D na czas kampanii wyborczej. Tak się szczęśliwie złożyło, że w tym samym czasie Igor Klar został powołany do Krajowego Sztabu Wyborczego KL-D do Warszawy, zaś jego mama zapropono. wała mi swoją pomoc oraz mieszkanie w Starachowicach dla moich wyborczych celów. Był to świetny dla mnie układ, obawiałem się jednak, że Basia rzuca w ten sposób na szalę swoje starachowickie stosunki koleżeńskie z ludźmi, w oczach któ rych przyjaźń ze mną mogła być źle widziana. Ale Basia uznała, że sama zajmie się swymi sprawami. I tak się też stało. Krajowy Sztab Wyborczy KL-D w Warszawie, kierowany był przez Jacka Merkla i Jacka Kozłowskiego, którzy okazali się parą ludzi rzutkich, sympatycznych i co najważniejsze kompetentnych. Trudno mi się wypowiadać, jak było z tą kom petencją na niższych szczeblach KL-D w całej Polsce, ale na Kielecczyźnie nie trafi łem najkorzystniej. Mało brakowało, abym w ogóle nie został zarejestrowany jako kandydat w wojewódzkiej komisji wyborczej w Kielcach, ktoś bowiem z regional nych sztabowców przeoczył taki "drobiazg" jak to, że termin zgłaszania kandydatów na senatorów jest o dwa tygodnie krótszy niż kandydatów na posłów. Zaczęło się więc pospieszne zbieranie podpisów i gdyby nie pomoc moich wspa niałych czytelników z Kielc oraz wypróbowanej "kadry" starachowickiej z paniami Basia Grabowską, Ewą Fornal, Danusią Świtała i gronem przyjaciół z tamtejszego oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego z prof. Barbarą Tkaczyk na czele, cała sprawa zakończyłaby się fiaskiem. Kłaniam się teraz im wszystkim z wdzięcz nością za okazaną mi pomoc, bo bez niej nie miałbym okazji przeżyć sympatycznych chwil złudzeń. Poświęciłem tej sprawie trzy i pół miesiąca bardzo intensywnego działania. Na trasie Warszawa Starachowice Kielce Warszawa oraz po terenie Kielecczy zny przejechałem ponad sześć tysięcy kilometrów. Chciałem się spotkać z moimi potencjalnymi wyborcami ponad dwadzieścia razy, ale w dziesięciu miejscach poca łowałem klamkę, jako że kielecki sztab wyborczy albo pomylił daty lub godziny, albo też zbyt późno wysłał zawiadomienia. Zdarzyło się też, że w oznaczonym czasie przy jechałem na przykład do Suchedniowa. W pustej sali zastałem jednego tylko czło wieka, który wytrzeszczył na mnie zdumione oczy i rzekł: Przychodziło tu dziś wiele osób na spotkanie z panem, ale wszystkich odpra wiałem z kwitkiem, bo godzinę temu był tu pan X (także kandydat na senatora, zresztą również akowskiej proweniencji) i powiedział nam: "Spotkanie z Chlebowskim? Przecież on trzy dni temu zrezygnował z wyborów i wrócił do Warszawy. Nie powiadomił was o tym? ". Dochodziły do mnie wieści z miasta, którego jestem honorowym obywatelem, że po niedzielnej mszy jeden z moich kontrkandydatów, dopuszczony przez mało odpowiedzialnego księdza na stopnie ołtarza, krzycz.ał: Na Chlibowskiego chcecie głosować? Na tego, który żonę i dzieci o głodzie i chłodzie zostawi? Dostarczono mi ulotkę noszącą tytuł "Kim pan jest Cezary Chlebowski". Na jej treść składało się czterdzieści siedem wierszy pisma maszynowego, w których zna lazłem sześćdziesiąt siedem kłamstw i pomówień. Wszystkie prawie dotyczyły spraw akowskich, i składały się one z intryg wyjątkowo przebiegle zamotanych przez kogoś, kto zęby na tym zjadł. Ten fakt oraz posłużenie się masowym anoni mowym drukiem pasował mi tylko do jednego osobnika. W jego też charakterze leżało polowanie zza węgła. Inny człowieczek zaś, który tę ulotkę kolportował w Kielcach, powiedział moim przyjaciołom od "Jędrusiów": "Dali mi to Nurciaki do rozprowadzenia". Oczywiście kłamał, bo wśród żołnierzy "Ponurego" i "Nurta" mam przytłaczającą większość przyjaciół. Ale jeden anonimowy tchórz i kłamca mógł się . znaleźć nawet w tak przyzwoitym gronie, co wcale nie jest powodem do łączenia z tą sprawą ogółu żołnierzy Świętokrzyskich Zgrupowań. Doskonale to rozumiałem. Coraz częściej odnosiłem wrażenie, że obie "moje" partie powstały w tym kraju za wcześnie, że wielu potencjalnych wyborców musi się jeszcze długo uczyć znacze nia podstawowych pojęć z elementarza politycznego, by atakując liberałów nie mieć na myśli libertynów. Toteż przedwyborcze spotkania, nie tylko w szerszym gronie, dostarczały wielu materiałów do późniejszych przemyśleń. Szczególnie wtedy, gdy podczas mojego przedwyborczego objazdu odwiedzałem licznych znajomych, a mię dzy nimi także księży prałatów: Józefa Barańskiego w Końskich, Józefa Wójcika w Suchedniowie przyjaciela i opiekuna w stanie wojennym Lecha Wałęsy, Tade usza Jędrę w Starachowicach i jeszcze paru innych. Oni także nie kryli zatroskania o to, co przyniosą nadchodzące wybory. Myliłby się jednak, kto by myślał, iż z tej kamapanii wyborczej, a szczególnie z jej początkowych etapów, wyniosłem wyłącznie negatywne wspomnienia. Broń Boże. Będę długo pamiętał wspaniały przemarsz ulicami Warszawy całej ekipy kan dydatów na parlamentarzystów KL-D, którym inaugurowaliśmy naszą kampanię. Słońce świeciło, ludzie stali na chodnikach, jedni dziwując się widowisku znanemu tylko z transmisji z Piątej Alei w Nowym Jorku, inni bijąc brawo i machając rękami. Orkiestra z Ostrowa Wielkopolskiego rżnęła od ucha do ucha, wspaniałe, kuso przybrane girlsy z nogami do samej szyi rytmicznie maszerowały, kręcąc kształtnymi pupami, a w górze latały i ćwierkały ptaszki. Wtedy to otrzymałem od natury pierwszą zapowiedź wyborczego zwycięstwa. Bo oto jeden z ćwierkających ptaszków z koszącego lotu nafajdał mi na klapę garni turu. Pani premierowa Bielecka, maszerująca obok mnie, szybko znalazła papierową serwetkę i już podążała z pomocą, gdy energicznie zaprotestowałem: Stop. Sygnałów szczęśliwego losu nie należy niszczyć. Niech to tak przetrwa aż do zwycięskich wyborów. Po sześciu tygodniach, daleki od zwycięskich nastrojów, sam usuwałem zeschłe łajno, a plama wyżarła przez ptasie wapno została do dzisiaj. Ślad szczęśliwej wróżby zatem pozostał. Zresztą nie tylko ten jeden pamiętam. "Szefowa mego sztabu wyborczego" jak ją przekornie nazywałem, Basia Grabowska, zapalona radiestetka, ulegając moim prośbom, często sięgała po wahadełko i z jego ruchów za każdym razem odczytywała, że wygram te wybory. Było to trochę na zasadzie żartu, ale trochę także ku pokrzepieniu serca. Bo wieści nadchodzące z "wrogich" obozów nie nastrajały optymistycznie. Czerwoni szli na swe przedwyborcze zebrania tłum nie, wieś kielecka sygnalizowała, że bliższa jej jest wsiowa pazerność, niż godność i patriotyzm polskiego chłopa. A i u nas czasom słyszało się rzeczy dziwne. Na terenie Kielecczyzny zdarzył się, o ile mi wiadomo, tylko jeden przypadek zerwania mego plakatu wyborczego. Zrobił to demonstracyjnie, publicznie, wierny Piętaszek starachowickiego kandy data... Unii Demokratycznej. Oczywiście Igor to skrzętnie wychwycił, sporządził odpowiednią notatkę, rozesłał odpisy do wszystkich świętych (może z wyjątkiem ONZ) i jak słyszałem Piętaszka po prostu odsunięto od roboty wyborczej, a potem nawet usunięto z partii. Wreszcie nadszedł dzień próby generalnej 19 września. Głosowałem w Sta rachowicach. Nim poszedłem do urny w obwodzie, którego szefową była Ewa For nal, postaliśmy trochę z Basią na balkonie jej domu przy ulicy Marszałka Józefa Piłsudskiego. Pod balkonem ku lokalom wyborczym sunęły grupy. W środku tuz 830 . partyjny, a wokół wianuszek satelitów. Odżywały stare, "dobre" układy partyjne. Szło tych grup niepokojąco dużo. A my ciągle wierzyliśmy i liczyliśmy na cud, na powtórzenie czerwca 1989 roku. Wieczorem okazało się, że nie tylko na Kielecczyźnie, ale i w całej Polsce było to starcie licznej, doskonale zorganizowanej i wyćwiczonej ciężkozbrojnej jazdy pan cernej z nami tatarską ćmą. I ta ciężkozbrojna pancerna jazda pierwszym ude rzeniem rozniosła nas na końskich kopytach, nie dobywając nawet mieczy. Komuna i PSL-owska wieś (czy aby naprawdę PSL-owska pomikołajczykowska, a może jednak ciągle ZSL-owska Malinowskiego? ) zgarnęły całą pulę. Na terenie Kie lecczyzny w walce o senatorskie fotele trójka koalicyjnych zwycięzców (Stefan S. Pastuszka PSL 121 416 głosów; Ryszard Czarny SLD 108 397 i Maria Szyszkowska SLD 92 326) zebrała prawie tyle samo głosów, co dziewięciu pozostałych, niekomunistycznych kandydatów. Ciężko było to pojąć! I nie był to przypadek, lecz jak się okazało prawidłowość. Wystarczyło poczekać dwa lata, aby zobaczyć wyniki Kielecczyzny w wyborach na prezydenta, a taka postawa ludzi z kieleckiego datowała się od początku tego wieku, a może i wcześniej. Wszak już Józef Piłsudski w swoich pamiętnikach pisał z nieukrywanym żalem, że gdy latem 1914 roku patrol ułanów Beliny wjeżdżał do Kielc, huk zatrzaskiwanych okiennic był tu głośniejszy od stukotu końskich kopyt na bruku. Tak czy inaczej senatorami zostali: kolega Pastuszka i towarzysz Czarny. Mnie przypadło siódme miejsce z 49 305 głosami. Nie uważam tego za wynik wstydliwy, szczególnie w tej sytuacji. Oczywiście, gdyby nie nasze błędy organiza cyjne, mógłbym zdobyć nieco więcej głosów, nie więcej jednak niż dziesięć tysięcy. Pozwoliłoby mi to jedynie przesunąć się wyżej w tabeli przegranych. Do fotela i tak brakłoby mi jeszcze drugie tyle głosów. Droga do zwycięstwa prowadziła tym razem niestety przez legitymację PZPR. Dla większości elektoratu kieleckiego to było najważniejsze, wbrew temu, co o nim myślałem. Przez różowe okulary jawiła mi się w czasie dziesiątków lat Kielecczyzna patriotyczna i naraz 19 września dostrzegłem ją prawdziwą, w jakże dużym procencie (dla mnie stanowczo za dużym) internacjonalistyczną. Pocieszały ranie jednak pewne małe, ale dla mnie ważne zwycięstwa. Na przy kład to, że wygrałem z dużą przewagą wybory w Wąchocku. Cieszy mnie owo zwycięstwo nie tylko dlatego, że Wąchock jest stolicą polskiego humoru, ale przede wszystkim ze względu na bijące tu właśnie serce ponurowskiej walki. Cenię sobie także trzecie miejsce w potężnych Starachowicach i małym Waśniowie, czwarte w Kielcach, Koń.skich, Skarżysku, Pawłowie i Bodzcntynie, piąte w Nowej Słupi. Niestety, obwodów na Kielecczyźnie było siedemdzie.siąt osiem. Wybory na Kielecczyźnie zaowocowały dla mnie jeszcze jednym miłym kon taktem. Wśród kontrkandydatów do senatorskiego fotela był także Andrzej Gelberg, naczelny redaktor "Tygodnika Solidarność". Również i on przegrał, ale na ostatecznej liście był lepszy ode mnie o jedno miejsce i 744 głosy. W czasie któregoś z przypadkowych spotkań zaproponował mi pisanie do "Tygodnika". Podziękowa łem, ale na razie nie mogłem skorzystać z tej propozycji. Miałem jeszcze zbyt świeżo w pamięci zarówno pierwszy, jak i drugi okres działania tego periodyku i moje z nim przygody. Ta pierwsza edycja, z 1980/1981 roku, była tyleż ambitna, co dla mnie dość nudna. Trochę jak jej naczelny. Ta druga edycja, po 1989 roku, zgromadziła już innych ludzi. Z pierwszego bowiem garnituru część wyjechała za granicę, a zatem nie mogła się teraz zgłosić do pracy, część zaś na szczęście nieliczna 881 . która podpisała "lojalkę" w SB, nie była mile widziana. Niestety, nowi ludzie zbytnio celebrowali przyjmowanie materiałów z zewnątrz. Niemniej jednak, nim udało im się zupełnie zniechęcić mnie do współpracy, opublikowałem tam kilka dużych artykułów: o Sierowie, dramacie w Owczarni na Lubelszczyźnie, bratobójczych mordach AL, agresywności komuny wobec akow skich tablic i pomników. Gdy wreszcie znudziło mi się parotygodniowe wyczekiwanie na druk, zaprzestałem tej zabawy. Dlatego też ostatnią propozycję przyjąłem bez entuzjazmu, jednak kupiłem egzemplarz, aby zobaczyć jak wygląda ten "TySol" po pięciu latach. Z miłym zaskoczeniem stwierdziłem, że jest to pismo zupełnie nowe i mimo iż związkowe, nie jest aż tak nudne, jak z założenia być powinno. Decyzji jed nak na razie żadnej nie podjąłem. Stało się to dopiero po roku. Może komuś wydać się to dziwne, że musiało minąć prawie pół wieku, abym zdecydował się na uporządkowanie swoich stosunków ze Zbigniewom Zielińskim, nazwanym przez nasze narciarskie grono "Miglancem". Trwający prawie pięćdzie siąt lat kontakt charakteryzował się tym, iż był podtrzymywany w zasadzie całko wicie jednostronnie to on zawsze przejawiał inicjatywę, zapraszał i wykonywał szereg gestów mających świadczyć o naszej rzekomej przyjaźni. Do czasu było to nawet miłe i zabawne, potem jednak stawało się coraz bardziej kłopotliwe. Trudno być ciągle zapraszanym i nie rewanżować się. Z biegiem czasu zaczęły do mnie docierać wiadomości, że Zieliński, ogarnięty nagłą aktywnością kombatanckiego działacza, wynajduje błędy w moich książkach, organizuje za moimi plecami dyskusje, a zapytany wprost wszystkiemu zaprze cza. Ponieważ wypierał się wszystkich swoich podjętych przeciwko mnie działań, nie było możliwości wyjaśnienia w rozmowie czegokolwiek. Miarka się przebrała, gdy dotarło do mnie, iż ów deklarujący ciągle wobec mnie przyjaźń człowiek, poufnie przestrzega przede mną ludzi ze sztabu wyborczego mojej formacji. Gdyby nie fakt, że obaj z panem Zielińskim mamy w sumie około stu czterdziestu lat, sprawę zała twiłbym krótko i po męsku. Tylko czy on by to zrozumiał? Przestałem mu się więc odkłamać. Był wyraźnie zdumiony. Może gdy przeczyta tę książkę zrozumie. Po prostu chcę uporządkować i oczyścić swoje otoczenie. 1994 Postanie prezydenta Wałęsy na Wykusie jubileusz pięćdziesięciolecia Powstania Warszawskiego współpraca z "Tygo dnikiem Solidarność" kolejna przymiarka do Pomnika AK począ tek spisywania wspomnień 14 stycznia rodzina Marcina powiększyła się o drugie dziecko, tym razem dziewczynkę, której na imię dano Aleksandra. Dla Grażynki oznaczało to spotęgo wanie babciowego szaleństwa o kolejne sto procent. Ten rok przebiegi pod znakiem obchodów 50-lecia Powstania Warszawskiego. Nareszcie prawdziwy jubileusz akowski, obchodzony we właściwym terminie. Trzy małem się z boku wszelkich oficjalnych spraw, ale poproszono mnie o prywatne doradztwo ludziom, którzy w kancelarii prezydenta Wałęsy sterowali przygotowa niami. Niezależnie od udzielenia paru drobnych rad, sądzę, że udało mi się zapobiec przynajmniej jednemu dosyć poważnemu konfliktowi. Ale o tym potem. Najpierw bowiem miał miejsce pewien przypadek zwią zany z uroczystościami jubileuszowymi na Wykusie. W 1994 roku przypadała równa, pięćdziesiąta rocznica śmierci "Ponurego". W tym akurat terminie obecna Rada Starszych środowiska świętokrzyskiego postanowiła zorganizować na Wyku sie pogrzeb sprowadzonych z Londynu szczątków majora, a raczej już podpułkow nika "Nurta" Eugeniusza Gedymina Kaszyńskiego, zastępcy, a potem następcy "Ponurego". I tu zaczęła się cała seria zdarzeń wskazujących na brak powagi u ludzi, po których mimo wszystko spodziewałem się elementarnego choćby rozsądku. Na miesiąc przed uroczystością redakcja kieleckiej edycji "Gazety Wyborczej" zwróciła się do mnie z prośbą o napisanie okolicznościowego artykułu o "Nurcie". Propozycję przyjąłem uważając, że mam do tego prawo jako jedyny, który przez trzydzieści poprzednich lat pisał o zasługach "Ponurego" i "Nurta", podczas gdy inni albo nie robili tego wcale, albo też pisali źle, bojąc się nawet w trosce o swe kariery publicznie pochlebnie o nich mówić. Artykuł ukazał się tuż przed uroczy stością i jak mnie informowano wywołał wśród niektórych członków Rady śro dowiska stan podenerwowania. Teraz miał nastąpić punkt kulminacyjny. Kilka tygodni wcześniej gościł u mnie na obiedzie jeden z przyjaciół związanych współpracą z Ponurowcami i Nurtowcami. Po obiedzie był umówiony z ministrem Andrzejem Zakrzewskim z Kancelarii pre zydenta Wałęsy. Następnie wrócił do mnie na kawę i nadal nie rozmawialiśmy o celu jego wizyty w "Belwederze", choć domyślałem się, że chodziło o zaproszenie mini stra na Wykus. Tego roku, pod presją Janusza Skalskiego, postanowiłem po pię cioletniej przerwie jednak tam pojechać. W końcu przez ćwierć wieku poświęca834 . łem dużo czasu i starań, dzięki którym między innymi uroczystości tam odpra wiane nabrały wysokiej rangi. W przeddzień wyjazdu wieczorem zatelefonował do mnie minister Zakrzewski, którego dobrze znałem. Tak jak się domyślałem, został zaproszony na Wykus. Miał zamiar jechać, wystarał się nawet u prezydenta o jego osobiste posłanie skierowane do uczestników uroczystości pogrzebowej, które minister miał odczytać. Niestety, w ostatniej chwili prezydent zlecił mu reprezentowanie głowy państwa w drugim końcu Polski. W tej sytuacji bardzo prosił, abym wziął ten prezydencki adres, zawiózł go na Wykus i wręczył komuś odpowiednio godnemu celem odczytania. Zaproponowałem "Dzika", minister Zakrzewski to przyjął i nazajutrz zawiozłem posłanie prezydenta do Starachowic. "Dzika" już nie było w domu, bo tego dnia zaczęły się pierwsze uroczystości nurtowskie w Suchedniowie, ale że do mszy na Wykusie, podczas której miało być odczytane posłanie Lecha Wałęsy, została jeszcze pełna doba, oddałem pakiet pani Łucji Świderskiej, żonie "Dzika", i sprawa dla mnie przestała istnieć. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nazajutrz po południu pojechałem z przyjaciółmi na Wykus, gdzie przeżyłem wielką radość i wzruszenie wywołane spontanicznym i radosnym przywitaniem, z jakim się tam spotkałem ze strony żołnierzy "Ponurego" i "Nurta". O godzinie 17.00 miała się rozpocząć polowa msza święta, celebrowana przez ordynariusza die cezji radomskiej biskupa Materskiego, w czasie której ,.Dzik" wedle prośby mini stra Zakrzewskiego miał odczytać posianie. Naraz, pięć minut przed rozpoczęciem uroczystości, dostrzegłem samego "Dzika" nerwowo rozglądającego się po polanie. Podszedłem więc i dła świętego spo koju zapytałem, czy pakiet od prezydenta do niego dotarł. Tak, dotarł odpowiedział wyraźnie pobladły i zdenerwowany i właśnie szukam cię, aby powiadomić, że posłanie to nie będzie odczytane. Wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. A dlaczegóż to, jeśli wolno spytać? Dlatego, że to ty je przywiozłeś. Ponieważ pozwoliłem sobie mieć inne zda nie, powzięto uchwałę, że jeżeli to odczytam, inni członkowie Rady podadzą się do dymisji. I nie mam innego wyjścia, jak tylko podporządkować się, bo bez nich nie podołam tej robocie. Czerwone płatki zawirowały mi przed oczyma, bo przecież posłanie było zaadresowane nie do Rady ani też środowiska, ale do uczestników żałobnej uroczy stości "Nurtowskicj", miało być odczytane nie w prywatnym mieszkaniu któregoś z tych drażliwych pań czy panów, ale na polanie państwowego lasu, a poza tym uwa żałem, że nie mają oni prawa do podejmowania obrażających prezydenta decyzji bez wiedzy biskupa, jako iż rzecz miała mieć miejsce podczas mszy przez niego celebro wanej. Przekazałem to wszystko "Dzikowi" tonem maże mało spokojnym, ale na inny w tym momencie nie było mnie stać. A msza na polanie obok właśnie się zaczęła. "Dzik" jednak trwał uparcie przy swoim stanowisku. Wyraźnie starał się być lojalny w stosunku do autorów szachującej go uchwały, choć coraz lepiej rozumiał, że dzieje aię rzecz niesamowita. Dalsza część tej rozmowy odbywała się już przy udziale pani Łucji i Mieczysława Sokołowskiego, siostrzeńca "Ponurego", ale nie dane nam było jej dokończyć, bo "Dzika" już odwoływano do odczytania "Modlitwy wiernych". Niech pan zostawi to mnie. Ja z nim porozmawiam powiedziała kochana pani Łucja i pobiegła za zdenerwowanym mężem. 