Cezary Chlebowski BEZ POKORY. Tom II 1997 1951 Nowe porządki w Banku Handlowym, trzecie zwarcie z UB, aresztowanie i ciężkie przesłuchanie, współpraca z UB albo... pomocna dłoń dobrych ludzi, rachunek za krnąbrność, relegowanie z ANP i inne represje ślub z Anią wakacyjny relaks w Tatrach, nasze pierwsze mieszkanko, praca w „Ogniwie” i rychłe rozstanie, „towarzysze dzwonili”, awantura z Mietkiem początkiem przyjaźni Ten dramatyczny dla mnie rok zaczął się od spraw denerwujących, ale w zasadzie drobnych. Po powrocie z Giszowca do Warszawy w Banku Handlowym nie zastałem już ani dyrektora Ciechanowicza, ani naczelnika Surkonta. Natychmiast po przyjściu wezwano mnie do nowego naczelnika kadr. Okazała się nim... nasza do nie dawna koleżanka stypendialna Mikanowska. Jakże jednak odmieniona. Nie zna lazłem w niej ani śladu poprzedniego zahukania. Była już arogancką, ważną komunistyczną funkcjonariuszką. Bez długich wstępów oświadczyła, że niniejszym kończy się moje przewodnictwo wśród stypendystów i jakieś podejrzane konszachty sportowe z dotychczasowymi nieodpowiedzialnymi ludźmi z wydziału kadr. Zostałem już przeniesiony do Wydziału Windykacji, gdzie będę podlegał zaostrzonej dyscyplinie pracy. O żadnych urlopach dla celów sportowych nie ma mowy, będą tylko urlopy egzaminacyjne, poświadczone odpowiednimi dokumentami uczelni. Od dzisiaj ona zajmie się mną osobiście i szczególnie dokładnie. Było to oczywiste załamanie naszej ponad dwuletniej pracy sportowej. Ale to doszło do mej świadomości dopiero po kilku godzinach. Tymczasem ogarnęła mnie wściekłość na tę partyjniaczkę, która jeszcze dwa miesiące temu była potulna i cicha, a teraz zgrywała się na Dzierżyńskiego. Powiedziałem więc, że moje podejrzane kontakty sportowe odbywały się i odbywają pod nadzorem i z akceptacją towarzysza Bartoszewicza, który jest wysokim funkcjonariuszem władz jej partii, jeżeli więc są to podejrzane kontakty, ona, nie ja, powinna się ich wstydzić. Oświadczyłem też, że nigdzie mnie nie przeniesie, bo właśnie od dzisiaj, zgodnie z planem zajęć uczelnianych, zaczynam dwa miesiące urlopu szkoleniowego, aby zaliczyć siódmy semestr i przygotować materiały do pracy magisterskiej. Odpowiednie zaświadczenia złożyłem u pani Bożeny. Jeżeli jej się to nie podoba, może mnie natychmiast zwolnić, tyle, że w takiej sytuacji należy mi się trzymiesięczna odprawa, i nie będę musiał odpracowywać w banku okresu stypendialnego. Towarzyszkę zamurowało, a ja trzasnąłem drzwiami i wyszedłem. Usłyszałem jeszcze jej histeryczny krzyk: „Bumelant! Warchoł!”, nie zwracałem jednak na to uwagi. Natychmiast zwołałem w naszym lokalu pierwsze autentycznie tajne zebranie kilku kolegów stypendystów, którym przedstawiłem sytuację. Zapowiadało się, ze względu na brak śniegu w Warszawie, że mistrzostwa stolicy i Łodzi w konkurencjach klasycznych, rozgrywane tradycyjnie wspólnie i z bardzo liczną obsadą, planowane na styczeń, mogą się nie odbyć. Pozostawały ogólnopolskie zawody narciarskie Zrzeszenia Sportowego „Ogniwo”, z udziałem zawodników sekcji: z Bielska-Białej, Cieszyna, Krakowa, Bytomia, Nowego Targu, Poznania, Warszawy i kilku mniejszych. Miały się odbyć w Bielsku i Zakopanem, w terminie dla nas bardzo korzystnym, bo w lutym. Oczywiście w tej sytuacji nasz obóz zakopiański wziął w łeb. Próbowałem go jeszcze ratować i tego samego dnia rozmawiałem na ten temat z naszym wypróbowanym opiekunem, Lucjanem Szwedowskim, przewodniczącym Zarządu Głównego Związku Zawodowego Pracowników Finansowych. Przy mnie połączył się telefonicznie z kadrami BH, jednak po wysłuchaniu wrzaskliwej tyrady M. zrezygnowany odłożył słuchawkę i rozłożył bezradnie ręce. Tak więc styczeń mogłem poświęcić na zaliczanie kolejnego semestru oraz nadrabianie zaległości z poprzednich. O ile dobrze pamiętam, po profesorach Edwardzie Szturm de Sztremie i Aleksym Wakarze, rektorem ANP został profesor Żurawicki. Był to ostatni rektor rozlatującej się Akademii. Starał się ją ratować absurdalnymi, drakońskimi przepisami, między innymi zaostrzonymi rygorami dotyczącymi zdawania egzaminów. Zaliczaliśmy więc sesję w atmosferze nerwowego napięcia, mimo to jednak przeszedłem przez nią z trudem, ale zwycięsko. W lutym nasza mała grupka pojechała na zawody „Ogniwa” do Bielska. Dziewczęta mimo bardzo silnej konkurencji, w biegach płaskich nie miały sobie równych. Na dystansie 10 kilometrów Marysia Dominiak była pierwsza, Teresa Zasłona druga, a Halina Mijakowska szósta. W biegu sztafetowym 3x4 kilometry wygrały brawurowo. Na dystansie 15 kilometrów mężczyzn Śmigielski zajął szóste miejsce, Kabatc osiemnaste, Wiatrowski dwudzieste pierwsze i Komorowski dwudzieste drugie. W sztafecie 4 x 10 kilometrów ten sam (prawie) skład zajął czwarte miejsce. W dwa tygodnie później w Zakopanem, w jeszcze silniejszej konkurencji nasza żeńska grupa: Dominiak, Zasłona, Mijakowska i Bujakiewicz, w takiej właśnie kolejności, zajęła cztery pierwsze miejsca. Nasze prognozy były więc słuszne, a wszystkie wysiłki poszły na marne z powodu jednej złośliwej aktywistki partyjnej, gdyż czekały nas jeszcze Mistrzostwa CRZZ, Puchar Nizin, Mistrzostwa Polski, czyli niezbędne były coraz dłuższe zwolnienia z pracy. Pod koniec lutego Rada Główna Zrzeszenia Sportowego „Ogniwo” zwołała w Warszawie inauguracyjne zebranie Sekcji Narciarstwa, ciała ogólnopolskiego, składającego się z przedstawicieli kilkunastu sekcji tej dyscypliny z całego kraju. „Ogniwo” w narciarstwie polskim miało już wtedy pozycję znaczącą, choć ustępowało zrzeszeniom uprawiającym sport na zasadzie stajni wyścigowych, takim jak pion wojskowy, czyli Centralny Wojskowy Klub Sportowy (CWKS), czy pion bezpieczeństwa, a więc „Gwardia”. W sporcie CRZZ zajmowaliśmy już jednak czołowe miejsce. Na zebraniu tym Zrzeszenie przekazało nam niewielką sumę pieniędzy, z której mieliśmy stworzyć budżet szkoleniowo-sprzętowy kadry narciarskiej „Ogniwa”. Apetyty były olbrzymie, a kwoty jak wspomniałem niewielkie, narada więc przeistoczyła się w jedną wielką kłótnię. Najmocniej ściąłem się z przedstawicielem sekcji z Bytomia, Mietkiem Ślusarzem. On bowiem myślał z nieukrywanym lekceważeniem o poziomie wyczynu narciarskiego w nizinnej Warszawie, ja zaś nie wyobrażałem sobie stworzenia sensownego narciarstwa w Bytomiu miejscu, gdzie kolor śniegu „od urodzenia” jest czarny. Ścięliśmy się więc kosmicznie i tak oto zaczęta się największa przyjaźń mego życia, która przetrwała ponad czterdzieści lat, aż do jego śmierci. Na razie jednak rozstaliśmy się ogromnie poróżnieni, jako że na domiar złego ja zostałem przewodniczącym tego gremium. Zresztą inaczej być nie mogło, bo przewodniczącym mógł być tylko ktoś, kto był pod ręką Rady Głównej. Po zaliczeniu siódmego semestru na ANP zacząłem znów pracę w banku w Wydziale Windykacji. Ludzie tam byli mili, ale praca nudna. Wszyscy oczywiście wiedzieli o moim konflikcie z naszą kadrową i starali mi się pomagać na każdym kroku. Po kilku dniach zatelefonował do mnie do BH jakiś leśnik, kolega Teśka, że jest właśnie przejazdem w Warszawie, bo wraca z Krobielewka do siebie w Siedleckie i ma dla mnie paczkę z dziczą kiełbasą. Od czasu do czasu dostawałem takie paczki od Teśka. Ponieważ leśnik ów jak powiedział miał niewiele czasu na przesiadkę z pociągu do pociągu, a Warszawy nie znał, umówiłem się z nim na dworcu kolejowym Warszawa Główna, pod zegarem przy głównym wejściu. Pojechałem. Dobrą chwilę stałem w zacinającym mokrym śniegu. Naraz poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem się. Za mną stał milicjant. - Obywatel pozwoli dowód. Zupełnie się tym nie przejąłem. Bo mało to razy w owych czasach człowieka, ot tak, bez przyczyny, legitymowali? Podałem mu dokument i dopiero wtedy się zaniepokoiłem. Milicjant nawet nie spojrzał na mój dowód, tylko przez ramię podał go do tyłu. A za nim stał „szczurza gęba”. Teraz dopiero pojąłem, kim był ów leśnik, rzekomy kolega mego wuja. Ten też nawet nie zerknął na mój dowód, tylko wsadził go do kieszeni płaszcza mówiąc: - To on. Cofnąłem się odruchowo i natychmiast złapały mnie od tyłu za ramiona czyjeś mocne ręce. - Spokojnie. Bez numerów. To zabrzmiało cicho, ale groźnie. Ludzie z tłumu kłębiącego się dokoła przechodzili niby obojętnie, udając, że niczego nie dostrzegają. Zostałem więc klasycznie i bezszmerowo zgarnięty przez ubeków, w sposób uwielbiany przez tę służbę. „Szczurza gęba” wyszedł przed dworzec, a ja zostałem w tamtym kierunku popchnięty przez ubeka asekurującego mnie z tyłu. I tak szliśmy gęsiego, aż do wylotu Srebrnej i Towarowej. Tam czekała zielona skoda z szoferem. Wepchnęli mnie do środka dość zdecydowanie, ale niezbyt brutalnie. Wsiedli i samochód ruszył. Szczęknęła blokada drzwi sterowana przez kierowcę. Nie padło ani jedno słowo. Jechaliśmy Alejami Jerozolimskimi, przez „Poniatowszczaka”, jedyny wtedy most drogowy stolicy, na Pragę. Uświadomiłem sobie, że „szczurza gęba” jest przecież funkcjonariuszem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego na Cyryla i Metodego tam więc jedziemy. Dojechaliśmy w milczeniu. Wartownia, korytarze, schody, jakiś pusty pokój. Kazano mi zdjąć kurtkę i wyjąć wszystko z kieszeni, oddać pasek i sznurówki. Siadać. Następnie „szczurza gęba” otworzył szafę pancerną, wyjął kajdanki, napoczętą półlitrówkę wódki pociągnął z niej, podał koledze, który zrobił to samo oraz dwa dość długie kawałki izolowanego gumą kabla grubości kciuka. Wszystko to układał na biurku przed moim nosem, bez pośpiechu i w ciszy. Jak chirurg przed operacją. Żołądek podskoczył mi do gardła. A „gęba” tymczasem dość niespodziewanie uchwycił mnie za nadgarstek, zatrzasnął na nim jedną bransoletkę kajdanek, boleśnie skręcił, poderwał z krzesła do pionu i mocnym ruchem ramienia przestawił mnie w pobliże kaloryfera pod parapetem okna. Tam kajdanki przewlekł przez jego żeberka i kolejną bransoletkę zatrzasnął na moim drugim nadgarstku. Stałem teraz w głębokim skłonie, wypięty na cały świat. Moi oprawcy zdjęli tymczasem marynarki, zawinęli rękawy koszul, „szczurza gęba” wyjął z kieszeni pistolet, załadował i położył w wysuniętej szufladzie, której nie domknął. Teraz obaj ujęli gumy. Chlasnęły sucho dwa próbne uderzenia po blacie biurka. Spodziewałem się ciągle jakichś pytań, choćby o dane personalne, traktując te przygotowania raczej jako formę zmiękczania psychologicznego i dlatego straszliwy cios z pełnego rozmachu w odsłonięte nerki nieomal pozbawił mnie przytomności i zwalił na kolana. Co się działo potem, nie bardzo pamiętam. Wiem, że bili, bo słyszałem rytmiczne chlaśnięcia, ale jeżeli nawet bolało, wszystko tonęło w niewyobrażalnym bólu nerek. Wyłem, krzyczałem, ale to wszystko wydawało się do nich nie docierać. Musieli solidnie się zmęczyć, bo w pewnym momencie otarli spocone czoła, odłożyli gumy i zaczęli mnie obrabiać ciężkimi, zimowymi butami. Pamiętam, że po kopniaku w obolałą już i tak nerkę wygięło mnie w pałąk, więc jeden wyprostował mnie kopem w krocze, a drugi w żołądek, co spowodowało nagłe wymioty Obrzygałem jednemu but, który wytarł o moją twarz. Kiedy skończyli, włożyli marynarki, przemyli wodą spocone oblicza, znów pociągnęli z flaszki, odkuli mnie od kaloryfera i rzucili szmatę, abym po sobie posprzątał, a że wstrząsany torsjami wycierając w jednym miejscu, wymiotowałem w drugim, trwało to dość długo. Wreszcie posadzili na krześle i skuli mi ręce z tyłu, za oparciem. Z trudem łapałem oddech, przeszkadzało mi bolesne kłucie w płucach. Wtedy dopiero „szczurza gęba” wyjął z szafy pancernej moją teczkę, tę samą, którą już raz widziałem na biurku ubeka w Rybniku przed prawie pięciu laty. Tamta jednak była cieniutkim zeszycikiem wobec tomu o parocentymetrowym grzbiecie, który Siennicki w tej chwili kartkował. Jego towarzysz przyniósł jakąś zdezelowaną maszynę do pisania, wkręcił kartkę i dwoma palcami, metodą „szukajcie a znajdziecie”, zaczął spisywać protokół. Ja tymczasem nadal byłem jedynie na progu świadomości. Całe ciało pulsowało bólem, kończyny bolały, jakbym miał poprzetrącane kości; nerki, żołądek, pachwiny przeszywały fale raz tępego, raz ostrego paraliżującego bólu, brakowało mi tchu. Jedna tylko partia ciała był nienaruszona. Twarz i głowa. Wyraźnie nie chciano, abym nosił widoczne ślady pobicia, może więc przewidywali, że wyjdę. To dawało prawo do odrobiny optymizmu. Wszystko inne jednak wskazywało na coś wręcz odwrotnego. Po spisaniu podstawowych danych Siennicki „szczurza gęba” zapytał: - Czy wiecie za co zostaliście aresztowani? - Chyba zatrzymany, bo nie widziałem dotąd prokuratorskiego nakazu aresztowania. „Szczurza gęba” popatrzył na mnie z lekceważącym uśmiechem, następnie wyciągnął z szuflady kilka druków, coś na jednym napisał i położył mi przed nosem. Był to formalny nakaz aresztowania, ze stemplem i podpisem prokuratora m blanco, ze świeżo wpisanym moim nazwiskiem, na którym jeszcze atrament nie wysechł. - No więc co? W porządku? Teraz już wiecie, za co zostaliście aresztowani? Oczywiście nie wiedziałem. On mi powiedział. Mówił chyba z pół godziny. Rzeczywiście, była to opowieść o wyjątkowym, niewdzięcznym, antydemokratycznym przestępcy wywodzącym się z białogwardyjskiej, antyradzieckiej rodziny znanych morderców działaczy kominternu. „Znacie chyba Borysa Kowerdę?” W czasie oku pacji w leśnictwie Horbów byłem łącznikiem wrogiej reakcyjnej grupy dywersyjnej, która wskazała Niemcom miejsce schronienia sowieckich spadochroniarzy. Potem na Kielecczyźnie przechowywałem broń londyńską, gdy Gwardia Ludowa nie miała czym walczyć z faszystami. Redagowałem i rozwoziłem wrogie wobec lewicy materiały. W Stalowej Woli wkradłem się do harcerstwa i tam prowadziłem szeptaną, wrogą propagandę. W Grodźcu, gdy jeszcze Armia Czerwona a przy jej boku i Wojsko Polskie krwawiły na gruzach Reichstagu, zorganizowałem obchody 3 Maja, nawołując jednocześnie do bojkotu obchodu pierwszomajowego. W Rybniku stworzyłem w oparciu o gimnazjalną drużynę tajną grupę oporu, przyjmowałem zabronione, sanacyjne przyrzeczenie harcerskie, zwalczałem postępowych działaczy ZHP byłem współinicjatorem zbrodniczej prowokacji w Szczecinie, nawoływałem tam do rozruchów, pogromów ZWM-owców i starć z milicją. Samozwańczo zorganizowałem delegację do wroga ludu, agenta imperializmu, Stanisława Mikolajczyka i zaoferowałem mu swoje usługi, co zostało skwapliwie przyjęte i łączność ta trwa do dzisiaj. Między innymi w ramach zleceń Mikołajczyka zorganizowałem w Rybniku bojówki PSL-owskie, które za amerykańskie dolary zrywały plakaty sił postępowych w czasie referendum w czerwcu 1946 roku i wyborów w styczniu 1947 roku. Już po usunięciu mnie z gimnazjum w Rybniku urządziłem jeszcze dwie prowokacje, w których udział wzięli gimnazjaliści: pochód 3 Maja i manifestację antypokojową w pierwszą rocznicę zakończenia wojny. Na obozie w Zybocinie, wykorzystując incydentalną kradzież żywności harcerskiej, zainicjowałem nagonkę prasową na aparat sprawiedliwości i władze porządkowe Dolnego Śląska, podrywając zaufanie społeczeństwa do władzy ludowej. W Sławięcicach próbowałem rozbić jedność uczniów Młodzieżowego Ośrodka Szkoleniowego, postawiłem przed sądem koleżeńskim działaczy, który mnie zdemaskowali, organizowałem w okresie przedwyborczym samo sądy nad aktywistami ZWM, byłem w przyjaznych kontaktach z bandytami, którzy następnie zamordowali funkcjonariuszy ORMO w Sławięcicach. W tej sprawie prowadzi się dalsze śledztwo, aby wyjaśnić, jaka była moja rola w morderstwie. Próbowałem swoimi ludźmi opanować to ORMO, aby mieć łatwy dostęp do broni. Wykorzystałem cynicznie dobrodziejstwo amnestii, aby uśpić czujność władz bezpieczeń stwa, a wcale tej działalności, zleconej przez Mikołajczyka, nie zaprzestałem. W Warszawie wkręciłem się do Komendy Chorągwi Mazowieckiej, gdzie wkrótce przyłączyłem się do tych sił, które kultywowały wrogi obecnym władzom kierunek badenpowellizmu, próbowałem założyć jaczejkę starego harcerstwa przy Akademii Nauk Politycznych. Wreszcie zorganizowałem przemarsz przez ulice Warszawy studentów wznoszących wrogie okrzyki. - I tu mamy to wszystko udowodnione zakończył, poklepując teczkę. Część waszych ludzi już siedzi, reszta zrozumiała swoje otumanienie i chce nam teraz pomóc. Sądzę, że na podstawie tego materiału prokurator będzie się dla was domagał minimum piętnastu lat więzienia. - O ile w ogóle nie zażąda kaesa dopowiedział znad maszyny usłużny pomagier. W tym miejscu moi oprawcy popełnili podstawowy błąd psychologiczny. Gdyby mnie poczęstowano taką porcją zarzutów przy pełnej mojej przytomności, przed zmasakrowaniem, strach by mnie zapewne sparaliżował. Ale teraz byłem tak obolały i skatowany, że choć mój mózg funkcjonował względnie normalnie i rejestrował wiele z tego, co śledczy mówił, nie poddawał jednak nic chłodnej analizie. Ja po prostu się ich nie bałem, przynajmniej w tej chwili. Jedna tylko rzecz wydawała mi się niepokojąca, a mianowicie odpowiedź na pytanie, w jaki sposób taki referencik z WUBP przy ulicy Cyryla i Metodego mógł uruchomić w mojej sprawie aparat śledczy o zasięgu ogólnopaństwowym. Bo choć przedstawiony mi wykaz zarzutów był stekiem wymysłów, to jednak poszczególne miejsca i daty się zgadzały. A nawet przeinaczone i fałszywie zinterpretowane fakty także miały miejsce. Myśl ta nie dawała mi spokoju przez prawie czterdzieści lat. A gdy wreszcie po 1989 roku dotarłem do różnych dokumentów, okazało się, że porucznik Wiktor Siennicki od 25 maja 1950 roku, a więc na dziesięć miesięcy przed moim aresztowaniem, został awansowany i przeniesiony z Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego do V Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Był to departament zajmujący się czystością ideową partii i organizacji politycznych oraz siłami tej czystości zagrażającymi, na którego czele stała sławna Julia, „Luna” Bristigerowa. A zatem w chwili, gdy „szczurza gęba” okładał mnie z zadziwiającą wprawą gumowym kablem, tkał już jakąś rozleglejszą, ponadmazowiecką, prowokacyjną sieć. Jaką? Dlaczego więc to wszystko odbywało się na Cyryla i Metodego, a nie w MBP przy ulicy Koszykowej? Badanie trwało do późnych godzin nocnych. Siennicki cytował moje wypowiedzi z polemik z druhem Stanisławom C. na kursie zuchowym w Rybniku w maju 1946 roku. Powtarzał dosłownie kawały polityczne opowiadane w cztery oczy w pokoju komendanta Chorągwi Mazowieckiej, przy czym warto dodać, że te dowcipy opowiadał komendant, ale teraz przypisano je mnie. Przytaczał dziesiątki zdarzeń z akademika, zarówno autentycznych, jak i wymyślonych, ale wszystkie one ryso wały obraz zawsze takiego samego wroga i warchoła. Pytał po kilkanaście razy o to samo, domagał się innych odpowiedzi niż padały, a gdy nie mógł nic wskórać, dostawałem kopniaka w kolana i padałem do tyłu wraz z krzesłem, miażdżąc sobie oparciem skute dłonie. Tak unieruchomionego dopadali mnie i łomotali gumami po podudziach, kolanach i piszczelach. Gdy przestawałem krzyczeć i reagować, oprawcy oblewali mnie wodą, stawiali krzesło w pozycji pionowej, pociągali wódkę z butelki, zajmowali poprzednie miejsca i przesłuchanie trwało dalej. Wreszcie, gdy już opadli z sil, rozkuli mnie, zwlekli na dół i wrzucili do małej, ciemnej piwnicy. Byłem tam sam. Może to i lepiej, bo mogłem się do woli i bez wstydu wypłakać. Najbardziej bolały mnie nerki i pokancerowane kajdankami dłonie. Kłucie w płucach też było coraz dotkliwsze. Gdy wreszcie dowołałem się strażnika, który mnie powlókł do latryny, najpierw musiałem pokonać bolesną blokadę pęcherza. W całkowitej ciemności nie widziałem, czym siusiam. Podstawiłem więc dłoń i gdy klawisz wyprowadził mnie na oświetlony korytarz, popatrzyłem na nią. Była cała czerwona. Klawisz udawał, że nie dostrzega tego manewru i odprowadził mnie do komórki w tempie, które ja nadawałem. Mimo zmęczenia nie mogłem usnąć, nie tylko z powodu dojmującego bólu, ale przede wszystkim dręczył mnie niepokój skąd wiedzą tak wiele i tak dokładnie. Od kogo? Kim byłem otoczony, kogo obdarzyłem zaufaniem, przyjaźnią? Byłem głodny, ale rano, gdy tylko napiłem się czarnej zbożowej kawy, żołądek wszystko wyrzucił. Kiedy zacząłem kasłać, zauważyłem ślady krwi. Kolejne przesłuchanie zaczęło się wcześnie i trwało cały dzień. Przebieg był ten sam, rezultat także. Gdyby nie coraz bardziej bolące nerki, mógłbym nawet powiedzieć, że zaczynałem się do tej sytuacji przyzwyczajać. Wreszcie o zmierzchu, gdy oprawcy widać uznali, że już chyba dojrzałem, padło to, czego się spodziewałem: Proces z wysokim wyrokiem albo współpraca. Odpowiedziałem, że nie widzę swej przydatności w tej służbie. Wybuchnęli śmiechem. - Ważne, że my ją widzimy. I znów miłe rozmówki, przeplatane łomotami. Wieczorem ponownie zostałem dowleczony do tej samej komórki. Na dobranoc poradzili mi: - Przemyślcie to. Istotnie, myślałem całą noc. Nie podpiszę, ale wyjść muszę. Bo jeśli wyjdę, to na wolności jest Wanda Dobroszanka i jej mąż. Wiedziałem, że trzy lata wcześniej był dyrektorem gabinetu Stanisława Radkiewicza, ministra bezpieczeństwa publicznego. Nazajutrz od razu powiedziałem, że muszę propozycję gruntownie przemyśleć, bo ze zgody wyrażonej pod przymusem nic nie wyjdzie. A jeżeli zdecyduję się dobrowolnie, widzę szansę powodzenia tej współpracy. Naturalnie przyjęli to śmiechem, kpinami i kolejną porcją bicia. Od czasu do czasu przerywali i zadawali pytania sondujące: - A jaką mamy gwarancję, że nie uciekniecie po wypuszczeniu, a przed podpisaniem zgody? - Taką samą, jak ta, że nie ucieknę po podpisaniu współpracy i wypuszczeniu stąd. I znów bili, ale widziałem, że coś rozważali: - A ile czasu wam na to potrzeba? - Kilka dni. Tydzień. Pod wieczór się zdecydowali. „szczurza gęba” powiedział: - No, zaryzykujemy. Ale jeżeli będziesz chciał zrobić z nas idiotów, rozjedzie cię ciężarówka. Podpisz te papierki. Podpisałem rutynowe dokumenty pobranie depozytu, zobowiązanie do zachowania tajemnicy przebiegu śledztwa. Wieczorem tą samą zieloną skodą podwieźli mnie pod akademik od Grójeckiej. Szedłem do mojego pokoju po ścianie. Nikogo to specjalnie nie dziwiło, bo w akademikach mieszkali przecież weseli ludzie. A ja po raz pierwszy dziękowałem Bogu, że to był parter. Mój współlokator wpuścił mnie jak zwykle na milcząco. Ale w nocy musiałem krzyczeć czy jęczeć przez sen, bo wstał, zapalił światło, rozebrał mnie, obejrzał dokładnie i zaczął fachowo robić okłady, jak na studenta V roku medycyny przystało. O nic nie pytał, bo rzecz była ewidentna, a czasy takie, że lepiej nie pytać. Rano poszedłem do PALMY, akademickiego ambulatorium. Też o nic nie pytali, założyli mocny elastyczny bandaż wokół piersi, skierowali na prześwietlenie, przepisali leki, okłady i dali zwolnienie na dwa tygodnie. Prześwietlenie wykazało pęknięcie trzech żeber. Zalecono spokój, niestety, na takie luksusy nie miałem czasu. Koniecznie musiałem się skontaktować z Anką. Do jej domu jechać nie chciałem, bojąc się obserwacji. Nie wiedziałem też, czyja sam nie ciągnę za sobą „ogona”, więc mimo dokuczliwego bólu trzy razy zmieniałem tramwaje, nim dojechałem do budynku chemii, gdzie akurat miała ćwiczenia. Ania wiele się domyślała, a gdy mnie zobaczyła wiedziała wszystko. Poprosiłem, aby natychmiast skontaktowała się ze swoją mamą i umówiłem się z nimi za kilka godzin u naszej wspólnej znajomej przy placu Trzech Krzyży. Sam zaś pojechałem do BH, a raczej do lekarza banku, bo ta szacowna instytucja zwolnienia z zewnątrz honorowała niechętnie. Dobiegała trzecia doba mej nieusprawiedliwionej nieobecności w pracy i byłem pewien, że kadrowa M. tylko czeka, aby się ta trzecia doba skończyła i aby mogła wtedy w majestacie prawa wyrzucić mnie z pracy, występując jednocześnie o dyscyplinarną egzekucję należności wynikających z praktykancko-stypendialnej umowy. Lekarz, który mnie dobrze znał, znał już także mój spór z nową szefową kadr. On także o nic nie pytał, obejrzał dokumenty obdukcji i prześwietlenie z PALMY, dał trzytygodniowe zwolnienie „na skutek obrażeń odniesionych w wyniku potrącenia przez samochód” i zaoferował się sam dostarczyć je do działu kadr. Trudno o lepsze załatwienie sprawy. Wszystko to jednak były działania pozorne, bo przecież wiedziałem, że gdy zajdzie potrzeba, „szczurza gęba” bez żadnych trudności znajdzie bezpośredni kontakt z naszą kadrową. Ale na razie formalności zostały dopełnione. Teraz mogłem spotkać się z Anką i jej mamą. Znajoma dyskretnie zostawiła nas samych i mogłem bez skrępowania powiedzieć im wszystko, a szczególnie to, co dotyczyło ich domu. O tym, że UB jest doskonale poinformowane o wizytach zarówno Aleksandra Kamińskiego, jak i Józefa Sosnowskiego, dwóch wybitnych działaczy harcerskich, że jest bardzo zainteresowane rozmowami podczas odwiedzin pani Gorzkowskiej, żony Kazimierza, znanego działacza niepodległościowego i harcerskiego, odsiadującego właśnie wieloletni wyrok, i Zofii Dłużewskiej-Pańskiej. Wyraziłem pogląd, iż w tej sytuacji powinniśmy odłożyć nasz ślub do czasu załatwienia przeze mnie tej sprawy. Ania i jej matka wiedziały z opowiadań o moich kontaktach z Wandą Dobroszanką i podzielały opinię, że trzeba szybko się z nią skontaktować. Uważałem, że ze względu na wagę sprawy lepiej będzie ściągnąć tu Todę, niż żebym próbował załatwić to sam. Nie mogłem jednak jechać do Tody, tak ze względu na stan zdrowia, jak i prawdopodobieństwo, że mogę być obserwowany. Droga korespondencyjna także odpadała, gdyż moje listy były z pewnością kontrolowane. Mama Anki załatwiła sprawę krótko. Ślubu nie odkładamy, bo to zawsze zdążymy zrobić. Do Krobielewka pojedzie Ania i ściągnie Todę do Warszawy. Ja zaś przeczekam ten czas u podwarszawskich znajomych. I tak się też stało. Po kilku dniach wróciła Anka sama. Toda musiała zostać przy chorym rocznym synku Jurku. Obiecywała, że za kilka dni przyjedzie. Dostałem też cynk, że UB szukało mnie w akademiku. Czekałem więc, jak na rozżarzonych węglach, na przyjazd Tody. A czas płynął. Wreszcie się zjawiła. Teraz z kolei okazało się, że Wanda Dobroszanką jest za granicą i wraca dopiero za kilka dni. Należało czekać dalej, co nie było łatwe ani dla mnie, ani dla młodej matki Tody. Na szczęście małym Jurkiem zajmowała się babcia Frania. Po kilku dniach przyjechała Wanda Dobrosz. Natychmiast przyjęła bardzo serdecznie Todę, najpierw w MSZ, a wieczorem u siebie w domu w Alei Przyjaciół. Wprowadzona w meritum sprawy nie odpowiedziała odmownie, przedstawiła jednak sytuację jako bardzo dla mnie niekorzystną. Przede wszystkim jej mąż przestał być dyrektorem gabinetu Radkiewicza już przed trzema laty. Wtedy też odszedł z MBP Potem był przez dwa lata dyrektorem gabinetu wiceministra obrony narodowej, Edwarda Ochaba, a od roku przebywał jako ambasador w jednym z krajów oddalonych od Warszawy o osiem tysięcy kilometrów. Wszystko to bardzo przygnębiło Todę, na koniec jednak okazało się, że Łagin akurat bawił na urlopie w Warszawie i Wanda obiecała spróbować nakłonić go do odnowienia dawnych znajomości dla załatwienia mojej sprawy. Nazajutrz telefonicznie dała znać, że mam się spotkać z jej mężem w kawiarni. Powinienem mieć ze sobą pismo adresowane bezpośrednio do Radkiewicza. Zrobiłem tak, jak radziła. W kawiarni spotkałem mężczyznę, w którym trudno by mi było rozpoznać znajomego sprzed piętnastu lat. Przywitał się ze mną sympatycznie. Przeczytał pismo i powiedział: - Musi pan to napisać jeszcze raz. - W czym tkwi błąd? - W mnogości detali. Jeżeli mam panu pomóc, niech mi pan da szansę. Ta wyliczanka bicia i tortur tylko ministra rozdrażni. - Przecież to wszystko prawda. - Wcale tego nie kwestionuję. Jeżeli jednak napisze pan, iż jest zmuszany do współpracy szantażem i stosowanym wobec pana przymusem psychicznym i fizycznym, będzie to również prawda, a dla ministra strawniejsza. Napisałem jak mi radził. Prosił o telefon za trzy dni. Akurat kończyło mi się zwolnienie lekarskie w banku. Przez te trzy doby nie zmrużyłem oka. Zadzwoniłem o określonej porze. Głos w słuchawce zabrzmiał jak chóry anielskie: - Minister przychylił się do pana prośby i będzie pan miał spokój. Życzę powodzenia. Podziękowałem. Do dzisiaj bardzo ciepło o nim myślę. Miałem więc za sobą tę obrzydliwą sprawę, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nie przypuszczałem, że wszechwładny minister w rzeczywistości niewiele może, że młyn raz puszczony w ruch będzie siłą rozpędu mełł jeszcze dziesiątki lat i że ta sprawa będzie się za mną wlokła po śmierci Łagina, po śmierci Radkiewicza i po śmierci „szczurzej gęby”. Zaczynam mieć wątpliwości, czy po mojej śmierci się skończy. Pierwszego dnia po zwolnieniu lekarskim pojechałem do BH prosto od znajomych spod Warszawy. Wydawało mi się, że widzę przed głównym wejściem na rogu Traugutta i Czackiego zieloną skodę, więc na wszelki wypadek wszedłem przejściem mało uczęszczanym od Mazowieckiej. W kwadrans później zadzwonił telefon. Dzwonił „gęba”, wyraźnie podpity: - Słuchaj, ty głupi skurwysynu. Nie wiesz z kim zadarłeś. Natychmiast napiszesz pismo do ministra i odwołasz te wszystkie kłamstwa. A jutro się spotkamy, o ile jeszcze dzisiaj cię ciężarówka nie rozjedzie. Przysłoniłem dłonią słuchawkę, aby koledzy w pokoju nie słyszeli rozmowy i powiedziałem: - Panie Siennicki. Powiedziano mi, że pan otrzymał rozkaz odpieprzenia się ode mnie. Natychmiast po tej rozmowie zatelefonuję do ministra i powiem, jak pan wykonuje rozkazy. A jeżeli mnie ciężarówka rozjedzie, minister będzie wiedział, gdzie szukać sprawcy. Ordynarnie zaklął i trzasnął słuchawką. Po półgodzinie telefon zadzwonił ponownie. Mówił ktoś inny, ale także dość bełkotliwie: - Nie chciałeś się ubabrać ubeckim gównem, ale my ciebie, skurwysynu, i tak nim ubabrzemy. Przeklniesz dzień, w którym się narodziłeś. Położył słuchawkę. W południe zatelefonowano z działu kadr i przekazano mi polecenie przejścia do działu gospodarczego. Był to najbardziej przez nas nie lubiany dział. W odpowiedzi oznajmiłem, że zgodnie z planem urlopów szkoleniowych, zatwierdzonym przez dyrekcję banku od następnego dnia zaczynam dwu miesięczny urlop, podczas którego mam zamiar zdać egzaminy końcowe i dokończyć pisanie pracy magisterskiej. - Pani jednak zauważyłem podstępnie może się na to oczywiście nie zgodzić. Oboje wiedzieliśmy, że byłoby to zerwanie umowy ze stypendystą przez bank. I znów trzaśnięto z tamtej strony słuchawką. Po pracy pojechałem do akademika. Znajomy portier udał, że mnie nie poznaje i zażądał karty lokatora. Okazałem, a on zamiast ją oddać, wsadził do kieszeni i poinformował, że decyzją dyrektora zostałem pozbawiony prawa zamieszkiwania w akademiku i do godziny 18.00 mam się wynieść razem z rzeczami. Interwencja u dyrektora nie odniosła żadnego skutku, usłyszałem tylko, że on mi bardzo współczuje. To był cios pierwszy. Zawiozłem swoją walizkę do Anki i tam przenocowałem. Nazajutrz pojechałem na ANP wykupić druczek egzaminacyjny. Pan Grochowski na mój widok wyraźnie posmutniał. Gdy odczekałem swoją kolejkę i poprosiłem o druczek powiedział, że akurat ostatni sprzedał, a następne przyniosą dopiero po południu. Ale ma dla mnie wiadomość. Biblioteka prosi, abym się z nimi pilnie porozumiał, bo bardzo im zależy na jakiejś książce, którą wypożyczyłem i dość długo nie zwracam. Wiedziałem, że coś niedobrego się dzieje, bo przecież żadnych książek ostatnio z naszej biblioteki nie pożyczałem. Ale poszedłem tak jak prosił. Po kilku minutach zjawił się on sam. - Bardzo pana przepraszam, ale nie wolno mi sprzedawać panu druczków. Wczoraj rektor powiadomił nas telefonicznie, że zostaje pan skreślony z listy studentów. Nie podał żadnego uzasadnienia. Jest mi bardzo przykro. To zresztą nie pierwszy przypadek takiego załatwiania podobnych spraw. Właściwie powinienem panu odebrać indeks i legitymację, ale przecież jaw ogóle pana nie spotkałem. Może się jeszcze panu przydadzą. Uściskaliśmy się bardzo serdecznie, bo tyle, ile mi pomógł ten wspaniały, obcy przecież człowiek, nie pomógł niejeden z przyjaciół. Na pożegnanie powiedział mi jeszcze, że za kilka miesięcy ANP ma być rozwiązana, a na jej miejscu, w tym samym gmachu powstaje Szkoła Główna Służby Zagranicznej. Studenci naszego wydziału, szczególnie czwartego roku, będą mieli pierwszeństwo. Może więc decyzja relegowania mnie ze studiów na ANP nie będzie tam miała swej mocy. Trochę mnie tym pocieszył kochany pan Stanisław, ale nie ulegało wątpliwości, że był to nowy, bardzo mocny cios. Byłem zupełnie zbity z tropu. Miałem przed sobą dwa miesiące urlopu na egzaminy, których już nie mogłem składać. Zrozumienia dla mej sytuacji u Mikanowskiej oczekiwać nie mogłem, co więcej byłem pewien, że nie omieszka wykorzystać tej sytuacji przeciwko mnie. Los jednak sprzyjał mi nawet w tych trudnych chwilach. Z racji pełnionej od niedawna funkcji przewodniczącego Społecznej Sekcji Narciarstwa przy Radzie Głównej Zrzeszenia Sportowego „Ogniwo”, byłem ostatnio częstym gościem w gmachu przy Alejach Jerozolimskich 91, wielkim, ocalałym sprzed wojny budynku, w którym jeszcze pięć lat wcześniej miały swoją siedzibę naczelne władze Polskiego Stronnictwa Ludowego Stanisława Mikołajczyka. Po ucieczce Mikołajczyka dom przejęły związki zawodowe i mieścił się tu Zarząd Główny ZZ Pracowników Gospodarki Komunalnej, opiekujący się Zrzeszeniem. Tego dnia przyszedłem akurat w chwili, gdy u sekretarza generalnego, Jana Guzka, kilka osób, w tym kierownik wyszkolenia Alik Bondarczuk, zastanawiało się gorączkowo jak zaradzić nagłemu wakatowi powstałemu po rezygnacji dotychczasowego inspektora inwestycji obiektów sportowych „Ogniwa”. Trochę dla żartu zaproponowano mi tę posadę, a ja już wcale nie dla żartu powiedziałem, że się zgadzam, choć zdawałem sobie sprawę, że takie stanowisko powinien zajmować co najmniej inżynier budowlany, i to z długoletnią praktyką. Niebawem wSŻAK (za dwa i pół miesiąca) miałem brać ślub, a zostałem przed paru dniami bez mieszkania, bez możliwości studiów i w związku z tym także bez prawa pracy w Banku Handlowym. Moim nowym pryncypałom powiedziałem jednak uczciwie, choć oględnie, jak wygląda sytuacja i postawiłem warunek zrzeszenie musi załatwić moje przejście z banku na zasadzie porozumienia stron. I tak się też stało. Do banku pojechał ze mną przewodniczący Zarządu Głównego ZZPGK, Stanisław Reszczyński, człowiek wielce ustosunkowany. Zamknął się z towarzyszką M. w jej gabinecie, a ja czekałem w holu. Podszedł tam do mnie wiceprzewodniczący naszego koła ZZ Finansowców. Minę miał niewyraźną. Gdy mu powiedziałem, w jakiej sprawie tu jestem i podzieliłem się obawami, czy bank będzie chciał mnie tak od ręki bez odpracowania pobranego stypendium wypuścić, bardzo się ucieszył i wyznał mi coś, czego w żadnym wypadku powiedzieć nie miał prawa, a jednak okazał się człowiekiem: - Panie Cezary, ona się zgodzi, bo to nam rozwiązuje bardzo poważny problem. Dzisiaj dzwonili do nas towarzysze, polecając natychmiastowe usunięcie pana z pracy. Właśnie naradzaliśmy się, co z tym fantem zrobić, bo w przypadku rozwiązania umowy przez bank przysługuje panu odprawa, a niektórzy nie chcą jej panu wypłacić. Jeżeli jednak przejdzie pan do „Ogniwa” na zasadzie porozumienia stron, BH ma rozwiązane ręce. A dla pana jest to ucieczka spod łopaty grabarza. Pożegnałem się z nim serdecznie. Był jednym z wielu pracowników Banku Handlowego, którzy zostawili w mojej pamięci miłe wspomnienia. A jednak otrzymałem nowy cios, choć tylko przypadkiem o złagodzonej sile. W czasie drogi powrotnej z BH Reszczyński potwierdził, że rozmówczyni przestrzegała go przede mną i kłopotami, jakie z mojego powodu bierze sobie na głowę, mówiła, że towarzysze telefonowali do banku i informowali, jakie to ze mnie ziółko. Tylko widzicie, kolego, każdy ma swoich towarzyszy, oni swoich, ja swoich. I ja swoich na ich nie zamienię podsumował Reszczyński. „Towarzysze dzwonili” to hasło będzie się w mym życiu powtarzało wielokrotnie. Od następnego dnia zacząłem pracę w „Ogniwie”. Alik Bondarczuk, z którym zajmowałem jeden pokój, dowiedziawszy się o moim zupełnym nieprzygotowaniu technicznym, powiedział: - Z ciebie jest prawdziwy kamikadze. Istotnie, miałem przed sobą trzydzieści pięć teczek, a w każdej z nich mniej lub bardziej niekompletną dokumentację budowanego lub remontowanego obiektu. A więc stadion „Cracovii” w Krakowie, korty tenisowe w Sopocie, jakieś skomplikowane sprawy z torem żużlowym we Wrocławiu, wlokące się prace na pływalni w Byłomiu, słowem co kwiatek, to z zapaszkiem częściowo nieświeżym. Jakoś jednak wcale się tego nie bałem. Ważne, że miałem pracę, w dodatku wśród ludzi, u których znajdę oparcie. Tak mi się wtedy wydawało. Mogłem więc z nieco spokojniejszą głową powrócić do kolejnej, zawieszonej „wypadkiem samochodowym” sprawy nauczania ekonomii politycznej w PSPS. Z zaświadczenia lekarskiego zawiezionego tam przez druhnę Marię wiedziano, że będę miał przeRWE, ale z braku zastępcy zaległości rosły. Mimo to... Ledwo wszedłem do szkoły, poprosił mnie dyrektor. Czułem, że czeka mnie czwarty cios. Widocznie już „towarzysze dzwonili...” - Żałuję bardzo, ale nie będziemy mogli z kolegą przedłużyć umowy na następny rok szkolny - powiedział bez ogródek dyrektor. Polecono mi zwolnić kolegę natychmiast, ale zażądałem decyzji na piśmie, bo to nam przed maturą rozbija cały program. Zgodzono się więc na termin do końca roku. Dla mnie, jako działacza związkowego, koniec roku to nie czerwiec, a sierpień. Zapłacę więc wam jeszcze za dwa miesiące urlopu i podstempluję legitymację. Jak widać, i w tamtych, trudnych czasach można się było zachować mimo przynależności partyjnej po ludzku. Zabrałem się z moją klasą maturalną do nadrabiania zaległości. Poza planowymi dwiema lekcjami w tygodniu zaproponowałem im przez miesiąc dla chętnych dwie dodatkowe godziny bezpłatnych korepetycji w mieszkaniach prywatnych. Przeważnie odbywały się one u bardzo sympatycznych państwa Smętków, mieszkających w sąsiedztwie budynku CRZZ. Pan Witold Smętek, uczeń PSPS, przed wojną i przed operacją występował jako panna Smętkówna, jedna z czołowych lekkoatletek kraju i rekordzistka Polski w rzucie oszczepem (oburącz). Z końcówką moich zajęć w PSPS wiąże się dosyć ciekawy bo ilustrujący epokę incydent. Tuż po powrocie do pracy dowiedziałem się, że w tejże maturalnej klasie na lekcji polskiego miało miejsce pewne starcie. Mianowicie przy omawianiu dzieł Mickiewicza jedna ze słuchaczek wygłosiła jakąś krytyczną uwagę pod adresem wieszcza, wywołując gorącą dyskusję, w czasie której znaleźli się zarówno zwolennicy jej racji, jak i przeciwnicy. Można by przypuszczać, że na tym rzecz się skończyła. Byłby to jednak wniosek błędny. Dla uzupełnienia tej historii należy dodać, że słuchaczka, świeży nabytek szkoły, była inteligentna, zgrabna i ładna. Wpadła więc w oko staroście w rogatywce z granatowym otokiem. Ale, jako się rzekło, dziewczyna była mądra, więc nie odwzajemniła uczucia ubeka. Na przedmaturalnym posiedzeniu rady pedagogicznej ów odprawiony adorator, jako ciało społeczne, postawił wniosek, aby dziewczyny nie dopuścić do matury, gdyż „podważyła wielkość talentu twórczego towarzysza Mickiewicza”. Członkowie rady z trudem hamowali śmiech, na głośny rechot nikt sobie jednak nie pozwolił, ze względu na osobę wnioskodawcy. Dyrektor odwołał się do mojej opinii jako wychowawcy klasy. Wyraziłem swoją bardzo pozytywną opinię o inteligencji słuchaczki, wobec samego jednak przedmiotu sporu nie mogłem zająć stanowiska, bo oficjalnie nic o nim nie słyszałem. Oddałem więc głos polonistce, działaczce partyjnej, która, uginając się pod ciężkim spojrzeniem ubeka „dla major Pronin”„zaczęła się wyraźnie łamać. Trzeba więc było wejść w sprawę ostro, aby dziewczynie nie zrobiono krzywdy. Zapytałem zatem dyrektora, jako jeszcze niedoświadczony belfer, czy nauczyciel prowadzący zajęcia nie miałby obowiązku gdyby istotnie rzecz miała tak drastyczny przebieg, jak to przedstawił starosta zapisania tego w dzienniku zajęć. - Oczywiście - odpowiedział zadowolony z takiego obrotu sprawy dyrektor. - Sprawdziliśmy. Żadnego zapisu nie było. A dziewczyna, główna bohaterka, podeszła do mnie na przerwie i podziękowawszy za interwencję, powiedziała: - Niech się pan nie naraża. Przecież widzi pan, co to za ludzie. Mój ojciec jest członkiem egzekutywy Komitetu Warszawskiego. Da sobie z nimi radę. Oczywiście, maturę zdała. Ze szkołą rozstałem się sympatycznie. Z jej słuchaczami spotykałem się jeszcze nie jeden raz. W natłoku wydarzeń ostatnich miesięcy nie schodziła mi z serca ani na chwilę sprawa najważniejsza, ślub z Anią, który został zapowiedziany pół roku wcześniej na 30 czerwca. Był to piękny, upalny dzień. Kościół pod wezwaniem św. Antoniego w parafii św. Bonifacego przy placu Bernardyńskim na Sadybie dosłownie tonął w kwiatach, co stanowiło potwierdzenie trwającej od dziesięcioleci przyjaźni między zakonem ojców Bernardynów a rodziną Podgórskich, następnie zaś Piskorskich. Ślubu udzielał nam bardzo mądry ojciec, opat Łoś. Ludzie nie mieścili się w niewielkiej, ale jakże pięknej świątyni. Tym bardziej, że przyszło mnóstwo osób zaproszonych, ale także parę nie zaproszonych. Na przykład „szczurza gęba”. Z mojej rodziny zjawiła się babcia Frania, Toda i Tesiek. Temu ostatniemu przypadła w udziale podwójna rola, jako że żółtaczka zakaźna wyeliminowała z udziału w uroczystości mego ojca; zastąpił go zatem ojciec chrzestny Tesiek. Signum tamtych czasów i naszego wówczas wielkiego ubóstwa był fakt, że do ołtarza szedłem w pożyczonym od Zbyszka Sobiecha garniturze. Spośród wielu prezentów szczególnie przypadł nam do gustu prezent od Teśka dwuletnia dorodna seterka irlandzka Warta. Po ślubie przenieśliśmy się do naszego mieszkania. Było ono takie, jak i czas, w którym żyliśmy. Mały, schludny pokój na niskim parterze a właściwie suterena z osobnym wejściem i sanitariatem oraz kuchenką, w willi państwa Jurkiewiczów, stryjostwa Anki, przy ulicy Kieleckiej na Mokotowie. Jurkiewicz przed wojną piastował stanowisko ministra pracy w którymś z licznych gabinetów. Dzielnica była piękna, zielona i cicha, mimo iż blisko Śródmieścia. Trwało już upalne lato i Tatry ciągnęły nas w sposób przemożny. Nowa praca w „Ogniwie” wykluczała jednak jakąkolwiek myśl o tegorocznym urlopie. Ale i z tej trudnej sytuacji znalazło się wyjście. Anka z mamą, siostrą, Marynią i Wartą pojechały na lipiec i sierpień do Zakopanego, znów na Krzeptówki do pani Cyfrowiczowej. Ja zaś początek lipca poświęciłem na dokładne zapoznanie się z dokumentacją remontów i budów, a przez jego drugą połowę i sierpień postanowiłem dokonać objazdu przynajmniej głównych podlegających mi obiektów. Było to przedsięwzięcie wariackie, ale zgodne z ówczesnymi zasadami działania. We wszystkich bowiem poczynaniach obowiązywało hasło „łączność z terenem”. Kto nie jeździł często w teren, był złym pracownikiem. Chcąc więc być pracownikiem dobrym, jeździłem jak szalony, na długie, dwutygodniowe delegacje, obejmujące pół Polski. A że wszystkie zaczynałem i kończyłem na Krzeptówkach, to już inna sprawa. W każdym tygodniu przeciętnie trzy dni spędzaliśmy w Wysokich Tatrach. Sami lub z panią Wandą Widygierową. Zmęczenie i zarwane noce odsypiałem w pociągach. Były one wówczas tanie, a ja do końca sierpnia miałem jeszcze ważną zniżkę nauczycielską. Po marcowych przejściach ze „szczurzą gębą” potrzebowałem wiele ruchu na świeżym powietrzu. W rezultacie przez te wakacyjne miesiące i poznałem dobrze stan remontowanych obiektów, i obiegłem z Anią spory kawałek Tatr. W początkach września, po powrocie do Warszawy, poznałem wreszcie sławnego towarzysza Józefa Rajchmana, kierownika organizacyjnego Rady Głównej naszego Zrzeszenia. Był to osobnik kuriozalny. W okresie międzywojennym wozak węgla i tragarz z krakowskiego dworca kolejowego, po wojnie zaczął robić karierę w nowej władzy. Jako teren działania wybrał sobie CRZZ. Horyzont jednak miał tak ograniczony, że nie nadawał się do niczego. Wreszcie, po wielu próbach, w braku lepszego pomysłu, powierzono mu opiekę nad ochroną tajności CRZZ. Niespodziewane naloty „cyrku Rajchmana” na poszczególne wydziały, stawianie pracowników pod ściany podczas rewidowania ich biurek, stały się tematem wielu opowieści. Gdy jednak okazało się, że nie jest w stanie sprostać nawet takim obowiązkom, skierowano go do „Ogniwa”. Tu był z niego „car i boh”. Mały, na krzywych nogach, w ciągle opadających spodniach, o mongolskiej twarzy, sepleniący z powodu zupełnego braku zębów, chory na punkcie demaskowania antysemitów, uchodził według swoich opowieści za bohatera strajków 1923 roku w Krakowie. Przechwalał się, że ma jeszcze w domu czapkę, w którą „łapał kule” wystrzeliwane przez polskie wojsko do krakowskich robotników. Początkowo powitał mnie entuzjastycznie i zadeklarował swoją opiekę, gdyby ktoś chciał mnie tu niszczyć. Zapraszał do swego gabinetu na długie rozmowy, a właściwie na swoje opowiadania o tym, jak to on tego czy tamtego załatwił. W końcu września jednak okres przyjaźni się skończył. Pewnego dnia, zaraz po przyjściu do pracy, usłyszałem na korytarzu jego wrzask: - Chlebowski! Wy jesteście warchoł i wroga klasowego! (sic!) To był jego ulubiony zarzut, wypowiadany swoistą polszczyzną. Oho, pomyślałem chyba „towarzysze dzwonili”. Nie myliłem się. Kopnięciem buta otworzył drzwi i wrzasnął od progu: - Kto wam pozwolił wstrzymać roboty na stadionie w Krakowie? - Nikt, i nikt też ich nie wstrzymał. - Co wy mi tu pierdolicie! Jest wasz wpis do księgi budowy, gdy w lecie u nich byliście. Kiedy tu towarzysze dzwonili i mówili co z was za gagatek, nie chciałem wierzyć, ale teraz widzę, że mieli rację, że wy jesteście dywersista. Wyszedłem z pokoju, zostawiając go samego. Poszedłem do sekretarza generalnego Jana Guzka. Był to przyzwoity człowiek, ale spokój cenił nade wszystko. Zażądałem, aby Rajchman udowodnił swój zarzut wobec prezydium. Nazajutrz na jego posiedzeniu powołał się na rozmowę telefoniczną z Krakowem, w której się rzekomo skarżono na moje decyzje. Oświadczyłem, że tego lata w Krakowie nie byłem, co można sprawdzić w dokumentach z moich delegacji, i żadnych prac nie tylko nie wstrzymałem, ale nawet przyspieszyłem przekazanie tam dotacji. Na potwierdzenie tego miałem notatkę służbową, sporządzoną po rozmowie porannej z sekretarzem rady okręgowej „Ogniwo” w Krakowie. Teraz dopiero Rajchman pojął, że zrobiono z niego idiotę. Zerwał się i krzyknął: - Ja z takim dywersista pracował tu nie będę! Albo Chlebowski w „Ogniwie” zostanie, albo Rajchman. Po jego wyjściu i ciszy, jaka zapadła, wiedziałem już kto tu zostanie, a kto musi odejść. Był to kolejny, piąty cios „dzwoniących towarzyszy”. Wyszedłem i aby zyskać na czasie i nie dać sobie wręczyć wypowiedzenia już tylko przesyłałem „Ogniwu” zwolnienia lekarskie. Zacząłem też intensywnie poszukiwać nowej pracy. Okazało się jednak, że jej znalezienie, mimo konstytucyjnej gwarancji, wcale nie było takie łatwe, szczególnie dla człowieka podejrzanego o brak politycznej lojalności. Żeby nie mieć zbyt wiele czasu na jałowe rozmyślania i pogrążanie się w depresji, każdą wolną chwilę poświęcałem przygotowaniom do sezonu narciarskiego. Ania, która studiowała już na IV roku chemii, całe dnie spędzała na wykładach i ćwiczeniach w pracowni. Wychodziła z domu bardzo wcześnie, wracała późnym wieczorem. Zamiast więc przesiadywać samotnie w naszym małym mieszkanku i wpatrywać się w sufit, wyżywałem się w działaniu społecznym. Na głowie miałem teraz nie jedną sekcję narciarską warszawskiego „Ogniwa”, a kilkanaście podobnych w całej Polsce. W PRL-owskim systemie centralnego finansowania sportu akurat narciarstwu powodziło się najgorzej. Okradali je cynicznie, z zimną krwią, wszyscy dokoła. Choć bowiem na sport komunistyczne władze przeznaczały grube pieniądze, to jednak nie każdą jego dziedzinę obdarowywano nimi jednakowo. Co prawda budżet wielosekcyjnego klubu przewidywał rozdział wydatków na poszczególne gałęzie sportu, ale tu właśnie brało swój początek wielkie łgarstwo. Jeśli w klubie istniała piłka nożna, szczególnie pierwszoligowa, albo wysokiej klasy hokej, boks lub żużel, los innych dyscyplin był przesądzony. Każdy z tych „ważniejszych” sportów mógł bez specjalnego wysiłku skonsumować w ciągu półrocza roczną dotację całego wielosekcyjnego klubu. Kiedy na przykład we wrześniu czy październiku po wydaniu swoich pieniędzy piłkarze lub hokeiści mieli ochotę pojechać na kolejny obóz lub też dokupić następnego zawodnika, czyż warto było zastanawiać się nad takimi drobiazgami, jak elementarna uczciwość wobec narciarzy? Zabierano wówczas ich pieniądze i mówiono „dostaniecie podwójnie z przyszłorocznego budżetu”. Było to kolejne oszustwo, jako że w powszechnie stosowanej praktyce sport związkowy przez pierwsze dwa miesiące roku żył na tzw. prowizorium budżetowym, czyli głodowych zaliczkach, ledwo starczających na pokrycie poborów trenerskich. Budżet rozkręcał się dopiero w połowie marca, a wtedy mówiono narciarzom: „wasz sezon przecież już się skończył, po co wam pieniądze?” Tak było w Krakowie (bo „Cracovia” miała i pierwszoligową piłkę nożną, i takąż samą drużynę hokejową), w „Polonii” Bytom (sytuacja identyczna jak w Krakowie), Bielsku (tu miejsce piłki i hokeja zajmował niezmiernie żarłoczny boks), Warszawie (żużel!) i właściwie w całej Polsce. W tej sytuacji jedynym ratunkiem okazywały się szczupłe rezerwy Rady Głównej. Strzegła ich ona jak oka w głowie, ale jakoś udawało mi się czasem wydusić je dla sekcji narciarskiej. Bombardowałem więc Radę telefonami i listami, z których przynajmniej co drugi dawał efekty, tym bardziej że miałem w jej szeregach sojusznika. Ałik Bondarczuk, szef wyszkolenia Rady, zawsze znalazł jakiś zaoszczędzony grosz, który mógł przeznaczyć dla nas. Oczywiście, tak ciężko zdobytych pieniędzy nie zamierzałem przekazywać poszczególnym sekcjom i wpłacać na konta ich klubów. Aż tak naiwny nie byłem! Co roku natomiast kupowaliśmy centralnie sprzęt dla kadry zrzeszenia oraz organizowaliśmy dla niej co najmniej jeden listopadowy obóz na pierwszym śniegu. W tym właśnie okresie i przy tej robocie bardzo się zaprzyjaźniłem z Mietkiem Ślusarzem. Na całych czterdzieści lat. Był on z rocznika Kolumbów, a zatem starszy ode mnie o lat osiem. Drogę życiową też miał podobną do nich: Kedyw lwowski, potem rok w Armii Czerwonej, gdzie zdołał ukryć się przed poszukującymi go w Wiernym Mieście enkawudystami, i wreszcie, w końcu 1945 roku, ewakuacja do Polski w ostatnim transporcie. Jak prawie wszyscy Iwowiacy, jechał południowym szlakiem repatriacyjnym, a więc Przemyśl Bytom Wrocław. Wysiadł w Bytomiu, gdzie na fundamentach ocalałej kadry trenerskiej lwowskich „Czarnych” i „Pogoni” powstawała „Polonia” Bytom. Przed wojną Mietek był reprezentacyjnym waterpoolistą, zaś jego żona, Luba, świetną siatkarką, przyjęto ich więc w „Polonii” z otwartymi rękami. Ponadto pięk nie rysował, malował i rzeźbił, toteż bez trudu otrzymał pracę w CZPW, gdzie został kierownikiem pracowni architektury wnętrz, mieszczącej się piętro wyżej, nad pokojem mego ojca. Projektował, wraz z zespołem swoich ludzi, wszystko, od łaźni kopalnianych poczynając, przez widownię teatru Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, na łazience Stanisławy Gierkowej kończąc. Pracę swoją kochał i zdradzał ją tylko dla jednej namiętności dla nart. Z Mietkiem stworzyliśmy w „Ogniwie” świetny tandem, który przetrwał piętnaście lat. Ja byłem szefem organizacyjnym, on szkoleniowym. A gdy już ze sportu „wyrosłem”, przyjaźniliśmy się prywatnie jeszcze przez następne ćwierć wieku. Centralne finansowanie sportu nie było jedynym jego nieszczęściem. Drugim, może nawet poważniejszym, stała się centralizacja organizacyjna na modłę sowiecką. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych polikwidowano wszystkie związki sportowe, powołując do życia w ich miejsce sekcje przy Głównym Komitecie Kultury Fizycznej, a w województwach i powiatach ich odpowiedniki terenowe. Powstała więc przy GKKF również Sekcja Narciarstwa, jako najważniejsza władza tego sportu w Polsce, która zastąpiła rozwiązany kilka tygodni wcześniej Polski Związek Narciarski. Sekcja ta pracowała przy pomocy licznych komisji, z których część na przykład krakowską Komisję Turystyki Narciarskiej rozparcelowano w terenie. Najważniejsza jednak z nich, Komisja Sportowa, mieściła się w Warszawie. W niej zapadały najbardziej istotne decyzje. W myśl zasady, że nieobecni nie mają racji, nasza Sekcja Narciarska „Ogniwo” Warszawa oddelegowała do niej aż czterech działaczy: Arkadiusza Kolanka, Kazimierza Rapackiego, Jerzego Wilgata i mnie. Zaiste, dziwnym trafem, bo przecież wybory do Prezydium Zarządu Głównego Sekcji Narciarstwa przy GKKF do demokratycznych nie należały, został w nim stworzony, według mej opinii, jeden z najwartościowszych zespołów kierowniczych w sporcie polskim. Na jego czele stanął pułkownik Kazimierz Malczewski, wojskowy czynnej służby, najpierw Komendant Główny Służby Ochrony Kolei w Polsce, a następnie szef wojskowego sportu w Ministerstwie Obrony Narodowej. Mimo iż był jedynym partyjnym w naszym gronie, nigdy nie dał nikomu z nas odczuć swej zwierzchności organizacyjnej czy politycznej, choć dyskusje na zebraniach prowadziliśmy często długie i ostre. Miał on dwóch zastępców. Stanowisko wiceprezesa organizacyjnego piastował Staszek Wierzyński, ekonomista, były szef kadrowy „Wachlarza”, a następnie oficer Kedywu Armii Krajowej, bratanek wspaniałego emigracyjnego poety Kazimierza, ojciec Maćka, dziennikarza najpierw krajowej „Kultury”, a następnie monachijskiej „Wolnej Europy”. Na wiceprezesa szkoleniowo-sportowego wybrano Stanisława Ziobrzyńskiego, profesjonalnego trenera po AWF, który nas i całe ówczesne polskie narciarstwo zaskakiwał swymi pomysłami związanymi ze sportem wyczynowym. Do niektórych z nich nawet daliśmy mu się przekonać. Funkcja sekretarza generalnego spoczywała w rękach Henryka Komorowskiego, finanse dzierżył w dłoni Zygmunt Rakowiecki, prawnik i późniejszy prezes Związku Ziemian. Potrafił tak gospodarować, że na wszystko, co było niezbędne, pieniędzy wystarczało. Propagandę, kontakty z prasą, a w przyszłości także własny periodyk obsługiwałem ja. Zważywszy, że wszyscy poza „Ziobrem” pełniliśmy nasze funkcje społecznie, aż dziw bierze, że nasz sekretariat, a do tego jeszcze kierownictwo nad sprawami zagranicznymi, działały tak precyzyjnie. Gdyby ta restrukturyzacja zakończyła się na tworzeniu nowego modelu organizacyjnego, byłoby pół biedy. Ale to zaczęło działać w wielu płaszczyznach. Pierwszym krokiem stała się rejonizacja geograficzna i topograficzna sportu. W związku z tym ustalono, że w sekcjach ulokowanych na terenach górskich lub podgórskich mogą być uprawiane wszystkie narciarskie konkurencje, zarówno alpejskie, jak i klasyczne, a zawodnicy nizinnych sekcji będą mogli jedynie biegać i skakać o ile naturalnie w pobliżu istniała skocznia. Bieda polegała na tym, że ograniczenia te egzekwowano także w sferze finansowej. Główni księgowi klubów nizinnych otrzymali zakaz uwzględniania rachunków innych niż za sprzęt i obozy związane z narciarstwem klasycznym. Tego rodzaju restrykcje uderzyły przede wszystkim w Warszawę. W tym milionowym wówczas mieście około osiemdziesięciu tysięcy osób uprawiało narciarstwo, głównie alpejskie, z czego ponad trzy tysiące zrzeszonych było w dziewięciu wielkich sekcjach, także raczej o zjazdowym profilu. Od tych bezmyślnych decyzji nie było jednak odwołania, władze pozostawały głuche na wszelkie, nawet najbardziej racjonalne, argumenty. Zaczęły się chude dni dla warszawskich narciarzy. W najbliższej przyszłości, w ciągu zaledwie trzech lat miały upaść wszystkie narciarskie sekcje stolicy. Z wyjątkiem naszej. Na razie jednak jeszcze walczyły, jeszcze się nie dawały. Jako pierwszy padł Warszawski Klub Narciarski. Tak, właśnie ten sam WKN, z którym w 1938 roku jako dziesięcioletni chłopiec miałem nieprzyjemne zetknięcie w Dolinie Chochołowskiej. Teraz, po wojnie, reaktywowany w 1945 roku, mimo braku spalo nego przez rosyjskich partyzantów w 1944 roku schroniska na Chochołowskiej i utraty na rzecz sowietów drugiego, w Karpatach Wschodnich w Rafajłowej, dzielnie sobie dawał radę przez pięć lat. Choć życia łatwego w tej konstelacji politycznej nie miał. Ciągle mu pamiętano, że przed wojną na honorowego prezesa zaprosił prezydenta II Rzeczypospolitej, prof. Ignacego Mościckiego. WKN miał swą bazę szkoleniową w wypożyczonej willi „Włodka” w Zakopanem. Jednak w 1950 roku odmówiono mu dalszego finansowania i brutalnie rozwiązano. Nam również w tej mętnej wodzie pływało się coraz trudniej. A jednak przetrwaliśmy. Dzięki naszym niestrudzonym i ofiarnym działaczom, a także łutowi szczęścia, nie opuszczającego nas do końca. Tak się bowiem złożyło, że poszedłszy na któreś z kolejnych zebrań Stołecznego Komitetu Kultury Fizycznej, w prowadzącym je przewodniczącym Karolu Greniuchu rozpoznałem, ku mej wielkiej radości, jednego z ubiegłorocznych maturzystów z PSPS. Nic więc dziwnego, że rygory StKKF wobec naszej sekcji nigdy nie były tak ostre, jak wobec innych. Dzięki temu młodzi warszawiacy, tacy jak między innymi Janek Strzelecki, socjolog tak bestialsko zamordowany po czterdziestu latach, czy Witold Trzeciakowski, ekonomista, późniejszy minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, albo późniejszy poseł solidarnościowy, Andrzej Wielowieyski, z plejadą dzieci, mogli w naszych barwach z powodzeniem uprawiać zjazdy i nikt ich na siłę nie przestawiał na biegówki. W połowie grudnia 1951 roku, kiedy moje kolejne próby podjęcia jakiejkolwiek pracy zakończyły się fiaskiem, zacząłem już wątpić, czy w ogóle kiedykolwiek uda mi się gdziekolwiek zahaczyć. Musiałem mieć bardzo nietęgą minę, jadąc pewnego dnia tramwajem, bo naraz ktoś wsunął mi rękę pod ramię i zapytał z troską: - A cóż to za smutne myśli trapią pana profesora? Była to jedna z moich tegorocznych maturzystek. Zaprosiłem ją na kawę i od słowa do słowa zwierzyłem się ze swoich kłopotów. Nie potrzebowałem mówić zbyt wiele. - Rozumiem więcej, niż pan myśli. Trochę się o tym mówiło po kątach w naszej szkole po pana odejściu. Może mogłabym panu pomóc. Proszę jutro zatelefonować do mego męża. Zatelefonowałem. Mąż okazał się dyrektorem kadr Głównego Komitetu Kultury Fizycznej. W ciągu trzech minut załatwił mi pracę od l lutego 1952 roku, i to zgodnie z moimi zainteresowaniami w propagandzie GKKF przy Alei Róż. Wigilię spędziliśmy w domu mojej teściowej przy ulicy Powsińskiej na warszawskiej Sadybie, myśląc ciepło o mojej byłej uczennicy i jej mężu, młodym żydowskim małżeństwie, dzięki któremu mieliśmy powody do radości w te Święta. 1952 Trzy miesiące w GKKF i... „towarzysze dzwonili”, Maliszewski przygarnia mnie do „Sportu” i... zaczynam pracę w ZZPP i... jestem dobrej myśli Pierwsze dni lutego w pracy przy Alei Róż nie zachwycały. Każdy uważał się tu co najmniej za radcę politycznego, choć wszyscy byliśmy tylko inspektorami propagandy. Nie czuło się ani krzty tak bardzo potrzebnego w każdej pracy luzu psychicznego. Zaś wymagania były zaiste dziwne. W początku marca pojechałem w pierwszą służbową podróż do Zakopanego na Narciarskie Mistrzostwa Polski jako oficjalny przedstawiciel Wydziału Propagandy GKKF, odpowiedzialny za właściwą oprawę zawodów. Natrafiłem na kilka sytuacji spornych, w których musiałem wystąpić jako mediator i uważałem, że decyzje podjąłem słuszne. W końcu narciarstwo to był mój świat, czułem się tu jak ryba w wodzie. Po przyjeździe do Warszawy jednak, nim zdążyłem złożyć sprawozdanie, wezwał mnie przed swoje oblicze wyraźnie zdenerwowany kierownik wydziału. - Jak mogliście dopuścić do tego, by w czasie niedzielnego konkursu skoków na Wielkiej Krokwi Stanisław Marusarz przeżegnał się na rozbiegu? Co sobie teraz towarzysze o nas pomyślą? Za pośrednictwem kamer kroniki filmowej oglądało to w kinach kilka milionów ludzi. Jesteście przecież specjalistą od narciarstwa, mogliście to przewidzieć - zaatakował bez wstępu. - Istotnie, nie tylko Marusarz żegna się na rozbiegu. Robią to wszyscy skoczkowie w Polsce i to od pół wieku. To jest jeden z najstarszych zwyczajów. Jak pan sobie wyobraża przeciwdziałanie? - No, jakaś odprawa przed zawodami, pouczenie. - Owszem, teoretycznie byłoby to możliwe, ale mogło dać tylko jeden efekt nikt nie stanąłby na rozbiegu. A nie można tego było wyciąć w czasie montażu materiału? Materiał jest montowany w Warszawie, a nie w Zakopanem. - Czy moglibyście w takim razie teraz porozmawiać z kroniką tu w Warszawie, aby uniknęli takich błędów w przyszłości? - Nie. Po pierwsze nie widzę w żegnaniu się zawodników nic złego, a po drugie kroniki pouczać nie mogę, bo mój etat to za niski szczebel w takiej sprawie. To może zrobić co najmniej pan, a najlepiej pułkownik. - Jak uważacie - zakończył nasze spotkanie kierownik. Oczywiście nikt takich pertraktacji z kroniką nie przeprowadził. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Po tej rozmowie byłem pewien, że dni moje w GKKF są policzone. Jednak czas płynął i nic złego się nie działo, dopóki nie zaczęły się następne zgrzyty, tym razem już na szczeblu najwyższym. Był to okres, kiedy cała władza w GKKF, a więc i polskim sporcie, spoczywała w rękach dwóch ludowych pułkowników, Eugeniusza Skrzypka i Henryka Szemberga. Obaj przyszli do Polski „w nie obrębionych szynelach” i dlatego cechowała ich zajadła niechęć do generała Andersa oraz chorobliwa podejrzliwość co do antysemityzmu otoczenia. Ostrzegł mnie przed tym pracujący w naszym wydziale o wiele od nas starszy redaktor Zygmunt Dal, także Żyd, ale mający do swego pochodzenia stosunek bardziej europejski. Obaj pułkownicy byli Żydami, których nie przyjęto do II Korpusu. Nie mogli, czy też raczej nie chcieli zrozumieć, że Andersa krępowały wyraźne zakazy sowieckie w sprawach naboru do armii osób narodowości żydowskiej. Generał przyjął i tak znaczną liczbę Żydów, nie mógł jednak wziąć wszystkich. Pewnym elementem wskazującym na to jak wielu z nich wyszło, mimo obostrzeń sowieckich, z ZSRR z II Korpusem, świadczy choćby to, że wśród dezerterów z tego Korpusu, szczególnie w czasie przemarszu przez Palestynę, siedemdziesiąt procent stanowili właśnie Żydzi. Liczni spośród nich zaciągnęli się pod komendę Andersa najwidoczniej nie po to, aby walczyć, a jedynie, by wydostać się z ZSRR. Kilkanaście lat później opowiadał mi wiele na ten temat, a nawet publikował te dane, redaktor Kazimierz Zamorski z Radia „Wolna Europa”, który w czasie służby w sztabie II Korpusu stykał się bezpośrednio z przypadkami owych dezercji. Oczywiście, nie wolno tego uogólniać. Ilość nagrobków z Gwiazdą Dawida na cmentarzach wzdłuż włoskiego szlaku bojowego II Korpusu w Casamassima, Monte Cassino, Loreto czy Bolonii świadczy dobitnie o tym, że liczni oficerowie i żołnierze pochodzenia żydowskiego w imię złożonej Polsce przysięgi zapłacili cenę najwyższą. Płk Henryk Szemberg zajmował się w GKKF sprawami organizacyjnymi, zaś płk Eugeniusz Skrzypek innymi, w tym również propagandą. Był nieufny i podejrzliwy. Tępił wszelkie, przeważnie wyimaginowane, próby przemycania do socjalistycznego sportu wzorców „zgniłego” sportu zachodniego. Na tym też tle doszło między nami do niezbyt sympatycznego zajścia. Na zbliżającą się letnią olimpiadę w Helsinkach przygotowywaliśmy wiele różnych materiałów propagandowych ulotek, prospektów, afiszy. Zaangażowaliśmy do tej pracy najlepszych polskich plastyków. Tak się złożyło, że najgorzej szło im z plakatem związanym z boksem. A właśnie w boksie byliśmy w tym czasie potęgą. Wreszcie jeden z najlepszych grafików w kraju przyniósł projekt-marzenie, a właściwie szkic projektu, nad którym autor miał jeszcze popracować. Barwny, dynamiczny, chwytliwy. Nie dysponując dostatecznym materiałem ilustracyjnym, artysta zamarkował główny fotos zdjęciem jednego z czołowych zawodowych bokserów zachodnich, pisząc na nim wielkimi literami: „Materiał zastępczy, do wymiany”. Poszedłem z tym szkicem do „mojego” pułkownika, aby uzyskać jego zatwierdzającą parafę. Początkowo plakat nawet mu się spodobał, ale gdy rozpoznał na zdjęciu amerykańskiego boksera spąsowiał i wrzasnął: - Chlebowski, co wy mi tu za dywersję ideową przemycacie? Kto wami steruje? Kiedy ostrzegano mnie przed wami, ja was broniłem, ale widzę, że niesłusznie. Jeszcze jedna taka próba i wyrzucę was z Głównego Komitetu. Na nic się nie zdały tłumaczenia, że owo zdjęcie służy jedynie jako zamarkowanie fotografii prawidłowej. Nic do niego nie trafiało, wiedział swoje. Kilkanaście lat później tenże pułkownik został redaktorem naczelnym jednego z wydawnictw, które gdy rynek książkowy zaczął się załamywać w trosce o utrzymanie swego byłu zajęło się wydawaniem różnego rodzaju albumów i książek, a w nich Zachód był pozytywnie demonstrowany na setkach stron. Mało tego! Pułkownik, którego pamiętałem z czasów GKKF w sukiennej, zapiętej pod szyję kurtce mundurowej khaki, w rogatywce-polówce na głowie, w wysokich butach w harmonijkę, naraz pojawił się na ulicy w modnych wdziankach, fikuśnych beretach, powiewając mi ręką z okrzykiem: „Czołem redaktorze!” Przyznam, że ogarnęło mnie uczucie niesmaku. Wolałem go już poprzedniej w roli socjalistycznego derwisza. Coś przynajmniej reprezentował. Ale może za dużo wymagam? Może i derwisze mają prawo do zmiany punktu widzenia, zgodnego z aktualnym punktem siedzenia? Po przygodzie z amerykańskim bokserem nie miałem wątpliwości, że mój zegar już odlicza czas. Czekałem tylko na wybicie właściwej godziny. Nastąpiło to w początkach kwietnia. Zbliżanie się olimpiady owocowało nie tylko nasilonymi poczynaniami wydawniczymi. Zwiększyła się także częstotliwość wizyt dziennikarskich w naszym wydziale. Oczywiście, nie wszystkie te kontakty wynikały z bliskości terminu igrzysk. Tadeusz Maliszewski czy Karol Hirszberg przychodzili przez cały rok i ich wizyty były pozbawione interesownych podtekstów. Wielka wiedza sportowa Tadeusza Maliszewskiego bardzo mi się przydawała tak w czasie pracy w GKKF, jak i później, podczas naszej współpracy dziennikarskiej. W rzeczywistości nazywał się Narcyz Susserman i przed wojną w Polsce był sprawozdawcą piłkarskim tej klasy, że na wielkie międzynarodowe mecze naszej reprezentacji, na przykład do Brazylii czy Argentyny, „Przegląd Sportowy” wysyłał tylko Sussermanna. Po wojnie, już jako Tadeusz Maliszewski, objął kierownictwo „Przeglądu”, ale po pogromie kieleckim, gdy zaczął dostrzegać nasilający się w pewnych kręgach antysemityzm, złożył podanie o paszport emigracyjny do Izraela. Paszportu oczywiście nie dostał, za to pozbawiono go pracy w „Przeglądzie” i minęło sporo czasu, nim pozwolono na zatrudnienie go w oddziale warszawskim katowickiego „Sportu”, który prowadził teraz jednoosobowo. Inni jednak odwiedzali nas wyraźnie pod kątem ekspedycji olimpijskiej. Wiedzieli, że lada moment zaczną się pierwsze przymiarki do zmontowania ekipy sprawozdawczej. Lepiej więc było odpowiednio wcześnie przypomnieć o swoim istnieniu. Bałem się, aby pułkownik nie wykorzystał tej przymiarki do rozgrywki ze mną. Najbliższe dni miały pokazać, jak bardzo te obawy były uzasadnione. Pewnego dnia pułkownik polecił mi przygotować propozycję listy dziennikarzy na wyjazd wraz z dokładnym uzasadnieniem. Pojąłem, że weszliśmy w końcową fazę rozgrywki. Było jasne, że lista dziennikarzy, niekoniecznie najlepszych merytorycznie, ale za to wiernych ideologicznie, od dawna już leżała w jego biurku, a mnie chciał tylko przy tej okazji przetestować. Cóż było robić? Zgodnie z własnym sumieniem i wiedzą o profesjonalizmie kandydatów przygotowałem przymiarkę zawierającą ponad trzydzieści nazwisk, czyli trzy razy tyle, ile przewidywał limit. Znaleźli się na niej wszyscy dziennikarze dobrzy, a nie wszyscy „dworscy”. Kiedy oddawszy listę wychodziłem z gabinetu pułkownika, dostrzegłem w sekretariacie oczekującego na swoją kolejkę jednego z „dworskich”. Nie miałem wątpliwości, że teraz odbędzie się w gabinecie właściwa weryfikacja i dziennikarzy, i... mnie. Tego samego dnia spotkałem w Alei Róż mieszkającego w sąsiedztwie Karola Hirszberga, spacerującego ze swoim buldogiem. Pisał on pod pseudonimem „Hig” w „Ekspressie Wieczornym” i należał do najlepszych znawców boksu w Polsce. Sam zresztą kiedyś boksował, chyba nawet w wadze ciężkiej, będąc oficerem w II Korpusie Andersa. Mierzył ponad 190 centymetrów i ważył odpowiednio dużo. W czasie krótkiej rozmowy podzieliłem się z nim moimi wątpliwościami co do roli, jaką spełnia w sprawach kwalifikowania dziennikarzy jego „dworski” kolega po fachu z ówczesnego kierownictwa „Przeglądu Sportowego”. Krewkiemu „Higowi” nie trzeba było wiele. Kiedy po kilku godzinach spotkał „dworskiego” (znając „Higa”, ośmielam się nawet przypuszczać, iż nie było to spotkanie czysto przypadkowe), złapał go za krawat, podniósł na wysokość twarzy, co spowodowało, że „dworski” majtał nogami trzydzieści centymetrów nad ziemią, i wyrżnął umoralniająco raz i drugi o płot. Nazajutrz „dworski” był ponownie u pułkownika i nie mieli chyba trudności w ustaleniu, gdzie nastąpił przeciek. Pułkownik, wezwawszy mnie, nie powiedział słowa na ten temat, zapytał tylko patrząc mi głęboko w oczy kiedy ostatni raz widziałem „Higa”. Odpowiadając mu takim samym głębokim spojrzeniem stwierdziłem, że chyba miesiąc temu. Po kilku dniach otrzymałem wymówienie z pracy, uzasadnione reorganizacją Komitetu. Był to więc kolejny cios, któremu nie prze czę wyszedłem naprzeciw. Po czterech latach, czyli po polskim Październiku 1956 roku, koledzy po piórze policzyli się z „dworskim”. Rzecz bowiem, którą opisałem powyżej, nie była jego jedynym grzechem. Płacząc zapewniał, że są to wyłącznie insynuacje. Koledzy, z „Higiem” i Maliszewskim na czele, namawiali mnie gorąco, abym poszedł na zebranie „rozliczeniowe” odbywające się w Domu Dziennikarza, i potwierdził, iż rzekome insynuacje są „najprawdziwszą prawdą”. Byłem jednak wtedy jeszcze młody, wierzyłem, że człowiek może się poprawić i chciałem postępować po chrześcijańsku. Nie poszedłem więc na zebranie. Ze skruchą wyznaję, że nie był to jedyny idiotyzm, jaki w życiu popełniłem. Wtedy wstydziłem się również tego, że był to mój krajan z Sosnowca. Kończył się kwiecień 1952 roku, a ja po raz kolejny byłem bez pracy. Tym razem jednak Opatrzność wyraźnie nade mną czuwała. Przed końcem ostatniego dnia mego urzędowania w GKKF przyszedł Tadeusz Maliszewski i powiedział: - Panie Cezary, wiem, że pan poległ w słusznej sprawie. Proszę się nie martwić, my pana tak nie zostawimy. Rozmawiałem z redaktorem Bagierem, naszym naczelnym z Katowic i od jutra biorę pana do siebie. Ja wyrzucony, pan wyrzucony, jakoś się chyba dogadamy. I tak się też stało. Na razie miałem działać na ryczałcie i wierszówce, ale od l września redakcja obiecywała zdobyć dla mnie etat. Był to dziwny czas, kiedy przyjmowano do pracy nie wtedy, gdy dziennikarz stawał się potrzebny, a wtedy, kiedy zwolnił się etat ze sztywnego limitu, centrala zaś, czyli RSW „Prasa”, kandydata łaskawie zatwierdziła. Z Tadeuszem Maliszewskim pracowało się wyjątkowo przyjemnie. Jako szef okazał się wymagający, ale sprawiedliwy. Można się było od niego bardzo wiele nauczyć. Siedzibą naszego warszawskiego oddziału „Sportu” był maleńki pokoik na czwartym piętrze biurowca na skrzyżowaniu ulic Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej, zawsze pełen sympatycznych ludzi. Każdy z nich albo już był skądś wyrzucony, albo miał przed sobą taką perspektywę. Mówię tu o współpracujących z katowickim „Sportem” dziennikarzach i trenerach warszawskich: Janie Mulaku, Stefanie Sieniarskim, Wacławie Gąssowskim i paru innych. Podzieliliśmy się z Maliszewskim pracą w taki sposób, że on zajmował się kilkoma dyscyplinami ważniejszymi, z piłką nożną na czele, a ja pozostałymi. Ania, choć bardzo szczęśliwa, że widmo głodu na jakiś czas się od nas odsunęło, ciągle jednak martwiła się, że nadchodzące wakacje w Tatrach będzie spędzała sama. Musiała jechać, bo po męczącym roku przedmagisterskim i przed następnym, końcowym, jeszcze cięższym, należał się jej prawdziwy odpoczynek na świeżym powietrzu. Zresztą przy naszym harcerskim sposobie żywienia dzień utrzymania w Warszawie czy w Tatrach kosztował jednakowo. Wierzyłem też zresztą, że może i tym razem uda mi się chociaż na kilka dni wyrwać do Zakopanego. I nie zawiodłem się. Miesiące urlopowe są w całej prasie, a zwłaszcza w prasie sportowej, sezonem „ogórkowym”. Wiedząc o moich tęsknotach tatrzańskich Maliszewski zaproponował mi zebranie materiałów i napisanie kilku większych artykułów turystycznych, czyli po prostu wysłał mnie na delegację w Tatry i Beskidy. I dzięki temu znów spędziliśmy z Anką dwa miesiące na szlakach, a ja również dobrze wykorzystałem ten czas zawodowo. Wrzesień ponownie sprowadził mnie na ziemię. Okazało się, że w „Sporcie” rzeczywiście jest wolny etat, ale... nie dla mnie. Dział Kadr RSW „Prasa” w osobach dyrektora, towarzysza Falka i jego zastępczyni, towarzyszki Dolińskiej nie chcieli nawet słyszeć o zatrudnieniu mnie nie tylko w tej, ale w żadnej innej podległej RSW redakcji. A zwierzchnictwo to obejmowało wówczas dziewięćdziesiąt procent polskiej prasy. Nie pomogły osobiste przyjazdy do Warszawy Tadeusza Bagiera. Niechęć towarzyszy była tak wielka, że zabroniono „Sportowi” drukowania wszelkich materiałów podpisanych moim nazwiskiem. Tak się skończył mój debiut w zawodzie dziennikarza. I znów cios w plecy! Oczywiście, redaktor Maliszewski dat mi wolną rękę w korzystaniu z łamów „Sportu”, niestety, pod jakimś nie rzucającym się w oczy pseudonimem. Korzystałem z tego dość często aż do 1956 roku, kiedy to wydawało nam się przez chwilę, że władza „szczurzych gąb” się skończyła. Jakby na otarcie łez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich przyjęło mnie jesienią 1952 roku w poczet swoich członków. W październiku postanowiłem skorzystać z rady sympatycznego pana Grochowskiego i zapisać się na IV rok nowo otwartej Szkoły Służby Zagranicznej, powstałej w miejsce Wydziału Dyplomatyczno-Konsularnego byłej ANP Złożyłem podanie, indeks ANP i zdążyłem nawet zapisać się na egzamin, gdy bez słowa wyjaśnienia odesłano mi wszystkie papiery. Było to ósme uderzenie. Moje perypetie z usunięciem z uczelni oraz ciągłymi zmianami pracy zwróciły uwagę zarówno znajomych, jak i kolegów z klubu narciarskiego. Zainteresował się nimi także nasz opiekun i protektor Lucjan Szwedowski, przewodniczący Zarządu Głównego Związku Zawodowego Pracowników Finansowych. Jeszcze w czasie mej współpracy ze „Sportem” obiecał, że w razie potrzeby, gdyby praca w ZZPF mnie interesowała, zapewni mi zatrudnienie. Właśnie taka potrzeba zaistniała. Działo się to tuż przed połączeniem trzech związków, finansowców, bankowców i administracji państwowej w jeden pracowników państwowych, co stwarzało nowe możliwości kadrowe dla tak rozbudowanej struktury. Zacząłem więc pracę od l października. Pierwszy dzień nie był zbyt wesoły, okazało się bowiem, że tuż przed zjazdem połączeniowym Lucjan Szwedowski, który miał wejść do nowych władz jako prezes lub wiceprezes, został nagle odwołany ze stanowiska i w atmosferze wskazującej na utratę zaufania partii przeniesiony do Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych Państwowego Zakładu Ubezpieczeń na bardzo pośledni etat. „do lodówki” jak mi powiedziano. A ja tak liczyłem na pracę pod jego bezpośrednim kierownictwem... Skierowano mnie do wydziału oświatowego jako starszego instruktora i znów się zaczęła zwariowana karuzela z ciągłymi wyjazdami w teren. Połączono ją z bardzo szeroko zakrojoną akcją „oczyszczania dorobku polskiej kultury z obcych elementów”. Na szczeblu centralnym specjalnie powołana państwowa komisja „doradzała” teatrom w doborze właściwych pozycji repertuarowych, zespołom filmowym w sprawach pracy nad odpowiednimi scenariuszami, a bibliotekom i wypożyczalniom książkowym dostarczała listy książek zarówno potrzebnych, jak i zbędnych w ich zasobach. W bibliotekach i wypożyczalniach związków zawodowych znajdowały się miliony tomów, wśród których teraz zaczęto przeprowadzać czystki. Po raz drugi w moim niedługim życiu spotkałem się z niszczeniem polskiej książki. Po raz pierwszy widziałem to w Grodźcu zimą 1939 roku, kiedy Hitlerjugend wynosiła je z biblioteki Polskiej Macierzy Szkolnej i paliła na stosach. Wraz z ojcem i kolegami ratowaliśmy wtedy to, co było najcenniejsze. Obecna forma może nie była tak brutalna, ale w konsekwencji także prowadziła do zniszczenia, bowiem wyrzucane z bibliotek książki przeznaczano na przemiał. Nie wolno było do tego dopuścić. Co prawda selekcji w zarządach okręgowych dokonywały terenowe komisje, ale była to praca tak wredna, że poza wąską grupą karierowiczów partyjnych, nikt się do tego nie kwapił. Wśród związkowców zdarzali się różni ludzie zarówno tacy jak Szwedowski, jak i podobni do Rajchmana. Ja zaś w terenie nikogo przecież nie znałem. O prowokację było bardzo łatwo. Starałem się więc jeździć sam i jak najmniej dostrzegać. Kilkakrotnie widziałem protokóły przekazania wielkich partii książek na przemiał, choć miałem świadomość, że członkowie komisji wynosili je wieczorami w wielkich torbach do domu. Kilka takich toreb i ja przywiozłem do Warszawy. Ich zawartość istotnie wzbogaciła naszą domową bibliotekę. Donos z terenu przyszedł tuż przed Świętami. Kierownik mego wydziału, towarzysz Jezierski sam zresztą uważający całą tę akcję za jedno wielkie, wstydliwe barbarzyństwo przeprowadził ze mną „rozmowę wyjaśniającą”, która niczego nie dała. Ale na życzenie sekretarza partii zostałem z tej akcji wyłączony. Towarzysz sekretarz wyraźnie mnie nie tolerował, czego nawet nie starał się ukryć. Przyjąłem to jako zrządzenie boskie, bo byłem dość podatny na przeziębienia, a wielogodzinne jazdy w niedogrzanych albo przegrzanych pociągach stale powodowały u mnie stany podgorączkowe. Od tego czasu popołudnia spędzałem w domu, tym bardziej że Ania potrzebo wała mojej pomocy. Spodziewała się dziecka. Pod tym kątem układało się teraz całe nasze życie rodzinne. Ustaliliśmy, że jeżeli przyjdzie na świat dziewczynka, damy jej na imię Weronika, bo dla tej świętej Anka żywiła szczególny sentyment. Chłopiec zaś miałby nosić imię Tomasz, dla upamiętnienia jej ojca Tomasza Piskorskiego, zamordowanego w Starobielsku. Te nowe okoliczności nakazywały nam myśleć intensywnie o polepszeniu naszej sytuacji mieszkaniowej, której jednak w praktyce w żaden sposób zmienić się nie dawało. Po wstawieniu bowiem dziecinnego łóżeczka, w naszym maleńkim pokoiku niewiele zostałoby miejsca do życia, a do tego brakowało nam takich przydatnych przy pielęgnacji niemowlaka drobiazgów jak łazienka czy ciepła woda. 1953 Śmierć Stalina, kolejne telefony towarzyszy, przeniesienie do PZU, narodziny Weroni, skocznia-widmo na horyzoncie w PZU, pod komendą towarzyszek Na przełomie lutego i marca odbywały się w Szczyrku Narciarskie Mistrzostwa Polski. Pojechałem tam, mimo trudności z uzyskaniem zwolnienia z pracy. Pewnego pochmurnego ranka, zamiast przy kolejce na Skrzyczne, zgromadzono nas w czworoboku przed biurem zawodów. Przewiązana krepą flaga zwisała opuszczona do połowy masztu. Płk Malczewski w krótkim przemówieniu powiadomił nas, że umarł Józef Stalin. Nastąpiła minuta ciszy i przerwa w zawodach do następnego dnia. Nazajutrz wszystkie konkurencje odbyły się zgodnie z programem. Tymczasem w całym ZSRR, wszystkich krajach demokracji ludowej i w środowiskach lewicowych i komunistycznych na świecie zapanowała histeria. Grupowe szlochy, prześciganie się w okazywaniu żalu i przygnębienia stały się zjawiskami codziennymi przez kilka następnych tygodni. Wstyd powiedzieć, ale także w Polsce, gdzie powszechnie przecież wiadomo było, że ludzkość w tym dniu pozbyła się jednego z największych tyranów w historii świata, tego rodzaju żałobne demonstracje odbywały się z udziałem setek tysięcy ludzi. Po przyjeździe do Warszawy trafiłem akurat na takie uroczystości w naszym Zarządzie Głównym. Zostaliśmy zaproszeni na otwarte zebranie partyjne, a decyzję o udziale w żałobnych obchodach ułatwiło zamknięcie wszystkich drzwi wyjściowych. Całe spotkanie poświęcone było wspomnieniom o towarzyszu Stalinie. Oczywiście tym najlepszym. W zasadzie mogliśmy z góry przewidzieć kto będzie milczał, kto wypowie się zdawkowo, a kto uzna za konieczne pleść duby smalone. Choć przyznać trzeba, że zdarzały się prognozy nietrafne. Niestety, dotyczyły ludzi uważanych dotąd za rozsądnych, którzy bez zmrużenia oka wyznawali swą miłość i podziw dla generalissimusa, a także nieukojony żal po jego stracie. Nie obyło się też bez incydentu, który dość istotnie zaważył i na moich dalszych losach. Siedziałem w jednym z ostatnich rzędów, a za mną już tylko ci, których naprawdę śmierć towarzysza Stalina obchodziła tyle co zeszłoroczny śnieg. Wśród nich dwie bardzo sympatyczne i młode dziewczyny. Jedna z nich scenicznym szeptem recytowała drugiej, Halince Chotkowskiej, różne wierszyki, związane z osobą „drogiego zmarłego”. Nie były to teksty w owych czasach cenzuralne. Kiedy doszła do popularnego dwuwiersza: Niech żyje nam towarzysz Stalin,. Co usta słodsze ma od malin! Halinka parsknęła nieprzytomnym śmiechem, krztusząc się przy tym i zanosząc kaszlem. Po salce powiało grozą. „Kadra” ostentacyjnie okazywała oburzenie, pozostali byli raczej przerażeni, bo oto sekretarzowi spadla z nieba okazja wykazania się czujnością i ideologiczną prawomyślnością. Wyciągnął dziewczynę na środek sali i zaczęło się jej publiczne chłostanie słowem. Najpierw robili to ochotnicy, niewielu zresztą ich było, a potem, aby przedłużyć spektakl, sekretarz zaczął wywoływać osoby z sali. Halina stała pod tym pręgierzem, mina jej się wydłużała, a po chwili, zrozumiawszy, że to nie przelewki, zaczęła popłakiwać. Sekretarz zaś, wyczerpawszy listę partyjnych, zaczął „zapraszać” do zabrania głosu i bezpartyjnych. Nie ulegało wątpliwości, że wywoła i mnie. Tak się też stało. Widziałem, że zebrani są już zdegustowani tą farsą, tylko nikt nie ma odwagi być pierwszym, który to powie głośno. Postanowiłem więc odegrać rolę kamyczka, z nadzieją, że uruchomię lawinę. Powiedziałem, że na temat domniemanej prowokacji nie mogę zająć stanowiska, a to z tej prostej przyczyny, że jej nie dostrzegam, mimo że siedziałem bardzo blisko miejsca zdarzenia. Wszystkiemu według mnie winna jest raczej zła wentylacja sali, bo przy takim zadymieniu od papierosów koleżanka się po prostu zachłysnęła. Mnie samego też już drapie w gardle i szczypie w oczy. Było to coś tak bezczelnego, że sekretarz zaniemówił. Odezwali się jednak inni, potwierdzając, że rzeczywiście jest ciemno od dymu i trzeba zrobić przeRWE na przewietrzenie pomieszczenia. Po przerwie, mimo usiłowań sekretarza, wrócić do sprawy Halinki już się nie dało. Zebranie się skończyło. Miałem kolejną bezsenną noc. Bez wątpienia dni mej pracy w Związku były już policzone. Ciekawiło mnie jedynie, jak sekretarz tę sprawę rozwiąże, bo i ja, i „przestępczyni” byliśmy bezpartyjni, rzecz się wydarzyła poza godzinami pracy i nie w związku z nią, no i wreszcie ja się sam z moją wypowiedzią nie zgłaszałem, a zostałem do niej zmuszony. Nazajutrz z samego rana ciekawość ta została w pełni zaspokojona. Kierowniczka kadr wezwała mnie i zakomunikowała, że egzekutywa organizacji partyjnej uznała, że oboje, i Halinka, i ja okazaliśmy się pracownikami nie reprezentującymi wymaganego od instruktorów związkowych poziomu przygotowania politycznego i dlatego zostajemy przeniesieni ze skutkiem natychmiastowym: ona do Ministerstwa Finansów, ja zaś do PZUW-PZU, czyli do „lodówki”, gdzie przed niespełna pół rokiem powędrował prezes Szwedowski. Kadrowa dość naiwnie i szczerze dodała jeszcze, że moje zachowanie zostało przez sekretarza potraktowane jako jego osobista klęska, bo gdy towarzysze dzwonili z informacjami, jakie to ze mnie ziółko, on sam wziął odpowiedzialność za moją reedukację polityczną. Jak z tego wynikało, towarzysze dopadli mnie „warchoła” także i tu. Najważniejsze dla mnie było to, że nie zostałem wylany na bruk, jako że dwa tygodnie później urodziła się nam córeczka i to przysłoniło wszystkie niepowodzenia. Dziewuszka była maleńka, słodka i oczywiście najpiękniejsza. Zgodnie z wcześniejszymi planami daliśmy jej na imię Weronika. Wstawiliśmy łóżeczko do naszej „piwnicznej izby” i zrobiło się dosyć ciasno, ale za to swojsko i rodzinnie nam trojgu i naszej kochanej, ale i dość dużej suce Warcie. Do Zakładu Ubezpieczeń przeniesiono mnie w czasie największego tam bałaganu. Ta bardzo szacowna, istniejąca od 1803 roku instytucja, jubileusz swego 150-lecia obchodziła w trakcie likwidacji. Jej agendy przejmował Państwowy Zakład Ubezpieczeń, nowy monopolista w tej branży. W nowoczesnym biurowcu przy ulicy Przeskok, tuż obok przedwojennego placu Napoleona, mieściła się centrala z dwiema dyrekcjami: znikającego z horyzontu dostojnego Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych z nobliwym dyrektorem, panem Wróblem i Państwowego Zakładu Ubezpieczeń z szybkim, rzutkim i energicznym dyrektorem towarzyszem Stefanem Stolarczykiem, importowanym prosto z KC. Można sobie wyobrazić, co się tam działo przy ciągłym dublowaniu władzy i kompetencji. Na szczęście trafiłem najlepiej jak mogłem do wydziału ogólnego Centralnego Zarządu, jako starszy inspektor do spraw reklamy. Moim szefem został dyrektor Mieczysław Kaczanowski, były przedwojenny piłkarz „Polonii”, a obecnie działacz „Ogniwa”. Znalazłem się więc w domu. Obok mieścił się wydział gospodarczy, gdzie miał swoje miejsce zesłania prezes Szwedowski i kilku innych sympatycznych panów, między innymi Bronisław Konik „Sikora”, porucznik cichociemny, zrzucony podczas wojny z Anglii. Nie było więc źle. Niestety krótko. W reklamie znalazłem sytuację idealną olbrzymie pieniądze i żadnych wytycznych. Należało wszystko organizować od początku. A właściwie prawie wszystko. Części spraw bowiem nadano pewien bieg i gdy przyjrzałem się temu z bliska, włosy stanęły mi dęba na głowie. Na przykład trwał konkurs dla rolników indywidualnych. W chwili, gdy dążenia do likwidacji wszelkiego rolnictwa niekolektywnego osiągnęły w ówczesnej Polsce apogeum, ktoś wpadł na pomysł, aby skłonić zszokowanego i zdecydowanie wrogiego wobec wszystkiego co państwowe rolnika do zawarcia umów ubezpieczeniowych w nowym, państwowym zakładzie, który nie wypracował sobie jeszcze kredytu zaufania, szczególnie na wsi. Konkurs nierozsądnie zorganizowano przy współpracy „Zielonego Sztandaru”, który w tym okresie docierał na wieś raczej symbolicznie, wypierany przez partyjną „Gromadę Rolnika Polskiego”. Nagrody zaś ufundowane przez PZU mogły przyprawić o zawrót głowy. Były tam traktory, siewniki, snopowiązałki, kosiarki, krowy, konie oraz narzę dzia objęte powszechną reglamentacją. Konkursowicze reprezentowali niezwykle niski poziom i choć pytania były proste, jak dla półanalfabetów, poprawne rozwiązania znalazły się zaledwie dwa. Przy pięćdziesięciu jeden bardzo wartościowych nagrodach, odpowiedzi w dziewięćdziesięciu procentach błędnych nadeszło dwadzieścia osiem. Miałem więc wspaniały punkt wyjścia do pierwszej rozmowy programowej z dyrektorem naczelnym Stolarczykiem, który okazał się nie tylko ryzykantem, ale też całkiem rozumnym człowiekiem. Wyniki konkursu go poraziły i raz na zawsze przekonały, że nie tędy droga. Szukając właściwego, priorytetowego kierunku dla reklamy, poprosiłem kancelarię główną o spisanie nazwy adresata figurującej na korespondencji, jaka nade szła do Zarządu Centralnego w ciągu jednego miesiąca. Pamiętam, że na ponad szesnaście tysięcy listów, najwięcej było zaadresowanych do Państwowego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych, następnie do Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych, dalej, do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, najmniej zaś miało nazwę prawidłową, czyli Państwowy Zakład Ubezpieczeń. A przecież korespondencja ta pochodziła przeważnie od urzędów i instytucji, gdzie można było oczekiwać elementarnej orientacji w tych sprawach. Uznałem więc, że właśnie upowszechnienie prawidłowej nazwy powinno się stać pierwszym naszym celem. Współpracujący z nami plastycy Andrzej Janota i Janusz Klechniowski opracowali proste logo firmy, czyli litery PZU w kółku, i wnet przystąpiliśmy do frontalnego ataku. Był to czas, kiedy Warszawa przyozdabiała się neonami. Stały się modne i przemawiały „do oka”. Tak powstał jeden z pierwszych i chyba największych neonów stolicy, umieszczony na gmachu BGK, w którym mieściła się siedziba Polskiej Agencji Prasowej, na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Obok czerwono-niebieskiego logo świecił napis: „Przezorny Zawsze Ubezpieczony”. Dziś, po czterdziestu latach funkcjonowania ze zmiennym szczęściem, już go nie ma. Ten sposób funkcjonowania neonów wynikał z ich podrzędnej jakości materiałowej i miał różnorodne, niekiedy poważne reperkusje. Często gasły w nich poszczególne litery i ludzie na ulicy zataczali się ze śmiechu, próbując rozszyfrować ciągle zmieniające się świetlne łamigłówki. Czasem wiało grozą. Potem, gdy tych neonów było już kilka, wyjątkowe „szczęście” miał jeden, o treści: „PZU UBEZPIECZA CIEBIE I TWOJE MIENIE”. Robił on od początku różne psikusy, ale w pewnej chwili przebrał miarę. Do mojego pokoju weszło pewnego dnia dwóch „smutnych panów” w jednakowych płaszczach. Nim okazali legitymacje służbowe, już wiedziałem skąd przybyli. Byłem pewien, że „szczurza gęba” przystąpił do nowej wersji ataku. Oni jednak zapytali tylko, czy to ja odpowiadam za neony PZU. Na szczęście dla mnie ten, o który im chodziło, należał do dyrekcji warszawskiej. Powiadomili mnie, że kazali go wygasić, bo rzecz jest przedmiotem śledztwa. Myślałem, że chodzi o jakieś nie prawidłowości finansowe przy jego realizacji. Ale im chodziło o treść. Pokazali mi nocne zdjęcie. Zmartwiałem. Półtorametrowej wielkości litery na wysokości piątego piętra jarzyły się napisem: „UBE...IEBIE...TWOJE MIENIE”. Goście nie wierzyli w przypadek. Prawdę powiedziawszy ja też nie, ale zostawiłem domysły dla siebie. Sądząc po telefonach, śledztwo trwało dość długo. Nie wiem, czy nie próbowano tej sprawy połączyć z innymi podobnymi przypadkami, choć z innej branży. W tym samym mniej więcej czasie w „Sztandarze Młodych”, w prognozie pogody zapowiedziano „silne wiatry z kierowników wschodnich”. W „Trybunie Ludu” na kolumnie sportowej wielki tytuł głosił, że na pewnych zawodach zwycięstwo odniosła „srafeta radziecka”. Wielki wstępniak w innej gazecie donoszący o referacie towarzysza premiera Józefa Cyrankiewicza na jakimś plenum miał tytuł: „ukcesy socjalistycznej gospodraki”. Były aresztowania, przesłuchania, wyrzuca nie z pracy, zaistniały więc wszystkie powody, aby przypuszczać, że ktoś zechce to wszystko połączyć w jedną całość i dołoży wszelkich starań, aby „wykryć” spisek neonowo-dziennikarski, wymierzony w partię i sojusze. Na szczęście rzecz się rozeszła po kościach. W tym też mniej więcej czasie dyrektor Stolarczyk postanowił powołać do życia wewnętrzny periodyk „Wiadomości Ubezpieczeniowe”, którego redaktorem merytorycznym został dyrektor jednego z wydziałów, pan Montalbetti, mnie zaś powierzono funkcję sekretarza redakcji. Miał to być miesięcznik o zasięgu ogólnopolskim. Zarówno dyrektor Montalbetti, jak i ja otrzymaliśmy dodatkowe wynagrodzenie ryczałtowe. To cieszyło, bo znów wracałem, przynajmniej symbolicznie, do zawodu dziennikarskiego. Po raz pierwszy od kilku lat wakacje spędziliśmy nie w Tatrach, a w Warszawie. Ja nie miałem urlopu, a maleńka Weronia nie pozwalała Ance nawet myśleć o wyjeździe. Ogródek przy domku teściowej na Powsińskiej, cichej, spokojnej, wybrukowanej kocimi łbami, półwiejskiej jeszcze wtedy ulicy, był wspaniałym miejscem do wystawiania wózka z niemowlakiem. Wtedy też zauważyliśmy, że nasza seterka Warta jest bardzo o dziecko zazdrosna. Pewnego dnia Ania, wchodząc do pokoju mamy, z przerażeniem stwierdziła brak w łóżku becika z małą. Zamiast niego rozłożyła się tam na całą długość Warta, becik zaś ze smacznie śpiącą Weronią tkwił wciśnięty w róg przedpokoju. Suka dostała za to od mamy w skórę i została wyrzucona z pokoju. Wieczorem, przygotowując swoje łóżko do snu, matka Ani zauważyła pod pięknie zastaną kapą „podrzutka” w postaci psiej kupy. Tego już było za wiele. Wymierzyłem suce karę. Piszę dziś o tym z wielkim żalem, bo w kilka miesięcy później ten rzekomo zazdrosny o Weronię pies stanął w bardzo dramatyczny sposób w jej obronie. Anka szła naszą ulicą Kielecką z niemowlakiem śpiącym w spacerowym wózku. Naraz z otwartej furtki ogrodu sąsiadów wypadł olbrzymi bokser, znany w okolicy z agresywności, i skoczył w kierunku śpiącej Weroni. Warta uosobienie łagodności i potulności rzuciła się ku niemu i uderzyła go w bok z taką siłą, że wywinął kozła. Gdy się zerwał, zapomniał już o wózku i zaatakował z kolei naszą sukę. Nim właściciele wybiegli i odciągnęli bestię, Warta z rozprutym gardłem i rozerwaną aortą konała. Ale to działo się kilka miesięcy później. Na razie zażywaliśmy słońca w ogródku na Powsińskiej. Dom był otwarty i gościnny. Po raz kolejny spotkałem się tu wtedy z druhem Aleksandrem Kamińskim „Kamykiem” i miałem wreszcie okazję porozmawiać o Stanisławie C. i moich z nim doświadczeniach. Wysłuchał z uwagą i smutkiem, a potem powiedział: - Nie tylko wy, druhu, mieliście z nim takie przejścia. Bardzo to przeżywam, bo znam go jeszcze sprzed wojny. Czy jednak musimy rozmawiać akurat o nim? Tego roku, zupełnie niespodziewanie, zaczął się dziwny ruch wokół spraw narciarskich, i to w samym środku lata. Narciarze z klubu „Budowlani” wpadli na karkołomny pomysł zbudowania w Warszawie skoczni narciarskiej, dowodząc, że taki obiekt stworzy stolicy możliwość uprawiania nie tylko biegów, ale i skoków. Niewielki próg terenowy w parku Agrykola pozwalał dotychczas na skoki najwyżej kilkunastometrowe, a pomysłodawcy myśleli o długościach trzykrotnie większych. Jak już szaleć, to szaleć: zdecydowali, że w Warszawie powstanie skocznia do trenowania w ciągu całego roku, zarówno w dzień, jak i w nocy. Wszystko to będzie możliwe dzięki magicznej masie plastycznej, igielitowi, na którym już trenowali u siebie Czesi i NRD-owcy. Pomysł był poroniony, tym bardziej że skoczni igielitowej nie miała jeszcze żadna z co najmniej trzydziestu górskich i podgórskich miejscowości w Polsce, którym w tej sprawie należałoby przyznać bezapelacyjne pierwszeństwo. Ale urok naszego kraju polegał wtedy na tym, że żaden idiotyzm nie był nam obcy. Dlatego też inicjatorzy swój pomysł przeforsowali bez żadnych trudności, wywołując nawet entuzjazm na najwyższych szczeblach władzy nie tylko stołecznej, ale i państwowej. Za dwa lata bowiem, w lipcu 1955 roku, właśnie w Warszawie miała się odbyć gigantyczna impreza pod dziwną nazwą „V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów o Pokój i Przyjaźń”. Już dwa lata wcześniej obowiązywało hasło „zielona droga dla Festiwalu”. Miało tu zjechać kilkanaście tysięcy młodych ludzi z pięciu kontynentów i stu narodów. Perspektywa oczarowania ich pięćdziesięciometrowymi skokami narciarskimi w pełni lata, w środku nocy, przy świetle kolorowych jupiterów, przemawiała do wyobraźni nie tylko decydentów. Jedynymi, którzy nie dali się ponieść entuzjazmowi, byliśmy my to znaczy działacze Sekcji Narciarskiej „Ogniwo” Warszawa. Nasz protest utonął jednak we wrzawie zwolenników pomysłu. Podkreślam celowo ten nasz odpór dawany zbiorowemu szaleństwu, bo nabierze on szczególnego znaczenia kilka lat później. Decyzja tymczasem zapadła, plany zostały zatwierdzone i ustalono nawet lokalizację. Była nią wysoka skarpa na Wierzbnie, na dalekim Mokotowie i na niej to miał się znaleźć naturalny terenowy zeskok oraz półkolista widownia na kilka tysięcy publiczności. Postanowiono, że rozbieg i próg będą betonowe, wiszące, i zaczynać się winny na wysokiej, kilkudziesięciometrowej żelbetowej wieży. Pierwsze roboty ziemne miały się rozpocząć jeszcze przed jesienią. Zajęty sprawami osobistymi, a także problemami ogólnopolskiej sekcji narciarstwa „Ogniwa” i pracą w Prezydium Sekcji GKKF, rozluźniłem nieco moje kontakty z „Ogniwem” warszawskim. Z przyjemnością stwierdzałem, że dają sobie świetnie radę. Powstał nowy trzon aktywu sekcyjnego. Małżeństwo Wilgatów, które się z nami związało, działało od początku bardzo aktywnie i przez trzydzieści następnych lat było podporą zarządu Sekcji, a potem Klubu: Marysia jako sekretarz i Jurek, były oficer AK jako organizacyjny wiceprezes. Wilgatowie przylgnęli do sekcji z rodziną i przyjaciółmi. Brat Marysi, Jurek Wehr, jego żona Hanka, ich przyjaciele, Irmina i Andrzej Kłosowie, a także sama Wilgatowa bardzo wzmocnili naszą kadrę biegaczek i biegaczy, która powstała jeszcze w Banku Handlowym. Jurek Wehr, naukowiec, narciarz i himalaista, startował w biegach narciarskich bardzo długo. Aż kiedyś nie wrócił z wyprawy w Himalaje na jeden z ośmiotysięczników. Z kolei walkę o równe prawa dla naszych zjazdowców wziął na swe barki obok Andrzeja Ziemilskiego i Janka Strzeleckiego Janusz Jabłoński, który wraz z żoną Hanką (łączniczką AK z Powstania, odznaczoną Krzyżem Walecznych) przez następne lata zdobywał dla nas główne punkty na mistrzostwach Warszawy, Zrzeszenia „Ogniwo” i CRZZ. Oprócz wymienionych chwały przysparzali nam inni człon kowie sekcji, na przykład Baśka Roehr, rodzeństwo Hanka i Andrzej Dobrzańscy, Mirek Podolski i cała plejada młodych ludzi, którzy do nas przyszli, aby na nartach jeździć wbrew wszystkiemu i wszystkim. Właśnie latem tego roku do sekcji przystał Andrzej Kram, młody prawnik z Krakowa, i wkrótce objął wraz z Mietkiem Ślusarzem opiekę trenerską nad kadrą narciarską zjazdowców całego „Ogniwa”. Po okresie urlopów w centrali PZU zaszły zasadnicze zmiany. Przede wszystkim przenieśliśmy się do nowego gmachu Ministerstwa Finansów. PZU zajmowało skrzydło od ulicy Traugutta. I tak oto, po ponad dwóch latach, znalazłem się znów w bezpośrednim sąsiedztwie Banku Handlowego. W tym czasie nie pozostało już nic z PZUW, nawet w postaci komisji likwidacyjnej. Dyrektor Stolarczyk przeprowadzał reorganizację, która starych fachowców od ubezpieczeń przyprawiała o gęsią skórkę. Zmienił się też skład osobowy w naszym wydziale. Odszedł zostawiający mi absolutnie wolną rękę dyrektor Kaczanowski, a jego miejsce zajęły dwie niewiasty sympatyczna, choć partyjna, Maria Lipnicka i Józefa Stadnik istny partyjny beton. „Józia” należała w centrali PZU do osób już znanych, i to z nie najlepszej strony. Repatriantka z Argentyny, wywodząca się z tamtejszej polonijnej lewicy, z racji zaangażowania partyjnego członkostwa w egzekutywie nie mogła być pracownikiem szeregowym. Tymczasem pod pozorami jakiej takiej ogłady krył się człowiek dość prymitywny. Język polski znała raczej „z widzenia” i głównie w słowie. Jedynym jej argumentem w każdej dyskusji był krzyk i powoływanie się na towarzyszy, jednocześnie zaś wierzyła chyba święcie w to, że ludzie zeszli z drzew dopiero w chwili wybuchu Rewolucji Październikowej. W obliczu takiej postawy partia musiała okazywać jej swoją wdzięczność i zaufanie. Kierowała przeto różnymi zespołami w kilkusetosobowej centrali PZU, ale wszędzie była raczej krótko, bo po pewnym czasie dawał o sobie znać istotny brak kompetencji. Mała, chuda, wiecznie w ruchu, a raczej w biegu, rozkrzyczana i aktywna, a przy tym bałaganiarska, nazywana była „łanią”. Wywodziło się to z jej powszechnie znanego zwyczaju. Otóż żadnych poleceń naczelnego dyrektora nie wykonywała natychmiast i wobec tego często nie zdążała przed jego wyjściem do ministerstwa czy KC. W ostatniej chwili otwierały się z trzaskiem drzwi gabinetu towarzyszki kierownik, ona sama wypadała z rozwianym włosem na długi korytarz i rozpoczynał się jej pościg za zwierzchnikiem, czemu towarzyszył głośny stukot jakby kopytek po parkiecie i rozpaczliwy krzyk: „Towarzyszu Dyrektooorze!” Od tego właśnie biegania po korytarzach przy akompaniamencie stukotu kopytek wziął się jej przydomek. Taką to miałem teraz zwierzchniczkę główną. Jej zastępczyni, pani Maria, poprzednio działająca w naszej komórce związku zawodowego, nie została wybrana do władz związkowych i wobec tego przeszła do nas na wiceszefową. Była to osoba niewątpliwie kulturalna, hołdowała jednak zasadzie utrzymania spokoju za wszelką cenę. Żadna z nich, a szczególnie „łania”, w sprawach reklamy nie wniosła do naszej pracy nic nowego, poza utrudnieniami. Skończyły się więc moje bezpośrednie kontakty z naczelnym dyrektorem i choć nadal wykonywałem główną pracę, to między mną a naczelnym pośredniczyły obie panie. Moje stosunki z główną szefową były od samego początku jak najgorsze. Gdyby „łania” wiedziała o reklamie cokolwiek więcej niż wiedziała, wyrzuciłaby mnie w ciągu godziny. Była jednak na tyle sprytna, a chyba i dyrektor jej to brutalnie uświadomił, iż zdawała sobie sprawę, że mój koniec w PZU jest automatycznie i jej końcem. Tolerowała mnie więc z najwyższą niechęcią. Myślę, że i ona oprócz dyrektora miała za sobą rozmowy z towarzyszami na mój temat, bo kiedyś słyszałem przez niedomknięte drzwi jej gabinetu, gdy w czasie damskiej kawki mówiła do Marii: - Wy go, towarzyszko, tak nie brońcie. Nawet nie wiecie, Mario, jaką on ma przeszłość. Towarzysze już tu do nas dzwonili. Tacy jak on tylko dzięki wielkoduszności naszej partii mają co do garnka włożyć. Ale ja sobie z nim dam radę. Będzie jeszcze jadł z ręki. Ja tymczasem do jedzenia jej z ręki nie kwapiłem się wcale. Nie mogąc znaleźć haczyka merytorycznego, postanowiła mnie zmusić do pokory metodami ekonomicznymi. Znała moją fatalną sytuację finansową. Nie wiedziała jeszcze, że niedługo pogorszy się ona zdecydowanie, ponieważ w połowie nadchodzącego roku Weronia miała się doczekać zamówionego przez siebie braciszka. Ania była na ostatnim, piątym roku studiów, z bardzo czasochłonnymi ćwiczeniami w pracowni chemii, stypendium zaś mimo usilnych starań nie otrzymała (czyżby towarzysze i tu dzwonili?), a tymczasem trzeba było wziąć niańkę do maleńkiej Weroni. Co prawda do bardzo nieregularnych wierszówek ze „Sportu” dołączyłem ostatnio jakieś skromne honorarium za redagowanie „Biuletynu Olimpijskiego”, ale wszystko to było kroplą w morzu naszych potrzeb. W tej sytuacji, przy głodowej w zasadzie pensji, bardzo istotnym uzupełnieniem naszego budżetu stawały się premie. Dyrektor naczelny poprzednio dbał o to, aby moje inicjatywy w sprawach reklamy były odpowiednio honorowane. Teraz się to skończyło, zgodnie z przekonaniem „łani”, że „tacy jak on winni być wdzięczni partii za jej wielkoduszność, dzięki której mają co do garnka włożyć” Oczekiwała mego załamania się, a doczekała się jedynie istotnego ograniczenia owych inicjatyw. Tak walcząc, weszliśmy w kolejny rok. 1954 Praca w PZU doskwiera, „towarzysze dzwonili”, mamy Tomka tworzymy „Spartę” „tania” dokręca śrubę W końcu czerwca urodziło się nam kolejne dziecię. Tak jak Anka sobie zaplanowała, był to chłopaczek i otrzymał imię Tomek. Dostawiliśmy więc kolejne łóżeczko do poprzedniego i w naszym maleńkim mieszkaniu zostało tylko wąskie przejście między oknem a drzwiami. Na razie jednak było lato i choć w tym roku także w Tatry pojechać nie mogliśmy, czekało na nas „letnisko” przy ulicy Powsińskiej. Świadom beznadziejności tego kroku, złożyłem jednak podanie o przydział mieszkania w PZU, które „łania” przyjęła urągliwym śmiechem. Pewną oszczędność w naszym budżecie domowym uzyskaliśmy odprawiając nianię i przez lato naszymi maluchami na Powsińskiej opiekowała się niezawodna Marynia Klocek, która wyniańczyła przed ćwierćwieczem Anię. Mieliśmy także powody do radości. Anka ukończyła studia z bardzo dobrymi wynikami i profesor zaproponował jej pracę asystentki w katedrze chemii na Wydziale Farmacji Uniwersytetu Warszawskiego (a może już Akademii Medycznej, bo był to czas reorganizacji wyższych uczelni). Mogliśmy więc żywić nadzieję, że od października będzie nam nieco lżej. Zupełnie dla mnie nieoczekiwanie zacząłem się interesować postępami na placu budowy przyszłej skoczni igielitowej na Wierzbnie. Chociaż byliśmy wszyscy w naszej sekcji „Ogniwa”, ja zaś szczególnie przeciwni jej istnieniu, jednak okazało się, że nic co narciarskie nie jest mi obce. Od czasu do czasu wybierałem się na spacer z Anią i wózkiem z dziećmi niby przypadkiem w tamtym kierunku i podglądałem, co się dzieje za wysokim ogrodzeniem. A działo się wiele. Całe lato trwały prace przy betonowej konstrukcji wieży. Podjęto też roboty ziemne przy formowaniu zeskoku. Wydawało się, że przy takim tempie wykonawstwa nocny konkurs skoków na igielicie w czasie przyszłorocznego Światowego Festiwalu Młodzieży jest sprawą przesądzoną. Czekałem więc cierpliwie. Niepokoiło mnie milczenie babci, Tody i Teśka. Dlatego też przy okazji delegacji do Poznania wpadłem do Krobielewka. W nadleśnictwie zastałem nowego gospodarza. Okazało się, że Tesiek już pól roku wcześniej został przeniesiony do Gorzowa, a następnie do Szczecina do Okręgowej Dyrekcji Lasów Państwowych. Przeniósł się tam z rodziną. W Wiejcach, u Nędzkich zastałem wszystkich w zdrowiu i spokoju. Toda, mimo astmy, czuła się całkiem nieźle, a dzieciaki, Hania i Jurek, byli zasłużonymi przedszkolakami. Jedynie babcię trawił niepokój o Teśka. Stan jego zdrowia zdecydowanie się pogorszył. Serce coraz częściej odmawiało posłuszeństwa. Przyrzekłem sobie, że do końca roku odwiedzę go w Szczecinie. Nie dotrzymałem tego przyrzeczenia, bo w październiku zachorował ojciec. Pojechałem więc do niego, łącząc tę wizytę z odwiedzinami na grobie mamy w dniu Wszystkich Świętych. Do Teśków jednak napisałem długi list, który odnowił dość nieregularną ostatnio naszą korespondencję. W październiku Ania rozpoczęła pracę, a dla naszych maluchów znaleźliśmy opiekę wprost wymarzoną. Niańką została nieoceniona Marynia, dojeżdżająca codziennie z Powsińskiej. Półtoraroczna Weronia okazywała większe przywiązanie do niej niż do nas, jej pupilem z kolei był Tomek. Jesień owa przyniosła też zmiany w „Ogniwie”. I to nie tyle warszawskim, ile ogólnopolskim. Mianowicie Centralna Rada Związków Zawodowych postanowiła na „demokratyczny wniosek oddolny” doprowadzić do walnych zjazdów i połączyć dwa zrzeszenia „Ogniwo” i „Spójnię”. My byliśmy zdecydowanie silniejsi i liczniejsi, ale „Spójnią” kierował dość arbitralnie ówczesny ustosunkowany w CRZZ sekretarz generalny, Ludwik Opiłowski, I to właśnie był ten demokratyczny „wniosek oddolny”. Zjazd połączeniowy miał się odbyć prawie natychmiast, bo już w listopadzie. Pierwszymi zaś, którzy niewątpliwie odczuliby na swej skórze skutki nieuchronnego bałaganu połączeniowego, byliby jak zwykle narciarze. A że ta dyscyplina była w „Ogniwie” o wiele silniejsza niż w „Spójni”, spodziewaliśmy się stracić najwięcej. Wspólnie z Andrzejem Kramem postanowiliśmy zrobić kilka kroków wyprzedzających, aby na połączeniu w miarę możliwości zyskać, a nie stracić. W Radzie Głównej „Ogniwa” panował marazm i rozkład zupełny, a bierność nie pozwalała podjąć jakichkolwiek działań obronnych, choć obaj z Andrzejem byliśmy skłonni je zorganizować i poprowadzić. Wobec tego zdecydowaliśmy się na ratowanie tego, co się w tej sytuacji jeszcze dawało ratować. Wybitną pomoc okazał nam w tej sprawie Alik Bondarczuk, dzięki któremu udało się zgromadzić na narciarskie i to jeszcze tegoroczne potrzeby kilkaset tysięcy złotych, sumę na owe czasy niebagatelną. W zakopiańskiej firmie Stanisława Zubka, ówczesnego monopolisty wytwarzającego wyczynowy sprzęt narciarski naprawdę wysokiej klasy, zamówiliśmy kilkadziesiąt par nart dostosowanych do wymiarów i wagi każdego z zawodników, a także osobno sprzęt do slalomu i zjazdu. W ten sposób nasi czołowi zawodnicy po raz pierwszy mogli korzystać ze sprzętu takiego, jak kluby nazywane przez nas stajniami wyścigowymi, czyli CWKS, Gwardia czy AZS. Do tego doszły jeszcze kije i buty z importu, oraz także po raz pierwszy w zrzeszeniach związkowych jednakowe swetry i kombinezony treningowe dla czterdziestoosobowej kadry. Postanowiliśmy też zorganizować możliwie jak najwcześniej, już w początkach listopada, obóz „na pierwszym śniegu”, wysoko w Tatrach. Wynajęliśmy na dziesięć dni całe (zresztą bardzo małe) schronisko Staszka Skupnia na Hali Kondratowej. Następnym ruchem była wizyta za zgodą naszej Rady Głównej w „Spójni”. Chcieliśmy omówić przygotowania do sezonu wcześniej, zanim oba zrzeszenia się połączą. Przyjęto nas chłodno i momentami nawet trochę arogancko, zdawaliśmy sobie jednak sprawę z tego, że jesteśmy górą i jest to rozmowa, mimo wszystko, silniejszego ze słabszym. Ku naszemu zdumieniu postulaty, które zgłosiliśmy nie zbył wygórowane, ale i nie przesadnie skromne zostały przyjęte bez żadnych oporów. Widocznie jednak zależało im, by zrobić na „Ogniwie” dobre wrażenie. Wyszliśmy z lokalu „Spójni” z poczuciem absolutnego zwycięstwa, ale i pewnej nieufności co do szczerości intencji tamtej strony. Najbardziej ucieszył nas fakt, że „Spójnia” zdecydowała się przekazać nam natychmiast pieniądze na drugi, grudniowy obóz „pierwszego śniegu”, zorganizowany tym razem w domu wypoczynkowym Narodowego Banku Polskiego przy Bulwarach Słowackiego w samym Zakopanem. Ten drugi obóz wyrównywał szansę naszych zawodników wobec „zakopiańców” także w możliwościach treningowych. Dom NBP mieścił się nieco na uboczu, koło pomnika Sabały, tuż pod Kozińcem. Po wieloosobowych kwaterach w schronisku i dość skromnym tam jedzeniu, tutejsze dwuosobowe pokoje i wspaniała kuchnia wydawały się nam szczytem luksusu. Bardzo sobie też ceniliśmy przychylny do nas stosunek „babci” Brzezickiej, osiemdziesięcioletniej pani kierującej domem i potrafiącej tu stworzyć bardzo rodzinną atmosferę. Spodziewając się, że nie otrzymam od „łani” ani dnia zwolnienia na cele społeczne choć istniała odpowiednia ustawa sejmowa ustaliliśmy, że obóz na Kondratowej poprowadzi Andrzej Kram, zaś w „Bankowcu” Mietek Ślusarz. W listopadzie odbył się zjazd połączeniowy „Ogniwa” i „Spójni”. Powstała „Sparta”. Zgodnie z przewidywaniami dominowaliśmy liczbą delegatów, ludzie Opiłowskiego zaś byli górą w innych dziedzinach. Także jeśli chodzi o kandydatów do nowych władz. Doszły do nas słuchy, że w głosowaniu chcą wyeliminować możliwie najwięcej ludzi z „Ogniwa”. Wraz z Andrzejem Kramem postanowiliśmy dać im bolesną nauczkę. Tuż przed głosowaniem puściliśmy między delegatów „Ogniwa” dwa słowa: „skreślać Opiłowskiego”. Trzeba przyznać, że tym razem nasza dyscyplina organizacyjna sprawdziła się na medal. Co prawda oni także prawie zrealizowali swój plan, bo z „Ogniwiaków” do Prezydium Zarządu Głównego „Sparty” dostałem się tylko ja, ale za to Opiłowski otrzymał najmniejszą liczbę głosów. Tak oto architekt całego przedsięwzięcia znalazł się poza wszelkimi wybieralnymi władzami nowego zrzeszenia, mając w nich pełnić funkcję etatowego sekretarza generalnego. Wydawało się, że powstała sytuacja bardzo trudna, bo z jednej strony moja rola jako jedynego przedstawiciela „Ogniwa” wystawi mnie na zmasowane ataki „Spójniaków”, z drugiej zaś Opiłowski nie będzie mógł kierować zrzeszeniem, nie będąc członkiem jego wybieralnych władz. Gdy jednak opadły emocje i złagodniały obyczaje, wszystko nadspodziewanie spokojnie wróciło do normy. Mnie nie tylko nie atakowano, ale nawet trochę forowano, a gdy padł wniosek dokooptowania do prezydium Opiłowskiego, w rewanżu nie protestowałem, a „tylko” wstrzymałem się od głosu. Później doszedłem do przekonania, że zamiana „Ogniwa” na „Spartę” była zamianą na lepsze, w czym niewątpliwie główną zasługę miał właśnie nie chciany Opiłowski i kierownik wyszkolenia, Mietek Gostkowski, chłoPAX z akowską przeszłością. Dla mnie jedynym bezpośrednim i wymiernym zyskiem wynikającym z tego połączenia był definitywny koniec działalności w sporcie związkowym takiego „tuza” jak Rajchman. W „Sparcie” nie tylko go nie chciano, ale znaleźli się odważni, aby powiedzieć to głośno i wolę tę zrealizować. Tymczasem w PZU po urlopach obyczaje nie tylko nie złagodniały, ale wręcz się zaostrzyły Wewnętrznym zarządzeniem „lani” cofnięto mi (i tylko mnie) dodatkowe wynagrodzenie za redagowanie „Wiadomości Ubezpieczeniowych”. Miałem to robić teraz w ramach swoich codziennych obowiązków. Złożyłem więc na ręce dyrektora naczelnego rezygnację z funkcji sekretarza redakcji. Wezwał mnie do siebie i poprosił, bym zgodził się redagować miesięcznik nadal, on zaś w ciągu pół roku postara się rozwiązać ten problem i obiecał wynagrodzić zaległości. Niechętnie wprawdzie, ale jednak zgodziłem się na takie rozwiązanie. „Łania” tymczasem nie tylko nie przepuściła żadnej okazji, by mnie niszczyć finansowo, ale wymyśliła jeszcze nową metodę. Wiedząc, że za wyjazdami na delegacje raczej nie przepadam, a przy tym zależy mi, aby być jak najwięcej w domu z Anką i dziećmi, wymyśliła „uterenowienie” mnie, to jest wysyłanie przynajmniej raz w tygodniu na kontrolę inicjatyw reklamowych kolejnych dyrekcji wojewódzkich. Spodziewała się, że w ten sposób obrzydzi mi życie na tyle, że sam zrezygnuję z pracy, ona zaś będzie „w porządku” wobec dyrektora, który mógłby się nie zgodzić na moją dymisję. Ku jej wielkiemu zdumieniu nie tylko nie protestowałem, ale nawet prosiłem o zwiększenie liczby wyjazdów. W ten sposób rozwiązywałem sobie kilka problemów. Nie musząc być codziennie w pracy, odpoczywałem psychicznie. Moja nieobecność powodowała dość często konieczność podejmowania przez towarzyszkę kierowniczkę samodzielnych decyzji w sprawach, o których nadal nie miała zbył wielkiego pojęcia, co stwarzało przeważnie kompromitujące ją sytuacje. I wreszcie nie dostrzegła ona, że tej zimy szlaki prawie wszystkich moich delegacji prowadziły na południe kraju i dzięki temu, nie potrzebując prosić nikogo o społeczne urlopy, objechałem przy okazji wszystkie nasze sekcje, obozy i zawody. 1955 Rozstanie z PZU z trzaskiem (dużym) i satysfakcją (małą) kolejne zadanie organizacja Wyścigu Pokoju radość, nasze nowe mieszkanie na Jelonkach, tragedia śmierć Teśka Kiedy skończyła się zima, a zatem i jeżdżenie na obozy, znudziła mnie rola człowieka wałęsającego się pociągami po Polsce, tym bardziej że z moich wyjazdów PZU nie miało absolutnie żadnego pożytku. Zacząłem rozważać możliwości rozstania się z PZU i „łanią” oraz wyciągnięcia korzyści z „przegranej” z nią bardzo wyczerpującej walki. Zanim by to jednak miało nastąpić, postanowiłem osiągnąć dwa niełatwe w moim położeniu cele: musiałem zapewnić sobie inne, nie gorsze, miejsce pracy, a ponadto, chcąc odpłacić „łani” pięknym za nadobne, doprowadzić do sytuacji, w której udałoby mi się zostawić ją na placu boju jak najbardziej skompromitowaną. Zacząłem intensywnie rozmyślać i szukać rozwiązań. Nie znalazłem ich natychmiast, ale z czasem nie okazało się to aż tak trudne, jak początkowo przypuszczałem. Na razie jednak była piękna wiosna, a dzieci ku wielkiej naszej radości rosły i rozwijały się wspaniale. Jednak ciasnota mieszkaniowa bardzo nam już doskwierała, toteż także Anka złożyła w Akademii Medycznej, gdzie pracowała, podanie o przydział mieszkania. A na Powsińskiej obchodziliśmy hucznie dzień 29 marca 1955 roku, w którym Weronia zdmuchnęła na urodzinowym torcie dwie świeczki. W połowie kwietnia Janusz Piewcewicz, z którym razem redagowałem w PK01 „Biuletyn Olimpijski”, zaproponował mi objęcie od początku czerwca etatowego stanowiska sekretarza Komisji Propagandy Komitetu Organizacyjnego Międzynarodowego Wyścigu Pokoju. Rzecz była atrakcyjna finansowo, kusiła mnie także samo dzielność działania, nie mówiąc już o perspektywie wyjazdu z Wyścigiem po raz pierwszy za granicę. Zgodziłem się tym chętniej, że w ten sposób realizowałem punkt pierwszy swoich planów. Miałem teraz półtora miesiąca na zrealizowanie punktu drugiego. W tym czasie w PZU kończyliśmy drukowanie reklamowej zakładki do książek w parusettysięcznym nakładzie. Koszt tego przedsięwzięcia okazał się olbrzymi, bo w grę wchodził zagraniczny karton, bigowanie części składanej, sztancowanie dziurki od klucza stanowiącej clou zakładki, słowem była to rzecz na owe czasy bar dzo fikuśna, wielobarwna i wymyślona przeze mnie od A do Z. W połowie maja druk został zakończony i w końcu miesiąca miało się rozpocząć jego rozsyłanie do dyrekcji wojewódzkich. Wtedy to wydział ogólny postanowił przyznać premie pracownikom szczególnie wyróżniającym się przy ponad półrocznych pracach związanych z tą zakładką. Panie opracowały wniosek, na którym po korekcie towarzyszki kierownik moje nazwisko się oczywiście nie znalazło. Na bardzo natarczywe nalegania Marii, „łania” odpowiedziała jak zwykle, że „tacy jak Chlebowski powinni być szczęśliwi, że dzięki wielkoduszności partii, mają co do garnka włożyć”. I dodała jeszcze: „póki ja tu rządzę, Chlebowski nie dostanie ani złotówki ponad podstawową pensję”. Maria mi to powtórzyła ze łzami oburzenia w oczach, a ja o mało jej nie ucałowałem z radości. Miałem wreszcie „łanię” w ręku i nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że z niej tę nadprogramową złotówkę jednak wyduszę. Realizując natychmiast mój plan, powiedziałem Marii z udanym zgnębieniem, że przyzwoitość nakazywałaby przynajmniej podziękować mi na jakimś świstku papieru za zaprojektowanie zakładki i udział w jej realizacji. „Łania” się oczywiście nie zgodziła i rzecz zamknęła stwierdzeniem: „ja nie podpiszę żadnego takiego pisma. Jeżeli chcecie, podpiszcie wy”. Maria podpisała, a ja z tym pismem poszedłem do naszego Biura Prawnego, gdzie „łani” szczególnie nie lubiano i jeden z prawników zapewnił mnie, że pismo to jest absolutnie wystarczającym potwierdzeniem autorstwa pomysłu. Pojechałem więc do Urzędu Patentowego, gdzie zgłosiłem wniosek o zastrzeżenie wzoru autorskiego. W kilka dni później otrzymałem urzędowe poświadczenie. Teraz już mogłem spokojnie przystąpić do ostatecznej rozgrywki. Napisałem pismo do dyrektora Stolarczyka, w którym przedstawiłem mu całe pasmo szykan, jakim zostałem poddany przez ostatnie półtora roku, przypomniałem o nie uregulowanej do tej pory sprawie „Wiadomości Ubezpieczeniowych” i poprosiłem o natychmiastowe rozwiązanie stosunku służbowego, celem przejścia do innej pracy, na zasadzie porozumienia stron. Powiadomiłem go też o zarejestrowaniu przeze mnie w Urzędzie Patentowym zakładki jako wzoru autorskiego, załączyłem kopię zaświadczenia oraz poinformowałem, że w tej chwili bez mej zgody kolportaż zakładki jest naruszeniem prawa. Zgodę zaś taką mogę wydać po wypłaceniu mi przez PZU symbolicznej należności w wysokości l złotego. Zastrzegłem jednak, że nie ma to być należność wypłacona mi prywatnie przez kogoś z jego własnej kieszeni, ale operacja, która przejdzie przez normalny tok działań księgowo-kasowych i wejdzie do dokumentacji Zakładu. Dyrektor, jak mi potem powtórzono, przyjął moje pismo nawet z pewną sympatią, „lania” zaś dostała szału. Domagała się, by mnie natychmiast wyrzucić, nie zaś zwolnić na zasadzie porozumienia stron. O żadnej symbolicznej złotówce w ogóle nie chciała słyszeć, Biuro Prawne otrzymało polecenie drobiazgowego zbadania całej sprawy pod kątem naruszenia prawa. Wszystkie jednak elementy jej stanowiska zawiodły, Biuro Prawne bowiem nie znalazło w moim postępowaniu ani jednego punktu do zakwestionowania i w efekcie końcowym dyrektor polecił załatwić sprawę według moich życzeń. Rzecz stała się głośna na całą Centralę, koleżanki i koledzy telefonowali lub zatrzymywali mnie na korytarzach, gratulując takiego skompromitowania „łani”. Symboliczną złotówkę otrzymałem w kasie, przy obecności całego działu księgowości. W ostatnim dniu pracy zaprosił mnie dyrektor, życzył milszych stosunków w nowym miejscu zatrudnienia i wyraził żal, że muszę odejść. „Łania” rzucała cień na Centralę PZU jeszcze przez półtora roku. Dopiero po Październiku 56 załoga dobrała się jej do skóry na ogólnym zebraniu. Prezes Szwedowski dzwonił nawet do mnie, uważając, że powinienem na to zebranie przyjść i przedłożyć publicznie moje racje, ale uznałem, że została już dostatecznie skompromitowana. Przeniesiono ją w atmosferze niesławy do innej instytucji, tym razem bankowej, ale skrzydeł już nie rozwinęła, choć lewica w PRL trzymała się krzepko jeszcze przez następne trzydzieści trzy lata. Mimo mojego odejścia na własne życzenie z PZU, i to w aurze moralnego sukcesu, nie ulegało wątpliwości, że do tego kroku zmusiły mnie długie półtoraroczne udręki, których „łania” stała się tylko potulnym wykonawcą, naprawdę zaś były dziełem telefonujących towarzyszy. Dlatego też w moim prywatnym rozrachunku fakt ten odnotowuję jako kolejny represyjny krok ze strony ludzi „szczurzej gęby”. Od l czerwca zacząłem pracować w Komitecie Organizacyjnym Międzynarodowego Wyścigu Pokoju. Nasze biuro zatrudniało kilka osób i mieściło się w trzech pokojach hotelu „Warszawa” przy obecnym placu Powstańców Warszawy. Jest to zaiste zadziwiające, że w ciągu ostatnich siedmiu lat, z ośmiu miejsc mej pracy trzy tylko znajdowały się nieco dalej (PSPS przy Młynarskiej, GKKF w alei Róż i RG „Ogniwo” w Alejach Jerozolimskich), pozostałych zaś pięć zamykało się w sześćsetmetrowym kręgu, którego punktem centralnym był właśnie plac Powstańców (BH Traugutta, „Sport” Nowogrodzka, ZZPP Mazowiecka, ZC PZU Prze skok i Traugutta, Wyścig Pokoju hotel Warszawa). Moim nowym szefem okazał się Roman Kowalski. Rok pracy pod jego kierownictwem wspominam jako okres spokojny, wolny od intryg i rozróbek. Był to jedyny dotąd zwierzchnik, który o niemożności zatrudnienia na następny rok powiadomił mnie oficjalnie, trzy miesiące przedtem, dając czas na poszukiwanie nowego miejsca pracy Na razie jednak pracowałem, praktycznie sam sobie wyznaczałem robotę i nikt mi w nią nosa nie wtykał. Także to lato spędziłem bez urlopu, bo nie miałem jeszcze do niego prawa, a roczny Tomek i dwuletnia Weronia nie mogli wyjechać nigdzie dalej z samą Anią. Pozostawał nam znów domek teściowej na Powsińskiej, gdzie wcale nie było nam tak źle. Anka miała dwumiesięczny urlop asystencki, a ja uciekałem po pracy ze skwarnego śródmieścia, sparaliżowanego najpierw supergigantycznymi przygotowaniami do „V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów o Pokój i Przyjaźń”, a potem samym Festiwalem. Oczywiście w jego programie nie było już nocnego konkursu skoków na skoczni igielitowej, bo tempo prac przy jej budowie, w ubiegłym roku tak gwałtowne, w tym zupełnie zamarło na skutek horrendalnego przekroczenia przez budowniczych preliminarza wydatków. Prócz tego wadliwie wykonane odwodnienie wybiegu spowodowało ciągłe zalewanie tej części skoczni wodami podskórnymi. Stała więc na Wierzbnie, na mokotowskiej skarpie jeszcze przez lata goła wieża, zwana przez warszawiaków szubielą albo skocznią-widmem. Stołeczne narciarstwo upadało nadal. Z istniejących jeszcze niedawno dziewięciu dużych klubów pozostały już tylko trzy, z czego dwaj nasi wielcy rywale, „Budowlani” i „Kolejarz”, także z trudem wiązali koniec z końcem. Jedynie nasza sekcja narciarska do niedawna „Ogniwo” Warszawa, a obecnie „Sparta” Warszawa przekroczyła już pół tysiąca członków, z czego ponad stu było zawodnikami. Choć większość z nich wbrew odgórnym zaleceniom stanowili zjazdowcy, nikt im nie śmiał zrobić krzywdy, bo musiałby ze mną mieć do czynienia. A byłem w tym czasie członkiem najwyższych władz „Sparty”, prezydium ZG Sekcji Narciarstwa GKKF, także CRZZ, przewodniczącym SN Rady Głównej „Sparty” i do pełnego kompletu brakowało mi tylko prezesury sekcji warszawskiej. Jesienią 1955 roku jednak koledzy wybrali mnie i na to stanowisko. Wbrew pozorom wcale mi to pracy nie utrudniało, bo jeśli w jakichkolwiek sprawach narciarskich gdziekolwiek się o cokolwiek zwracałem, zawsze było to pośrednie lub bezpośrednie pisanie do siebie samego. Może dlatego nasza warszawska sekcja tak dobrze się trzymała. Cały ten czas zastanawiałem się, kiedy ubeckie restrykcje obejmą również moją działalność sportową. Ale mijały miesiące i nic złego się tu nie działo. Doszedłem więc do wniosku, że albo tę dziedzinę potraktowano jako mało ważną, albo też komórka, która realizowała program ciemiężycielski, nie miała skutecznego kanału oddziaływania na sport. Zbliżała się zima, a z nią perspektywa spędzenia długich i mroźnych wieczorów w naszym ponad normę zagęszczonym mieszkaniu. Kłopoty, jak wiadomo, chodzą parami. Tesiek napisał ze Szczecina, że z jego sercem jest źle, doszła do tego puchlina wodna i od paru tygodni leży w szpitalu. Pamiętałem o jego pragnieniu, dręczącym go od dłuższego czasu najeść się do syta i bez ograniczeń winogron. Skąd wziąć winogrona? Nie widzieliśmy ich od lat. Tak się jednak tym przejąłem, że od dyrektora generalnego Miejskiego Handlu Detalicznego, członka prezydium „Sparty”, wyżebrałem z przydziałów rządowych pięciokilogramową skrzynkę wspaniałych bułgarskich winogron. Wystaliśmy ją z Anią pełni obaw, czy owoce w drodze nie zgniją. Dostaliśmy bardzo szybko potwierdzenie odbioru i zapewnienie Teśka, że nigdy jeszcze tak szczęśliwy nie był, jak właśnie teraz, gdy te ulubione winogrona je po kryjomu, ale bez ograniczeń. Anka nie pozwoliła sobie ani na chwilę wytchnienia. Zaraz po uzyskaniu magisterium rozpoczęła przygotowania do doktoratu. Chemia zawsze była i zostanie dla mnie czarną magią, ale nawet ci, którzy się na tym znają mówili, że cukry, będące tematem jej pracy, należą do spraw bardzo skomplikowanych. Już dwóch jej poprzedników poległo na tym polu. Byłem z niej bardzo dumny, ale jednocześnie zazdrościłem możliwości dalszej walki o pozycję w nauce, która to możliwość mnie została odebrana. Często zastanawiałem się, czy to się kiedykolwiek zmieni. Nastały już solidne październikowe chłody, gdy pewnego dnia wpadła do mojego biura w hotelu „Warszawa” rozradowana i rozgorączkowana Anka, krzycząc od progu: - Szybko się ubieraj! Jedziemy obejrzeć nasze nowe mieszkanie. Mimo, że się nam nie przelewało, wzięliśmy taksówkę, bo trzeba było jechać aż na Jelonki wtedy było to daleko za miastem. Po raz pierwszy zobaczyłem miasteczko sowieckich budowniczych Pałacu Kultury i Nauki, zwanego później dość powszechnie „Pekinem”, który po dwóch latach budowy został 22 lipca 1955 roku „podarowany” Polsce. Właśnie kończono generalny remont osiedla, które po wyjeździe dotychczasowych użytkowników absolutnie nie nadawało się do zamieszkania. Zajmowało ładnych kilkadziesiąt hektarów pociętych asfaltowymi uliczkami, przy których stały drewniane, parterowe, długie pawilony oraz około stu jednorodzinnych domków. Później dowiedzieliśmy się, że były to pawilony i domki produkcji fińskiej, którymi między innymi Finowie spłacali reparacje wojenne Związkowi Sowieckiemu. Teraz całe to osiedle przekazano Ministerstwu (chyba już) Szkolnictwa Wyższego, a ono postanowiło, że pawilony zasiedlą studenci, zaś domki pracownicy naukowi. W miesiąc później powstał na Jelonkach największy ośrodek akademicki w kraju, który skupiał ponad trzy tysiące studentów. Było tu własne, osiedlowe kino („Dar”), klub studencki, sklepy, poczta, apteka, ambulatorium. Ania otrzymała przydział na domek nr 125, położony tuż przy betonowym ogrodzeniu ciepłowni. Akurat wiał północny wiatr i czarne kłęby dymu waliły prosto na nasz domek. Natychmiast przypomniało mi się Zagłębie, starałem się jednak pocieszać nagle zmarkotniał Anię. W końcu w ciepłowni palą tylko przez pół roku, a poza tym północne wiatry zimą nie są znowu tak częste. Nie mogłem wtedy użyć bardzo ważnego argumentu, przemawiającego na korzyść tej bliskości ciepłowni, bo o nim jeszcze nie wiedziałem. Ale już po dwóch tygodniach okazało się, że na skutek płytkiego położenia źle zaizolowanych przewodów cieplnych, znośna temperatura była tylko w domkach znajdujących się najbliżej ciepłowni. Nasz domek, jak zresztą wszystkie pojedyncze, składał się z trzech dużych pokoi, widnej kuchni, łazienki, obszernego przedpokoju i werandy. Razem osiemdziesiąt osiem metrów kwadratowych. Do tego piwnica i nadający się do zbudowania dwóch dodatkowych pokoi strych. Można było oszaleć ze szczęścia, porównując to z piętnastoma metrami naszej sutereny. A jeszcze dokoła mnóstwo zieleni i kino o sto metrów. Przeprowadzić mogliśmy się od razu, nie czekaliśmy więc ani dnia dłużej. Co za wspaniała niespodzianka przed Bożym Narodzeniem! I co za fatalne niedociągnięcie towarzyszy, którzy (prawdopodobnie) nie zdążyli zadzwonić do miejsca pracy Anki przed dokonaniem przydziałów. Z początku poruszaliśmy się po tym gigantycznym metrażu trochę jak po powierzchni księżyca, tym bardziej że mała ilość mebli podkreślała jeszcze kontrast ze starym mieszkaniem. Dzieci także odczuwały różnicę. Przez pierwszych parę tygodni chodziły po nowym, pachnącym jeszcze farbą domu tylko wtedy, gdy mogły się trzymać spódnicy Anki lub moich spodni. Po prostu bały się przestrzeni. Miałem w nich, a szczególnie w Weroni, stałych asystentów przy wszystkich pracach związanych z urządzaniem domu. W wieku dwóch i pół lat mówiła już całkiem swobodnie i wykazywała tendencje do tworzenia własnego, bardzo logicznego języka. Na oczy na przykład mówiła patrzałki. Kiedyś wszedłem do piwnicy i świecąc sobie latarką czegoś tam szukałem. Weronia stała na brzegu włazu i pilnie mi się przyglądała. Gdy wychodziłem, zapytała: - Tatusiu, co ty masz w rączce? - Latarkę. - To pokaż. Błysnąłem światłem. - Nie to pokaż. To drugie. - Jakie drugie? - Jak ona lata. Logiczne jeśli latarka, to przede wszystkim powinna latać. Do Tomka miała stosunek bardzo opiekuńczy i nazywała go Potom, jako że ciągle słyszała, że powinno się iść „po Tomka”, albo trzeba uważać na coś, „bo Tomek” lub należy zajrzeć „do Tomka”. Nic więc dziwnego, że te wszystkie „po”, „do”, „bo” połączyły się w małej głowie w jedną całość z imieniem brata. Zresztą przejęliśmy ten jej dziwoląg językowy do użytku domowego i przez kilka lat na Tomka wołaliśmy Potomek. Wraz z nami przeprowadziła się na Jelonki Marynia, która żyła jeszcze siedemnaście lat. Niestety, nasza wielka rodzinna radość została zakłócona wiadomością tragiczną. W kilka dni po przeprowadzce otrzymaliśmy ze Szczecina telegram zawiadamiający o śmierci Teśka. Niestety, był nadany na ulicę Kielecką i mimo że zostawiliśmy tam nasz jelonkowski adres, nie podano go listonoszowi. Ustalenie naszego nowego adresu zajęto poczcie tydzień. Otrzymałem więc wiadomość w cztery dni po pogrzebie. Bardzo przeżyłem to, że nie mogłem być na pogrzebie mego wspaniałego wuja i ojca chrzestnego. Święta Bożego Narodzenia wyprawiliśmy dla całej rodziny na Jelonkach. Wreszcie mieliśmy ku temu odpowiednie warunki. 