835 . Stałem więc z Mieczykiem na brzegu polany, uczestnicząc w odprawianej mszy, wściekły, że już nic się nie da zrobić, że jedyną rzeczą, jaka mi pozostała, jest czeka nie. Naraz odezwa) się Mieczyk: W najbliższy czwartek, 16 czerwca, równo w pięćdziesiątą rocznicę śmierci wuja "Ponurego" ksiądz kapelan Cybula poranną mszę w kaplicy pałacu Radziwiłlowskiego, czyli nowej siedzibie prezydenta, odprawi w intencji Jana Piwnika. Wałęsa to zaakceptował i sam na tej mszy będzie obecny. Zaproszony zostałem na nią jako przedstawiciel rodziny i upoważniono mnie do zaproszenia jeszcze kogoś z najbliższych przyjaciół wuja. Zgłosiłem pana. I po raz któryś z rzędu widzę, że się nie myliłem. Uściskałem Mieczyka serdecznie i w tej samej chwili "Dzik" zaczął odczytywać przez megafony "Modlitwę wiernych". Długa to była modlitwa, wystawiająca na próbę moją cierpliwość. Po dobrych dziesięciu minutach, gdy już skończył i biskupcelebrans widząc odchodzącego "Dzika" podniósł się z krzesła, aby kontynuować mszę, ten naraz z jakąś determinacją wrócił do mikrofonu i powiedział: A teraz odczytam posłanie do uczestników żałobnego spotkania na polanie wykusowej, skierowane przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Wałęsę. Jakże błogosławiłem w tym momencie panią Łucję. Odczułem olbrzymią ulgę, połączoną z wielkim obrzydzeniem dla małych ludzi, którzy ze słowem "patriotyzm" na ustach swoje prywatne urazy wyżej stawiają od spraw państwowych. Miałem serdecznie dość ich i całej tej naładowanej fałszywą godnością uroczystości. Biedny "Nurt", pomyślałem sobie, wsiadając do samochodu. Cztery dni później w małej kaplicy pałacu prezydenckiego było nas nie więcej niż dziesięć osób. Czekaliśmy parę minut na gospodarza, bo spotkanie z delegacją zagraniczną zajęło mu więcej czasu niż to było przewidziane. Prezydent jednak nie zgodził się, aby tę mszę odprawić bez niego, choć wiedzieliśmy, że w saloniku recep cyjnym czekają już następni goście. A mimo to zjawił się. W atmosferze skupienia, bez jakiegokolwiek pośpiechu przebiegła msza poświęcona spokojowi duszy mjra Jana Piwnika. Egzemplarz ostatniego wydania Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie z odpowiednią dedykacją znalazł się w prezydenckiej bibliotece. Po kilku dniach zwrócił się do mnie telefonicznie Lucjan Kindlein z Londynu z prośbą, abym napisał dla "Tygodnia Polskiego" duży artykuł wstępny poświęcony pięćdziesiątej rocznicy Powstania Warszawskiego. Rzecz była dla mnie zaszczytna, ale też trudna i wyjątkowo delikatnej natury. Parę dni wcześniej bowiem podano do publicznej wiadomości fakt, że na liście oficjalnych gości prezydenta RP na uroczy stości jubileuszowe znaleźli się obok innych także prezydenci Niemiec i Rosji. Wywołało to szereg nieprzychylnych komentarzy w środowiskach kombatanckich, zarówno w kraju, jak i za granicą. Trzeba więc było rzecz sprowadzić z platformy emocji do rozważali w kategorii realiów politycznych. Artykuł Ważne, żeby wy grata Polska ukazał się tuż przed warszawskimi uro czystościami i chyba spełnił życzenia zamawiających. Prezydent Niemiec, Roman Herzog, który przybył do Polski osobiście, także spełnił nasze oczekiwania i z ust jego padło słowo "przepraszam". Nie zdobył się na nie przedstawiciel prezydenta Rosji, Borysa Jelcyna, i tego też należało się spodziewać. Przecież w kulturze sowieckiej słowo "przepraszam" nie funkcjonuje. To też był jakiś fakt historyczny, który pozbawił nas złudzeń. Nie będę tu próbował streszczać przebiegu uroczystości, wszak ludzie jeszcze je pamiętają. Chcę jedynie zwrócić uwagę na kilka spraw, z którymi się zetknąłem. 836 . Na półtora miesiąca przed jubileuszem do kancelarii prezydenta RP wpłynęło z Kalifornii dość zaskakujące pismo. "H.S.H. Profesor Zbigniew Kazimierz Dworak Biziel Dworowiecki, M.D., PH.D., Dr.h.c." (etc., etc.), nie wiem czy już były, czy też jeszcze aktualny "premier rządu polskiego na uchodźstwie" zwracał się w nim do prezydenta Wałęsy "w sprawie zaproszenia do Warszawy na rocznicę Powstania Warszawskiego ostatniej Głowy Państwa na Emigracji, Prezydenta Sokolnickiego". Ktoś "kompetentny" w kancelarii przekazał to pismo ministrowi Wachowskiemu, ten zaś równie "kompetentnie" postawił dwie literki "OK" i rzecz skierowana została do realizacji. Zupełny przypadek spowodował, że ktoś, z kim na temat Sokol nickiego dawno temu rozmawiałem, dostał ten pasztet w swoje ręce, chwilowo zatrzymał bieg sprawy i zatelefonował do mnie z pytaniem: Co się twoim zdaniem stanie, jeżeli na jubileuszowych uroczystościach w Warszawie zjawi się Sokolnicki jako gość prezydenta Wałęsy? Będzie wielka draka odpowiedziałem. Nie wykluczam nawet demon stracyjnego opuszczenia uroczystości przez oficjalne delegacje emigracyjne, w tym także kombatanckie. I sprawa na szczęście upadła. O ile wiem, Sokolnicki był w Warszawie podczas obchodów jubileuszowych, ale jako osoba całkowicie prywatna. Nie była to jedyna wpadka, która się mogła zdarzyć lub nawet zdarzyła w czasie obchodów pięćdziesięciolecia. Było ich co najmniej kilkadziesiąt. Większość należała do "wypadków przy pracy", których uniknąć się nie daje na większości podobnych uroczystości. Ale miało też miejsce kilka gaf, wynikających z niekompe tencji ludzi, którzy za przygotowania byli odpowiedzialni. Najwięcej z nich związa nych było z pogrzebem ś.p. gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego, który odbywał się w czasie tych obchodów. Z enuncjacji prasowej dowiedzieliśmy się, że urna z pro chami generała będzie przewieziona na cmentarz zamkniętym samochodem osobo wym. Oburzyło to do głębi Wojciecha Ziembińskiego, który również w prasie zapro testował przeciwko wiezieniu urny "bagażówką" i zażądał (jakże słusznie zresztą) dla generała lawety armatniej. Okazało się, że sprawę można było od ręki załatwić, bo nie było żadnych trudności technicznych, tylko przedtem nikomu do głowy nie przyszło, że Naczelnego Wodza i Komendanta Głównego AK winno się wieźć na lawecie. Druga gafa miała miejsce podczas samego pogrzebu przed katedrą polową Wojska Polskiego, gdzie stał ołtarz polowy z odpowiednią (a raczej nieodpowiednią) dekoracją tematyczną oraz katafalk z urną. Podczas transmitowanej przez TV na całą Polskę mszy, w której bezpośrednio uczestniczyło kilka tysięcy zgromadzonych na placu gości, wysoki dostojnik kościelny wygłaszając homilię i sławiąc zalety zmarłego Generała, podkreślił także olbrzymie znaczenie ustanowionego przez "B ora" Krzyża Armii Krajowej. Tu wskazał (dwukrotnie) na dekorację wiszącą na frontonie katedry. Wszyscy "biegli w Piśmie Świętym", choć w istocie nieliczni, w tym momencie zamarli. Bo na murze katedry wisiała dziesięciometrowej wielkości makieta komu nistycznego Krzyża Powstania Warszawskiego, ustanowionego przez gen. Jaruzelskiego właśnie jako polityczna przeciwwaga akowskiego krzyża z Londynu. Inter weniowałem natychmiast jeszcze w czasie mszy świętej we wszystkich dostępnych władzach kościelnych, stołecznych i państwowych. Ale próżne to były wysiłki. Ten symbol niedouczenia (czy tylko? ) i niekompetencji wisiał jeszcze pełne trzy doby. Osoby duchowne odprawiające mszę nie muszą znać się na medalach woj skowych, to rzecz oczywista, i nie do nich kieruję ten żal, ale czy takich przygotowań 838 . nie weryfikował nikt ze Światowego Związku Żołnierzy AK, ze Związku Powstańców Warszawskich, z Ministerstwa Obrony Narodowej, z Komendy Garnizonu? Po uroczystościach uznałem, że mam się czym podzielić z moimi czytelnikami i kilka wniosków oraz refleksji zawarłem w dość obszernym artykule. Jednak żadna gazeta nie chciała mu poświęcić najmniejszej uwagi. Okazało się naraz, że tuż po zakończeniu tej ważnej uroczystości nikogo już ta sprawa nie obchodzi. Wtedy przy pomniałem sobie rozmowę sprzed roku z red. Gelbergiem. Poszedłem więc do "TySolu" i zaproponowałem swój artykuł. A oni przeczytali i wydrukowali. Po kilku dniach do redaktora naczelnego nadszedł list od jednego z wysokich przedstawicieli władz ŚZŻAK nie z merytoryczną polemiką, lecz "radą", aby z pióra Chlebowskiego raczej nie korzystać. Skierowałem ten list tam, gdzie należy powiedział mi redaktor Gelberg. To znaczy gdzie? Do kosza. Spodobało mi się to, więc wyraziłem zgodę na stalą współpracę, co przyjęto z zadowoleniem. W chwili, gdy kończę pisać te wspomnienia, trwa ona już ponad trzy lata, ku obopólnemu (mam nadzieję) ukontentowaniu. Zaowocowała kilkoma dużymi artykułami i prawie stu pięćdziesięcioma cotygodniowymi odcinkami pod wspólnym tytułem Moje lektury. Oczywiście rzecz dotyczy książek historycznych, przeważnie akowskich. Ale myliłby się ktoś, kto by przypuszczał, że są to recenzje czy noty wydawnicze. Książka za każdym razem jest pretekstem, punktem wyjścia do jakie goś problemu. Zupełnie niespodziewanie Lektury o tematyce akowskiej mają szer szy zasięg. Za zgodą moją i redakcji "TS" są one przedrukowywane przez miesięcz nik "Biuletyn Informacyjny", organ Oddziału AK w Detroit, i rozsyłane w tysiącu egzemplarzy po całej kuli ziemskiej. Jeden z istotnych punktów programu obchodów pięćdziesięciolecia Powstania stanowiło wmurowanie aktu erekcyjnego pomnika Armii Krajowej. Stało się to w samo południe w dniu 2 sierpnia 1994 roku. Był to ważny moment w wieloletniej t historii walki o taki pomnik. Pomnik ten raz po raz jawił się byłym żołnierzom AK jako marzenie nieziszczalne. W jakimś sensie próbą zrealizowania tej zapomnianej idei była inicjatywa podjęta przez społeczny komitet budowy pomnika Powstania Warszawskiego w 1980 roku i latach następnych. Sprawa ta wielokrotnie wracała jako temat rozmów na zebraniach naszego społecznego (i nieformalnego) komitetu uczczenia pamięci gen. "Grota" i jego żołnierzy. Dopiero w czerwcu 1989 roku, po zwycięskich wyborach, "słowo mogło się stać ciałem". Mjr cichociemny Stefan Starba-Bałuk ogłosił na łamach "Gazety Wybor czej" apel o budowę pomnika AK i zaproponował imiennie dwunastoosobowy komi tet, który miał się la sprawą zając. Byłem wielce zaszczycony, gdyż i moje nazwisko się tam znalazło. Judnak już pierwsze zebranie w październiku 1989 roku ujawniło liczne rozbieżności w naszym niewielkim gronie. Idea przedstawiona przez inicja tora, aby był to monument godny etosu AK, nie znalazł poparcia większości, która opowiedziała się raczej za czymś bardziej praktycznym w postaci szkoły, domu akowca, biblioteki itp. Po kilku tygodniach spotkaliśmy się ponownie, w gronie już dwukrotnie liczniejszym, z przewagą osób optujących za ideą monumentu. Ponieważ z zebrania na zebranie rosła liczba członków komitetu (w lipcu 1990 było już ponad pięćdziesiąt osób) i nie ze wszystkimi było mi dawniej "po drodze" 19 lipca 1990 roku zrezygnowałem z członkostwa w komitecie. 839 . Komitet pracował jeszcze cztery lata organizując konkursy, wiodąc spory, pro ponując różne bardziej i mniej udane rozwiązania. I naraz przed obchodami 50-lecia Powstania dwaj inżynierowie, byli żołnierze AK, Bogusław Karczewski i Wojciech Świątkowski, nie związani z komitetem mjra Starby, zgłosili projekt odejścia od idei wiązania pomnika AK z Krakowskim Przed mieściem i zamiast różnych proponowanych dotąd form przedstawili wizję wyso kiego, metalowego pylonu przed gmachem Sejmu. Pomysł się spodobał i 2 sierpnia 1994, przy udziale tysięcy akowców z całego świata oraz przedstawicieli najwyższych władz państwowych, wmurowano kamień węgielny. Ale oto w miesiąc później prasa podała, że towarzysz senator Henryk Rot (oczywiście z SLD) oraz osiemnastu jego komilitonów-parlamentarzystów złożyło protest przeciwko tej lokalizacji. Wnioskodawca, powołując się zresztą na swoją akowską przynależność, argumentował, że taki pomnik nie może stanąć przed par lamentem, gdyż AK kojarzy się towarzyszowi Potowi tylko z jedną opcją polityczną. W trzy dni później ukazał się w "Gazecie Wyborczej" mój list do redakcji, w którym podawałem w wątpliwość wiedzę towarzysza Rota na temat AK. Pisałem między innymi: J "Może jeszcze przed 6 laty było o tym dość cicho (właśnie "dzięki" partii p. Rota), ale już dziś powszechnie wiadomo, że w czasie okupacji istniało w naszym kraju Polskie Państwo Podziemne z własnym (na ówczesną miarę) parlamentem i własną armią. Takie widzenie sprawy AK również przez Sejm RP obecnej kaden cji znalazło potwierdzenie w odpowiedniej uchwale z 7 lipca 1994 ("Kronika sej mowa", wyd. specjalne sierpień 1994). Armia ta istotnie miała jedną orientację, która nazywała się Polska. Jeśli zaś chodzi o jej barwę polityczną, to tutaj wachlarz możliwości był tak rozwarty, iż mie ścili się w nim zwolennicy prawie wszystkich odmian od skrajnej lewicy (oczywi ście polskiej, czyli WRN-PPS) do skrajnej prawicy, czyli NÓW, NSZ i ONR. Nawet odłam lewicy "mało polskiej", czyli PPR także mógł się w niej znaleźć, ale odmówił odcięcia się od pępowiny moskiewskiej. Zresztą fakt, że b. żołnierz AK p. Rot kontynuował swoje wojenne (chyba) przekonania w PZPR potwierdza najlepiej otwartość Armii Krajowej na wszelkie, nawet najdziwniejsze, polityczne gusta." Sprawa ucichła. Nie wiem, czy przypisywać to sile argumentów zawartych w moim liście, czy też okoliczności, iż poseł Rot zmarł w niedługim czasie, faktem jest jednak, że w dwa lata później w 1996 roku takie właśnie rozwiązanie urba nistyczne okolic Sejmu omawiane już było na płaszczyźnie faktów. Ale wróćmy io jesieni 1994 roku. Jak co roku dzień Wszystkich Świętych spędziliśmy z Grażynką przy grobach rodzinnych Szwajów i Chlebowskich w Grodźcu na Boleradzu. Nazajutrz w Domu Katolickim miałem spotkanie autorskie z grodźczanami. Przez poprzednich trzydzieści lat spotykając się z czytelnikami zjeździłem Polskę wzdłuż i wszerz. Odbyłem ponad dwa tysiące odczytów, ale w Grodźcu byłem w tej roli po raz pierw szy. Biorąc pod uwagę fakt, że wyjechałem stąd przed pięćdziesięciu dwoma laty i nikt prawie mnie już nie pamiętał, zjawiła się na spotkaniu całkiem pokaźna grupa krajan. Z przyjemnością też skonstatowałem, że Grodziec, który kilkanaście lat temu został pozbawiony samodzielności i wchłonięty przez Będzin, dziś, za sprawą nowo powstałego Towarzystwa Przyjaciół Grodźca oraz intensywnie działającego 840 . w nim inż. Bolesława Ciepieli, żyje bujnym życiem, w tym także wydawniczym i sprawa jego ponownego usamodzielnienia jest już chyba tylko kwestią czasu... Po przyjeździe do Warszawy, tradycyjnie tak jak przez poprzednie pięćdzie siąt pięć lat między Dniem Zmarłych a Świętami Bożego Narodzenia powinienem się był zająć jakąś grubą lekturą. W dzieciństwie bywała to Trylogia, w stanie wojennym cykl "chrobrowski". TYTO razem zdecydowałem, że zamiast intensywnego czytania, zajmę się pisaniem. Forsownym i bardzo długim. Co najmniej przez cały przyszły, 1995 rok. Postanowiłem mianowicie spisać moje wspomnienia. Z przerażeniem bowiem zorientowałem się, że wraz ze śmiercią ciotki Merynki w 1979 roku straciłem szansę na dowiedzenie się czegokolwiek o losach co najmniej trzech poprzednich pokoleń rodzinnych ze strony ojca Kołaczyńskich i Chlebowskich. Ona je bowiem znała na pamięć, zaś ojca nigdy to nie interesowało. Po jej śmierci zostały w szufladach setki pożółkłych zdjęć, także dagerotypów, które nic mi nie mówiły. Pomyślałem, że wraz z moim odejściem, moje wnuki nie będą miały od kogo dowiedzieć się o przodkach. Poza tym ze zdumieniem stwierdziłem, że jest na rynku bardzo wiele książek, prze ważnie wspomnieniowych, o losach ludzi z czasów wojny, z wszystkich frontów, par tyzantek, obozów i zsyłek. Półki księgarskie uginają się pod ciężarem memuarów opowiadających o tragediach ludzkich w czasie pierwszego dziesięciolecia PRL (umownie tak nazywając ten okres), ale brak jest czegoś, co obejmowałoby: połowę II Rzeczypospolitej, wojnę, całe półwiecze komunizmu i początek "nowego". A że miałem w życiu okazję uczestniczyć w wielu ciekawych sprawach, uznałem, że może to zainteresować nie tylko moich rówieśników, ale także młodzież. No i zacząłem pisać, codziennie, według narzuconej sobie normy. 9 listopada zmarł w Warszawie doc. Zdzisław Witebski "Poraj". Ta śmierć była dla mnie nie tylko zaskoczeniem. Postawiła na chwilę pod znakiem zapytania możli wość pozostawienia w tych wspomnieniach wszystkiego, co o Witebskim tu napisa łem. A pisałem przecież rzeczy niezbyt miłe, bo na inne z mojego punktu widze nia nie zasługiwał. Przeglądając jednak różne wycinki trafiłem na celną moim zdaniem myśl człowieka tej formacji umysłowej, co prof. Aleksander Bardini, który tak oto ją ujął: "My, Polacy, jesteśmy dziwnym narodem, piętnujemy za życia naszych wrogów, przeciwników, cieiniężycieli czy po prostu ludzi, którzy uczynili nam wiele zła za swego życia. Po ich śmierci milkniemy, choć konsekwencje ich postępków odczu wamy nadal. To jest po prostu nienormalne. Należy przebaczać, ale nie można zapo mnieć. Argument, że po śmierci nie mogą się bronić, j sst po prostu głupi." Uznałem rozumowanie prof. Bardiniego za słuszne i całą sprawę z panem W kontynuuję, mają nadzieję, że i on, bliski duchowo i kulturowo prof. Bardiniemu, podzieliłby to staiiowisko. Tegoroczne Boże Narodzenie wyprawiliśmy dla całej rodziny w Rybienku. W naszym warszawskim mieszkaniu bowiem żadną miarą nie dało się jednocześnie gościć ponad dwudziestu osób naszej najbliższej, poszerzonej o wnuki, rodziny. Nie stety, z braku śniegu nie udał się nam planowany kulig, ale za to wspaniale wypadło chóralne kolędowanie, które tak bardzo lubię. Gwoździem programu był kolędowy koncert na dwie "Yamahy" Ani i Kacperka, plus flet Honoratki. Szło im to bardzo sprawnie. Gorzej nieco wypadł solowy występ wokalny Maksia z Dzisiaj w Betlejem, ale on miał dopiero trzy lata! 841 . 1995 Spór o Kuronia Propozycje z Komitetu Lecha Watęsy rozstanie z Unią Wolności znów w Tatrach Dnia 17 lutego zmarł nagle płk Aleksander Tyszkiewicz, przewodniczący Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Na czternaście miesięcy aż do IV Zjazdu p.o. prezesa został dotychczasowy wiceprezes kpt. Stanisław Karolkiewicz. Rysowała się nadzieja, że teraz, przy nieobecności we wła dzach Tyszkiewicza i Witebskiego, atmosfera będzie mniej konfliktogenna. Właściwie cały ten rok został zdominowany przez zapowiedziane na jesień wybory prezydenckie, a dla nas, także przez kandydata Unii Jacka Kuronia. Oboje z Grażynką byliśmy już od dłuższego czasu umiejscowieni w kole Ochota daw nej Unii Demokratycznej, a po połączeniu z KL-D Unii Wolności. Wybrano mnie do Warszawskiej Rady Regionalnej UW. I właściwie ucieszył mnie nie tyle sam fakt wyboru, ile to, że na siedemdziesięciu kandydatów i sto sześćdziesiąt trzy oddane na nich ważne głosy, zająłem drugą pozycję (sto trzydzieści dziewięć głosów). Na dal szych miejscach uplasowało się wielu znaczących działaczy o nazwiskach "ogólno polskich". Kandydatura prezydencka Jacka Kuronia z listy Unii była dla mnie sprawą szczególnie trudną z wielu względów, ale przede wszystkim przez fakt, że od kilku nastu lat należał do grona osób darzonych szczególną estymą przez Elę i Tomka. Ponadto będąc przed półwieczem mocno związany z harcerstwem, także i później, choć trzymałem się z dala od tej organizacji, nie stałem się obojętny na to, co się w niej działo. A działo się i to z aktywnym udziałem Jacka Kuronia bardzo źle, szczególnie gdy chodziło o poczynania walterowców. I to jest fakt niezbity. Jest jed nak również faktem, że przez następnych trzydzieści lat Jacek Kuroń z upodoba niem wprost masochistycznym odprawiał ciągłą, bardzo ciężką pokutę za popełnione grzechy. Liczne procesy sądowe, wielokrotne więzienie, maltretowanie jego i całej rodziny, nie potrafiły złamać w nim chęci stałego przeciwstawiania się dyktaturze totalitarnej, czemu wielokrotnie dawał wyraz. Każdy prawdziwy chrześcijanin ma obowiązek dostrzec, że pokuta czyniona przez Kuronia z wielkim naddatkiem przewyższyła jego winę. Dlatego moim zda niem Kuroń, jak nikt inny, miał moralne prawo ubiegać się o fotel prezydenta. A mimo to od początku uważałem, że jego kandydowanie właśnie z listy Unii jest nie szczęściem i dla niego, i dla niej. Podkreślam raz jeszcze niepokoiła mnie nie jego kandydatura, bo za nią agitowałbym z całych sił, lecz jej połączenie z Unią. Ta par tia i tak miała dość wrogów, nawet bez Kuronia. Teraz jeszcze po zajęciu miejsca Mazowieckiego przez Balcerowicza powstała mieszanka skrajnie wybuchowa. Trzy nazwiska: Balcerowicz-Geremek-Kuroń, z paru względów stały się dla wielu ludzi z elektoratu już nie tylko prawicowego, lecz nawet centrowego nie do prze842 . tknięcia. To nie jest zarzut, bo każdy z tych ludzi już od dawna ze swą przeszłością nie ma nic wspólnego, zaś swoim późniejszym postępowaniem zdobył uznanie i sza cunek. Ale prawdą też jest, że ci trzej szanowani i przyzwoici ludzie, działając wspól nie, wywoływali niepokój, a nawet niechęć sporej liczby osób z dotychczasowego elektoratu Unii i Kuronia, czego ci dali dowód przy urnie. Dlaczego tak się dzieje? Dlatego, że my wbrew pozorom nie jesteśmy społeczeństwem tolerancyjnym, przebaczającym, uznającym wyższość logicznych racji nad prymitywnymi czasem odczuciami, zapalczywością i zapiekłością. Jeste śmy prawie wszyscy ochrzczeni, ale czy rzeczywiście jesteśmy chrześcijanami? Mając to wszystko na uwadze, a tę naszą przywarę narodową w szczególności, uważałem, że mariaż Unii z Kuroniem był zgubny