1956 Koniec z Wyścigiem Pokoju, bo „towarzysze dzwonili”, dwumiesięczny wypad w Tatry, kolejne nieszczęście śmierć Tody, Polski Październik pierwszy etat (!) w „Prasie”, spełnienie klątwy sprzed lat, prezesuję WKN-owi, węgierscy goście w Zakopanem Radość z nowego mieszkania ciągle trwała i łagodziła reakcje na wszystkie spotykające nas przeciwności. Gdy zatem w końcu lutego Kowalski powiadomił mnie, że po majowym Wyścigu nie będzie mógł przedłużyć umowy na następny rok, przejąłem się tym umiarkowanie. Niemniej był to znowu cios ze strony dzwoniących towarzyszy. Kowalski chcąc nieco osłodzić gorycz wymówienia, przyrzekł wstawić mnie w skład ekipy redagującej codzienny biuletyn w czasie samego wyścigu. Wiązało się to z przejazdem całej jego trasy, przez Polskę, NRD i Czechosłowację, aż do mety w Pradze. Miał to być mój pierwszy wyjazd zagraniczny i bardzo się na niego cieszyłem. Niestety, tuż przed rozpoczęciem imprezy okazało się, że jako jedyny z całej ekipy zostałem skreślony z listy. Uczestnictwo w ekipie organizacyjnej zakończyło się więc dla mnie we Wrocławiu, na trzecim polskim etapie. Tak oto po raz „nasty” w ciągu pięciu lat towarzysze dali znać, że istnieją i mają na mnie baczenie. W ostatnich dniach maja rozstałem się z Komitetem Organizacyjnym i znów stanąłem przed koniecznością szukania pracy. Pewne minimum środków na utrzymanie dawały mi zarówno wierszówki ze „Sportu”, jak i ryczałt z PK01. Postanowiliśmy jednak z Anią pojechać w Tatry, z dziećmi i Marynią, i to na dwa miesiące. Chcieliśmy nadrobić zaległości poprzednich trzech lat. W końcu czerwca, tuż przed wyjazdem, zostaliśmy wszyscy poruszeni manifestacjami robotniczymi w Poznaniu oraz wyjątkową brutalnością władz przy ich tłumieniu. Nie przypuszczaliśmy jednak, że to krwawe ziarno posiane w stolicy Wielkopolski zaowocuje tak wspaniale i to już po czterech miesiącach polskim Październikiem. Dwa miesiące wakacji w Tatrach stanowiły doskonałe odprężenie i wypoczynek, szczególnie dla mnie, po trzech latach bez urlopu i dosyć nerwowym ostatnim roku. Biegaliśmy po Tatrach bez opamiętania, spokojni, że w domu u pani Cyfrowiczowej czekają na nas dzieci pod najlepszą opieką. Nie wisiała też nad nami perspektywa zimy w dziupli na Kieleckiej. Wszystko to powodowało, że nawet brak sta łej pracy tak bardzo mnie już nie przerażał. Widać szkoła, jaką mi dawali towarzysze przez ostatnie pięć i pół roku, uodporniała mnie coraz bardziej. Niestety, jak wszystko co dobre i urlop, szczególnie udany, musiał się skończyć. W skrzynce pocztowej na Jelonkach czekała na nas druga w ciągu niecałego roku tragiczna wiadomość telegram o śmierci i pogrzebie Tody. Także i ją po mamie i Teśku zmogła astma. Natychmiast pojechałem do Krobielewka, gdzie zastałem ciągle jeszcze skamieniałą z rozpaczy babcię i małe przerażone dzieci Tody Hanię i Jurka. Początek roku szkolnego wprowadził w ich życie jakieś ożywienie, ale babcia nie mogła dojść do siebie. Toda była ostatnim żyjącym jej dzieckiem. Dobra, przyjazna ludziom babcia Frania przeżyta wszystkie swoje dzieci i została sama z dwójką wnucząt, bo Stefan, mąż Tody, odjechał „w siną dal” jeszcze na rok przed jej śmiercią. Zdecydowaliśmy z Anką, że niezależnie od naszej sytuacji finansowej będziemy babci pomagać. WSŻAK byłem, poza wszystkimi innymi więzami rodzinnymi, także ojcem chrzestnym Hani. Babcia chciała z powrotem przenieść się do Grodźca, gdzie na cmentarzu Boleradzkim po śmierci Tody spoczywało troje z czwórki jej dzieci, jednak z realizacją tych planów musiała czekać jeszcze dziesięć lat. Wrzesień i połowę października strawiłem na bezskutecznym poszukiwaniu pracy. W końcu zaprzestałem tych bezowocnych wysiłków, bo w kraju zaczęły się dziać rzeczy ważniejsze. Aresztowany wcześniej Władysław Gomułka został wypuszczony z więzienia prosto na obrady plenarne partyjnego KC. Cały kraj ogarnęła fala manifestacji, na których popierano Gomułkę i jego plany odnowy życia politycznego, społecznego i każdego innego w Polsce. Zdarzyła się też w tym czasie rzecz niesłychana. Zaniepokojeni komuniści sowieccy, z Nikitą Chruszczowem na czele, zamiast jak dotychczas bywało wezwać delegację polską na Kreml, przylecieli samolotem do Warszawy. Rozmawiano z nimi okrągłą dobę w atmosferze dalekiej od dotychczasowej pokory. Wiec poparcia dla Polski w Budapeszcie, rozpędzony przez węgierską służbę bezpieczeństwa morderczymi salwami, wywołał powstanie na Węgrzech, które z kolei popieraliśmy my: słowem, krwią przesyłaną transportami i wszelkimi innymi sposobami. 24 października na placu Defilad przed „Pekinem” odbył się półmilionowy wiec z udziałem nowego pierwszego sekretarza KC, na którym byliśmy z Anią, skandując jak wariaci „Gomułka”, „Gomułka”. W cztery dni później, po czterech latach więzienia, został uwolniony prymas Polski kardynał Stefan Wyszyński. Rozpadał się na naszych oczach stalinizm w Polsce i serce nam rosło, że dzieje się to bez rozlewu krwi, choć jednocześnie każda wiadomość o rozstrzeliwanym przez sowieckie czołgi powstańczym Budapeszcie wywoływała przerażenie i coraz większą nienawiść do sowietów. Teraz każdy z nas, Polaków, zaczął wokół siebie dokonywać październikowych porządków. Dowiedziałem się od znajomego dziennikarza, że w wydziale kadr Zarządu Głównego RSW „Prasa” istnieje możliwość otrzymania do wglądu własnej teczki personalnej. Poszedłem więc na Bagatelę i stanąłem oko w oko z towarzyszką Dolińską. Widziałem ją poprzednio kilka razy, teraz jednak była całkiem inną osobą. Przestraszona, nerwowa, z rozlatanymi oczyma, nie przypominała w niczym tam tego uosobienia arogancji. Teczkę dostałem bez słowa sprzeciwu. Właściwie nie była to teczka, tylko dwie okładki z jednym dokumentem w środku zaświadczeniem o ukończeniu Studium Dziennikarskiego przy Akademii Nauk Politycznych. O tym, że zawartość teczki była obfitsza, świadczył jej grzbiet, co najmniej centymetrowej grubości. Moja rozmówczyni nie mogła, czy też raczej nie chciała poinformować mnie, co się stało z resztą dokumentów. Na pytanie, czy teraz znajdzie się już dla mnie etatowa praca w prasie, otrzymałem natychmiastową propozycję. Właśnie organizowano nową redakcję miesięczników sportowych, z czterema tytułami: „Piłką Nożną”, „Lekkoatletyką”, „Boksem” i „Sportami Wodnymi”. Zgodziłem się podjąć pracę, ale pod warunkiem powiększenia redakcji o jeszcze jeden tytuł, a mianowicie „Zimę”. Zgodzono się bez zmrużenia oka. W ogóle odnosiłem wrażenie, że wtedy można było domagać się wszystkiego i wiele z tego uzyskać. Pracę rozpocząłem w grudniu. Redakcje mieściły się na skrzyżowaniu Mazowieckiej i Kredytowej, czyli znów w moim tradycyjnym kręgu. Redaktorem naczelnym była kobieta. Po doświadczeniach z „łanią”, szedłem na pierwsze spotkanie zjeżony jak pies. Okazało się jednak, że redaktor Szczudłową znam z GKKF z całkiem miłej strony. Zespół był mały, ale dość smaczny. „Boks” redagował Tadeusz Olszański, później korespondent prasy polskiej w Budapeszcie, „Piłkę Nożną” Mańkowski, świetny brydżysta, ja „Zimę”. Nie pamiętam już redaktorów pozostałych dwóch tytułów. Zbyszek Rosochacki prowadził redakcję techniczną. Zapowiadało się na pracę spokojną i wreszcie stałą. Wydawało się, że Październik przetrącił kręgosłup dzwoniącym towarzyszom. W tym złudzeniu trwałem przez rok. Potem wszystko zaczęło się od nowa. Prawie czterdzieści lat później dowiedziałem się, gdzie tkwiła przyczyna tej przerwy w zainteresowaniu moją osobą. W końcu grudnia 1956 roku Wiktor Siennicki już kapitan rozstał się z Ministerstwem Bezpieczeństwa. Podobno na własną prośbę. Czyżby ubiegł spodziewaną czystkę w resorcie? Przez pół roku „studiował” w Technikum Mechanicznym w Warszawie. Widocznie ktoś mu wytłumaczył, że jednak szczere chęci luk w edukacji nie zastąpią. W lipcu 1957 roku został powołany do wojskowej służby zawodowej w Szefostwie Wojskowej Służby Wewnętrznej, zresztą z inicjatywy szefa tej służby, przysłanego z Sowietów gen. Aleksandra Kokoszyna. Awansowano go też do stopnia majora i przydzielono do Zarządu I. Odszedł więc z bezpieki, a przeszedł do nowo tworzonej służby specjalnego rodzaju. Wojskowa Służba Wewnętrzna kolejne miejsce pracy Siennickiego miała być nową formułą kontrwywiadu, powołanego na miejsce skompromitowanego zbrodniczymi metodami stosowanymi w okresie stalinizmu Głównego Zarządu Informacji. Ale o innym obliczu takich instytucji nie świadczy jedynie zmiana szyldu. Potrzebni są przede wszystkim nowi ludzie. Jednak nowi, nie zawsze znaczą lepsi. W tym wypadku na pewno nie. A Wiktor Siennicki wcale nie był jedynym takim przypadkiem w tej instytucji. Prawie w tym samym czasie WSW została wzmocniona pewną liczbą oficerów z podobnie jak „szczurza gęba” AL-owską przeszłością i z tego samego, 1924 rocznika. Przykładowo chcę tu zarysować sylwetkę tylko jednego z nich, choć mógłbym więcej. Nazywał się Bolesław Kowalski, ale urodził się z nazwiskiem Kaźmierak. Lubelszczyzna czasów okupacji zapamiętała go jako „Cienia”. To on ze swoimi AL-owcami 4 maja 1944 roku zamordował w Owczarni żołnierzy z oddziału ppor. Mieczysława Zielińskiego „Moczara” z 15 pp. AK „Wilki”. W pięć dni później spacyfikował wieś Boiska, likwidując kilku BCh-owców. 13 maja zaatakował bazę oddziałów akowskich we wsiach Boża Wola i Dębina, zabijając czterech żołnierzy AK i paląc piętnaście zabudowań. 2 lipca pod Stefanówką napadł z zasadzki na oddział AK por. Bolesława Frańczaka „Argila”, w wyniku czego poległo czternastu żołnierzy z 15 pp.”Wilki”, a kilku zostało rannych. Miał wtedy niespełna dwadzieścia lat i mimo to już stopień podporucznika i Krzyż Grunwaldu. W PRL awansował w ciągu roku do stopnia majora, oczywiście służąc w milicji oraz Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W 1948 roku został awansowany do stopnia podpułkownika i dowodził pułkiem KBW W 1951 roku szczęście go na jakiś czas opuściło. Aresztowano go, ale nie za zbrodnie popełnione na akowcach, lecz za wymordowanie w 1944 roku oddziału żydowskiego pod dowództwem ppor. „Zemsty” Aleksandra Skotnickiego. Po trzech latach jednak wypuszczono go z więzienia, zrehabilitowano, bo udało mu się przekonać ówczesną „sprawiedliwość”, że oddział „Zemsty” to byli agenci gestapo. Po październiku 1956 roku, jako ofiara stalinizmu, wrócił do Ludowego Wojska i awansowany już do stopnia pułkownika wszedł w skład ścisłego szefostwa WSW. Kiedy Bolesław Kowalski „Cień” wkrótce potem zmarł, został pochowany z werblami i salwami w alei zasłużonych cmentarza Wojskowego na Powązkach, gdzie leży do dzisiaj. Takich to ludzi kierowano do „odnowionego” kontrwywiadu po Październiku. Ja wSŻAKże tę mądrość zyskałem dopiero po czterdziestu latach. W końcowych miesiącach 1956 roku łudziłem się nadzieją, że „szczurzą gębę” i jego pomagierów raz na zawsze pozbawiono praw do decydowania o losach ludzkich. Stało się to jednak do pieropo trzydziestu pięciu latach i to w wyniku boskiej, a nie komunistycznej decyzji. Z czasem okazało się, że swój paskudny proceder odpowiednie służby specjalne kontynuowały jak za dawnych „dobrych” czasów. Nie podejrzewam, by „szczurza gęba” osobiście dzwonił do moich pracodawców. On chyba tylko dbał o to, aby raz uruchomiona machina nie zwalniała ani na moment tempa. My z Anią na razie jeszcze nieświadomi nowych układów w WSW, korzystaliśmy z przebłysków wolności. Ania rzuciła się bez wahania w nurt sporów o nowe oblicze harcerstwa. Uwierzyła, że komuna pozwoli w tej dziedzinie na więcej niż w innych. Ja tak naiwny nie byłem. Marzyło mi się harcerstwo pierwszych trzech powojennych lat, ale dla takiej organizacji nie przewidywano nadal w tym ustroju miejsca, nawet po Październiku. Wprowadzaliśmy za to „nowe” do sportu. W połowie listopada odbył się nadzwyczajny walny zjazd sekcji narciarskiej warszawskiej „Sparty”. Mieliśmy na nim niecodziennych, honorowych gości w osobach pani Edyty Wargenau i płka Mariana Friihaufa. Byli to jedni z ostatnich żyjących przedstawicieli zarządu rozwiązanego przed sześciu laty Warszawskiego Klubu Narciarskiego. To oni z trybuny walnego zebrania postawili wniosek, aby nasza sekcja reaktywowała ich klub. I tak się też stało w wyniku jednomyślnie podjętej uchwały. Zresztą inaczej być nie mogło. Z wielu sekcji i klubów narciarskich, istniejących przed kilku laty w stolicy, zostaliśmy już tylko my. Postanowiliśmy wystąpić z wielosekcyjnego klubu warszawskiej „Sparty” i stworzyć samodzielny jednosekcyjny Warszawski Klub Narciarski, pozostający jednak w tym Zrzeszeniu. Nie chcieliśmy bowiem wszystkiego zaczynać od nowa. Zdecydowaliśmy też, że za półtora roku, latem 1958 roku urządzimy huczne obchody 35-lecia istnienia WKN. Zostałem jednomyślnie wybrany jego prezesem. Naszły mnie w związku z tym refleksyjne wspomnienia. Przed osiemnastu laty na Polanie Chochołowskiej od zamkniętych drzwi schroniska WKN jeden z działaczy tego klubu w brutalny sposób odpędził małego, płaczącego chłopca, który tam przybiegł w poszukiwaniu pomocy dla powalonej atakiem astmy matki. Teraz tenże chłopiec już dorosły miał kierować klubem, czyniąc z niego największą i jedną z najsilniejszych organizacji narciarskich w Polsce. Zaiste, ten świat nie tylko jest mały, ale jeszcze do tego mocno zwariowany. W grudniu w „Bankowcu” w Zakopanem gościliśmy trzydziestoosobową grupę zawodników budapeszteńskiego klubu narciarskiego „Epitók”, którzy w swoim kraju, zważywszy na jego tragiczną sytuację, nie byli w stanie przygotowywać się do sezonu. Trenowali więc przez dwa tygodnie razem z naszą klubową kadrą i w ten sposób nawiązały się między naszymi klubami bardzo serdeczne stosunki. Szczególnie zaprzyjaźniłem się z kierownikiem węgierskiego klubu, Cilley Gezą. Mały, śniady, szPAXowaty był typowym przedstawicielem węgierszczyzny w najlepszym wydaniu. Starszy ode mnie co najmniej o ćwierć wieku, sam nie dostrzegał tej różnicy i mnie nie dawał jej odczuć. Ród Cilleyów, razem z Hunyadymi i kilku innymi zajmował w tysiącletniej historii Węgier pozycję szczególną. Sam Geza był przed wojną zawodowym oficerem węgierskiej armii i to w elitarnym rodzaju broni, w lotnictwie. W czasie wojny, w randze majora, dowodził eskadrą nocnych myśliwców. Mówiąc o tym wyciągał z ukrytej gdzieś na sercu kieszeni okrągły kawałek granatowego filcu, na którym błyszczał srebrny sierp księżyca z siedzącym nań czarnym kotem. Kot miał gorejące, rubinowe oczy, a Geza w tym momencie oczy pełne łez. Bo z taką przeszłością jego pozycja w ludowej węgierskiej ojczyźnie była nie do pozazdroszczenia. Tym bardziej, że już przed wojną należał do dość znanych pisarzy swego kraju, a w jego powieściach często przewijał się wątek antykomunistyczny. Szczególnym marzeniem Gezy było obejrzeć Warszawę. Obóz w Zakopanem prowadzili Jurek Wilgat z Mietkiem Ślusarzem. Opowiedzieli mi telefonicznie o naszych gościach oraz o marzeniu Gezy. Poprosiłem, aby przysłali go do stolicy. Okazało się, że sam jechać nie może, a tylko w towarzystwie dwóch kolegów. Dobrze, niech przyjeżdżają we trzech. Gdy ich zobaczyłem na dworcu, nie miałem wątpliwości kim są „koledzy” Gezy. Maleńki Węgier długo i serdecznie się ze mną witał, a dwa zwaliste typy o tępych gębach ani chybi avosze z węgierskiej służby bezpieczeństwa nie spuszczali go z oczu. Opiłowski przyjął ich elegancko, kawą i koniakiem, które piliśmy tylko my z Gezą, zaś avosze pociągali jakąś ohydną barack-palinkę prosto z butelki. Gdy Geza wychodził do toalety, jeden z nich natychmiast szedł za nim. Podczas obiadu nasza wódka dała im wreszcie radę i gdy pojechaliśmy zwiedzać Warszawę, nie byli w stanie wyjść z samochodu. Chodziliśmy więc z Gezą sami, ale tylko w zasięgu wzroku agentów. Narastała we mnie złość. Podczas kolacji czerwony barszczyk z uszkami, którego nigdy dotąd nie jedli, rozregulował ich żołądki całkowicie. Spodnie cały czas trzymali w garści. W wagonie sypialnym zdecydowałem, że oni dwaj będą spali w jednym przedziale, a my z Gezą w drugim. Tu z miejsca oprzytomnieli, zgłaszając ostry protest. Przerażony Geza przetłumaczył mi, że upierają się, by Geza spał z jednym z nich, a ja z drugim. Tego już było za wiele. Poprosiłem Gezę o dosłowne przetłumaczenie im tego, co chciałem powiedzieć, a więc, że ja się nie zgadzam dzielić przedziału z żadnym z nich, bo chcę spać, a oni będą po dziesięć razy biegali do toalety. I nie zgadzam się, aby w podobnej sytuacji podróżował mój osobisty gość Cilley Geza. Jeżeli chcą pełnić służbę, to proszę bardzo, my z Gezą zajmiemy każdy po jednym przedziale, a oni spędzą noc na korytarzu. Tylko ostrzegam! Jeżeli konduktor poczuje od nich wódkę, zostaną wysadzeni na pierwszej stacji, oddani w ręce milicji, a ta natychmiast powiadomi ambasadę węgierską. Mają minutę do namysłu. Po minucie nie było ich na korytarzu, a my z Gezą mogliśmy przegadać całą noc. Usłyszałem wówczas wzruszającą opowieść: - Bardzo ci jestem wdzięczny, że pomogłeś mi w spełnieniu wieloletniego marzenia. W 1944 lotnisko, które moja eskadra zajmowała pod Budapesztem, dzieliliśmy z Niemcami. Z nimi też startowaliśmy na wspólne akcje nocne. Z tej racji mieliśmy do dyspozycji najnowsze modele myśliwca messerschmitt. Przy takim wyposażeniu mogliśmy bez żadnych trudności zniszczyć każdy angielski samolot. Kiedy przylatywały bombardować nasze zakłady przemysłowe, robiliśmy to, choć z żalem. Ale nad nami prowadził także szlak przelotu polskich transportowców z Brindisi z cichociemnymi i ze zrzutami dla polskich partyzantów, a potem dla powstańców warszawskich. Oni nam nie szkodzili, a sercem byliśmy z nimi. Nieraz w nocy widziałem na tle księżyca sylwetkę takiego samotnika i wtedy robiliśmy wszystko, aby odciągnąć towarzyszących nam Niemców z tego rejonu nieba. Często się to udawało, często też nie. My, Węgrzy, nie strąciliśmy ani jednej maszyny lecącej w kierunku Polski czy z powrotem, choć możliwości mieliśmy duże. Udało nam się za to zestrzelić dwie niemieckie maszyny atakujące te transportowce. Jedną mam na swoim koncie. I wszystko byłoby dobrze, gdyby przy trzecim przypadku rzecz się nie wydala. Postrzelony Niemiec wylądował i zameldował, że atakowała go węgierska maszyna. Było drobiazgowe śledztwo, i udało się chłoPAXa wyratować przed plutonem egzekucyjnym, ale do samolotu już nie wsiadł. Dlatego tak chciałem zobaczyć tę Warszawę, za którą ja i moi piloci także trochę walczyliśmy. W Zakopanem byłem tylko dwa dni, bo nie mogłem w nowej pracy nadużywać zwolnień, ale udało mi się zajść avoszom za skórę. W dniu mego przyjazdu odbyło się uroczyste powitanie naszych węgierskich gości. Agenci chcieli oczywiście także uczestniczyć w tej uroczystości, ale to by nam pokrzyżowało plany. Zadzwoniłem więc do działaczy zakopiańskiego klubu „Gwardia” z prośbą, by pomogli nam pozbyć się ich na kilka godzin. Rzeczywiście, przyjechali po południu samochodem i zaprosili kolegów węgierskich do siebie. Avosze nie chcieli jechać, ale wytłumaczyliśmy im, że „Gwardia” to jest ich pion sportowy w Polsce i nie skorzystanie z zaproszenia byłoby wielką obrazą. Pojechali więc, a my zrobiliśmy naszym gościom taką fetę, że płakali jak bobry. Nazajutrz cały obóz jechał na Kasprowy i avosze uparli się, że pojadą także. Ostrzegliśmy ich, że jedzie się kolejką tylko w jedną stronę, a z powrotem trzeba zjechać na nartach. Uwierzyli i odpowiedzieli, że wrócą pieszo, bo bardzo lubią górskie zimowe spacery. Popatrzyłem na Mietka i zobaczyłem w jego oczach błysk wesołości. - Mieciu, mam nadzieję, że pokażesz panom drogę powrotną. - Oczywiście - zgodził się Mietek. Nazajutrz, już w Warszawie, odebrałem od niego telefon z meldunkiem, że avoszów milicja przywiozła do „Bankowca” przed północą, przemarzniętych do szpiku kości. Więcej już na Kasprowy się nie wybrali. Ania w tym czasie walczyła o nowe harcerstwo. Cały listopad upłynął na dziesiątkach spotkań i narad. Najpierw w Warszawie, a 8 grudnia w Łodzi, dokąd pojechały z Warszawy aż dwa autokary. Ja, mimo namów, zostałem w domu. Po trzech dobach nieustannych narad i kłótni powstał twór, który znów nazywał się ZHP; przywrócono mu wprawdzie harcerski krzyż, ale zmieniono przyrzeczenie i prawo, a także uchwalono niezbył zadowalającą deklarację programową. Dla mnie najlepszym dowodem na to, czym ma być ten nowy ZHP stał się fakt, że do Naczelnej Rady Harcerskiej wybrano także Stanisława C. To mi wystarczyło. Następnych prawie trzydzieści pięć lat potwierdziło tylko moje zastrzeżenia. 1957 Zderzenie z ZSRR, dramat na stokach Skrzycznego, łajno ratuje mi życie, zjazd na teczce, WKN w ofensywie, a jednak będzie skocznia w Warszawie, rewizyta nad Balatonem W styczniu pojechałem jako kierownik narciarskiej reprezentacji Polski na międzynarodowe zawody narciarskie w konkurencjach klasycznych do Moskwy. To był mój pierwszy i niezmiernie ciekawy wyjazd zagraniczny. I choć później zwiedziłem parę krajów, ta wizyta w zupełnie innym świecie wywarła na mnie największe wrażenie. Przede wszystkim byłem szczerze zaskoczony, że w ogóle dostałem paszport. Dopiero po latach dowiedziałem się, że mój „opiekun” wtedy już nie funkcjonował w bezpiece, a jeszcze nie zaczął kariery w kontrwywiadzie, powstała więc chyba luka w nadzorze. Jechałem zatem do Moskwy. Ekipa nasza była dość duża, chyba dziesięcioosobowa. Zapamiętałem tylko dwie biegaczki, w tym Marysię Danielkę, którą jako małą dziewczynkę spotkałem już przed dziesięciu laty przy ognisku harcerskim na łące na Krzeptówkach. Ze skoczków zaś został mi w pamięci Jan Kula. Okrasą zawodów miał być konkurs skoków na moskiewskich Łużnikach. Samolot wystartował wieczorem z Okęcia, w czasie zacinającego i marznącego deszczu. Na bezśnieżnym moskiewskim lotnisku Wnukowo po raz pierwszy widziałem Tu-104, odrzutowiec pasażerski, nigdy dotąd nie oglądany w naszej części Europy. Ale na rozglądanie się nie było czasu. Organizatorzy dosłownie wyrwali nas z samolotu i przerzucili bez jakiejkolwiek kontroli celnej czy paszportowej do mikro busów; pilotowani przez milicyjne wozy na sygnałach i z włączonymi „kogutami” popędziliśmy przez zalane deszczem, smutne i ogromnie zatłoczone miasto. Dopiero w samochodzie dowiedzieliśmy się, że ze względu na brak śniegu w Moskwie zawody zostały przeniesione do Leningradu i za dwadzieścia minut odchodzi z Dworca Białoruskiego ostatni dzisiejszy ekspres do tego miasta. Musimy na niego zdążyć, bo jeśli nie, czeka nas poszukiwanie noclegu w mieście znanym z chronicznego braku miejsc w hotelach. Samolot nie wchodził w rachubę, bo właśnie nad Leningradem trwała burza śnieżna, i „daj Boh”, żeby torów całkiem nie zasypało. Zdążyliśmy jednak, bo pociąg poczekał na nas kilka minut. Kolacja w wagonie restauracyjnym, całym w purpurowych obiciach i draperiach, z kryształową zastawą, koniakiem, czarnym kawiorem i bezszelestnie krążącymi kelnerami, przypominała mi raczej film z carskich czasów niż fragment codziennego dnia z życia ludzi w kraju zwycięskiego socjalizmu. Jechaliśmy do sławnego już w świecie narciarskim Kawgołowa, podleningradzkiej olimpijskiej bazy sowieckiej kadry, która od niedawna zaczęła dawać o sobie znać świetnymi wynikami. Mieliśmy wkrótce zobaczyć w akcji legendarne już biegaczki: Kozyriewę, Kołczinę, oraz mężczyzn: Terentiewa, Kołczina, Anikina i Kuzina. Obok czołówki sowieckiej, powinni startować także świetni Austriacy i doskonali Finowie. Z krajów obozu socjalistycznego zaproszono tylko „dobrych Niemców” z NRD i nas. Obserwując stosunek gospodarzy do polskiej ekipy zastanawiałem się, czy oni nas jeszcze traktują jako swoich, czy już jako obcych. Byliśmy niewątpliwie atrakcją, może nie tyle sportową, co polityczną. Pierwsza po Październiku sportowa ekipa krnąbrnej Polski w kraju niedocenianych oswobodzicieli. Jacyż oni są, ci szaleni Polacy, którzy trzy miesiące wcześniej ośmielili się odrzucić propozycję przyjazdu do Moskwy, w wyniku czego Nikita Siergiejewicz Chruszczow z całym politycznym sztabem musiał się fatygować do Warszawy! Jak mogli wprost z więzienia powołać na stolec I sekretarza KC PZPR politycznego odszczepieńca, który teraz władzom radzieckim dyktuje warunki i bije pięścią w konferencyjny stół? Podobne pytania towarzyszyły nam przez cały pobył w Leningradzie, a potem w Moskwie zadawane wprost lub wyczuwane w niedopowiedzeniach. No i ten powszechny gwizd widowni, gdy zapowiadano Polaka na rozbiegu skoczni. Od tego czasu pokochałem takie „spontaniczne” gwizdy i doskonale zrozumiałem gest Kozakiewicza na moskiewskim stadionie podczas Olimpiady w 1980 roku. Niezadługo miałem się przekonać, że jesteśmy tu trochę na innych prawach. Po przyjeździe ulokowano nas w jednym z najbardziej reprezentacyjnych hoteli Leningradu, „Jewropiejskoj Gostinicy”. Przypuszczam, że w międzynarodowym rankingu oznaczano go maksymalną liczbą gwiazdek. Śnieg sypał strasznie. Wydawało się, że nazajutrz zobaczymy miasto sparaliżowane dwumetrowym opadem. Nic podobnego. Przez okno i zacinające nadal płatki dostrzegłem znakomicie zorganizowaną akcję odśnieżania. Potężne samochodowe pługi, samobieżne taśmo ciągi o niespotykanej szerokości, ładujące co parę minut kilkutonową ciężarówkę powodowały, że główne arterie były cały czas przejezdne. Hotel „Europejski” od Kawgołowa dzieliło według mapy około trzydziestu kilometrów, jednak nasz autokarek jechał tam dobre półtorej godziny. I wcale nie z powodu śniegu, droga bowiem była oczyszczona i posypana piaskiem, więc jechaliśmy względnie szybko, co jednak trwało i trwało. Podejrzewałem, że z jakiegoś powodu robimy niemałe koło. Potwierdziło się to po kilku dniach. Zaczęły się już zawody i wszystkich obowiązywała bezwzględna punktualność. Czekaliśmy więc w hotelowym holu na nasz autokarek, który jakoś nie podjeżdżał. Po pół godzinie wpadł spocony kierowca z wiadomością, że autobusik stoi uszkodzony dwa kilometry od hotelu. Błyskawicznie podjęto decyzje zaradcze. Po chwili już siedzieliśmy w luksusowym autokarze hotelowym, który poprzedzony milicyjnym wyjącym wozem z błyskającym kogutem pędził do Kawgołowa zupełnie inną drogą. Wszystkie okna naszego autobusu szczelnie zasłonięte grubymi storami. Dwaj cywile pilnie strzegli, aby nikt zasłon nie odchylał. Zaciekawiło mnie to, odsłoniłem więc okno. - Otkrywat zapreszczeno! Zakrój! [odsłaniać zabronione, zasłoń] - usłyszałem za sobą krzyk jednego z cywilów i tupot jego butów. - Ja bolnoj. Mienia nużen swieżyj wozduch! [jestem chory, potrzebuję świeżego powietrza] - powiedziałem dość spokojnie szarpiąc się z cywilem. Wtem wtrącił się jeden z organizatorów. Powiedział półgłosem do cywila: - Ostawtie jego. Eto rukowoditiel polskoj komandy. [Zostawcie go. To kierownik polskiej drużyny.] Cywil natychmiast się usunął, a ja wychuchałem dość przejrzysty krąg w zamarzniętej szybie i zobaczyłem ciągnące się aż po horyzont szeregi baraków, pasma drutu kolczastego, strażnicze „bociany”, a na nich bojców z karabinami maszynowymi. Zaciągnąłem więc zasłonę i wszyscy udali, że nic się nie stało. Do Kawgołowa dojechaliśmy punktualnie. To mnie przekonało, że kierownikowi polskiej reprezentacji wolno tu ciut więcej niż innym. Innego rodzaju przeżycie miałem już wcześniej. Ledwo przyjechaliśmy do Leningradu, zjawił się u mnie „zakopiański rodak”, trener narciarski, młody polski podporucznik studiujący od pół roku w tamtejszym AWF, czyli Wojskowym Instytucie Kultury Fizycznej. Jak każdy człowiek po takim przeszkoleniu zrobił potem w PRL karierę. Został naczelnikiem jednego ze znanych miast polskich, wojewodą wsławionym w zwalczaniu oaz katolickich, prezesem PZN, słowem dygnitarzem dużego kalibru. Ale to było potem. Na razie chłopcy przyprowadzili do mojego pokoju zmarzniętego chudzinę, przerażonego, zaszczutego i szukającego moralnego wsparcia. Przed wyjazdem wspominał mi o nim prezes Kazio Malczewski, dlatego zająłem się nim jak najserdeczniej. Opowiadał rzeczy ciekawe. Wraz z kilkoma jeszcze polskimi oficerami tu studiującymi byli od końca Października otoczeni murem wrogości. I to zarówno ze strony kolegów, jak i wykładowców. W Instytucie, w akademiku, w stołówce. W dzień i w nocy. Trudno mu było to wytrzymać. Sądził, że kontaktując się z nami swojej sytuacji bardzo już pogorszyć nie może, przewidywał bowiem usunięcie ich z uczelni, zamierzał jednak podbudować się psychicznie i przez ten tydzień chciał być z nami przez całe dnie, a jeśli to możliwe, i przenocować od czasu do czasu. Rzecz nie była łatwa, bo przy tamtym systemie inwigilacji przez NKWD całego hotelowego życia każda próba nielegalnego przenocowania kogokolwiek musiała się skończyć wpadką i grubymi nieprzyjemnościami. Wystąpiłem więc oficjalnie do organizatorów o zgodę, argumentując prośbę brakiem w naszej ekipie trenera dla konkurencji kobiecych. Jako trener, którym był w rzeczywistości, młody człowiek mógłby bowiem wiele nam pomóc. Ku mojemu i jego pełnemu zaskoczeniu zgodę taką otrzymaliśmy. Myślę, że to też był mały sukces polskiego Października. Rzeczywiście zresztą, dokooptowany członek naszej ekipy wiele nam pomógł. Wszystko tu było niby normalne, a jednak na każdym kroku napotykałem rzeczy zaskakujące. Chcąc zatelefonować do kogoś ze znajomych, kogo nazwisko i adres miałem z Polski, poprosiłem hotelową „etażną” opiekunkę piętra, ewidentną agentkę o książkę telefoniczną. Odmówiła mi grzecznie, lecz stanowczo tłumacząc, że jeżeli powiem jej do kogo chcę zatelefonować, natychmiast dostarczy mi numer. Oczywiście danych tych jej nie podałem. Od naszego nowego przyjaciela dowiedziałem się, że w dwumilionowym mieście, bardzo dobrze i masowo stelefonizowanym (wSŻAK podsłuchiwanie rozmów, to podstawowe źródło informacji dla każdej tajnej policji, a co dopiero sowieckiej), książki telefonicznej w powszechnym użytku w ogóle nie było, a przynajmniej w naszym pojęciu. Za to na każdym skrzyżowaniu ulic stała budka z napisem „Sprawocznoje Biuro”, w której informator pracownik określonych służb podawał dowolny numer. Przy okazji miał prawo wypytać petenta i o niego samego, i o tego, do kogo chciał on telefonować. Codziennie po zawodach i obiedzie, gdy zawodnicy kładli się na zasłużoną drzemkę, łaziłem po tym przepięknym skądinąd mieście, szczególnie wspaniałym zimą, kiedy gruba warstwa śniegu kryta zaniedbania radzieckich gospodarzy. Z harcerskiego przyzwyczajenia zawsze lubię chodzić po nieznanych miejscach z mapą. Poprosiłem więc moich opiekunów o plan miasta. Niestety, mapy nie mieli i wyrazili przekonanie, że nigdzie jej nie kupię, a w każdym razie radzili, abym raczej tego nie próbował. Poszedłem więc do hotelowego biura „Inturistu” prosząc o jakiś, choćby bardzo ogólny, prospekt miasta z mapą. Długo mnie przekonywano, że czegoś takiego nie mają, bo to nie jest potrzebne. Wszystkie wycieczki przecież jeżdżą tu autokarami i z przewodnikiem. Po wielu jednak naleganiach pożyczono mi w końcu, za pokwitowaniem, folder z bardzo ogólnym planem miasta szczycącego się tym, że na jego pięknych rzekach i kanałach wSŻAK zwane jest „Wenecją północy” zbudowano ponad trzysta mostów. I oto okazało się, że według zdobyłego przeze mnie planu w Leningradzie mostu nie było ani jednego. Newa płynęła szerokim korytem przez całe miasto, nie skalana żadnym spięciem mostowym. Dochodziły do niej z jednej strony szerokie jezdnie i bulwary, miały swój ciąg dalszy po drugiej stronie, ale sposób na przedostanie się z jednej strony rzeki na drugą pozostawiony był domyślności turysty. I wreszcie pojąłem. Książka telefoniczna i mapa to podstawowe materiały szpiegowskie. A rząd radziecki musi być czujny... Kiedy później wypytywałem znajomych Rosjan, jak mogą żyć w tak ogłupiałym kraju, słyszałem niezmiennie: - Priwykli.[przyzwyczailiśmy się] Ile pokoleń trzeba indoktrynować, aby przywykły do takich absurdów? Leningrad zapadł w mą pamięć bardzo głęboko. Chyba z tego samego powodu, co i Słonimskiemu. Kiedy bowiem zapytano go, co mu się najbardziej w Leningradzie spodobało, odpowiedział: - Petersburg. Jest to tak piękne miasto, że nawet czterdzieści lat (wtedy) władzy radzieckiej nie potrafiło mu tego uroku odebrać. Swój stary, monarszy styl zachowało tak dalece i w tak niezmiennej formie, że gdy chodziłem po Newskim Prospekcie, a ciągle padający śnieg uczynił latarnie elektryczne podobnymi do gazowych, miałem nieodparte wrażenie, że zza zakrętu wyskoczy nagle kłusująca sotnia kozacka, eskortująca imperatorskie sanie. Z miastem tym do końca życia kojarzyć mi się będą dwa wspomnienia: ogromnych ilości kawioru i bogactwa carskiego skarbca. Byliśmy jedynymi gośćmi w hotelowej restauracji, którym jako przystawkę przed późnym obiadem podawano kawior. Jeżeli podawano czerwony, srebrne czarki były większe, czarny zaś otrzymywaliśmy w mniejszych. Bardzo mnie to cieszyło, bo uważam, wbrew powszechnej opinii, że lepszy jest czerwony. Nasi zawodnicy zaś nie gustowali w żadnym. Wąchali, brali na język, krzywili się i pytali: - A do cegój to, panie kierowniku, te corne kulecki? Byłem więc zdany na dziesięć porcji kawioru, czasem nawet dwa razy dziennie. I wcale nie miałem o to pretensji, choć łakomstwo to wprowadzało mnie każdorazowo w stan szczególnego podniecenia. WSŻAK kawior należy do wyjątkowo silnych afrodyzjaków. Na koniec pobyłu nad Newą mer miasta zaprosił kierowników zagranicznych ekip do zwiedzenia Ermitażu. Ze względu na zapowiedzianą niespodziankę zwiedza nie skrócono do minimum. Czekało nas bowiem zejście do skarbca cesarskiego i obejrzenie tam kolekcji zwykłym śmiertelnikom wtedy niedostępnej. Już sam widok półmetrowej grubości pancernych drzwi przyprawiał o dreszcz emocji. A za nimi niezmierzone bogactwo złota, platyny, brylantów, rubinów, szafirów, szmaragdów, pereł tkwiących w koronach, berłach, diademach, broszach, rękojeściach, spi nach, czubach, pierścieniach, bransoletach, kolczykach i Bóg jeden wie w czym jeszcze. Nic więc dziwnego, że Leningrad opuszczałem z diamentowym migotem w oczach i smakiem kawioru na podniebieniu. Rezultaty sportowe mieliśmy przyzwoite, choć nie przesadne. W walce z klasykami rosyjskimi i fińskimi nie było to bowiem wcale łatwe. Teraz czekała na nas radziecka stolica, na którą z kolei właśnie zwaliły się z nieba olbrzymie pokłady śniegu. Moskwa powitała nas dziwnie odmieniona w stosunku do tej, którą oglądaliśmy przed tygodniem. Zbawcze opady śniegu i tu także zatuszowały skutecznie wszelkie niedoróbki, zaniedbania i po prostu brudy. Plac Czerwony z tortową dekoracją licznych barwnych, cebulastych dzwonnic cerkwi Wasyla Biażennogo, czyli Błogosławionego, z kremlowskim czerwonym murem i rubinowymi gwiazdami na strzelistych zwieńczeniach jego wieżyc, wyglądał jak teatralna dekoracja albo powiększone wieczko kolorowych szkatułek sprzedawanych tu w każdym sklepie „Bieriozki”. Jednak Moskwa to nie tylko Plac Czerwony i jego najbliższa okolica. Nie bez kozery Leningradczycy z wyraźnie podkreślaną wyższością mówili o stolicy: „Moskwa, eto bolszaja dierewnia” [Moskwa to wielka wieś] Było wiele słuszności w tej deprecjonującej nazwie kilkumilionowego już wtedy miejskiego molocha. W zasadzie bowiem na europejskim poziomie moskwiczanie mieli zaledwie trzy rzeczy: wspaniałe metro, szerokie, główne arterie i świetnie, również tutaj, zorganizowane odśnieżanie. Resztę stanowiła absolutna plątanina nowoczesnych, choć utrzymanych w stylu socjalistycznym budynków różnych urzędów i instytucji, często przypominających nasz warszawski „Pekin” na placu Defilad, i tysięcy starych, brudnych, odrapanych i bardzo zaniedbanych kamienic, pamiętających chyba jeszcze pożar Moskwy z czasów Napoleona, nie brakowało także i to w samym centrum rozpadających się, choć ciągle zamieszkałych, drewnianych chat. Było to półtoramilionowe miasto, w które wtłoczono na siłę trzy albo nawet cztery razy więcej mieszkańców. Nic więc dziwnego, że wszędzie tu panował tłok nie do opisania. Kolejki stały prawie po wszystko. Potem dowiedziałem się, że akurat tutaj wynikały one nie tyle z braków w zaopatrzeniu, ile raczej z niedostatecznej ilości placówek handlowych. Większość produktów żywnościowych, szczególnie delikatesowych oraz elegancka konfekcja należały tu w ogóle do sfery marzeń nie spełnionych, często natomiast to co było sprzedawano wprost z ciężarówek, by rozładować tworzące się kolejki. Oczywiście dotyczyło to Moskwy, Leningradu i kilku jeszcze większych miast, bo poza nimi z reguły w całych Sowietach nie było nic. Przypomniało mi się pewne zdarzenie z podróży naszym autokarkiem jeszcze w Leningradzie. Codziennie, jadąc z hotelu „Europejskiego” do Kawgołowa, przejeżdżaliśmy przez małą wioskę z jedynym, zawsze pustym, sklepem spożywczym. Zapamiętanym przeze mnie towarem na półkach były tylko wielkie słoje z plastrami zielonych, marynowanych pomidorów. Najpierw z ciekawości, a potem już dla żartu, zatrzymywaliśmy nasz autokarek, wpadaliśmy całą gromadą do pustego, lodowatego sklepu i sprzedawczynię w fartuchu trzeciej czystości wciągniętym na trzy warstwy kufajek zarzucaliśmy gradem pytań: - Sało u was jest? [Czy jest słonina] - Miaso jest? [mięso jest] - Chlieb jest? [chleb jest] - Sachar jest? [cukier jest] wymienialiśmy jeszcze kilkanaście wiktuałów. - Niet. Niet. Niet. K sożaleniu niet. Niczewo niet [nie, nie, nie, niestety, niczego nie ma] odpowiadała przerażona „diewoczka” za ladą i głos jej drżał z tłumionego wstydu i płaczu. - Niczewo, diewoczka, my wierniomsia zawtra [nie szkodzi panienko, wrócimy jutro] - żegnaliśmy się z nią frywolnie i jechaliśmy dalej. Nazajutrz, mimo protestów naszego opiekuna, powtórzyliśmy ten najazd, z identycznym skutkiem. Na trzeci dzień, zastaliśmy sklep zamknięty na głucho, Czwartego, kiedy zawody już trwały i nie w głowie nam były takie żarty... Ujrzeliśmy stojącą w poprzek wiejskiej drogi wielką ciężarówkę, z której w pośpiechu kończono wynosić wiktuały. A za nią tkwił zbity, milczący tłum okutanych w chusty bab i dziadków w baranicach i walonkach. Przejścia po obu stronach ciężarówki blokowało kilku milicjantów. Przed ciągle zamkniętym sklepem przytupywały nogami w nylonach nie jedna, a trzy wyfiokowane „diewoczki” w czyściutkich białych fartuchach. Obok nich zabijało ramionami po bokach kilku tłustych i chudych „żentelmenów” w czarnych paltotach, z obowiązkowymi futrzanymi kołnierzami. Był to niepisany uniform pracowników ważniejszych komitetów partyjnych i klasy wyższej w socjalistycznym kraju. Na widok naszego, hamującego z konieczności, autobusiku wszyscy ci dygnitarze podbiegli do jego drzwi i mimo protestów opiekuna, że już jesteśmy spóźnieni, wdarli się do środka. - Zdrawstwujcie towariszczi inostrancy [witajcie towarzysze cudzoziemcy] - powitał nas najdostojniejszy z nich. Wyjaśnił, że Rajkom partii dowiedział się, iż kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się tutaj, chcąc kupić podstawowe środki żywnościowe, których przecież jest pełno w radzieckiej ojczyźnie. I tylko na skutek karygodnych zaniedbań byłych towarzyszy (tu wymienił nazwiska i funkcje) doszło do tak kompromitującego przypadku. Ale partia zareagowała natychmiast i sytuacja w zakresie aprowizacji została doprowadzona do stanu normalnego. Rajkom dziękuje nam za ujawnienie tego zaniedbania i prosi o dokonanie niezbędnych zakupów. Nasz opiekun był wściekły, bo opóźnienie rosło, ale cóż mógł zrobić, gdy szło o honor partyjny i partyjną propagandę? Wysiedliśmy więc dla świętego spokoju z autokaru i poszliśmy w kierunku sklepu. Milczący wrogo tłum wieśniaków obserwował nas ponuro. W tym momencie wyszło ze mnie panisko z gestem. Odwróciłem się ku tym zmarzniętym ludziom i przywołując ich zamaszystym ruchem ręki krzyknąłem: - Grażdanie! Dawajtie wmiestie s polskimi łyżnikami w magazin. [Obywatele, wejdźcie z polskimi narciarzami do sklepu] Partyjniacy i milicjanci oniemieli, a grażdanie ruszyli w takim tempie, że nim się obejrzałem, stałem przyciśnięty przez tłum do lady. Towarzysze jednak szybko się opamiętali, coś tam krzyknęli i tłum znieruchomiał, a na ladzie pojawiła się karafka z wódką i kilka kieliszków z grubego, rżniętego szkła. Zanosiło się na pogłębioną robotę polityczną. Wodzirej nalał wódkę i wzniósł toast: - Da zdrawstwujet Polskaja Narodnaja Riespublika.[Witam Polskę Ludową] Bardzo gromko obecni podchwycili ten okrzyk, a szczególnie zmarznięte babulinki i chłopi, choć nie dane im było dopchać się do kieliszków. Należało się właściwie znaleźć i odpowiedzieć podobnym toastem, ale że toast za sukcesy Związku Sowieckiego nigdy by mi przez gardło nie przeszedł, zaproponowałem z naszej strony coś bardziej wzniosłego: - Miru mir! [Światu pokój] Gdy zaczął się już normalny handel i nabrałem pewności, że nikt tej „pokazuchy” nie zwinie z powrotem do samochodu, odjechaliśmy bardzo serdecznie żegnani przez tych zwykłych ludzi. Kiedy w jakiś czas potem byłem w Warszawie na radzieckim filmie Świat się śmieje, publiczność raz po raz wybuchała niepohamowaną wesołością, podczas gdy ja siedziałem z drewnianą miną Bustera Keatona. Kto bowiem miał za sobą taką przygodę w podleningradzkiej wiosce, tego już nic co sowieckie nie było w stanie rozśmieszyć. Chodząc po ulicach Moskwy przypatrywałem się, jak tutaj wygląda ta zorganizowana na gigantyczną skalę „pokazucha”. Warszawa zawsze wydawała się Rosjanom nawet tym z Moskwy Paryżem, ale i Moskwa 1957 roku w czasie moich styczniowych spacerów kilkakrotnie mnie zadziwiła. Może dlatego, że byłem szczególnie podatny na tutejsze przysmaki. Choć jestem zdecydowanie mięsożerny, jednak najlepszy stek z polędwicy wołowej oddam bez namysłu za biały płat gotowanej soli czy „dzwonko” smażonego jesiotra. Toteż gdy zobaczyłem na głównej moskiewskiej promenadzie, ulicy Gorkiego, wielki sklep z napisem „Ryby”, utknąłem tam na kilka kwadransów. Bo choć i tam panował „normalny” ścisk, to jednak kilkadziesiąt stoisk w olbrzymim wnętrzu skutecznie ten tłok rozładowywało. I oto nagle stanąłem wobec tak wielkiej ilości odmian i gatunków wszystkiego, co żyje w rzekach, jeziorach i morzach, że połowy ryb nie rozpoznawałem. Na ladach leżały olbrzymie kiety, bieługi, jesiotry, łososie, zwisały z haków obrzydliwe strąki ogromnych ośmiornic, setki wielkich homarów stukały po szybach akwariów monstrualnymi kleszczami, opodal roiły się tysiące raków. Takiej mnogości owoców morza zgromadzonych w jednym miejscu nie widziałem już później ani w Europie, ani w Ameryce, ani w Azji. Zresztą, prawdę powiedziawszy, nie widziałem ich w późniejszych latach także i w owym sklepie rybnym na ulicy Gorkiego, gdzie wpadałem, ilekroć byłem w Moskwie. Przy tej samej ulicy Gorkiego mieścił się „Jelisiejskij Magazin”. Coś w rodzaju eleganckich „Delikatesów”, urządzonych w dziewiętnastowiecznej oprawie. Owa sławna firma, znana już przed prawie stu laty jako dostawca słodyczy dla carskiego dworu, ma do dzisiaj wnętrze wykładane czerwonym marmurem, wysokie kolumny i kryształowe szyby w ladach, za którymi pysznią się puszyste od nadmiaru piany torty (moskiewski przysmak). Tu także zawsze panuje tłok, bo wyroby zakupione u „Jelisieja” czego sam doświadczyłem są bardzo mile widziane w najwytworniejszych domach. A takich w stolicy proletariatu światowego zachowało się przez cały czas panowania komuny nadspodziewanie dużo. W dziale spożywczym „Uniwermagu” przy Placu Czerwonym można było bez ograniczeń kupić wiktuały nie oglądane u nas chyba od przedwojennych czasów, takie jak maleńkie, bardzo słodkie gruzińskie mandarynki po rublu z kopiejkami za kilogram, olbrzymi wybór herbat: rodzimych, chińskich, cejlońskich czy indyjskich, rodzynki małe i duże, kawę w wielu gatunkach, z ówczesną nowością, kawą rozpuszczalną na czele. W sklepie alkoholowym na Pietrowce koło Teatru Wielkiego półki uginały się pod francuskimi koniakami, wśród których królował „Camus” po sześć rubli i osiemdziesiąt kopiejek, pod duńskimi likierami, holenderską miętówką. O dziwo sklep ten świecił pustkami. Okazało się, że po pierwsze, dla tuziemców ceny były zbył wysokie, a po wtóre, nie były to napitki na tutejszy „wkus [smak.] Trafiłem akurat na początki publicznej dyskusji, podczas której krytykowano zbył wielkie dysproporcje pomiędzy pensjami zwykłego ludu a poborami wyższych wojskowych i wyższego aktywu partyjnego ZSRR. Państwowa propaganda z miejsca dala zdecydowany odpór tego rodzaju „zachodnim prowokacjom”. Ukazały się w prasie liczne wypowiedzi, z których wynikało, że ci rzekomo uprzywilejowani wcale takich wysokich pensji nie mają. I choć nikt w to nie uwierzył, była to prawie prawda. A raczej pół prawdy. Rzeczywiście bowiem otrzymywali oni pobory niewiele większe od cywilów i ludzi spoza partyjnego aparatu, zajmujących porównywalne stanowiska. Pomijano tylko milczeniem fakt, że dysponowali oni sklepami „za żółtymi firankami”, w których na „tałonczik” można było kupić po pięcio lub nawet dziesięciokrotnie niższej cenie wszelkie frykasy żywnościowe, włoskie buty, francuskie kosmetyki, angielskie garnitury i wszystko, czego dusza zapragnie. W takich warunkach żyło im się naprawdę dostatnio, nawet za tak bardzo niską pensję. Był to przedziwny, jedyny w swoim rodzaju kraj, który dostarczył mi wiele materiału do przemyśleń. W zawodach narciarskich startowali tu ci sami zawodnicy co i w Leningradzie. Wyniki też były podobne. W biegach triumfowali gospodarze, w skokach Finowie. My zajmowaliśmy miejsca w środku. Skoczkowie fińscy znów dali pokaz fenomenalnego opanowania techniki lotu. Skakali „na pamięć”. Dosłownie. Bo trzeźwość przeważnie poprzedniej nocy zostawiali w moskiewskich knajpach. U nich w kraju panowała prawie prohibicja, więc każdy zagraniczny wyjazd wykorzystywali do kosztowania tego zakazanego owocu. Sowieccy opiekunowie ochoczo im w tym pomagali, spodziewając się, że upojeni alkoholem Finowie nie będą stanowili konkurencji dla Rosjan ani na trasie biegu, ani na skoczni. Płonne to były nadzieje. Wprawdzie podczas konkursu skoków niejeden fiński zawodnik miał trudności z wdrapaniem się z ciężkimi nartami na rozbieg, ale wówczas wnosił je trener, przypinał zawodnikowi i opierał taką lejącą się przez ręce postać o barierkę. Jednak gdy tylko sędzia wywołał numer startowy delikwenta, następowało zadziwiające przeobrażenie. Trans zaczynał się, gdy zawodnik, skurczony w przysiadzie, pędził rynną rozbiegu jak pocisk, na progu przekraczał szybkość stu kilometrów na godzinę, wyskakiwał jak sprężyna do przodu, kładł się na nartach i z rękami podanymi do tyłu (tak się skakało w owym czasie) płynął nieruchomo, twarzą prawie dotykając dziobów skokówek. W takim transie lekceważył przeważnie instynkt samozachowawczy i ciągnął długość dalej, jeszcze wtedy, gdy już dawno należało się odchylić do tyłu. A kiedy już narty klapnęły o zeskok, eleganckim i miękkim wypadem prowokował oklaski i kończył swój wyczyn szerokim łukiem telemarku. I dopiero gdy skończył się skok, gdy sędziowie kończyli naliczanie punktów, kończył się trans i skoczek wracał do rzeczywistości. Nogi ponownie mu miękły i kładł się na śniegu wywołując aplauz widowni, która uwielbiała takich właśnie „mołodców”. A dla nas ciągle miała gwizdy. I dobrze! Cztery lata później uczestniczyłem w przekazywaniu tej fińskiej metody szkoleniowej naszym zawodnikom. Ledwo wróciłem z Moskwy, trzeba było szykować reprezentację tym razem klubową i zrzeszeniową uczestniczącą w odbywających się w Szczyrku Mistrzostwach Polski w konkurencjach alpejskich. Nagromadziło się także wiele zaległości w redakcji, tak że do Szczyrku mogłem się wyrwać tylko na dzień, w którym roz grywany był bieg zjazdowy kobiet. I ten właśnie dzień zapamiętałem jako najczar niejszy w czasie całej mojej piętnastoletniej działalności w tej dyscyplinie. Aby to dobrze zrozumieć, należy sobie zdać sprawę, w jak archaicznych warunkach pod względem przygotowań i sprzętu startowało się przed czterdziestu laty właśnie w konkurencjach alpejskich. Regulamin mistrzostw tego roku był dla nas szczególnie korzystny, preferował bowiem (nie bez udziału Andrzeja Krama i mojego) kobiety-alpejki. Trzynaście startujących zrzeszeń zgłosiło ich niewiele ponad dwadzieścia, z czego jedenaście wywodziło się z naszej „Sparty”, zaś wśród nich osiem z WKN-u, reszta zaś pochodziła po jednej z Nowego Targu, Bielska-Białej i Cieszyna. Po slalomie specjalnym i gigancie prowadziliśmy w punktacji kobiet wielką różnicą punktów, a ostatnia ale też i najniebezpieczniejsza konkurencja, bieg zjazdowy miała szansę tę przewagę podwoić. Zdobywało się tu bowiem medale i punkty zarówno za sam bieg zjazdowy, jak też za trój kombinację alpejską, którą ta konkurencja kończyła. Wiadomo też było powszechnie, że punktacja z Mistrzostw Polski miała ogromny wpływ na podział dotacji finansowej tak między zrzeszeniami, jak i w samym Zrzeszeniu „Sparta”. Jeśli chodzi o plan taktyczny, to w zasadzie o wszystkich startach poszczególnych zawodników i zawodniczek w slalomie i w gigancie decydował kierownik i trener reprezentacji. W biegu zjazdowym jednak, szczególnie kobiet, decyzję startu przy najmniej w WKN-ie podejmowały same zawodniczki, które często z tego prawa korzystały, rezygnując z jazdy w warunkach szczególnie niebezpiecznych. Nastrój jednak wśród naszych dziewcząt po dwóch dotychczasowych konkurencjach panował tak wspaniały, że wszystkie bez wyjątku zdecydowały się wziąć udział w tym biegu. Trudna trasa ze Skrzycznego była deptana już od trzech dni i zawodniczki, po treningu poprzedniego dnia, oceniły ją jako doskonałą. Ale w nocy przybyło ponad trzydzieści centymetrów świeżego śniegu i całe dotychczasowe przygotowania diabli wzięli. Kierownicy prawie wszystkich reprezentacji zaczęli głośno wyrażać wątpliwości, czy w takich warunkach należy tę konkurencję przeprowadzić. Nie dziwiliśmy się temu, przy takim układzie sił bowiem bieg zjazdowy mógł przynieść zyski tylko „Sparcie”, im zaś same straty. We własnym interesie więc uważali, że powinno się zakończyć zawody bez biegu zjazdowego kobiet i uznać obecną punktację za ostateczną. Jednak kierownictwo zawodów poparło nasze stanowisko, gdyż każdy zespół organizacyjny dbał o to, aby przeprowadzane przezeń zawody, szczególnie zaś Mistrzostwa Polski, były rozgrywane we wszystkich zaplanowanych konkurencjach. Postanowiono więc, że bieg zjazdowy się odbędzie. Należało tylko ponownie jak naj lepiej przygotować trasę. Ratraków, które mogłyby ubić trasę w godzinę, wtedy jeszcze w Polsce nie było, pozostawali deptacze. Tymczasem budżet zawodów został już przekroczony. A jednak delegat z Warszawy wyszukał jakieś dodatkowe pieniądze i deptacze ruszyli na trasę, żądając za to podwójnej opłaty, wobec czego zamiast czterdziestu pracowało ich tylko dwudziestu. Przeszli trasę dwukrotnie zamiast czterokrotnie i choć nadal była ona bardzo miękka, komisja techniczna ją przyjęła. I chociaż kasa się zgadzała, w praktyce w przygotowanie trasy włożono jedną czwartą wysiłku. Na taką trasę miały wyruszyć dziewczyny jadące z używanymi wtedy wiązaniami langrimenowymi. Bezpieczniki automatycznie wypinające nartę przy każdej (prawie) wywrotce pojawiły się u nas dopiero dziesięć lat później. Wówczas zaś zawodnika łączył z nartą metrowy kawał rzemienia zwany langrimenem, który im mocniej był dociągnięty, tym skuteczniej pozwalał manewrować deskami. Jeżeli jednak tak spętany zawodnik miał wywrotkę w czasie biegu zjazdowego, gdzie szybkość niejednokrotnie przekraczała sto kilometrów na godzinę, to najlżejszą kontuzją, jaka mogła go spotkać, było spiralne złamanie obu kości nogi lub nóg, do czego czę sto dochodziło jeszcze naderwanie wiązadeł lub zerwanie ścięgien. Przy starcie posługiwano się wówczas w zasadzie ciągle niesprawnymi telefonami kablowymi albo, w ostateczności, na zawodach niższego kalibru, startowano „na czapkę” lub chorągiewkę. Na mecie, gdy przez telefon podawano komendę startową, trzyosobowy, dla każdego przejazdu, zespól sędziów włączał stopery. Powinny to być chronometry minutowe, ale często ich brakowało, więc sięgano po półminutowe. W tym przypadku nietrudno było o dołożenie lub odjęcie trzydziestu sekund. Nie zawsze zresztą ze złej woli. Pełen najgorszych obaw szedłem wraz z Mięciem Ślusarzem i Andrzejem Kramem w piękny, słoneczny i lekko mroźny poranek do dolnej stacji kolejki linowej na Skrzyczne. Przyjaciele widocznie podzielali mój nastrój, bo także milczeli. Otaczało nas jedenaście rozbrykanych, wesołych dziewcząt, o których jednak wiedzieliśmy, że też całą noc nie spały, że o ciemnym jeszcze przedświcie wyganiały Miecia na mróz, aby zmierzył temperaturę śniegu, a od samego rana kłóciły się z Kramem, czy aby dobrze zrobił, decydując się posmarować ich narty srebrnym Swixem, bo może Toko byłoby lepsze. Ustaliliśmy, że jak zwykle pogodny Mietek będzie na górze, na starcie, po to, aby dziewczyny ruszając na trasę miały komu zostawić kufajki, aby podtrzymywać je na duchu przed startem i aby dyskretnie pilnować startera. Podobne zadania miał Andrzej, tyle że na mecie. Z nim sędziowie woleli nie zadzierać. Ja zaś stałem także zgodnie ze zwyczajem w połowie trasy, przy toboganach i ratownikach. Trasa była przedeptana dość wąsko i ciągle miękka, a słońce przypiekało coraz mocniej, pogarszając i tak już niewesołą sytuację. O 11.00 zaczął się zjazd. Przeleciał pierwszy vorlaufer [Narciarz wytyczający prawidłową linię przejazdu.] zakładający ślad, a zaraz po nim drugi. Wydawało się, że wszystko jest dobrze przejechali płynnie, z dużą szybkością. Ale vorlauferzy nie walczą o czas. Ich jazda jest czymś całkowicie różnym od zjazdu zawodnika. Zaraz też mignęła jedna, a po minucie następna dziewczyna z pierwszymi numerami startowymi. Czekałem na nasze. Z trójką jechała Teresa Zarzycka, córka prezesa sekcji narciarskiej „Sparty” Cieszyn, mistrzyni Polski juniorek grupy „C” sprzed trzech lat, właśnie w biegu zjazdowym, zawodniczka odważna i walcząca tu o miejsce w czołówce. Numer czwarty miała maleńka Kaśka Chodorowicz ze „Sparty” Nowy Targ, wysoko notowana po dwóch konkurencjach w trójkombinacji. Na moim stoperze upłynęło już półtorej minuty od przejazdu zawodniczki numer dwa, czyli od trzydziestu sekund powinna tu już być Teresa. A trasa w górze pusta. Naraz ktoś wyskoczył zza buli. Teresa! Nie, za mała na Teresę. To Kaśka. Zrobiło mi się zimno. - Teresa wypadła z trasyyy! - wrzasnęła na mój widok Kaśka i zginęła na dole w przecince. Rany Boskie! Przy takiej szybkości i tak miękkiej trasie nieszczęście pewne i kontuzja murowana. Jeżeli jednak już tak musiało być, to daj Boże, aby była jak najlżejsza modlę się w duchu. - Tobogaaan na góręęę - niósł się podawany po trasie z ust do ust okrzyk i zaraz uzupełniła go informacja: - Zarzycka, „Sparta” Cieszyn. Nie miałem już wątpliwości. Pospieszani przeze mnie ratownicy porwali jeden z trzech toboganów i popędzili pod stok. Tymczasem trasą leciały już następne WKN-owskie dziewczyny: Olga Bieś, Stefa Pych, Zośka Morajka. Jechały jak błyskawice. Mignęły nam jak zjawy za minutę będą już na mecie. Oby całe. Teraz Hanka Dobrzańska. Ale oczekiwany czas jej przejazdu minął, a Hanki nie było. Sekundy ciekły. Naraz przeleciała nasza Iza Zborowska krzycząc: - Hanka w lesieee! Ratownicy już nie czekali na wezwanie toboganu, tylko zerwali się do biegu w górę stoku. Tam ich dopiero złapało wezwanie i informacja, że Hankę wyrzuciło z trasy między drzewa. Dość tego. Podjąłem decyzję bez konsultacji z trenerami, wrzeszcząc ile sił w płucach: - Wiadomość od Chlebowskiego do Ślusarza na starcie! Wycofać WKN i zawodniczki „Sparty” z biegu zjazdowego! Słyszałem jak moja prośba, podawana w górę, biegła do Mietka. Oby tylko zdążył je zatrzymać. I gdy powoli zaczynałem się uspokajać o los tych, które już przeleciały koło nas i pewno cieszą się z Kramem na mecie, doszedł okrzyk z dołu: - Tobogan na dół i uzupełnienie Zborowska WKN Warszawa. Iza? Przecież minutę temu ją tu widziałem. Ruszyły po nią ostatnie sanie ratownicze. Oby teraz nic się żadnej nie stało, bo już nie ma pod ręką żadnych wolnych noszy na płozach. Ale widać tego dnia Pan Bóg odwrócił od nas swą łaskawą twarz. Bo oto z góry dobiegło wezwanie o tobogan którego nie było także dla naszej zawodniczki ze „Sparty” Bielsko. A więc Mietek nie zdążył! Chwilę później któraś z przelatujących zawodniczek krzyknęła: - Kika na drzewie! Kika Lelicińska nie była co prawda od nas, ale kochaliśmy tę wesołą krakowiankę, „Kolejarkę”, wychowankę Andrzeja Krama, jak własną zawodniczkę. A teraz właśnie dla niej brakło toboganu, więc przygodni widzowie nieprzytomną Kikę, z połamanymi żebrami i wstrząsem mózgu, zdejmowali z sosny. Z ulgą stwierdziłem, że zawodniczki już nie jadą. Za to dojrzałem na trasie Mietka z trzema ostatnimi naszymi dziewczynami, już bez numerów na piersiach, Mietek był blady i nerwowo palił papierosa. - Dziewczyny wycofałem i skłoniłem startera do przerwania biegu, bo reszta zawodniczek też zrezygnowała z jazdy. Zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Obok nas zwożono właśnie na toboganie jęczącą zawodniczkę. Gdyby nie białe gogle, nie poznałbym, że to Teresa. Była szczelnie zawinięta w koc, a mimo to miotały nią dreszcze. Podsumowaliśmy z Mietkiem wstępnie straty. Bilans był tragiczny. Miało startować dwadzieścia jeden dziewcząt. Zdążyło wyjechać na trasę trzynaście, z czego osiem dojechało do mety, pięć znajdzie się w szpitalu, w tym cztery nasze. Nie słyszałem jeszcze o takim biegu. Na mecie trwała już pełna mobilizacja lekarska. Akcją kierował doktor Smolik, świetny chirurg ortopeda z Centralnego Szpitala Górniczego w Byłomiu. Bielszczanka i Hanka już pojechały do Bielska, teraz czekano na zwiezienie Kiki, aby ją też tam posłać, bo jej stan nie pozwalał na przewożenie na dalsze odległości. Teresa miała spiralne złamanie dwóch kości prawej nogi i naderwane wiązadła, Iza roztrzaskany łokieć przy uderzeniu o drzewo. Oba te przypadki Smolik chciał mieć u siebie w Byłomiu. Mietek został więc na miejscu, a ja z Kramem odwieźliśmy dziewczyny do Byłomia. Mimo środków przeciwbólowych, odniesione kontuzje mocno się im dawały we znaki w czasie jazdy karetką na sześćdziesięciokilometrowej trasie. Wyszliśmy z byłomskiego szpitala tuż przed północą, gdy już obie zasnęły po operacjach. Wtedy to nastąpił mój własny „zjazd”. Cud, że go przeżyłem. Biegliśmy z Andrzejem do ostatniego tramwaju w kierunku Katowic, dzięki któremu mogłem jeszcze złapać nocny pociąg warszawski. Tory tramwajowe przecinały ulicę pokrytą lodową szklanką. Gdy już dobiegaliśmy, tramwaj ruszył i naraz wyłożyłem się jak długi na tym piekielnym lodzie. A że ulica była dość stroma, tramwaj i ja zbliżaliśmy się do siebie pod kątem prostym. Spotkanie było nieuniknione, gdyż mimo moich rozpaczliwych figur na jezdni, lód niósł mnie prosto na tory. Latarnia uliczna dawała oświetlenie tak nędzne, że motorniczy nie widział nic i jeszcze przyspieszył. Pożegnałem się już z życiem, gdy naraz coś mnie przytrzymało za kapotę i osadziło w miejscu. Półtora metra od przetaczających się kół! Przypatrujący się temu Andrzej stał jak sparaliżowany o kilkadziesiąt metrów dalej i nie mógł postąpić kroku. Gdy tramwaj przejechał, a ja wreszcie mogłem wstać, zrobiłem dokładne oględziny tego, czemu zawdzięczałem tak szczęśliwy finał tragicznie zapowiadającej się przygody. I cóż zobaczyłem? Była to całkiem jeszcze świeża i okropnie cuchnąca końska kupa. Od tego czasu pokochałem jeszcze bardziej konie, zapach końskich odchodów i często wywołuję w towarzystwie konsternację opowiadając, jak to końskie łajno uratowało mnie jeżeli nie przed niechybną śmiercią, to na pewno przed ciężkim kalectwem. Wprawdzie pociągu warszawskiego nie złapałem, ale dopędziłem umykające życie. Uczciliśmy to z Andrzejem wypiciem po setce wódki „na puste żołądki” w równie pustym już barze dworcowym. Mimo, że był dopiero koniec stycznia, wrażeń narciarskich w tym sezonie miałem zdecydowanie dość i resztę zimy oraz wiosnę przepracowałem przykładnie w redakcji sportowych miesięczników. Wiosną w Krakowie, na walnym zjeździe Sekcji Narciarstwa GKKF, rozwiązaliśmy ją i znowu powołaliśmy do życia zlikwidowany sześć lat wcześniej Polski Związek Narciarski. Znalazłem się w prezydium jego Zarządu Głównego. Tym akcentem rozpoczęliśmy jubileusz półwiecza polskiego narciarstwa. W Warszawie zaś, w gronie naszych działaczy ustanowiliśmy komitet obchodów 35-lecia WKN-u, które przypadało na rok następny, czyli 1958. Postawiłem przed zarządem i komitetem dwa zadania główne. Pierwsze, przyjęte jednomyślnie i z aplauzem, to upomnieć się o nasze prawa do schroniska na Polanie Chochołowskiej. Prawdą jest, że wybudowane kilka lat wcześniej przez PTTK nowe schronisko było kilka razy większe niż przedwojenne WKN-owskie i bardziej kosztowne w utrzymaniu, ale parcela nadal stanowiła naszą własność i fakt ten chyba mógł stanowić podstawę do naszych roszczeń. Drugie zadanie wprowadziło moich narciarskich przyjaciół w osłupienie i chyba nasunęło im wątpliwość co do mej poczytalności. Zaproponowałem mianowicie przejęcie opieki nad sierotą po „V Światowym Festiwalu Młodzieży”, skocznią-widmem, dokończenie budowy, zainaugurowanie obchodów jubileuszu WKN między narodowym konkursem skoków na igielicie, i przeniesienie tam naszej siedziby. A przecież od początku wszyscy, a ja szczególnie byliśmy przeciwko budowie tej szubieli. Teraz jednak, moim zdaniem, sytuacja radykalnie się zmieniła. Staliśmy się jedynym klubem narciarskim stolicy i wcześniej czy później nie kto inny, ale właśnie my będziemy i tak musieli się tym zająć. Nikt z nas nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, że w Warszawie na igielicie żaden skoczek z prawdziwego zda rzenia się nie wychowa. O cóż więc chodziło? Chodziło o lokal klubowy, którego nie mieliśmy od dwunastu lat, czyli od początku istnienia. Najpierw przygarnęli nas żeglarze „Nurtu” na swoją przystań nad Wisłę, następnie finansowcy od Szwedowskiego przy Mazowieckiej, po nich „Ogniwo” na stadionie w alei Niepodległości, z kolei zajmowaliśmy jakiś pokoik przy Nowogrodzkiej, potem zeszliśmy do podziemi, czyli do piwnicy w Ministerstwie Finansów przy Świętokrzyskiej, po kilku miesiącach wywindowaliśmy się do pokoiku na strychu Ministerstwa Rolnictwa na Wspólnej, potem była sień w GKKF na Litewskiej i wreszcie zaczepiliśmy się w przebudowanej bramie przejściowej w budynku Polskiego Radia przy ulicy Noakowskiego. Na jak długo? A byliśmy przecież największym, bo liczącym ponad siedmiuset członków klubem narciarskim w Polsce. Na szczęście budowa pawilonu klubowego na skoczni nie została jeszcze rozpoczęta, jako gospodarz obiektu zatem, moglibyśmy jego dotychczasowy bezsensowny projekt przerobić wedle naszych gustów. No i wreszcie, ruszając przerwaną od trzech lat budowę, zyskalibyśmy sobie wdzięczność (i pieniądze) szefa Stołecznego Komitetu Kultury Fizycznej, którego za tę niedokończoną szubielę co raz to ktoś, z prasą na czele, szarpał. Po długiej dyskusji zarząd nasz zgodził się z tą argumentacją i przyjął mój wniosek, musiałem jednak wziąć na siebie odpowiedzialność za jego realizację. Ja zaś uzgodniłem z Karolem Greniuchem, przewodniczącym StKKF, moim byłym maturzystą, że ich służba inwestycyjna dopilnuje wykonania w tym roku powtórnego, tym razem prawidłowego, odwodnienia zeskoku i wybiegu, a resztą zajmiemy się wiosną 1958 roku, byle tylko były pieniądze. I tak też się stało. Tego roku, prawie w samym środku lata, przydarzyła mi się jedna z kolejnych „narciarskich” przygód, o której później dość długo sobie opowiadano. Nasza trójka Andrzej Kram, Miecie Ślusarz i ja ciągle wymyślała coś nowego, aby naszym zawodnikom-zjazdowcom wywodzącym się spoza wysokich Tatr skrócić okres letniej bezczynności, sprzyjającej zapominaniu wielu elementów szkoleniowych i technicznych nabyłych w sezonie zimowym. Dwa lata wcześniej zorganizowaliśmy już w listopadzie obóz pierwszego śniegu na Kondratowej, w następnym roku nie tylko powtórzyliśmy go w listopadzie, ale też sezon zakończyliśmy w Bankowcu dopiero w połowie kwietnia, a tego roku wymyśliliśmy obóz letni w „Murowańcu” na Hali Gąsienicowej. Na północnych stokach, a raczej w żlebach pod Swinicą, jak co roku, zachowały się długie języki zlodowaciałego śniegu i dawało się tam ustawić po kilka bramek slalomowych. Gorzej było z zatrzymywaniem się na dole stromizna lodo-śniegu kończyła się rumowiskiem skalnym. Oczywiście, w lipcu w „Sparcie” nie było na taki obóz pieniędzy, ale poradziłem Mietkowi i Andrzejowi, by pojechali z kadrą, licząc na to, że Rysiek Drągowski, kierownik „Murowańca”, nie wyrzuci chłopców, a jaw tym czasie jakieś pieniądze zdobędę. Istotnie, po tygodniu, dzięki pomocy Mietka Gostkowskiego z Rady Głównej, zdobyłem odpowiednie fundusze. Tymczasem z Zakopanego telefonowano codziennie, ponaglając, abym możliwie jak najszybciej dokonał wpłaty. W tej sytuacji nie było czasu na żadne przekazy czy przelewy, pieniądze należało zawieźć. Załadowałem więc teczkę drobiazgami osobistymi oraz pieniędzmi i pojechałem. Podczas podróży piękna lipcowa pogoda nagle się załamała. Od Chabówki sypał śnieg, Zakopane powitało mnie bielą, a kocioł Kasprowego, wyrównany opadem, wyglądał jak w styczniu. Z górnej stacji kolejki aż do „Murowańca” szlak był dziewiczy, przykryty kopnym śniegiem. A ja w półbutach i wiatróweczce wSŻAK był lipiec. Zacząłem więc schodzić, ale była to niewyobrażalna mordęga. Ukryte dziury między kamieniami, zelówki o wspaniałym poślizgu na zlodowaciałych partiach pod śniegiem wszystko to nie tylko bardzo utrudniało zejście, ale wręcz groziło śmiercią lub kalectwem. Nie było innego wyjścia, jak tylko zjazd na teczce. PrzePAXowałem więc pliki banknotów pod koszulę, aby ich nie pogubić i ruszyłem w dół. Szło to o wiele szybciej i stwarzało o wiele mniej zagrożeń. Ile to trwało, Bóg raczy wiedzieć. Gdy wreszcie, zziajany i spocony, dotarłem do schroniska, wszyscy obecni tam ludzie zataczali się ze śmiechu. Od co najmniej godziny dzięki słońcu i wspaniałej widoczności, a także paru lornetkom mogli podziwiać moje wyczyny „na trasie”. Stałem się przez to bohaterem wieczoru i całego następnego dnia. Po tygodniu rzecz stała się głośna także w Zakopanem, a co więksi żartownisie w kolejce na Kasprowy rozpatrywali „na poważnie” możliwość zgłoszenia nowej konkurencji „zjazdu na teczce” do programu najbliższych Igrzysk Olimpijskich, l N Zbliżał się sierpień, a wraz z nim wielka dla nas niespodzianka. Cilley Geza i jego klub „Epitok”, w rewanżu za zimowy obóz w Zakopanem, postanowili zaprosić trzydziestoosobową grupę z WKN na dwa tygodnie nad Balaton. Pojechaliśmy w kilkanaście małżeństw, szczególnie zasłużonych w klubowej pracy, a więc obok Ani i mnie także: Marysia i Jurek Wilgatowie, Krysia i Gienek Kabatcowie, Hanka i Jurek Wehrowie, Irmina i Andrzej Kłosowie, Wydrzyńscy i inni. Dla wielu był to pierwszy wyjazd za granicę, namacalny dowód końca epoki stalinizmu. Ponurym przypomnieniem tego, czego nam udało się uniknąć, był widok całych ciągów ulicznych pięknego Budapesztu, zrujnowanych przed ośmiu zaledwie miesiącami ogniem artyleryjskim sowieckich czołgów. Balaton okazał się cudowny. Na odjezdnym nasi Węgrzy zaprowadzili nas do budapeszteńskich piwnic winnych. Ciągle jeszcze byliśmy jednymi z niewielu Polaków, którzy po rewolucji się tam znaleźli. Entuzjazm w czasie spotkań z nami nie miał granic. W tych właśnie piwnicach wlewano w nas najprzedniejsze wina w dużych ilościach. Póki byliśmy na dole w katakumbowym chłodzie, czuliśmy się względnie dobrze. Ale na górze temperatura przekraczała czterdzieści stopni... Obudziłem się już w pociągu, na granicy, ze strasznym bólem głowy. Podobno w ostatniej chwili Geza dowiózł nas na dworzec kolejowy na platformie jakiejś przygodnie złapanej ciężarówki. Jesienią w redakcji coś się wokół mnie zaczęło dziać. Nasz redaktor techniczny Zbyszek Rosochacki uprzedził mnie, że były jakieś telefony w mojej sprawie, ale szefowa dała im stanowczy odpór. Na jak długo wystarczy jej wytrwałości? Widziałem dokoła coraz liczniejsze dowody na to, że swobody Października nie tylko się nie poszerzają, ale cofają, a „szczurze gęby” znów zaczynają wyłazić z nor. Na razie jednak, poza tym jednym sygnałem, nie miałem innych powodów do zmartwień. Jubileuszowy sezon narciarski 1957/1958 WKN zaczął na wysokim diapazonie. Wowo Batijewski, rodowity warszawiak, wychowany przez nas od małego chłopaczka, zdobył w biegu zjazdowym juniorów grupy B tytuł mistrza Polski. Był to początek całej lawiny tytułów. W następnym roku mistrzostwo Polski seniorów, także w biegu zjazdowym, uzyska dla WKN-u Andrzej Pawłowicz, w kolejnym, w gigancie seniorów, o kolejny tytuł mistrza kraju postara się Tadek Barnowski. A gdy do WKN-u przeniosła się z zakopiańskiego CWKS-u wspaniała alpejka, Basia Grocholska-Kurkowiakowa, tak nas to rozbestwiło, że jeżeli sezon kończył się mniej niż dwoma mistrzowskimi tytułami, byliśmy wprost obrażeni. 1958 WKN podbija Węgry, skocznia-widmo wreszcie żyje, moja pierwsza transmisja telewizyjna, towarzysze znów telefonują, odchodzę z miesięczników sportowych „Zima” w PZN Był styczeń. Szykowaliśmy się do pierwszego klubowego wyjazdu narciarskiego na Międzynarodowe Mistrzostwa Węgier. Obok całej czołówki węgierskiej miała tam startować także kadra bardzo groźnych, młodych zjazdowców rumuńskich, których nazwiska już wkrótce znalazły się na wysokich miejscach klasyfikacyjnych list FIS, a także dwie grupy polskie. Żeby było zabawniej, grupę klasyczną pod kierownictwem Staszka Marusarza wystawiał okręg zakopiański, czyli Mekka polskiego narciarstwa alpejskiego, zaś grupę zjazdową nizinny rzekomo WKN. Trzynastoosobowa ekipa WKN-u składała się, oprócz Miecia Ślusarza i mnie, z pięciu dziewcząt i pięciu chłopców w zjazdach oraz naszej najlepszej biegaczki-juniorki. Po ubiegłorocznych kontuzjach w Szczyrku nie wszystkie najlepsze zawodniczki WKN-u mogły jechać, ale grupa i tak była silna. Zawody odbywały się w górach Matra, a konkurencje alpejskie na stokach wzniesienia Galyatetó. Była to dość spora górka, której zbocza nadawały się do tego, by rozegrać całkiem niezły slalom specjalny, a nawet gigant, ale już na bieg zjazdowy brakowało odpowiednich regulaminowych długości i różnicy wzniesień. Fama, jaką nam na Węgrzech wyrobił Geza i narciarze klubu „Epitók” po wspólnym treningu w Zakopanem rok wcześniej spowodowała, że wszystkich zawodników innych ekip, rodzimych i zagranicznych, rozlokowano w kilku domach wczasowych w okolicy, my zaś mieszkaliśmy na samym szczycie Galyatetó, w jednym z najelegantszych i najbardziej luksusowych hoteli na Węgrzech, z krytym basenem, sauną, barami i cowieczornym dancingiem, w czasie którego przygrywała doskonała orkiestra. Życie więc było rajskie. Bez specjalnego wysiłku zdobyliśmy kilka mistrzowskich i wicemistrzowskich tytułów i właściwie poza trenującą ciągle w Alpach mistrzynią Węgier Ildiko Kevari-Sentredi, córką trenerki ich kadry olimpijskiej, oraz trójką bardzo jeszcze surowych, ale świetnych zjazdowców rumuńskich, nikt inny się do walki o medale nie mieszał. Podwójnym międzynarodowym mistrzem Węgier w slalomie specjalnym i kombinacji alpejskiej został Tadek Barnowski, po mistrzostwo sięgnęła też nasza juniorka Ela Zbrzeźniak w biegu na dystansie 8 kilometrów. Wicemistrzostwa zdobyli: podwójne Zosia Morajka w gigancie i kombinacji alpejskiej, Hanka Jabiońska w slalomie specjalnym oraz Tadek Barnowski w gigancie. Pozostałe dziewczęta mieściły się w pierwszej piątce, chłopcy zaś w pierwszej dziesiątce. A jednak coś w rodzaju biegu zjazdowego tam rozegrano. Była to zabawa wychodząca poza ramy programu mistrzostw Węgier. Takie sobie dowolne połączenie nart i Dzikiego Zachodu. Niedaleko Galyateto jest wzgórze o nazwie Kekes. Jeszcze od przedwojnia rozgrywane są tu zawody dla wszystkich chętnych, zwane Kekes Coup, czyli zjazd o Puchar Kekesu. Startuje się jednocześnie szóstkami, można koedukacyjnie, trzeba przejechać ponad dwukilometrową, bardzo urozmaiconą trasę i tuż za metą ostro skręcić, aby nie wpaść przez okno do sali dancingowej i nie wylądować na wieku fortepianu. Podobno w latach poprzednich odnotowano trzy takie przypadki, w tym jeden ze skutkiem śmiertelnym. Wszystkie chwyty na trasie, łącznie z zajeżdżaniem drogi konkurentom, dozwolone. Zwycięzca każdej grupy awansuje do następnej eliminacji. W zawodach w 1958 roku startowało ponad sto pięćdziesiąt osób. Odbyły się dwie eliminacje oraz finał. Wygrał bezapelacyjnie Jędrek Pawłowicz, który został kekeskuperem. Z trzydniowego pobyłu w Budapeszcie, tuż przed odjazdem, zapamiętałem dwie rzeczy: szafę grającą w kawiarni „Anna” i przygodę z Józia. Kawiarnia „Anna”, położona tuż obok naszego hotelu, wyróżniała się eleganckim wnętrzem, wytworną obsługą i wspaniałą klientelą. Przesiadywaliśmy tam godzinami. „Młodzież” zajadała się tortami, popijając je czarną kawą, my zaś z Mieciem sączyliśmy z małych kieliszeczków przepyszny likier „Flipchokolade”. Zauważyliśmy, że „menu” grającej szafy ma wypisane nazwy tylko części utworów, przeważnie czardaszy, reszta zaś była białymi plamami. Ponieważ nikt z miejscowych nie próbował wyjść poza repertuar znany, zaczęliśmy po kolei testować te nie nazwane utwory. I oto okazało się, że są tam same amerykańskie i angielskie standardy. Zaczęliśmy je nastawiać, najczęściej Wszystkich świętych idących do nieba oraz oczywiście Most na rzece Quai, ciekawi co z tego wyniknie. Jedynym rezultatem było to, że do czasu naszego wyjazdu „Anna” stała się najbardziej zatłoczonym lokalem Budapesztu, a jak nam pisał potem Geza następnego dnia po opuszczeniu przez nas Węgier zmieniono całą grającą szafę i lokal opustoszał. Z Józia historia była poważniejsza. Oczywiście, „Józia” to kryptonim. Pochodziła z Podtatrza i bardzo starała się wyrwać ze środowiska, w którym wzrastała. Dlatego wegetowała latem, a żyła zimą, usiłując brać udział we wszystkich obozach i zawodach, byle dalej od domu. A jak Mietkowi i mnie opowiadała w tajemnicy dom to był taki, że gdy przychodziły imieniny kogokolwiek z członków rodziny, spirytus rozcieńczało się co najmniej w dwóch wiadrach. Wtedy to zjawiały się wszystkie siostry i bracia, często zwalniani na przepustkę z zakładów karnych, i zabawa szła na dwadzieścia cztery fajerki. Józia raczej nie piła, a przynajmniej nie piła stale. Robiła wszystko, aby na obozach podciągać się do poziomu naszych dziewcząt, które ją zresztą traktowały nadzwyczaj sympatycznie. Pierwsze moje perypetie z Józia wyniknęły na dwa miesiące przed wyjazdem na Węgry. Zatelefonowała pewnego wieczoru do mnie do Warszawy i powiedziała krótko: - Carku, psyjiżdżoj haw ino wartko i zrób porzundek z temi ciadrachami. Przy tokarce ucietach se rynkę, a uni mię wyciepli z roboty. Nic więcej nie było mi trzeba. Wziąłem delegację z CRZZ i pojechałem na Podtatrze, „celem ukrócenia stosowania niedopuszczalnych metod wobec człowieka pracy”. Zjawiłem się u dyrektora zakładu z marsową miną i po lodowatym przywitaniu położyłem mu na biurku delegację, na której wyraźnie wypisano skąd jestem i w jakim celu przyjechałem. Dyrektor się wyraźnie zaniepokoił, a ja powoli sączyłem detale. Gdy skończyłem, poczerwieniał i kazał sekretarce wezwać szefa POP przewodniczącego związku zawodowego oraz delegata organizacji młodzieżowej. Teraz oni mi opowiedzieli swoją prawdę. Była bardzo prozaiczna. Otóż Józia postanowiła w czasie pracy zorganizować prywatkę i chcąc odbić półlitrówkę, palnęła dłonią w dno, a że uderzenie miała nadzwyczaj mocne, półlitrówka pękła i ostre denko pokaleczyło jej rękę. Myślałem, że się spalę ze wstydu. Zacząłem łagodzić cale wydarzenie i po jakimś czasie uzyskałem to, że moi rozmówcy postanowili zapomnieć o całym incydencie, a nawet przywrócić ją do pracy. Prawda bowiem była taka, że Józi nie można było nie lubić. Przed odjazdem do Warszawy jednak zapytałem: - Dlaczego, Józiu, nie powiedziałaś mi przez telefon prawdy? - A kiej byk podziała prowdę, psyjechol byś? - Chyba nie. - No to i widzis sam, cegój nie pedzialak prowdy. A tak, psyjecholeś i ciadrachów żeś ustawie! I o to sło. Józia bardzo chciała jechać na Węgry, bo nigdy dotąd nie tylko z Polski, ale nawet z powiatu nowotarskiego nosa nie wystawiła. A do tego jeszcze w czasie pobyłu Węgrów na obozie w Zakopanem wyraźnie emablował ją jeden z tamtych chłopców, którego z racji czarnego wąsa nazywaliśmy za Józia „wąsiakiem”. Po przyjeździe do Galyateto poprosiliśmy z Mietkiem Józię do naszego pokoju i palnęliśmy jej dydaktyczną mówkę, co to w ogóle znaczy reprezentować Polskę. Józia wysłuchała tego wszystkiego, a potem powiedziała krótko. - Kierownik!, jo tu poruseństwa wom nie zrobię. Co mi wolno, wim, cegój nie wolno, tyś wim. Rzeczywiście, zachowywała się na medal. Aż naraz, w ostatnim dniu pobyłu w Budapeszcie, w czasie bankietu pożegnalnego w restauracji hotelowej, w drzwiach pokazała się podenerwowana Józia i zaczęła ręką przyzywać mnie i Mietka. - Kierownik!, chebojcie a wartko na wirch, do mojej izby wydyszała. - A po co? - zapytał zdumiony Miecio. - Bo un tam lezi. - Kto tam leży? - włączyłem się do rozmowy. - Wąsiok. - A co mu się stało? - No, wicie kierownik!, zacon się do mnie dobirać. Jo mu mówię, że ni, a un ino po swojemu „nem irtem” i pcho mi łapę dali pod kieckę. Nie powim, co bych nie kciała, ale kozaliście przeca reprezyntować. To go praslach w kufę, poleciol na safke, rozpucył se łeb i terozki tam lezi, a posoka ze łba mu ciurko. Dalej nie słuchaliśmy, tylko popędziliśmy na górę, wiedzieliśmy bowiem, że Józia ma cios piekielny. Istotnie, na środku pokoju siedział wyraźnie zamroczony Węgier i chustką próbował zatamować cieknącą z głowy krew. Doprowadziliśmy go jakoś do ładu, odstawili do pokoju i po dłuższej chwili zeszliśmy na dół. Józia trochę się bała podejść do nas, ale wreszcie przemogła się i zapytała: - Co ś niem? Żije? - Żyje, Józiu, żyje - uspokoiłem ją, zaraz jednak dodałem. - Ale na przyszłość bij nieco lżej. - Kierowniku - powiedziała Józia patrząc mi z powagą w oczy - podzieliście, ze reprezyntować Polskę, to powazno rzec. Jo po lekućku reprezyntować nie umie. Wiosną próbowałem zintensyfikować prace na warszawskiej skoczni-widmie. Nazywało się to „pracami wykończeniowymi”, podczas gdy naprawdę nie przekroczyły one dotąd półmetka. Miejskie przedsiębiorstwa wszelkiej maści budowlane, drogowe, wodno-kanalizacyjne, energetyczne, instalacyjne i inne w sumie osiem zlecenia przyjęły, terminy zaakceptowały, otrzymanie solidnych zaliczek potwierdziły i zaczęła się zabawa w ciuciubabkę. Na cotygodniowych naradach komisji koordynacyjnej zjawiało się ponad dziesięciu inżynierów i techników, reprezentujących ośmiu podwykonawców, dyskusje trwały po trzy godziny, a na skoczni pracowało łącznie od dwóch do trzech ludzi. W kwietniu przedsiębiorstwa zapewniały, że najpierw muszą skończyć zobowiązania pierwszomajowe, ale potem odgrażały się jak ruszą na skoczni z robotą, to skończą ją w trzy tygodnie. Po l maja mówiło się to samo o 22 lipca, a tymczasem wrześniowy termin międzynarodowych zawodów o Puchar Stolic na igielicie zbliżał się nieubłaganie. Najpierw więc co poniedziałek publikowałem w „Sportowcu”, „Expressie Wieczornym” albo w „Kurierze Polskim” podsumowanie ubiegłotygodniowych robót na skoczni i wytykałem nierobów, czyli wszystkich. Efekt był taki, że na cotygodniowych spotkaniach zajmowaliśmy się nie postępem robót na skoczni, tylko tym co Chlebowski nowego napisał, czy to co napisał jest prawdą i czy już go skarżyć o zniesławienie, czy jeszcze poczekać. Pewnego dnia, po burzliwej naradzie, wziął mnie na bok inżynier Sz., wyjątkowo paskudna odmiana Rajchmana, arogancki, chamski, partyjny, powodujący ze swoim niesolidnym przedsiębiorstwem najwięcej opóźnień oraz kłopotów i powiedział: - Chlebowski, ja wam dobrze radzę, wy mnie nie straszcie, bo ja się takich jak wy nie boję. To nie wy mnie tu będziecie rozliczać, tylko moja partia. Byłem tak wściekły, że z trudem się pohamowałem, by mu nie dać w pysk. Ale nagle doznałem olśnienia. Oto on sam wskazał mi drogę zbawiennego działania. Złożyłem więc jedną tylko wizytę i po dziesięciominutowej rozmowie zatelefonowałem do Marysi Wilgatowej sekretarza WKN: - Marysiu, natychmiast wysyłaj za granicę zaproszenia na nasz konkurs we wrześniu. - A na czym się ten konkurs odbędzie? - zachłysnęła się Marysia - na tym wysypisku śmieci? - Wysyłaj na moją odpowiedzialność. I zaproszenia poszły. W następnym tygodniu na naszej naradzie koordynacyjnej nie było o czym mówić, bo na skoczni nie pokazał się ani jeden robotnik, nie było też mojego artykułu. Gdy niektórzy zabierali się do odejścia, przed baraczek podjechała czarna wołga i wysiadł z niej stosunkowo młody, barczysty mężczyzna o powolnych, godnych, pewnych ruchach i skierował się ku miejscu naszych narad. Widok ten zatrzymał odchodzących. - Witam towarzyszy - powiedział spokojnie przybysz - jestem Leszek Bednarski, starszy instruktor Wydziału Propagandy Komitetu Centralnego PZPR. Chciałem powiedzieć towarzyszom, że towarzysz sekretarz KC Artur Starewicz jest wielce zainteresowany międzynarodowym konkursem skoków, który się tu odbędzie w pierwszą sobotę września. Oczywiście, tego roku. Czy jest tu towarzysz inżynier Sz.? Was, towarzyszu, jako najstarszego stażem partyjnym, czynię w imieniu KC odpowiedzialnym za dotrzymanie tego terminu. Inżynier Sz. próbował mu coś odpowiedzieć, Bednarski jednak chłodno go powstrzymał: - Towarzyszu inżynierze, czas dyskusji się skończył. Od dzisiaj ma tu być czas wytężonej pracy. Jeżeli zajdzie taka potrzeba nawet na trzy zmiany. Poproszę was o złożenie mi w ciągu trzech dni notatki, w której powiadomicie towarzysza Starewicza, jakie podejmiecie działania i jakimi siłami, aby skocznia była gotowa na l września. Żegnam towarzyszy. Życzę szybkiej i skutecznej pracy. Odwrócił się i wyszedł. W baraku najpierw zapadła kompletna cisza, a następnie wszyscy obecni naraz zaczęli wrzeszczeć i prawie brać się do bicia. Oczywiście mnie. Wrzasnąłem i ja, co trochę ich uciszyło. - Macie panowie rację. Przez trzy miesiące byłem tu nie chcianym intruzem. Przepraszam was za to bardzo i zapewniam, że więcej się to już nie powtórzy. Tydzień temu pan inżynier Sz. powiedział, że nie ja jego i was wszystkich będę rozliczał, a wasza partia. I stało się tak, jak sobie życzył. Miejcie pretensje do niego. A zatem, powtarzając słowa pana Bednarskiego, żegnam towarzyszy i życzę szybkiej oraz skutecznej pracy. Wyszedłem i więcej się tam nie pokazałem. Oczywiście, nie znaczy to, że nie bywałem na skoczni. Bywałem, nawet dwa razy częściej niż dotychczas, ale nigdy w terminie narad komisji koordynacyjnej. Spotykałem się za to regularnie z dwoma ludźmi, którzy od początku byli po naszej stronie z inżynierem Siwkiem z Nad zoru Inwestycyjnego Rady Narodowej oraz Januszem Pomiernym z Działu Inwestycyjnego Stołecznego Komitetu Kultury Fizycznej. Prace na skoczni istotnie ruszyły w zawrotnym tempie. Przez czerwiec uwijało się tu ponad trzydziestu ludzi i kilkanaście ciężarówek, spychaczy i dźwigów, przez lipiec podwójne ekipy na dwie zmiany, a w sierpniu prace szły na okrągło przez pełną dobę siłami ponad stu ludzi i przy użyciu wielkiej ilości sprzętu. To był jeden front natarcia ze strony budowniczych. Celem drugiego okazała się nasza trójka. „Zgoda zapewniali do końca sierpnia zrobimy skocznię i konkurs się odbędzie. Ale przecież do tego wcale nie jest potrzebny ani pawilon, ani trybuny. To można zbudować potem”. Czyli „maniana”. Dwaj moi towarzysze z trójki rozkładali bezradnie ręce: - Nam wszystko jedno, ale o tym decyduje Chlebowski. A ze mną tamci bali się rozmawiać. Do czasu. Raz popróbował to zrobić inżynier Sz., jak zwykle arogancko, i odbił się jak piłka od muru. Zagroziłem mu, że jeszcze jeden taki wybryk, a wezwie go towarzysz Bednarski. Wolał nie ryzykować. Ja tymczasem nie tylko nie chciałem ustąpić, ale i nie mogłem. Po raz pierwszy znalazły się pieniądze na kompletne wykończenie skoczni, jednak wykorzystać je można było tylko do końca roku. Prolongowanie terminu poza l września takim kontrahentom jak Sz. i jego towarzysze było równoznaczne z pożegnaniem się z dalszymi pracami na budowie i pieniędzmi na nią. Ściągnąłem Mietka z Byłomia i na placu budowy zmienialiśmy cały rozkład wewnętrzny pawilonu. Na parterze, zamiast olbrzymiej, nikomu niepotrzebnej hali, w której miała się mieścić przechowalnia na kilkaset par nart, powstały sanitariaty, rozbieralnie i natryski, montownia nart, magazyn igielitu, trzypokojowy lokal klubowy i dwupokoikowe z kuchnią i sanitariatem mieszkanko dla przyszłego kierownika obiektu. Przeszklone pierwsze piętro zostało przeznaczone na salę klubowo-rozrywkową, z wysokimi stołkami przy bezalkoholowym barku, stolikami brydżowymi, bilardem i podobnym wyposażeniem. Mietek gratisowo wykonał kompletny projekt wnętrza, ale tego już nie udało się nam zmieścić w terminie budowy skoczni. I pewnie dlatego nigdy już nie powstało. Jeszcze skoczni nie było, a już się zaczęli do niej przymierzać jej ewentualni dysponenci. Był to bowiem nadal czas scentralizowanych działań w każdej dziedzinie, a więc i administracji takimi obiektami. Któregoś dnia zjawili się jacyś nieznani ludzie, domagając się wglądu w dokumentację. Gdy zaczęli mówić o różnych poprawkach, moja cierpliwość się wyczerpała. Wyraziłem zdziwienie, że zauważyli skocznię dopiero teraz, gdy wszystko jest już gotowe, a przez ostatnie trzy lata nie interesowali się nią zupełnie. Trochę to jednak za późno, bo skocznia należy już i będzie należała do WKN-u, nie widzę więc żadnej możliwości realizacji ich planów. Przedstawiłem im nowego kierownika skoczni, Adama R. i poprosiłem go, by mi każdorazowo zgłaszał ich próby wejścia na teren obiektu. Coś pomruczeli pod nosem, ale że moja historia z wizytą Bednarskiego na naradzie inwestycyjnej była już głośna, poszli jak niepyszni i więcej się nie pokazali. Na razie... Nazwisko Adama R. w narciarstwie polskim znano już od prawie pół wieku, jego ojciec bowiem należał do pionierów tej dyscypliny sportu. Adam sam o sobie mówił, że urodził się na nartach. Świetnie jeździł i był znanym instruktorem. Wraz z nim i Józkiem Sourkiem, stanowiliśmy trzon Sekcji Narciarstwa CRZZ. Znałem go od lat jako dobrego organizatora i jak mi się wydawało lojalnego kolegę. Mieszkał ciągle w Krakowie, narzeczoną miał w Warszawie i oboje marzyli o ślubie. Na przeszkodzie jednak stał nie tylko brak mieszkania, ale brak wszelkiej nadziei na otrzymanie go w najbliższym dziesięcioleciu. Gdy zobaczył kończoną przez WKN skocznię, opętała go jedna, jedyna myśl. Zapragnął zostać jej kierownikiem. Kiedy mnie o to nieśmiało poprosił, nie stawiałem przeszkód, tym bardziej iż wydawał się na to stanowisko najlepszy. Zarząd WKN nie podzielał wprawdzie mej opinii, ale kontrkandydata nie było, zaś potrzeba zaangażowania szefa skoczni od zaraz stawała się sprawą palącą. Adam więc, zostawszy kierownikiem obiektu, przeprowadził się natychmiast do Warszawy i zamieszkał w jeszcze mokrych i nieoszklonych murach. Mieliśmy więc zaufanego człowieka na skoczni przez całą dobę, co na pewno bardzo wzmocniło nasz nadzór nad wykonawstwem w ostatniej fazie budowy. Po ogromnym trzymiesięcznym wysiłku termin zakończenia budowy skoczni został wreszcie dotrzymany i w pierwszą sobotę września 1958 roku odbył się pierwszy nie tylko w Warszawie, ale i w Polsce konkurs skoków na igielicie. Niestety, tylko w obsadzie krajowej, ale za to z udziałem całej polskiej kadry narodowej. Ustanowiono długo nie pobity rekord warszawskiego obiektu, wynoszący czterdzieści dwa metry. Po raz pierwszy też Telewizja Polska bezpośrednio transmitowała taką imprezę. Sprawozdawcami byli Eugeniusz Pach i ja. I widocznie w tym debiucie nie wypadłem najgorzej, bo zaczął on moją sześcioletnią karierę telewizyjnego komentatora imprez narciarskich, zakończoną Olimpiadą Zimową w Innsbrucku w 1964 roku. Być może przygoda z telewizją trwałaby dalej, gdyby towarzysze znów nie zadzwonili. Jubileusz 35-lecia WKN-u obchodziliśmy po raz pierwszy we własnym trzypokojowym lokalu. Za wysiłek przy zakończeniu budowy tej powszechnie nie chcianej skoczni przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej urzędu, z którego przed sześciu laty zostałem wyrzucony udekorował mnie Srebrnym Krzyżem Zasługi. Po półrocznej morderczej harówce mogłem wreszcie spokojnie i długo się wyspać, a także przyjrzeć spokojnie moim własnym sprawom, w których nie działo się najlepiej. Sygnały docierające do mnie od Zbyszka Rosochackiego znalazły potwierdzenie. Znajoma z działu kadr Zarządu Głównego RSW „Prasa” w największej tajemnicy powiedziała mi na kawie, że zapadła już decyzja ponownego rozstania się ze mną. Miało się to odbyć w absolutnej dyskrecji, tak aby nawet moje kierownictwo o tym nie wiedziało. Pretekstem było zmniejszenie obsady kilku redakcji, podyktowane koniecznością ograniczenia liczby tytułów deficytowych. Istotnie, w naszej redakcji połowa czasopism była dotowana, w tym również moja „Zima”, ale też byliśmy jedynym pismem, którego deficyt co do grosza pokrywał „Prasie” Polski Związek Narciarski. Przeciek z kadr potwierdziła po kilku tygodniach moja szefowa, wyrażając ubolewanie niewątpliwie szczere, bo się w naszym zespole dosyć lubiliśmy. Oczywiście, nie miała pojęcia, o co tu rzeczywiście chodzi. Było to uderzenie trzynaste... Zanosiło się na to, że znowu zostanę bez stałej pracy, co byłoby równoznaczne z klęską, gdyż dochody z prac dorywczych stanowiły jedynie kiepski dodatek do pensji. Przedstawiłem tę nową sytuację naszemu prezesowi PZN, wraz z propozycją samodzielnego wydawania pisma. Zgodził się bez dyskusji. Było to nawet podwójnie korzystne dla Związku. Koszty rzeczowe zostały te same, pracownicze zaś tylko moje, bo odpadał olbrzymi haracz płacony RSW „Prasie”. W zamian mieliśmy własne pismo, przy czym nasze były całe trzydzieści dwie strony, podczas gdy w „Zimie” osiem musieliśmy oddawać hokeistom i łyżwiarzom. Uprzedziłem jednak Kazia, że jako mój pracodawca może być zmuszony odbierać telefony od towarzyszy. Odparł krótko i dosadnie, gdzie ma i towarzyszy, i ich telefony. Mogłem znów spać spokojnie. Jak długo jednak? Nasz miesięcznik nazwaliśmy „Na nartach”. 1959 Finowie z Kouvoli w Zakopanem, przyjaźń z Karlosem, pierwsze kroki w TV, letnia wymiana z Finami, obóz kadry olimpijskiej pod kręgiem polarnym. na warsztacie „Smak śniegu” Rok ten był okresem powrotu do starych metod i zwyczajów. W większości awansowali parszywcy, kosztem ludzi przyzwoitych. Jak później, po trzydziestu pięciu latach, dowiedziałem się z relacji znajomych Wiktora Siennickiego, w tymże roku otrzymał podpułkownikowskie szlify w WSW, czyli „brudnym” kontrwywiadzie PRL. Umocniło to pozycję jego i wykonawców jego zleceń, także w dalszym prze śladowaniu takich jak ja. Na przełomie grudnia i stycznia Sekcja Narciarstwa CRZZ, czyli Józek Sourek (notabene członek i czołowy skoczek naszego klubu) i ja, zleciła WKN-owi kontynuowanie tradycyjnej już wymiany sportowej CRZZ z klubem narciarskim z Kouvoli małego miasteczka leżącego w potudniowo-wsehodniej Finlandii. Był to bardzo cenny dla nas kontakt, który zaowocował następnie kilkoma wymianami sportowymi, turystycznymi, osobistymi przyjaźniami, a także życzliwością Finów, którzy w potrzebie wyciągnęli pomocną dłoń do polskiego narciarstwa olimpijskiego, gdy znalazło się ono w sytuacji prawie bez wyjścia. Zima 1958/1959 była ostatnim sezonem przedolimpijskim i ostatnią okazją do narciarskich zawodów przed startem w lutym 1960 roku na VII Igrzyskach Olimpijskich, które miały się dobyć w Squaw Valley w stanie Idaho. Fenomen Helmuta Recknagla z NRD i jego sukcesy w skokach narciarskich, właśnie tej ostatniej, przedolimpijskiej zimy, kierował oczy narciarskich kibiców całego świata na tego zawodnika i na tę konkurencję. My także obserwowaliśmy wydarzenia z narciarskich skoczni świata z dużą nadzieją w sercach. Z piątki polskich zawodników, wśród których znajdowali się: Antoni Łaciak, Władysław Tajner, Gustaw Bujok, młodziutki Józef Przybyła i wreszcie cichy faworyt Zdzisław Hryniewiecki, jeden lub dwóch zawodników mogło na wielkiej skoczni w Ameryce stoczyć ze sławnym już Niemcem bój o olimpijski prymat. Dlatego pożądane były w tym sezonie jak najliczniejsze kontakty z najlepszymi skoczkami świata, Finami, najpierw u nas w kraju, a następnie na ich obiektach i przy ich publiczności. To były rzeczy szczególnie ważne, także dla psychiki zawodników. W końcu stycznia przyjechało więc do Zakopanego, na zaproszenie naszego klubu, siedmiu Finów z klubu w Kouvoli, w tym czterech dobrych skoczków, którzy wygrali konkurs skoków na mistrzostwach CRZZ, z udziałem całej polskiej czołówki. Dla nas jednak ważniejsi okazali się działacze i to, że bez reszty zakochali się w Polsce. Sauli Leino, kierownik fińskiej grupy, milczący, poważny i jak prawie wszyscy jego rodacy z małym poczuciem humoru, miał w Kuovoli przedsiębiorstwo budowlane. Nie tylko to jednak spowodowało, że był osobą znaną i powszechnie szanowaną. Piętnaście lat wcześniej, w czasie II wojny światowej, jako pilot fińskiego myśliwca zapisał na swoim koncie osiem zestrzelonych maszyn sowieckich. Przyjechał również Lassie Johansson, trener, który kiedyś skakał w kadrze fińskiej, następnie ją trenował, a teraz społecznie szkolił skoczków z Kouvoli. Najważniejszą jednak postacią wśród Finów okazał się siódmy uczestnik ekipy, Kalervo Jaaskelainen, jedyny człowiek, dzięki któremu można się było z nimi porozumieć. Nauczyciel języka angielskiego, mówił prócz tego biegle po niemiecku, zjeździł kawał świata, mieszkał jakiś czas w USA, tryskał humorem i stanowił duszę każdego towarzystwa. Po kilku wieczorach spędzonych w Miecia i moim towarzystwie na dancingach w „Watrze”, restauracji hotelu „Giewont” i jeszcze w paru podobnych lokalach, Sauli był prawie gotów telefonicznie sprzedać firmę w Finlandii i kupić willę pod Giewontem, a obaj z Karlosem (bo tak przezwaliśmy Kalervo) uznali, że kraj, w którym wódkę (mówili na nią „Varsovan Laulu” warszawska piosenka) sprzedaje się bez kartek jest rajem, Warszawa zaś i Zakopane to są te dwa miejsca na ziemi, w których Finowie powinni mieszkać na stałe lub przynajmniej często je odwiedzać. Ustaliliśmy więc, że w czerwcu tegoż jeszcze roku mata grupka naszych zawodników pojedzie na dwa tygodnie do Finlandii, w sierpniu zaś taka sama grupa od nich będzie przez nas goszczona w Warszawie i Zakopanem. Kiedy tak planowaliśmy bardzo odważnie te nasze wspólne poczynania, zastanawiałem się, ile to już razy sam lub w grupie budowałem podobne zamki na lodzie i jak często nic z tego nie wychodziło. Tym razem jednak nie doceniłem kontrahentów. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to fakt, że oni niczego nie przyrzekali, niczego nie zapewniali, ani nie gwarantowali. Mówili tylko, że dołożą wszelkich starań, aby tak się stało. Trzeba lepiej poznać Finów, by zrozumieć, że taka ostrożna obietnica to z ich strony więcej niż nasze słowo honoru. Tak się szczęśliwie złożyło, że w tym czasie do WKN-u dołączyła bardzo aktywna grupa narciarzy z byłej Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, dotąd niezrzeszonych, z Jankiem Marcem i Anną Talłen-Wilczewską, zwaną „Żabą”. Tę właśnie grupę uczyniliśmy komisją zagraniczną WKN-u do wykonywania naszej umowy. Korzystając z tego, iż przy redagowaniu pisma narciarskiego w PZN dyscyplinę pracy miałem taką, jaką sam dla siebie ustaliłem, mogłem w ten sposób ułożyć moje zajęcia w Związku i w domu, by wreszcie w pełni wykorzystać wszystkie możliwości bogatego sezonu narciarskiego. Przede wszystkim podbiła mnie telewizja, a więc szansa komentowania wszystkiego co narciarskie. Unikałem pokusy „robienia” innych dyscyplin, bo uważałem, że powinno się obsługiwać te dyscypliny i konkurencje, na których się człowiek zna. W tym sezonie narciarskim wraz ze Stefanem Rzeszotem przeprowadziliśmy w TV sprawozdania z „królewskiej” konkurencji w dwóch najważniejszych imprezach otwartym konkursie skoków na dużej skoczni w czasie narciarskich mistrzostw Polski oraz Memoriału Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny Do tego doszły jeszcze dwie mniejsze imprezy narciarskie. Nie dążyłem do prezentowania się ponad miarę, tym bardziej że byli i inni, świetni dziennikarze narciarscy, jak Jerzy Mrzygłód, Marian Matzenauer, czasem też przesiadał się od radiowego mikrofonu przed kamery telewizyjne Bohdan Tomaszewski. Odnosiłem wrażenie, że współpraca w redakcji sportowej TV ułoży się nieźle, zwłaszcza gdy w szefie technicznym rozpoznałem mego gimnazjalnego kolegę z będzińskiego Kopernika, Jurka Budnego. Ważną postacią, decydującą o wielu sprawach w tej grupie, był Konrad Gruda (nie przypominam sobie, czy mianowano go szefem zespołu). Miał licznych przyjaciół i chyba jeszcze więcej wrogów. Czyż jednak zastępca wojewódzkiego komendanta milicji z Krakowa, z końca lat czterdziestych, mógł ich nie mieć? Jak zauważyłem, potrafił kąsać bardzo boleśnie, ale raczej tylko wtedy, gdy nastąpiono mu na odcisk. Nie znam przypadków, aby robił to dla przyjemności czy też dla zaspokojenia wybujałej ambicji. Po służbie w MO miał aspiracje zawodowe także w cywilu, czego objawem były ciągle podejmowane próby odegrania coraz to większej roli na antenie radiowej i przed kamerą telewizyjną. Już motto jego programu radiowego mówiło samo za siebie: „Sportu blaski, sportu cienie, czyli Gruda na antenie”. Natychmiast jego adwersarze odpowiedzieli mu innym, anonimowym dwuwierszem: „Czy się uda, czy nie uda, tutaj mówi Konrad Gruda”. W czerwcu pojechaliśmy w dziesięć osób do Kouvoli. Oczywiście, była to czysta turystyka, więc klub jedynie pośredniczył, a nie płacił. Finlandia mojej Ani nie nęciła nawet latem, ubóstwiała bowiem tylko bardzo słoneczne południe. Nie będę tu opisywał tego pobyłu, choć zrobił na mnie i na nas wszystkich olbrzymie wrażenie. Było to wSŻAK nasze pierwsze zetknięcie z krajem naprawdę wolnym, który nawet pewne gospodarcze uzależnienie od Sowietów potrafił uczynić niezbył dokuczliwym dla własnych obywateli. Przeżyliśmy pierwsze kontakty z sauną, dziwny niepokój białych nocy... Do opisów tych wrażeń wrócę jeszcze w tej książce nie jeden raz, gdyż dzięki wieloletniej przyjaźni z rodziną Jaaskelainenów odwiedzałem ten kraj czternaście razy. Dziennikarze tamtejszej prasy, którym udzieliłem wielu wywiadów, nadali mi nawet sfmszczone nazwisko „Leipanen” (leipa chleb). W sierpniu Finowie przyjechali z rewizytą. Przeważały panie. Koniecznie chciały jechać do Zakopanego i iść w „dzikie góry”. Spełniliśmy te życzenia i w Zakopanem, po kilkudniowych przeganiankach ceperskimi szlakami, zafundowaliśmy im przełęcz Zawrat. Niewiasty miały niezła kondycję i spisywały się dzielnie do momentu, w którym na lewo od Zawratu zobaczyły strome, przepaściste urwiska, nad którymi trzeba było przechodzić. Nie pisnęły jednak ani słówka. Dopiero szał radości, gdy z przełęczy, zamiast wilgotnego, półmrocznego żlebu, dostrzegły zalaną słońcem Dolinę Pięciu Stawów uzmysłowił nam, jak wielki strach siedział im cały czas za kołnierzem. Tradycyjnie już do Morskiego Oka dotarliśmy po odjeździe do Zakopanego ostatniego autobusu. Miejsc wolnych w schronisku także nie było. Porozmawiałem ze znajomymi ratownikami GOPR-u, których ciężarówkę zauważyłem pod smrekami. Zabrali nas. Panie siedziały na wynoszczonej kocami skrzyni, dyskutując zawzięcie, że niepotrzebnie się tak bały, bo te „dzikie góry” wcale nie były takie groźne. O tym, że w skrzyni, na której siedziały, leżał nieboszczyk, zniesiony właśnie z Mięguszowieckiego tylko dlatego, że zlekceważył sobie dzikość Tatr, nie dowiedziały się nigdy. Bardzo serdecznie żegnaliśmy naszych gości na przyjęciu u „Żaby” Wilczewskiej. Tam też poznałem jej kuzyna, pana Mariusza Kwiatkowskiego. Znajomość z nim już wkrótce bardzo mi się przydała. W początkach jesieni tego roku, w nowo reaktywowanym Polskim Związku Narciarskim, zaczęły dawać o sobie znać ruchy odśrodkowe. Teren uwierzył w demokrację. Zaczęto głosić dość chwytliwe hasło, że decyzje w sprawach narciarstwa powinny zapadać tam, skąd się wywodzi jego czołówka. Domagano się zatem większej (o ile nie całej) władzy dla Zakopanego, Krakowa i Bielska, nie rozumiejąc, że demokracja w Polsce jest umowna, teoretyczna i deklaratywna, że ciągle jeszcze pieniądze się przyznaje i decyzje podejmuje w Warszawie, w GKKF przy ulicy Litewskiej, na którą o wiele bliżej z obecnej siedziby PZN przy ulicy Sienkiewicza niż spod Giewontu. A były to dopiero początki wrzenia w terenie. W końcu października PZN stanął wobec problemu nie lada. Wyjazd na olimpiadę zimową do Squaw Yalley miał nastąpić za trzy miesiące. Napięty plan szkoleniowy kadry olimpijskiej przewidywał wyjście na śnieg już w połowie listopada, a tu wszystko zaczęło się walić. Staszkowi Ziobrzyńskiemu z największym trudem udało się umieścić u prywatnych znajomych w Alpach kilku alpejczyków, którzy mieli się znaleźć w reprezentacji, ale pozostawał ciągle nierozwiązany problem prawie trzydziestoosobowej grupy klasyków. Wlokące się od lata pertraktacje z sowieckim związkiem narciarskim, mające naszym obiecującym biegaczom i skoczkom zapewnić wspólny z gospodarzami trening na Kaukazie, wzięły w łeb. Podobno tam też nie było śniegu. Nie było go także i nie spodziewano się go w najbliższych tygodniach w dolnych partiach Alp, a na treningi w wyższych partiach gór, wobec horrendalnych cen, jakie by trzeba za nie płacić, nie mieliśmy pieniędzy. Powtórzyła się znana od dziesiątków lat dramatyczna sytuacja: zaczyna się sezon narciarski kończą się pieniądze, a szczególnie skrupulatnie reglamentowane dewizy. Kierowaliśmy tęskne spojrzenia na północ, na Skandynawię, ale wiedzieliśmy, że nawet tam, mimo że nas bardzo lubią, bez pieniędzy nie mamy o czym marzyć. Problem wydawał się nie mieć rozwiązania. W porozumieniu z prezesem PZN Kaziem Malczewskim zatelefonowałem do Kouvoli i przedstawiłem Karlosowi nasze trudności. Oczywiście nie powiedział „pomożemy”, ale obiecał natychmiast zainteresować tą sprawą Sauli Leino, Lassie Johanssona, a także zarząd ich klubu z prezesem Nurminenem i przyrzekł wyniki tych starań przekazać mi nazajutrz. Na zebraniu prezydium ZG PZN mogłem więc powiadomić kolegów, iż problem jest rozwiązany. Klub Kouvola zgodził się zaprosić naszą trzydziestoosobową kadrę klasyków na dwa tygodnie w drugiej połowie listopada, w zamian za przyjęcie ich turystów i działaczy także na dwa tygodnie do Zakopanego w marcu następnego roku, w okresie Memoriału Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny. Była to świetna propozycja. Na koniec zachowałem wiadomość najbardziej zaskakującą. Myślę, że zawdzięczaliśmy ją kontaktom Lassie Johanssona. Obóz nasz miał się odbyć we Yuokatti i częściowo pokrywał się z pobyłem tam kadry fińskiej. Yuokatti to centralna baza szkoleniowa narciarstwa fińskiego, sławna już wówczas na cały narciarski świat, a jednocześnie prawie zupełnie nieznana. Zagubiona wśród lasów w środkowej części kraju, między olbrzymim jeziorem Oulu a nieco mniejszym Sotkamo, jest właści wie małym przystankiem kolejowym, odległym o dwadzieścia kilometrów od najbliższego miasteczka Kajaani. Są tu idealne warunki dla spokojnego treningu i potwornej nudy. Dwa tygodnie na przygotowanie do takiego wyjazdu, bez żadnych pieniędzy, a szczególnie dewiz, to rzecz prawie niemożliwa. A jednak się udało. Nie stać było PZN-u na szybki, ale kosztowny przelot samolotem do Helsinek, pojechaliśmy więc pociągiem przez Moskwę i Leningrad. Trwało to wprawdzie (aż do Kajaani) trzy doby w jedną stronę, ale jednak pozwalało na osiągnięcie celu i co w naszej sytuacji było niezmiernie ważne na płacenie, aż do fińskiej granicy, wymienionymi na ruble złotówkami. Miałem to wszystko na głowie, bo mianowano mnie, oczywiście, kierownikiem tego wyjazdu. Wszystko jakoś udało się załatwić, pozostał wSŻAKże jeden problem, o którym wiedziałem, że może przynieść kłopoty. Otrzymałem do dyspozycji zaledwie sto siedemdziesiąt dolarów, łącznie z kieszonkowym zawodników (po pięć dola rów na głowę). To już była prawdziwa rozpacz! Zdawałem sobie sprawę, że świadomi tego stanu rzeczy zawodnicy będą starali się znaleźć środki zaradcze, przewidywałem nawet, jakiego rodzaju i bardzo się tego obawiałem. Nie stać nas było nawet na korzystanie z rosyjskich wagonów restauracyjnych, bo wszystkie przyznane nam ruble zostały wydane na zakup sypialnych biletów. Żywiliśmy się więc suchym prowiantem zabranym z Warszawy, obfitym co prawda, ale też i narażonym w przegrzanych wagonach na łatwe i szybkie psucie. Zatrucie w takich warunkach całej olimpijskiej grupy na trzy miesiące przed igrzyskami było rzeczą groźną i bardzo prawdopodobną. Jako mój zastępca i jednocześnie lekarz kadry jechał z nami przesympatyczny doktor Wiktor S., człowiek zauroczony narciarstwem, którego największym marzeniem było, aby jego syn, zresztą bardzo dobrze jeżdżący w barwach naszego WKN junior, został kiedyś olimpijczykiem. Kadrę szkoleniową stanowili zaś najlepsi polscy trenerzy, ongiś zawodnicy: Józef Zubek (biegi mężczyzn), Edward Mróz (biegi kobiet), Marian Woyna-Orlewicz (kombinacja norweska) i Mieczysław Kozdruń (skoki). Wśród zawodniczek i zawodników byli: Stefania Biegun, Zofia Pęksa, Mary sia Danielka, Marysia Bukowa, Tadeusz Kwapień, Mateja, Aleksander Kowalski, Dzidek Hryniewiecki, Władek Tajner, Antek Łaciak, Gustek Bujok i jeszcze prawie dwa razy tyle najlepszych w Polsce. Tuż przed wyjazdem, na odprawie z zawodnikami, dotknąłem drażliwego tematu, jakim był absolutny zakaz wwozu do Finlandii spirytusu. Rozległ się jeden jęk i narzekania: - A co mamy zrobić, kiedy już go kupiliśmy? Przecież on nam jest potrzebny do smarowania mięśni podczas masażu. - Możecie go tu jeszcze sprzedać, zostawić u znajomych. A co do masażu, to każdemu wystarczy jedna odkorkowana półlitrówka. I koniec dyskusji. Znając surowość Finów w tępieniu nawet najmniejszych prób przemytu alkoholu, nie mogłem sobie pozwolić na żadną pobłażliwość. Mogłoby się to zakończyć wielkim skandalem i dla Polski, i dla naszych fińskich przyjaciół z Kouvoli. Z drugiej zaś strony fakt, że dorośli ludzie, obdarowani przez PRL raptem pięcioma dolarami kieszonkowego na cały pobył wrócą do domów tuż przed Bożym Narodzeniem z pustymi rękami z tak przecież atrakcyjnej jeszcze wtedy zagranicy, był trudny do przyjęcia. Ale tak, niestety, wyglądała wówczas rzeczywistość. Wsiadaliśmy w Warszawie do moskiewskiego pociągu przy deszczowej pogodzie. Tak samo lało w Zakopanem, a żaden z tatrzańskich szczytów nie był nawet pobielony. Wiadomości telefoniczne z Finlandii mówiły, że tam śniegu także brak, ale jest spodziewany lada godzina. Są za to silne mrozy. W Moskwie wypadło nam czekać na pociąg do Helsinek ponad piętnaście godzin. Przewieźliśmy więc bagaże z dworca: Białoruskiego na Leningradzki, podzieliłem całą grupę na specjalności i każdą, pod opieką trenera, wyposażoną w jakieś nędzne kopiejki na metro oraz suchy prowiant, wypuściłem na miasto. Trudno wSŻAK było trzymać na postronku trzydzieścioro dorosłych ludzi przez ponad pół doby w zatłoczonej poczekalni. Mieliśmy się spotkać na dworcu pod zega rem na godzinę przed odjazdem pociągu. Oczywiście, w środowisku polskim było rzeczą niemożliwą, aby wszyscy zjawili się punktualnie. Brakowało biegaczy. Załadowaliśmy się więc do pociągu bez nich i w narastającym zdenerwowaniu obaj z doktorem S. patrzyliśmy na umykające minuty. Zbiorowego biletu wystawionego na jednym blankiecie nie mogliśmy im zostawić, nawet gdyby zaistniała taka możliwość. Wreszcie na trzy minuty przed odjazdem pociągu wpadli na peron zziajani, w rozchełstanym odzieniu. Okazało się, że poszli na lody i źle obliczyli kopiejki. Zabrakło im pieniędzy na metro. Uświadomili to sobie w odległości dwunastu kilometrów od dworca, na półtorej godziny przed odjazdem pociągu. W ciężkim obuwiu podjęli morderczy bieg po zatłoczonych, mokrych ulicach. Tym razem się udało. Pół nocy doktor S. nakładał opatrunki na poobcierane pięty. Obudziłem się nad ranem i stwierdziłem, że jestem sam w przedziale wagonu sypialnego. Pociąg stał, przez obmywaną deszczem szybę w poświacie ledwie co wstającego dnia widać było duże zabudowania dworcowe, dochodziły też stłumione odgłosy komunikatów zapowiadanych przez megafon. Korytarz był pusty, wszyscy nasi jeszcze spali zajmowaliśmy cały wagon. Przy jednym tylko oknie stał w piżamie nasz doktor. Plecy drgały mu od tłumionego łkania. Podszedłem, ale zatrzymał mnie ruchem ręki. Wyraźnie chciał być sam. Wróciłem do przedziału, jednak zasnąć już nie mogłem. Staliśmy w Leningradzie. Po kilkunastu minutach pociąg ruszył do Helsinek. Gdy wyjechaliśmy z miasta, doktor wrócił do przedziału. Uśmiechnął się przepraszająco i milcząc nalał sobie z płaskiej butelki kusztyczek koniaku, pokosztował, położył się i odwrócił do ściany. Wiedziałem, że nie śpi, ale nie przeszkadzałem mu. Zacząłem czytać książkę. Pędziliśmy już po Karelii. Siedemnaście lat wcześniej należała ona do Finlandii, lecz w wyniku przegranej po niemieckiej stronie wojny Finowie musieli oddać potężnemu bezwzględnemu zwycięzcy dwustukilometrowy pas wschodniego terytorium, aż po Vippuri, ważny port na Bałtyku, zwany obecnie Wyborgiem. Po dłuższej chwili doktor wrócił duchem do tego świata. - Przez ponad czterdzieści lat tak tęskniłem do tego momentu, a jednocześnie tak się go bałem. I stało się. Dzisiaj, w ten paskudny, deszczowy poranek - powiedział z lekkim, smutnym uśmiechem. I popłynęły wspomnienia... Rodzina S. należała przed I wojną do najbogatszych w carskim Sankt Petersburgu. Miarą tego bogactwa niech będzie fakt, że poza handlem lądowym, firmie S. wolno było co roku wysyłać do Anglii pięć dużych statków z najrozmaitszymi futrami. Głównym zaś punktem każdego noworocznego balu na carskim dworze był przywilej podarowania carowej przez ojca naszego doktora najpiękniejszego, a więc i najdroższego futra w Rosji. Doktor i jego starszy brat należeli do korpusu paziów. Gdy wybuchła rewolucja, jako jednego z pierwszych rozstrzelano ich ojca. Dwaj synowie wraz z chorą matką musieli ewakuować się z wielkiego domu w ciągu dosłownie minut. Złoto było za ciężkie, aby je brać z sobą. Z diademów, naszyjników, bransolet i brosz łuskali drogie, przepięknie szlifowane kamienie jak ziarnka grochu. I tylko to brali. Resztę, złote zastawy i platynowe oprawy biżuterii wynieśli, zakopali, zalali asfaltem. To, co zabrali z sobą, wystarczyło na dostatnie życie całej trójki i jej najbliższych. Nie było jednak w stanie przysłonić pamięci. Doktor chciał choć jeszcze jeden, jedyny raz znaleźć się w tym mieście, gdzie się urodził. Dzisiaj spełniło się jego marzenie. Zobaczył miasto, rozpoznał charakterystyczne szczegóły pobliskiej cerkwi, pamiętał nawet miejsce na tym dworcu, z którego nie tak dawno odjechaliśmy, a na którym przed prawie pięcioma dziesiątkami lat, wraz z ojcem i starszym bratem, przyjmował całe wagony kolejowe pełne sobolowych i innych wspaniałych futer. Cezary marzył z półprzymkniętymi oczyma gdyby nam tak dali żelazny list na trzy godziny, dwa kilofy i dwa szpadle, to z tego co zdołalibyśmy dowlec do pociągu moglibyśmy, my i nasi najbliżsi, żyć wspaniale przez pokolenia. Na dworcu w Kouvoli czekali na nas działacze klubu, z Karlosem i Sauli Leino na czele. Po krótkim i serdecznym powitaniu odjechaliśmy do Helsinek, gdzie cztery godziny oczekiwania na pociąg do Yuokatti spędziliśmy w eleganckiej restauracji w śródmieściu, którą zapamiętałem z letniego tu pobyłu. Znając bowiem możliwości konsumpcyjne moich podopiecznych, ich apetyty i tęsknotę za odmianą po dwudobowym życiu o suchym prowiancie, uznałem, że ta dość droga skądinąd restauracja okaże się w naszej sytuacji najtańsza. Stał tu bowiem tak zwany szwedzki stół, rzecz przed trzydziestu pięciu laty w Polsce zupełnie nieznana. Za jednorazową opłatą pięciu tysięcy marek od osoby (nieco powyżej dolara) konsument mógł jeść i pić wszystko, co znajdowało się na tym stole, zarówno potrawy zimne, jak i gorące, dobierając wielokrotnie nowe porcje. Nie wolno było jedynie opuszczać restauracji podczas posiłku ani wynosić niczego zjedzenia znajdującego się na stole. Oczywiście cenę skalkulowano według możliwości konsumpcyjnych przeciętnego Fina, który w przerwie na lunch wyskakuje z biura, skubnie kawałeczek szynki, dopełni dwiema łyżkami sałatki, i syty wychodzi. A tu tymczasem przyjechali młodzi ludzie, których norma żywieniowa w obecnym natężeniu treningu dochodziła do sześciu tysięcy kalorii dziennie. Nic więc dziwnego, że już po pierwszym podejściu olbrzymi stół opustoszał. Sprawna obsługa natychmiast uzupełniła braki, lecz jednocześnie, lekko zaniepokojona, zawiadomiła właściciela restauracji. Przyszedł starszy, szPAXowaty pan, przedstawił się, wyrażając ogromną radość, że tak nam wszystko smakuje w jego lokalu. Zainteresowały go nasze jednakowe swetry z orłami na piersi, a gdy się dowiedział, że to polska kadra olimpijska narciarzy jadąca na obóz treningowy do Vuokatti, oświadczył, że on sam był reprezentantem Finlandii w biegach. Zapytał, czy nie jesteśmy zainteresowani rozmową z prasą, a ponieważ nie wzbranialiśmy się, w ciągu godziny otoczyło nasze stoliki kilkunastu dziennikarzy z mikrofonami i notatnikami. Największe powodzenie miał oczywiście Dzidek Hryniewiecki, o którym wiedzieli, że na olimpiadzie może zagrozić Recknaglowi. Ani się spostrzegliśmy, jak minęły cztery godziny oczekiwania na pociąg. Gdy przyszło do płacenia okazało się, iż byliśmy honorowymi gośćmi firmy; nasze wspólne zdjęcie latami wisiało potem na głównej ścianie lokalu. Zostaliśmy też nie spodziewanie obdarowani paczkami, zawierającymi zarówno świetne jedzenie na dalszą podróż, jak i drobne prezenty. Na koniec właściciel wręczył mi czek na ponad czterysta tysięcy marek (wówczas równowartość stu dolarów), a gdy wzbraniałem się go przyjąć, powiedział szczerze: - To jest mój dar na polski fundusz olimpijski. Mnie wolno go dać, zaś panu nie wolno nie przyjąć. Z dzisiejszego dnia to ja wychodzę z największym zyskiem. Cieszę się, że was w ogóle poznałem i mogłem gościć. Pieniądze zaś po pierwsze nie są najważniejsze, a po wtóre zapewniam pana, że na tym nie stracę. Bo kiedy jutro ludzie dowiedzą się z gazet, że w moim lokalu byli tacy znakomici goście i w dodatku spotkali się u mnie z prasą, to z pewnością na jakiś czas staniemy się najmodniejszą restauracją Helsinek. Nie musieliśmy też jechać na dworzec tramwajem. Wynajętym przez restauratora autokarem zostaliśmy tam dowiezieni w pełni komfortowo. W Yuokatti potwierdziło się, że w Finlandii naprawdę panuje mróz. Bo o ile w Helsinkach termometry wskazywały niepełne dziesięć stopni, to tutaj było sporo poniżej dwudziestu. W ogóle pięćset kilometrów na północ od stolicy panowały całkiem odmienne warunki. Przede wszystkim prawie cały czas było tu ciemno. Zaczynało się nieco rozwidniać dopiero po dziewiątej rano i taki blady świt utrzymywał się przez dwie godziny, przez następne dwie trwał bezsłoneczny, ponury „dzień”, a już o pierwszej po południu zmierzchało się i na prawie dwadzieścia godzin zapadała noc. Warunki mieszkaniowe mieliśmy zupełnie dobre, choć spartańskie. Z ciepłej wody można było w zasadzie korzystać bez ograniczeń, ale do dobrego tonu należało w t a k i m ośrodku nie używać jej, z wyjątkiem krótkiego prysznica po treningu. Jedzenie za to podawano wspaniałe, łącznie z przesmacznymi klopsami z renifera. Niestety, śniegu nadal nie było. Ani tu, ani nawet w Ivalo, daleko za kręgiem polarnym, gdzie kadra fińska miała zawsze niezawodną, rezerwową metę. Rano więc, zamiast rozgrzewki i gimnastyki, wszyscy zawodnicy, trenerzy i szefostwo, czyli doktor Wiktor i ja, braliśmy grabie i z pokrytych szreniem liści i igieł tworzyli metrowej szerokości a kilkukilometrowej długości terenowo urozmaiconą pętlę „trasy”, na której z trudem uzyskiwano jaki taki poślizg dla lekkich biegowych nart. W gorszej sytuacji byli skoczkowie, gdyż na takim podłożu skakać się nie dawało. Na szczęście Lassie Johansson, który tu przyjechał już pierwszego dnia, zajął ich czas i uwagę czymś bardzo przydatnym, a zgoła innym. Otóż wszystkim skoczkom kadry olimpijskiej Finlandii nakręcono na przyśpieszonej taśmie filmowej ich boczne sylwetki w czasie „suchego lotu”. Zawodnika z nartami i w spadochronowej uprzęży podwieszano za pomocą wielokrążka na kilkudziesięciometrowej, pochyło biegnącej linie i w czasie takiego „suchego lotu” na wysokości dwóch-trzech metrów nad ziemią, powinien był utrzymać spokojną, klasyczną sylwetkę. Filmowy przegląd takich „skoko-zjazdów” Finów udowadniał, że coś takiego upartym treningiem można było uzyskać bez śniegu i skoczni. Rezultaty owych „suchych lotów” oglądałem cztery lata wcześniej w Kawgołowic i Moskwie. Pierwszy film, nakręcony w tych samych warunkach z naszymi zawodnikami i puszczony z dwóch aparatów na dwóch ekranach równolegle z filmem fińskim, wywołał tak gromkie samokrytyczne wybuchy śmiechu, że bolały nas mię śnie brzucha. Trwało to tydzień. Filmowane rano „skoko-zjazdy”, puszczane po południu w nieskończoność, przeważnie w zwolnionym tempie, wykazywały codzienną poprawę. Po tygodniu można było powiedzieć, że nasi już prawie dogonili Finów. Ale nim przeszedł pierwszy tydzień, przeżyliśmy wcześniej dzień trzeci, czyli nasz najczarniejszy dzień. Siedzieliśmy już wszyscy przy śniadaniu, gdy naraz wpadł jeden ze spóźnialskich i zawołał od progu: - Polska zawalona śniegiem, zaspy na zakopiance, w Warszawie takie zatory, że tramwaje nie jeżdżą! W sali zawrzało. Z nadzieją przyskoczyliśmy do okien, ale za szybami, w świetle elektrycznych lamp, w powietrzu nie zawirował ni płateczek. Nikt już nie dokończył śniadania, wszyscy pobiegli do swoich domków, powyciągali z bagaży archaiczne „Szarotki” i zaczęło się nerwowe „bieganie” po skali, aby złapać Warszawę. Nie było to wcale łatwe, ale niektórym się udało. Istotnie, Polska przeżywała pierwszą tej jesieni klęskę śniegu. Natychmiast przyszło do mnie kilka osób z propozycją, by jeszcze dziś wyjechać do kraju. Długo trwało, nim wytłumaczyliśmy zawodnikom, iż może się zdarzyć, że my przyjedziemy z powrotem do Zakopanego, a chimeryczny pierwszy śnieg zniknie owiany najbliższym halniakiem. Poza tym obowiązuje nas umowa z Finami, której, ot tak sobie, nie możemy zerwać. Odeszli, ale trening tego dnia był pozbawiony zwykłego entuzjazmu. Pan Saarinen, dyrektor ośrodka, gdy się dowiedział, że w Polsce zaczęło się szaleństwo śniegu, także zmarkotniał i aby poprawić nasze samopoczucie, polecił dla wszystkich przygotować wykwintną kolację, a doktora S. i mnie zaprosił do siebie na wieczorną saunę. Zjawiliśmy się tam po kolacji, tak jak nakazuje polski obyczaj, ubrani raczej wieczorowo, pod krawatami i ze skromną butelczyną. Dom jednak tonął w ciemności i w jasnym świetle księżyca, wśród trzaskającego mrozu, który pokrył srebrzy stąszadzią wszystko dokoła, wyglądał trochę bajkowo, a trochę strasznie. Cisza dzwoniła w uszach, a od olbrzymiej tafli zamarzniętego jeziora Sotkamo dochodził jedynie cichy skrzyp ciągle tężejącego lodu. Niepewnie nacisnąłem guzik dzwonka i o dziwo dom się ożywił, błysnął światełkiem nad wejściem, szczęknął zamkiem w drzwiach i przed nami ukazało się urocze i nadzwyczaj kształtne blond-dziewczę w bardzo odważnym nawet jak na Finlandię owego czasu mini. Szybko zgarnęliśmy ją do przedpokoju, bo ziąb na zewnątrz był kąśliwy i zaczęliśmy się dyskretnie rozglądać za gospodarzem. Ale dokoła była romantyczna pustka, którą poczuliśmy się nieco speszeni. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy dziewczę najpierw zarzuciło nas potokiem słów, naturalnie suomalajnen only [Tylko po fińsku] a gdy nadal staliśmy jak dwie żony Lota zamienione w słupy soli, trochę zdesperowane zaczęło systematycznie zdejmować ze mnie warstwę po warstwie odzienie. To już mnie zupełnie zbiło z pantałyku, bo na przyjęciach bywałem rozmaitych i czasem po nich zdarzały się różne rzeczy, ale żeby być rozdziewanym do rosołu i to od razu na progu, tego jesz cze nie doświadczyłem. Po zdjęciu marynarki i krawata, ale przed ściągnięciem mi przez głowę koszuli, stawiłem lekki opór, bo rzecz zdawała się już zapowiadać bardzo intymnie. Gdy jednak doktor S. chciał podać dyskretnie tyły, dziewczę spłonęło rumieńcem i wepchnęło nas do obszernej rozbieralni, zatrzaskując drzwi. Zostaliśmy sami w pustym pomieszczeniu o ścianach wyłożonych drewnem. Na jednej z nich wisiały dwa szlafroki kąpielowe oraz kartka (po angielsku na szczęście) z prośbą, abyśmy się jednak rozdziali do zera, włożyli szlafroki i zeszli na dół do piwnicy. Tak się też stało i po chwili, kierując się dochodzącymi głosami, wkroczyliśmy do okazałego pokoju całego w sosnowej boazerii, na której wesoło igrały refleksy wielkiego ognia płonącego w kamiennym kominku. Na dość spartańskich drewnianych leżankach, jak w rzymskiej łaźni, leniwe pokładało się sześciu golasów, popijając różne trunki, od bezalkoholowego piwa, przez Coca-Colę, Seven Up, Sprite, Santę aż po normalne kwaśne mleko. Byli to goście z Kajaani, zaproszeni przez naszego dyrektora Saarinena. Zaczęła się wzajemna prezentacja, a więc: pastor, starosta, burmistrz, komendant policji, dyrektor teatru. Niestety, dla mnie ludzie nadzy, a szczególnie mężczyźni, tracą cechy charakterystyczne. Zanim więc gospodarz doszedł do końca prezentacji, przestałem się orientować kto jest pastorem, a kto burmistrzem. Zapamiętałem jedynie, że szef policji miał łysinę zaczynającą się od paznokci u nóg, a kończącą na piętach. Ale nim zacząłem ponowne próby rozróżniania obecnych, Saarinen zakomenderował: - Zaczynamy! Wszyscy się poderwali i pobiegli gęsiego ku małym drzwiczkom, które naraz ujawniły się w boazerii. Wśliznąłem się za innymi. Ogarnęła mnie ciemność i poczułem gorąco. W jednej chwili buchnęły na mnie poty i spłynąłem gęstymi kroplami wody. Nie miałem czym oddychać, parzyły mnie białka oczu i błona śluzowa w nosie. Łyknąłem nieopatrznie większy haust powietrza i natychmiast zapiekło w płucach. Usiadłem na dolnej półce trzystopniowego rusztowania, podparłem głowę rękami, łokcie wbiłem w kolana i zacząłem się kiwać na boki, jak biały niedźwiedź z zoo w czasie upałów stulecia. Gdy wzrok nieco przywykł do mrocznego wnętrza, dojrzałem, że nasi fińscy przyjaciele powłazili na górne półki i rozchichotali się bez miary, a tylko my z dok torem S. okupujemy dół. W rogu pomieszczenia świecił rozgrzanym metalem kwadratowy piec, nad którym sterczała piramidka białych, granitowych otoczaków. Nagle ktoś, chyba Saarinen, chlusnął na te kamienie chochlę wody, syknęło przez sekundę, fala gorącego powietrza buchnęła mi w twarz, a czerwona strzałka na wielkim talerzowym termometrze skoczyła w jednej chwili z osiemdziesięciu na sto stopni. Ktoś mnie chlasnąt przez plecy zimnym, mokrym wiechciem brzozowych gałęzi i to się okazało sympatyczne. Przyłączyłem się więc do tego zbiorowego chłostania i wnet to wszystko nawet zaczęło mi się podobać. Saarinen podrzucił brzozowe szczapy pod otoczaki i wyskoczyliśmy przez salkę z kominkiem pod lodowate prysznice. Zaparto dech tylko na sekundę, bo też niewiele dłużej daliśmy się biczować wodzie. W ruch poszły ręczniki i zaraz, bez żadnego pośpiechu, wróciliśmy na nasze drewniane leżanki, przy których na stolikach stały już nowe butelki wszelkiego picia. Bez kropli alkoholu. W głowie błogo szumiało, było bosko i leniwie. Wszyscy jakoś stracili ochotę do konwersacji, a jedynym odgłosem, jaki dochodził z różnych stron, był gulgot wlewanych do gardeł płynów. Wypocony, odwodniony organizm domagał się raptownie uzupełnienia. Zabawa ta miała się niebawem powtórzyć, ale w nieco trudniejszych warunkach, na razie jednak leżeliśmy leniwi i senni, przyjacielscy wobec całego świata. Zrozumiałem wówczas, dlaczego ówczesny prezydent Finlandii, Urho Kekkonen, w chwili poważniejszego kryzysu politycznego zapraszał do swego pałacu co znaczniejszych polityków i posiedzenie zaczynał od tradycyjnego prażenia się z wszystkimi w saunie, a trudne dotąd problemy szybko zyskiwały proste rozwiązania. Tu także wielokrotnie udawało się doprowadzić do zgody między powaśnionymi małżonkami, czego nie potrafiono uzyskać na pierwszej, pojednawczej rozprawie rozwodowej. Takie to właściwości ma przeszło tysiącletnia sauna. Z lekkim skrzypnięciem ugięła się moja leżanka i zobaczyłem siedzącego na niej Saarinena. Kryzys rządowy czy rozwód? przeleciało mi przez głowę. - Jest mi bardzo przykro z tym śniegiem, a raczej bez niego - powiedział z prawdziwym przejęciem. - Wiem jak go potrzebujecie, zresztą my jesteśmy w podobnej sytuacji. Dlatego też pojutrze lecę awionetką do Ivalo, za krąg polarny obejrzeć tam płaty zlodzonej szreni. Jeśli pan chce, możemy lecieć razem. To nam zajmie najwyżej kilka godzin. - Z przyjemnością, bo mnie też sytuacja coraz bardziej denerwuje - podziękowałem z ulgą. - Przyjaciele... - zaanonsował zachęcająco gospodarz, a my napełnieni litrami napojów, żwawo podążyliśmy na kolejne tortury. Tym razem czerwona strzałka wskazywała już na wstępie nieco powyżej stu stopni. Okazało się, że w drugim prażeniu znalazłem o wiele więcej przyjemności niż w pierwszym. I choć kolejna chochla zimnej wody wylanej na rozpalone kamienie podniosła temperaturę do stu dwudziestu stopni, obaj z doktorem bez specjalnego oporu przesiedliśmy się o stopień wyżej. Pot znów ciurkał strumyczkami i cicho szemrał, spadając gęstymi kroplami na sosnowe deski podłogi. Po kolejnych pięciu minutach ponownie chlasnęły nas pod prysznicem lodowate bicze wody i znów leżeliśmy wyzuci z sił, wyraźnie spowolniali w czynach i myśli. Wielka porcja owocowych soków, którą pochłonąłem przed drugim prażeniem, została wypocona bez reszty, więc teraz wlewałem w siebie całe litry kefirów i jogurtów. Były wspaniałe. Robiło się trochę sennie. To, że ktoś kolejny usiadł na mojej leżance, raczej wyczułem po ugięciu się desek niż zobaczyłem. Podniosłem ciężkie powieki. Przy mnie siedział łysy komendant policji. Niby nagi jak my wszyscy, a mimo to niepokojący. - Można do pana ze słówkiem? - zapytał najłagodniej jak tylko potrafił, a ja mimo to od razu wzmogłem czujność. - Oczywiście - odparłem możliwie uprzejmie i spokojnie, choć rozleniwienie odeszło precz. Tak, teraz nie miałem wątpliwości, że to spotkanie w saunie zostało zorganizowane dla tej właśnie naszej jego i mojej rozmowy. Już pierwsze słowa, które usłyszałem, to potwierdziły. - Wie pan chyba, że u nas przemyt „Varsovan Laulu” jest bardzo ostro karany? - Wiem - starałem się zachować możliwie najbardziej obojętną twarz - ale zastanawiam się, dlaczego pan mi to mówi. - Bo wczoraj przyjechał tutaj z Kajaani granatowy volkswagen o numerach rejestracyjnych (tu wymienił numery) i jego kierowca kupił od waszego zawodnika (poprawnie podał nazwisko) litr spirytusu za cztery i pół tysiąca marek. U nas grozi za to kara nawet do dwóch lat więzienia. Musiałem mieć dziwny wyraz twarzy, bo doktor S. zapytał z sąsiedniej leżanki, czy stało się coś złego. Uspokoiłem go ruchem ręki. - Jutro rano to sprawdzę - powiedziałem do komisarza. - Mam nadzieję, że się pan myli. Ale jeżeli ma pan rację, to co będzie? Aresztuje go pan? Uśmiechnął się.szeroko i poklepał mnie po ramieniu. - Gdybym chciał go aresztować, nie mówiłbym tego w saunie. Oczywiście, proszę to sprawdzić, ale zapewniam, że moje informacje są prawdziwe. Chcę po prostu, aby panowie sami temu zaradzili. Następnym razem będę musiał wkroczyć w tę sprawę służbowo, a nie chciałbym, bo was lubię. Kiwnął lekko głową Saarinenowi i ten natychmiast zapędził nas na trzecie prażenie. Tym razem temperatura oscylowała wokół stu trzydziestu stopni. Ale dla mnie czar sauny prysł. Było mi duszno i niedobrze. Tym razem prażyliśmy się nie wiele ponad dwie minuty gdy nagle gospodarz otworzył niewidoczne dotąd drzwiczki. Powiało ostrym chłodem i wprost z ogromnego żaru wybiegliśmy na dwudziestostopniowy mróz. W sekundę ulegliśmy zmianie temperatury o sto pięćdziesiąt stopni! Drewniany, oszroniony pomost prowadził nas kilkanaście metrów w głąb jeziora, gdzie na tafli lodu stal jeden z pracowników ośrodka i wielkim drągiem kruszył w przeręblu ciągle zamarzający, skawalony lód. Pędziliśmy w kokonach pary aż na koniec pomostu i nasi fińscy przyjaciele, nawykli widać do takich finałów sauny, skoczyli z rozbiegu do lodowej kipieli, dla nas zaś przygotowano osobny przerębel z dwiema drabinami. Wiedziałem, że uczestniczę w czymś zdecydowanie wariackim, ale na zastanawianie się nie było czasu. Spodziewałem się jakiegoś straszliwego szoku termicznego, ale doktor krzyknął tylko: - Bóg nam powierzył honor Polaków! - i obaj zanurzyliśmy się w przeręblu aż po głowy. I... zaskoczenie. Żadnej reakcji. Warstewka gorąca, którą wynieśliśmy z sauny, tak szczelnie otaczała nasze ciała, że oddzielała nas od wody jak termiczny skafander. Zresztą ta kąpiel trwała zaledwie kilka sekund, bo już popędzono nas z powrotem do domu. Tu, w sali z kominkiem, czekały przyniesione podczas kąpieli nasze ubrania, i po kolejnym, już ciepłym prysznicu, elegancko odziani poszliśmy na górę na męską kolację. W trakcie tych przemieszczeń zdążyłem w kilku zdaniach przekazać doktorowi przebieg rozmowy i wspólnie doszliśmy do przekonania, że nie ma innej rady, jak tylko wszystkich obecnych, z komisarzem na czele, dyskretnie uczynić wspólnikami przestępstwa. Nie sprawiło nam to trudu, bo Finowie jeżeli w ogóle piją to najwyżej swoją dwudziestoośmioprocentową wódkę, więc trzy niewielkie nawet szklaneczki gorącego krupniku na czystym spirytusie, który wraz z doktorem błyskawicznie uwarzyliśmy, całkiem zwaliły ich z nóg. Wróciliśmy do naszego pokoju dobrze po północy. Początkowo chciałem sprawę handlu alkoholem załatwić od razu. W samym środku nocy. Ale właściwie nic by to nie dało. Postanowiliśmy więc odłożyć ją do śniadania. Oczywiście, sami nie zmrużyliśmy oka, zastanawiając się, jaką ta łagodnie wyglądająca policja musi mieć rozgałęzioną siatkę informatorów. Nie wykluczaliśmy też, że mogło to być coś, co w trzydzieści pięć lat później weszło do naszych metod policyjnych pod nazwą „zakupu kontrolowanego”. Śniadanie zaczęło się już tradycyjnym roztrząsaniem nocnych wiadomości warszawskiego radia o kolejnych śnieżycach w Polsce. Obok bowiem cowieczornego namiętnego saunowania, w czym szczególnie gustowali skoczkowie z Dzidkiem Hryniewieckim i Wladkiem Tajnerem na czele, teraz doszło nocne łowienie wiadomości z Polski na skali mało selektywnych „Szarotek”. Dość obcesowo przerwałem te dywagacje i powiadomiłem uczestników obozu o wczorajszej rozmowie z komisarzem policji na temat nielegalnego handlu spirytusem. Po chwili milczenia zaczęła się dość nieskładna dyskusja, z której wnioski mnie przeraziły. Nie usłyszałem bowiem ani jednego słowa przygany dla sprawcy tego szokującego wybryku. Owszem, zgłaszano pod jego adresem pretensje, ale wyłącz nie za nieudolność i utratę obiecującego kontaktu handlowego. Powoli zdałem sobie sprawę z tego, że chęć sprzedania posiadanego spirytusu jest u kilku osób tak silna, iż nie powstrzyma ich nawet perspektywa skompromitowania Polski, naszych fińskich przyjaciół z klubu Kouvola, którzy nas tu zaprosili, ani nawet odpowiedzialność karna. Górowało poczucie bezkarności wynikające ze świadomości, że władze sportowe w kraju wielokrotnie nie z takich opresji wyciągały czołowych zawodników. Nikomu nie przyszło do głowy, że tu nawet nikt nie będzie usiłował tego robić! Wiedziałem, że jeżeli nie stanę handelkowi na przeszkodzie wszelkimi dostępnymi metodami, to próby sprzedaży będą ponawiane, bez względu na moje zakazy i czekające konsekwencje. Najważniejszą więc sprawą stało się natychmiastowe usunięcie z obozu obciążającego towaru do ostatniej butelki. Nie miałem nawet pojęcia, ile tego jest. Mogłem tylko liczyć na to, że zawodnicy zagrają ze mną uczciwie. Podstaw do takiego zaufania nie miałem żadnych, ale nie było innego wyjścia. Powiadomiłem więc zebranych, że sprawca zostaje zawieszony w prawach członka obozu i do porozumienia mego z Warszawą jest wyłączony z treningów. Nie kryłem, że będę obstawał za jego natychmiastowym odwołaniem do kraju. Ze względu na obecność w ośrodku nie wykrytego obserwatora, zażądałem też od wszystkich natychmiastowego złożenia całego posiadanego spirytusu w naszym pokoju. Zapowiedziałem, że będzie on natychmiast usunięty z obozu. Oznajmiłem, że dołożę wszelkich starań, aby im pomóc to sprzedać, ale bez żadnej gwarancji, czy się to uda. Jeżeli po podjęciu tych działań znajdę u kogokolwiek najmniejszą ilość alkoholu, będą duże nieprzyjemności. Zażądałem też, by spirytus został przyniesiony do naszego pokoju bez użycia jakichkolwiek toreb czy PAXunków. - To w czym go mamy przynieść? - zapytano. - W tym, w czym go tu przywieźliście. Zawodnicy pojęli, że dalsze droczenie się nie ma sensu. Już bowiem od przesiadki w Moskwie zwróciłem uwagę na wyjątkową pieczołowitość, z jaką oddawali do przechowalni, a potem układali na półki wagonu okryte pokrowcami cenne narty wyczynowe. Byłem jednak przekonany, że jest to po prostu troska o drogi sprzęt dewizowy. Dopiero teraz zrozumiałem, że nie tylko o narty im chodziło. A więc wie działem już, co mają, wiedziałem, gdzie, tylko nie wiedziałem, ile. Możliwości były wielkie, bo narty, szczególnie biegowe, dzięki wygięciu pod stopką, a także skokowe, których długość dochodziła do dwóch metrów czterdziestu centymetrów, potrafią był wspaniałym schowkiem dla niemałej liczby butelek. Dlatego też zarządziłem pozorny przegląd sprzętu, polegający na tym, że zawodnicy przychodzili ze swymi nartami w pokrowcach do naszego pokoju, wyładowywali „farsz”, a później na świeżym powietrzu szlifowali ślizgi i pokrywali je smarami. Wyglądało to bardziej naturalnie niż taskanie toreb i plecaków. Jeżeli komisarz wiedział o granatowym volkswagenie, nie ulegało wątpliwości, że jego informator szczególnie teraz nie spuszcza nas z oka. Gdy pielgrzymka się skończyła, wszedłem do pokoju i ręce mi opadły. To była prawie hurtownia. Problem, jaki sam sobie dość nieopatrznie wziąłem na głowę, przerastał wszelkie wyobrażenie. Musiałem teraz szybko zatelefonować w dwa miejsca, do Kouvoli i Warszawy. Z pierwszym nie - było trudności. Automatyczne połączenie i całkowita gwarancja tajności rozmów ułatwiała sprawę. Ale mimo to ostrożność wywieziona z kraju powodowała, że do aparatu podchodziłem jak pies do jeża. Gdy przyjaciel z Kouvoli usłyszał, że mam problemy, w lot zrozumiał w czym rzecz. - Wiem - skwitował krótko. - Varsovan Laulu. Ile? Podałem liczbę. On z kolei wiedząc, że u nas raczej operuje się butelkami półlitrowymi, zadał pytanie precyzujące; - Flaschen, oder Litem [Butelek czy litrów?] - Leider Freund, Litem [Niestety, przyjacielu, litrów.] - odparłem z ciężkim westchnieniem. Zapadła chwila ciszy, po której dotarło do mnie po czterystukilometrowym drucie dramatyczne sapnięcie: - Mein Gotti - i zaraz po nim uzupełnienie - zadzwonię do ciebie za dwie godziny. Z połączeniem z Warszawą było o wiele gorzej. Rozmowa bezpośrednia się nie udała, więc poprosiłem ambasadę w Helsinkach o pośredniczenie. Powiadomiłem o propozycji Saarinena w sprawie lotu rekonesansowego do Ivalo i szukania tam śniegu, prosiłem o informację, jakie warunki treningowe są w Tatrach, bo u nas prawie żadne, pytałem o sens wcześniejszego powrotu całej grupy, no i wreszcie oznajmiłem, że lada dzień odeślę samolotem jednego z zawodników za stworzenie sytuacji zagrażającej naszemu dalszemu tu pobyłowi. Pierwsza zatelefonowała Kouvola. Przyjaciel informował, że ich klub postanowił przesłać nam kilka skrzynek pomarańcz w prezencie i dzisiaj wieczorem wyjedzie z nimi jeden z działaczy furgonetką. Przed chwilą rozmawiał z panem Saarinenem i powiadomił go o tym. Mój rozmówca prosił jedynie o zwrot pustych skrzynek. Telefon z Warszawy via ambasada wniósł nieco spokoju do naszych histerycznych nastrojów. Mieliśmy spokojnie siedzieć i trenować na czym się tylko da. Do Ivalo powinienem lecieć i przepatrzyć tam możliwości. W Zakopanem ani nigdzie w Polsce nikt nie trenuje, bo co noc przybywa trzydzieści centymetrów śniegu i nie ma możliwości opanowania takiej ilości nie związanej z podłożem pokrywy. Co zaś do zawodnika - należy się wstrzymać jeszcze kilka dni z odesłaniem, bo po pierwsze, brak pieniędzy na bilet, a po drugie, jeżeli przestanie padać i śnieg nieco osiądzie, to wcześniej wrócimy chyba wszyscy. Przekazane z Warszawy wieści wyraźnie poprawiły zawodnikom nastroje. Zawodnikom, ale nie mnie. WSŻAK na złodzieju czapka gore. Każdy krok w naszym pokoju wprawiał w ciche dzwonienie dziesiątki butelek ułożonych pod łóżkami doktora i moim. Co chwila zerkałem na zegarek zastanawiając się, czy furgonetka z Kouvoli już wyjechała, czy jeszcze nie. I czy po nocy i śliskich drogach zdąży dojechać do Yuokatti przed startem z Kajaani naszego Piper Chirokese do Ivalo. Doktor uciął sobie poobiednią drzemkę, a we mnie narastał niepokój. Aby jakoś odpędzić te natrętne i niespokojne myśli, wyciągnąłem zeszyt i zacząłem pisać. O krucy! Ciemna sylwetka zawodnika... Gdy po trzech prawie latach ukazała się w „Naszej Księgarni” moja pierwsza książka Smak śniegu, tak właśnie się zaczynała. Miałem ją już od dość dawna bardzo płytko pod skórą, dosłownie gotową w najdrobniejszych szczegółach. Nic, tylko siadać i pisać. To było o naszym klubie. O WKN-ie. Mietek został w niej inżynierem Wiglińskim, „Kekeskuper” Andrzej Pawłowicz zlał się w jedno z „Gumą” Tadkiem Barnowskim i razem stworzyli główną postać Ksawera. W kreowaniu „Ciuciuna”, dość komicznej, ale przesympatycznej postaci, sięgnąłem po świetnego, bardzo kulturalnego chłoPAXa z naszej paczki, Jędrka Szyjkowskiego. W mojej książce nasz WKN walczył o prymat w narciarstwie na zakopiańskim Nosalu, pędził FIS-em II z Kasprowego, szczerbił swe żeńskie szeregi na feralnej trasie w Szczyrku, zerwany nocą przez WOP-istów ratował pod Kondratową przysypany lawiną spod Giewontu trzyosobowy patrol, niestety, bez skutku, szlifował parkiety na dancingu w hotelu Galyateto, słowem w nieco przepoczwarzonej postaci ożywał na kartkach mego zeszytu. Z przyjemnością stwierdziłem, że to pisanie idzie mi łatwo. Z krótką formą felietonem, esejem, nowelą od blisko dziesięciu lat dawałem sobie radę już całkiem nieźle. Powieścią jednak rządzą zupełnie inne prawa. Szczególnie konstrukcyjne. Choć właściwie, jak mówią klasycy tego gatunku, zasada jest prosta i podobna jak przy produkcji filmu. Na początku opisuje się trzęsienie ziemi, a potem już tylko dba o to, aby napięcie akcji aż do ostatniej strony systematycznie wzrastało. Żadna sztuka, prawda? Postanowiłem więc sprawdzić w praktyce, czyja tej „łatwej” teorii sprostam. Zacząłem od momentu, w którym Ksawer na FIS-ie II podczas biegu zjazdowego zostaje wyrzucony w powietrze i lecąc zastanawia się, czy wyrżnie w pierwsze drzewo, czy też uda mu się „tylko” złamać nogę. Pisanie szło dobrze i wciągało mnie coraz bardziej. Przerwałem je dopiero w chwili, gdy za oknem naszego domku dostrzegłem ostre światła reflektorów zataczającej krąg furgonetki z Kouvoli. Oznaczało to, że przesiedziałem przy stole piętnaście godzin bez przerwy. Obok stała zimna już teraz kolacja przyniesiona mi przez troskliwego doktora. Nie dostrzegłem, że tuż pod moim bokiem wiercił się on na swoim łóżku, czytając książkę, nie słyszałem, gdy wstał, aby zgasić górne światło. I takie w przyszłości miało się stać moje pisanie i wszelkie działanie. Albo nie angażuję się w ogóle, albo też jeżeli już coś zaczynam realizuję to do końca, pracując bez opamiętania. Wszystko pełną parą, nic na pół gwizdka. Z wyraźnym więc żalem odłożyłem pióro, ale furgonetka już stała pod oknem. Teraz zaczynała się najdelikatniejsza faza naszej operacji. Kierowca mówiący tylko suomalainen wręczył mi zwitek banknotów, doktor posadził go przy stoliku z filiżanką kawy z termosu i kanapkami przyniesionymi jeszcze wczoraj z kuchni, a obudzeni chłopcy, po zasłonięciu przedtem szczelnie kocami okna naszego pokoju, szybko i cicho przynieśli skrzynki z pomarańczami, wysypali na łóżka, skrzynki wypełnili butelkami z kompromitującą zawartością, obrali kilka pomarańcz, skórkami uszczelnili i przykryli flaszki, aby nie dzwoniły albo, co gorsza, nie potłukły się w transporcie i nim kierowca zdołał dopić kawę, załadowany samochód był gotów do odjazdu. Natychmiast też odjechał, a ja nim chłopcy poszli ponownie do łóżek wręczyłem im pieniądze do dalszego podziału między właścicieli „towaru”. Po kwadransie było po wszystkim. Teraz należało tylko czekać na potwierdzający „zwrot skrzynek” telefon z Kouvoli. Co do mnie, nie miałem już czasu na czekanie. O siódmej odlatywał z Kajaani nasz samolot. Bardzo liczyłem na ten lot, a raczej na wspaniałe wrażenia. Wystartowaliśmy w mroku i po dwóch godzinach lotu wylądowaliśmy za kręgiem polarnym, w mroku jeszcze gęściejszym. Jedyną widoczną różnicę można było zaobserwować na słupku rtęci w termometrze. Tu mróz okazał się większy prawie o dwadzieścia stopni; przekraczał minus czterdzieści stopni, ale jak wszędzie w Finlandii nie dawał się specjalnie we znaki, bo nie było wiadru. Ivalo to typowe miasteczko turystyczne nastawione na działalność sezonową. Nasz przylot przypadł na okres międziędzyseonowy, wobec czego wszystko tu było rozregulowane. Liczne lodowo-śnieżne igloo i namioty lapońskie ze skór reniferów na obrzeżach osady stały zaciemnione, a pseudo-Lapończycy, obsługujący puste przeważnie bary, z tradycyjnych barwnych strojów mieli na sobie jedynie rogate czapki i takież buty, resztę zaś zastąpili ocieplanymi kufajkami. Zachęcali nas do żucia miejscowego przysmaku paseczków wędzonej suszonej polędwicy z renifera. Oni natomiast ruszali szczękami zlepionymi amerykańską gumą miętową. Wszędzie trzeszczały tranzystorowe radia. Tradycyjna Laponia miała tu wrócić dopiero za kilka miesięcy. Gdy zrobiło się nieco widniej, pojechaliśmy samochodem poza osadę. Niestety, szreń okazała się identyczna jak w Yuokatti. Nie było więc sensu się przenosić. Ledwo to stwierdziliśmy, znów zapadły ciemności. Musieliśmy wracać. Powrót odbywał się także w ciemności. Mimo sześćdziesięciu stopni mrozu na zewnątrz, na wysokości tysiąca metrów, temperatura w czteroosobowej, dobrze uszczelnionej i ogrzanej kabinie była prawie pokojowa. W Vuokatti doktor uspokoił mnie, że Kouvola potwierdziła otrzymanie „pustych” skrzynek. Nieprzespana poprzednia noc i dzień pełen wrażeń spowodowały, że natychmiast położyłem się i przespałem pół doby. Następnego dnia zaraz po śniadaniu poprosił mnie do swego biura dyrektor Saarinen. Niepewnie poczułem się dopiero wtedy, gdy przed wejściem dostrzegłem czarny wóz z kogutami na dachu i białym napisem „Polisi”. Ani chybi komisarz. Istotnie, on to był i z Saarinenem popijał kawkę. W mundurze wydal mi się o wiele bardziej niepokojący. Spodziewałem się najgorszego, ale on przywitał się z wyraźną sympatią. Rozmawialiśmy przez chwilę na temat naszego niefortunnego wypadu aż za krąg polarny w poszukiwaniu śniegu i byliśmy zgodni, że jeżeli nie doczekamy szybko obfitych opadów, to lutowa olimpiada w Squaw Valley nie będzie wcale rze telnym sprawdzianem możliwości zawodników ani ilustracją układu sił w sporcie narciarskim na świecie. Wreszcie komisarz przeszedł do sedna sprawy: - Przede wszystkim chciałem panu podziękować za poważne potraktowanie naszej rozmowy w saunie. Dla policjanta nie ma nic bardziej denerwującego niż świadomość zlekceważenia jego ostrzeżeń. Wiem, że pan upewniał się co do prawdziwości moich informacji, które, jak się pan także o tym przekonał, okazały się rzetelne. Wiem, że podjął pan wysiłki, aby z ośrodka usunąć wszelkie zapasy „Varsovan Laulu” i że się to panu udało. Prawie. Wiem też, że napiętnował pan sprawcę tego całego niepokoju i jedynie brak pieniędzy stanął na przeszkodzie natychmiastowemu odesłaniu go do Polski. Dziękuję panu za to. I właściwie na tym powinienem zakończyć naszą rozmowę. Niestety, wczoraj, w czasie wyjazdu panów do Ivalo, zaistniały nowe fakty, które sprawę jeszcze bardziej skomplikowały. Granatowy volkswagen był tu ponownie i ten sam zawodnik sprzedał kierowcy kolejny litr spirytusu, tym razem za pięć tysięcy marek. Mam pewną informację, że obaj ci panowie są umówieni za trzy dni na kolejną transakcję. Tym razem jednak, niestety, będę musiał zatrzymać pańskiego zawodnika, niezależnie od tego, czy transakcja dojdzie do skutku, czy też nie. Pan wie, że przez wzgląd na podobieństwa w historii obu naszych krajów i podobne zagrożenia ze strony sąsiadów my, starsi, mamy dla was wiele sympatii. Także przez osobę naszego bohatera narodowego marszałka Mannerheima, który swego czasu jako carski oficer stacjonował w Warszawie, a miał dla was tym większą sympatię, że jego pierwsza żona była Polką. Ale dla naszej prawicy nie ma to żadnego znaczenia. Dla nich jesteście przedstawicielami obozu komunistycznego i gdyby skądkolwiek dowie dzieli się o kłopotach, jutro wszystkie dzienniki Finlandii na pierwszych stronach zamieściłyby wiadomość o waszej kontrabandzie. I to w odpowiednim sosie. Dlatego nie mogę pozostać bierny. Za trzy dni przyjeżdżam i nadaję sprawie bieg. Mimo wszystko pożegnaliśmy się jak przyjaciele z sauny. Dyrektor Saarinen bez słowa udostępnił mi swój aparat, abym mógł zatelefonować do polskiej ambasady w Helsinkach. Ambasadora nie było, więc z konieczności rozmawiałem z jakimś radcą. Początkowo po wysłuchaniu mnie oświadczył dość krótko i obcesowo, że to jest nasza sprawa! Oni nie mają ani środków, ani głowy do tego, by się nią zająć, a w ogóle trzeba było lepiej zawodników pilnować. Odpowiedziałem niezbył grzecznie, że ten człowiek zostanie za trzy dni aresztowany, za tydzień my wyjedziemy i wtedy ta sprawa rozdmuchana odpowiednio przez prasę i radio stanie się już wyłącznie ich kłopotliwym problemem. Aby do takiej sytuacji nie dopuścić, dzisiaj wieczorem wysyłam tego zawodnika pociągiem do Helsinek. Należy go odebrać rano z dworca i albo natychmiast samolotem wysłać do Warszawy, albo przetrzymać w ambasadzie przez tydzień, a my, wracając dci kraju, zabierzemy gz sobą. Aby się z nim dłużej nie handryczyć, odłożyłem słuchawkę. Przypadek był tak przykry, a my wobec bezczelności osiłka i przy braku elementarnej wyobraźni z jego strony tak bezsilni, że już nie robiłem dalszego ciągu publicznego dochodzenia, tylko powiadomiłem trenera o sytuacji i zarządziłem wieczorną eksmisję do pociągu. Trener, jak to było do przewidzenia, stanął trochę okoniem, ale byłem na to przygotowany. Poprosiłem go o przeszukanie w mojej obecności rzeczy zawodnika. Znaleźliśmy kolejne butelki spirytusu. To już zupełnie załamało trenera i dalej sprawa potoczyła się bez przeszkód. Puste miejsce przy stole w czasie kolacji podziałało na cały zespół jak uderzenie pałką. Jeszcze żaden kierownik nie pozwolił sobie na takie postępowanie wobec zawodnika z grupy olimpijskiej. Najważniejsze, że fakt ten znacznie poprawił dyscyplinę na obozie. Dni, a raczej noce, biegły teraz już spokojnie, w ustalonym rytmie i nic się nie zmieniało. Kadra trenowała, a ja długo w nocy przesiadywałem nad coraz bardziej mnie wciągającą książką. Śniegu nadal w całej zresztą Skandynawii nie było nawet na lekarstwo. I naraz, na początku drugiego tygodnia pobyłu we Vuokatti, życie nasze nabrało wariackiego przyspieszenia. Zadzwonił Staszek Ziobrzyński, wiceprezes szkoleniowy ZG PZN z wiadomością, że w Polsce przestał padać śnieg, przewidywane jest nadejście mrozów, a więc istnieje prawdopodobieństwo dobrego przygotowania tras biegowych oraz skoczni, co pozwoliłoby rozpocząć treningi dla całej kadry. Jeżeli więc jest szansa na skrócenie naszego pobyłu bez płacenia kar za zmianę umowy, Związek sugeruje natychmiastowy powrót do kraju. Spowodowało to uruchomienie gorącej linii telefonicznej na trasie Vuokatti Kouvola, między Saarinenem, Karlosem i mną, w wyniku czego ustaliliśmy, że zgodnie z umową dajemy trzydziestu Finom pełen dwutygodniowy rewanż w marcu w Zakopanem, zaś klub Kouvola zapłaci Saarinenowi za jedenaście dni naszego pobyłu we Vuokatti. Należność za nie wykorzystane trzy dni otrzymam od nich w gotówce. W ten sposób wyjeżdżając z Polski miałem ze sobą sto siedemdziesiąt dolarów, wracałem zaś z kwotą przekraczającą dwa tysiące, co wobec pustej kasy PZN w ostatnim miesiącu przedolimpijskiego roku miało wartość potrójną. Po drodze w Helsinkach zabraliśmy niefortunnego handlarza, w Kouvoli na peronie pożegnaliśmy się z niezawodnym Karlosem i innymi działaczami fińskiego klubu, jak huragan minęliśmy Leningrad i Moskwę, i na trzeci dzień z niecierpliwością oczekiwaliśmy świtu. Gdy pociąg wtoczył się na peron graniczny w Terespolu, przez wagon przeszedł jęk zawodu. Polska powitała nas czarną ziemią i strugami lejącego deszczu. Wyekspediowałem kadrowiczów do domów w Tatry i na Śląsk a sam wreszcie pojechałem do siebie na Jelonki. Wieczorem nastawiłem naszą „Agę” na prognozę pogody. Cała Polska w deszczu. W Tatrach halny zlizuje ostatnie spłachetki śniegu. Za to w Skandynawii w ciągu ostatnich dwóch dni nastąpiło wyraźne zelżenie mrozów i rozszalały się śnieżyce. Zwariować można! Ankę bardzo ucieszył zarówno mój zamiar pisania książki, jak i fakt, że rzecz ruszyła z miejsca i ma już postać kilkudziesięciostronicowego rękopisu. A że należała ona do grona niewielu osób, które potrafiły mój rękopis powstający w „transie” rozszyfrować, przeczytała go i stwierdziła, że jest to twór całkiem udany. Poświęcałem pisaniu każdą wolną chwilę, ale nie było ich tak wiele, bo wspólnie z Weronią i Tomkiem produkowaliśmy każdego popołudnia ozdoby choinkowe. Zbliżało się przecież Boże Narodzenie. Po tygodniu zatelefonował do mnie Kazio Malczewski, prezes PZN i zaproponował kawę. Było to zupełnie normalne od mojego przyjazdu z Finlandii nie widzieliśmy się, a on pałał ciekawością poznania wszelkich nowinek. Rozmawialiśmy ze dwie godziny, a na koniec położył przede mną arkusz podaniowego papieru pokryty dosyć niewyraźnymi kulfonami „życzliwy” donosił, że kierownik obozu olimpijczyków w Finlandii przeszmuglował i sprzedał kilkadziesiąt litrów spirytusu i gdy się o tym dowiedziała policja, skrócił obóz i uciekł z zawodnikami akurat wtedy, gdy tam zaczął padać śnieg. W biurze PZN porównano charakter pisma „Życzliwego” z ankietą paszportową naszego deportowanego kadrowicza. Nie było wątpliwości. Autor donosu już do sportu nie wrócił. Tuż przed Bożym Narodzeniem zostałem zaproszony na kawę przez Żabę Annę Wilczewską. W Finlandii załatwiałem z Karlosem także sprawy WKN-u, a ona pełniła rolę naszego „ministra spraw zagranicznych”. Miałem jej też do przekazania osobistą prośbę Karlosa. W rodzinie jego żony, państwa Silvonen, było czworo rodzeństwa, wszyscy mieli imiona zaczynające się na literę „R”, a więc córki: Raili (żona Karlosa), Reja (żona pana Goelesa, wiceprezesa Austriackich Linii Lotniczych) oraz Ritwa (żona najmłodszego pilota wojskowego Finlandii, majora Johanssona, niestety sparaliżowanego po wypadku lotniczym). Do tego dochodziła jeszcze najmłodsza latorośl, brat Risto (Krzysztof). Otóż mieszkająca na stałe w Wiedniu pani Reja Silvonen, została przez swój kraj zgłoszona, jako najlepsza fińska pianistka, do VI Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego, który za dwa i pół miesiąca, bo w lutym 1960 roku, miał się odbyć w Warszawie. Raili i Karlos, będąc w Polsce, między innymi u Żaby, widzieli fortepian i teraz bardzo prosili, aby Reja, niezależnie od pracy na instrumencie, jaki jej udostępnią organizatorzy, przed konkursem mogła poćwiczyć także u Żaby. Tu też po raz drugi spotkałem kuzyna Żaby, Mariusza Kwiatkowskiego i nie bez radości dowiedziałem się, że jest on nowym wiceprezesem Zarządu Głównego RSW „Prasa”, a w jego gestii znajdują się również sprawy kadrowe. Wiedział dosyć pobieżnie od Żaby o moich wieloletnich próbach podjęcia pracy w „Prasie”. Wyglądało na to, że przyszedł do kuzynki, chcąc usłyszeć moją historię bezpośrednio u źródła. Pierwszy mnie o to zresztą zagadnął. Wprowadziłem go w miarę oględnie w sprawę, nie ukrywając, że cała rzecz zasadza się na telefonach towarzyszy, które wywierają określone i przykre dla mnie skutki, a nie pozostawiają śladów. Machnął ręką i podsumował: - Do mnie mogą dzwonić długo. Niech pan się tym nie martwi. Gdzie pan chce pracować? Najwięcej doświadczenia miałem w tematyce sportowej, a w Warszawie były trzy możliwości: w „Przeglądzie Sportowym”, oddziale warszawskim katowickiego „Sportu” i w „Sportowcu”. „Przegląd” raczej odpadał, bo wysoką funkcję sprawował tam „dworski” dziennikarz, przez którego musiałem się przed ośmiu laty rozstać z pracą w GKKF. W „Sporcie” przez osiem lat nastąpiło wiele zmian kadrowych. Nie było tam już Tadeusza Bagiera, nie pozostała więc żadna rzetelna wiedza na temat mojej sprawy, istniała natomiast niechęć do „trefnego” nie wiadomo z jakiego powodu Chlebowskiego. Pozostawał zatem „Sportowiec”, gdzie miałem nie tylko czystą kartę, ale dodatkowo jeszcze duży plus wynikający z faktu, że naczelnym był tam Stefan Rzeszot, współtowarzysz kilku transmisji telewizyjnych. Wymieniłem więc tę redakcję. - Nie widzę trudności. Jutro będę rozmawiał z Rzeszotem, myślę, że od l stycznia może pan tam zacząć pracować. Nazajutrz, po rozmowie z naczelnym „Sportowca”, potwierdził obietnicę. Był to dla mnie bardzo radosny prezent gwiazdkowy. Ta bowiem praca plus „Biuletyn Olimpijski” i nasz miesięcznik „Na nartach”, a do tego jeszcze dorywcze prace w telewizji, dawały w sumie całkiem solidne podstawy finansowe. Nic więc dziw nego, że święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy w spokoju i zadowoleniu. Zacząłem już mieć nadzieję, że „szczurze gęby” definitywnie się ode mnie odczepiły. 1960 Dramat Dzidka Hryniewieckiego, „Sportowiec” na krótką metę, koniec z periodykiem narciarskim, ratunek w trans misjach TV Po Nowym Roku zacząłem pracować w „Sportowcu” przy ulicy Mokotowskiej. Rzeszot przyjął mnie sympatycznie, zaznaczył jednak, że z powodu braku wolnego etatu będzie to na razie praca ryczałtowa. Przez ten czas lepiej się poznamy, a redakcja etat dla mnie wygospodaruje. Przyjąłem to wyjaśnienie w całkowicie dobrej wierze. Na początku lutego prezes PZN, płk Malczewski, powiedział mi w zaufaniu, że jednak był w mojej sprawie telefon od towarzyszy. On się nie ugiął przed „sugestiami”, ale rozmówca mocno naciskał i oznajmił, że ponownie zatelefonuje za jakiś czas. W lutym odbył się w Warszawie VI Międzynarodowy Konkurs Chopinowski. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami przyjechała z Wiednia także Reja Silvonen, szwagierka Karlosa. Elegancka, przystojna pani od początku roztaczała wokół siebie nastrój fatalistyczny: wiadomo, w komunistycznym kraju jury zostało na pewno odpowiednio dobrane i z pewnością otrzymało z Moskwy polecenie, by nikt spoza „demoludów”, a więc i ona także, nie wyszedł poza pierwsze eliminacje. Jednak konkurs trwał i ku zaskoczeniu naszego gościa przechodziła ona z etapu do etapu. Towarzyszyliśmy jej i oklaskiwali na każdym koncercie i ani się zorientowała, gdy znalazła się w ścisłej czołówce, uzyskując jedno z sześciu wyróżnień. Radość jej była wielka. Nasza też. Termin Zimowych Igrzysk Olimpijskich zbliżał się nieubłaganie. Nasi klasycy trenowali w Tatrach, gdzie od połowy grudnia warunki były dobre. Na wyjazdach Dzidek Hryniewiecki walczył z Recknaglem jak równy z równym, a nawet zgodnie z moimi oczekiwaniami raz z nim wygrał. Zawrzało w światowym narciarstwie. Za pomocą radia i prasy śledziłem bacznie sukcesy i porażki moich podopiecznych z Vuokatti. Zdecydowanie więcej było sukcesów. I naraz, tuż przed wyjazdem na Olimpiadę, na skoczni narciarskiej w Wiśle Malince, już prawie o zmroku nastąpiła tragedia. Dzidka Hryniewieckiego przewinęło w czasie skoku i uderzył głową o zeskok, łamiąc kręgosłup. Pierwsze wiadomości mówiły o całkowitym paraliżu. Wypadek ten przyćmił nadzieje setek tysięcy Polaków, związane z olimpijskim startem naszej reprezentacji. Dzidek był zawodnikiem bardzo popularnym nie tylko w Polsce, ale i w Europie. I teraz, gdy jedni oczekiwali na wieści z olimpijskich aren, inni nie mniej liczni domagali się częstszych komunikatów z górniczego szpitala w Byłomiu o stanie zdrowia Dzidka. Był to wówczas najlepszy szpital w Polsce zajmujący się urazami kręgosłupa. Doktorzy Daab i Smolik robili wszystko, aby zminimalizować skutki tego fatalnego upadku. Po wielokrotnych telefonach do Byłomia, obaj lekarze wyrazili zgodę na mój przyjazd. WSŻAK i Smolik, i ja reprezentowaliśmy najwyższe władze tego samego Związku. Był piękny, słoneczny poniedziałek. Tego dnia (uwzględniając dziesięciogodzinną różnicę czasu) w odległej o osiem tysięcy kilometrów Squaw Valley rozegrany został konkurs na wielkiej skoczni olimpijskiej. Śląsk powitał mnie lekkim mrozem i warstwą świeżo spadłego śniegu. W taką pogodę zima nawet w Byłomiu jest piękna. W separatce Dzidka panował półmrok. Jego łóżko stało na środku pokoju. Leżał płasko, bez poduszki. Stopy przywiązano mu do jednej strony ramy. Głowa pozbawiona swawolnej czupryny i ogolona na zero sprawiała niesamowite wrażenie. W kości czaszki nad uszami wprowadzono operacyjnie dwie zagięte końcówki metalowego kabłąka. Wyglądało to jak konstrukcja słuchawek radiowych. Od kabłąka przez wielokrążek biegła aż za wezgłowie łóżka linka, na której wisiało solidne, metalowe obciążenie. W ten sposób próbowano naciągnąć uszkodzony kręgosłup. Dzidek leżał całkowicie unieruchomiony, tylko błysk białek oczu w półmroku sygnalizował, że jest przytomny i reaguje prawidłowo. Gdy mnie dojrzał i rozpoznał, uniósł lekko kciuk nieruchomej dłoni i wyszeptał: - Cześć, kierowniku. A jednak wygrał. - Bo ciebie tam nie było - odpowiedziałem z absolutnym przekonaniem. Obaj myśleliśmy o Recknaglu i olimpijskim konkursie skoków, z którego pierwsza transmisja radiowa zakończyła się dwie godziny temu. Zapowiedziano, że za kilka minut zacznie się powtórka jej fragmentów. Nie miałem cienia wątpliwości, że Dzidek zechce tego posłuchać raz jeszcze. Radio nastawione na Warszawę cicho pobrzmiewało popularną melodią w oczekiwaniu na program. Rozmawialiśmy, a raczej ja mówiłem, a on kwitował mój monolog jednym, dwoma słowami lub ruchem dłoni. Gdy zapowiedziano powtórkę relacji za kilka minut, wyciągnąłem aparat z lampą błyskową i zapytałem: - Dzidek, pozwolisz? - Czuprynkę mam rozczochraną - mruknął, a na jego wargach zadrgał cień szelmowskiego uśmiechu. - Twoje dziewczyny i tak ci wybaczą - podsumowałem sprawę strzelając fleszem. - Moje dziewczyny... - powtórzył i przymknął oczy. Mała separatka powoli zapełniała się lekarzami, pielęgniarkami i wszystkimi, któ rzy przeżywali dramat Dzidka. Najlepiej byłoby w ogóle zamknąć radio, ale kto się na to zdobędzie? Jeżeli więc on musi tego słuchać a musi, na pewno! To oni chcą tu być razem z nim. Transmisja zaczęła się i mimo cięć montażowych trwała dość długo, nim na rozbiegu zapowiedziano wielkiego Hel nuta. Dzidek zacisnął usta i w kąciku jego przymkniętego oka skąpe światło z przysłoniętego okna rozjaśniło się kryształowym odbiciem. Jedna z sióstr zaniosła się tłumionym łkaniem. Płakaliśmy wszyscy, kobiety i mężczyźni. Tam Helmut zbierał gratulacje i medal, a tu jego najgroźniejszy przeciw nik leżał przydrutowany do łóżka. Nie mogłem tego wytrzymać dłużej. Wyszedłem. Przy okazji wpadłem do Giszowca odwiedzić tatę. Był mile zaskoczony, bo dotąd spotykaliśmy się raz w roku w listopadzie, z okazji Wszystkich Świętych, przy grobowcu naszych najbliższych w Grodźcu. Ucieszyłem się, że nadal zdrowie mu dopisuje. Z ojcem bardzo często wymienialiśmy listy, byłem więc na bieżąco zorientowany w tym, co się z nim działo, ale kontaktu osobistego nie zastąpi żadna korespondencja. Całokolumnowy reportaż z wizyty u Dzidka ukazał się w „Sportowcu” na trzeci dzień. Była to pierwsza tak obszerna informacja o stanie jego zdrowia i ostrożnych perspektywach. Domagałem się natychmiastowej kuracji rehabilitacyjnej w jednej z najlepszych klinik zachodnich, jednak czujny cenzor zadbał o to, aby o moim apelu nikt się nie dowiedział. Po czterech kolejnych miesiącach nacisków ze strony władz sportowych Ministerstwo Zdrowia wreszcie uległo i Dzidek z półrocznym opóźnieniem wyjechał do świetnego ośrodka w Hornbaek w Danii. Równo rok później miałem okazję odwiedzić go tam. W marcu wraz z Jerzym Mrzyglodem i Stefanem Rzeszotem transmitowaliśmy w telewizji ze Szczyrku jakiś slalom specjalny oraz zjazd, a z Zakopanego, z Memoriału Bronisława Czecha, biegi kobiet i konkurs skoków na Wielkiej Krokwi. W marcu też przyjechała na dwa tygodnie do Warszawy i Zakopanego trzydziesto osobowa grupa działaczy i turystów narciarskich z Kouvoh. To był naprawdę sympatyczny pobył i mam wrażenie, że oni też tak myśleli. Przywieźli piękny puchar dla Dzidka Hryniewieckiego i bardzo chcieli go odwiedzić. Obaj z doktorem S. pojechaliśmy do Byłomia z trzyosobową delegacją z Kouvoli. Okazało się, że Dzidek miał znacznie lepszą kondycję fizyczną niż przed trzema tygodniami, sprawniej też poruszał rękami, ale dla Finów był to prawdziwy szok. Pamiętali go sprzed czterech miesięcy jako chłoPAXa żywego niczym srebro. Przez połowę drogi powrotnej płakali jak bobry. Na wiosnę w Krakowie odbył się walny zjazd sprawozdawczo-wyborczy Polskiego Związku Narciarskiego. Już w pociągu, kiedy tam jechaliśmy, Kazio Malczewski opowiedział mi o kolejnym telefonie towarzyszy, dodając, że on podtrzymał swoje poprzednie stanowisko. Następnego dnia jednak dział finansowy GKKF poinformował go, że w ramach oszczędności pieniądze na akcję wydawniczą zostaną nam prawdopodobnie cofnięte. A więc towarzysze zadziałali po raz czternasty. W ciągu dziewięciu lat! Pocieszałem się, że może jest to przypadkowy zbieg okoliczności, ale właśnie ten krakowski zjazd PZN przekonał mnie, że o przypadku nie ma mowy. Na zjeździe okręgi górskie, czyli Śląsk i Podtatrze, ujawniły swoje chęci nie do współrządzenia, a rządzenia Związkiem. Zespoliwszy swe szeregi przetrzebili w wyborach działaczy warszawskich, w tym, rzecz jasna, i mnie. Frakcjoniści zdawali sobie jednak sprawę z tego, że bez ludzi z Warszawy daleko nie ujadą, muszą więc mieć ich także we władzach, a wobec tego postanowili ich dobrać z grona ludzi bardziej sobie powolnych. Na moje miejsce wybrali więc... Adama R., kierownika naszej skoczni igielitowej. Bardzo dotknęła mnie jego argumentacja, gdy powiadamiał o swej zgodzie na udział w owym spisku: - Gdybym ja się nie zgodził, wybraliby kogoś innego, na pewno z terenu, więc musiałem się zgodzić, aby to miejsce nie przepadło dla Warszawy. Ciebie nie chcą, bo jesteś zbył pryncypialny. W jakiś czas później Adam został sekretarzem generalnym PZN. Oczywiście, sprawami skoczni igielitowej na Wierzbnie zajmował się coraz mniej, wreszcie ograniczył swój z nią kontakt wyłącznie do służbowego mieszkania. Nie mógł zrozumieć, dlaczego przy różnego rodzaju okazjach coraz rzadziej go dostrzegam. Uważał, że przecież nic się nie stało. Także i zarząd naszego klubu znacznie oziębił z nim stosunki, jeszcze do niedawna całkiem serdeczne, a zgłaszano też i do mnie pretensje za ów błąd kadrowy. Ten brak lojalności zabolał mnie bardzo i choć później zdarzały się także inne, nigdy jakoś nie potrafiłem się do nich przyzwyczaić. Wyniki wyborcze krakowskiego zjazdu zmieniły w sposób dość istotny strukturę sprawowania władzy w PZN. Cały szereg komisji, i to nie tylko sportowych, został przeniesiony w teren. Na przykład komisja propagandy do Katowic. Tam też zaczęto wydawać „Na nartach”. Ciekawe, że po tych zmianach i odsunięciu mnie od pracy w redakcji miesięcznika, nikt już nie wracał do sprawy wycofania Związkowi dotacji na cele wydawnicze. W kwietniu Rzeszot powiadomił mnie, że, niestety, nie udało się wygospodarować w „Sportowcu” etatu, kwoty zaś na wynagrodzenie ryczałtowe są na wyczerpaniu. Było to nowe uderzenie, tym boleśniejsze, że w ciągu dwóch miesięcy traciłem drugą pracę. Pamiętając umowę z prezesem Kwiatkowskim, zamówiłem się do niego na rozmowę i przekazałem ostatnie wieści. Zrobił wielkie oczy i oświadczył: - Jeżeli problem polega na braku etatu, to można uważać, że problemu nie ma, bo ja „Sportowcowi” zaraz ten etat dam. Proszę do mnie przyjść jutro, porozumiem się z Rzeszotem. Nazajutrz okazało się, że moje obawy spełniły się co do joty. Problem nie polegał na braku etatu. Na czym zaś w istocie polegał wiedziałem, jednak oficjalnie mi tego nie powiedziano. Kwiatkowski dał mi więc mój osobisty etat i doradził znalezienie sobie pracy w jednej z redakcji, przy czym etat przyjdzie tam ze mną. Do czasu znalezienia pracy miałem być na ryczałcie w „Sportowcu”, gdzie ani tego etatu, ani mnie nie chciano. Powstała paradoksalna sytuacja. W dziennikarstwie RSW „Prasa” dziesiątki ludzi latami egzystowały w różnych redakcjach na wierszówkach i ryczałtach, nie mogąc się doczekać etatu. Ja zaś byłem chyba jedynym, który wprawdzie miał etat, ale nie mógł znaleźć pracy. W tym czasie „szczurza gęba” od roku był już podpułkownikiem, a od kilku miesięcy w Szefostwie Wojskowej Służby Wewnętrznej pełnił funkcję szefa I Oddziału w I Zarządzie tegoż dowództwa WSW. Był to nadal ten sam brudny kontrwywiad, tylko na szczeblach jeszcze wyższych. Zwiększył się więc ciężar gatunkowy opinii takiego towarzysza. Niestety, moje trzymiesięczne usiłowania zaczepienia się gdziekolwiek z podarowanym mi etatem, nawet poza prasą sportową, nie dały rezultatu. Kwiatkowski próbował rozmów także między innymi w redakcji tygodnika „Świat”, gdzie wydrukowano kilka moich większych artykułów, ale naczelny, Stefan Arski, chętnie widział mnie na swoich łamach jako autora, nie zaś jako pracownika etatowego. Powiedział wprost, że za mną ciągną się kłopoty, a on ich ma dosyć i bez tego. Podobny efekt dały starania w redakcjach „Życia Warszawy” i „Expressu Wieczornego”. Jednak takiemu protektorowi jak prezes Kwiatkowski raczej się nie odmawiało, nawet jeżeli spełnienie jego próśb było mało wygodne, więc jakieś wyjście musiało się znaleźć. Ostatecznie przyjął mnie na półroczny ryczałt dyrektor wydawnictwa „Prasa Sportowa”, Stefan Kamiński. Zostałem starszym specjalistą od spraw analiz opłacal ności poszczególnych czasopism. Znając kulisy prasy sportowej, wolałem się w te analizy za bardzo nie zagłębiać. Wykorzystując też fakt, że Kamiński chce płacić, ale nie zależy mu na moim szczególnym afiszowaniu się w miejscu pracy, brałem materiały do domu i zjawiałem się w wydawnictwie nie częściej niż raz w miesiącu. Dzięki temu mogłem pojechać z Anią i dziećmi na pełne dwa miesiące do Zawoi, gdzie nasz znajomy, Jurek Pawłowski, był kustoszem muzeum Babiogórskiego Parku Narodowego. Weronia i Tomek mieli od września iść na Jelonkach do I klasy szkoły podstawowej, chcieliśmy więc, aby te wakacje wykorzystali jak najpełniej. Dlatego wszystkie pogodne dni spędzaliśmy na bliższych i dalszych wędrówkach. Tam też, poza zabraną pracą z „Prasy Sportowej”, kończyłem pisanie książki zaczętej wVuokatti. Dałem jej tytuł Smak śniegu. Po odejściu z władz Polskiego Związku Narciarskiego powoli wycofywałem się także ze Społecznej Sekcji Narciarstwa CRZZ, z podobnej formacji „Sparty” i z członkostwa Prezydium „Sparty”, pozostawiając sobie jedynie prezesowską funkcję w WKN, a i to też tylko do końca sezonu zimowego 1960/1961. Nie znaczy to, że miałem dość narciarstwa w ogóle, raczej tylko pewnych, nieciekawych układów. Klub, telewizja i pisanie książek na tematy narciarsko-młodzieżowe zapewniały mi ł ten kontakt w dostatecznym, a o wiele sympatyczniejszym wymiarze. Kończąc Smak śniegu miałem już w zanadrzu temat następny, także narciarski, choć chyba nieco ambitniejszy. Planowałem też temat trzeci, a wraz z nim szansę na finansowe uniezależnienie się od pracy etatowej, a zatem i od telefonów towarzyszy. Zablokować bowiem wydanie książki było jednak trudniej. Jeden pólanonimowy telefon już nie wystarczył. Ale na razie było za wcześnie o tym zarówno myśleć, jak i mówić. Po przyjeździe z Zawoi skontaktowałem się z Eugeniuszem Kabatcem, kumplem z akademika na Uniwersyteckiej, wspólstypendystą Banku Handlowego i przyjacielem z narciarskiego podwórka. Był już dość znanym literatem, poprosiłem go więc o przeczytanie mego maszynopisu i konstruktywne uwagi. Prośbę spełnił bardzo starannie, co mnie skłoniło do przepracowania pewnych partii Smaku śniegu. Około Bożego Narodzenia udałem się z maszynopisem do wydawnictwa „Nasza Księgarnia”, gdzie trafiłem w ręce pani Danusi Sadkowskiej. Szczęśliwe były to dla mnie ręce, bo pokierowały moimi pierwszymi literackimi krokami i wypromowały cztery kolejne książki. Początkowe kontakty wcale jednak nie zapowiadały takiej sympatycznej współpracy. Byłem debiutantem i chociaż pisałem na tematy dobrze mi znane, nie pomogła jedna pozytywna rekomendacja Gienka. Wydawca chciał (i miał prawo chcieć) wewnętrznej opinii recenzenta, którego sam sobie wybierze. Wybrał Andrzeja Ziemilskiego, prawdziwego znawcę spraw narciarskich, członka, a także instruktora i zawodnika WKN, którego byłem prezesem. Nie bardzo mi się to podobało. Nie chciałem, aby ktokolwiek mógł mi zarzucić, że rzecz załatwiłem po znajomości. Zgłosiłem więc protest, ale pani Danusia przeszła nad nim do porządku dziennego, Andrzej zaś napisał recenzję bardzo wyważoną i merytorycznie bez zarzutu. Książka została przyjęta i poszła do druku. Natychmiast zacząłem z „Naszą Księgarnią” omawiać następną pozycję, która wydawcę bardzo zainteresowała. Miało to być także narciarstwo, jednak inne. Książka Smak śniegu, oparta co prawda na zaczerpniętych z naszego życia klubowego wydarzeniach oraz podpatrzonych cechach osobowych naszych zawodników, była jednak pozycją na wskroś fabularną. Teraz zaś śniła mi się literatura faktu prawdziwi ludzie ze swoimi nazwiskami, daty i bardzo konkretne miejsca wydarzeń. Jeżdżąc na zawody, obozy czy spędzając czas towarzysko ze Staszkiem Marusarzem, Janem Kulą, Józkiem Uznańskim, Józkiem Szczepaniakiem, Staszkiem Wawrytką i wielu innymi, godzinami słuchałem ich pasjonujących opowieści o dramatycznych wydarzeniach na kurierskich trasach w czasie wojny, gdy wykorzystując swe narciarskie mistrzostwo pełnili służbę specjalną. Były to wręcz filmowe opowieści i zapadały mi głęboko w pamięć, mimo iż wtedy jeszcze nie widziałem sposobu ich spożytkowania. Teraz taka możliwość nagle się objawiła, tym bardziej że podobnej książki dotychczas nie wydano, chociaż od zakończenia wojny minęło ćwierć wieku. Wydawca ustami pani Danusi bardzo zachęcał mnie do szybkiego pisania, zacząłem więc porządkować i uzupełniać notatki, ale pisanie jakoś mi nie szło. Tymczasem druk Smaku się odwlekał. Nie udało się wydać go do końca 1960 roku, obiecywano na wiosnę, tymczasem zima przyniosła inne sprawy. 1961 Perturbacje na Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych z wizytą u Dzidka w Danii u Karlosów w Finlandii „Varsovan Laulu po fińsku” „Nocne szlaki” wakacje w Lubieniu W styczniu zakończyłem pracę w Wydawnictwie „Prasa Sportowa” i przeszedłem na kolejny półroczny ryczałt do „Sportowca” (szesnasta zmiana). To narzuciło zgoła inne obowiązki i inny rytm pracy. W pierwszych dniach lutego 1961 roku w Zakopanem miała się odbyć I Zimowa Spartakiada Armii Zaprzyjaźnionych. Impreza-gigant. Bardzo prestiżowa i ważna również dlatego, że stanowiła generalną próbę naszej sprawności organizacyjnej przed Narciarskimi Mistrzostwami Świata w konkurencjach klasycznych, które miały się odbyć w następnym roku, także w Zakopanem. Choć na Zimowej Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych uczestniczyłem w transmisji z pięciu chyba konkurencji, jednak z obsługi telewizyjnej tej gigan tycznej imprezy zapamiętałem tylko dwa momenty, i to wcale nie sportowe. Pierwszy miał miejsce na samym jej początku, tuż przed otwarciem. Polskiej ekipie telewizyjnej przydzielono kwatery w domu „Postęp” przy ulicy Jagiellońskiej, tym samym, w którym przed dwunastu laty prowadziłem obóz narciarski „Ogniwa” przy Banku Handlowym. Jednak w machinie organizacyjnej coś się zacięło i zakwaterowanie w „Postępie” przesunięto o dwa dni, lokując nas tymczasowo w kilkuosobowych pokojach „Domu Turysty”. Nie pamiętam, z jakiego powodu nasz samochód spóźnił się o ponad pół godziny i teraz pędziliśmy na łeb, na szyję, w kierunku stadionu pod Wielką Krokwią po pustych ulicach dojazdowych, zamkniętych już ze względów bezpieczeństwa dla wszelkiego ruchu. Na otwarciu miał być obecny naczelny dowódca wojsk PAXtu Warszawskiego, sowiecki marszałek, bodajże Greczko, i dlatego do naszej obstawy milicyjnej i wojskowej włączone zostały liczne sowieckie służby specjalne. Pokonywanie początkowych barier i przeszkód obsadzonych przez Polaków szło nam dość łatwo i szybko, jako że szef naszej ekipy Konrad Gruda miał tu sporo znajomych z czasów swej milicyjnej służby. Im jednak bliżej Wielkiej Krokwi, tym więcej było posterunków z udziałem przybyszów, u których głos polski coraz mniej się liczył. W końcu jednak na kilka minut przed rozpoczęciem uroczystości otwarcia, a zatem i transmisji z niej udało się nam dobrnąć pod trybunę główną, czyli na odległość dwudziestu metrów licząc w linii prostej od stanowiska komentatorów. I tu nastąpiła blokada absolutna. Nie pomogły żadne tłumaczenia, że grozi kompromitacja na pół Europy, bo wszystkie „demoludy” transmitują ten program, a bez nas zabraknie komentarza wiodącego, polskiego. Szef sowieckiej ochrony okazał się niewzruszony. Wówczas zdesperowany Gruda zdobył się na czyn rozpaczliwy. Na podobieństwo hokeistów staranował sowieckiego ochroniarza, który wywinął kozła w tłum. W tym samym momencie zostaliśmy wszyscy bądź to przyparci do ściany pawilonu, bądź powaleni na śnieg, wykręcono nam ręce i podstawiono pod nosy odbezpieczoną broń. Szum, jaki się podniósł, zwrócił jednak uwagę kilku oficjeli na trybunach, a wśród nich Kazia Malczewskiego. Zobaczywszy w centrum zamieszania Konrada, mnie i jeszcze innych sprawozdawców, natychmiast skoczył w naszą stronę i po kolejnych ostrych przeprawach z sowiecką ochroną zdołał wreszcie nas uwolnić i utorować drogę do stanowisk komentatorskich. Kiedy do nich dobiegaliśmy, wszystkie kamery już pracowały, zupełnie zdezorientowani sprawozdawcy obcych stacji prowadzili chaotyczne komentarze, a nasze pierwsze zdyszane słowa zabrzmiały dopiero wraz z początkowymi taktami hymnu. Wszystko zakończyło się szczęśliwie. Drugie zdarzenie miało dla mnie przebieg mniej fortunny. Po dwóch dniach zawodów przeniesiono nas wreszcie do „Postępu”. Dostałem dwuosobowy pokój, a mój współlokator (czy nie Rzeszot albo Mrzygłód?) miał dojechać dopiero nazajutrz. Przeniosłem więc rzeczy i pobiegłem na wieczorną odprawę do Biura Zawodów. Po drodze spotkałem bardzo miłą znajomą z jednego z wydawnictw, bezradnie rozglądającą się po Krupówkach. Okazało się, że tego właśnie dnia zaczęła pracę w Biurze Prasowym Zawodów, ale Biuro Organizacyjne zakwaterowanie zapewniło jej dopiero od dnia następnego. Wobec faktu, że Zakopane na czas Spartakiady było przepełnione i otrzymanie jakiegokolwiek wolnego miejsca w ogóle nie wchodziło w grę, zaproponowałem znajomej przenocowanie w moim pokoju na wolnym łóżku. Po odprawie zabrałem ją z kawiarni i pomaszerowaliśmy do „Postępu”. W hotelu okazało się jednak, że mój pokój został zajęty przez jakiegoś towarzysza, który uznał się kompetentnym nie tylko do zmiany decyzji kwaterunkowej Biura Organizacyjnego, ale także do otwarcia pokoju, wyniesienia moich rzeczy do recepcji i wstawienia swojej walizki. Niestety, nie zastałem go teraz w pokoju, za to klucz wisiał w recepcji. Otworzyłem więc pokój, zgarnąłem z kolei rzeczy intruza do jego walizki, oddałem je pod opiekę recepcji i wprowadziłem ponownie swoje rzeczy. Znajoma położyła się spać, a ja zacząłem się przygotowywać do transmisji. Tuż przed północą usłyszałem łomot do drzwi i jakieś nieskładne pokrzykiwania. Człowiek był nietrzeźwy, a przy tym niewielki i dość gadatliwy. - Ja wam pokażę! Popamiętacie, z kim zaczęliście! - groził. Zapytałem grzecznie, czy zejdzie ze schodów sam, czy mam mu pomóc. Jakoś to do niego dotarło, bo po chwili ociągania i kilku dalszych pogróżkach zabrał się spod drzwi. W swoim życiu spotkałem już wielu ludzi mówiących do mnie „ja wam pokażę”, nie przejąłem się więc zbyłnio tymi groźbami. Nazajutrz, w kilka minut po rozpoczęciu transmisji, do przeszklonego pawilonu przeznaczonego wyłącznie dla sprawozdawców telewizyjnych i radiowych wszedł mój adwersarz w czarnej skórze i zaczął się przyjacielsko witać z podrygującymi przed nim oficjelami. Gdy spotkał się z moim wzrokiem, podszedł do stanowiska polskiej TV i zaczął mi się bezczelnie przyglądać z odległości półtora metra. Było to dosyć denerwujące, zwłaszcza że prowadziłem komentarz w bezpośredniej transmisji dla kilku milionów telewidzów. Na jego zachowanie zwrócił uwagę także Konrad, podszedł do nas, ale nie zareagował. Wyłączyłem więc na moment mikrofon i poprosiłem: - Panie Konradzie, proszę uprzejmie zabrać stąd tego pana, bo mi przeszkadza. Jeżeli ma do mnie jakąś sprawę, to po transmisji. - I znów włączyłem mikrofon. Tamten uśmiechnął się drwiąco, Konrad pobladł, ale wziął „skórzanego” pod pachę i gawędząc odeszli. Ledwo skończyła się transmisja, złapał mnie na korytarzu Konrad: - Czy pan zwariował? Czy pan wie, kogo pan wyrzucił z pokoju? - Wiem. Pijanego gbura, który awanturując się o północy próbował wtargnąć do mojego pokoju. A któż to taki? - Towarzysz Szymonik, zastępca kierownika Wydziału Propagandy KC PZPR. On ma długie ręce i tego panu nie wybaczy. - Jeszcze nie spotkałem towarzysza stamtąd, który miałby krótkie ręce. A mimo to żyję. Na obiedzie spotkałem Rzeszota. O incydencie już słyszał, był nawet zadowolony, ale też nieco przestraszony. Szymonik bowiem umówił się także z nim na rozmowę o mnie. Po chwili podszedł Jurek Budny: - Ty masz dar motania sobie nieszczęść! Wyrzucasz o północy za drzwi dygnitarza z KC, a potem się dziwisz, że ci robią kuku. Istotnie, Szymonik mi chyba nie darował. „Sportowiec” skrócił mój ryczałt z wymiaru półrocznego, do kwartalnego. Myślę, że skumulowały się tu dwa działania: „szczurzej gęby” i „skórzanego”. Nastąpiło uderzenie siedemnaste. W tym wypadku nawet Mariusz Kwiatkowski nie był w stanie nic pomóc. Również i w TV ugięto się pod naciskami. Budny powiedział mi, iż wymuszono na nim półroczną przeRWE w mojej działalności i od kwietnia muszę pauzować. Oczywiście, był to koleżeński wybieg, bo komentowałem tylko narciarstwo, a że tego jak wiadomo w lecie się nie uprawia, i tak nie byłbym nic robił. Ale jednak po raz osiemnasty w dziesięcioleciu miałem kłopoty z pracą. Na przełomie lutego i marca poleciałem via Kopenhaga do Helsinek. Właściwie był to mój wyjazd prywatny, na zaproszenie Karlosa. Ale „Sportowiec” na pożegnanie dołączył się do tego służbowym paszportem, biletem lotniczym i jedną dietą hotelową na Kopenhagę. W Danii miałem odwiedzić Dzidka Hryniewieckiego w ośrodku rehabilitacyjnym w Hornbaek i przeprowadzić z nim duży wywiad dla „Sportowca”. Następnie chciałem polecieć do Lahti na Salpaussaelke, jedną z najważniejszych w świecie imprez w narciarstwie klasycznym, rozgrywaną w pierwszy weekend marca. Są to zawody uzgodnione z sąsiadami, bo w drugi weekend organizowany jest mityng o identycznym programie i znaczeniu w Hollmenkollen w Norwegii. Z Lahti miałem zrobić krótkie sprawozdanie dla telewizji. Lot do Kopenhagi i doba spędzona w Danii kojarzą mi się z kilkoma humorystycznymi momentami. Na lotnisku Kastrup, znajdującym się na wyspie, miał czekać na mnie samochód naszego przedstawicielstwa dyplomatycznego. Po przylocie stwierdziłem, że samochodu nie ma. Postanowiłem więc zatelefonować do ambasady, aby sprawdzić, czy o mnie nie zapomnieli. By tego dokonać, potrzebne były drobne monety. Tymczasem oficjalnie nie miałem grosza, bo dietę otrzymywałem dopiero w ambasadzie, a moje prywatne dolary, których przecież wywozić nie pozwalano, tkwiły zaszyte w kołnierzu kufajki. Trudno mi było jednak publicznie rozpruwać kurtkę, poszedłem więc do toalety Gdy jednak chciałem wyjść, okazało się, że zamek drzwi jest zablokowany i żadne szarpania, modły i zaklęcia nie pomagają. Z chwilowego więc braku innych zajęć skorzystałem z toalety, spuściłem wodę i zaczarowane drzwi natychmiast się otworzyły. Dziwny kraj, w którym nie potrafią przewidzieć, że człowiek wypruwający w toalecie dolary z kołnierza wcale nie potrzebuje spuszczać po tym wody. Po wyjściu z toalety nigdzie nie musiałem telefonować, bo prawie zderzyłem się z szoferem, który zaniepokojony pilnie mnie szukał, wiedząc już, że przyleciałem. Okazało się, że jego spóźnienie było spowodowane jakimś korkiem ulicznym. Po obiedzie pojechaliśmy prosto na północ, gdzie na samym cyplu wyspy Seeland znajdował się ośrodek paraplegiczny w Hornbaek. Nie była to ani osada, ani nawet wieś. Po prostu obszerne, parterowe zabudowania jakiegoś nabiałowego ongiś zakładu przetwórczego, zaadaptowane do nowej roli. Słowem, z zewnątrz więcej niż skromność, wewnątrz za to zarówno wyposażenie, jak i urządzenie imponujące. Personelu medycznego i administracyjnego było tyle, co pacjentów. Jedna rehabilitantka przypadała na trzech paraplegików. Okazało się dopiero tam, że to nie w górnictwie jest najwięcej wypadków. Przewyższa je pod tym względem rybołówstwo morskie. Nic dziwnego, że duńscy rybacy, łowiący na wszystkich akwenach świata z paru tysięcy kutrów, są tu najczęstszymi pacjentami. Między nich właśnie trafił Dzidek i z miejsca podbił całą płeć piękną. Jakże cudownie odmienionego zastałem go tu po prawie rocznym pobycie. Z odrośniętą, jak zwykle niesforną czupryną, wprawdzie w wózku, ale na siedząco, z dużą, prawie pełną sprawnością rąk i ramion, roześmianego, wręcz rozbrykanego. - Z takimi widokami, redaktorze, to wszystko mi się usprawni - zapewniał mnie z miną wygłodniałego lisa, wodząc bez przerwy wzrokiem po dluuuugich nogach blond-rehabilitantek w najkrótszych mini-spódniczkach na świecie. Dyrektorowi ośrodka zrobił awanturę, bo mu się nudziło w separatce, chciał mieć pokój dwuosobowy, ale koedukacyjny, i to z jednym wąskim łóżkiem. Zauważyłem, że przez cały czas naszej rozmowy podszczypuje przechodzące siostry, a one wcale nie mają mu tego za złe. - Bo im nie wolno się od tego oganiać - przekonywał mnie z całkiem poważną miną - takie podszczypywanie najskuteczniej uaktywnia sprawność palca wskazującego i kciuka. W czasie rozmowy kolejna wspaniała dziewczyna przyniosła tackę pełną szklaneczek z białym płynem. Dzidek zapytał, czy się poczęstujemy takim preparatem, który tonizuje pracę serca. Obaj z kierowcą chętnie przystaliśmy. Tuż przed wyjazdem upewnił się, w jakim hotelu nocuję i czy mam pokój z toaletą. - Jeżeli bez, to radzę zmienić, bo pan przed chwilą strzelił sobie setkę silnego preparatu na rozwolnienie. Taki był Dzidek. Wieczorem, wracając do Kopenhagi ruchliwą autostradą, rozważałem opinię prowadzącego go lekarza: Dalsza poprawa? Z medycznego punktu widzenia bardzo trudno o poprawną prognozę. Ale przy tak olbrzymiej żywotności pacjenta wszystko jest możliwe. Nie wiem dlaczego po obu stronach szosy ciągnęły się aż po horyzont wielkie zagony marznącej, niskiej kapusty. I ani jednego krzaczka. A te ostatnie właśnie zaczęły bardzo interesować zarówno pana kierowcę, jak i mnie, gdyż „tonizujący pracę serca” preparat akurat się uaktywnił. Co chwila więc rozlegał się pisk opon w awaryjnym hamowaniu, trzaskały drzwiczki i podejmowaliśmy nieprzytomny bieg wśród główek kapusty sięgających zaledwie połowy łydek, cały czas w halogenowym świetle dalekosiężnych reflektorów jadących za nami wozów. Przeważnie zdążaliśmy jednak wydobyć się z ich zasięgu. W hotelu na szczęście miałem pokój z łazienką i toaletą. Nazajutrz po południu na lotnisku w Helsinkach odebrał mnie Karlos. Zdecydował się towarzyszyć mi na Salpaussaelke w Lahti, za co mu byłem serdecznie wdzięczny. Zawody te, to połączenie zimowego festiwalu ze sportem. W dwa dni pierwszego marcowego weekendu stutysięczne Lahti podwaja liczbę mieszkańców. Przyjeżdżają narciarscy kibice z całej południowej i środkowej części kraju. Obsada zawodnicza jest tradycyjnie doskonała. W sobotę królują biegi, w niedzielę skoki. Te ostatnie co roku tradycyjnie zaszczyca swą obecnością prezydent, zasiadając na trybunie honorowej. Oczywiście hotele, schroniska i domy noclegowe Lahti nie są w stanie zakwaterować nawet piątej części przybyszów, tym jednak nikt się nie przejmuje, choć temperatura nocą spada tu przeważnie poniżej dwudziestu stopni. Na skwerach, w parkach, na stadionach płoną wielkie ogniska, przy których mogą się jednocześnie ogrzać tysiące ludzi. Na wielkich rożnach pieką się góry kurczaków, baranów, a nawet cale woły, tak, że głodny może tu być tylko ten, kto chce się na siłę odchudzać. W niedzielę wszyscy miejscowi i przyjezdni kibice gromadzą się wokół skoczni. Jeżeli ktoś chce poznać naprawdę temperament Finów, powinien choć raz uczestniczyć, nawet jako widz, w konkursie skoków w czasie Salpaussaelke. Ryk dopingu w czasie corridy w Hiszpanii to pisk myszy w porównaniu z tym, co się słyszy na skoczni w Lahti. Umieją więc Finowie ryczeć i dopingować. Wiedzą jednak, kiedy im wolno to robić, a kiedy i gdzie jest to źle widziane, a nawet zabronione. Po powrocie do domu Karlosa w Kouvoli zamówiłem rozmowę telefoniczną z telewizją polską i czekałem na połączenie. A czekało się w owych latach na tę przyjemność kilka godzin i łączność oraz słyszalność byłu przeważnie bardzo podła. W tym czasie Karlos obiegi wszystkich sąsiadów uprzedzając ich, że ze względu właśnie na te trudności mogę być zmuszony do bardzo głośnej rozmowy, więc żeby zechcieli być wyrozumiali. A przecież domy fińskie należą do najmniej akustycznych. Jednak tam się spokój sąsiada bardzo szanuje. Gdyby ktoś chciał zaśpiewać sobie Góralu, czy ci nie żal, nawet we własnym mieszkaniu, radzę, aby śpiewał murmurando, bo wezwana przez sąsiadów policja przyjeżdża bardzo szybko i na żartach się nie zna. W czasie tego wyjazdu postanowiłem nakręcić film o Finlandii. Miał to być mój debiut. Rok wcześniej został zorganizowany w „Tele-AR” pierwszy przyśpieszony kurs filmowo-reporterski dla korespondentów zagranicznych prasy, radia i telewizji, na potrzeby tej ostatniej. Telewizja bowiem nie miała dewiz na zakup filmowych reportaży agencyjnych, a wydłużająca się codzienna emisja programu I oraz zapowiadane uruchomienie programu II wymagały sporej ilości materiałów filmowych. Należało więc znaleźć jakiś sposób zaradczy. Zamiast płacić dewizami za pojedyncze reportaże, postanowiono własnymi, polskimi rękami produkować za złotówki dużą liczbę filmów średniej klasy, z których zawsze coś jednak można było wybrać lub ratować odpowiednim montażem. W ten sposób i ja trafiłem na taki kurs. Do Finlandii zabrałem czeską kamerę „szesnastkę” i postanowiłem spróbować szczęścia. O jakości tego sprzętu niech świadczy drobny fakt, że ilekroć temperatura spadała poniżej trzydziestu stopni, kamera zamarzała. A w Finlandii zimą przeważnie bywało właśnie minus trzydzieści stopni. Postanowiłem więc niejako z konieczności nakręcić film raczej bez plenerów, oparty na zdjęciach robionych we wnętrzach. Miał to być film o alkoholizmie w fińskim wydaniu. Historia obeszła się z Finami wyjątkowo okrutnie. Do początków XIV wieku starali się zachować jaką taką niezależność, ale ciągle najeżdżali ich, pod hasłami zwalczania pogaństwa, szczególnie napastliwi Szwedzi. W końcu na czterysta lat Finowie stali się wasalami Szwecji, a przez kolejnych prawie dwieście poddanymi cara Rosji. Dla swoich ciemięzców byli świetnymi drwalami i doskonałym bo lojalnym i bitnym mięsem armatnim, i niczym więcej. Niezależność odzyskali po sześciuset latach niewoli, a więc po I wojnie światowej, obciążeni dwiema strasznymi plagami: gruźlicą i alkoholizmem. Ponad trzydzieści procent populacji miało aktywnie zaatakowane płuca. I jak tu leczyć tę straszną chorobę w kraju, gdzie nawet słońce jeżeli jest świeci, lecz nie grzeje, a warzywa i owoce można mieć głównie z importu? A jednak Finowie w ciągu dwóch pokoleń pokonali gruźlicę. Stało się to za pomocą mądrego i przemyślanego systemu prowadzonych na bardzo szeroką skalę działań profilaktycznych. Główną jednak podporą w tej walce okazała się polarna brusznica duża, żółta, wegetująca pod śniegiem jagoda, będąca skarbnicą wszelkich najpotrzebniejszych witamin. Odkryły ją, a raczej wskazały ludziom, renifery, które ku zdumieniu lekarzy nigdy na tę groźną przecież i dla nich chorobę nie zapadały. Finlandia okresu międzywojennego została zalana różnego rodzaju przetworami z owej brusznicy, wprowadzono ją także jako podstawowy składnik do wszelkich posiłków. Dziś wskaźniki tej choroby w Finlandii nie są wcale gorsze od średniej europejskiej. Niestety, przeciwko alkoholizmowi żadnej brusznicy nie wynaleziono. Tymczasem ponure, surowe warunki klimatyczne panujące tu przez większość roku, brak wszelkich rozrywek czy zajęć przyciągających uwagę (piszę to na podstawie wrażeń wyniesionych trzydzieści pięć lat temu, a więc wtedy, kiedy jeszcze wszechobecna dziś telewizja nie była medium dostępnym dla każdego) oraz łatwość w dostępie do alkoholu, czyniły walkę z tym nałogiem niezmiernie ciężką. Brzoza jest narodowym drzewem tego kraju. Rośnie wszędzie. Od wieków wystarczyła mała, wywiercona w korze dziurka i poddany fermentacji brzozowy sok wprowadzał człowieka w krainę upojenia. A zaborcom wcale nie zależało, aby Fin był trzeźwy. Raczej odwrotnie, alkohol ułatwiał bowiem rozwiązywanie wielu problemów. Po odzyskaniu niepodległości Finowie postawili w walce z alkoholizmem na dwa elementy: mądrą prohibicję i propagowanie społecznego, całkowitego potępienia człowieka pijącego wódkę. Właściwie prohibicji ustawowo tu nie wprowadzono, ale owo potępienie odgrywało olbrzymią rolę jako jeden z czynników bardzo skutecznie działającego systemu. Oczywiście, to o czym piszę, dotyczyło Finlandii lat 1959-1974, kiedy tam bywałem. Nie wiem, na ile sytuacja zmieniła się dzisiaj. Wtedy jednak system ten skutkował. U jego podstaw leżała karta alkoholowa. Bez niej Fin nie mógł kupić alkoholu w żadnej postaci. Oczywiście, w lokalu, restauracji lub barze mógł sobie zamówić dowolną liczbę kolejek, ale tylko razem z odpowiednią zakąską do każdego kieliszka. I to nie wódka, lecz koszt owej zakąski przewracał najpotężniejszego zawodnika w tej kategorii. Kartę alkoholową można było otrzymać po uzyskaniu pełnoletności, za symboliczną opłatą nieco ponad jednego dolara rocznie. Wydawała ją administracja miasta i służyła ona równocześnie jako identyfikator ze zdjęciem. Wódkę sprzedawały wyłącznie sklepy koncernu „Alko”, którego głównym organizatorem była... policja. Sklepów takich nie było dużo. Na przykład w liczącej dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców Kouvoli, stolicy okręgu o promieniu siedem dziesięciu kilometrów i zamieszkałego przez sto tysięcy ludzi, istniał jeden taki sklep. Ale ten sklep mieścił się w dwupiętrowym gmachu, o kilkudziesięciu rejonizowanych stanowiskach sprzedaży i takim wyborze wszelkich alkoholi świata, że można było dostać zawrotu głowy. W tym sklepie nikt nigdy nie stał w kolejkach, choć posiadacz karty alkoholowej mógł tu kupić prawie dowolną ilość alkoholu codziennie. Teoretycznie. Jako sprzedawców zatrudniano tu bowiem cywilnych pracowników policji, którzy swoich klientów znali osobiście. Granica jednorazowego zakupu była bardzo wysoka i za czasów, o których piszę, wynosiła bodajże dwa litry wódki, pięć butelek wina i skrzynkę piwa. Więc cóż to powie mój czytelnik za ograniczenie, jeżeli każdy Fin mógł codziennie nabyć takie morze alkoholu? W istocie oznaczało to bardzo duże ograniczenie, szczególnie dla farmerów mieszkających poza miastem. Ponad polowa Finów właśnie tak mieszkała, przyjeżdżając do miasta raz na trzy albo i cztery tygodnie. A mieszkaniec miasta? Ów wolał się na wszelki wypadek w takim sklepie za często nie pokazywać, a jeżeli już przychodził, to najwyżej po jedną półlitrówkę raz na dwa tygodnie, bo sprzedający policjant miał rentgenowskie oko i komputerową pamięć. Wystarczyło, że dostrzegł jakiegoś delikwenta w sklepie „Alko” dajmy na to dwa razy w tygodniu, aby po kilku dniach ów klient był proszony do zarządu miasta na rozmowę ostrzegawczą z komisją antyalkoholową, którą przeważnie tworzyli bur mistrz i przedstawiciel policji. Doradzano mu łagodnie, aby pił nieco mniej. Jeżeli był mądry, słuchał. Jeżeli nie, tracił kartę i bez niej mógł pić wódkę tylko w lokalu publicznym, pod bardzo drogie zakąski i na oczach ludzi. A to już stawało się początkiem śmierci społecznej, zawodowej czy politycznej takiego obywatela. Przedstawiciele niektórych zawodów bowiem o ile mieli odrobinę rozumu wódki do ust nie brali, mimo iż posiadali odpowiednie karty i że żyli w kraju zdecydowanie demokratycznym. Bankowiec, lekarz, nauczyciel, adwokat nie mogli pozwolić sobie na to, by ktokolwiek ich zobaczył nie tylko z kieliszkiem w ręku, ale nawet w towarzystwie kogoś pijącego. Straciliby natychmiast klientelę, bo nikt nie powierzyłby swoich oszczędności pijącemu bankowcowi, dzieci piją cemu nauczycielowi, zdrowia pijącemu lekarzowi czy swoich spraw prawniczych pijącemu adwokatowi. Czy to znaczy, że Finowie a przedstawiciele wymienionych zawodów szczególnie w ogóle nie pili? Ależ pili. Bywali wśród nich także alkoholicy. Pili jednak, a nawet upijali się do nieprzytomności, jeżdżąc na weekendy do Leningradu w ramach przygranicznego ruchu albo promami do Szwecji czy Danii, słowem daleko od domu. W domu pili jedynie w ścisłej konspiracji, której zachowanie wcale nie było rzeczą prostą, bo w domu pilnowały ich dzieci albo wnuki najzagorzalsi rzecznicy antyalkoholowego frontu. Nie było w Finlandii przedszkola, szkoły, aby przynajmniej raz w tygodniu dziecko nie słyszało: „Pamiętajcie, że alkohol jest największym wrogiem człowieka. To najgorsza choroba, jaka człowieka może spotkać. W waszych więc rękach jest los waszych mamuś i tatusiów. Wy ich od tej choroby musicie chronić. Jeżeli więc w ręku waszego tatusia lub mamusi dostrzeżecie kieliszek, interweniujcie. Jeżeli sami nie dacie rady, sygnalizujcie nam, my wam pomożemy.” Przyjaciele darzyli mnie dość powszechną sympatią, ale nie ulegało wątpliwości, że jeden z elementów częstych zaproszeń do ich domów stanowił fakt, że przychodziłem z „gościńcem”. I nie chodziło tu absolutnie o jego wartość materialną. Po prostu były to przeważnie osoby o statusie VIP-ów, którym nie wypadało chodzić do sklepów „Alko”. Ja zaś, jako obcokrajowiec, za okazaniem paszportu mogłem kupić każdą ilość alkoholu. Bywało, że dzieci czy wnuki gospodarzy wyczuwając, że obecność gości może zapowiadać „zagrożenie”, pilnowały nas w sposób szczególny. Dziadkowie czy ojcowie zaś czasami byli już tak spragnieni „wody ognistej”, że nie starczało im silnej woli, aby poczekać, aż dzieci pójdą spać. Wiadomo było, że kieliszki na stole są sygnałem alarmowym dla dziatwy. Pito więc bez kieliszków. Zdarzyło mi się kiedyś, że przyjęto nas gorącą botwinką. Gospodarz wysłał dwoje wnucząt do spiżarni po świeże butelki wody sodowej i ten moment wystarczył, aby każdemu z nas wlać dość solidną porcję wódki do talerza z tą botwinką. Gdy dzieci wróciły, dalej spokojnie jedliśmy łyżkami gorącą „smakowitą” zupę. Do jakiego stopnia w kraju tym nie było pobłażania dla ludzi pijących, zorientował mnie pewnego dnia duży artykuł w czołówce „Helsinkin Sanomat”. Poprzedniego wieczora, po dużym bankiecie, wyszedł z gmachu parlamentu jeden z jego wiceprzewodniczących, członek kierownictwa współrządzącej partii. Gdy ruszył służbowym samochodem zwyczajny „krawężnik”, czyli policjant regulujący ruch, zatrzymał go do kontroli. Okazało się, że balonik się lekko zabarwił. Policjant poprosił jednego z najwyższych dygnitarzy swego kraju, by zajął miejsce obok kierowcy, a sam siadł za kierownicę i pana wiceprzewodniczącego zawiózł prosto do obozu pracy. Bo tak każe prawo. Z tym, że zwykły obywatel wychodzi z takiego obozu po dwóch tygodniach i wydarzenie owo jeżeli mu się przydarzyło po raz pierwszy niezbył waży na jego życiorysie, dygnitarz zaś wyszedł z niego jako człowiek zupełnie zniszczony moralnie, zawodowo i politycznie. Ten ostatni przypadek spowodował, że gdy przyjechałem do Polski i oddałem w TV film zakończony takim „optymistycznym akcentem”, nie ujrzał on światła dziennego i nikt nie był w stanie wytłumaczyć mi, dlaczego. W Polsce była już pełna wiosna. A ja nie miałem odwagi powiedzieć Ani, że znów wróciłem do stanu wyjściowego sprzed dziesięciu lat i ponownie jestem bez pracy. Zupełnie przypadkiem trafiłem na dwie możliwości zarobkowania we własnym klubie, czyli w WKN-ie, jako jego etatowy kierownik oraz jako redaktor biuletynu informacyjnego Biura Turystycznego „Sports-Tourist”. Oczywiście to pierwsze wiązało się z koniecznością zrezygnowania z prezesury, ale wycofałem się bez oporów, bo wieloletni działacz klubu, Janusz Godzik, chętnie tę funkcję przejął i sprawował ją przez paręnaście lat ku pełnemu zadowoleniu wszystkich. Niestety, Smak śniegu ciągle tkwił w produkcji. Już przestano mnie mamić obiecankami wydania książki w pierwszym półroczu, za to gwarantowano ukazanie się jej w drugim półroczu. Jednak w to też nie wierzyłem i najbliższa przyszłość miała pokazać, że miałem rację. W tej sytuacji zdecydowałem się na propozycję „Naszej Księgarni” i podpisałem umowę na książkę o kurierach tatrzańskich pod tytułem Nocne szlaki. Nie ukrywam, iż sprawą istotną była w tym momencie kwestia finansowa, gdyż w chwili podpisania umowy otrzymywało się przyzwoitą zaliczkę. Opanowawszy jako tako zagrożenie finansowe, postanowiłem pojechać na kilka dni do babci Frani, do Krobielewka. Przez ostatnich dziesięć lat bywałem tam co roku przy okazji różnych delegacji, ale mój pobył ograniczał się zwykle do jednego noclegu i kilku przegadanych bardzo pośpiesznie godzin. Właściwie nie mogłem narzekać na brak wiadomości, bo babcia pisała krótko, oszczędnie, ale dość często. Dopiero przed rokiem, gdy Hania skończyła dziesięć lat i przeszła do IV klasy, przejęła korespondencję od babci i robiła to chętnie, obszernie i bardzo ładnie. Ja jednak chciałem trochę pobyć z nimi, a szczególnie z moją mądrą babcią, i przyjrzeć się z bliska, jak oni tam żyją na co dzień. Babcię zastałem jeszcze całkiem żwawą, a przecież liczyła już sobie siedemdziesiąt pięć lat i od śmierci Tody, czyli od lat pięciu, sama wychowywała Hanię i Jurka. O ile dwunastoletnia Hania stała się już dla niej dużą wyręką, o tyle z dwa lata młodszym Jurkiem było stałe urwanie głowy. To wszystko spowodowało, że babcia przed pięciu laty została zmuszona do ponownego uaktywnienia się w swoich dwóch zawodach: akuszerki oraz krawcowej, i póki tylko siły jej dopisywały, na brak klienteli narzekać nie mogła. Co najważniejsze, stwierdziłem to z niekłamaną radością, fizycznie nadal zdrowa była jak rydz. Psychicznie jednak stała się człowiekiem załamanym i zniszczonym. Choć nadal jeszcze zaskakiwała wielką żywotnością, często zapadała w stany głębokiej zadumy i wtedy wszyscy wiedzieli, że myślami jest po drugiej stronie tęczy, z czwórką swoich nieżyjących dzieci. Po łagodnym uśmiechu i nieruchomym spojrzeniu skierowanym gdzieś w dal można było poznać, iż jest szczęśliwa. Przyjęła mnie jak zwykle serdecznie i także jak zwykle płaczliwie. Ale potrzeba było kilku godzin, aby mogła mnie sobie umieścić w wyraźnie już u niej pomieszanym schemacie rodzinnym. Hania za to nie posiadała się z radości. Po powrocie ze szkoły okupowała mnie bez reszty. Jak na swój wiek, zadziwiała celnością spostrzeżeń. Chodziliśmy na długie spacery i wtedy otwierała się całkowicie. Tęskniła za matczynym ciepłem i właściwie chciała pamiętać tylko Todę, bo ojciec sam się wykreślił z jej pamięci. Babcia więc musiała być dla niej i Jurka całą rodziną. Lgnęła do niej bardzo. Tak samo jak ja przed ćwierć wiekiem, zimą budziła się jeszcze po ciemku i wraz z babcią, stukającą żelazkiem, śpiewała „Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę Świętą...”, albo też w całkowitym zasłuchaniu chłonęła recytowane przez babcię sekrety romansu Lenarda i Blandyny. Bywały jednak takie chwile, że kuliła się ze strachu pod kołdrą, słysząc jak przenosząca się w inną rzeczywistość babcia rozmawia z Nelusią, Todą, Teśkiem i Edkiem, jakby była wśród nich. Zastanawialiśmy się razem, czy nie byłoby lepiej, gdyby wszyscy przenieśli się do nas, do Warszawy albo do Grodźca. Hania odradzała nawet podejmowanie tego tematu. Uważała, że babcia wrosła już tutaj na stałe i za życia nigdzie się stąd nie ruszy. Upór babci zaś znałem dobrze. A przecież czas nieuchronnie zbliżał nas do jakiegoś radykalnego rozwiązania. Za rok Hania kończyła krobielewską szkołę i miała zamiar kontynuować naukę w technikum gospodarczym w Sulechowie, co oznaczało, że babcię będzie mogła odwiedzać co najwyżej raz na miesiąc. Jurek także niebawem musi wyjść z domu do jakiejś szkoły z internatem, bo jego temperament rozsadzał pół Krobielewka. Jaki sens będzie miało wtedy babci samotne tutaj trwanie? Za rok, dwa rzecz musi się rozwiązać sama. Uzgodniłem więc z babcią i Hanią, że od przyszłego roku, jeżeli Hani sulechowskie plany się ziszczą, naszą skromną pomoc finansową, przesyłaną dotąd do Krobielewka, skierujemy pod adresem mej chrzestnej córki. Miałem o czym myśleć w drodze powrotnej do Warszawy. Nasze dzieci tymczasem kończyły pierwszą klasę. Planowaliśmy też długie rodzinne wakacje. Na razie bujna zieleń wiosenna wyciągała Tomka i jego rówieśników z jelonkowskich domów. Ganiali po krzakach i ogrodach aż do późnego wieczora. W tym roku jednak nie była to piłka nożna, a zabawy w Indian. Zostałem więc zatrudniony przy produkcji pióropuszy, tarcz, łuków i strzał. Wywołało to trochę niepokojów na osiedlu, nie tyle ze względu na okrzyki bojowe czerwonoskórych, bo nasi Indianie podkradali się raczej cicho i prawie bezszelestnie, ile przez fakt, że pewnej nocy poginęły sprzed prawie wszystkich domków słomiane wycieraczki. No bo cóż lepiej od nich nadawało się na indiańskie tarcze? Tomek oczywiście miał pióropusz najokazalszy. Przekonaliśmy bowiem mamę, że marzymy o pieczonym kurczaku na niedzielny, wiosenny obiad. Piór więc był ci u nas dostatek. Budowaliśmy także wigwamy z koców, każdy z wojowników miał swoją squaw, paliliśmy fajki pokoju, ale przedtem ten i ów musiał posterczeć przywiązany do pala męczarni. Największym problemem był dla dzieciaków wybór odpowiedniego imienia. Wybierali więc sobie chłopcy Ryczącą Chmurę, Złotą Strzałę, Starego Byka, Gibkiego Węża, tylko jeden wybredny Tomek był ciągle bez imienia, a każdą moją propozycję zbywał pogardliwym wzruszeniem ramion i pomrukiem: - To już było. Przestałem więc doradzać i ustaliliśmy, że sam sobie wymyśli imię. Trwało to trochę, aż pewnej nocy Tomek obudził mnie bardzo przejęty: - Tatusiu, wymyśliłem! - wyszeptał. - Jakie? - dociekałem w półśnie. - Indian Bosokrowy! - powiedział z dumą. - A co to takiego? - zapytałem już całkiem rozbudzony. - To jest Indian, który się boso skrada za krowami. Wyjaśniwszy to poszedł spać, a ja do białego rana starałem się rozszyfrować sposób jego rozumowania. Tuż przed końcem roku szkolnego Tomek przyniósł w dzienniczku pierwszą uwagę. Były tam zaledwie trzy słowa: „Wypchnąłem szybę kolegą”. Pani mu kazała samodzielnie sformułować treść i własnoręcznie ją zapisać oraz poprosić mnie o przeczytanie i podpisanie. Zwróciłem uwagę na wyjątkową oszczędność słów w tej uwadze. W odpowiedzi ujawnił się cały charakter Tomka, który wszystko zawsze miał od początku do końca przemyślane i uporządkowane: Dobrałem te słowa, o których wiedziałem, że nie popełnię w nich błędu. - Czy ty zacząłeś ten incydent? - Nie, on mnie uderzył pierwszy. - A ty? - Ja zrobiłem to, co mi kazałeś. - A co ja ci kazałem? - zapytałem zaskoczony. - Zabroniłeś zaczynać, ale powiedziałeś, że jeżeli ktoś mnie pierwszy uderzy, to mam oddać, ale tak żeby mu się więcej nie opłaciło mnie atakować. I tak zrobiłem. Podpisałem bez słowa uwagę i więcej do tej sprawy nie wracaliśmy. Wakacje w Lucieniu na Ziemi Gostynińskiej udały się bardzo. Wobec tego, że nasze panie wolały się zajmować jakimiś dziewczyńskimi sprawami, musieliśmy z Tomkiem wymyślić dla siebie osobne zajęcia. I wymyśliliśmy, nawet tak skutecznie, że zaraziliśmy nimi miejscowych chłopców. Kiedyś na przedwieczornym spacerze brzegiem jeziora zauważyłem, że wieje od niego całkiem spory wiatr. Na drugi dzień sprokurowałem dość duży latawiec z bardzo długim i puszystym ogonem. Pod wieczór puściliśmy go nad jeziorem. Poszedł pod chmury aż miło. Tomek oniemiał. A jeszcze gdy zaczęliśmy do „dracha” tak się u nas w Zagłębiu trochę z niemiecka nazywał latawiec posyłać „listy”, czyli kartki z dziurą w środku nanizane na sznurek, radości nie było końca. Wieś początkowo przyglądała się naszej zabawie z daleka, tylko niektórzy bez skutecznie próbowali naszego dracha dosięgnąć kamieniami. Na drugi dzień przyszli z prośbą, aby im pokazać, jak się takiego ptaka robi. W ten sposób zaczęła się zabawa trwająca cały miesiąc. Jesień spędziłem na pisaniu Nocnych szlaków. Szło mi równie dobrze, jak ze Smakiem śniegu, który zresztą jeśli chodzi o druk, ciągle był w sferze planów. Drukarnia przyrzekała go na nadchodzącą wiosnę, ale nie wierzyłem już w żadne terminy. 1962 Zawody w San Martino di Castrozza wypad do Wenecji, emocje w Spittal an den Drau nareszcie wychodzi „Smak śniegu”, kończę „Nocne szlaki”, zaczynam „Gazdę z Diabelnej” Nadchodzący sezon zimowy zapowiadał się naprawdę imponująco. W kraju Narciarskie Mistrzostwa Świata w konkurencjach klasycznych, czyli FIS 62 i zaraz po nich bardzo obiecujący dwutygodniowy wyjazd w Alpy włoskie i austriackie na dwie urocze imprezy zjazdowe. FIS przebiegi wspaniale. Przede wszystkim dopisał śnieg. Obawa, że go zabraknie, nie opuszczała do ostatniej chwili nikogo, kto przeżył mękę niepewności, jaka również towarzyszyła tej imprezie w Zakopanem w 1929 roku. Transmisje telewizyjne także udały się świetnie, a groźnego towarzysza Szymonika nie było ni widu, ni słychu. W jaki sposób do WKN-u dotarło zaproszenie z SAI, czyli Sci Accademico Italiano, nie mam pojęcia. Postanowiliśmy jednak tam pojechać. Małą, ale dobraną, „smaczną” grupką. Chodziło o pierwszy weekend marcowy. Na następny mieliśmy kolejne zaproszenie ze Spittal an den Drau w Karyntii. Wyjechaliśmy w składzie: szesnastoletnia juniorka Hanka z Zakopanego, której nazwiska już nie pamiętam, Tadek Barnowski, Robert Kurkowiak, mąż Basi Grocholskiej i ja. Całodzienne oczekiwanie na nocny pociąg do Wenecji w Wiedniu gdzie dołączył do nas Józek Marusarz spędziliśmy na zwiedzaniu tego cudownego miasta. Pogoda jednak była tak wredna, deszczowa i zimna, że gdy wreszcie zziębnięci i przemoczeni rozsiedliśmy się w ciepłym przedziale weneckiego ekspresu, naszą dezaprobatę dla stolicy Austrii krótko skwitowała Hanka: - Iii, cóż to za miasto, ni mo sklepów, ino same kumisy. W Udine, o mrocznym przedświcie, trzeba się było przesiadać na lokalny autobus, który nas miał dowieźć do samego centrum włoskich Dolomitów, do partii górskiej zwanej swojsko Marmolada. Nastał wreszcie dzień. Rozglądając się po bardzo pięknych i groźnych górach, w okolicach Feltre, dostrzegliśmy bardzo wysoko, zdawało się, że w małej szczelinie, ledwo widoczną trójkątną plamkę betonu. Była to w istocie olbrzymia zapora wodna, którą tylko odległość tak znacznie pomniejszała. Równo w rok po naszym tam pobycie, trójkącik ten pękł i z bardzo rozległego zbiornika wodnego na pobliskie wsie i miasteczka runęła wielka fala wody, zabijając prawie czterdzieści osób. Ale na razie trójkącik trzymał się dobrze. Ekskluzywna stacja narciarska o nazwie San Martino di Castrozza, opleciona pajęczyną kolejek linowych, wyciągów i innych cudeniek, leży na wysokości 1444 metrów. Tuż za nią, pionową ścianą skalną wznosi się Rosetta, szczyt prawie dwukrotnie wyższy (2741 m n.p.m.). Wrażenie jest tak potężne, że nim się człowiek oswoi z przebywaniem w cieniu takiego olbrzyma, mimowolnie ścisza glos. Tu właśnie sympatyczny Akademicki Klub Narciarski Włoch, z oddziałami w kilkunastu największych miastach Italii oraz zaprzyjaźnionymi klubami w połowie Europy, posta nowił rozegrać swoje doroczne, międzynarodowe mistrzostwa. Przyjazd nasz wzbudził sensację. Byliśmy pierwszymi zaproszonymi gośćmi z krajów zwanych popularnie demoludami, którzy o dziwo z zaproszenia mogli skorzystać. Honory domu pełnił dystyngowany pan, hrabia Leo Ceschi a Santa Croce, prezes oddziału SAI z Vicenzy, jak się potem okazało autor pomysłu zaproszenia tu Polaków. San Martino było w tych dniach dosłownie okupowane przez SAI. Miały tu być rozgrywane zarówno konkurencje narciarskie, jak i samochodowe, a także łączone punktacją, nic więc dziwnego, że ryk silników masserati, ferrari, alfa romeo rozbrzmiewał od rana do wieczora. Ta sławna, choć niewielka stacja narciarska szczyci się także posiadaniem kilkunastu bardzo eleganckich lokali dansingowych, które również były oblężone przez gości SAI. Zawody odbyły się pod znakiem Polaków. Byliśmy tu modni. Na odprawie zawodniczej wylosowano nas „kurtuazyjnie” (co podkreślono) w pierwszych numerach startowych. Tak się złożyło, że każdy z naszych zawodników startował w innej grupie wiekowej. Okazało się, że Polacy nie tylko jażdża, także tańczą i to nieźle, rozmawiają nie tylko po polsku i w dodatku mają o czym rozmawiać. Żeby jeszcze do tego umieli jeździć na nartach... Tego ostatniego nie mówiono głośno, ale to się wyczuwało. Znaleźli się tu przecież najlepsi akademiccy alpejczycy Francji, Włoch, Niemiec, Szwajcarii i Austrii. Nazajutrz odbył się oficjalny trening na trasie zjazdowej. Z numerami. Na boku, nieoficjalnie, łapano czas. Wieczorem, na bankiecie otwierającym zawody, prezes SAI przeprosił ekipę polską za słowo „kurtuazyjnie” użyte poprzedniego dnia podczas losowania. Stwierdził, że kto widział dzisiejszy trening, ten wiedział, dla czego było ono niestosowne. Nie mogliśmy „zamieszać” we wszystkich siedmiu grupach wiekowych, bo nasza ekipa była czteroosobowa. Do Warszawy wieźliśmy jednak dwa puchary, w tym jeden przeznaczony dla najskuteczniejszej ekipy (stosunek zwycięstw do liczby startujących.) Odnieśliśmy jeszcze trochę sukcesów na parkiecie, słowem wpisaliśmy się na stale na listę zapraszanych. Leo Ceschi a Santa Croce był dumny ze swego pomysłu. Z kontaktu z włoską kuchnią nie wywiozłem wcale zachwytu dla spaghetti. Włosi oczarowali mnie za to brakiem przesady w jedzeniu ziemniaków, a wręcz zachwycili umiejętnością przyrządzania nadzwyczaj smacznych sałatek z młodych listków rzodkiewek, pokrzyw, mleczu i innych darów bożych. Od zawodów w Austrii dzieliło nas jeszcze pięć dni, a udało nam się zaoszczędzić po jednej diecie na głowę, czyli mniej więcej po siedem dolarów. Nikt z nas nie był jeszcze w Wenecji, odległej od San Martino di Castrozza zaledwie o sto dwadzieścia kilometrów. Zachęceni propozycją skorzystania z autobusiku SAI, niewiele się namyślając, pojechaliśmy. Pięcioosobowy pokój na cztery dni kosztował nas raptem dziesięć dolarów. I to tuż nad samym Canale Grande, przy dworcu kolejowym. Jedzenie z konieczności wybraliśmy pustelnicze. Codziennie wydawaliśmy na głowę po czterysta lirów, czyli dwie trzecie dolara, kupując litr mleka, cztery bulki i dwa kilo mandarynek. Pozostawało jeszcze po pięćdziesiąt lirów na tramwaj wodny vaporetto. I wszystko nam się w zasadzie udało. Nie przewidzieliśmy tylko jednego w Wenecji było już bardzo ciepło, a my wracający z nart chodziliśmy ubrani w stroje raczej zimowe. Chyba w trzecim dniu pobyłu w Wenecji zauważyliśmy z pewnym niepokojem, że w zatłoczonym vaporetto robi się wokół nas dość luźno. Zastanawialiśmy się, co może być tego przyczyną. Dopiero nasz gospodarz, signor Marco, objaśnił, że zjedzenie sześciu kilo mandarynek w ciągu trzech dni przez każdego z nas powoduje wydzielanie się ze wszystkich porów ciała lekko sfermentowanych olejków eterycznych o niemiłym dla otoczenia zapachu. Nie pomogły częste prysznice. Trzeba się było przerzucić z mandarynek na bezpieczniejsze, ale droższe banany. Po całych dniach wałęsaliśmy się po tym wspaniałym, jedynym w świecie mieście. Oczarowały nas wąziutkie uliczki nad kanałami, z setkami mostów i mostków, pełne małych sklepików, winiarni i kafejek, zupełnie pozbawione samochodów. Nasza Hania nie mogła oderwać oczu od przebogatych wystaw jubilerskich, gdzie piękne wyroby z osiemnastokaratowego zlot a można było kupić po dolarze za gram. Zdarzyło się, że razem z Hanią dokonywaliśmy zakupów. Było to na Ponte Rialto, na targowisku zabawek. Wybraliśmy jednakowe, prawie metrowej wysokości lalki, granatowowłose, w czerwonych, balowych sukniach z czarnymi koronkami, zamykające oczy i wołające „mama”. Aby nie obciążać się wielkim pudłem, wysłałem je pocztą. Józek Marusarz i Robert Kurkowiak, architekci przecież, przed pałacem Dożów oznajmili, że już nigdzie dalej nie pójdą. Tak ich ta budowla zauroczyła! Wszystko jednak co piękne, szybko się kończy. W czwartek wieczorem wsiedliśmy do ekspresu Wenecja Wiedeń. Zostało jeszcze kilkanaście minut do odjazdu, więc stanęliśmy w drzwiach przedziału przyglądając się wsiadającym. Wtem do naszego wagonu bagażowi wepchnęli kilka ciężkich, eleganckich, skórzanych waliz, a potem ruszyli korytarzem, szukając wolnych miejsc. Za nimi tanecznym krokiem płynęła dziewczyna-marzenie. Zgrabna, piękna, z dyskretnym makijażem, nie dostrzegała nikogo. Gdy prawie się o nas ocierając przechodziła korytarzem, któryś z nas tonem doskonale obojętnym wyszeptał, tak jednak, aby nasza juniorka nie usłyszała: - Jezus! ChłoPAXi! Ale bajeczna dupa! W piękność jakby piorun strzelił. Stanęła, obróciła ku nam śliczną twarz i śmiejąc się wykrzyknęła: - Mój Boże! Rodacy! Jeszcze nikt mi nigdy tak wspaniałego komplementu nie powiedział w równie bezpośredni sposób! Oczywiście wykrzyknęła to po polsku i już komenderowała po włosku bagażowymi, by ulokowali jej walizy właśnie w tym przedziale, w którym jadą ci wspaniali, młodzi ludzie. To chwilowe zamieszanie dało nam, a przede wszystkim jego sprawcy, nieco czasu na ochłonięcie. Bo istotnie i spotkanie, i prezentacja były dość niekonwencjonalne. Pani przyjęła nasz wyskok naturalnie, jako świetny kawał. Nim pociąg ruszył, wyciągnęła z jednej z waliz przedni koniak i tak zaczęła się noc pełna opowieści i anegdot. Pani okazała się znaną przed kilku laty baleriną polską, a od października 1956 roku żoną wiedeńskiego bankiera, obywatelką austriacką, mieszkanką Wiednia. Bardzo ją zmartwiliśmy wiadomością, że w Klagenfurcie musimy się rozstać, jako że naszym celem jest Spittal. Ale też natychmiast się rozchmurzyła, słysząc, że po zawodach, w drodze powrotnej do Warszawy, będziemy jeszcze raz w Wiedniu. Umówiliśmy się na dalszy ciąg spotkania i już trzeba było wysiadać w Klagenfurcie. Zawody w Spittal tradycyjnie uczą gości pokory. Wiedząc o tym, na pierwszej odprawie kierowników siedziałem cicho, nie starając się wepchnąć naszych zawodników do najlepszych grup podczas losowania. Tu w jaskini lwa najlepiej opłacała się skromność. Dlatego też, gdy zapytano mnie, jakie mam życzenia co do losowania, odpowiedziałem, że nie znam poziomu innych zawodników i przez to układu sił. Powiedziałem tylko, że Barnowski jest mistrzem Polski w gigancie, Marusarz członkiem kadry narodowej, Kurkowiak to czołówka kraju, zaś Hania brązową medalistką mistrzostw Polski juniorek grupy B w gigancie. W sprawie przydzielenia ich do odpowiednich grup zdaję się zatem, z pełnym zaufaniem, na organizatorów. Po takim wstępie było jasne, że umieszczą nas oni w najlepszych grupach. Przewidywania moje okazały się trafne. Na trudnej, bardzo szybkiej, zalodzonej trasie, do której większość zawodników z krajów pozaalpejskich nie była przyzwyczajona, walczyło się nie tyle o czas, ile o utrzymanie się na nogach podczas zjazdu, przy szybkości stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Gdy przejechały trzy międzynarodowe piętnastki zawodnicze, miejsca zajęte przez gości wyglądały względnie przyzwoicie. Ale potem wyjechała na trasę „hałastra” miejscowych klubów alpejskich. Prawie setka. W miarę jak wpadali na metę z czasami różniącymi się zaledwie o setne części sekundy, kolejność czołówki mieszała się do tego stopnia, że ambicją gości stało się już nie tyle utrzymanie się w pierwszej dziesiątce, ile w pierwszej połowie kończących, czyli siedemdziesiątce. Z satysfakcją mogę stwierdzić, że nam się to udało. Podobnie było ze slalomem. Z tego rodzaju zawodów starałem się przywozić do kraju nie tylko wyniki sportowe i jakieś medale, ale przede wszystkim wrażenia, doznania i wspomnienia o zdarzeniach pozasportowych. Na zawodach w Spittal pełniłem funkcję „Schiitzrichtera”, czyli sędziego rozjemczego takiego od rozpatrywania protestów i do moich powinności należało tkwić do końca konkurencji w miejscu, z którego miałem najlepszy widok na trasę. A był to slalom specjalny, rozgrywany na szczycie potężnej góry, na którą wjeżdżało się dwuodcinkową kolejką. Nagle, w połowie drugiego przejazdu, przybiegł goniec od sędziego mety z wiadomością, iż jest do mnie telefoniczna prośba od prezesa klubu Spittal, abym natychmiast zjawił się na górnej stacji kolejki, bo czeka tam na mnie bardzo ważny gość. Było oczywiste, że do zakończenia konkurencji zejść ze stanowiska nie mogłem, co też przekazałem gońcowi. Kiedy wreszcie przejazd slalomu się skończył i wdrapałem się do górnej stacji, od czasu telefonicznego wezwania mnie upłynęła dobra godzina. Na tarasie zastałem ze dwudziestu podenerwowanych działaczy austriackiego narciarstwa, wyraźnie obrażonych, że nie stawiłem się natychmiast. Od kogo jak od kogo, ale od nich spodziewałem się pełnego zrozumienia. Oni tymczasem, zniecierpliwieni, machali tylko rękami na moje tłumaczenia i cierpko ucinali dyskusję stwierdzając, że wszystko nieważne wobec faktu, że od godziny czeka na mnie polski graf, prezes Królewskiego Towarzystwa Myśliwskiego z Londynu. Oniemiałem z wrażenia. Nie tylko nikogo takiego nie znałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć żadnego z moich znajomych, który mógłby mieć takie koneksje. Wprowadzono mnie do sali restauracyjnej o ścianach z wielkich głazów, dość ponurej na co dzień, ale teraz rozjaśnionej wszystkimi światłami, w której stoły zostały odsunięte pod kamienne ściany, a na środku, przy jedynym, nakrytym białym obrusem, siedział w zabyłkowym fotelu mężczyzna tuszy dość słusznej. Usługiwał mu prezes klubu w asyście dwóch wiceprezesów. Gość, gdy mnie zobaczył, przerwał pochłanianie pokaźnego pieczonego ptaka, otarł zatłuszczony wąs w wielką bielutką serwetkę, powstał, i z okrzykiem: - Witaj, rodaku! - ruszył ku mnie z otwartymi ramionami, powiewając połami zakopiańskiego kożucha. Gdy jużeśmy się wycałowali i przywitali, posadzono mnie obok gościa, postawiono również przede mną półmisek z zacnym skądinąd pta kiem i popłynęła opowieść. Adam baron Konopka, kombatant ostatniej wojny, istotnie był prezesem Królewskiego Towarzystwa Myśliwskiego z siedzibą w Londynie. Właśnie wracał do domu z półrocznego „zimowego” safari w Afryce, po drodze zatrzymał się na dobę u siostry w niedalekim Kitzbiihel i dziś rano, słuchając wiadomości radiowych, dowiedział się, że właśnie w Spittal startują polscy narciarze. A że u siostry nieco się nudził, wsiadł w samochód i przyjechał, a następnie zaczął nas ścigać kolejką linową aż na wysokość dwóch tysięcy metrów. Akurat w sali po skończonej konkurencji zaczęli się gromadzić zawodnicy, także nasi. Pan baron ich również zaprosił do stolika i nim się zorientowaliśmy, wylądowaliśmy w naszym hotelu, który o ile dobrze pamiętam nazywał się „Posthoff”. Chłopcy z Hanią na moment gdzieś zniknęli i już po chwili na stoliku stały pięknie rzezane, kryształowe kieliszki z huty „Julia” (widać komuś z naszych nie udało się dotąd spieniężyć w Wiedniu kryształowego kompletu) napełnione kuszącą zapachem żubrówką i góry połamanych kabanosów nowotarskiego wyrobu. Pana barona tak zachwyciło zarówno zaopatrzenie, jak i zastawa, że do Kitzbiihel nie wrócił ani tego, ani następnego dnia. Dwukrotnie byłem zmuszony wyrwać się z tego miłego towarzystwa na odprawy kierownictwa zawodów, gdzie już zawsze z racji koneksji z baronem sadzano mnie po prawicy przewodniczącego. Na trzeci dzień baron odprowadził nas na pociąg do Wiednia i długo stał na peronie machając nam ręką. Więcej go nie spotkałem. Ale przez dwadzieścia lat wymienialiśmy na każde święta Bożego Narodzenia kartki z życzeniami. W późniejszych latach, przy okazji pisania książek na tematy akowskie, trafiłem na jego żonę, ale to inna opowieść, którą Czytelnik pozna w odpowiedniej chwili. Na razie jechaliśmy do Wiednia, a z tym wiązał się pewien problem. Czekała tam bowiem na nasz telefon piękna bankierowa znajoma z weneckiego pociągu z obiadem i całodziennym programem. A tu nagle okazało się, że Tadek chce w ciągu tego jednego dnia kupić samochód, którym nazajutrz mieliśmy wrócić do Zakopanego. I do tego przedsięwzięć: a byli mu niezbędnie potrzebni Józek i Robert. Nie było innego wyjścia, musieliśmy się rozdzielić. Dodałem im jeszcze Hanię i podzieliliśmy obowiązki oni zostali oddelegowani do spraw samochodowych, ja do bankierowej, jako że mnie zawsze przypadały najbardziej odpowiedzialne zadania. Ostatnie szylingi wydaliśmy na piękne róże oraz moją taksówkę. Panią zastałem równie uroczą, jak poprzednio, trochę jedynie zmartwioną, że nie było ani naszych chłopców, ani jej bankiera. Zrezygnowaliśmy więc z obiadu na zewnątrz i zjedliśmy „co było” w lodówce. Na szczęście było niemało. Tego popołudnia obwiozła mnie po całym Wiedniu. Rano nowiutkim volkswagenem Tadka ruszyliśmy do Zakopanego. W domu na Jelonkach, akurat gdy przyjechałem z Włoch, zaczęły się przygotowania do dziewiątych urodzin Weroni. Oboje z Anią niecierpliwie zastanawialiśmy się, czy paczka z lalką zdąży nadejść na czas. Zdążyła w przededniu. Jednak lalka miała naderwaną głowę, a piękną kolorową sukienkę rozciętą od góry do dołu. Całą noc reperowaliśmy uszkodzony przez zbył gorliwych celników prezent. Marynia suknię, ja oderwaną głowę. Zdążyliśmy tak, że Weronia się nawet chyba nie zorientowała. Lalce daliśmy na imię Aszunta. Oczywiście, następnego dnia córka zaniosła ją do szkoły i była tego dnia najważniejsza w klasie, a liczba jej przyjaciółek uległa podwojeniu. O ile dobrze pamiętam, Aszunta zajmowała najbardziej reprezentacyjne miejsce w jej pokoju nawet wtedy, gdy Weronia obchodziła urodziny... dwudzieste. Aszunta do dzisiaj funkcjonuje w kolejnym pokoleniu rodzinnym. W Warszawie czekała też na mnie wspaniała wiadomość. Po dwóch latach drukarskiego pichcenia ukazał się wreszcie Smak śniegu. Skromna to była książczyna, ale moja i do tego pierwsza. Oczywiście, uważałem, że dziesięciotysięczny nakład jest dalszym ciągiem komunistycznych szykan wobec mnie, że w wolnym świecie wydano by mi i trzydzieści tysięcy. Nie spodziewałem się, że Pan Bóg boleśnie mnie ukaże za tę pychę. Doczekałem bowiem, po prawie trzydziestu latach, wolności w Polsce i tego, że najpoczytniejsza moja książka rozeszła się w nim zaledwie w pięciu tysiącach (co prawda w siódmym wydaniu). Jednak i wtedy nadal gotów byłem krzyczeć: „Precz z komuną! Niech żyje kapitalizm!” tyle że z uzupełnieniem: „byle z komunistycznymi nakładami książek, także akowskich i niskimi ich cenami oraz doskonałą w porównaniu z dzisiejszą dystrybucją”. Ale na razie cieszyłem się tą pierwszą książką i czekałem na pierwsze recenzje, choć zdrowy rozsądek mówił, że czekam daremnie. Z tym większym więc zapałem zacząłem uzupełniać Nocne szlaki. Zajęło mi to całe wakacje. Anka pojechała na ten czas z dziećmi znów do Zawoi, a ja wpadałem do nich, gros czasu poświęcając jednak książce. Skończyłem na jesieni. Pani Danusia Sadkowska przyjęła ją, pełna najlepszych nadziei. Tym razem „Nasza Księgarnia” zapewniała, że książka będzie wydrukowana prawie na pewno na wiosnę, a najpóźniej na jesieni przyszłego, 1963 roku. Po doświadczeniach ze Smakiem wiedziałem jednak, że dobre chęci wydawcy nic tu nie znaczą. Drukarnie dyktowały twarde warunki i przeważnie na terminy nie miały wpływu niczyje prośby i ponaglenia. Natychmiast zacząłem przemyśliwać o książce trzeciej, także narciarskiej, ale cofniętej w czas tuż powojenny na teren polskiego Dzikiego Zachodu, czyli w Karkonosze. Chciałem jakoś wykorzystać niektóre realia z mojego pierwszego obozu harcerskiego w Żybocinie niemiecką kradzież i pomoc polskiej dziewczyny. Wprawdzie ostatecznie wyszło coś zupełnie innego, jednak główna myśl pozostała. Dopisałem do tego opuszczone schronisko na terenie penetrowanym przez wehrwolf i wieżę Babel koło niego. Zakopiański narciarz po służbie u Andersa, stary, zdziwaczały dziadek po krwawych doświadczeniach z Ukraińcami na Wołyniu, autochtonka wychowująca polskie dziecko porwane przez Niemców i oddane tu na zniemczenie, łwowiak komendant placówki WOE barmanka-łączniczka z powstania warszawskiego i cała masa dzieciaków z Polesia i innych kresowych regionów, próbujących tu stworzyć nową społeczność. A że rzecz się dzieje w schronisku na górze Diabelna, gdzie gospodaruje narciarz z Zakopanego, stąd i tytuł Gazda z Dtabelnej. Oczywiście głównym elementem jednoczącym stał się sport, a ściślej dwie narciarskie deski. Moje książki młodzieżowe przeważnie oparte były na narciarskich przygodach własnych lub zasłyszanych. W Smaku śniegu (1962) opisałem nasze WKN-owskie przeżycia, Nocne szlaki (1964) potraktowałem jako klamrę spinającą wojnę i narciarstwo, w Gazdzie z Diabelnej (1967) sięgnąłem do elementów obozu w Żybocinie. W Trudnym lecie (1979) wykorzystałem leśno-żywiczarskie doświadczenia wojenne z Herbowa 1963 W TV coraz trudniej towarzysze znów dzwonią tydzień z Anką na „Batorym” Tomek patrzy w niebo Pisząc tę trzecią książkę, wszedłem w kolejny rok. Sezon narciarskich trans misji telewizyjnych przeszedł dość spokojnie, choć Jurek Budny sygnalizował mi ciągłe naciski na TV, by zaprzestała współpracy ze mną. Uzgodniliśmy, że skończę na Olimpiadzie Zimowej 1964 roku w Innsbrucku. Przez całe lato pisałem Gazdę. A jednak okazało się, że Smak śniegu został zauważony, był w prasie nawet chwalony. Przydarzyła się mu też przygoda, która się już przy żadnej innej mojej książce nie powtórzyła. Miał zagraniczną edycję. Miła pani z warszawskiego wydawnictwa, której udzieliłem gościny na jedną noc w Zakopanem w czasie Spartakiady Armii Zaprzyjaźnionych, zainteresowała tą książeczką oficynę „Sport” w Bratysławie i ona to wydała Smak śniegu po słowacku pod tytułem: Tak chuti sneh. W końcu lata spotkało mnie, a raczej nas oboje z Anią, dziwne zdarzenie. Wobec tego, że umowa na Gazdę zapewniła nam nieco grosza, postanowiliśmy odpocząć przez tydzień w warunkach trochę mniej harcerskich. Wykupiliśmy na początku września tygodniowy rejs „Batorym” po Bałtyku, ze zwiedzaniem Helsinek i Leningradu. Przede wszystkim chciałem podczas dwudobowego postoju w Helsinkach pojechać do Kouvoli i odwiedzić Karlosów, u których Anka jeszcze nie była. Dwa dni przed wyjazdem zatelefonował do mnie mężczyzna, przedstawiając się jako oficer kontrwywiadu i prosząc o spotkanie w pilnej sprawie w dowolnym miejscu i czasie. Byle szybko, bo termin nagli. Ten telefon natychmiast odnowił we mnie wszystkie obawy i niechęci nagromadzone przez dwanaście lat. Odmówiłem mu zdecydowanie i ostro, odsyłając do mojej teczki w archiwum UB. Ale on, zaabsorbowany swoim problemem, zapewnił mnie, iż nie ma czasu czegokolwiek sprawdzać, a ponieważ rzecz jest wagi państwowej, jest przekonany, że jako znany patriota udzielę mu wszelkiej pomocy. Nie zgodziłem się jednak ani na spotkanie w kawiarni, ani u mnie w domu. Powiedział więc zdesperowany: - Trudno, będę zmuszony sprowadzić pana na komendę. - Może mnie pan nie zastać w domu. - Zaryzykuję. Wyjaśniłem zaniepokojonej Ance o co chodzi, złapałem marynarkę i wyskoczyłem do ogrodu. Ale w furtce zderzyłem się z trzema milicjantami. Od rozmowy z kontrwywiadowcą minęło dopiero pięć minut. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że on wcale nie musiał wysyłać wozu z pałacu Mostowskich. Komisariat milicji Wola był na Jelonkach w odległości dwustu metrów od naszego domku. Towarzysze milicjanci wsadzili mnie do samochodu grzecznie, ale stanowczo i powieźli do „Mostowa” niczym Matę Hari. bywatel porucznik Werner czy Krauze (bodajże tak się przedstawił, zresztą nigdy się nie wie, czy i które nazwisko w tej profesji jest prawdziwe) jeszcze raz przeprosił za to, że mnie niepokoi oraz za formę dowiezienia do „Mostowa”, ale stwierdził sam go do tego zmusiłem. Sprawa wygląda następująco: wycieczki zagraniczne, a szczególnie kilkusetosobowe rejsy morskie, są wykorzystywane przez zachodnioniemieckie służby wywiadowcze do organizowania ucieczek z Polski na Zachód potencjalnych emigrantów, z których część potem zostaje zwerbowana, przeszkolona i przerzucana do PRL z określonymi zadaniami. Rejs turystyczny, który mamy z żoną odbyć, też ma służyć temu celowi. Mało tego, ma to być przerzut najliczniejszy. Polskie służby ustaliły tę sprawę w sposób absolutnie pewny, ale, niestety, zbył późno. Kilkadziesiąt osób, które na pewno chciały uciec, wycofano już z rejsu, ale co najmniej drugie tyle jest podejrzanych. Można by ich oczywiście też wycofać, ale wywołałoby to szum w świecie i zraziłoby ludzi niesłusznie podejrzanych, będzie się ich zatem obserwowało na statku i w miarę potwierdzania podejrzeń odsyłało w czasie rejsu. Chodziłoby tu o pomoc w ustaleniu pracy tej siatki. Szczególnie należałoby zwrócić uwagę na młodego inżyniera nazwiskiem Cyran z Raciborza. Niestety, nie wszyscy etatowi pracownicy kontrwywiadu do tego rodzaju zadań się nadają, tak więc kontrwywiad musi zwrócić się do ludzi spoza służby z propozycją wyparcia tych działań. Umilkł i czekał. A ja myślałem, że mnie krew zaleje. Powiedziałem mu w miarę spokojnie, lecz dobitnie: - Panie poruczniku. Pana rozmowa ze mną wskazuje, że panowie jesteście amatorami wśród kontrwywiadowców. Po pierwsze, należało sprawdzić teczki tych, których teraz usiłujecie łowić siecią na ulicy. Gdyby pan to zrobił, nie byłoby tej rozmowy. Po drugie nie widzę w ucieczkach tych ludzi niczego groźnego dla Polski. Jeżeli tu im się nie podoba, a tam mają rodziny i będą żyli lepiej Bóg z nimi. Ja im w tym przeszkadzać nie będę. A szczególnie pomagając wam. - Dlaczego jest w panu tyle zajadłości? - Jeszcze raz pana odsyłam do mojej kartoteki. Niech pan o moją zajadłość zapyta tych, którzy mnie przesłuchiwali dwanaście lat temu. - Czy pan wie, że pana i pańską żonę także mógłbym wycofać z rejsu? - Oczywiście, że wiem. Wiem też o tym, co panu może się wydać dziwne, że ani mnie, ani mojej żony nie jednym, ale dziesiątkiem takich rejsów pan nie kupi. - A ja ciągle mam nadzieję.. I na tym się rozmowa skończyła. Przez dwa dni czekaliśmy na Jelonkach ze sPAXowanymi walizkami, niepewni, czy on spełni swoją groźbę, czy nie. Ale nic się nie działo. Pojechaliśmy więc do Gdyni i zaczęliśmy się okrętować. Niestety, większość małżeństw, w tym i my, nie dostała wspólnych kabin. Staliśmy z Anią na górnym pokładzie, czekając, czy nas nie zdejmą ze statku. Ale wybrano cumy, syrena ryknęła, orkiestra dansingowa odegrała hymn i holowniki zaczęły odciągać „Batorego” od nabrzeża. Było samo południe, mieliśmy już wynajęte leżaki na pokładzie, pobiegliśmy więc do kabin, aby się przebrać. W mojej kabinie zastałem młodego współlokatora. - Cyran jestem przedstawił się. Wcale mnie to nie zaskoczyło. Byłbym raczej zdziwiony, gdybym tu zastał kogoś innego. Szybko się przebrałem i pobiegłem na górny pokład. Anka już na mnie czekała. Gdy jej powiedziałem, z kim dzielę kabinę, uśmiechnęła się. Z nią mieszkała jakaś Ślązaczka. Oboje także nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, że nasze kabiny są na podsłuchu. Ale podsłuchujący nas funkcjonariusz niewiele usłyszał. Od wypłynięcia z Gdyni, czyli od południa aż do północy praktycznie nie było nas w kabinach. Bo po przedpołudniowych leżakach był obiad, po nim znów leżaki, następnie pod wieczorek, potem five, kolacja i dansing. Gdy po północy wróciłem do kabiny, mój Cyran już spał. Rano powiedziałem mu tylko, że na dwie doby będzie miał kabinę do dyspozycji, bo ledwo „Batory” dobije do Helsinek, czekają na nas przyjaciele, z którymi jedziemy poza stolicę i wrócimy po dwóch dniach, tuż przed odpłynięciem statku. Sądzę, że mój podsłuchiwacz wiele się nie dowiedział także z tej naszej konwersacji. Myślę, że i sam Cyran był zaskoczony, jeżeli spodziewał się, że mu podstawią do kabiny kapusia. W Helsinkach w porcie czekał na nas Karlos i po trzech godzinach byliśmy w Kouvoh. Dwie doby w tym pięknym miasteczku minęły jak z bicza strzelił. Tym bardziej, że Raili, z zawodu inżynier włókiennik, miała maleńki sklepik z pasmanterią, a w nim tak wielki wybór wszelkich nici, guzików, koronek, zamków błyskawicznych, kordonków, frędzli i innych ozdóbek, że śmiało zaryzykuję takie twierdzenie w tym małym sklepie wybór rodzajów, kolorów i wzorów był większy, niż w całym ówczesnym PRL-u. To spowodowało, że Ania, która nigdy dotąd za ciuchami się nie uganiała, była tym bogactwem oszołomiona. Po dwóch dniach musieliśmy wracać do Helsinek pociągiem, bo Karlos, który miał nas odwieźć samochodem, nieco zaniemógł na serce. Problem tkwił w tym, że pociąg przyjeżdżał do Helsinek co prawda na godzinę przed odpłynięciem „Batorego”, ale w godzinę po terminie wyznaczonej zbiórki. Spodziewając się, że ucieczka kilku czy kilkunastu ludzi spowoduje zbiorową podejrzliwość i histerię wszelkich służb na statku, zatelefonowałem z Kouvoli do kapitana z informacją, że nasze opóźnienie będzie spowodowane późniejszą godziną przyjazdu pociągu. W kabinie Cyrana już nie zastałem, a przez okrętowy radiowęzeł aż do chwili odpłynięcia statku wyczytywano ponad trzydzieści nazwisk osób proszonych o zgłoszenie się. Sublokatorki z kabiny Anki także nie było. Nazajutrz rano obudziliśmy się przy nabrzeżu portu leningradzkiego. Po raz pierwszy widziałem to miasto latem. Niestety, bez śniegu było odrażające tak dla oczu, jak i dla nosów. A że nie całe miasto składa się z Newskiego Prospektu, Pałacu Zimowego czy Ermitażu, gdzie panuje wzorowy porządek, co rusz natykaliśmy się na miejsca nie pasujące do określenia „Wenecja Północy”. W drodze powrotnej prawie cały czas spędziliśmy na leżakach na górnym pokładzie, w salach jadalnych albo na dansingach. Odrabialiśmy zaległości z całym poświęceniem. Jednak kilka razy zostaliśmy odwiedzeni przez małomównych panów, chcących się dowiedzieć jak najwięcej o naszych współpasażerach, którzy wybrali wolność. Jednak naprawdę nie mieliśmy im na ten temat nic do powiedzenia. Po przyjeździe Tomek zaskoczył nas dość niecodzienną prośbą. Chciał, abyśmy mu zaprenumerowali miesięcznik „Urania”. Już od pewnego czasu zauważyliśmy, że ilekroć wieczorem niebo jest pogodne, przesiaduje na przeszklonej werandzie i przez starą lornetkę, którą kiedyś dostałem od Teśka, obserwuje księżyc. Spełniliśmy jego prośbę, ciekawi, co z tego wyniknie. Do głowy nam nie przyszło, że siedemnaście lat później ten mały brzdąc, podczas swojego pierwszego stypendium astronomicznego w USA, zostanie odkrywcą gwiazdy, która w historii astronomii światowej będzie zarejestrowana pod symbolem 1E0643.0-1648. Tymczasem Tomek stawiał dopiero pierwsze kroki na drodze do poznawania kosmosu. I jak zwykle robił to systematycznie i porządnie. Za pomocą kalendarium znajdującego się w każdym numerze „Uranii” nadal obserwował niebo, ale już bardzo metodycznie. Założył zeszyt zapisków i gdy tylko z kalendarza wynikało, że „w górze” będzie się danej nocy coś działo ciekawego, przygotowywał się jak Amundsen do zdobycia bieguna. W październiku na werandzie było już zimno, więc ją uszczelniał, podgrzewał elektryczną maszynką, przenosił swój materac, śpiwór, wieczorem przygotowywał kanapki, budzik, termos z gorącym kakao, lornetkę i kładł się spać. Ponieważ wiedzieliśmy, że Tomek jest nieprzeciętnym śpiochem i jego największym problemem jest zdążenie każdego ranka do szkoły, byliśmy ciekawi, jak te obserwacje będą się odbywały. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że jeżeli tylko chce, potrafi być bardzo dobrze zorganizowany. Budził się w środku nocy, gdy tylko zegar zadzwonił, obserwował co trzeba, notował, zjadał kanapkę, popijał kubeczkiem kakao, nastawiał budzik na następny termin obserwacji i zasypiał. Po pół godzinie powtarzał operację i tak do białego rana. Jego największym problemem wtedy i po kilkunastu latach, już jako młodego absolwenta Wydziału Astronomii Uniwersytetu Warszawskiego był niedostatek polskiego sprzętu. Dzięki życzliwym znajomym trzy lata później udało mi się zdobyć dla niego miniaturową autentyczną lunetę, ale gdy na studiach miał ćwiczenia w prawdziwym Obserwatorium Astronomicznym w Ostrowiku, znów pracował na teleskopie rok starszym ode mnie, a posiadającym przeciwwagi sporządzone z dwóch cegieł. 