dla obu stron. Mimo to, tak jak nakazywała "dyscyplina partyjna", zbierałem podpisy na liście Kuronia i nie przyłą czyłem się antykuroniowej nagonki instruktorów harcerskich. Przykre to, co teraz napiszę, bo zawsze uważałem i ciągle uważam, że instruktorzy harcerscy, szczegól nie ci starej daty, z prawdziwego zdarzenia a nie komunistycznego naboru, są jednak ciągle lepszą cząstką społeczeństwa. A jednak to właśnie oni w swoim "Liście otwar tym" uznali Kuronia (i tylko Kuronia) za człowieka niegodnego kandydowania na prezydencki fotel. Zwrócono się do mnie na czerwcowym zjeździe Ponuraków na Wykusie z propozycją podpisania tego listu. Przeczytałem go z uwagą i podpisu odmówiłem. Dlaczego? Przecież fakty tam zawarte były prawdziwe i podpisało się pod nimi "stu sprawiedliwych". Tak, ale według mnie wnioski były okrutne i fał szywe. Brakło w nich miłosierdzia chrześcijańskiego. A ja składałem przyrzeczenie zaczynające się od słów: "Mam szczerą wolę służyć Bogu i Polsce..." Przypomnę w układzie alfabetycznym imienną listę tych, którzy stanęli do wyborów w dniu 5 listopada: Leszek Bubel, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Janusz Korwin-Mikke, Tadeusz Koźluk, Jacek Kuroń, Aleksander Kwaśniewski, Andrzej Lepper, Jan Olszewski, Waldemar Pawlak, Jan Pietrzak, Lech Piotrowicz, Lech Wałęsa, Tadeusz Zieliński. Pokazano ich nam aż za dokładnie w długich telewizyj nych prezentacjach. Pytam, dlaczego instruktorzy harcerscy Obywatele III Rze czypospolitej Polskiej dopatrzyli się tylko w przeszłości i teraźniejszości Kuronia pewnych niegodziwości czy ułomności moralnych, względnie charakterologicznych, dyskwalifikujących go w sposób szczególny, zaś wszystkich innych z tego pokaźnego grona uznali za godnych Belwederu? Mieliśmy więc temat do rozważań przez całe lato. Aby nie zwariować zupełnie, wynieśliśmy się Grażynką na pełne trzy letnie miesiące do Rybienka. Przez cały sierpień siedziała tam z nami Ela Wojciechowska z Łańcuta, wpadali często Krysia i Janusz Wasilewscy, odwiedzali przyjaciele i znajomi: Baliszewscy, Maciągowie, Kunertowie, Rembiszewscy. Oczywiście w rozmowach królował jeden temat wybory. Wszyscy byli dobrej myśli komuna przecież chyba nie może wygrać, ale tak jak przypuszczałem, notowania Kuronia wcale nie były takie rewelacyjne, Wałęsa niebezpiecznie opóźniał swój start, Hanna Gronkiewicz-Waltz oraz prof. Zie liński nie zyskali mej sympatii zbytnią elastycznością w stosunku do poprzednich zobowiązań, a ja ciągle miałem przed oczyma karne kohorty partyjne elektoratu komunistycznego, stojące przed dwoma laty w kolejce do urn. Z niepokojem obserwowaliśmy wysoką i ciągle wzrastającą pozycję Kwaśniewskiego. Właściwie osobiście nic przeciwko niemu nie miałem, prócz tego, że nosił czerwoną podszewkę. Gdyby nie to, pod wielu względami był lepszy od Wałęsy. Ale świadomość, że Kwaśniewski koń trojański bolszewickiej lewicy podstęp843 . nie utoruje drogę kolejnym Jaskierniom, Sekułom, Oleksym i dziesiątkom im podobnych arogantów, którzy obsadzają nawet te niewielkie obszary władzy, wolne jeszcze od komunistycznych wpływów, była nie do pomyślenia. Najlepszym wyj ściem byłoby, gdyby wybory wygrał kandydat będący połączeniem Kwaśniewskiego bez czerwonej podszewki z legendą Wałęsy. Ale to były życzenia ze świata bajek. W październiku kampania wyborcza była już w pełni. Kwaśniewski, wynie siony uprzednio na wysoką pozycję, spowolnił teraz tempo rozszerzania swojej popularności. Wałęsa gonił go w tempie sprinterskim. Gronkiewicz-Waltz, po szyb kim wzroście szans, leciała teraz w dół jeszcze szybciej, a Kuroń niestety, nie miał już żadnej nadziei, że uda mu się przeszkodzić walce dwóch pierwszych. Widzieli to wszyscy; nie jest dla mnie do pomyślenia, aby nie widział tego człowiek tak inteli gentny jak Kuroń. To, że ciągle jeszcze głosił swoje wejście do finałowej rozgrywki, było nie tylko jego dobrym prawem, ale wręcz obowiązkiem. Ale on się w tej walce zacietrzewiał i co gorsze zaczął tracić klasę. Do objawów tego zaliczam jego końcowe hasło: "Wybór miedzy Kwaśniewskim a Wałęsą nie jest żadnym wyborem". Tak mógł krzyczeć tylko Kuroń do żywego dotknięty niesprawiedliwymi pomówieniami doznanymi od Wałęsy w przeszłości. Nie wolno jednak było za żadną cenę przyjąć tego hasła za swoje człowiekowi, który już wtedy musiał wiedzieć to, o czym wiedziało dziewięćdziesiąt procent wyborców, że za miesiąc jego partia Unia Wolności musi pójść do jednego z finalistów (wiadomo zresztą którego) i złożyć deklarację poparcia. Rzucenie zaś takiego hasła było delikatnie rzecz ujmując zaminowaniem drogi Balcerowicza do Wałęsy. Oczywiście za to, co się stało, winie nie tylko Kuronia, ale przede wszystkim kierowników mojej (jeszcze wtedy) partii. To wszystko zdecydowało, że postanowiłem uwolnić się od uczestniczenia w walce o trzecie czy czwarte miejsce, podczas gdy zagrożone było miejsce pierw sze. A tylko ono się w tym momencie liczyło. Wtedy to, z okolic pałacu prezydenc kiego otrzymałem wiadomość, że tworzy się wokół Lecha Wałęsy jego komitet wyborczy z ludzi o zacnych nazwiskach, niezależnie od istniejącego sztabu wybor czego posła Gwiżdżą. Zaproponowano mi funkcję rzecznika prasowego. Akurat te sprawy nie były mi obce, miałem za sobą czterdzieści lat pracy dziennikarskiej i pewną praktykę i w radiu, i w telewizji. Uważałem jednak, że przed podjęciem decyzji w tej sprawie muszę się porozumieć z kierownictwem Unii. Tego samego dnia rozmawiałem z Bronisławom Komorowskim, członkiem prezydium Rady Unii, powiadamiając go o propozycji i prosząc o to, abym za kilka dni, po rozmowie z min. Zakrzewskim z kancelarii prezydenta, mógł mieć szybkie dojście do prof Balcero wicza. Komorowski obiecał mi to. Po czterech dniach spotkanie z Zakrzewskim doszło do skutku i w czasie naszej rozmowy dowiedziałem się nieco więcej o Komi tecie oraz o mych arzyszłych zadaniach. Nazajutrz poprosiłem więc Komorowskiego o kontakt z Balcerowiczem. Wie czorem tego samego dnia pan Bronisław powiedział mi, że prof. Balcerowicz został poinformowny o sprawie, z którą chciałbym przyjść do niego, wziął mój numer tele fonu i obiecał, że nawiąże ze mną kontakt. Czekałem dobę. Bez skutku. A raczej ze skutkiem odwrotnym. Odezwał się mianowicie min. Zakrzewski, któremu pan Bal cerowicz przekazał telefonicznie wiadomość, iż wobec powtarzających się podobnych działań (casus Labudy, Rokity), nie chciałby zostać postawiony wobec konieczności sięgania do statutowych działań dyscyplinarnych. Uznałem to za dzia łanie nielojalne i 26 października wystąpiłem z Unii, powiadamiając o tym krótkim 844 . pismem zarówno prezeskę mego koła, jak i Radę Regionu. I tak zakończyła się moja pięcioletnia miłość z Unią. Sprawa utworzenia Komitetu Wałęsy wlokła się jeszcze jakiś czas, aż w nie dzielę poprzedzającą pierwszą turę wyborów zatelefonował do mnie Jerzy Stępień, senator poprzedniej kadencji, zapraszając mnie do wejścia w skład tego gremium. Podziękowałem, ale nie przyjąłem. Interesowała mnie wyłącznie funkcja rzecznika, bo o tym miałem jakie takie pojęcie, a poza tym rzecz była aktualna miesiąc wcze śniej, gdy jeszcze zostało trochę czasu na podjęcie sensownej pracy. Wchodzenie zaś do Komitetu tylko po to, aby moje nazwisko znalazło się w gronie innych szacownych nazwisk, uważałem za zbędne. W sumie, o ile wiem, Komitet ten chyba w ogóle nie zaczął działalności. Byłem przekonany, że to moje niespełnione rzecznikostwo prasowe pozostanie sprawą wiadomą jedynie kilku osobom, gdy zupełnie dla mnie niespodziewanie wyczytałem wzmiankę o tym w opowiadanej przez Jerzego Gwiżdżą książce Ostat nie dni pierzvszej prezydentury Lecha Watęsy, czyli kulisy kampanii wyborczej (BGW, Warszawa 1996, str. 72). Podobną propozycję, jeszcze w połowie września, otrzymałem od sztabu wyborczego Hanny Gronkiewicz-Waltz. Znajomy, który pełnił w nim wysoką funk cję, zaproponował mi, powołując się na prośbę pani Waltz, honorową pozycję. Wobec tego, że nie żywiłem zbytniej sympatii ani do tej pani. ani do jej linii programowej, odmówiłem z podziękowaniem, dodając, że moim zdaniem tak dobrego prezesa NBP szkoda na prezydenta. Wszystko to odbywało się w czasie normalnych zajęć i normalnych kontaktów "międzyludzkich". 20 września Tomek wydał w nowej siedzibie swej firmy przyjęcie z okazji piątej rocznicy jej powstania. Wśród prawie trzystu gości, w tym wielu przedstawicieli dużych firm komputerowych, znaleźli się także producenci z Nie miec, Tajwanu, Austrii i USA. Gościem honorowym zaś był Jacek Kuroń, który wygłosił bardzo pochlebne dla Tomka przemówienie. Miałem mieszane uczucia, roz mawiając potem z nim i jego miłą żoną, że nie mogę bez zastrzeżeń odwzajemnić jego ciepłych uczuć okazywanych Tomkowi. 5 i 19 listopada odbyły się wybory prezydenckie. Nie będę o nich pisał, bo żywo jeszcze stoją i długo stać będą Polakom w pamięci. Wałęsa przegrał je na wła sne życzenie. Przegrywanie jest rzeczą ludzką. Przegrywanie zaś z klasą przywi lejem tylko wybranych. Ale także wygrywając, trzeba umieć się znaleźć. W bożonarodzeniowym numerze "Życia Warszawy" znalazłem opis "smacznej" scenki. Rzecz dzi.iła się 23 grudnia, w dniu zaprzysiężenia Aleksandra Kwaśniewskiego, odejścia Wałęsy i jego prezydenckich ministrów. Przedstawicielka telewizji w kuluarach parlamentu zaproponowała towarzyszem Borowskiemu i Millerowi udział w programie publicystycznym z Władysławem Bartoszewskim. A kto to jest ten Bartoszewski? pyta jeden z jej rozmówców. Minister Spraw Zagranicznych za prezydentury Lecha Wałęsy odpo wiada dziennikarka. A kto to jest Lech Wałęsa? zapytuje niewinnie drugi. Nie ma co. Udali się panu Aleksandrowi Kwaśniewskiemu jego gwardziści. Sekuła, Jaskiernia, Borowski, Miller, Oleksy! Jak na farsz do wypchania konia tro jańskiego to wcale niezła mieszanka. Za trzy tygodnie towarzysz Miller z miedzia nym czołem będzie ubolewał nad losem tego NN, że chce wracać do stoczni gdań845 . skiej, wtedy, kiedy on może wystąpić do premiera o emeryturę specjalną, a dobry Polak i premier na pewno tę emeryturę przyzna. Oj, źle się bawią prześmiewcy i szy dercy w kraju, w którym jeszcze nie wymarło pokolenie ludzi pamiętających płonące komitety. Mieliśmy tak dość tego powyborczego kaca, tej zatęchłej atmosfery warszaw skiej, że na święta i Nowy Rok uciekliśmy z Grażynką w Tatry. Pojechali też Wasilewscy i ukryliśmy się w ZAIKS-owskiej "Halamie". Zabraliśmy pełną torbę krymi nałów, do których latami nie zaglądałem, rozkoszowaliśmy się śniadankiem przynoszonym do łóżka, wspaniałymi deserkami w południe i wieczorem, padającym bez przerwy śniegiem. W Wigilię zerwałem przed północą moje dziewczyny (żonę i jej ukochaną siostrę) i nie bacząc na szalejącą zamieć pojechaliśmy na Pasterkę na Olczę, do wspaniałego, olbrzymiego, nowego kościoła. To duże przeżycie. Był to pierwszy mój wyjazd w Tatry od pięciu lat i mimo pesymistycznych prognoz lekarskich czułem się tam świetnie. Gorzej było z powrotem, na zupełnie nie odśnieżonej (szczególnie w Krakowskiem) szosie. Ale przecież siedemnaście lat temu jechałem z Zakopanego w znacznie gorszych warunkach. 846 . 1996 Krzyż Zasługi z Mieczami od ZHP operacja lato w Rybienku próby pogodzenia z ŚZŻAK nowojorska nagroda Jurzykowskiego zawirowania wokót "Rewizji nadzwyczajnej" 20 stycznia na rocznicowym spotkaniu harcerzy Kręgu Prochownia Stowarzy szenia Szarych Szeregów z okazji sto trzydziestej trzeciej rocznicy wybuchu Powstania Styczniowego, przewodniczący Związku Harcerstwa Polskiego, druh hm. Stefan Mirowski, wręczył mi Srebrny Krzyż Zasługi dla ZHP z Rozetą i Mieczami. Bardzo mnie wzruszył ten symboliczny gest po pól wieku, tym bardziej że był to pierwszy akt dekoracji tym odznaczeniem od momentu powrotu, po trwającej czter dzieści pięć lat przerwie, ZHP do WOSM (World Organization of the Scout Movement) czyli do światowego skautingu. Przy tej okazji dowiedziałem się, że po raz kolejny odmówił przyjęcia tego odznaczenia hm. Stanisław Broniewski "Orsza" od paru lat związany z "konkuren cyjnym" ZHR-em. Uzasadnił odmowę tym, że medalu od takiego harcerstwa nie przyjmie. Mówił mi o tym, na pól roku przed swoją śmiercią, w Oslo przewodniczący ZHP dh Stanisław Mirowski, rówieśnik "Orszy", jego serdeczny druh z Szarych Szeregów. Mówiąc to, miał łzy w oczach. Muszę przyznać, że bardzo mnie zaskoczyła zarówno sama decyzja, jak też jej uzasadnienie. Stanisława Broniewskiego przed prawie siedmiu laty rekomendowałem na przewodniczącego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Pracowaliśmy przy kolejnych premierach: Mazowieckim, Bieleckim, Olszewskim i Suchockiej. Potem ja odszedłem, on zaś został i ku memu zdziwieniu bez oporów prezesował Radzie przy kolejnych premierach: Pawlaku, Oleksym i Cimoszewiczu. Skąd więc teraz nagle taka wrażliwość na kontakt z ZHP i to w chwili, gdy wrócił on na łono światowego skautingu? 11. ; ! J l Pewnego lutowego dnia, nie ukrywając zdumieria, przyjąłem telefon od mjra Stanisława Karol kiewicza, p.o. prezesa ZG ŚZŻAK, z propozycją wyjazdu w marcu do Mińska w składzie delegacji naszych historyków na polsko-białoruską sesję doty czącą spraw akowskich. Miało jechać dwóch historyków z Wojskowego Instytutu Historycznego i ja jako trzeci, reprezentujący ŚZŻAK. Podziękowałem i odmówi łem. Bo jakże mogłem przyjąć taką propozycję, jeżeli moje stosunki z Zarządem Głównym, napięte od paru lat, nie doczekały się dotąd prostego, kulturalnego zakoń czenia? Nie kryję jednak, że obecność na sesji w Mińsku mnie interesowała, posta nowiłem więc tam jechać jako wolny strzelec. Napisałem nawet list w tej sprawie do pana Marka Gołkowskiego, pierwszego sekretarza naszej ambasady na Białorusi. Niestety, konieczność szybkiego poddania się przeze mnie operacji przekreśliła te zamiary. 847 . Po wyjściu ze szpitala zaczęli mnie z zadziwiającą częstotliwością odwiedzać przyjaciele: Jurek Wilgat, Tadeusz Michalski i Janek Kreusch. Wszyscy zadawali mi, prócz pytań o zdrowie,Jeszcze jedno pytanie: jeżeli Zarząd Główny zaprosi mnie jako gościa na IV Zjazd ŚZŻAK, czy przyjmę to zaproszenie? Odpowiadałem nie zmiennie: niech Zarząd Główny wykaże wreszcie elementarną odwagę, zaryzykuje i zaprosi, to zobaczy. Śmiać mi się chciało, że ten demokratyczny Związek nawet w takim drobiazgu nie potrafił się uwolnić od nawyków żywcem wziętych z prze brzydłego realnego socjalizmu, od którego się tam wszyscy ze wstrętem odwracali. Podobne podchody przecież były przed trzynastu laty z przyznaniem mi przez "PAX" nagrody specjalnej za Wachlarz. Nie chciałem od razu powiedzieć "nie", bo ceniłem sobie inicjatywy mjra Karolkiewicza, którego mimo paru sporów w przeszłości lubiłem, zaś powiedzieć "tak" i zaproszenia przyjąć nie mogłem z wielu przyczyn, choćby i tej, że nadal słowo "przepraszam" nie padło. Nie chodziło mi już nawet o samo słowo "przepraszam", ale o szczere i odważne męskie stanowisko wobec insynuacji, jakie przed siedmiu laty padały pod moim adresem ze strony poprzedników obecnych prezesów. Bez takiego zadośćuczynienia z tamtej strony nie mogłem zjawić się na zjeździe. Nie mogłem się tam pojawić także dlatego, że w oficjalnych, przygotowanych na zjazd dokumentach, zarówno w sprawozdaniu ZG, jak i Rady Naczelnej (które otrzymałem od przyjaciół jeszcze przed ich rozesłaniem), trzykrotnie figurowało stwierdzenie, że "Chlebowski szkaluje Związek". W takiej sytuacji decydując się na skorzystanie z zaproszenia, musiałbym, zabierając głos jako gość, zacząć od spre zentowania zjazdowi trzytomowego Słownika języka polskiego. I jednocześnie życzyć nowo wybranym władzom, by często doń zaglądały, ponieważ mogą tam wyczytać, jaka jest różnica pomiędzy "szkalowaniem" i "kłamaniem", co mi się zarzuca, a prawdą, którą rzeczywiście upowszechniam, choć wiem, że jest dla wielu aktywistów niewygodna i bolesna. Nie wiem jak długo jeszcze trwałaby ta kołomyjka, gdyby nie zakończył jej zresztą z wątpliwą kulturą pan Jerzy Lipka, dotychczasowy wiceprezes Rady Naczelnej, a po zjeździe jej prezes (jednomyślnie wybrany! ). Nie znam pana Lipki, nie wiem kto zacz, ale niezależnie od wszystkiego wdzięczny mu nawet jestem, że ten węzeł gordyjski węszcie po męsku przeciął. Mianowicie zdenerwował się i w czasie kolejnego głosowania na ten temat, pełnego hamletowskiego jąkania, powiedział: "Jeżeli ChlebowKkiego zaprosicie na salę, to ja z tej sali wyjdę". I to przeważyło wreszcie szalę. Jako gość zaproszony nie zostałem, próbowano jeszcze ratować rzecz przesy łając mi zaproszenie prasowe, ale od czterdziestu pięciu lat posiadam legitymację dziennikarską, więc na każde zgromadzenie, które nie jest tajne lub zamknięte, mogę wejść bez oproszenia. O przebiegu zjazdu który znam, mimo iż na nim nie byłem mam wieści raczej optymistyczne. Przede wszystkim dokonano istotnych zmian kadrowych zarówno w Zarządzie Głównym, jak i Radzie Naczelnej. Obie te instancje wolne są już dziś w zasadzie od działaczy z obciążeniami wynikającymi ze ZBoWiD-owskiej ongiś aktywności. To ważne, choć dla prawdy obiektywnej trzeba tu dodać, że jest w tym więcej zasługi zegara biologicznego niż delegatów na kolejne zjazdy. Dla porządku trzeba też zanotować, że w nowo wybranych władzach nadal istnieje pewna grupka ludzi (o składzie nieco obecnie zmienionym), którzy nie są wolni od ciągot medalowo-awansowych, nawet pochodzących ze źródeł wątpliwych. Myślę 848 . o "kawalerach" od Sokolnickiego. Choć to w zasadzie sprawa błaha, wydaje mi się, że od ludzi na tym szczeblu władzy związkowej wymagać się powinno nie tyle mil czenia wobec tego fałszywego awansu, co aktywnego ustosunkowania się do niego. Cieszy mnie wybór na jednego z wiceprezesów ZG Tadeusza Michalskiego (nie tylko dlatego, że od lat jest moim przyjacielem), choć Bóg mi świadkiem nie wiem, jak on sprosta połączy tę funkcję z prezesostwem Okręgu Łódzkiego. Dobrze, że do Rady Naczelnej weszli nowi, autentyczni w akowskim wojowaniu ludzie: posłanka Maria Dmochowska, Jerzy Śląski, Ryszard Reiff. W Radzie Naczelnej doszło do dość istotnych zmian na samej górze. Prezes gen. Bogdan Zieliński po skończeniu dziewięćdziesięciu lat przeszedł do loży hono rowej. Sądzę, że teraz w Radzie Naczelnej łatwiej będzie znaleźć rozwiązanie żenu jącego problemu, w który zarówno Rada, jak i Związek są uwikłane, a dotyczącego sporu co do istnienia 106 DE Gdyby jeszcze wraz z gen. Zielińskim w loży honoro wej zasiadł także jego zastępca, pan Lipka, to Śląski, Reiff czy ktoś ich pokroju na stanowisku prezesa mógłby w krótkim czasie zakończyć sprawę 106 DP i uczynić współdziałanie z Zarządem Głównym bardziej owocnym. Tymczasem prezesem Rady wybrano pana Lipkę... Przygotowania do zjazdu i jego przebieg wykazały, że nie tylko w sprawach personalnycli moje "kłamstwa" i "szkalowania" Związku zostały skwapliwie wzięte pod uwagę. Wyraźnie ociepliły się też (wreszcie! ) stosunki pomiędzy akowską War szawą i akowskim Londynem, przed czterema laty w sposób wyjątkowo arogancki zamrożone przez Warszawę. Delegacja londyńska była na zjeździe podejmowana nadzwyczaj sympatycznie. W każdej jednak radości musi być jakiś cień smutku. Bo właśnie w tym samym czasie to samo fetujące londyńczyków grono delegatów wybrało do Rady Naczelnej Jana Basika z Montrealu, człowieka, który rozbił tam tejszy Oddział londyńskiego Koła. Mam nadzieję, że stało się to wyłącznie przez roz targnienie, ho w przeciwnym razie niezależnie od zgodności ze statutem byłaby to sytuacja alogiczna, amoralna i stawiająca ŚZŻAK wobec ludzi znad Tamizy w pozycji co najmniej dwuznacznej. W takiej samej dwuznacznej sytuacji ustawił się nowo powstający przed sze ściu łaty Związek, dodając do swojej nazwy słowo "światowy". Przez cały kilkuletni okres "szkalowałem" ŚZZAK wypominając mu ów błąd. l naraz w ostatnim "Biule tynie" przedzjazdowym przeczytałem wypowiedź wiceprzewodniczącego Lipki, w której tenże stwierdził, że jednak to "uświatowienie" Związku było niesłuszne. Eureka! Pan Lipka wszakże swoją wypowiedź tal; pokrętnie uzasadnił, że nie trzy mało się to zupełnie kupy. Przez pięć poprzednich lat walczyliśmy o Kotwicę, przed którą ŚZŻAK niby się nie wzbraniał ale ją aż do przesady szanował. I naraz od czasu przygotowań przedzjazdowych umieścił ją na stałe na okładce swego ..Biuletynu". Brawo. Odebrano mi pretekst do "kłamania". W jednej (? ) tylko sprawie zjazd posunął stanowczo za daleko swoją krótko wzroczność i zupełny brak przyzwoitości. W sprawie daty 14 lutego 1942 roku, kiedy to według ideologów ówczesnego ZG SZZAK "powstała Armia Krajowa", zachowano całkowite milczenie. A była to w rzeczywistości największa dywersja, jakiej się dopuszczono od wewnątrz wobec tej Armii. I tego zmilczeć się nie da. Na parę tygodni przed zjazdem w telewizyjnej "Dwójce", w bardzo popularnym quizie "1/10" oglądanym w bardzo dobrym, przeddziennikowym czasie, padło pyta nie: "Kiedy powstała Armia Krajowa? " Odpowiedź brzmiała: "w lutym 1942 roku", 849 . co prowadzący red. Tadeusz Sznuk skomentował: "Tak jest, dokładnie czternastego lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku." Nazajutrz rozmawiałem na ten temat z przyjacielem ustawionym bardzo wysoko w SZZAK-owskiej hierarchii. Okazało się, że on także oglądał ten program, więc wybuchnął: "Wiesz, jak to usłyszałem, to mnie taka cholera cisnęła, że chciałem natychmiast zatelefonować do telewizji i tak ich oraz tego Sznuka opieprzyć, żeby na lata popamiętali. Ale nie miałem numeru telefonu." Całe szczęście, bo lubię go, a takim telefonem setnie by się wygłupił. Trzeba było raczej zatelefonować do pre zesa ZG ŚZŻAK. Nie szkodzi, że kukułki, które podrzuciły to jajo, już nie żyją. Co prawda jesz cze bardzo niedawno azjatyccy barbarzyńcy za znacznie mniejsze przewinienia się gali w represjach aż za grób i usuwali truchła sprawców spod kremlowskiego muru, ale ja się tego nie domagam. Nie ustanę jednak w walce o przywrócenie daty praw dziwej. I choćby nie wiem jak ważni kreatorzy prawd zarzucali mi "kłam" i "szkalo wanie", nie spocznę, póki nie skłonię ŚZŻAK-u, by z takim samym zapałem, jak kie dyś propagował datę 14 lutego 1942 roku, zaczął wymazywać ją z pamięci narodowej i zastępował datą właściwą 27 września 1939 roku. Można to wprawdzie zlecić następnemu zjazdowi, ale obawiam się, że za trzy lata na pomieszczenie jego dele gatów wystarczy już tylko mały pokój bridżowy. Czy aby nie o to chodzi? Bardzo mnie ucieszył fakt ustanowienia tytułu Honorowego Członka ŚZŻAK, mniej niektórzy kandydaci, a już zupełnie mi się nie spodobało uzasadnienie tego faktu (dane z "Biuletynu"). To bardzo dobrze, że tytuł ten otrzymali: pani Olga Krzyżanowska, pan Karol Zwierzchowski i piątka ludzi w historii AK niezmiernie waż nych: Tadeusz Zenczykowski, Jan Nowak-Jeziorański, Władysław Bartoszewski, Aleksander Gieysztor i Józef Garliński. Ogromnie się zdziwiłem, że przy jednym tylko z nich (prof. Gieysztorze) znalazłem w uzasadnieniu słowo: "żołnierz AK". Przy reszcie jego brak, czyli co "cywilbanda"? Nie jestem natomiast przekonany, czy komendant Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej i dyrektor jednej z cementowni na Śląsku powinni byli otrzymać ten honorowy tytuł. Nie kwestionuję zasług kandydatów, ale czy dla takich przyjaciół Związku nie powinno się ustanowić na przykład "Medalu za Zasługi dla ŚZŻAK"? O nabrzmiałym konflikcie z Fundacją T.Z. Knoblów nadal na zjeździe milczano. Oceniam to jako milczenie nie mające nic wspólnego z odwagą cywilną. Brzydka to cecha w związku kombatantów. A przecież wystarczy jedno słowo... Zaraz po zjeździe ŚZŻAK przyszło mi przeżyć bardzo sympatyczny epizod. Mianowicie na rynku księgarskim po Skrobouńe i Polsce walczącej ukazała się kolejna książka Jerzego Śląskiego. Nosiła tytuł Żołnierze wyklęci i poświęcona była powojennej partyzantce przeważnie akowskiego i winowskiego podziemia, której uczestnicy nie czu-i się zwolnieni z konspiracyjnej przysięgi i działali dalej, choć szansę ich walki byty już żadne. Jerzy miał tu wiele do powiedzenia, bo sam wyszedł z lasu dopiero w 1947 roku, a poza tym, jako naczelny redaktor "WTK", przez całą dekadę lat sześćdziesiątych nagromadził wiele nadsyłanych do redakcji materiałów wspomnieniowych od uczestników powojennego podziemia. Wtedy ukazać się nie mogły, zaowocowały więc teraz. Książka była doskonale napisana i skomponowana, nic więc dziwnego, że wydawca oficyna "Rytm" przygotowywał szybki jej dodruk, który także nie za długo gościł na półkach księgarskich, bo Śląski trafił swą pracą w dziesiątkę. Napi860 . sałem więc długą i chyba dość entuzjastyczną recenzję w Moich lekturach, cotygo dniowym felietonie ukazującym się na łamach "Tygodnika Solidarność", i byłem pewien, że moja rola w tej sprawie się skończyła. Po kilku tygodniach obudził mnie dość wczesny telefon. Dzwoniła pani Maria Ginter. Pamiętatem ją z lat pięćdziesiątych jako uroczą i dobrze jeżdżącą na nartach młodą niewiastę, niestety nie z naszego, a z konkurencyjnego klubu. Przed kilku laty, gdy wróciła z długiego pobytu za granicą, gościliśmy ją w naszym domu, gdyż emablował ją w tym czasie nasz przyjaciel Jurek Ferfecki, ciągle niespokojny na widok każdej przystojnej kobiety. Potem czytałem jej autobiograficzne książki Galopem pod wiatr oraz Z wia trem i pod wiatr, a także wiedziałem, że ta arystokratka, hippistka, akówka i nar ciarka ustanowiła przed dziewięciu laty liczącą się już obecnie doroczną nagrodę lite racką. Teraz oto dowiedziałem się od sympatycznej rozmówczyni, że po przeczytaniu mojej recenzji o książce Jerzego, zwróciła na nią uwagę jury swej nagrody. I właśnie poprzedniego dnia przyznano ją Śląskiemu. Trudno sobie wyobrazić większą satysfakcję i radość dla recenzenta. Po kilku dniach na Zamku Królewskim w Warszawie, przy wypełnionej wykwintną publicz nością Złotej Sali, odbyło się wręczenie nagrody Marii Ginter autorowi Żołnierzy wyklętych. Przyszło mi zasiąść za prezydialnym stołem i uzasadniać słuszność mych recenzenckich ocen. Wzruszony Jerzy, stary kpiarz, dziękując mi, zacytował histo ryczną wypowiedź sprzed ponad pół wieku: "Duce, nigdy ci tego nie zapomnę". W ostatniej dekadzie maja zdecydowałem się pojechać na Śląsk, gdyż mijało właśnie pięćdziesiąt lat od czasu mojej tam edukacji i harcerskiej orki. Inicjatorem tego pomysłu był Józek Wołoch, z którym odnowiliśmy bardzo serdeczną korespon dencję. Kilkakrotnie z różnych powodów przekładałem ten wyjazd, wreszcie wylą dowałem w Rybniku 23 maja. Tadek Łukoszczyk, w porozumieniu z szefostwem Miejskiej Biblioteki, zorganizował bardzo sympatyczne spotkanie. Było pół setki ludzi, a wśród nich moje koleżanki gimnazjalne i... harcerki z mojej "czwórki: Ola Skoczeń, Irka Eksztajn, Krysia Frank, Alfred Kurzydym, Witek Harazim, jeden z braci Kosików i jeszcze parę innych osób. Spotkanie trwało trzy godziny, a następne cztery uzupełniły nasze pogaduszki w kawiarni bibliotecznej. Rozeszli śmy się o północy. Nazajutrz miałem spotkania w Jastrzębiu Zdroju, Żorach i Cie szynie. Nocowałem u Neli Bergerówny i przypomniały mi się stare czasy, które nie wiele mają wspólnego z naszą epoką. A l czerwca, po rocznej przerwie, znów tradycyjnie zgromadziliśmy w Rybienku grono naszych wypróbowanych przyjaciół. Pogoda dopisała, choć dzień przedtem i dzien potem lato. Wraz z wnukami i innyrrii dzieciakami było prawie pięć dziesiąt osób. Właściwie od tego dnia przenieśliśmy się tu na pobyt letni. Mieszka nia w Warszawie pilnował jeden z zamieszkałych tam kuzynów, my zaś musieliśmy pilnować w Rybienku niecierpków, w których od paru lat jesteśmy oboje z Grażynką zakochani. Jest to bowiem jedyna roślina cieniolubna, która się wspaniale udaje na piasku i między sosnami. I kwitnie jak zwariowana. Jednego się tylko boi naj mniejszych nawet przymrozków. Musieliśmy więc przez pół czerwca bardzo na nie uważać. I wcale nam nie przeszkadza, że jeden z bywałych w świecie przyjaciół powiedział: "Widziałem je na Hawajach i miały kwiaty wielkości talerza, a u was są tylko jak kieliszki", drugi zaś dodał: "A w Toronto obrastają wszystkie śmietniki". Nie szkodzi. Kochamy je. Mnie jednak nie dane było spędzić spokojnych wakacji. W połowie czerwca znów pojechałem w Góry Świętokrzyskie. W Starachowicach miałem tradycyjne już spotkanie z członkami miejscowego oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego i ich gośćmi, potem był Wykus i Wąchock. Stałem sobie skromniutko na boku leśnej polany obcałowywałem się z dziesiątkami wzruszonych "chłopaków" od "Ponurego" i "Nurta" oraz podpisywałem wiele egzemplarzy Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. To ładnie, że ktoś pamiętał, aby ta książka tu właśnie się tego dnia znalazła. Odnotowałem wokół wiele powodów do radości. Ale i do smutku. Radość, bo wreszcie chyba udało się policji opanować picie wódki przez niektórych przybyszów, szczególnie z okolicznych wsi. Radość, że koncert przed mszą w Wąchocku obsługi wał nie importowany zespół, a świetny chórek uroczych okolicznych dziewcząt zgro madzonych przy opactwie Cystersów. Radość, że mimo ubywania starszych party zantów, obchody czerwcowe trwają i opiekę nad nimi obejmuje harcerska młodzież. Ale tu też zaczyna się smutek. Patrzyłem na smutną minę druha harcmistrza Derlatki, starego przyjaciela ze starachowickiego Hufca ZHP gdy mówił: Pamięta pan? Tu przecież, w czerwcu 1969 roku w tym miejscu zapalał pan ognisko otoczony naszymi harcerzami. Przez te prawie trzydzieści lat byliśmy na każde zawołanie, na każdy gwizdek. A tu naraz taki przykry prztyk w nos. Wiem, o co ten zapiekły żal. Pocieszam go, że nie tylko jego tak potraktowano. Ten sposób, niestety, staje się tu już przykrym zwyczajem. Istotnie, przez tych trzydzieści lat harcerze z hufca ZHP zrobili dla środowiska partyzantów "Ponurego" i "Nurta" bardzo dużo. Jedynie w sprawie organizacji pogrzebu komendanta "Ponurego" w 1988 roku musieliśmy sięgnąć do harcerzy z ZHR, którzy także sprawdzili się w tej robocie. Tymczasem tego 1996 roku tuż przed zjazdem wykusowym władze środowiska Ponuraków i Nurtowców podpisały uroczyście w klasztorze wąchockim porozumienie, na mocy którego przekazano czerwcowe zjazdy i opiekę nad tablicami i innymi znakami pamięci ponurowsko-nurtowskiej harcerzom ZHR-u. Niestety nie dało się wypracować w tej sprawie platformy porozumienia między ZHP i ZHR. Zresztą nie tylko w Swiętokrzyżu. W Warszawie w marcu, podczas obchodów rocznicy akcji pod Arsenałem, obie organizacje mają osobne uroczystości. Porozumienie i wybór dokonany w Wąchocku podzielił jeszcze bardziej starachowickich i skarżyskich harcerzy. Udzielił się także ich rodzicom. Sprawa stała się głośna w regionie. Szkoda. Stała się więc rzecz niedobra. I co najgorsze, nie widać z niej wyjścia. A jednak musi się ono znaleźć, bo nie wolno starym dla partykularnych względów jątrzyć młodzieży, i to jeszcze harcerskiej. I jeśli ci starzy tego nie zrozumieją i nie wykażą pojednawczych zamiarów, pozostaje tylko nadzieja, że zegar biologiczny, który wcze śniej czy później wybije każdemu z nas jego godzinę, chorym na ambicje wodzowskie druhom także, a wtedy młodzi na pewno łatwiej się między sobą porozumieją. W Wąchocku spotkałem lekarza płka drą Krzysztofa Hofmana "Cypriana", jednego ze znanych dowódców partyzanckich AK ziemi radomskiej. Przed paru laty odwiedziłem go w Chochołowie, gdzie sobie całkiem przyjemnie rezyduje. Robiłem przed paru tygodniami porządek w moich szpargałach powie dział mi tuż przed }3oczątkiem mszy. I cały czas myślałem o panu i jego proro czych wypowiedziach. Bo znalazłem wywiad Andrzeja Wernica, przeprowadzony z panem bodajże przed siedmiu laty i opublikowany w "Ładzie". Mówiliście o sytu acji, której pan się boi w nowo tworzących się organizacjach akowskich oraz o zagro żeniach, które pan dostrzega w poczynaniach płka Borzobohatego. I wykrakał pan to wszystko co do jednego słowa. Zachowałem ten numer "Ładu". 852 . Wracając do Warszawy pomyślałem, że już dla tej jednej wypowiedzi płka "Cypriana" warto było przyjechać w Swiętokrzyż. Wielokrotnie, gdy na temat mego sporu z SZZAK wypowiadali się różni spece i opowiadali trzy po trzy, jednocześnie wydając "nieomylne" opinie, wykazując elementarną nieznajomość sprawy, zastana wiałem się, czy jest jeszcze w Polsce ktoś, kto wie, od czego się to zaczęło. Właśnie w Wąchocku przekonałem się, że przynajmniej jeden jest. Ale czy chcąc z kimś roz sądnym na ten temat porozmawiać, koniecznie będę musiał jechać aż do mądrego lekarza-partyzanta radomskiego do Chochołowa? W Rybienku ani wyizolować, ani też nudzić się za bardzo nie mogliśmy. Skła dano nam miłe wizyty, nowo założony (po dwudziestu latach) telefon dzwonił często. Zanosiło się na pracowite lato. Odwiedził nas Lucjan Kindlein, prezes Rady Naczel nej Kola AK w Londynie, z panią Marią Zaleską, swoją konspiracyjną koleżanką i okupacyjną sąsiadką z okolic Tomaszowa. Był wyraźnie zadowolony z powodu rysu jącego się porozumienia z nowym Zarządem Głównym ŚZŻAK. Przekonywał mnie, że działania konsolidacyjne w środowiskach akowskich także w kraju na pewno nie długo nabiorą rozmachu. Cieszyło mnie to, choć postanowiłem cieszyć się z rozmysłem. Wszak my na eksport jesteśmy zawsze milsi niż u siebie. Ale po kilku dniach powtórzył mi to Tadek Michalski. I naraz 19 czerwca zatelefonował do Rybienka prezes Karolkiewicz. Prosił o rozmowę w cztery oczy w sprawie "omówienia dotychczasowych naszych rozbież ności i możliwości podjęcia środków zaradczych". Znaczyło to, że znów będę musiał pojechać do Warszawy. Zaczęliśmy uzgadniać dzień, godzinę i miejsce. Były to raczej jego propozycje niż moje: 25 czerwca godzina 13 w "Horteksie" na pięterku, przy placu Konstytucji. Chwilę pomyślałem i naraz wybuchnąłem śmiechem: Z czego się pan śmieje? usłyszałem zdumiony głos rozmówcy. Pan też się za chwilę uśmieje. Jest to bowiem ta sama godzina, dzień, mie siąc i miejsce, w którym przed siedmiu laty w rozmowie z pułkownikiem Borzobohatym wykopaliśmy topór wojenny. Czy to przypadkiem nie jest zły omen? Absolutnie nie usłyszałem w słuchawce glos śmiejącego się prezesa. Nie wypada nam bowiem nic innego, jak tylko tam go zakopać. Podzielałem ten pogląd, ale bałem się przedwcześnie cieszyć. I miałem rację. W "Hortexie" przegadaliśmy pełne dwie godziny. I niestety nic z tego nie wyszło. Jeszcze raz musiałem przyznać rację mojej babci Frani, która w takim wypadku mówiła, że jest raczej mało prawdopodobne zajście w ciążę bez utraty cnoty. (Wtedy jeszcze metody iii. mtro nie znano.) A babcia Frania, jako doświad czona akuszerka, znała się na rzeczy. Prezes, po wygłoszeniu całej serii komplementów pod moim adresem, zapro ponował mi pojednanie na zasadzie patrzenia w przód, a nie wstecz. Wynikało z tego niezbicie, że obecny Zarząd Główny nie wndzi powodi, aby ustosunkowywać się do wyjątkowo niskich chwytów, jakich się wobec mnie dopuszczali jego poprzednicy. Rozstaliśmy się więc, obaj z wyraźnym żalem, że topór zakopany nie został. Był to dla mnie w ogóle dzień poważnych rozmów. Następne spotkanie miałem z panem Ryszardcm Kaczorowskim, byłym prezydentem RP na uchodźstwie. Na tę rozmowę byliśmy umówieni od co najmniej dwóch lat. Powód był prosty. Pan Kaczorowski powiedział mi szczerze, że przed trzema laty wyraził zgodę na wejście do nowego składu Rady Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa, również dlatego, że bytem tam wiceprzewodniczącym. Tymczasem okazało się, że już mnie w tej Radzie nie zastał. Dlaczego? Nie ulega wątpliwości, że byłem winiem memu rozmówcy 863 . szczere wyjaśnienie w tej sprawie. I w dość oględnych słowach je przekazałem. Czy ono czymś zaowocuje? Zobaczymy. Nie jestem telemanem. Moje kontakty z tym skądinąd wspaniałym wynalaz kiem ograniczają się do niespełna dwóch godzin dziennie. Główne wydanie Wiado mości, Teleekspress lub Panorama o 21.00 i jeden film. Ale dobry. Najlepiej dobry serial. Preferuję Doktor Quinn, choć moja żona nazywa to baśniowo-sensacyjnodydaktyczno-smrodkowym tasiemcem. We wszystkim ma tu rację i dla tych właśnie przymiotów ja ten serial oglądam, mało, swój niedzielny program dnia układam z uwzględnieniem tych kilku punktów. Odcinek z pierwszej lipcowej niedzieli uznałem za wprost mnie dedykowany, nic więc dziwnego, że wywołał on w domu zaciętą dyskusję. Oto punkt wyjściowy: w małej osadzie na Dzikim Zachodzie, Colorado Springs, Dorothy, redaktorka jed noosobowej redakcji miejscowej gazety, wydaje napisaną w tajemnicy książkę, poświęconą miasteczku i jego mieszkańcom. Początkowo sama wieść o tym wywołuje u wszystkich euforyczną radość, składanie gratulacji autorce, ale w miarę zapozna wania się z treścią, entuzjazm maleje, a wreszcie dochodzi do powstania wspólnego frontu czytelników niechętnych wobec Dorothy. I co najważniejsze, wszyscy są zgodni co do tego, że w książce nie ma ani słowa kłamstwa, że wszystko jest prawdą i tylko prawdą, ale każdy uważa, że autorka wybrała z jego życiorysu ten fragmencik, którego on akurat najmniej sobie życzył. A więc burmistrza Jacka wcale nie cie szy to, iż nauczył się czytać i pisać, a opanowując nałogi stał się powszechnie szano wanym obywatelem, ale ma żal do Dorothy, iż przypomniała, że wcześniej był analfabetą i moczymordą. Jej kuzyn, sklepikarz Loren, uważa, że jego odbicie w książce jest krzywe, bo podkreśla interesowność, a pominięte zostało to, iż kiedyś chciał pojechać do Paragwaju, co wskazuje na romantyczność natury. Nawet Horacy, kochany fajtłapa, uważa, iż jego małżeństwo zresztą cudowne i szczęśliwe zostało przez Dorothy wypaczone, bo autorka przypomniała, iż jego żona, nim stała się Horacową, była "lekką panienką" w burdelu Hencka. Słowem, w całym Colorado Springs nie ma jednej osoby, której by książka Dorothy nie zwaśniła z innymi oraz nie zraziła do autorki. Ale jak to bywa w dobrych westernach, wszystko się kończy happy endem i wszyscy sobie padają w ramiona. Ale twoja książka nie jest westernem i happy endem się nie skończy pod sumowała krótko Grażynka. Mam wkalkulowane w "koszty handlowe", że ci ludzie, o których napiszę bez entuzjazmu, do moich przyjaciół nie będą należeli. Zresztą większość i tak do nich nie należała próbowałem się bronić. Jednak moja połowica była tego dnia "w ude rzeniu", atakowała więc dalej. Jesteś facetem bez wyobraźni. Ty mówisz o gronie ci niechętnym. Moim zda niem tu będziesz miał straty najmniejsze, bo już oczekiwane. Sądzę, że ludzie będą mieli do ciebie podskórny żal przede wszystkim o to, żeś nic o nich nie napisał. Ani dobrze, ani źle. Po prostu nic. Powiedzą: w innych jego książkach nie znaleźliśmy się, bo nie działaliśmy w tych formacjach, o których pisał. Zrozumiałe. Ale teraz napisał niemal dwa tysiące stron maszynopisu wspomnień, w których i my chyba powinniśmy zaistnieć. Oczywiście, rozumiemy, że nie mógł napisać o wszystkich. Ale o nas zapo mnieć? Bo tacy przeważnie są ludzie. Grupa druga, też wcale niemała, to będą ci, o których napisałeś, i to napisałeś dobrze. Ale nie od tej strony, z której oni chcieliby się oglądać. I mato kogo będzie obchodziło, że ich przedstawiłeś z twojego punktu widzenia. W większości oni twój punkt widzenia mają w nosie. Będą mieli w sercach 854 . zadrę, którą trudno ci będzie usunąć. I wreszcie ci trzeci, o których piszesz prawdzi wie, ale źle. Oni ci tego nie darują. I tym bardziej będą wściekli, im prawdziwsze będą twoje stwierdzenia. Bo któż lubi, aby o nim pisano i czytano rzeczy złe? Na to trzeba wielkiej klasy, aby działając źle, godzić się na publiczne tego nazwanie. Poczekamy, zobaczymy zamknąłem dość ogólną i filozoficzną uwagą ten monolog Grażynki. I właściwie doszedłem do wniosku, że niż barometryczny i "przekropność" w lip cową niedzielę nawet w Rybienku nie sprzyjają łagodzeniu charakterów i obyczajów. 