1964 Transmisje z Olimpiady w Innsbrucku ćwierć wieku przerwy we współpracy z TV „Gazda z Diabelnej” na finiszu druk „Nocnych szlaków” praca w „Tygodniku Polskim” („La Semaine Polonaise”) zbliżenie z akowcami z Gór Świętokrzyskich pierwsze materiały i publikacje o „Ponurym” i „Wachlarzu” Całą zimę 1963/1964 przesiedziałem nad Gazdą z Diabelnej. Brakowało mi dosłownie dwóch tygodni, aby skończyć książkę przed Olimpiadą Zimową w Innsbrucku. Przy montowaniu ekipy TV okazało się, że dewiz starczy tylko dla potowy ludzi. Nie miałem wątpliwości, że znajdę się w połowie „bezdewizowej”. Zresztą nie czułem o to do nikogo żalu. Przecież odchodziłem. Dyrektor Muszyński ze „SportsTouristu” dał mi niedwuznacznie do zrozumienia, że i tam moja praca przy redagowaniu biuletynu informacyjnego dobiega końca będę więc musiał kolejny raz odejść z pracy. Że jednak był człowiekiem przyzwoitym, zaproponował mi udział w wycieczce „naszej” firmy na pierwszą część Olimpiady w Innsbrucku za ulgową opłatą. W ten sposób mogłem się tam znaleźć również jako komentator telewizyjny. To było niezapomniane przeżycie, mimo że mieszkając w Jennbach oddalonym o czterdzieści kilometrów od olimpijskich stadionów więcej czasu spędzaliśmy w autokarach i korkach niż na samych imprezach. Zapamiętałem z tych pierwszych siedmiu olimpijskich dni wiele zarówno podniosłych, jak i śmiesznych momentów. Utkwiły mi w pamięci szczególnie dwa. Pierwszy, to niedzielna bezpośrednia transmisja z konkursu skoków do kombinacji klasycznej, odbywającego się w Seefeld, przekazywana na cały świat. Sprawozdawcy na kilkudziesięciu stanowiskach komentatorskich pracując pośród gwaru i zgiełku, zasypywani byli ciągle zmieniającymi się komunikatami dotyczącymi numerów zawodników, którzy wycofali się lub zostali wycofani z konkursu po I serii skoków. Gdybyż jeszcze kamerzyści i realizatorzy przestrzegali żelaznego reżimu transmisji i pokazywali każdego skoczka na rozbiegu i jego numer, nie byłoby to takie skomplikowane. Cóż jednak mają robić komentatorzy wiedząc, że posiadana przez nich lista startowa jest niezbył aktualna, a na ekranie zamiast skoków pokazuje się do znudzenia przylot helikopterem na stadion skoczni irańskiego szachinszacha Rezy Pahlaviego z cesarzową Sorayą? Albo też, gdy w połowie lotu skoczka wchodzi na ekran przebitka z biegu zjazdowego, na której widać zawodnika miotanego po trasie w karkołomnym upadku i okazuje się, że nie jest to nikt ze ścisłej światowej czołówki, ale książę Aga Khan? Byliśmy więc z redaktorem Rzeszotem spięci, starając się mimo wszystko przekazywać walkę na skoczni, choć kamery częściej pokazywały ciekawostki. Transmisja ze skoków a wówczas jeszcze do kombinacji skakało się trzy razy jest rzeczą dość trudną, jeśli chodzi o podawanie wyników. Bardzo łatwo jest powiedzieć: „Skoczył osiemdziesiąt siedem metrów”, ale jeśli skoczków jest na przykład siedemdziesięciu, to w ciągu dwóch i pół godziny słowo „skoczył” powinno się powtórzyć ponad dwieście razy. Aby więc nie zanudzić na śmierć telewidzów, wymyślaliśmy wszelkie inne możliwe określenia, jak: „osiągnął odległość”, „pokonał odległość”, „uzyskał”, „wykonał skok na odległość”. Oczywiście, mieliśmy pełną świadomość tego, że momentami gwałcimy zasady języka polskiego, że powstają różne dziwolągi, a puryści językowi już zacierają rączki na samą myśl, jaki to wycisk dadzą nam nazajutrz w prasie i radio. Kiedy więc tego pięknego, słonecznego i mroźnego dnia, pocąc się ze zdenerwowania podałem wiadomość, że „taki a taki zawodnik oddał skok na odległość osiemdziesięciu ośmiu metrów”, natychmiast zdałem sobie sprawę, że coś tu było nie tak. Zaraz też zapaliło się światełko na aparacie warszawskiego nasłuchu. Rzeszot, który w tym momencie odpoczywał, podniósł słuchawkę, chwilę porozmawiał szeptem, po czym pokazał na migi, że to do mnie. Przekazałem mu więc mikrofon, wziąłem słuchawkę i usłyszałem spokojny głos naszego szefa Witka Dobrowolskiego: - Dobrze idzie, panie Cezary, ale na przyszłość niech pan pamięta, że oddaje się raczej mocz, a nie skok. W tym momencie miałem żar w głowie i język wysuszony na wiór. Rzeszot widocznie wiedząc o co chodzi poklepał mnie uspokajająco po kolanie i wskazał na butelkę Coca-Coli. Rzuciłem się na nią wściekły i łykając brunatny, lodowaty płyn przeklinałem Witka do piątego pokolenia. Bo gdyby on był tu, na naszym miejscu, to... Wiedziałem jednak, że miał rację. I już nigdy tego błędu nie powtórzyłem. Może między innymi dlatego, że pożegnałem się z TV na ćwierć wieku. A gdy w 1988 roku znów zostałem dopuszczony do łask, wypowiadałem się już i dotąd wypowiadam na zupełnie inne tematy. Drugie zdarzenie zapamiętane z Olimpiady związane jest z polityką i mordobiciem. W czasie Igrzysk poczta austriacka wypuściła ładną serię znaczków, którą w specjalnych okienkach stemplowano okolicznościowymi kasownikami. Członkowie ekip olimpijskich, a także ich różnych służb byli obsługiwani poza kolejnością. Poszedłem wraz z Andrzejem Kramem do dość dużego urzędu w centrum Innsbrucka. Mieliśmy na sobie oficjalne stroje, emblematy z orłami, a w kieszeniach odpowiednie dokumenty. Okazało się, że prócz długiego rządka „cywilów” czeka też kilku olimpijczyków. Stanęliśmy więc na końcu tej drugiej kolejki. Urzędniczka obsłużyła poprzedników, a gdy nadeszła nasza kolej, z dłuższego ogonka wystąpił opasły gość, zastąpił nam drogę i powiedział, że teraz my sobie poczekamy. Zwróciłem się więc do urzędniczki, aby respektowała zarządzenie swojego ministra. Wtedy grubas odepchnął od okienka Andrzeja i rozwrzeszczał się na cały głos: - Kto nas tu będzie uczył porządku? Polacy? Ja znam te wasze porządki. Poznałem je w czasie wojny. W Warszawie i Krakowie. Znam tych waszych patriotów. Partyzantów. Bandytów. Rauss! W tym momencie dostał ode mnie w pysk, a Andrzej kolanem zdzielił go w podbrzusze i złapawszy za skafander, rzucił na ścianę. Tłum zafalował nie bardzo dla nas przyjaźnie, ale ja dość głośno zażądałem od urzędniczki natychmiastowego wezwania policji. Nim jednak policja nadjechała, lokal opustoszał. Napastnik był podpity i okazał się na tyle głupi, że przy policjantach zaatakował nas słownie jeszcze raz. Policjanci spisali jedynie nasze karty identyfikacyjne, przeprosili, a swego ziomka zabrali do radiowozu. Oburzyło mnie wtedy zachowanie Austriaka. Dotąd miałem ich bowiem za nie szczęśliwe ofiary Anschlussu. Późniejsze wyjazdy do tego kraju i rozmowy z mieszkającymi tam Polakami i z samymi Austriakami przekonały mnie, że są to ludzie sympatyczni i wielu z nich ma za sobą antyfaszystowską przeszłość, co jednak wcale nie przeszkodziło innym i to całkiem licznym być w czasie wojny gorliwymi nazistami, a nawet służyć z przekonania w gestapo i SS. Co gorsza, o ile po wojnie odpowiednie postępowanie aliantów wobec Niemców doprowadziło (poza NRD) do powstania w nich poczucia winy za wojnę i jej zbrodnicze następstwa, o tyle Austriacy, jako ofiary Anschlussu, nie zostali objęci wieloletnim systemem reedukacji i dlatego wielu austriackich nazistów wcale nie wstydzi się swej brunatnej przeszłości. Po przyjeździe do domu po raz któryś z rzędu znalazłem się na pozycji wyjściowej, tym razem nie mając zabezpieczenia w postaci współpracy z telewizją i redagowania biuletynu „Sports-Touristu”. Pozostawało mi wprawdzie skromne oparcie finansowe w klubie, ale tego nie mogłem i nie chciałem przeciągać w nie skończoność. Istniały jeszcze książki, jednak dotychczasowa częstotliwość ich ukazywania się a to przecież limitowało przypływ gotówki nie zapewniała stałego dochodu, a co najwyżej mogła stanowić jego uzupełnienie. Pewną pociechą stało się zakończenie druku Nocnych szlaków. To już było coś. Jeszcze nie za wiele, ale dawało mi większe poczucie pewności, że wyszedłem poza szeroki i efemeryczny krąg autorów jednej książki. Pod wpływem tego bodźca szybko zakończyłem pisanie Gazdy i pobiegłem z nim na ulicę Spassowskiego, do „Naszej Księgarni”. Pewnego kwietniowego dnia spotkałem na ulicy Stanisława Ziembę, znajomego sprzed 20 lat redaktora ze Śląska. To on ratował mnie na łamach „Dziennika Zachodniego” w 1946 roku, gdy Niemcy okradli nas w Żybocinie, a wszyscy miejscowi raczej współczuli im niż nam. Obaj ucieszyliśmy się z naszego spotkania. Okazało się, że jest naczelnym w „Tygodniku Polskim”, czyli „La Semaine Polonaise”. Było to czasopismo dość dziwne: firmowane przez Towarzystwo Łączności z Zagranicą „Polonia”, wydawane przez Oficynę „Polonia”, a przeznaczone dla środowisk polskich we Francji. Wobec tego „Tygodnik” miał formalną redakcję w Paryżu, zaś faktyczną w Warszawie, przy ulicy Noakowskiego, w budynku, w którego przechodniej bramie jeszcze nie tak dawno Polskie Radio udzielało gościny WKN-owi. Mój znajomy należał do „wielowarsztatowców”, ściśle współpracował także z nowo powstałymi „Kulisami”. Tyle dowiedziałem się od niego. On o mnie za to o wiele mniej. Bo ileż razy można opowiadać o swoich niepowodzeniach? Ale ten stary narciarz miał już w ręku mój Smak śniegu i bardzo mu ta książka przypadła do gustu. Powiedziała mu o mnie więcej, niż ja sam. Zaproponował mi więc współpracę, i to zarówno w „Tygodniku”, jak i dorywczo w „Kulisach”. Lojalnie uprzedziłem o związanych ze mną kłopotach, szczególnie w RSW „Prasa”, ale jego to zbytnio nie przeraziło, zwłaszcza że „Tygodnik Polski” nie wchodził jeszcze wtedy w skład robotniczo-prasowego koncernu. I tak oto zaczepiłem się wreszcie na dłużej w redakcji z prawdziwego zdarzenia. Nie pozbyłem się jednak obaw, że w każdej chwili moje szczęście może prysnąć i znów odczuję boleśnie działanie „szczurzej gęby” i jego kumpli. Mijały wSŻAKże tygodnie, a nawet miesiące, a wokół mnie nic złego się nie działo. Wyjaśnienie przyszło po dwudziestu pięciu latach, gdy przy pomocy pewnych ludzi udało mi się odtworzyć curriculum vitae Wiktora Siennickiego. Otóż okazało się, że dzięki swoim kwalifikacjom, szczególnie „moralnym”, nadal piął się w górę. Już jako pełny pułkownik, odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, został właśnie w 1964 roku na dwa lata oddelegowany do Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli działającej w Wietnamie. Jak z tego widać, oddawaliśmy do takich ważkich misji najwartościowsze siły. Niestety, żadna ameba mu się nie przytrafiła i po jakimś czasie wrócił, co natychmiast odczułem na własnej skórze. Tymczasem jednak cieszyłem się spokojem. W ogóle rok 1964 okazał się dla mnie szczególnie korzystny. Nim zdążyłem błysnąć w „Tygodniku”, udało mi się to w „Kulisach”. Chyba jeszcze w kwietniu ukazał się tam list Bronisława Sianoszka, prostujący pomyłki, które na łamach owego tygodnika zakradły się do jakiejś poprzedniej, już nie pamiętam czyjej, publikacji. Rzecz dotyczyła konspiracyjnej produkcji pistoletów maszynowych dla Armii Krajowej, wzorowanych na zrzutowych angielskich stenach. Prowadził ją w drugiej połowie 1943 roku w małej fabryczce maszyn i narzędzi rolniczych w Suchedniowie w Górach Świętokrzyskich inżynier Kazimierz Czerniewski, pseudonim „Korebko”, którego Bronek (tak, tak! dziś to już dla mnie Bronek) był i kuzynem, i ochroniarzem. Na prośbę mojego redaktora odwiedziłem Sianoszka, aby napisać dla „Kulis” coś więcej o tych stenach. Już jednak podczas pierwszej z nim rozmowy zorientowałem się, że jest to niezwykle barwna postać i w jego życiorysie bojowym etap suchedniowski nie jest wcale fragmentem najciekawszym. Skontaktował mnie z jednym ze swoich konspiracyjnych dowódców, i to nie byle jakim, bo samym podpułkownikiem drem Alfredem Paczkowskim, „Wanią”. Był to jeden z pierwszych cichociemnych, pod którego komendą Bronek Sianoszek i grupka innych młodych ludzi z Warszawy i Brześcia w ramach dywersyjnej akcji „Wachlarz” na wschodzie wysadziła 9 kwiet nia 1942 roku kanonierkę niemiecką na Kanale Królewskim. Zablokowało to ową ważną arterię zaopatrzenia frontowego na ładnych parę tygodni. Właśnie o tym, a nie o suchedniowskich stenach, ukazał się mój pierwszy, bardzo długi artykuł na pierwszej stronie „Kulis”. Oczywiście nie znaczy to wcale, że historię suchedniowską w ogóle zlekceważyłem. Odwrotnie. Uznałem, że jest zbył ważna, aby ją publikować w „Kulisach”, nastawionych raczej na materiały sensacyjne. Do sprawy stenów musiałem się odpowiednio przygotować, za mało bowiem na ten temat wiedziałem. Zdawałem sobie natomiast sprawę, że nie ma nic gorszego niż napisanie artykułu, do którego sprostowania są dłuższe od materiału wyjściowego. Dlatego też w miesiąc później znalazłem się na sesji historycznej organizowanej przez kielecki ZBoWiD w Suchedniowie, poświęconej właśnie owym stenom. Zaprosił mnie na nią i zawiózł sam inżynier Czerniewski. Napisałem o tym duży artykuł. Przypomnę, że był to czas, w którym kariery literackie i dziennikarskie robiło się nie na pisaniu o „AK zaplutych karłach reakcji”, a przede wszystkim na gloryfikowaniu Armii Ludowej, na Klossach, Barwach walki i innych wariacjach na temat. O samym zaś sednie sprawy, czyli o walce Armii Krajowej, nikt rozsądny, chcący zrobić szybką karierę ani nie pisał, ani nie drukował. A były to sprawy ciągle nurtujące ludzi obdarzonych jaką taką pamięcią i wrażliwością historyczną, toteż wieści o każdym szaleńcu, który chce opisać tę prawdę i o innym, który te prawdy chce drukować, rozchodziły się bardzo szybko. Było więc do przewidzenia, że z długim i rzetelnym artykułem o Suchedniowie trafić muszę do „WTK”. Było to pismo ze wszech miar interesujące. Dziewięćdziesiąt procent jego czytelników do końca istnienia periodyku nie bardzo wiedziało, co właściwie ten skrót znaczył. Ani wydawca zaś, ani redaktor naczelny wcale się nie kwapili, aby go publicznie rozszyfrowywać, jako że pełna nazwa brzmiała: „Wrocławski Tygodnik Katolików”. Wśród tych trzech słów, tylko środkowe miało jakieś odniesienie do rzeczywistości, bo tygodnika tego nigdy nie wydawano we Wrocławiu, tylko w Warszawie i był pismem „PA”, o którego katolicyzmie różni ludzie mają bardzo różne opinie. Naczelnym od początku został Jerzy Śląski i to się liczyło najbardziej. Śląski był akowcem z Kedywu warszawskiego. W 1944 roku wyszedł z lasu, poszedł do podchorążówki LWP ale gdy w obozie w Skrobowie na Lubelszczyźnie zobaczył, że szy kują ich do wywiezienia w nieznane, przyłączył się do grupy „buntowników” i wraz z nimi wrócił do lasu, a tam wszyscy trafili do oddziału „Orlika”. Etykietka skrobowiaka ciągnęła się za nim stale, a on się jej nie wypierał, przeciwnie, obnosił się z nią godnie. Sląski bez namysłu wydrukował mój artykuł i w ten sposób zacząłem ośmioletnią współpracę z tym wspaniałym pismem. Ona to spowodowała przyklejenie mi przez zajmujących się wyłącznie sekciarskimi podziałami etykieciarzy miana człowieka paxowskiej orientacji. Nigdy nim w ideowym znaczeniu nie byłem, ale jeżeli podstawą do sformułowania tego zarzutu stała się moja współpraca z Jerzym Śląskim w „WTK” i wydawanie moich akowskich książek w „PAie, przyjmuję tę „ksywkę” bez zażenowania. Tym bardziej że o „WTK” właśnie a nie o ZBOWiDowskim „Za wolność i lud” mówiło się powszechnie, że jest prawdziwym organem rzetelnego kombatanctwa. A ze specami od szufladkowania nigdy nie polemizowałem i w dalszym ciągu robić tego nie myślę. Od 1964 do 1972 roku, czyli do likwidacji, „WTK” stał się moją trybuną. Na jego łamach weryfikowałem większość tekstów traktujących o sprawach AK i dzięki temu w edycji książkowej ukazały się już rzeczy sprawdzone, przynajmniej w podstawowej warstwie. A to się przy opracowaniach wojennych, faktograficznych, bardzo liczy. Wróćmy jednak do roku 1964. Niezależnie od łamów „WTK” oraz dość częstego drukowania w „Kulisach”, podstawą mego dziennikarskiego byłu na najbliższe cztery lata stał się „Tygodnik Polski”. Francuska jego wersja była przeznaczona przede wszystkim dla odbiorcy polonijnego z Pas de Calais (to jest tamtejszych górników). Pod tym kątem dobierano tematy, które potem streszczano po francusku. Nie znaczy to wcale, że wszyscy byliśmy romanistami z wykształcenia. Pracowali jednak wśród nas ludzie, dla których francuski był językiem ojczystym. Myślę tu o repatriantach z Francji, ludziach niewątpliwie inteligentnych. Pierwszy z nich to Jerzy W, którego już w tej redakcji zastałem. Dziennikarz, po wieloletniej pracy w kilku redakcjach, za którym jednak ciągnęła się niepochlebna opinia, był bowiem początkowo w Informacji Wojskowej, gdzie dosłużył się wysokiego stopnia oficerskiego. W cztery lata później, po Marcu 1968 roku, musiał od nas odejść, chociaż niestety nie za przeszłość, a za pochodzenie, jak większość wtedy. Drugi, Henryk Kurta, który przyszedł do redakcji dwa lata po mnie, został zastępcą naczelnego i na moich oczach przeszedł metamorfozę: od lektora Komitetu Warszawskiego PZPR po korespondenta najbardziej prawicowego pisma belgijskiego. Osobą wiele znaczącą w redakcji była Wanda K., działaczka partii, pewna siebie żona pułkownika SB, która też radykalnie zmieniła poglądy i też odeszła po Marcu z powodu pochodzenia. Całość roboty spoczywała na barkach sekretarza redakcji, Witolda O., człowieka bardzo pracowitego, ale o twardej ręce. Także jego w ramach odpowiedzialności zbiorowej własna partia wykończyła w Marcu 68 za niewłaściwy ożenek. Specjalny status naszej gazety powodował, że pracowaliśmy na całkiem innych prawach. Wtedy, gdy na przykład o pierwszym w kraju zjeździe cichociemnych „Życie Warszawy” zamieszczało dwuzdaniową notatkę na szóstej kolumnie, w naszym „Tygodniku” ukazywała się bogato ilustrowana dwukolumnowa rozkładówka dużego formatu. Gdy w każdej gazecie krajowej najmniejsza nawet wzmianka o pamiętnikach gen. Berlinga była wtedy przez cenzurę zaciekle tępiona, u nas szły trzy całokolumnowe odcinki. Słowem, moje akowskie materiały nie były tu źle widziane. Na sesji historycznej w Suchedniowie poznałem kpt. Mariana Świderskiego „Dzika”, jednego z oficerów Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich, którymi dowodził por. Jan Piwnik, słynny „Ponury”. Wiele godzin przegadaliśmy wtedy i później o tej partyzantce, Bronek, „Dzik” oraz rozmowy z nimi spowodowały, że stanąłem wobec dylematu: czy pisać o „Ponurym” z Gór Świętokrzyskich, czy o „Wachlarzu”. Oczywiście decyzja dojrzewała powoli, miesiącami, bo obie rze czy były frapujące, a przy tym bardzo mało albo wcale nie znane. Marzyła mi się wielka książka ukazująca szeroką panoramę historyczną i tery torialną. „Ponury” był o tyle „wygodny”, że idąc jego śladem, miałem w polu widzenia dwa, a nawet cztery tematy: cichociemnych, „Wachlarza”, partyzantki świętokrzyskiej i nowogródzkiej. Zacząłem zbierać relacje ludzi, bo wtedy, przed trzydziestu laty, one to stanowiły źródło podstawowe i najłatwiejsze do osiągnięcia. Ale i niezmiernie śliskie. Nie chcę tu nikogo obrażać, ale nie bez racji mówi się, że „nikt nie łże tak, jak naoczni świadkowie”. Trzydziestoletnie doświadczenie dokumentalisty pozwala mi rozszerzyć tę opinię „szczególnie zaś uczestnicy wojny”. Powodów rozmijania się z prawdą jest wiele. Jedni to robią dlatego, że znając tylko wycinek prawdy, podają go jako całość. Inni, bo przemilczają świadomie niewygodne dla siebie fragmenty lub po prostu zawodzi ich pamięć. Jeszcze inni cynicznie łżą, wychodząc z założenia, że wojna dla nich była za krótka, aby sny przeistoczyć w dokonania, a więc to, czego nie zrealizowali w rzeczywistości podają jako fakty historyczne, przypisując je sobie. Bo kto po tylu latach dojdzie, jak było naprawdę... Mimo iż dla historyka dziejów Armii Krajowej długo podstawowym źródłem była relacja, to jednak właśnie ze względu na wspomnianą jej ułomność, musiał owo źródło choćby wycinkowo, fragmentarycznie konfrontować z dokumentami jako materiałem weryfikacyjnym. Dokumentów zaś pozostało niewiele, a jeżeli istniały, były ściśle chronione i dostępne w owym czasie przeważnie tylko dla wybranych, w trzech zbiorach archiwalnych: w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, KC PZPR oraz Wojskowym Instytucie Historycznym. Musiałem się więc do któregoś z tych zbiorów dostać. Zacząłem od starań w miejscu, które wydawało mi się najłatwiejsze do sforsowania, czyli w Wojskowym Instytucie Historycznym. Wojskowi z tej placówki często ułatwiali sobie co trudniejsze prace przez tzw. wywoływanie źródeł. Na ich wniosek, WIH podpisywał z wybraną osobą umowę na opracowanie jakiegoś fragmentu interesującego ich zagadnienia, za które płacili bardzo niewielkie pieniądze, uzyskując materiał, do którego autor zrzekał się swoich praw. Wiedząc o zainteresowaniach sprawami „Wachlarza” ze strony pika Mieczysława Juchniewicza, pińszczanina z pochodzenia, przeprowadziłem z nim szczerą żołnierską rozmowę i on to wystąpił z wnioskiem o podpisanie ze mną umowy na opracowanie pięcioarkuszowego zarysu monograficznego działań tej organizacji. To zapewniało mi dostęp do archiwum instytutu. W jakiś czas potem podpisałem umowę, ale nie będąc pewnym, czy się z niej wywiążę, nawet nie pobrałem zaliczki. Starzy piłkarze mówią zawsze, że gra się tak, jak przeciwnik pozwala i że nie styl gry, a wynik idzie w świat. Dla mnie najważniejszą sprawą było dostanie się do materiałów archiwalnych WIH, nie tylko zresztą „Wachlarza”. I tak się też stało. Po roku pracy w archiwum WIH, a także z relacji co wiarygodniej szych świadków zorientowałem się, że choć w zasadzie zarysowują mi się dwie linie główne, czyli wątek o „Ponurym” i o „Wachlarzu” jako całości, równolegle gromadzę wiele wątków ubocznych, których pomieścić razem z tamtymi nie będę w stanie. Jednocześnie byłem świadom, że są one zbył ważne i na owe czasy przyczynkarskie, aby je pozostawić bez dalszego opracowania. Mało tego, niektóre z nich zaczęły mi wybiegać „przed orkiestrę”, czyli przed sagę o „Ponurym”. Czułem, że niewielkim wysiłkiem mogę z nimi wejść do planów wydawniczych na długo przed czymś większym, czemu już w zamyśle nadałem tytuł Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Początkowo wzbraniałem się przed takim wyprzedzaniem, ale po namyśle doszedłem do przekonania, że wchodzę w teren dość mało znany, dziewiczy, grząski i może lepiej spenetrować go wpierw lekką, wywiadowczą stopą. To była cała operacja, którą nazywam „moją przygodą z Wachlarzem”. 1965-1968 Rusza „Zagłada IV odcinka” w poszukiwaniu tajnego archiwum okrakiem na minie kuszenie „Miry” wyprawa do Mińska Wtoroj Grigorjewskij Pierieutok beton partyjny ratuje „Zagładę” na tapecie „Odłamki granatu” niewygodny skarb Tygrys” w owczej skórze walka o „Ponurego” „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie” akowskim bestsellerem rozstanie z Anią zostaję członkiem ZLP małżeństwo z Grażynką rugowanie Żydów z „Tygodnika” żałosna farsa na zebraniu POP przechodzę represyjnie do „Polski” wschód W drugiej połowie lat sześćdziesiątych zdarzyło mi się coś bardzo skomplikowanego. Wielowarsztatowość tematyczna, połączona z przyspieszeniem pracy nad jednymi książkami, a jednocześnie opóźnienie z różnych względów innych, spowodowały takie spiętrzenie działań, że w okresie tym musiałem borykać się z czterema, a nawet pięcioma książkami. A że okres pracy nad książką to było minimum trzy, cztery lata, dzielenie całego tego galimatiasu na „poprzeczne” odcinki roczne wprowadziłoby wielki chaos. Dlatego też wyjątkowo w czteroletnim okresie 1965-1968 zdecydowałem się opisywać cały cykl prac nad każdym tytułem, odchodząc od przyjętego podziału na roczne odcinki czasowe. Początkowo zamierzałem napisać trzy książki. Pierwszą Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie, drugą (w odległej przyszłości) monografię „Wachlarza”, trzecia zaś miała się składać z drobiazgów, które nie weszłyby do dwóch pierwszych tomów. Ale już pierwszy z „drobiazgów”, o mińskim odcinku „Wachlarza”, rozrósł mi się do trzystu stron oddzielnej pracy. Pozostałe drobiazgi także zmuszony byłem ująć w dwóch dodatkowych tomach. A oto jak powstała Zagląda IV odcinka. Idąc śladami „Ponurego”, cichociemnego, późniejszego bohatera akowskiej legendy Gór Świętokrzyskich i Nowogródczyzny, szczególnie w pierwszym okresie zbierania dokumentów i relacji polowałem na te, które pozwoliłyby mi odtworzyć na kartach przyszłej książki jego brawurowe uderzenie na więzienie w Pińsku i uwolnienie więzionych tam oficerów „Wachlarza”, z kpt. Alfredem Paczkowskim „Wanią” na czele. Słowem, miałem już jakie takie pojęcie o działaniu III, poleskiego odcinka organizacji „Wachlarz”. W materiałach archiwalnych, a czasem i wspomnieniach ludzkich, ciągle jednak natykałem się na niedopowiedziane urywki pewnej sprawy, nazywanej jakby umownie „tragedią mińską”. Miała ona dotyczyć podobnych, ale zakończonych dramatycznie, wydarzeń na sąsiednim w stosunku do Polesia IV odcinku organizacji, w Mińsku litewskim (dziś białoruskim). Te niedopowiedzenia podniecały moją wyobraźnię do tego stopnia, że powziąłem zamiar zbadania i opisania owego incydentu, a ze swoich nie w pełni jeszcze dojrzałych planów zwierzyłem się mojemu serdecznemu przyjacielowi Staszkowi Wierzyńskiemu „Smotryczowi”. Ze „Smotryczem”, jak już wspominałem, wiązała mnie już wtedy serdeczna przyjaźń, wywodząca się ze wspólnej działalności w Polskim Związku Narciarskim. „Smotrycz”, były oficer ewidencyjno-werbunkowy organizacji „Wachlarz” z czasów okupacji, okazał się najwartościowszym pomocnikiem w moich nowych przedsięwzięciach. Mój zamiar jednak przyjął z wyraźnie mieszanymi uczuciami. - O tragedii mińskiej możesz pisać, ale nikt ci tego nie wyda - stwierdził. - Dlaczego? Zamiast odpowiedzi podał mi wyciągniętą z półki książkę w twardej oprawie. Było to kolejne londyńskie wydanie rewelacyjnych na owe czasy wspomnień naszych spadochroniarzy, zrzucanych do kraju. Lektura mnie zauroczyła, ale też zdawała się potwierdzać opinie „Smotrycza”. Mjr Jerzy Sokolowski „Mira”, cichociemny, autor jednego z opracowań, zatytułowanego Zdrada, tak oto prezentował wydarzenia dziejące się na IV odcinku: latem 1942 i zimą 1942/1943 roku: Organizacja, po wielu bezskutecznych próbach zorganizowania konspiracji na IV lidzko-mińskim odcinku, znalazła wreszcie dzięki pomocy polskich przedsiębiorstw budowlanych pracujących dla niemieckiego frontu wschodniego zacze pienie w Mińsku. Do jesieni baza mińska rozrosła się do czterdziestu ludzi, licząc „w tym także grupę dowódczą, złożoną z pięciu cichociemnych z mjrem Tadeuszem Sokolowskim „Tropem”, znanym przedwojennym hippistą, olimpijczykiem na czele. W grudniu 1942 roku na skutek wpadki patrolu dywersyjnego na torze kolejowym i załamania się w śledztwie jednego z żołnierzy nastąpiła totalna wsypa. Z czterdziestu ludzi dwudziestu trzech ostrzeżonych zdołało się ewakuować do Warszawy, pozostali siedemnastu oficerów i żołnierzy (w tym autor opracowania i pozostałych czterech cichociemnych) zostało aresztowanych. Autorowi udało się uciec i dotrzeć do Warszawy, ale reszta znalazła się w potężnej twierdzy, wybudowanej w początkach XVII wieku przez hetmana Sapiehę dla obrony rubieży Rzeczypospolitej, a przez Katarzynę II zamienionej nawiezienie. Warszawa, zachęcona powodzeniem grupy „Ponurego” w Pińsku, postanowiła i w Mińsku spróbować uwolnić aresztowanych. Wysłano na Białoruś czteroosobową, ekipę pod dowództwem szefa sztabu „Wachlarza”, mjra Stefana Rychtera „Tumrego” składającą się z trzech ewakuowanych przed miesiącem z Mińska żołnierzy IV odcinka: właśnie cichociemnego „Miry”, a także por. Stefana Derferta „Stefana” i Tadeusza Romana „Tadzika Dużego”. Ekipa ta znalazła oparcie na jednym z ubo gich przedmieść miasta Gruszewce. U licznie zamieszkujących tu Polaków mieli swe kwatery aresztowani żołnierze IV odcinka, tu też u Katii Osinowskiej, sióstr Arciszewskich przy Wtórom Grigorjewskom Piereułku, u Celiny Motowileowej przy ul. Szczorsa zakwaterowała się grupa przybyła z Warszawy. Przez przekupionego, przy pomocy Katii Osinowskiej, strażnika nawiązano kontakt z uwięzionymi. Dzięki wspaniałej postawie dwudziestoletniego harcerza z Warszawy z drużyny przy gimnazjum imienia Stefana Batorego Mirona Zachert-Okrzanowskiego „Mirka” i jego codziennym grypsom wiedziano prawie wszystko o kierunkach śledztwa. Katia też pewnego dnia zasygnalizowała, że obok Polaków są i inni zainteresowani uderzeniem na więzienie. Podobne zamiary miała grupa wywiadu sowieckiego z partyzanckiej brygady „Dimy” działającej w Puszczy Nalibockiej. Dowódca tej grupy, „Jewgienij”, spotkał się w domu Katii z „Tumrym” i jego towarzyszami. Ustalono wspólne działanie, które obok Polaków uwolnić miało także ponad pięćdziesięciu aresztowanych członków mińskiego komitetu partii. Gdy inne metody zawiodły, postanowiono 6 lutego 1943 roku o godzinie 18.00, we współdziałaniu z częścią pozyskanych strażników i uzbrojonych więźniów-Polaków, uderzyć na twierdzę. Polacy czekali o zmierzchu wyznaczonego dnia w domu Katii na doszlusowanie grupy sowieckiej zostaliśmy zdradzeni. Zamiast komunistów zjawił się o godzinie 6.30 pieszy patrol gestapo i czołg z miotaczem płomieni” kończył swą relację „Mira”. Zaskoczeni Polacy mjr „Tumry” i por „Stefan” ostrzeliwując się, spłonęli w drewnianym domku Katii, zaś „Mira” pod osłoną gęstego dymu zdołał zbiec i prze dostać się do Warszawy, gdzie złożył raport. W świetle tej relacji taki tekst, jaki mi się marzył, istotnie w owych czasach nie miał szans ukazania się drukiem w PRL. Mimo to łudziłem się nadzieją, że a nuż się uda. Przede wszystkim nie przemawiało mi do przekonania zakończenie relacji „Miry”. Partyzantów sowieckich chyba nie mniej niż Polaków interesowało powodzenie wspólnego działania mieli do uwolnienia trzykrotnie więcej ludzi. Sądziłem też, że nie bez znaczenia był fakt, iż książka Drogi Cichociemnych powstawała w szczytowym okresie zimnej wojny. Postanowiłem spróbować, ale nie było to łatwe. Mijały miesiące, a sprawa nie ruszała z miejsca. Aż wreszcie w ostatnim dniu lutego 1966 roku, prawie o północy, zadzwonił telefon. Nie padło żadne nazwisko, a ja nie pytałem. Kobiecy głos powiedział: - Jeżeli interesują pana sprawy „Wachlarza”, proszę być jutro o 9 rano w „Wiklinie”. Nazajutrz, ubrany w białą koszulę, pod krawatem, pojechałem do modnej wtedy kawiarni przy ulicy Marszałkowskiej. Lokal ten komunistyczne władze przekazały płk. Janowi Mazurkiewiczowi „Radosławowi” jako rekompensatę za krzywdy wyrządzone mu w okresie „błędów i wypaczeń” (więzienie mokotowskie). W pewnych kręgach do dobrego tonu należało spotykanie się właśnie tu i picie kawy na okropnie niewygodnych i skrzypiących fotelach właśnie wiklinowych. Choć kawiarnia była jeszcze zamknięta, zastukałem i po chwili otworzył mi drzwi młody człowiek w wyraźnie służbowym garniturze. Kilku innych siedziało przy stolikach. - Pan też? - zapytał zamiast powitania. - Też - odparłem, kompletnie nie wiedząc, o co mu może chodzić. Dopiero na widok spokojnej twarzy gospodarza lokalu opadło ze mnie nerwowe napięcie. Czekaliśmy Jeszcze z pół godziny, a grono wtajemniczonych wciąż się powiększało. Wreszcie przybycie niskiego, szPAXowatego mężczyzny przerwało sączenie kawy. Po chwili kawalkada wozów, prowadzona przez nyskę z migającym na dachu niebieskim „kogutem”, powiozła nas Marszałkowską ku Puławskiej. Tu pod numerem 103, przed elegancką, trzypiętrową, przedwojenną kamienicą, wozy zatrzymały się, wywołując zrozumiale zainteresowanie. Mimo siąpiącego deszczu tłumek ciekawskich gęstniał na chodniku. Znałem ten dom z różnych relacji mieściło się tu wojenne mieszkanie komendanta „Wachlarza”, płka dypl. Adama Remigiusza Grocholskiego „Waligóry”. Nadal jednak nie wiedziałem, o co chodzi. SzPAXowaty zaś czuł się tu jak u siebie w domu. Bez wahania prowadził nas ku piwnicom, a tam próbował się dostać do zwężającego się korytarzyka pod schodami. Ale na przeszkodzie stały, a raczej leżały ze dwie tony różnego rodzaju żelastwa, pogiętych łóżek, beczek po smole, kawałków szyn i starych opon samochodowych. SzPAXowaty nakazał nam ustawić się w szeregu przez całą długość korytarza, schody, aż na podwórko i po chwili kilkunastu elegancko do kawiarni przecież ubranych panów szarpało się z nieludzko brudną graciarnią. Praca szła szybko, ja zaś za każdą wyrzuconą sztuką szmelcu starałem się być coraz bliżej szPAXowatego, tak że gdy wreszcie ostatnie rupiecie znalazły się na podwórku, przy znajdującej się pod schodami ściance klęczeliśmy ramię w ramię. - Poświeć pan - komenderował, a ja posłusznie świeciłem, gdy on odłupywał tynk. W nieregularnej szczelinie ukazały się zardzewiałe drzwiczki od pieca kaflowego. SzPAXowaty szarpnął uchwyt, ale bez skutku. Druga próba też nie dala oczekiwanego rezultatu. Drzwiczki jednak ze zgrzytem ustąpiły o dwa cale i w świetle latarki zobaczyliśmy przytrzymujący je od wewnątrz napięty drut. Rany boskie, uciekajcie, bo za chwilę rąbnie krzyknął pobladły naraz szPAXowaty i ten dramatyczny rozkaz wymiótł nas w sekundę z korytarzyka na zadeszczone podwórze. Podczas gdy radiostacja w milicyjnej nysie wywoływała nerwowo patrol Warszawskiej Grupy Rozminowywania, my w milczeniu usiłowaliśmy dojść do siebie. Zbył wiele wiedzieliśmy, aby nie zdawać sobie sprawy o co się przed chwilą otarliśmy. SzPAXowaty odprężył się pierwszy. Mówił, a my słuchaliśmy. Był w czasie Powstania Warszawskiego oficerem saperów u płka „Waligóry” Grocholskiego wówczas dowódcy odcinka na Mokotowie. Gdy osiemnastego dnia Powstania o zmierzchu Niemcy szykowali się do forsowania skarpy od strony Królikami, ciężko ranny w brzuch płk Grocholski wezwał szPAXowatego i polecił: - Nim się wycofacie, weźmie pan kilku zaufanych ludzi i wydobędzie z mieszkania na I piętrze, z tapczanu, papiery. Ważne papiery. Proszę je ukryć tak, aby się nie dostały w ręce Niemców. I ani słowa nikomu. SzPAXowaty wybrał więc trzech zaufanych chłopców, poznosili do piwnicy kilkadziesiąt teczek, trochę nietypowej broni, zebrali nieco cegieł, wapna, wytrzasnęli jakieś drzwiczki z rozwalonego pieca, zamurowali schowek, a przed zamknięciem szPAXowaty sprokurował minę z tego, co było pod ręką, podłączył drutem od wewnątrz do drzwiczek, wszystko zatynkował i przyrzucił szmelcem i gruzem. Czekał ponad dwadzieścia lat, zobowiązany przez dowódcę do dyskrecji. Ale właśnie niedawno dowódca zmarł. SzPAXowaty poczuł się zwolniony z tajemnicy. Wszystko dobrze pamiętał. Zapomniał jedynie drobiazg o... minie. Teraz zaś, gdy ochłonął, odezwała się w nim zawodowa ambicja. - Ale dlaczego nie wybuchło? - zastanawiał się wyraźnie zmartwiony. Przybyli saperzy uporali się z miną bez większych trudności. Dowodzący porucznik wyniósł kawał rury kanalizacyjnej, zalutowany z obu stron, wypełniony czymś żółtym, w czym bez trudu rozpoznał trotyl. - Nie martwcie się, panowie - pocieszył nas - śmierć mielibyście błyskawiczną. Tego by wystarczyło nie tylko dla was i piwnic, ale dla połowy tego domu. - Dlaczego nie wybuchło? - zdawał się wyczuwać przez zawodową solidarność zmartwienie szPAXowatego. - Bo tam jest wilgoć. Przez dwadzieścia lat zardzewiał zapalnik pociągowy. SzPAXowaty odetchnął. My też. Znów zeszliśmy do piwnicy, znów uformowaliśmy się w szereg i... teczka po teczce archiwum dowódcy „Wachlarza” zaczęło wędrować do przepastnego bagażnika służbowej czarnej wołgi z WIH-u. Jako ogniwo żywego łańcucha, podającego teczki z rąk do rąk, byłem miotany sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony radością, że baza dokumentacyjna „Wachlarza” wydatnie się powiększyła, z drugiej zdawałem sobie sprawę, jak mało wiem o tej organizacji z materiałów dotąd udostępnianych w archiwach. Wiedziałem też, że nim te mocno zniszczone wilgocią dokumenty przejdą przez nie zbędne zabiegi konserwatorskie, nim część z nich zostanie opracowana i udostępniona szerszemu gronu badaczy miną lata. Podając więc teczki dalej, robiłem sztuczny zator, starając się choć pobieżnie rzucić okiem na ich zawartość. W pewnym skoroszycie wpadł mi w oko plik maszynopisów, zatytułowany „Grypsy Mirka”. Coś mi to hasło przypomniało, ale nie było czasu na zastanowienie się. Klapa bagażnika czarnej wołgi została zatrzaśnięta, grzebiąc wydawało się moje marzenia o bliższym poznaniu dziejów „Wachlarza”. I znów mijały tygodnie, a świadomość, że tam gdzieś leży pół cetnara dokumentów „Wachlarza”, nie dawała mi spokoju. Pewnego dnia zadzwonił w redakcji telefon i sekretarka zapowiedziała rozmowę z gen. bryg. Bronisławom Bednarzem, komendantem WIH-u, zdjętym po marcu 1968 ze stanowiska, na co jak się później dowiedziałem wpływ miało także dopuszczenie mnie do archiwum instytutu. - Panie redaktorze - mówił rozmówca, któremu w owych czasach wiele zawdzięczałem - ma pan okazję do rewanżu „za udostępnienie naszego archiwum”. Nie wiem, czy panu wiadomo, że odkryliśmy archiwum Grocholskiego (oj, wiedziałem zimno mi się robiło na samo wspomnienie!). Jest tam masa różnych nie posegregowanych dokumentów i jeżeli wszystko to oddamy jednocześnie do konserwatora, zatkamy go na lata. Koledzy dokonali segregacji wstępnej, a gdyby pan zechciał nam pomóc ustalić, co jest w tym najważniejsze, zaskarbiły pan sobie naszą wdzięczność. Było to dla mnie zupełne zaskoczenie. Po dwóch tygodniach (a nie po latach jak sądziłem) znałem na wylot archiwum Grocholskiego. I wtedy po raz drugi miałem w ręku plik maszynopisów zatytułowany „Grypsy Mirka”. Lektura okazała się tyle dramatyczna, co pasjonująca. Dwudziestoletni harcerz, przymierający w mińskim więzieniu głodem tak samo jak inni, tak samo jak inni bity i maltretowany, przejął rolę kierownika grupy polskiej i w codziennych grypsach pisał „Tumremu” wszystko: kto gdzie siedzi, jak się trzyma, kto sypie, o co Niemcy pytają, jakie są możliwości uwolnienia, domagał się przerzucenia przez strażnika broni słowem, te grypsy głos zza grobu dawały dokładne rozeznanie tego, co się działo od 26 grudnia 1942 roku (pierwszy gryps) do 4 lutego 1943 (ostatni) w celach za murami sześciometrowej grubości. Miałem więc obraz wydarzeń widziany od strony aresztowanych. Pierwszy i jedyny ślad, bo wtedy jeszcze wydawało mi się, że nikt z kazamatów mińskiego więzienia nie wyszedł żywy. Teraz pasjonowało mnie, co się działo na zewnątrz, w grupie uderzeniowej. Tu jedynym źródłem informacji mógł być tylko mjr „Mira”, ale o wyjeździe do Londynu nawet wtedy nie marzyłem. Aż tu pewnego majowego dnia 1966 roku, w rozmowie z drem Alfredem Paczkowskim „Wanią”, zwierzyłem się z pragnienia dotarcia do „Miry”. Podał mi jego numer telefonu. Ze zdumieniem stwierdziłem, że jest to telefon centrali Polskich Zakładów Optycznych na Pradze. Od kilku bowiem lat mjr „Mira”, oficer 14 pułku Ułanów Jazłowieckich, cichociemny w czasie okupacji, jeden z dowódców IV odcinka „Wachlarza”, więzień Oświęcimia, kawaler Virtuti Militari i innych bojowych odznaczeń polskich i brytyjskich mieszkał w Polsce i pracował fizycznie na trzy zmiany jako brakarz w PZO. Zadzwoniłem i przekrzykując hałas hali fabrycznej umówiłem się z „Mirą” na kawę „Pod Kurierem”. Mając w pamięci ostrzeżenie „Wani”: „Trudną będzie pan miał rozmowę, on jest bardzo nieufny” porozumiałem się ze „Smotryczem”, licząc, że jego obecność podczas spotkania stworzy lepszą atmosferę. Był tak samo jak ja zaskoczony wiadomością, że „Mira” mieszka w Warszawie, ale i uradowany, gdyż zarówno rok 1942 tuż po skoku „Miry” do Polski, jak i okres po 1945 roku, gdy obaj, po obozach, znaleźli się w Londynie, zbliżyły ich bardzo. O umówionej godzinie siedzieliśmy z „Mirą” w kawiarni. Przyglądając mi się badawczo milczał uprzejmie. Czas mijał, a „Smotrycz” się nie zjawiał, więc pociłem się, starając się rozłupać skorupę nieufności, którą się otoczył. W pewnym momencie sięgnąłem po argument ostateczny „Smotrycza”. - „Smotrycz”? - ożywił się, a mnie serce zabito mocniej. On jest w kraju? - Oczywiście - przytaknąłem skwapliwie. - I zaraz tu przyjdzie. - Och, to naprawdę mile - powiedział uprzejmie „Mira” i w jego oczach dostrzegłem błysk źle ukrytej drwiny. Ale mijały kwadranse, on znów milczał, a ja usiłowałem ratować rozmowę i patrzyłem coraz niespokojniej w stronę drzwi. Wreszcie, gdy wszystkie przyzwoite terminy spóźnienia minęły, zaproponowałem następną datę spotkania. - Proszę bardzo zgodził się „Mira”. - Ale, oczywiście, także ze „Smotryczem” - dodał z cienkim uśmiechem. Oczywiście podchwyciłem gorliwie. Wieczorem zatelefonował „Smotrycz”. Tłumaczył, że jakiś nagły przypadek chorobowy w rodzinie uniemożliwił mu zarówno obecność na spotkaniu, jak i uprzedzenie mnie o tym. Uspokoiłem go, że za trzy dni będzie mógł to osobiście wyjaśnić „Mirze”, który się wyraźnie ucieszył z perspektywy ujrzenia dawno nie widzianego przyjaciela. Po trzech dniach jakbym powtórzył film z poprzedniego spotkania. „Mira” uprzejmie milczał, popijając cienką kawę, ja wyłaziłem z siebie, aby go czymś zająć, a „Smotrycza” nie było. I znów po długim oczekiwaniu zagadnąłem: - Może... - Nie tym razem - przerwał mi zdecydowanie. Już się nie uśmiechał. - Nie będzie następnego razu. Niech się pan nie wysila. Ze „Smotryczem” widziałem się ostatni raz w Londynie w 1946 roku. Przez prawie rok czekał na wiadomość z kraju, gdyż nie wiedział, jaki jest los żony i dzieci, z którymi rozdzieliło go Powstanie. Czerwony Krzyż nie dawał nadziei, nie bardzo mieliśmy z czego żyć, a „Smotrycza” zaprosił ktoś z rodziny do USA. Sam go odwiozłem samochodem na lotnisko i wsadziłem do samolotu odlatującego za ocean. I dziś, gdy mi bardzo źle, sięgam po jego wiersze. Ale to, co pisze, uniemożliwia jego pobył w PRL. Niech więc pan nie nastawia ponownie tej zużytej, taniej płyty. A co do Mińska, to prawdę napisałem tam, gdzie powinna być w Londynie. Jeżeli zaś pan napisze nieprawdę o moich poległych kolegach, to ja pana zniszczę wyrokami sądowymi. Rozstaliśmy się jak dżentelmeni skłoniliśmy głowy bez podawania rąk. Wieczorem „Smotrycz” tłumaczył swą nieobecność nagłym wyjazdem służbowym. - Więc następnym razem... kończył. - Nie będzie następnego razu - teraz ja mu przerwałem. Bo ciebie nie ma w kraju. On cię w 1946 roku odwiózł osobiście na lotnisko, teraz siedzisz w USA i piszesz wiersze, które uniemożliwiają twój pobył w PRL. Po chwili milczenia usłyszałem w słuchawce wybuch serdecznego śmiechu. - To wszystko prawda - wyjaśnił. - A właściwie prawie wszystko. Rzeczywiście, gdy już nie miałem z czego żyć, przyszło zaproszenie od stryja z USA. Rzeczywiście „Mira” mnie zawiózł na lotnisko, wsadził do samolotu i odjechał. Ja zaś czekałem na pasie startowym przez dwie godziny, bo była mgła. Samolot nie odleciał. Wróciłem więc na kwaterę, a tam czekał telegram z kraju, że żona i dzieci całe i zdrowe. Natychmiast przyjechałem do Polski. A wiersze pisze mój stryj... Bo „Smotrycz” Stanisław Wierzyński był bratankiem poety Kazimierza Wierzyńskiego, tworzącego po wojnie na emigracji. Jemu się wszystko pomyliło, ale ja mu to wyjaśnię odgrażał się „Smotrycz”. - Beze mnie - uciąłem, choć właściwie zdawałem sobie sprawę, że bez „Miry” nie ruszę dalej. Po kilku tygodniach zaistniała nowa okazja do przypadkowego spotkania. - Panie Cezary, proszę wziąć fotoreportera i zrobić dwukolumnowy reportaż ze zjazdu cichociemnych. Ale wie pan - polecił mi redaktor naczelny mego „Tygodnika” tak z biglem. Jadąc na ten zjazd zadzwoniłem do Staszka. W kwadrans był gotów. W sali pełnej starszych panów (z żonami), w klapach marynarek prezentujących najwyższe odznaczenia bojowe, dostrzegłem w gronie kolegów niewysoką sylwetkę mjra „Miry”. I naraz, wbrew poprzednim postanowieniom, diabeł mnie ugryzł w pewną część ciała. Pociągnąłem za sobą „Smotrycza” i stuknąłem „Mirę” w plecy. Odwrócił się, a na mój widok jego uśmiechnięta twarz stężała. - Pan pozwoli, majorze - teraz ja cedziłem wolno przez zęby - że panu przedstawię mojego przyjaciela „Smotrycza”, przy którego emigracyjnych wierszach pan tak wspaniale odpoczywa. - Jurek! - Staszek! Okrzyki pełne zdumienia i radości były ostatnimi wrażeniami, które zanotowałem, odchodząc do swojej roboty. Po półgodzinie stanął przede mną uśmiechnięty, zażenowany nieco „Mira”, dzierżący w dłoniach dwa kieliszki wódki. „Smotrycz” mrugał do mnie porozumiewawczo zza jego pleców. - Stary - zaczął „Mira” - głupio wyszło. Podejrzewałem cię o drugi etat. Wybacz. Bierz tę setkę i mów mi Jurek. No i co chcesz wiedzieć o Mińsku? W tydzień później miałem już zapisany gruby brulion wraz z odręcznymi szkicami. Grono niektórych odnalezionych Wachlarzowcow poszerzyło się o „Pietię Wagina”, czyli o redaktora Janusza Skalskiego, który stał się moim serdecznym przyjacielem na następne trzydzieści parę lat. On także dorzucił cenne szczegóły do relacji „Miry”. Miałem więc już w ręku dwa elementy z trzech sytuację w więzieniu i to, co się działo w grupie uderzeniowej. Pozostała rzecz niezwykle trudna poznanie topografii, teatru wydarzeń, czyli wyjazd do Mińska. - Zwariowałeś - skomentował krótko „Smotrycz”. - Nie kwestionuję tej opinii - elegancko zaznaczył swoje stanowisko „Mira”. „Pietia Wagin” najpierw postukał się palcem w czoło, a potem powiedział: - Już widzę, jak chodzisz od człowieka do człowieka po Prospekcie Lenina w Mińsku i wypytujesz, co wiedzą o działalności Armii Krajowej w ich rodzinnym mieście. Tak, rzeczywiście, wydawało się to szalonym pomysłem, ale pragnienie wyjazdu owładnęło mną bez reszty. Jeżeli więc miałem zrealizować swój zamiar, musiał on mieć od początku do końca jak najlegalniejszy przebieg. Postanowiłem złapać byka za rogi. Była późna jesień 1966 roku, gdy udałem się na ulicę Kredytową, do Zarządu Głównego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Moją wizytę poprzedził telefon pewnego VIP-a sprzyjającego całej sprawie. Wysoko postawionemu działaczowi, sekretarzowi generalnemu Tadeuszowi Książkowi, wyniszczyłem rzecz następująco: - Istnieje piękna sprawa zrodzona przez konieczność współpraca, współdziałanie w boju. Po wojnie chyba dorobiono do tego niedobrą legendę. Chcę to wyjaśnić. Ale mogę tylko tam, na miejscu. - Ale pan dotąd nie powiedział, że tu chodzi o Armię Krajową zauważył bystro. - Bo to nie ma wielkiego znaczenia, a szczególnie dla pociągów wysadzonych przez Polaków, niemieckich pociągów, które nie dotarły na front wschodni - odparłem równie przytomnie. - Chyba słusznie - powiedział zgodnie. - Po co się bawić w szczegóły. Dobrze trafiłem. Akurat za kilka tygodni miała przyjechać do Polski delegacja białoruskich historyków z dyrektorką jednego z tamtejszych instytutów na czele. Pewne znaczenie miał też fakt, że niewiasta ta „prywatnie” była żoną ówczesnego premiera Białorusi. Na konferencji prasowej zagadnąłem przewodniczącą delegacji ową dyrektorkę czy w ich materiałach nie ma dokumentów lub relacji, które by mówiły o bojowym współdziałaniu w Mińsku grup dywersyjnych polskich i radzieckich, a szczególnie o próbie wspólnego rozbicia więzienia. - To nie mój dział odpowiedziała uprzejmie. Może coś tam jest, ale najlepiej przyjedźcie i poszukajcie - zakończyła grzecznie, choć dość zdawkowo. Ale i mnie, i memu protektorowi to wystarczyło. Po kilku tygodniach, z pasz portem służbowym w kieszeni, jechałem do Mińska. Warszawa żegnała mnie ciepłym deszczykiem. Był ranek w dniu św. Mikołaja, gdy wysiadłem na zaśnieżonym peronie mińskiego dworca, a przewodniczka z „Drużby” tutejszego oddziału Towarzystwa Przyjaźni Radziecko-Polskiej zawiadomiona teleksem o moim przyjeździe, pro wadziła mnie do hotelu. Po szybkim śniadaniu pobiegłem do instytutu. Miałem przed sobą co najmniej tydzień na grzebanie w archiwach. Zapytałem o moją warszawską rozmówczynię. Wywołano ją z ważnej konferencji, którą akurat prowadziła. Była wprawdzie równie uprzejma jak poprzednio, ale czułem, że mnie w ogóle nie pamięta z Warszawy. Gdy się jej przypomniałem, rozłożyła bezradnie ręce: - Pamiętam. Sprawdziłam, ale o tych sprawach nic nie wiemy. No cóż, pozostało mi podziękować i zapytać o godzinę odjazdu warszawskiego pociągu. - A czy może jest tu jakieś inne archiwum, instytut? - zapytałem rozpaczliwie. - Spróbujcie. Jest Instytut Historii KC Białoruskiej Partii - podsunęła. Była pierwsza piękna zimowa zadymka, którą normalnie tak lubię, gdy oso wiały wlokłem się po ulicach obcego mi naraz Mińska. Szedłem właśnie po Prospekcie Lenina, kilkukilometrowej ulicy stolicy Białorusi, milionowego miasta, pełnego nowoczesnych wieżowców, w niczym nie przypominających kupy gruzów i zgliszcz, które zapamiętali żołnierze „Wachlarza” z czasu zimowej pospiesznej ucieczki w 1942 roku. W Instytucie Partii długo krążyłem po pustych korytarzach, nim wreszcie wszedłem do jakiejś salki, gdzie kilku siwych panów najwyraźniej odbywało chyba naradę. Przepraszając jak umiałem, po polsku wyłuszczyłem problem. Wtedy odezwał się... Choć widziałem go po raz pierwszy w życiu, nie miałem wątpliwości, że jest to sowiecki historyk, profesor Lipiło. Znałem go z relacji innych osób, podkreślających jego sympatię do AK. - Zgaduję, że mam przyjemność z panem Chlebowskim - zaskoczył mnie nie tylko domyślnością, ale i piękną polszczyzną ocieploną śpiewnym” kresowym akcentem. - Ale skąd... - zacząłem. - Czytałem w waszym piśmie „WTK” pana artykuł o rozbiciu przez „Ponurego” więzienia w Pińsku - wyjaśnił. Przeprosił obecnych i po chwili rozmawialiśmy już tylko we dwóch. I znów z wielką sympatią patrzyłem na wirujące za szybą płatki śniegu. - Materiałów my tu chyba żadnych mieć nie będziemy, mało ludzi z podziemia mińskiego przeżyło ten okrutny czas, ale zaraz poproszę towarzyszkę Wierę. To nasza chodząca encyklopedia w tych sprawach. Zresztą sama była w partyzantce. Po chwili weszła poproszona telefonicznie Wiera Dawidowa. Niewysoka, krępa, spojrzenie, mimo dwudziestu już lat pokoju, miała „tamto”, czujne i dość ciężkie. - Towarzysz chce pojechać na Gruszewkę - zawiadomił ją profesor. U tamtejszych Polaków mieszkali żołnierze podziemia. - Gruszewka? - zapytała z odcieniem powątpiewania. Przecież tamte chatynki już dawno poszły pod buldożery, tam już stoją wysokościowce i fabryka penicyliny. - Ale ja proszę - nalegałem. - No cóż, życzenie gościa jest dla nas najważniejsze - powiedziała z wyraźną nutą sceptycyzmu i telefonicznie poprosiła kogoś o podstawienie wołgi. - To chodzi o tę grupę, o której ktoś tam gdzieś napisał, że to nasi ją zdradzili? - zapytała niby od niechcenia, ale pytanie to padło jak kamień. - Tak. - A co wy o tym myślicie? - Ja myślę, że w tym wypadku jest to nieprawda, ale przyjechałem, aby potwierdzić moje domysły. - I napiszecie to? - O ile będę przekonany i ustalę, kto odradził napiszę. - Ale ja sądzę, że wyjazd na Gruszewkę niewiele da. - A gdzie ci Polacy tam mieszkali? - Koło Surażewskogo Bazara. Najwięcej ich kwaterowało przy Wtórom Grigorjewskom Pierieułku. Surażewskij Bazar już trzy lata temu został zburzony, powstała tam nowa dzielnica. No, ale jeśli chcecie, to pojedziemy. Podczas jazdy podziwiałem szerokie ulice, wielkie kilkunastopiętrowe gmachy. - Ot, Gruszewka - powiedziała w pewnym momencie Wiera, pokazując długi ciąg ażurowego ogrodzenia, przez które prześwitywały nowoczesne budynki wielkiej fabryki penicyliny. Padały liczby oszałamiające takie miejsce w Europie, taka produkcja, dalsza rozbudowa pozwoli osiągnąć tyle a tyle. Słowem, nowoczesność i wspaniałe perspektywy. To inwestycja XXI wieku. Naraz zagadani zorientowaliśmy się, że wołga od jakiegoś czasu stoi, zaś kierowca leniwie gryzie zapałkę przyzwyczajenie palaczy-odwykowców. - Waśka, czego stoisz? - zapytała Wiera. - Skończyła się nowoczesność, skończył się wiek XXI, został relikt carskiego wyzysku - odparł filozoficznie Waśka. Zdumiony, wyszedłem z samochodu w zacinający śnieg. Rzeczywiście, staliśmy na pograniczu dwóch światów. Tuż przed maską wołgi urywało się szerokie pasmo asfaltu, a zaczynały skute mrozem, pobielone śniegiem koleiny głębokie do pół łydki. Tuż za brutalnie urwanym ogrodzeniem nowoczesnej fabryki przycupnęły małe, pokrzywione, drewniane chatynki. Szedłem ku pierwszej z nich, potykając się o grudę. Na kawałku blachy z trudem odczytałem na wpół zatarty napis cyrylicą: Wtoroj Grigorjewskij Pierieułok. Musiało być coś niepokojącego w moim milczącym bezruchu, bo najpierw usłyszałem zgrzyt butów Wiery po grudzie, a potem poczułem jej rękę na ramieniu. - Ale się pochwaliłam - kpiła sama z siebie. - Ja mówię, że tu już wszystko po nowemu, a tymczasem nasi budowniczowie znów mieli poślizg inwestycyjny i nie zdążyli przed zimą tego rozebrać. Ale zapewniam, że gdy przyjedziecie na wiosnę, fundamenty nowych bloków wyjdą już z wykopów. Boże, jak błogosławiłem w duszy tego budowlańca, który zatrzymał buldożer późną jesienią 1966 roku przed tą jedyną uliczką zabudowaną kurnymi chatami. Teraz dopiero mogłem stwierdzić, jak dokładną pamięcią wykazali się i „Mira”, i „Pietia Wagin”. Znałem tu każdy domek, wiedziałem, kto był „chaziajem” każdego z chłoPAXów. Ruszyłem więc prosto. - Cezar Zygmuntowicz - zawołała Wiera - zadowolony? - Bardzo - odparłem szczerze. - No to wracamy? - zapytała. Bo wy w swoim „paltocie na rybim miechu” niedługo wytrzymacie w tej naszej rosyjskiej zimie - zakpiła z mojego gabardynowego płaszcza z podpinką ze sztucznego misia. „Nie!” chciałem krzyknąć w nagłym proteście. „Przecież wiem gdzie i czego tu szukać”. Ale czy powinienem wiedzieć? zreflektowałem się nagle. - Przejdźmy tą uliczką do końca - zaproponowałem i ruszyłem nie czekając na reakcję przewodniczki. Po lewej stronie, pod numerem 7, stał drewniany barak. Wybudowano go na miejscu spalonego domku Kati Osinowskiej, gdzie 6 lutego 1943 roku zginęli „Tumry” i „Stefan”. Ich szczątki leżały tu chyba jeszcze pod fundamentem, wgniecione gąsienicami niemieckiego czołgu. W domku naprzeciw jakby drgnęła firanka w oknie. Znałem także i ten dom. Był charakterystyczny, stał szczytową ścianą do uliczki. U sióstr Arciszewskich mieszkał i został aresztowany „Mak”, kpt. cichociemny, znany w Mińsku jako „Dżul” vel Stanisław Karpiński. [Jego żona Danusia po wojnie wyszła za mąż za Adama barona Konopkę, z którym spotkałem się w Alpach austriackich w marcu 1962 roku.] Korciło mnie, aby zapukać w to okno, ale czy wolno mi dać znać, że wiem, iż tu jest początek nitki, po której mogę trafić do kłębka? - Czego wy szukacie, Cezar Zygmuntowicz - perswadowała łagodnie Wiera, przytupując zziębniętymi nogami. - Przecież minęło od tamtych wydarzeń ćwierć wieku. Ludzie pomarli, wyprowadzili się, pożenili. Tu i ślad nie został. Popatrzyłem na nią uważnie, ale ona naprawdę zdawała się mówić to, co myślała. Odwróciłem się więc, bez żadnej już nadziei, plecami do domu Arciszewskich. Naraz z którejś chałupki wyszła okutana w chusty kobieta. - Może ją zapytamy? - podsunąłem Wierze. - O co? - Czy pamięta Polaków, którzy tu mieszkali? Wiera z ironią pokręciła głową. - Spróbujmy. Gdy kobieta nas mijała, moja opiekunka zagadnęła: - Nie znajetie, gdie zdies żili Poliaki, kotorych Giermancy zimoj sorok wtorogo goda ubili? [Nie wie pani, gdzie tu mieszkali Polacy, których Niemcy zimą czterdziestego drugiego zabili?] Kobieta zdawała się nie słyszeć pytania, ale po chwili doszedł nas stłumiony pomruk: - Niczego nie znaju. [niczego nie wiem] Wiera popatrzyła na mnie przeciągle, jakby chciała zapytać: „No i kto miał rację? „, a po chwili rzuciła za oddalającą się sylwetką: - Zdies prijechał żurnalist iż Warszawy i iszczet szto nibud o nich. [Tu przyjechał dziennikarz z Warszawy i szuka czegoś o nich.] Pękata sylwetka zatrzymała się raptownie w pół kroku. Jednym ruchem zsunęła chustę okrywającą głowę i odwróciła ku nam twarz z wyrazem napięcia. - Żurnalist? Iz Warszawy? S naczała nado tak gawarit. Wsio znaju. Iditie so mnoj. [ Dziennikarz? Z Warszawy? Od początku trzeba było tak mówić. Wszystko wiem. Chodźcie ze mną.] Zawróciła i ruchem ręki zaprosiła nas do domu Arciszewskich. Teraz ja spojrzałem z satysfakcją na półotwarte ze zdumienia usta Wiery. Weszliśmy przez małą sionkę do kuchni. W trzecim pokoju w amfiladzie, na łóżku przykrytym wysoką pierzyną leżała jakaś postać. Na nasz widok posłała prze wodniczce sążnistą wiązankę: - Ty durna! [głupia] - Ty nie znajesz, szto ja balnaja, a ty mnie gosti zdies proważajesz? [CFzy nie wiesz, że jestem chora, a ty mi gości zapraszasz] - Anna, czego ty kriczisz? Na etogo gostia ty zdała bolieje dwadcati let. Pryjechał k tiebie żurnalist iż Warszawy, iszczet twoich Poliakow. [Na tego gościa czekałaś ponad dwadzieścia lat. Przyjechał do ciebie dziennikarz z Warszawy, szuka twoich Polaków.] Zapadła cisza, słychać było tylko nasze oddechy. Naraz spod pierzyny usłyszeliśmy najpierw ciche, a potem coraz głośniejsze chlipanie: - Mój Boże i znów ta śpiewna, najbardziej polska kresowa mowa wiedziałam, że minie dziesięć lat, dwadzieścia, pięćdziesiąt, a ktoś tam w Polsce o tych moich wspaniałych chłoPAXów musi się upomnieć. Odrzuciła pierzynę, wciągnęła na siebie szlafrok i na przemian płacząc i śmiejąc się, posadziła nas w pokoju. - Sąsiadko, przepraszam, miałaś rację, jużem zdrowa. Na tego gościa czekałam wieki - objęła czule naszą przewodniczkę, ucałowała, a po chwili płakały już obie, a i Wierze dziwnie załamała się twarda dotąd linia ust. Anna Arciszewska starając się rozdygotanymi rękami rozżarzyć ogień pod „puciatym” samowarem, zaczęła opowieść: - Do dziś mam w oczach pożogę, przecież to było osiem, dziesięć metrów stąd. Ten tłum policejskich i niemieckich mundurów, te wrzaski. A tam na strychu tylko pyk, pyk od czasu do czasu strzelali nasi, ale dobrze strzelali. Pięciu biełaruskich policajów i Niemców nakryło się nogami. A potem czołgiem naszych w ziemię... - Anna przerwała na chwilę. - Gdy mój brat (dziś w Warszawie jest pułkownikiem) szedł z armią przez Polskę do Berlina, prosiłam: pamiętaj o nich. Szukaj przez Czerwony Krzyż, gdzie tylko można. Tam zostały rodziny, pewno nie wiedzą nawet, gdzie pogrzebani ich bliscy. Ale pisał, że nie znalazł nikogo. Zresztą i czas był nie ku temu - przerwała znowu. Długo ciągnęła się opowieść-rzeka, chaotyczna, porwana, ale jakże dramatyczna, pełna umiłowania tych chłopców z Polski, od których tu przecież miejscowi odwracali się początkowo z wrogością w oczach, bo chodzili w niemieckich mundurach z żółtą opaską i napisem „Im Dienst der Deutschen Wehrmacht” [W służbie niemieckich sil zbrojnych.] na ramieniu. Dopiero gdy po Gruszewce rozniosła się wieść, że to Polacy, że krzywdy nie robią, że dzielą się swoją przydziałową żywnością, otwarto dla nich i te skromne chatki, i jakże bogate serca. Ta był rzeczywiście początek tego kłębka. Anna mówiła o tym, co się działo przed ćwierć wiekiem, jakby to było wczoraj: - Szukacie „Jewgienija”, szefa razwietki [zwiadu] z oddziału „Dimy”? To na pewno Jewgienij Śnieżków, a jakże, żyje i dobrze się trzyma. Tu macie adres. Motowilcowa? Cyla? Także żyje, mieszka tam, gdzie przedtem. Ten wysoki oficer, co togo spalili, u niej kwaterował. Katia? Niestety, ten, co to wszystko zdradził, kazał ją zamknąć i ślad po niej zaginął. Ale żyją jej dzieci, dwie córki, które ich opiekunka, Tamara Gorodziecka, wtedy piętnastoletnia dziewczyna, wyrzuciła przez okno z płonącego domu i sama uciekła. Wyszliśmy tak bogaci w kontakty, adresy, że problemem było tylko, jaką przy jąć kolejność. Był już głęboki zmierzch, gdy żegnaliśmy się z ciągle plączącą Anną Arciszewską. W drodze do hotelu Wiera milczała. Dopiero gdy wysiadałem z wozu odezwała się z uznaniem i lekką zazdrością: - Patrzajcie, o dziewiątej rano wysiadł z warszawskiego pociągu, a po dziesięciu godzinach pobytu wie więcej o tym, co się tu działo niż ja zdołałam ustalić przez dziesięć lat. Nazajutrz złożyliśmy wizytę Snieżkowowi. Wśród talerzy, na których pyszniły się pielmienie ze śmietaną, rozłożyłem kilkanaście zdjęć z twarzami Wachlarzowców. - Których pan pamięta? - Tego - wskazał bez namysłu „Tumrego”. - Nazywał się tutaj Stepan Boruszko czy Boruszewski. To był ich dowódca. Przyjechał dopiero w zimie. A tego („Mira”) spotkałem wcześniej, późnym latem, gdy uzgadnialiśmy z Polakami terminy i miejsce dywersji na torach, bo bez takiej koordynacji mogliśmy nieświadomie napuszczać na siebie Niemców. On też potem przyjechał po raz drugi z Boruszką. Byli jeszcze ten i ten („Stefan” i „Tadzik Duży”). Dwa dni przed uzgodnionym terminem akcji moi wywiadowcy donieśli mi, że policjanci, ci więzienni, w piwiarni mówili o mającym nastąpić uderzeniu na więzienie. Wiedzieliśmy, że ktoś nas zdradził. Ostrzegliśmy, że się wycofujemy. Oni jednak trwali przy swoim. Nastąpiła tragedia. Następnie odwiedziliśmy dom przy ulicy Szczorsa, Motowilcową. - Ten Szczepan, czyli dowódca, prosił, abym napędziła im kilka butelek bimbru, bo tym zarabiałam na życie. Potem wrzucał do niego małe pigułki i bimber się aż gotował. Tym zatrutym bimbrem przekupieni strażnicy mieli otruć czy uśpić tych, którzy wiernie służyli Niemcom. Tego tragicznego dnia już się nie kryli, wychodząc zarepetowali broń i poprosili, abym zrobiła na kolację dużo pierogów ze śmietaną. „bo dziś będzie nasze wielkie święto” powiedział Szczepan. Więcej go nie widziałam. Tamara Gorodziecka, siostrzenica Kati, miała wtedy piętnaście lat. Gdy Katia tej tragicznej soboty poszła po południu z ostatnią paczką pod więzienie w gorącej zupie utopiła dwa kolejne pistolety ona piastowała dwie córeczki ciotki Mirrę i Świetłanę. Obaj Polacy („Tumry” i „Stefan”), zdenerwowani, na kogoś czekali. Może na strażnika? W pewnej chwili wyższy wyjrzał przez wychuchane w zalodzonej szybie okienko i krzyknął: „Zostaliśmy zdradzeni!„ Wyrwał pistolet i strzelił do wbiegającego gestapowca. Tamten także strzelił, obaj padli. Drugi Polak wciągnął rannego po drabinie na strych i wtedy rozpoczął się huraganowy ogień karabinów maszynowych. Tamara wepchnęła obie dziewczynki pod łóżko i przykryła je sobą. Wrzucane przez okna granaty rozrywały się na łóżku i odłamki na szczęście grzęzły w wielkich poduchach i pierzynie. A gdy Niemcy podpalili dom, wyrzuciła dzieci przez okno i wyskoczyła za nimi. Pobiegła do swej matki, gdzie doczekały się zrozpaczonej Kati, która wracając z więzienia widziała płonący dom i była przekonana, że jest to również całopalny stos jej córek i siostrzenicy. - Kto zdradził? - zapytałem. - Iwan Demianowicz. To był kolega Kati ze szkoły i z Komsomolu. Pracował jako strażnik więzienny. Początkowo grypsy od „Mirka” przynosił inny strażnik, co trwało miesiąc od grudnia do końca stycznia. I naraz przestał przychodzić. Podobno został aresztowany, ale za jakieś drobne przewinienia, bez związku z planowanym uderzeniem. Łączność z aresztowanymi urwała się w najważniejszym momencie. Ten polski dowódca naciskał Katię, aby pozyskała dla tej sprawy jakiegoś innego strażnika. I Katia przypomniała sobie o Demianowiczu. Dostał od Polaków czterdzieści tysięcy ostmarek i gwarancję, że po udanym rozbiciu więzienia on i cała jego rodzina zostaną przerzuceni pod Warszawę i ukryci przed Niemcami. - A on, swołocz, pieniądze wziął i od tego dnia wszystkie grypsy „po drodze” zanosił na gestapo. - Są jakieś dowody, czy też to tylko domniemanie? - Ludzie widzieli Demianowicza w grupie schutzmanów [Białoruska policja pomocnicza.], którzy pomagali Niemcom oblegać dom Kati. Gdy powiedzieliśmy jej o tym, krzyknęła, że to kłamstwo, że niemożliwe. Na drugi dzień poszła do niego, aby zapytać, jak to było. Moja matka poszła z nią. To mu wyraźnie nie było na rękę i umówił się z Katia na drugi dzień, ale tylko z nią. Poszła i już nie wróciła. W tydzień później na korytarzu w Gestapo żona jednego z naszych znajomych, którą Niemcy akurat zwalniali po odsiedzeniu kilku tygodni za jakąś błahostkę, widziała zmasakrowaną Katię, która zdążyła jej szepnąć: - Iwan izmienił mienia i wsiech.[Iwan zdradził mnie i wszystkich] Te i wiele następnych rozmów wypełniło mi bez reszty tygodniowy pobył w Mińsku. Po powrocie do domu przez pół roku bez przerwy pisałem książkę, którą zatytułowałem Zagląda IV odcinka. Postanowiłem wydać ją w Instytucie Wydawniczym „PAX”, bo przecież „WTK” przecierało także i jej drogę na swych łamach. Kiedy gotowy maszynopis trafił jesienią 1967 roku do cenzury na Mysią, rozpo czął tam urzędowanie jako jeden z wiceprezesów i to właśnie do spraw książek towarzysz Sowacki z KC. Poprzedziła go fama nie dająca mi żadnych nadziei: ostry, pryncypialny, wręcz ortodoksyjny, istny beton by wyrazić to językiem lat dziewięć dziesiątych. Maria Kornasowa wytrawny w tych cenzuralnych bojach pracownik Instytutu Wydawniczego „PAX” była zrezygnowana w tym samym stopniu co ja. Maszynopis leżał w kasie pancernej towarzysza Sowackiego przez pół roku. Nawet pytać nie wypadało, by nie pogarszać sprawy. Czekaliśmy więc, skrzętnie zbierając skąpe wieści o wiceprezesie. Miał dwie córeczki, którym poświęcał cały wolny czas. Tuż przed rozpoczęciem przez niego pracy w cenzurze jedna z nich uległa wypadkowi rozlegle oparzenie zniekształciło pół twarzy dziecka. Nadeszła bardzo wczesna Wielkanoc. Cienki lód pokrywał jeszcze zakola Wisły, gdzie Sowacki był na spacerze z drugą córką. Lód się załamał i dziecka uratować się nie dało. Po pogrzebie zjawił się w Głównym Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk i telefonicznie poprosił Marię Kornasowa o przyjście. Bez słowa wyjął z szafy maszynopis Zagtady IV odcinka, przystawił pieczątkę i podał jej. Podobno zaraz po tym wyszedł i więcej go nie widziano. Popełnił samobójstwo. Wydawnictwo, po tak niespodziewanym sukcesie na etapie cenzury, postanowiło pójść „na całość”. Zaprojektowanie okładki zlecono grafikowi Jerzemu Kępkiewiczowi. Po dwóch nocach pracy przyniósł projekt-marzenie. Cudowna! Ale nie przejdzie. - Mysia nie puści - stwierdziliśmy zgodnie i z wielkim żalem. - Mimo to spróbujemy zdecydował Janusz Przewłocki, ówczesny sekretarz wydawnictwa, a obecnie wiceprezes Związku Sybiraków. Postanowiono posłużyć się fortelem i posłać na Mysią nie sam „kompromitujący” projekt, a jedynie jego celofanowe rozbicie na trzy kolory czarny, zielony i czerwony. Bo dopiero precyzyjne nałożenie ich jedno na drugim dawało wierny obraz projektu, ale wystarczyło przesunąć każdy celofan o dwa, trzy milimetry i wychodziła bezsensowna kakofonia barwnych plam. Taki właśnie niezbyt precyzyjnie zestawiony komplet okazano cenzorowi. - Że też Chlebowski wyraził zgodę na taki bałagan na okładce jego książki - skomentował tenże, przystawiając akceptującą pieczątkę na celofanach. W pół roku później za ten zaakceptowany „bałagan” podobno z trzaskiem wyleciał z pracy. Bo kiedy w drukarni wykonano okładkę z mikronową precyzją, pozorny ów nieład krzyknął naraz wykonanymi w negatywie olbrzymimi literami „AK”, na których czerwoną krechą zaznaczono linię kolejową Baranowicze-Mińsk-Bobrujsk-Borysów-Orsza. W owych latach zaznaczyć obecność Armii Krajowej na tamtych terenach, i to tak wołowymi literami, a do tego jeszcze pod cenzorską pieczęcią, to już był skandal dużego kalibru. W lecie 1968 roku książka Zagląda IV odcinka stalą się faktem. Kilkanaście jej egzemplarzy przesłałem do wszystkich ludzi w Mińsku, którzy mi służyli pomocą i informacjami. Przez pół roku panowało głuche milczenie i to nasunęło mi myśl, że może wcale nie doszły do adresatów. Aż pewnego dnia otrzymałem duży album z pięknymi widokami Mińska i wzruszającą dedykacją Anny Arciszewskiej: „Niech Bóg Panu wynagrodzi za to wspaniałe świadectwo prawdy”. Z dystrybucją Zagłady wydarzyła się przedziwna historia. Wydawca, Instytut Wydawniczy „PAX”, wiedząc, jaki zawiera ona materiał, nie odstąpił jej centralnemu kolportażowi „Domu Książki”, lecz postanowił sprzedawać wyłącznie przez sieć własnych księgarń „Veritasu”. Początkowo słabo rozreklamowana książka leżała. Wreszcie ktoś ją kupił, rozeznał zawartość i nagle zniknęła z półek w ciągu kilku godzin, a ci, dla których nie starczyło egzemplarzy, płacili potem szalone ceny w antykwariatach. Kiedy po prawie trzydziestu latach polemizowałem na łamach tygodnika „Ład” na temat NSZ z Leszkiem Żebrowskim, badaczem o świetnie do dziś zakonspirowanym, bo dotąd prawie nieznanym dorobku, pozwolił sobie on z braku argumentów merytorycznych wypomnieć, że Chlebowskiego komuna dopuszczała do materiałów archiwalnych, niedostępnych dla innych, że mu nawet cenzura pomagała, że jeździł za granicę na paszporty TPPR. No cóż, moje doświadczenie mówi mi, że najczęściej nie byli dopuszczani do archiwów ci, którzy się o to nie starali. Małość ludzi jest często przerażająca. Ale zagalopowałem się, wyprzedzając zdarzenia aż o cztery lata. Czas wrócić do roku 1965, do losów innych książek. W latach 1964-1968 pracowałem nad sagą o „Ponurym”. Trwało to najdłużej, bo walka o relacje i materiały była ciężka, właściwie najcięższa ze wszystkich dotychczasowych, dlatego napiszę o tym nieco później. Na razie, równolegle do książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie, wypuszczałem „balony próbne”, które ukazując się w tym samym czasie albo nawet wyprzedzając Góry, miały za zadanie zorientować mnie, gdzie teren zaczyna być niebezpiecznie grząski. Doświadczenia zdobyte w pracy nad Zagląda mówiły wyraźnie, że AK na wschodzie to temat nadal zabroniony i że tylko tragiczny dla Sowackiego a zbawienny dla mej książki splot przypadków, który się już na pewno nie powtórzy, pozwolił tamtą sprawę doprowadzić do końca. Tymczasem z materiałów, stanowiących uboczne wobec Gór wątki, mógłbym wykroić jeszcze trzy książki, z których jednak każda musiałaby zahaczać tematycznie o zabroniony wschód. Dlatego do drugiej książki akowskiej, którą zacząłem pisać w 1965 roku, zdecydowałem dobrać wątki najmniej kontrowersyjne, choć wschodniactwa za żadną cenę wyrzec się nie chciałem. Zakładałem, że Odłamki granatu bo taki tytuł miało nosić moje nowe dzieło powinny liczyć około dwustu stron druku, po sto stron na Polskę centralną i wschód. Nie wziąłem, niestety, pod uwagę, że moje kryteria niekontrowersyjności nie muszą się wcale pokrywać (i jak się potem przekonałem, nie pokrywały się z zasady) z punktem widzenia władzy. Sądziłem, nie tylko z racji chronologii wydarzeń, ale także pewnego wręcz baśniowego przypadku, że książkę winna zaczynać opowieść o uczciwych skarbowcach. WSŻAK pisałem o tym w okresie, w którym komuna z aparatu finansowego uczyniła trzeci rodzaj policji, gnębiącej społeczeństwo. Miała to zatem być niewinna opowieść o dobrych i uczciwych skarbowcach, słabo jedynie powiązanych z AK. Popłynęła więc historia o wspaniałym Wacławie Drojanowskim, przedwojennym prezydencie Lwowa, o Romualdzie Burgrafie, twardym, ale wielce moralnym skarbowcu, o rzetelnym mecenasie Józefie Falandyszu. Gdy to pisałem, nikt jeszcze wtedy nie słyszał o jego synu Lechu, pierwszym prawniku prezydenta, także Lecha, którego jeszcze również nikt nie znał, bo było to na piętnaście lat przed słynnym przeskoczeniem muru. Znalazło się tam też przypomnienie o Zofii Geblowej, wielce upartej kobiecie, i o Tadeuszu Dietrichu, PRL-owskim ministrze finansów, o generałowej Wandzie Orlicz-Dreszerowej i Franciszku Bańkowskim. Oni to z garstką podobnych sobie niepoprawnych idealistów, tuż przed wejściem Niemców do Warszawy w 1939 roku zaanektowali z Urzędu Skarbowego przy ulicy Lindleya depozyty sądowe w postaci ośmiu kilogramów precjozów ze złota, platyny, brylantów i innych drogich kamieni, wartości dwóch milionów dolarów USA (wedle ich siły nabywczej z 1939 roku). Przez pięć lat wojny przerzucali ten drogocenny ciężar po całym mieście, aby nie dostał się w ręce Niemców. Pewnego dnia Tadeusz Dietrich zdradził im także, że we wrześniu 1939 roku, będąc finansowym komisarzem rządowym, znalazł się za Bugiem i ogarnięty przez Armię Czerwoną zakopał w szczerym polu dwieście tysięcy złotych (czterdzieści tysięcy dolarów USA) z państwowego funduszu. Nie namyślając się wiele Geblowa, Falandysz i Bańkowski dwukrotnie dokonali z Warszawy wypadu na bolszewicką stronę i dotąd szukali, aż pieniądze, a raczej wodnistą papkę, znaleźli. Wymienili ją w KKO na pełnowartościowe banknoty i przez czas okupacji wspomagali artystów, malarzy, naukowców, pozwalając im przeżyć wojnę. Aż nadszedł 1945 rok. Wtedy zjawili się u ministra finansów rządu lubelskiego, Konstantego Dąbrowskiego, i wręczyli mu ciężką teczkę pełną skarbów. Gdy zaskoczony minister odzyskał mowę i zapytał „bardzo inteligentnie”: „Panowie, co za to chcecie?” odpowiedzieli godnie: „Nic, panie ministrze. My tylko spełniliśmy nasz obywatelski obowiązek”. Wtedy minister zapewnił ich: „Polska jest waszą dłużniczką, ona wam nigdy tego nie zapomni”. W dwadzieścia lat po wizycie owych skromnych ludzi u ministra przypomniałem o tym wydarzeniu na łamach tygodnika „Świat” (nr l z 2 11966) w obszernym artykule Polska jest waszą dłużniczką. Pytałem, jak długo jeszcze Polska tą niewypłacalną dłużniczką ma zamiar być wobec ludzi, żyjących dzisiaj z głodowych emerytur. Za swój piękny czyn nie tylko nie zostali nigdy nagrodzeni, lecz okrutnie ich ukarano. Gdy w końcu 1945 roku resort finansów, aby sprostać nowym celom, jakie przed aparatem skarbowym postawiła państwowa gospodarka planowa, zaczął ściągać do siebie wszystkich, którzy kiedykolwiek mieli jakiś kontakt z tą służbą, przyjęto wszystkich, poza nimi. Dlaczego? Oczywiście w 1966 roku wiedzieli zarówno oni, jak i ja, dlaczego tak się stało. Ale o tym mogłem napisać dopiero w kolejnym wydaniu książki w dwadzieścia lat później. A oto odpowiedź udzielona Drojanowskiemu w październiku 1956 roku przez jednego z wysokich urzędników resortu finansów: „Pan, były sanacyjny dygnitarz, wojewoda, prezydent Lwowa, zamiast z tą teczką pełną złota uciec za granicę, do swoich, do Andersa, przynosi nam te osiem kilo złota i brylantów. I nic pan za to nie chce. A potem zgłasza się pan do pracy. A to przecież praca odpowiedzialna, wymagająca zaufania. Więc towarzysze na komisji stwierdzili, że cala sprawa z tym oddaniem skarbu jest podejrzana. I na wszelki wypadek postanowili nie przyjąć was do pracy. Pan wie, to był stalinizm”. Opublikowanie artykułu wzbudziło dość szeroki rezonans. Byłem absolutnie pewien, że przyznanie moim bohaterom bardzo wysokich emerytur i nadanie jeszcze wyższych odznaczeń jest jedynie kwestią czasu. I to najbliższego. Ale mijały dnie, tygodnie, miesiące i nic się nie działo. Rzecz wyraźnie przysychała. Tymczasem książka, także z tym tekstem, znalazła się w wydawnictwie. Oczywiście w „PAX-ie, bo innych odważnych nie było. I w tej sytuacji, bez happy end-u w sprawie skarbowców, Odłamki również leżały, czekając na decyzję druku. Ja jednak nie próżnowałem. Dwa duże słuchowiska w radiu, kolejny artykuł, tym razem w „WTK”, oraz tamże fragmenty skarbowej epopei to były kolejne etapy mojej walki. Zdecydowałem wreszcie opisać wszystko na łamach naszego „Tygodnika Polskiego”. I naraz, ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu, usłyszałem od naczelnego zdecydowane „nie”. A przecież była to moim zdaniem historia jak gdyby stworzona dla naszego pisma, taka, jakich nam wtedy w Polsce było potrzeba. Rzecz o ludziach, którzy mogli ukraść i nie ukradli. Naczelny popatrzył spod oka i powiedział: - Trafił pan przypadkowo na wyjątkowo niebezpieczną i grząską sprawę. Prawdę powiedziawszy nie zdziwię się, jeżeli jutro przeczytam w gazecie, że rozjechała pana ciężarówka. Stał się pan dla wielu urzędów, służb i ważnych ludzi niewygodny. Czy pan myśli, że do mnie telefon w tej sprawie nie dzwoni? Jeżeli chce pan sprawę prowadzić dalej, trudno. Proszę jednak nie mieszać w to naszego pisma. Radzę, niech pan jeszcze raz rzecz caią dokładnie przemyśli. Wyciągnął pan na światło dzienne sprawę dla wielu znaczących ludzi śmierdzącą. I według nich nikomu nie potrzebną. Pierwszy wielki błąd to taki, iż pozwolił pan sobie skompromitować w oczach społeczeństwa socjalistyczną władzę. Jeżeli to się dzieje pierwszy raz, grzech to ciężki, ale nie śmiertelny, władza może wielkodusznie zapomnieć i przebaczyć. Ale pan nie daje o tym zapomnieć, pan wywleczenia tej sprawy nie chce uznać za swój błąd, pan nie chce przebaczenia. Pan się domaga pokajania winnych. Chce pan mało pan żąda jej załatwienia, i to w określony sposób. Nasza władza takich wymuszonych spraw i takich wymuszających ludzi nie lubi. I drugi wielki błąd, o wiele bardziej dla pana niebezpieczny. Opisał pan pierwszą część pięknej bajki o skarbie. A czy zastanowił się pan nad drugą częścią? Czy wie pan, jaki był los tego skarbu? Co się z nim stało? Kto go przejął? Jak zużytkował? Przecież to był rok 1945. Kraj rządzony przez oszalałych gołodupców. Skarbiec pusty, a ambicje światoburcze i poronione wielkie. Kogo chciano pozyskać w kraju, łamano w UB. A za co pozyskiwano tych z zagranicy? A że pozyskiwano, to fakt. Za idee? Już nie te czasy. Twardej waluty nie było. Więc? - Co by pan radził zrobić z tą sprawą? - Gdyby to był ktoś inny, poradziłbym odpuścić i zapomnieć. Ale pan nie zrobi ani jednego, ani drugiego. Więc rada jest taka iść ostro dalej, ale nie samemu. Musi pan koniecznie pozyskać sojusznika silniejszego niż wrogowie. I działać szybko, póki oni nie zrobią czegoś, co pana zupełnie unieszkodliwi. A co do książki, to póki władza w jakiś pozytywny sposób sprawy nie załatwi, nikt jej panu nie wyda. Rzeczywiście, piękna rada. I mądra. A jaka prosta! W policyjnym państwie pozyskać dla sprawy sojusznika silniejszego niż władza państwowa i służby specjalne. Ale przecież nie tylko mój szef mnie znal. Ja go też zdołałem już rozgryźć i wiedziałem, że nie w jego stylu jest udzielanie rad teoretycznych. Gdzieś blisko więc musi być jakieś rozwiązanie. Myślałem kilka dni, aż wreszcie wpadłem na pewien pomysł. Odwiedziłem Mariana Sołtysiaka, sławnego „Barabasza”, dowódcę akowskiego oddziału „Wybranieckich” z Kielecczyzny, który wtedy był sekretarzem Zarządu Głównego ZBoWiD. Nie lubiłem nigdy ani tej instytucji, ani ludzi w niej pracujących, ale Mariana ceniłem nie tylko za piękny wojenny rodowód, ale i za to, że choć jak to inni mówili zaprzedał się Moczarowi, władzę wynikającą z pełnionej funkcji pożytkował wyłącznie dla dobra akowców. Sprawę skarbowców znał, bo rozmawialiśmy na ten temat wiele razy. Uznał moje racje, dowodziłem bowiem, że ZBoWiD, samozwańczo przywłaszczając sobie monopol na sprawy kombatanckie, powinien przynajmniej względnie przyzwoicie spełniać swoje powinności. Mogłem taką rozmowę z Marianem przeprowadzić, gdyż znaliśmy się dość dobrze. Obiecał porozumieć się z prezesem, czyli z Moczarem. Czyżby o takim sojuszniku myślał szef? Mieczysław Moczar był w jednej osobie przedstawicielem władzy i zwierzchnikiem służb. Prosiłem jedynie Mariana, aby przynajmniej zakończenie sprawy skarbu współfirmowali Urząd Rady Ministrów i Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Bo wśród owych skarbowców nie było i nie będzie ani jednego ZBoWiD-owca. Należałoby więc podkreślić wdzięczność raczej czynnika państwowego, a nie organizacyjnego. Po tygodniu okazało się, że sprawa tak właśnie będzie załatwiona. 8 października 1967 roku prawie w dwa lata po ukazaniu się mego artykułu w tygodniku „Świat” w gmachu Urzędu Rady Ministrów odbyła się uroczystość dekoracji moich skarbowców Krzyżami Oficerskimi, Kawalerskimi Orderu Odro dzenia Polski oraz Złotymi i Srebrnymi Krzyżami Zasługi. Tu także przyznano im podwyższone emerytury. I naraz trudności z drukiem Odłamków granatu poważnie złagodniały, nie zniknęły jednak całkowicie. Na przykład wydawca który także rządzi się swoimi prawami chciał koniecznie, aby w książce znalazły się zdjęcia z dekoracji, z poważnym wyeksponowaniem Moczara, ja zaś wiedząc przecież gdzie i wśród kogo żyję mocno oponowałem. Po dość długo trwających sporach załatwiliśmy ten problem kompromisowo, redukując liczbę zdjęć do dwóch. Mimo to „sprawa skarbowców” miała mi się odbić jeszcze dwukrotnie nieprzyjemnym echem w latach późniejszych: w 1976 w Chicago, w kuriozalnej wprost sytuacji, o czym będę pisał dalej, oraz w początku lat dziewięćdziesiątych w polemikach prasowych z oddanymi na wiele lat Moczarowi ZBoWiD-owcami, pełniącymi wtedy wysokie funkcje we władzach Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Nie był to jednak koniec, a zaledwie początek kłopotów wywołanych przeze mnie tak „umiejętnym” doborem opowiadań wchodzących w skład Odłamków granatu. Drugim tematem stała się wyjątkowo brawurowa akcja dwóch żołnierzy z „Podkowy” czyli Oddziału Dyspozycyjnego Delegatury Rządu na Kraj. Przypadkowo rzucił im się w oczy przed niemieckim burdelem na Chmielnej samochód tak wspaniały, jakiego żaden z nich nigdy nie widział. Zwinęli go więc i dopiero wtedy zaczęły się problemy. Raz, że zrobili to bez rozkazu, a za podobne samowole w AK karało się surowo, dwa, że wóz najłatwiej było zwinąć, trudniej ukryć, a najtrudniej spożytkować. Przyjechała nim bowiem do Warszawy delegacja berlińskiego gestapo na inspekcję. Wóz należał do krótkiej serii pościgowych ośmiocylindrowych maszyn, a więc nie nadawał się do rozbiórki na części ani też do przetransportowania go gdziekolwiek. A jednak dowódca obu chłopców, znając wartość, jaką samochód przedstawiał dla Niemców, postanowił go wymienić na kilkunastu więźniów, przeznaczonych przez gestapo na rozstrzelanie. I wszystko świetnie się udało. W czym więc tkwi problem? Ano, w przeszłości dowódcy. Właściwie część jej znałem. Bolesław Kontrym, pseudonim „Żmudzin”, przed wojenny nadkomisarz policji państwowej, trzymający się raczej komend wschodnich, a więc Wilna, Brześcia, w czasie wojny w Anglii przeszedł przeszkolenie cicho ciemnego, został przerzucony do kraju, pracował w „Wachlarzu”, następnie w Delegaturze Rządu, w czasie Powstania był dowódcą kompanii zdobywającej ważny niemiecki punkt oporu gmach Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej, zwanej w skrócie PAST-ą. Po wojnie już jako major dowodził batalionem w I Dywizji Pancernej gen. Stanisława Mączka. Wrócił do Polski, gdzie go aresztowano, sądzono, w jednym ze sfingowanych procesów na początku lat pięćdziesiątych, skazano na karę śmierci i wyrok wykonano. Właściwie już to wystarczyło, aby przy pisaniu Za cenę Mercedesa, ze „Żmudzinem” obejść się ostrożnie. Tak też się obszedłem. Ustawiony w drugim planie, spokojny, rozważny, czuwa, ale nie dowodzi. Kiedy opowiadanie przeszło przez weryfikację rzeczowo-merytoryczną na lamach. „WTK”, umieściłem je w książce. Wówczas to zjawił się u mnie niespodziewanie Władek Kontrym, syn Bolesława i dopiero on dokończył opowieść o ojcu. A była to opowieść tyleż barwna, co emocjonująca, a przede wszystkim nakazująca szczególną ostrożność. - Kontrymów było dwóch, Bolesław i Konstanty. W czasie rewolucji rodzina mieszkała w Rosji i obaj, jako kilkunastoletni chłopcy, trafili do Armii Czerwonej, gdzie zaczęli robić błyskotliwe kariery. Dość powiedzieć, że gdy w 1922 roku dwudziestotrzyletni Bolesław znalazł się na kursie dla komisarzy dywizji, był już trzy krotnym kawalerem Orderu Czerwonego Sztandaru. W tym czasie tyloma Orderami Czerwonego Sztandaru odznaczony był oprócz niego jeszcze tylko jeden komisarz. Nazywał się Kliment Woroszyłow. Kim był potem wiadomo. Później za trzy Czerwone Sztandary nadawano tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, ale Bolesław Kontrym tego nie doczekał, bo uciekł z Armii Czerwonej do Polski. Dla czerwonej rewolucji była to największa obelga, jaką przyszło Leninowi i jego otoczeniu przeżyć, jakoże Kontrym nie tylko uciekł, ale jako oficer kontrwywiadu polskiej Policji Państwowej zaczął bezlitośnie niszczyć komunę. W Moskwie mu tego nigdy nie darowali. Kiedy w powojennym procesie zapadło pięć wyroków śmierci, czterech skazanych ułaskawiono. Wykonano jeden. Na Bolesławie Kontrymie. Ponieważ jest to pierwsza tak obszerna informacja o ojcu, pan nie może tego nie wiedzieć - zakończył Władysław. - Oboje z matką oczywiście chcielibyśmy, aby jego historia ujrzała światło dzienne. Ale to pan wiedząc wszystko musi zdecydować. Bo to pana ryzyko. Pana obciążą winą za kreowanie ojca na bohatera. - Kto o tym wie? - Bardzo niewielu ludzi i raczej pewnych. Z władz diabli wiedzą. - Zaryzykujemy. Udało się. Ile to jednak kosztowało nerwów, wiem tylko ja. Spośród tematów wschodnich wybrałem dwa. Pozornie nie budzące zastrzeżeń i raczej związane z terenami, które nie zasłynęły z wielkich i jątrzących wydarzeń. A więc nie Wilno z operacją „Ostra Brama”, nie Lwów z mało znanym, ale jednak powstaniem, nie Wołyń z 27., jakże pięknie krnąbrną dywizją. Zdecydowałem się na Polesie i Nowogródczyznę. Choć o pewnej grząskości terenu, szczególnie Nowogródczyzny, już wiedziałem. Dlaczego Polesie? To akowski teren, który w przekazie przeszedł do historii jako „okręg rozstrzelanych”. Rozstrzelali Niemcy, rozbroili, spalili i wywieźli sowieci. Poza paroma niedobitymi oddziałkami nie został nikt, prócz czerwonych brygad. I oto w połowie 1944 roku zbliżała się sowiecka armia. Padł rozkaz ujawnić się, wystąpić jako gospodarze i przybyszów powitać jako sojuszników naszych sojuszników. Czy był to rozkaz mądry? To pytanie nie dla żołnierza. On rozkazy wykonuje. Ale na Polesiu tego rozkazu nie miał kto wykonać. Wyruszył więc z Warszawy za Bug oddział „Dawida”, by pod dowództwem „Wani” Alfreda Paczkowskiego, wtedy majora, przeprowadzić mobilizację i dalej jak w rozkazie. To właśnie jest treścią trzeciego opowiadania tej książki beznadziejny marsz po bagnach poleskich straceńców spod znaku „Dawida”. Właściwie temat bezpieczny. Tak samo jak bezpieczne było wszystko, co mówiło o akowskim upominaniu się o polskość nad Sanem, Bugiem, Niemnem i Wilią. Przepuściliśmy to wraz z Jerzym Śląskim przez łamy „WTK”, cenzura przetrzymała przez kilka tygodni, lecz w końcu zwolniła, co dawało nadzieję, że puści i w książce. I wreszcie Nad Niemnem, czwarta część książki. Miała to być rzecz o Nowogródczyźnie. Choć instynkt samozachowawczy doradzał mi wprost nadzwyczajną ostrożność, a nawet zrezygnowanie z prezentacji tego terenu, nie chciałem się tego wyrzec. Choć bowiem z racji miejsca urodzenia byłem i jestem patriotą Zagłębia Dąbrowskiego oraz Kielecczyzny, bo do województwa kieleckiego owo Zagłębie przed wojną należało, po pierwszym, bardzo uważnym przeczytaniu Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej, Nowogródczyzna latami śniła mi się po nocach. Dzisiaj, z perspektywy trzydziestoletnich doświadczeń walki o dobre imię tej akowskiej Nowogródczyzny, a jednocześnie z postawy, jaką zajęli wobec niej niektórzy ludzie, a o której jeszcze wielokrotnie będę tu pisał, widzę, że ta moja miłość jest trochę irracjonalna i nieodwzajemniona. Ale trudno. I takie miłości bywają. Dokumentów dotyczących akowskiego rozdziału na Nowogródczyźnie, wtedy, przed trzydziestu laty, nie było prawie wcale. Pozostawali ludzie i ich relacje. Kiedy rozpoczynałem kwerendę wśród Nowogródezan zamieszkujących Polskę centralną i zachodnią, wiedziałem dwie rzeczy: nigdzie nie walczono tak zawzięcie przez cały czas wojny z bolszewikami i ich wszystkimi odmianami jak właśnie na Nowogródczyźnie, nigdzie też indziej tak często nie nawiązywano dla tej walki kontaktów z Niemcami. Przypominając o tym tu i teraz, nie oceniam tej postawy, choć w skrajnych przypadkach jej nie akceptuję. Podnoszę tę kwestię jedynie po to, aby uzmysłowić dzisiejszemu czytelnikowi fakt, że przed trzydziestu laty oficjalna wykładnia ze strony władzy politycznej, cenzury i dyspozycyjnych historyków, których wewnętrzne recenzje decydowały o bycie lub niebycie książki, brzmiała tak: w czasie wojny był jeden wróg hitlerowski, i również jeden przyjaciel sowiecki. Rozwiązania tej kwadratury koła próbowałem dokonać usiłując przedstawić nowogródzkie prawdy tak, aby niczego nie uronić, ale też nie przekreślić nimi wydania książki. Potrzebny mi więc był bohater autentyczny, nie kwestionowany, walczący z Niemcami z fantazją, z Sowietami nie zbył radykalnie, którego losy z wiosny i lata 1944 pokażą kawał nowogródzkiej walki. Kiedy taki klucz przedstawiłem pikowi Mieczysławowi Juchniewiczowi z Wojskowego Instytutu Historycznego, który mi wiele pomógł przy poszukiwaniach w tamtejszym archiwum i sprawy akowskie na wschodzie znał dobrze, powiedział brutalnie: - Takiego Kmicica pan tam nie znajdzie. Ale niech pan próbuje. Przestrzegam jednak przed eksponowaniem postaci komendanta Okręgu ppłka Janusza Prawdzica Szlaskiego, który stał za niejednym kontaktem z Niemcami. Mamy na to dowody. Nie chcemy robić krzywdy akowcom nowogródzkim, o ile nas do tego nie zmuszą. Przez dwadzieścia lat od tej rozmowy aż do połowy lat osiemdziesiątych musiałem ufać Juchniewiczowi na słowo, bo dowodów żadnych nie miałem, choć poszlaki były liczne. Dopiero jednak po ukazaniu się w Londynie w 1984 roku książki Jana Erdmana Droga do Ostrej Bramy oraz oświadczeń na ten temat rtm. Józefa Świdy „Lecha” w paryskich „Zeszytach Historycznych” w 1985 roku, a także po dwóch dobach rozmów z „Lechem” w Kalifornii w 1988 roku, nie było już wątpliwości, że Juchniewicz mówił prawdę. Na razie zatem musiałem wyszukać takiego slalomistę, który ze swoim życiorysem zwycięsko dotrze do mety, mimo licznych i podstępnie ustawionych na trasie tyczek. Byłem przekonany, że kogoś takiego znalazłem. W czasie odtwarzania nowogródzkiej końcówki bojowej i życiowej drogi „Ponurego” z lata 1944 roku szukałem wszystkich, którzy wtedy przy nim byli. Najchętniej oficerów. Ale ci z batalionu VII, „ponurowskiego”, gdzieś się zapodziali. Dowódca l kompanii, por. Bojomir Tworzyański „Ostoja” mieszkał za oceanem, pod bliżej nieznanym adresem, dowódca 2 kompanii, ppor. Eugeniusz Klimowicz „Okoń” podobno przeżył wojnę, ale czy przeżył też ubeckie więzienie, w którym siedział z wyrokiem śmierci, Bóg raczył wiedzieć, dowódca 3 kompanii ppor. „Tygrys” (nie jest to jego prawdziwy pseudonim, ale nazwijmy go tak doraźnie, dla naszych potrzeb)... No właśnie, podobno żył i mieszkał gdzieś pod Warszawą. Ostry, bił się z Niemcami dzielnie. To mógł być ten Kmicic, którego potrzebowałem. Kiedyś nowogródzcy żołnierze „Ponurego” przyprowadzili go do mego domu, zarekomendowali i zaczęła się opowieść. Piękna, trzeba przyznać. On mówił, oni potwierdzali. Wierzyłem w nią przez ćwierć wieku. A oto i owa historia: gdy miał nieco ponad dwadzieścia lat, wywiad akowski skierował go do policji białoruskiej w Żołudku. Widać dobrze służył, bo wnet został komendantem posterunku. Jednak jesienią 1943 roku podpadł i groziło mu aresztowanie, więc uciekł. Jakiś czas chodził ze swoją grupą luzem, potem dołączył do kpt. Władysława Zogło „Zycha”, czyli do I batalionu. Jego pluton rozrósł się do kompanii. W maju 1944 roku przeniesiono ich do VII batalionu „Ponurego”, gdzie stanowili 3 kompanię. Po marszu pod Wilno i próbie rozbrojenia i rozformowania, przedzierał się w walkach z bolszewikami na zachód. Udało się, ale w 1946 roku rozpoznano go w Warszawie na ulicy i jako oficera AK skazano na 10 lat więzienia, które odsiedział w pełnym wymiarze. Po wyjściu założył rodzinę, zrobił maturę i pracując jednocześnie ukończył Politechnikę Warszawską, z kursem magisterskim włącznie. Ładna sylwetka, ani słowa. A z walkami u „Ponurego” było tak: VII batalion został utworzony w dniu l maja 1944 roku. „Tygrys” wraz ze swoją kompanią miał już do niego przydział. Tymczasem 29 kwietnia „Ponury”, będąc w kontakcie z ludźmi miejscowej policji białoruskiej, postanowił przez zaskoczenie uderzyć na Szczuczyn Nowogródzki, opanować miasteczko, rozbroić mimo wielokrotnej przewagi wroga nieprzyjacielską załogę i rozpocząć formowanie batalionu. Jednakże plan się nie udał, Niemcy „Ponurego” przechytrzyli i uderzyli wcześniej na jedną z zaczajonych grup. Większość wybili, a rannych i jeńców albo potem dostrzelili, albo zlikwidowali w więzieniu. W sumie padło tam ponad czterdziestu ludzi. Wiadomość ta dotarła do „Tygrysa” w czasie marszu jego kompanii na miejsce spotkania z „Ponurym”. Akurat pod Sucharami przypadkowo natknął się na Niemców. Postanowił więc zameldować się u „Ponurego” już z jakimś dorobkiem. Brawurowo uderzył na dwukrotnie silniejszą grupę ekspedycyjną i po kilkugodzinnym boju, tracąc siedmiu zabitych i dziewięciu rannych, przepędził Niemców, którzy co prawda zdołali zabrać swoich rannych, ale zostawili na placu boju 37 zabitych, l cekaem, 4 erkaemy, 10 peemów, 25 karabinów, ponad 30 pistoletów oraz kilka skrzynek amunicji i granatów. Miał więc co zameldować „Ponuremu”. Niemieckim trupom przymocowali kartki z napisem „Za Szczuczyn”. Po trzech tygodniach, w ramach przechodzenia do realizacji planu „Burza”, batalionowi „Ponurego” zlecono uderzenie na niemieckie umocnienia w Juchnowiczach na granicy Prus z Ostlandem. „Ponury” uderzył jedną kompanią, dwie zaś rozrzucił wokoło, w zasadzkach zastawionych na niemieckie jednostki spieszące na pomoc zaatakowanej załodze w Juchnowiczach. „Tygrys” ze swoimi ludźmi siadł okrakiem na szosie prowadzącej od Nowego Dworu. Po trzech godzinach oczekiwania wpadła na nich zmotoryzowana grupa pościgowa z Grodna, którą polska kompania rozniosła dosłownie ogniem kaemów. I znów „Tygrys” miał dwóch zabitych i dwóch rannych, Niemcy 57 zabitych, w tym 2 oficerów i 6 podoficerów. Przywiózł do obozu trzy wozy pełne skrzynek z amunicją, 2 elkaemy, 4 erkaemy, l granatnik, 4 gartacze, 6 peemów, 30 karabinów i 25 pistoletów. Byłem przekonany, że znalazłem to o co mi chodziło. Opisałem więc wojenne losy „Tygrysa”, wydrukowałem w „WTK”, nadeszło wiele listów od Nowogródczan rozradowanych tym, że ktoś napisał wreszcie prawdę. Włączyłem Nad Niemnem do Odłamków granatu i po półtorarocznym oczekiwaniu książka się ukazała. Tym razem czytelnicy już nie mieli wątpliwości, co kupują. Zniknęła w kilka godzin. Piękny koniec nerwowej sprawy? Nie. Zaledwie początek, i to wcale nie piękny. Wybiegając nieco do przodu w drugiej połowie 1969 roku przyszedł do mnie list z województwa zielonogórskiego. Jego treść mnie znokautowała. „Panie Chlebowski! Z kogo pan robi bohatera? Z „Tygrysa”? Z tego mordercy i ludobójcy?” I dalej płynęła przerażająca informacja od człowieka, który był bratem dwóch żołnierzy z kompanii „Tygrysa”. Tuż przed wymarszem na Wilno, w końcu czerwca 1944 roku jego dwaj bracia i dwóch ich kolegów postanowili uciec z kompanii „Tygrysa”, bo żyć się pod jego twardą ręką nie dawało. Przedtem chłopcy dwukrotnie stawali do raportu, prosząc o przeniesienie do batalionu II por. „Rysi”, gdzie warunki były ludzkie i mieli wielu kolegów. „Tygrys” się nie zgodził i zapowiedział, że jeśli jeszcze raz wystąpią z takim raportem, zastrzeli ich. Od tego momentu zaczął im naprawdę dawać do wiwatu. Zdali więc broń dowódcy drużyny, aby nie oskarżono ich o jej kradzież, i uciekli. Niestety, po kilku kilometrach dopędził ich konny patrol i przywlókł na postronkach do wsi, w której kompania kwaterowała. A tam „Tygrys” kazał im wykręcić ręce, osobiście wpychał lufę w usta i strzałem rozwalał głowę. Kiedy autor listu dowiedział się o tym, pobiegł do wsi i zastał „Tygrysa” z jeszcze dymiącym pistoletem w ręku, gdy w zakrwawionych butach wracał z miejsca egzekucji. Ukląkł więc przed nim, objął za te buty i płacząc pytał: „Za co panie komendancie, za co? „A „Tygrys” na to kopnął go w twarz i wykrzyknął: „Zjeżdżaj, śmieciu, bo i ciebie tu zaraz rozpierdolę”. Po wojnie bracia zamordowanych odnaleźli go i wskazali milicji. I był sądzony nie za żadne AK, tylko za zamordowanie własnych żołnierzy. A teraz nagle został bohaterem. Nie lubię takich rzeczy długo celebrować. Zażądałem od „Tygrysa” i ludzi nowogródzkich, którzy byli przy składaniu przez niego relacji, pilnego spotkania. Odbyło się ono w warszawskim mieszkaniu Wacława Grygielewicza „Mamuta”, łącznika „Ponurego” z placówki w Szczuczynie. Odczytałem głośno ten tragiczny list i domagałem się od „Tygrysa” ustosunkowania się do niego. Wysłuchał spokojnie i podał swoją wersję wydarzeń: owszem, miała w jego kompanii miejsce dezercja ludzi z bronią. Kazał ich dopędzić, rozbroić, zamknąć i przesłał meldunek do dowódcy batalionu, którym już wtedy, po śmierci „Ponurego”, był por. „Ostoja”. Wieczorem odbyło się posiedzenie sądu wojennego, któremu przewodniczył „Ostoja”, a on jedynie był przesłuchiwany jako świadek. Zapadł wyrok śmierci przez rozstrzelanie. Jego kompanii polecono go wykonać. Wyznaczył więc pluton egzekucyjny, którym dowodził jeden z podoficerów i wyrok został wykonany. Po wojnie istotnie został wskazany milicji przez skomunizowane rodziny rozstrzelanych i gdyby zarzuty całkowicie gołosłowne nie dotyczyły oficera AK, zostałby na pewno uniewinniony. Jego obecni przy tej rozmowie koledzy potwierdzili tę wersję, ponieważ jak dziś przypuszczam wszystko co nowogródzkie, według nich, musi być pięknie i bez skazy. Jeżeli odpowiadała prawdzie, to w świetle prawa wojny trudno jej było cokolwiek zarzucić. W tym duchu odpowiedziałem nadawcy listu. I rzecz wydawała się być definitywnie załatwiona. Tymczasem jednak „Tygrys” oczyszczony z zarzutów, a rozsławiony moimi artykułami w „WTK” i książką obrastał w znaczenie w środowisku nowogródzkim, co wykorzystywał umiejętnie. Wtedy też, jeszcze w mieszkaniu Grygielewicza, ustaliłem z Nowogródczanami rzecz podstawową. Stwierdziłem, że Ziemia Nowogródzka tak obfituje w bohaterskie czyny akowskie, że będę do niej wracał jeszcze wielokrotnie, będziemy więc sobie wzajemnie potrzebni. Uznaję jednak współdziałanie oparte wyłącznie na absolutnej lojalności. Podjąłem się pisać o Nowogródczyźnie dopóki to będzie możliwe, ale pod warunkiem, że oni, jeżeli nie będą chcieli lub mogli pomagać, to przynajmniej nie będą mi w tym przeszkadzali. O negatywnej roli ich komendanta Okręgu ppłka Prawdzica Szlaskiego wiedziałem już więcej niż oni, lecz mej opinii i oceny nie chciałem im narzucać. Umówiliśmy się zatem, że będę z nimi dotąd, dokąd nie zaczną budować ołtarzyków „Prawdzicowi”. Jeżeli oni ją naruszą, ja będę musiał powiedzieć pełną prawdę rozszerzając moje pisanie również na mniej zaszczytne działanie komendanta Okręgu i jego niektórych podkomendnych. To sobie wzajemnie przyrzekliśmy. Umowa była dotrzymywana przez osiemnaście lat, ale potem została złamana. Nie przeze mnie. Do mnie tymczasem zaczęły dochodzić coraz to nowe informacje. Nieprawdą było, że wywiad AK skierował „Tygrysa” do białoruskiej policji. Poszedł tam z własnej woli i mordował niewinnych ludzi. „Ostoja”, którego spotkałem dużo później w Toronto, sprostował też jego wersję dotyczącą rozstrzelania żołnierzy. Nie było żadnego sądu ani wyroku, był to po prostu mord. W 1986 roku rozstałem się ze środowiskiem nowogródzkim, ponieważ publicznie powiedziałem im znaną mi już prawdę. Sześć lat trwała obraza, umiejętnie podsycana przez „Tygrysa”. Wydawało się, że wyjdzie z tej sprawy zwycięsko. Tymczasem w 1992 roku „Tygrys” zupełnie zwariował. Postanowił zostać bohaterem bez zmazy i wystąpił o rehabilitację i odszkodowanie za tamten wyrok. Prokuratura wzięła raz jeszcze jego sprawę pod lupę i nagle odzyskali pamięć ci, którzy dotąd milczeli. Wyłoniła się z tych relacji zgoła inna sylwetka bohaterskiego „Tygrysa”. Okazało się, że ma na swoim koncie dziesiątki mordów na Żydach, rozstrzeliwanie sowieckich jeńców, mordowanie Białorusinów. Prokurator wytoczył mu sprawę. Zostałem powołany na biegłego. Udostępniono mi 7 tomów wstrząsających akt śledczych. „Tygrys”, wiedząc, co kryją owe teczki, zaczął gubić za sobą ślady. Trwało to rok. W roku 1996 wreszcie Pan Bóg zlitował się nad Nowogródczyzną i zabrał „Tygrysa” poszukiwanego listem gończym z tego świata w chwili, gdy od pół roku rozprawa o wielokrotne morderstwa stanęła na wokandzie warszawskiego sądu. Było to chyba mniej złe wyjście. To wszystko jednak zdarzyło się trzydzieści lat później. Wróćmy do lat sześć dziesiątych, a raczej do ich drugiej połowy. Wtedy jednak prokuratorzy nie znali zakulisowych poczynań „Tygrysa”, a ci z akowców, którzy o nich wiedzieli, woleli milczeć. Ja zaś, nieświadom istnienia tego drugiego dna, oddałem o czym pisałem już wcześniej Odłamki granatu do druku. WSŻAKże zajmując się Odłamkami, równocześnie (już od paru lat) penetrowałem głęboko zagadnienie, które miało się stać tematem mojej najważniejszej akowskiej książki. Kiedy w 1965 roku zabrałem się bardzo serio do zbierania materiałów o majorze Janie Piwniku „Ponurym”, w komunistycznych „sferach” Kielecczyzny stare towarzyszki straszyły duchem majora swoje niegrzeczne wnuki. Każdy niedouk, w rodzaju niesławnej pamięci majora milicji i doktora historii Stefana Skwarka, mógł zrobić zawrotną karierę, mnożąc rewelacje na temat reakcyjnych wyczynów akowskich dowódców, w tym „Ponurego” i jego Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich. A jednak twierdzę, że mimo wszystko w owych czasach „Ponurego” można było bronić. O ile się tylko próbowało. Niestety, chętnych brakło, lepiej bowiem było się nie narażać. Również pewne na szczęście nieliczne środowiska akowskie były zainteresowane w tym, aby wrażenia totalnego ucisku stosowanego wobec tej formacji nie łagodzić. W atmosferze bowiem cierpiętnictwa łatwiej się rozprzestrzeniały pewne legendy, utrzymywały, a nawet rosły autorytety. Nie kryto się z tym. Wręcz z pretensją mówiono, że moimi próbami mieszam im szyki. Życiorys „Ponurego” miał wiele punktów, które władza łatwo mogła zaatakować, ale też i nie tak trudno było go przed atakiem obronić. Dziś argumenty, które wytaczano przeciwko niemu, są śmieszne, ale i wtedy, gdy nawet idiotyzmy należało przyjmować poważnie, można je było odeprzeć. Oto one: Mimo iż był synem chłopa, jednak poszedł do policji podczas gdy poszedł do policji właśnie dlatego, że jako chłopski syn miał utrudnioną karierę urzędniczą i wojskową. Dowodził wielkim, reakcyjnym zgrupowaniem partyzanckim ale było to zgrupowanie bojowo bardzo aktywne, nie stojące z bronią u nogi, a na tyle „reakcyjne”, że miejsce w nim znajdowali dla siebie i Żydzi, i byli Gwardziści. Rozstrzelał w grudniu 1943 roku pięciu żołnierzy GL nie pięciu żołnierzy GL, a tylko dwóch, trzej zaś pozostali byli Sowietami, dezerterami z hitlerowskich formacji kolaboranckich. A poza tym rozstrzelano ich za atak na rannych i bezbronnych żołnierzy „Ponurego” idących na meliny, a następnie za napaść na wozy z bronią. Wymordował całą placówkę PPR i GL w Pardołowie gdy tymczasem zrobił to oddział NSZ-u. Poszedł na Nowogródczyznę, tam walczył z partyzantką radziecką i w tej walce zginął on zaś nie poszedł samowolnie, lecz został tam rozkazem przeniesiony. Nie walczył też z sowiecką partyzantką, tylko atakował ją, o ile został sprowokowany. Zginął zaś w bitwie z Niemcami. Był jednak pewien bardzo istotny i drażliwy punkt, który obronę „Ponurego” czynił równoznaczną z naruszaniem świętości. Co gorsza biorąc stronę „Ponurego” narażałem się nie tylko komunie, ale i pewnym ludziom z byłej władzy AK. „Ponury” bowiem, chroniąc żywotne interesy swoich żołnierzy świętokrzyskich, wszedł w ostry konflikt z dowództwem AK na szczeblu Okręgu „Jodła”. Obie strony w tej walce tak się zacietrzewiły, że naruszyły podstawowe zasady zwierzchności, podległości i współdziałania obowiązujące zwłaszcza w czasie wojny. Komenda Główna AK odwołała obie skontaktowane strony. Ale to nie przeszkodziło obciążaniu „Ponurego” nawet po śmierci odpowiedzialnością za czyny nie popełnione. Jego następca „Nurt” mieszkał w Anglii, nie zabierając głosu na ten temat. Nowa obsada Komendy Okręgu „Jodła” z roku 1944, która z „Ponurym” żadnego sporu nie miała i w ogóle nigdy się z nim nie zetknęła, uznała się za moralnego spadkobiercę pretensji swoich poprzedników nawet w okresie powojennym. Trudno było z tą drugą stroną walczyć w obronie „Ponurego”, czasem trudniej niż z komunistyczną władzą. Bo każdy argument z miejsca przekręcano i zamiast uznać go za głos przemawiający na korzyść „Ponurego”, rozdmuchiwano jako atak na wyższych dowódców Armii Krajowej. Sam tego doświadczyłem na własnej skórze. Mimo to podjąłem próbę tej trudnej obrony. Dokumentów zachowanych w Woj skowym Instytucie Historycznym i w pierwszym, najpłytszym kręgu Archiwum KC PZPR, do których mnie dopuszczono, nie było dużo. Pozostawali ludzie i ich relacje. Nie jeździłem jeszcze wtedy na zachód, toteż i szans na dotarcie do byłych żołnierzy mieszkających w Anglii, USA i Kanadzie nie miałem żadnych. Pozostawali ludzie w kraju. Najstarszy funkcją i rangą oficer dowódca 3 Zgrupowania u „Ponurego” w 1943 roku i zastępca dowódcy I batalionu u „Nurta” w 1944 roku, kapitan Stanisław Pałac „Mariański”, zaszył się na wsi koło Żyrardowa, a będąc pod ciągłą obserwacją UB, wzywany na cotygodniowe przesłuchania, pozostawał (wtedy) praktycznie poza moim zasięgiem. Kadra oficersko-dowódcza najliczniej zgromadziła się we Wrocławiu. Tworzyli ją kapitanowie: Władysław Czerwonka „Jurek”, Leszek Popiel „Antoniewicz”, chorąży Tomasz Waga „Szort” oraz profesor Władysław Chachaj „Andrzej” „Antoniewicz” pod nieobecność w kraju majora „Nurta” usiłował dość samozwańczo przejąć przywództwo środowiska, co jednak nie przez wszystkich zostało uznane. Jak to często bywa, największy opór napotkał tam, gdzie podczas wojny doświadczał największej uległości. Nie miał on zbył czystego sumienia wobec pamięci o „Ponurym”, na którego, jako oficer oddziału II współpracujący z KG AK, pisał nie zawsze sympatyczne raporty. Ale trzeba mu to dziś sprawiedliwie przyznać był to jedyny człowiek, który zaraz po wojnie postanowił spełnić powinność, jaką nakładała na niego jego funkcja adiutanta Zgrupowań „Ponurego”, a następnie batalionu „Nurta”. Postanowił mianowicie spisać dzieje obu jednostek. Na własny koszt jeździł po Polsce, odnajdywał ludzi, odświeżał ich pamięć, otwierał usta milczącym. I zapisywał. Jego opracowania nie są wprawdzie szczytem obiektywizmu, ale przez powojenne ćwierć wieku były to jedyne materiały, na których mogłem się oprzeć korygując je i uzupełniając relacjami innych. Niestety, ich autor dwa lata przedtem, nim zacząłem pisać książkę, zginął pod kołami pociągu. W rejonie świętokrzyskim próbował na miarę swoich skromnych możliwości integrować środowisko i odnajdywać porozrzucanych żołnierzy kpt. (wtedy) Marian Swiderski „Dzik”. Było to stosunkowo najłatwiejsze. Bariera ubeckiego zastraszania została nadłamana już we wrześniu 1957 roku, gdy po raz pierwszy Ponuracy i Nurtowcy zjechali się z całego kraju, aby na Wykusie poświęcić nowo zbudowaną (zresztą o ironio losu przez ubeków, wyrzuconych po Październiku 1956 roku z „aparatu” i teraz zatrudnionych jako murarzy w spółdzielni budowlanej) kapliczkę Matki Boskiej Bolesnej. W miarę jednak oddalania się od Października 1956 znów malały i nadzieja, i odwaga. O tak później sławnych w całej Polsce (i nie tylko) czerwcowych sobotnich ogniskach na Wykusie i niedzielnych mszach polowych w Wąchocku nikt nawet jeszcze wtedy nie słyszał. Żołnierze spotykali się tu raz do roku w październiku, w rocznicę walki z obławą 28 października 1943 roku, w małych przeważnie grupkach. Trzecim ośrodkiem, w którym pamiętano o „Ponurym”, była Warszawa. Tu zgromadziło się grono ludzi o intelektualnych i opiniotwórczych ambicjach. Na przełomie 1965/1966 roku w stolicy udzielili mi pełnego poparcia i obdarzyli zaufaniem: podporucznik czasu wojny Zdzisław Rachtan „Halny” i podchorąży Janusz Skalski „Lin”. Ta pomoc pierwszego z nich, zaprzyjaźnionego dotąd z warszawskim środowiskiem ludzi Okręgu, naraziła nawet na ostracyzm towarzyski. Drugi tego uniknął tylko dlatego, że nigdy tej grupy sympatią nie darzył i nie utrzy mywał z nią żadnych kontaktów. Dziś to już zamierzchłe czasy, bezpowrotna przeszłość, w którą trudno uwierzyć. Jednak dla ilustracji, w jak trudnych warunkach zaczynałem tę pracę, przytoczę następujące wydarzenie: Gdy już przyszła książka przybrała kształt względnie kompletnego maszynopisu, doszły mnie słuchy, że były szef sztabu Okręgu „Jodła”, podpułkownik dyplomowany Wojciech Borzobohaty „Wojan”, duchowy przywódca warszawskiej grupy niechętnej mjrowi Janowi Piwnikowi rozpowszechnia opinię, że „Chlebowski przedstawia spór Ponurego z Okręgiem w fałszywym świetle”. Zaskoczyły mnie te opinie wSŻAK treść maszynopisu dotąd znałem tylko ja i moja maszynistka. Aby stłumić sprawę w zarodku, zaproponowałem przez „Hal nego”, który mi tę wieść przekazał, że udostępnię chętnie maszynopis panu Borzobohatemu do przeczytania, a potem porozmawiamy. Jeżeli go przekonam o moich (płynących z relacji ludzi godnych zaufania oraz z zachowanych dokumentów) racjach, on skończy z rozpowszechnianiem swoich opinii. Jeżeli zaś zmuszony zostanę przyznać rację jego argumentom zobowiązuję się odpowiednio poprawić maszynopis przed oddaniem książki do druku. Mój adwersarz przystał na tę propozycję, złożyłem więc przez „Halnego” maszynopis do jego dyspozycji. Umawialiśmy się dwukrotnie, ale na żadne ze spotkań się nie stawił. Za trzecim razem swoją nieobecność uzasadnił następująco: - Nie będę się spotykał z facetem, który w swojej książce z warchoła chce zrobić bohatera. Te przerosty ambicji, egocentryzm, udziwnienia, na które natrafiałem, pracy mi nie ułatwiały. Muszę jednak podkreślić z całą mocą, że wobec olbrzymiej gotowości ze strony „ponurowskiego” prostego żołnierstwa do świadczenia mi rzetelnej pomocy, były to przypadki sporadyczne. Za to powszechnie spotykałem zadziwiającą skromność z zasady używali zaimka „my”, a nie, „ja”. Setki rozmów, uzgadnianie różnic w relacjach odbywało się spokojnie, bo Ponurakom zależało na tym, by jak najszybciej powstała książka, która pokaże prawdę o komendancie. Było to niezwykle budujące. Wszystko to początkowo czyniłem bez rozgłosu, starając się nie wzbudzać wokół moich poszukiwań i penetracji zbytniego zainteresowania. Nawet publikowane w „WTK” fragmenty nie wspominały nic o książce. Nie wiedzieli o niej ani moi znajomi, ani nawet moje dzieci się w tym nie orientowały. W końcu jednak 1965 roku rzecz naraz stała się głośna. Dłużej nie mogłem już skrywać swego zamiaru. Stało się to za sprawą pewnej nierozumnej publikacji prasowej. Na łamach modnego wtedy tygodnika młodzieżowego „Dookoła świata” ukazał się pewien artykuł. Autora znałem od dwudziestu bez mała lat. Widywałem go na korytarzach akademika przy Uniwersyteckiej, biegającego w angielskim battle dress. Od niego to pożyczyłem pierwszy tom Monte Cassino Melchiora Wańkowicza, wzbogacony autografem autora. Gdy właściciela książki zapytałem o pochodzenie autografu, powiedział nie bez zrozumiałej dumy: „Nam, żołnierzom spod Monte, Melchior dawał autografy bez ograniczeń”. Potem koledzy z tego samego piętra w akademiku powiadomili mnie, że poprzedniego dnia, w jednym z pokoi nasz zdobywca spod Monte, miał mini-recital wierszy, pisanych przed swoim skokiem z desantem I Brygady Spadochronowej pod Arnhem. Następnie spotkałem wcale niezłą dziewczynę, którą tenże człowiek podrywał opowiadaniem, jak to będąc w czasie Powstania dowódcą barykady na Starym Mieście, dostał odłamkiem w czaszkę i ma w tym miejscu wstawioną platynową płytkę. Teraz zaś objawił się jako żołnierz od „Ponurego”. Artykuł ten przyniósł mi Bronek Sianoszek, jak zwykle bardzo porywczy, opowiadając ze szczegółami, co to on zrobi autorowi przy pierwszym spotkaniu. Uspokajałem go opowieściami o różnych bohaterskich wcieleniach autora, ale Bronek się zarzekał, że o swych wyczynach na innych frontach to na pewno łgał, ale przez oddziały „Ponurego” rzeczywiście się przewinął, bo on go całkiem dobrze pamiętał. Wzmiankowany artykuł dotyczył agenta gestapo „Motora”, działającego w 1943 roku w Zgrupowaniach „Ponurego” w Górach Świętokrzyskich. W wydrukowanym materiale autor popełnił szereg błędów merytorycznych, ale nie to wywołało protest jego wojennych kolegów. W owym czasie o Armii Krajowej pisano raczej nie wiele, szczególnie w pismach wysokonakładowych, a jeśli to już czyniono, preferowano artykuły mówiące o skutecznym penetrowaniu akowskich oddziałów partyzanckich i siatek konspiracyjnych przez sprawną agenturę gestapowską. Także i w tym artykule wiele było o „Motorze” i skutkach jego działania, a o „Ponurym” prawie nic. Jego podkomendni chcieli więc te proporcje odwrócić i ja miałem to zrobić, a Sianoszek i jego koledzy zobowiązali się, że dostarczą materiały. Rozmowa trwała do późna w noc. Nie wiedziałem, że w pokoju obok trwa na ten sam temat rozmowa moich dzieci, uczniów szkoły podstawowej. Gdy goście wyszli, dzieciaki mimo późnej pory przyszły do mego pokoju ni mniej ni więcej tylko z ostrzeżeniem, abym o „Ponurym” raczej nie pisał, bo mi to przysporzy kłopotów. Gdy zapytałem, skąd wiedzą cokolwiek o „Ponurym”, przynieśli książkę Janiny Broniewskiej Z notatnika korespondenta wojennego, którą akurat przerabiali jako lekturę szkolną. Książkę tę przeczytałem przez jedną noc. I nie ciekawość mną kierowała, a oburzenie i wstręt. Była to bowiem wyjątkowo paskudna książka. Oto autorka, opierając się na dokumencie bardzo wątpliwej wartości depeszy GL z Kielecczyzny z końca wiosny 1944 roku, przejętej pod Kijowem przez radiostację I Dywizji WP uczyniła „Ponurego” mordercą jedenastu PPR-owców w Pardołowie, chociaż w chwili pisania książki wiedziała już, że prawdziwi sprawcy, NSZ-owcy z Pogotowia Akcji Specjalnej „Las l” i „Las 2” (a więc nie „Ponury”) zostali dawno ustaleni i osądzeni. Rzecz sama w sobie nie była zresztą taka prosta. Polegli komuniści w poprzedzające noce urządzali zasadzki na partyzantów z NSZ, tamci zaś z kolei mścili się za wcześniej doznane krzywdy. Na każdym etapie rozwoju sytuacji padali zabici i ranni. Co więc było skutkiem, a co przyczyną? Niegodziwość Broniewskiej była tak oburzająca, że postanowiłem na razie nie zajmować się prostowaniem błędów autora artykułu o agencie „Motorze”. W jego miejsce należało opublikować najostrzejszy protest przeciwko książce Janiny Broniewskiej i zawartym w niej zarzutom wymierzonym w „Ponurego”. O decyzję taką nie było wtedy łatwo. Książka Broniewskiej widniała na liście lektur szkolnych, ona sama zaś należała do grona prominenckiego, pozostawienie wiec bez sprostowania tego rodzaju podłego ataku mogło w przyszłości zahamować skierowanie do druku mojej własnej książki o „Ponurym”. WSŻAK cenzura takie „opinie” sprawdzonych i wiarygodnych towarzyszek i towarzyszy wychwytywała bardzo skrupulatnie. Z drugiej jednak strony decyzja o zamieszczeniu uwag krytycznych pod adresem książki Janiny Broniewskiej to było targanie tygrysa za ogon. Napisanie prawdy o Armii Krajowej decydowało się wtedy bardzo niewielu. Władysław Bartoszewski w „Tygodniku Powszechnym”, Jerzy Śląski i Andrzej Wernic w „WTK” i już trudno przypomnieć innych. Reszta, choć dziś chciałaby już tego nie pamiętać, garnęła się raczej pod skrzydła moczarowskiego ZBoWiD-u. Nierzadko nawet przywódcy akowskich środowisk kombatanckich lat dziewięćdziesiątych, obecnie tak „niezależni i nieugięci”, dwadzieścia lat wcześniej mościli sobie wygodne gniazdka w prominenckich strukturach PZPR, SD, ZSL i „PAX”, dobierając spośród siebie składy zarządów powstających niedługo środowisk Ruchu Oporu przy kombatanckim monopoliście ZBoWiD-zie. Była co prawda grupka akowców nieprzejednanych do końca, ale na ich pomoc i wsparcie także nie mogłem liczyć, gdyż okrutne doświadczenia w czasie różnych przesłuchań uczyniły ich bardzo nieufnymi. Odważni mogli za swoje działanie oberwać, więc się do tego zbytnio nie kwapili. Co prawda na murach domów nie naklejano już plakatów z napisem „AK zapluty karzeł reakcji”, ale hasło „Gdy AK stało z bronią u nogi, to PPR i jej bojowa siła Gwardia Ludowa poderwały naród do boju” ciągle jeszcze obowiązywało. Ostrzeżeniem dodatkowym winna była stać się dla mnie także i świadomość, że choć z szeregów podkomendnych „Ponurego” i „Nurta” wyszło co najmniej kilkunastu ludzi parających się piórem i obcujących z mikrofonem pisarzy, dziennikarzy i radiowców, żaden z nich przez pierwszych dwadzieścia lat PRL nie podjął obrony swych dowódców czy towarzyszy walki ze Świętokrzyskich Zgrupowań choć oczerniali ich i spotwarzali dość powszechnie PRL-lowscy historycy. Mimo to zdecydowałem się podjąć ryzyko. Dwie pierwsze wersje artykułu polemicznego z Broniewską nie przeszły przez cenzurę jako zbył ostre. Trzecia, prawie na całą kolumnę, ukazała się 18 stycznia 1966 roku na łamach „WTK”. Publikacja nosiła tytuł Przeciw nieprawdzie o „Ponurym”. Domagałem się w niej wprost odwołania pomówień wysuniętych przez Broniewską wobec „Ponurego”. Na odpowiedź czekałem trzy miesiące podobno opóźnienie spowodował wyjazd autorki za granicę. W kwietniu 1966 roku redakcja „WTK” opublikowała artykuł Broniewskiej, będący klasycznym przykładem marksistowsko-dialektycznego matactwa. Autorka pisała, że choć „Ponury” nie strzelał do Parowców w Pardołowie, to jednak inni akowcy mordowali AL-owców. Wyraziła też ubolewanie, że skrzywdziła „Ponurego”, ma jednak nadzieję, że pan Chlebowski swoją książką tę krzywdę wyrządzoną jego pamięci wynagrodzi. Było to stwierdzenie wyjątkowo cyniczne, wynikające zapewne z typowej dla komunistów niechęci do uderzenia się w pierś. Siedemnaście lat później okazało się, że Broniewską wcale swego czynu nie żałowała i nawet zza grobu gotowa była konsekwentnie trzymać się fałszywej wersji, ale o tym napiszę we właściwym czasie. A więc to Broniewską „nakazała” mi napisanie książki o „Ponurym”. To, oczywiście, żarty, ale tak się stało. A stało się tak dlatego, że nim ona przesłała do „WTK” swoją odpowiedź, do redakcji napłynęła rzeka listów. W sumie było ich ponad pięćset. Od żołnierzy (podkreślam, żołnierzy, a nie tylko oficerów) „Ponurego” i „Nurta” z Kielecczyzny i „Ponurego” z Nowogródczyzny. I co drugi zaczynał się od słowa „Nareszcie! „Nareszcie, po ponad dwudziestu latach, o ukochanym „Ponurym” ktoś napisał inaczej niż dotąd. Ta korespondencja przyniosła taki ładunek oczekiwania na sprawiedliwość, iż zdałem sobie sprawę, że artykuł Przeciw nieprawdzie o „Ponurym” nie załatwia niczego, że to pierwszy etap długiej drogi, która mnie czeka. To musiała być książka, i to taka, żeby rozbiła cały kokon kłamstwa, którym oplotła postać Jana Piwnika autorka Z notatnika korespondenta wojennego. Drugim zyskiem było krótkie pismo z odpowiedniej komisji Ministerstwa Oświaty, w którym zawiadamiano mnie, że książka Broniewskiej została skreślona z wykazu lektur szkolnych. Jesienią 1967 roku maszynopis, zweryfikowany dzięki licznym publikacjom fragmentów, był w miarę gotów. Powstał problem kto go wyda? Z racji przychylności, jaką mi (a raczej tematowi) okazywała prasa „PAX-owska, właśnie ta oficyna powinna by stać się edytorem Gór Świętokrzyskich. Jednak już wtedy narastało we mnie przekona nie, że pisarz akowski a takim przecież chciałem być nie powinien w ówczesnej politycznej rzeczywistości uzależniać się od jednego edytora, a szczególnie tak ściśle powiązanego ze stowarzyszeniem o tej samej nazwie i niezbyt ciekawym obliczu ideowym. „Nasza Księgarnia” wydała już dwie młodzieżowe książki, trzecia była w końcowej fazie produkcji, w tymże „PAX-ie finalizowano druk Zagłady IV odcinka i rozważano, czy przyjąć mój konspekt Odłamków granatu. Szukałem więc dla Gór innego wydawcy. Kokietowało mnie Wydawnictwo MON, ale mimo rodzinnych ciągot do wojska, jego PRL-owska wersja nie budziła mojej sympatii. Niedługo potem miało się okazać, jak słuszne były moje obawy. W tym czasie zaczęły coraz bardziej na siebie zwracać uwagę prężne „Iskry”. Tam właśnie wydawał swoją Śmierć nie przychodzi kiedy czekam Bronek Sianoszek i chwalił bardzo sympatyczną współpracę z edytorem, a przy takiej pozycji jak Góry, podobna współpraca miała podstawowe znaczenie. Zdecydowałem się więc na „Iskry”. To była jednak dopiero polowa problemu. Zachodziło bowiem pytanie, czy „Iskry” zdecydują się na mnie. Dzięki drukowanym fragmentom przyszła książka była już znana, zyskała sympatię i oczekiwano jej, jednocześnie też konsolidowała w oporze tak przeciw tematowi, jak i autorowi wąską, lecz bardzo wpływową grupę ortodoksyjnych przeciwników spod znaku GL i ZBoWiD-u. Choć znaleźli się w tej grupie tacy, którzy zachowali samodzielność myślenia i ocen. Na szczęście dla moich Gór. Wstępne rozmowy z „Iskrami” przebiegały nadzwyczaj pomyślnie. Sprzyjała temu zarówno postawa ludzi, jak i bardzo już wyczuwalna atmosfera pewnej odwilży, która przy wszystkich swoich minusach nastąpiła w marcu 1968 roku. Oczywiście nie całe „Iskry” składały się z sympatyków mojej książki, dlatego też ze szczególną przyjemnością chcę wymienić nazwiska redaktorów, którzy bardzo przyczynili się do jej wydania. Byli to przede wszystkim Teresa Jankowska, zastępca redaktora naczelnego „Iskier” oraz Ryszard Wiszniowski, kierownik redakcji historycznej, były redaktor rozpędzonego przez Gomułkę „Po prostu”. Od razu zwrócono mi uwagę na konieczność utrzymania książki w formie reportażu i pozbawienia jej całkowicie charakteru pracy naukowej czy nawet popularnonaukowej. Jak najmniej zdjęć, żadnych map, oszczędność w przypisach, unikanie wszelkich wykazów i zestawów personalnych, zrezygnowanie z indeksu. Tak będzie lepiej ze względów cenzuralnych hamowano moje protesty. Słowo „cenzura” padało w naszych rozmowach coraz częściej. Teraz podstawową sprawą stało się uzyskanie dla maszynopisu pozytywnych opinii tzw. recenzentów wewnętrznych. Nie miałem pojęcia, jak wielkie znaczenie mają ci ludzie, nie miałem wpływu na ich dobór, bo to należało do uprawnień edytora. Zestaw nazwisk, o którym zostałem powiadomiony post factum, początkowo mnie zaszokował. Jedno z nich należało do znanego wtedy byłego partyzanta Armii Ludowej, pułkownika z Kielecczyzny, a w chwili recenzowania książki bardzo wysoko postawionego urzędnika państwowego. Człowiek ten dobrze przysłużył się mojej książce, nie mam więc powodów czynić mu dziś krzywdy, toteż nie wymienię tu jego nazwiska, by mu nie przysparzać wrogów w środowisku, w którym żyje. Pozostałe dwie czy trzy osoby wśród zaproszonych recenzentów nie miały istotnego znaczenia dla losów książki. Pierwszym moim odruchem była chęć wycofania maszynopisu i szukania nowego wydawcy, bo zakrawało to na spisek przeciw książce. Z trudem powstrzymała mnie przed tym pani Teresa zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Niechętnie, przyznaję, zgodziłem się okazać cierpliwość. Oczekiwanie na werdykt trwało cztery miesiące. Napięcie dodatkowo potęgował fakt, że fragmenty przyszłej książki, które Jerzy Śląski drukował jako osobne opowiadania w „WTK”, wracały z cenzury na ulicy Mysiej posiekane jak kotlety. Wreszcie recenzenci złożyli swoje opinie. Ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu wszystkie oceny były pozytywne. Teraz pojąłem, jaką moc mogły mieć te niewinne „recenzje wewnętrzne” i jaki spokój dawało wydawcy ich posiadanie. Cenzura mogła okazać się wobec nich niegroźna. Kolejną niespodzianką było udostępnienie mi przez wydawcę tych zazwyczaj utajnionych wtedy cenzurek. Zawierały one bowiem wiele drobnych uwag, które należało rozważyć i ewentualnie nanieść na maszynopis. Szczególnie jeden zarzut, powtarzający się u wszystkich oceniających, wzbudził mój zdecydowany sprzeciw. Oskarżano mnie o to, że pomijam wszędzie działalność innych ugrupowań partyzanckich, konspiracyjnycli, szczególnie zaś AL, „i przecież wtedy, gdy AK stała z bronią u nogi, to PPR, GL...” Odpowiedziałem, że tego w moim tekście na pewno nie będzie. A jednak wtedy to musiało zostać napisane, bo stanowiło przepustkę dla książki do drukarni. Wydawało się, że nie przebrniemy przez tę patową sytuację, wydawca znalazł jednak rozwiązanie: Jeżeli to napisane być musi, autor zaś nie chce tego wprowadzić w swój tekst, edytor ma prawo do tzw. słowa od wydawcy, czyli wstępu. Poprosimy, aby napisał go któryś z historyków, a wówczas i wilk będzie syty, i owca cała zaproponowano. Zgodziłem się, zastrzegając jednak, że musi to być napisane względnie przyzwoicie i podpisane nazwiskiem, aby owego tekstu nikt nie przypisał mnie. Podjął się tego profesor Bohdan Hillebrandt i zadanie wykonał dosyć rzetelnie. Druk książki przypadł na pomarcowy okres 1968 roku. Huśtawka nastrojów odbijała się na losach Gór, raz hamując tempo druku, innym razem wariacko je przyspieszając. Zdarzały się także rzeczy zabawne. Pewnego dnia zadzwoniono do mnie z „Iskier” z następującym żądaniem: Wobec tego, że grafikowi tytuł nie komponuje się na okładce, bo jest za długi, trzeba tytuł zmienić. Zdumiał mnie ten oczywisty nonsens. „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie” tak brzmiały ostatnie słowa konającego „Ponurego”, jak i ostatnie zdanie książki w ówczesnej edycji. Zareagowałem więc dość ostro: - Zgadzam się na zmianę, lecz nie tytułu, a grafika. Po takiej odprawie tytuł nagle się grafikowi skomponował, chociaż jest istotnie dość długi. Wreszcie w październiku 1968 roku dostałem do ręki pierwszy, ciepły jeszcze egzemplarz pierwszego wydania książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Dla mnie, ale przede wszystkim dla żołnierzy „Ponurego”, był to wielki dzień. Mieli wreszcie prawdziwą książkę o swoim komendancie. I o sobie. Prostowały się plecy „zaplutych karłów reakcji”. Zewsząd miałem dowody, że przyjęto ją z aprobatą. A przecież wiedziałem, jak bardzo się niepokoili, czy uda mi się połączyć w jednej książce losy bohatera „Ponurego” i zdrajcy „Motora”. WSŻAK byli i tacy, którzy początkowo odmawiali mi współdziałania, bo pomagać w powstawaniu czegoś, co byłoby gloryfikacją zdrajcy, nie chcieli. Teraz wyraźnie zmienili zdanie. Jedno bardzo nieprzyjemnie zaskoczyło zarówno mnie, jak i dziesiątki tysięcy potencjalnych czytelników, dla których nie wystarczyło książek z wydrukowanego egzemplarza dowiedziałem się, że Góry ukazały się w... dziesięciotysięcznym nakładzie. Nie mogłem pojąć, dlaczego wydawca świadomie wybiera stratę zamiast zysku. Zamówienia wstępne Domu Książki opiewały na ponad siedemdziesiąt tysięcy, czyli blisko stutysięczny nakład byłby absolutnie uzasadniony. Tymczasem dziesięć tysięcy przyniosło duży deficyt. Obcięty w ostatniej chwili nakład nie był jedynym sygnałem braku sympatii decydentów i do książki, i do autora. „Iskry” zaproponowały mi najniższą stawkę honorarium, jaką przewidywały „widełki”, czyli prawie połowę tego, co oferował mi „PAX”. Ku zaskoczeniu wydawcy zgodziłem się, a cały wysiłek skierowałem teraz na uzyskanie decyzji o wznowieniu mojej poszukiwanej książki. Przeczuwałem od lat, że książka o „Ponurym” stanie się na owe czasy sensacją. Nie przypuszczałem jednak, że aż taką. Pierwszym tego przejawem była powszechna obraza. Obrazili się na mnie już nie tylko ci, którzy uważali, że o nich w książce jest za mało, ale także a może przede wszystkiem ci, którzy uznali, że powinni tę książkę jeżeli nie dostać od autora gratis, i to z autografem, to przy najmniej móc bez problemu kupić. Istotnie, wielu ludzi pomogło mi w zbieraniu materiałów do książki i słusznie liczyli na to, że będą mogli mieć ją na własność. Nikt nie przypuszczał, że ktoś tak zmniejszy nakład. Aby więc wyjść z nieprzyjemnej sytuacji z jakąś twarzą, wywalczyłem u wydawcy rzecz niesłychaną pięćset egzemplarzy wycofano z hurtu, zgromadzono w salonie „Iskier” i rozprzedawano na talony, które osobiście wydawałem. Ale to także tylko częściowo rozładowało sytuację, bo obraziło się kolejne pięćset osób, dla których talonów już nie starczyło. Góry osiągnęły w antykwariatach ceny niebotyczne, dziesięciokrotnie przewyższające cenę oficjalną. Rekord został jednak pobity w okolicach Torunia, gdzie jakiś entuzjasta dyrektor hodowlanego PGR dał swej pracownicy w zamian za bardzo sfatygowany już egzemplarz... klacz ze źrebięciem. Miarą jednak znaczenia tej książki stało się promocyjne spotkanie autorskie, które odbyło się w końcu października 1968 roku w klubie „PAX-u przy ulicy Złotej. Było to inauguracyjne spotkanie w tym klubie, założonym przez Jerzego Śląskiego i redakcję „WTK” jako forum dyskusyjne dla ludzi zainteresowanych tematami poruszanymi na łamach tygodnika. W sali przeznaczonej dla sześćdziesięciu osób tłoczyło się sto pięćdziesiąt, spotkanie trwało od szóstej po południu niemal do pierwszej w nocy i... nikt z niego nie wyszedł. Po czteroletnim maratonie wydawniczym, na progu 1969 roku, moja sytuacja na rynku księgarskim zupełnie się zmieniła. Byłem już autorem sześciu poczytnych książek, w tym trzech młodzieżowych, bo „Nasza Księgarnia”, obok Smaku śniegu i Nocnych szlaków (wznowionych dodatkowo w 1966 roku), wydała wreszcie także Gazdę z Diabelnej. Do tego dochodziły: Zagląda IV odcinka i Odłamki granatu w „PAXie oraz Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie w „Iskrach”. Mimo wyraźnie restrykcyjnych ograniczeń nakładów, osiągnąłem, wraz ze słowackim tłumaczeniem Tak chuti sneh, pierwsze sto tysięcy egzemplarzy. Mimo iż nadal brakowało moich książek w księgarniach, „pracowały” już one na moje pisarskie konto w wypożyczalniach i zbiorach prywatnych. Pisanie książek nie wypełniło jednak całego mojego życia w latach 1964-1968. W moim prywatnym życiu działo się także wiele. Najważniejsze było rozstanie z Anią w połowie 1966 roku. Kto tego sam nie przeżywał, nie jest w stanie zdać sobie sprawy ze stanu psychicznego osoby znajdującej się w podobnej sytuacji, szczególnie zaś w moim przypadku, jako że tę decyzję podjąłem jednostronnie, nie mając w zasadzie niczego do zarzucenia mej żonie. Po prostu skończyło się jedno uczucie, zaczęło następne. Na pewno było to bardzo egoistyczne wobec mej żony i dzieci, ale nie potrafiłem się zdobyć na inną decyzję. Postanowiliśmy nie komplikować tej już i tak dramatycznej sytuacji i skoncentrować się na tym, aby dzieci odczuły nasze rozstanie jak najmniej boleśnie. Choć jednak chęci były dobre, rzeczywistość okazała się okrutna i na dobrą sprawę nie udało się nam osiągnąć przez kilkanaście lat stanu względnie normalnego. Przeprowadziłem się z Jelonek do Śródmieścia i zamieszkałem na osiemnastym piętrze środkowego wysokościowca na Wschodniej Ścianie. Równocześnie w szpitalu w Sulechowie zmarła Hania, córka Tody, moja siostra cioteczna i córka chrzestna. Rak, tak zwany wodniak, zmógł zdrową szesnastoletnią dziewczynę w dwa tygodnie. W tym czasie dostałem przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich talon na samochód spłacany ratalnie. I cale szczęście, bo mogłem pomóc babci zająć się pogrzebem i wszystkimi związanymi z tym komplikacjami, wymagającymi szybkiego przemieszczania się przez pół Polski. Jadąc niedotartym Wartburgiem do Sulechowa zastanawiałem się, czy potrafię przekonać bardzo zrozpaczoną i upartą osiemdziesięcioletnią babcię do opuszczenia wreszcie Krobielewka. Na miejscu okazało się, że nie trzeba było jej już do niczego namawiać. Zanim przyjechałem, sama zdecydowała, że Hanię zabiera do Grodźca, gdzie będzie dalszy ciąg pogrzebu i gdzie ona się też natychmiast przenosi. I tak się też stało. Babcia zamieszkała u swej bratanicy Stefanii Bednarek, tej samej, która u siebie przed kilkunastu laty udzieliła schronienia wypędzonej ze swego majątku dziedziczce Ciechanowskiej. Stąd do grobu swych dzieci i wnuczki miała babcia kilkaset metrów. Moja praca w „Tygodniku Polskim” przebiegała spokojnie. Już nawet znaleziono etat i ku mojemu zdumieniu bez przeszkód mnie na nim obsadzono. Na początku 1967 roku przeżyliśmy w „Tygodniku” niewielki wstrząs, ponieważ objęła nas kolejna reorganizacja. Uznano bowiem, że prasa przeznaczona dla zagranicy nie powinna być rozproszona, a wobec tego powołano do życia agencję „Interpress”, której podporządkowano wszystkie redakcje, w tym także i te podlegające wydawnictwu „Polonia”. I znów znalazłem się w złowieszczym dla mnie koncernie RSW „Prasa”, co ze względu na wspomnienia z przeszłości wielką radością mnie nie napawało. Ale mijały miesiące i nic się nie działo. Zacząłem się prawie niepokoić o to, czy przypadkiem mojej „szczurzej gębie” nic się nie przytrafiło. Po latach stwierdziłem, że żył sobie dobrze i ciągle piął się w górę. Po powrocie w 1965 roku z Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Wietnamie wrócił też do Wojskowej Służby Wewnętrznej najpierw na stanowisko szefa Oddziału VI, a po roku objął funkcję jeszcze wyższą, bo szefa Zarządu VI. W 1967 roku zajął etat generała brygady, jako szef Zarządu I WSW i na tym stanowisku pozostawał do roku 1971. W 1968 roku Rada Państwa udekorowała go Krzyżem Virtuti Militari V klasy. Aż się dziwiłem ex post że on tak coraz wyżej ląduje, a wokół mnie panował spokój. Bo już tylko dwa razy wyrzucono mnie z pracy, ale chyba bez jego udziału. Zmieniły się czasy i moja sytuacja. W owym okresie w PRL nie więcej jak stu pisarzy było w stanie utrzymać się wyłącznie z książkowych honorariów autorskich. Reszta musiała się podpierać etatem w prasie bądź innych instytucjach. Należałem do tych ostatnich. Niemniej jednak wpływy z książek i honorariów za spotkania autorskie dawały sporą niezależność finansową. Zmieniły się też układy w przedsiębiorstwach. Telefon z UB nie rzucał już kadrowców na kolana. Zaniechano więc chyba tej metody, zamieniając na inną, równie skuteczną a dotkliwą i bolesną. W 1966 roku zdobyłem, obok Władysława Bartoszewskiego, jedną z sześciu równorzędnych nagród w Ogólnopolskim Konkursie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa na całoroczną publicystykę kombatancką. W rok później wygrałem ten konkurs, więc na trzeci rok abym przypadkiem znów tego nie powtórzył odpowiednio zmieniono regulamin konkursu, wobec czego do niego nie przystąpiłem. Ta popularność, te książki dotąd nie wydawane, te setki artykułów, zaczęły niepokoić, a jednocześnie stwarzać pole do popisu dla różnych „szczurzych gąb”. Etatowych i ochotniczych. I nie zawsze ubeckich. Zaczęły do mnie docierać z różnych stron wieści, że tu i ówdzie ludzie, których miałem dotąd za rozumnych i uczciwych, szeptem ale głośnym wyrażali zdzi wienie, dlaczego to właśnie Chlebowskiemu wydaje się takie zakazane dotąd książki. Co, albo kto za tym (albo za nim) stoi? Wielokrotnie znajdowałem potwierdzenie, że źródłem tych „troskliwych” uwag jest wysoko płatny aparatczyk urzędujący na Rakowieckiej. Czułem się jednak głęboko dotknięty, gdy się dowiadywałem, że tym niskim i bezpodstawnym sugestiom dają posłuch i, niestety także je powtarzają, różni ludzie nawet z grona „niezłomnych”. WSŻAK pamiętałem i wtedy, i pamiętam do dzisiaj ostatnią telefoniczną groźbę jednej ze „szczurzych gąb” z maja 1951 roku: „My cię, ty skurwysynu, i tak ubabrzemy w ubeckim gównie”. Ten proces, ten drugi rozdział, rozpoczęty w 1968 roku, trwa do dzisiaj. Dam na to w dalszym ciągu wspomnień wiele przykładów. W końcu lat sześćdziesiątych zostałem przyjęty do Związku Literatów Polskich. Nigdy literatem się nie czułem i nie miałem ambicji, by nim zostać. Wszystko co mojego autorstwa kiedykolwiek ukazało się w druku, a okazało się cokolwiek warte było wynikiem wysiłku dziennikarskiego, publicystycznego. Bo czuję się przede wszystkim a może w ogóle tylko dziennikarzem. Jeżeli jednak zdecydowałem się na ubieganie o członkostwo ZŁE to stało się tak w wyniku szufladkowania ludzi. Nowe zadania finansowe, które stanęły przede mną, wymagały zwiększonych zarobków. Jeździłem więc na wszystkie spotkania autorskie, na jakie otrzymałem zaproszenie. I pewnego dnia dowiedziałem się, że ten, kto nie ma żadnej legitymacji twórczej, albo ma legitymację „tylko” dziennikarską, otrzymuje pięćset złotych honorarium, kto zaś jest członkiem Związku Literatów dostaje prawie dwa razy więcej. To był jeden z wielu absurdalnych przepisów Ministerstwa Kultury i Sztuki. Próbowałem z tym walczyć, ale dwa są resorty w Polsce, z którymi nikt dotąd nie wygrał: kultura i komunikacja. I wcale to o nich dobrze nie świadczy. O warunkach wstępowania do ZLP mówiono, że przyjmują każdego, kto wyda albo dwie książki, albo jedną książkę i dwóch przyjaciół. Wobec tego, że ja wydałem sześć (nie sześciu!), przyjęto mnie, choć dopiero za drugim razem. Może dlatego odpadłem za pierwszym, że komisji kwalifikacyjnej przewodniczył pisarz mający spory dorobek akowski, ale w wersji dość ugłaskanej. Szczególnie z tego drugiego podejścia byłem bardzo dumny. Przyznać jednak muszę, że jako członek ZLP zbył przyjemny nie byłem. Pamiętam, że odbierając legitymację z rąk Wandy Wojnicz, szefowej biura warszawskiego zarządu Związku, zrobiłem jej taką awanturę, że tylko dzięki temu, iż Pan Bóg obdarzył ją anielską cierpliwością, skończyło się to... wieloletnią przyjaźnią między nami. Za to szereg spotkań autorskich zaczynałem od inwokacji, że legitymację Związku wprawdzie mam, ale literatem nie jestem. Szły nawet z tego tytułu skargi do ZLP Moje dzieci, po ukończeniu szkoły podstawowej na Jelonkach, uczęszczały do liceum z angielskim jako językiem wykładowym. Tomek wyżywał się w sportach, zimą jeździł na nartach na obozach WKN-u, latem grał w siatkówkę i bił niebezpieczne rekordy czasowe przejazdu na rowerze spod Pałacu Kultury i Nauki do domu na Jelonkach trasą prowadzącą bardzo ruchliwymi ulicami. Oczywiście nadal pasjonowała go astronomia i każde zjawisko z tej dziedziny, zasygnalizowane przez „Uranię”, było przez niego bacznie obserwowane. Miał już ułatwione zadanie, bo podarowałem mu na imieniny miniaturową, ale prawdziwą lunetę z szesnastokrotnym powiększaniem. Pomógł mi w tym pan Wacław Drojanowski, jeden z moich wspaniałych skarbowców, który w okresie niełaski u władz finansowych PRL szukał zastępczego zajęcia w obserwatorium astronomicznym Uniwersytetu Warszawskiego i pozostawił tam po sobie dobrą pamięć. W marcu 1967 roku, jeszcze w ramach moich zajęć w WKN-ie, pojechałem z Zosią Brodkiewicz i Janem Jasiewiczem na zaproszenie starych znajomych ze Sci Accademico Italiano na zawody do Włoch. Tym razem do Sestriere. Jest to bardzo ekskluzywna stacja narciarska na samej granicy z Francją, w pobliżu masywu Mont Blanc. Kilka „kukurydz” okrągłych wysokościowców, w otoczeniu dziesiątków willi w alpejskim stylu, wszystko to położone nieco wyżej niż nasz Kasprowy. Dokoła same czterotysięczniki, multum kolejek i wyciągów, słowem narciarski raj. Tydzień przeszedł jak z bicza strzelił, wyniki mieliśmy powyżej średniej, zresztą na takich zawodach akurat nie to się liczy najbardziej. Furorę robiła nasza machina russa, czyli jeden z wcześniejszych modeli moskwicza, z którego Jasiewicz był bardzo dumny, choć wóz wyglądał jak po ciężkim Safari. Wyraźnie też odbijał od tutejszych awangardowych masserati, alfa i bugatti. Machina russa jednak i tu zdobyła nagrodę. Za prezencję. Był to tydzień udany także i towarzysko. Miałem okazję do pogłębienia sympatycznych stosunków z panem Leo Ceschi a Santa Croce, nawiązałem też nową znajomość. Na mecie biegu zjazdowego nadzwyczaj żywiołowo dopingowała nas jakaś bardzo mila rodzina. Okazało się, że są to państwo Krzyżanowscy z Londynu, właściciele dużej apteki, z powodzeniem konkurującej z innym aptekarzem, słynnym Grabowskim. On major z II Korpusu, wywodzący się z Borszczowa, czyli „Zachodniej Ukrainy”, ona bratanica gen. Ducha, nie widzieli dla siebie miejsca w PRL. Przyjechali tu akurat na narciarski urlop z dwiema córkami i to nasze przypadkowe spotkanie zaowocowało wieloletnią serdeczną znajomością. Tak więc „łabędzi śpiew” mej działalności w WKN-ie okazał się bardzo przyjemny. W maju ożeniłem się z Grażyną de domo Grochulską, primo voto Ciszewską, dziennikarką, mamą czteroletniego Marcina. We wrześniu pojechaliśmy we dwoje Wartburgiem na dwa tygodnie do Włoch. Była to podróż obfitująca w ryzykowne przygody, w pełnym tego słowa znaczeniu szybka i w pełni turystyczna. A więc rozkładane siedzenia w samochodzie, kuchenka gazowa, zupki i konserwy z kraju i oglądanie na wszystkie strony każdego wydawanego dolara. A mimo to rozkochaliśmy się we Włoszech i wiedzieliśmy, że w przyszłości będziemy chcieli przyjechać tu ponownie. Zauroczenie zaczęło się już w Austrii, w Salzburgu, szczególnie, że zapragnęliśmy obejrzeć to piękne miasto nocą z góry, z zabudowań siedemnastowiecznej twierdzy, do której się dojeżdżało pionową kolejką, a właściwie windą. Było wspaniale, bo to i północ, i cisza, i księżyc tak wielki i jasny, że tylko jak mówił Gałczyński „w mordę go lać”. W Monachium poznaliśmy bardzo interesującego człowieka, przyjaciela z lat młodzieńczych ppłk Alfreda Paczkowskiego „Wani”, który dal nam do niego list polecający Gospodarz nazywał się Janusz Jar-Łańcucki i był prezesem oddziału niemieckiego Koła AK oraz Związku Inwalidów Wojennych Polskich Sił Zbrojnych w Niemczech. Prawdziwy społecznik, wielce tu ceniony, choć nie przez wszystkich, jak to zwykle w polskich środowiskach. A przy tym, po przejściach oświęcimskich kompletnie głuchy. Bardzo sobie przypadliśmy do gustu i wypuścił nas nazajutrz w trasę tylko pod warunkiem, iż za rok lub dwa przyjedziemy na dłużej. Od tego momentu zaczęła się nasza wielka przygoda, pełna ryzykownych niespodzianek na świetnych włoskich autostradach. Tego dnia zaplanowaliśmy sobie przejechanie odcinka Monachium-Wenecja, ładnych sześćset kilometrów, plus duże góry i dwie granice. Do Innsbrucku jechało się rozstonecznioną autostradą doskonale. Im jednak bliżej było do przełęczy Brenner, tym stawało się zimniej, bardziej chmurno i deszczowo. Po włoskiej stronie już regularnie lalo. Na pierwszej kawie, którą piliśmy w eleganckiej restauracji Pavesi pobudowanej na kształt pomostu nad obu pasmami szerokiej autostrady, pilnie studiowałem mapę. Denerwował mnie kłin, którym według przewodnika powinno się jechać od Trento do Werony, a stamtąd dopiero odbijać zdecydowanie w lewo na Vicenzę i Wenecję. I oczywiście ja, stary harcerz znalazłem drogę o pięćdziesiąt kilometrów krótszą, prowadzącą od Roveredo w lewo do Vicenzy, z ominięciem Werony. Pojechaliśmy więc tym skrótem. W efekcie zapędziliśmy się w tak dzikie góry, w tak wąskie ścieżynki, że na każdym zawsze bardzo ostrym, a branym niezmiernie delikatnie zakręcie, lewy bok karoserii samochodu ocierał się o skałę, a prawy tył i przód wystawał nad przepaścią. O tym, iż jest to przepaść przekonywaliśmy się w ten sposób, że rzucałem kamień w absolutne mleko i liczyłem długie sekundy, nim doszedł do nas odgłos jego upadku. W efekcie, zamiast jechać do Vicenzy półtorej godziny dłuższą trasą, skrótem jechaliśmy pięć. Mgła i deszcz ustąpiły natychmiast, gdy tylko opuściliśmy góry i ujrzeliśmy przedmieścia Vicenzy. Do Padwy jechało się bosko, czteropasmową autostradą. I naraz, tuż za miastem, gdy tylko dojrzeliśmy w zapadającym mroku morze, ponownie ogarnęła nas mgła niespotykanej gęstości. A tu setka na liczniku. Nie na darmo na poboczach autostrad w miejscach obfitujących w mgły widnieją napisy „We mgle trzymaj swój pas i stałą szybkość.” Tak też trzymałem, spocony ze strachu jak mysz kościelna. I gdy po czterdziestu kilometrach, w Mestre, tak samo nagle wyskoczyliśmy z mgły, dostrzegliśmy, że dokoła jest bardzo dużo wozów, a mimo to nikt nie miał żadnej kolizji. Stąd wypłynęły dwie nauki na całe życie: najdłuższą nawet autostradą jedzie się najkrócej oraz we mgle należy utrzymywać stałą szybkość. Trzy dni później przekonałem się jednak, że chociaż ścisłe trzymanie się zasad na autostradzie jest nieodzowne, to czasem może być zabójcze. Byliśmy już na Autostrada del Sole, między Bolonią a Florencją. Odcinek ten należy do bardzo górzystych, a mimo to betonowa wstęga kilku pasm jezdni biegnie równiutko, dzięki długim tunelom i wysokim wiaduktom. I naraz w połowie długiego tunelu poczułem jak zarzuciło tyłem wozu. Guma! Dotyk hamulca natychmiast został skwitowany rykiem syreny olbrzymiego TIR-a, którego maska w jednej sekundzie wypełniła mi bez reszty wsteczne lusterko. Dodałem gazu, choć tył zataczał się jak pijany. Do wylotu tunelu było jeszcze co najmniej trzysta metrów. Gdy wyjechaliśmy na słońce, siedzieliśmy już na feldze, gubiąc po drodze odpadające kawałki płonącej żywym ogniem opony. Akcja ratownicza na poboczu trwała sekundy. Wszyscy jadący za nami kierowcy zatrzymywali się, każdy z nich miał gaśnicę i każda była czynna. Nie do wiary. Wracając po dwóch tygodniach adriatycką stroną na północ, przeżyliśmy istny szok. Za radą państwa Krzyżanowskich zatrzymaliśmy się w Cattolica, bardzo modnym kąpielisku. Nie poszliśmy już tego dnia na zatłoczoną do ostatniego miejsca plażę, bo było późno, a poza tym byliśmy zmęczeni jazdą. Nazajutrz pobiegliśmy tam ile sił. I... absolutne zaskoczenie. Piękna plaża w pięknym słońcu była puściutka, a na niej tylko my dwoje. Zapytaliśmy ratownika o powód tej absencji. Dziś jest pierwszy października. Wczoraj skończył się sezon. A my, mimo to, pływaliśmy w boskiej wodzie do wieczora. I po tej kąpieli, nasyceni słońcem, popędziliśmy do Warszawy, gdzie należało się solidnie zabrać do naszych spraw mieszkaniowych. Dwa lata mieszkania w trzy osoby plus gosposia w małym mieszkanku o powierzchni trzydziestu sześciu metrów kwadratowych, i to na osiemnastym piętrze, z południową ciągle nagrzaną wystawą, w domu o aluminiowej elewacji, dało się nam już solidnie we znaki. Dlatego też oboje z Grażynką szukaliśmy okazji do zamiany naszego mieszkania na większe. Rozgłaszaliśmy nasz zamiar na prawo i lewo, ale bez efektu. Wobec tego, że w moim redakcyjnym pokoju siedziało sześć czy siedem osób, rozpuściłem i tu wici w tej sprawie. Pewne nadzieje wiązaliśmy z mieszkaniem matki redakcyjnej koleżanki, Wandy K., gdyż ona z kolei miała mieszkanie za duże. Ponad sto metrów (z dodatkową możliwością zabudowy strychu), za które płaciła horrendalne komorne, na czwartym piętrze bez windy, dla tej starej i schorowanej kobiety było wielkim utrudnieniem. Wanda szukała dla niej czegoś z windą, mniejszego i tańszego. Przez pewien czas podniecaliśmy się nadzieją, jednak okazało się, że mama Wandy jest tak do swego mieszkania przywiązana, iż wyprowadzić się z niego nie chce. No i sprawa wydawało się umarła śmiercią naturalną. W zimie 1967/1968 dało się odczuć w środowiskach młodzieżowych, a szczególnie akademickich, narastające napięcie. To, co wydarzyło się w marcu 1968 roku nie było więc dla większości ludzi zaskoczeniem. Nastąpiło zderzenie dwóch przeciwstawnych zjawisk: spontanicznego i uczciwego protestu wobec zmarnowanych zdobyczy Października i wyjątkowo paskudnej partyjnej prowokacji. Z przerażeniem odbierałem wieści o roli, jaką w tym czasie odgrywał na Uniwersytecie Warszawskim jego ówczesny prorektor, a dwadzieścia lat wcześniej mój komendant Chorągwi Mazowieckiej, Zygmunt Żuk-Rybicki. W marcu posypały się twarde ciosy dosłownie i w przenośni na ludzi, którzy mieli odwagę przeciwstawić się brutalnemu dyktatowi komunistycznej władzy. Codziennie, będąc w redakcji przy ulicy Noakowskiego, widziałem przez szerokość jezdni, za wysokim ogrodzeniem Politechniki, obwieszonym dziesiątkami transparentów, setki protestujących studentów zablokowanych przez kordony uzbrojonej milicji. Powoli jednak ich opór łamano. Jedno z ostatnich starć, brutalnie zakończonych przez władzę, miało miejsce na niedalekiej od mojej redakcji ulicy Polnej, gdzie zderzyło się czoło pochodu studenckiego ze „skorupiakami”, czyli zwartymi szeregami milicji w hełmach, z tarczami i długimi białymi pałkami. W jednym z numerów „Paris Match”, tygodnika o kilkumilionowym nakładzie i światowym zasięgu, zamieszczono na pierwszej stronie okładki wielkie kolorowe zdjęcie. Przedstawiało ono grupę studentów, otoczoną lasem białych, wzniesionych do góry milicyjnych pał, spośród których można było dostrzec niesionego przez kolegów na ramionach jednego z demonstrantów z bialo-czerwonym sztandarem. Ten właśnie numer z mieszaniną dumy i obaw przyniósł mi pewnego dnia do redakcji Zdzisław Rachtan „Halny” od „Ponurego”. Oba uczucia w tym wypadku znajdowały pełne uzasadnienie, bowiem chłopcem ze sztandarem w rękach był jego syn, Piotr, student bodajże trzeciego roku ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego. Oczywiście chłoPAX został natychmiast usunięty z uczelni, powołany do wojska i wcielony do karnej kompanii. Niepokój i troska jego rodziców stała się także i naszym udziałem, bo wtedy już z „Halnym” łączyły mnie więzy serdecznej przy jaźni, zadzierzgniętej w czasie czteroletniej walki o książkę Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Marzec 1968 roku miał swoje odbicie w większości domów, organizacji i zakładów pracy w Polsce. I trwało to latami, choć w największym natężeniu przez pierwsze pół roku. Także w naszej redakcji. Zaczęło się od rugowania Żydów. Do marca 1968 przez ponad dwadzieścia lat pochodzenie to dla wielu ludzi było największym atutem w drodze do kariery w każdej dziedzinie PRL-owskiego życia, odtąd stało się nagle wstydliwą plamą na życiorysie. Pierwszy zniknął z redakcji Jerzy W. Była to „zasługa” POP przy „Interpressie”, która kierowała wyraźne pretensje pod adresem naszego szefa, że sami nie potrafiliśmy się „oczyścić”. Druga sprawa była delikatniejsza. Chyba w połowie maja poprosił mnie do siebie naczelny i zapytał, czy nie chciałbym zostać w „Tygodniku” sekretarzem redakcji. Któż by nie chciał. Wiedząc jednak, w jakim czasie żyjemy, zapytałem, co z dotychczasowym sekretarzem. Okazało się, że musi odejść, bo jest źle ożeniony. W tej sytuacji awans przestał mnie interesować, co powiedziałem naczelnemu. Przyjął to bez entuzjazmu i poradził, abym się jeszcze zastanowił. Po kolejnych tygodniach zapowiedziano nam, że jesteśmy wszyscy „zaproszeni” na otwarte zabranie POP PZPR „Interpressu”. Już raz na takim zebraniu byłem, przed piętnastu laty tuż po śmierci generalissimusa w Zarządzie Głównym Związku Zawodowego Pracowników Państwowych i wkrótce potem musiałem PAXować manatki. Choć więc pocieszałem się, że to już nie te czasy, skojarzenia miałem dość nieprzyjemne. Idąc na to zebranie omawialiśmy z Henrykiem Kurtą sytuację, przekonani, że coś się stanie. Przypuszczenia te okazały się bardzo trafne. Przedmiotem zebrania miało być publiczne zastanowienie się nad pewną prowokacją. Mianowicie kilka dni wcześniej, na walnym zebraniu Związku Zawodowego, na które mało kto chodził, organizatorzy po wyczerpaniu porządku merytorycznego na zakończenie postawili pod głosowanie rezolucję potępiającą amerykańską agresję w Wietnamie. głosowali prawie wszyscy, „przeciw” nikt, zaś wstrzymał się od głosu Wojtek Ziembiński, dziś czołowy działacz prawicy polskiej, a wtedy redaktor techniczny w miesięczniku „Nasza Ojczyzna”. Właśnie to wstrzymanie się od głosu przez Ziembińskiego egzekutywa uznała za prowokację i teraz chciała poddać ją pod osąd ogółu. Zaległa cisza. Próbował ją złamać pierwszy sekretarz bardzo programową mową, lecz bez efektu. Rozpaczliwe próby wsparcia sekretarza napastliwym wystąpieniem podjął przewodniczący koła związku zawodowego, człowiek wyjątkowo nudny, ale też nic nie zdziałał. Przepraszam, zdziałał, bo skłonił mnie do zabrania głosu. Zapytałem, kto był przewodniczącym tamtego związkowego zebrania. Okazało się, że onże prezes koła. Wyznałem więc, że według mnie żadnej prowokacji tam nie było, ale jeżeli bardzo chcemy się jej dopatrzyć, to dla mnie prowokatorem był bardziej przewodniczący niż Ziembiński. Bo przewodniczący pytaniami: „kto za”, „kto przeciw”, „kto się wstrzymał” zalegalizował demokratyczną reakcję na każde z nich. Nie trzeba było takich pytań zadawać. Sala gruchnęła śmiechem i wydawało się, że problem mamy z głowy. Nie przewidzieliśmy jednak, że na sali może być ktoś, komu ten punkt programu jest potrzebny jako trampolina do odbicia się w górę i wykazania, że ten do niedawna zabity endek kocha teraz bez reszty komunę. Oto zabrał głos znany swego czasu publicysta K. H. i w barwnej filipice poparł stanowisko sekretarza. Przerwał mu w pewnym momencie Wojtek i powiedział: - Wtedy, kiedy pan w czasie okupacji robił to, co pan robił, ja siedziałem w obozie koncentracyjnym. - A ile pan siedział? - zapytał H. - Półtora roku. - To widocznie za mało, skoro dzisiaj wstrzymuje się pan od potępienia agresji amerykańskiej. Tego już było zebranym za dużo. Podniósł się taki tumult, że dopiero wyjście H. uspokoiło ludzi. Zebranie miało trwać dalej, prowokacji bowiem, według opinii egzekutywy, było więcej. Sekretarz wprowadził nas w meritum nowej intrygi. Oto na terenie „Interpressu” mamy do czynienia z kontrofensywą obcych elementów, skierowaną przeciwko partii. Rozprzestrzeniana jest plotka, że w ramach rzekomego zwalczania ludzi pochodzenia żydowskiego będzie się w Polsce wysiedlać tych ludzi z większych mieszkań. Już podjęli więc akcję zamiany na mieszkania mniejsze. Partia musi się tej kreciej robocie zdecydowanie przeciwstawić. W miarę jak mówił, Wanda stawała się trupio blada, a mnie krew uderzała do głowy. Gdy sekretarz skończył, zapytałem czy chodzi o przypadek z „Tygodnika Polskiego” i koleżankę Wandę K. Potwierdził. Opowiedziałem jak było naprawdę i zapewniłem, że stroną inicjującą rozmowy na ten temat byłem ja, a nie ona, że rzecz zaistniała i skończyła się ponad rok temu, i że ktoś tu z partii struga wariata. Wstałem i wyszedłem. Nazajutrz nikt mi już nie proponował objęcia stanowiska sekretarza redakcji. Zostałem natomiast oddany do dyspozycji kadr jako pracownik w „Tygodniku” nie przydatny. Na posiedzeniu egzekutywy podobno określono mnie mianem warchoła. Była to dwudziesta w ciągu siedemnastu lat represja, jakiej doznałem, ale tym razem nie winie za to „szczurzej gęby”. Przynajmniej nie bezpośrednio. Ani Wanda, ani Wojtek nie zostali po tym zebraniu usunięci z pracy. Stało się to natomiast przy najbliższej okazji. Wandzie poza tym tak „uprzyjemniano” życie, że w ciągu trzech miesięcy wyjechała do Niemiec Zachodnich, gdzie parokrotnie spotykaliśmy się w czasie moich wyjazdów za granicę. Ja zaś zostałem przeniesiony do wersji wschodniej miesięcznika „Polska”, wydawanej po rosyjsku, węgiersku, czesku i „enerdowsku”. Przyjęto mnie tam bardzo sympatycznie, na co niewątpliwie miało wpływ moje zachowanie na zebraniu partyjnym. Do tej redakcji kierowano bowiem właśnie takich źle urodzonych oraz ich obrońców. Na czele tego grona postawiono jako naczelnego redaktora Bronisława Majtczaka. Z nim też do niedawna nie wiedziano co zrobić. Jego kariera może być przykładem „wzorcowym” dla owych czasów. Otóż z zawodu był szlifierzem kryształów. W swej fabryce na prowincji stał się korespondentem terenowym centralnej gazety partyjnej. Ta zaś, w ramach awansu społecznego, wysłała go na korespondenta do Moskwy. Był to czas Chruszczowa. U nas w redakcji opowiadano, że na częste konferencje prasowe „nasz” korespondent przeważnie się spóźniał, co zwróciło uwagę „genseka”. Poprosił go więc raz na rozmowę i tak sobie przypadli do gustu, że Chruszczow bez obecności „naszego” nie zaczynał konferencji, mówiąc: - Nu tak padażdiom na towariszcza Majtczaka1 [no. to poczekamy na towarzysza Majtczaka]. Zażyłość ta przeniosła się także na grunt prywatny, dość, że gdy „naszemu” skończył się okres akredytacji, okazało się, że nie można go odwołać z tamtej placówki, gdyż sekretarz generalny komunistycznej partii kraju Wielkiego Brata na to się nie zgadza. I tak trwało i trwało, aż czas Chruszczowa się skończył. Odwołano więc szybko „naszego” i zastanawiano się, co zrobić z personą o tak wysokich koneksjach. Do szlifierni kryształów nie mógł wrócić, a do normalnej roboty redakcyjnej się nie nadawał. Na jego szczęście zmarł dotychczasowy redaktor naczelny „Polski” wschód i zwolniło się odpowiednie miejsce. Bo przy dobrym zespole redakcyjnym a w „Polsce” taki właśnie dobry zespół był naczelnym mógł zostać każdy i jeżeli tylko nie zachce mu się psuć roboty, to pismo wysokiej jakości będzie wychodziło bez przeszkód. Równie dobrze szefa mogłoby wcale nie być. Najgorzej jednak, gdy naczelny bez pojęcia zaczyna naprawdę rządzić. A ten podobne zapędy miewał, chociaż na szczęśnie dla pisma dość rzadko. O jego orientacji w sprawach nie tylko dziennikarskich świadczy następujący fakt, który wydarzył się rok później. Zbliżał się wrzesień 1969, a z nim okrągła, trzydziesta rocznica wybuchu drugiej wojny. Postanowiliśmy wydać numer poświęcony właśnie temu polskiemu wrześniowi. Na specjalnie zwołanym kolegium zgłaszaliśmy propozycje tematyczne i ja postanowiłem napisać coś o ucieczce „Orła” z Tallina. - Redaktorze - wykrzyknął zaskoczony naczelny - proszę pamiętać, że my jesteśmy miesięcznikiem politycznym, a nie magazynem ornitologicznym. Jak widać, pod komendą takich „orłów” też czasami musiałem pracować. Niestety, nie powtórzyły się tu warunki, jakie stwarzał „Tygodnik Polski”, gdzie moje materiały akowskie były nie tylko tolerowane, ale wręcz dobrze widziane. Czujność polityczna mego nowego zwierzchnika spowodowała, że właściwie nic z tej tematyki ukazać się nie mogło. A jednak jedynym artykułem, jaki z naszego właśnie pisma przedrukowała w kilkunastu odcinkach wielkonakładowa popołudniówka „AZ” („Abend Zeitung”) w NRD, było moje długie opowiadanie o walce akowskiego wywiadu z niemiecką V2. Naczelny wykazał z tego powodu bardzo umiarkowane zadowolenie. Zresztą nie ukrywał od początku, że stosunek między nami jest „nieantagonistycznym konfliktem”. I prawdę powiedziawszy wolałem to, niż fałszywą sympatię. 1969 Boje o Piotra na łowisku zostaję magistrem kontakt z mjrem Banasikowskim Zarzycki chce kręcić film o „Ponurym” Krasko ratuje „Góry” z Mietkami w Italii Londyn po raz pierwszy spotkanie z Janem Nowakiem Studium Polski Podziemnej towarzysze dzwonią i w Londynie ładni „sami swoi” odnajduję Bolka pierwszy czerwcowy Wykus batalia o szczątki „Ponurego” komiks o „Ponurym” w partyjnej prasie W końcu poprzedniego roku jeszcze raz zostałem włączony w pomarcowe sprawy. Sześć miesięcy wcześniej spotkałem na jakimś wernisażu brodacza, którego twarz wydała mi się znajoma. Był to Edward Gorol, wtedy już znany artysta-medalier, zaś prawie ćwierć wieku wcześniej zastępowy z drużyny harcerskiej przy gimnazjum handlowym w Rybniku. Odnowiliśmy starą znajomość. Zresztą nie było to trudne, bo i on, i jego żona okazali się ludźmi sympatycznymi, a przy tym ona potrafiła cudownie smażyć dzicze i jelenie wątróbki. Edward był ogarnięty wielką pasją myśliwską i doskonale posługiwał się sztucerem. W czasie wielu rozmów przy dobrze schłodzonej, symbolicznej wódeczce i wspaniałej wątróbce, odgrzebywaliśmy we wspomnieniach naszą przeszłość harcerską i myśliwską. Edward skłonił mnie do uaktywnienia się na tym ostatnim polu. Odstąpił mi też za symboliczne pieniądze dubeltówkę, szesnastkę, czyli angielską broń firmy Simson z przedłużanymi lufami, wykonanymi w ramach repa racji wojennych przez niemieckie zakłady Kruppa. Pozwoliło mi to zdać egzamin w Polskim Związku Łowieckim w kategorii broni śrutowej. Zresztą i po tę doskonałą dubeltówkę dwa razy w roku przed każdym pochodem l maja i 22 lipca przy chodzili do mnie „panowie smutni” i zgarniali ją do depozytu, co bardzo schlebiało i mojej broni, i mnie. Bo choć z naszego balkonu istotnie do trybuny defiladowej przed Pałacem Kultury i Nauki miałem bardzo blisko i dostojników widziałem jak na dłoni, zawsze było to jednak co najmniej trzysta metrów, a skuteczny zasięg mej flinty nie przekraczał pięćdziesięciu. Zresztą, ze śrutu do towarzysza Gomułki? Zapisałem się też do Klubu Myśliwskiego Dziennikarzy i ze dwa razy do roku jeździłem na jakieś ptaki lub zające. Klub był nieliczny, ale towarzystwo w nim doborowe. Przewagę stanowili dziennikarze, ale spotkałem tam też Staszka Ziobrzyńskiego, starego przyjaciela z Polskiego Związku Narciarskiego i Janusza Sidle, doskonałego oszczepnika i jeszcze parę osób, a wśród nich historyka, profesora Jaremę Maciszewskiego z Uniwersytetu Warszawskiego. Wraz z pierwszym śniegiem przywiało do mnie „Halnego”. Był przybity listami syna z wojska, w których wyczytał między wierszami, że jemu i jego kolegom dają tak okrutną „szkołę”, że niektórzy są bliscy załamania. „Halny” prosił, abym spróbował interweniować w sprawie przywrócenia Piotrowi praw studenta na UW i przez to wyjednać mu zwolnienie z wojska. Nie bardzo wiedziałem, jak mógłbym to zrobić. Dziwiło mnie też, że „Halny” zwraca się z tą sprawą do mnie, a nie na przykład do swego szwagra, czyli brata żony. Zdzisław Witebski „Poraj” bowiem, żołnierz AK od „Nurta”, był w tym czasie aktywnym członkiem ZSL, nowo upieczonym pomarcowym ZBoWiD-owcem, dyrektorem departamentu w Ministerstwie Budownictwa, człowiekiem, który dotąd raczej unikał afiszowania się w czasie naszych akowskich zjazdów i spotkań, i raczej wolał być w cieniu. Wydawało mi się, że to właśnie on powinien mieć tego rodzaju możliwości. Zagadnięty przeze mnie „Halny” machnął tylko ręką. Niestety, nie powiedział mi pewnej ważnej rzeczy, co w imię naszej przyjaźni moim zdaniem powinien był zrobić. Wiedziałem o tym od innych i choć dla mnie nie miała ona żadnego znaczenia, sprawę, o którą prosił „Halny” czyniła w owym czasie szczególnie trudną do załatwienia. Jego syn Piotr w czasie marcowych wydarzeń rozgłaszał powszechnie na UW, że jego babcia ze strony matki jest Żydówką, co samo w sobie było gestem szlachetnym, ale w połączeniu z jego bardzo aktywną działalnością protestacyjną, tworzyło naonczas niestety mieszankę samobójczą. „Halny” nie tylko nie powiedział mi o tym nagłośnionym przez Piotra pochodzeniu, ale też ukrył przede mną fakt, iż władze uczelniane i partyjne doskonale o tym wiedzą. Powiedział za to, w jaki sposób ja mógłbym sprawę załatwić. Otóż profesor M. z mojego Klubu Myśliwskiego był w owym czasie bodajże pierwszym sekretarzem PZPR na uniwersytecie i właściwie cała rzecz była w jego ręku. Mimo że nie widziałem szans powodzenia, zgodziłem się spróbować. WSŻAK przyjaźń zobowiązuje. Sprawa jednak wymagała bardzo delikatnego przygotowania, bo profesor, człowiek bardzo zajęty, na polowania przyjeżdżał z rzadka. Wciągnąłem więc w całą sprawę naszego łowczego, Konstantego Jarochowskiego, zwanego Kotem i uznaliśmy, że najlepszą okazją po temu będą pierwsze zające, na które profesor M. szczególnie lubił polować. Rzeczywiście przyjechał. Kot tak jakoś wymanewrował, że nie zależnie od wylosowanych stanowisk, przy pierwszych miotach ja i M. ciągle ze sobą sąsiadowaliśmy. Przeważnie były to flanki, na które idzie się i wraca dość długo, mieliśmy więc spokojny czas na nieskrępowane pogawędki. Prócz tego na flankach zając pada dość gęsto, co polujących wprawia w dobry humor. Istotnie, po dwóch miotach prof. M. humor miał wyborny. A że było to niedługo po ukazaniu się moich Gór, rozmowa zeszła na ten temat. Oczywiście o książce wiele słyszał, ale jeszcze jej nie czytał, więc wręczyłem mu natychmiast zadedykowany egzemplarz, który „przypadkowo” miałem w torbie. Na środku pustego pola, wśród zacinającego śniegu zaczął ją przeglądać, zachwycając się ludźmi od „Ponurego”. W pewnym momencie książka, oczywiście znowu całkowicie „przypadkowo”, otwarła się tam, gdzie trzeba. A to właśnie mój przyjaciel porucznik „Halny”, kawaler Virtuti, którego syna pół roku temu wyrzuciliście panowie z uniwersytetu i teraz półgłówkowaci kaprale w wojsku znęcają się nad nim i jemu podobnymi w karnych kompaniach zaatakowałem z frontu. Stanął i popatrzył na mnie ostrym wzrokiem: - Jak on się nazywa? - Rachtan. - Rachtan? I pan tego... tego... Izraelity broni? - wrzasnął, aż echo poszło po polu. - Pan ma złe informacje. Ja tę rodzinę znam od lat. Oni są tacy sami Izraelici jak pan i ja. - Ale przecież on sam na studenckich zebraniach przechwalał się, że jego babka jest Żydówką. Wiedziałem, że tak było i że Piotr głosił prawdę. Starałem się jednak skierować uwagę M. w inną stronę. Przypomniałem mu znany powszechnie fakt, że gdy Niemcy weszli w 1940 roku do Holandii i kazali Żydom założyć na rękawy opaski z gwiazdami Dawida, liczni Holendrzy, z intelektualistami na czele, gwiazdy te założyli, mimo iż nie mieli nic wspólnego z żydowskim pochodzeniem. To był symboliczny znak solidarności i może młody Rachtan na tej zasadzie „przypisywał” sobie te korzenie. Właściwie dla nas obu polowanie na tym się skończyło. Już nie strzelaliśmy aż do zmroku. Owszem, szliśmy na stanowiska, wracaliśmy z nich, ale cały czas dyskutowaliśmy. Zyskałem jedno. Profesor M. obiecał mi, że rzecz jeszcze raz sprawdzi. Słowa dotrzymał. Po kwartale, wiosną 1969 roku „Halny” powiadomił mnie, że Piotra zwolniono z wojska i przyjęto z powrotem na uczelnię. Nie wiem, czy był to wynik tylko mojej interwencji, czy też rodzina Rachtanów znalazła inne dojście, dość, że rzecz się udała. I to było najważniejsze. Niestety, sprawa Piotra się na tym nie skończyła. Ale o tym za osiem lat. W końcu lata 1968 roku postanowiłem spróbować dokończyć, po siedemnastu latach przerwy, moje studia. Po marcu, ze względów spektakularnych, poluzowano niektóre rygory, ale ciągle nie byłem pewien, czy nie za wcześnie podejmuję moje działania. Szczególnie nie byłem pewien stosunku Rybickiego do mnie. Jego stanowisko w Komendzie Chorągwi po marcu 1951 roku oceniałem jako dla mnie co najmniej dwuznaczne. A przecież był on teraz prorektorem Uniwersytetu Warszawskiego, z wielkimi nadziejami na objęcie stanowiska rektora. Co zresztą w niedługim czasie nastąpiło. Na szczęście wyjechał akurat na jakiś czas za granicę. Za najlepsze dla siebie uznałem dwuletnie podyplomowe Studium Dziennikarskie przy Wydziale Nauk Społecznych UW Wyciągnąłem więc z szuflady moje dokumenty oraz indeks ANP i poszedłem z nimi do profesora Kafla, dyrektora Studium, którego znałem z pracy dziennikarskiej. W czasie, kiedy popijaliśmy kawę, w sekretariacie porównano mój indeks z obecnym programem Studium. Okazało się, że można mi nie tylko zaliczyć pełne trzy lata, ale i kilka egzaminów z czwartego. Po roku i dwóch trzydniowych seminariach oraz kilku eksternistycznie zdanych egzaminach przyznano mi tytuł magistra dziennikarstwa. Jako pracę magisterską profesor Franciszek Ryszka zaliczył książkę Zagląda IV odcinka. W taki sposób zakończyłem czteroletnie studia wyższe, które dla mnie trwały dwadzieścia dwa lata, bo od 1947 do 1969 roku. Wtedy właśnie rozwinęła się moja korespondencja z majorem Edmundem Jerzym Banasikowskim. Był on w czasie wojny jednym z dowódców rejonów dywer syjnych na IV odcinku „Wachlarza”, a po likwidacji tej organizacji został skierowany na teren Wileńszczyzny do dyspozycji Komendy Okręgu AK. Tam działał jako oficer operacyjny w Inspektoracie F, oszmiańsko-mołodeczańskim, aż do akcji „Ostra Brama” w lipcu 1944. Następnie aresztowany przez sowietów, wyniósł z więzienia grypsowe rozkazy płka Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka” dla istniejącej jeszcze konspiracji akowskiej. Po ucieczce do Warszawy w 1947 roku przedostał się do Szwecji, następnie wyjechał do Anglii, a w 1951 roku do USA. Mieszkał w stanie Wisconsin i bardzo aktywnie działał w tamtejszych organizacjach kombatanckich: Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów i Kole AK. Pierwsze listy wymieniłem z nim w czasie zbierania materiałów do Zagłady IV odcinka. Zadziwił mnie krytycznym i bardzo trzeźwym stosunkiem do całej koncep cji „Wachlarza”. Listy nasze, początkowo sporadyczne, nabrały pewnego stałego rytmu. Mundek powiadomił mnie, że grono kombatantów akowskich stanu Wisconsin oraz Chicago nosi się z zamiarem wystąpienia do doktora Tadeusza Kusielewicza, prezesa Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku, o przyznanie mi stypendium przyjazdowego do USA, celem zebrania materiałów do książki o „Wachlarzu”. Mundek zasygnalizował mi także, że moimi książkami, a szczególnie Zagląda IV odcmka”, bardzo jest zainteresowany jego wieloletni przyjaciel, dyrektor redakcji polskiej Radia „Wolna Europa”, Jan Nowak-Jeziorański; oczywiście list z tymi wiadomościami nie szedł pocztą. Podziękowałem Mundkowi za starania podjęte przez niego i jego kolegów w sprawie stypendium Fundacji Kościuszkowskiej, ale postanowiłem nie cieszyć się przed czasem. W tym okresie nawiązałem też bardzo miły kontakt, który dawał nadzieję na wyklucie się czegoś poważniejszego. Trochę wcześniej, bo w 1966 roku, tuż po ukazaniu się Nocnych szlaków, zespół filmowy „Iluzjon” zwrócił się do mnie z propozycją odstąpienia mu praw filmowych do tej książki. Właściwie jak mi wyjaśniano autor ewentualnego scenariusza, Zdzisław Skowroński, kierownik literacki zespołu, miał zamiar napisać coś bardzo luźno związanego z tą książką. Aby jednak wykluczyć wszelkie podejrzenia o naruszenie nawet pośrednie moich praw autorskich, zaproponowano mi umowę. obec tego, że nie wiązałem z książką żadnych filmowych zamiarów, umowę podpisałem i sprawa przestała dla mnie istnieć. Ale po przeszło dwóch latach, wczesną zimą 1968/1969 roku, rzecz odżyła i to w formie dla mnie niezmiernie sympatycznej. Pewnego wieczoru pod koniec 1968 roku, złożył mi wizytę Jerzy Zarzycki, znany reżyser, twórca takich filmów fabularnych jak Miasto nieujarzmione, Żebro Adama, Kochankowie z Marony i paru innych. Poinformował mnie, że scenariusz napisany na podstawie moich Nocnych szlaków jest już nie tylko gotowy, ale nawet skierowano go do produkcji. Film miał nosić tytuł Znicz olimpijski. Rozpoczęto kręcenie pierwszych zdjęć w Zakopanem i bardzo liczna ekipa pod kierunkiem reżysera Lecha Lorentowicza już tam pracowała. Wobec tego, że był to debiut fabularny pana L., a przy tym obserwacja jego pracy na planie budziła pewne niepokoje kierownic twa zespołu, film otrzymał opiekuna w postaci właśnie Jerzego Zarzyckiego. Ten swoją pracę rozpoczął od gruntownego zapoznania się ze scenariuszem Zdzisława Skowrońskiego i stwierdził, że składa się on ze świetnego początku, takiegoż końca i zdecydowanie słabej reszty. Tymczasem autor scenariusza był już wtedy bardzo poważnie chory i na jego pomoc nie można było liczyć. Zarzycki prosił mnie, abym możliwie szybko przyjechał do Zakopanego i już w trakcie zdjęć dopisał coś, co wzmocniłoby ów słaby środek. Prośba była kuriozalna, bo w ogóle nie miałem pojęcia, jak się pisze scenariusze. Zarzycki uznał to jednak za plus. Opór mój pogłębił się, gdy zapoznałem się z tekstem Skowrońskiego. To naprawdę miało niewiele wspólnego nie tylko z moją książką, ale i z realiami wojennymi i regionalnymi. Filmowcy jednak byli w tak patowej sytuacji, że nie potrafiłem im odmówić, mimo że nie miałem czasu, a oferowane mi pieniądze były śmiesznie małe. Nie kryję, że decydujący wpływ na moją zgodę miała druga prośba pana Zarzyckiego. W czasie wojny był on oficerem Armii Krajowej o pseudonimie „Pik” i jako znany już przed wojną reżyser działał w czołówce filmowej Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. W końcu maja 1944 roku, w ramach przygotowania do akcji „Burza”, został wraz z kilkoma podkomendnymi skierowany do Okręgu Nowogródzkiego, gdzie trafił do batalionu „Ponurego”. Spędził tam dwa tygodnie w jednej izbie z „Ponurym”, razem z nim śpiąc, jedząc i pracując. Był tą sylwetką zafascynowany i teraz, kiedy przeczytał moje Góry, fascynacja wróciła z pełną mocą. Zaproponował mi, abym możliwie szybko napisał scenariusz na podstawie Gór, a on go „w ciemno” kupuje. Propozycja bardzo mnie zainteresowała, tym bardziej że jak wiedziałem kierownikiem „Iluzjonu” był Czesław Petelski, żołnierz AK od „Szarego”, Antoniego Hecly z Gór Świętokrzyskich. Miałem więc jasność co do czystości intencji. Zarzycki jednak bez entuzjazmu odniósł się do moich nadziei związanych z akowską przeszłością Petelskiego i prosił, abym w sprawie tego filmu kontaktował się tylko z nim. Trochę byłem zaskoczony tym dość chłodnym stanowiskiem, najbliższa przyszłość miała mnie wSŻAKże przekonać, jak wiele było w nim racji. Zaraz po Bożym Narodzeniu pojechaliśmy z Grażynką do Zakopanego i przez pięć dni dzielnie wspomagany przez żonę starałem się jakoś podwiązać pod cudzy scenariusz. Nie byłem zadowolony z rezultatów, ale ważne, że zadowoliły one Zarzyckiego. Wtedy to oglądałem z bliska niefortunny skok z kolejki na Kasprowy kaskadera Fussa, który nie trafił w drzewo i runął z kilkunastu metrów, na szczęście w kopny śnieg. Przed ćwierć wiekiem głośno było o tym wypadku w Polsce. Przywiozłem też do Zakopanego szkic scenariusza do filmu o „Ponurym”, który bardzo przypadł do gustu Zarzyckiemu i został przez niego zaakceptowany. Wyprzedzając nieco czas dodam, że pół roku później Jerzy Zarzycki zmarł i scenariusz trafił w ręce kierownictwa zespołu. Tak jak to przewidywał pan Jerzy został odrzucony. Na satysfakcję musiałem czekać trzynaście lat. Gdy po wprowadzeniu stanu wojennego Zespól „Iluzjon” jako jeden z pierwszych został reaktywowany, jego kierownictwo uznało, że może na „Ponurym” uda mu się złapać równowagę polityczną i odzyskać poważnie nadwerężone zaufanie społeczne. Zaproszono mnie więc na rozmowy, a ja z pełną przyjemnością odmówiłem. Niezależnie od tego co się działo dokoła mnie, od momentu ukazania się okrojonego pierwszego nakładu Gór robiłem wszystko, aby zapewnić tej książce wznowienie. Nie wiedziałem, że i nad nią, i nade mną gromadzą się coraz ciemniejsze chmury. Na razie nic na to jeszcze nie wskazywało. W okresie czterech miesięcy od jej ukazania się, na łamach gazet codziennych, tygodników, periodyków i w radio zamieszczono w sumie 67 wzmianek świadczących o zauważeniu tej książki od kilkuzdaniowych notek po całokolumnowe recenzje. Wszystkie wyrażały opinie pozytywne. Jednych one cieszyły, innych wyraźnie martwiły. Kiedyś w przyszłości kolejny następca odwołanego po marcu szefa Wojskowego Instytutu Historycznego, gen. bryg. Bronisława Bednarza, powie mi wprost: - Jeden z moich poprzedników popełnił niewybaczalny błąd, dopuszczając pana do naszych zbiorów. Tłumaczy go tylko to, że nie wiedział, jak pan te dokumenty wykorzysta. Ale ja jestem bogatszy o jego doświadczenia. Naczelny redaktor Wydawnictwa MON pik Stanisław Reperowicz, podtrzymywał swoją przedmarcową deklarację, iż widzi we mnie kadrowego autora ich oficyny, ale obecny przy tej rozmowie dyrektor wydawnictwa, płk Franciszek Stępniowski, przyjął opinię kolegi milcząco. Nie stanowiło też dla mnie zaskoczenia, gdy w niedługi czas później dowiedziałem się, że jeden z nich odszedł. Myślę, że na tę książkę już wtedy był wydany wyrok śmierci przez przemilczenie. Opóźnienie w jego wykonaniu przypadkowo spowodował jeden człowiek. Zupełnie jak trzy lata wcześniej Sowacki z Zagładą IV odcinka. Latem 1969 miała miejsce w Ministerstwie Kultury i Sztuki kolaudacja filmu Znicz olimpijski. Nie byłem zadowolony z tej ekranizacji, czemu dałem wyraz w dyskusji. W czasie przerwy podszedł do mnie jeden z „towarzyszy z prezydium”. - Jestem Wincenty Krasko, kierownik Wydziału Kultury KC. Chciałem panu pogratulować wspaniale napisanej i mądrej książki. - I cóż z tego, że taka dobra, skoro scenarzysta i reżyser filmu tak ją spaskudzili - odparłem tonem dalekim od spokoju. - Ja nie mówię o Nocnych szlakach. Myślę o Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. To bardzo prawdziwa i dobra książka. Zaskoczenie trwało tylko moment. W następnym już dostrzegłem możliwość upieczenia swojej pieczeni. - I to pewnie ze względu na tę wspaniałą jakość książki wydano ją w śladowym nakładzie! To wyraźnie zainteresowało Kraskę. Pytał o szczegóły. Gdy zapoznałem go z nimi, powiedział poirytowany: - Zajmę się tą sprawą. Byłem mu wdzięczny zarówno za pochlebną o książce opinię, jak i obietnicę popchnięcia sprawy jej wznowienia, chociaż dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, gdzie żyję i w słowność towarzyszy nie wierzyłem. Jednak tego samego dnia wieczorem zatelefonowano do mnie z sekretariatu dyrektora „Iskier”. To, co usłyszałem, wydało mi się tyleż radosne, co humorystyczne: - Właśnie przed chwilą na posiedzeniu dyrekcji dokonaliśmy oceny pierwszego wydania pańskiej książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Sprawdziła się, jest nadal poszukiwana, wobec tego zdecydowaliśmy się na szybkie wznowienie. Wyraziłem swoją radość i zgłosiłem gotowość dostarczenia w ciągu miesiąca nagromadzonych już uzupełnień i poprawek. - Nie - usłyszałem w słuchawce - to będzie materiał na kolejne wydanie. Obecnie rynek jest wygłodzony i tak czeka na tę książkę, że chcemy ją drukować natychmiast, z klisz fotograficznych pierwszego wydania. - Ale błędy drukarskie... - Te poprawimy w doklejonej erracie. Książkę musimy mieć na rynku za dwa miesiące. Oczywiście nazwisko Wincentego Kraski nie padło z żadnej strony. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko zgodzić się na ten pośpiech, bo przecież w tamtym okresie decydenci tak łatwo się rozmyślali. Mój opór przeciwko temu, co i jak się to stało, był tak wielki, że jeszcze przez wiele lat wzbraniałem się przed uznaniem tego zrodzonego w pośpiechu dziecka za normalną edycję. W kolejnych przedmowach nadawałem jej miano dodruku. W sumie, z początkiem jesieni 1969 roku nowe trzydzieści tysięcy Gór znalazło się na rynku. Ale i one jak mówili znawcy zniknęły z księgarskich półek szybciej, niż się na nich ukazały. Rzeczywiście tak było, bo po pierwszej edycji leżały już w księgarniach listy zamówień. I znów pretensje do autora (?), dlaczego „tak mało wydał swej książki”. Ja zaś naiwnie wierząc w szybkie kolejne wydanie Gór ciągle zbierałem nowe relacje i przygotowywałem bardzo rozszerzoną i uaktualnioną wersję. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że wraz z przemianą okresu gomułkowskiego w epokę gierkowską tematyka akowska „wpadnie z deszczu pod rynnę” i że na tę nową edycję przyjdzie mi czekać lat... trzynaście, nazwałbym go pomyleńcem. A tak się niestety stało. Wtedy w KC nie było już Wincentego Kraski, a jego następcy nie wykazywali nawet małej części tej sympatii dla akowskiej sprawy, jaką on mi okazał. Mając za sobą tak zwariowane cztery lata, postanowiliśmy z Grażynką pojechać w lecie ponownie do Włoch. Tym razem już spokojniej, na dłużej, bo na cały lipiec, aby nie pędzić „z wywieszonym językiem” z miejsca na miejsce. Wybraliśmy się z Mieciami Ślusarzami, byli to bowiem wspaniali kompanioni na takie wyprawy, a przy tym Mietek miał w nadmiarze to, czego ja nie znosiłem ubóstwiał odpoczywać leżąc pod samochodem, a mnie sama myśl o tym przyprawiała o mdłości. Pojazdem miał być nasz trzyletni Wartburg 1000, koloru żółtego. Z racji tego koloru stał się potem dość sławny wśród moich czytelników, a to za sprawą dwunastoodcinkowego reportażu z tej eskapady, publikowanego na łamach „WTK” pod wspólnym tytułem Żółtkiem przez Europę. Czytelnicy poznali wtedy nasze lipcowe przygody z autostrad Austrii, Niemiec, Szwajcarii i Włoch, ale dopiero dziś, po ponad ćwierć wieku, mogę napisać, dlaczego one nam się w takiej ilości przydarzały. Samochód był bardzo sprawny i dzięki temu przez cały maj szalałem nim po Polsce, a szczególnie po Kielecczyźnie, aby w tradycyjnych Dniach Oświaty, Książki i Prasy zarobić jak najwięcej pieniędzy na nie tani przecież wyjazd. I oto pięknego poranka 19 maja, jadąc na spotkanie autorskie w jednej z kieleckich szkół, nie zauważyłem nowego znaku podporządkowania ulicy, którą jechałem, a która dotąd była ulicą główną, i w samym środku miasta olbrzymi, ciężarowy TIR z przyczepą na dużej szybkości zdemolował mi zupełnie Wartburga. Gdy wyskoczyłem z kompletnie rozbitego samochodu i wśród kałuż lejącej się benzyny dostrzegłem rozmiar zniszczenia, nie mogło mi się pomieścić w głowie, że żyję i że jedyna dolegliwość spowodowana wypadkiem sprowadza się do lekkiego urazu lewej skroni. Po Kielcach, gdzie moje Góry w tym czasie ciągle funkcjonowały jako hit numer jeden, gruchnęła wiadomość, że UB próbowało mnie zabić w sfingowanym wypadku samochodowym. Był to oczywisty absurd, bo winę za ten wypadek ponosiłem tylko i wyłącznie ja. Rozdzwoniły się telefony do organizatora mojego wieczornego spotkania, czyli Miejskiej Biblioteki, z pytaniem, czy, mimo wypadku, odbędzie się ono. Sala była wypełniona po brzegi, a gdy wszedłem z obandażowaną głową urządzono mi taką owację na stojąco, jakiej już nigdy w życiu potem nie miałem. Oczywiście temat wypadku zdominował spotkanie i im bardziej zapewniałem, że to była moja wina i nikt mi w tym wypadku nie „pomógł”, tym uparciej obecni na sali dawali do zrozumienia, że oni wiedzą lepiej i na pewno mają rację, a ja tylko kryję winnych. Dzisiaj, po ponad ćwierć wieku, nie zmieniłem w tej sprawie zdania. Tak samo, jak z kolei jestem absolutnie pewien, że staranowanie mnie przez radiowóz milicyjny w pięć lat później na ulicach Warszawy było całkowicie zamierzone. Nazajutrz skoro świt przetransportowałem rozbity wóz do Warszawy, znalazłem na Szczęśliwickiej warsztat, który podjął się szybkiej i dobrej naprawy i zgłosiłem wypadek w inspektoracie PZU przy ulicy Traugutta. Załatwiał mnie osobiście kierownik inspektoratu pan Kowalewski, którego bardzo dobrze znałem z poprzednich lat mej pracy w tej instytucji. Prosiłem go, abym ze względu na nasz zagraniczny wyjazd za niespełna półtora miesiąca mógł dokonać niezbędnych, ale za to szybkich napraw. Wieczorem zadzwonił do mnie jeden z przyjaciół, zaniepokojony wypadkiem, o którym wiedział już od mej żony. Opowiedziałem mu o podjętych staraniach szybkiego naprawienia wozu. Rano, w inspektoracie PZU, gdzie pojechałem zawieźć brakujące dokumenty, przyjął mnie zdenerwowany Kowalewski i powiadomił półgłosem, że przed chwilą wyszli od niego inspektorzy Komendy Stołecznej MO, którzy przeprowadzali dochodzenie związane z moim wypadkiem i podejrzeniem o wyłudzenie zawyżonych kwot. Pojechaliśmy więc natychmiast do warsztatu na Szczęśliwicką i tam właściciel wyznał nam pod sekretem, że podobna kontrola skończyła się przed chwilą i u niego. Kowalewski się wściekł. Pojechaliśmy do Polskiego Związku Motorowego, gdzie dano nam rzeczoznawców, w obecności których samochód został kompletnie rozebrany i na podstawie dokładnych oględzin każdego drobiazgu spisano protokół zniszczeń oraz usterek spowodowanych wypadkiem. Kosztorys sporządzony na tej podstawie był prawie dwukrotnie wyższy niż moje wstępne zgłoszenie. Pan Kowalewski i właściciel warsztatu zapewnili mnie, że remont zostanie wykonany do końca czerwca. Incydent ten przyniósł mi kilka zysków, niekoniecznie materialnych. Po pierwsze, zgodnie z moim co najmniej paroletnim przekonaniem a wbrew opiniom Grażynki potwierdziło się, że nasz telefon był na podsłuchu. Pewność ta w późniejszych latach wielokrotnie sprawdzana, pozwoliła mi wywoływać pewne poczynania milicyjne i działało to w sposób bezbłędny. Wystarczyło, abym w rozmowie z kimkolwiek przekazał jakąś informację, co do której wiedziałem, że jest brakującym kawałkiem w ich układance i albo natychmiast, albo po jakimś czasie dowiadywałem się, że oni tę informację nie tylko przejęli, ale ją przeważnie zgodnie z moimi życzeniami wykorzystują. Drugi zysk był taki, że samochód został wyremontowany w pełni, tak jak tego wymagała przychylna dla klienta interpretacja przepisów przez PZU. Mimo znajomości w tej instytucji nigdy bym nie uzyskał tyle, ile dla mnie „wypracowała” irytująca skądinąd wścibskość milicji. Niestety, tego zysku nie mogłem w całej pełni wykorzystać. Na skutek braku jakiejś części nie starczyło czasu na dokładne sprawdzenie zbieżności kół oraz ręcznego hamulca. Pierwsze zmusiło nas we Włoszech do zmian opon co tysiąc kilometrów, a po przyjeździe do wyrzucenia całego kompletu. Drugie powodowało niekontrolowane, samoczynne zaciąganie się i zwalnianie hamulca, co rzadko wywoływało sytuacje humorystyczne, a częściej groźne. Wyjechaliśmy zgodnie z planem l lipca i właściwie aż do Monachium podróżowało nam się cudownie, mimo iż „żółtek” wyładowany campingowym sprzętem oraz miesięcznym zapasem konserw i innych wiktuałów dla czterech osób tak siedział na resorach, że rurą wydechową kreślił niemal linię na autostradzie. W Monachium musieliśmy u Jara-Łańcuckiego wysłuchać o jego ostatnich potyczkach z zachodnioniemiecką administracją. Jar, jak i wielu Polaków na Zachodzie, nie uznający PRL, a jednocześnie nie przyjmujący innego obywatelstwa, miał tak zwany „Travel Dokument” zwany też paszportem nansenowskim. Jego posiadacze, jako „obcokrajowcy bez ojczyzny”, podlegali opiece Wysokiego Komisarza ONZ. Taki dokument upoważniał jego właściciela do wędrowania po całym świecie, z wyjątkiem kraju pochodzenia. Bo albo jest się emigrantem politycznym, albo nie. Ale niemiecki urzędnik przedobrzył w swej gorliwości i wbił Jarowi do Travel Dokumentu rutynową pieczątkę Ausser „Polen”, czyli „prócz Polski” z tym, że nie wiadomo z jakiej przyczyny „Polen” było ujęte w dodatkowy cudzysłów. Jar, zgodnie ze swoją naturą, zrobił z tego skandal międzynarodowy, o którym pisała nie tylko prasa niemiecka, ale i polonijna całego świata, a włączył się w nią także Wysoki Komisarz ONZ. W efekcie wykreślono mu w ogóle z paszportu tę niefortunną pieczątkę, a on oczywiście zaraz pojechał do Polski. I to był chyba początek końca tego restrykcyjnego wpisu w setkach tysięcy emigracyjnych paszportów. Nasze przygody naprawdę zaczęły się dopiero w Szwajcarii. Ledwo dojechaliśmy do pierwszego campingu nad pięknym wysokogórskim jeziorem Walensee, upalna pogoda zamieniła się w tak gęstą śnieżycę, że nie mieliśmy odwagi wyjść z samochodu, aby rozbić namiot. Próba przeczekania nie powiodła się, wyjście w ubraniach groziło natychmiastowym ich przemoczeniem, więc obaj z Mietkiem radzi, nie radzi rozebraliśmy się do slipek, strzeliliśmy po setce wiśniówki i postawiliśmy w kilka minut ten cholerny namiot. Wtedy to nieopatrznie zaciągnęliśmy ręczny hamulec. Rano obudziliśmy się w zupełnie zimowej scenerii. Postanowiliśmy jak najszybciej zjechać niżej, bo tam przynajmniej nie będzie śniegu, a tylko deszcz. Nie przejechaliśmy jednak nawet dwudziestu kilometrów, gdy coś pyknęło i pióra wycieraczek znieruchomiały na szybie. W kwadrans później na zadeszczonej autostradzie coś znów szczęknęło i nasz „żółtek” z zablokowanymi hamulcami zaczął się kręcić jak bąk pomiędzy dziesiątkami pędzących samochodów. Wiedziałem już, że są to skutki zaciągnięcia poprzedniego dnia nad jeziorem hamulca ręcznego. Mimo iż jego odblokowanie trwało dość długo i spowodowało niemały korek na autostradzie, nikt nam nie nawymyślał, nie trąbił, słowem kultura absolutna. Wtedy po raz pierwszy zrozumieliśmy, co to znaczy wschodnioniemieckim wozem jechać na zachód. Nie można było dostać do „żółtka” nie tylko niczego oryginalnego, ale nawet z grubsza pasującego. A każdy mechanik, gdy tylko ujrzał sympatyczny pysk naszego dwutaktu, mówił nie bez pogardy: „My umiemy reperować tylko samochody. Pojazdów nie”. Przez cztery tysiące kilometrów byliśmy więc pozbawieni wycieraczek. Na szczęście tego wieczora deszcz przestał padać i trwało to miesiąc. Z tego pobytu, w czasie którego przejechaliśmy w zasadzie cały klasyczny turystyczny szlak włoski bez nerwów i zbędnego pośpiechu, zostały mi w pamięci cztery zdarzenia. Na Rzym przeznaczyliśmy cały tydzień. Naszą bazą stał się camping na Monte Antenne. Olbrzym. W tych czasach na różne placówki dyplomatyczne wyjechało już kilku moich kolegów ze studiów na ANP i „przebranżowionych” literatów. Właśnie we Włoszech radcą kulturalnym był Gienek Kabatc, z którym łączył mnie akademik na Uniwersyteckiej, stypendium w Banku Handlowym, narciarstwo i wreszcie pisarstwo. : Pewnego popołudnia Krysia i Gienek zaprosili nas na pożegnanie Rzymu na wino, lecz jak zapowiedzieli nie do którejś z eleganckich kawiarni, a gdzieś w plenerze. Pojechaliśmy do Frascati, małego podrzymskiego miasteczka, sławnego ze wspaniałego białego, wytrawnego wina. Lokal był dość siermiężny, głęboka piwnica o łukowatym sklepieniu, pobielonych zaledwie, ceglanych ścianach, ustrojonych girlandami czosnku, cebuli i papryki, gdzie za miejsca biesiadne służyły gołe stoły na krzyżakach oraz proste zydle. Mietek został z paniami przy pierwszym, pięciolitrowym dzbanie, a ja z Gienkiem wyszliśmy na rynek po zakąskę. Stały tu stragany, na których leżała owa zakąska, bardzo jednorodna. Nazywała się porchetto, czyli prosiaczek. Był to sporej wielkości, całkiem dorodny wieprz, wytrybowany i wypatroszony, nafaszerowany całymi wiechciami przeróżnych ziół, zaszyty, uwędzony i ugotowany. Zapach przyprawiał o zawrót głowy. Takiego wieprza sprzedawano na „plasterki” o średnicy prawie pół metrowej i grubości zależnie od życzenia przeważnie jednak centymetrowej. Trzy takie plastry, po jednym na małżeństwo, rzucone w białym papierze na goły stół, okazały się wraz z chrupiącą bułką-rwanką zakąską nie do przejedzenia. Palcami skubaliśmy z tego plastra a to kawałek wątróbki lub nerki, a to wędzoną słoninkę, słowem niebo w gębie. Okazało się, że takie przedwieczorne wypady socjety rzymskiej do Frascati mają już parowiekową tradycję i nic dziwnego, że małe miasteczko aż do północy rozbrzmiewało wesołym gwarem. Powrót na camping przez via Salaria mieliśmy dość utrudniony. Nie wiem czy powodem była zbył duża ilość wypitego wina, czy też fakt, że startu spod światła na stromym podjeździe bez ręcznego hamulca nie wytrenowaliśmy jeszcze dostatecznie, dość że na camping dojechaliśmy mocno spoceni. Rano, o dziwo, nikogo z nas nie bolała głowa. Nazajutrz dotarliśmy na Monte Cassino. Właściwie nic się nie działo, a jednak, może właśnie dlatego, było przejmująco. Już sam wjazd na przełęcz serpentyną o dziesiątkach zakrętów naszym nie całkiem sprawnym samochodem o umownych hamulcach stał się dostatecznym powodem do stresu. Na górze było pusto i mimo wspaniałego słońca smutno. Infrastruktura wokół cmentarza była jeszcze wtedy więcej niż skromna. Ludzie z kraju gościli tam bardzo rzadko. Wszystkie cztery miejsca parkingowe zastaliśmy wolne. Przy nich jakiś rozmemłany sprzedawca Coca-Coli chłodzonej w blaszanej balii wypytywał nas nachalnie czy jesteśmy „reżim, czi emigracja”. Upał od góry, chłodek od bocznego wiaterku, krwawe plamy zwiędłych i zaschniętych maków na stokach, oślepiająca biel olbrzymiego kompleksu klasztornego w oddali i żałosny, rytmiczny ryk osła zamkniętego w pobliskiej zagrodzie. Tak wyglądała wtedy codzienna samotność Bohaterów. O zmierzchu dobiliśmy do Neapolu. Poszukiwanie campingu zajęło nam nie spodziewanie dużo czasu. W zupełnych ciemnościach dojechaliśmy do Pozzuoli, miasteczka, w którym urodziła się Sophia Loren. Przejazd nad Zatoką Neapolitańską w świetle księżyca należy do wrażeń silnych. W Pozzuoli wskazano nam camping Solfatara, na który znad samego morza trzeba się było w ciemności wspinać aż na szczyt stromego wzgórza. Wreszcie, mocno zmęczeni, znaleźliśmy się w płaskiej niecce otoczonej kręgiem oświetlonych domów wokoło; z ich otwartych okien dobie gał głos Domenico Modugno albo Milvy. Byliśmy jednak tak udręczeni, że bez kolacji natychmiast zasnęliśmy w byle jak rozbitym namiocie. Ostatnie, co usłyszałem, to półgłos Lubci: - A mnie tu śmierdzi zgniłymi jajami. - To ze zmęczenia - wymamrotał Miecio. - Śpij kochanie. Do rana ci przejdzie. Nie przeszło. Ledwo rano otworzyliśmy oczy, fetor siarkowodoru znów i to ze spotęgowaną mocą uderzył nas w nosy. Obok ktoś się wydzierał po polsku: - No, chodźcie oglądać ten krater! Wyskoczyliśmy z namiotu jak oparzeni. Nasz camping okazał się okrągłym talerzem o półtorakilometrowej średnicy, na którego koronie wianuszkiem stały domy, i to z nich wczoraj wieczorem dawano nam takie koncerty. Dno zagłębienia stanowiło krater wulkanu, którego campingowa część porośnięta akacjowym, rachitycznym gajem była „nieczynna”, ale za to na krańcu drugiej części dostrzegaliśmy snujące się żółtawe dymy. Nie bez oporu daliśmy się namówić przygodnym Polakom na zwiedzenie owej drugiej części. Spacer trwał nie dłużej niż kwadrans. Im jednak dochodziliśmy bliżej dymów, tym bardziej ginęła trawa, zaś jej miejsce zajmowała zastygła lawa, coraz bardziej porowata i dudniąca pod nogami. Co chwila przebiegał przez nią podziemny skurcz, wprawiający podłoże w lekki dygot. Narastał przejmujący świst. To przez mikropory lawy ulatniał się pod ciśnieniem gaz, który porywał drobinki piasku, kurzu i wyrzucał je na wysokość pól metra. Szło się po tym jak wśród wysokich, łaskoczących traw. Dokoła stały tablice z napisami zakazującymi schodzenia ze szlaków wyznaczonych białymi taśmami. Zdarzały się bowiem przypadki trafienia na „przeręble”, w których łatwo było natychmiast się roztopić. Wreszcie doszliśmy do kilku niewielkich bulgocących stawków. Także ogrodzonych. Żar bił w twarz. Szara maź gotowała się nie głębiej niż metr poniżej poziomu, na którym staliśmy. Stróż pilnujący krateru podniósł w pewnej chwili długi, metalowy pręt grubości męskiego kciuka i wsunął powoli w bulgocącą magmę. Po wyjęciu pręt był o połowę krótszy. Jego dolna część roztopiła się. Mieliśmy dość tego oglądania. Forsownym tempem, ale zachowując przyzwoitość, aby nasza rejterada nie wyglądała na paniczną ucieczkę, podążyliśmy do samochodu. Namiot zwinęliśmy bardzo szybko, nasze panie namówiły nas na raczej późniejsze śniadanie, bliżej Pompejów. Ale gdy nadszedł czas załadowania bagażu do samochodu, wpadłem w lekką panikę. Obmacywanie wszystkich kieszeni nie dało rezultatu. Kluczyków nie było. Nie, owszem były, wisiały sobie spokojnie w stacyjce, wewnątrz zatrzaśniętego samochodu. Ale przecież Mietek miał zapasowy kluczyk. Poprosiłem go. Powiedział, że ma w krótkich spodniach w... Z rosnącym przerażeniem w oczach wskazał na zamknięty samochód. No, to byliśmy ugotowani. Może nie w kraterze, ale prawie. Godzinę trwało, nim próbując różnych sposobów dostaliśmy się do wnętrza. Potem popędziliśmy w kierunku Pompejów. Już po przejechaniu Pozzuoli zaczęliśmy się trochę podśmiewać z samych siebie, że nas taki strach ogarnął. I tak podśmiewaliśmy się okrągły rok, przy każdym spotkaniu. Aż w 1970 roku Solfatara pogroziła nam z daleka. Zatrzęsła górą, na której stało miasteczko i zarysowała ściany ponad trzydziestu domów. Byli i ranni. Wówczas przestaliśmy się naigrawać z naszego strachu. Ale wróćmy do tamtej podróży i ostatniego włoskiego wrażenia, jakie zapamiętałem. Do Riecione, pięknego kąpieliska na adriatyckiej stronie, dojechaliśmy późnym popołudniem. Camping i plaża były przepełnione, ale jakoś miejsce pod namiot udało nam się znaleźć. Nadchodził czas kolacji i plaża zaczęła się wyludniać. To było coś niepojętego, bo przecież tutaj, w lipcu, plaża jest pełna i przy księżycu. Właśnie, przy księżycu. To on spowodował, że wszyscy naraz obsiedli wszelkie dostępne telewizory. Długo czekaliśmy, aż łącza europejskie nawiążą kontakt z Ameryką. Zobaczyliśmy na ekranach wnętrze centrum kosmicznego w Huston i całujących się Amerykanów Pierwszy człowiek wylądował na Księżycu. Po dwóch dniach pojechaliśmy do Yicenzy, aby odwiedzić państwa Ceschi a Santa Croce. WSŻAK na ich formalne zaproszenie odbywaliśmy tę wspaniałą podróż. Państwo hrabiostwo czekali na nas poza miastem, w górach, w rodowym, kamiennym zamku. Po bardzo uroczystej kolacji w średniowiecznych murach przeżyliśmy straszliwą kompromitację. Nasza wspaniała trzykilowa bombonierka wedlowska, wieziona dla pani hrabiny, w afrykańskiej temperaturze bagażnika zamieniła się w jedną wielką mamałygę. Na szczęście szkło okazało się trwalsze i żubrówki dla pana Leo wytrzymały wszelkie próby. Po powrocie do Warszawy wpadłem w wir wydarzeń. Najpierw oddałem do remontu samochód w ramach rękojmi PZU. Następnie przez tydzień przeprowadzaliśmy się, bo otrzymaliśmy spółdzielcze mieszkanie przy Żwirki i Wigury, o 17 metrów kwadratowych większe od poprzedniego. I wreszcie okazało się, że l września leciałem do Londynu do archiwum Studium Polski Podziemnej. Z tym wyjazdem było tak. Zaprzyjaźniony ze mną płk Stanisław Steczkowski „Zagończyk”, komendant Rejonu IV z czasu Powstania Warszawskiego, poznał mnie pół roku wcześniej ze swoim byłym podkomendnym z batalionu „Chrobry II”, por. inż. Józefem Huczyńskim „Tolipem”, jednym z aktywnych działaczy władz Koła AK w Londynie. Steczkowski zarekomendował mnie jako tego, który powinien być zaproszony do Londynu dla zapoznania się z tamtejszymi dokumentami „Wachlarza”, znajdującymi się w Studium Polski Podziemnej. Inżynier Huczyński, znając bardzo skromny stan kasy Koła AK powiedział, że nie podejmuje się tego załatwić, ale chętnie zaprosi mnie do Londynu jako swojego prywatnego gościa. I tak się też stało. Dostałem paszport. Pozostawał jeszcze nie tyle wielki wydatek, co trudny zakup - bilet lotniczy do Londynu. Kto nie posiadał limitu dewizowego, biletu za polskie złotówki kupić nie mógł. Ze znanych mi instytucji taki limit miał tylko „PAX”. Poszedłem więc do sekretarza wydawnictwa Janusza Przewłockiego oraz do kierownika Wydziału Zagranicznego Janusza Stefanowicza i poprosiłem o wydanie mi odpowiedniego zaświadczenia do banku, abym z ich konta mógł sobie taki bilet kupić. Okazało się to niezgodne z przepisami. Ale zgodne z przepisami byłoby, gdybym podpisał z nimi umowę na książkę o „Wachlarzu” i wtedy oni taki bilet jako swojemu autorowi mogliby kupić i podarować. I tak się stało. Załatwiłem w ten sposób dwie sprawy i każdą lepiej, niż zamierzałem. Czekało mnie jeszcze trudne zadanie. Postanowiłem dostać się do archiwum MSW i tam przepatrzyć materiały „Wachlarza”, podobno bardzo bogate. Droga była tylko jedna wysoki urzędnik tego resortu, były partyzant AL z Kielecczyzny, którego „Iskry” zaprosiły jako wewnętrznego recenzenta do Gór. Wystarałem się o audiencję i przekazałem moje życzenie. Dawał małe szansę. Radził, abym zwrócił się oficjalnie do dyrektora archiwum. Pokazałem mu kopię mego pisma skierowanego tam przed rokiem oraz odpowiedź, że MSW żadnych dokumentów „Wachlarza” nie ma. Wiedziałem, że napisano mi nieprawdę. Powiedziałem to memu rozmówcy, a on obiecał jeszcze raz rozeznać sprawę i prosił o kontakt po moim powrocie z Londynu. l września poleciałem do Anglii i zamieszkałem u państwa Huczyńskich na Ealingu. Jest to bardzo polska dzielnica. Okazało się, że państwo Krzyżanowscy, znajomi z Siestiere, mieszkali na sąsiedniej ulicy, a jeszcze bliżej miał dom Maksymilian Lorenz „Katarzyna”, oficer AK z Kielecczyzny, który opiekował się Eugeniuszem Kaszyńskim „Nurtem”, następcą „Ponurego” w dowodzeniu na Kielecczyźnie Świętokrzyskimi Zgrupowaniami. Archiwum Studium Polski Podziemnej było o dwie stacje metra, a do doktora Józefa Garlińskiego, znanego historyka i pisarza, a przy tym przyjaciela Mundka Banasikowskiego trzy. Pan Huczyński w czasie pierwszej kolacji w swoim gościnnym domu wprowadził mnie w stan moich spraw. Ucieszyło mnie, że wszyscy najważniejsi w środowisku akowskim, w tym również opiekunowie studium, wyrazili zgodę na korzystanie przeze mnie ze zbiorów tego archiwum. Byli to: gen. Tadeusz Pełczyński „Grzegorz”, były szef sztabu KG AK, a obecnie zwierzchnik studium, pik Kazimierz Iranek-Osmecki „Makary”, cichociemny, były szef Oddziału II KG AK, teraz zaś ten, który swoim kciukiem, podniesionym w górę albo opuszczonym w dół regulował w sekundę wszystkie akowskie sprawy oraz pani kpt. Halina Czarnooka, kierownik tego przybytku wiedzy. Zmartwiło mnie wSŻAKże, że zgoda ta będzie aktualna dopiero po rozmowie przeprowadzonej ze mną przez gen. „Grzegorza”. Zafrasował mnie nie sam fakt rozmowy, gdyż wiedziałem, że dla ludzi z kraju jest to warunek sine qua non, ale przeraził jej termin. Za tydzień. Akurat wtedy, gdy przyjechałem do Londynu, trwały przygotowania do VI zjazdu delegatów Kół AK z całego świata i generał nie miał ani chwili wolnej. Rozumiałem to, ale dla mnie było to równo znaczne ze skurczeniem czasu pracy w archiwum równo o połowę. Z terminami jednak wyznaczanymi przez generałów raczej się nie dyskutuje. Miałem więc tydzień na załatwianie spraw drobniejszych, ale nie mniej ważnych. Przywiozłem przecież ze sobą cały plik listów rekomendacyjnych od ludzi, którzy tu cieszyli się opinią nieposzlakowaną. Przede wszystkim od cichociemnych: płka Henryka Krajewskiego „Leśnego”, byłego dowódcy 30 Poleskiej Dywizji AK, ppłka drą Alfreda Paczkowskiego „Wani”, dowódcy III Odcinka „Wachlarza” i szefa Kedywu obszaru białostockiego, mjra Franciszka Pukackiego „Gzymsa”, szefa patrolu „Wachlarza” w Charkowie i dowódcy batalionu w 27 Wołyńskiej Dywizji AK, mjra Jerzego Sokołowskiego „Miry”, szefa placówki „Wachlarza” w Słucku, kpt. kpt. Michała Fijałki „Kawy” i Wacława Kopisto „Kry” dowódców patroli w „Wachlarzu” oraz szefów grup uderzeniowych w czasie rozbijanie przez „Ponurego” więzienia w Pińsku i wiele innych. Miałem też bardzo sympatyczne poparcie mjra Edmunda Banasikowskiego z Millwaukee, bardzo wysoko notowanego. A mimo to pierwszy kontakt, jaki próbowałem nawiązać, skończył się dla mnie nokautem. Najbliżej mi było do „Nurta” i tu zdecydowałem się zacząć. Drzwi otworzył mi „Katarzyna”. Przedstawiłem się i zacząłem wyłuszczać powód mej wizyty. Przerwał mi dosyć obcesowo: - Wiem kim pan jest i chcę panu powiedzieć, że łapsów konsularnych do tego domu się nie wpuszcza. Póki ja żyję, z „Nurtem” się pan nie zobaczy. I nie należy nas tu więcej nachodzić, bo psem poszczuję. Nim z hukiem zatrzasnął drzwi, dostrzegłem w tle całkiem dorodnego owczarka alzackiego. Początek więc nie był zachęcający, szczególnie, że tego samego dnia po południu miałem spotkanie z płkiem Irankiem-Osmeckim, na którym mi niezmiernie zależało. Pułkownik za to przyjął mnie bardzo sympatycznie, dał jakiś album do oglądania, aby zyskać czas na zapoznanie się z przywiezioną przeze mnie korespondencją, a potem powiedział: - Zacznę od przeprosin za „Katarzynę”. Już mi meldowano. To poczciwy chłopina, ale jak każdy żandarm najpierw działa, potem myśli. O pana wizycie mieliśmy nie tylko pozytywne sygnały korespondencyjne. Także ostrzeżenia telefoniczne, że przyjeżdża nietuzinkowy agent MSW. Nie pana pierwszego to spotyka. Wiemy kto inspiruje tę akcję. Zależnie od tego, kogo bardziej nie lubią, nadają mu wyższy stopień wojskowy. Pan podobno jest majorem. Tylko jeden gość z kraju, bardzo przez nas ceniony, miał wyższy stopień od pana, bo pułkownika. Proszę się tym nie przejmować. Generał prosił, aby pan nie łączył opóźnienia waszego spotkania z tą akcją telefoniczną. On naprawdę, ze względu na nasz zjazd, nie ma czasu nawet na sen. A przecież zbliża się już do osiemdziesiątki. By dać panu symboliczny dowód jego zaufania, prosił mnie, abym w jego imieniu zaprosi} pana na koleżeński obiad żołnierski, jaki odbędzie się w następną niedzielę na zakończenie zjazdu. Na prośbę generała będę u niego w poniedziałek podczas rozmowy panów. Co zaś do spotkania z majorem „Nurtem”, odbędzie się ono jutro w południe w domu „Katarzyny”. Dostał już ode mnie odpowiednie instrukcje. Czyż można się dziwić, że po tej rozmowie Londyn wydał mi się od razu piękniejszy? Nie na darmo płk Iranek-Osmecki cieszył się opinią najrozsądniejszego oficera akowskiego nad Tamizą. Miał już za sobą pierwszą odmowę przyjęcia stopnia generalskiego na emigracji. Kilka lat później zrobił to po raz drugi. Jakże to rzadki objaw u naszych kombatantów, którzy co prawda chełpią się akowską skromnością w służbie, ale wielu z nich pazerność na medale i awanse przejęło od Gwardii Moczara. Niektórzy nawet przeskoczyli GL-owców, co wydaje się rzeczą prawie niemożliwą. Kolację u państwa Krzyżanowskich zjadłem w szampańskim humorze, bo i oni sami sympatyczni, i menu wspaniałe, i Londyn coraz dla mnie słoneczniejszy. Moi gospodarze przemili ludzie państwo Teresa i Józef, odstąpili mi na pięterku pokój swego dorosłego syna, przebywającego gdzieś poza Londynem i wobec tego, że sami pracowali, oddali mnie na czas swej nieobecności pod opiekę mamy pani Teresy, prowadzącej dom. Pochodziła z Tarnopola i dzięki miłym przedpołudniowym pogaduszkom poznałem całą długą i okrutną drogę tej rodziny z Podola do Londynu, przez daleki Kazachstan. Pan Józef pod „moim” łóżkiem trzymał całą dokumentację Krzyża Armii Krajowej, której to kapituły był sekretarzem. Krzyż AK, ustanowiony w 1966 stał się wśród akowców, szczególnie w kraju, najbardziej pożądanym odznaczeniem. Jego znaczenie podnosił fakt, że celnicy polscy na granicy bardzo skwapliwie poszukiwali i rekwirowali w drodze do Londynu wnioski dowódców akowskich na to odznaczenie, zaś w drodze z Londynu nadane legitymacje Krzyża. Sam Krzyż także był początkowo dostępny wyłącznie w Anglii, później zaś zaczęła go produkować firma grawerska Panasiuka na Nowym Świecie w Warszawie. Mimo tych utrudnień oraz faktu, że podróżni przyłapani na przewożeniu takich „wrogich” materiałów mieli później trudności z ponownym otrzymaniem paszportu, do roku 1989 przeszwarcowano z kraju na zachód wnioski dla parudziesięciu tysięcy akowców, a w drodze powrotnej, tyleż legitymacji i parę tysięcy Krzyży i miniaturek. Kawalerom Krzyża AK przysługiwał także Medal Wojska Polskiego. Jadąc pierwszy raz do Londynu przewiozłem kilkanaście list na ponad sto pięćdziesiąt Krzyży, a z powrotem ich dokumentację. I tak było podczas kolejnych sześciu wyjazdów. Sądzę, że w sumie wraz z żoną przewieźliśmy ponad tysiąc legitymacji Krzyża i tyleż Medalu WP W tym również po jednym moim. Nazajutrz w samo południe zadzwoniłem do domu „Katarzyny”. Rzadko można zobaczyć tak głupi wyraz twarzy jak wtedy u niego. Byłem uprzejmy, ale oziębły jak lodowiec na Spitzbergenie, on zaś mięciutki jak flanelowa wkładka w bamboszach. Zaczął od jakichś strasznie zawiłych tłumaczeń, ale tym razem ja mu przerwałem: - Niech pan wyciągnie z tego na przyszłość wniosek, że czujność musi pan wzmocnić raczej wobec tych, przed którymi pańscy wątpliwi informatorzy telefonicznie nie ostrzegają. U „Nurta” spędziłem ponad trzy godziny. Świadom tego, że jest on po ciężkiej chorobie i nie odzyskał jeszcze pełnej formy, po godzinie podjąłem delikatne próby uwolnienia go od mojego towarzystwa. On jednak stanowczo protestował, czym mi sprawiał prawdziwą przyjemność. Potem jeszcze wielokrotnie spotykałem go na „mojej” ulicy, gdy szedł z pieskiem na spacer i przechadzki te zamieniały się w długie pogaduszki na parkowej ławce. „Katarzyna” zaś stał się od tej chwili gorącym heroldem moich akowskich zasług w krajowym piśmiennictwie. Kolejnego dnia rano odnalazłem w książce telefonicznej pewien numer i wykręciłem go pełen niepokoju. Po chwili usłyszałem znany głos: - Zemla corporation. - Cześć, stary! - powiedziałem te dwa słowa, a jemu to absolutnie wystarczyło. Po dwudziestu latach rozpoznał mnie bez trudu. - Chlebowskiiii! - usłyszałem dziki wrzask i zaraz po nim padło pytanie - skąd dzwonisz? Nie pozwolił mi się ruszyć z mego „miejsca postoju” i nakazał czekać do skutku, aż się po mnie zjawi. A wyjeżdża natychmiast. Czekałem niecierpliwie z godzinę, ale potem, gdy poznałem odległość dzielącą Sanderstead od Ealingu, zrozumiałem, że i tak musiał zdrowo pędzić. Z eleganckiego samochodu wysypały się po kolei: żona, dwie córki i on. Zgarnęli mnie jak stałem, tylko szczoteczkę do zębów pozwolili wziąć i już gnaliśmy z powrotem do niego. Bolek mieszkał w południowej, rezydencyjnej części dzielnicy Croydon, na samych obrzeżach wielkiego Londynu, w pięknej, czternastopokojowej willi. Najwyższe jej piętro zajmowała własna firma projektowania wystawienniczego dla największych brytyjskich koncernów przemysłowych. I tak się zaczęły urocze trzy doby u Bolka. Janeczka, jego żona, ta sama, dla której uciekł z Polski, powiedziała mi w pewnym momencie, że odkąd go zna, nie zdarzyło się, aby Bolek przerwał pracę i wyjechał z domu w sprawie innej niż służbowa. - Zaraz po twoim telefonie, który zresztą odebrał przypadkowo, bo sekretarka wyszła, zbiegł jak szalony na dół i kazał się natychmiast ubierać mnie, Ani i Małgosi, bo gdzieś jedziemy. Dopiero w drodze powiedział gdzie i po kogo. Teraz zachowuje się jak nieprzytomny. To śpiewanie całymi wieczorami! Wszystko każe dziewczynkom nagrywać na magnetofon i uczyć się tych piosenek. Jednym słowem odmieniłeś mi męża. Trzy doby minęły jak z bicza strzelił. Trzeba było wracać do państwa Huczyńskich kończył się tydzień nieróbstwa, a w sobotę sponsorzy organizowali na moją cześć party z udziałem paru interesujących osób. Bolek mi zapowiedział, że za rok spotykamy się znów u nich i że muszę przyjechać z żoną. Rzeczywiście party u moich sponsorów było bardzo sympatyczne. Poznałem wiele miłych osób, w tym państwa Miszczaków. Franciszek Miszczak „Śliwa” był w czasie wojny jednym z szefów Wywiadu Dalekiego Zasięgu AK, a teraz założył Fundację AK, która niedługo już miała oddaii wiele usług i okazać pomoc żołnierzom tej formacji w kraju. Nazajutrz zameldowałem się na Leopold Road na rozmowę z gen. Pełczyńskim, który mieszkał nad archiwum Studium Polski Podziemnej. Miała trwać kwadrans, skończyła się po trzech godzinach. Był także płk Kazimierz Iranek-Osmecki. Generał, z wprawą wieloletniego pracownika wywiadu wojskowego wSŻAK przed wojną był przez ładnych parę lat szefem Oddziału II Sztabu Generalnego poddał mnie dość wnikliwej przepytywance. Nie bez satysfakcji stwierdziłem, że wszystkie moje książki znał na wyrywki, nawet o niektóre ich fragmenty miał do mnie małe pretensje: - Napisał pan, że poleciłem uwolnić z Pawiaka czterech oficerów AK dlatego, że był wśród nich mój kuzyn, komendant Okręgu Poleskiego płk Janusz Dobrski. Skąd pan to wziął? - Po pierwsze, panie generale, napisałem dosłownie, iż „nie bez wpływu zapewne na podjętą decyzję był fakt, że...”, po drugie wiem to od jednego z pana oficerów, przez którego ręce szedł ten rozkaz, a po trzecie, czy nie jest prawdą, że płk Dobrski był pana kuzynem? Generał wycofał swoje zastrzeżenia. Ale kolejną pretensję miał do mnie o gloryfikowanie „Ponurego”, który przecież według opinii jego otoczenia był warchołem, porywał do lasu oficerów starszych stopniem od siebie, przywiązywał ich do drzewa i domagał się żywności. Widać było, że generał często rozmawiał na ten temat z pikiem Mandziarą, wtedy prezesem Zarządu Głównego Koła AK w Londynie, a w czasie wojny oficerem sztabu Radomsko-Kieleckiego Okręgu „Jodła” utrzymującym nadal ścisłe kontakty z ppłkiem Borzobohatym w kraju. Powiedziałem mu to i nie zaprzeczył. Skonkludowałem więc: - Nie jest to, moim zdaniem, opinia obiektywna, tylko dalszy ciąg pretensji nadal obrażonych żyjących pułkowników do nieżyjącego porucznika. A że drażni mnie, gdy ktoś go nazywa warchołem, proszę się nie dziwić. WSŻAK i mnie, szczególnie gdy mam rację, różni ludzie nazywają warchołem. Tak gawędziliśmy sobie przez trzy godziny. Wreszcie generał powtórzył zaproszenie na żołnierski obiad w najbliższą niedzielę i życzył mi owocnej pracy w archiwum. Teraz przyszedł moment kulminacyjny. Co z materiałów wachlarzowskich może się znajdować w archiwum studium, orientowałem się z grubsza z informacji uzyskanych między innymi od majora Banasikowskiego. Wiedziałem też, że w ciągu dwóch tygodni mam szansę choćby pobieżnie zapoznać się z tymi dokumentami. Nie z mojej jednak winy wejście do archiwum opóźnione zostało o tydzień. Straciłem więc połowę czasu i wiedziałem, że przez tydzień w żadnym wypadku zrobić tego nie zdążę. Powiedziałem to generałowi. Zafrasował się: - Gdyby nas było stać albo gdyby pana było stać na taki wydatek, to pozwolilibyśmy panu na zrobienie odbitek kserograficznych. Ale to kosztuje grube dziesiątki funtów. Odetchnąłem z ulgą. Byłem uratowany. - Panie generale, ani panowie takich pieniędzy nie macie, ani ja tym bardziej. Jest jednak inne wyjście. Mam dobry aparat fotograficzny, statyw i specjalne filmy. Proszę o zgodę na zmikrofilmowanie tego co mi potrzeba. Generał się zamyślił. Nie dziwiłem się, wSŻAK szefowie od wywiadu z zasady nie lubią aparatów fotograficznych. Trwało to chwilę i płk „Makary” uznał widocznie, że powinien zabrać głos w tej sprawie: - Panie generale, sądzę, że nie ma wielkiej różnicy między mikrofilmem a kserokopią. - Zgoda. Przez następny tydzień harowałem ciężko pod bacznym, ale życzliwym okiem pani Haliny Czarnookiej. Była to praca po kilkanaście godzin dziennie. Skończyłem na czas, wykonując ponad tysiąc sto klatek mikrofilmów. W niedzielę pojechałem wraz z państwem Huczyńskimi na ów żołnierski obiad. W dużej sali „Ogniska Polskiego”, zarezerwowanej tylko dla uczestników zjazdu, kłębiło się ponad dwieście osób, panował gwar, błyskały flesze. Siedziałem przy stole z moimi opiekunami, państwem Miszczakami i jeszcze kilku osobami. Naraz poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Nade mną pochylał się serdecznie uśmiechnięty Jan Nowak-Jeziorański. Poderwałem się, objął mnie i przycisnął do piersi. Błysnęły flesze. - Witam, drogi kolego. Tyle o panu słyszałem od Mundka Banasikowskiego i wreszcie poznaliśmy się. Jakże się cieszę. Musi mi pan opowiedzieć, jak się to stało, że pozwolili panu wydać Zagładę IV odcinka. Toż to ewenement. Porozmawialiśmy chwilę, a flesze wciąż błyskały. Deprymowało mnie to wyraźnie i widać nie umiałem tego opanować, bo mjr Miszczak lekko pociągnął mnie za rękaw i szepnął do ucha: - Kolego, niech się pan nie denerwuje. Tu są sami swoi. Postanowiłem się więc nie denerwować. Za dwa dni odlatywałem do Polski. Nazajutrz rano pojechałem do biblioteki, gdzie nadzwyczaj uczynny dr Zdzisław Jagodziński podarował mi ponad dwadzieścia kilo „dywersyjnej” literatury. Gdy wróciłem do domu Huczyńskich, dowiedziałem się, że dwukrotnie dzwonił do mnie jakiś pan w bardzo pilnej sprawie i zapowiedział telefon trzeci. Nazwiska nie zostawił. Rzeczywiście, po chwili zadzwonił, wprawiając mnie w zupełne osłupienie. Znałem go z działalności sportowej, kiedyś pomogłem mu załatwić ważną dla niego sprawę. Teraz proponował natychmiastowy krótki kontakt. Po trzech kwadransach spotkaliśmy się pod pomnikiem Piotrusia Pana w Hyde Parku. Pracował w MSZ, za rok czy dwa miał do Londynu przyjechać na placówkę, a teraz był tu na parotygodniowym przeszkoleniu. O moim pobycie tutaj wiedział w ramach „swoich obowiązków”, o adresie mego zamieszkania też. Powiedziałem mu o telefonach przestrzegających przede mną jako „majorem”, funkcjonariuszem MSW Uśmiechnął się, też wiedział. Teraz radził, abym natychmiast po przyjeździe do Warszawy postarał się skontaktować jak gdyby nigdy nic z kimś z kierownictwa MSW i w ramach przypadkowej opowieści powiadomił go, że byłem na żołnierskim obiedzie po zjeździe, spotkałem się tam z Nowakiem, który gratulując mi akowskich książek serdecznie mnie wyściskał. Zrobiłem wielkie oczy: - A o co tu chodzi? - O to chodzi, że mamy twoje zdjęcie jak ściskasz się z Nowakiem. Pójdzie pierwszym kurierem do Warszawy. Chodzi o to, abyś w MSW powiedział o tym wcześniej, zanim dojdzie nasz raport. Niech wiedzą, że ty tego nie ukrywasz. - A podobno te zdjęcia robili sami swoi powiedziałem smętnie. Teraz on się uśmiechnął: - Ile ty masz lat? Pamiętaj, że przy takiej robocie nie ma samych swoich. Pożegnaliśmy się serdecznie. Jednak wszędzie zdarzają się ludzie. Na lotnisko odwiózł mnie pan Tadeusz Krzyżanowski i nie mógł się nadziwić, co też mam tak okropnie ciężkiego w jakże niewinnie wyglądającym, niewielkim bagażu podręcznym. Pojął, gdy pokazałem mu, ile ważą same „Polskie Siły Zbrojne” i dziesiątki numerów paryskich „Zeszytów Historycznych”. Kilka dni po przyjeździe do Warszawy, zgodnie z umową sprzed odlotu do Londynu, zjawiłem się u mego wysokiego rozmówcy w MSW w sprawie archiwum. Jeszcze raz spenetrował możliwości mojego dotarcia do archiwów tego resortu i jeszcze raz polecono mu zakomunikować mi, że tam nic w sprawie „Wachlarza” nie ma. Trudno. Nie traciłem jednak nadziei. Liczyłem na łut szczęścia i nie zawiodłem się. W kilka lat później najważniejsze z tych materiałów zostały mi nieświadomie nie tylko udostępnione, ale wręcz przyniesione do domu. Na razie jednak siedziałem w eleganckim gabinecie przy ulicy Rakowieckiej i zastanawiałem się, jak w inteligentny sposób mam skierować rozmowę na londyński temat i dokonać samodenuncjacji. Ale gospodarz ułatwił mi zadanie, pytając bez ogródek, co tam słychać u starych znajomych w Londynie. Opowiedziałem tak samo lekko, wplatając nazwiska Pełczyńskiego, Osmeckiego, Miszczaka i Nowaka. - A jak on się czuje? - Sądząc po wyglądzie, raczej doskonale. Rozmawialiśmy krótko w czasie obiadu żołnierskiego po zjeździe w „Ognisku” i gratulował mi Zagłady. - Słyszałem, że dość wylewnie panu gratulował. - Bo Nowak jest chyba dość spontaniczny. Na tym się nasza rozmowa na temat Nowaka skończyła. Jej dalszy ciąg miał nastąpić równo po roku. Teraz wreszcie mogłem spokojnie rozważyć szansę ukazania się uczciwej książki o „Wachlarzu” w warunkach politycznych PRL przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Doświadczenia płynące z perypetii związanych z wydaniem Gór, a szczególnie z ich wznowieniem rysowały rzecz w barwach ciemnych. Nie miałem przecież złudzeń co do tego, że gdyby nie interwencja Wincentego Kraśki, wznowienie Gór by się nie ukazało. Uznałem, iż trzeba Wachlarzowi przetrzeć drogę. Najlepszą formą było przeprowadzenie książki jako pracy naukowej przez dysertację doktorską. Kiedyś był u nas na kawie nieżyjący już od lat historyk Jerzy Terej wraz z żoną, redaktorką, moją koleżanką z „Polski” wschód i w rozmowie na ten temat poparł mój kierunek działania. Odradził mi jednak robienie tego na Uniwersytecie Warszawskim, uważając, że ranga polityczna i naukowa Instytutu Historycznego PAN jest wyższa. Uwierzyłem mu, tym bardziej że zaoferował się nawet przeprowadzić wstępną rozmowę na ten temat z ówczesnym dyrektorem Instytutu. Po kilku dniach dał mi znać, że dyrektor nie tylko akceptuje, ale w ogóle widzi mnie na swoim seminarium doktoranckim i prosi o złożenie papierów. Tak też się stało i późną jesienią stałem się członkiem tego zespołu. Tak w zasadzie wyglądała moja droga do doktoratu. Są bowiem zawody: wojskowi, naukowcy, duchowni, gdzie brak awansu w przewidzianych normach czasowych jest uważany za dowód słabego rozwoju, źle rokujący na przyszłość. Mnie te kryteria nie obowiązywały. Jako dziennikarz miałem jeden obowiązek: pisać jak najmniej głupio. Jeżeli to potrafiłem, żadne tytuły nie były mi potrzebne, jeżeli zaś nie potrafiłem nic mnie nie ratowało. A zatem doktorat był potrzebny przede wszystkiem mej książce, a mniej mnie samemu. Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Po jej pierwszym wydaniu, a szczególnie po wznowieniu, sprawy w niej poruszane zaczęły żyć swoim własnym życiem. I znów, aby rzecz choćby pobieżnie omówić, muszę naruszyć przyjętą chronologię. Wiosną 1969 roku zostałem zaproszony przez harcerzy Hufca Starachowice na ognisko poświęcone pamięci „Ponurego”. Poprosiłem o termin w połowie czerwca. I tam właśnie, przy tym czerwcowym ognisku, w dwudziestą szóstą rocznicę śmierci komendanta ustaliliśmy, że od tej chwili będziemy się spotykać co roku na Wykusie w czerwcu, zamiast w końcu października. Zaś ostatnią niedzielę października zebrani przy ognisku partyzanci „Ponurego” i „Nurta” przyjęli jako termin spotkań pod Chotowem koło Włoszczowej na miejscu tragicznej obławy w 1944 roku. Tak się zaczął przed prawie trzydziestu laty świętokrzyski czerwiec na Wykusie. W roku następnym przy takim właśnie czerwcowym ognisku przywrócono „Ponurakom” oryginalny sztandar, ufundowany w czasie okupacji przez okoliczną ludność, a później ukrywany przed „swoimi” przez ćwierć wieku pod węglem w piwnicy. W 1971 roku wręczaliśmy także w czerwcu jednej ze szkół starachowickich ufundowany ze składek partyzantów akowskich sztandar. I tak każdy kolejny czerwiec przynosił coś nowego. Początkowo miejscem biwakowym był zagajnik z prawej strony kapliczki, tam, gdzie teraz jest ścisły rezerwat. Z każdym rokiem przybywało gości. Coraz znamienitszych, z całej Polski. Córki generałów Stefana Roweckiego „Grota” i Kazimierza Tumidajskiego „Marcin ppłk Józef Rybicki „Andrzej” Adam Bień z moskiewskiego procesu szesnastu; inżynier Stanisław Jankowski „Agaton” cichociemny i jego kolega spod znaku cc mjr Franciszek Pukacki „Gzyms” dowódca batalionu 27. Wołyńskiej Dywizji AK; brat-łata i cudowny bibosz ks. Walenty Ślusarczyk, który aż do śmierci nie mógł pogodzić ułańskiej fantazji z poprzedniego, cywilnego wcielenia z kapłańską skromnością; opat cystersów niezapomniany ojciec Bene dykt Władysław Matejkiewicz oraz plejada najwybitniejszych gwiazd scen polskich: Anna Nehrebecka, Barbara Horawianka, Andrzej Łapicki, Mieczysław Voit, Józef Duriasz, Andrzej Szczepkowski, Maciej Rayzacher i niewidoma śpiewaczka o wspaniałym głosie Ewa Błoch, a także dziesiątki innych, których wymienić nie sposób. Ale to było później, gdy Wykus się już trochę „ucywilizował”. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Wykus był bardzo dziki. Dominowało ognisko i, niestety, dość często alkohol. Nie trzeba go było nawet dowozić bywało, że dostarczali go samochodami ubecy, starając się z nami „zbratać”, a przy okazji pociągnąć za język. Obok „Ponuraków” i „Nurtowców” dzielnie stawał co roku tak do ogniska, jak i do kieliszka „Komput litewski”, jak go nazywaliśmy. Nowogródzcy żołnierze komendanta przywozili zawsze ogromny wieniec, który składali nazajutrz po mszy niedzielnej w Wąchocku pod pamiątkowymi tablicami żołnierzy podziemia akowskiego Ziemi Świętokrzyskiej i Ziemi Nowogródzkiej. Wtedy to dostąpiłem zaszczytu otrzymania legitymacji nr l Honorowego Żołnierza Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich „Ponury” i I batalionu 2 ppleg. AK „Nurt” oraz zostałem wybrany członkiem Rady Starszych świętokrzyskiego areopagu partyzanckiego. Osób wyróżnionych ową honorową odznaką świętokrzyską jest dziś wiele. Jestem dumny, że wtedy, kiedy żyli jeszcze tacy dowódcy jak kpt. „Mariański”, kpt. „Murek”, profesor „Doktor Andrzej” i inni, legitymację numer l przyznali właśnie mnie. Nowogródczanie wyróżnili mnie Srebrnym Ryngrafem Rycerskim, także nadanym po raz pierwszy. O ile wiem, to wyróżnienie nowogródzkie pozostało dotąd jedynym. W połowie lat siedemdziesiątych, kiedy liczba przyjeżdżających na Wykus dawno przekroczyła tysiąc osób, postanowiliśmy coś zrobić, aby choć częściowo ograniczyć wódeczkowanie. Pomogli nam w tym chyba sami ubecy, bo skończyły się przyjazdy prymitywnych funkcjonariuszy we flanelowych rozchełstanych koszulach syrenkami pełnymi skrzynek z wódką. Widocznie awansowano nas w skali zagrożeń socjalizmu do wyższej kategorii i przydzielono pod opiekę służb inteligentniejszych. Ci wódki nie przywozili, a poznać ich było można po bystrzejszych spojrzeniach i jednakowych, ortalionowych płaszczach. Janusz Skalski podjął się zorganizować ognisko z ambitnym programem. Nie było to wcale łatwe, bo nasi przyjaciele aktorzy obiecywali, że przyjadą, zastrzegając jednak: „o ile w tę sobotę nie będę grał”. A tego nigdy nie mogli przewidzieć do ostatniej chwili. Nie mógł tego także pojąć kierownik wydziału spraw wewnętrznych Urzędu Wojewódzkiego w Kielcach, który przyjeżdżał nas przesłuchiwać i pytał: - Kto i co będzie przedstawiał? Dawaliśmy mu długą listę z zaznaczeniem: „Ci są zaproszeni, a kto przyjedzie Bóg jeden wie”, wSŻAK zapraszaliśmy ich z dwumiesięcznym wyprzedzeniem. Drugim sprzyjającym momentem było stworzenie za strumieniem ścisłego rezerwatu i przeniesienie obozowisk bliżej drogi, w okolice turystycznych wiat. Tu obecność młodzieży i rozrzedzenie partyzanckiej braci w tłumie gości działało hamująco na amatorów butelki. Jednak nie na wszystkich. Kto miał pić, pije na Wykusie do dzisiaj. Z biegiem czasu to wielkie ognisko z dobrym programem artystycznym nieco jednak uspokoiło temperamenty. Z czasem doszedł jeszcze element trzeci. Po kilkunastu latach, z inicjatywy ordynariusza diecezji sandomiersko-radomskiej, księdza biskupa Edwarda Materskiego, do sobotniego wykusowego programu włączono wieczorną mszę polową. Właściwie jednak ten trzeci element powstał z innego powodu. Co roku w czerwcu na Wykusie i w Wąchocku zbierało się od kilku do kilkunastu tysięcy osób z całej Polski. Nigdy nie mieliśmy zezwolenia na takie zgromadzenie. W wielokrotnych rozmowach przedstawiciele PRL-owskich władz czynili nam z tego zarzut, my zaś tłumaczyliśmy się, że ludzie przyjeżdżają na niedzielną mszę do Wąchocka, a na to zezwolenie nie jest potrzebne. No dobrze, a sobotnie ognisko z wyraźnie politycznym programem? A noc wypełniona śpiewami? Stąd wziął się pomysł sobotniej wieczornej mszy polowej na Wykusie dającej nam argument, iż ludzie przyjeżdżają na dwie msze, a reszta jest tylko przerwą, czasem oczekiwania pomiędzy jednym nabożeństwem a drugim, który wierni wypełniają sobie sami spontanicznie. Równocześnie z rodzeniem się tradycji nielegalnych obchodów Wykusowo-Wąchockich, zaczął się nowy, trwający osiemnaście lat rozdział walki podjęty przez rodzinę Piwników. W parę miesięcy po ukazaniu się pierwszego wydania książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie rodzina mjra Jana Piwnika, jednego z pięćdziesięciu honorowych kawalerów pierwszej listy Krzyża Armii Krajowej, postanowiła sprowadzić w rodzinne Góry Świętokrzyskie prochy syna i brata, leżące na przykościelnym cmentarzu w Wawiórce nad Niemnem. Uznali, że choć ich syn nie był ani generałem Sosabowskim dowódcą samodzielnej Brygady Spadochronowej, ani majorem Sucharskim, obrońcą Westerplatte, to skoro zwłoki nie tylko tamtych wielkich, ale i tysięcy innych żołnierzy poległych za Polskę na różnych ziemiach wracają w ojczyste strony dlaczego nie miałyby wrócić i prochy ich Janka? 3 marca 1969 roku żyjący jeszcze wtedy rodzice „Ponurego”, osiemdziesięciopiecioletni Jan i osiemdziesięcioletnia Zofia Piwnikowie wystąpili za pośrednictwem odpowiednich władz administracyjnych w Kielcach do Ministerstwa Gospodarki Komunalnej w Warszawie z wnioskiem o upragnioną zgodę. Godzi się tu zauważyć, że podanie to dzięki pomocy pani inżynier Marii Kapel poparło 28 kwietnia 1969 roku bardzo życzliwym pismem Wojewódzkie Zrzeszenie Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Kielcach. Wydawało się więc, że wszystko idzie pomyślnie. Mało kto zwrócił wtedy uwagę na drobny na pozór szczegół, który jednak stał się ważnym sygnałem pod skórnych poczynań i dowodem na istnienie niezbyt czystych intencji przy pozorowaniu pozytywnych działań w tej sprawie. Otóż wniosku rodziny Piwników nie poparło Prezydium Wojewódzkiego Zarządu Związku Bojowników o Wolność i Demokrację w Kielcach. Było to łajdactwo tak skrajne, że do dziś nie mogę się z nim pogodzić. O obowiązkach statutowych tej organizacji nie będę tu przypominał, bo wstyd. Gremium to miało jednak wątpliwości, czy powinno taki wniosek poprzeć i na wszelki wypadek przegłosowało, że nie. Jednym głosem ówczesnego przewodniczącego Wójcika. Już to samo powinno było dwadzieścia osiem lat później stać się sygnałem, że Aleksander Kwaśniewski lub ktoś jemu podobny, wygra na Kielecczyźnie wybory prezydenckie, i to z dużą przewagą. W Warszawie skandaliczne stanowisko Wojewódzkiego Zarządu ZBoWiD w Kielcach zatuszował Zarząd Główny tej organizacji (decyzją ówczesnego prezesa gen. Moczara) i już 22 maja 1969 roku Biuro Opieki nad Grobami Obcokrajowców BONGO, zajmujące się także sprowadzaniem do kraju zwłok Polaków zmarłych za granicą, powiadomiło rodzinę Piwników, że ich prośbę skierowano do ambasady PRL w Moskwie i że gdy tylko będzie zgoda zwłoki syna zostaną przewiezione w metalowej trumnie na cmentarz wojenny w Kielcach. Po półrocznym czekaniu, jesienią 1969 roku Radziecki Czerwony Krzyż powiadomił Warszawę, iż prośba rodziny „Ponurego” nie może zostać załatwiona pozytywnie, gdyż we wsi Wawiórka obiasti takiej a takiej znajduje się zbiorowy kurhan poległych w czasie wojny partyzantów oraz innych ofiar faszyzmu i wyodrębnienie po upływie dwudziestu pięciu lat zwłok Jana Piwnika jest rzeczą niemożliwą. Choć rodzina Piwników była wyraźnie przybita tą wiadomością, we mnie tliła się jeszcze iskierka nadziei. WSŻAK w domowym archiwum mam do dziś szkic cmentarza w Wawiórce z zaznaczonym miejscem mogiły „Ponurego”. A wykonał ten szkic człowiek, który był tam w połowie lat sześćdziesiątych. - Owszem, tam jest zbiorowa mogiła partyzantów, ale sowieckich - potwierdził to, zapytany, raz jeszcze. - A nasi leżą nadal każdy osobno na cmentarzu przy kościele. - A zdjęcie pan ma? - Niestety, nie wyszło. Albo źle naświetliłem, albo prześwietlili na granicy. - Niedobrze. Ale wieść puszczona w nowogródzkie grono ówczesnych moich przyjaciół, że szukam kogoś, kto jedzie nad Niemen, dała rezultat. W połowie listopada przyszedł do mnie młody człowiek. Choć jego rodzina mieszkała w odległości sześćdziesięciu kilometrów od Wawiórki, przyrzekł, że dla takiej sprawy pojedzie specjalnie na ten cmentarz. - Tylko niech pan zrobi zdjęcie grobu. I rolkę filmu potem koniecznie owinąć grubo folią aluminiową - przypominałem. W styczniowym numerze „WTK” z 1970 roku ukazał się list czytelnika pt. Byłem na grobie „Ponurego”. Na zdjęciu widać było niewielki kurhanik grubo pokryty śniegiem, z którego wystawał krzyżyk z półzatartym napisem: „Jan Piwnik Ponury”. Na kopczyku leżały dwa goździki biały i czerwony. 23 maja rodzina Piwników napisała więc wyjaśnienie w sprawie informacji otrzymanej z Radzieckiego Czerwonego Krzyża. Owszem, w Wawiórce jest zbiorowy kurhan, ale nasz syn leży w osobnej mogile a oto jej zdjęcie. 8 czerwca tegoż roku drugi sekretarz ambasady PRL w Moskwie potwierdził otrzymanie tego pisma i zawiadomił, że przekazał je do wyjaśnienia adresatowi. Po kilku miesiącach władze sowieckie przesłały rodzinie Piwników pismo o identycznej treści jak poprzednie, tak jak gdyby nie otrzymano od nich w ogóle żadnego wyjaśnienia. Piwnikowie zrozumieli, że ich czas jeszcze nie nadszedł. Doradziłem, aby nieco odczekać. Teraz nastąpiły trzy lata ciszy. Na zakończenie tej dekady „Nasza Księgarnia” sprawiła mi miłą niespodziankę, wypuszczając na rynek drugą edycję Gazdy z Diabelnej, również w nakładzie dwudziestu tysięcy egzemplarzy. Ciągle też napływały uzupełnienia i sprostowania do książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Zadziwiła mnie bardzo mała liczba tych ostatnich. Okazało się, że metoda przepuszczania tekstów najpierw przez łamy „WTK” pozwoliła na wychwycenie większości nieścisłości i dobrze przysłużyła się późniejszej książce. W tym mniej więcej czasie władze partyjne nasiliły naciski na wydawców, by ideowo przeciwdziałali ofensywie autorów książek „nie służących interesom PZPR”. Znana wypowiedź głównego ideologa okresu gomułkowskiego Zenona Kliszki, że należy zwrócić baczną uwagę nie tylko na to, jakie książki się wydaje, ale i na to, kto owe książki wydaje, posiała strach wśród edytorów, nawet tych dotąd odważnych. Zupełny brak koordynacji politycznej spowodował, że wtedy, gdy w warszawskiej centrali większość wydawnictw wyraźnie się już uczuliła na „wrogie kierunki tematyczne”, redakcja „Słowa Ludu”, organu Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Kielcach, zwróciła się do mnie z prośbą o zgodę na drukowanie komiksu opartego na treści książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Miała ona nosić tytuł Cień Ponurego i ukazywać się codziennie, przez trzy miesiące, na łamach tej największej i jedynej wtedy gazety Kielecczyzny. Oczywiście wyraziłem zgodę, bo uważałem, że każda, nawet partyjna droga do odkłamania czarnej legendy „Ponurego” jest dobra. Zastrzegłem sobie jedynie prawo do konsultacji tekstu. Redaktor Nosal ze „Słowa Ludu”, który go opracował, zrobił to jak na owe czasy rzetelnie. Biorąc pod uwagę poczytność tej gazety na terenie Kielecczyzny, trudno było sobie wyobrazić lepszą tubę propagandową do głoszenia prawdy o „Ponurym”. Wiedziałem jednak, że pomarcowa szpara liberalizmu dla tematyki akowskiej wyraźnie i konsekwentnie się zawęża. Komiks ukazywał się codziennie od 20 maja do 10 września 1969 roku. Tego lata Anka musiała zmienić miejsce pracy. Od dłuższego czasu dawano jej do zrozumienia, że jako osoba kontaktująca się na co dzień ze studentami ma zbył skrajne poglądy, ale jakoś to jednak tolerowano. Nagle zaszło coś, co spowodowało u towarzyszy utratę ich bezmiernej cierpliwości. W czasie pomarcowych rozliczeń Anka ujęła się za swoim zwierzchnikiem na uczelni, profesorem Janem Świderskim. .Ponieważ jednak był on Żydem, jej pomoc niewiele dała, ona zaś musiała się natychmiast wynieść z uczelni. Na szczęście udało jej się dostać pracę w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku. 1970 Perypetie z książką „Gdy las był domem” proces z Wyd. MON-em Londyn po raz drugi zostaję sekretarzem redakcji w „Widnokręgach” odmowa stałego paszportu pisanie doktoratu w IH PAN W tym czasie ludzie, których głosu zlekceważyć nie mogłem, namawiali mnie na kontynuację opowieści o losach żołnierzy z Gór Świętokrzyskich, dowodząc, iż istnieje poważne zamówienie społeczne na taką książkę. Po ukazaniu się bowiem Gór, książki o Ponurakach, ujawnił się żal Nurtowców. I trudno im było odmówić racji. „opuściłem” bowiem Góry Świętokrzyskie w styczniu 1944 roku i poszedłem za „Ponurym” na Nowogródczyznę. A tymczasem cała jego czterystuosobowa armia partyzancka pod komendą „Nurta” została wokół Swiętokrzyża i walczyła tam jeszcze prawie rok, aż do początków grudnia 1944. Upomnieli się więc teraz u mnie o dalszy ciąg ich dziejów. Sprawa była jednak dość skomplikowana. „Ponury” przecież został pozbawiony dowództwa przez swoje władze za nadmiar aktywności i zbytnie dynamizowanie terenu. Jego następca, „Nurt”, oficer wyjątkowo zdyscyplinowany, nie powtórzył „błędu” swego poprzednika i przez pierwszą połowę 1944 roku stosował taktykę pasywnego trwania. Było to zgodne z rozkazami, ale książki gloryfikującej pasywne trwanie nie podejmowałem się napisać. Dopiero akcja „Burza” i marsz na pomoc ogarniętej powstaniem Warszawie, a następnie trzy jesienne miesiące zbrojnego i bojowego trzymania partyzanckich enklaw we Włoszczowskiem, tuż za niemieckim frontem, dodało kolorytu poczynaniom „Nurta”. Wystarczało to jednak zaledwie na obszerną relację. Zresztą, przypuszczam, że na drugie Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie, tyle że nie Ponurowskie a Nurtowskie, cenzura by mi już w owym czasie i tak nie pozwoliła. Musiałem wymyślić coś innego. Wymyśliłem. Miało się to nazywać Gdy las był domem. I to właśnie powinna być ta trzecia książka obok Zagtady FYodcinka i Odłamków granatu powstała z materiałów zebranych w trakcie poszukiwań dokumentów i relacji do Gór i Wachlarza. Przygotowałem ponad sześciusetstronicowy maszynopis. Zaczynało się „Wachlarzem”, kończyło na Kielecczyźnie, kiedy w grudniu 1944 roku „Nurt” pod ośnieżonym dębem wypłaca resztce chorych żołnierzy po dwadzieścia dolarów żołdu, przed rozformowaniem batalionu. Jedna rzecz była w tym niepokojąca na piętnaście przygotowanych relacji, mających wejść w zakres tej książki, jedenaście, czyli siedemdziesiąt procent, dotyczyło tematów wschodniackich. Istne samobójstwo. Postanowiłem jednak spróbować. Moje starania natrafiły na zwarty mur oporu. Pół roku trwały próby znalezie nia wydawcy. Korespondencyjnie lub telefonicznie nagabywałem jedenastu edytorów, w tym: „Czytelnika”, Instytut Wydawniczy „PAX”, „Książkę i Wiedzę”, Wydawnictwo Lubelskie, Wydawnictwo Śląskie i innych. Niektórzy, gdy tylko usłyszeli moje nazwisko, dziękowali i kładli słuchawkę, inni starali się zachować pozory, prosili o złożenie konspektu i dopiero wtedy odmawiali. Wreszcie zatelefonowałem do Wydawnictwa Łódzkiego. Dyrektorem był tam wówczas Wiesław Jażdżyński, sam człowiek piszący, syn przedwojennego pułkownika, dowódcy 4 Pułku Piechoty Legionów w Kielcach. Wyraźnie ucieszyła go moja propozycja i poprosił od razu o przysłanie tekstów. Mile zdziwiony posłałem. Po kilku dniach zostałem zaproszony do Łodzi na podpisanie umowy. Pojechałem, chcąc poznać tego pierwszego odważnego w sprawie mojej książki wydawcę. Wiedziałem, że jest partyjny, ale przecież większość dyrektorów oficyn, które odmówiły przyjęcia książki, także była partyjna. Podczas rozmowy na miejscu rzecz się wyjaśniła matka Wiesława Jażdżyńskiego była z domu Chlebowska i chyba jakieś pokrewieństwo między nami istniało. Wróciłem do Warszawy w miarę spokojny, że może tym razem dzięki kumoterstwu rodzinnemu jeszcze się uda. Wyglądało na to, że swoje w tej sprawie zrobiłem i pozostaje tylko strona techniczna, czyli druk. Byłem prawie pewien, że za rok Gdy las był domem ukaże się na rynku. Oczywiście wszystkie wchodzące w skład tego tomu relacje i opracowania zostały opublikowane na łamach „WTK”, wywołały spodziewany oddźwięk w postaci sprostowań i uzupełnień, miały także za sobą pierwsze, cenzuralne sito. Była to jednak selekcja polityczna sprzed roku. Tego nie wziąłem pod uwagę. W maju zaskoczyła mnie pewna propozycja. Henryk Kurta, dotychczasowy zastępca naczelnego redaktora w „Tygodniku Polskim”, zaprosił mnie do siebie na kawę. O dziwo, okazało się, że od pół roku jest on naczelnym redaktorem miesięcznika „Widnokręgi”, pisma Ogólnopolskiego Komitetu Pokoju. Redakcja mieściła się na skarpie obok Rynku Nowego Miasta przy ulicy Rajców, w willi wybudowanej przed paru laty na rezydencję ówczesnego przewodniczącego Rady Państwa Edwarda Ochaba. Później powstała legenda, że to jego córki opozycjonistki nie chciały się tam przenieść. Może to i prawda, ale chyba tylko częściowa. Rzeczywistość była bardziej przyziemna. „Ochabówka” jest dziś otoczona dorodną i gęstą zielenią, ale wtedy, zaraz po wybudowaniu, tkwiła na środku takiej łysiny, że Biuro Ochrony Rządu odmówiło wypełnienia swoich zadań, bojąc się snajperów mających tu wspaniałe pole do popisu nawet z ZOO po drugiej stronie Wisły. Kurta zaproponował mi objęcie funkcji sekretarza redakcji w „Widnokręgach” i to możliwie od zaraz. Była to dla mnie interesująca propozycja, zarówno pod względem awansu, jak i nowych możliwości tematycznych, bo „Polska” wschód, ze względu na profil, a także swoiste widzenie zadań pisma przez naczelnego, żadnych szans mi nie dawała. Najwcześniej jednak mogłem przejść do „Widnokręgów” od września, gdyż w sierpniu jechaliśmy z żoną na urlop do Londynu. Tak też umówiłem się z redaktorem M. z „Polski” wschód. Zgodnie z moimi przewidywaniami, nie rozpaczał z powodu mego odejścia. Była to dwudziesta pierwsza i ostatnia zmiana pracy w ciągu dziewiętnastu lat. Dotąd byłem po prostu wyrzucany, przenoszony „służbowo” lub odchodziłem pod groźbą wyrzucenia. Teraz po raz pierwszy przechodziłem tam, gdzie chciałem. W poprzednich latach od czasu do czasu nachodziła mnie obawa, czy ja przypadkiem przez to prawie dwudziestoletnie szczucie nie jestem już tak psychicznie skrzywiony, że może nie potrafię współżyć na dłuższą metę z ludźmi? Wybiegając w przyszłość dodam, że w „Widnokręgach” pracowałem prawie dwadzieścia lat, aż do emerytury. I to wcale nie dzięki koleżeńskim układom z Henrykiem, który w dwa lata po moim przyjściu musiał odejść, a jego następca koleżeńskich układów z kimkolwiek raczej unikał. Tuż przed wyjazdem do Londynu miałem jeszcze jedną ciekawą propozycję. Prezesem Zarządu Głównego Polskiego Związku Narciarskiego został w kilka lat po śmierci Kazia Malczewskiego mój wieloletni znajomy, Wojciech Lipczewski. Był to zawodowy oficer sprzed wojny, człowiek o bardzo ładnej karcie konspiracyjnej, dowódca dużego zgrupowania partyzanckiego AK z rejonu podhalańskiego. Zaproponował mi powrót do działalności narciarskiej, objęcie komisji propagandy ZG oraz członkostwo Prezydium. Choć propozycja Wojtka bardzo schlebiała moim ambicjom, bo w dziesięć lat po moim odejściu z narciarstwa taki powrót byłby triumfem, jednak odmówiłem. Złożyły się na to dwa powody. Nie miałem zaufania do paru działaczy, którzy wtedy piastowali wysokie funkcje w PZN, a z którymi byłbym zmuszony pracować, a prócz tego miałem cichy osobisty żal do Wojtka. Mianowicie, z nadmierną według moich ocen gorliwością zaczął działać w ZBoWiD-zie, czym rozczarował mnie do siebie. Odmawiając współpracy z PZN, powiedziałem mu to. Zrozumiał. Szkoda, że tylko wtedy, a nie również w dwadzieścia lat później. Od roku, czyli od maja 1969, ciągnęła się pewna sprawa z Wydawnictwem MON, która wydawała się dobrym dla mnie prognostykiem na ułożenie dalszej korzystnej współpracy. Po ukazaniu się Gór i zachęcających deklaracjach redaktora naczelnego oficyny wojskowej, złożyłem najpierw konspekt, a następnie tekst pod tytułem Lądowanie w mroku, opracowany na podstawie wojennych losów cicho ciemnego, Jerzego Sokołowskiego. Tekst przyjęto i ku memu zaskoczeniu zaproponowano mi wydanie tej książeczki w serii „Żółtego Tygrysa”, czyli biblio teczki sensacji wojennych. Mimo, iż nie były to zbył wielkie pieniądze, dwustutysięczny nakład dawał nadzieję, że o wyczynach polskiego „Wachlarza” w Mińsku i na Białorusi dowie się szeroka rzesza czytelników, szczególnie młodych. Po kilku miesiącach, na przełomie 1969/1970 roku otrzymałem z wydawnictwa korektę szpaltową. Czytając ją, stwierdziłem z zaskoczeniem, że zamieszczono tam dodatkowo tekst bardzo negatywnie oceniający organizację „Wachlarz”, który nie wyszedł spod mojego pióra. Ten wtręt nie za długi, bo raptem półtorastronicowy był wyjątkowo paskudny i pochodził z hasła przepisanego z radzieckiej encyklopedii. Odesłałem więc tekst bez akceptacji i mimo ostrzeżeń ze strony kolegów, a szczególnie znanego batalisty i autora często wydawanego przez MON, Zbyszka Flisowskiego zażądałem natychmiastowego usunięcia inkryminowanego fragmentu. Nie miałem złudzeń co do tego, że jest to wypowiedzenie wojsku wojny. Zapadła roczna cisza. W połowie sierpnia polecieliśmy z Grażynką do Londynu. Dopiero wtedy poznaliśmy Londyn, przynajmniej od strony zbiorów muzealnych. Wyprawa z domu Bolków w Sanderstead na dworzec Victoria trwała dobre pół godziny, a do tego dochodziła jeszcze komunikacja metrem. Liczyło się to wszystko w czasie i w funtach, a kieszeń nasza była niestety uboga. Dlatego też wypady do Londynu robiliśmy co drugi dzień, ale też trwały one od wczesnego ranka do zmroku. Grażynki nie można było oderwać od egipskich starożytności w British Museum, ja wielokroć wracałem do obrazów w Tate Gallery. Po takim programie wracaliśmy do Bolków ledwie żywi. Do tego dochodziły przecież kontakty akowskie, załatwianie legitymacji Krzyża AK i Medalu Wojska, aby solidny ich plik zabrać do kraju. Doktor Jagodziński przygotował też kolejną potężną porcję zabronionej lektury. U Zemłów czas spędzaliśmy nadzwyczaj sympatycznie, ale staraliśmy się ograniczać inicjatywy gospodarza, świadomi tego, że Bolek lamie dla nas rygory swego porządku dnia. Co prawda wpadał ze swej pracowni na dół tylko na jednego małego drinka, ale zdarzało się to kilka razy dziennie. Spotykaliśmy u nich wielu bardzo sympatycznych ludzi. Pozwoliło to skorygować naszą opinię o Anglikach. Ci urodzeni na Wyspach istotnie byli zimnokrwiści, flegmatyczni i zamknięci. Natomiast urodzeni i wychowani poza Wyspami reprezentowali kulturę, temperament i obyczaje absolutnie inne. Poznaliśmy na przykład u Bolków angielskie małżeństwo wywodzące się z Indii. Spontaniczne, wesołe i mające do konwenansów stosunek bardzo luźny. Natychmiast też zaprosili Bolków i nas do siebie na obiad, co już jak na Anglików było dziwne. W czasie podawania przez panią domu pieczystego działo się to nad moją głową jeden kotlet wywinął salto i spadł na nogawkę moich nowiuteńkich spodni. Nikt się tym nie przejął, oczywiście poza mną. Pani domu wyprowadziła mnie do kuchni, uklękła, rozpięła mi spodnie, wsadziła w nie rękę aż po łokieć, podłożyła dłoń ze ściereczką pod tłustą plamę i drugą dłonią zaczęła ją czyścić. Muszę dodać, że pani była wybitnej urody, zgrabna i wiele lat młodsza od swego męża. Plama okazała się jednak zdecydowanie oporna i nie ustępowała. W pewnej chwili otworzyły się drzwi i do kuchni wkroczyła moja żona i gospodarz, zaciekawieni, co my tak długo robimy z tą plamą. Na widok klęczącej przede mną pani, zawieszonej aż po łokieć w moim rozporku, Grażynka oblała się pąsem i zaniemówiła, on zaś nie mógł ustać ze śmiechu. A moja urocza czyścicielka spokojnie doprowadziła rzecz do końca, zapięła „pole operacyjne” i jak gdyby nigdy nic, zajęła się przyrządzaniem deseru. Bardzo od tego czasu zagustowałem w Brytyjkach wychowanych w Indiach. Do Polski wracaliśmy „Batorym”. Przemawiały za tym dwa względy. Pierwszy to możność zwiedzenia po drodze Amsterdamu i Kopenhagi, drugi nieograniczony limit bagażu; przecież samych książek mieliśmy ponad pięćdziesiąt kilogramów. Przeniesienie do „Widnokręgów” przyjąłem jako pozytywną odmianę w mym życiu. Wspaniale usytuowana redakcja (ciasnota co prawda taka sama jak gdzie indziej, ale w nowoczesnych warunkach), dobre stosunki z naczelnym wszystko to było ucieleśnieniem moich marzeń z poprzednich dwudziestu lat. Pokój miałem wspólny z dwoma zastępcami naczelnego: redaktorem Tadeuszem Rojkiem, czyli z „.braćmi Rojek” z pierwszych kilkunastu lat istnienia krakowskiego „Przekroju”, oraz z panią Z., żoną późniejszego sekretarza KC PZPR. Redakcja była mała, gdyż bazowała na materiałach dostarczanych z zewnątrz, od dziennikarzy wprawnych we władaniu piórem. Stosunki z Komitetem Pokoju były luźne i serwitutów tematycznych jako ich organ specjalnie nie odczuwaliśmy. Pierwsza trudność, na jaką tu natrafiłem, związana była z paszportem. Jako sekretarz redakcji miałem prawo do paszportu stałego, czyli zezwalającego na wielokrotne przekraczanie granicy, wydawanego raz na parę lat i przechowywanego nie w Biurze Paszportowym MO, czy MSW, a w Wydziale Zagranicznym RSW „Prasa”. Choć na wiele wyjazdów się nie zanosiło, jednak z takim paszportem można było wyjechać w ciągu dwudziestu czterech godzin, a nie odczekiwać sześć tygodni. W każdym razie Henryk o taki paszport dla mnie wystąpił. Nawet dość szybko przyszła decyzja. Odmowna. Przyjąłem to jako kolejny znak pamięci towarzyszy. Postanowiłem wyjaśnić tę sprawę. Po kilku tygodniach na promocji jakiejś książki spotkałem się z moim „znajomym” z MSW i zagadnąłem go dość obcesowo o mój paszport. Zarzuciłem mu wprost, że jego resort w ten sposób dokręca spiralę nacisków i represji wobec ludzi piszących niezależnie o AK. Uśmiechnął się. - Panie Chlebowski. Pisać o AK, to już rzeczywiście historia, ale robić to tak, jak pan to robi, to polityka. I pan ją uprawia. To gloryfikowanie ludzi przez nas ocenianych negatywnie, to ciągłe kierowanie uwagi czytelnika na kresy wschodnie, jakby w Polsce centralnej w czasie okupacji się nic nie działo, to nie tylko historia, to także, a może przede wszystkim, polityka. Te publiczne uściski z Nowakiem i innymi wrogimi nam ludźmi, to także polityka. Na razie nie widzimy potrzeby ograniczania pana wyjazdów. Ale jeżeli takie przypadki będą się nasilać... Dlatego będzie pan, jak wszyscy obywatele PRL, składał podanie o każdy wyjazd, a my będziemy mieli sześć tygodni na zastanowienie się. Jeżeli pan nas do tego nie zmusi, nie będziemy panu przeszkadzali w wyjazdach zagranicznych. Miałem jasność. Podejrzewam, choć nie jestem pewny, że i za tą decyzją stała grupa „szczurzej gęby”. Jego akcje ciągle szły w górę. Od 1971 roku objął kierownictwo V Zarządu WSW by po kilku latach zostać zastępcą szefa całej Wojskowej Służby Wewnętrznej, czyli osobą numer dwa w owej formacji. Pełnił te obowiązki aż do 1979 roku, by otrzymać kolejny liczący się awans. Skoro jednak dotąd, zajmując stanowiska przeznaczone dla generałów, nominacji na generała nie dostał nie dostał go zresztą do końca swego życia, mimo że pełnił coraz wyższe funkcje znaczyło, że ktoś bardzo wysoko postawiony w wojsku życzył mu tak samo „dobrze” jak ja. Nie przeszkodziło mu to jednak w podstawieniu w początkach 1972 roku wątlej piersi pod kolejne odznaczenie Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. 