13 września w "Tygodniku Solidarność" w cotygodniowym cyklu Moje lektury ukazało się omówienie książki poświęconej Orderowi Orła Białego. Odnotowuję ten fakt, jako że był to dla mnie podwójny jubileusz. Minęły dwa lata od rozpoczęcia publikowania na tamach "TySolu" mego stałego felietonu, a tekst o Orderze nosił okrągły setny numer. Przez ten czas otrzymałem wiele wyrazów uznania za moje artykuły. Jednak nie tylko. Od czasu do czasu odzywały się także głosy oburzenia. Ale było ich mniej i raczej od ludzi mniejszego kalibru. Jest pewną prawidłowością, że im dalej od wojny, tym więcej miałkich ludzi próbuje podstawić swoje kopyto tam, gdzie kozy kują. Właśnie na parę dni przed tym małym jubileuszem otrzymałem list. Dotyczył jednej z ostatnich moich recenzji poświęconych pięknej książce wspomnieniowej o Nowogródczyźnie. Na kanwie tej książki napisałem parę gorzkich słów o tym, iż ta bohaterska ziemia nad Niemnem ma także drugie, mniej godne oblicze, że dopiero w ostatnich latach dowiadujemy się, że wśród wielu cenionych kombatantów paru ma podwójną podszewkę. Otóż w liście tym powiadomiono mnie, że za popełnienie owej recenzji zostałem skreślony z listy honorowych kawalerów odznaki pewnego oddziału, przyznanej mi przed trzynastu laty. Po przeczytaniu tego listu stwierdziłem, że trudno o bardziej dobitne potwier dzenie słuszności mego wywodu z recenzji. Dziś już wiem, że autor, człowiek, którego przed ćwierć wiekiem znałem jako bojowego akowca, miał o wiele więcej wcieleń. Akowskie trwało najkrócej. Były potem dwa lata ochotniczej służby w Milicji Oby watelskiej, dwadzieścia lat przynależności do PZPR (w tym dwie kadencje jako sekretarz POP) i ponad ćwierć wieku ZBoWiD-owskiej aktywności. A dziś to "try bun ludu", który gimnastykuje się w mustrze na kombatanckich paradach, kształtuje opinie, feruje wyroki, choć już nie internacjonalistyczne, lecz niepodległościowe. Kombatanci są ludźmi w podeszłym wieku. Muszą chyba jednak zdobyć się na ten może ostami wysiłek, aby zweryfikować tych, którzy rzekomo w ich imie niu zabierają głos publicznie, wygłaszają patriotyczne mowy i odbierają honorowe wyróżnienia. To oardzo smutna refleksja, ale nie sposób jej nie zanotować jako materiału do przemyśleń. 18 września w programie pierwszym TV po trzymiesięcznej, wakacyjno-olimpijskiej przerwie, wznowiona została Rewizja nadzwyczajna. Spotkała nas bardzo niemiła niespodzianka zmniejszono bowiem częstotliwość emisji z dwóch do jed nej w miesiącu i przesunięto Rewizję z wtorku na środę. A że środa jest w telewizji dniem sportowym i programy z zawodów są nadawane w godzinach 17-19.00, byle rozgrywka w byle co "wysadzi" nas z emisji. Skandal, ale czegóż można się spodzie wać po instytucji będącej w gestii podkomendnych Waldemara Pawlaka? Jeżeli ma on do wyboru Podkańskiego albo Miazka, to właściwie wybór jest żaden. 866 . A tak się pięknie przed sześciu laty zaczynało emisja co tydzień, godzina przyzwoita. Dariusz Baliszewski umiał to zorganizować, dobrać ludzi, nic więc dziw nego, że oglądalność była bardzo wysoka. Potem jednak znaleźli się wspólnicy do naszego czasu antenowego. Zabierano godziny Rewizji na rzecz innych podobno lepszych audycji, wreszcie przestawiono nas na godzinę 22.30. Na szczęście trwało to krótko. W efekcie przez dwa lata "szliśmy" dwa razy w miesiącu, ale w przyzwoitym dniu i o dobrej godzinie. I oto teraz objęła nas nowa ramówka Ryszarda Miazka. Boże, miej nas i Telewizję Polską w swojej opiece! Darek przeżywa to bardzo nie dziwota, wszak to jego dziecko. Oboje z Grażynką wspomagamy jego żonę Marysię, w namawianiu go, aby wziął długi urlop i zabrał się wreszcie do napisania tych co najmniej trzech książek, które od lat nosi w głowie. Tego, co on wie na temat śmierci Smigłego-Rydza, katastrofy Gibraltarskiej, Muszkieterów nie wie nikt inny w Polsce. Każda z jego książek na te tematy byłaby rewelacją. Oczywiście, po ich ukazaniu się zyska tylu przyjaciół, co i wrogów, ale jakiż gło siciel niepopularnych prawd jest wolny od tego niebezpieczeństwa? Na początku .jesieni dotarła do mnie smutna wiadomość, że w Łodzi odbył się uro czysty pogrzeb zmarłego w Chochołowie płka Krzysztofa Hofmana. Kawałek party zanckiej legendy zabrał ze sobą "Cyprian" do grobu. Przybyła z Tatr góralska kapela długo grała góralskie "śpiwki" nad jego łódzką mogiłą. I pomyśleć, że jeszcze przed czterema miesiącami tak miło i owocnie rozmawialiśmy sobie przed mszą w Wąchocku. Koniec września przyniósł postanowienie parlamentu o reorganizacji centrum administracyjnego kraju. W stan likwidacji zostało postawionych kilka ministerstw i urzędów centralnych, a w ich miejsce od l stycznia 1997 roku powołano cztery nowe. W ramach tej roszady został zlikwidowany Urząd Rady Ministrów, a dużą część jego uprawnień przekazano nowo powołanemu Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i Administracji. Na tej zasadzie Rada Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa dotąd przy URM-ie także tam przeszła. Ta reorganizacja postawiła chyba w dość niezręcznym położeniu prawie cały dotychczasowy sktad Rady, wywodzący się ze środowisk niepodległościowych, tak krajowych jak i emigracyjnych. Według mej oceny, już od co najmniej trzech lat ten skład, trwający przy koalicyjnych premierach: Pawlaku, Oleksym i Cimoszewiczu był ryzykowną nobilitacją nowej władzy. Obecna zaś dodatkowa podległość MSWiA oraz dokonane w jej składzie przetasowania personalne wprowadzające do Rady osoby dość dziwne, nie wróżą jej dawniejszym członkom nic dobrego, chyba że zmieni się układ sił politycznych w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. W pierwszych dniach października zmarł "Tygrys". Zgon ten spowodował zdjęcie z wokandy sądowej ciągnącego się od prawie roku procesu przeciwko niemu. Wyrok mógł być tylko jeden skazujący, co stwierdzam po zapoznaniu się z mate riałem dowodowy n, jako biegły powołany do sprawy przez prokuratora. Trudno dyskutować na temat wyroków boskich, ale to pewne, że dzięki nim Armii Krajowej i Nowogródczyźnie zaoszczędzony został kolejny bolesny cios historyczny. W połowie października wpadła mi w ręce książka wpomnieniowa pióra "Ostoi" Bojomira Tworzyańskiego, następcy "Ponurego" w dowodzeniu VII batalionem 77 pp AK. Rzecz jest o jego bojach w ostatniej wojnie, zarówno na Kielecczyźnie (w Koneckiem), jak i na Nowogródczyźnie. Wiedziałem od paru lat, że Tworzyański coś pisze i ciekawiło mnie, w jaki sposób swoją wiedzę przekaże czytelnikom. Niestety, książka mnie rozczarowała. Okazała się bowiem wedle mojej oceny nie obiektywnym 856 . świadectwem i rzetelnym przyczynkiem historycznym uczestnika wydarzeń, lecz stronniczym głosem w toczącym się od lat nowogródzkim sporze, między innymi o osobę komendanta okręgu pplka Jana Szulca "Borsuka" lub "Prawdzica". Tworzyański wystąpił w swojej książce tak, jak mógł jedynie wystąpić kuzyn kolejnej żony pułkownika. Wspomnienia zatytułowane Tak jak zapamiętałem mimo małego nakładu zdobyły w pewnych kręgach niejaki rozgłos. Stało się to niezależnie od woli autora, a raczej za sprawą pana A.W Wybrańca z Londynu, o którego istnieniu wśród żywych "Ostoja" chyba zapomniał lub ten fakt nieopatrznie zlekceważył. Pan W zaś okazał się być nie tylko bratem ciotecznym Tworzyańskiego, ale także uczestnikiem dramatycznych wydarzeń, jakie miały miejsce w Koczwarze, na przedmieściach Koń skich, w rodzinnym domu autora pewnej listopadowej nocy 1942 roku. Ówczesne wydarzenia, między innymi starcia z gestapo, pan W zapamiętał zupełnie inaczej niż to przedstawił "Ostoja" w swych memuarach. Opinia pana W. jest tak diametralnie różna zarówno co do przebiegu wydarzeń, jak i postawy Bojomira Tworzyańskiego w czasie owej dramatycznej nocy, że ten pierwszy nie przebierając, niestety, w sło wach rozesłał swoją wersję do parunastu osób i instytucji kombatanckich na całym świecie. Z listów, jakie w sprawie książki otrzymałem (również z Konecczyzny) wynika, że i inne sprawy "Ostoja" zapamiętał odmiennie niż moi korespondenci. Po pewnym czasie napisałem w "Tygodniku Solidarność" niezbyt pochlebną recenzję o książce Tworzyańskiego. Zarzuciłem mu rost, że kamufluje, zaciera albo wręcz wymazuje z historii pewne niewygodne, a ;mane mu z autopsji wydarze nia, o których sam mi przecież mówił kilka lat temu w swoim biurze w Toronto. Mię dzy innymi o zbrodniach popełnianych przez tegoż "Tygrysa" wobec własnych żoł nierzy tuż przed wymarszem na Wilno. I zaraz też ruszyła na mnie lawina. Najpierw poderwał się do ataku "Ostoja". Następnie żona "Tygrysa" wystosowała do mnie napastliwy list, w którym zarzucała mi, że szargam pamięć bohaterów Nowogródczyzny. Wreszcie odezwał się też i to już po raz kolejny "bicz Boży" znad Niemna, zakamuflowany były milicjant, sekretarz partyjny, ZBoWiD-owiec. Ten z kolei apelował do SZŻAK, by wreszcie zrobić porządek z Chlebowskim, który miesza z błotem wielkich przywódców Kre sów Wschodnich. Czyli kolejna erupcja nieco przygasłego wulkanu. Czy po niej znów nastąpi okresowy spokój? Byłoby bardzo źle, gdyby tak się stało. Coś bowiem z tą sprawą trzeba zrobić. Jeżeli zatajają prawdę lub wręcz kłamią w swoich powojennych relacjach oficerowie i komendanci (vide onże "Ostoja" i "Prawdzie"), jeżeli zbyt szybki zgon podsądnego zamraża dowodowy materiał prokuratorski i daje łatwowiernym wdowom podnietę do rozprzestrzeniania fałszywych legend, jeżeli (o czym będzie dalej) w usta zaled wie co zmarłych siutentycznych świadków wydarzeń wkłada się słowa, których oni nigdy nie wypowiedzieli, to czas najwyższy w tej materii coś postanowić. Właśnie w imię prawdy historycznej. Nie można bowiem dopuścić, aby bez uczciwego roze znania tych spraw (między innymi odesłanych do archiwów materiałów prokurator skich w sprawie "Tygrysa") powstawały niekompletne monografie i rzekomo przyczynkarskie źródta, ani też by w ich braku, ferowaniem historycznych ocen zajmowali się pseudowizjonerzy. Październik był ciepły, słoneczny i jak co roku o tej porze szykowaliśmy z Graźynką nasz wyjazd do Zagłębia, aby w dniu Wszystkich Świętych odwiedzić sąsia dujące z sobą groby Chlebowskich i Szwajów na Bolemdzkim cmentarzu w Grodźcu. Naraz po piętnastym pogoda raptownie się załamała i najprawdopodobniej na sku857 . tek tego w parę dni później gwałtownie zbuntowało się moje serce. Nocna inter wencja pogotowia, tydzień intensywnej terapii szpitalnej z kliniką kardiologiczną w Aninie włącznie spowodowały, że choć wypisano mnie w końcu miesiąca, z wyjazdu do Grodźca musiałem zrezygnować. W powinnościach rodzinnych przy grobach zastąpili nas uczynni krewni, ale we wszystkich innych zastąpić nie mogli. Od kilku lat bowiem rejestrowałem z przyjemnością narastanie aktywności moich grodziecldch krajan. Istniejące od niedawna Towarzystwo Przyjaciół Grodźca od paru lat kwitowało każdy rok nową pozycją wydawniczą. Najpierw w 1992 roku była to monografia parafii Grodziec, wydana z okazji sześćset sześćdziesiątej szó stej rocznicy jej istnienia. Następnego 1993 roku ukazała się podobna mono grafia, tym razem z dla uczczenia stulecia miejscowej straży pożarnej. Z tego chyba tytułu, że mój wujeczny dziadek Edward Bednarek był w okresie międzywojennym prezesem tej formacji i chodził na lokalnych paradach w złotym kasku, mnie przyszło w udziale napisanie słowa wstępnego do tego dziełka. A wszystko są to książki o obję tości dwustu-trzystu stron. Kolejny rok 1994 zaowocował monografią wydaną z racji sto siedemdziesiątej piątej rocznicy istnienia kopalni węgla w Grodźcu. Następny 1995 przyniósł albumik Grodziec w dawnej i współczesnej fotografii z kilkuset ilustracjami. Lecz najciekawszy tytuł wydawniczy rodził się właśnie teraz i bardzo chciałem się w tej sprawie spotkać z jej inicjatorem, autorem i realizatorem, inż. Bolesławem Ciepielą. Grodźczanie bowiem postanowili zafundować sobie Matą encyklopedię Grodźca. Jej pierwsze wydanie ma się składać z prawie tysiąca haseł. Późniejsze edycje bo niewątpliwie nastąpią będą ich miały więcej. Niech mi ktoś pokaże w Polsce drugą dziesięciotysięczną osadę o takich ambicjach edytorskich. A że moich krajan wspomagałem w realizacji tego zamiaru na ile mogłem, spotkanie z mż. Ciepielą było bardzo istotne. A tu masz babo placek. Niestety, moje dolegliwości nie tylko nie chciały szybko ustąpić, ale spowodowały wyraźne obniżenie kondycji fizycznej i psychicznej. To drugie niepokoiło szczególnie. I naraz, zupełnie niespodziewanie, nastrój znacznie mi się poprawił. W kilka dni po Wszystkich Świętych przyszedł z Nowego Jorku list, w którym jury Funda cji Alfreda Jurzykowskiego powiadamiało, że zostałem laureatem jednej z dorocz nych nagród fundacji za 1996 rok. To zadziałało mocniej niż baryłka rumu. List jed nak oglądałem dość podejrzliwie, nie wykluczając mało wybrednego kawału, gdyż zdarzało mi się ostatnio, że "życzliwi" nie cofali się i przed podobnymi zagraniami, tyle że fałszywymi. Ale pismo było tym razem prawdziwe, a nagroda autentyczna. Przyznano mi ją za osiągnięcia w dziedzinie kultury. Fundacja Jurzykowskiego istnieje od 1963 roku, a od 1964 przyznaje corocznie dziesięć nagród dla naukowców i twórców narodowości polskiej, mieszkających w kraju i poza nim, i jak mówi regulamin "w ten sposób wyróżnia autentycznie wielkie postacie i nagradza rzeczywiste osiągnięcia stawiające Polaków w czołówce światowej". W ciągu ubiegłych trzydziestu trzech lat :s parunastu tysięcy kandyda tów wybrano czterysta dwadzieścia trzy osoby, z czego połowę stanowią Polacy mieszkający poza krajem. Owe niewątpliwie prestiżowe nagrody w środowiskach polonijnych są nazywane jednak z dużą dozą megalomanii "polskim Noblem". Grono ludzi ubiegających się o otrzymanie Nagrody Fundacji Jurzykowskiego jest każdego roku bardzo liczne, a kryteria ich przyznawania niezmiernie ostre. Kandydaci bowiem znajdują się w centrum uwagi nie tylko Komisji Kwalifikacyjnej Fundacji przed i w czasie obrad jury, ale zdobywcy nagród są też ostro oceniani po ich otrzymaniu zarówno przez gremia krajowe, jak i polonijne. Przed kilku laty 859 . decyzja jury przyznająca nagrodę w dziedzinie historii pewnej osobie w kraju spo tkała się z protestem, opublikowanym w prasie ("Gazeta Wyborcza", "Życie War szawy" i inne). Podpisały go trzy niewiasty (zresztą członkinie naszego Komitetu Uczczenia Pamięci Gen. "Grota" i jego żołnierzy): Irena Rowecka-Mielczarska, Wanda Tumidajska-Styrczula i Zofia Idziakowska, z czego dwie pierwsze są córkami pomordowanych przez okupantów generałów akowskich, trzecia zaś sekretarzem tegoż komitetu. Z prawdziwą wdzięcznością chcę podziękować serdecznie tym wszystkim z zagranicy, jak i z kraju którzy występowali o przyznanie mi tej nagrody. Byli to (z zagranicy): płk Edmund Banasikowski z Milwaukee, mjr dr Jan Morelewski z Chicago, prof. Jerzy R. Krzyżanowski z Columbus i prof. Janusz K. Zawodny ze stanu Waszyngton, zaś z kraju: prof. Aleksander Gieysztor, prof Zbigniew Wójcik i red. Dariusz Baliszewski w większości laureaci tej nagrody. Nic więc dziwnego, że moja nagroda bardzo ucieszyła także Darka. Mimo iż sprawa była jeszcze całkiem nieoficjalna, puścił farbę w jednej z Rewizji, co uru chomiło całą lawinę telefonów i listów od ludzi mi życzliwych w kraju, Europie i USA. Przez dalsze trzy miesiące sprawa nagrody zeszła na nieco dalszy plan, ale po nowym roku nabrała aktualności. Na 31 stycznia 1997 roku bowiem został wyzna czony termin oficjalnego ogłoszenia listy nagrodzonych i wręczenia im odpowiednich patentów. Miało się to odbyć w siedzibie Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku. Nie pojechałem, gdyż jeszcze nie odzyskałem pełni sił, ale prasa krajowa w sposób niespotykanie bogaty informowała o nowojorskiej uroczystości. Oczywi ście bardzo obficie pisała o tym prasa polonijna. Największe pismo emigracyjne na świecie, nowojorski "Nowy Dziennik", zamieścił w swym cotygodniowym dodatku kulturalnym, "Przeglądzie Polskim", półkolumnowy poświęcony mi artykuł pióra prof Jerzego R. Krzyzanowskiego, który wywołał żywy odzew. Otrzymałem wiele bardzo sympatycznych listów. Ale wróćmy do późnej jesieni 1996 roku. Jeszcze nie całkiem wydobrzałem po moich dolegliwościach, gdy zatelefonował do mnie red. Jerzy Kłosiński, zastępca naczelnego "Tygodnika Solidarność", z inte resującą propozycją. Otóż grupa poważnych kombatantów spod znaku AK obser wuje od dłuższego czasu żenujący momentami spór o gmach PAST-y, o którego odebranie firmie Stochem oraz Fundacji Nissenbaumów walczy Fundacja AK imie nia gen. Okulickiego. Teraz grupa ta zwróciła się do redakcji przez Zdzisława Najdera, stałego współpracownika i felietonisty "Tygodnika" z prośbą o patrono wanie tej sprawie i doprowadzenie sporu do szybkiego, kulturalnego i możliwie naj mniej konfliktowego zakończenia. W rozmowach padło moje nazwisko, jako osoby cieszącej się w tamtycn kręgach odpowiednim autorytetem. Propozycja ta zarówno mnie ucieszyła, jak i zmartwiła. Musiałem bowiem odmówić prośbie redakcji, co u Kłosińskiego, znającego mój stosunek do AK, wywo łało zdumienie. Wyłuszczyłem więc powody, jakimi się kierowałem. Opowiedziałem o wydarzeniu sprzed dwóch lat na wykusowej polanie, kiedy to pewni ludzie z Rady Starszych środowiska Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich próbowali nie dopuścić do odczytania na pogrzebie ppłka "Nurta" posłania prezydenta Wałęsy skierowanego do uczestników zgromadzenia żałobnego tylko dlatego, że przypad kowo ja to posłanie przywiozłem z Warszawy. Zdzisław Rachtan "Halny", obecny przewodniczący tegoż środowiska, jest także wiceprzewodniczącym Zarządu Fun860 M . dacji imienia gen. "Niedźwiadka". Gdybym podjął się prowadzenia owej sprawy, o którą mnie redakcja prosi, wcześniej czy później musiałbym zetknąć się z nim po tej samej, a może i przeciwnej stronie barykady. Niezależnie od tego, że owa zaszłość permanentnie ciążyłaby na samej istocie sporu, ja nie widziałem potrzeby nawiązy wania tego kontaktu nawet w takiej sprawie. I tak oto udział redakcji w tym niepo trzebnie zaostrzanym ciągle konflikcie upadł. Dnia 12 grudnia przypadło siedmiolecie istnienia Rewizji nadzwyczajnej. Godna rocznica, aczkolwiek w żadnej formie nie obchodzona. Mieliśmy na swym koncie ponad sto dwadzieścia trudnych tematów, wywołujących prawie zawsze gorące dyskusje. Tego też dnia Dariusz Baliszewski, twórca i gospodarz tego pro gramu, teoretycznie zawiesił go, a wyglądało to praktycznie na zakończenie istnie nia Rewizji. Stało się tak pod koniec emisji materiału zupełnie przypadkowego, a dotyczącego zamacliu na Scibiorka, działacza PSL sprzed pół wieku. Sądzę i znalazło to potwierdzenie w pożegnaniu Dariusza z telewidzami że miał on już tego wszystkiego po prostu dość. Było to także w jakimś sensie zakończenie afery rozpętanej wokół programu o "Ogniu". Przestrzegałem Darka, że Polska mimo upływu ponad pół wieku od tamtych lat jeszcze nie dojrzała do tego, aby tak jątrzący temat rozważać w spo sób spokojny i bezkonfliktowy. Dariusz miał na tę sprawę inny pogląd, więc "Ogień" poszedł na wizji. I choć redaktor Baliszewski zrealizował audycję bardzo ostrożnie, a problem naświetlił wielostronnie, pękł worek z kalumniami. To, że zaatakowała nas "Trybuna" i jej główny snajper gen. Edwin Rozłubirski, że do ataku przyłączył się Związek Polskich Kombatantów-Zydów, było z góry wkalkulowane w "koszty" naszego działania i stanowiło kapitalne potwierdzenie słuszności decyzji Darka. Tak więc i ta sprawa nie zaważyła istotnie na jego stanowisku. Myślę, że najbardziej zniechęcił go macoszy wręcz stosunek kierownictwa TV do naszej Rewizji. Obawiam się, że nie dojrzało ono jeszcze w obecnym zestawie personalnym do tego, aby oce nić, jak wartościowym programem dysponuje. Po tej decyzji rozdzwoniły się do nas uczestniczących w programie tele fony z pytaniami, dlaczego tak się stało. Wszyscy nasi rozmówcy wyrażali opinię, że tak wartościowego programu nie wolno było zawieszać, że duża oglądalność wska zuje niezbicie na uznanie społeczne, itd. Odsyłaliśmy ich do kierownictwa telewizji, bo nie nas, a dyrekcje należało przekonywać o zaletach Rewizji. Mam nadzieję, że wtedy, kiedy ta książka ukaże się na półkach księgarskich, Baliszewski będzie już po swoim półrocznym urlopie i wróci do pracy w TV, wznowi Rewizję emitowaną na nowych, mądrych warunkach, a więc: z godnym budżetem, co tydzień, a nie co mie siąc, nie w środę, która jest dniem piłkarskim, i o porze dyktowanej przez jej oglą dalność. Jeśli tak się nie stanie, będę z całych sił agitował za wyjęciem TV spod kadrowej opieki PSL, które sprawuje ją niestety z opłakanym skutkiem. (W pół roku po napisE-niu tych słów, czyli w czerwcu 1997, okazało się, że Dariusz po powrocie z półrocznego urlopu nadal w TV na temat Rewizji nie miał z kim rozma wiać. Ale karuzela stanowisk obracała się tam coraz szybciej. Cóż począć? Teraz byle do września do wyborów.) Na święta Bożego Narodzenia, a nawet dwa tygodnie wcześniej, Pan Bóg nam zafundował niezły festiwal mrozu. W Warszawie dochodził do minus dwudzie stu czterech stopni, a w Białostockiem przekraczał momentami minus trzydzieści pięć. Ponad trzydzieści osób zamarzło na śmierć. Niestety, przeważnie po solidnej porcji alkoholu. 862 . 1997 Śmierć i pogrzeb "Lina" wysyp narciarskich wnucząt zgon red. Tadeusza Żenczykowskiego wybrałem wydawcę lon dyńskie spotkanie akowców trudne próby pojednania memuarów Tworzyańskiego ciąg dalszy apokaliptyczna powódź W przeddzień Sylwestra najstarszy syn Janusza, Wojciech Skalski, wcześnie rano powiadomił nas telefonicznie, że "Lin" nie żyje. Wiadomość ta nie powinna być dla mnie zaskoczeniem. Janusz jeszcze w początkach czerwca na naszym party w Rybienku narzekał na dolegliwości żołądkowe, ale przecież każdy z nas w tym wieku na coś narzeka. W początku września był jeszcze z nami na "Koneckim Wrze śniu", a potem zdecydował się na operację i właściwie od tego czasu szpital opusz czał już rzadko. Od pierwszych dni grudnia kontakt z nim był coraz trudniejszy, rodzina dyżurowała przy łóżku przez całą dobę. Zmarł 30 grudnia. Był więc czas aby przygotować się na taki koniec. A jednak wiadomość o tej śmierci wybiła mnie z rytmu życiowego na długi czas. Natychmiast zatelefonowałem do "Dzika", do Starachowic. Mimo iż w ostatnich tygodniach wiedział o stanie zdro wia Janusza, potrzebna mu była dłuższa chwila, nim się z tą wiadomością uporał. Siarczysty mróz i wiek nie pozwoliły mu osobiście uczestniczyć w warszawskim pogrzebie, ale przyrzekł obecność sztandaru. Choć "Dzik" nie pełnił już funkcji przewodniczącego Rady Starszych, było dla mnie oczywiste, że to on miał pełne prawo podjąć w tej sprawie decyzję i że będzie ona właśnie taka. Wszak przed dwu dziestu ośmiu laty, gdy na polanie wykusowej wniesiono w krąg ogniska odnaleziony oryginalny sztandar z czasów okupacji, jego poczet stanowili: Edmund Rachtan "Kaktus", Janusz Munk "Janusz" i Janusz Skalski "Lin". Fakt ten udokumentowa łem całostronicowym zdjęciem w kolejnych stu czterdziestu tysiącach egzemplarzy książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. W organizowaniu pogrzebu bardzo pomocny rodzinie zmarłego Janusza okazał się Janek Kreusch. Pogrzeb odbył się na Powązkach Wojskowych 7 stycznia. Mimo mrozu kościół Hw. Józefata byt pełny. Przyjechała nawet delegacja władz miejskich z Końskich, aby pożegnać Honorowego Obywatela i;ego miasta. Jurek Wilgat dopil nował, aby poczty sztandarowe środowisk Okręgi. Warszawa ŚZŻAK zjawiły się w odpowiedniej liczebności. Niestety, nie było tylko sztandaru dla Janusza najważ niejszego Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich AK. Podobno zachorowali "pocztowi". Może to i prawda, ale nie mogłem się uwolnić od myśli, że Janusz nawet po śmierci płaci okrutny rachunek za przyjaźń ze mną. Do takiej refleksji skłaniał mnie fakt, że zbyt często także brakowało tego sztandaru na koneckich uroczysto ściach organizowanych przez "Lina". Szkoda, że nie skorzystano z propozycji starachowiczan jadących do stolicy na pogrzeb i gotowych zabrać sztandar do Warszawy. A tu przecież zgromadzili się przybyli z całej Polski wszyscy żyjący Robotowcy także przecież żołnierze Świętokrzyskiego Zgrupowania i z tych trzydziestu trzech osób można by zestawić nie jeden, a jedenaście pocztów. Z upoważnienia rodziny oraz żołnierzy "Wachlarza" i "Robota" przemawiałem w kościele nad jego trumną. Ograniczyłem się tylko do kilku krótkich zdań, bo na więcej nie było mnie stać. Mszę celebrował duszpasterz kombatantów polskich biskup Zbigniew Kraszewski z koncelebrą zaprzyjaźnionego z nami od wielu lat ojca paulina Eustachego Rakoczego. Na cmentarzu, obok innych, żegnali go także Wachlarzowcy oraz Nowogródczanie salutem sztandaru, serdecznym słowem i roz sypaniem na mogile garści nadniemeńskiej ziemi. Wszak "Lin" i tam także walczył. Kompania honorowa oddała trzykrotną salwę i przy warkocie werbli i sygnale trąbki oddaliśmy go ziemi. A potem zaczęło się normalne, niskie kupczenie zgonem Janusza. Był on bowiem za wojennego życia świadkiem o ile nie wręcz uczestnikiem wielu waż nych wydarzeń. Miał na ich temat oraz biorących w nich udział osób wyrobioną opi nię. Często krytyczną. W kilka dni po pogrzebie zaczęły dochodzić do mnie wieści pochodzące od różnych przefarbowanych kreatorów opinii, że "Lin" tuż przed śmiercią zmienił swe stanowisko wobec tego czy innego człowieka albo też tej czy innej sprawy. Tanie metody, obliczone na to, że nieboszczyk już protestować nie może. Ale mogę to robić ja. I będę robił. Byłem bowiem z nim do końca w stałym, przyjacielskim kontakcie, tak jak przez poprzednich trzydzieści pięć lat. I stwier dzam, że to wszystko łgarstwo sprzeczne ze spisanymi relacjami Janusza, jakie mam w moim archiwum. W lutym spotkała nas miła niespodzianka. Trzy dziewuszki Tomkowe z rodzi cami, oraz Weronia z Kacperkiem i Honoratką, pojechali na zimowe ferie do Kro ścienka. Mimo kilku nieudanych, podejmowanych w poprzednich latach prób, tym razem wreszcie wszyscy zaczęli jeździć na nartach. Nawet Tomek, ongiś dobry siat karz i kolarz, który od kilku lat uprawiał tylko badminton, postanowił "odkurzyć" swoje umiejętności narciarskie nabyte przed prawie trzydziestu laty na obozach WKN. Najpierw na stoku w Krościenku, na wyciągu tuż przy domu Tomków, następnie w Szczawnicy na Palenicy przez cale dwa tygodnie Ela z Tomkiem oraz Ania, Joasia i Kacperek szaleli na śniegu od rana do wieczora. Wrócili do Warszawy niesamowicie zapaleni do uprawiania narciarstwa. Jestem teraz spokojny, że doszlusowanie do tego grona Honoratki i Maryjki jest sprawą najbliższego sezonu nar ciarskiego. Grażynka z kolei bardzo bolała nad tym, że Maks, syn Kasi i Marcina, właśnie kończący piąty rok, zostaje w tyle. Niewiele myśląc, w marcu pojechała z małym do Zakopanego i na c siej łączce pod Reglami narodził się czwarty kandydat do nar ciarskich wyczynów w tym rodzinnym teamie. Kilka dni przed Wielkanocą nasza londyńska przyjaciółka Zosia Kopytyńska zatelefonowała z bardzo smutną wiadomością, że zmarł Tadeusz Zenczykowski. Miał lat dziewięćdziesiąt i jubileusz ten zbiegł się z udekorowaniem go Orderem Orła Bia łego. Rok wcześniej otrzymał także nagrodę Fundacji Jurzykowskiego. Był cały czas bardzo czynny, mimo że długo chorował. Choć jednak wiedziałem o tym, nie mogłem, tak samo jak z Januszem, wcześniej się przygotować na jego odejście. Widzieliśmy się zaledwie kilkanaście razy, ale korespondowaliśmy stale. Cieszyły mnie jego pyta nia o wiele spraw krajowych. Ciągle nimi żył, bardzo spontanicznie reagował. Byłem mu bardzo wdzięczny także za to, że sięga często do moich opinii. Jego dopingujące 864 . listy, zawierające stałe pytanie "Co z nową książką, panie Cezary? " stanowiło dla mnie nieustający bodziec do jej szybkiego pisania. Niestety, nie zdążyłem na czas. Jego udział w życiu parlamentarnym II Rzeczypospolitej, wielkie zaangażowa nie w BIP KG AK, parędziesiąt lat pracy w kierownictwie Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa, a wreszcie działalność publicystyczna w Londynie, czyniły go jed nym z największych autorytetów naszej emigracji politycznej. W środowisku akowkim nad Tamizą, po śmierci gen. Pełczyńskiego, on był osią, wokół której koncen trował się ośrodek decyzyjny, choć pozornie stał z boku i nie pełnił żadnych oficjalnych funkcji. Ubył więc ostatni z wielkich. Taka szkoda. W połowie kwietnia zupełnie niespodziewanie wielu ludzi w Polsce dowiedziało się o tej mojej nowej książce. Stało się to za sprawą Marysi Baliszewskiej, żony Darka, która po przeczytaniu maszynopisu puściła farbę w swej redakcji radiowej, czyli w programie II, w wyniku czego zgłosił się do mnie red. Jerzy Sfalski, stary znajomy jeszcze z czasu pogrzebu "Ponurego". Prowadzi on na antenie "dwójki" stały cykl Zapiski ze współczesności. I w ten sposób, od 14 do 18 kwietnia, codzien nie prawie w samo południe, bo o godzinie 13.00 mówiłem przez kwadrans o właśnie kończonej książce Bez pokory. Było dla mnie kompletnym zaskoczeniem to, iż tak wiele osób dorosłych, czy nawet wręcz starszych, słucha w bardzo niedo godnym czasie radia, nadającego swój program na falach ultrakrótkich, preferowa nych wedle mej dotychczasowej opinii raczej przez młodych, nawet młodocia nych słychaczy. A sądząc po odzewie, jaki miałem, "dwójka" ma szeroki krąg także bardzo dojrzałych odbiorców. Również w kwietniu musiałem wreszcie podjąć decyzję w sprawie wydawcy moich wspomnień. Był już najwyższy czas, zważywszy, że o ile spisywanie ich zajęło mi szesnaście miesięcy (listopad 1994 luty 1996), to weryfikacja tekstu, jego poprawianie oraz wstępne rozmowy z potencjalnymi wydawcami trwały prawie tyle samo. Kandydatów miałem kilku. Wszyscy byli zaskoczeni objętością opracowania. Jednych to zniechęcało, drugich tylko niepokoiło, trzeci gotowi byli ryzykować, choć nie bez pewnej obawy. Charakter książki bowiem nakazywał myślenie o chyba nie wielkim na razie nakładzie, co przy tej objętości, licznych ilustracjach i twar dej oprawie zapowiadało dzieło dwutomowe i raczej drogie. Zdecydowałem się początkowo na największego z kandydatów, renomowanego, o światowym zasięgu i znaczeniu. Maszynopis, po lekturze, został przyjęty nadzwy czaj sympatycznie, prawiono mi komplementy i dusery, ale pół roku minęło, a praca nie ruszyła z miejsca. Dowiedziałem się, że wydawca w tym czasie szuka sponsora. Choć w pełni to rozumiałem, nie mogłem sobie pozwolić na dalsze miesiące oczeki wania. Skorygowałem też mój błąd założeniowy. Uznałem, że mnie i tej książce wcale nie jest potrzebny potężny, ale "wielodzietny" edytcr. Wystarczy mniejszy, z mniej licznym wachlarzem tytułów w swoich planach, który za to swoim dzieciom (a przy najmniej jednemu mojemu) zapewni więcej ciepła, serca i troski. W ten sposób za radą Andrzeja K. Kunerta zdecydowałem się na ARS Print Production, edytora młodego, kierowanego przez ludzi rzutkich, którzy już się sprawdzili przy takich dziełach jak album mjra Stefana Bałuka Polacy na frontach II Wojny Światowej, czy też pierwsze woluminy z Si-eściotomowej Wielkiej ilustro wanej encyklopedii Powstania Warszawskiego. W maju mieliśmy już podpisaną umowę i zaczęta się ostateczna obróbka tekstowa. Ku mej radości zgodziła się pod jąć wysiłek redaktora tej książki Elżbieta Olszewska, bo ze współpracy z nią nad Wachlarzem przed piętnastu laty byłem bardzo rad. Nadszedł maj, a wraz z nim czas światowego XVIII Zjazdu Koła Armii Krajo wej w Londynie. Zakładałem, że w odróżnieniu od tamtego sprzed sześciu lat, na którym także byłem obecny, tegoroczny stanie się zasadniczym zwrotem ku dobremu w dotychczasowych stosunkach akowskich na linii Warszawa-Londyn. Właściwie co najmniej od roku zamrożone przez poprzednią ekipę rządzącą ŚZŻAK układy były już poważnie ocieplone dobrą wolą dwóch ludzi: prezesa Rady Naczel nej Koła AK w Londynie Lucjana Kindleina i prezesa Zarządu Głównego Świato wego Związku Żołnierzy AK w Warszawie Stanisława Karolkiewicza. Wielokrotne spotkania prezesów doprowadziły do ich wzajemnego uczestnictwa w obradach kie rowniczych gremiów, w Londynie i w Warszawie, a także oficjalnej delegacji lon dyńskiej na IV Zjeździe ŚZŻAK w Warszawie. Teraz miał nastąpić moment kulmi nacyjny potwierdzenie przez zjazd londyński dotychczasowych poczynań pojednawczych Lucjana Kindleina i kierowanej przez niego Rady Naczelnej. Z Warszaw;/ nad Tamizę wybierała się całkiem spora grupka ludzi, choć Lon dyn zaproszeniami nie szafował. Delegacja SZZAK miała być ilościowo skromna, za to o dużym ciężarze gatunkowym. Pojechał ostatecznie: mjr Stanisław Karolkiewicz prezes ZG, Tadeusz Michalski wiceprezes ZG i prezes okręgu łódzkiego, Emma Bugajska członkini Prezydium ZG oraz posłanka Maria Dmochowska członkini Rady Naczelnej ŚZŻAK, będąca też przewodniczącą Parlamentarnej Komisji Tradycji Niepodległościowych. Był także: dr Rubkiewicz prezes Funda cji Armii Krajowej imienia gen. Okulickiego, prof. Witold Rudowski szef naszej krajowej trójki (stanowimy ją razem z Kunertem) londyńskiej Fundacji AK, onże Andrzej Kunert oraz paru dziennikarzy i historyków. Razem z Tadeuszem Michalskim postanowiliśmy zrobić sobie z tej eskapady tour przez pół Europy. Skorzystaliśmy z usług PKS-bus i po trzydziestu godzinach nie takiej znów męczącej jazdy znaleźliśmy się na dworcu Victoria w Londynie. A po drodze była i wspaniała Bruksela, i prom na trasie Calais Dover, i białe pionowe skały angielskiego wybrzeża, i wiele innych atrakcji, których ani z samolotu, ani zza kierownicy własnego samochodu się raczej nie ogląda. W Londynie poczułem się bardzo domowo, gdyż udzieliła mi sympatycznej gościny pani Irma Stypułkowska, u której razem z Grażynką mieszkaliśmy przed siedmioma laty. A wobec tego, że drugim gościem pani Irmy był skuzynowany z nią Jan Nowak-Jeziorański, zaistniała wspaniała okazja do długiej pogawędki, która się przeciągnęła do późna w noc. Nic dziwnego, od mojego bowiem pobytu przed dzie więciu laty w USA kiedy to widywaliśmy się i często, i długo w Warszawie spo tykaliśmy się zawsze w biegu. Zjazd był spokojny i przebiegał raczej w familijnym nastroju. Od tego sprzed sze ściu lat ubyło sporo delegatów. Odeszli na wieczną wartę. Tym zaś, dla których Bóg był łaskawszy, przybyto lat, co automatycznie odbiło się na uspokojeniu temperamentów. Wielką radość sprawiło mi spotkanie z Józefem Huczyńskim "Tolipem" z "Chrobrego II". obecnym prezesem Zarządu Głównego Koła, a przed dwudziestu ośmiu laty mym sponsorem i gospodarzem w czasie pierwszego pobytu w Londynie. Nie mogłem się dość nacieszyć kontaktem z dzielnymi "akaczkami" (jak nazywają je w Londynie), bo to one miały na głowie cały zjazd, ale z radością odnotowałem, że nadal są czynne: Halina Martinowa, Zofia Rospędzihowska, Jadwiga Repuszyna, koleżanka Kalinkiewicz i inne, których nie sposób już wymienić. Ze wzruszeniem spotkałem się z panią Darka Zenczykowską, która objęciem odpowiedzialnej funkcji w Sądzie Koleżeńskim chce przedłużać tę drogę, którą 866 . w 1947 roku rozpoczął śp. pan Tadeusz, przewodnicząc I Zjazdowi założycielskiemu Koła. Ze Swindon przyjechała Zosia Kopytyńska, aby Tadeusza Michalskiego i mnie otoczyć koleżeńską opieką. Cieszyłem się z obecności na zjeździe i spotkania z Waldemarem Romanowskim, prezesem z Montrealu, który dzielnie sobie radzi w prowadzeniu rozbitego przez Basika (notabene obecnie członka Rady Naczelnej ŚZZAK) Oddziału, powita łem też w nowej roli prezesa Oddziału w Toronto Wojciecha Olbrychta, którego w Kanadzie poznałem już w 1975 roku, a byi to przecież podchorąży "Kosa" od "Habdanka" ze Świętokrzyskich Zgrupowań "Ponurego" z 1943 roku. Niestety, nie było wśród delegatów uczestniczącego w każdym przecież zjeź dzie Mariana Pruska, prezesa największego Oddziału AK w USA i mojego gospoda rza z pierwszego pobytu w Chicago, brakło także Zenona Stępnia, prezesa z Detroit, wydawcy i redaktora "Biuletynu" zamieszczającego przedruki Moich lektur z "TySolu", nie dostrzegłem też na sali przyprószonej siwizną, kędzierzawej czu pryny Tadeusza Wyrwy z Francji. Widocznie ważne sprawy osobiste nie pozwoliły im zjawić się w Londynie w te piękne, majowe dni. A szkoda, bo zjazd byt naprawdę udany. Zdominowały go dwa elementy: jubi leusz pięćdziesięciolecia Koła i zacieśnienie więzów przyjaźni z ŚZZAK. Obecni, nie pomni przykrych doświadczeń sprzed lat sześciu, jakie zdobyli wskutek obecności na sali krajowej delegacji pod przewodem doc. Witebskiego, dali się zauroczyć mjrowi Karolkiewiczowi. I dobrze, że tak się stało, bo jest to pierwszy prezes ŚZZAK, który wydaje się grać z Londynem w otwarte karty. Tak mi się to przy najmniej wtedy wydawało. W czasie przerwy w drugim dniu obrad prezes Karolkiewicz zwrócił się do mnie z zaskakującą prośbą. Zaproponował mianowicie, abym napisał do "Biuletynu Informacyjnego" ZG ŚZZAK artykuł będący refleksją z mojego uczestnictwa w dotychczasowych zjazdach londyńskich. Przyznam, że propozycja ta zarówno mnie zaskoczyła, jak i zaszokowała. Miałem świadomość, że optykę w tych sprawach mamy różną, z czego obaj chyba zdawaliśmy sobie w tym momencie sprawę. Tak przynajmniej ja to widziałem i wprost zdziwiłem się, że tolerancja w Związku zaszła aż tak daleko. Złudzenia trwały nieco ponad tydzień. Po przyjeździe do Warszawy natych miast siadłem do pisania, bo numer majowy "Biuletynu" był już gotowy, a mój arty kuł miał iść do niego jako wkładka. Wyszło mi tego dwanaście stron, gdyż uważa łem, że artykuł refleksyjny nie może nie zawierać utajnionego przed krajem sześć lat temu opisu przebiegu zjazdu w 1991 roku, który steił się powodem zerwania sto sunków między obu organizacjami. Prezes Karolkiewicz jednak nie podzielił mego zdania i uznał, iż artykuł jest zbyt rozliczeniowy. Rozstaliśmy się na pozór sympa tycznie, jak mi to kiedyś powiedział red. Majtczak w konflikcie nieantagonistycznym. A jednak szkoda. Widocznie przyjdzie nam odejść w zaświaty nie do końca pojednanymi. Złudzenie, że stan tego łagodnego, nieantagonistycznego konfliktu będzie trwał długo, wnet prysło. Nie przetrwało nawet dwóch miesięcy. W początkach lipca bowiem do Rybienka, gdzie już przebywaliśmy z Grażynką na urlopie od prawie mie siąca, jeden ze znajomych przesłał mi czerwcowy numer "Biuletynu Informacyj nego", miesięcznika, pisma ZG SZŻAK. Ku swemu wielkiemu zdumieniu i niesma kowi znalazłem tam bardzo obszerny i ogromnie napastliwy artykuł pióra inż. 867 . Bojomira Tworzyańskiego "Ostoi", skierowany przeciwko mnie. I rozpoczęła się nowa afera, pełna wrednych zabiegów, której jednak nie chcę tu opisywać, bo zbyt sobie cenię Czytelników i strony mej książki. Sprawy, o których tu i teraz piszę, byty kolejną ilustracją środowiskowych smaczków akowskich, ale akurat w lipcu rozgrywały się na tle wielkiego narodowego dramatu. Polskę południowo-zachodnią zalewała powódź niespotykanych rozmiarów. Nic dziwnego, że media nazwały ją, nie bez racji, powodzią tysiąclecia. Racibórz, tak okrutnie spalony przez sowietów w 1945 roku, stał się jej pierwszą ofiarą. Pamiętam to urocze niegdyś miasteczko, a raczej kikuty domów w 1946 roku, wszak mieszka łem w okolicach niedalekiego przecież Rybnika. I teraz, na naszych oczach, ów potop od Raciborza rozlał się trzema falami: na wschód, pogórzem aż po ukraińską wschodnią ścianę, na północ zlewiskiem Wisły oraz Odrą, wzdłuż zachodniej granicy. Pierwszy i drugi kierunek były bardzo groźne, ale mieściły się w górnych granicach norm powodziowych, czyli tego, co już przeżywaliśmy parę razy w czasie naszego żywota. Ale apokalipsa, która się rozgrywała na zachodzie, przekraczała wszelkie porównania. Opole, Wrocław największa Wenecja świata, Kłodzko, Nowa Sól, dziesiątki innych miast, setki wsi, setki tysięcy hektarów pól, kilkadziesiąt utopio nych osób, mnóstwo zaginionych, fale sześciometrowej i przybory dziewięciometrowej wysokości, to były przerażające wiadomości, którymi nas karmiły codziennie radio, prasa i telewizja. Na tym czarnym ekranie zderzyły się dwa obrazy: wspaniałej, samorzutnie tworzonej przez zwykłych ludzi obrony cywilnej w prawie każdym najmniejszym zakątku, w którym miała się pojawić nadciągająca fala, i niemrawe, często wręcz nie istniejących działań władz, kompromitujących się przeważnie spóźnionymi albo wza jemnie się wykluczającymi decyzjami. Sądzę, że ta indolencja, obnażana dzięki mediom na oczach milionów przyszłych wyborców, przetrzebi elektorat komuni stycznej lewicy o wiele skuteczniej niż wszelkie wysiłki propagandowe zwaśnionej do granic możliwości prawicy. Bo nawet wtedy, gdy postkomuniści mówili prawdę, była to prawda, której wypowiadanie w takim momencie ujawniało samobójczą bezmyślność. Na samym początku dramatu Włodzimierz Cimoszewicz miał się przekonać na własnej skórze, że jak mówi stare przysłowie "słowo ulatuje wróblem, a wraca wołem". Zde nerwowany premier zapytany przez dziennikarkę, co będzie z odszkodowaniami dla tych rolników, którzy nie ubezpieczyli swoich płodów rolnych odpowiedział, że powinni się byli ubezpieczyć. I miał świętą rację, bo taka jest zasada ubezpieczenia, którą przytłaczająca większość naszych rolników, od lat przyzwyczajona do nadopiekuńczości państwa, totalnie lekceważy. Ale tego rodzaju wypowiedź premiera będzie nie tylko samobójstwem dla niego samego, co z całą wyrazistością okaże się mam nadzieję przy wrześniowej urnie wyborczej, ale także zaszkodzi partii, do której podobno nie należy, ale szefuje jej sztabowi wyborczemu. Zaowocowało to także niestety czymś o wiele gorszym, co od razu wychwyciła prasa. Wrocław wielusettysięczne miasto można było ocalić lub też przynajmniej wydatnie zmniejszyć jego straty, wysadzając wały powyżej miasta i kierując masy wody starym korytem wokół miasta. Ale rolnicy z paru wsi, które miały być przy tym manewrze zalane, pikietując tłumnie wały uzasadniali swój pro test między innymi wypowiedzią premiera na temat ubezpieczeń. Późniejsze próby załagodzenia tego dramatycznego lapsusu nic nie dały. Bo raz skompromitowanym już się drugi raz nie wierzy. 