1971 Czary-mary wokół „Gdy las był domem” na Ukrainie w Kijowie i we Lwowie pawie pióra dla Chrzanowskiego Z Łodzi otrzymywałem pocieszające wiadomości, że Gdy las był domem jest już w drukarni i w lutym spodziewają się korekty szpaltowej. W ostatnich dniach grudnia 1970 roku, po roku milczenia, odezwało się Wydawnictwo MON, zawiadamiając, że wycofuje się z umowy na Lądowanie w mroku i domaga się zwrotu części nadpłaconej zaliczki. Zanosiło się na grubszą awanturę, gdyż umowę na książkę przed półtora rokiem odstąpiłem ZAIKS-owi, który za zgodą i na podstawie odpowiedniego zaświadczenia Wydawnictwa MON wypłacił mi jeszcze za dwa następne nakłady. Przekazałem więc całą korespondencję do ZAIKS-u wraz z upoważnieniem do wszczęcia postępowania sądowego. Jak mi później powiedziano, byłem w okresie PRL-owskim trzecim autorem, który ośmielił się wejść na drogę sądową przeciw Wydawnictwu MON. Dwaj poprzedni spraw swoich nie wygrali. Po kolejnym roku przerwy sprawa weszła na wokandę i Wydawnictwo MON po raz pierwszy przegrało ją. Radca prawny, a właściwie radczyni prawna wysokiej oficyny była tak zapalona do dalszego sądzenia się, że zaskarżyła wyrok do następnej instancji i znowu przegrali. Pani radczyni gotowa była szukać szczęścia w trzeciej instancji, ale ktoś rozsądny poradził jej, że może to zrobić na własny koszt. Byłem więc pierwszym autorem, ośmielającym się wygrać spór z Wydawnictwem MON. Właściwie zwycięstwo odniósł ZAIKS, który całą sprawę od początku prowadził i odwojował własne pieniądze, ale w lud poszła wieść, że to ja odniosłem ów sukces. Tę wygraną jeszcze przez ładnych parę lat odczuwałem boleśnie na własnym grzbiecie. Na razie jednak cieszyłem się przewagą uzyskaną nad aroganckim edytorem. Miałem też dodatkową, osobistą satysfakcję. Pewnego dnia do mego pokoju w redakcji weszła zapłakana pani radczyni prawna Wydawnictwa MON. Okazało się, że na skutek jej niedopatrzenia, sąd zasądził na moje (czyli ZAIKS-u) dobro honorarium za przypisy w takiej samej wysokości jak za teksty, chociaż powinno być nieco niższe. Ale wyrok się uprawomocnił i klamka zapadła. W Wydawnictwie MON powiedziano pani mecenas, że różnica będzie potrącana z jej pensji. Przez lata. Udała się więc do ZAIKS-u, gdzie prywatnie przyznano jej rację, ale formalnie sprawa była już zakończona. Poradzono jednak, by udała się do mnie. Długo się wzbraniała, bo przecież poprzednio miała ze mną kilka rozmów, w czasie których zachowywała się jak przekupka. Nie miała jednak wyboru. I znów przyszło mi być chrześcijaninem. Napisałem odpowiednie zrzeczenie się części honorarium. Wyszła wprawdzie z pomyślnie rozwiązanym problemem, ale moralnie zgnębiona. Oczywiście Lądowanie w mroku poszło na dziesięć lat do mojego lamusa i ujrzało światło dzienne dopiero w roku 1982, w tomie pod tytułem Cztery z tysiąca, wydanym w Krajowej Agencji Wydawniczej. Sądowe perypetie z Wydawnictwem MON były jeszcze jednym dowodem na słuszność mego twierdzenia, że w okresie PRL, jeżeli autor dał się cenzurze poznać jako człowiek twardy i bezkompromisowy, niczego bez jego zgody w książkach ani nie skreślała, ani nie dopisywała. Przynajmniej osobiście się z niczym takim nie spotkałem. Często po prostu wycofywano całą książkę. Za to, jak wyraźnie widać z powyższego, na skreślenia i dopisywania bez zgody autora pozwalali sobie co bardziej nieuczciwi wydawcy. Ale i na nich także były sposoby, choćby sądowe. Oczywiście, wiązało się to z późniejszymi kłopotami, jeżeli jednak ktoś chciał podjąć ryzyko, to dla upartych autorów skuteczne metody obrony tekstów w owym czasie też istniały. Stąd mój bardzo jednoznaczny stosunek do tych, którzy nie wyczerpawszy wszystkich możliwości wygrania walki o tekst, albo też milcząco zgadzając się na jego kastrację, później obnosili się ze swoimi krzywdami. Moje zwycięstwo sądowe w walce z Wydawnictwem MON stało się na wniosek wojskowych pretekstem do zmiany niektórych paragrafów prawa autorskiego w PRL, co pozwalało w przyszłości całkowicie już bezkarnie stosować takie chwyty jak przy Lądowaniu w mroku. We wrześniu po raz pierwszy wyjechałem służbowo (z tytułu działalności zawodowej, a nie jak dotąd społecznej) za granicę. Co prawda do Związku Radzieckiego, ale to też była zagranica. Pojechałem na wymianę międzynarodową z naszym „odpowiednikiem” w Kijowie. Z dwutygodniowego pobytu zostały w mej pamięci dwa wspomnienia. W redakcji „Wseswit” w Kijowie podejmował mnie redaktor naczelny ćwierć wieku później w wolnej już Ukrainie czołowy działacz polityczny Dmytrij Pawłyczko. Mówił pięknie po polsku, jak na przedwojennego absolwenta gimnazjum w Trembowli przystało. Na zakończenie wizyty dano mi do wyboru wycieczkę do jednego z dwóch ukraińskich miast: Charkowa lub Odessy. Z tych dwóch niewątpliwie pięknych miast wybrałem oczywiście... Lwów. Moja opiekunka, Maryna Władko, żona ukraińskiego pisarza z dziedziny science fiction i tłumaczka literatury polskiej, zapoznawszy się z moim programem zwiedzania Lwowa wykazała odwagę tylko do końca muru cmentarza Łyczakowskiego, gdy jednak zobaczyła, że walę w zadrutowane drzwi starej katakumby, krzyknęła: - Bóg mi świadkiem, że jam temu nie winna i podała tyły. Zza drzwi wyjrzało czekistowskie oko i błysnął rząd białych zębów wilczura. - Paszoł won! - warknął jakiś głos. Zastukałem po raz drugi. Drzwi gwałtownie zaskrzypiały, wilczur wystawił wściekły łeb, bojec zapienił się: - Pasz... zacharczał, ale w miarę jak zaczęło do niego docierać, że trzymam w ręku trzy nowiutkie czerwonawe banknoty z podobizną „Lenina wiecznie żywego”, złość gasła, głowa pochyliła się z szacunkiem, kopnięty pies zaskowyczał, drzwi się rozwarły i strażnik nerwowo zamamrotał: - Pan, ponimajesz, piereryw w rabotie tolko piatnadcat minut. [Rozumie pan, mam przeRWE w pracy tylko piętnaście minut] Tolko piatnadcat minut - powtórzył z naciskiem, zgarnął banknoty, wsadził w kieszeń i popchnął mnie kilka kroków dalej. Spojrzałem i zrobiło mi się słabo. Stałem przy poszarpanych murach kaplicy w najwyższym punkcie Cmentarza Orląt, spadającego półkolistymi tarasami ku przeciwstokom Pohulanki. To nie był Cmentarz Orląt. To były jego tragiczne pozostałości. Dwa ciężkie czołgi z demobilu z wymontowanymi działami pykały silnikami na wolnych obrotach, a na stalowych łańcuchach miały doczepione liczne kamienne tablice nagrobkowe wyrwane z ziemi. Tam, gdzie ongiś stała wyniosła kolumnada, piętrzyły się pocięte na plastry gigantycznymi piłami jej szczątki. Dokoła walały się ludzkie kości. Profanacja i azjatycki wandalizm trwały w najlepsze ćwierć wieku po wojnie. Minuty ciekły, a ja jak porażony nie mogłem się ruszyć z miejsca. Pan, udiraj [Niech pan ucieka] - zaszeptał za mną strażnik. Gdzieś z boku rozległy się liczne glosy. Widocznie przerwa śniadaniowa się skończyła. Potężnie pchnięty przez czekistę, wypadłem na tę stronę muru i przysiadłem na pierwszym nagrobku. Nogi mi odmówiły posłuszeństwa. Nie jestem Lwowiakiem, ale i mnie serce omal nie pękło. W tymże Lwowie Maryna, klucząc po ciemnych korytarzach i stromych schodach, zaprowadziła mnie do ciemnej sali, w której odbywał swe próby amatorski teatr. Spotykali się tu po ośmiu godzinach normalnej pracy w innych zawodach, poświęcając czas, w którym inni, stojąc w długich kolejkach, zdobywali coś do jedzenia. Sala, wypożyczana przez nich na godziny, należała do miejscowego Domu Nauczyciela. Przewodził im duży mężczyzna o obfitej brodzie i miękkim spojrzeniu. Był reżyserem tego zespołu nazywał się Chrzanowski. Siedzieliśmy i gadaliśmy do północy przy świeczce, aby zaoszczędzić na rachunku za elektryczność. Wtedy zobaczyłem, że przez tę ciemną salę teatru amatorskiego także przebiega linia frontu walki. Bezgłośnej, ale bezwzględnej. Ten teatr to nie było byle co. W dorocznym festiwalu sztuk polskich w ZSRR uczestniczyło około sześćdziesięciu teatrów. Z tego tylko jeden ten ze Lwowa był amatorski, reszta profesjonalna. I jeżeli priz zdobywał teatr radziecki, znaczyło, że amatorzy ze Lwowa z jakichś względów nie mogli dojechać. Bo jeżeli dojechali wygrywali. Stosunek do tego teatru ze strony ukraińskich władz był zdecydowanie niechętny. Jeżeli chcieli wystawić nową sztukę, cenzura lwowska nie zezwalała. Chrzanowski miał na to wypróbowany sposób. Co roku jego teatr przygotowywał nową sztukę na Tydzień Kultury Polskiej w Wilnie. Jechali, dostawali tam pieczęć łagodniejszej cenzury, obowiązującą na cały ZSRR, tam drukowali sobie afisze w trzech językach (polskim, ukraińskim i rosyjskim), bilety i programy, i tak wyposażeni wracali do Lwowa. Wynikało z tego, że zwalczała ich głównie władza lokalna. Bo jednocześnie każde przedstawienie tego teatru miało tu nadkomplet widzów i to zarówno na przedstawieniach granych przez dorosłych, jak i przez zespół dziecięcy. Lwowska inteligencja ukraińska snobowała się wprost na polski teatr, którego repertuar od Zapolskiej po Gombrowicza, Mrożka i Durrenmatta był dla niej bocznym oknem na świat. Aktorzy grali tylko po polsku. Bywało, że połowa widzów nie rozumiała tego języka, a mimo to wszyscy wspaniale się bawili. - Moje marzenie? - powtórzył moje pytanie Chrzanowski. - Marzy mi się, abym doczekał chwili, kiedy moi aktorzy z zespołu dziecięcego, wystawiając Krakowiaków i Górali, tańczyć będą w krakuskach z prawdziwymi pawimi piórami, a nie tekturowymi atrapami. W miesiąc po powrocie do kraju napisałem obszerny reportaż w „Widnokręgach”. Nosił tytuł Teatr Polonii lwowskiej. Reakcje były dwie. Jedna natychmiastowa, mojego naczelnego wezwano do KC „na dywanik”: - Czy wyście, Kurta, zwariowali? Jaki teatr? Jakiej Polonii? Chcecie, aby znów towarzysze ukraińscy mieli do nas pretensje o te lwowskie ciągoty? Załóżcie kaganiec temu Chlebowskiemu. Reakcja druga nastąpiła po miesiącu. Zapukał ktoś do mojego redakcyjnego pokoju i po chwili wszedł niski człowiek z borsuczym wąsem. W ręku trzymał numer „Widnokręgów” z moim artykułem. - Poproszę o adres tego Chrzanowskiego i jego teatru - powiedział i zamilkł. Grzecznie, ale stanowczo wytłumaczyłem mu, że dokąd nie znam jego zamiarów, nie mogę mu tego adresu podać. Zżymał się, sapał, w końcu wydusił z siebie wszystko. Był lekarzem, pochodził z Wileńszczyzny. Jego droga do Warszawy wiodła między innymi przez Kazachstan. Po przyjeździe przyrzekł sobie, że każdą chwilę swego pozazawodowego życia poświęci na rzecz tych, którzy nie mieli tego szczęścia, by wrócić. Od czterech lat zbierał po teatrach stroje ze sztuk schodzących z afiszy i wysyłał je na wschód. Miał już na koncie osiem ton wysłanych kostiumów teatralnych. Właśnie w Kielcach zeszli z afisza Krakowiacy i Górale. - Mam pięćdziesiąt osiem kompletnych strojów. Z prawdziwymi pawimi piórami. Dałem mu adres. Po miesiącu w drzwiach mego pokoju pojawił się Chrzanowski. Bez słów padliśmy sobie w ramiona. Był uszczęśliwiony. Spełniło się jego marzenie tańczące dzieci powiewały prawdziwymi pawimi piórami u krakusek. Po dwóch latach zjawił się jeszcze raz. Był już w Polsce na stałe. Na tamten teren okazał się za dobry. - Twoje pawie pióra mu zaszkodziły - stwierdził nie bez złośliwości Kurta. - Możliwe... 1972 „Gdy las był domem” wreszcie na pólkach księgarskich moja dubeltówka zagraża bezpieczeństwu państwa Weronia i Tomek na studiach Na przełomie 1971/1972 roku moja cierpliwość w oczekiwaniu na korektę Gdy las hyl domem się wyczerpała, a Wydawnictwo Łódzkie żadnej informacji na ten temat udzielić mi nie mogło lub nie chciało. Zacząłem więc docierać do drukarni w Łodzi na własną rękę, aby się dowiedzieć, co się z tą książką naprawdę dzieje. Okazało się, że jest tak źle, iż gorzej już być nie może. Przez pól roku przetrzymywała książkę łódzka cenzura, a miesiąc temu, decyzją z Warszawy, polecono gotowy skład rozsypać i pozycję skasować. Nikt mi nie był w stanie wyjaśnić, kto taką decyzję podjął i czym ją uzasadnił. Wydawca tak się tym wszystkim przeraził, że nie wiedział jak mi ją przedstawić. Uruchomiłem naszą Komisję Interwencyjną Związku Literatów i płk Zbigniew Załuski, jej przewodniczący, wystarał się o audiencję u ówczesnego sekretarza KC Jerzego Łukaszewicza, odpowiedzialnego również za kulturę. Poszliśmy tam razem. Rozmowa trwała ponad godzinę. Mówiłem przede wszystkim ja, trochę Załuski, a towarzysz sekretarz wypowiedział tylko dwa dwuwyrazowe zdania: „Dzień dobry” i „Do widzenia”. Nie wiedziałem, jaki będzie dalszy bieg sprawy, ale po dwóch tygodniach zwołano u towarzysza Paciorkowskiego z Wydziału Kultury KC zebranie w tej sprawie, z udziałem wydawcy, Załuskiego i mnie. I nadal nikt nie potrafił powiedzieć, kto był ojcem tamtego postanowienia i jakie jest jego uzasadnienie. Wreszcie Paciorkowski wyksztusił, że chodzi o „przegięcie wschodnie” i że trzeba usunąć trzy relacje, aby zachować odpowiednie proporcje. Byłem na to od dawna przygotowany, zrobiłem to więc od ręki. Wobec tego zapadła decyzja o przywróceniu książki. Ukazała się w pół roku później w nakładzie... pięciu tysięcy egzemplarzy. Za tym wyraźnie restrykcyjnym nakładem poza względami politycznymi przemawiał chyba tylko jeden fakt. Książka miała tak paskudną okładkę, że istotnie nie powinno było jej oglądać zbył wielu ludzi. Z otoczką tej sprawy wiąże się jeszcze jedna moja przygoda. Tuż po naradzie u towarzysza Paciorkowskiego poprosiłem go na stronę i powiedziałem mu „po bolszewicku”, co myślę o takich decydentach, którzy nie mają odwagi przyznać się do swoich postanowień. Był to twardy monolog. W pół roku później towarzysz Paciorkowski został naczelnym dyrektorem Naczelnego Zarządu Wydawnictw przy Ministerstwie Kultury i Sztuki. W ten sposób zyskałem kolejnego możnego „protektora”. W końcu 1972 roku „PAX-owi po długiej walce udało się jeszcze wznowić Odłamki granatu po czym nastąpiła prawie dziesięcioletnia przerwa w wydawaniu moich książek akowskich, zarówno nowych, jak i wznawianych. Oczywiście nadal walczyłem o wznowienie Gór Świętokrzyskich, ale najpierw „Iskry”, a po nich następni edytorzy „zwycięsko” wychodzili z potyczek ze mną o tę książkę. Tak w praktyce wyglądała rzekoma „zielona linia” dla moich trudnych książek w tamtych czasach, którą mi niektórzy przypisują. Nie umiem uplasować w relacjach przyczyn i skutków tego, co mi się przydarzyło w lecie 1972 roku. Pewnego dnia otrzymałem z Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej krótkie, jednozdaniowe pismo, z którego wynikało, że na podstawie odpowiednich paragrafów zostaje mi cofnięte na okres lat czterech prawo posiadania broni myśliwskiej. Broń tę miałem w ciągu dwóch tygodni sprzedać osobie upoważnionej do jej posiadania albo też zostanie mi urzędowo zajęta i przymusowo sprzedana na licytacji. Wyobrażałem sobie tę licytację, w czasie której jakiś milicyjny koleś zakupi moją ulubioną dubeltówkę za 50 złotych. Nigdy w życiu. Postanowiłem walczyć z tą bezprecedensową decyzją. Najpierw złożyłem przewidziane drogą prawną odwołanie od tego postanowienia, adresowane do gabinetu Ministra Spraw Wewnętrznych, prosząc jednocześnie o ujawnienie motywów. Odpowiedź przyszła szybko i oczywiście odmowna. Jej treść była typowa dla traktowania obywatela w owym czasie, a jednocześnie stanowiła pomnik głupoty wysokiego urzędnika, podpisującego tę korespondencję. Otóż dowiedziałem się z niej, że gabinet ministra, działający na podstawie odpowiednich paragrafów, nie znalazł podstawy do zmiany poprzedniej decyzji. Jeśli zaś chodzi o ujawnienie przyczyn, to tam gdzie wchodzi w grę bezpieczeństwo państwa, MSW ma prawo odmówić ujawnienia motywów. Boże mój. W trzydzieści prawie lat od „zwycięstwa” socjalizmu w Polsce, w której tak skutecznie działa czterystutysięczna armia milicjantów, zomowców, ubeków, wspomagana półmilionowym zapleczem kapusiów, a wszystko to opiera się na pomocy niezwyciężonego Związku Radzieckiego, jedna moja dubeltówka śrutowa stanowi zagrożenie dla państwa. Nie, takiej dubeltówki nie miałem prawa oddać w ręce byle łachudry. Czas płynął nieubłaganie, zacząłem więc nerwowo szukać uprawnionego, a równocześnie zaufanego kandydata, któremu mógłbym ją przekazać. Ale wcale nie było łatwo takiego kandydata znaleźć. Większość członków w Klubie Myśliwskim Dziennikarzy miała komplet, czyli dubeltówkę i sztucer, więc druga dubeltówka nie była im potrzebna. A przy tym nie bez znaczenia było to, że kto się zdecyduje na kontakty ze mną w sprawie broni, automatycznie tworzy porozumienie skierowane przeciwko MSW Takich odważnych nie było. A jednak znalazł się, i to w przedostatnim dniu prekluzyjnego terminu. Był nim „Barabasz”, Marian Sołtysiak. Mimo że posiadał kilka sztuk broni, przejął pod swoją opiekę także moją dubeltówkę. Tak właśnie napisaliśmy w stosownym oświadczeniu. Towarzysze milicjanci byli bezradni, bo stanowisko Mariana w Zarządzie Głównym ZBoWiD i bliskie jego kontakty z Moczarem nakazywały im raczej nie przeciągać struny. Niemniej jednak, choć w byle jakie ręce broni nie oddałem, na cztery lata musiałem się z nią rozstać. Marian co prawda swoją wielkoduszność posunął tak daleko, że zaproponował mi dostęp do dubeltówki, ile razy będę pragnął zapolować, ale nie chciałem go narażać na mogące wyniknąć z tego nieprzyjemności. Był to dwudziesty trzeci przejaw „troski” o mnie ze strony wiadomych służb. W tej całej serii niemiłych przypadków jedyną pociechą stało się zdanie przez moje dzieci matury i szczęśliwe przebrnięcie przez egzaminy wstępne na wyższą uczelnię. Oboje zdecydowali się studiować na Uniwersytecie Warszawskim: Weronia na pedagogice, Tomek konsekwentnie na astronomii. Ten rok był mało szczęśliwy nie tylko dla ludzi piszących o Armii Krajowej, ale i dla czytających o niej. Egzystujący od końca lat pięćdziesiątych tygodnik „WTK” i jego naczelny Jerzy Śląski widocznie przebrali miarkę w pojęciu monopolistów od spraw kombatanckich spod znaku ZBoWiD-u, bo właśnie w tym roku postanowiono tygodnik zlikwidować. Co prawda Bolesław Piasecki próbował bronić tygodnika, ale siła jego argumentów w porównaniu z moczarowskimi była żadna. „WTK” padł. Na placu boju pozostał już tylko organ ZBoWiD czyli „Za Wolność i Lud” i jego rewelacje o „AK stojącej z bronią u nogi” i „GL, która pierwsza poderwała naród do boju”. Jeszcze przez jakiś czas próbował przejąć schedę po „WTK” kolejny „PAX-sowski tygodnik „Kierunki”, ale i on upadł po kilku latach. Jerzy Śląski zaś został przeniesiony do redakcji „Słowa Powszechnego” i niezależnie od tego, kto tam był naczelnym, on aż do 1980 roku był wiecznym zastępcą. Inaczej mówiąc on zawsze był faktycznym naczelnym, a kolejni politycy pobierali pensję naczelnego. Dzięki niemu pod koniec lat siedemdziesiątych „Słowo” wyrosło do rangi jednego z najpoważniejszych dzienników w kraju. W 1980 roku zagotowało się w Polsce i na piętnaście solidarnościowych miesięcy wszystko wyraźnie i optymistycznie się zmieniło. Na razie jednak mieliśmy rok 1972 i przyzywaliśmy dramat utraty łamów „WTK”. Pod koniec tego roku, na prośbę „Halnego”, ponownie zająłem się sprawą jego syna Piotra, który wprawdzie szczęśliwie dobrnął do końca studiów ekonomicznych, ale nie miał zbył wielkiej ochoty na pracę w tej dziedzinie. Marzyło mu się raczej dziennikarstwo. Mój szwagier był w tym czasie zastępcą naczelnego redaktora w „Expressie Wieczornym” i wyraził gotowość przyjęcia go do pracy w redakcji cotygodniowego dodatku do „Expressu” pod tytułem „Kulisy”. Cieszyłem się, że mogłem w jakiś sposób pomóc temu dzielnemu, choć trochę niezbyt realnie patrzącemu młodzieńcowi. Kilka lat później sprawa ta niestety miała swój dalszy, mniej przyjemny, ciąg. 1973 Rok pod znakiem Rybienka brak nadziei dla szczątków „Ponurego” interwencja Berlinga Ten rok zdominowało w naszym rodzinnym życiu Rybienko. Od 1969 roku, a więc od przeprowadzki ze Wschodniej Ściany na Żwirki i Wigury, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jest to zamiana malutkiego lokalu na niewiele większy, i daleko mu było do mieszkania naszych marzeń. Oboje z żoną byliśmy dziennikarzami i dla uprawiania tego zawodu niezbędny nam był spokój, którego nasze nowe, położone przy bardzo ruchliwej ulicy mieszkanie nie zapewniało. Marzyło się nam „coś” na długie lato, gdzie można by zniknąć na parę tygodni. W 1969 roku kupiliśmy okazyjnie w Rybienku Leśnym nad Bugiem działkę leśną i to było wszystko, na co nas wtedy było stać. Wraz z działką zdobyliśmy także rzecz o wartości niewymiernej, a mianowicie przyjaźń pani Imeldy Leśniewskiej, wyszkowianki z wyboru, ale nowogródczanki z urodzenia. To właśnie dzięki pomocy miłośniczki psów pani Mili oraz innego psiarza Wiktora Węgrzyna, trafiła się nam ta działka. Przez cztery lata stała odłogiem, nie tyle z braku naszych chęci, ile możliwości finansowych. W trzecim roku posiadania musieliśmy ją za pożyczone pieniądze ogrodzić, zmuszeni samowolą sąsiada, PRL-owskiego prominenta, który przy milczącej akceptacji miejscowych władz przeorał, nie pytając nas o pozwolenie, całą działkę, aby sobie przeciągnąć podziemny kabel. W 1973 roku mijał czwarty rok od chwili, kiedy kupiliśmy tę ziemię, kończył się więc obligatoryjny termin jej zagospodarowania. Marzyła nam się nie „trynkowana wylla”, a niski, parterowy i skromny bungalow drewniany, którego nie tylko wizję, ale nawet dokumentację techniczną przywieźliśmy z Finlandii od naszych przyjaciół Raili i Kaleryo Jaaskelainenów. Przed budową czegokolwiek i gdziekolwiek przestrzegali nas ludzie nam przychylni i posiadający w tej sprawie bogate doświadczenie. Byliśmy jednak tak zapaleni, że żadne problemy z wykonawcami, materiałami czy formalnościami nie wydawały nam się przeszkodą. Jak nierealne, nieżyciowe okazały się te nasze wyobrażenia o budowaniu (w socjalizmie) opartym na zasadzie „płacę i wymagam”, mieliśmy się całkiem niedługo przekonać na własnej skórze. I choć w efekcie końcowym walkę tę wygraliśmy, stało się tak nie na skutek wyższości prawa nad bezprawiem, tylko dzięki przemożnemu znaczeniu układów. Tymczasem mieliśmy gdzie budować, nie było jednak z czego. W Warszawie ruszała akurat budowa Trasy Łazienkowskiej. Z tego powodu w okolicach ulicy Myśliwieckiej zaczęto rozbierać część znajdujących się tam domków fińskich, bliźniaczo podobnych do domków na Jelonkach. W chwili, gdy zaczęliśmy stawiać pierwsze kroki w roli inwestorów, mieliśmy dwa tysiące złotych. Długu. A tu nadarzała się okazja zakupu jednego takiego domku, całkiem tanio, ale natychmiast. Sama rozbiórka i transport do Rybienka kosztowały nas dwa razy tyle, ile zakup całego domku. Na szczęście „PAX” wypłacił wcześniej zaliczki za nie napisany jeszcze Wachlarz. Nie mieliśmy jednak nikogo, kto pomógłby nam to domostwo rozebrać i przewieźć. To był początek naszego nieszczęścia. Zaprzyjaźniony z nami budowlaniec, człowiek bardzo nam oddany, Jurek Ferfecki, akurat w tej sprawie nie miał dla nas szczęśliwej ręki. Naraił innego budowlańca, pana Rysia, który się podjął szybkiej rozbiórki naszego domku na Myśliwieckiej i przewiezienia do Rybienka. Rzeczywiście nie minęły trzy dni, a wśród młodnika na działce nad Bugiem leżała nieskładna kupa porwanych elementów drewnianych. W maju, dopingowani przez pana Rysia zapewnieniami, że ma właśnie wolne moce przerobowe, zaczęliśmy przygotowywać się do postawienia domu. Jurek, gdy się o tym dowiedział, złapał się za głowę. - Przecież ja go wam dałem tylko na roboty rozbiórkowe. Niestety, na korektę decyzji było już za późno. Fundamenty zostały wykopane w litym piachu, odwiert studni sięgnął na ósmym metrze do wody bardzo smacznej, którą tradycyjnym zwyczajem musieliśmy wypić z budowlańcami pomieszaną z „półlitrówką”. Zaczęto stawiać pierwsze elementy ścian. Wszystko wydawało się zapowiadać pomyślną i szybką realizację. Umówiliśmy się z panem Rysiem na całkowity koszt „pod klucz” sto tysięcy złotych z tym, że do końca lipca ma stanąć dom pod dachem, zaś przez sierpień będą trwały roboty wykończeniowe. - Panie redaktorze, będzie pan miał willę piękną jak Cyrankiewicz na wschodzie - zapewniał wylewnie pan Rysio zgarniając co tydzień kolejne umówione dziesięć tysięcy zaliczki, które musieliśmy pożyczać u znajomych. Nie wiem, czy i jaką Cyrankiewicz miał willę na wschodzie, ale widziałem, że robota szła. Wstawaliśmy z Grażynką w Warszawie codziennie skoro świt, pędziliśmy samochodem do Rybienka, aby być przy zaczęciu pracy, następnie wracaliśmy do naszych redakcji, po to, by po południu znów zjawić się w Rybienku i ocenić co i jak zrobiono. Tak doskonale rozeznaliśmy już szosę Warszawa Wyszków i z powrotem, że bezbłędnie zgadywaliśmy, gdzie i o której czatują patrole milicji drogowej. A jednak mimo to zapłaciliśmy niejeden mandat, ponieważ zawsze nam się spieszyło. Wszystko to jednak było niczym w obliczu faktu, że dom rósł w oczach. Za nic mieliśmy ostrzeżenia życzliwych ludzi, że nasza budowa to pijacka melina Rybienka, że wieczorami giną całe elementy przyszłego domu. Kubeł zimnej wody wylał nam na głowę dopiero Mietek Ślusarz, którego pewnego dnia tuż przed 22 lipca ściągnąłem ze Śląska na budowę. Popatrzył fachowym okiem i zapytał: - Ileś ty już wpłacił zaliczki? - Siedemdziesiąt procent. - To się opamiętaj. Jeżeli materiał jest twój, a jego tylko robocizna, to jej wartość nie przekracza trzydziestu procent kosztów. Nazajutrz powiedziałem o tym panu Rysiowi, który stwierdził, że po pierwsze mój przyjaciel nie zna się na budowaniu, a po drugie ja chyba jestem naiwny frajer, jeżeli uwierzyłem, że on mi za sto tysięcy wybuduje taki dom. Tu już skończyły się nasze uprzejme rozmowy z panem Rysiem, który nie tylko zdjął ludzi z roboty, ale też spowodował, że zaczęli nas nachodzić miejscowi robotnicy, którym szef nie zapłacił. Oświadczył im bowiem, że nie ma z czego uregulować należności, jako że jestem mu winien masę pieniędzy. Przez resztę lipca biwakowaliśmy z Grażynką wśród hałd rozkopanego piasku i szkieletu domu bez sufitu i dachu, a za to ze ścianami podpartymi drągami. Pan Rysio dosłownie się rozpłynął. Nie był osiągalny nigdzie, nawet we własnym domu. Miotałem się między poczuciem bezgranicznej wściekłości i absolutnej bezradności. Wreszcie w końcu lipca ktoś usłużny dal mi znać, że pan Rysio „rozbił namioty” gdzieś pod Nowym Dworem i tam partaczy jakieś pawilony. Wybrałem się więc do niego i odbyłem z nim krótką, ale treściwą rozmowę. Właściwie był to jego publiczny monolog. Był pijany, arogancki, wręcz agresywny. Oświadczył mi, że to ja zerwałem umowę, przestając płacić zaliczki i teraz on nie ma ludzi do roboty. Mógłby je wznowić za miesiąc i może zamknąć budowę do końca roku, ale będzie to kosztowało nie sto, a dwieście tysięcy złotych. Zażyczył też sobie, abym go przestał nagabywać i szukać po Polsce, bo on po to jest członkiem spółdzielni w Nowym Dworze i płaci tam podatki, aby go przed takimi jak ja broniła. A gdybym go w dalszym ciągu nachodził, to powinienem wiedzieć, że on w młodości trenował boks. Wysłuchałem monologu w milczeniu i prawie pokorze, on zaś od swojego audytorium otrzymał brawa i panowie zabrali się do rozpijania kolejnej póllitrówki. Odjechałem wobec tego do Warszawy. Miałem świadomość, że choć boksu nie trenowałem, mogę pana Rysia rozłożyć na łopatki tak, że nie podniesie się do końca życia. To jednak miała być tylko ostateczność. Moim celem było jedynie wyegzekwowanie dokończenia budowy w ustalonym terminie i za umówioną kwotę, a nie wykończenie głupiego, bezczelnego typa. Ale po tej rozmowie skrupuły się skończyły. Poszedłem do zaprzyjaźnionego człowieka w Centralnym Związku Spółdzielczości Pracy. Przedstawiłem mu sprawę. Natychmiast kazał się połączyć z prezesem spółdzielni w Nowym Dworze, sprawdził, że pan Rysio istot nie jest członkiem ich zespołu, ale o mojej budowie oni nic nie wiedzą. Było to bardzo istotne naruszenie statutu, więc mój znajomy wydał polecenie bardzo krótkie, lecz treściwe: - Wyrzucić na zbitą mordę. Poprosiłem też „moich” ludzi z WKN-u, zajmujących w Wydziale Finansowym wysokie stanowiska, aby sprawdzili w kartotece pana Rysia, kto zacz. Okazało się, że za podobną wpadkę miał już nałożony milionowy domiar, co na owe czasy stanowiło sumę kosmiczną. Zapytano mnie, czy chcę złożyć doniesienie. Żadnego doniesienia nie złożyłem, a poprosiłem jedynie o przeprowadzenie z panem Rysiem rozmowy wychowawczej. Pojechałem do Rybienka, aby natychmiast ewakuować żonę do Warszawy, bo wiedziałem, że teraz zacznie się trzęsienie ziemi, a nieodpowiedzialnego desperata może być stać na wszystko. Na drugi dzień wieczorem, a raczej tuż przed północą, ktoś zadzwonił do drzwi naszego warszawskiego mieszkania. Przez wizjer dostrzegłem zapuchniętą od płaczu panią Rysiową oraz samego pana Rysia, zeszmaconego kompletnie. Rozmowa odbyła się przez łańcuch w drzwiach. Rysio był porażony decyzją o usunięciu go ze spółdzielni. O czekającej go rozmowie z Wydziałem Finansowym jeszcze nie wiedział, ale gdy go o niej poinformowałem, trzeba było ich jednak wpuścić do domu, bo biedna jego żona bez soli trzeźwiących nie była w stanie ustać na własnych nogach. Pan Rysio pojął widać, że moje nokauty są skuteczniejsze niż jego i teraz sprawą najważniejszą stało się dla niego powstrzymanie lawiny czekających go dalszych nieszczęść, wobec których usunięcie ze spółdzielni było drobiazgiem. Stan robót w Rybienku został wcześniej na moje życzenie zinwentaryzowany przez jednego z inżynierów nadzoru budowlanego z Wyszkowa i według najkorzystniejszego dla pana Rysia cennika obliczony na czterdzieści dwa procent. Zażądałem wykonania najważniejszych robót do końca sierpnia, do wysokości wypłaconej zaliczki. Gdyby zaś tego nie dotrzymał, l września miałem skierować pismo do władz finansowych. Okazało się, że na „twardzieli” w rodzaju pana Rysia innej metody nie było. Wśród lamentów i narzekań wymaganie nasze zostało spełnione. Ostatniego dnia sierpnia dokonaliśmy przyjęcia robót i pan Rysio oraz jego ekipa została z budowy przepędzona. Stał dom, do którego wykończenia brakowało jeszcze bardzo wiele. Nauczeni jednak doświadczeniami, nie mieliśmy odwagi zacząć rozmów z jakimikolwiek przypadkowymi rzemieślnikami. I znów opatrznościowa okazała się pani Mila Leśniewska. Mieszkała ona wtedy na początku wsi Drogoszewo, w domu Antoniego Deptuły, jak się okazało, bardzo dobrego cieśli i budowniczego domów. Obserwował z dala wszystko, co się działo na naszej działce i krew go zalewała, czemu wielokrotnie dawał wyraz w rozmowach z panią Milą. Tak doszło do naszego kontaktu z Antonim Deptułą, który zmontował ad koc czteroosobową ekipę, a jej członkowie mieli razem mniej więcej ze trzysta lat. Ale też byli doskonałymi fachowcami i co dla nas po takich doświadczeniach równie ważne ludźmi uczciwymi. Przez cztery miesiące jesieni i początków zimy 1973, usunęli większość niedoróbek i partactw ekipy pana Rysia i wyposażyli dom w niezbędne przedmioty, jak stoły, ławy, szafy, tapczany. Dom miał też klinkierowy kominek i oryginalną, fińską saunę. Słowem, uzyskaliśmy do domu wyposażenie solidne, wygodne i co niedługo okaże się bardzo ważne niezbyt atrakcyjne dla złodziei. Dzięki tym ludziom mogliśmy spędzić wigilię i Święta Bożego Narodzenia w nowym, pachnącym żywicą domu. Dom nasz na kilkanaście następnych lat przeszedł pod opiekę pana Antoniego. Konserwował go, pilnował, pieścił. Dokąd pozwoliły mu siły. Wszystko wskazywało na to, że w 1973 roku uda się wreszcie sprowadzić zwłoki „Ponurego” z Nowogródczyzny w region świętokrzyski. Rodzina Piwników przed sięwzięła liczne o to starania w Moskwie, co nie było fortunnym wyborem. Tymczasem wiosną 1973 roku otwarto konsulat generalny PRL w Mińsku. Rodzeństwo „Ponurego” (rodzice już nie żyli) zniecierpliwione brakiem wiadomości z Moskwy, skierowało za moją radą kolejną prośbę bezpośrednio do Mińska. I naraz sprawa nabrała rumieńców. Konsul generalny PRL w Mińsku poprosił Ministerstwo Gospodarki Terenowej i Ochrony Środowiska o odpowiedź, „w jakim ter minie może przybyć do Wawiórki ekipa ekshumacyjna BONGO celem zabrania prochów ob. Jana Piwnika, gdyż władze Białoruskiej SSR wyraziły na to zgodę”. Ministerstwo Gospodarki Terenowej powiadomiło o tej sprawie Prezydium WRN w Kielcach. Zupełnie przypadkiem otrzymałem odbitkę tego pisma. W Kielcach pismo z Warszawy wywołało istne trzęsienie ziemi. Przede wszystkim inżynier Maria Kapel, pracownica odpowiedniego urzędu zajmująca się dotąd tą sprawą, a zbytnio zdaniem zwierzchników sprzyjająca staraniom rodziny Piwników, została z niej wyłączona, a teczka z napisem „Jan Piwnik” powędrowała do gabinetu wicewojewody Ryszarda Dziekana, który natychmiast pojechał z nią do Warszawy. Tu w gabinecie samego pierwszego sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka mimo radzieckiej zgody na wniosek władz kieleckich w sprawie ekshumacji i sprowadzenia do Polski zwłok mjra Piwnika „Ponurego” zapadła decyzja negatywna. Działo się tak, mimo iż jeszcze cztery lata wcześniej urzędy województwa kieleckiego poza „czujnym” ZBoWiD-em gorąco popierały wniosek rodziny „Ponurego”. Główni zainteresowani, czyli rodzina Piwników, jednak nic oficjalnie o sprawie nie wiedzieli, w urzędzie WRN bowiem zabroniono powiadomienia ich o zgodzie nadesłanej z Mińska. Nieoficjalnie, co prawda, informowałem ich o przebiegu wydarzeń, ale Piwnikowie postanowili czekać na urzędowe zawiadomienie. Mijały miesiące, a żadnej wiadomości nie było... W tej sytuacji Józef Piwnik, brat „Ponurego”, napisał ponownie 23 sierpnia 1973 roku list z prośbą o odpowiedź, jak zostało załatwione poprzednie podanie rodziny, skierowane do konsulatu. Po dwóch tygodniach z Mińska odpisano co następuje: „...w poruszonej przez obywatela sprawie proszę zwrócić się do Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Kielcach”. W połowie września zatem rodzina Piwników wystąpiła oficjalnie do ówczesnego przewodniczącego WRN w Kielcach, Antoniego Połowniaka, o odpowiedź w sprawie swoich starań. Antoni Połowniak, a w tydzień później także jego zastępca, Ryszard Dziekan, przyjęli przedstawicieli rodziny na osobistych audiencjach. Oto jak zapamiętali (i opisali w swym odwołaniu do władz) te dwie wizyty w kieleckiej WRN Katarzyna Burkowska-Kulczykowska, siostra i Józef Piwnik, brat „Ponurego”: „...Działając zgodnie z tą informacją (zawartą w piśmie konsulatu w Mińsku przypis C.Ch.), w dniu 19.9. br. byliśmy u przewodniczącego WRN w Kielcach ob. Połowniaka. który poradził nam, abyśmy się namyślili i zrezygnowali z realizacji tej sprawy i dał nam miesiąc czasu. Obywatel wiceprzewodniczący Prezydium WRN Dziekan, u którego byliśmy dzisiaj, to jest w dniu 25.9., zaproponował nam, że jeżeli zrezygnujemy z zamiaru sprowadzenia zwłok do kraju, w Wawiórce, to znaczy tam, gdzie obecnie leży, zostanie wybudowany pomnik z odpowiednim napisem, a my uzyskamy wszelką pomoc przy wyjazdach dwa razy do roku na grób brata. Propozycje te są dla nas nie do przyjęcia. Namawiano nas, abyśmy się dzisiaj namyślili, wtedy gdy nasze działanie od czterech lat jest właśnie wynikiem głębokiego namysłu, proponowanie wybudowania grobowca tam, gdy my chcemy mieć brata wreszcie w kraju, jest dla nas sprawą po prostu niezrozumiałą.” Po latach pani Katarzyna Borkowska-Kulczykowska przypominając sobie tamtą rozmowę dodaje: - Obaj wojewodowie te rozmowy traktowali zresztą jako rzecz drugorzędną. Najważniejsze dla nich było dowiedzieć się, skąd my wiemy, że już jest decyzja (o której nam zresztą nie powiedzieli) oraz dlaczego akurat do nich zwracamy się o zajęcie stanowiska. Wypytywali nas o to kilkakrotnie. Ale my już wtedy mieliśmy w ręku pismo z konsulatu w Mińsku, w którym nam sugerowano zwrócenie się do Kielc, więc mogliśmy się nim zasłonić. Nie wybiegajmy jednak zanadto w przód i wróćmy do spraw sprzed prawie ćwierci wieku. Rodzina Piwników postanowiła nie ustępować. Wierzyła bowiem w słuszność swej prośby i w praworządność. Nie wiedziała o tym, ze teczka z napisem „Jan Piwnik” została utajniona i otrzymała kryptonim „Góry Świętokrzyskie”. Rodzina postanowiła szukać pomocy w stolicy. Pierwsze odwołanie z września 1973 roku skierowała do gen. bryg. Mieczysława Grudnia, Szefa Urzędu do Spraw Kombatantów. W piśmie z października urząd odpowiedział: „... mimo wszechstronnego rozważania Urząd do Spraw Kombatantów nie widzi możliwości przyjścia z pomocą w załatwieniu sprawy.” Natychmiast więc napisali Piwnikowie do ministra Janusza Wieczorka jako sprawującego nadzór nad prezydiami rad narodowych, a poza tym przewodniczą cego Rady Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa. Gdy minęło trzy i pól miesiąca, na skutek braku odpowiedzi, w dniu 7 marca 1974 roku, wysłali ponaglenie. Także bez rezultatu. Adresatem kolejnego odwołania był ówczesny pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Edward Gierek. Po trzech tygodniach Biuro Listów i Interwencji KC PZPR powiadomiło Piwników (na wydrukowanej kartce pocztowej), że ich odwołanie skierowano do... Urzędu do Spraw Kombatantów. Wobec czteromiesięcznego milczenia tego urzędu, Katarzyna Borkowska-Kulczykowska napisała znów do pierwszego sekretarza KC, prosząc o audiencję osobistą. Pismo pozostało bez odpowiedzi. Wydawało się więc, że koło się zamknęło ostatecznie i że sprawa jest całkowi cie pogrzebana. Znowu łamiąc nieco ustalony porządek chronologiczny dodam, że zaproponowałem rodzinie „Ponurego” po raz kolejny swoją pomoc. Z jej upoważnienia pewnego wrześniowego dnia 1974 roku udałem się do Zalesia Dolnego, gdzie za metalową bramą z kościuszkowskimi orłami w rogach, wśród sosnowego lasu pędził swój emerycki żywot generalny łowczy PRL gen. Zygmunt Berling. Poznałem generała kilka lat wcześniej, w 1967 roku, kiedy to wierząc (podobnie jak on sam), że jego pamiętniki będą mogły ujrzeć światło dzienne, próbowałem umieścić ich fragmenty w „Tygodniku Polskim”. Wówczas to wiele mu opowiadałem o „Ponurym” i wydawało mi się, że wzbudziłem w nim zainteresowanie postacią Jana Piwnika. Pamiętam twarz Berlinga pąsowiejącą w miarę jak mu referowałem sprawę, która mnie do niego przywiodła. - Wystarczy - przerwał mi końcowy komentarz. - Jutro będę w tej sprawie u Pierwszego. To jest niemożliwe, aby on ją znał i tolerował to, co się z nią wyrabia. Proszę być u mnie za tydzień. Odchodząc, zostawiłem generałowi kserograficzną kopię pisma konsulatu w Mińsku, aby miał dowód, że radziecka zgoda na ekshumację i zabranie na Kielecczyznę zwłok „Ponurego” to nie bluff. Po tygodniu zastałem w domu wśród sosen odmienionego człowieka. Nie mówił u kogo był i jaki przebieg miała rozmowa. - To łajdactwo - powiedział tylko. - To hańba wobec tego żołnierza - odwrócił się do okna, a gdy się uspokoił, żegnając mnie powiedział cicho: - Przepraszam. Oczywiście, gdybym wówczas znał pełną prawdę o Berlingu, nie zwróciłbym się do niego o pomoc, ale wtedy chwytaliśmy się każdej deski ratunku. 1974 Dokumenty z niebytu doktorat zakończony „PAX” zadowolony promotor nie Z początkiem roku „Nasza Księgarnia” skierowała na rynek trzecią edycję Nocnych szlaków i to w nakładzie trzydziestu tysięcy, co pozwoliło mi przekroczyć j granicę 200 tysięcy łącznego nakładu wszystkich moich książek. Ucieszyło mnie to, choć jednocześnie smuciło, że ostatnimi laty na skutek drastycznego eliminowania tematyki akowskiej powiększałem moje wydawnicze konto głównie książkami dla młodzieży; Ten rok zadecydował też o pewnych etapach powstawania mojego „Wachlarza” i jako pracy doktorskiej, a w jej następstwie monografii tej organizacji. Pisałem ją już cztery lata w ramach zajęć seminarium doktoranckiego, prowadzonego w IH PAN. Zastanawiało mnie, że przez ten nie krótki przecież okres ani razu nie zostałem wezwany na żadną rozmowę sprawdzającą, nie zlecono mi wygłoszenia referatu na którymś z zajęć seminaryjnych, jak to czyniono z innymi doktorantami, słowem korzystałem z zadziwiająco szerokiej swobody. Niemniej jednak zbliżałem się do końca dzieło liczyło ponad pół tysiąca stron maszynopisu. W czasie pracy nad kolejną wersją maszynopisu zostałem zaskoczony niespodziewaną wizytą. Zjawił się u mnie Staszek Wierzyński, wachlarzowski „Smotrycz”. Lecz nie to było najdziwniejsze, bo odwiedzaliśmy się dość często. Ważne było to, co przyniósł w teczce kilkadziesiąt dokumentów „Wachlarza” wagi najwyższej, zupełnie mi nieznanych. Nie miałem wątpliwości to były dokumenty z archiwum MSW, które tam rzekomo nie istniały. Staszkowi przyniósł je doktor Aleksander Skarżyński, historyk dziejów najnowszych, zajmujący się II wojną i Powstaniem Warszawskim. Mimo iż z problematyką Armii Krajowej miał stały kontakt ożenił się z byłą łączniczką dowódcy jednego z batalionów 77 pp AK Ziemi Nowogródzkiej jego stosunek do tej barwy nie był sympatyczny. Należał do wąskiej grupy kadrowych historyków partyjnych i dlatego miał dostęp do tych dokumentów „Wachlarza”, do których mnie nie dopuszczono. Jednak co innego mieć dostęp do dokumentów, a co innego umieć je wykorzystać. Skarżyński zwrócił się do Staszka Wierzyńskiego, oficera personalnego „Wachlarza”, z prośbą o pomoc w rozszyfrowaniu niektórych zakodowanych akt. Najpierw miało to być zrobione na miejscu w gabinecie Skarżyńskiego, potem ze względu na mnogość papierów w domu u Wierzyńskiego, aż wreszcie Skarżyński oddał na jedną dobę te dokumenty, biorąc od „Smotrycza” zapewnienie, że ten ich ze swoich rąk nie wypuści. Staszek zaś uznał, że szybciej i dokładniej zrobimy to dla Skarżyńskiego we dwóch. Zajęło nam to cały wieczór i pół nocy, w efekcie czego Skarżyński otrzymał rzetelnie rozpracowany materiał, ja zaś jego mikrofilmowane odbitki. Dbaliśmy przy tym, aby stało się zadość danemu przez Wierzyńskiego słowu, że materiałów nie wypuści z ręki. On więc własnoręcznie przewracał kartki, ja zaś tylko naciskałem spust aparatu. Musiałem poświęcić dodatkowy miesiąc na wstawienie tych źródłowych dokumentów do prawie już gotowej pracy doktorskiej. A gdy to się już stało, wyniknął nowy problem: jakie formalne źródło podać dla nowego pliku dokumentów? Prawdziwego, czyli „archiwum MSW” nie mogłem, bo mnie nikt do niego nie dopuścił, a więc oficjalnie ciągle nawet nie wiedziałem, że one tam są, zaś przypisanie ich innemu archiwum nie wchodziło w grę, bo było łatwe do sprawdzenia. Powstało więc mityczne źródło: „oryginał w posiadaniu osób prywatnych”. I gdyby w owym 1974 roku obrona mojej pracy doktorskiej postępowała normalnym trybem, niewątpliwie „powołane do tego organa” z miejsca zainteresowałyby się, kto się kryje za tym enigmatycznym określeniem. Jednak z powodów ode mnie niezależnych sprawa została zablokowana na sześć lat, a po tym okresie „powołane organa” miały ręce pełne tak ważnej roboty, że mój problem zmalał prawie do zera. W taki oto przypadkowy sposób wszedłem w posiadanie pilnie strzeżonych przede mną dokumentów „Wachlarza” z archiwum MSW. Teraz problemem bardzo ważnym stało się inteligentne przepisanie tekstu na maszynie. Sama kartoteka centralna „Wachlarza”, rozszyfrowana, uzupełniona i przerobiona na układ tabelaryczny, zajęła dziewięć posklejanych arkuszy o roz miarach 3,5 m x 1,1 m. Jak zwykle we wszelkich trudnych dla mnie sprawach niezastąpiona okazała się Wanda Wojnicz ze Związku Literatów Polskich. Wreszcie gotową pracę przekazałem promotorowi. Po miesiącu spotkaliśmy się na półtoragodzinnej rozmowie. Gdyby nie to, że od kilku już lat uchodziłem i chyba nie bez racji za człowieka, który najwięcej w Polsce wie o „Wachlarzu”, powinienem był wyjść z tej rozmowy kompletnie zdruzgotany. Wszystko w mej pracy było złe. Przede wszystkiem to, że napisałem nie analityczną pracę naukową, a zestaw publicystyczny, jednostronny, pozbawiony elementów krytycznych, także w oparciu o materiały z archiwów radzieckich (?). Nie dotarłem do wszystkich archiwów krajowych, między innymi do MSW. Ja zaś mojemu promotorowi, aktywnemu członkowi partii, mogłem jedynie przedłożyć kopię podania o dostęp do tamtych zbiorów i odpis odmowy resortu. Nie mogłem zaś powiedzieć, że w mojej pracy te dokumenty są uwzględnione, ale jako „źródła prywatne”. Po tej rozmowie doszedłem do przekonania, że rzetelna, obiektywna praca o „Wachlarzu”, pozbawiona elementów druzgocącej, napastliwej krytyki z pozycji radzieckich nie tylko ukazać się drukiem, ale nawet broniona w Polsce 74 być niemożliwa i nie pomogą tu dobre chęci promotora. Oczekiwałem, że zostanie mi to po prostu uczciwie i szczerze powiedziane. I byłem gotów to zrozumieć, przyjąć, i starać się przeczekać. Nie doczekałem się. Przedstawiono mi szereg marginalnych uwag i pod tym kątem oczekiwano przepracowania całego materiału. Profesor zaproponował, abym przemyślał naszą rozmowę i po jakimś czasie powiadomił go o wnioskach. Czekał sześć lat. Obaj nie zmieniliśmy swoich zdań. Po sześciu latach zmieniłem więc promotora i placówkę naukową. Ale o tym napiszę później. Na razie gotową w moim odczuciu pracę, jako monografię „Wachlarza”, przyjął Instytut Wydawniczy „PAX”, nie przejmując się zupełnie zastrzeżeniami mego promotora. Były to jeszcze czasy dyrektorowania Janiny Kolendo i sekretarzowania Janusza Przewłockiego. - Gdyby pana maszynopis łatwo można było wydać czy obronić pracę w dzisiejszych czasach nie rwalibyśmy się do jego posiadania. Trudny poród tej monografii bardzo nas mobilizuje. Doczekamy jeszcze czasów, kiedy za tą książką ludzie będą się uganiać - powiedział mi Janusz Przewłocki i osiem lat później miało się stać, że były to słowa prorocze. A póki co, Wachlarz na osiem lat powędrował do archiwum IW „PAX”. 1975 Walka o stypendium Kościuszkowskie pomoc „Bajki” w listopadzie wyjeżdżam do USA Nowy Jork Milwaukee Chicago (towarzysze dzwonili) Toronto (odczyt) Montreal (odczyt) Boże Narodzenie u Banasikowskich Na początku zimy 1974/1975 otrzymałem od Mundka Banasikowskiego list, w którym gorąco mnie namawiał do spotkania w Warszawie z profesorem Kusielewiczem, prezesem Fundacji Kościuszkowskiej z Nowego Jorku, który miał się tu zjawić zaraz po Bożym Narodzeniu. Wiedziałem, że na spotkanie z nim polują w Warszawie setki takich petentów jak ja i dlatego bardzo skrupulatnie zachowuje on swoje incognito. Toteż, wbrew naciskom Mundka, nawet nie usiłowałem go szukać. O dziwo, to on zadzwonił do mnie. Umówiliśmy się na obiad. - Panie Chlebowski, ja jestem prezesem fundacji już parę lat, ale jeszcze z nikim nie miałem takiego kłopotu jak z panem. I to się już ciągnie tak długo, że mnie śni się pan po nocach. Problem jest w tym, że ludzi z kraju popiera wasze Ministerstwo Kultury i Sztuki oraz konsulaty PRL w Ameryce, a przed wieloma z nich bronią się polskie organizacje emigracyjne. Z panem jest odwrotnie. Ja pana do Ameryki mogę wziąć już jutro, bo tam na pana czekają, ale nasi stypendyści jadą do USA nie na prywatne paszporty, a na paszporty i bilet MKiS. Jeżeli ministerstwo da panu swój paszport i bilet lotniczy, ja pana biorę dzisiaj, bo ja już z tymi naszymi akowcami i Banasikowskim żyć przez pana nie mogę. I znów jak widać lata musiały upłynąć, abym się dowiedział, gdzie jest pies pogrzebany, a raczej w którym miejscu „szczur” mnie podgryza. I tym razem z pomocą przyszedł mi czysty przypadek. Z domem naszym był zaprzyjaźniony Henio Walicki, przemiły i bardzo uczynny lekarz. W rzeczywistości nie nazywał się Walicki, tylko Butrym i to z owych sienkiewiczowskich, nowogródzkich, laudańskich Butrymów się wywodzący. W latach wojny, w V batalionie 77 pp AK „Sztremera”, czyli kapitana Stanisława Truszkowskiego, był on sanitariuszem jako „Sokół”, potem nielegalnie jako Walicki, bo Butryma szukali znalazł się w PRL, zapisał na Wojskową Akademię Medyczną w Łodzi, a po jej ukończeniu doszedł aż do pułkownikowskich szlifów. Leczył wojskowych i cywilów, dbał o rodzinę i hodował pszczoły. I kiedyś, gdy rozmawialiśmy o kłopotach, jakie ma ze mną Kusielewicz, powiedział: - Zaraz, Cezary, przecież w Ministerstwie Kultury jest nasza „Bajka”. I tak zaczęła działać „mafijna”, akowska sieć. „Bajką”, łączniczką tegoż samego V batalionu, okazała się sympatyczna pani Barbara Reszko, o takich samych jak Butrym, nowogródzkich korzeniach, która pracowała najlepiej, jak można sobie było wymarzyć, bo w Biurze Wymiany Kulturalnej z Zagranicą Ministerstwa Kultury. Nie bacząc na to, komu się narazi, „Bajka” tak pokierowała sprawą, że Ministerstwo Kultury i Sztuki zaczęło mnie „widzieć” w gronie jadących do USA. To bardzo odmieniło moją sytuację i poprawiło szansę. W grupie opornych pozostawały jeszcze konsulaty, ale to już moim zdaniem się nie liczyło. Do czasu. 13 listopada 1975 roku poleciałem do USA. Półtorej doby spędziłem w pokoju gościnnym fundacji i stwierdziłem, że jeszcze trochę i nabawię się klaustrofobii. Okazało się, że do takich drapaczy, które w mieście powodują półmrok w samo południe słonecznego dnia, trzeba się przyzwyczajać powoli etapami. Warunki, jakie mi zapewniało stypendium, nie przyprawiały o zawrót głowy. Choć nie nastawiałem się na frykasy, to jednak dziewięć dolarów dziennie na nocleg, jedzenie i przejazdy zapewniało mi prawo do jednego hamburgera na dobę. Drapacze zaczęły mi się powoli walić na głowę, więc stwierdziłem, że za wszelką cenę muszę natychmiast uciec z Nowego Jorku. Dokądkolwiek, byle uciec. Kusielewicz wraz z bardzo milą żoną wspaniałomyślnie zaprosili mnie na kolację do eleganckiej restauracji. Tam prezes wręczył mi nadprogramowy bilet lotniczy do Milwaukee. Odleciałem nazajutrz w zacinającym śniegu. Na lotnisku czekał Mundek z żoną i jedenastoletnim synem Rysiem. Przywitaliśmy się, jakbyśmy się znali od dziesiątków lat, a przecież było to nasze pierwsze spotkanie. Przed budynkiem lotniska zobaczyłem Amerykę mojej wyobraźni: z jednej strony jezioro Michigan wielkości połowy Bałtyku, z drugiej, poza grupką wysokościowców downtown, parterowe bungalowy i prerię ciągnącą się przez dwa tysiące mil aż po Góry Skaliste, których oczywiście widać nie było. Atmosfera domu Banasikowskich spowodowała, że nowojorski nastrój klaustrofobii minął bez śladu. Zaraz też rozdzwoniły się telefony z bliska i z daleka, bo okazało się, że wieści o tym, iż jestem oczekiwany za Atlantykiem, wcale nie były przesadzone. Najwcześniej, bo nazajutrz, zapowiedział swój przyjazd do Mundka „komitet powitalny” najliczniejszego na świecie Oddziału Koła AK z Chicago. Zjawili się w czteroosobowym składzie, pod przewodnictwem inżyniera Z.P, prezesa Oddziału. W składzie delegacji, obok dwumetrowego wąsatego adiutanta Z.P, dostrzegłem ku mej radości, ale i zdumieniu Wiktora Węgrzyna, sympatycznego znajomego, niedawno jeszcze z Polski. Wiktora, który urodził się parę lat po wojnie, poznałem w chwili, gdy prowadziłem jeszcze ostre walki polemiczne o ukazanie się książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie i ujawnienie roli Józefa Kesslera, agenta gestapo z czasów okupacji, po wojnie wyjątkowo łagodnie potraktowanego w PRL, a następnie brylującego na dyrektorskich stanowiskach pod zmienionym nazwiskiem, osłoniętego opiekuńczymi skrzydłami tak zwanych służb. To właśnie Węgrzyn pomógł mi ustalić, w którym Komitecie Osiedlowym na Żoliborzu Kessler pełnił wysoką funkcję, on też współorganizował moje spotkanie autorskie z mieszkańcami tego osiedla, na którym nastąpiło zdemaskowanie agenta. On też poznał mnie z panią Leśniewską w Rybienku, która to znajomość zaowocowała działką i domkiem. Jak widać miałem liczne powody, aby uważać Wiktora za dobrego i sprawdzonego w różnych sytuacjach znajomego, o którym się myśli ciepło i z sympatią. Nic więc dziwnego, że przywitaliśmy się serdecznie, wycałowali, co zaraz ociepliło dość sztywną początkowo atmosferę i wyraźnie ucieszyło przybyszów. Biesiadowaliśmy dość długo, ustalając mój plan działania w Chicago, polonijnym i akowskim centrum. Po jakimś czasie wyszedłem na chwilę do kuchni i zaraz też zjawił się tam Wiktor. Podziękowałem mu jeszcze raz za to, że chciało mu się te sto mil w jedną stronę jechać, a on ku mojemu zaskoczeniu sprowadził mnie brutalnie na ziemię stwierdzeniem, że oczywiście on też się ze mną chętnie widzi, ale zaistniała taka sytuacja, że czy by chciał, czy nie to i tak musiałby z nimi przyjechać. - Bo, panie Czarku, tu powstała jakaś paranoiczna sytuacja. Ktoś wydzwania w Chicago po akowcach i przestrzega, że jako Chlebowski przyjeżdża wysoki funkcjonariusz UB. Więc w Oddziale chicagowskim AK powstało podejrzenie, że może pana w Warszawie gdzieś w piwnicach na Rakowieckiej „przechowano”, a tu na pana papierach przysłano jakiegoś ubola. Bardzo to łatwo zrobić. Nikt z tutejszych pana przecież nie widział na oczy, łącznie z Banasikowskim, z którym znacie się tylko z korespondencji, a ta jest kontrolowana, więc oni wszystko, o czym piszecie, wiedzą. Kto przeczyta waszą korespondencję, może tu przyjechać jako Chlebowski. Jedynym, który pana widział i zna, byłem ja. Powiedziano mi więc, że mam jechać i jeśli pana rozpoznam, to w porządku, a jeżeli się okaże, iż przybysz to nie Chlebowski, „dostanie tu taki wpierdol, że ruski miesiąc popamięta”. Wybuchnąłem gromkim śmiechem, ale sama istota sprawy wcale taka śmieszna nie była. Przez pełne cztery miesiące, czy to w Chicago, czy w Toronto, czy w Nowym Jorku, stale od różnych ludzi dochodziły do mnie wieści o telefonach, z których wynikało, że jestem wysokim funkcjonariuszem MSW w stopniu pułkownika (a więc awans od Londynu, przez sześć lat prawidłowy o dwa stopnie), że mam samodzielne stanowisko podporządkowane bezpośrednio ministrowi, że werbuję ludzi z emigracji, przekupując ich precjozami zagarniętymi naszej arystokracji (kolejne odezwanie się „nożyc” w związku ze skarbem fmansowców Drojanowakiego). Podawano nawet numer mojego gabinetu 3014. Zapamiętałem, bo był podobny do numeru mego pokoju w akademiku 314. Ludzie którzy mi to mówili, informowali w zaufaniu, ale ilu było takich, którzy telefon ostrzegawczy także otrzymali i nie przekazali mi informacji o nim, bo częściowo uwierzyli? Takie incydenty powtarzały się jeszcze parę razy podczas moich następnych wyjazdów. Nawet jeszcze w 1991 roku w Londynie, gdy i komunę (czasowo), i Siennickiego (ostatecznie) zmyły z powierzchni ziemi wyroki boskie, glos zza grobu nadawał dobrze wyuczoną lekcję. Trzeciego dnia pobytu, a raczej trzeciej nocy, przeżyłem pierwszą na amerykańskiej ziemi „wpadkę”. U Mundków zajmowałem całkiem sympatyczny pokoik Rysia. Obszerny bungalow był ogrzewany ciepłym powietrzem, nawiewanym podsufitowymi kanałami z „centrali”, która znajdowała się w basemencie, czyli eleganckim przyziemiu. W każdym pomieszczeniu domu znajdował się czujnik termiczny, który, gdy tylko temperatura spadała poniżej siedemdziesięciu stopni Fahrenheita (dwudziestu Celsjusza), automatycznie włączał nagrzewnicę i dmuchawę, a gdy temperatura się wyrównała wyłączał ją. Zwykle sypiam przy otwartym lub przynajmniej uchylonym oknie. Zrobiłem to również tutaj. O północy obudził mnie Mundek. Okazało się, że uchylone okno powodowało nieustanne włączanie moim czujnikiem dmuchawy i podgrzewania, w wyniku czego u mnie co prawda przez cały czas było poniżej siedemdziesięciu stopni Fahrenheita, ale w całym domu temperatura przekraczała dziewięćdziesiąt stopni. Dopiero wtedy wyjaśniono mi, że w domach o takim systemie ogrzewania nie otwiera się okien, a temperaturę reguluje się podnosząc lub opuszczając klapki u wylotu nagrzewczego znajdującego się w każdym pomieszczeniu. A poza tym Murzyni, narkomani i inne „elementy” tylko czyhają na takie uchylone okno. Tydzień jeszcze tkwiłem u Mundka, przegadując całe dnie i noce o „Wachlarzu”. Byliśmy dla siebie atrakcyjnymi partnerami, bo on był człowiekiem, który tam był i to robił, ja zaś, bogaty w wiedzę paru Banasikowskich, znałem wszystko to, czego nawet jemu oficerowi piastującemu wysoką funkcję znać nie wolno było, bo tego wymagały zasady konspiracji. Po tygodniu pojechałem do Chicago, gdzie przejął mnie prezes Okręgu Amerykańskiego Koła AK mjr dr Jan Morelewski, w czasie wojny szef Oddziału Bezpieczeństwa Komendy Okręgu Wileńskiego AK. Przeprosił mnie za zamieszanie, wynikłe z owych podejrzanych telefonów, ale niestety, w takich warunkach przyszło im pracować. Zostałem z kolei oddany pod opiekę Mariana Pruska, żołnierza z oddziału „Marcina” (Tarchalskiego) z Kielecczyzny, człowieka o wielkiej, społecznikowskiej duszy. Zamieszkałem w jego domu. Sam Marian był niezwykle interesującym, miłym człowiekiem otoczonym równie ciekawymi znajomymi i przyjaciółmi. Przychodzili więc: Boguś Ustaborowicz „Żar” z warszawskiego Kedywu, sławny kpt. „Żbik” Władysław Kołaciński z kieleckiego NSZ, profesor Janusz Lechimski z IV Odcinka „Wachlarza”, który na samo wspomnienie osoby ppłka Prawdzica Szlaskiego z Nowogródczyzny sięgał po pistolet i wielu innych. Słowem, drzwi się nie zamykały. Marian na początek naszej przyjaźni obdarował mnie wspaniałym prezentem: amerykańską, dwudziestopięciotomową Ilustrowaną encyklopedią II wojny światowej, z kilku tysiącami zdjęć, map i reprodukcji dokumentów przeważnie wielobarwnych. Dla historyka z Europy to bardzo ważne źródło informacji, jeżeli się zważy, że dla Amerykanów głównym przeciwnikiem w czasie II wojny raczej nie były Niemcy w Europie, tylko, Japonia na Pacyfiku. Niezależnie od moich własnych poszukiwań relacji i ludzi, tutejsza społeczność akowska, zarówno w USA jak i Kanadzie, chciała zaaranżować szereg spotkań i moich odczytów. Organizatorzy twierdzili jednak, że nie są jeszcze gotowi, aż do końca listopada zatem miałem czas na siedzenie w archiwach, szczególnie bogatego Polskiego Związku Narodowego, bieganie po zebraniach kombatanckich, spisywanie relacji, spijanie licznych drinków. Wreszcie w końcu listopada pan Z.P oświadczył, że oni nadal nie są gotowi z akcją odczytową, wobec tego może bym zaczął od Kanady, a w Chicago spotkamy się tuż przed Bożym Narodzeniem, na przykład 18 grudnia. Cóż było robić? Trzy dni później znalazłem się w Toronto w uroczym i steryl nie czystym domu państwa Czerwińskich. Tadeusz Czerwiński, powstaniec warszawski, pracował jako inżynier, jego żona Danusia, poetka, w czasie wojny jako „Szarotka” łącznikowała w oddziale „Habdanka” w Zgrupowaniach „Ponurego” w Górach Świętokrzyskich. Słowem akowski łańcuch nie miał przerw. Podawano mnie sobie z rąk do rąk, wożono, nocowano, żywiono, tak że właściwie skromne stypendium Fundacji Kościuszkowskiej stało się dla mnie całkiem wystarczającym kieszonkowym na pocztówki i znaczki. W Oddziale AK w Toronto, który zamieścił w miejscowej prasie polonijnej anons o moim odczycie, zastałem kilkanaście próśb o kontakty, nie tylko z samego Toronto i nie tylko ze stanu Ontario, ale nawet z Ouebec od Tadka Barnowskiego, mojego przyjaciela i zawodnika z WKN. Słowem tyle miałem spotkań, że brakło czasu na sen. Mój odczyt w Polskim Domu zaczął się od miłej niespodzianki. Poprzedził go obiad, którym w restauracji Polskiego Domu podejmowała mnie pani prezes Kasprzyk wraz z członkami zarządu. Czekaliśmy przy kawie aż zjawią się uczestnicy spotkania. Co chwilę ktoś dyskretnie podchodził do pani prezes i coś jej szeptał na ucho. A ona podejmowała jakąś decyzję i na pewien czas był spokój. Aż do następnego szeptania. Potem się okazało, że organizatorzy, pomni dotychczasowych doświadczeń, zamówili klubowy pokój dla dwudziestu pięciu - trzydziestu osób. Na kwadrans przed rozpoczęciem okazało się, że pokój jest pełen, a chętni ciągle dochodzą. Zmieniono więc pokój na salkę stuosobową. Tuż przed rozpoczęciem okazało się, że i tu wszystkie miejsca siedzące są zajęte, a spory tłumek podpiera ściany i czeka na korytarzu. Przeniesiono więc spotkanie do salki teatralnej i wreszcie było dobrze. Spotkanie było nadzwyczaj sympatyczne i spokojne, co na Zachodzie, w czasie goszczenia ludzi zza żelaznej kurtyny, było zjawiskiem niezbyt częstym. Większość publiczności stanowili żołnierze Armii Krajowej. Czytelnictwo polskie, jak i w każdym innym języku, rozwijało się tu bez przeszkód. Kanada, gdzie co roku przybywają dziesiątki tysięcy imigrantów z całego świata, wielkie pieniądze państwowe przeznacza na kulturalne potrzeby przybyszów. W centralnej bibliotece w Toronto, pośród kilkunastu milionów tomów zawarte są obok literatury angielskojęzycznej także podstawowe zbiory literackie wydane w prawie czterdziestu językach. Z przyjemnością stwierdziłem, że i moich książek jest tu więcej niż w niejednej bibliotece wojewódzkiej w Polsce. Obok państwa Czerwińskich zjawili się na sali Lonia i Leszek Struzikowie, a także Lalka i Franek Budowie. Leszek Struzik był w czasie wojny partyzantem u „Ponurego” i „Nurta”. Mimo paru dziesiątków lat spędzonych za oceanem, oboje z żoną nie poddali się przemożnemu wpływowi amerykanizacji i z dumą obnoszą się ze swoim przywiązaniem do starego świata. Lalka Duda jest bliską kuzynką mojej żony i cała ta trójka zaprzyjaźnionych rodzin tworzyła w czasie kilku moich pobytów w Kanadzie bardzo opiekuńczy i przyjazny klimat. W drugim tygodniu pobytu w Kanadzie wybrałem się do Montrealu. Bardzo serdecznie podjęli mnie tam działacze Oddziału akowskiego, panowie: Romanowski, Bieniecki i Skrodzki. Spotkanie akowskie zgromadziło ponad czterdzieści osób, co przy stanie Oddziału nie przekraczającym osób sześćdziesięciu, było dla mnie bardzo miłe. Ucieszyła mnie szczególnie obecność na sali dwóch ludzi: Zbyszka Rudzisza „Audańca” i Tadka Barnowskiego. „Audaniec”, żołnierz oddziału „Robota” ze zgrupowań „Ponurego”, warszawiak, odwiedzający akurat mieszkającego tu brata, był weryfikatorem wszystkiego, co napisałem i mówiłem o Kielecczyźnie. Dla Tadka spotkanie to stanowiło absolutne novum. Znaliśmy się dwadzieścia lat wcześniej, w warunkach, kiedy sprawy akowskie nie stanowiły tematów codziennych dyskusji. A tu naraz objawiłem mu się jako ich znawca i powszechnie uznawany autorytet. Zaprosił mnie na kilka dni do siebie do Rowdon pod Montrealem. Był tam właścicielem autentycznej narciarskiej góry o powierzchni dwustu dwunastu hektarów. To najwyższe wzgórze w najbliższej okolicy Montrealu, stanowiące początek pasma gór Valentine, należało do najbardziej znanych w Montrealu. Tam właśnie Tadek pobudował swój narciarski ośrodek „Ski Montcalm”. On sam mieszkał u podnóża w prastarym (w Kanadzie wszystko, co istnieje dłużej niż sto lat, jest prastare), drewnianym rancho, wraz z żoną, księżniczką Czetwertyńską de domo i parą wspaniałych dzieciaków. Był właścicielem: jednego schroniska, dwóch baro-kawiarni, trzech psów, czterech samochodów osobowych, pięciu koni wierzchowych, sześciu ratraków, siedmiu wyciągów i ośmiu tras narciarskich. Miał też dużo pieniędzy, ale ciężko na nie pracował. Należał już wtedy do najlepszych na świecie specjalistów od budowy kolejek i wyciągów narciarskich. Jego największym pragnieniem było, aby jego syn, Jasiek, świetny chłopiec, wywalczył medal olimpijski w konkurencjach alpejskich. Uroczy pobył z Tadkiem w „Ski Montcalm” zachowałem w pamięci na długo. Była już połowa grudnia, a wieści z Chicago nie nadchodziły. Inżynier Z.E telefonicznie okazał się nieuchwytny, a nikt inny nie był w stanie powiedzieć, co z moim odczytem, który miał się odbyć 18 grudnia. Ponieważ na Święta Bożego Narodzenia i tak zaproszono mnie do Mundków Banasikowskich, zdecydowałem się wrócić do Stanów. Była to koszmarna, bo choć bardzo wygodna, jednak bardzo długa, trwająca pełną dobę eskapada autobusem Greyhound. Tysiąc dwieście kilometrów na trasie Montreal-Chicago. W Chicago inżynier Z.E, człek raczej nie grzeszący taktem, choć dobroduszny, powiedział mi rozbrajająco szczerze: - Na szczęście wszystko się wyjaśniło. Bo wie pan, mimo że kolega Węgrzyn potwierdził u majora Banasikowskiego, że pan, to pan, te telefony ciągle nas ostrzegały. Więc przed organizowanym przez nas spotkaniem postanowiliśmy jeszcze się upewnić i w Londynie, gdzie pana znają. No i u kolegi Nowaka. Trzy tygodnie czekaliśmy na odpowiedź. Kilka dni temu okazało się, że kolega, który miał w tej sprawie telefonować, nie wiedział, że to takie pilne i nie zatelefonował. Zrobiłem to sam dwa dni temu. Gdy kolega Miszczak z Londynu usłyszał, o co chodzi, opieprzył mnie jak burego psa, kazał pana przeprosić i powiedział, że się kompromitujemy. Podobnie odpowiedział kolega Nowak. Więc jeszcze zadzwoniliśmy do Toronto i do Montrealu i tam bardzo chwalili pana odczyty. Teraz sprawa jest jasna i zaraz po Nowym Roku organizujemy pana spotkanie. Między Świętami a Nowym Rokiem będzie jeszcze spotkanie profesora Adama Bromkego, naszego emigracyjnego historyka z Kanady, a 2 stycznia spotkanie pańskie. Po tej rozmowie pojechałem do Milwaukee, do Zosi i Mundka Banasikowskich na Święta. Tam również Mundek jak zwykle bardzo delikatnie i kulturalnie dał mi do zrozumienia, że ma z powodu mojej osoby różnego rodzaju kłopoty. Złożyli mu nawet w tej sprawie wizytę dwaj funkcjonariusze FBI, którym udzielił odpowiednich wyjaśnień, a ponadto odesłał ich do prof. Kusielewicza z Fundacji Kościuszkowskiej. Jak widać „nasi” działali z dużą determinacją i w szerokim zasięgu. Przyjaciele pocieszali mnie, abym się tym wszystkim nie przejmował. Są to niestety dość normalne tu zjawiska. Bo choć w miejscowej Polonii jest wielu zacnych ludzi, są też i tacy, którzy żyją po to, by dopiec każdemu, kto by ich przerósł choćby o włos. Na siatce informacyjnej takich ludzi bazowały konsularne łapsy. O Banasikowskim na przykład przez wiele lat kilku ludzi o bardzo niejasnej przeszłości rozpowszechniało wiadomości, że w czasie wojny współpracował z Niemcami. „Wachlarz” bowiem opierał często działanie swoich patroli na organizacji Todt i używał jej mundurów. Jak wiadomo, głupków nie brak pod żadną szerokością geograficzną. Przed Świętami Bożego Narodzenia w domu Banasikowskich tradycyjnie do głosu dochodziła Zosia. Urodzona w Suwałkach na Białostocczyźnie, jako młoda dziewczynka brała tam przed wojną udział we wszelkich przejawach społecznego życia. Była duszą tamtejszych tanecznych zespołów regionalnych, a także startowała jako zawodniczka w łyżwiarstwie szybkim. Tuż przed wojną została mistrzynią Polski juniorek. Po wejściu Niemców jako aktywistka społeczna została aresztowana i osadzona w obozie koncentracyjnym, ostatnio w Ravensbruck, gdzie poddawano ją eksperymentom pseudomedycznym. Po zakończeniu wojny znalazła się w USA, a gdy urodziła się córeczka Basia i trochę podrosła, mama przekazała jej całe swoje doświadczenie taneczne i umiłowanie folkloru ludowego. Toteż przez wiele lat polski zespół folklorystyczny w stanie Wisconsin opierał się na seniorce i juniorce Banasikowskich. Nic też dziwnego, że i w tym roku tradycyjnie zjawiła się tu regionalna telewizja, aby sfilmować choinkę, jako że nigdzie w okolicy nie znaleziono ładniej ubranego drzewka. Basia była już mężatką, matką miłego Grzesia, absolwentką wydziału baletowego uniwersytetu i także kierowniczką zespołu ludowego. Jako jedyna w rodzinie miała za sobą pobył w PRL na kursie folklorystycznym, bo z tego domu do Polski Ludowej dotąd się nie jeździło. Choinka była rzeczywiście wspaniała i stała w salonie, w którym nocowałem. Czy się kładłem spać, czy wstawałem, miałem przed oczyma dorodną, skrzącą się jodłę, ustawioną na tle ściany obwieszonej kilkudziesięcioma drewnianymi góralskimi talerzami. Zieleni, i to bardzo ozdobnej, było w tym mieszkaniu masę. Przy moim tapczanie stał wielki kaktus z kwiatem, a właściwie nie całkiem rozwiniętym pąkiem niespotykanej urody. Dziwiło mnie, że kwiat się nie rozwija. No ale jak miał się rozwijać, gdy Zosia inne kwiaty szczodrze podlewała, a tego kaktusa nigdy. Słyszałem, że kaktusy nie lubią za dużo wody, ale żeby tak całkiem nic? Litościwie siknątem więc raz i drugi pod łodygę tej pięknoty, aż pewnego dnia Zosia powiedziała: - Ty go tak obficie nie podlewaj, bo szybciej mi podłoga zgnije, niż on się rozwinie. To przecież sztuczny. W Wigilię przed wieczorem byliśmy na koncercie kolęd w kościele. Miejscowy chór chłopięcy, z naszym Rysiem, młodszą latoroślą Mundka na czele, przybrany w amarantowe togi, śpiewał naprawdę pięknie. Wieczerza wigilijna była oczywiście całkowicie polska, z tym tylko, że zamiast karpia jedliśmy jakąś inną wspaniałą rybę, jako że cuchnący błotem karp jest przez tubylców uważany za jedzenie ubogich. Po kolacji zaczęła się orgia prezentów. Udało mi się dotrzymać kroku gospodarzom, co wcale nie było łatwe. Od Mundków dostałem obszerny, biało-brązowy sweter z sierści lamy, prosto z Meksyku. Znając słabość Zosi, podarowałem jej drewniany talerz o średnicy prawie metra, wykonany na zamówienie u artysty w Zakopanem, który stwierdził, że nie słyszał, aby ktokolwiek pod Giewontem tej wielkości koło kiedykolwiek wytoczył. Mundek dostał obraz olejny, przedstawiający dwóch jeźdźców na koniach na tle lasu. Jednym był gen. „Alilk” Aleksander Krzyżanowski, komendant Okręgu Wileńskiego AK, a drugim Mundek. Dzieło to wykonała zaprzyjaźniona z nami artystka malarka Olga Imbierowicz, która nigdy wcześniej nie malowała batalistycznych scen, więc musiałem jej dostarczyć nie tylko fotografie obu partyzantów, ale omówić każdy szczegół uzbrojenia, umundurowania i uprzęży. Mimo to obraz jej się udał. Miał tylko jeden mankament. Artystka po wykonaniu pociągnęła dzieło werniksem, który nie wiadomo dlaczego zzieleniał, nadając obrazowi odcień zdecydowanie wodorostowy. Mundek jednak był ogromnie ukontentowany i pocieszał mnie, iż na Wileńszczyźnie zieleń jest zawsze taka soczysta. Z Bożego Narodzenia zapamiętałem dwie rzeczy. Pierwsza, w kościele, to długie, bambusowe tyczki z koszyczkami na końcu. Wyposażeni w taki sprzęt członkowie komitetu parafialnego przechodzą w czasie mszy wzdłuż ławek, a wierni wrzucają do koszyczków jednakowo wyglądające koperty. Zosia mi wyjaśniła, że na początku roku każda rodzina zarejestrowana w parafii otrzymuje od proboszcza (a w innych wyznaniach od swego kapłana) komplet składający się z pięćdziesięciu trzech kopert (na każdą niedzielę plus Boże Narodzenie) z wydrukowanym własnym nazwiskiem. W każdą niedzielę przedstawiciel rodziny wrzuca do koszyczka swoją kopertę z zawartością, a członkowie komitetu parafialnego wpisują do rejestru rodziny wysokość datku. Jest ona bowiem nie tylko świadectwem obecności na mszy, ale także dowodem aktywności religijnej. Ma to bardzo istotne znaczenie. Przede wszystkiem datki wspomagające kościół są odtrącane od podatku. Następnie wielka liczba szkół wszelkich typów, z uniwersytetami włącznie, przedszkoli, ochronek, żłobków, sierocińców, kursów zawodowych, domów spokojnej starości, niedzielnych szkółek językowych i tym podobnych placówek jest prowadzona lub wspomagana przez parafie lub inne instytucje kościelne. Podstawowym dokumentem przy zapisie do nich jest zaświadczenie parafialne o „aktywności religijnej” z wyszczególnieniem kwoty wpłaconej na tacę. Zaś w drugi dzień Świąt... Drugiego dnia Świąt Bożego Narodzenia tutaj nie ma, w każdym razie się go nie obchodzi. Jest to dzień wolny, przeznaczony na płacenie podatków. Wszelkie urzędy finansowe, a także szkoły i inne lokale publiczne są na ten dzień wypożyczane przez instytucje podatkowe, obstawione tłumem policji i mrowiem tajnych agentów. Jak Ameryka długa i szeroka jej obywatele stoją w długich kolejkach, aby wypełnić swój obowiązek. Procent ludzi potrafiących wypełnić swoje zeznanie podatkowe jest tak samo znikomy jak u nas. 1976 Telefony polski Stierlitz na odczytowej trasie: Chicago, Cleveland, Nowy Jork spuścizna po Janie Erdmanie rabunek na Okęciu dubeltówka znów moja śmierć babci Frani wydarzenia czerwcowe i KOR Tomek w konspirze 2 stycznia rano, w czasie śnieżycy amerykańskiego kalibru Mundek zawiózł mnie samochodem do Chicago. Wieczorem miał się odbyć mój odczyt. Nastrój był dość nerwowy, bo jak mi powiedziano trzy dni wcześniej, w czasie wieczoru autorskiego profesora Adama Bromke z Toronto, nie uniknięto awantury. Wystarczyło bowiem, że prelegent niezbyt twardo opowiedział się przeciwko jakiejś komunistycznej sprawie, by grupa oponentów, młodych, szybkich i ostrych, wywaliła szyby wraz z okienną ramą, a następnie rozbiła o prezydialną ścianę butelkę z czerwoną farbą, tak że część uczestników została przystrojona w czerwone piegi. Ten wypadek spowodował, że prasowe zawiadomienie o moim odczycie zostało podpisane nie przez jednego przedstawiciela organizatorów, a przez trzech. Byli to: mjr dr Jan Morelewski, prezes Zarządu Okręgu Amerykańskiego Koła AK, inżynier Z.E, pre zes Zarządu Oddziału Chicagowskiego AK i płk Kazimierz S., prezes koła cichociemnych w Chicago. To już brzmiało bardzo poważnie. Jak na taką zawieję, frekwencja była nadspodziewanie dobra. Przebieg spotykania także udany. Bardzo pomocni okazali się Mundek Banasikowski, Marian Prusek, Wiktor Węgrzyn i Leszek Kalinowski, młody człowiek z Wrocławia, związany uczuciowo ze środowiskiem świętokrzyskim, który był tu akurat „na saksach” u rodziny. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to nieudolne sprawdzanie mnie wypadło żenująco. Prześcigali się więc teraz w uprzejmościach i serdecznych gestach. Przodował w nich, a także w dowcipach, prezes Oddziału Z.E Tuż przed końcem; zebrania puścił kapelusz po sali z apelem: - Koledzy, proszę o szeroki gest finansowy, bo nasz gość ma takie stypendium, że mu na jednego hamburgera dziennie ledwie starcza. Musimy więc zebrać tyle, aby po zapłaceniu sali i sprzątaczki zostało mu na drugiego hamburgera. Mimo iż nadmiaru pieniędzy nie miałem, po takim apelu przekazałem „honorarium” na fundusz akowski. Po tym spotkaniu zaczęto mnie traktować normalnie. Oczywiście nadal mieszkałem u Mariana Pruska, gdzie było miło i serdecznie. Na pierwszy proszony obiad poszedłem do płka S. Przed zupą pułkownik, bardzo zresztą sympatyczny pan, wygłosił polityczne credo: - Panie kolego, do tego domu nie wszedł dotąd żaden konsularny łaps. Mam nadzieję, że i pan do konsulatu nie pójdzie. - Panie pułkowniku - odparłem lekko rozeźlony - jestem tu na paszporcie Ministerstwa Kultury, a nie prywatnym, i do konsulatu po przyjeździe i przed odjazdem iść muszę. Taki jest przepis. Jeżeli zatem będzie pan obstawał przy swojej zasadzie, będę zmuszony wyjść. Ale przedtem proszę mi łaskawie wyjaśnić, jak pan tę zasadę godzi z własnym życiem rodzinnym? Przecież pana zięć, także partyzant AK, jest właścicielem biura podróży i z racji ciągłego organizowania wycieczek do Polski w konsulacie PRL bywa co najmniej dwa razy w tygodniu. Czy on też ma tu wstęp wzbroniony? - To są, panie kolego, dwie różne sprawy. Ideologia i biznes. On tam chodzi w sprawach biznesowych. Mam nadzieję, że pan także. Więcej do spraw łapsów konsularnych nie powróciliśmy. A obiad był naprawdę przedni. Podobne rozmowy prowadził ze mną Z.E Jako prezes Oddziału AK był nie tylko sternikiem, ale i inicjatorem wielu akcji wymierzonych przeciwko konsulatowi PRL pikietowania, bojkotowania oraz podobnych poczynań. Kiedyś zwierzył mi się, że będąc w Polsce został poddany rewizji osobistej. Zdziwiłem się, że tak ostry przeciwnik PRL jednak tam jeździ. - Jakże mam nie jeździć, jeżeli moja żona ma biuro podróży? Jadąc jako pilot, obniżam koszty naszej firmy. A który raz w roku pan był wtedy, gdy pana wzięli na rozbierankę? - Szósty. Po roku dowiedziałem się, że Z.R został zdjęty z funkcji prezesa przez swoich członków pod zarzutem konsularnego łapsostwa. Konsulat bowiem w tym czasie przeprowadzał generalny remont swego gmachu, prezes zaś był właścicielem instalacyjnej firmy elektrycznej. Gdy ogłoszono publiczny przetarg, stanął do niego i... wygrał. Czy był łapsem, głowy nie dam, ale ten przypadek przekonał mnie po raz n-ty do mądrości drzemiącej w ludowych przysłowiach, a szczególnie w tym, które mówi, że „kto mieczem wojuje, od miecza ginie”. Pewnego dnia zadzwonił telefon z pytaniem, czy nie chciałbym się spotkać z akowcem ze Lwowa, który jest jednym z kilku ocalałych z wielotysięcznego mordu, dokonanego przez sowietów na więźniach. Oczywiście, chciałem. Powieziono mnie na drugi koniec miasta. Wróciłem po paru godzinach zdrętwiały z przerażenia. Pamiętajmy, że działo się to prawie ćwierć wieku temu i wiele spraw było jeszcze mało znanych. Pan Rakoczyński, aresztowany w 1940 roku we Lwowie, został skazany podczas procesu w Kijowie na karę śmierci. Ale że był potrzebny jako świadek na kolejnym procesie we Lwowie, więc wyroku na razie nie wykonano. W maju 1941 przywieziono i osadzono go w więzieniu przy ulicy Łęckiego we Lwowie. Więzienie było przepełnione trzymano tam parę tysięcy ludzi. Gdy 22 czerwca uderzyli Niemcy, NKWD najpierw uciekło, a następnie wróciło i zaczęto systematycznie wyprowadzać więźniów do ewakuacji. Przez pełne tezy doby. Gdy Niemcy wjechali do miasta, NKWD-zistom pozostała do ewakuacji już tylko jedna, kilkuosobowa cela, w której znajdował się także Rakoczyński. Oprawcy w pośpiechu wrzucili do celi granat i uciekli. Poranieni więźniowie wybili ławą drzwi i zaczęli szukać drogi ucieczki. Niestety, wszystkie wyjścia były zamknięte. Po wielu bezskutecznych usiłowaniach postanowili spróbować szczęścia przez piwnicę. Gdy zeszli na dół, powalił ich straszliwy fetor, a widok był jeszcze okropniejszy. Wszystkie pomieszczenia piwniczne były aż po sufit wypełnione trupami więźniów. Każdy trup miał w piersi krwawą ranę od sztychu wąskiego, czterograniastego bagnetu. Tak wyglądała ewakuacja paru tysięcy ludzi z więzienia przy ulicy Łęckiego. Nim przeszli te kilkaset metrów wąską szczeliną pomiędzy zwałami trupów, potykając się i ślizgając w krwawej mazi, sięgającej im po kolana, minęła wieczność. - Do dzisiaj nie ma nocy, aby mi się to nie śniło - zakończył pan Rakoczyński. - Mam do pana prośbę. Wiem, że mieszka w Polsce inżynier Jerzy Węgierski. Jedenaście lat siedział na Kołymie, razem z Soiżenicynem. Teraz wrócił do kraju i spisuje naszą lwowską tragedię. Nie znam tego człowieka, ale proszę, niech go pan odszuka i w miarę możliwości pomoże w tej robocie. Przyrzekłem to memu rozmówcy i zaraz po powrocie odnalazłem inżyniera wtedy już profesora Węgierskiego w Katowicach. Nasz kontakt korespondencyjny przerodził się w wielką zażyłość. Wiele razy byliśmy sobie wzajemnie pomocni. Ale wróćmy do Chicago. Pewnego dnia zatelefonował towarzysz konsul Mickiewicz. Bezbłędnie wiedział, gdzie mnie szukać. Pytał, czy zechciałbym wziąć udział w spotkaniu autorskim, które konsulat chce dla mnie zorganizować. Podziękowałem za troskę i odmówiłem, wyjaśniając, że wszyscy ci, którzy się ze mną chcieli skontaktować, zrobili to już drugiego stycznia. Ja zaś mam umówionych kilka następnych spotkań z akowcami poza Chicago. Poza tym nie chcę stracić z trudem ponawiązywanych znajomości występując ostentacyjnie w gmachu konsulatu. Gdy zaś zrobił mi wyrzut, że nie dałem okazji dotąd się poznać ani konsulowi generalnemu, ani jemu, zapewniłem go, że zrobię to na wizycie pożegnalnej, przed odjazdem. Ta rozmowa na pewno nie przysporzyła mi przyjaciół w tamtym budynku, ale zbył świeżo jeszcze miałem w pamięci falę ostrzegających telefonów, za którą niewątpliwie stała część kadry konsularnej. Następny z kilkunastu interesujących telefonów był spod Chicago, od kuzyna. Tyle dziesiątków lat już przeżyłem na tym świecie i nie wiedziałem, że mam rodzinę w Ameryce. W czasie mej nieobecności kuzyn rozmawiał z Marianem Pruskiem i zapowiedział, że przyjedzie nazajutrz i zabierze mnie na weekend do siebie, sto mil od Chicago. Istotnie, na drugi dzień zjawił się sympatyczny, wielki misio, ucałowaliśmy się serdecznie, wsiedliśmy w obszerny samochód i pojechaliśmy w zaśnieżoną dal. Dopiero w czasie jazdy okazało się, że ma na imię Jerzy, że jest rodzonym bratem dyrektora Wydawnictwa Łódzkiego, a ich matka była Chłebowska z domu. Jurek w wieku siedemnastu lat, jako „Korab” wyszedł w listopadzie 1944 roku z NSZ-owską Brygadą Świętokrzyską pika „Bohuna” Antoniego Dąbrowskiego z Kielecczyzny. Przemieszczając się przez pół roku wśród dywizji niemieckich, znaleźli się w maju 1945 roku w okolicach Pragi czeskiej, gdzie zastał ich koniec wojny. Ożenił się z łączniczką dowódcy Brygady, sympatyczną Janką i teraz mieli już trzech dorodnych synów. Przegadaliśmy całą noc, w czasie której dowiedziałem się o wielu sprawach Brygady, o których się raczej nie mówi. Jurek, pracujący w miejscowej fabryce jako ceniony inżynier metalurg, w weekendy prowadził wraz z Janką przykościelną niedzielną szkółkę językową. Mieszkający w okolicy Polacy przywozili tu swe dzieci, aby utrwalały znajomość języka polskiego, a często wręcz zaczynały ją od zera. Młodzież podzielono na kilka grup wiekowych, a w każdej tworzone jeszcze osobne podgrupy, wedle stopnia znajomości języka. W ten sposób trzeba było doglądać i korygować pracę kilkunastu zespołów, czasem kilku, a często jednoosobowych. Wyjeżdżając z tego autentycznie rodzinnego domu wywoziłem także trochę literatury NSZ-owskiej, między innymi komplet „Zeszytów do Historii Narodowych Sil Zbrojnych”. Jeden z „Zeszytów” miał pewien znak szczególny, ciemną plamę po czarnej kawie na okładce (zapamiętanie tej plamy niedługo mi się przydało. W Chicago czekała na mnie kolejna intrygująca propozycja spotkanie z człowiekiem, który utrzymywał, że 30 czerwca 1943 roku mógł odbić na lotnisku Okęcie aresztowanego tego dnia Komendanta Głównego Armii Krajowej gen. Stefana Roweckiego „Grota”, ale podjęcia tej akcji mu zabroniono. Rzecz była sama w sobie absurdalna do tego stopnia, że dla poznania człowieka o tak nieposkromionej fantazji zdecydowałem się z nim spotkać. I znów jechałem ze dwie godziny nad jeziorem Michigan. Mój rozmówca Witold Strusiewicz, pseudonim „Wiktor”, w czasie wojny był porucznikiem i swój rodowód konspiracyjny wywodził z formacji Uderzeniowych Batalionów Kadrowych, czyli UBK Bolesława Piaseckiego. Po podporządkowaniu Armii Krajowej „wojskówki” Piaseckiego został skierowany do wywiadu nadmorskiego, gdzie odnotował pewne sukcesy w rozpracowaniu niemieckich umocnień i ruchów floty. Równocześnie prowadził szkolenie w podchorążówce UBK, zwanej „Niedźwiadkami”. Właśnie jeden z plutonów „Niedźwiadków” udało mu się ulokować w niemieckim przedsiębiorstwie budowlanym, zatrudnionym na Okęciu. „Wiktor”, wiedząc rzekomo wcześniej o aresztowaniu „Grota” i zamiarze wywiezienia go junkersem do Berlina, zgłosił gotowość uderzenia na niemiecki konwój w czasie przesiadki z samochodów do samolotu, ale mu kategorycznie tego zabroniono. Bezradnie stał na lotnisku i (rzekomo) widział, jak „Grota” prowadzono do samolotu, który natychmiast wystartował. Opowieść tę za zgodą rozmówcy nagrywałem na taśmę magnetofonową. Wiele z jej elementów było dość logicznych, z wyjątkiem paru, a szczególnie ostatniego epizodu ewentualnego odbicia „Grota”. Wiadomo bowiem, iż nikt wcześniej nie mógł być uprzedzony ani o fakcie aresztowania, ani też o zamiarze wywiezienia generała do Berlina samolotem. Zresztą Niemcy zaangażowali do tego przedsięwzięcia takie siły osłony, że akcję odbicia wróżącą jakiekolwiek szansę powodzenia mogła podjąć jednostka w sile co najmniej batalionu, i to doskonale wyszkolonych i odpowiednio uzbrojonych komandosów. Moje delikatne próby zderzenia jego wersji z bezdyskusyjnymi, dość dobrze już znanymi historykom realiami nie odnosiły żadnego skutku. Strusiewicz nie chciał w ogóle podejmować dyskusji, pragnął jedynie, abym nagrał jego relację i w podanej przez niego wersji ją upowszechnił. Założyłem więc następną taśmę i opowieść popłynęła dalej. Po wywiezieniu generała, „Wiktora” wycofano z kadry podchorążówki i pozostawiono wyłącznie w pracy wywiadowczej. W tym czasie jeden z jego podkomendnych został aresztowany przez gestapo. „Wiktor” był pewien, że tamten nie wytrzyma badań i adres zwierzchnika wyjawi. Wobec tego, że mieszkał ze sparaliżowaną matką, Niemką z pochodzenia, skoligaconą z arystokracją niemiecką, nie mógł jak twierdził jej i siebie usunąć w inne miejsce, postanowił więc zostać pod zagrożonym adresem i czekać na rozwój wydarzeń. Aby zorientować Niemców w razie wpadki, z kim mają do czynienia, miał przy sobie kopię ostatniego raportu wywiadowczego. Robił to wszystko przy rzekomej akceptacji owych poczynań ze strony władz wywiadu AK. Stało się tak, jak przypuszczał. Aresztowano jego i matkę, znaleziono kopię raportu, badano i torturowano. Po rzekomym namyśle wyraził wreszcie zgodę na współpracę i po pewnym czasie został przeniesiony do centrali gestapo do Berlina przy Alexanderplatz, gdzie już pracował „na wolnej stopie” jako specjalista od rozpracowywania polskiego podziemia. Jego bezpośrednim przełożonym był SS Hauptsturmfuhrer Thieme. W czasie Świąt Wielkiej Nocy 1944 roku sprowadzono mu z Warszawy do Berlina narzeczoną, z którą pod nadzorem gestapo spędził dwie doby w hotelu. (To jego wersja. Z późniejszych moich ustaleń wynikało, że spotkanie odbyło się bez żadnego nadzoru i młodzi poruszali się po Berlinie bez żadnej kontroli, między innymi kilka razy byli w kinie). Tuż po wybuchu Powstania, otrzymał rozkaz wyjazdu pod Warszawę do sztabu gen. Ericha von dem Bacha-Zelewskiego i tam polecono mu przekraść się na stronę powstańczą, skontaktować z pikiem Januszem Bokszczaninem „Sępem” (o którego niechęci do wybuchu Powstania Niemcy wiedzieli), skłonić go do puczu przeciwko generałowi i doprowadzić do wygaszenia walk. Rozkazu nie wykonał, gdyż walki w tym czasie na barykadach Woli miały przebieg tak gwałtowny, że o jakimkolwiek przekradaniu się nawet trudno było marzyć. Ostatnim jego frontowym wcieleniem miała być funkcja oficera łącznikowego przy sztabie Reichsfiihrera S S Himmlera, w dowództwie grupy armii „Weichsel” („Wisła”) na Pomorzu, na wypadek bezpośredniego zetknięcia się z polskimi formacjami l Armii Wojska Polskiego. W ostatnich dniach wojny, w Berlinie, na jego rękach miał skonać jeden z przedwojennych premierów rządu II Rzeczypospolitej, profesor Leon Kozłowski, który po ucieczce z Rosji w 1942 roku i przedostaniu się przez front wschodni, oddal się w ręce Niemców. Śmierć Kozłowskiego miała nastąpić w wyniku kontuzji spowodowanej wybuchem amerykańskiej bomby specjalnej konstrukcji, zwanej torpedą powietrzną. Po wojnie Strusiewicz objawił się w Londynie, gdzie od razu zakwestionowano jego współdziałanie z wywiadem akowskim w czasie pracy w gestapo. Musiał szybko stamtąd uchodzić, zagrożony aresztowaniem. Przeniósł się do Monachium, związał z wywiadem Gehlena i wszedł w siatkę przerzutów do kraju, organizowaną przez Delegaturę Sił Zbrojnych. Między innymi kurierował w 1946 roku do Polski, pod Rybnikiem strzelał się z patrolem WOP zabił dwóch żołnierzy, przedarł się do Warszawy, gdzie zameldował się u prezesa III Zarządu organizacji Wolność i Niezawisłość ppłka Wincentego Kwiecińskiego „Plebana”. Następnie powrócił do Monachium, gdzie nieznane mu siły dokonały na niego kilku nieudanych zamachów. Zniechęcony wyjechał do Ameryki, gdzie milczał prawie trzydzieści lat. Ale teraz, gdy widzi, jakie kariery kombatanckie robią jego koledzy z AK, zaś jemu, z takimi zasługami, odmawia się weryfikacji i stawia zarzut kolaboracji z gestapo, postanowił przerwać milczenie. Obiecałem mu zweryfikować jego relację opiniami ludzi, na których się powołuje i zależnie od wyniku zużytkować to publicystycznie lub nie. Zbliżał się czas powrotu do Polski. Co prawda miałem jeszcze miesiąc do odlotu z Nowego Jorku, ale trasę wybrałem sobie dość zawiłą, podzieloną na etapy i przypominającą raczej rzut sierpem niż linię prostą. Czekała mnie jeszcze pewna powinność w konsulacie. Obiecałem wizytę, a prócz tego chciałem po raz pierwszy, jadąc na paszport służbowy Ministerstwa Kultury i Sztuki, wwieźć literaturę emigracyjną do Polski legalnie. Okazałem Mickiewiczowi zaświadczenia: Komisji Zagranicznej Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich, Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk, Biura Współpracy Kulturalnej z Zagranicą Ministerstwa Kultury i Fundacji Kościuszkowskiej, w których czarno na białym było napisane, że wszystko co wiozę jest materiałem zebranym do pracy naukowej, publicystycznej i literackiej. Mickiewicz bardzo uważnie to przeczytał i do czterech owych zaświadczeń dodał piąte, z konsulatu, adresowane do Urzędu Celnego na Okęciu. Poprawiło to moje samopoczucie, bo samych książek i kserokopii wraz z amerykańską encyklopedią od Mariana Pruska miałem ponad sześćdziesiąt kilogramów. I już bardziej uprzejmie rozmawiałem z Mickiewiczem. Pierwszy skok z Chicago wykonałem do stanu Ohio, gdzie w Westlake mieszkali państwo Zajdlerowie, akowcy z Powstania i prezesi tutejszego Oddziału. Nie żyło tu zbył wielu żołnierzy Armii Krajowej, ale frekwencja była nadzwyczajna. Przy herbacie i cieście drożdżowym przesiedzieliśmy bite sześć godzin. Po kilku dniach następny skok wykonałem do Detroit, gdzie spotkanie przebiegło podobnie. Stamtąd zabrała mnie samochodem przybyła specjalnie z Toronto Lalka Duda, która się uparła, abym w drodze powrotnej jechał koniecznie przez Kanadę. Teraz się wyjaśniło, dlaczego jej tak na tym zależało. Otóż uznała, że dwa miesiące wcześniej okazała mi za mało serca rodzinnego i teraz, 15 lutego, w dniu moich urodzin, urządziła przyjęcie dla wszystkich nowo pozyskanych przyjaciół. Byli więc i państwo Czerwińscy, i Leszkowie Struzikowie, i świeżo przybyły z kraju Jurek Ferfecki, razem dwadzieścia parę osób. Panie w długich sukniach, panowie w czerni, słowem Wersal. To było bardzo sympatyczne. Ledwo zdążyłem nagrać na taśmę magnetofonową relacje dwóch akowców z Nowogródczyzny i już musiałem odjeżdżać do Nowego Jorku. Zakwaterowałem się u przemiłych państwa Grzelaków, oczywiście akowców, na tak zwanym Murzynowie, czyli w dzielnicy Jamayca. Ostatni odczyt miałem zaplanowany na 24 lutego w pięknej sali Fundacji Kościuszkowskiej, pełnej wspaniałych obrazów z polskich dziejów górnych i chmurnych. Zostało mi więc jeszcze parę dni, które wykorzystałem na wypad do Konopiszek. Po angielsku nazywa się to Hempstaedt, co w interpretacji gospodarza Stanisława, szefa tutejszego Domu Polskiego, tłumaczyło się jako wileńskie Konopiszki. Stanisław, oficer AK z Nowogródczyzny, był dla mnie klasycznym przykładem tego, jak sobie Polak wyobraża życie w Ameryce i co z tego w ostateczności wynika. Po wojnie wraz z bratem, także akowcem, znaleźli się za wielką wodą i od razu rzucili się w wir rozległych interesów. Zakupili kilkadziesiąt ciężarówek z demobilu i założyli wielkie przedsiębiorstwo transportowe. Ruch w interesie był ogromny, a dochody jeszcze większe. I nagle jeden z ich pracowników uległ wypadkowi. Zabrano go do szpitala, a że był niezbyt przytomny, nie mógł udzielić dokładnych informacji o pracodawcy. Podał tylko jego nazwisko. Szpitalowi więcej nic było potrzebne, zatelefonowali do miejskich władz podatkowych, aby ustalić adres. A tu okazało się, że nie ma go w wykazach. Zdetonowany rejestrator szpitalny zatelefonował o oczko wyżej, do stanowych władz podatkowych i tam sytuacja się powtórzyła. Do władz federalnych już nie potrzebował dzwonić, bo zrobiły to za niego placówki miejska i stanowa. W wykazach federalnych także takie nazwisko nie figurowało. To już w amerykańskich głowach przestało się mieścić. Matkobójca czy dzieciobójca przy pomocy dobrego adwokata może się tam wybronić przed wysokim wyrokiem, a nawet zwolniony za kaucją może odpowiadać z wolnej stopy. Ale ten kto nie płaci podatków, jest w pojęciu prawa amerykańskiego supersabotażystą i zbrodniarzem takiej kategorii, że dla niego nie ma żadnej taryfy ulgowej. Kilkadziesiąt wozów policyjnych na sygnałach pędziło do firmy Stanisława z szybkością większą, niż kiedyś w obławie na Al Capowe’a. Obu właścicieli skuto, aresztowano, firmę zlicytowano za grosze i zanosiło się na proces z bardzo ciężkim wyrokiem. I wtedy adwokat podczas widzenia powiedział mu: - Za dwie godziny biorą cię na stół operacyjny i usuwają ci trzy czwarte żołądka. - Ale dlaczego? Przecież żołądek mam zdrowy. - Głupi jesteś. Masz robić to co ci mówię. Gdy tylko wrócisz do celi, upadniesz, zaczniesz się zwijać i krzyczeć. Lekarz już wie, że masz wrzody żołądka. No i tak się stało. Zoperowano go, choć nadal nie mógł pojąć dlaczego. Aż do dnia rozprawy. Na rozprawie najbardziej atakował go jego własny adwokat, który w ostatnich słowach swej mowy powiedział: - Tacy obywatele są zakałą naszego społeczeństwa. I każdy wyrok, jaki wysoki sąd wyda, będzie dla niego za mały. Ale czy możemy dopuścić do tego, aby taka pijawka, która niezapłaconymi podatkami wyssała już z nas tyle pieniędzy, dalej drenowała społeczeństwo? Przecież on prawie nie ma żołądka. Musi jeść mało a często i do tego specjalnie dobrane pożywienie. On się na kuchnię więzienną zupełnie nie nadaje. Dla niego trzeba by specjalnie stworzyć osobną nie tylko kuchnię, ale cały system żywienia. Czy nas na to stać? Sąd podumał i doszedł do przekonania, że nie stać. Skończyło się na wysokim wyroku, którego wykonanie zostało zawieszone. Obwarowano go jednak klauzulą, że Stanisławowi wszystko co zarobi (jako dochód stały) powyżej pięćdziesięciu dolarów tygodniowo, zostanie zajęte na poczet podatków. I tak oto Stanisław już od kilkunastu lat dostawał tygodniową, stalą pensję w wysokości 49,99 dolarów, a do tego o wiele większe nagrody i premie, które nie były dochodem stałym. A on się tym wszystkim wcale nie przejmował. Żył z uśmiechem na ustach w Ameryce, a myślami i kolorowymi snami błądził stale po Nowogródczyźnie. Spędziłem z nim, w jego Polskim Domu wspaniałe trzy doby, bez odrobiny snu, bo szkoda nam było na to czasu. 24 lutego, w domu fundacji, profesor Kusielewicz wygłosił bardzo pochlebne wprowadzenie do mego wykładu o „Wachlarzu”. Po raz pierwszy na spotkaniu autorskim w Ameryce akowcy stanowili mniejszość na sali. Przeważali profesorowie, pracownicy licznych bibliotek i placówek naukowych Nowego Jorku. To był bardzo ważny wieczór. Szczególnie ucieszyła mnie obecność na sali Jana Erdmana. Wiedziałem, że ze swej farmy „Arka” w Middlefield miał do Nowego Jorku ponad dwieście mil, a jednak przyjechał, jak telefonicznie obiecał. Został też na noc i nazajutrz zaprosił mnie na śniadanie. Serdeczne stosunki łączące mnie najpierw z panem Janem, a potem także jego żoną Martą, córką Melchiora Wańkowicza, nazwaną przezeń Tirliporkiem, trwały już ładnych parę lat. Ile razy państwo Erdmanowie odwiedzali Warszawę, pamiętali o tym, aby odwiedzić i nas. Pan Jan, przedwojenny dziennikarz sportowy, a w czasie wojny żołnierz Brygady Karpackiej, Tobrukczyk, uważał, że ma do spełnienia pewną powinność. Był szwagrem ppłka dypl. inż. Macieja Kalenkiewicza „Kotwiczą”, hubalczyka, cichociemnego i ostatniego komendanta podokręgu Nowogródz kiego AK, który zginął 21 sierpnia 1944 roku w kilkugodzinnej bitwie z wojskami NKWD na polach chutoru Surkonty. Ta postać i ten bój zostały w kraju rządzonym przez komunistów obłożone pieczęcią milczenia. Ale Erdman żył z drugiej strony kurtyny, gdzie te zakazy na szczęście nie obowiązywały. I przygotowywał do druku swoją wspaniałą książkę. Była to Droga do Ostrej Bramy. Stąd nasze częste kontakty, bo i mnie postać ppłka „Kotwiczą” była bliska. Spotkaliśmy się nazajutrz na śniadaniu, które zaczęliśmy szampanem. Bo pan Jan pamiętał, że jest to dzień moich imienin. Specjalnie dlatego został. I jeszcze z jednego powodu: - Drogi panie Cezary. Chcę się z panem pożegnać. Nie tylko dlatego, że pan jutro wraca do Polski. Ja już tam się nie zjawię, choć oboje z żoną planowaliśmy wyjazd latem tego roku. Jestem po długich rozmowach z moimi lekarzami. Dają mi czas na życie tylko do kwietnia. Zatem za dwa miesiące odejdę. Chciałem się z panem serdecznie pożegnać, bo przypadł mi pan do serca i wierzę, że to co zacząłem, pan dokończy. Ja zostawię po sobie książkę o Macieju. Wierzę, że panu uda się coś więcej. Zdrętwiałego z przerażenia uściskał mnie serdecznie. Przekonywałem go, że lekarze mogą się mylić i że przeżyje nie tylko ten, ale i następne kwietnie. A co do ppłka Macieja, to dopóki sił, pamiętać będę o tym zobowiązaniu. Pożegnaliśmy się z wilgocią pod powiekami. Śnieg zacinał na ulicy, gdy Jan, bardzo wysoki i bardzo chudy, odwrócił się jeszcze i pomachał mi ręką. Wybiegając nieco do przodu dodam, że bardzo się bałem tego kwietnia. A jednak nic złego z Middlefield nie nadeszło. A w lipcu otworzyłem w Warszawie drzwi, bo ktoś dzwonił i znów ucałowaliśmy się z dubeltówki. I tak było jeszcze parę razy. Aż do pewnej Wigilii. Co do poruczonej mi pamięci o „Kotwiczu”, nie przypuszczałem, że w szesnaście lat później dane mi będzie współuczestniczyć w podejmowaniu ważkich w tej sprawie decyzji, a następnie, w imieniu władz III Rzeczypospolitej, przemawiać na świeżo zbudowanym cmentarzyku „Kotwicza” i jego żołnierzy w Surkontach. Następnego dnia, po niespełna czteromiesięcznym pobycie w Ameryce, wracałem do Polski. Gdyby nie arogancja i chamstwo pijanych kurierów MSZ, którzy pełen pasażerów samolot LOT-u traktowali jak swoje prywatne rancho, byłby to całkiem przyjemny lot. Ponura rzeczywistość zaczęła się już po pierwszych krokach w sali odpraw. Najpierw pokiwaliśmy sobie z Grażynką stojącą na balkonie, a potem pani celniczka, do której odstałem swoje pół godziny, obejrzawszy mój paszport, skierowała mnie do siedzącej samotnie koleżanki. Ta z kolei, po sprawdzeniu paszportu, kiwnęła na dwóch cywilów, którzy założywszy zielone opaski z napisem „Służba Celna” dołączyli do nas i padło polecenie: - Proszę wypakować wszystko. Trwało to trzy godziny. Samoloty przylatywały, sala odpraw się zapełniała, pustoszała, a „my pracowaliśmy powoli, ale systematycznie. Wszystkie książki, czasopisma, kserokopie, zdjęcia, slajdy, notatki, zostały odłożone na bok, a przy każdej próbie wyjaśniania, do czego mi to jest potrzebne, celniczka o rybich oczach zasłużonej czekistki mówiła: - Wszystko to obywatelowi zostanie zwrócone, tylko odpowiednie władze muszą się z tym zapoznać. A odpowiednie władze z zielonymi opaskami stały i gapiły się z tak znudzonymi minami, że denerwowało to nawet celniczkę. Wreszcie skończyło się rozbebeszanie bagażu i nastąpiła segregacja. Po kilkunastominutowej „wymianie zdań” celniczka zgodziła się łaskawie zwolnić amerykańską encyklopedię, lecz wszystkie książki i periodyki polskojęzyczne zostały zarekwirowane bezapelacyjnie. Było tego ponad trzydzieści sztuk. Moje liczne zaświadczenia od bardzo szacownych instytucji nawet nie zostały przeczytane. Potem przeglądano sześćset slajdów i kilkaset zdjęć, przy czym towarzysze cywilni się nieco ożywili, domagając się wyjaśnień who is who. Moja gotowość do konwersacji jednak akurat się wyczerpała. I na tym właściwie zalegalizowany bezprawiem rabunek się zakończył. Spisano jeszcze odpowiednie protokóły i po czterech godzinach już byłem wolny. Nazajutrz po przyjeździe rozpocząłem walkę o odzyskanie zagarniętych mi książek. Poodbijałem w dziesiątkach egzemplarzy zaświadczenia instytucji naukowych i państwowych, potwierdzających profesjonalną przydatność zarekwirowanych materiałów i zacząłem bombardować odwołaniami wszystkie centralne instytucje. Dzielnie wspierał mnie w tej walce Zbigniew Załuski, przewodniczący Komisji Zagranicznej Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich. Przeważnie jednak było to rzucanie grochu o ścianę. Nie raczono mi nawet odpowiedzieć. Choć nie wszyscy milczeli. Rzecznik prasowy prezesa Głównego Urzędu Ceł udzielił mi połajanki, że tacy jak ja wyjazdy stypendialne wykorzystują do zaśmiecania ludowej ojczyzny jadowitą i wrogą dywersyjną bibułą. W wyniku trzyletnich upartych starań udało mi się odwojować jedną, jedyną książkę tomik miłosnych wierszy z dedykacją od powstańczego autora, Zbyszka Chatko z Chicago. Nie był to koniec spotkań ze zrabowanymi mi książkami. Kiedyś zostałem zaproszony przez jednego z głośnych dyspozycyjnych historyków. Za przyzwoleniem gospodarza przeglądałem co ciekawsze pozycje jego imponującej biblioteki. I naraz wziąłem do ręki jeden z „Zeszytów do Historii NSZ”. Na okładce miał znaną mi plamę po kawie. Nic dziwnego, że współuczestnicy takich rabunków mieli wspaniałe biblioteki. Nie wytrzymałem i powiedziałem gospodarzowi, skąd znam tę książkę. Rozstaliśmy się bez podania rąk i przestaliśmy się znać. Nie miałem żadnych wątpliwości co do tego, że cała afera z rekwizycją książek na Okęciu była kolejną, dwudziestą czwartą odgrywką „służb specjalnych”. W tym samym mniej więcej czasie przypinano do piersi Wiktora Siennickiego Order Sztandaru Pracy II klasy. Szedł nadal w górę. W domu, po przyjeździe z Ameryki, czekało zawiadomienie z Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej o przywróceniu mi po czterech latach zezwolenia na dubeltówkę. Oczywiście nadal bez wyjaśnienia choćby słowem, dlaczego mnie ta restrykcja w ogóle dotknęła. Natychmiast pojechałem do „Barabasza” z podziękowaniem za pomoc w potrzebie i odebrałem sauerkę. Od tej pory już parę razy miałem zamiar zrezygnować z myślistwa, ale wiązałoby się to automatycznie z wyzbyciem się broni. A ta od kilku lat była barometrem traktowania mnie przez czerwonych. I jeszcze parę lat sygnalizowała bezbłędnie objawy natężenia niechęci. Po kilku zaś latach naraz okazało się, że bez żadnych starań mogę natychmiast dostać zezwolenie również na selekcjonerską broń kulową, którego dotąd systematycznie mi odmawiano. Tak już jednak przywykłem do roli obywatela drugiej kategorii w PRL, że z tej łaskawości nie skorzystałem. W sprawie wznowienia moich Gór Świętokrzyskich, mimo upływu pięciu lat od dodruku pierwszego nakładu, nic się nie zmieniło. Owszem, zmienił się dyrektor w „Iskrach”, ale nowy utrzymał nadal w mocy decyzję poprzednika. Tak mi się wtedy zdawało. Prawda zaś była bardziej prozaiczna. Figuranci na dyrektorskich pensjach i stołkach nie mieli w rzeczywistości w takich sprawach nic do powiedzenia. Nie mieli nawet odwagi przyznać się do własnego ubezwłasnowolnienia. Minie następnych pięć lat, nim w okresie piętnastu miesięcy pierwszej „Solidarności” pękną na jakiś czas czekistowskie zakazy i posłuszeństwo wobec nich ludzi bez twarzy. I upłynie kolejnych lat piętnaście, gdy w 1990 roku w pole mice na łamach „Trybuny Ludu” (18 maja 1990 roku) Andrzej Wasilewski, były sekretarz KC PZPR, napisze: „Dla pełnego obiektywizmu winienem jednak stwierdzić, że w latach 1979-80 zwolniono do druku 27 wstrzymanych książek, w tym utworów W Wnuka, C. Chlebowskiego, J. Łojka, J.S. Sito, J.J. Szczepańskiego, J. Komolki, A. Brauna, S. Vincenza, E. Lipińskiej, J. Kornhausera.” Muszę przyznać, że towarzystwo, w jakie mnie wkomponowano, było przednie, niemniej świadomość tego nie rekompensuje w żadnym stopniu strat, jakie przez bezsensowną blokadę wprowadzoną przez despotycznych karierowiczów politycznych wszyscy ponieśliśmy. Nie stwierdziłem też żadnych postępów w sprawie mego doktoratu. Obaj z promotorem czekaliśmy nadal na wzajemną zmianę stanowisk. Z radością za to odnotowałem wysoki lot Weroni i Tomka na studiach. Kończyli przedostatni rok. Tomek nie dosypiał nocami, bo jako astrofizyk był ściśle związany z pracą na dużym komputerze w obserwatorium, a czas, jaki był mu potrzebny do wykonania swoich obliczeń, mógł spędzać przy tej machinie tylko w nocy. Tymczasem ogrodzenie i sam gmach obserwatorium w Alejach Ujazdowskich był wieczorami zamykany, zaś wszystko to mieściło się vis-d-vis Urzędu Rady Ministrów, przełażący więc w środku nocy przez wysokie sztachety ogrodzenia Tomek, stawiał niejednokrotnie na nogi całe Biuro Ochrony Rządu. Z bardzo symbolicznego stypendium Fundacji Kościuszkowskiej udało mi się dzięki gościnności moich amerykańskich przyjaciół nieco zaoszczędzić i przywieźć dla Weroni mały pierścionek z brylancikiem, a dla Tomka zegarek kwarcowy wielką wtedy nowość. Gdy mu go dałem w kawiarni „Wilanowskiej”, ten stary już, dwudziestotrzyletni młodzieniec wydał taki okrzyk bojowy Indian Bosokrowych, że połowa ludzi pijących kawę zerwała się na równe nogi. Po przyjeździe z Ameryki natychmiast zacząłem nawiązywać kontakty z ludźmi, którzy mogliby mi pomóc zweryfikować chicagowskie rewelacje Strusiewicza. Otóż nie ulegało wątpliwości, że w UBK taki oficer istniał i że był związany z podchorążówką „Niedźwiadków”. Potwierdziły się też ślady jego działalności w wywiadzie nadmorskim AK. Wiedziano również o jego aresztowaniu i fali aresztowań oraz represji, które po nim nastąpiły. Nikt natomiast nie potwierdził jego meldunku o gotowości odbicia gen. „Grota” na Okęciu czy też związków z wywiadem AK po aresztowaniu. Owszem, jeden z UBK-owców po Powstaniu spotkał go w Grodzisku Mazowieckim w niemieckim mundurze podoficerskim i był nagabywany o kontakt z podziemiem. Wiedząc jednak o aresztowaniach spowodowanych przejściem „Wiktora” na stronę niemiecką, szybko zerwał z nim kontakty. Żyjący jeszcze wtedy ppłk Wincenty Kwieciński, prezes III Zarządu WIN, potwierdził spotkanie ze Strusiewiczem po wojnie w kraju jako z kurierem przybyłym z Monachium, ale znając spustoszenia spowodowane jego zeznaniami na gestapo i ciążący za to na nim wyrok śmierci, odesłał go natychmiast z powrotem, przesyłając za granicę radiowy meldunek o agenturalnej roli wysłannika. Nie wykluczał, że późniejsze zamachy na Strusiewicza w Monachium były spóźnioną próbą wykonania zaległego wyroku, wywołaną jego depeszą. Londyn skwitował rzecz jednym zdaniem bezdyskusyjny agent gestapo. Początkowo postanowiłem nie poruszać tej sprawy w żadnej formie, bo jakkolwiek bym ją nagłośnił, zrobiłbym właśnie to, na czym przede wszystkim zależało Strusiewiczowi wprowadziłbym ją w orbitę poważnych historycznych dociekań. Doszły mnie jednak wieści, że stara się on zainteresować swoim życiorysem innych ludzi pióra, którzy podchodzą do tej sprawy nie jako do materiału historycznego, a jako do sensacji. Postanowiłem więc popertraktować kolejno z kilkoma wydawcami, aby wydać jego nagraną na taśmie relację i zderzyć ją z druzgocącą opinią ludzi, na których się powołuje, w tym także przyjaciół jego byłej narzeczonej. Chętnych wydawców początkowo nie było, a gdy wreszcie udało mi się namówić nowo powstałą Krajową Agencję Wydawniczą, świadkowie wycofali swoją zgodę na cytowanie ich opinii. Między innymi dlatego, że byli nachodzeni przez syna „Wiktora”. Tak więc książeczka, która się miała ukazać pod tytułem Człowiek, który chciał być Stierlitzem, nie ujrzała światła dziennego. Wydawało się, że sprawa umrze śmiercią dla niej najwłaściwszą, przez zapomnienie. Tak się jednak nie stało. Po kilku latach jeden z historyków w swej książce o „Grocie” zacytował relację Strusiewicza, obwarowując ją oczywiście licznymi znakami zapytania. Niemniej jednak fakt wejścia świadectwa „Wiktora” do poważnych rozważań historycznych zaistniał. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko ogłosić w „Polityce”, najpoważniejszym wtedy tygodniku, co na ten temat udało mi się ustalić; oczywiście szanując wolę autorów zachowałem ich incognito. Po kilku miesiącach doszły mnie wieści, że Strusiewicz ostrzega znajomych przede mną, jako wysokim funkcjonariuszem SB! Znalazło się kolejne „godne” ogniwo w tym dziwnym łańcuszku. W lipcu 1976 roku zatelefonował jakiś człowiek, prosząc o spotkanie w sprawie moich reportaży z Ameryki publikowanych w „Kierunkach”. Było ich osiem, każdy na kolumnę dużego formatu. Na ogół chętnie przyjmuję takie propozycje, ale tym razem miałem złe przeczucie. Bo choć padło słowo „prośba”, ton był kategoryczny. Przy tym człowiek nie bardzo wiedział o co mu chodzi. Ponieważ w tym czasie ciągle jeszcze wojowałem o oddanie zarekwirowanych mi książek, więc niewiele myśląc palnąłem: - Panie, co pan mi tu będzie opowiadał bzdury o jakichś reportażach. Pan nie jest żadnym czytelnikiem, tylko funkcjonariuszem SB. Na kawie się z panem nie spotkam, a jeżeli coś do mnie macie, proszę mi przysłać wezwanie zawierające numer sprawy i charakter, w jakim jestem wezwany i na tym skończyłem rozmowę. Nazajutrz dzielnicowy przyniósł mi wezwanie jako świadkowi w sprawie oznaczonej niewiele mówiącym numerem. Zjawiłem się w wyznaczonym terminie. Przyjęli mnie dwaj „najprzystojniejsi chłopcy z całej wsi” z zabójczymi bokobrodami i wąsami. Odebrali wezwanie, wrzucili do kosza i powiedzieli: - No przecież, panie Cezary, nie będziemy się bawili w jakieś wezwania. Napisał pan fajne reportaże i chcieliśmy pana prosić, aby niektóre fragmenty tych reportaży pan dla nas rozszerzył, zgoda? - Żadna zgoda. Po pierwsze, dla was panem Cezarym nie jestem. Po drugie, wszystko co chciałem moim czytelnikom napisać, napisałem. I po trzecie jeżeli jeszcze raz zostanę wezwany pod fałszywym pretekstem, złożę skargę do KC. Wstałem i wyszedłem. Więcej w tej sprawie nikt mnie nie wzywał ani nie nagabywał. W lecie tego roku zmarła w Grodźcu moja babcia Frania. Miała dziewięćdziesiąt lat. Ta ostatnia, grodziecka dekada upłynęła jej na coraz bliższym kontakcie ze zmarłymi dziećmi. Traciła pamięć do tego stopnia, że kiedy ostatnio w dniu Wszystkich Świętych przyjechaliśmy po nią z Grażynką i ojcem, aby razem pojechać na cmentarz Boleradzki, babcia cały czas brała udział w naszej rozmowie i naraz, już przy naszym grobowcu, zwróciła się do mnie: - Jeżeli pan jest z Warszawy, to pan tam powinien znać mego wnuczka, Czarusia. Zmarła cicho, spokojnie, bez żadnych obłożnych chorób. Po prostu serce stanęło. Na pogrzebie było kilkadziesiąt najbliższych osób. No bo kto ją w malej, włączonej administracyjnie do Będzina, grodzieckiej dzielnicy pamiętał sprzed trzydziestu pięciu lat? W zadziwiającym rytmie odchodzili do tego grobowca moi najbliżsi. Mama w 1945, Toda w 1956, Hania w 1966, babcia w 1976. Po kolejnych dziesięciu latach w 1986 roku umarł mój ojciec. Druga połowa lat siedemdziesiątych była czasem radykalnych zmian w życiu państwowym. Pierwszą połowę tej dekady cechowała pewna obfitość na rynku importowanych dóbr konsumpcyjnych, co było efektem nieodpowiedzialnego zaciągania wielomiliardowych pożyczek z Zachodu. Również łatwiejszy dostęp do zakupu samochodów i tym podobne pozorne dowody wzrastającego dobrobytu powodowały, że kotlet schabowy, maluch i M 3 przysłoniły wielu Polakom wszystkie inne problemy. Przeciętny Polak, nie dociekając przyczyn, okres „wczesnego Gierka” stawiał o wiele wyżej od epoki „późnego Gomułki”. Tymczasem oba jak wykazuje perspektywa historyczna były sobie równe i w zasadzie mało warte. Ale w warunkach pozorów gierkowskich przewag łatwiej było „przykręcać śrubę” w dziedzinach niekonsumpcyjnych, jak choćby w kulturze i wszelkich dziedzinach mogących powodować niezadowolenie wielkiego brata. Tu Gierek nie miał ambicji „wczesnego Gomułki”. Zasada pokornego wasala była mu bliższa. Należało przede wszystkim poskromić dość już niezależną u nas literaturę historyczną. Powołując się na rozumianą po marksistowsku „polską rację stanu”, podejmowano co jakiś czas decyzje bezprawne, ale skuteczne. Pierwszą taką decyzją było odebranie prawa do wydawania książek o wojskowej i wojennej tematyce historycznej, edytorom niewojskowym. A przecież w Polsce istniało tylko jedno takie wybrane i zaufane wydawnictwo MON. Oznaczało to na przykład przynajmniej dwudziestokrotnie mniej książek dotyczących II wojny światowej na rynku, nie mówiąc już o ich rzetelności. Kolejne zarządzenie, równie bezprawne, stanowiło, że nim wejdzie w życie zarządzenie pierwsze, każda książka historyczna, której tematyka była związana z wojskiem nowa czy też wznawiana musi, poza normalną cenzurą polityczną, przejść przez cenzurę wojskowo-kominternowską, czyli uzyskać recenzję wewnętrzną Wojskowego Instytutu Historycznego. Dodam, że imienia Wandy Wasilewskiej. A jaka to miała być recenzja, odczuł na własnej skórze dziś generał (od 8 maja 1995 roku), a wtedy pułkownik Stanisław Komornicki, pracownik tegoż WIH-u. Dano mu do zaopiniowania maszynopis książki Władysława Bartoszewskiego 1869 dni Warszawy. Zgodnie ze swoją wiedzą płk. Komornicki napisał recenzję pozytywną i książka się w jakimś szczątkowym nakładzie ukazała. I oto w ciągu kilku dni za ten swój „wrogi” wobec PRL czyn został z WIH-u i wojska wyrzucony, bez prawa do emerytury. I gdyby nie korygujący głupotę innych podkomendnych raport u gen. Jaruzelskiego, Komornicki byłby naprawdę za burtą. Skończyło się jednak tylko na wcześniejszej emeryturze. W tej sytuacji nie miałem co marzyć nie tylko o wydaniu żadnej nowej, ale nawet wznowieniu starej akowskiej książki. Na wszystkie pisma, jakie w tej sprawie kierowałem do „Iskier”, „PAX-u” czy innych oficyn, otrzymywałem odpowiedzi odmowne, ze skierowaniem do Wydawnictwa MON. Udając naiwnego, zacząłem zarzucać tegoż monopolistę moimi propozycjami wydawniczymi i wznowieniowymi. Przez trzy najbliższe lata skierowałem tam prawie dziesięć propozycji. Wszystkie wywołały odpowiedzi odmowne, niektóre wprost, inne w sposób zawoalowany. Nie dziwiło mnie to wiedziałem, iż siedzieli tam ludzie wyjątkowo mściwi, a ja im ku temu powodów dałem niemało. Tymczasem miałem już całkiem nieźle przygotowany materiał do dwóch nowych książek do zbioru, który sześć lat później ukazał się w Krajowej Agencji Wydawniczej pod tytułem Cztery z tysiąca, oraz do Monografii Okręgu Nowogródzkiego Armii Krajowej. Na tę drugą, trudną przecież książkę, umowę zawar łem bardzo łatwo. Oczywiście w „PAX-ie, jako na opracowanie archiwalne. Na umowę na Cztery z tysiąca musiałem czekać do okresu pierwszej „Solidarności”. Całkowity zastój w wydawaniu książek o tematyce akowskiej powodował, że jedynym odczuwalnym wsparciem dla naszego budżetu domowego były znów spotkania autorskie. Właśnie w 1976 roku miałem ich rekordową liczbę około dwustu. W środku lata zaczęły się w Radomiu protesty robotnicze. Piotr Jaroszewicz, ówczesny premier, dość obcesowo i buńczucznie zapowiedział w telewizji, radio i prasie podwyżkę cen żywności i w parę dni później musiał się z tego wycofać. Czegoś takiego przez ostatnich trzydzieści lat pod tą szerokością polityczną nie notowano. Symptomy kryzysu żywnościowego dały o sobie znać w sposób bardzo odczuwalny. Rząd, po raz pierwszy od ponad trzydziestu lat, w samym środku sezonu owocowego, kiedy to w połowie domów w Polsce przygotowywano konfitury i soki, wprowadził kartki na cukier, drastycznie ograniczając jego spożycie. Doszło na tym tle do niepokojów w Ursusie i w Radomiu, a szczególnie do parodniowych demonstracji. Milicja wyjątkowo brutalnie rozpędzała uczestników demonstracji, pałując niemiłosiernie szczególnie młodych ludzi. Było wielu rannych, aresztowanych, pobitych i maltretowanych w więzieniach. Przez długi okres, jaki nastąpił po radomskich rozruchach, ludzi podejrzanych o udział w niepokojach usuwano z pracy, napadali na nich „nieznani sprawcy”, słowem szykanom nie było końca. Równocześnie intelektualiści i ludzie cieszący się w społeczeństwie wielkim autorytetem moralnym powołali do życia Komitet Obrony Robotników. Władza odpowiedziała starą metodą prowokacji i zderzania wzajemnego przeciwników politycznych. 1977 Weronia i Tomek magistrami wakacje w Turcji i Grecji Ten rok zaczął się dla mnie bardzo smutno. 