868 . Po pierwszym tygodniu apokaliptycznej powodziowej fali, która już zdążyła dotrzeć do Słubic, nad Czechy, Morawy i nasze Karkonosze wróciły deszczonośne chmury i za pierwszą, ruszyła druga powodziowa nawała. Trzeba było porzucić sprzątanie krajobrazu po bitwie i podjąć dramatyczną walkę o podwyższanie i umac nianie rozmokłych i przepuszczających wodę wałów. Na nadzwyczajnej sesji sejmowej, nie bardzo chętnie przyjętej przez rząd, poddano lewicę solidnemu praniu, choć początkowo próbowała się ona z niezwykłym tupetem bronić, atakując wszystkich, nawet dziennikarzy telewizyjnych. A Bóg mi świadkiem, że gdyby powołani do tego ludzie z administracji państwowej okazali choć połowę tego zaangażowania w sprawę, co dziennikarze, straty i nieszczęścia można by było bardzo poważnie zmniejszyć. Chyba bowiem wolno powiedzieć, że Polsce udało się przetrzymać ten dramat nie przy pomocy lewicowego rządu, ale raczej mimo jego istnienia. Niepokoiłem się o losy moich wrocławian, czyli Marcina, od paru miesięcy mieszkającego tam z rodziną, Józka Wołocha, mego gimnazjalnego i harcerskiego druha, ponurowskich rodzin nieżyjących już: prof. drą "Andrzeja" Władysława Chachaja, kpt. "Jurka" Władysława Czerwonki, chór. "Szorta" Tomasza Wagi, zakocha nego bez wzajemności w świętokrzyskiej legendzie Leszka Kalinowskiego i wielu, wielu innych. Z prasy wyłuskiwałem reportaże o walce z wodą na tamtych terenach i serce mi rosło, gdy czytałem, z jakim samozaparciem starszy aspirant Władysław Wilczek, komendant posterunku policji w Stroniu Śląskim na czele swoich ośmiu podkomendnych koordynował walkę z rozszalałym żywiołem spływającym na mia steczko po stokach Snieżnika. Przed pięćdziesięciu jeden laty w tymże samym Stro niu Śląskim, zwanym wtedy Zybocinem, musiałem przy pomocy "naszego" NKWD-zisty Romka B. wprost gwałcić ówczesnego komendanta posterunku milicji, aby pobudzić go do jakiejkolwiek aktywności w poszukiwaniu złodziei naszej żywności. Podobne przykłady stanowią wymowną ilustrację poglądu, że wbrew dość powszechnemu przekonaniu na zachodnich krańcach Rzeczypospolitej mamy zwarte i już zakorzenione tam społeczeństwo. W czasie tych dramatycznych przeżyć zza Atlantyku doszła do nas wiadomość, że w środku maja, w dzień swoich imienin zmarła w Waszyngtonie jakże nam bliska Zofia Michałowska, nasza opiekunka w czasie amerykańskiej eskapady przed dzie więciu laty. Jak szybko zmienia się świat wokół nas. W ostatnich dniach lipca pojechałem do Warszawy na cotygodniowe spotkanie z Elżbietą Olszewską, redaktorem mojej książki, pracującej już nad nią pełną parą. Spotkały mnie tu wiadomości i dobre, i złe. Te pierwsze wynikały z faktu, że redak torska orka dochodziła już do końca tomu I, złe zaś ;wiązane były ze stanem zdro wia mej cennej współpracowniczki i jej piętrzącymi się problemami zawodowymi. Słowem pani Elżbieta musiała zrezygnować z dalszej naszej współpracy. Przyjęli śmy tę konieczność z obopólnym (mam nadzieję) żale n. Fakt ten postawił mnie jed nak przed nielada problemem. Redaktorów znałem v/ielu, ale mnie się marzył ktoś taki jak Elżbieta Olszewską. Znaleźć zaś taką osobę nie było łatwo. Tymczasem po głębszym namyśle doszedłem do wniosku, że nie szukając daleko, rozwiązanie tego ważnego dla mnie problemu mogę mieć dosłownie w 2;asięgu ręki. Przecież teściowa naszego Marcina, pani Agata Gieysztor-Rosa jest wytrawnym i wieloletnim redak torem książkowym renomowanej oficyny wydawniczej. Ba! Ałe czy przy natłoku swoich zajęć zechce znaleźć czas i to szybko dla mojej pracy? Zatelefonowałem pełen wątpliwości i okazało się, że zechce i znajdzie. Odetchnąłem z ulgą, bo w ten . sposób Elżbieta Olszewska mogła spokojnie kończyć tom pierwszy, Agata Rosa była w stanie w każdej chwili rozpocząć pracę nad tomem drugim, zaś Małgorzata Naimska koordynowała całość naszych działań. Mogłem więc we względnym spokoju oczekiwać końcowego sukcesu moich "trzech muszkieterek". Na doroczne obchody rocznicy Powstania Warszawskiego na cmentarzu Powązkowskim chodziliśmy nieodmiennie od trzydziestu lat z "Linem" Januszem Skalskim. W tym roku po raz pierwszy miałem iść bez niego. Narastanie różnych animozji i konfliktów w środowiskach kombatanckich powodowało polaryzację sytu acji. Jeżeli dotąd nie otrzymywałem przeważnie żadnych zaproszeń na uroczystości ogólnopolskie, a co najwyżej niekiedy na środowiskowe, w tym roku otrzyma łem aż dwa i to od organizacji centralnych: ze Związku Powstańców Warszawskich oraz Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej (Wilgat). Ze smutkiem stwierdziłem, że w wigilię godziny "W", mimo całkiem znośnej jak na to lato pogody, w tradycyjnym Apelu Poległych przy pomniku Powstania Warszawskiego, uczestnictwo warszawiaków było więcej niż skromne. Powszechne i słuszne oburzenie wywołała nieobecność na uroczystości prezydenta RP Aleksan dra Kwaśniewskiego, który próbował się wyłgać listem odczytanym przez minister Danutę Waniek. Ale dlaczego wybuczano, wyklaskano i wygwizdano nie jego, a ją, Bóg jeden raczy wiedzieć. Nazajutrz przy wyciu warszawskich syren, o godzinie 17.00 na cmentarzu woj skowym także było pustawo. Stanowczo zbyt pusto. Za to policji było w nadmiarze, i to wspomaganej licznymi zastępami straży pożarnej wyposażonymi we wszelki sprzęt, łącznie z armatkami wodnymi. Powodem tej ostrej gotowości był, zapewne , apel Ligi Republikańskiej opublikowany także przez "Gazetę Wyborczą" i rozpo wszechniany licznymi ulotkami, o potrzebie usunięcia z tego cmentarza na inny gro bów zbrodniczych wobec AK i innych polskich patriotów komunistycznych liderów. Rzecz nie była nowa. Już na początku 1991 roku, działając w nowo powołanej Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa przy premierze rządu RE zetknąłem się z tego rodzaju inicjatywami. Wtedy chodziło konkretnie o groby Bieruta, Świerczewskiego i jeszcze paru innych. Nie podjęliśmy wówczas tego błędnego, naszym zdaniem, sposobu rozwiązania niewątpliwie bulwersującej i jątrzącej sprawy. Choć bowiem kominternowcy, celem "wygospodarowania" cmentarnego miejsca dla swoich prowodyrów, usuwali przed prawie pół wiekiem bez pardonu szczątki zasłużonych Polaków między innymi płka Walerego Sławka my do rewanżu na takim poziomie nie chcieliśmy dopuścić. Ich bowiem za takie działanie nazwano, jakże słusznie, hienami, szakalami i nie widzieliśmy powodów, aby ogarnięci niską nienawiścią postępować tak samo, wystawiając się na podobne epitety; ktoś tu wreszcie musiał być chrześcijaninem. Wtedy sprawę udało się jakoś wyciszyć. Problem jednak, jak widać, pozostał. Niechciane pomniki, wymuszone przed nimi pokłony, łajdacy przemieszani z bohaterami w miejscach wiecznego spoczynku tej sytuacji na dłuższą metę przeciągać się nie dało. Pierwsze solidarnościowe rządy Mazowieckiego i Bieleckiego mogły przymykać oczy na to, że "nieznani sprawcy" zdejmowali z dnia na dzień z cokołów monumenty tych, którym winniśmy byli fałszywe wyzwolenie, ale nie mogły pozwolić, aby w świat poszła wieść, że w nowej antytotalitarnej, wolnej Polsce z solidarnościowym błogosławieństwem pro fanuje się komunistyczne groby. Myśleliśmy o jakiejś generalnej przebudowie 870 . wojskowych Powązek i przy okazji uporządkowaniu owego uwłaczającego gali matiasu. Ale odważnych do podjęcia takiej decyzji wtedy nie było, przede wszystkim na Ratuszu. Próbowałem poufnie sondować nastroje wśród ludzi zbliżonych do obec nej lewicy, zastanawiając się, czy w ramach uwierzytelniania swoich nowych postaw nie chcieliby pomóc w nakłonieniu rodzin Bieruta, Świerczewskiego i innych niezasłużenie pochowanych na honorowych miejscach nieboszczyków, aby same zapropo nowały przeniesienie szczątków swoich bliskich w inne miejsce, ale po kilku dniach pozbawiono mnie złudzeń. A szkoda, bo akurat jedynie rodziny zmarłych mają w Polsce tego rodzaju uprawnienia. Po siedmiu latach sprawa jak bumerang wróciła. Tym razem chodziło dodat kowo o Władysława Gomułkę, Mariana Spychalskiego, Michała Rolę-Żymierskiego, Grzegorza Korczyńskiego, Edwarda Gronczewskiego, czy też oprawcę wyjątkowego, choć dotąd mało "spopularyzowanego", Bolesława Kowalskiego "Cie nia" i innych. Domagano się tego bardzo zdecydowanie, choć obecnie atmosfera na świecie jest dla takich metod jeszcze bardziej nieprzyjazna niż na początku lat dzie więćdziesiątych. Żądano radykalnych rozwiązań, mimo iż przez cały ten czas w środkach masowego przekazu trwały dyskusje nad tym, co jeszcze mamy zrobić, aby przekonać Europę i NATO, że nie odstajemy także i naszymi zasadami moral nymi od wzorca, który one uznały za obowiązujący. Argumenty te nie trafiły do przekonania autorom obecnej inicjatywy, pod którą podpisała się Liga Republi kańska. Od paru lat obserwuję niejednokrotnie z sympatią pewne happeningowe akcje owej grupy. Nie wszystkie akceptuję, choć na przykład krakowska jajecznica na czuprynie ministra edukacji narodowej, zaanonsowana na łamach "Gazety Wyborczej" trzyszpaltowym tytułem na czołówce: Wiatr w jajach, może raziła czy jeś wybredne gusta, ale akurat w tym przypadku moich nie. Niezależnie od tego, że prawdę powiedziawszy nie mieściła się w granicach fair play. Szczególnie, gdy tymiż jajami okładano na paryskim bruku pręży dentową Jolantę Kwaśniewską. Natomiast wyrzucanie, na sowiecką modłę, z grobów to już jest inicjatywa, która przeprowadzona szumnie i zbyt raptownie, może przynieść więcej szkody niż pożytku. Jak słyszałem, pod tym apelem podpisało aię już ponad dwa tysiące ludzi. Sporo, ale w Polsce ilość nie zawsze znaczy mądrość, wszak całkiem niedawno na Tymińskiego głosowało ponad trzy miliony ludzi. Przyjrzałem się bliżej kilkudziesięciu nazwiskom, które wybiórczo opubliko wała prasa, podpisanym pod tym apelem. Wielu tych ludzi znam, z wieloma ich poglądami się zgadzam, choć jak widać powyżej nie ze wszystkimi. Po prostu na pewne sprawy mamy różne spojrzenia i różne poglądy. Ale wróćmy do warszawskiego, tegorocznego sierpnia. Na cmentarzu Powązkowskim, razem z Marysią i Darkiem Baliszewskimi oraz ich synem Julkiem odwiedziliśmy większość powstańczych kwater, na których tradycyjnie Darek zapala lampki. Ostatnią zapaliliśmy na świeżym grobie "Lina". Liczni kombatanci zaczepiali nas, zapytując o losy Rewizji nadzwyczajnej, ale cóż mogliśmy im odpo wiedzieć? W parę dni po powrocie do Rybienka, w "Gazecie Wyborczej" znalazłem jakże trafny artukuł pióra prof. Karola Modzelewskiego, jednego z czołowych opozycjoni stów i wieloletniego więźnia czasów PRL-owskich, od średniego Gomułki poczyna jąc, korespondujący ze sprawą poruszoną przed chwilą. Autor chciał napisać recenm . zje o książce Rusld miesiąc z hakiem pióra Jerzego Pomianowskiego. I oto zamiast recenzji, wyszła mu pełna goryczy rozprawa dotycząca między innymi zwalczania pomników i grobów sowieckich oraz ukraińskich w Polsce. Nawiązywał do niedaw nych wydarzeń w Przemyślu, Krakowie i Toruniu. Przed Modzelewskim wypowie działy się w tej sprawie i w tym samym duchu autorytety moralne tej miary co Jerzy Giedroyc, Zbigniew Brzeziński i Jan Nowak-Jeziorański. Nie pomogło. Więc Modzelewski w artykule pod jakże znamiennym tytułem Patrioci przeciiv Polsce podsumował to tak: "...W polityce polskiej uwija się spore grono bojowników, któ rzy w okresie komunizmu siedzieli cichutko za piecem. Czasem ci, którzy wtedy nie byli odważni jak lew, dziś chcą być przynajmiej tak odważni jak hiena cmentarna, dzielnie atakując rosyjskie pomniki i groby..." Już widzę, jak chętnie witają nas z takimi ideałami w NATO i w Unii Europejskiej. l sierpnia weszła w życie wałkowana na wszystkie strony od czterech lat ustawa lustracyjna. Tym razem chodzi o lustrację żywych. Rzecz stała się aktualna dokładnie po ośmiu latach od przejęcia jak się wszystkim wydawało władzy z rąk komunistów. Akurat w resorcie spraw wewnętrznych oni nigdy władzy nie oddali, nawet wtedy, gdy szefami byli tam czołowi antykomuniści, a fundament kadrowy stanowili funkcjonariusze pozytywnie zweryfikowani. Mieli więc osiem lat na usunięcie, ujęcie, dodanie, dopisanie, przypisanie każdemu, komu chcieli wszyst kiego, co chcieli. Zresztą kolejni ministrowie poczynając od Kozłowskiego, a na Milczanowskim kończąc byli zgodni co do tego, że przejęte materiały toczkowe są absolutnie niekompletne. Różnili się tylko poglądem na stan niekompletności, oscy lując od czterdziestu do osiemdziesięciu procent s Ustawa moim zdaniem jest zła, bo nie dopuszcza obywateli do zapozna nia się z zawartością "swoich" teczek. Rzadko kiedy zgadzam się z inicjatywami Aleksandra Kwaśniewskiego, ale z tą, dzięki której mają być one udostępnione tym, którzy są nimi najbardziej zainteresowani, podpisuję się oburącz. Bardzo mnie inte resuje, jaki to wizerunek wykroili mi towarzysze Siennicki i jemu podobni. Po paru tygodniach okazało się, że ustawa lustracyjna, przygotowana przez zwaśnione par tie w parlamencie, jest tak fatalna, że przepadła na pierwszej przeszkodzie. Nie udało się bowiem znaleźć wśród sędziów nawet połowy kandydatów niezbędnych do powołania Trybunału Lustracyjnego. A to już sygnał groźny, bowiem sędziowie i prokuratorzy w Polsce należą raczej do grupy osób odważnych. Trzeba bowiem nie jednokrotnie wielkiej odwagi, by zwolnić od odpowiedzialności czy sankcji ewident nego przestępcę, s oni to często robią. W pierwszy wrześniowy weekend, zgodnie z wieloletnią tradycją, pojechałem do Końskich. Niestety sam, a nie jak dotąd z "Linem". Byłem ciekaw jak prze biegnie obecny "Konecki Wrzesień" bez jego inicjatora, organizatora i wodzireja. Wróciłem pełen u:mania. Bo że osiemdziesięcioletni ksiądz prałat Józef Barański, choć już na emeryturze, będzie nadal ostoją strony religijnej uroczystości, wszyscy traktowaliśmy jako rzecz oczywistą. Ale że obecne władze miejskie, lewicowe prze cież, tę imprezę powstałą w okresie solidarnościowego zrywu potraktują jako święto własne, koneckie, było miłym zaskoczeniem. Taka też stała się uroczystość sobotnia, na miejscowym cmentarzu, gdzie przed tradycyjnym już apelem syn "Lina" Piotrek odsłonił piękną tablicę z czarnego marmuru, ufundowaną przez władze miasta jego ojcu, honorowemu obywatelowi Końskich. W Warszawie zupełnie przypadkowo wpadła mi w ręce kolejna książka gen. Edwina Rozłubirskiego. Nie, ja takich książek takich autorów nie kupuję z zasady, ale 872 . byłem na kawie u mego dalekiego kuzyna, gen. bryg. w stanie spoczynku Stanisława Komornickiego (jego prababką była de dorno Chlebowska herbu Poraj) i tam zobaczy łem to dziełko noszące tytuł Bez pardonu. Jest to trzeci zbiorek artykułów polemicz nych generała od czerwonych beretów i w każdym z nich aż się roi od mego nazwiska. Oczywiście generał E.R. nie zalicza mnie do swoich przyjaciół. Na szczęście, bo spalił bym się ze wstydu. Cieszy więc fakt, że w wyliczance wrogów umieszcza mnie w smacz nym gronie, tuż obok zaprzyjaźnionych ze mną: red. Dariusza Baliszewskiego, red. Andrzeja K. Kunerta, red. Jerzego Śląskiego, prof. Jerzego Poksińskiego czy prof. Pawła P Wieczorkiewicza. Dla mnie ma jednak estymę szczególną, tylko co i rusz strzela kulą w płot, co wojskowemu raczej nie przystoi, chyba że się jest generałem. W pierwszej swej książce zaliczył mnie do aktywistów partii, której sam służył wiele lat, i mimo że go jak utrzymuje często kopała po nerkach, on ją z uporem maso chisty ciągle uwielbia. Z tej pomyłki musiał się jak niepyszny wycofać. Teraz, w nowej książce, popełnił kolejną gafę stwierdzając, że Chlebowski, chłopaczek w chwili zakoń czenia wojny dwunastoletni, nie mógł brać żadnego udziału w podziemiu, a co za tym idzie po wojnie podlegać jakimkolwiek z tego tytułu represjom. Rozumiem, że można być bałaganiarzem z natury i lekceważyć swoich czytelników, wciskając im do wierzenia fałszywy kit. Ale wężyk generalski do czegoś zobowiązuje. Nigdy, co prawda, nie miałem zbyt wielkiego wyobrażenia o edukacji generałów w PRL, ale nie przy puszczałem, że dodawanie do dwudziestu stanowi dla nich próg nie do przeskoczenia. Co najmniej w połowie moich książek, czyli w pół milionie egzemplarzy krążących po Polsce (nie mówiąc o paru encyklopediach i słownikach) jest podana data moich urodzin początek 1928 roku, czyli w chwili wybuchu wojny miałem jedenaście i pół roku. Do tego wystarczy dodać prawie sześć lat wojny i już jest... Czy jednak nie za wiele wyma gam od absolwenta moskiewskiej akademii wojskowej imienia Klimenta Woroszyłowa? A co do reperkusji powojennych, to kto jak kto. ale akurat gen. Edwin Rozłubirski miał bardzo blisko do źródłowych informacji. Przecież on i mój ubecki "idol" Siennicki, to ludzie z jednego gniazda, z podobnym rodowodem, ten sam rocznik (1924), ta sama opcja polityczna, ten sam "batalion" Czwartaków. Wobec tego, że w AL brygady liczyły po stu dwudziestu ludzi, stan batalionu nie mógł przekraczać trzydziestu czterdziestu osób. Myślę więc, że w takim kadłubowym batalionie nie sprawiło "Gustawowi" wielkiej trudności znać "Wiktora", tym bardziej że ten pierw szy był zastępcą dowódcy owej okazalej jednostki. I potem, po latach, w czasie kom batanckich spotkań nie raz mieli okazję pogadać "po duszam" przy piwie (albo ziół kach) o dawnych i nowych czasach. Tam więc, w towarzyszu Wiktorze znalazłby towarzysz genemł źródła informacji dotyczące mojej osoby. W pierwszym tygodniu września, po dziewięciomiesięcznej przerwie, wzno wiony został autorski program telewizyjny Dariusza Baliszewskiego Rewizja nad zwyczajna. Można było przewidzieć, że kierownictwo TV nie dokona żadnych zmian na korzyść tej audycji, że zapew nienia o zielonym świetle dla tematyki patriotycznej są przedwyborczą zagrywką dla cynicznych planistów z szefostwa telewizji. Życzy łem więc wszystkiego najgorszego PSL-owi, partii sprawującej polityczny nadzór nad telewizją i nad kulturą. Za kilknaście dni miałem się przekonać, że ktoś w nie bie wysłuchał moich życzeń z największą uwagą, bo rzeczywiście od urn wyborczych potęga PSL-owska odeszła jak "pies z podkulonym ogonem". Ale na razie Rewizja nadzwyczajna ukazała się jako półgodzinny program, emitowany raz w miesiącu, we wtorek, o 18.30. Na pierwszy ogień Darek wziął sprawę Berlinga, w kontekście dyskusyjnej książki Daniela Bargielowskiego Kon873 . terfekt renegata. Poza samym autorem i Darkiem, w programie uczestniczyli: profe sorowie Andrzej Ajnenkiel, Jerzy Poksiński, Paweł E Wieczorkiewicz, red. Andrzej K. Kunert i nieznanego mi nazwiska staruszek ochroniarz generała z czasów wojny. Osąd historyków był dla Berlinga zgodnie negatywny, choć odbiegający spo kojnym tonem przekazu od formy stawiania zarzutów przez autora książki. Nic więc dziwnego, że program wywołał natychmiastową krytykę "Trybuny", która wraz z gen. Edwinem Rozłubirskim od lat specjalizuje się w potępianiu w czambuł wszystkiego, co wychodzi w eter pod firmą "RN". Dotąd przeważnie przechodziliśmy obojętnie obok tych powarkiwań, ale tym razem zdecydowaliśmy się zareagować. A że odezwało się także środowisko byłych żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego z oświadczeniem ujętym w formułę sprzed lat co najmniej trzy dziestu, Dariusz postanowił wrócić jeszcze raz do tej sprawy. Ponieważ mnie pierw szemu przyszło zabrać głos w październikowej emisji, zwróciłem uwagę na to, że w ciągu siedmiu ubiegłych lat, wśród krytyków naszych stu trzydziestu przeważnie trudnych tematów, nigdy dotąd nie było historyków, profesjonalnych znawców przedmiotu. Dziś zdarza się to po raz pierwszy. Po tej zapowiedzi Dariusz oddał głos rzecznikom strony przeciwnej, którą obok trzech kościuszkowskich pułkowników stanowiło dwóch profesorów, ongiś filarów PRL-owskiego Wojskowego Instytutu Historycznego, Tadeusz Rawski i Kazimierz Sobczak. Kto pamięta ich linię obrony Berlinga, ten podzieli chyba moją opinię, że gdyby kiedykolwiek ktoś miał mnie bro nić przed podobnymi atakami, jakie spotkały Berlinga, wymienieni towarzysze pro fesorowie byliby ostatnimi, którym bym to zadanie powierzył. Na przełomie drugiej i trzeciej dekady września prasa, radio i telewizja podały wreszcie do wiadomości publicznej informację oczekiwaną od lat przez parę milio nów Polaków: płk Ryszard Kukliński został uniewinniony. Po szesnastu latach od skazania go w stanie wojennym na karę śmierci za zdradę i szpiegostwo. I znowu rozgorzała dyskusja, która już kilkakrotnie w Polsce wybuchała: zdrajca czy boha ter. Ta dyskusja będzie trwała jeszcze długo, i długo jeszcze osoba pika Kuklińskiego będzie dzieliła Polaków. Bo niewątpliwie Kukliński zdradził: i PRL, i LWE i ZSRR, i Jaruzelskiego, i Pakt Warszawski, i RWPG, i przyjaźń polsko-radziecką i jeszcze parę ideałów istotnych dla dużej części pokolenia wzrastającego w powojennym pół wieczu. Dla tych ludzi pozostanie zdrajcą. Kto się jednak powinien wstydzić swoich wyborów? Kukliński czy ci, którzy wiernie służyli w wasalnych układach? Gdy w Polsce nastąpiła prawdziwa przemiana, gdy w miejscu PRL-u mamy wreszcie Polskę (po raz drugi w ciągu paru lat), gdy na temat Paktu Warszawskiego wstyd nawet głośno myśleć, gdy mamy świadomość, ile nas kosztowało we wszystkich dziedzinach życia miłowanie się z sowietami, to trudno przykładać wsteczne miary do tego, co zrobił Kukliński. Ludzie tej nowej, nie zatęchłej świadomości upomnieli się o krzywdę Kuklińskiego. Bo słusznie powiedział biskup Pieronek: "Zdrajca? A czyż można zdradzić armię zniewoloną? " Myślę, że jest to najcelniejsza wypowiedź w tej sprawie. Miło mi, że walkę o obalenie tamtego wyroku podjął właśnie "Tygodnik Soli darność" prawie trzy lata temu. Po artykule red. Andrzeja Gelberga w styczniu 1995 roku zaczęliśmy zbierać podpisy. W sumie poparło nas ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Miło mi dzisiaj, że byłem wśród nich, i to na pierwszej, inauguracyjnej liście. Rzecz można uznać za załatwioną. Wreszcie. Ale jednak nie całkiem! Krzywdy wyrządzonej płkowi Kuklińskiemu już nikt nie naprawi, synów nikt nie ożywi, bez piecznego powrotu i życia w Polsce nie zapewni. Mimo tej słusznej decyzji naszego państwa, on nadal swoją gorzką cenę będzie płacił. 