2 stycznia w nocy zadzwoniła z Monachium pani Olga Łańcucka, żona „Jara”. Janusz zmarł w samo południe na zawał serca w jednej z tamtejszych klinik. Był jednym z tych niewielu, którzy nie bali się zacząć jeździć do Polski. Gdy starano się go odwieść od tego, mówił: - Ja jadę tam do siebie, a nie do nich. Jego ostatnim życzeniem było leżeć w kraju. Rodzinne Wilno ze zrozumiałych względów odpadało, zostawała Warszawa. Okazało się jednak, że rzecz nie jest taka prosta. Trzy miesiące zabrało mi znalezienie księdza z prawdziwego zdarzenia, który usłyszawszy dzieje tego człowieka powiedział: - Tak. Niewielką urnę wmurowaliśmy pod tablicą w filar krużganków kościoła Św. Antoniego Padewskiego przy ulicy Senatorskiej w Warszawie. Proboszcz, ojciec Czesław, zapewnił „Jarowi” miejsce w kraju. Tymczasem zapoczątkowane przed pół rokiem niepokoje społeczne wcale nie zanikały. Wokół KOR-u zaczęły się gromadzić samorzutnie grupki młodzieży akademickiej. Mój Tomek razem ze swym przyjacielem Staszkiem Falkowskim przepisywał nocami na maszynie w wielu egzemplarzach biuletyny i komunikaty Komitetu. Po kilku tygodniach, razem z profesor Kurkowską postanowili stworzyć własne pismo drugoobiegowe „Wypisy”, będące kompilacją najciekawszych materiałów z prasy podziemnej dla odbiorcy robotniczego. Z czasem syn mój zaczął zajmować się drukiem innych czasopism podziemnych. Oczywiście „o niczym nie wiedziałem”. Czasem tylko dostawałem od Tomka „polecenie” zorganizowania 10 ryz papieru, o który wtedy wcale nie było łatwo. Ale Wanda Wojnicz, która także „o niczym nie wiedziała”, zawsze przez Związek Literatów papier ten zdobywała. A Związku przecież nikt o nic takiego wtedy jeszcze nie podejrzewał. Latem postanowiliśmy w kolektywie rodzinnym uczcić uzyskanie przez Weronię i Tomka dyplomów magisterskich i w ekipie poszerzonej o Grażynkę i jej czternastoletniego syna Marcina, wyjechać razem na miesięczną wycieczkę do Grecji i Turcji. Eskapada była dość ryzykowna, jeżeli się zważy, że do fiata 125 wsiadało pięcioro wyrośniętych ludzi, którzy zabierali ze sobą pełne wyposażenie turystyczne na cały miesiąc, łącznie z olbrzymim zapasem żywności. Od początku istniał ścisły podział obowiązków. Mnie przypadło szefostwo całości (reszta twierdziła, że byłem zwykłym uzurpatorem) i rola pierwszego kierowcy. Grażynce, po niedawnej chorobie i jeszcze w niepełnej kondycji funkcja rezerwowego kierowcy oraz szefa gospodarczego, w czym wspomagała ją Weronia. Na barkach chłopców spoczywało cale obozownictwo oraz pakowanie i rozpakowywanie sprzętu turystycznego. Bez żadnych wielkich przygód, tylko z dwiema wymienionymi oponami, zwiedziliśmy Stambuł, kawałek azjatyckiej Turcji z prastarą stolicą Bursą, Troję, a następnie całą Grecję z Atenami, Peloponezem, Delfami, Epidauros i nieprawdo podobnymi klasztorami na szczytach ciągle prawie niezdobyłych Meteorów. Ten wspaniały wyjazd miał także ogromne znaczenie dla naszych stosunków rodzinnych. Moje dzieci przestały wreszcie omijać nasz dom. Ja zaś w Turcji, a konkretnie w Haremie Topkapi w Stambule przeżyłem wielkie rozczarowanie. Mój ojciec opowiadał mi wielokrotnie, że właśnie w haremie sułtanów tureckich, czyli na terenie zespołu pałacowego, istnieje wspaniałe muzeum sztuki, a w nim prawie kompletna, zawierająca około czterdziestu obrazów wystawa malarstwa batalistycznego pędzla Stanisława Chlebowskiego (1835-1884), nadwornego malarza najkrwawszego z sułtanów tureckich Abdulaziza. Ów Stanisław Chlebowski był jakimś moim stryjecznym pradziadkiem, a jeśli idzie o jego malarstwo, to w Polsce znajdują się tylko cztery obrazy, z tego trzy w Krakowie. Niestety, zamiast wystawy obejrzeliśmy zamknięte drzwi z napisem „Remont”. Po powrocie Weronia rozpoczęła pracę w szkole jako nauczycielka w klasach od pierwszej do czwartej, Tomek zaś został asystentem. Trudno mi właściwie powiedzieć gdzie, bo sytuacja finansowa zarówno CAMK-u (Centrum Astronomicznego Mikołaja Kopernika przy ulicy Bałtyckiej), jak i Obserwatorium Uniwersytetu Warszawskiego była tak dziwna, że wąskie grono pracowników naukowych tam zatrudnionych przerzucano co pół roku z jednej do drugiej instytucji, zależnie od potrzeb i zwalnianego akurat etatu. Z niepokojem odnotowywałem, że Tomek coraz głębiej wchodzi w „konspirę” kosztem pracy naukowej. Co prawda, nawet pracując na pół obrotach był tak dobry, że nie odstawał od innych, ale żal mi było wykorzystywanej gdzie indziej energii, którą mógłby poświęcić astronomii. Jednak obserwacje i troski ojcowskie zostawiałem dla siebie. W tym czasie Tomek próbował druku nowego periodyku podziemnego „Zapis”. Ten i inne podziemne gazetki („Robotnik” i „Głos”) drukowano lub składano częściowo u niego na Jelonkach, częściowo w wielkim przedwojennym domu przy moście Poniatowskiego, gdzie mieszkała absolwentka wydziału etnografii UW, Ela Regulska. Przy tej pracy miała miejsce pierwsza wpadka i dość ostre przesłuchanie w komendzie milicji na Żoliborzu. Po przesłuchaniu, z obserwacji własnych i opowiadań kolegów Tomek wyciągnął jeden wniosek ludzie konspiry nie są przygotowani ani merytorycznie, ani psychicznie do bezpośredniego zderzenia ze śledczymi, ich pytaniami, metodami. Opracował więc cały program szkolenia, przez które przeszło w ciągu następnego dziesięciolecia kilkadziesiąt osób. I choć początkowo ludzie byli zaszokowani, bo Tomek zadawał podstępne pytania, powoływał się na paragrafy, rzucał jak panowie śledczy kurwami na prawo i lewo, to jednak podczas następnych przesłuchań czuli się już o wiele mądrzejsi i odporniejsi. Następnym krokiem było nawiązanie kontaktu z grupą „Czarnej Jedynki” młodzieżą wywodzącą się z drużyny harcerskiej przy VI Liceum Ogólnokształcącym imienia Tadeusza Reytana, a więc Basią Kunicką, Antonim Macierewiczem, Piotrem Naimskim, Darkiem Kupieckim, i innymi. Wszyscy razem weszli już w struktury KOR-u. Gdy ukazał się pierwszy numer „Głosu”, Naimski przyniósł go do mieszkania Eli, gdzie nocami zszywali egzemplarze pisma. To samo było z pierwszym numerem „Robotnika”, który później w ogóle drukowano u Eli. Tu już działali razem z Heleną i Witkiem Łuczywami, Ludmiłą i Henrykiem Wujcami i Dariuszem Kupieckim. Tam też powstała „Placówka”, w którą w latach 1978 i 1979 zaopatrywał środowisko ludowe zgrupowane wokół Zbroszy Dużej. Ale dla Tomka to było jeszcze za mało. Równolegle więc, z innym zespołem ludzi, kierował przygotowaniem do kolportażu „Biuletynu Informacyjnego” KOR. Wreszcie doszło do tego ścisłe współ działanie z Jackiem Kuroniem, dla którego Tomek tłumaczył czasem różne teksty i wywiady na język angielski. Kiedy Kuroń i Michnik podjęli głodówkę w kościele Św. Krzyża, Tomek był jednym z ich łączników ze światem zewnętrznym. Wszystko to odbywało się w „warunkach konspiracji”, prowadzonej według wyobrażeń małego Jasia. Na liniach telefonicznych obłożonych SB-eckimi podsłuchami prowadzono „szyfrowane” rozmowy w rodzaju: - Szefie, przywieźli marmoladę. Co z nią zrobić? - Zapakować w koperty i rozesłać dalej. W tym czasie opozycja, szczególnie małopolska, wzięła na kieł monumentalny pomnik wodza rewolucji Włodzimierza Lenina. Zaczęło się ód happeningów. Pewnej nocy postawiono opartą o cokół pomnika starą, zardzewiałą ramę rowerową bez kół, obok rzucono dziurawe kalosze i wszystko to podsumowano plakatem: Wsiądź na rower, wkładaj buty I spierdalaj z Nowej Huty. Kiedy kilka podobnych ekscesów minęło bez echa, pewnej letniej nocy Nową Hutą targnął wybuch. Ładunek urwał Leninowi... kawałek buta. Wyraźnie nie chciano, by pomnik doznał większego szwanku, ale i to wystarczyło do błyskawicznego uruchomienia akcji represyjnej w całym kraju. W ciągu kilku godzin zgarnięto kilkuset co aktywniejszych opozycjonistów. Wśród nich i Tomka. Przesłuchiwał go ponurej sławy Zakrzewski vel Zalewski, o którym mówiono, że jego córka całkiem niedawno utopiła się, a on wiązał to nieszczęście z działaniami opozycji. Rozmowa trwała parę godzin. W efekcie śledczy powiedział z uznaniem: - Widzę, że w podziemiu dobrze was przygotowano do przesłuchania. Pan też chyba przeszedł szkolenie. A może to pan je zorganizował? Jak widać, trafił w dziesiątkę, lecz Tomek tego nie potwierdził. Do mnie oczywiście dochodziły tylko okruchy tego, co się wokół niego działo. Bo Tomek cały czas konspirował. Najmniej o nim wiedzieli najbliżsi. Wpadał do mnie punktualnie o umówionej godzinie, przeważnie z dobowym poślizgiem, w rozpiętym kożuchu i z gołą głową, a gdy go gnębiłem troskliwymi ojcowskimi pytaniami w rodzaju: - Dlaczego nie nosisz czapki i szalika? - Bo nie mam czasu odpowiadał niezmiennie. Nie miałem wątpliwości, że ktoś gdzieś notuje te jego „grzechy” i w pewnym momencie wystawią mu rachunek, Tomek jednak zbywał moje ostrzeżenia lekceważącym machaniem ręki. Zresztą zbył wiele serca w te ostrzeżenia nie wkładałem, dobrze bowiem pamiętałem swoją własną młodość. Niestety, całkiem niedługo okazało się, że miałem rację. W tym mniej więcej czasie przypomniał o sobie po raz któryś z rzędu syn „Halnego”. Pewnego dnia zjawił się u mnie szwagier, Janusz Wasilewski, który przed paru laty na moją prośbę zatrudnił go w „Expressie Wieczornym Kulisach” i dość zaniepokojony oznajmił, że właśnie idzie na zwołane extra posiedzenie egzekutywy Komitetu Warszawskiego, na które został przywołany. A wzywano go „na dywanik” w sprawie „spiskowej” działalności Żydów w „Kulisach”, gdzie rolę pierwszych skrzypiec przypisywano Piotrów. Po tym dywaniku „Kulisy” w ówczesnym kształcie rozwiązano, a ich dziennikarze rozeszli się po różnych redakcjach. Piotr także. Dla porządku muszę odnotować, że droga kariery Wiktora Siennickiego miała nadal przebieg nadzwyczaj płynny, chociaż ciągle brakowało mu generalskich wężyków. Jako wiceszef WSW poruszał w praktyce wszystkimi trybikami kontrwywiadu wojskowego. I to poruszał chyba we „właściwym” kierunku, bo w 1976 roku uhonorowano go Sztandarem Pracy II klasy, zaś w 1979 wypożyczono na cztery lata do MSZ i wyjechał do Belgradu jako attache wojskowy, morski i lotniczy przy ambasadzie PRL. 1978 Czy pisać monografię UBK? dziwna przygoda w Pile mamy Papieża W końcu lat siedemdziesiątych spotkała mnie niecodzienna propozycja. Mianowicie Jerzy Hagmajer, prawa ręka szefa „PAX”-u, Bolesława Piaseckiego, zasygnalizował mi, że boss jest zainteresowany spotkaniem ze mną. Zjawiłem się w umówionym terminie i zostałem przyjęty w wielkim, prawie pustym gabinecie o całkowicie przysłoniętych mimo słonecznego dnia oknach i przesyconym papierosowym dymem. Była to moja pierwsza i ostatnia rozmowa z przewodniczą cym „PAX”-u. Bardzo wysoki i niezmiernie chudy mężczyzna siedział za olbrzymim biurkiem, stojącym na środku pomieszczenia. Był fascynującym rozmówcą. Znał na wyrywki mój dorobek pisarski dotyczący Armii Krajowej, a szczególnie związany z terenami wschodnimi. Nic dziwnego, wSŻAK od zimy 1943/1944 aż do walk o Wilno był dowódcą III batalionu 77 pp AK na Nowogródczyźnie i wydarzenia tamte znał z autopsji. W czasie rozmowy stwierdziłem z przyjemnością, że dokładnie znał także mój „Wachlarz”, mimo iż jego maszynopis leżał jak mi się wydawało bez ruchu w archiwum wydawnictwa „PAX”. Wobec tego, że podobał mu się mój styl oraz widzenie spraw wschodnich, zaproponował mi opracowanie i napisanie monografii Uderzeniowych Batalionów Kadrowych. Zadeklarował, że mogę mieć do dyspozycji całe archiwum „PAX”-u, gdzie zebrano już wiele relacji i dokumentów związanych z tym tematem. Zaoferował na razie roczne stypendium, w miesięcznej wysokości trzykrotnie wyższej niż wynosiła moja pensja razem z wierszówką w „Widnokręgach”. Wcale też nie wymagał ode mnie odejścia od pracy zawodowej. Po roku, jeżeli się przekona, że prace idą we właściwym kierunku, był skłonny przedłużyć stypendium. Propozycja była szokująca. Zdawałem sobie jednak sprawę, że podjęcie tej pracy jest związane ze stąpaniem po bardzo kruchym lodzie. Wiedziałem bowiem, że nie uda mi się uniknąć ani tematów poprzedzających dzieje UBK, ani będących ich kontynuacją, a więc przedwojennej „Falangi”, wojennej Konfederacji Zbrojnej, Uderzeniowych Batalionów Kadrowych,: powojennego życiorysu samego Piaseckiego. Było w nich zbył wiele elementów albo nie dopowiedzianych, albo przekłamanych, a szukanie prawdy w tych kwestiach stwarzało problemy trudne, a czasami nawet nie do pokonania. Poprosiłem więc o trzy dni do namysłu. W tym czasie byłem już w bliskich kontaktach z nadzwyczaj mądrym i prawym człowiekiem drem Józefem Rybickim, szefem Kedywu Okręgu AK Warszawa w czasie okupacji, zaś tuż po wojnie prezesem Obszaru Centralnego w I Zarządzie WiN, podsądnym w procesie tego Zarządu, a ostatnio jednym z członków KOR-u. Poszedłem do niego po radę. Udzielił mi jej chętnie i odradził wchodzenie w te układy. - On z panem nigdy nie będzie do końca szczery. Pan w tę niepewną sprawę zaangażuje swoją pozycję i nazwisko, a później będzie się panu bardzo trudno wycofać. Niech go pan podda próbie na szczerość intencji. Proszę uzależnić swoją zgodę od opowiedzenia panu pełnego przebiegu jego rozmowy z Sierowem w 1945 roku. Tak też uczyniłem. W ustalonym terminie zatelefonowałem pod podany mi numer i przekazałem mój warunek. - Przebiegu tej rozmowy przekazać panu nie mogę - usłyszałem głos Piaseckiego. Po chwili uzupełnił: - Bo takiej rozmowy po prostu nigdy nie było. Nie wiem czy mówił prawdę, ale na tym cała sprawa się skończyła. Przez pewien czas oczekiwałem z niepokojem, czy nie będzie reperkusji mej odmowy. WSŻAK w Instytucie Wydawniczym „PAX” czekało kilka moich książek zarówno na wydanie, jak i na wznowienie, a o pamiętliwości Piaseckiego mówiło się wiele. Z całą odpowiedzialnością mogę jednak stwierdzić, że nigdy, ani jeszcze za życia Piaseckiego, ani też po jego śmierci, nie spotkałem się z żadnymi utrudnieniami wydawniczymi w tej instytucji. Co prawda niedługo w IW „PAX” zaczęły się dziać wokół mojego Wachlarza przedziwne i wręcz kompromitujące rzeczy, ale bez trudu udało mi się ustalić, że powstawały one na bardzo niskim szczeblu. Blokada moich (i nie tylko moich) książek akowskich trwała bez zmian we wszystkich wydawnictwach. Szukanie ratunku finansowego w spotkaniach autorskich także stawało się coraz trudniejsze, bo choć bibliotekarze cenili moje odczyty, byłem jednym z niewielu autorów, których książek ciągle brakowało w stałej sprzedaży. Poza tym do KC nieustannie przychodziły z terenu poufne meldunki, że moje publiczne wypowiedzi są politycznie niecenzuralne, toteż odważnych do zapraszania mnie było coraz mniej. Wreszcie stałem się dla wielu dyrektorów bibliotek gościem wręcz uciążliwym. Pamiętam pewne wydarzenie w Pile. Działał tam bardzo sympatyczny zespół w Bibliotece Wojewódzkiej. W maju 1978 roku, z okazji Dni Oświaty, Książki i Prasy, zostało zaproszonych do Piły ponad dwudziestu pisarzy z całej Polski, wśród których znalazłem się także i ja oraz dwóch kolegów z Poznania: Eugeniusz Paukszta i Przemysław Bystrzycki. Paukszta, akowiec i pionier zagospodarowywania Ziem Zachodnich, pełnił wtedy bodajże funkcję przewodniczącego oddziału wielkopolskiego Związku Literatów Polskich. Bystrzycki, także akowiec i cichociemny, walczył wówczas zaciekle o zwolnienie zatrzymanej przez cenzurę jego książki Znak cichociemnych, czym się wielce naraził zarówno partyjnym czynnikom centralnym, jak i regionalnym. Podczas wystawnego obiadu z udziałem władz Piły, inaugurującego Dni Książki i Prasy, rozdano nam plan wyjazdów w teren. Ze zdumieniem stwierdziliśmy, że każdy z nas ma po 2-3 spotkania, tylko Bystrzycki żadnego. Jednocześnie dowiedziałem się, że ceniona i sympatyczna pracownica biblioteki rozsyłająca zaproszenia, między innymi i do Bystrzyckiego, została usunięta z pracy ze skutkiem natychmiastowym. Obaj z Pauksztą postanowiliśmy interweniować w tej sprawie. Rozmowa z dyrektorem biblioteki wojewódzkiej nie dała nic. Oczyma wskazał nam tylko towarzyszkę sekretarz propagandy KW PZPR. Udaliśmy się więc do niej. - To nie jest żadna restrykcja polityczna - stwierdziła towarzyszka sekretarz. - To tylko błąd organizacyjny, za który winna została ukarana. Nie powinno się zapraszać na spotkania pisarzy, których książek nie ma w bieżącej sprzedaży w księgarniach. No, bo jaki jest cel takich spotkań? - Przykro mi, ale pani wyjaśnienie komplikuje sprawę jeszcze bardziej - odpowiedziałem jej starając się zachować spokój - jestem bowiem drugim z zaproszonych tu pisarzy, którego książek nie ma w bieżącej sprzedaży. I wcale się przez to nie czuję dyskryminowany, bo to oznacza, że i Bystrzyckiego, i moje książki albo mają za małe nakłady, albo są szybciej wykupywane. I za to mamy być ukarani? W świetle pani wyjaśnień poczułem się tu także intruzem i natychmiast wyjeżdżam. A za co została ukarana pracownica biblioteki? Za to, że zaprosiła pisarzy ściśle według listy zaakceptowanej pani podpisem? Babę zamurowało. A gdy jeszcze Eugeniusz Paukszta oświadczył, że i on natychmiast opuści Piłę, bo w tej sytuacji wstydzi się, że jego książki są w sprzedaży, towarzyszka sekretarz wycofała się ze swego stanowiska. Rozdzielnik spotkań natychmiast zmieniono, włączając Bystrzyckiego, zaś bibliotekarkę przywrócono do pracy. Ale radość była, niestety, tylko kilkudniowa. Poufne pismo KW w Pile informujące o moim wystąpieniu, skierowane do wydziałów propagandy komitetów wojewódzkich w kraju, spowodowało, że w wielu województwach między innymi w Kielcach bibliotekarzom zabroniono zapraszania mnie na spotkania. Zaś pracownicę biblioteki w Pile wyrzucono po paru dniach z pracy pod innym, równie mało ważnym pretekstem. Jesienią tego roku wydarzyło się coś, co stało się jednym z głównych elementów naszego Millenium. Polak, kardynał Karol Wojtyła, metropolita Krakowa, został wybrany dwieście sześćdziesiątym czwartym Papieżem Kościoła Katolickiego. Jego poprzednik, Jan Paweł I, czyli Albino Luciani, sprawował swój urząd tylko trzydzieści trzy dni. Nasz papież przyjął imię Jan Paweł II, co stało się pewnego rodzaju deklaracją dążenia drogą poprzednika. Świat katolicki przeżył szok. Bo oto po czterystu pięćdziesięciu pięciu latach monopolistycznego zasiadania na papieskim tronie Wło chów została złamana ta tradycja i pierwszym nie - Włochem na stanowisku biskupa Rzymu został biskup z dalekiego Krakowa, spod sowieckiej dominacji. Obóz komunistyczny tę decyzję kardynalskiego konklawe przyjął jako polityczną prowokację. Cały świat huczał od tej wiadomości rozgłaszanej przez setki i tysiące radiostacji i nadajników TV a pomiędzy Łabą a Władywostokiem na ten temat trwało głuche milczenie. Już cały dzień we wszystkich kościołach Polski biły dzwony, gdy wreszcie wieczorem 16 października dwa dni po wyborze Polska Agencja Prasowa ogłosiła w tej sprawie komunikat. Radość w Polsce była wielka. Wierzyliśmy wszyscy w to, że wybór ten i dla świata, i dla Polski będzie wydarzeniem przełomowym. I tak się też stało. Wiadomość, że „Nasza Księgarnia” w 1978 roku wznowiła mi po raz trzeci Gazdę z Diabelnej, zaś w roku 1979 zamierza wydać młodzieżową powieść Trudne lato, polepszyła nieco moje samopoczucie i stan finansowy. Niemniej przez całą dekadę gierkowską, czyli lata siedemdziesiąte, nie podniosłem moich łącznych nakładów nawet o kolejne sto tysięcy. 1979 Sęki z ekranizacją „Gazdy z Diabelnej” dywersja WIH przeciw akowskiej literaturze „Czytelnik” wznawia „Góry Świętokrzyskie „ Zima 1978/1979 roku była bardzo długa, mroźna i śnieżna. Zaczęła się w Sylwestra i trwała do połowy kwietnia. Obfitowała w wiele różnych, nieraz bardzo dramatycznych wydarzeń. W końcu stycznia pojechaliśmy, jak zwykle, na zimowy urlop do Zakopanego. Ze względu na stan mojego serca uniemożliwiający wyjazd na Kasprowy postanowiliśmy z żoną spróbować przyjemności jazdy na biegówkach, do czego tereny pod Reglami nadawały się znakomicie. „Halama”, Dom Pracy Twórczej ZAiKS, była cudowna jak zawsze, a pani Rózia Kozak, szefowa podających do stołu, witała wszystkich jak największych geniuszy. Przez dwa tygodnie sypało bez przerwy. Dzień i noc. Zakopane, a z nim cała Polska, tonęło w śniegu, za wiele więc jazdy na nartach nie zakosztowaliśmy. Wreszcie 15 lutego postanowiliśmy wracać do domu. Dzień ten zapamiętałem nie tylko dla tego, że akurat skończyłem pięćdziesiąt jeden lat. Radio Warszawa przerwało nadawanie normalnego przedpołudniowego programu, informując o tragicznym wydarzeniu w samym centrum stolicy. W Rotundzie PKO na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej, na skutek nie rozeznanego co do przyczyny wybuchu, zginęło kilkadziesiąt osób, a ponad sto zostało rannych. Po kilkunastu dniach podano oficjalnie do wiadomości, że komisja powołana do zbadania skutków tragedii ustaliła, iż zabitych zostało pięćdziesiąt jeden osób, zaś przyczyną stało się nagromadzenie w podziemnych przewodach ulatniającego się gazu, którego odwietrzenie uniemożliwił śnieg zasypujący bezustannie systemy wentylacyjne. Zanim jednak stało się to wiadomym, gubiliśmy się w domysłach, wyszukując przeróżne przyczyny, aż do prowokacji moczarowców włącznie. Rozprawie z żywiołem śnieżnym i mrozem w Polsce towarzyszyły setki i tysiące wydarzeń. Mnie jednak szczególnie utkwił w pamięci załamujący się w radio głos kierowcy wielkiej ciężarówki, wiozącej trzy piękne rasowe konie. Ciężarówka utknęła w zaspie. Kierowca poszedł po pomoc i choć prosił, błagał, nie mógł jej dostać. Gdy wreszcie po kilku godzinach przyjechał z jakimś ciągnikiem, za blaszaną ścianą była martwa cisza. Mróz dochodził do dwudziestu stopni. Kierowca nie miał odwagi otworzyć drzwi skrzyni samochodu. Opowiadał to przez radio i płakał. Po tych „atrakcjach” mieliśmy zimy dość na ładnych parę lat i wiosnę powitaliśmy z wielką radością. W tym mniej więcej czasie zaczęła finiszować realizacja serialu telewizyjnego, opartego na książce Gazda z Diabelnej. Mimo iż serial wyszedł pokaźny, nawet po kilkunastu latach nie mogę się zdobyć na jakieś cieplejsze słowo w jego ocenie. Miało to być sześć godzinnych odcinków. I w książce, i w noweli filmowej, i w scenariuszu położyłem wielki nacisk na kameralność prawie wszystkich sytuacji, mikroskopijność schroniska, wspaniałą przyjaźń jego gospodarza i psa oraz Nieścioruka, wielką rolę sportu w konsolidacji miejscowych dzieciaków. Dzięki tym cechom najpierw książka zyskała kwalifikację do ekranizacji, a potem przyjęto nowelę i scenariusz do produkcji. Wielkie moje zaskoczenie wywołał fakt, że jako jego realizatora telewizja wybrała pana L. - Bo on zna góry, zna narty i zna wojnę, co wykazał realizując Znicz olimpijski - powiedziała mi pewna pani, telewizyjna opiekunka serialu. Mój Boże. Wszystko co powiedziała, przeczytała w gazecie, ja zaś świetnie wiedziałem, o wiele lepiej od niej, ile Znicz olimpijski zawdzięczał L., a ile Jerzemu Zarzyckiemu. Mój scenariusz i moja osoba od początku wyraźnie przeszkadzały panu L. i nie ulegało wątpliwości, że jego niechęć udzieliła się pani opiekunce. Zaczęto poszukiwania młodych chłopców do ról w filmie. Cała prasa pełna była ogłoszeń o tym, że w Warszawie, Łodzi, Krakowie i Wrocławiu w określonych terminach, ekipa filmu Znicz olimpijski, realizująca teraz serial młodzieżowy, będzie przeprowadzała nabór młodych chłopców. Następnie przyjeżdżała kilkunastoosobowa grupa łowców talentów na paręnaście dni do eleganckiego hotelu i przeprowadzała nabór dosłownie z ulicy. Powtarzało się to w czterech miastach i za każdym razem kosztowało krocie. Tymczasem w Warszawskim Klubie Narciarskim miałem do dyspozycji 120 dziewcząt i chłopców w wieku od sześciu do piętnastu lat, którzy nad tamtymi kandydatami mieli olbrzymią przewagę od razu na starcie. Umieli i to dobrze jeździć na nartach. Nabór tutaj, z o wiele lepszymi rezultatami, trwałby pięć razy krócej i ze dwadzieścia razy taniej. Przedstawiłem to wyliczenie pani opiekunce. Tego już było dla niej zbył wiele. - Panie Chlebowski - powiedziała ze źle maskowanym zdenerwowaniem. - Właściwie o co chodzi? Pan swoją robotę zrobił i swoje pieniądze dostał. Pańska rola się skończyła. Jeżeli się panu ten film nie będzie podobał, to ma pan prawo wycofać swoje nazwisko z czołówki. Sprawa została postawiona w sposób nie tylko bardzo jasny, ale wręcz jaskrawy. Przypomniała mi się wtedy opinia jednego z autorów książek, które kilkakrotnie były przenoszone na ekran: - Idąc z gotowym maszynopisem książki do wydawcy czujesz się jak ojciec panny młodej, podprowadzający ją pod stopnie ołtarza, aby ją tam oddać w ręce pana młodego. Ale oddając książkę czy scenariusz w ręce filmowców musisz być przygotowany na to, że córkę oddałeś do burdelu, w którym każdy zrobi z nią co i jak zechce. I oto ta paskudna wizja stawała się ciałem. Przyrzekłem sobie, że choćby pioruny biły, więcej się do tej sprawy nie włączę. Tymczasem pan L. szalał, zarówno w eliminowaniu trudniejszych partii scenariusza, jak i szastaniu pieniędzmi na rzeczy absolutnie zbędne. A że byli w jego ekipie ludzie, którzy mnie znali i wiedzieli, że boleję nad tym, co się z tym filmem dzieje, dzielili się ze mną na bieżąco informacjami z planu. Wiedziałem więc, iż usunięto ze scenariusza psa, bo „pies na planie jest sprawą niebezpieczną, a poza tym źle się z nim pracuje”. Usunięto cały wątek sportowy, bo „skąd naraz wziąć tylu dobrze jeżdżących chłopców? „. Za to ciężkie miliony (ówczesnej wartości) wydano na zdjęcie anten telewizyjnych z dachów wzdłuż całej ulicy małego miasteczka, potem drugie tyle wyłożono na ich zamontowanie po to tylko, by sfilmować tę uliczkę według stanu z 1945 roku. W końcu ujęcie to w ogóle nie weszło do filmu. W fabryce porcelany za dużą kwotę zamówiono dwadzieścia kufli do piwa z SS-mańskimi błyskawicami, z których nie zachowała się ani jedna sztuka. Zaś jeden taki kufel (o ile w ogóle był potrzebny, w co wątpię) ukazał się na ekranie przez dwie sekundy i mógł to być byle jaki garnuszek z malunkiem wykonanym kopiowym ołówkiem. Główną męską rolę w filmie grał aktor, który nawet reżyserowi nie przypadł do gustu, ale (jak mi powiedział) wybrała go pani opiekunka. Takie i inne wieści dochodziły do mnie, ale postanowiłem być twardy. Wytrwałem przez rok. Po roku zatelefonowała do mnie pani opiekunka i jak gdyby nigdy nic zapytała: - Czy nie zechciałby się pan spotkać z nowym reżyserem? - A co się stało ze starym? - Rozstaliśmy się - stwierdziła i więcej nie chciała rozwijać tego tematu. Po kilku godzinach zadzwonił nowy reżyser i zaproponował na wstępie odejście od dotychczasowego tytułu, jako że ten serial będzie miał niewiele wspólnego nie tylko z moją książką, ale nawet z tym, co nakręcił pan L. Gdy go jednak odesłałem do umowy, z której wyraźnie wynikało, że tytuł jest tam zagwarantowany i odstępstwo od niego skończy się sprawą w sądzie, rozpieklił się: - Mój poprzednik za sześćdziesiąt procent budżetu całego serialu nakręcił połowę jednego odcinka, z czego niewiele się nadaje do wykorzystania, a ja teraz za pozostałe czterdzieści procent mam zrobić pięć i pół odcinka? Cudów nie ma. Zresztą telewizja zezwoliła mi na zrobienie go nawet na ocenę trzy z minusem, byle tylko skończyć. - No to ja z panem na temat serialu robionego na trzy z minusem rozmawiać nie będę. I tak się skończyła moja przygoda z serialem i produkcją filmową TVE Po roku Gazda wszedł na ekrany, po dwóch latach na jakimś tam festiwalu, bodajże w Olsztynie, został czymś nagrodzony, o czym się dowiedziałem z pisma gratulacyjnego przesłanego mi przez któregoś z szefów TV W tym czasie byłem już w trakcie nowej, poważnej walki. Jak zwykle z wojskiem. Chodziło o Zagładę IV odcinka. Mimo iż była to książka wojenna, „PAX” postanowił nie poddać się dyktatowi Wydawnictwa MON i wznowić własny tytuł bez pytania. Tu jednak zadziałała cenzura. Uzależniła swoją zgodę od uzyskania przez „PAX” pozytywnej recenzji wewnętrznej z Wojskowego Instytutu Historycznego. Był to dalszy ciąg tego samego bezprawia, o którym już wcześniej pisałem, a któremu niestety prawie wszyscy się podporządkowali. Ustaliłem jednak z wydawcą, że o taką recenzję do WIH-u wystąpimy. Rzecz trwała osiem miesięcy. A chodziło przecież o książeczkę niespełna dwustustronicową. Po tym okresie Piotr Matusak, recenzent WIH (i co ciekawsze pracownik cywilny), który niczego dotąd o „Wachlarzu” chyba nie wiedział (w każdym razie niczego na ten temat nie napisał), a znany był jedynie z dość nietypowej drogi do kariery naukowej, na półtorej strony maszynopisu Zagładę zdyskwalifikował. Wpadłem wówczas w szał. Poprosiłem „PAX” o przesłanie do cenzury owej recenzji, a sam napisałem list otwarty, który rozesłałem do prezesów i szefów kilkunastu najważniejszych resortów i organizacji w Polsce, zajmujących się sprawami kultury. Domagałem się od nich ustalenia, na jakiej podstawie prawnej obligatoryjnym recenzjom pracowników WIH (wśród których orłów raczej nie udałoby się znaleźć), nadano moc decydowania o ukazywaniu się książek innych wydawnictw, nieraz konkurencyjnych wobec ich własnych publikacji naukowych. Nie odpowiedział mi żaden z adresatów, co w PRL było regułą. Jednak po trzech miesiącach wybuchła bomba. A właściwie dwie, a nawet trzy bomby. Pierwszą była zgoda cenzury mimo negatywnej recenzji wewnętrznej „fachowca” z WIH-u na wznowienie Zagłady. Z drugą wiąże się dłuższa opowieść. Telefonicznie zostałem zaproszony w określonym terminie na całodzienne spotkanie z wojskiem. Żadnych szczegółów nie podano. Wyznaczonego dnia rano wojskowa limuzyna zawiozła mnie do Klubu Garnizonowego w pałacu Lubomirskich, gdzie zebrano prawie dwustu aktorów, reżyserów, dziennikarzy, literatów i innych twórców, z dużym udziałem ludzi z opozycji. Kilka autokarów przewiozło nas na Okęcie i dwoma samolotami wojskowymi polecieliśmy w nieznane. Po godzinie wylądowaliśmy gdzieś w Polsce. Sądząc po zabudowie, nasyconej dość gęsto „pruskim murem”, byliśmy chyba w Zielonogórskiem. Pod wielkimi namiotami poczęstowano nas obfitym śniadaniem, potem podjechały autokary i powiozły na wielki poligon. Tam powitał nas gen. Jaruzelski. Podczas gdy wchodziliśmy na wielką, okrytą maskującymi siatkami trybunę, z każdym zamienił kilka słów. I nie były to słowa zdawkowe. Gdy padło moje nazwisko, zapytał: - Czy zadowolony jest pan z załatwienia wznowienia Zagłady IV odcinka?. - Bardzo. Dziękuję, panie generale, za podjętą decyzję. - Nie ma za co. Miał pan rację. Znam pana książki i nie podzielam zastrzeżeń recenzenta. Zresztą wyjaśniłem towarzyszom w cenzurze, że recenzje WIH-u nie mają żadnej obowiązującej mocy. Mają jedynie pomagać w wypadkach wątpliwych. Pańskiej książki to nie dotyczyło. Przez następne cztery godziny oglądaliśmy pokazy z rozmachem przeprowadzonej walki w polu z użyciem czołgów, śmigłowców, czegoś w rodzaju napalmu i komandosów. Po obiedzie w wielkim namiocie pokazano nam kilka amerykańskich filmów z ćwiczeń armii USA. Przed wieczorem, przy wsiadaniu do samolotów, dostaliśmy po bocheneczku wojskowego chleba, który przez dwa tygodnie naprawdę zachował świeżość. Trzecia bomba okazała się pośrednim rezultatem mojego listu otwartego. Nie wiedziałem, że zaczął się kolejny dla mnie korzystny, choć krótkotrwały układ personalny i sytuacyjny. Dopiero w dziesięć lat później dowiedziałem się, że właśnie w końcu 1979 roku zwolniono z zakazu druku książki grupy pisarzy, w tym również moje. To stało się pierwszym krokiem ku polepszeniu sytuacji. Następnym była decyzja, by jeden z egzemplarzy mego listu otwartego zaadresować również do ówczesnego wiceministra kultury i sztuki, Wiesława Beka, dziennikarza, którego znałem z działalności zawodowej. Zainteresował się on nie tylko Zagląda, ale i Górami Świętokrzyskimi. Trzecim krokiem stała się zmiana na stanowisku dyrektora naczelnego w Naczelnym Zarządzie Wydawnictw przy MKiS. Na miejsce wyjątkowo „kochającego mnie” towarzysza Paciorkowskiego mianowano drą Aleksandra Skarżyńskiego, także marksistę, lecz historyka i człowieka dużo poważniejszego od poprzednika, choć do AK odnoszącego się z daleko posuniętym dystansem. W wyniku tych wszystkich zmian, na przełomie 1979/1980 zaproszono mnie do dyrektora Aleksandra Skarżyńskiego i zawiadomiono, że na polecenie wiceministra Beka Naczelny Zarząd Wydawnictw podejmie starania, aby któraś z oficyn przejęła od „Iskier” (bo na tego edytora się nie zgadzałem) moje Góry. Wymieniłem dyrektorów ośmiu wydawnictw, którzy w rozmowach ze mną wykazywali duże zainteresowanie tym tytułem. Po dwóch miesiącach zatelefonował do mnie zastępca Skarżyńskiego pan Jaskowski i powiedział: - Widocznie rozmawiał pan z tymi dyrektorami poza godzinami służbowymi. Mnie oni wszyscy w godzinach służbowych odmówili przyjęcia tej pańskiej książki. Nie miałem powodu mu nie wierzyć. Widocznie strach o prezesowskie czy dyrektorskie stanowisko był tak wielki, że bali się przyjąć tę książkę nawet wtedy, gdy już było można ją wydać. Wtedy zdecydowałem się złożyć propozycję „Czytelnikowi”, mimo że ostrzegano mnie, iż ówczesny prezes Stanisław Bębenek to komunista. O dziwo jednak, Bębenek, z pełną świadomością swego czynu, zdecydował się przyjąć Góry. Była to druga połowa 1980 roku. Myślę, że starsi czytelnicy pamiętają atmosferę tamtych szesnastu miesięcy „Solidarności”. Ogólnonarodowe pytanie „wejdą czy nie wejdą? - przetransponowałem na moje prywatne poletko: zdążę przed wejściem z wydaniem moich Gór, czy nie? Zaczął się szalony wyścig z czasem. Przez trzynaście lat oczekiwania zebrałem tyle materiału uzupełniającego, że przy zastosowaniu nawet najostrzejszej jego selekcji musiałem wiele rozdziałów pisać od nowa. O ile bowiem na pierwszą i drugą edycję złożyło się czterysta stron maszynopisu, trzecie wydanie liczyło już prawie siedemset stron. Pracowałem dniami i nocami, aby z jednej strony zdążyć przed wiszącymi w powietrzu wydarzeniami historii, z drugiej zaś wykorzystać w pełni nadarzającą się okazję i dać czytelnikom możliwie najwartościowszy produkt. Przede wszystkim postanowiłem zrobić z Gór to, czym w moim i „Iskier” założeniu być od początku nie miały. A nie miały być monografią; zastosowana przeze mnie forma reportażu czy też zbeletryzowanego dokumentu wykluczała monograficzną, naukową formułę. Pisząc w latach 1965-1968 Góry widziałem siebie raczej w roli kogoś, kto prze trze drogę dla naukowców, badaczy, którzy wkroczą na oczyszczone przeze mnie pole. Złudne to były jednak nadzieje. Mimo iż od czasu do czasu ktoś tam szeptał nie za głośno że „Chlebowski podebrał innym temat „Ponurego”, chętnych do tego współzawodnictwa nie dostrzegałem (i nie dostrzegam dzisiaj), choć przecież monopolu na pisanie o Janie Piwniku nie ogłaszałem. Wbrew temu, co na ten temat szepcze po kątach Zbigniew Zieliński. Na dobrą sprawę ludzie pióra Kielecczyzny woleli zajmować się tematami dalekimi od Świętokrzyża, bo wejście w główny nurt tych spraw było dla nich ciągle niebezpieczne. Nie miałem więc innego wyboru, jak zrobić z Gór pseudomonografię, tak jednak, by nie straciła swego pierwotnego kształtu oraz waloru wartkiego czytadła. WSŻAK miała to być książka dla wszystkich, a przede wszystkim dla tych, którzy pobierając nauki w peerelowskich szkołach zmuszeni byli do czytania Notatnika korespondenta wojennego Broniewskiej. Stąd, obok większej ilości zdjęć, znalazły się w nowym wydaniu stany osobowe poszczególnych oddziałów, wykazy uzbrojenia, rozbudowane indeksy osób i miejscowości, kalendarium walk, a nawet naukowy wstęp prof. Tadeusza Jędruszczaka, późniejszego kolejnego promotora mojej pracy doktorskiej o „Wachlarzu”, traktujący o taktyce walk partyzanckich. Dr Paweł Wieczorkiewicz, nowy redaktor „Czytelnika”, opiekujący się tą książką, wbrew elementarnym zasadom sztuki edytorskiej pracował nad maszynopisem dostarczanym mu sukcesywnie, aby maksymalnie skrócić czas przygotowań. Autor nowego projektu okładki Władysław Brykczyński nie miał najmniejszych trudności z „... za długim tytułem”. Dowodem zachodzących zmian w tym solidarnościowym okresie była możliwość rozstania się z narzuconą przedtem przedmową prof. Hillebrandta i zastąpienia jej moim co prawda bardzo podkrojonym ale jednak odautorskim wstępem. Wreszcie l lutego 1981 roku komplet materiałów można było skierować do drukarni. Wtedy po raz pierwszy pokazałem w „Czytelniku” rogi. Tego bowiem dnia, na moje pytanie zadane dyrektorowi technicznemu, w jakim czasie spodziewa się skierować do księgarń gotowy nakład Gór, odpowiedział: - Za rok, za półtora, jak dobrze pójdzie. - To pan tej książki drukować nie będzie odparłem krótko. - A kto ją panu wydrukuje szybciej? - Ja sam - stwierdziłem i zrobiło mi się słabo, bo przecież mówiłem bzdury. - Musi być gotowa za cztery miesiące, na czerwcowy zjazd na Wykusie - brnąłem dalej, choć płatki już mi latały przed oczyma. - Bardzo się cieszę i życzę powodzenia szybko - umył ręce dyrektor. Zostałem z maszynopisem w dłoniach i czarną rozpaczą w sercu. Miałem tylko jedno wyjście: odnowić stare znajomości w Zakładach Wklęsłodrukowych na Okopowej, gdzie drukowano od dziesięciu lat „Widnokręgi”. Wprawdzie była to współ praca twarda, iskry leciały często, ale obie strony wzajemnie się szanowały. Udałem się do Antoniego Kluzka, dyrektora na Okopowej. I choć czas był gorący politycznie, a Okopowa znana z wybredności w przyjmowaniu zamówień, po kwadransie rozmowy wyszedłem lekki i szczęśliwy. Dzięki Kluzkowi książka została, wydrukowana nie w cztery, a w dwa miesiące i dwadzieścia osiem dni. 28 kwietnia jeszcze ciepły egzemplarz wręczyłem prezesowi Bębenkowi. Zawierał prawie czterdzieści arkuszy drukarskich i osiem wkładek z ponad stu trzydziestoma zdjęciami po raz pierwszy wydrukowanymi w tej książce, w dodatku na kredzie, techniką rotograwiurową, co dawało wspaniałą jakość, ale i niemałe koszty. Pozwoliłem tu sobie na absolutną samodzielność w podjęciu tej decyzji uważając, że choć tyle mi się należy za wydrukowanie książki w takim tempie, bez żadnego wysiłku ze strony wydawcy. Te niespełna trzy miesiące były na owe czasy wyczynem niebywałym, ale też pracowały nań cztery warszawskie drukarnie. Moi przyjaciele drukarze nie zawiedli w potrzebie! „Zdążyłem, nim weszli” choć nie całkiem. Z trzydziestotysięcznego nakładu tylko połowa, oprawiana w drukarni przy ulicy Mińskiej, dotarła w maju 1981 roku do czytelników, zaś druga potowa, oprawiana w Wojskowych Zakładach Graficznych, została zablokowana „pilnymi pracami wojskowymi” (jakimi okazało się 13 grudnia) i miała być wykonana „nieco później”. W rezultacie połowa nakładu znalazła się na rynku równo w rok po pierwszej części. To były wreszcie prawie takie Góry, jakie mi się marzyły. Choć muszę powiedzieć, że w masie gratulujących znaleźli się i wybrzydzacze, którzy lepiej wiedzieli, jak powinna wyglądać moja książka. Kilku takich nieomylnych i wszechwiedzących miało do mnie pretensje o to, że do nowego wydania wprowadziłem fragmenty książki sowieckiego dowódcy partyzanckiego Iwana Aleksiejewicza Zotobowa pod tytułem Na Niemanie żdut swoich. [na Niemnie czekają swoich] Enkawudzistą się podpierać? kipiało w nich święte oburzenie. Zapomnieli, że tą książką walczyłem nadal także o zgodę na sprowadzenie szczątków „Ponurego” w Góry Świętokrzyskie. Przecież Janowi Piwnikowi zarzucano ciągle antykomunizm oraz antysowietyzm i nie moje opinie o nim liczyły się u partyjnych bonzów. Żołobow był bardziej wiarygodny, bo on był ich człowiekiem. A on wystawiał „Ponuremu” bardzo dobrą opinię. O wiele lepszą, niż płk Stysiak, obligatoryjny (i samozwańczo ustalony przez WIH) recenzent wewnętrzny z Wojskowego Instytutu. Co prawda również i płk Stysiak był za wydaniem Gór, ale gdybym uwzględnił wszystkie jego uwagi, byłyby to Barwy walki a nie Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Notabene tegoż Żołobowa uczepił się też w swej książce Tak to pamiętam Bojomir Tworzyański. Rozmawiałem z nim na ten temat parę godzin w Toronto w 1988 roku. Wydawało się, że wszystko zrozumiał, bo robił wrażenie człowieka inteligentnego. Jednak w chwili, gdy kończę korektę mej książki, przeglądam jego wspomnienia i widzę, że sprawy z Żołobowem nie pojął ani w ząb. Tak oto, aby nie przerywać akcji związanej z długo oczekiwanym wznowieniem książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie, wyprzedziliśmy wszystkie inne wydarzenia o dwa lata i znaleźliśmy się w późnej jesieni 1981 roku. Aby więc skończyć ten wątek wydawniczy dodam tylko, że dzięki drugiej edycji Zagłady IV odcinka wydanej w 1980 roku, wydrukowanej w nakładzie dwudziestotysięcznym i trzecim, trzydziestotysięcznym wydaniu Gór, przekroczyłem wreszcie długo oczekiwaną granicę trzystu tysięcy egzemplarzy książek. 1980 Amerykańska eskapada Tomka obrona doktoratu na UW golgota „Wachlarza” w „PAX-ie „Solidarność” sierpniowa euforia nadzwyczajny zjazd dziennikarzy zaproszenie do Społecznego Komitetu pamięci gen. Roweckiego „Grota” Początki zimy 1979/1980 roku były bardzo ważnym okresem dla Tomka, a więc i dla mnie. Właśnie wtedy zaczęła się krystalizować bardzo dotąd enigmatyczna sprawa jego naukowego stypendium w Cambridge w USA. Rok wcześniej w Stanach wystrzelono satelitę obserwacyjnego, pracującego między innymi pod kątem badań promieniowania rentgenowskiego emitowanego przez ciała kosmiczne. Badań tych nie dawało się przeprowadzać z ziemi, gdyż promienie przechwytywała w całości warstwa atmosfery ziemskiej. Do kilkunastoosobowego grona młodych astronomów z całego świata zaproszono Tomka, którego kandydaturę zgłosił prof. Bohdan Paczyński, jeden z najbardziej znanych astronomów świata. Satelita powinien pracować jeszcze parę lat, a więc wszyscy badacze w zespole w tym Tomek mieli się znaleźć w sytuacji wyjątkowej: mogli na bieżąco korygować, uzupełniać, zlecać dodatkowe zadania satelicie najnowszej generacji. W styczniu 1980 roku Centrum Astronomiczne im. Mikołaja Kopernika wystąpiło do MSW o paszport dla Tomka. Odpowiedź nadeszła dość szybko. Oczywiście odmowna. Dla mojego syna mógł to być koniec kariery naukowej, choć on czego innego się nie spodziewał i przyjął to spokojnie. Za to ja dostałem szału i to już nie z powodu samego faktu, ale komentarza, na jaki sobie pozwolili SB-owcy z Biura Paszportowego: Chlebowski? Do USA? Do Grójca najwyżej może pojechać, i to za przepustką. Podjąłem desperackie próby dostania się do ministra spraw wewnętrznych lub jego pełnomocnika, przyjmującego co tydzień w trybie skarg i zażaleń. Termin jednak wyznaczono mi... na czerwiec. Chciałem więc interweniować przez posłów, ale nasz autor z. „Widnokręgów” Wojciech Żukrowski był parlamentarzystą ze Śląska i jak twierdził nie wypadało mu wchodzić na inny teren, Czeszko zaś oświadczył, że nigdy takich rzeczy nie robił. Spróbowałem zatem drogi myśliwskiej, bo słyszałem, że ówczesny szef MSW, Mirosław Milewski namiętnie poluje. Zwróciłem się o pomoc do Romana Bratnego, kolejnego po Kocie łowczego naszego Myśliwskiego Klubu Dziennikarzy. Reakcja była prawie natychmiastowa. Bratny zadzwonił do mnie chyba po dwóch dniach, podał bezpośredni numer telefonu i powiedział, że minister czeka na mój telefon choćby zaraz. Zadzwoniłem więc i po chwili zostałem połączony. Rozmówca sprawę znał i chciał ją ze mną omówić. Za dwie godziny miałem się zgłosić w MSW. Sprawdziło się to, o czym mówił Bratny że Milewski ma słabość do literatów, a szczególnie zajmujących się tematyką wojenną. Przedstawiłem pokrótce wyjątkowość tego zaproszenia, i to nie tylko dla Tomka, ale w ogóle dla nauki polskiej, wyrażając nadzieję, że minister nie dopuści do tego, aby jego pracownicy na synu szukali odwetu za pretensje, jakie mają do ojca. Milewski wysłuchał mnie z półuśmiechem, a potem powiedział: - Rozumiem pana argumentację. Ma ona jednak pewną wadę. Nie jest prawdziwa. Nikt tu nie szuka odwetu na pańskim synu za pana, bo pański syn ma u nas tak bogate konto, że odmowa wydania paszportu jest w pełni uzasadniona. Wiem, że nie mieszka pan z rodziną na Jelonkach i o aktywności syna w strukturach podziemia może pan nie wiedzieć w ogóle albo też nie wszystko. Pana syn parę razy był zatrzymywany na punktach powielaczowych, a przywieziony na komendę za każdym razem oficerowi śledczemu, który notabene jest magistrem prawa, udzielał jedynie podstawowych danych personalnych i dodawał: „Jeżeli pan umie czytać, to w moim dowodzie osobistym znajdzie pan wszystko, czego mu trzeba do protokołu, a reszty się nie dowie”. - Co ów śledczy pisze o takim przesłuchiwanym? - Pisze jak najgorzej. I kilka takich protokółów wystarczy, aby paszportu nie wydać ani dziś, ani bardzo długo. Ale pana naświetlenie daje mi nowe argumenty do rozpatrzenia tej sprawy. Proszę powiedzieć synowi, aby spowodował możliwie szybko złożenie przez uniwersytet ponownego wniosku, a my go jeszcze raz rozważymy. Mam nadzieję, że pozytywnie. A potem przetrzymał mnie jeszcze z godzinę, prowadząc rozmowę na tematy literackie i akowskie. Zaczął od tego, że jego ojciec też był akowcem, któremu on własnym sumptem („asumptem”, jak mówił towarzysz minister) postawił w Lipsku na Białostocczyźnie pomnik. Znał bardzo dobrze nasze perypetie ze sprowadzeniem szczątków „Ponurego” z Nowogródczyzny na Kielecczyznę i zaszokował mnie pewnym stwierdzeniem: - Wiem, że nasze władze boją się demonstracyjnego pogrzebu. Ale można dyskutować, czy na takim pogrzebie władza może stracić, czy zyskać. Ja bym się nie bat takiego ryzyka. Mało tego. Gdyby mi pan zagwarantował, że żadnego pogrzebu nie będzie, to jestem gotów spowodować przez sowieckie i nasze służby bezpieczeństwa przerzucenie przez granicę tych szczątków w bardzo niedługim czasie. Ale pan mi tego nie zagwarantuje, bo wam przecież nie o to chodzi. Chcecie demonstracyjnego pogrzebu. I to też rozumiem. Gdybym był panu do czegoś potrzebny w tej czy innych sprawach, proszę się ze mną skontaktować. Tomek paszport otrzymał i z początkiem kwietnia wyjechał do USA. W trzy miesiące później SB przeprowadziło kolejną łapankę aktywistów opozycji. Przyjechali także po Tomka do CAMK-u. Ale tam ich wykpiono: - Jakiż to porządek mają panowie w swoich kartotekach, jeżeli nie wiecie, że pan Tomasz za osobistą zgodą waszego ministra od trzech miesięcy jest w USA i nie będzie go w kraju jeszcze co najmniej rok. Pomni tej reprymendy tak sobie poprawili kartoteki, że zgubili w nich Tomka w ogóle. Miało się to okazać zbawienne półtora roku później. Na początku 1980 roku znudziła mi się całkowicie ciuciubabka z promotorem w sprawie doktoratu. Kiedyś zapytał mnie o jego losy Władysław Bartoszewski. Powiedziałem jak sprawa wygląda, a pan Władysław mnie ofuknął. Za jego radą poszedłem do profesora Aleksandra Gieysztora, opowiedziałem dziesięcioletnie dzieje mojej pracy nie kryjąc niczego i poprosiłem o radę, w jaki sposób powinienem przenieść obronę z IH PAN na uniwersytet. Profesor odniósł się do sprawy bardzo przychylnie. Jako mediewisty nie wypadało mi prosić, by sam został promotorem, ale na moją prośbę wyraził gotowość bycia jednym z trzech recenzentów. Kolejnym więc promotorem został prof. dr płk Tadeusz Jędruszczak żeby było zabawniej także z IH PAN, były Komendant Wojskowego Instytutu Historycznego, który w przeszłości wolał się z tą instytucją rozstać niż przyczyniać do spełnienia roli, jaką jej wyznaczono. Zawiadomiłem mego nowego promotora, iż przez sześć lat jałowego oczekiwania na możność obrony zebrałem co najmniej drugie tyle materiałów, ale zależy mi, aby bronić pracy w kształcie zakwestionowanym przez jego poprzednika. I tak się stało. Pracy broniłem 20 grudnia 1980 roku, już w nastroju wielkich napięć wywołanych solidarnościwą falą. I obroniłem. To ważne dla mnie wydarzenie zapamiętałem szczególnie dobrze dzięki dwóm sprawom. Po pierwsze na obronę tej pracy przyjechał mój ojciec, który bardzo to przeżywał. Nie wiedział, że rzecz z pozytywnymi ocenami tak wspaniałych recenzentów właściwie była tylko formalnością. Pozornie jednak wynik był niepewny, bowiem w tych czasach na publiczne obrony prac doktorskich z dziedziny historii, których recenzentem był wybitny historyk, jeden z największych autorytetów w Polsce, przychodziła para niemłodych już ludzi, którzy dobrze przez niego ocenionym pracom stawiali szereg bardziej lub mniej mądrych zarzutów. Mówiąc językiem sprawozdawców sportowych był to stały fragment gry, trwający od kilku lat i nikt się tym nie przejmował. Podobno powodem takiej awersji do profesora był fakt, iż oboje przed laty nie obronili swoich prac i winę przypisywali owemu naukowcowi. Pani Halina Zacharzewska, kierowniczka sekretariatu Wydziału Historycznego, uprzedziła mnie o tym i zaleciła spokój wyjaśniając, że ich wypowiedzi i tak nie będą miały żadnego wpływu na decyzje komisji. Para zjawiła się również na mojej obronie, jako że pierwszym recenzentem był właśnie ów profesor. Odegrali swój stały repertuar, który zniknął w ogromnej ilości pozytywnych ocen stanowiących treść innych wypowiedzi. Niemniej jednak ojciec bardzo się denerwował. Drugim wydarzeniem, dzięki któremu tak dobrze tę obronę zapamiętałem, był występ Zbyszka Zielińskiego, czyli „Miglanca” z naszego obozu narciarskiego z końca lat czterdziestych. Główny zarzut postawiony mi przez wspomnianą parę opierał się na stwierdzeniu, że jeśli „Wachlarz” był tak źle, jak to opisywałem, zaopatrywany przez centralę w ładunki wybuchowe, to nie mógł mieć na swoim koncie tylu udanych akcji dywersyjnych na torach kolejowych, ile mu przypisałem. W tym momencie zawrzała krew w żyłach Zbyszka Zielińskiego, który od jakiegoś, nie dawnego zresztą, czasu namiętnie odwiedzał tego rodzaju spektakle. Zabrał głos i z pozycji „ja jako były” stwierdził, iż w akcji w powiecie radomszczańskim, w której brał udział, z braku materiałów wybuchowych wykolejono pociąg niemiecki detonując granat. Zgromadzeni na sali ludzie, wśród których nie brakowało fachowców w tej branży, popatrzyli po sobie wzruszając ramionami, bo przecież rozkręcenie jednej szyny dawało stokrotnie większą gwarancję powodzenia niż wybuch granatu. - Ale ci niedźwiedzią przysługę wyświadczył ten młodociany partyzant - usłyszałem od jednego z „Wachłarzowców” wychodząc z sali. Po kilku tygodniach spotkałem na ulicy kogoś z naszej narciarskiej paczki. Pogratulował mi obrony doktoratu, ale dodał: - Słyszałem, że podczas obrony znalazłeś się w nie lada opałach. Na szczęście był tam nasz „Miglanc” i skutecznie cię wybronił. Taki to już był ten nasz Zbysio. Po obronie pracy doktorskiej Instytut Wydawniczy „PAX”, świadom wysokiej temperatury tematu, natychmiast przystąpił do pracy nad redakcją książki. Narzucone tempo powodowało, że z zebranych dodatkowych dokumentów i relacji do dzieła mogłem wprowadzić tylko część, nie powodując zbył wielkiej rewolucji. Oczywiście przed stanem wojennym nie zdążyliśmy z Wachlarzem. To przekraczało wszelkie możliwości. Zabrakło nam niewiele ponad rok. Pierwsza edycja ukazała się w początkach 1983 roku. Aby nie dzielić na kawałki przygód, jakie przeżyłem przy redagowaniu tej książki, przedstawię jej trudną drogę do czytelnika aż do samego końca. Śmierci, choroby, migracje spowodowały, że w chwili, gdy Wachlarz skierowano do obróbki redakcyjnej, w dotąd idealnym „PAX-ie nastał okres najgorszy. Najlepiej jeszcze układała się współpraca z redaktorem naczelnym, Januszem Stefanowiczem, ale co do pozostałych pracowników wydawnictwa im niżej, tym było gorzej. Najbardziej szkodliwe i budzące największe zdumienie i sprzeciwy były decyzje podejmowane przez nowego kierownika redakcji historycznej. Wachlarz w owych czasach był jedną z najtrudniejszych książek, należało więc przydzielić ją zaprawionemu w tej tematyce redaktorowi, najlepiej z wykształceniem historycznym. Wielkim zaskoczeniem, wywołującym protesty co światłej szych ludzi w „PAX-ie, było oddanie tej książki pod opiekę Władysława Z., co prawda wytrawnego redaktora, zajmującego się jednak dotąd wyłącznie tematyką religijną, który z książkami historycznymi poza dotyczącymi historii Kościoła nie miał żadnego kontaktu. Po kilkunastu wspólnych posiedzeniach, w czasie których mieliśmy wymieniać uwagi, doszedłem do przekonania, że człowiek ten nie ma o przedmiocie zielonego pojęcia i książce może jedynie zaszkodzić. Podzieliłem się moimi uwagami z panem kierownikiem i poprosiłem o zmianę prowadzącego redaktora. W braku jakiejkolwiek reakcji, po kilku tygodniach odmówiłem wszelkiej współpracy z panem W Z. Ale i to kierownika nie zainteresowało. Po raz pierwszy w mojej pracy wydawniczej zdarzyło mi się, iż redaktor, bez uzgodnienia z autorem, zaczął wprowadzać zmiany w książce. Przed całkowitą kompromitacją mnie i „PAX” uchroniła Anna Kucharska, moja koleżanka jeszcze z redakcji „Polska” - wschód, która potrafiła nie tylko doskonale pisać na maszynie, ale i myśleć. Ponieważ maszynistki „PAX-u były zawalone robotą, Wachlarz przepisywano na mieście. Za moją poradą, robiła to właśnie Anna. Po otrzymaniu od Z. kolejnej partii do przepisania, dzwoniła do mnie i po stałym haśle: - Zaraz ci przeczytam, co ten geniusz napisał w twoim Wachlarzu - leciały dziesiątki przykładów, od których o mało nie dostawałem zawału serca. Telefonicznie lub podczas spotkań przywracaliśmy tekst do stanu poprzedniego. Dopiero w końcowym stadium prac kierownik redakcji historycznej zdecydował się przekazać opiekę nad książką w ręce Bożeny Korczyńskiej historyka z wykształcenia. Jej bardzo sumiennej pracy zawdzięczam, że Wachlarz nie okazał się skandalem wydawniczym. Dopiero wtedy zacząłem sypiać spokojnie. Jak widać, była to istna droga przez mękę. Nie jedyny to przykład. Pewnego dnia zatelefonował do mnie Aleksander Skarżyński, dyrektor Naczelnego Zarządu Wydawnictw i zapytał: - Panie Cezary, przed kim pan ukrywa swój Wachlarza Bo chyba nie przede mną. Mam tu przysłany właśnie plan wydawniczy „PAX-u, gdzie przy pana nazwisku figuruje tytuł Zawiłe ścieżki, z noty zaś wynika, że chodzi o Wachlarz. Natychmiast po tej rozmowie zadzwoniłem do kierownika redakcji historycznej i nawymyślałem mu od ostatnich. Pomogło. Okazało się, że pan ten robił takie kawały nie tylko mnie. Ppłk Alfred Paczkowski, sławny cichociemny „Wania”, napisał dla „PAX-u swoje wojenne wspomnienia pod tytułem Ankieta cichociemnego. Byłem wewnętrznym recenzentem tej książki jeszcze w maszynopisie, więc zdziwiłem się niepomiernie, widząc owe wspomnienia wydrukowane pod tytułem Lekarz nie przyjmuje. Zatelefonowałem do ppłka „Wani” z pytaniem, dlaczego tytuł według mnie lepszy zamienił na gorszy. Z odpowiedzi wynikało, że autor dopiero z wydrukowanego egzemplarza dowiedział się o „przechrzczeniu” jego wspomnień. Metody pana kierownika wynikały z obawy przed używaniem w tytułach książek wyrazów według niego źle widzianych w owych czasach, jak „Wachlarz”, czy „cichociemny”. Przygoda trzecia była najbardziej dotkliwa i do dzisiaj nie została wyjaśniona. Z drem Stefanowiczem uzgodniłem, że Wachlarz będzie miał nakład trzydziestotysięczny. Można sobie wyobrazić moje zdumienie, a potem przerażenie, gdy na odbitce cenzury, tuż przed drukiem, zobaczyłem akceptację na dziesięć tysięcy. Natychmiast interweniowałem u prezesa cenzury, który zupełnie zaskoczył mnie stwierdzeniem, że cenzura wydała zgodę na taki nakład, o jaki prosił wydawca. Niezwłocznie pobiegłem do Stefanowicza, który był tą wiadomością równie jak ja zdumiony. Co ustalił, sprawdzając dokumenty u siebie, nie wiem, wiem tylko, że od razu interweniował w cenzurze, uzyskując podwyższenie nakładu do dwudziestu tysięcy. Moje nalegania, by przywrócić pierwotnie zaplanowaną liczbę egzemplarzy uspokoił zapewnieniem, że za rok Wachlarz będzie wznowiony i ukaże się nie w trzydziestu lecz w czterdziestu tysiącach. Gdy wreszcie dostałem do ręki egzemplarz wydrukowanej książki i miałem gwarancję, że ani pan kierownik, ani jego Piętaszek redaktor W Z. już jej dalej szkodzić nie mogą, złożyłem wizytę Zenonowi Komenderowi, ówczesnemu przewodniczącemu Stowarzyszenia „PAX” i opowiedziałem o tym, jak to się bawią niektórzy pracownicy w jego wydawnictwie. Po pewnym czasie sekretariat Komendera powiadomił mnie, że decyzją prezesa obaj panowie zostali przesunięci na inne stanowiska, odpowiadające ich kwalifikacjom. Jak widać z tej pobieżnej relacji, trzynastoletnia droga Wachlarza do edycji książkowej biegła po grudzie i pod górkę nawet wtedy i tam, gdy i gdzie miałem prawo oczekiwać zrozumienia i sympatii. Ale wróćmy do górnego i chmurnego lata 1980 roku. Nie tylko w moich sprawach osobistych, ule także i w politycznych rok ten od samego początku zapowiadał się jako czas gorący. Dramat stoczniowców Wybrzeża sprzed dziesięciu lat, kiedy „ludowa” władza tak krwawo i brutalnie stłumiła robotniczą demonstrację, był ziarnem, które raz rzucone, stale kiełkowało. Do tego dołączyły się nigdy do końca nie wygasłe nastroje poradomskie sprzed czterech lat, podsycane działalnością KOR-u i milionami sztuk konspiracyjnej bibuły, wydawanej przez nielegalne formacje polityczne wszelkiego autoramentu. Epoka Gierka wyraź nie się załamywała. Na czele partii komunistycznej stanął Stanisław Kania, ale było to już tylko przedłużanie agonii. Strajki na Wybrzeżu i cała masa nowych nazwisk, wepchniętych do polityki od dołu, znamionowały, że tym razem nie wszystko da się uzgodnić z Moskwą. Walentynowicz, Wałęsa, Gwiazda z Wybrzeża gdańskiego, Jurczyk ze szczecińskiego, Rulewski z Bydgoszczy, mocni poparciem milionów ludzi niosących transparenty pisane „solidarycą”, odzew górników „Jastrzębia”, metalowców Huty „Warszawa”, uznawanych dotąd przez władzę za czerwonych, wszystko to spowodowało, że tym razem nikt nie odważył się powtórzyć zawołania Cyrankiewicza z Poznania sprzed dwudziestu czterech lat o odrąbywaniu rąk wzniesionych przeciwko Polsce Ludowej. Władza, po długich przekomarzaniach, zasiadła ze strajkującymi do stołu rokowań. Polacy zaś w całym kraju zarywali noce i zgromadzeni przed telewizorami oglądali transmitowane na żywo z Gdańska rozmowy. Szczupły jeszcze wtedy, czarnowąsy Lech Wałęsa, z komicznym, półmetrowym prawie długopisem w ręku i odpustowym wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej w klapie, budził powszechną sympatię już samą innością wyglądu, odmienną choć momentami zupełnie niefortunną formą wypowiedzi w porównaniu z nadętymi partyjnymi bonzami, dotąd mającymi monopol na radiowe i telewizyjne polityczne enuncjacje. Polska była w tym czasie na ustach całego świata. Największe agencje prasowe, najpotężniejsze stacje telewizyjne przez cale tygodnie latem i jesienią 1980 roku swoje programy informacyjne niezmiennie rozpoczynały doniesieniami z Polski. Najlepszym tego sprawdzianem stały się dla nas listy od Tomka. Swoje bardzo ciekawe informacje o współpracy naukowej z satelitą streszczał w trzech zdaniach, a następnie zaczynała się rzeka lamentu. :Jestem Ci, Tato, bardzo wdzięczny, że pomogłeś mi zdobyć paszport, ale powiedz, za jakie grzechy, gdy cały nasz kraj zachłystuje się wolnością, ja muszę kiblować i gnuśnieć na tym piekielnym zesłaniu?” To tylko jedna z wielu próbek jego ówczesnych nastrojów. On zaś za swoją nieobecność w kraju mścił się na nas w sposób niezmiernie perfidny. Wiedząc o coraz gorszym zaopatrzeniu żywnościowym w Polsce, opisywał swoje wypady z kolegami do bostońskich restauracji, podczas których raczyli się olbrzymimi porcjami świeżego homara, faszerowanego przepysznymi sałatkami z krewetek. Nam jednak wtedy nie w głowie były homary i krewetki. Porządkowaliśmy Polskę i zaczęliśmy to robić na tysiącach frontów, każdy na swoim polu. Co dziwne, porządki te przebiegały bez groźnych niepokojów. Nie ulegało wątpliwości, że momentem mitygującym była powszechna świadomość narodowa, że za Bugiem tylko czekają na najmniejszy sygnał, aby pośpieszyć „swoim towarzyszom z internacjonalistyczną, bratnią pomocą” i zrobić z Warszawy drugi Budapeszt. Do porządków wzięliśmy się więc radykalnie, ale spokojnie. Także w dziennikarstwie. Mieliśmy świadomość, ile zła uczynili nasi dyspozycyjni koledzy, którym nie starczyło siły, aby, widząc co się dzieje wokoło, powiedzieć: „Dość! Jeżeli nadal macie zamiar czynić zło, czyńcie je bez nas”. Władza, niestety, korumpuje prawie wszystkich, dlatego o ideały najlepiej i najczęściej walczą ci, którzy jej jeszcze nie zasmakowali. Wiadomo, że w dziennikarstwie, tak jak wszędzie ryba zaczyna psuć się od głowy. W latach siedemdziesiątych coraz częściej na redaktorów naczelnych KC przysyłało ludzi spoza branży. Stwierdzenie to w niczym oczywiście nie umniejsza współodpowiedzialności ludzi naszego zawodu za deprawację społeczeństwa, ale zbliża rzecz do prawdy i nieco ją łagodzi. Grono dziennikarzy zgrupowanych wokół Stefana Bratkowskiego postanowiło doprowadzić do zwołania nadzwyczajnego zjazdu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Stefan przez pewien czas redagował tygodniowy dodatek do „Życia Warszawy” pod tytułem „Życie i Nowoczesność”. Pozornie dodatek poświęcony był sprawom ekonomicznym, ale umiejętnie operując tym hasłem, jego redaktor sypał piachem w oczy wielu dotychczas nietykalnym autorytetom partyjnym we wszystkich dziedzinach naszego życia. Nic więc dziwnego, że żywot dodatku szybko się skończył. Ale nie skończył się autorytet Stefana. Stworzone przez niego konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” walnie się do tego przyczyniało. Zjazd odbył się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie w ostatnich trzech dniach października owego 1980 roku. Na dobrą sprawę była to gra do jednej bramki, gdyż nikomu z ustępujących władz Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich nie stało odwagi, by podjąć polemikę z ogromną ilością zarzutów. Pranie przeprowadziliśmy gruntowne. Do nowych władz nie tylko nie dostał się nikt ze starych formacji, ale wręcz nie ośmielono się zgłosić kandydatury nikogo, kto reprezentowałby dotychczasowe pojmowanie spraw naszego zawodu. Po zmianie statutu na czele SDP stanęła kilkudziesięcioosobowa Rada, do której zostałem wybrany. Ona to wyłoniła ze swego grona Zarząd Główny, a na jego przewodniczącego wybraliśmy Stefana Bratkowskiego. Wiceprezesami zostali między innymi Aleksander Paszyński i Jerzy Surdykowski, sekretarzem generalnym zaś Dariusz Fikus. Polska była ciekawa przebiegu naszych obrad, ale w mediach ukazywały się tylko krótkie komunikaty oficjalne. WSŻAK trwał jeszcze czas cenzury oraz nienaruszonych struktur starej władzy w prasie, radio i telewizji. Nie mieliśmy zaufania do ich rzetelności. A jednak udało się taką pierwszą dłuższą, nieocenzurowaną i praw dziwą wiadomość przeszwarcować. W nocy między drugim a trzecim dniem obrad wpadłem na kilka godzin do domu. Grażynka przekazała mi informację od Andrzeja Matula, że radiowe Sygnały dnia zapraszają mnie na pięciominutową rozmowę na żywo o zjeździe. Sygnały dnia były wtedy jedną z bardzo niewielu audycji idących bezpośrednio na antenę. Bez cenzury. Jedynym więc moim cenzorem był Andrzej, który najwyżej mógł wyłączyć mikrofon. Znaliśmy się zbył długo i zbył dobrze, abyśmy nie wiedzieli, czego się po sobie „możemy spodziewać. Jednak jako delegata na zjazd obowiązywało mnie embargo na udzielanie informacji, od którego mógł mnie uwolnić tylko Stefan. Udało mi się w czasie tej nocy uzyskać jego zgodę i o 7.00 rano, jeszcze po ciemku, siedliśmy z Andrzejem w gmachu na Madalińskiego do mikrofonów. Za dźwiękochłonną szybą pokoju reżyserskiego snuły się sennie jakieś dwie redaktorki. Radio jeszcze trochę spało. Tymczasem w Polsce Sygnałów słuchało siedem milionów ludzi. Nie zachowała się taśma z tej audycji, ale pamiętam, że zacząłem od przytoczenia wypowiedzi jednego z mówców na zjeździe, że przez trzydzieści kilka lat władza traktowała nas jak najemników, którzy bezmyślnie i posłusznie strzelali, strzelają i będą strzelali w każdym kierunku, który nam wskaże odpowiednia dyrektywa władz partyjnych. Otóż nie wyrzekamy się naszej służebnej misji, gdyż jest ona wpisana w charakter naszego zawodu, ale odtąd naszym zleceniodawcą będzie wola społeczeństwa. Dlatego też domagamy sio i będziemy o to walczyć, aby każdy z nas mógł głosić tylko to, z czym się bez reszty utożsamia, zaś odmówić publikowania tekstów, głoszenia w radio czy telewizji programów lub zasad, które budzą sprzeciw. Takich mniej więcej podstawowych spraw zmieściło się w trzech minutach wcale niemało. Wiem, że dzisiaj słowa te brzmią miałko. Ale poleciały w eter nie dzisiaj, a w końcu października 1980 roku. Na owe czasy była to w radio wypowiedź niespotykana. Gdy podniosłem głowę, dostrzegłem, że za szybą małej, jeszcze przed paroma minutami pustej reżyserki kotłuje się kilkanaście osób, które coś krzyczą, śmieją się, kiwają rękami, podnoszą do góry „zajączka”, czyli dwa palce w kształcie litery V Uściskaliśmy się z Andrzejem. - Nie będziesz miał „przysiadów”? - zapytałem pełen niepokoju. - Przecież wiedziałem kogo i po co tu zaprosiłem. Najwyżej mnie wyrzucą - odparł jakoś mało przestraszony. Nie wyrzucili. Zaraz po zjeździe pojechałem z Grażynką do Grodźca, bo akurat był dzień Wszystkich Świętych. Ojciec na progu domu serdecznie w milczeniu przygarnął mnie do piersi. Oczywiście słuchał i zaraz zażył podwójne relanium. Przy grobie rodzinnym w Grodźcu zaś podchodzili do nas nie znani mi ludzie, ściskali, całowali, dziękowali. A działo się to wszystko w czerwonym podobno Zagłębiu i czerwonym Grodźcu. W Warszawie powstał „Tygodnik Solidarność” redagowany przez Tadeusza Mazowieckiego. Mimo cenzury, można się w nim było dużo doczytać. Oczywiście zaraz się tam znalazła Wanda Wojnicz, bo dla jej niespokojnej natury Związek Literatów stał się za ciasny. Prowadziła dział listów. Tam też znalazł dla siebie miejsce Piotr Rachtan, syn „Halnego”. Zostałem zaproszony do działania w Społecznym Komitecie Uczczenia Pamięci gen. „Grota” i jego żołnierzy. Była to i jest nadal, mimo upływu kilkunastu lat grupa nieformalna, nigdzie nie zarejestrowana, bez adresu, która potrafiła dokonać wielu wspaniałych rzeczy. Nie można się do niej zapisać, bywa się zapraszanym. Nie można się też wypisać, chyba przez śmierć własną, bo przynależeć do tego Komitetu to zaszczyt i przyjemność. Prezesowali jej kolejno: prof. Aleksander Gieysztor, prof. Henryk Samsonowicz i artysta plastyk Stanisław Soszyński, ale zawsze i wszystkim sekretarzowała niezmordowana Zofia Idziakowska. Wokół niej zgromadziło się grono mocnych kobiet Irena Rowecka-Mielczarska, córka generała „Grota”, Wanda Styrczula, córka generała Tumidajskiego, płk Maria Witek, komendantka Wojskowej Służby Kobiet AK, Elżbieta Zboińska-Prądzyńska „Ela”, ostatnia łączniczka „Grota”, Danuta Kaczyńska, dziennikarka, łączniczka „Parasola”. Wśród mężczyzn znaleźli się liczni wojskowi, w tym także byli dowódcy akowskich działań zbrojnych że wymienię tylko przykładowo: płk Antoni Sanojca „Kortum”, płk Henryk Roycewicz „Leliwa”, płk Stefan Jellenta, ppłk Wincenty Kwieciński „Głaz”, ppłk dr Józef Rybicki „Andrzej”, mjr cc Marian Gołębiewski „Ster”, kpt Leopold Kummant „Ryski” i wielu innych. Bogato byli reprezentowani najwybitniejsi aktorzy polscy: Andrzej Łapicki, Gustaw Holoubek, Andrzej Szczepkowski, Mieczysław Voit. Nie brakło dziennikarzy (Andrzej Micewski, Dariusz Piątkowski, Bohdan Tomaszewski, Stanisław Skotnicki, Andrzej Szomański, Stefan Smarzyński, Andrzej Wernic), wybitnych naukowców (profesorowie Jerzy Hryniewiecki, Witold Rudowski, Lech Tomaszewski), historyków (Jerzy Kumaniecki, Andrzej Chmielarz, Marek Ney-Krwawicz, Tomasz Szarota) i wielu innych. Pierwszym naszym pragnieniem było wmurowanie i poświęcenie tablicy pamiątkowej na murze domu przy ulicy Spiskiej 14 na Ochocie, gdzie 30 czerwca 1943 roku aresztowano gen. „Grota” i wprowadzenie zwyczaju corocznego składania kwiatów w tym miejscu, po uprzednio odprawionej w pobliskim kościele Św. Jakuba przy placu Narutowicza mszy świętej. Ponieważ w tym czasie kończono most przez Wisłę na trasie zwanej Toruńską, właśnie w gronie tegoż Komitetu powstała myśl, aby trasie nadać imię Armii Krajowej, a mostowi gen. Stefana Roweckiego „Grota”. Nie była to sprawa łatwa, zważywszy, że kandydatów zgłaszanych przez różne siły polityczne było wielu. Walka miała trwać jeszcze rok, a całe przedsięwzięcie udało się doprowadzić do szczęśliwego końca dosłownie na kilkanaście dni przed wprowadzeniem stanu wojennego. 1981 Wolność i niepokoje oczekiwanie na agresję sowiecką poszerzone wydanie „Gór” na rynku Tomek odkrywa gwiazdę pielgrzymka do Włoch „Pokaz zęby” powrót Tomka z USA wzruszający 11 Listopada most gen. „Grota” w Warszawie stan wojenny Cały ten rok od pierwszych dni stał się jedną wielką huśtawką wydarzeń i nastrojów. Był to jednocześnie rok pustych półek sklepowych, na których w nie ograniczonych ilościach widniały tylko butelki z octem (oczywiście poza sezonem grzybiarskim). Zaczęły się też permanentne trudności z zakupem benzyny. Od czasu do czasu władze, przeważnie lokalne, wprowadzały wbrew poprzednim ustaleniom z „Solidarnością” zaskakujące restrykcyjne zarządzenia, które jak na przykład w marcu w Bydgoszczy kończyły się brutalnymi interwencjami ZOMO i pobiciem solidarnościowców. Rada SDP starała się występować w roli mediatora, pośredniczyć między skrajnymi skrzydłami obu stron. Zaraz po naszym nadzwyczajnym zjeździe, w KC PZPR przeprowadzono zmianę na stanowisku opiekuna prasy. Przejął ją członek Biura Politycznego i sekretarz KC, znany „beton” Stefan Olszowski. Stefan Bratkowski, mimo iż nie miał złudzeń co do poglądów Olszowskiego, dopuszczał myśl, że z inteligentnym człowiekiem będzie się łatwiej dogadać. Dlatego zaprosił go na jedno z comiesięcznych posiedzeń Rady. Gość w słowie wstępnym zapowiedział brutalnie i szczerze, że ma zamiar sterować prasą twardą ręką, ale prosi nas, abyśmy się z nim obecnie podzielili swoimi zastrzeżeniami i uwagami bez owijania w bawełnę, gdyż traktuje nasze spotkanie jako roboczy kontakt ludzi, którym leży na sercu wspólne dobro dziennikarstwa. Potraktowaliśmy tę wypowiedź poważnie i przez pięć godzin zasypywaliśmy go taką ilością zarzutów, że w podsumowaniu powiedział, iż choć na sali jest zimno, on spływa potem. Był tam i mój dość mało grzeczny głos. Olszowski zapewnił nas, że to spotkanie dało mu dużo i wyciągnie z niego wiele nauk. Nazajutrz odbyło się posiedzenie Biura Politycznego KC, na którym Olszowski nazwał nas organizacją dążącą do demontażu państwa, podparł to kilkoma nazwi skami dziennikarzy szczególnie aktywnych w tym dziele między innymi także moim i uznał, że SDP należy jak najszybciej „zneutralizować”. Nic dziwnego, że po takiej opinii jednego z wiodących wówczas towarzyszy w Biurze Politycznym, przez cały rok, aż do wprowadzenia stanu wojennego, nikt z liczących się działaczy politycznych czy społecznych nie przyjął zaproszenia na posiedzenie Rady, a po ogłoszeniu stanu wojennego SDP było pierwszą rozwiązaną organizacją. W końcu marca Tomek powiadomił nas, że postanowił skorzystać z propozycji przedłużenia o cztery miesiące stypendialnego pobytu w USA. Właściwie propozycja była na cały następny rok, ale wyjący z tęsknoty za Polską Tomek zdecydował się tylko na krótki, czteromiesięczny okres. A musiał to zrobić, gdyż... odkrył gwiazdę, nazywaną przez przyjaciół amerykańskich „Tomek’s Star”, a zarejestrowaną w annałach światowej astronomii pod symbolem liczbowym 1E0643.0-1648. Przez ten dodatkowy okres musiał opracować związaną z tym dokumentację. Takie są rezultaty, gdy polskiemu astronomowi, który jako student pracował na teleskopie anno domini 1927, z soczewką o średnicy trzydziestu centymetrów, dać do ręki w Arizonie teleskop najnowocześniejszy w świecie, o efektywnej średnicy luster sześciu metrów. Aby jednak kraj przybliżyć do siebie, Tomek zaprosił do USA na miesiąc swoją mamę, czyli Ankę. W pięknym, słonecznym i bardzo już zielonym maju, chrześcijanie w Polsce i na całym świecie przeżyli dwa wielkie wstrząsy. 13 maja w samo południe, w czasie audiencji na placu Świętego Piotra w Rzymie został ciężko raniony przez tureckiego zamachowca papież. Przez wiele dni wszystkie nasze myśli kierowały się ku klinice Gemelli, gdzie najlepsi lekarze walczyli o jego życie. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. W dwa tygodnie później w Warszawie zmarł kardynał Stefan Wyszyński, zwany powszechnie Prymasem Tysiąclecia. Jego trzydziestopięcioletnie kierowanie Kościołem w Polsce w okresie niezmiernie trudnym i politycznie złożonym zapewniło mu powszechny szacunek i uznanie. Jego miejsce zajął kardynał Józef Glemp. W czerwcu ukazała się moja kolejna, tak zwana młodzieżowa książka wydana przez „Naszą Księgarnię”. Wydawca zażyczył sobie czegoś o wojnie, co by nie było jednak wyłącznie opisem walk i strzelaniny, ale raczej codziennego życia okupacyjnego. Zaproponowałem rzecz opartą na moich wojennych przeżyciach, a wobec tego, że jak Czytelnikowi wiadomo z pierwszej części tych wspomnień przez pięć i pół roku wojny przemieszczałem się przez różne okupowane tereny i z niejednego pieca chleb jadłem, pomysł zaakceptowano. Aby sobie jednak zarezerwować pewną swobodę w operowaniu wydarzeniami, bohaterem uczyniłem wymyślonego przeze mnie Marka i pisałem o nim w osobie trzeciej. Na wszelki wypadek zastrzegłem we wstępie, że choć jest to moja własna okupacja, to jednak połączona z fragmentami zapożyczonymi. Pozmieniałem też większość nazwisk. Tytuł brzmiał Pokaz zęby a pochodził od komendy „Du, Pole, zeigmall deine Zahne”, jaką 26 lipca 1942 roku na placu przy Arbeitsamcie w Sagan wydal niemiecki leśniczy, chcący po stanie zębów moich i podobnych mi chłopców przekonać się, czyśmy warci owych dwudziestu pięciu marek, na które nas wyceniono. Książka została przyjęta sympatycznie i jak wszystkie poprzednie szybko uniknęła z księgarń. Choć tytułu sobie czytelnicy raczej nie przyswoili. Z relacji kilku księgarzy wynikało, że przeważnie pytano o tę „nową książkę stomatologiczną Chlebowskiego”. Dzisiaj przywróciłem autentyczność wydarzeń oraz osób i włączyłem do niniejszego opracowania. Tego roku Marcin uzyskał świadectwo dojrzałości w liceum imienia Tadeusza Reytana i po udanym egzaminie wstępnym został studentem Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Białej akademickiej czapki nie chciał jednak nosić za żadną cenę. I to aż do końca studiów. W tych sprawach wyraźnie „szpan” się zmienił. Czerwcowe, tradycyjne już, sobotnie ognisko na Wykusie w rocznicę śmierci „Ponurego” i niedzielna msza święta w wąchockim klasztorze zgromadziły wyjątkowo liczne grono naszych przyjaciół, przybyłych z całej Polski. Warta honorowa z szablami przed kapliczką Matki Boskiej Bolesnej wystawiona przez ułanów akowskich z lubelskiego pułku, wzruszający apel poległych opracowany przez „Znicza”, Zbyszka Wroniszewskiego, odczytany na Wykusowej polanie przy świetle pochodni, wyciskał ludziom łzy z oczu. I wreszcie sygnał II silenzio, grany gdzieś w głębi lasu na trąbce myśliwskiej, zapadł tak głęboko w serca, że jest wspominany do dzisiaj. Wtedy to chyba po raz pierwszy pojawił się na Wykusie Andrzej Kasten „Zulejka”, który we wrześniu 1943 roku w czasie drugiej obławy na Zgrupowania „Ponurego” przyszedł z okolic Zawichostu wraz z oddziałem Tomasza Wójcika „Tarzana”. „Zulejka”, artysta rzeźbiarz, mieszkał w Warszawie. Wraz z żoną Baśką malarką stanowili sympatyczną parę i jeszcze nie raz trafią na karty tych wspomnień. 2 sierpnia na łamach tygodnika „Kultura” ukazał się wielki, na półtorej kolumny wywiad przeprowadzony ze mną przez Pawia Wieczorkiewicza. Sam tytuł Blizny pamięci mówił już, o co chodzi. Po raz pierwszy sprawy akowskie zostały tak otwarcie postawione w tygodniku o stutysięcznym nakładzie. Nie oszczędziliśmy w naszej rozmowie nikogo, choć niby mówiliśmy o moich książkach i o moim życiorysie. Oberwało się i PZPR-owi, że widzi tylko AL, BCh i Ruch Oporu, i dyspozycyjnym historykom wypisującym laurki lewicowej partyzantce, a widzącym w każdym NSZ-owcu bandytę. Mówiliśmy o wielu czekających na rozwiązanie zagadkach, jak choćby sprawie „Marcysi” Emilii Malessy żony „Ponurego” i jej samobójstwa, która wtedy i przez następne piętnaście lat była nie wiadomo dlaczego otoczona milczeniem. Domagaliśmy się też wreszcie pomnika Powstania Warszawskiego, nie przeczuwając, że wkładamy tym samym kij w mrowisko, a sprawa ta za pół roku wywoła niezły zamęt. Wywiad ten był jak sądzę bardzo istotnym momentem w mojej karierze zawodowej, choć, na pozór wywołał dwa tylko listy do redakcji: jeden od jakiegoś mojego byłego kolegi z AN, który nie pamiętał, aby mnie relegowano z uczelni (istotnie anonsu na ten temat na tablicy ogłoszeń nie było), a drugi od mieszkańca Zalesia pytającego, w jaki sposób mogłem być wtedy kolporterem prasy AK, jeżeli on pamięta, że miałem sześć - lat i bawiłem się w tym czasie z jego dziećmi w piasku. Takaż to jest ta wierna pamięć rodaków „świadków historii”. We wrześniu z Grażynką i Rachtanami pojechaliśmy autokarem do Włoch z pielgrzymką do Papieża. Organizatorem było nie istniejące jeszcze formalnie Koło Kombatanckie „Solidarności” Gdańsk, za pomocą którego chcieliśmy rozbić monopol ZBoWiD-owski. Z Wybrzeża szefowali sprawie Wacław Podbereski „Szary” z wileńskiego wywiadu Delegatury Rządu, Jerzy Kanicki, łącznik komendanta Okręgu Łódzkiego AK oraz Witold Kucharski, „Wicher” dowódca batalionu z 25 pp AK z Ziemi Piotrkowskiej. Wśród uczestników tej pielgrzymki dominowali akowcy-kombatanci z żonami prawie czterdzieści osób. Zachłyśnięci rokiem solidarnościowej wolności, która pozwoliła nam już o wielu PRL-owskich realiach zapomnieć, ze zdumieniem, a trochę i przerażeniem patrzyliśmy na granicy w Cieszynie na czeskich celników, którzy z wyjątkową zajadłością pruli nasze bagaże, szukając w tranzytowym przecież autokarze znaczków i wydawnictw „Solidarności”. A potem, już po tamtej stronie żelaznej kurtyny, zalała nas żywiołowa, euforyczna wprost sympatia wszystkich. W kaplicy na Kahlenbergu, skąd Sobieski przed trzystu laty kierował uderzeniem polskiej husarii na obóz turecki, miejscowy ksiądz odprawił mszę w intencji naszej Ojczyzny. A działo się to w dniu szczególnym 17 września, co podkreśliłem w okolicznościowym przemówieniu. Przejazd przez Włochy Autostradą Słońca stał się jedną wielką manifestacją. Nasz autokar nie dorównujący klasą luksusowym zachodnim pojazdom stał się powodem ciągłych korków i zatorów na najszybszej magistrali Włoch. Wyprzedzające nas z dwukrotnie większą prędkością bolidy na widok transparentów z napisem „Solidarność Gdańsk Polonia”, którymi oblepiliśmy nasz autokar raptownie hamowały, rozlegał się ryk klaksonów, bicie braw, wymachiwanie rękami i pozdrawianie „zajączkami”. Na każdym campingu otaczał nas międzynarodowy tłum, poklepywano po plecach i skandowano jednym ciurkiem: „Siarmach-Walesa-Lato-Gadocha. Nawet włoscy policjanci, zazwyczaj dość nieprzyjemni, na widok naszych znaczków miękli i odstępowali od egzekwowania kar. Tak nas to rozzuchwaliło, że wykorzystywaliśmy ową sympatię ponad miarę. Kaplicę Sykstyńską w Watykanie zwiedzaliśmy w czasie jej gruntownej renowacji. Wykonywali ją nieodpłatnie Japończycy, zachowując dla siebie na parę lat monopol na fotografowanie malowideł. Mówiły o tym dziesiątki napisów w wielu językach świata, polskim także. Ale przecież to nie mogło dotyczyć nas „świętych krów solidarnościowych”, pomyślał sobie któryś z naszych i pstryknął fleszem. Natychmiast otoczyło go kilku cywilów i mundurowych, domagając się wylegitymowania i uiszczenia potwornie wysokiej kary Chłopina najpierw zbaraniał, potem się przestraszył, a wreszcie pokazał drżącą ręką na znaczek w klapie i wydukał: „Solidarita Polonia”. Natychmiast wygładziły się marsy na zagniewanych twarzach, policjanci dostali upragnione znaczki i skończyło się wspólnym zdjęciem. W takich nastrojach przemierzyliśmy całe Włochy. W czasie długich godzin przejazdów omawialiśmy sprawę zorganizowania Zjazdu Założycielskiego Kombatantów „Solidarności”, który miał się odbyć nie później, jak w końcu listopada w Gdańsku. Czasu więc było bardzo mało, a roboty huk. Po powrocie do. kraju, w pierwszych dniach października zastaliśmy już zaawansowaną jesień i nastroje polityczne napięte do granic możliwości. Zagraniczne radiostacje co dnia spierały się, czy za Bugiem już stoją w pełnej gotowości czterdzieści dwie sowieckie dywizje pancerne, czy też „tylko” trzydzieści dziewięć. Stanisław Kania zrezygnował z funkcji I sekretarza KC, a zastąpił go Wojciech Jaruzelski. Była to dość wymowna zmiana. Do zakładów pracy skierowano wojskowe komisje z jakimiś nie bardzo jasnymi zadaniami spisowymi. Wrócił Tomek ze Stanów, uszczęśliwiony do granic możliwości. Ten wyjazd postawił go w innej sytuacji wobec kolegów, którzy zajmowali się astronomią wtedy, gdy on przez pięć lat uprawiał konspirę. Teraz nadrobił te dysproporcje, ale dla niego było najważniejsze, że znów jest w Polsce i może wskoczyć w poprzednią robotę, już nie tak (na razie) podziemną. Wiedliśmy wieczorami długie rozmowy, ale moje argumenty odbijały się od jego entuzjazmu jak groch o ścianę. - W wypadku ingerencji zewnętrznej ubeków przykryjemy czapkami, a armia jest nasza - przekonywał mnie z takim znawstwem sytuacji krajowej, że przypadkowy świadek naszych dyskursów byłby pewien, że z nas dwóch to ja byłem przez ostatnie półtora roku za granicą. - Wszyscy młodzi oficerowie do majora włącznie pójdą z nami, a tych powyżej majora poślemy na zieloną trawkę. Mówił to z tak wielkim zapałem, że aż mi go było żal. Równo dwa miesiące później mieliśmy się przekonać, że to ja niestety! miałem rację. W mieszkaniu Eli przy alei 3 Maja ruch opozycjonistów był jak, nie przymierzając, na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Tomek prawie stamtąd nie wychodził. Do wszystkich innych powodów zmartwień doszedł jeszcze jeden. Tomek za zaoszczędzone w USA dolary kupił sobie samochód. Ze względu na zaostrzający się coraz bardziej kryzys benzynowy doradziłem mu bardzo oszczędną jugosłowiańską zastavę. I teraz ujeżdżał ją nieprzytomnie, starając się nabyć jak największą wprawę. Mając zaledwie pięćset kilometrów na liczniku (i tyleż przejechanych w życiu kilometrów) wybrał się tą zastavą do Gdańska na I Zjazd „Solidarności”. Był współpracownikiem „AS (Agencji Solidarności). Drżałem o niego, znałem bowiem umiejętności tego kierowcy i wiedziałem, jaki ruch panuje na Wybrzeżu. Ale jakoś dawał sobie radę. Gorzej było z powrotem. Nocą, w czasie mgły, zabił na szosie krowę. Gdy go potem pytałem, kto zawinił, odpowiedział jak zwykle krótko: - Pastuch był pijany, a krowa nie oświetlona. Owego października miały też miejsce dwa zdarzenia dotyczące sprawy majora Jana Piwnika „Ponurego”, jedno dobre i jedno wyjątkowo łajdackie. Na Kielecczyźnie wyroki boskie i wiatr historii wymiotły z zajmowanych stanowisk dotychczasowych kacyków. Zmarł i to śmiercią gwałtowną I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Kielcach Aleksander Zarajczyk. Pamiętam moją z nim rozmowę kilkanaście lat wcześniej, gdy prosiłem go o przychylne ustosunkowanie się do starań rodziny Piwników o sprowadzenie szczątków „Ponurego” w Góry Świętokrzyskie. - Chlebowski, wy mi tu zamieszania nie róbcie - mówił niechętnym tonem. - Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, nim za mojego życia będziecie mogli robić Zaduszki na Wykusie. No i okazało się, że miał rację. Za jego życia się to nie stało. Z jego odejściem poleciał ze stanowiska wojewody wyjątkowo nieciekawy człowiek Antoni Połowniak, a z funkcji wicewojewody Ryszard Dziekan, ten sam, który kilka lat wcze śniej pędził na złamanie karku do Warszawy samochodem, aby w KC zablokować już raz wydaną w Mińsku litewskim zgodę na powrót „Ponurego” w Góry Świętokrzyskie. Myślę, że w czarnej księdze Kielecczyzny gdyby taka powstała ci trzej towarzysze powinni być zapisani wyjątkowo wysoko. Na razie jednak, jesienią 1981 roku, zwolnili zajmowane stanowiska i oto 21 października nowy wicewojewoda kielecki powiadomił rodzeństwo Piwników, że wyraził zgodę na sprowadzenie na Kielecczyznę szczątków ich brata. Stało się to w dwanaście i pół roku od wysłania pierwszego pisma w tej sprawie przez Piwników do władz PRL; w serca rodziny i żołnierzy „Ponurego” wstąpiła wielka nadzieja. Nie na długo jednak, bo na jej spełnienie trzeba było czekać jeszcze siedem lat. Równocześnie z tym wydarzeniem zaistniał fakt bardzo konkretny i przerażający w swej wymowie. Niestety znów w grę wchodziły działania wojska. Na rynku księgarskim ukazała się nowa edycja książki Z notatnika korespondenta wojennego Janiny Broniewskiej. Autorka co prawda już od dwóch lat nie żyła, ale nadal kąsała. Bo choć w polemice ze mną na łamach „WTK” w początkach 1966 roku przyznała, że jej zarzuty wobec „Ponurego” były bezpodstawne, teraz po piętnastu latach powtórzono je bez żadnej korekty. Mnie to nie zdziwiło, wSŻAK nigdy nie miałem złudzeń co do kominternowskiej „uczciwości”, ale całkiem niemała grupa ludzi w Polsce jeszcze wierzyła przecież w słowo pisane. Może mniej w gazetowe, a bardziej w książkowe. Szczególnie oburzające było to, że nowy edytor tej książki, Wydawnictwo MON, miał pełną świadomość powielanego łgarstwa. Mimo to zdecydował się na ten krok, aby „uszanować upór zasłużonej autorki”, jak mi powiedziano przez telefon. Były to jednak ostatnie tygodnie solidarnościowego czasu, w którym istniała jeszcze możliwość przytarcia nosa nawet takim pyszałkom jak Wydawnictwo MON i jego dyrektor pik Franciszek Stępniowski. Napisałem bardzo ostry artykuł Kłamstwa ciąg dalszy, który Jerzy Śląski odpowiednio wyeksponował w „Słowie Powszechnym”. Domagałem się od edytora natychmiastowego wycofania książki ze sprzedaży, a jeżeli to nie nastąpi, prosiłem jednostki związkowe „Solidarności” przy „Domu Książki” i „Składnicy Księgarskiej” o zablokowanie jej kolportażu. „Solidarnościowcy” podjęli dość sprawne działanie, ale kolportaż własny Wydawnictwa MON, na polecenie pika Stępniowskiego, („rozprowadzał książkę Broniewskiej dalej. Tego już było zbył wiele. Przypomniała mi się napoleońska maksyma, że „do każdego należy przemawiać językiem dlań zrozumiałym”, więc ściągnąłem do Warszawy panią Katarzynę Kulczykowską, siostrę „Ponurego”, złożyliśmy wizytę mecenasowi Andrzejowi Grabińskiemu, akowcowi, i po podpisaniu odpowiednich pełnomocnictw do dyrektora Wydawnictwa MON poszedł teleks z powiadomieniem, że sprawa zostaje skierowana natychmiast na drogę sądową i każdy sprzedany od tej chwili egzemplarz książki Broniewskiej będzie uznany za przejaw świadomego działania w ziej wierze. Dopiero to przemówiło do wyobraźni towarzysza „pałkownika”. Książka została wycofana ze sprzedaży i podobno skierowana na przemiał. Ale czy naprawdę? Od tamtego sporu minęło piętnaście lat, a w Polsce zmieniło się wiele, w wojsku podobno także. Jakoś jednak nie mogę ciągle w to uwierzyć, tym bardziej że powody do powątpiewania w rzetelność i szczerość intencji tamtej strony będę miał aż do roku 1992, i dłużej także. W pierwszych dniach listopada otrzymałem zaproszenie jako gość honorowy na I Ogólnopolski Zjazd Założycielski Koła Kombatanckiego „Solidarności” w Gdańsku. Było dla mnie kompletnym zaskoczeniem, że wśród organizatorów nie znalazłem ani jednego z ludzi, z którymi od lata poprzedniego roku kładliśmy podwaliny tego ruchu. Nie było wśród nich ani Wacka Podbereskiego, ani Witka Kucharskiego, ani Jurka Kanickiego. Już zdążyli ich zastąpić inni, czyli polskie piekiełko zaczęło działać, choć organizacja jeszcze nie powstała. Zjazd zwołany był na 25 listopada. Na kilka dni przed zakazanym wtedy przecież świętem 11 Listopada spotkałem na ulicy Wojtka Ziembińskiego, który głosem nie znoszącym sprzeciwu powiedział: - Jako szambelan Rzeczypospolitej mianuję cię członkiem honorowego komitetu obchodów 11 Listopada. Masz być w tym dniu o 18.00 na mszy świętej w Katedrze, a po niej przemaszerujemy pod Grób Nieznanego Żołnierza i tam wraz z księdzem prałatem i innymi będziemy uczestniczyć w prezentacji sztandarów i składaniu kwiatów. Nie był to czas, w którym należało pytać, z czyjego mandatu działa, kto jego szambelaństwo zatwierdził. Każdy był tym, czym się czuł, bo za to mógł dostać i przeważnie dostawał solidne pały. Stuknąłem więc posłusznie obcasami i powiedziałem: - Tak jest, szambelanie. I stawiłem się, gdzie kazał. Deszcz lał równo i monotonnie. Katedrę wypełniał tłum ludzi, przeważnie młodych, i mnóstwo sztandarów. Górniczych, góralskich, strażackich i wszelkich innych. Gdy skończyły się modły, wyszliśmy na Świętojańską, wielkie transparenty na przedzie, a zbity tłum za nimi. Krakowskie Przedmieście spowijały ciemności. Paliła się co trzecia latarnia wSŻAK ograniczenia od pewnego czasu obejmowały także energetykę. Nie przeszkadzało nam to dostrzegać w prześwitach Bednarskiej, Koziej, Trembackiej i innych ulic długich szeregów milicyjnych „suk” i połyskujących tarcz setek „skorupiaków” w hełmach. Na razie było jednak spokojnie. Ulica należała do nas. Szliśmy zwartą kohortą, zieloni od rozmnożonych naraz harcerskich pałatek, po dwudziestu w szeregu a była nas nieprzebrana ilość spleceni mocnym uchwytem pod ręce, bez żadnych przerw między szeregami, aby ich „skorupiaki” nie mogły rozerwać. I śpiewaliśmy. Oczywiście piosenki legionowe, a więc Pierwszą Brygadę, Szarą piechotę, o „małych żołnierzykach”, co to „na placówkach stoją”, ale nade wszystko O mój rozmarynie. Nie wiedziałem dotąd, że ta urocza piosenka tak bogato się rozwinęła w rozliczne zwrotki. Szczególne powodzenie miała ta: Dadzą mi karabin z polskiej stali, Sto dwadzieścia kulek na Moskali. Chodniki należały do tłumów bijących brawa, szczególnie za te „sto dwadzieścia kulek”, które chyba najbardziej trafiały w rozbujane nastroje społeczne. W prześwitach bocznych ulic „skorupiaki” ćmiły papierosy, czekając na swój czas. A deszcz padał gęsty i równy. Na placu Zwycięstwa było jeszcze ciemniej niż na Krakowskim Przedmieściu. Wartę wojskową sprzed Grobu ściągano pospiesznie do „Domu bez kantów”, aby młodzi żołnierze nie byli świadkami nielegalnej „rozróby”. Znalazł się skądś mocny reflektor, zapłonęły setki zniczy oraz pochodni i naraz Grób wychynął z ciemności jaskrawą, białą sylwetą. W skupieniu podchodziły do niego poczty, pochylały sztandary, składały kwiaty i ustępowały miejsca następnym. A następnych była cała masa, wyciągniętych karnie w długi szereg. Staliśmy z księdzem prałatem tuż obok płyty, skąd miałem doskonały wgląd w to co się działo. A szły przeważnie poczty sztandarowe KPN-u z całej Polski. Pełnili w nich służbę głównie emeryci, wśród górników często całkiem jeszcze młodzi. Udział w takiej demonstracji bowiem dla każdego, kogo można było dosięgnąć w pracy, na studiach czy w szkole, był działaniem samobójczym. Nikt z obecnych na placu nie miał wątpliwości, że co najmniej połowa z błyskających tu fleszy była fleszami ubeckimi. „Skorupiaki” nie interweniowały, więc w spokoju rozeszliśmy się do domów. W ostatnim tygodniu listopada w Gdańsku odbył się I Zjazd Koła Kombatantów „Solidarności”. Przyjechało ze trzysta osób z całego kraju, przeważnie tych, które dotąd do ZBoWiD-u nie należały. Jedne dlatego, że nie chciały, inne, a tych była większość nie mogły, bo ciążyły na nich wysokie, wtedy jeszcze nie podlegające rehabilitacji, wyroki za walkę z władzą ludową. Byli jednak i tacy, którzy do ZBoWiD-u się zapisali, traktowali to jednak jako przykrą powinność wymuszoną chęcią otrzymania karty kombatanckiej. Z przyjemnością odnotowałem obecność na sali naszego partyzanckiego przyjaciela, paulina, ojca doktora Eustachego Rakoczego, częstego gościa na Wykusie i w Wąchocku, kapłana niepokornego i może dla tego tak przez nas szanowanego. Zjazd wypełniły pobożne życzenia, zgłaszane z mównicy z taką nonszalancją, jakby na redzie portu gdańskiego nie stała eskadra sowieckiej marynarki, przybyła tu z „kurtuazyjną wizytą”. Taki kolejny „Schleswig-Holstein”. Wybrano radę, która miała się tu spotkać za dwa tygodnie, 12 i 13 grudnia. I spotkała się, a że był to pierwszy dzień stanu wojennego, więc pozwolono się ulotnić wszystkim, z wyjątkiem nowo wybranego przewodniczącego kpt. Antoniego Hedy „Szarego” z Kielecczyzny, który w Białołęce stal się seniorem internowanych. Jeśli o mnie chodzi, to jeszcze zdążyłem do Warszawy na mszę polową przy moście, któremu 29 listopada nadano imię generała „Grota”. Po raz pierwszy od trzydziestu pięciu lat stanęło przed ołtarzem kilka tysięcy żołnierzy Armii Krajowej, pod czterdziestoma sztandarami swej barwy. A po mszy, spontanicznie, poza programem, uszykowani w kolumny Okręgów AK przemaszerowaliśmy z rozwiniętymi sztandarami przez nowo otwarty most z wielką radością i wzruszeniem, mimo zacinającego deszczu i ołowianych chmur na niebie. W taki właśnie deszczowy niedzielny wieczór owego 29 listopada, w wypełnionym po brzegi kościele Świętego Krzyża w Warszawie odprawiona została uroczysta msza święta. Było to przecież 150-lecie wybuchu Powstania Listopadowego i organizatorzy uroczystości postanowili ten tradycyjny Dzień Podchorążego połączyć z czterdziestą rocznicą utworzenia pierwszych tajnych podchorążówek ZWZ-AK. Po raz pierwszy od czterdziestu lat zaistniała możliwość wręczenia ponad dwustu żyjącym jeszcze wtedy elewom patentów podchorążackich. Po bardzo uroczystej mszy w przepełnionym kościele i nadzwyczaj mocno akcentowanym w pieśni Boże cos Polskę zakończeniu „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”, zeszliśmy do kościoła dolnego. Tu pod niskimi łukowymi sklepieniami, przy dość oszczędnym świetle, żyjący jeszcze komendant kursów Szkoły Podchorążych Armii Krajowej z czasów okupacji major Roman Grotowski „Ers” wręczył żyjącym ich absolwentom pamiątkowe patenty. Prócz byłych podchorążych, honorowe patenty nadano także pośmiertnie wszystkim komendantom głównym ZWZ-AK, generałom: „Torwidowi”, „Godziembie”, „Grotowi”, „Borowi” i „Niedź wiadkowi”, a także „Nilowi” i kilku żyjącym wysokim oficerom podziemia. Absolutnym zaskoczeniem oraz powodem do olbrzymiej dumy i radości był fakt, że honorowe patenty i odznaki otrzymaliśmy także obaj z Jerzym Śląskim z jakże wspaniałym uzasadnieniem: „Dla szczególnego podkreślenia zasług ludzi pióra w dziele obrony godności żołnierzy Armii Krajowej w okresie powojennym”. Była to bardzo wzruszająca uroczystość. Grudzień zaczął się pierwszymi przymrozkami i ołowianym niebem. Chmury istotnie gromadziły się nad nami coraz ciemniejsze. 6 grudnia w Radomiu na zjeździe kierownictwa „Solidarności” podjęto uchwałę, że jeżeli władze PRL w ciągu dziesięciu dni nie spełnią postulatów NSZZ, 17 grudnia zostanie proklamowany strajk generalny. Zegar dziejów został uruchomiony, zaczęło się odliczanie. Wiedzieliśmy, że struna jest bardzo napięta, ale przecież tak było już od sierpnia ubiegłego roku, więc trochę przywykliśmy. Dni upływały, wieczory witaliśmy z ulgą, że, jeszcze dziś nie weszli”. Czasem ocieraliśmy się o historię, nie całkiem tego świadomi. Vis-a-vis „Ochabówki” przy ulicy Rajców, w której mieściła się redakcja „Widnokręgów”, stał szereg piętrowych willowych domów, wybudowanych przed kilku laty przez wojskowe przedsiębiorstwa budowlane. W pierwszych dniach grudnia spadł śnieg. Pewnego dnia rano z mojego redakcyjnego okna dostrzegłem stojący przed jednym z domów samochód osobowy i dwóch młodych ludzi przełażących przez furtkę. Po chwili bezskutecznego mocowania się z zamkiem drzwi wejściowych brzęknęła szyba i jeden z młodzieńców zaczął otwierać drzwi od wewnątrz. Wgląd w sytuację miałem doskonały, bo moje okno i tamte drzwi dzieliło nie więcej jak piętnaście metrów. Pobiegłem więc do sekretariatu Ogólnopolskiego Komitetu Pokoju i przekazałem sekretarce wiadomość o włamaniu. Ta, niewiele myśląc, zatelefonowała rządówką do BOR-u. Nie upłynęło dziesięć minut, gdy oba wyloty uliczki Rajców zostały zablokowane samochodami, z których wysypała się gromada uzbrojonych cywilów. Pertraktacje obu stron poukrywanych za samochodami i dzierżących w rękach odbezpieczone pistolety trwały chyba kwadrans. „włamywacze” bowiem nie chcieli uwierzyć, że zostali przyblokowani przez Brygadę Ochrony Rządu, zaś BOR-owcy nie dawali się przekonać, że mają do czynienia z kontrwywiadem wojskowym. Wreszcie jakoś doszli do ładu i rozjechali się. Po roku w owej willi zamieszkał nowy premier Zdzisław Messner, zaś po paru latach dowiedziałem się, że pierwszym jej właścicielem był zbiegły do USA płk Ryszard Kukliński. 13 grudnia, w niedzielę, jeszcze w ciemnościach nocnych, obudził nas potężny huk silników. Pod oknami domu, aleją Żwirki i Wigury, od strony jednostki wojskowej pod lotniskiem na Okęciu sunęły w stronę miasta dziesiątki czołgów i transporterów opancerzonych. Śnieżne zaspy, błękitnawe kłęby spalin, ostre światła reflektorów i ten ogłuszający łoskot silników składały się na przerażającą scenerię. Do godziny szóstej brakowało kilku minut, radio milczało, telefon też. Nie ulegało wątpliwości, że coś się stało. Tylko co? Obudziłem żonę. Była tak samo przerażona jak ja. Pancerne transportery wciąż warczały za oknem. W ciemnych dotąd oknach sąsiednich domów zapalały się światła. Mimo niedzielnego przedświtu ludzie wyglądali przez zamarznięte szyby na pełną wojennego sprzętu zaśnieżoną ulicę. Naraz przemówiło milczące dotąd radio. Odegrano hymn narodowy, a po nim Wojciech Jaruzelski jako przewodniczący WRON-y Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego przemówił: „Wobec tego, że rozwój sytuacji w Polsce prowadził nieuchronnie do katastrofy narodowej. Rada Państwa w zgodzie z postanowieniami konstytucji wprowadziła dzisiaj o północy stan wyjątkowy na obszarze całego kraju”. To przemówienie było powtarzane co godzinę, a od południa włączyła się także telewizja, nadająca swój program z nieznanego, wcześniej przygotowanego miejsca. Przed kamerami pokazywali się prezenterzy, znani i nieznani, wszyscy odziani w mundury wojskowe. Początkowo głównym punktem programu było powtarzane w nieskończoność przemówienie Jaruzelskiego. Cierpła skóra, gdy się go słuchało. Dopiero po wielu dniach, gdy nawiązaliśmy jakieś kontakty z ludźmi, okazało się, jak wiele tez tego expose było kolejnym rozmijaniem się z prawdą. Najpierw bowiem wyjechały na ulicę czołgi, a dopiero potem wysłano samochody po członków Rady Państwa, aby rozbudzonych w środku nocy przywieźć ciupasem na tajne posiedzenie. Nieprawdą też było, że Rada Państwa podjęła uchwałę o wprowadzeniu stanu wyjątkowego zgodnie z konstytucja, gdyż ta przewidywała tylko stan wojenny. Czyżby to więc było przejęzyczenie? Zatajono również przed społeczeństwem fakt, że uchwała Rady Państwa, obsadzonej przecież do maksimum przez ludzi raczej posłusznych, wcale nie została podjęta jednomyślnie, jak sobie tego życzono, że jeden z jej członków, prof. Jan Szczepański wstrzymał się od głosu, zaś drugi Ryszard Reiff, nowy przewodniczący Stowarzyszenia „PAX” i były oficer Armii Krajowej, wręcz zaprotestował. Oczywiście były to gesty nie mogące zmienić decyzji zrealizowanej de facto przed jej podjęciem, ale jednak niezwykle ważne. Trwało wprowadzanie tej brutalnej decyzji w życie. O północy, nim Rada Państwa zebrała się w Warszawie, do sześciu tysięcy mieszkań przywódców i ludzi opozycji w Polsce załomotano w drzwi. Tam, gdzie ich nie otwarto odpowiednio szybko, wyłamano je łomami. Do mieszkań wkroczyły wojskowo-milicyjne trójki, aby internować niebezpiecznych dla ludowego porządku w Polsce działaczy. W trójkach tych było dwanaście tysięcy młodych oficerów Wojska Polskiego w stopniu podporuczników, poruczników i kapitanów, o których jeszcze tak niedawno mój rozentuzjazmowany Tomek mówił: „Młodą kadrę oficerską do stopnia majora mamy po naszej stronie”. Niestety żaden z tych dwunastu tysięcy oficerów czynem nie potwierdził owych nadziei. Oczywiście, gdy tylko się rozwidniło, pobiegłem na Jelonki pieszo, jako że komunikacja nie istniała. Było to dobrych dziesięć kilometrów, po zasypanych śniegiem, pociętych koleinami przez SKOT-y ulicach. Tomka już od kilku dni nie było w domu. Po niego na szczęście nie przyszli. A więc radość, ale i niepokój, czy go nie zgarnięto w którejś melinie konspiracyjnej, bo on przecież po innych nie chodził. Potem miało się okazać, że nie było go także u Eli, gdzie tej nocy wyrąbano drzwi i wygarnięto do milicyjnych suk kilkanaście zabarykadowanych młodych osób, wrzeszczących przez otwarte okna: „Ratunku! Bandyci się włamują!” Zabrano także właścicielkę mieszkania, Elę. Po powrocie z Jelonek do domu dowiedziałem się, że milicjanci byli także u nas. Na szczęście nie po mnie, a jedynie z powiadomieniem, że broń myśliwska ma być złożona do depozytu „na komendzie” do godziny osiemnastej. Przez następny miesiąc od tej nocy trudno było zasnąć. Nie tylko dlatego, że przed północą i przed świtem ryczące SKOT-y całymi pancernymi batalionami defilowały przed naszymi oknami w drodze do jednostki albo ku śródmieściu. Gnębiła nas przede wszystkim niewiedza i troska o los bliskich i znajomych. Brak telefonów i prawie żadna przez kilka pierwszych dni komunikacja powodowały, że nie wiedzieliśmy wzajemnie o sobie właściwie nic. W tych warunkach stała się modna „turystyka piesza”, mimo iż dni nastały raczej mroźne. Drzwi naszego mieszkania prawie się nie zamykały, przychodziły dziesiątki ludzi, bardziej lub mniej znanych, po to tylko, aby się przekonać czy „pan redaktor” na miejscu i czy nic się nie stało. Bardzo byłem wdzięczny tym wszystkim ludziom za ową bezinteresowną troskę. A oni przysiadali na chwilkę, aby się ogrzać, wypijali szklankę gorącej herbaty i szli dalej, zatroskani o los następnych znajomych. W tych pierwszych dniach porażenia staliśmy się dla siebie wzajemnym źródłem informacji o losach co aktywniejszych przyjaciół. W trzy dni po ogłoszeniu stanu wojennego jednak zebraliśmy się, nielegalnie, i to w kilkusetosobowym dziennikarskim gronie. W nocy z 12 na 13 grudnia bowiem skoczył z wysokiego piętra szpitala przy Pogotowiu Ratunkowym przy ulicy Hożej nasz kolega od lat ponad trzydziestu, jeszcze ze Studium Dziennikarskiego ANP Jurek Zieleński. Była to pierwsza ofiara WRON-y. Mimo nieczynnych telefonów, braku gazet z nekrologami, zamrożonej poczty i trudności komunikacyjnych, sztafeta naszej łączności zadziałała bardzo sprawnie. Podczas mszy żałobnej kościół Św. Anny był pełen ludzi, mimo siarczystego mrozu. Na cmentarzu Powązkowskim złożyliśmy hołd Jurkowi kwiatami i milczeniem, które w tym momencie było jak najgłośniejszy krzyk. Życie zwolniło swoje tempo. Poza zakładami produkcyjnymi i usługowymi nikt nie pracował, a szczególnie my, dziennikarze. Kazano nam siedzieć w domu i czekać na weryfikację. Z prasy Samobieżny Kołowy Opancerzony Transporter codziennej ukazywały się tylko „Trybuna Ludu” i „Żołnierz Wolności”, dwustronicowe, małego formatu. W tej sytuacji jedynym źródłem informacji było „Radio Wolna Europa” i inne polskojęzyczne radiostacje zagraniczne (o tym, że korzystały one także z informacji przekazywanych taborem kolejowym przez mojego syna, dowiedziałem się dopiero paręnaście lat później). Mimo iż zagłuszarki szalały, zawsze jakoś udawało się złapać którąś ze stacji niezbyt precyzyjnie pokrytych. Wszelkie wiadomości o dramacie w strajkującej kopalni „Wujek”, gdzie od kuł poległo dziewięciu górników, a kilkudziesięciu było rannych, czerpaliśmy tylko z tego źródła. Wiedzieliśmy o internowaniu całej Komisji Krajowej „Solidarności” z Lechem Wałęsą na czele. To był człowiek mający już wtedy wspaniałą legendę nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. W tych jednak dniach nasze niespokojne myśli kierowaliśmy ku innemu przywódcy solidarnościowego podziemia, któremu udało się umknąć obławom i pogoniom i który teraz z ukrycia próbował łączyć porwaną represjami stanu wojennego solidarnościową sieć. Był to Zbigniew Bujak, tajny przewodniczący Regionu Mazowsze. W rok później miało się okazać, jak bardzo błądziliśmy, szukając o nim wieści daleko, podczas gdy najlepsze źródło wiadomości o Bujaku mieliśmy pod bokiem. Jednym z dwóch głównych jego opiekunów i ochroniarzy był bowiem nasz Tomek, który od czasu do czasu wpadał do nas jak po ogień i nigdy w terminie, w którym się umówił. Tomkowe zabieganie kładliśmy na karb opieki nad internowaną w Olszynce, a następnie w Gołdapi Elą, do której często jeździł i wykonywał jej liczne prośby i zlecenia. Tymczasem on, prócz stałego kontaktu ze swoją dziewczyną, pilotował Bujaka i obstawiał jego różne spotkania z innymi ukrywającymi się ludźmi podziemia, na przykład z Romaszewskimi oraz Frasyniukiem, Janasem i Kulerskim. Zbliżało się bardzo ponure Boże Narodzenie. Aby odciągnąć nasze myśli od tego, co dyktowała nam ulica pełna SKOT-ów i pędzących na wszystkie strony milicyjnych suk z błyskającymi „kogutami” na dachu, sięgaliśmy do książek. Gdy wiele miesięcy później wymienialiśmy na ten temat uwagi z przyjaciółmi, okazało się, że nasze poczynania były bardzo zbieżne, a wybór niemal jednakowy. Najlepsze kryminały i sensacyjne bestsellery poszły w kąt, wszyscy odkurzaliśmy Trylogię albo słowiańskie pradzieje. Sześciotomowy Boleslaw Chrobry Gołubiewa, Saga o Jarlu Bromszu Grabskiego, Ojciec i syn, czy też Dzikowy skarb Bunscha, to były czytadła, które najskuteczniej odciągały nas od ponurej rzeczywistości. Zaczęły się „kroki wstępne” wojskowej władzy, zupełnie jak w anegdocie o kozie i rabinie. Najpierw na wigilijną noc zawieszono godzinę policyjną uważając, że wszyscy okażą entuzjazm, mogąc iść w tę noc na pasterkę. A przecież jeszcze dwa tygodnie wcześniej można było wychodzić z domu o każdej porze dnia i nocy bez łaski WRON-y. 1982 Polonia Restituta między żurkiem a żeberkami do Biatołęki z pomocą internowanym samopomoc dziennikarska rozwiązanie SDP czystka w „PAX-ie weryfikacja dziennikarzy moja nowa książka „Cztery z tysiąca” walka z Dzintarsem Po Nowym Roku odblokowano telefony. Ach, cóż to była za radość podnieść słuchawkę, usłyszeć sygnał, wykręcić numer i nagadać się z dawno nie słyszanymi znajomymi. I wcale nam nie przeszkadzał włączający się co chwila głos z taśmy: „rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana”. Albo jaką radość sprawiały otrzymywane listy, mimo że rozcięte i ostemplowane prostokątną pieczątką: „przesyłka ocenzurowana”. W połowie stycznia odezwała się Wanda Wojnicz. Jak zwykle była już czynna. Zespół „Tygodnika Solidarność”, jej dotychczasowego miejsca pracy, został rozpędzony na cztery wiatry, zaczęła więc działać w prymasowskim komitecie pomocy uwięzionym. W krużgankach kościoła i klasztoru Św. Marcina przy ulicy Piwnej mieścił się magazyn darów zbieranych dla internowanych. Akurat jeden z podwarszawskich badylarzy przywiózł pięć skrzynek szklarniowych pomidorów, które trzeba było natychmiast przewieźć do więzienia w Białołęce, gdzie trzymano część działaczy „Solidarności”. Wanda prosiła o pomoc, gdyż powszechny brak benzyny był wąskim gardłem całego tego przedsięwzięcia. Wiedziała, że tuż przed stanem wojennym niektórzy z ajentów stacji benzynowych, czytelnicy moich książek, uprzedzali mnie telefonicznie, kiedy ma być dostawa i zamiast limitu dziesięciu litrów, sprzedawali mi poczwórną normę. Oczywiście wyłącznie do baku. Wystarczyło jednak objechać trzy takie znajome stacje dziennie, popracować między kolejnymi stacjami specjalnie skonstruowaną pompką, sprzedawaną masowo w pawilonach przy Marszałkowskiej, i „odzyskiwałem” z baku tyle paliwa, że starczało i dla Tomka, i dla kolegów akowców, i do kanistrów w piwnicy na zapas. I teraz właśnie Wanda pukała do jednego z takich kanistrów. Podjechaliśmy z Grażynką pod kościół na Piwnej, gdzie tajniacy spisali nas po raz pierwszy, załadowaliśmy do bagażnika poowijane papierami skrzynki, aby nam w drodze ich zawartość nie zmarzła i wraz z działającym z Wandą w Komitecie Prymasowskim młodym Pawłem Konicem, synem znanego reżysera filmowego, pustymi ulicami skierowaliśmy się na Białołękę. Poza pojazdami wojskowymi prawie nikt nie jeździł, bo mortus benzynowy sparaliżował cały prywatny ruch samochodowy. Przed ponurą stalową bramą więziennego kompleksu z wieżyczkami strażniczymi już nie tylko spisano ponownie nasze numery, ale wprost obfotografowano, specjalnie się z tym zresztą nie kryjąc. Wiadomość, że dla „przestępców” przywieziono świeże pomidory rozniosła się szybko wśród więziennego dozoru i nim zjawili się przy bramie dyżurni solidarnościowcy, już czekało kilkunastu strażników. Mimo mrozu odwijali skrzynki z papieru i sprawdzali, czy nie stanowią kamuflażu dla czegoś nielegalnego. Strażnicy patrzyli na nie z nieukrywaną zazdrością. Jeden z nich powiedział do kolegów całkiem głośno: - Patrzcie, moja stara daje mi do pracy chleb ledwo posmarowany smalcem, a te skurwysyny będą wpierdalały teraz, w styczniu, świeżutkie pomidory. - Jak pan chce, to i pan może te pomidory wpierdalać. W naszej celi jest jeszcze jedna wolna prycza - odpowiedział mu jeden z internowanych i wywołał tym taką lawinę kloacznych wyzwisk, że gdyby nie obecność przy tym jakiegoś starszego klawisza, chyba by nas tam pobili. Podobne tury z różnymi darami dla Biatołęki powtarzaliśmy jeszcze kilkakrotnie. Ten rodzaj niesienia pomocy internowanym wyzwalał zadziwiające reakcje u ludzi, po których bym się tego raczej nie spodziewał. W Krajowym Wydawnictwie Czasopism, w skład którego wchodziła również redakcja „Widnokręgów”, szefem zaopatrzenia był Ryszard Zbrzeźny, którego bliżej nie znałem. Mimo zawieszenia pracy wszystkich redakcji, komisja socjalna KWCz przy pomocy pana Ryszarda podejmowała próby nawiązania kontaktów z różnymi zakładami produkcyjnymi. Za niewielkie pieniądze odkupywali różne rzeczy, często wybrakowane, które następnie rozwozili po mieszkaniach co biedniejszych dziennikarzy i pracowników wydawnictwa. Pewnego wieczoru pan Ryszard zaskoczył nas odwiedzinami. Bardzo się spieszył, wywołał mnie więc na parking, gdzie już jego samochód stał koło mojego i szybko wpakował mi do bagażnika dwa olbrzymie, wypchane czymś, twarde papierowe wory. - Niech pan to weźmie dla tych z Białołęki - powiedział i odjechał. Nazajutrz, nim pojechałem do Komitetu Prymasowskiego, a następnie do Białołęki, zajrzałem z ciekawości do jednego z metrowej wysokości worków. Cały był pełen papierosów. W owych dniach, gdy również papierosów, jak wielu innych towarów, nie można było kupić za żadną cenę, takie dwa wory stanowiły skarb bezcenny. Były to oczywiście odpady wyrwane przez Ryszarda z radomskiej wytwórni, czasem z pękniętą bibułką, lub gdy się zaciął automat krojący półtorametrowej długości papierosy, pozwijane w precle. Internowanym łzy błyszczały w oczach, gdy odbierali te dwa worki. Palacze mieli więc zapas na jakiś czas. Byli jednak wśród nich i tacy, którzy pobył w Białołęce chcieli wykorzystać na odzwyczajenie się od nikotyny. Ci prosili o pestki słonecznika lub dyni. Zbiórkę ziaren zleciłem mojej koleżance redakcyjnej, Marcie Czaplińskiej, delegatowi „Solidarności” przez ostatnich piętnaście miesięcy i wiem, że z tego zadania wywiązała się jak zwykle dobrze. W tym czasie dopiero miał miejsce finał pewnej sprawy, której początek przed rokiem, wiosną 1981 roku był związany z Radą. Jak w każdym zawodzie, w czasach PRL w dziennikarstwie byli jedni ludzie do roboty, i drudzy przeważnie nie ci sami do wypinania piersi po odznaczenia. Nic więc dziwnego, że gdy tylko zaistniała wreszcie choćby symboliczna możliwość wyrównania dysproporcji, ci od roboty upomnieli się o uznanie swych zasług. Napłynęły więc wnioski z całej Polski i wszystkie dotyczyły dziennikarzy dotąd w kwestii odznaczeń permanentnie pomijanych. Na podstawie wystąpienia Rady SDP 27 maja Rada Państwa przyznała dziewięć Krzyży Kawalerskich Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyże Zasługi, w tym: dwanaście złotych, czterdzieści srebrnych, dwadzieścia cztery brązowe. Na liście dekorowanych znaleźli się między innymi: Wanda Falkowska, Janina Jankowska, Stanisław Podemski, Andrzej Liberacki, Zenon Łukaszewicz, Jacek Snopkiewicz i Jerzy Surdykowski. Odznaczenia zostały rozesłane do oddziałów terenowych SDP i tam wręczone dekorowanym, łącznie z dziennikarzami stołecznymi. W sekretariacie Zarządu Głównego pozostało ich tylko kilka, przeznaczonych dla członków naszej Rady. Stefan bowiem uważał, że członkom tego najwyższego szczebla władzy dziennikarskiej winny one być wręczone na specjalnym, uroczystym posiedzeniu przez kogoś szczególnie poważanego i niekontrowersyjnego. Ale byliśmy już wtedy w takiej niełasce, że nikt z władz politycznych jakoś się nie kwapił ze złożeniem nam wizyty, a tych, którzy chcieli przyjść, my nie akceptowaliśmy. Mijały tygodnie, potem miesiące, aż nadszedł 13 grudnia i na zaśnieżone ulice wjechały opancerzone transportery i czołgi. W ostatnich dniach grudnia 1981 roku w zaplombowanym gmachu SDP przy ulicy Foksal uruchomiono restaurację, wydającą członkom Stowarzyszenia abonamentowe obiady. Było to bardzo ważne w głodnej Warszawie. Nazajutrz po otwarciu pojechałem tam na obiad i pomiędzy żurkiem i żeberkami kelner przyniósł mi nie zamawiany deser, przykryty serwetką. Uchyliłem dyskretnie przykrycie i dostrzegłem safianowe pudełko Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski. Kelner wskazał mi wzrokiem drzwi kuchenne, w których mignął ukrywający się przecież nasz sekretarz generalny Darek Fikus. Pomachałem mu ze wzruszeniem ręką. O tym odznaczeniu rozpisałem się dość szeroko z dwóch powodów. Po pierwsze bo słyszałem o wielu wypadkach dekorowania ludzi wprost na placu boju, ale jeszcze nikt chyba w annałach nie odnotował wręczenia wysokiego odznaczenia państwowego w knajpie, za pośrednictwem kelnera, między żurkiem a żeberkami. I po drugie aby uzmysłowić niektórym moralistom (i jednej wyjątkowo nachalnej moralistce), że nie wszystkie odznaczenia otrzymywane w PRL były rzeczą wstydliwą. Osiem lat później bowiem, kiedy już PRL przestała istnieć, a powstały setki niezależnych i oczywiście antykomunistycznych organizacji, rozpoczęło także swą działalność najpierw Stowarzyszenie Żołnierzy Armii Krajowej, a później po połączeniu z inną organizacją Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej. Wobec tego, że o godność i niezależność akowską przez parę dziesięcioleci dość aktywnie w PRL-owskiej rzeczywistości walczyłem, z niepokojem obserwowałem i dawałem temu publicznie wyraz, że w najwyższych władzach tego związku zgromadziło się wcale liczne grono niewątpliwych akowców, ale niestety naznaczonych dużą i wieloletnią aktywnością tak w organizacjach politycznych PRL, jak i w moczarowskim ZBoWiD-zie. Szczytem arogancji zaś było to, że szczególnie ostro mnie potraktował w polemice prasowej ówczesny rzecznik prasowy SZZAK. Pan ten, młodszy ode mnie o dwa lata, miał w czasie Powstania lat niespełna czternaście, a więc przynależności konspiracyjnej mógł udowodnić nie więcej jak zaledwie parę miesięcy. Za to po wojnie przez czterdzieści dwa lata aktywnie udzielał się w ZBoWiD-zie, pełniąc wysokie funkcje we władzach naczelnych, zaś w pracy zawodowej, najpierw jako szef propagandy jednej ze wspierających PZPR partii, a potem naczelny redaktor jej organu, otrzymał w ciągu ośmiu lat kolejno krzyże: Kawalerski, Oficerski i Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Gdy mu to przypomniałem, włączyła się do polemiki pani Elżbieta Ostrowska, także członek najwyższych władz SZŻAK (mimo ćwierćwiekowego stażu w ZBoWiD), a przy tym przewodnicząca (jednoosobowej) Komisji Historycznej, która napisała w jednej z polemik: „A pan Chlebowski też w PRL otrzymał KK OOP”. Mocium Pani, jeżeli się chce zabierać głos w polemikach, to przede wszystkim trzeba wiedzieć, o czym się pisze. W końcu stycznia na jednym z pierwszych posiedzeń reanimowanego sejmu, szef WRON-y Jaruzelski zapowiedział stopniowe wycofywanie się z restrykcji stanu wojennego. Zaczął się jakiś ruch polityczny. Oczywiście jako jeden z pierwszych poderwał się do aktywności „PAX”, który postanowił zacząć swoją działalność od samooczyszczenia. Skoncentrowano się na osądzeniu przewodniczącego Stowarzyszenia w okresie solidarnościowym, Ryszarda Reiffa. Frakcja twardogłowych, która znów zagrała tu pierwsze skrzypce, nie mogła mu darować jego (a zatem i całego „PAX-u) romansu z „Solidarnością” przez ostatnich piętnaście miesięcy, udostęp nienia jej lokali „PAu w całej Polsce, a także „PAX-owskiej prasy. Rozrachunkowi przewodził Zenon Komender, kolega szkolny Jaruzelskiego z bielańskiego gimnazjum, ale wykonawstwo spoczywało w rękach starej kadry, jeszcze z czasów Bolesława Piaseckiego. Wyrzucono ze Stowarzyszenia Reiffa i około dwudziestu ludzi, którzy się go nie wyparli, w tym Jurka Śląskiego i Andrzeja Wernica, szczególnie drażniących nową kadrę „PAX-u. Śląski poszedł na wcześniejszą, przymusową emeryturę i bardzo nad tym bolał, bo aktywność go ciągle rozsadzała. Później jednak wziął się w garść i po czterech latach zaskoczy} wszystkich wspaniałym, trzytomowym opracowaniem Polska walcząca, które natychmiast stało się bestsellerem. Ten, kto obok Komendera w styczniu 1982 roku wnioskował wyrzucenie Jerzego z „PAX-u, nieświadomie wyświadczył jemu (i nam) przysługę, bo bez owych czterech lat wolnego czasu Jerzy nigdy by nie napisał tej wspaniałej książki. Pan Bóg jednak pokarał tego szafarza wyroków na wszystkich przyzwoitych „PAX-owców, bo niedługo jego własny syn stał się czołowym dysydentem, psując swoją aktywnością wizerunek wiernego zwolennika PRL-u. Ja również na skromnym odcinku stoczyłem małą walkę o Śląskiego. Pierwsza edycja mojego Wachlarza była już na ukończeniu, poprosiłem więc Jerzego o obszerną przedmowę i przesłałem ją do „PAX-owskiego wydawcy, z krótkim wnioskiem o umieszczenie jej na pierwszych stronach. Oczywiście, w zaistniałej sytuacji żądałem rzeczy niemożliwej. Wprawdzie Instytut Wydawniczy „PAX” i Stowarzyszenie „PAX” były dwiema dość zasadniczo różniącymi się moralnie instytucjami, jednak w czasie stanu wojennego stowarzyszeniowi twardogłowi starali się niestety z pewnymi sukcesami odrębność Wydawnictwa ograniczyć. Przedmowę Śląskiego odrzucono i przysłano mi do akceptacji przedmowę wydawniczą, którą z kolei ja odrzuciłem dodając, że albo pójdzie wstęp Śląskiego, albo żaden. Zagroziłem, że jeżeli Instytut się na to nie zgodzi, książkę wycofam. Do tego zaś nie chciał dopuścić wydawca, i to z paru względów: raz że w wydanie Wachlarza zainwestowano już dość duże sumy, a dwa że książką tą „PAX” w obu postaciach chciał rato wać swoją bardzo nadszarpniętą w oczach społeczeństwa reputację. Zgodzono się więc acz niechętnie że Wachlarz ukaże się bez żadnego wstępu. Przed Bożym Narodzeniem, już nieomal na finiszu rodzącego się w bólach pierwszego wydania Wachlarza, wyskoczyła ostatnia, bardzo ważna przeszkoda cenzura. Zgłosiła ona 21 zastrzeżeń do treści książki. Miałem w tej sprawie już wcześniej zawartą niepisaną umowę z ówczesnym dyrektorem Instytutu Wydawniczego „PAX” doktorem Januszem Stefanowiczem, że w wypadku ingerencji cenzury będziemy się wspólnie domagać nie wielokropków w kwadratowym nawiasie [...J, ale cytowania w każdym przypadku pełnej formuły ingerencyjnej. Ale w 21 miejscach? Okazało się, że trzy ingerencje dotyczą treści cytowanych depesz generała „Grota” do Naczelnego Wodza i tu postanowiliśmy, że nie ustąpimy. W osiemnastu jednak przypadkach chodziło o „niezręczne sformułowania” i tu cenzura domagała się przyjścia na rozmowę albo redaktora prowadzącego książkę, albo kierownika redakcji historycznej. Wobec tego, iż obaj byli w tej materii osobami skrajnie niekompetentnymi, wymogłem na Stefanowiczu, że na tę rozmowę pójdę na Mysią sam. Była to w owych czasach sprawa niesłychana. I okazało się, że cala rozmowa trwała zaledwie trzy minuty. Cenzor powiedział, że wszystkie pozadokumentalne ingerencje dotyczą moich negatywnych ocen wymienionego imiennie NKWD i on tego puścić nie może, bo ma urzędowy zapis, iż o tej instytucji albo nie należy pisać wcale, albo tylko dobrze. Trzeba więc zastąpić to jakimś innym określeniem. - A „beriowski aparat ucisku” pan puści? - zapytałem kpiąc w żywe oczy. - Oczywiście - wykrzyknął radośnie. - Przecież Berię oni sami zatłukli. Można mu pośmiertnie przyłożyć. W ten sposób przeskoczyłem ostatnią przeszkodę dzielącą maszynopis Wachlarza od drukarni. Nie tylko reanimacja „PAX-owskiego betonu była sygnałem, że wraca „nowe”. Rozwiązane zostało Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i tego samego dnia „spontaniczna grupa inicjatywna” zgłosiła projekt powołania do życia nowej organizacji: „Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej”. Wstyd mi to dziś napisać, ale spójrzmy prawdzie w oczy tą grupą inicjatywną było pięciu moich byłych kolegów z Redakcji Sportowej Telewizji Polskiej, z którymi w latach 1958-1964 dość ściśle współpracowałem. Masowy napływ kandydatów do nowej (a właściwie starej, pod nową nazwą) organizacji był moją osobistą klęską. Udowadniał bowiem dobitnie, jak bardzo się myliłem, zapewniając przed piętnastoma miesiącami, o świcie 31 października 1980 roku, parę milionów słuchaczy radiowych Sygnałów dnia, że dziennikarze nie chcą być dłużej najemnikami, gotowymi strzelać za dobre pieniądze w każdym kierunku, który im wskaże władza partyjna. Bardzo liczny i aktywny udział w SDRP kilku tysięcy ludzi przez dwanaście następnych lat oraz kurczowe trzymanie się go obecnie, gdy już od ośmiu lat istnieje reaktywowane stare SDP wskazują, że dla wielkiej liczby dziennikarzy czas ideowości jeszcze ciągle nie nadszedł. W końcu zimy weryfikacja pracowników środków masowego przekazu dotarła i do nas, dziennikarzy miesięczników. Dotychczas, przez cały styczeń, pastwiono się nad koleżankami i kolegami z gazet codziennych. Komisje składające się z przedstawicieli wysokich instancji partyjnych, wydawców, wojska, cenzury, a często i MSW, od Nowego Roku przeprowadzały swe żniwa z gorliwością neofitów. Nic więc dziwnego, że trup padał gęsto. Liczba niezweryfikowanych dziennikarzy szła najpierw w dziesiątki, potem w setki, a wreszcie przekroczyła tysiąc osób, co stanowiło około piętnastu procent ludzi naszego zawodu. Na oczekujących na weryfikację padł blady strach. Dochodziły do nas wieści, że jeden z kolegów jeździ już jako taksówkarz, drugi próbuje szczęścia w handlu antykwarycznym, trzeci tworzy ekipę deratyzacyjną, a reszta z każdym dniem powiększa grono ludzi bez środków do życia. W miarę jak komisje powiększały grono „niegodnych zaufania”, spontanicznie tworzyliśmy coraz to liczniejsze ekipy pomocy koleżeńskiej, starając się ich odwiedzać i dobrym słowem a czasem nie tylko podtrzymywać na duchu i ciele. W zasadzie owe komisje przede wszystkim wycinały do nogi „solidarnościowych warchołów”, ale przy okazji dołączano do tego głównego zarzutu wszystkie drobiazgi, a często i zwykłe prywatne anse. Tak skończył się styczeń, a wraz z nim weryfikacja redakcji gazetowych. W lutym na tapetę weszły tygodniki. Dopiero tu ujawniły się pierwsze objawy zdrowego rozsądku. Zanosiło się bowiem na to, że niedługo o ile nadal trwałby taki odsiew nie będzie miał kto redagować gazet, montować programów radiowych i obsługiwać emisji telewizyjnych, a na placu boju zostaną nieliczni „wierni, ale bierni i mierni”. Grażynka, jako dziennikarz redakcji tygodnika „Zwierciadło”, była weryfikowana w samym końcu lutego, gdy już amok ustąpił z głów żeńców. Skończyło się to dla niej pomyślnie. Ja natomiast byłem przekonany, że weryfikacja nie przejdzie mi tak ulgowo. Co prawda w „Widnokręgach” komisje miały działać dopiero w końcu marca, co zapowiadało względnie łagodny stosunek do delikwentów, ale miałem prywatnego przeciwnika w postaci towarzyszki wiceprezes Zarządu Głównego RSW „Prasa”, która na gruncie prywatnym zapowiadała „szczególne” potraktowanie mnie. O stanie naszych nerwów w tym okresie niech świadczy fakt, że w czasie wizyty u laryngologa ten przypadkowo zmierzył mi ciśnienie. Złapał się za głowę. Nigdy dotąd bowiem nie miałem innego ciśnienia jak 120 na 80, a tu aparat wskazał 185 na 145. Taki był początek mojej choroby nadciśnieniowej. W ostatnią, wolną sobotę marca, z samego rana stanąłem przed komisją. Wielce się zdziwiłem, gdy okazało się, że zamiast siedmiu osób czekają na mnie zaledwie dwie, obie całkiem sympatyczne. Później dopiero dowiedziałem się, że przystojna, ruda pani była towarzyszką z Komitetu Warszawskiego PZPR, a prywatnie żoną ówczesnego ministra Władysława Baki. Pan zaś pełnił funkcję zastępcy kierownika Wydziału Prasy KC PZPR. Przekonany, że i tak nie mam szans na obronę, postanowiłem wygarnąć im całą prawdę prosto w oczy. Trwało to z pół godziny, podczas której oni słuchali milcząc. Kiedy wreszcie przerwałem dla zaczerpnięcia oddechu, pani-towarzyszka powiedziała z miłym uśmiechem: - No, wreszcie ktoś z nami rozmawia szczerze i otwarcie. Okazało się, że oboje byli czytelnikami moich książek i artykułów, więc o jakimś „obcinaniu” mnie nie było mowy. Przegadaliśmy tak ze dwie godziny, a gdy wreszcie zjawiła się solidnie spóźniona, rozespana i zasapana towarzyszka wiceprezes, nie pozostało jej nic innego, jak tylko podpisać gotowy protokół. Na prima aprilis uruchomiono „Widnokręgi”. A parę dni wcześniej „Zwierciadło”. Zaczynało się trochę normalniejsze życie. Nie dla wszystkich jednakże. Tomek był ciągle na etapie nadrabiania zaległości w konspirowaniu, spowodowanych amerykańskim wyjazdem. Czas spędzał częściowo w pociągach między Warszawą a miejscami, gdzie ciągle siedziała Ela, resztę poświęcał swej nowej miłości „Tygodnikowi Mazowsze „Solidarność”. Gdy w jedenaście lat później „Gazeta Wyborcza” w swym niedzielnym Magazynie poświęci wielki artykuł pięciu bardzo dobrze zapowiadającym się astronomom, którzy odeszli od pracy naukowej i zaczęli robić karierę na innym polu, o tym okresie w życiu Tomka napisze tak: „W stanie wojennym był w samym środku wszystkich dużych akcji podziemia. Opiekował się Bujakiem, tworzył struktury terenowe podziemnego „Tygodnika Mazowsze”, miał pod sobą siatkę ludzi w dużych miastach, razem kilkaset osób, która była wykorzystywana do kolportażu, zbierania informacji, akcji typu niezależne liczenie wyników wyborów. W tym czasie napisał doktorat o promieniowaniu rentgenowskim gorących gwiazd.” Mogę do tego dodać jedynie tyle, że Tomek w tym czasie używał pseudonimu „Michałek”, o czym dowiedziałem się dopiero w 1995 roku. Nasze życie także nie było całkiem normalne. Zaczęliśmy pracować, bo była to podstawa naszego utrzymania. Ale na przykład pewna grupa pisarzy, do której należałem i ja, konsekwentnie odmawiała przyjmowania zaproszeń do udziału w spotkaniach autorskich. A było ich wiele, więc kto nie miał skrupułów i przyjmował je, zbijał fortunę. Do dobrego tonu należały demonstracyjne spacery na świeżym powietrzu o godzinie 19.30, bo dowodziły, że główny dziennik telewizyjny jest nie dla nas. Trwał bojkot aktorów występujących w telewizji i popieranie tych, którzy ograniczyli swoją pracę tylko do desek teatralnych. Akowcy, wśród nich ci z Gór Świętokrzyskich, zachowywali się godnie. Z jednym wyjątkiem. Ciągle ten sam osobnik, który cierpiał na manię prześladowczą i niedowartościowanie, wystąpił w telewizji z apelem „do swoich kolegów akowców” o zachowanie spokoju. Został napiętnowany ostracyzmem towarzyskim i środowiskowym. Nasz tradycyjny czerwcowy zjazd obchodziliśmy w stanie wojennym ze skróconym programem. Milicyjne samochody, którymi obstawiono Wykus, nie dopuściły nas na polanę. Ale wieczorem grupa osób z kwiatami przekradła się i złożyła je pod kapliczką. Za to msza w kościele wąchockim miała szczególnie podniosły charakter. Wtedy to usłyszałem z ust siwej, siedemdziesięcioletniej pani, która od lat przyjeżdżała w czerwcu w Góry Świętokrzyskie aż z Białegostoku, bardzo znamienne słowa: - A ja i tak przyjechałam, bo gdy naładuję tu swoje akumulatory, to mi na rok wystarcza. Podczas tych skromnych uroczystości na Wykusie delegacja nowogródzkich żołnierzy Armii Krajowej wręczyła mi, wraz ze wspaniałym dyplomem, srebrny Ryngraf Rycerski, pierwszy i o ile wiem w ogóle jedyny. Dedykacja brzmiała: „Cezaremu Chlebowskiemu, pisarzowi, który zapisał w historii narodu polskiego wysiłek zbrojny żołnierzy Armii Krajowej Okręgu Nowogródzkiego i społeczeństwa Ziemi Nowogródzkiej”. Cztery lata później nasze drogi się rozeszły w momencie, gdy ośmieliłem się wyrazić inną niż oczekiwano ocenę działań pewnej grupy nowogródzkich żołnierzy. Późną wiosną została zwolniona z internowania Ela Regulska, dziewczyna Tomka. Choć wydawało się, że zawsze szczupła już bardziej stracić na wadze nie może, obóz pokazał, że może, i to znacznie. Ona jednak nie miała czasu na intensywne odżywianie i troskliwe zajęcie się sobą. Uważała, że musi odrobić półroczne zaległości w konspirze. Ponieważ jej mieszkanie było od roku „spalone”, praca przeniosła się do innych lokali, między innymi na Jelonki i pochłonęła również Weronię i Ankę. Z niepokojem słuchałem napomknięć Tomka o tym, że mama ma coraz większe trudności w pracy w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku, gdzie aktyw partyjny coraz gorzej ją toleruje. Podobnie było z Weronią, nauczającą w szkole na Bemowie, tyle że z powodów zdrowotnych. Okazało się bowiem, że cierpi na powtarzające się zapalenie strun głosowych i nie może prowadzić głośno lekcji, przeniesiono ją zatem na stanowisko kierownika biblioteki szkolnej. Trudno było bardziej dogodzić temu molowi książkowemu. W końcu 1982 roku Krajowa Agencja Wydawnicza, a właściwie jej redaktor naczelny Dobrosław Kobierski wydał mi nową książkę Cztery z tysiąca. Były to cztery opowieści: o wojennych przygodach „Miry” mjra Jerzego Sokołowskiego (o które procesowałem się z MON-em w 1972 roku), o dywersji koneckiej, o kontrwywiadzie KG AK i o Polonii na Łotwie. W tej ostatniej poruszałem sprawy niezmiernie delikatne. Od 1966 roku wraz z przyjaciółmi z Polonii łotewskiej starałem się rozsupłać wszelkie zawiłości ich okupacyjnego działania, aby niczego nie uronić z prawdy historycznej, jednocześnie nikogo nie narazić. I oto teraz, po piętnastu latach okazało się, że na skutek dziwnego przymierza NKWD-zistów z Łotwy, kominternowców z warszawskiego Wyd MON-u i (o zgrozo!) cynicznego łgarza z szeregów dawnej konspiracji łotewskich Polonusów, chciano ową wspaniałą konspirację ukraść Polsce i Polakom i przypisać sowieckiemu podziemiu. (Tu muszę się wytłumaczyć ze słowa „kominternowcy”. Wiem, że Komintern już wtedy dawno nie istniał, ale MON-owcy ze swym postępowaniem tak cudownie do tego określenia pasowali). Najpierw w skrócie rys historyczny. Przy opracowywaniu „Wachlarza” natrafiłem na ślad konspiracyjnej organizacji harcersko-młodzieżowej, działającej w latach 1939-1943 wśród starej Polonii na Łotwie i obejmującej swą siatką organizacyjną Rygę, Dyneburg, Rzeżycę, Grociszki, Ardawę i Grywę. Organizacja ta najpierw spontanicznie pomagała polskim uciekinierom z obozów internowanych, a następnie współpracowała z wywiadem dalekiego zasięgu AK i „Wachlarzem”, odnotowując na swym koncie wiele sukcesów. W szczytowym okresie rozwoju organizacja ta liczyła około dwustu członków. W lipcu 1942 roku organizację wydał Niemcom agent łotewskiej policji politycznej, harcerz z Rzeżycy o nazwisku Stanisław Szunejko. W wyniku jego donosu aresztowano ponad pięćdziesiąt osób, z czego tylko nieliczni przeżyli. Część aresztowanych zakatowano w śledztwie, siedemnastu rozstrzelano w więzieniu ryskim w lecie 1944 roku, wielu zmarło w drodze do obozu w Stutthoffie i w samym obozie. Niektórzy, niestety, załamali się w śledztwie. W latach siedemdziesiątych, gdy pracowałem nad wachlarzowskim fragmentem działań dynebursko-ryskiej grupy, wiele korzystałem z pomocy jednego z pierwszych członków tej organizacji Mariana Czyżewskiego. Wprowadził mnie on w maleńki światek żyjących jeszcze wtedy łotewskich Polonusów, z których wszyscy, włącznie z Czyżewskim, siedzieli w więzieniach i obozach niemieckich. Wtedy też nawiązał ze mną kontakt telefoniczny Leon Pawłowicz, autentyczny członek organizacji z Dyneburga, aresztowany wraz z innymi i od tego czasu całko wicie przez kolegów bojkotowany. Zapytawszy ich o powód bojkotu, usłyszałem: „n nas sypał”. Nie był to powód do chwały, ale któż z nas zna swoją odporność na gestapowskie metody śledztwa? Mimo ostrzeżeń, spotkałem się z Pawłowiczem. Wręczył mi czterystustronicowy maszynopis, zawierający „samą prawdę o dyneburskiej konspiracji”. Był to taki stek bzdur, że po skończeniu lektury odesłałem maszynopis pocztą, nie chcąc tracić czasu na rozmowę z autorem. Z tego, co zapamiętałem, wspomnę jedynie, iż według maszynopisu dowódcą całej łotewskiej organizacji był on sam, a podlegał bezpośrednio Londynowi, na kapitana zaś został awansowany osobiście przez gen. Sikorskiego, który w maju 1942 roku (sic!) udekorował go także Krzyżem Grunwaldu. Ciekawe, czy maszynopis z urojoną wersją jego dziejów, za których podawanie jak się później dowiedziałem został wyrzucony ze ZBoWiD-u, spotka się kiedyś z wyrokiem sądu koleżeńskiego odnotowanym w ankiecie organizacyjnej i w takim komplecie, w jednej teczce archiwalnej, za lat na przykład trzydzieści trafi w ręce myszkującego historyka? Choć prawdopodobieństwo było niewielkie, należało jakoś rozpowszechnianiu tej fałszywej wersji zapobiec. To był koniec lat sześćdziesiątych i szansę na obronę mej pracy doktorskiej (gdzie to wszystko było opisane), czyli na wyjęcie jej z profesorskiej szuflady, równały się zeru. Trzeba więc było gdzieś indziej zaznaczyć prawdę o pięknych działaniach łotewskich Polonusów w służbie Polski i AK. I tak, po prawie dwuletnim oczekiwaniu (to okres wtedy normalny), w 1971 roku mój artykuł Polonia łotewska w walce z hitlerowskim okupantem ukazał się na łamach XVI numeru „Wojskowego Przeglądu Historycznego”. Nakład „WPH” niewiele ponad półtora tysiąca egzemplarzy o zawrót głowy przyprawić nie mógł, ale w głównych bibliotekach kraju się znalazł. Wydawało się, że mogę spać spokojnie. Okazało się jednak, że tylko przez niecałe siedem lat. Bo oto w 1978, oczywiście nakładem Wyd MON-u, ukazała się książka łotewskiego badacza Janisa Dzintarsa Niewidzialny front. Do tego stopnia nie zwracałem uwagi na owe komunistyczne mamidła, że przez jakiś czas agitka ta umykała mej uwadze. Aż w 1979 roku zjawił się u mnie znów niezawodny Marian Czyżewski i wprowadził w przedmiot sprawy. Otóż książka Dzintarsa, będąca już od półtora roku na naszym rynku, okazała się nie czym innym, jak tylko historią bojowych antyfaszystowskich działań komunistów łotewskich, kierowanych przez swoich rosyjskich braci. Wszystko, co na ten temat pisali inni, łącznie z publikacjami niejakiego Chlebowskiego, nazwane zostało kłamstwem. Wszystko to całkowicie obiektywnie stwierdził Janis Dzintars (skądinąd major, podobno związany ze służbami specjalnymi), zaś wiarygodności przydał mu tłumacz książki z języka łotewskiego na polski ni mniej, ni więcej tylko sam... Leon Pawłowicz. Jako główny weryfikator zaś, poświadczający, iż moja publikacja była historyczną nieprawdą, występowała tam doktor nauk chemicznych Maria Szymańska, wybitna specjalistka w dziedzinie katalizy organicznej, laureatka nagrody państwowej Łotewskiej SSR w 1965 roku, przyznanej jej za wkład w rozwój nauki radzieckiej, a w 1967 roku odznaczona orderem „Goda Zimę” (Odznaką Zasłużonych). Nie dziwię się. Trzeba umieć nieźle katalizować, żeby posiąść taką wiedzę historyczną. Czyżewski miał przy sobie kopię swego protestu do dyrektora Wyd MON-u, jako że właśnie wybierał się tam na naradę, na którą zaproszono go z racji przyjazdu do Polski Janisa Dzintarsa. Chodziło o wznowienie Niewidzialnego frontu, i to w dużym nakładzie, co nie stanowiło trudności, jeśli zważyć, że jednym z najważniejszych wówczas wiceministrów obrony narodowej był gen. Józef Urbanowicz, pochodzący z komunistycznych środowisk Polonii łotewskiej, a Dzintars go znał. Poprosiłem Czyżewskiego, aby walczył dzielnie, a gdyby się nadarzyła okazja zaprosił Dzintarsa do mnie. Czyżewski wyglądał na zdziwionego, ale o nic nie pytał. Nazajutrz Dzintars zjawił się u mnie i był bezczelnie szczery. Nie twierdził wcale, że wszystko co napisał jest prawdą. Przyznał, że pisał tak, jak należy, aby zdobyć doktorat. Wyraził też nadzieję, że książka zostanie w Polsce wznowiona. - Jeśli tak się stanie, postawię panu publicznie jedno pytanie - powiedziałem dość obcesowo. - Jakie? - Dlaczego dotąd nie aresztowaliście agenta gestapo Szunejki? Przez moment nie mógł złapać tchu z wrażenia. - To nie moja sprawa podjął po chwili. Ja go nie znam. Nie wiem, czy żyje, czy ktokolwiek występował w tej sprawie. Nigdy się tym nie interesowałem. - Nie mówi pan prawdy, panie majorze. Pan wie, że żyje. Zna pan jego adres. Pan z nim rozmawiał, dał panu swoją relację. Optował pan za pozostawieniem go na wolności, on powołuje się na pana. Więcej on pana nazwiskiem szantażuje ludzi. - Pan jest impertynentem - prychnął Dzintars. - Ja z panem więcej nie będę rozmawiał. Ubrał się i wyszedł bez pożegnania. Więcej o sprawie wznowienia jego książki w Polsce nie słyszałem. Nie wiem kto z kogo zrezygnował, czy Wyd MON z niego, czy on z tego edytora i z polskiego rynku czytelniczego. Dziś, kiedy na Łotwie nie panuje już NKWD-owski zamordyzm, mogę dopisać zakończenie sprawy Szunejki. Nikomu nie zaszkodzę. Do końca swego życia walczył o sprawiedliwe jej zakończenie Marian Czyżewski. Kilkakrotnie pisał na ten temat do prokuratorów różnego szczebla ŁSRR. Groch o ścianę. Wreszcie, kiedy w latach siedemdziesiątych jechałem na międzyredakcyjną wymianę do Armenii i do Łotwy, Czyżewski dal mi adres jednego ze swych dawnych przyjaciół w Rydze, dodając: - On wie, gdzie mieszka Szunejko. Rozmawiał z nim niedawno. Zgłosiłem się do człowieka. Opowiedział mi o spotkaniu z Szunejką, który miotał się między groźbami a skamlaniem o przebaczenie. Rozmawiali po łotewska. Co trzecie zdanie Szunejko krzyczał: - Ja się was nie boję! Mam za sobą bursztyn on mnie wybroni! W dupę mnie możecie pocałować! Mój rozmówca nic z tego nie rozumiał. Wreszcie ktoś wyjaśnił, że mieszka w Rydze historyk nazwiskiem Dzintars. A po łotewsku dzintars znaczy bursztyn. Potem poszliśmy na bulwar. Był luty. Wiało strasznie. - On tu mieszka - pokazał mi jeden z domów. Czy widział pan jego harcerskie zdjęcie? To go pan pozna. Mało się zmienił. Tego dnia go nie spotkaliśmy. Następnego popołudnia byłem sam. Bez rezultatu. Ale trzeciego dnia dostrzegłem go z daleka. Trochę widać zbył natrętnie mu się przyglądałem, bo obszedł mnie kołem, a potem trzy razy się obejrzał. Po kilku latach dowiedziałem się, że umarł. W 1980 roku złożyłem do Krajowej Agencji Wydawniczej maszynopis książki Cztery z tysiąca. Książka ukazała się w nakładzie trzydziestu tysięcy i zniknęła z półek, mimo że miała jedną z najpaskudniejszych okładek, jakie kiedykolwiek widziałem coś na kształt zbiorowego listu gończego w kolorach jajecznicy ze szczypiorkiem. W rok później wyszedł nowy nakład pięćdziesiąt tysięcy i także zniknął. W pięć lat później był już przygotowany kolejny, pięćdziesięciotysięczny nakład, ale rynek księgarski się załamał i skład trzeba było rozsypać. Niemniej jednak jestem pewien, że teraz, gdy osiemdziesiąt tysięcy egzemplarzy mojej książki Cztery z tysiąca leży na półkach u ludzi nikt w Polsce ani w świecie nie będzie mógł przywłaszczyć sobie zasług i sukcesów łotewskiej Polonii. 