874 . l.p. \ 2/ 3 S C. - 0. y 3 4G {S Ą9 20 Nazwisko i imif? Ad ZwftWer ftOo \LvaUlnSt4 t :tl S/s/skAMUfJ f i \j i HtLcfak 7 IHtoWf Cł/MCf l Jack TfauUt Klnjurórf AWL mUMfMIWfskl UJA fctf m /łJJStfirtj TVckaX o okAUC ./S , jr / . liUA Łl M fte djrAAi fflM1 Ą.ijinniwryHfPwmi fihwi (jetU neWeł wfiio u Ą-A ;7cfi-r5{ N FRV tlŁTOlttP TSWICZ ć CKLelooi Kl. A l 0 l roś Podpis ,"J.T ii," ( ,-p // .(ftt) l rV/ //L/ //-- S ..-7 n\j /.--i ;W o-/. -t.- --ty.w-C . 9 .s--1 P-..(t. "/. ( / . ---" CCLi m V. Pierwsza lista ze stycz nia 1995 r. inaugurująca akcję "Tygodnika Solidar ności" zbierania podpisów pod apelem o uniewinnienie pik Ryszarda Kuklmskiego Pozostaje jeszcze jeden problem, z którym my sami musimy się uporać. Trudno wymagać, aby wszystkich ludzi, którzy potępiali czyn Kuklińskiego skazać na bani cję czy ostracyzm. Wszystkich nie można, ale niektórych trzeba. Przecież do dzisiaj pełnią swe wysokie prokuratorsko-sędziowskie funkcje wojskowi, którzy w niedaw nych jeszcze etapach sprawy Kuklińskiego kierowali się nie polskim, a PRL-owskim punktem widzenia. Obawiam się, że oni nawet gdyby chcieli inaczej już patrzeć nie potrafią. Żałuję, że Lechowi Wałęsie nie udało się stworzyć w Polsce drugiej Japonii. Wtedy problem rozwiązałby się sam. Wyrobienie w kadrze oficerskiej wyso kiego poczucia honoru na wzór japoński doprowadziłoby do kilkudziesięciu harakiri i tyluż pogrzebów na koszt państwa. Nie spodziewam się jednak nie tylko harakiri, ale nawet podania się do dymisji ludzi, których przez dziesiątki lat uczono, że partia to największe sumienie za nich myśli, ocenia ich, chwali, karze i rozgrzesza. Trzeba im pomóc wyplątać się z tej matni dać im odpocząć. 875 . W drugiej połowie września przeżyłem wielką, choć symboliczną satysfakcję, a równocześnie mniejsze, ale za to kolejne i bardzo konkretne rozczarowanie. W Centralnej Bibliotece Wojskowej odbyło się sympozjum współorganizowane przez Zarząd Główny Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, a poświęcone pięćdziesiątej ósmej rocznicy powstania siły zbrojnej Polskiego Państwa Podziem nego. Z trzech wygłoszonych referatów, moją szczególną uwagę zwróciła wypowiedź Andrzeja Krzysztofa Kunerta. Może nawet nie sama wypowiedź, a raczej jej kon tekst i reakcja, czy też brak reakcji organizatorów. Andrzej mianowicie w wystąpie niu o tytule: "Kontrowersje i polemiki wokół Podziemnego Wojska Polskiego" w spo sób jednoznaczny przedstawił dwa sporne problemy. Pierwszy dotyczył istnienia 106 dywizji AK w Inspektoracie "Maria", czyli Miechów. Otóż od prawie trzech lat trwał żenujący spór wywołany w Krakowie, a poparty przez najwyższe władze SZŻAK, o to, czy ta licząca ponad półtora tysiąca żołnierzy formacja istniała, czy też nie. A że za tymi wątpliwościami stał były prezes Rady Naczelnej Związku, gen. Bohdan Zieliński i jego zastępca kpt. Jerzy Lipka, sprawy nie dało się załatwić na forum tej organizacji. Najpierw więc z SZŻAK wystąpił były dowódca tej dywizji generał Bolesław Ostrowski "Nieczuja", później w jego ślady poszło kilkuset jego żołnierzy, aż wreszcie rzecz trafiła na wokandę krakowskiego sądu. Żołnierze 106 dywizji parokrotnie zwracali się do mnie, prosząc o pomoc w tej sprawie, ale ja, mając już na głowie parę innych konfliktów ze Związkiem i nie chcąc mnożyć tej liczby, podsuną łem im Andrzeja, uprzedzając go zresztą o tym. I gdy krakowski sąd zwrócił się do niego o ekspertyzę, Kunert ją rzetelnie przygotował i wygłosił właśnie teraz, nie pozostawiając ani cienia wątpliwości co do stanu rzeczywistego. Druga wypowiedź referenta dotyczyła daty powstania Armii Krajowej. Kunert przypomniał, że ta sama organizacja, która współpatronuje niniejszej sesji, przed pięciu laty organizo wała szumne obchody pięćdziesięciolecia powstania Armii Krajowej. W dalszym ciągu swego wystąpienia stanowczo stwierdził, że tamta data była historycznie nie prawdziwa. I gdy skończył, sala wypełniona ponad stu osobami pokwitowała jego wypo wiedź gromkimi brawami. Mógłbym powiedzieć zasłużonymi gdyby mi w tym nie przeszkadzała moja zbyt dobra pamięć. Przecież o paręnaście metrów ode mnie siedziało kilkunastu członków najwyższych władz ŚZZAK, którzy tak przed pię cioma, jak i trzema laty zorganizowali fałszywy jubileusz pięćdziesięciolecia AK, a także gromko wołali, że 106 dywizja w Inspektoracie "Maria" nigdy nie istniała. I ei sami ludzie, tak gorąco oklaskujący dzisiaj Kunerta, przed pięciu laty pisali do kierownictwa telewizji skargi na niego (przy okazji zaś na Dariusza Baliszewskiego i mnie), a w "Biulstynie Informacyjnym" Związku nazywano nas mącicielami tylko dlatego, że w Rewizji nadzwyczajnej powiedzieliśmy o owym jubileuszu to samo, walcząc o jego właściwą datę. Odczekałem parę minut, spodziewając się, że któryś z dawnych przywódców związkowych da dowód odwagi cywilnej i powie parę zdań, broniąc swej postawy sprzed lat, ale widać panowie w tym wieku odwagę zostawiają wraz z kapeluszem w szatni. Poprosiłem więc o głos i podzieliłem się z zebranymi moimi refleksjami. Prosiłem, by prowadzący sympozjum (w zastępstwie chorego prezesa Karolkiewicza) wiceprezes Stanisław Oleksiak zechciał w słowie kończącym obrady ustosunko wać się do zadziwiającej niezgodności stanowisk wczorajszego i dzisiejszego ze strony Związku. Ubiegając argumentację, że to nie władze tej kadencji podejmo wały owe decyzje, przypomniałem starą prawdę, że sukcesja władzy idzie a przy876 . najmniej powinna iść w parze z sukcesją odpowiedzialności. Zakończyłem, że oczekuję generalnego ustosunkowania do sprawy, a decyzję, czy znajdzie się tam również słowo przepraszam wobec naszej trójki, pozostawiam uznaniu i obyczajom panującym w tych sprawach w Związku. I naturalnie się nie doczekałem. A szkoda, bo byłoby to całkiem sympatyczne zakończenie moich wspomnień. 21 września odbyły się wybory parlamentarne. Ich wynik zaskoczył nas całko wicie. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że potężna i konsolidowana od pół wieku komu nistyczna struktura polityczna, jaką jest niewątpliwie SDRP filar dzisiejszego SLD, już po raz kolejny da się pokonać skleconemu ad hoc pospolitemu ruszeniu prawicy. To wyraźna opieka boska; obyśmy tej nowej szansy i tym razem nie zmarnowali. Bo doświadczenie historyczne z bieżącej dekady wskazuje, że u nas szczęście idzie w parze z polityczną nieporadnością oraz brakiem orientacji, że pokora lepiej owo cuje niż pycha. Zresztą, po co ja tu dywaguję na ten temat? Życie galopuje niezależnie od tego, kto stoi u steru, i Bogiem a prawdą, bardziej moją żonę i mnie samego obchodzą małe i duże sprawy naszych dzieci i wnucząt, ich sukcesy i porażki, niż sukcesy i porażki pana X czy przekręty pana Y. Tylko z czysto dziennikarskiego utrwalonego nawyku śledzimy codziennie ten kołowrót pychy, rzadko skromności, żałosnej indolencji i niekiedy profesjonalizmu, głupoty, a już niezmiernie rzadko przebły sków geniuszu. Mało nas to podnieca, bo to i na ciśnienie niedobrze, i na smak życia nie najle piej. A teraz trzeba tylko, żeby było w miarę spokojnie, w miarę smacznie i w miarę nienudno. To program maximum na moje najbliższe lata. Przyjmuję go z POKORĄ. Warszawa Rybienko Leśne listopad 1994 październik 1997 877 . Posłowie Książka, której lekturę Czytelnik przed chwilą zakończył, jest pełna sytuacji oraz ludzi przeróżnych. Są wśród nich wydarzenia, które wspominam z błogością w sercu, są i takie, do których nie chciałbym wracać. Ta sama różnorodność dotyczy ludzi. Opisałem tu osoby połączone ze mną przez dziesiątki lat silnymi więzami prawdziwej przyjaźni, ale też i takie, których wolałbym nigdy nie spotkać na swej życiowej drodze. Pisząc te wspomnienia czerpałem z mojej pamięci, ale korzystałem też z doku mentów rodzinnych oraz osobistych. Tyle co do faktów. Obok faktów równie ważna jest ich otoczka, bo każdemu wydarzeniu można nadać zupełnie różną wymowę, bądź to podlewając je subiektywnym sosem, bądź też nic nie dodając, a tylko odro binę ujmując. Czasem odbywa się to świadomie, często jednak zupełnie bez woli autora. Aby tego uniknąć a przynajmniej zjawisko to zminimalizować zwróci łem się z prośbą o pomoc do ludzi niewątpliwie mi życzliwych, ale którzy obok wiedzy w danej dziedzinie mają umiejętność i odwagę wypowiadania obiektyw nych sądów. Oczywiście najważniejsze było dla mnie opiniotwórcze grono najbliższej rodziny. Nie ulega wątpliwości, że bez mej żony, która stworzyła atmosferę sprzyja jącą osiąganiu maksymalnej koncentracji, zadaniu temu nie podołałbym żadną miarą. W niej też przez cały czas znajdowałem oparcie i częstą konsultację, lecz myliłby się, kto by sądził, że była to pomoc pełna uległości, a współdziałanie abso lutnie bezkrytyczne. Często iskrzyło, ale twórczo. Szczególną rolę w powstaniu książki odegrały moje dzieci: Weronia i Tomek, nie szczędząc mi weryfikacji faktograficznych. Wiele zawdzięczam mecenatowi nie tylko moralnemu jaki nad tymi poczynaniami roztoczyła moja synowa Ela oraz Tomek. Wszyscy wyżej wymienieni wraz ze mną tę książkę współtworzyli, nie zawsze jednak podzielając zdanie autora. Ta różnorodność sądów, ocen i punktów widzenia nie pozwoliła mi popaść w samozadowolenie: monopolizowanie racji. Znaczącą rolę spełniała przez cały czas mego pijania pani Małgorzata Naimska, w której najpierw moi najbliżsi widzieli hamulec mający opanować rozgadanie autora, a która w miarę postępu prac stała się nie tylko największą patriotką tej książki, ale i codziennym koordynatorem w porządkowaniu przelicznych wątków, spraw i ludzi. I rolę tego pierwszego selekcjonera spełniała aż do końca, ku mojemu pełnemu zadowoleniu. Opracowania wydawniczego pierwszego tomu książki podjęła się po starej znajomości pani Elżbieta Olszewska, z którą podobną współpracę nad kolejnymi edycjami Wachlarza przed piętnastu laty wspominałem jako nadzwyczaj owocną i przyjemną. Wdzięczny jej jestem, że twórczego współdziałania i przy tej książce mi 879 . nie odmówiła. Niestety sprawy osobiste, zdrowotne i zawodowe, zmusiły panią Elż bietę do ograniczenia jej pracy tylko do pierwszego tomu. Tom drugi powierzyłem opiece pani Agaty Gieysztor-Rosa, wytrawnemu redaktorowi wydawniczemu i z przyjemnością stwierdzam, że współtworzenie prze biegało nadzwyczaj harmonijnie. Wydawcy, panowie Jerzy Miedzianowski i Krzysztof Wasilewski wykazali wiele cierpliwości w naszej współpracy, za co jestem im winien wielką wdzięczność. Atmos fera miłego i bezkonfliktowego współdziałania, jaką stworzyli w czasie realizacji druku tej trudnej książki, pozwoliła nam przejść przez ten okres wyjątkowo sympatycznie. Jak to już podkreśliłem, choć do mej pamięci i umiejętności podpierania się źródłami mam duże zaufanie, robiłem wszystko, aby moje wspomnienia poddać weryfikacji i osądowi przyjaciół, kolegów i znajomych, którzy razem ze mną przeży wali pewne sprawy i sytuacje, lub też są w danych zagadnieniach uznanymi autory tetami. Z przyjemnością mogę teraz napisać, że wszyscy, do których zwracałem się z taką prośbą, bez wyjątku spełniali ją nadzwyczaj chętnie. Pierwszym, który "zadaną lekturę" odczytał szybko i bardzo rzetelnie (o czym świadczyła wielka ilość cennych uwag) był Józef Wołoch, dziś emerytowany profe sor prawa Politechniki Wrocławskiej, a przed pół wiekiem przyjaciel z ławy szkol nej zarówno z Rybnika, jak i Sławięcic, w działaniu harcerskim zaś mój żelazny przyboczny. Następnej, i to wielowątkowej pomocy, nie odmówili mi Eugeniusz Kabate, lite rat, tłumacz i dyplomata oraz jego żona Krysia. Gienek był moim kolegą na uczelni, "współspaczem" w akademiku przy ulicy Uniwersyteckiej, stypendystą w Banku Handlowym, razem prowadziliśmy różne boje w Warszawskim Klubie Narciarskim i wreszcie kolegowaliśmy po piórze jako literaci. W wielu z tych spraw czynny udział brała Krysia. Pomocy w dopracowaniu szczegółów dotyczących działalności sportowej w WKN, a następnie w sprawach Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej udzielił mi Jurek Wilgat, przez kilkanaście lat mój zastępca w WKN-ie, a następnie prezes Zarządu Okręgu Warszawa ŚZŻAK. On oraz jego żona Marysia, była zawod niczka i sekretarz Klubu, pomogli mi bardzo wiele. Dla uzyskania drugiej obok Jurka Wilgata opinii obiektywnej o stosun kach w ŚZŻAK, poprosiłem o konsultacyjną opinię Tadeusza Michalskiego, wielo letniego prezesa Okręgu Łódzkiego tej organizacji, a od niedawna równocześnie wiceprezesa Zarządu Głównego. Cieszy mnie, że prośbie mej nie odmówił. Sprawy związane z działalnością literacką stanowią także istotną część tej książki. Przez wiele lat, w czasach późnego Gomułki i całej kadencji Gierka, wielkim wsparciem była dla mnie dobra rada, której mi nigdy nie szczędziła Wanda Wojnicz, najpierw kierownik Biura Warszawskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, a następnie szefowa działu listów w redakcji "Gazety Wyborczej". Nie miałem wąt pliwości, że w ocenie tego, co na temat fragmentów dotyczących ZLP napisałem, także znajdę w Wandzie obiektywnego krytyka i nie zawiodłem się. Srogim weryfikatorem wspomnień o dziennikarstwie sportowym, początkach tworzenia akowskich związków kombatanckich, a następnie pracy w Radzie Ochrony Pamięc Walki i Męczeństwa stal się Zygmunt Gluszek, żołnierz AK, dzien nikarz i kronikarz Szarych Szeregów. Wielkie wsparcie moralne i pomoc merytoryczną znalazłem u moich przyjaciół parających się historią najnowszą, w tym także dziejami Armii Krajowej. Chcę tu 880 . przede wszystkiem podziękować red. Dariuszowi Baliszewskiemu i jego kompetent nej żonie Marysi, prof. Pawłowi E Wieczorkiewiczowi i jego żonie Małgorzacie, pikowi prof. Jerzemu Poksińskiemu i jego małżonce Renacie, red. Janowi Kreuschowi, pani Józefie Kierzkiewicz, Sybiraczce, i jeszcze kilku nie wymienionym z imienia osób. Nie śmiałem zwracać się do niektórych świadków wydarzeń z prośbą o bardzo absorbujące i czasochłonne przeczytanie całości maszynopisu zawartego w prawie czterech ryzach papieru czyłi nieomal dwóch tysięcy stron znormalizowanego maszynopisu i dlatego kilku osobom zaproponowałem zapoznanie się jedynie z fragmentami pracy związanymi z ich udziałem. Z przyjemnością odnotowuję, że nie odmówiły mi współdziałania: pani Wanda Dobroszanka (nazwisko zmienione), która wraz z mężem przed czterdziestu sześciu laty tak wiele mi pomogła, pani Bożenna Niemierowska-Szczepańczykowa, żołnierz AK i kronikarz podziemia na terenie obwodu opoczyńskiego, a po wojnie moja szefowa w Banku Handlowym, oraz pan Eugeniusz Chełstowski, przewodniczący Głównej Komisji Rewizyjnej II kadencji Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Ich pomocy zawdzię czam bardzo wiele, składam im więc serdeczne podziękowania. I jeszcze jedno chciałbym wyjaśnić. Część moich przyjaciół-historyków, czyta jących maszynopis książki, sugerowała mi ujawnienie nazwisk wszystkich osób zastąpionych inicjałami, czy też umownymi kryptonimami. Wyjaśniłem im, dlaczego tego nie zrobiłem i wyjaśnienie to przekazuję obecnie Czytelnikom. Moje wspo mnienia nie są protokołem prokuratorskim czy też aktem oskarżenia, a mogą jedy nie pretendować do pewnej ilustracji epoki, w której danym mi było żyć. Unikając podawania niektórych pełnych nazwisk, nie stosowałem żadnej z góry przyjętej reguły w rodzaju: żyjący ujawnieni, zmarli utajnieni, albo odwrotnie. Przyczyny były różne. Nie miałem na przykład sumienia wyposażyć w pełne nazwisko mojego harcerskiego czerwonego gnębiciela, gdy się dowiedzia łem, że przekroczył właśnie granicę dziewiątego krzyżyka, a na dodatek chirurg na skutek postępującej choroby pozbawił go jednej z kończyn. Nie czułem się także upoważniony do podawania nazwiska człowieka, który co prawda w ostatnim naszym kontakcie postąpił wobec mnie nadzwyczaj nieetycznie, ale poprzedno wiele mu zawdzięczałem. W innym wypadku człowiek winien wielu zbrodni zmarł, nim zapadł wyrok w toczącej się przec-iw niemu sprawie sądowej i choć jego wina była niewątpliwa, uznałem, że sąd nad nim należy już teraz do Pana Boga. Zrezygnować zaś z uwiecz nienia dla historii ca tej sprawy ani nie chciałem, ani nie mogłem, gdyż swego czasu, dając zbyt duży kredyt zaufania temu człowiekowi i jego rajanom, przyczyniłem się niestety do nakreślenia jego bardzo pozytywnej, a jak się dziś okazało, fałszy wej sylwetki. Gdy więc grono jego stronników oraz łatwowierna żona rozpętali całą kampanię zastraszania mnie korespondencją pod hasłem: "nie ma wyroku, więc nie zbrodzień, a bohater", postanowiłem dać świadectwo prawdzie, nie ujawniając jed nak personaliów zmurłego. Żony osób, o których pisałem, niejednokrotnie odgrywały istotną rolę w tym, czy ich małżonków ujawnić w "pełnej krasie", czy też pozwolić im nadal pozostać anonimowymi. Tak było z człowiekiem, który ze względu na "wzorcowe" wręcz mio tanie się od lewicy do prawicy oraz umiejętność dorabiania sobie fragmentów życio rysu zależnie od potrzeb, wzbudza moją niechęć. Czyż mogłem go jednak wymie niać, zważywszy że to samo nazwisko noszą jego Bogu ducha winne dzieci 881 . i niezmiernie przyzwoita żona, tak bardzo bolejąca nad faktem, że ma kompromitu jącego małżonka? W tym wypadku zrezygnowałem nawet z pierwszych liter imienia i nazwiska. Przeważnie jednak te literki zamiast nazwisk występują przy jednej, ale za to licznie tu prezentowanej kategorii spraw. Wiele informacji dotyczących postaci raczej negatywnych pochodzi od ludzi rzetelnych, ale nie lubiących życiowych kom plikacji, którzy wobec tego często zastrzegali, że przed żadnym sądem stawać jako świadkowie nie będą. Gdy więc miałem pewność, że są to informacje prawdziwe, korzystałem z nich, ukrywając jednak nazwisko opisywanej osoby z tej tylko przy czyny, że samobójcą nie jestem i spraw o zniesławienie czy też naruszenie cudzych dóbr osobistych, z braku w sądzie wiarygodnych świadków, przegrywać nie lubię. Myślę, że Czytelnicy wybaczą mi te stosowane nie za często uniki. Warszawa, październik 1997Cezary Chlebowski 882 .