1983 Aresztowanie Tomka nareszcie „Wachlarz! „wznowienie „Nocnych szlaków” i „Czterech z tysiąca” wieniec na cmentarzu żydowskim odwołanie stanu wojennego tragiczna śmierć Anki Tomek nadal w konspirze „Wachlarz” nagrodzony „Pietrzakiem” i zaliczony do bestsellerów Na przełomie lutego i marca pojechaliśmy z Grażynką jak co roku do Zakopanego, oczywiście do „Halamy”. 7 marca, w dzień imienin Tomka, zatelefonowała zdenerwowana Weronia i przekazała mi krótką wiadomość, że Tomek został tego dnia aresztowany i to z udziałem wieloosobowych ekip SB działających w trzech miejscach. Chciałem natychmiast wracać do Warszawy, ale Ania uznała, że lepiej odczekać czterdzieści osiem godzin. Istotnie, na godzinę przed upływem tego terminu, wypuszczono go. Dopiero po powrocie do Warszawy dowiedziałem się szczegółów owego kuriozalnego zdarzenia. Tego dnia o 15.00 w Centrum Astronomicznym Mikołaja Kopernika przy ulicy Bartyckiej, portier wywołał Tomka telefonicznie wiadomością, że na dole czeka na niego jakiś pasjonat astronomii, który chce go o coś zapytać. Jako że podobne wizyty były tam na porządku dziennym, Tomek zszedł i po chwili już rozmawiał z człowiekiem, który właściwie nie bardzo wiedział, o co mu chodzi. W tym momencie z tyłu, zza filarów zaatakowało Tomka trzech osiłków, którzy wykręcili mu ręce i wymachując pistoletami skuli kajdankami. Wokół zaczęli się gromadzić pracownicy CAMK-u, obserwując z rosnącym niepokojem przebieg zajścia. Z kolei SB-ecy ze zdziwieniem notowali objawy zażyłości Tomka z większością obecnych profesorów i docentów. Wreszcie wyprowadzono go, wsadzono do samochodu i zawieziono na Rakowiecką do gmachu MSW W czasie jazdy jeden z SB-ków złapał niespodziewanie Tomka za dość okazały wąs i szarpnął, a gdy ten wbrew oczekiwaniu nie został mu w ręku, zbaraniał i wymamrotał: - Bardzo pana przepraszam. Gdy skutego Tomka prowadzono korytarzem pierwszego piętra gmachu MSW, drzwi do wszystkich pokoi były otwarte, a wyglądający funkcjonariusze podawali sobie wiadomość z ust do ust: Złapali go! Mają go! Potem przez dwie godziny siedział sam w pustym pokoju, do którego co chwila ktoś wchodził, bacznie mu się przyglądał i bez słowa wychodził. Takich wizyt miał chyba ponad dwadzieścia. Wreszcie do pokoju weszło dwóch mundurowych. Jeden niósł barani kożuch, a drugi prowadził na smyczy policyjnego wilczura. Podetknięto kożuch psu pod nos, a następnie podprowadzono zwierzę do Tomka. Wilk obwąchał go bardzo dokładnie i pomerdał ogonem. Powtórzono tę operację jeszcze dwa razy, ciągle z tym samym skutkiem. Następnie zaczęło się normalne przesłuchanie, ze spisywaniem protokółu i pytaniami, z których Tomek nic nie mógł pojąć. Trwało to parę godzin. Naraz otwarty się drzwi i wpadł do pokoju zapieniony grubas, podskoczył do skutego, zamachnął się i wrzasnął: - Co ty, kurwa, gnoju sobie myślisz? Że będziesz bezkarnie z nas chujów robić? Jak ci przypierdolę, to zaraz zaczniesz mówić. Tomek popatrzył na niego i spytał: - A pan jest tu chyba zwierzchnikiem. Może pułkownikiem? - A po czym pan poznaje? - zapytał tamten zaskoczony i nagle uspokojony. - Po słownictwie. SB-cy parsknęli śmiechem, a grubas klnąc jak ruski żołdak wypadł za drzwi. I wtedy dopiero stało się coś, co Tomkowi pozwoliło zacząć się domyślać, o co tu może chodzić. Jeden z prowadzących przesłuchanie poprosił go do okna i pokazując stojące na dziedzińcu samochody zapytał: - Czy może pan odczytać numer rejestracyjny tego białego Fiata? A gdy Tomek bez trudu to uczynił, tamten stwierdził. - Widzę, że pan ma świetny wzrok. Więc jak pan nam wytłumaczy to? Sięgnął do szuflady biurka, wyciągnął jakiś karteluszek i położył przed zatrzymanym. Tomek zmartwiał. Znał doskonale tę receptę, wystawioną na jego imię, nazwisko i adres, a potrzebną do zakupienia trzydioptrycznych szkieł dla krótkowidza. Był to sygnał, że Bujak widocznie też siedzi. Postanowił więc dalej strugać wariata. - A bo to jeden Chlebowski w Polsce żyje? - Sprawdziliśmy. W Polsce żyje was ponad trzystu. Ale Tomasz Chlebowski jest tylko jeden. Czym pan to wytłumaczy? - Tym, że mnie żadne okulary korekcyjne nie były ani nie są potrzebne. - Może pan komuś użyczył swego dowodu osobistego? Błysnęło światełko w tunelu! Co prawda bardzo nikłe, ale było. Sam SB-ek mu je podsunął. Tomek przed kilku, a może nawet kilkunastu laty zgubił czy też mu ukradziono dowód osobisty, który się nigdy nie znalazł, mimo zgłoszenia na milicji. Wystawiono mu więc nowy dokument, a o starym w ogóle zapomniał. Teraz opowiedział to śledczemu, domagając się sprawdzenia prawdziwości jego zeznania. Obiecano mu, zastrzegając, że to trochę potrwa. W celi pałacu Mostowskich trzymano go dobę. Nie nudził się. Razem z nim zamknięto w tym pomieszczeniu szajkę złodziejską „Kulawego”. Rzeczywiście szef miał amputowaną nogę. Szajkę złapano na gorącym uczynku w podkopie, którym starali się dostać do największego magazynu futer w Warszawie, na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Panowie zachowywali się jak prawdziwa elita złodziejska i odnosili się z należytą estymą do jedynego wśród nich politycznego. Przez cały czas trwała dyskusja na temat, czy po upadku komuny agentów należy rżnąć, czy tylko wieszać. Tomek, w obawie przed prowokacją, łagodził jak mógł skrajne wnioski, czym sobie nie zjednał sympatii współwięźniów. Kiedy po kilkudziesięciu godzinach wywoływano go z celi, aby przewieźć na Rakowiecką, „Kulawy” mu zakomunikował: - Panie polityczny, jak pana wypuszczą, niech pan powie swoim, że my tu jednogłośnie zdecydowaliśmy, że trzeba rżnąć. Na Rakowieckiej powiadomiono Tomka, że rzeczywiście istnieje podwójne potwierdzenie jego zeznań, bo znaleziono zarówno ogłoszenie w gazecie o zagubieniu dowodu, jak też i meldunek zgłoszenia tego faktu na milicji. Do czterdziestu ośmiu godzin brakowało kwadransa, gdy uwolniony Tomek znalazł się przed gmachem MSW A sprawa wyglądała tak: w styczniu lub lutym ubiegłego roku struktura opiekująca się Bujakiem załatwiła dla niego receptę na okulary. Ale zaufana okulistka, aby w razie czego mieć alibi, postanowiła wypisać receptę na nazwisko kogoś „legalnego”. Stąd na recepcie figurowało nazwisko Tomka. Bujak nosił ją ponad rok w kieszeni swego kożucha. W początku marca 1983 roku w mieszkaniu Aleksandra Małachowskiego SB zatrzymała uczestników nielegalnego zebrania, w tym także nie rozpoznanego Bujaka. Gdy go prowadzono do samochodu, Bujak były żołnierz 6 Dywizji Powietrzno-Desantowej szarpnął się, wyślizgnął z kożucha, który został w rękach zaskoczonych SB-eków, przeskoczył płot i zniknął. O tym, iż był to Bujak we własnej osobie, SB dowiedziało się dopiero tego samego wieczoru, ponoć z informacji Wolnej Europy. Rozpoczęto poszukiwania na szeroką skalę. Gdy w kieszeni „aresztowanej” baranicy Bujaka znaleziono receptę wystawioną na nazwisko Chlebowskiego, w SB powstało przypuszczenie, że w dysydenckim CAMK-u pod nazwiskiem Tomka ukrywa się ucharakteryzowany Bujak. Stąd to brutalne wejście do akcji z kajdankami na Bartyckiej, stąd zdumienie, że tego „Bujaka” wszyscy w GAMK-u znają, a nawet są z nim na ty, stąd niespodziewane szarpanie Tomka w samochodzie za autentyczny wąs i stąd radosne okrzyki „mamy go” na korytarzu MSW, a następnie parogodzinne oglądanie go przez poszczególnych funkcjonariuszy, a może i agentów, którzy prawdziwego Bujaka znali, stąd wreszcie konsternacja, gdy pies po powąchaniu kożucha Bujaka w ogóle nie reagował na zapach Tomka i kiedy się okazało, że zatrzymany ma wzrok prawie sokoli, a o Bujaku wiedziano, że jest krótkowidzem. Słowem nie sprawdziła się towarzyszom na całej linii dość ryzykowna koncepcja i zatrzymanego trzeba było zwolnić. Ale przyznać muszę, że oddano strzał tuż obok celu. Okazało się także, że całą operację przeprowadzono z dużym rozmachem, równocześnie bowiem z wejściem ekipy na Bartycką, druga, nieco mniejsza, zjawiła się w Obserwatorium Astronomicznym w Alejach Ujazdowskich, gdzie Tomek miał także wykłady Trzecia o tej samej godzinie zjawiła się w domu na Jelonkach, ale ta skompromitowała się całkiem. Tu bowiem SB-cy nie mogli znaleźć domku numer 125 i zaczęli pytać ludzi, a ci ich tak skołowali, że gdy wreszcie podjechali pod domek właściwy, Anka już była ostrzeżona i wraz z Weronią usunęły z domu wszystko, co było nielegalne. W marcu wreszcie ukazało się pierwsze wydanie tak bardzo oczekiwanego Wachlarza. Skończył się dla mnie jakiś etap drogi przez mękę. Materiały do tej pracy zacząłem zbierać w 1964 roku i trwało to sześć lat. Pisanie zaś czegoś, co miało być pracą doktorską zacząłem w 1970 i zajęło to dalsze cztery lata. Na obronę czekałem kolejnych sześć lat: 1974-1980, a po obronie, na wydanie książki jeszcze trzy lata. W sumie nazbierało się dziewiętnaście lat. A to przecież jeszcze nie był koniec. To, co się ukazało drukiem, było z lekka tylko rozszerzoną pracą doktorską, podczas gdy moje szuflady pękały od materiałów pozwalających na dwukrotne zwiększenie objętości kolejnego wydania. Zresztą redaktor naczelny „PAX-u Janusz Stefanowicz, wręczając mi pierwszy, jeszcze ciepły egzemplarz, namawiał mnie do rozpoczęcia przygotowywania następnej edycji „nawet nie od jutra, a od dzisiaj wieczorem”. Największą zachętą było to, że książkę wyzwolono wreszcie spod kurateli ignoranta i po przejściowej opiece miłej i wreszcie kompetentnej pani Bożeny Korczyńskiej oddano pod skrzydła wyśmienitej redaktorki, pani Elżbiety Olszewskiej, historyka z wykształcenia i zamiłowania. Po gehennie, jaką przeszedłem z duetem poprzednich panów, była to czysta rozkosz. Tymczasem przeżywałem kłopoty spowodowane powodzeniem. Na Wachlarz potencjalni czytelnicy oczekiwali z jeszcze większym zniecierpliwieniem niż przed piętnastu laty na Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. To, że książka będzie miała powodzenie na rynku, wiedziałem. Nie przypuszczałem jednak, że aż takie. I choć w jednej z nielicznych uwag krytycznych recenzentów naukowych, jakie zrobiono w związku z Wachlarzem przypomniano mi, że „autora często ponosi publicystyczny temperament”, była to przecież praca naukowa, sucha, nudna, wymagająca od czytelnika całkiem niemałego przygotowania. Tego rodzaju prac na świecie albo się nie wydaje w postaci książek w ogóle, albo najwyżej w paru tysiącach egzemplarzy, czyli tyle, ile potrzeba na zaspokojenie potrzeb bibliotek i placówek naukowych. Tymczasem Wachlarz w ciągu siedmiu lat (1983-1990) ukazał się w łącznym nakładzie stu tysięcy egzemplarzy i za każdą kolejną edycją znikał natychmiast z półek księgarskich. Tajemnica kryła się w tym, iż była to jedna z pierwszych w owym czasie książek, mówiących prawdę o działaniach Armii Krajowej na wschodzie, i to wschodzie sięgającym miejscami bardzo daleko w głąb Rosji. Na razie jednak ukazało się tylko dwadzieścia tysięcy. Oczywiście jak już pisałem poprosiłem wydawcę o wydrukowanie pięciuset kuponów dla osób, które były w jakiś sposób związane z powstawaniem tej książki. W pierwszym dniu sprzedaży w księgarni „PAX-u przy Pięknej kolejka sięgała czterystu metrów, co dokumentowało zdjęcie na pierwszej stronie „Słowa Powszechnego”. Szczególnie mnie usatysfakcjonowało jedno z „kuponowych” wydarzeń. Był to okres, w którym Ogólnopolskiemu Komitetowi Pokoju przewodniczył były wieloletni premier, a następnie przewodniczący Rady Państwa PRL, Józef Cyrankiewicz. A jak już wspominałem, OKP i nasza redakcja sąsiadowały z sobą w „Ochabówee” na Nowym Mieście. Trzy lata przed ukazaniem się Wachlarza, w okresie „Solidarności”, musiałem szybko odbić w czterech egzemplarzach maszynopis tej pracy dla recenzentów. Ponieważ wszystkie kserokopiarki były wtedy pod silnym nadzorem milicji, zwróciłem się do Cyrankiewicza z prośbą o wykonanie tych odbitek w OKE oczywiście za zwrotem kosztów. Odmówił mi, uzasadniając: Towarzysze z Komitetu Pokoju mnie przestrzegli, że pan może tu próbować odbijać nie tylko swoją pracę. Moją prośbę bez łaski spełnił Tomek. Teraz, po trzech latach, zjawiła się u mnie sekretarka Cyrankiewicza i przekazała mi informację, iż „towarzysz premier jest zainteresowany posiadaniem pańskiej książki”. Wobec tego, że historia z odbitkami była znana moim kolegom redakcyjnym, wszyscy byli ciekawi, co teraz zrobię. Ja zaś wręczyłem jej po prostu kupon i wyjaśniłem, gdzie za okazaniem go można książkę kupić. - Jak to? - zaperzyła się oburzona sekretarka. - Towarzysz premier ma sam iść i kupić tę książkę? - Nie musi. Może na przykład panią poprosić o tę przysługę. Nasi redakcyjni partyjniacy także byli oburzeni moim postępkiem, choć większość kolegów zacierała ręce z uciechy. A Cyrankiewicz, który prócz wielu wad miał także niemało cech normalnego człowieka, poszedł po prostu i książkę kupił. A po kilku dniach, spotykając mnie na korytarzu, powiedział z uśmiechem: - gratuluję sukcesu. W reportażu spotkały się wreszcie sztucznie rozdzielone dotąd Odłamki granatu i Gdy las był domem, rozszerzone i wzbogacone o inne relacje wojenne. W tomie Cztery z tysiąca zawarłem wszystko to, czego nie pomieściły poprzednie książki. Pokaż zęby to była moja wojna, opisana dla młodszego czytelnika. Wejściem na rynek tej pierwszej edycji Wachlarza przekroczyłem granicę czterystu tysięcy ogółem wydanych moich książek. W kwietniu przypadała czterdziesta rocznica Powstania w warszawskim Getcie. Na wniosek drą Józefa Rybickiego nasz Komitet Pamięci gen. „Grota” postanowił złożyć wieniec na cmentarzu żydowskim. Gdy powiadomiliśmy o tym administrację cmentarza, padł na nią blady strach. No bo niby jak to? Nielegalny komitet akowski w stanie wojennym chce składać kwiaty na cmentarzu żydowskim? Przeprosili, uzasadniając, że cmentarz będzie w tym dniu zamknięty dla nieizraelitów. Postanowiliśmy zatem złożyć wieniec pod zamkniętą bramą. I tak się też stało. Oczywiście SB natychmiast dowiedziało się o naszym zamiarze i cały teren w sąsiedztwie bramy był otoczony tajniakami. Kiedy z okazałym wieńcem w bagażniku podjechaliśmy wraz z Zosią Idziakowską pod bramę, SB-cy przepędzili nas na sąsiednią ulicę. Pojechaliśmy tam grzecznie i pieszo wróciliśmy z wieńcem pod bramę. Gdyby było więcej ludzi, SB miałoby ułatwioną sytuację. Ale poza kilkunastoma członkami naszego Komitetu, skupionymi tuż przy bramie, było puściutko, oczywiście nie licząc znacznej liczby funkcjonariuszy SB. Przemaszerowaliśmy więc przed ich nosem i złożyliśmy wieniec. Krótko i pięknie przemówił doktor Rybicki, po czym rozjechaliśmy się do domów. SB-cy próbowali sprzątnąć wieniec, ale ubiegła ich administracja żydowskiego cmentarza. Po kilku dniach zaczęła do nas docierać „zemsta” SB. Rozpowiadano, że wszyscy jesteśmy Żydami, a największym jest ten, który przemawiał. Doktor opowiadał mi o tym, wielce zadowolony. Twierdził, że tyle lat „propaguje” siebie jako Żyda i nikt dotąd mu nie wierzył, aż wreszcie znaleźli się wspaniali pomocnicy. A z tą „propagandą” było tak: w czasie antysemickich ekscesów w marcu 1968 roku na Uniwersytecie Warszawskim paskudną rolę odegrał ówczesny prorektor Zygmunt Żuk-Rybicki, mój były komendant Chorągwi Mazowieckiej, bratanek doktora. Oburzony doktor, aby dopiec nie lubianemu bratankowi, zaczął rozpuszczać wśród znajomych „poufną” wiadomość, że ich cała rodzina jest pochodzenia żydowskiego, nazywa się Fisehmann i antyżydowska ostrość wystąpień jego bratanka-prorektora jest spowodowana gorliwością neofity, który odstąpił od wiary przodków. Podobno bratanek okropnie się wściekał, a doktor miał świetną zabawę. Mimo trwającego jeszcze stanu wojennego, czerwcową, trzydziestą dziewiątą rocznicę śmierci majora „Ponurego” pod Jewłaszami na Nowogródczyźnie przygotowywaliśmy ze świętokrzyskimi jego partyzantami wyjątkowo uroczyście. WSŻAK była to czterdziesta rocznica powołania do życia Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich „Ponury” na Wykusie, a tego roku minęło również sto dwadzieścia lat od wybuchu Powstania Styczniowego (jedna z kwater generała Mariana Langiewicza znajdowała się w Wąchocku). Opat klasztoru oo Cystersów, zacny nasz opiekun ojciec Benedykt, czyli Władysław Matejkiewiez „Orkan”, oficer AK z Podhala, wła śnie wtedy oddał do naszej dyspozycji wewnętrzną stronę starego muru otaczają cego wąchocki kościół. Z biegiem czasu powstał tu cały panteon pamięci Podziemnego Państwa Polskiego i Ziemi Kieleckiej, ale w 1983 roku wmurowaliśmy tu dopiero pierwszą tablicę poświęconą wspólnie gen. Langiewiczowi i mjrowi „Ponuremu”. Było tłumnie. 22 lipca odwołano stan wojenny, wprowadzono abolicję i roczną amnestię. Co prawda zdążyliśmy się już jakoś przyzwyczaić do utrudnień wynikających z jego istnienia, jednak lepiej było bez tego czasu wojny z własnym narodem. Koniec stanu wojennego wcale nie znosił wszystkich wprowadzonych rygorów. Pewnym zaś kręgom aktywu związanego z WRON-owską soldateską był on wprost nie na rękę. Na przykład zajadłym partyjniakom z Ośrodka Badań Jądrowych w Świerku, którzy wcałe nie mieli zamiaru zaprzestać szykanowania Ani. I pewno skończyłoby się to wyrzuceniem z pracy, gdyby nie dramat, który wydarzył się 11 sierpnia. W ostatnich dniach swego urlopu, Anka, kosząc trawę elektryczną kosiarką w ogródku koło domu, została śmiertelnie porażona prądem. W piękny, słoneczny dzień odbył się pogrzeb, który zgromadził tłumy ludzi. Ania bowiem była na terenie Jelonek znanym społecznikiem, szczególnie zaangażowanym w budowę kościoła. Wiele działań z tym związanych przejęła po swej mamie Weronia i kontynuuje je do dzisiaj. Dla niej dom na Jelonkach stał się teraz podwójnie pusty. Zabrakło matki, z którą była tak blisko związana, coraz rzadziej bywał też Tomek, zajęty zarówno pracą naukową, jak i dalszą działalnością podziemną. A wolno stojący jelonkowski domek, wśród pięknej zieleni, przestawał być cudowny, gdy zapadał ciemny, bezksiężycowy wieczór. W nowym czasie, w nowych warunkach trzeba było przypomnieć ciągle aktualną starą sprawę. Choć bowiem jeszcze przed grudniem 1981 roku rodzina Piwników otrzymała zgodę nowego wicewojewody kieleckiego na sprowadzenie z Nowogródczyzny prochów swego brata, stan wojenny uczynił sprawę nieaktualną i nawet teraz, już po jego odwołaniu, każdy na ten temat artykuł, nawet najmniejszą wzmiankę, cenzura zdejmowała ze szpalt gazet. Należało więc w jakiś sposób uczynić rzecz znów aktualną. W listopadzie, jak co roku, Instytut Wydawniczy „PAX” przyznał swoje tradycyjne nagrody imienia Włodzimierza Pietrzaka, między innymi także i mnie nagrodę specjalną za Wachlarz. Była to jedna z bardziej prestiżowych nagród literackich i przyznano ją dotąd wielu wybitnym pisarzom polskim. Przy tej okazji po raz pierwszy zetknąłem się z „kuchnią” procedury nagradzania. Rozmowy z kandydatami na ten temat rozpoczęto dużo wcześniej, jeszcze w kwietniu 1983 roku. Zbiegło się to wówczas z propozycją przyznania mi nagrody ówczesnego premiera PRL za twórczość dla dzieci i młodzieży, nadawaną co roku w Międzynarodowym Dniu Dziecka, to znaczy l czerwca. Ponieważ w tym czasie trwał jeszcze stan wojenny, odmówiłem przyjęcia obu nagród uważając, że nie jest to odpowiedni czas na wypinanie piersi do medali i wyróżnień. Premier naturalnie się obraził, ale „PAX” po odwołaniu stanu wojennego 22 lipca powrócił do tych nieoficjalnych sondaży. Wtedy w porozumieniu z Radą Starszych środowiska żołnierzy „Ponurego” zgodziłem się rozważyć ponownie propozycję, uzależniając to jednak od spełnienia przez jury następującego warunku: przyjmę tę nagrodę, ale związaną z nią gratyfikację pieniężną (sześćdziesiąt tysięcy złotych wtedy moje półroczne zarobki dziennikarskie) przekażę środowisku żołnierzy „Ponurego” i „Nurta” na fundusz wspierania starań rodziny Piwników o sprowadzenie prochów. Organizator zaś, czyli „PAX”, pozwoli mi w czasie uroczystości wręczenia nagrody wygłosić oświadczenie tej treści i dopilnuje, aby cenzura nie zdjęła tej informacji ani w komunikacie PAP ani w sprawozdaniach prasowych. I tak też się stało, dzięki czemu sprawa sprowadzenia prochów, po długiej prze rwie, znów trafiła na łamy prasy. W końcu tego samego 1983 roku „Czytelnik” rozpoczął prace redakcyjne nad poprawionym maszynopisem nowego wydania Gór. Miejsce dra Pawła Wieczorkiewiecza zajęła nie mniej oddana ponurowskiej sprawie redaktor Bożena Rusinek. Ta czwarta z kolei edycja (także w wysokości trzydzieści tysięcy egzemplarzy, dzięki czemu Góry w siedemnastym roku swego istnienia osiągnęły łączny nakład stu tysięcy) miała być także rozbudowana o kolejne, zdobyte przeze mnie uzupełnienia. Oczywiście te nie wykraczające poza założoną kompozycję książki, która nadal miała być o „Ponurym”, choć wielu moich korespondentów chciało, aby więcej było także o nich. Musiałem przeprowadzić bardzo ostrą selekcję otrzymanych informacji, a mimo to uzupełnienia zajęty ponad dwieście stron maszynopisu. Postanowiłem także rozszerzyć posłowie i zmieścić w nim to, co było z książką i jej tematyką integralnie związane, a co upowszechnione dzięki niej mogło tra fić do organizatorów takich samych nielegalnych zjazdów, jak nasz na Wykusie. Zaprzyjaźniony ze mną korespondencyjnie od lat wspaniały poeta „Bobo”, ongiś żołnierz z oddziału „Jędrusiów”, a dziś światowej sławy profesor-ichtiolog Zbigniew Kabata, mieszkający w Nanaimo w zachodniej Kanadzie, przysłał mi kiedyś kopię swego wiersza pt. Armio Krajowa, który wstrząsnął mną do tego stopnia, iż postanowiłem przy pomocy Gór przekazać go szerszej publiczności. Zaczęła się żmudna praca nad generalnym przemeblowaniem książki. Bożena okazała się redaktorem równie świetnym jak Paweł. Drugi wiersz przyszedł z innego końca świata z Melbourne. Przysłał go inny przyjaciel. Ten był od „Ponurego”, nosił pseudonim „pchor. Andrzej” (tak, ten „Pchor.” to był i stopień, i część pseudonimu, przynajmniej w moim pojęciu, bo nikt inaczej o Andrzeju Gawrońskim w lesie nie mówił). Czytelnicy moich książek znają go już jako autora słów ponurowskiego hymnu „Choć z dala swą mamy rodzinę i bliskich” z refrenem „Więc szumcie nam jodły piosenkę”. Otóż Andrzej Gawroński po lekturze pierwszego wydania Gór, po wieściach z kraju o naszych spotkaniach na Wykusie, napisał wiersz tak samo gorzki jak strofy „Boba” i dał mu tytuł Weteranom z oddziału „Ponurego”. Czy mogłem go nie upowszechnić? Czy mogłem wtedy przypuszczać, że w rok później oba te wspaniałe wiersze staną się przyczyną kłopotów, które prawie zatrzymały wydanie Gór? Jesienią 1983 roku wrócił do kraju z czteroletniej tury pseudodyplomatycznej mój najwierniejszy „opiekun”, pułkownik Wiktor Siennicki, dotychczasowy attachś wojskowy, morski i lotniczy w Belgradzie. Wrócił oczywiście znów do służb specjalnych, ponownie na etat generalski (nie awansując w stopniach jednak od dziewiętnastu lat, bo od 1964 roku), na zastępcę szefa Wojsk Ochrony Pogranicza. To wszystko wskazywało, że choć darzony był ciągle najwyższym zaufaniem, to rosnąć już w rangach mu nie pozwalano. W ostatnim dniu starego roku, a właściwie w noc sylwestrową, zostałem wyróżniony w sposób szczególny. Na szczęście przez innych ludzi. Redakcja polska Radia „Wolna Europa” ogłosiła swoją tradycyjną, doroczną listę bestsellerowych książek kończącego się roku. Wśród paru wyselekcjonowanych tytułów znalazł się tam również mój Wachlarz. A był to wybór dokonany przez bardzo zacne jury, do którego należeli między innymi: Czesław Miłosz z San Francisco, Tadeusz Nowakowski z Monachium, Stefania Kossowska i Józef Garliński z Londynu oraz Jerzy R. Krzyżanowski z Columbus w stanie Ohio w USA. To właśnie profesor Krzyżanowski przygotował bardzo dla mnie przychylne uzasadnienie. Te przykłady uznania mniejsze w ciągle jeszcze komunistycznej Polsce, większe za granicą mogą stwarzać złudzenie pieszczot, którym rzekomo byłem powszechnie obsypywany. Nic bardziej fałszywego. Owszem, setki nadchodzących listów po ukazaniu się każdej książki i artykułu były dla mnie silnym bodźcem do dalszego działania. Miałem jednak również świadomość, iż proporcjonalnie rośnie też liczba moich przeciwników, a nawet wrogów. Nie mówię o aktywie partyjnym i ZBoWiD-owskim, bo to było oczywiste i z góry wkalkulowane w koszty mego działania. Byłoby co najmniej dziwne, gdyby działo się inaczej. Ale rosła też i to wcale niemała gromada osób mi niechętnych wśród kombatantów, również wśród niektórych akowców, szczególnie tych obdarzonych bujną fantazją, dla których moje pisanie było wielce niewygodne, bo brutalnie odzierało ich z budowanej latami w swoich środowiskach legendy. Legendy fałszywej. W obronie jej resztek jedni podejmowali ze mną walkę krótkotrwałą i przeważnie ustępowali, inni, bardziej wytrwali, walczą do dzisiaj. Nie jest to zjawisko miłe, ale przez tyle lat tak się do niego przyzwyczaiłem, że gdyby go naraz zabrakło, poczułbym się wręcz zaniepokojony. Pierwszy nakład Wachlarza na rynku (gościł na nim zaledwie parę godzin) wyzwolił różne reakcje i działania. Formacja „Wachlarz”, bardzo dotąd elitarna i tajemnicza, została naraz za pośrednictwem mojej książki ujawniona. Podałem w niej bowiem nazwy placówek oraz nazwiska, imiona, pseudonimy i stopnie ludzi. Wywołało to niemałą konsternację, bo w książce dokładnie wyszczególniłem kto jakie funkcje pełnił, a zatem wykluczyłem pełnienie ich przez osoby inne. Tymczasem przy ZBoWiD-zie istniała już od wielu lat wcale liczna grupa pseudoachlarzowców”, którzy nigdy do prawdziwego „Wachlarza” nie należąc, nie całkiem zgodnie z prawem dostawali zarówno Virtuti, jak i stopnie wojskowe. Na ich czele stał eks-plutonowy (a nie major), który podając się za szefa sztabu „Wachlarza” miał taki kontakt z organizacją, że za złote dwudziestodolarówki odbył ongiś samochodem swej firmy parę kursów na wschód. Po pierwszym wydaniu mej książki środowisko owo wstydliwie się rozpadło, a jego szef wyrokiem sądu koleżeńskiego został usunięty ze ZBoWiD-u. Okazało się jednak, że papierami pochodzącymi z firmy owego człowieka legitymował się w czasie okupacji sam późniejszy marszałek PRL Michał Rola-Żymierski, który w ramach wdzięczności kazał wyrzuconego obecnie szefa „sztabu” do ZBoWiD-u powtórnie przyjąć. Tak też się stało, a czerwony ze wstydu przewodniczący Naczelnego Sądu Koleżeńskiego tej organizacji, gen. Leon Bukojemski, powiedział mi rozkładając ręce: „Bardzo pana przepraszam, ale wobec takiej protekcji, jestem bezradny”. Nic więc dziwnego, że wśród tego autoramentu ZBoWiD-owców, akowców i Wachlarzowców przyjaciół mieć nie mogłem, i to przez wiele następnych lat. Nie bardzo mi zresztą na tym zależało. Zdarzały się jednak (i niestety nadal zdarzają) i inne nieuleczalne przypadki maniakalne. Występują one w całym ruchu kombatanckim. Natknąłem się na nie kilkadziesiąt razy, w tym dwukrotnie w formie klinicznej. Po raz pierwszy w latach 1965-1967, gdy zacząłem publikować w odcinkach części przyszłej książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Wśród bardzo obfitej korespondencji dostałem wtedy także listowną prośbę, ba! wprost polecenie natychmiastowego zaprzestania ich druku, gdyż tylko nadawca owego listu zna pełną prawdę i to właściwie on, a nie „Ponury”, był bohaterem całej sprawy. Człowiek ten walczył o tę wersję trzydzieści lat, a gdy zmarł, przez następnych kilkanaście kontynuowała tę walkę jego żona. Wreszcie i ona umarła, co ją uratowało przed wyrokiem sądu w Kielcach, który w zaistniałej sytuacji objął tylko mało rzetelną gazetę, drukującą jego wersję. Drugi taki przypadek na szczęście tylko jeden przydarzył się w oczyszczonym już środowisku „Wachlarza”. Muszę go choć pokrótce opisać, bo bez niego czytelnik, szczególnie młody, nie zrozumie tajników kombatanckiej dżungli. Na jednym z odcinków „Wachlarza” w końcu 1942 roku służył przez parę dni przedwojenny żandarm. Jego dowódca, rotmistrz, cichociemny, kawaler Virtuti Militari, usunął go ze służby uznając tę postać za zagrażającą bezpieczeństwu siatki. Tyle wiem z relacji samego rotmistrza. W żadnej zachowanej dokumentacji ani wiarygodnej relacji człowiek ten nie figuruje. Po ukazaniu się drugiego wydania Zagłady IV odcinka, a następnie pierwszego wydania Wachlarza osobnik ten zaczął mnie zarzucać dziesiątkami tasiemcowych relacji, w których działo się bardzo dużo, a nawet za dużo, jeśli wziąć pod uwagę czas, miejsce i typ organizacji. Brakowało tylko miejscowości i dokładnych dat. Z jego relacji wynikało, że uprawiał dywersję na terenie trzech powiatów. Odpowiedziałem mu, że ze względu na opinię o nim rotmistrza, do czasu ewentualnego jej zweryfikowania nie mogę tych relacji traktować poważnie. Wyszedł z mego domu udając się wprost do rotmistrza i... zniknął. Wrócił po wielu miesiącach, gdy rotmistrz nie zmieniwszy oceny podwładnego zamknął oczy. Wróciwszy zaczai domagać się ode mnie przeredagowania całego stustronicowego materiału dotyczącego wspomnianego odcinka i zażądał: „albo cała książka ma być o mnie, albo nic”. Wybrałem ten drugi wariant i rzeczywiście w książce nie ma o nim żadnej wzmianki. Przez ostatnich piętnaście lat jegomość ten próbuje stosować wobec mnie odrażający, pełen inwektyw szantaż, usiłując wymusić wprowadzenie go na karty historii. Rozsyła do dziesiątków instytucji naukowych i naukowców pliki „dokumentów”, domagając się odebrania mi tytułu naukowego, telefonuje po całej Polsce i nie tylko do setek ludzi, szkalując mnie. Na szczęście ludzie ci wiedzą co o takich nawiedzonych biedakach myśleć. Wydał nawet własnym sumptem książeczkę poświęconą swojej „krzywdzie”. Początkowo chciałem mu wytoczyć sprawę sądową, ale jeden z moich przyjaciół-prawników przestrzegł mnie: „Oskarżyć maniaka, który ma dziewiąty krzyżyk na karku? Przecież on tylko na to czeka. Będzie sprawę przedłużał w nieskończoność, a ty stracisz kupę czasu, nerwów i pieniędzy. Poza tym taką rozprawą zrobisz z niego starca-męczennika, nie mówiąc już o tym, że go nobilitujesz. Spokojnie czekaj, niech on cię oskarży. Nigdy nie wygra. Bo niby co miałby wygrać?” Posłuchałem więc dobrej rady i spokojnie czekam. Kiedyś ktoś mi poradził, abym zamiast o wojnie zaczął pisać powieści science fiction. To jest dziedzina niewątpliwie bezpieczniejsza od obecnie przeze mnie uprawianej, albowiem wydaje się mało prawdopodobne, by zjawiły się u mnie w kosmicznym talerzu zielone ludki i zaczęły domagać praw kombatanckich, pod wyższenia szarż lub nadania odznaczeń. 1984 Ćwierćwiecze pracy literackiej zostaję dziadkiem „dzięki” Tomkowi na horyzoncie zięć poszukiwany listem gończym huczne weselisko na Jelonkach „Wachlarz” nagrodzony przez Instytut J. Pitsudskiego w Nowym Jorku nasze psy Wróćmy jednak do „naszych baranów”. Po ukazaniu się Wachlarza, a nawet wcześniej, bo po wydrukowaniu w „WTK” serii artykułów na ten temat, na oczyszczony po ZBoWiD-owskim uzurpatorze tere nie zaczęło powstawać nowe środowisko byłych żołnierzy „Wachlarza”. Prezesostwo objął Staszek Wierzyński, najstarszy z żyjących oficer funkcyjny tej organizacji, a sekundował mu dzielnie Janusz Skalski. Postanowiono, że każdego roku pierwsza niedziela po 11 listopada będzie dniem ogólnopolskiego spotkania byłych żołnierzy, połączonego z mszą w kościele Św. Marcina i koleżeńskimi rozmowami przy kawie. Następnie, dzięki przychylności księdza rektora Bronisława Dembowskiego (ówczesnego proboszcza kościoła Św. Marcina, a dziś biskupa ordynariusza diecezji włocławskiej) w tymże kościele wmurowano tablicę wachlarzowską z pięknego marmuru. I wreszcie pewnego dnia otrzymałem zaproszenie na 23 marca 1984 roku do Klubu imienia Włodzimierza Pietrzaka na „wieczór koleżeński”, podczas którego miał mi być wręczony w połączeniu z jubileuszem dwudziestopięciolecia mej pracy literackiej dyplom Honorowego Żołnierza „Wachlarza”. Była to piękna uro czystość, z wielkim wyściełanym fotelem dla jubilata, przy nabitej sali, z udziałem Grażynki, Weroni i Tomka, którzy po raz pierwszy uczestniczyli w takiej fecie na część męża i ojca. Poza dyplomem „Wachlarza”, delegacje akowskie świętokrzyska, nowogródzka i wileńska (z Gdańska) wręczyły mi piękne, specjalnie tkane makatki z kombatanckimi symbolami, a przyjaciele akowscy, artyści-powstańcy: niezapomniany Sławek Voit, wspaniały akordeonista „Klawisz” Włodek Bieżan i równie świetny tenor „Sylwek” Witold Kałuski zapewnili spotkaniu doskonałą oprawę artystyczną. Oczywiście wszystko zorganizował i poprowadził Janusz Skalski. To był bardzo sympatyczny wieczór. Wiosną tegoż roku zaczęły się dziać dziwne rzeczy w domu Weroni na Jelonkach. Wszystko miało niewinny początek i związek z przedwielkanocnym myciem okien. A tych okien jest tam całe mnóstwo. Weronia chciała to zrobić sama, ale o czym tu mówić, gdy się ma zaledwie metr pięćdziesiąt centymetrów wzrostu i jest się wiotką, drobną panienką. Jedna z ciotek poradziła więc mojej córce, aby wynajęła młodego człowieka, który to robił podobno bardzo dokładnie i tanio, z tym tylko, że go trzeba przenocować i nakarmić. I tak oto pojawił się w naszej rodzinie Maciek Dziadosz. Istotnie, okna mył doskonale, a przy tym naprawdę szybko i tanio. Nic więc dziwnego, że natychmiast zaczęły się mnożyć zamówienia prawie we wszystkich stu jednorodzinnych domkach w Osiedlu Przyjaźń. Weronia przyjęła go na ten czas na noclegi w pustym pokoiku Tomka, a że nie wyrażał chęci wyjazdu na święta do rodziny na Dolny Śląsk, spędził u niej i Wielkanoc. Dowiedziałem się o nim chyba dopiero na początku czerwca, gdy Weronia zaanonsowała u nas ich oficjalną wizytę. Rzecz zapowiadała się poważnie. Chłopak był sympatyczny, spokojny i w odróżnieniu od mej córki wyraźnie małomówny. Słowem, młodzi postanowili się pobrać. Tu jednak pojawiły się pewne trudności. Maciek w ówczesnej sytuacji nie mógł wziąć ślubu, gdyż od prawie roku był... poszukiwany listem gończym. Poprzednio studiował na V roku Politechniki Wrocławskiej, na Wydziale Budowy Maszyn Ciężkich i Drogowych i we Wrocławiu w akademiku miał opinię raczej spokojnego studenta. Także i w Wałbrzychu do czasu nikomu nie przychodziło do głowy łączyć go z jakąkolwiek nielegalną działalnością. I nagle, gdy na szeroką skalę ruszyło solidarnościowe Radio Wałbrzych, Milicja Obywatelska oszalała z wściekłości. Tropiła w dzień i w nocy, i po jakimś czasie udało jej się wykryć, że całe Radio Wałbrzych to dwóch Dziadoszów. Wojciecha aresztowano w Szczawnic Zdroju przy nadajniku przesiedział osiem miesięcy. Maciek, ostrzeżony telefonicznie we Wrocławiu przez ojca, wyszedł z akademika w styczniu tak jak stał, w pulowerku i wsiadł w pierwszy lepszy pociąg. Za nimi poszły listy gończe. Teraz ukrywał się, myjąc okna w Warszawie. Nie było innego wyjścia, chłopaka musiał się ujawnić. A że na Dolnym Śląsku milicja bardzo sobie na niego ostrzyła pazury, zasugerowałem mu, za poradą pewnego adwokata, aby zrobił to w Warszawie, i nie na milicji, a w prokuraturze. Tak się też stało. Podobnie jak ja przed trzydziestu siedmiu laty, i on ujawniał się w przed ostatnim dniu amnestii. Zawiozłem go do prokuratury, oddaliśmy papiery na dziennik podawczy, poświadczono na kopii przyjęcie oryginału, kopię wziąłem ja, odjechałem z nią i dopiero wtedy Maciek poszedł z oryginałem na rozmowę z prokuratorem. Cały ten korowód był konieczny, zdarzało się bowiem, iż papiery ujawniającego się wrzucano do kosza, a delikwenta aresztowano i przekreślano szansę skorzystania z amnestii. 8 września odbyło się na Jelonkach huczne weselisko. Od października, mimo różnych trudności, Maciek wznowił we Wrocławiu studia na ostatnim semestrze i po pól roku przyjechał do Warszawy jako inżynier magister. Wyprzedziłem nieco chronologię wydarzeń, i to wydarzeń bardzo ważnych. Ze szczęśliwymi przypadkami jest tak, że albo ich brak, albo idą w parze. Podczas walk o przyszłe szczęście Weroni i Maćka zupełnie niespodziewanie, dosłownie przez zaskoczenie, zostałem po raz pierwszy dziadkiem. Tomek się o to postarał i 26 czerwca Ela Regulska urodziła wspaniałą córeczkę, której na pamiątkę tragicznie zmarłej rok wcześniej babci dali na imię Anna. Ze zdziwieniem skonstatowałem, że te moje dzieci raptownie się usamodzielniały. Ale to były wielkie i radosne wydarzenia. Całą jesień tego roku przepracowałem razem z panią Elżbietą Olszewską, nową redaktorką Wachlarza, nad jego drugą edycją. Mimo iż praca nie była lekka, bo nowe wydanie było o połowę obszerniejsze, a prócz tego pani Elżbieta wynajdywała setki niedoróbek z wydania pierwszego, współdziałanie, w porównaniu z męczarnią „kolaborowania” z WZ., wspominam jako okres niezwykle miły i owocny. 9 grudnia, w niedzielę, bardzo wcześnie rano, zatelefonował do mnie Władysław Bartoszewski i jak zwykle zasypał lawiną szybkich słów: - Panie Cezary, przepraszam za tę ranną pobudkę, ale zaraz mnie pan rozgrzeszy. Przed chwilą telefonowano do mnie z Nowego Jorku prosząc o pana adres i telefon. Mają dla pana bardzo milą niespodziankę, i z tej okazji pierwszy składam panu gratulacje. A teraz żegnam, bo oni zaraz będą dzwonić, więc niech pan nie zasypia. Istotnie, chwilę później zatelefonował profesor Stanisław Jordanowski, prezes Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku, z wiadomością, że Instytut wyróżnił mój Wachlarz po raz pierwszy nadawaną nagrodą specjalną jako „najlepszą książkę w języku polskim, żyjącego autora, z najnowszej historii Polski, wydaną w latach 1981-1984”. Później dowiedziałem się także, że była to jedyna nagrodzona książka, zaś prócz niej wyróżnienia otrzymali: Ivo Werschler za pracę Tadeusz Hotówko (Warszawa 1984) i Tomasz Szarota za książkę Stefan Rowecki „Grot” (Warszawa 1983). Rozważano też prace następnych godnych autorów: Jana Józefa Lipskiego Komitet Obrony Robotników (Londyn 1983) i Andrzeja Micewskiego Kardynał Wyszyński Prymas i mąż stanu (Paryż 1982). W takim gronie nawet przegrać nie byłoby wstydem. Sam fakt przyznania owej nagrody, jak też i jej uzasadnienie, sprawiło mi nie wyobrażalną radość. Natychmiast zatelefonował z Milwaukee Mundek Banasikowski z gratulacjami, bo prasa polonijna oczywiście również podała tę wiadomość. Przekazał mi też gratulacje od „Jana” oraz informację, że rozpoczął on starania o przyznanie mi stypendium jakiegoś amerykańskiego sponsora. Chce bowiem, abym się zapoznał ze zbiorami okupacyjnych dokumentów niemieckich znajdujących się w Archiwum Narodowym w Waszyngtonie.an” w naszym prywatnym kodzie to był Jan Nowak-Jeziorański, którego nazwisko było ciągle jeszcze w PRL na indeksie. Czyż nie był to najlepszy prezent mikołajkowy, jaki mogłem otrzymać? PRL zareagował na tę wiadomość w normalnym stylu. W PAP-ie zablokowano ją całkowicie, zaś „PAX-owi zabroniono w drugim wydaniu umieszczenia nawet wzmianki na skrzydełku okładki. W takiej sytuacji było mi szczególnie miło, że zwiastunem owej, jakże radosnej wieści, był właśnie Władysław Bartoszewski, który przecież pięć lat wcześniej namówi} mnie do zerwania kontaktów w sprawie doktoratu z „Wachlarza” w IH PAN i przeniesienia go na Uniwersytet Warszawski. Święta tego roku obchodziliśmy szczególnie radośnie, odwiedzając nowe stadło Dziadoszów na Jelonkach i najmłodszą Chlebowszczankę Anię, przy alei 3 Maja. W tym roku przeżyliśmy jeszcze jedno miłe wydarzenie, ale zanim je opiszę, muszę się cofnąć w przeszłość. Zawsze chcieliśmy mieć psa, ale dopóki mieszkaliśmy w wieżowcu przy Hibnera, szczupłość tamtejszych pokoików nie pozwalała nawet o tym myśleć. Jednak od 1969 roku, po przeprowadzce na Rakowiec, sytuacja nieco się poprawiła. Wiosną 1970 roku zawitała więc do nas Kinga piękna, czarna półroczna suczka rasy cocker spaniel. Kupiliśmy ją od właścicieli, którzy uważali, że ludzie z określoną pozycją społeczną powinni mieć psa, oczywiście z rodowodem, ale pies powinien wychowywać się sam, zamknięty na balkonie po dziewięć godzin dziennie. Kilka miesięcy pobytu u nas pozwoliło wyleczyć biednego psiaka z choroby sierocej. Pewnego jednak dnia, w czasie naszej nieobecności, gosposia bez wyobraźni spuściła ją ze smyczy zbył blisko jezdni i Kinga zginęła pod kołami samochodu. Rozstaliśmy się z suczka i z gosposią. Nasza spanielka została pochowana w małym lasku na działce w Rybienku. Mimo iż Grażynka postanowiła twardo „nigdy więcej” po dwóch latach pojawiła się u nas kolejna spanielka, tym razem złota, a że była z miotu na literę F, przejęliśmy ją wraz z imieniem Farida. Rodowód miała dłuższy od mojego, sięgający aż ośmiu pokoleń, czyli do sfory dworu królowej angielskiej. Wystawiliśmy ją dwa czy trzy razy na wystawach i daliśmy spokój, uznając, że pies nie małpa i pokazywać go publicznie wcale nie musimy. Było to cudowne, spokojne i bardzo cierpliwe stworzenie, które przez sześć lat pobytu u nas ani razu nie zasłużyło na to, aby je skarcić. Niestety, w czasie naszego pobytu na urlopie na Węgrzech, a Faridy w Rybienku, zaraziła się paratyfusem. Przerwaliśmy urlop i wróciliśmy z Budapesztu ze szczepionką, choć jednak paratyfus udało się przewalczyć, to zniszczonej chorobą wątroby nie można już było zregenerować. Pochowaliśmy i ją w lasku obok Kingi. Gdy Grażynka po raz drugi powiedziała „nigdy więcej” przestałem naciskać. Tym razem jednak los, nie pytając nas o zdanie, postawił na naszej drodze trzeciego spaniela, psa. Nasza znajoma, właścicielka uroczej suczki-spanielki, wróciła pewnego wieczoru ze spaceru ze znajdą pięknym rocznym psem w obróżce z napisem „Filip”. Zostały nadane komunikaty w radio, TV prasie bez rezultatu. Nikt się po Filipa nie zgłosił. Aż dziw, bo psiak był wyjątkowo dorodny. Zdecydowaliśmy się wziąć go, gdyż obecność Filipa w domu znajomej okazała się niemożliwa. Już w pierwszym dniu pobytu u nas Filip pogryzł Marcina, który niedostatecznie energicznie reagował na dopraszanie się psa o spacer. Drugiego dnia pokąsał Grażynę, która zbliżyła się do jego posłania, by podnieść rzuconą tam przez nieuwagę czapkę Marcina. Trzeciego dnia rozorał mi zębami dłoń, gdy chciałem podnieść z podłogi porzucony przez niego kawałek jabłka. Tego już było za wiele. Metodą treserską wziąwszy Filipa między nogi krzesła, wepchnąłem go w róg pokoju, założyłem mu kaganiec i kolczatkę i przywiązałem smycz do nogi ciężkiego stołu. Wówczas sprawiłem mu symboliczne lanie. I wtedy zobaczyłem rzecz nadzwyczajną: pies, nie za duży przecież, fruwał w powietrzu na wysokości mego gardła z oczyma koloru cytryny z furii, a wielki, ciężki stół miotał się za nim jak leciutka zabawka. Całą noc przetrwał na balkonie, a nazajutrz odwiedziliśmy naszego weterynarza, wszyscy bowiem byliśmy pokąsani przez psa niewiadomego pochodzenia. Lekarz, po obejrzeniu Filipa, uspokoił nas jednak, a jednocześnie ostrzegł: - Pies na pewno nie jest wściekły, ale radzę zrezygnować ze spanieli. Na skutek przerasowania te psy dzielą się teraz na trzy typy psychiczne. Zanika grupa podstawowa psa tradycyjnie łagodnego, którego uosobieniem była Farida. W tej chwili duży procent psów tej rasy reprezentuje typ partnerski, gdzie pies i pan muszą sobie wypracować wzajemną platformę porozumienia. Najgroźniejsza jednak jest grupa trzecia terrorysta, który chce być głową rodziny i będzie o to walczył wszelkimi metodami. Taki właśnie jest Filip. Radzę go oddać tam skąd przyszedł, bo żadne metody wychowawcze tu chyba nie pomogą. Oddaliśmy więc Filipa. Przez cztery lata byliśmy bez psa. Ciągle jednak łapaliśmy się na tym, że pod świadomie zachowujemy się tak, jak gdyby ten pies z nami był. W nocy, gdy któreś z nas rozespane szło do łazienki, w pewnym miejscu w przedpokoju robiliśmy zawsze jeden krok dłuższy, bo tam zwykle leżała Farida, która już od pięciu lat nie żyła. Chociaż więc Grażyna nadal mówiła „po moim trupie”, obaj z Marcinem uknuliśmy spisek, w wyniku którego pewnego lutowego dnia 1984 roku została przyniesiona przez nas do domu kolejna suczka, ale już nie spanielka. Była to wyżlica bawarska, gładkowłosa, brązowa, z lekkim dropiatym nalotem. Niewielka, kształtna, ale wyjątkowo ruchliwa. Nazwaliśmy ją Wika. Właściwie nie było z nią żadnych kłopotów niczego nie gryzła. Raz tylko data pokaz swych umiejętności przegryzając jeden, jedyny rzemyczek w nowiutkim pantoflu Grażynki, nabytym za pięćdziesiąt funtów w Londynie. Rzemyczek ów był głównym elementem konstrukcji buta, drogi zakup trzeba więc było wyrzucić do śmietnika. Dziś, gdy kończę pisać te wspomnienia, czyli na przełomie lat 1996/1997, Wika jest dostojną trzynastoletnią damą. Ale ojej wieku świadczy jedynie metryka, lekko pobielałe fąfle kufy i nieco przyblakłe oczy. Temperament, linię i psotność zachowała nadal. Przebyła z nami ładny kawałek życia. Jest ulubienicą nie tylko naszego bloku, ale i okolicy a psów tu niemało. 1985 Trudny poród nowej edycji „Gór” pomnik „Ponurego” w Wąchocku śmierć drą Józefa Rybickiego zostaję dziadkiem po raz wtóry Już na początku roku ujawniły się kolejne trudności z czwartą edycją Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Rzecz poszła jak już wspominałem o wiersze „Boba”, profesora Zbigniewa Kabaty i „Andrzeja”, profesora Andrzeja Gawrońskiego, które postanowiłem włączyć do nowego wydania, a do których cenzura zgłosiła zastrzeżenia. Do jednej zwrotki w każdym z wierszy. Mogłem zrobić tyle, żeby w miejscu usuniętych tekstów domagać się wstawienia nie powszechnie stosowanych wielokropków, a tzw. „paragrafu”, czyli pełnego podania podstawy ingerencji, czego cenzura zawzięcie unikała. Ale i tym razem posłużono się starą metodą. Cenzura oficjalnie nie miała żadnych zastrzeżeń co do podania numeru paragrafu, uzależniała to jednak od zgody wydawcy. A wydawca w osobie wiceprezesa „Czytelnika” Kazimierza Bidakowskiego się nie zgodził. Powiedział mi wprost: - Jeżeli teraz się zgodzimy, to cenzura umieści paragraf, ale przy następnych książkach tak się na nas odegra, że się nie pozbieramy. Niechże się pan zgodzi na wielokropki, a najlepiej omińmy zakwestionowane zwrotki i wydrukujmy bez zaznaczania w jakikolwiek sposób ich braku. - Rozumiem. Pan będzie miał spokój - odpowiedziałem memu rozmówcy - a obaj moi przyjaciele uznają mnie za hochsztaplera, który razem z cenzurą kastruje ich wiersze i nawet nie potrafi wywalczyć elementarnej satysfakcji prawnej. Nigdy. Ponieważ obaj staliśmy bardzo twardo na swoich stanowiskach, zanosiło się, że książka do drukarni nie trafi. Uratował sprawę prezes Bębenek, który wcześniej wrócił z urlopu i acz niechętnie dał zgodę na zamieszczenie „paragrafu”. Więcej trudności już nie było i w lecie „Czytelnik” wydał kolejne trzydzieści tysięcy Gór. Pozwoliło mi to przekroczyć liczbę pół miliona wydanych książek. W miesiąc później ukazało się czterdzieści tysięcy egzemplarzy Wachlarza i obie książki znów zniknęły z półek. Od wiosny zaczęła się nasza wielka batalia pomnikowa. Wspomniany już Andrzej Kasten „Zulejka”, ongiś żołnierz oddziału „Tarzana” ze Świętokrzyskich Zgrupowań AK, a obecnie znany rzeźbiarz, postanowił w czynie społecznym wyko nać pomnik „Ponurego”. Mimo ciągłych trudności z uzyskaniem przez rodzinę Piwników zgody władz na sprowadzenie szczątków komendanta, nie upadaliśmy na duchu i wierzyliśmy, że wcześniej czy później się to uda i że miejscem ich pochówku będzie właśnie klasztor wąchocki. Bez dyskusji zdecydowaliśmy, że pomnik może stanąć tylko w Wąchocku. Nie bez znaczenia był także fakt, iż tak usytuowany pomnik będzie milczącym krzykiem wymuszającym tę zgodę. Nie mieliśmy też złudzeń co do faktu, że PRL-owska władza nie dopuści, by pomnik ten mógł stanąć gdziekolwiek indziej niż na terenie kościelnym. Zwróciliśmy się więc do opata ojca Benedykta o wyrażenie zgody na postawienie monumentu przy klasztorze, na co nasz przyjaciel i opiekun chętnie przystał. Wskazał nawet bardzo ładne miejsce, po lewej stronie wejścia do klasztornego kościoła. Podziałało to na nas krzepiąco i dodało sił do działania. Był już marzec, a nam się marzyło postawić „Ponurego” na początku czerwca. Andrzej w swej warszawskiej pracowni wykonał gipsowy model w skali 1:1, i w czasie, gdy jego żona Basia nam go demonstrowała, „Zulejka” jeździł po kieleckich kamieniołomach i ugadywał kamieniarzy, aby mu odstrzelili kilkunastotonowy blok piaskowca określonych wymiarów. Równocześnie pozyskał dla naszej sprawy dwóch wspaniałych „odkuwaczy” (jeden z nich nazywał się Gruszka). Ledwo zaczął się kwiecień, zwieziono do Wąchocka olbrzymi kamień. Zjechali rzeźbiarze i na zapleczu klasztornej stodoły zaczęło się kucie od świtu do nocy. Choć staraliśmy się robić to w miarę dyskretnie, wieść, że „w Wąchocku Ponurego kują”, obiegła całą Kielecczyznę. I lud wiedział, że nie jest to jeden z kolejnych kawałów, z których Wąchock słynie w całej Polsce, tylko szczera prawda. Zaczęty się istne pielgrzymki za księżą, a właściwie opatowską, stodołę. A „Ponury” wyłaził z kamienia coraz piękniejszy, coraz bardziej radował serce. Na placu przykościelnym ziała już w ziemi foremna, kwadratowa jama na głęboki fundament. Aż naraz w pierwszych dniach maja strzelił grom z jasnego nieba. Prawie płacząc ze zdenerwowania, żalu i wstydu opat wezwał do siebie w trybie najpilniejszym kpt. Mariana Świderskiego „Dzika” ze Starachowic, jednego z członków naszej Rady Starszych i łamiącym się głosem poinformował go, że „Ponury” na terenie przyklasztornym stanąć nie może, bo nie zgodziła się na to wąchocka Rada Parafialna. Że to niby osoba świecka a nie duchowna, że stanie na Drodze Krzyżowej i będzie przeszkadzał w procesji, słowem nie, i już. Usłyszawszy to „Dzik” skrzyknął nas natychmiast z całej Polski i nazajutrz siedzieliśmy u niego, deliberując co zrobić. Całe szczęście, że nikogo z członków wąchockiej Rady Parafialnej nie było wtedy w pobliżu, bo los czekałby go marny. Wyjście było tylko jedno: skorzystać z propozycji opata, przykryć niedokończony pomnik sianem i zamelinować go w stodole na dalsze lata, czekając lepszych czasów. - Po moim trupie - powiedziałem głośno i poprosiłem kpt. Władysława Czerwonkę „Jurka”, ówczesnego prezesa-seniora o chwilę przerwy w naradzie, a jego samego i „Halnego” o parę minut rozmowy na osobności. Oświadczyłem im, że nie biorę pod uwagę chowania pomnika pod sianem, i że „Ponury” moim zdaniem musi za miesiąc stanąć na publicznym miejscu w Wąchocku choćby pioruny biły i choćby nam przyszło z diabłem się sprzęgnąć. - Zgoda - przerwał mi jak zwykle rzeczowo „Jurek” - tylko ja nie widzę takiego diabła. - A ja widzę. Przed pięcioma laty, gdy byłem w sprawie paszportu mego syna u Milewskiego, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, upoważnił mnie do tego, by w istotnych sprawach kombatanckich zwracać się do niego o pomoc. On już od trzech lat nie jest w MSW, ale tym lepiej, bo jest obecnie sekretarzem KC i członkiem Biura Politycznego, a przy tym przewodniczącym Komisji Prawa i Praworządności w KC. Teraz nasza sprawa bardziej mu podlega niż poprzednio. Pozwólcie mi porozmawiać z nim na temat pomnika. - Z ubekiem? - zastanowił się „Jurek”. - Nasi chłopcy nam tego nie przebaczą. - Niekoniecznie muszą wiedzieć. Zresztą liczy się końcowy rezultat. Poza tym jeżeli nie tą drogą, to jaką? Z kim proponujesz rozmawiać? Z Kościołem już rozmawialiśmy ze znanym rezultatem. Kiedy po I wojnie zarzucano Pilsudskiemu, że rozmawiał z austriackim kontrwywiadem, odpowiedział: „O tworzeniu wojska rozmawiałem. A takich spraw nie załatwia się z arcybiskupem Wiednia”. Zdawałem sobie sprawę, że obie sprawy mają się do siebie jak pięść do oka, ale argument podziałał i dostałem od naszej Rady Starszych takie pełnomocnictwo, o jakie prosiłem i już wkrótce miałem wyznaczoną wizytę w KC. Przedstawiłem Milewskiemu sytuację. - Pomnik gotowy, a lokalizacja cofnięta. Nie chce Rada Parafialna koło kościoła, to chcemy go postawić na terenie komunalnym. - Gdzie pan proponuje? - zapytał Milewski. Zdecydowałem natychmiast, że jeżeli spadać, to przynajmniej z wysokiego konia. - Na wąchockim rynku. - A co tam teraz stoi? - Nic. Kwietnik, ławki, przystanek autobusowy, stacja trafo. Milewski przycisnął guzik radiotelefonu: - Towarzyszko, dajcie mi szybko towarzysza Lubczyńskiego - polecił, a mnie się zdawało, że śnię. Lubczyński był nowym I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego partii w Kielcach. Milewski podjął po chwili: - Dzień dobry, towarzyszu Lubczyński, jest tu u mnie redaktor Chlebowski, od „Ponuraków”. Mają problem z postawieniem Piwnikowi pomnika w Wąchocku, bo pomnik jest, a zgodę na postawienie go przy kościele im cofnięto. Chcą go postawić na wąchockim rynku. Co wy na to? Chwilę słuchał, a potem dodał: - Z naszej strony przeciwwskazań politycznych nie ma. Dziękuję wam, towarzyszu. Jutro akowcy będą u was - odłożył słuchawkę i zwracając się w moim kierunku powiedział: - Macie to załatwione. Nazajutrz po południu zjawiliśmy się we trzech „Halny”, „Zulejka” i ja u Lubczyńskiego w Kielcach. Długo przyglądał się miniaturze odlewu pomnik wyraźnie mu się podobał. Zaakceptował i dla załatwienia formalności administracyjnych skierował nas do Urzędu Wojewódzkiego. Poprosiłem go jeszcze, aby zwolnił nas z obowiązku konsultowania projektu ze ZBoWiD-em, bo tego nie zrobimy, nawet za cenę utraty zdobytej zgody. Przystał i na to, choć niezbyt chętnie. Teraz już zaczęły się liczyć nie tygodnie, nawet nie dni, a godziny. Rzeźbiarze w Wąchocku kuli nawet jasnym nocami, a i opat wyraźnie odetchnął. I kiedy się wydawało, że już wszystko mamy za sobą, diabeł pokazał rogi. Diabeł nazywał się Nosek i był wicewojewodą kieleckim. Choć funkcję swą pełnił od niedawna, myślał, że zdoła nas ukąsić. Najpierw zaproponował, żebyśmy przenieśli uroczystość odsłonięcia (nie poświęcenia tego w ogóle nie brat pod uwagę) pomnika z dnia naszego dorocznego zjazdu, czyli 9 czerwca, na 22 lipca. Oczywiście nie zgodziliśmy się. Zaczął więc przeciągać wydanie zezwolenia na rozpoczęcie prac budowlanych przy wylewaniu betonowego cokołu na rynku. Wiedzieliśmy o co mu chodzi. Cokół musiał twardnieć równe trzy tygodnie. A on wydał nam zezwolenie w ostatnich dniach maja i był pewien, że zmusi nas do przeniesienia uroczystości na 22 lipca. Jakże się mylił. 9 czerwca, w dniu naszego czerwcowego zjazdu, biskup Zbigniew Kraszewski, akowiec i powstaniec warszawski, poświęcił, w asyście naszego opata Benedykta, na placu przykościelnym pomnik „Ponurego”. Stał on tam wyniesiony wysoko na prowizoryczny cokół ułożony z podkładów kolejowych, obciągniętych Biało-Czerwoną. Miałem zaszczyt przemawiać wtedy ze stopni ołtarza do kilkunastu tysięcy gości z całej Polski. Informowałem ich (i nie tylko ich), że akt naj ważniejszy poświęcenie odbył się właśnie dzisiaj. Zaś za dwadzieścia pięć dni, czyli 5 lipca, gdy już cokół okrzepnie, odbędzie się jedynie techniczny manewr przeniesienia pomnika na właściwe miejsce na rynku, co nam dzisiaj uniemożliwiono. I niech nikt już się nie waży próbować jakichkolwiek manipulacji z tym monumentem. 5 lipca był dniem roboczym. Od rana lał deszcz. Mimo to wąchocki rynek był pełen ludzi. Czekaliśmy na sprzęt. Po chwili na plac przed opactwem zajechały dwa ciężkie, techniczne wozy z zakładów starachowickich: potężna lora i równie wielki dźwig. Z szoferek wysiadło dwóch młodych ludzi w czarnych garniturach, białych koszulach i ciemnych krawatach. - Co to panowie tak dziś uroczyście ubrani? - zapytał ich „Dzik”. - Panie kapitanie, przecież Komendanta „Ponurego” będziemy przeprowadzać - odpowiedzieli godnie. W wielkiej ciszy jechały ulicą Kościelną ciężkie wozy z dziesięciotonową bryłą. A gdy po kilku chwilach pomnik osadzono na stałe na cokole, rozległy się brawa i zaśpiewaliśmy wyjątkowo zgodnie Jeszcze Polska nie zginęła. Tak się skończyła nasz pomnikowa przygoda. W chwili, gdy to piszę, minęła właśnie dwunasta rocznica wzniesienia tego monumentu. Chciałbym tu szczerze wyznać, że bardzo kocham Wąchock i Wąchocczan, z wyjątkiem jednak członków ówczesnego Komitetu Parafialnego. Choć właściwie powinienem im być wdzięczny. Bo gdyby nie ich capi upór, „Ponury” nigdy by nie stanął na wąchockim rynku. W samym środku naszych zmagań o pomnik „Ponurego”, w maju, zmarł w Warszawie po ciężkiej chorobie dr Józef Roman Rybicki. Jeden z ostatnich a może ostatni z akowskich oficerów, któremu podkomendni zgodnie przyznali jakże zaszczytne miano sumienia Armii Krajowej. Ochotnik 1920 roku, doktorant Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, dyrektor gimnazjum w Nowogródku i bojownik tamże o równość praw mniejszości, jeden z pierwszych twórców zbrojnego podziemia w 1939 roku, a od 1943 roku szef Kedywu AK w najbardziej „bandyckim” mieście okupowanej Europy Warszawie, prezes Obszaru Centralnego w I Zarządzie WiN i podsądny pierwszego procesu tej organizacji w 1946 roku. Wreszcie, jeden z inicjatorów i organizatorów Komitetu Obrony Robotników. Kawaler Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari i trzykrotnie Krzyża Walecznych. Awansowany na podpułkownika czasu wojny, nigdy tego stopnia nie używał. - Bo cóż ze mnie mógł być za podpułkownik, jeżeli nie miałem żadnego oficerskiego przeszkolenia. Poszedłem na ochotnika w 1920 roku, kozak mnie ciachnął szablą i pogruchotał obojczyk, eliminując dożywotnio z wojaczki. Tak mi się wtedy wydawało. Zawsze byłem belfrem. W czasie wojny też. Dowodząc warszawskim „Kedywem”, nigdy nikomu z moich podkomendnych nie wydałem rozkazu. Ja ich zawsze prosiłem o jego wykonanie. I ciekawe, że żaden z nich nigdy nie odmówił spełnienia mojej prośby - tak mi to opowiadał z uśmiechem pan Józef. Umarł szczęśliwy. Światły człowiek, a jednak przesądny. Bal się umrzeć przed ukończeniem osiemdziesiątego czwartego roku życia. Dziwiłem się temu. - Wiesz, Cezary, jak to jest ważne w życiu każdego człowieka, a szczególnie mężczyzny? Bo według wierzeń Wschodu człowiek kończący osiemdziesiąt cztery lata przeżywa jednocześnie tysięczną pełnię księżyca. A to podobno zapewnia całkowitą szczęśliwość, szczególnie tam kończył wskazując palcem ku górze. Rok przed śmiercią, osłabionego i wycieńczonego okrutną chorobą doktora uprosiliśmy, by pojechał na czerwcowy Wykus. Przeżył to nadzwyczaj mocno, gawędą przy ognisku podbił serca kilku tysięcy zgromadzonych ludzi. Gdy w pół roku później 19 grudnia kończył upragnione osiemdziesiąt cztery lata w adresie od świętokrzyskich żołnierzy czytał: Bez względu na los tak głęboko wierzyć, I nieść do ludzi serce gorejące, Boże, daj takim ludziom przeżyć Księżycowych pełni dwa tysiące. Żegnaliśmy go na uroczym, pełnym majowej zieleni cmentarzu w Milanówku, gdzie spoczął obok ukochanej żony. Miałem tu trudną, choć bardzo zaszczytną rolę do spełnienia. Przed pogrzebem bowiem panią Hanię, córkę Doktora, zaczęli nawiedzać różni, skądinąd oddani zmarłemu ludzie, prosząc, by mogli przemówić nad grobem, najlepiej także w imieniu rodziny. Pani Hania w spokoju i powadze przyjmowała tych pielgrzymów i po naradzie z bratem powiedziała mi: - Panie Cezary, chcemy pana prosić, aby pan w imieniu rodziny przemówił na cmentarzu. - Musiałem być bardzo zaskoczony tą propozycją, bo dodała: - Prosimy pana o to z trzech powodów. Ojciec pana bardzo lubił. W odróżnieniu od innych, występując publicznie nigdy nie sugerował pan, że czyni to z moralnego namaszczenia ojca. I po trzecie jest pan jedynym, który nie zgłaszał chęci przemawiania w imieniu rodziny. Przemawiałem krótko i choć widziałem wokół parę niechętnych spojrzeń, nie deprymowało mnie to. Żegnałem kogoś bardzo mi bliskiego. Doktor był tylko rok starszy od mego ojca. Zdałem sobie z tego sprawę ze zrozumiałym bólem. W pośmiertnym wspomnieniu o Doktorze, jakie zamieściłem na łamach „Tygodnika Powszechnego”, cenzura ingerowała dwukrotnie. I przyznam, że nawet mnie to na swój sposób ucieszyło. Byłoby bowiem zjawiskiem nienormalnym, gdyby w kraju rządzonym ciągle jeszcze przez komunistów tekst o Nim ukazał się w całości, potraktowany z europejską tolerancją. Podkreśliła to całkiem wyraźnie we wstępie redakcja londyńskiego „Dziennika Polskiego”, przedrukowując moje wspomnienie. Życie jednak toczyło się dalej. 20 września Eli i Tomkowi urodziła się druga córeczka, Joasia. Radość w rodzinie była wielka. Tomek nadal dzielił czas na trzy części: dom, podziemie i astronomię. Ostatnio poświęcał tej ostatniej nieco więcej czasu, gdyż zanosiło się na kolejne, tym razem dwuletnie stypendium w USA, gdzie pamiętano rezultaty jego pierwszego pobytu. 1986 Na horyzoncie „Reportaż z tamtych dni” ślub Eli i Tomka, chrzciny ich dzieci i wyjazd do USA śmierć ojca w orbicie zainteresowań Sokolnickiego Rok zaczął się dla mnie dobrze, gdyż w pierwszych jego miesiącach Krajowa Agencja Wydawnicza wypuściła na rynek pięćdziesiąt tysięcy mojego Reportażu z tamtych dni. Była to stara książka w nowej formule, a właściwie wreszcie w formule zaplanowanej przed prawie dwudziestu laty. Wtedy bowiem to, co stanowiło wątki uboczne przy zdobywaniu materiałów do Gór i Wachlarza, miało się ukazać jako jedna pozycja. Niestety, ówcześni czujni cenzorzy orzekli, że rzecz ma zbył „wschodniacki przechył” i w efekcie powstały dwie książki: Odłamki granatu (1967 i 1972 w łącznym nakładzie dwudziestu pięciu tysięcy) oraz w wielkich bólach wydane w 1972 roku w nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy Gdy las był domem. Teraz wreszcie szef KAW-u Dobrosław Kobielski zgodził się powrócić do poprzedniej mojej koncepcji połączenia sztucznie rozdzielonej całości i dołączenia do niej relacji dopisanych później. I tak powstał Reportaż, a jego pięćdziesięciotysięczny nakład znowu rozszedł się błyskawicznie. Ta książka i parę wznowień książek młodzieżowych pozwoliły mi przekroczyć kolejny, sześciusettysięczny, próg łącznych nakładów. W kwietniu w kościele na Solcu odbyła się bardzo sympatyczna zbiorowa uroczystość rodzinna, która zgromadziła kilkusetosobowe grono przyjaciół Eli i Tomka. Najpierw ochrzczona została prawie dwuletnia Ania, po niej półroczna Joasia, a następnie ksiądz udzielił ślubu Eli i Tomkowi. Po ceremonii, w mieszkaniu przy 3 Maja odbyło się trwające całą dobę wesele, a nazajutrz Tomek z żoną i córeczkami odlecieli na dwuletnie stypendium do Ameryki. Tego lata po raz pierwszy od wybudowania naszej chałupki w Rybienku spędziliśmy tam z Grażynką pełne półtora miesiąca. Tak się bowiem składało przez ubiegłe dwanaście lat, że zawsze ktoś koniecznie musiał tam jechać, a dla nas miejsca brakowało. Aż tego roku powiedzieliśmy wreszcie „stop”. A że Marcin, po obronie pracy magisterskiej z historii, wyjechał z dziewczyną na żagle, mieliśmy dom tylko dla siebie. Z niektórych jego urządzeń musieliśmy jednak korzystać ostrożnie, bo i tak już od dziesięciu co najmniej lat mieliśmy u miejscowych zaszarganą opinię. Bodajże w 1975 roku, gdy udało się nam znaleźć wolną chwilę w rybienkowskim harmonogramie, kiedy nie było tam żadnych mamuś, tatusiów, cioć i ich kum, skrzyknęliśmy trochę przyjaciół i postanowiliśmy wreszcie zainaugurować naszą saunę. I od tego czasu poszła po okolicy wieść straszna: „U tych redachtorów, to istna Sodomja z Gomorią. Tam gołe baby latają przy księżycu”. Tym razem więc było spokojnie i po bożemu. Nawet własnoręcznie wymalowaliśmy bezbarwnym, wodoodpornym lakierem drewnianą elewację domu. 22 sierpnia wieczorem dopadł mnie tam telegram z Giszowca od Heli. Ojca zagrożonego wylewem krwi do mózgu zabrano do szpitala. Byłem pełen złych prze czuć, bo Hela nigdy bez powodu alarmu nie podnosiła. Nazajutrz pojechałem na Śląsk, prosto do szpitala w Murckach. Znając wrażliwość ojca ciemny garnitur zostawiłem w samochodzie, a do jego separatki wszedłem bardzo letnio i jasno ubrany. Wyraźnie go to uspokoiło, a całkiem rozpogodziła wiadomość, że jestem tu przy okazji, w drodze do Pszczyny, gdzie miałem kolegę. Mnie z kolei zaniepokoiło to, że nie miał na palcu sygnetu ze Ślepowronem po babci Helenie, z którym nie rozstawał się nigdy. Widocznie się zorientował, że to dostrzegłem, bo wyjaśnił, że poprzedniego dnia odjeżdżając do szpitala, dał go Heli dla mnie. Zacząłem sobie troszkę podkpiwać z tych nadzwyczajnych przewidywań ojca, ale on twierdził uparcie, że wie co robi, choć mój frywolny nastrój wyraźnie mu się udzielił. Z ulgą stwierdziłem, że mimo wszystko był w dość dobrej kondycji psychicznej. Niemniej z rozmowy z lekarką dowiedziałem się, że niepokoje z poprzedniego dnia zostały tylko nieco opanowane silną dawką leków obniżających ciśnienie. Przegadaliśmy tak o wszystkim i o niczym ze trzy godziny i ojciec uspokajał się coraz bardziej. Narzekał na kiepskie jedzenie i nie mógł się doczekać przyjścia Heli z kluseczkami na parze i duszoną wołowinką. Gdy więc przyszła Hela, zabrał się z apetytem za te kluski i jadł je z nadzwyczajnym smakiem. Ojciec nie lubił rozmawiać podczas jedzenia, chętnie natomiast słuchał. Tak też było i tym razem. Ja mówiłem, Hela go karmiła, a on jadł i słuchał. Naraz coś mnie zaniepokoiło. Wszystko niby było normalnie, ojciec patrzył na mnie z taką samą jak poprzednio uwagą, tylko przestał jeść. Podszedłem i przesunąłem dłonią przed jego oczami. Żadnej reakcji. Na mój krzyk natychmiast wpadła armia lekarzy i pielęgniarek. Był to szpital górniczy, więc fachowej opieki i sprzętu nigdy tu nie brakowało. Czekałem na korytarzu z zapłakaną Hela około dwóch godzin, nim wyszła z separatki lekarka. To właśnie był ten bardzo rozległy wylew, którego się obawiali. Odebrała mi wszelkie złudzenia stwierdzając, że tej ilości krwi z mózgu usunąć się już nie da. Nieuchronna ostateczność jest jedynie sprawą godzin lub dni. - Nic pan tu nie pomoże. Ojciec pański nie ma już kontaktu z otoczeniem. Proszę mi zostawić swój telefon. Podałem telefon Mietka w Bytomiu, nie chciałem bowiem nocować w pustym mieszkaniu ojca w Giszowcu. Odwiozłem Helę i zacząłem się przebijać przez wieczorny śląski ruch do Bytomia. Otworzył mi Mietek: - Pięć minut temu był telefon z Murcek. Twój ojciec nie żyje. Pogrzeb odbył się po trzech dniach w Grodźcu, poprzedzony mszą świętą w Giszowcu. Zdążyły przyjechać Grażynka i Weronia. Do Warszawy wracaliśmy w okropnym deszczu. Coś się skończyło. Po śmierci ojca zostałem seniorem rodziny. Zląkłem się. Dlaczego, nie wiem. Sama obecność ojca przez ostatnie kilkanaście lat dawała mi jakieś poczucie bezpieczeństwa. Teraz go zabrakło. Jedna myśl dziwnie nie dawała mi spokoju. Do osiemdziesiątych czwartych urodzin brakowało mu zaledwie dziewięciu dni. Czy więc przeżył tysiąc swoich księżycowych pełni, czy też tej jednej nie zdążył? Gdy przygotowywałem ostatnią drogę memu ojcu, gdzieś za granicą szykowano mi zadziwiającą, choć wątpliwej wartości moralnej niespodziankę. 21 sierpnia został z Anglii wyekspediowany do mnie list, który otrzymałem po dwóch miesiącach, bo dopiero 21 października. Na wspaniałym blankiecie Komendant Główny Kadry Wojska Polskiego na Uchodźstwie, gen. bryg. Jan Alfred Chanerley-Łokcikowski, przekazał mi stwierdzenie Kanclerza Orderu Odrodzenia Polski o tym, że dekretem z dnia 15 sierpnia 1986 roku Prezydent Rzeczypospolitej na Uchodźstwie zaliczył mnie w poczet Kawalerów tegoż Orderu, nadając mi Komandorię z Gwiazdą. Podobny dekret informował mnie, że z kolei Prezes Rady Ministrów (którym był także pan Łokcikowski) nadał mi Złoty Krzyż Zasługi. Wszystko to otrzymywałem „za działalność naukowo-historyczną i pisarską z zakresu historii działań Armii Krajowej”. W ten sposób wszedłem na prawie dziesięć lat w orbitę podskórnego nurtu, o którym dziś już nieco więcej wiadomo, choć ciągle jeszcze niewiele się mówi i prawie wcale nie pisze, a który ma niepokojąco wielki zasięg, i to światowy. Przyznam, iż chciałbym bardzo mieć te odznaczenia, bo któż normalny by nie chciał? Ale jaka jest wartość fałszywej studolarówki? Zgodnie więc z prośbą nadawcy, nazajutrz po otrzymaniu tej przesyłki potwierdziłem jej otrzymanie, ale równocześnie odesłałem ją, z zimnym acz uprzejmym listem. Powiadomiłem go mianowicie, że znam i uznaję tylko agendy prawowitego rządu RP na uchodźstwie, żadnych zaś władz uzurpujących sobie do nich prawo nie uznaję i przyjmować od nich odznaczeń nie będę. Na jesieni 1986 roku otrzymałem bardzo wysokie odznaczenia, ale niestety nie od tego prezydenta, którego uznawałem Było wiele informacji udowadniających, że od 1972 roku, czyli od śmierci prezydenta Augusta Zaleskiego tylko generał Juliusz książę (pruski) Nowina Sokolnicki jest prawowitym prezydentem RP na uchodźstwie, zaś jacyś Tomaszewscy, Andersowie, Brzescy, Sapiehowie, Zawiszowie, Ostrowscy, Sabbatowie czy Kaczorowscy to grono tanich uzurpatorów. Stan ów trwa już na Zachodzie od ćwierć wieku. Od tego bowiem czasu działa i to aktywnie boczna gałąź niby-prezydencka Sokolnickiego, a przy niej „premier” i „rząd”. Premierem najpierw był tu gen. inż. Jan Libront, po nim gen. Jan Alfred Łokcikowski, podobno oficer AK, a nawet Wachlarzowiec (?), obecnie zaś profesor Zbigniew Kazimierz Dworak-Biziel-Dworowiecki, M.D., Ph.D., Dr h.c., etc, etc. Kiedy w 1975 roku ten prawomyślny działacz Zrzeszenia Studentów Polskich i ortopeda wyjeżdżał z Poznania do USA nazywał się po prostu Zbigniew Dworak.A dzisiaj? Nie ma co, rosną nam ludzie. Z kolei Konstantego Hanffa, inną postać z tamtego grona, poznałem przelotnie w 1976 roku w Nowym Jorku, a gdy przyjechałem do kraju, zobaczyłem jego podobiznę w uniformie podoficera Wehrmachtu w jakimś programie TVP potem zaś dowiedziałem się, że mój amerykański znajomy jest baronem kurlandzkim i ministrem informacji u Sokolnickiego. Komu tu wierzyć? Gabinet rady ministrów zaś ma tam zasięg globalny. Dość powiedzieć, że jest aż czterech wicepremierów, którzy obok dzierżenia tek ministerialnych zastępują premiera: na Kanadę („gen.” Leopold Stanclik), na Brazylię („gen.” Kazimierz de Vautour-Sienkiewicz), na Stany Zjednoczone („gen.” Tadeusz Koziełł-Poklewski) i na Zachodnie Indie oraz rejon Morza Karaibskiego („książę” Stan Cook-Kretzulesco). Równie mocno jakościowo prezentują się delegaci majestatu księcia Sokolnickiego na kraj. Mamy tu dwóch ministrów stanu, obaj są księżmi (o czym jako katolik informuję z niesmakiem), czyli reprezentują zawód charakteryzujący się przede wszystkim skromnością i pokorą. Jednym z nich jest ksiądz „generał” Bernard Witucki, drugim ksiądz kanonik „pułkownik” Henryk Jankowski z kościoła Św. Brygidy w Gdańsku, będący dodatkowo „Kontradmirałem” Duszpasterstwa Marynarki Wojennej (ciekawe co na to biskup polowy WE gen. dyw. Leszek Sławoj-Głodź?). Tak ukształtowana humorystyczna kamaryla pod wodzą samego „prezydenta” od ćwierć wieku uprawia straszny proceder, rozdając (minimalnie) i sprzedając (w przewadze) rangi i odznaczenia, z najwyższymi włącznie i czyniąc z tego źródło utrzymania „dworu”. A nie są to wcale jakieś drobne podporucznikowskie awanse. Licząc tylko według znajdujących się w moim archiwum „Rozkazów personalnych i awansowych” Sokolnickiego, w samym korpusie generałów mianował on: dwóch marszałków, pięciu generałów broni, czterdziestu dwóch generałów dywizji, stu szesnastu generałów brygady, dwóch wiceadmirałów i dwóch kontradmirałów. Stopni pułkowników, podpułkowników, majorów i kapitanów nadano ponad półtora tysiąca, w tym wiele w kraju. Do tego dochodzą kawalerowie Virtuti (i to wcale nie wyłącznie klasy y znam osobiście kilkunastu z klasą IV, a wiem o kilku z klasą III. A o ilu nie wiem?). Nadano też (i bardzo dużo sprzedano) sporą liczbę Orderu Orła Białego (mię dzy innymi „kontradmirałowi” księdzu kanonikowi Henrykowi Jankowskiemu) masę wszelkich odmian i klas orderu „Polonia Restituta”, słowem nie uszanowano żadnej świętości. W 1995 roku Sokolnicki w filmie wyświetlanym przez polską TV ocenił liczbę akowców obdarowanych owymi medalami na ponad pięć tysięcy osób. Rzecz od razu stała się tak niebezpieczna i zaczęła zataczać tak szerokie kręgi, że 21 kwietnia 1977 roku w prasie emigracyjnej ukazało się ostrzeżenie przed fałszywymi odznaczeniami i rozbijacką akcją Sokolnickiego, podpisane przez prawdziwa generalicję emigracyjną, z generałami dywizji Stanisławom Maczkiem, Zygmuntem Szyszko-Bohuszem i Bronisławem Duchem na czele. Odniosło to, niestety, jedynie częściowy rezultat, więc w roku następnym, 13 maja, w Sali Sztandarowej Instytutu Polskiego im. gen. Sikorskiego w Londynie, zebrani tam prezesi wszystkich emigracyjnych organizacji kombatanckich podjęli rezolucję w sprawie akcji Sokolnickiego, już nie tylko ostrzegając, ale wprost grożąc usunięciem ze swych organizacji wszystkich tych kombatantów, którzy pójdą na lep działań fałszywego prezydenta. Rezolucję tę podpisało dwudziestu siedmiu prezesów, w tym generałowie: Duch, Brzeszczyński, Rudnicki, Grudziński, Noel, Pelc, Mayer, i wielu innych wojskowych o nieposzlakowanej przeszłości i opinii. Przyhamowało to trochę akcję kupczenia medalami na Zachodzie. Niestety, łasy na odznaczenia kraj brał nadal wszystko co dawano, od byle kogo, byle dużo. To bardzo ciężkie zarzuty, ale stawiam je z pełną świadomością, choć ze ściśniętym sercem. Znam środowiska bardzo mi drogie, do których znaczenia i obecnej chwały wal nie się przyczyniłem moimi książkami, które w tajemnicy wysyłały do Sokolnickiego zbiorowe listy z wnioskami o odznaczenia i awanse. Znałem ludzi, przyjaciół nawet, prawdziwych akowskich podchorążaków, o których pułkownikowskich szlifach pochodzących z tego samego źródła dowiadywałem się dopiero z ich nekrologów. Moja odmowa była chyba jedyna albo jedna z niewielu (choć zakładam, że część wyróżnionych nie protestuje z tej prostej przyczyny, że o swoich awansach czy odznaczeniach nic nie wie), bo wyzwoliła na „dworze” Sokołnickiego istny paroksyzm nie notowanej dotąd wściekłości. Zaczęły się ataki na mnie w różnych zagranicznych pisemkach pana Sokolnickiego. Trwało to przez dwa lata. Apogeum nastąpiło w końcu 1988 roku, gdy Jerzy Urban przypisał w „Polityce” autentycznemu rządowi londyńskiemu nadanie księdzu Jankowskiemu wysokich odznaczeń. Sprostowałem to wyjaśniając, że pochodzą one od kamaryli Sokolnickiego. Wtedy pan Zbigniew Dworak, „wicepremier rządu”, napisał do ówczesnego redaktora naczelnego „Polityki” Jana Bijaka dwudziestostronicowy list, który oczywiście choćby ze względu na swoją objętość ukazać się nie mógł. Stała się więc rzecz kuriozalna. Redakcja organu „rządu” Sokolnickiego w USA „Free Poland Wolna Polska” (to jest Służba Informacyjna kierowana przez „barona” Hanffa) wydała z datą styczeń 1989 specjalny, szesnastostronicowy numer tego dwutygodnika poświęcony wyłącznie mnie i listowi pana „wicepremiera”. W tekście tym, pisanym to prozą, to wierszem, upstrzonym cytatami z konstytucji i różnych dekretów, tytułowany jestem profesorem, a nazwisko moje powtórzone jest bez mała sto razy. Jeszcze nikt nigdy nie zrobił mi takiej reklamy. Starałem się możliwie szeroko rozprzestrzenić prawdziwą wiedzę o Sokolnickim i jego poczynaniach. Szczególnie w kraju. Ale w 1988 roku było to już bardzo trudne i z każdym rokiem coraz trudniejsze. Mianowicie obaj krajowi „ministrowie stanu”, księża, generał i kontradmirał w asyście mecenasa Władysława Siły-Nowickiego (sic!) doprowadzili do tego, że 4 lutego 1988 po mszy świętej w kościele Sw. Brygidy, Wielką Wstęgę „Polonia Restituta” przyjął od Sokolnickiego z ich rąk... Lech Wałęsa. W półtora roku później, 8 października 1989 roku, gdy na zaproszenie tegoż Lecha Wałęsy i księdza „kontradmirała” Jankowskiego, przybył do Gdańska „wicepremier rządu” Zbigniew Dworak, przyszły prezydent RP przyjął z jego rąk Order Orła Białego. Od tej chwili każdy atak na Sokolnickiego był automatycznie atakiem na Wałęsę. A komuniści tylko na to czekali, skutecznie więc wiązało mi to ręce. Że Lech Wałęsa przyjął te odznaczenia, trudno się dziwić. Elektryk nie musi orientować się w takich niuansach. Ale że trzej otaczający go doradcy dwóch księży i jeden prawnik, a więc ludzie nie byle jakiego znaczenia w swych profesjach nie tylko do tego dopuścili, ale wręcz całą ową hecę zorganizowali, nadaje owej manipulacji specjalnego smaczku. Opamiętanie miało przyjść później, o wiele za późno. Nie mogąc skutecznie działać w kraju, starałem się upowszechniać prawdę o Sokolnickim i jego grupie poza krajem. Jesienią 1988 roku byłem w Monachium z odczytem zorganizowanym przez „Wolną Europę”. Wśród wielu poznanych tam wówczas ciekawych ludzi znalazł się i mecenas dr Ludwik Frendl, prezes Kongresu Wolnej Polski, organizacji grupującej wielu znanych polityków emigracyjnych. W czasie jednej z rozmów zorientowałem się, że pan Frendl zna osobiście wybitnego polityka niemieckiego, arcyksięcia dra Otto von Habsburga, posła do Parlamentu Europejskiego i prezesa Europejskiego Biura Informacji Rządowej i Parlamentarnej. Członkiem tej ostatniej organizacji był Sokolnicki. Po naszej rozmowie pan Frendl napisał do drą Habsburga pismo, do którego dołączył dossier Sokolnickiego i o ile wiem tenże został z tego Europejskiego Biura wyproszony. Czas mijał, ludzie dojrzewali. Wreszcie i Lech Wałęsa już jako prezydent uznał, że sytuacja stała się również dla niego niewygodna. Wobec tego w czerwcu 1994 roku (a więc tuż przed obchodami pięćdziesiątej rocznicy Powstania Warszawskiego, na które do Warszawy wybierała się parotysięczna rzesza akowców z całego świata, z ostatnim prezydentem na uchodźstwie Ryszardom Kaczorowskim) na łamach numeru 20 tygodnika „Prawo i Życie” ukazało się dość pokrętne oświadczenie ówczesnego rzecznika prasowego prezydenta RP ministra stanu Andrzeja Drzycimskiego. Znajdowało się w nim następujące stwierdzenie: „Mając to na uwadze należy przyjąć, że panu Juliuszowi Nowinie-Sokolnickiemu nie przysługiwały przymioty władz Rzeczypospolitej Polskiej i w związku z tym nie mogą być honorowane jego czynności natury państwowej, w tym także nie mogą zostać uznane, na podstawie art. ll ust. l cytowanej na wstępie ustawy, nadane przez niego stopnie wojskowe.” Choć o odznaczeniach nie ma tu ani słowa, wydaje się, że per analogiam powinny być traktowane identycznie. Ale czy na pewno? Czyja się przypadkiem nie mylę? Londyński „Tydzień Polski” przedrukowujący w październiku na swych łamach fragmenty tego oświadczenia, kończy je jednozdaniowym komentarzem: „A więc sprawa uzurpatorskich funkcji „prezydenta RP Juliusza Nowiny-Sokolnickiego znalazła wreszcie swój koniec dzięki zarządzeniu Prezydenta Rzeczypospolitej Lecha Wałęsy”. Oj, czy nie za wcześnie ten entuzjazm? Bowiem dokładnie w tym samym czasie, gdy „Prawo i Życie” publikowało oświadczenie jednego belwederskiego ministra stanu, drugi minister stanu, Mieczysław Wachowski, stawiał na pewnym piśmie sygnaturę „OK”, kierując je do realizacji. Ale o tym później. Mam powody przypuszczać, że na tym nie kończy się aktywność Sokolnickiego. Ale nawet jeżeli uwierzymy w to, że cała farsa już Sokolnickiego znudziła, to czy możemy ją uznać za rzecz przeszłą, zakończoną, niebyłą? Przecież na świecie pozostało jeszcze kilka tysięcy żyjących fałszywych generałów, oficerów i kawalerów odznaczeń wszelkiej maści, którzy wraz z kawalerami krzyży Virtuti nadanych przez PRL sowieckim generałom będą nas straszyć jeszcze co najmniej ćwierć wieku. Ha, cóż, pozostaje zdać się na wyroki boskie i czekać cierpliwie. I tak oto, ciągnąc sprawę Sokolnickiego, wyprzedziłem moje kalendarium o dobrych osiem lat. Przepraszam, i posłusznie wracam do początków zimy 1986 roku. Dla Rady Starszych Środowiska „Ponurego” i „Nurta” zima ta zaczęła się bardzo przykrymi wydarzeniami. Oba miały miejsce we Wrocławiu. 19 listopada w wieku prawie dziewięćdziesięciu lat zmarł chorąży „Szort” Tomasz Waga. Była to bardzo czcigodna postać. Legionista, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, instruktor Batalionu Fortecznego KOP konspirator od pierwszych dni wojny, w lesie od połowy 1942 roku, najpierw u „Ponurego” jako dowódca samodzielnego oddziału, następnie dowódca kompanii w batalionie „Nurta”. Był twardy, a jednocześnie opiekuńczy. Przy samym końcu wojny ktoś chyba niechcący sobie z niego zadrwił. Staremu chorążemu, dumnemu ze swego najstarszego podoficerskiego stopnia, zaproponowano awans na podporucznika czasu wojny. Prychnął i odmówił. Nic nie stracił, a i jego kompania też nie, bo przydzielony jej z rozdzielnika stopień, którego „Szort” nie przyjął, dostał jego podkomendny. „Szort” bardzo czekał na powrót szczątków „Ponurego”. Nie doczekał. W półtora miesiąca po „Szorcie” odszedł na wieczną wartę senior Rady Starszych, kpt. Władysław Czerwonka „Jurek”. Człowiek spokojny, prawy i skromny. A także nadzwyczaj odważny. Nikomu tego nie mówił, ale wiedziałem, że bolało go bardzo, iż Virtuti go dziwnym trafem zbył długo omijało. Ta niesprawiedliwość wyraźnie bulwersowała także żołnierzy „Jurka”. Przychodzili do mnie i pytali: „Dlaczego on nie ma?” Cóż mogłem na to powiedzieć, jeśli fakt ten tak samo przykro mnie dziwił, jak i ich? Próbowałem poruszać ten temat w rozmowie z kpt. „Mariańskim” Stanisławem Pałacem (gdy jeszcze żył), ale odparł krótko: „Mnie to też gniecie”. Sytuacja zaczęła być szczególnie przykra. Zaistniała bowiem w środowisku akowskim, wolnym dotąd od podobnych medalowych czy awansowych ciągot. I gdy wypłynęła krzywda wyrządzona „Jurkowi”, w niedługim czasie dostrzeżono kogoś, owszem zacnego (choć bez przesady) z podwojonymi nadaniami Virtuti. Zabolało. Przemilczał, ale choć błąd ten później naprawiono, nie znaczy, że on o tym zapomniał. Gdy kpt. Władysław Czerwonka „Jurek” zmarł, miał siedemdziesiąt jeden lat, a zatem do tysiąca pełni księżyca nieco mu brakowało. Niemniej jednak wierzę, że i „Szort”, i „Jurek” po tamtej stronie tęczy zaznali pełnej szczęśliwości i wyrównania ziemskich krzywd. 1987 Weronia ma syna „Ponury” nareszcie w Górach Świętokrzyskich dziękczynna pielgrzymka do Rzymu „Dzik” oblężony przez „sojuszników” Na opuszczone przez kpt. „Jurka” stanowisko seniora Rady Starszych wybraliśmy „Dzika” awansowanego już chyba wtedy do stopnia majora Mariana Świderskiego, jako że i on, i „Habdank” Jerzy Oskar Stefanowski, byli jedynymi żyjącymi oficerami z pierwszego ponurowskiego składu. Fakt, że „Dzik” mieszkał w Starachowicach, miał się nam w niedługim czasie bardzo przydać, wSŻAK zbliżały się gorące dni. Mieliśmy wiele sygnałów świadczących o tym, że po siedemnastu latach oczekiwania i walki władza komunistyczna zgodzi się na sprowadzenie szczątków „Ponurego” do Wąchocka. Byliśmy tego tak pewni, że na dzień dorocznego czerwcowego zjazdu wybiliśmy pamiątkowy medal z brązu, na którym widniał napis: „Poległ nad Niemnem 16 czerwca 1944 roku Powrócił w Góry Świętokrzyskie 21 czerwca 1987 roku”. Niestety, 21 czerwca przy ognisku na Wykusie mieliśmy medal, ale nie mieliśmy urny z prochami „Ponurego”. Choć pozytywna decyzja już zapadła. Zaczęło się dzielenie skóry na niedźwiedziu. Wodzirejem uroczystości naraz chciał być ZBoWiD. Ale rodzina „Ponurego” powiedziała „nigdy”. Teraz już, po dorocznym zjeździe, rzecz straciła dla nas rocznicową pilność. Pod przewodem opata Benedykta zaczęliśmy przygotowywać autokarową pielgrzymkę żołnierzy „Ponurego” i „Nurta” do papieża. I teraz nie my zaczęliśmy się niepokoić. W czasie tych przygotowań stałem się po raz trzeci dziadkiem. 24 sierpnia Weronia urodziła syna, Kacperka. Była bardzo dumna z tego, że po dwóch dziewczyńskich próbach Tomka ona ma syna za pierwszym razem. Jednak on nazywa się Dziadosz i linii Chlebowskich nie przedłuży. Nie kryję smuciło mnie to trochę. 10 września wyjechała z Warszawy do Mińska i Wawiórki ekipa ekshumacyjna Biura Opieki nad Grobami Obcokrajowców. Dyrektorem owego BONGO był wtedy Stasio Przyłuski, mój kolega ze studiów na ANP i z praktyki w Banku Handlowym. Drobiazgowe przygotowania zostały zakończone. Delegowany przez Stasia pracownik Wojciech Kończy został przez nas zaopatrzony w najlepszy zestaw informacji. Baliśmy się, że władza radziecka zrobi w ostatniej chwili jakiś szwindel i wyda nie te zwłoki. Przykład Witkacego świadczył, że obawy te nie były bezpodstawne. Pan Kończy miał więc liczne zdjęcia cmentarza i dokładny plan kwatery, w której spoczywał „Ponury” oraz jego ośmiu żołnierzy; dołączyliśmy także zdjęcie metalowego krzyża. Wiedział również, że major był pochowany w oficerkach i na lewym udzie miał torbę sztabową. Rodzina dostarczyła opis uzębienia i charakterystycznych ubytków. Otrzymał też adres niewiasty, matki jednego z poległych, która opiekowała się grobami. Wszystko to jednak okazało się zbędne. Mimo iż ekshumacja nie była zapowiedziana, przed kościołem w Wawiórce stała gromada ludzi. Gdy Kończy zapytał, czy ktoś chciałby pomóc przy odkopaniu zwłok, wystąpiło czterech mężczyzn. Ze szpadlami. - Traficie panowie? - Jesteśmy z VII batalionu. Potrafiliśmy Komendanta zakopać, potrafimy i odkopać - odpowiedział jeden z nich półgłosem, by eskorta milicji nie słyszała. I tak się też stało. Na granicy w Terespolu na karawan oczekiwała delegacja ZBoWiD, której jednak przekazano stanowisko rodziny, że żadnych uroczystości tu nie będzie. O północy 17 września karawan dojechał do klasztoru w Wąchocku. Urnę zniesiono do katakumb. Nazajutrz pakujący walizki na pielgrzymkę opat nie mógł się opędzić od telefonów i wizyt oficjeli: Urząd Wojewódzki, MSW, Komenda Wojewódzka MO, ZBoWiD i dziesiątki innych ważniejszych i mniej ważnych instytucji. Zasypywany lawiną pytań, kiedy pogrzeb, kto będzie przemawiał, czy potrzebna kompania honorowa, kiedy i gdzie mają się zjawić przedstawiciele MSW celem omówienia spraw bezpieczeństwa konduktu, itp. Opat, jak zwykle z uśmiechem, odpowiadał: - Rodzinie kazali panowie czekać siedemnaście lat, a teraz przychodzicie jak do piekarni? Na razie jedziemy do papieża, aby wspólnie podziękować Bogu za to, co się wreszcie stało. Gdy wrócimy, będziemy się zastanawiać jak naszego brata godnie oddać ziemi. Pamiętamy, kto był z nami, a kto przeciwko nam. W razie potrzeby sami trafimy do tych, którzy okażą się niezbędni. Zostańcie z Bogiem. Pielgrzymkę do Watykanu zdominował temat czekającego nas po powrocie pogrzebu „Ponurego”. Byliśmy w pełni świadomi, jak trudne jest to zadanie. Wiedzieliśmy, że zgoda władz na sprowadzenie szczątków mjra Jana Piwnika bynajmniej nie była spowodowana względami humanitarnymi. Komunizm coraz bardziej wietrzał i kruszył się (choć od czasu do czasu mimo słabości potrafił się jeszcze zdobyć na działania represyjne), i to był jeden z owych spektakularnych gestów, którymi próbowano przedłużyć jego żywot. Musieliśmy zatem tak pokierować naszymi poczynaniami, aby z jednej strony nie dać władzy okazji do odcinania dla siebie jakichkolwiek kuponów politycznych z przebiegu uroczystości pogrzebowych, z drugiej zaś nie dopuścić do tego, by próbowano się na nas i naszej sprawie odgrywać za ewentualnie popełnione nieostrożności. Wiadomo bowiem, że najbardziej niszczy wszystko dokoła drzewo upadające. Omawialiśmy dokładnie każdy szczegół, a okazji było wiele, gdyż przejazdy autokarem z miasta do miasta Czechosłowacji, Austrii i Włoch trwały wiele godzin. Poza podziwianiem wspaniałej panoramy Włoch czas jazdy skracaliśmy także grą w brydża na prymitywnym „stoliku” z walizek (w czym szczególnie gustował nasz opat), omawianiem szczegółów pogrzebu i cząstką różańca (wSŻAK byliśmy pielgrzymką). Potem jeszcze doszły chóralne próby Czarnej Madonny, którą Włosi uważają niemal za drugi hymn Polski. Trzon pielgrzymki stanowił zespół kadrowy Środowiska Żołnierzy Świętokrzyskich Zgrupowań „Ponurego” i I batalionu „Nurta” z żonami, a więc: Zdzisław Rachtan „Halny”, jego szwagier Zdzisław Witebski „Poraj”, Andrzej Kasten „Zulejka”, Zbigniew Męczyński „Zawadzki”, Jerzy Janczewski „Hefajstos” ze swym przyjacielem z późniejszego „Eko-Radia” Andrzejem Zaleskim, Tadek Michalski „Ryś” z Łodzi, Eugeniusz Dąbrowski „Pliszka” od „Jędrusiów” z córką, Basia Grabowska-Klar ze Starachowic i jeszcze parę osób o partyzanckim rodowodzie. Nocowaliśmy przeważnie po klasztorach, co dodawało uroku całej eskapadzie. Nawet noclegowi w Certosa del Galluzzo, na przedmieściach Florencji, gdzie ułożono nas w wielkiej piętnastowiecznej sali na podłogowych dechach pokrytych bardzo zapchloną, purpurową wykładziną. I właśnie te pchły najpierw przeklinane, a następnie błogosławione swoją aktywnością spowodowały, że zamiast spać, zwiedziliśmy po nocy bardzo rozległy, wspaniały, wiekowy i niesłusznie zapomniany klasztor. Gdy zabrakło nam pieniędzy (a więc i możliwości wynajęcia dobrego miejsca hotelowego w samej Wenecji), nasz opat załatwił kolejne noclegi w San Giacomo di Veglia. Spaliśmy w miłym hoteliku, a stołowaliśmy się w obszernej sieni przepięknego żeńskiego klasztoru, podobno o bardzo ostrej regule. Jedzenie było fantastyczne, a jeśli chodzi o siostry pokazała się tylko jedna, stareńka przeorysza, która powitała nas nadzwyczaj milo. Na co dzień kontaktowały się z nami jedynie świeckie panie ze społecznego komitetu. Reszta była jedną wielką ciszą, tak wielką, że zwątpiliśmy, czy ktokolwiek poza przeoryszą tam rezyduje. Ale w dniu odjazdu rano przeorysza poprosiła nas o zaśpiewanie Czarnej Madonny. Zaśpiewaliśmy we wnętrzu wysokiej sieni, które tworzyło wspaniałą muszlę akustyczną. W tym momencie ze zgrzytem otwarto wielkie wrota prowadzące na wewnętrzny dziedziniec. W czworoboku zabudowań ujrzeliśmy olbrzymi, barwny ogród kwiatowy, zaś we wszystkich oknach a w polu widzenia mieliśmy ich kilkaset powiewały ku nam, jak białe ptaki zrywające się do lotu, dłonie, po jednej z każdego okna. Było w tym coś bardzo pięknego i bardzo średniowiecznego. Z Czarną Madonną mieliśmy jeszcze jedną przygodę. Tym razem w Loreto. Po złożeniu kwiatów na pięknie, tarasowo położonym polskim cmentarzu, poszliśmy na mszę do Bazyliki Matki Boskiej Loretańskiej. W wypełnionym tłumem wnętrzu śpiew był zadziwiająco mizerny, więc gdy organy poddały melodię Czarnej Madonny, zagrzmieliśmy tak donośnie, że zewsząd zwróciły się ku nam tysiące twarzy. I natychmiast... wyproszono nas na zewnątrz. Okazało się, że ze względu na znajdujący się w środku, a liczący dwa tysiące lat, Domek Matki Bożej przywieziony z Ziemi Świętej, wszelkie głośniejsze śpiewy są tu zabronione, gdyż wspaniale rezonujące wnętrze powoduje osypywanie się starych murów. Aby więc podbudować nasze nadwątlone „ja”, udaliśmy się do Capella Polacca, gdzie długo podziwialiśmy wspaniały witrażowy tryptyk przedstawiający wjazd króla Jana III Sobieskiego do Wiednia, pogrom bolszewików pod Warszawą w 1920 roku i żołnierzy II Korpusu ratujących w 1944 roku kopułę bazyliki w Loreto, płonącą po nalocie hitlerowskich bombowców. Podniosło nas to mocno moralnie i już mogliśmy wracać do Polski. Był to raptowny przeskok z pełnego lata w późną jesień. W kraju zastaliśmy „Dzika przyciskanego do muru nagabywaniami tych, którzy naraz zapragnęli udzielić nam pomocy przy organizowaniu pogrzebu „Ponurego”. Ale obecnie to my mieliśmy czas. Postanowiliśmy, że pogrzeb odbędzie się w czerwcu, w czasie tradycyjnego zjazdu Ponuraków w rocznicę śmierci komendanta. Teraz, w listopadzie, w klasztorze odprawiona została jedynie uroczysta msza przy urnie, którą następnie złożyliśmy do czerwca następnego roku w krypcie tutejszego opactwa. To, że chcieliśmy ten pogrzeb urządzić w ścisłym współdziałaniu z rodziną komendanta oraz Kościołem, było od samego początku oczywiste. Ale chcieliśmy także a przynajmniej ja ciągle kładłem na to nacisk aby kombatancko-patriotyczne elementy uroczystości pozostawały w równowadze z częścią liturgiczną i modlitewną. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem odbyły się nasze dwa spotkania z księdzem biskupem ordynariuszem diecezji sandomiersko-radomskiej. My, to znaczy „Halny” i ja, zapoznawaliśmy dokładnie naszego wysokiego rozmówcę z przebiegiem osiem nastoletnich starań, a raczej walki z oburzającą arogancją władz, bo przecież Kościół przynajmniej na tym szczeblu dopiero w te sprawy wchodził. Bratem udział wpięciu takich spotkaniach z biskupem. Później jednak, dostrzegając, iż jestem zbył mało elastycznym rozmówcą w tym gronie, zrezygnowałem z udziału w nich i „Halny” prowadził je sam. 1988 Przygotowania do pochówku „Ponurego” pogrzeb wielką manifestacją w USA na czteromiesięcznym stypendium znowu w TV w Monachium w poszukiwaniu archiwum AK w Hamburgu u hrabiny Marian Doenhoff piąte wydanie „Gór” znika z rynku „mity” sąsiad Weszliśmy w nowy rok, poprzedzający wielkie wydarzenia upadek (jak się nam wówczas wydawało) komunizmu, zwycięstwo „Solidarności” i wolności. W połowie stycznia zostałem zaskoczony niecodzienną inicjatywą moje przypadające na 15 lutego sześćdziesiąte urodziny podziemna jeszcze „Solidarność” postanowiła uczcić wydaniem jubileuszowego znaczka pocztowego, przypominają cego dwudziestopięcioletni dorobek w walce o akowski etos. Uważałem jednak, że to wielkie wyróżnienie przerasta moje zasługi. Dlatego mimo długotrwałego namawiania i nacisków musiałem odmówić Krysi Lipcowej, wypróbowanej przyjaciółce naszego domu, która podjęła się mediacji między podziemnymi wydawcami a mną. Uczyniłem to z wielkim żalem i przykrością, jednak zmysł samokrytycyzmu choć wielu zarzuca mi egocentryzm i bufonadę mam chyba osadzony we właściwym miejscu i rozwinięty proporcjonalnie. W przygotowaniach do pogrzebu „Ponurego” każdy dzień przynosił nam nowe trudności do pokonania. Najważniejszym problemem organizacyjnym było zapewnienie porządku i bezpieczeństwa na szosach, kondukt bowiem przez trzy doby miał przebyć pięćdziesiąt osiem kilometrów drogami państwowymi i traktami publicznymi. Przewidywaliśmy, że w uroczystościach weźmie udział ponad sto tysięcy ludzi. Zwróciliśmy się o powołanie służb porządkowych do tych formacji kościelnych, które tak skutecznie zorganizowały je w czasie pobytu papieża w Polsce. Ale tam zainteresowanie sprawą było tak małe, że na samą uroczystość przybyło łącznie dwanaście osób. A potrzebnych by to minimum dwa tysiące dobrze zgranych ludzi. Wybawienie spadło jak z nieba. Półkonspiracyjny wtedy jeszcze Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej postawił do naszej dyspozycji trzy tysiące starszych harcerek i harcerzy z własną łącznością teleradiową, namiotami, sprzętem kuchennym i pionierskim. Za tę pomoc jako harcerz sprzed czterdziestu lat bardzo ciepło o nich myślę także w chwili, gdy piszę te wspomnienia. Harcerze jednak nie mogli zapewnić regulacji ruchu na drogach państwowych. To mogła i wprost bardzo chciała zrobić dla nas milicja, ale teraz to my jej nie chcieliśmy. Ratunkiem mogło być tylko wojsko. Mimo tylu przykrych doświadczeń ciągle wierzyliśmy, że tamto wojsko było ulepione z innej gliny niż tamta milicja. Jerzy Szczerba „Mirt” został więc upoważniony do rozmów z ówczesnym komendantem kieleckiego garnizonu ludowego WP towarzyszem pułkownikiem Bąkiem, w sprawie odkomenderowania na owe trzy czerwcowe doby kompanii regulacji ruchu. Po wysłuchaniu w czym rzecz, towarzysz Bąk załatwił sprawę krótko i po żołniersku: - Mowy nie ma. Towarzysz pułkownik Bąk miał już wkrótce gorzko żałować swej partyjnej prawomyślności. W dwa tygodnie później w marcu 1988 „Dzik” przywołał nas do Starachowic na pilną naradę. Okazało się, że chce z nami rozmawiać sam Komitet Wojewódzki PZPR z Kielc. Nie było tam już wtedy Lubczyńskiego (który przed trzema laty pomógł w sprawie pomnika „Ponurego”) na stanowisku I sekretarza, a jego następca nie dał się nam dotąd poznać z żadnej strony. Dwaj młodzi ludzie, kierownik wydziału organizacyjnego oraz instruktor propagandy KW, chcieli wiedzieć, jaki jest program uroczystości i w którym miejscu widzimy przemówienie wojewody oraz salwę kompanii honorowej ludowego WP WSŻAK będzie to pogrzeb oficera, więc udział wojska jest chyba uzasadniony. Było to powiedziane krótko, uprzejmie, ale chłodno i z wyczuwalnym dąsem. Koledzy upoważnili mnie do przedstawienia naszego stanowiska, więc odpo wiedziałem w tej samej konwencji. Programu pogrzebu przedstawić nie możemy, bo go jeszcze nie mamy. Przemówienia wojewody nie przewidujemy, gdyż prawie wszystkie uroczystości stacjonarne mają charakter religijny i nie my jesteśmy ich gospodarzami. Jedna tylko, o charakterze kombatanckim, odbędzie się na Wykusie, ale to miejsce jest związane z tyloma krzywdami wyrządzonymi przez władze PRL „Ponuremu” i jego żołnierzom, że przemówienie wojewody byłoby odczytane jako profanacja. A wojsko na pogrzebie strzelać nie będzie, bo skoro odmówiło nam pomocy w regulacji ruchu na drogach, to i postrzelać niech sobie idzie gdzie indziej. Opowiedziałem im naszą przygodę z towarzyszem pułkownikiem Bąkiem, który przy późniejszej, składanej w KW relacji wszystkiego jak słyszeliśmy całkowicie się wyparł. Na dobrą sprawę marzyło nam się i przemówienie wojewody, i kompania honorowa, i salwa, i wojskowe trąbki, i werble, i cały ten żołnierski patriotyczny szyk, ale tego wszystkiego nie mógł nam zapewnić ani ten wojewoda, ani to wojsko. A szkoda, bo taka właśnie równowaga akcentów państwowo-świecko-kombatanckich i religijnych w naszej uroczystości była bardzo potrzebna. Na moje dictum obaj panowie z KW lekko zdębieli. Od co najmniej trzydziestu lat nikt na terenie tamtego województwa nie rozmawiał w taki sposób z przedstawicielami KW Wyraźnie stracili rezon i przez kolejne trzy godziny już nie tyle się domagali, ile prosili w pewnym momencie nawet ze łzami w oczach o jedenaście minut w Michniowie: osiem dla wojewody i trzy dla kompanii. Nie ustąpiliśmy. Zapowiedzieli, że będą interweniować u biskupa. Życzyliśmy im powodzenia. Biskup też nie ustąpił. Był twardy, i to nie tytko wobec PRL-owskich dygnitarzy Bardzo szybko wszedł w rolę prawdziwego i prawie wyłącznego gospodarza uroczystości. Przy wszystkich próbach wprowadzenia jakichkolwiek świeckich pomysłów z naszej strony, kwitował je stwierdzeniem: „Przecież oddaliście mi to ciało”. Obserwując to wszystko odnosiłem momentami wrażenie, że biskup jest z nami w walce o sprowadzenie szczątków „Ponurego” nie od roku czy dwóch, a od osiemnastu lat. W pewnym momencie biskup zdecydował się na pewien krok wobec mnie, który wywołał protest i to złożony na piśmie nie mój, lecz całej naszej Rady Starszych. Otóż Rada, w uznaniu moich zasług wniesionych w walkę o sprowadzenie szczątków „Ponurego” w Góry Świętokrzyskie, postanowiła, że powinienem w imieniu jego żołnierzy przemówić podczas kulminacyjnej, niedzielnej uroczystości, czyli mszy w Wąchocku. Ksiądz biskup stanowczo się temu sprzeciwił, a „Halny” miał widać za małą siłę przebicia, aby racje Rady zwyciężyły. Biskup w uzasadnieniu swego stanowiska raczył użyć w pewnym momencie nawet argumentu „przecież on wydaje w PAX-ie”. Oczywiście, bezpośrednio tego nie słyszałem, ale wypowiedź ta została mi powtórzona przez bardzo dla mnie wówczas wiarygodnego uczestnika rozmowy. To był bardzo nisko wymierzony cios. W tym bowiem czasie w Instytucie Wydawniczym „PAX” (gdzie indziej nie można było książek o tak prezentowanej tematyce akowskiej drukować), wydawali swe prace pisarze najwyższej rangi, także niekwestionowani katolicy. Ciekawe, że gdy po pięciu latach Episkopat przyjął za swój organ „PAX-owski dziennik „Słowo Powszechne”, które pod ówczesnym kierownictwem bardzo grzeszyło wobec wielu, a szczególnie wobec Kościoła, zabrakło z Radomia słowa potępienia. Podobne potraktowanie w Radomiu rok później w sposób istotny zaważyło na wyeliminowaniu z walki o miejsce w parlamencie byłego żołnierza AK, członka KOR i działacza antykomunistycznego Jana Józefa Lipskiego. Rada Starszych świętokrzyskiego środowiska, wyrażając biskupowi swoją dezaprobatę, powiadomiła go, że w tej sytuacji ja wygłoszę główne przemówienie w sobotę na Wykusie, zaś w niedzielę przemówi były szef sztabu Komendy Okręgu Kieleckiego ppłk. dypl.”Wojan” Wojciech Borzobohaty. Biskup zaakceptował tę zmianę, choć proszono go jedynie o przyjęcie jej do wiadomości. Nie był też chyba świadom ani wtedy, ani do tej chwili, że „dzięki” jego stanowisku w rzeczywistości przemawiałem dwukrotnie, bo i w sobotę na Wykusie, i w niedzielę w Wąchocku. Tyle że w niedzielę uczyniłem to ustami „Wojana”, gdyż na jego prośbę napisałem to przemówienie. W każdym razie od tego czasu w moich wszelkich wystąpieniach starałem się być mniej agresywny wobec przedstawicieli komunistycznych władz PRL. Tu chciałbym nakreślić sylwetkę ppłka dypl. Borzobohatego i napisać parę stów o początkach moich z nim kontaktów. „Wojan”, urodzony w 1908 roku (zmarł w 1991) już przed wojną należał do oficerów, którzy zwracali na siebie uwagę dowódców. W 1930 roku ukończył, z bardzo wysoką lokatą, podchorążówkę artylerii w Toruniu, a w 1938 Wyższą Szkołę Wojenną. Po kampanii wrześniowej był jednym z pierwszych w konspiracji SZP, a następnie w ZWZ kierował Oddziałem III komendy Obszaru Warszawskiego. W zimie 1943/1944, po wsypach na terenie Kielecczyzny, został tam skierowany na szefa sztabu Komendy Okręgu, a w czasie akcji „Burza” i marszu Korpusu Kieleckiego AK na Warszawę, mianowany został zastępcą dowódcy Korpusu. Po wkroczeniu Armii Czerwonej podjął na nowo działalność konspiracyjną w Delegaturze Sił Zbrojnych na Kraj jako jej szef sztabu. W czasie próby aresztowania przez patrol UB przyjął narzucony sobie pojedynek ogniowy, co wtedy na ulicach wielkiego miasta było zjawiskiem rzadkim, a biorąc pod uwagę przewagę przeciwnika tak liczebną, jak i w uzbrojeniu była to akcja tyleż bohaterska, co desperacka i bez nadziejna. Ciężko ranny, sparaliżowany przez dwa lata, siedział w więzieniu z wyrokiem śmierci, zamienionym później na pięć lat, do roku 1955, zwracając na siebie uwagę postawą wyjątkowo godną. A jednak pierwszy haust wolności podziałał i na niego deprymująco. Ludzie, którzy go znali przed i po więzieniu, określali to jednym słowem: „zmiękł”. Piszę to nie w formie oceny, bo nikt z nas nie może być pewien, jak zachowałby się w ekstremalnych warunkach. On także, jak bardzo wielu oficerów AK, którzy po wyjściu z więzienia nie mogli otrzymać pracy, znalazł ją w „PAX-owskim pionie gospodarczym Inko. Został członkiem ZBoWiD i mimo iż należał do tej organizacji przez trzydzieści trzy lata zachowywał się poprawnie, nie dając się wciągnąć w żadne układy polityczne. Do „Ponurego” jednak ciągle miał stosunek nacechowany chłodem i rezerwą, choć przecież nigdy go nie widział. Niechęć tę przejął od poprzedniego szefa sztabu, w myśl zasady, że w sporze podpułkownika z porucznikiem ten ostatni z założenia nie mógł mieć racji. Nie są to moje przypuszczenia, tylko samokrytyczne wypowiedzi „Wojana” w czasie licznych późniejszych naszych rozmów. Fakt, że najaktywniejszy, spontaniczny powojenny ruch środowiskowy akowskich żołnierzy, nie tylko na Kielecczyźnie, ale i w całej Polsce zaczął się wokół Wykusu i podkomendnych „Ponurego”, nie ułatwiał tak nastawionemu „Wojanowi” zbliżenia się do tego grona. Jeżeli bowiem nazywał Piwnika warchołem, to musiał być konsekwentny. Czas i wydarzenia w środowiskach kombatanckich poszczególnych oddziałów działały jednak na korzyść zbliżeń. Wyroki boskie zabierały kolejnych seniorów Rady Starszych: kpt. „Mariańskiego” Stanisława Pałaca, kpt. „Jurka” Władysława Czerwonkę, umarł też najstarszy wiekiem z dowódców oddziałów od „Ponurego”, chor. „Szort” Tomasz Waga. Przykład aktywności „Ponuraków” był zaraźliwy. Uaktywniło się owiane miejscową legendą środowisko „Szarego” Antoniego Hedy, aktywizowali się też inni dowódcy partyzanckich grup. Sytuacja dojrzewała do tego, aby ktoś o niekwestionowanym autorytecie stał się moralnym zwierzchnikiem prężnej kieleckiej zbiorowości akowskiej. W zasadzie było trzech kandydatów: płk Jan Zientarski „Mieczysław”, ostatni komendant Okręgu Kieleckiego AK i dowódca Korpusu Kieleckiego, „Wojan” i „Szary” Antoni Heda. Byli oni wzajemnie do siebie nastawieni dość niechętnie, mówiąc najdelikatniej. Pierwszy mieszkał w Radomiu i był mężczyzną w mocno podeszłym już wieku. Trzeci sam sobie zaczął ujmować po kawałku z własnej niezaprzeczalnej sławy okupacyjnej. Jego uduchowione „kazania” wygłaszane ze stopni ołtarzy, na które wpuszczali go często niezbyt ostrożni kapłani, wywoływały nieraz konsternację wśród kombatanckiej braci. Pozostawał więc „Wojan”, którego jedynym minusem było, iż często ulegał dyskutantom lub doradcom o większej sile argumentacji. Uznaliśmy go jednak za moralnego przywódcę i ten właśnie fakt oraz czas spowodowały, że na samą postać „Ponurego” zaczął on patrzeć nieco inaczej. Zmienił się także na przestrzeni lat jego stosunek do mnie i zaowocował wbrew temu co potem usiłowali głosić na swój doraźny użytek nagle nawróceni „antykomuniści” wśród pewnej grupki akowców autentyczną i odwzajemnioną przyjaźnią. Był częstym gościem u mnie w redakcji, przychodził sam albo z „Halnym” po radę w sprawie odpowiedzi w tym czy owym wywiadzie, po pomoc w zredagowaniu jakiegoś przemówienia i nigdy bez tej pomocy nie wychodził. Lubiliśmy się wzajemnie i szanowali. Zbliżający się pogrzeb „Ponurego” postawił „Wojana” w sytuacji, w której musiał się jednoznacznie określić. Rok wcześniej, będąc w Londynie, powróciłem w rozmowie z mjrem Franciszkiem Miszczakiem, byłym prezesem Zarządu Głównego Koła AK (organizacji o zasięgu światowym), do nadania „Ponuremu” pośmiertnie Krzyża Złotego (IV klasy) Orderu Wojennego Virtuti Militari. Powiedział mi tak: - Kiedy rozmawialiśmy na ten temat poprzednio, w 1983 roku, sytuacja była diametralnie inna i zdecydowanie łatwiejsza. Ja byłem prezesem ZG Koła i optowałem za tym nadaniem, tym bardziej że sprawę popierał płk dypl. Iranek-Osmecki, a jego głos liczył się tu bardzo. Dzisiaj Iranek nie żyje, ja zajmuję się Fundacją AK, a decydujący teraz o nadaniach ppłk Mandziara, mimo iż jest moim przyjacielem, w tej akurat sprawie, jako były podkomendny „Wojana” z czasów okupacji, jest pod jego wpływem i Złotego Krzyża raczej nie da, bo uważa Piwnika za warchoła. Chyba, że wniosek podpisałby właśnie „Wojan”. Czekałem więc na odpowiedni moment, by sprawę z „Wojanem” omówić. Rzecz należała bowiem do bardzo delikatnych. Czas jednak uciekał, a odpowiednia okazja się nie nadarzała. Przygotowania do pogrzebu były już bardzo zaawansowane. Zauważyłem, że „Wojan” denerwuje się coraz bardziej. Próbował zasięgnąć języka w gnębiącej go sprawie u „Halnego”, u Janusza Skalskiego i jeszcze paru osób, ale chyba niewiele się dowiedział, bo pewnego dnia przyszedł wreszcie do mnie do redakcji i zapytał dość zdesperowany: - Powiedz mi, Cezary, jaką rolę w czasie pogrzebu widzicie dla mnie. Bardzo mnie ta jego inicjatywa ucieszyła, bo to była właśnie ta wspaniała okazja, o której nawet nie marzyłem. Odpowiedziałem więc: - Rolę, pułkowniku, wybierzesz sobie sam. Ja na przykład, poza innymi honorami, widzę ciebie jako tego, który będzie dekorował trumnę komendanta Złotym Virtuti. - Więc będzie Złoty Virtuti? - Pół roku temu w Londynie dano mi niedwuznacznie do zrozumienia, że jeżeli ty podpiszesz wniosek to będzie. - Oczywiście, że podpiszę. I wniosek poszedł. Stworzyliśmy więc jeszcze świecko-kombatancki Komitet Honorowy. Na jego czele stanął „Wojan”, a członkami obok reprezentanta rodziny, siostrzeńca majora, red. Mieczysława Sokołowskiego i mnie zostali przedstawiciele wszystkich służb i formacji, w których służył „Ponury”, a więc: cichociemnych (płk Henryk Krajewski), „Wachlarza” (kpt. Stanisław Wierzyński), Zgrupowań Świętokrzyskich (mjr Marian Świderski), batalionów nowogródzkich AK (por. Tadeusz Drobniak). A gdy do tego wszystkiego doszła jeszcze uroczysta odprawa pocztów sztandarowych AK pod przewodem ppłka „Wojana” w Ratajach i przemówienie na mszy w Wąchocku, jego ukontentowanie było pełne. Powołanie tego Komitetu zresztą z mojej inicjatywy jako symbolicznej choćby przeciwwagi dla mnogości punktów programu kościelnego i udziału jego dostojników nie wywołało entuzjazmu w radomsko-sandomierskim ordynariacie. Spodziewałem się jednak tego, nie byłem więc zdziwiony. Żeby już wyczerpać temat awansów, odznaczeń i ambicji, dodam jeszcze jeden pikantny szczegół. W czasie, gdy legalna władza emigracyjna przez pięć lat zastanawiała się, czy dać „warchołowi” tę TV klasę Virtuti, okazało się, że Janek Kreusch człowiek, który miał owe odznaczenie przewieźć z Londynu do Polski, otrzymał tam jeszcze jeden pakiet. Mianowicie „prezydent” Sokolnicki ot, tak od siebie, z dobrego serca, awansował pośmiertnie mjra Jana Piwnika, do stopnia... ni mniej ni więcej, tylko generała brygady. Kreusch jednak uznał (i moim zdaniem słusznie), że przywiezienie tego dokumentu do Polski, poza zamętem, niczego dobrego nie przyniesie. Oddał więc kopertę do archiwum akowskiego w Londynie, gdzie zdeponowana leży do dzisiaj, mnie zaś po pewnym czasie przekazał „rozkaz personalny” w tej sprawie. Na rozwiązywaniu takich i podobnych problemów minęły nam trzy kwartały, licząc od przyjazdu z Watykanu. Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień 10 czerwca. Był to piątek i padał deszcz. Z przyjeżdżających do Wąchocka prywatnych samochodów, autobusów i pociągów wysiadały nieprzebrane tłumy przybyszów z Kielecczyzny, Polski, Europy i świata. W refektarzu klasztoru wąchockiego w ścisłym bardzo gronie odbyła się krótka modlitwa nad urną, podpisano odpowiedni dokument i urnę wraz z dokumentem w hermetycznie zakręconej, mosiężnej tulei umieszczono w prostej, sosnowej trumnie. Kondukt ruszył. Naszym celem były Janowice w Jeleniowskim Paśmie Gór Świętokrzyskich, miejsce urodzin „Ponurego”. Jechaliśmy zwartą kolumną w szpalerze tłumów. Ruch kołowy był wstrzymany, na wszystkich skrzyżowaniach stały radiowozy milicyjne z błyskającymi, niebieskimi kogutami na dachach, milicja salutowała. Wersal. Kamień spadł mi z serca, bo problemu bezpieczeństwa ruchu na drogach państwowych nadal nie mieliśmy rozwiązanego. Liczyliśmy, że bez naszego wystąpienia milicja powinna i tak zrobić to, co należało do jej obowiązku. I tak się też stało. Jednak już po godzinie jazdy okazało się, że trasy przejazdu wyznaczone przez milicję nie były identyczne z wybranymi przez nas. Bo oto po minięciu Pawiowa i Nowej Słupi, kiedy milicyjne patrole zablokowały samochodami dalszą drogę pro sto i próbowały skierować nas logicznie zresztą najkrótszym szlakiem przez Nagorzyce do Janowie, pilotujący kondukt mercedes z opatem i „Halnym” „na pokładzie” zgodnie z powziętym przez nas w ostatniej chwili ustaleniem rozpędził klaksonem stojących w poprzek drogi milicjantów, przecisnął się między radiowozami i popruł dalej w kierunku na Ostrowiec, a za nim karawan i cała kawalkada naszych wozów. W lusterku widziałem nerwowy ruch milicyjnych radiowozów, które wjeżdżały w pole, pośpiesznie wykręcały i już z włączonymi syrenemi ruszały w pościg. Nie ulegało bowiem dla nich najmniejszej wątpliwości, że „ukradliśmy” trumnę. A my, po przejechaniu kilkunastu kilometrów, skręciliśmy w prawo i po paru minutach zatrzymaliśmy się przy murze cmentarza w Mominie, gdzie spoczywają rodzice „Ponurego”. Gdy ich opuszczał, był rok 1932. Teraz zaś, po pięćdziesięciu sześciu latach, przywieźliśmy z dalekiej podróży w czasie i przestrzeni syna powracającego do rodziców, którzy tego powrotu za swego życia się nie doczekali. Po krótkiej modlitwie opata Benedykta pojechaliśmy dalej, do Janowie. W otoczeniu rodziny i kilku tysięcy świętokrzyskich partyzantów „Ponury” spędził swoją ostatnią noc w domu, w którym się urodził. Przez całą noc trwało dwunastogodzinne czuwanie modlitewne w pełgającym, nikłym blasku świec i stukocie butów zmieniających się wart. Nazajutrz pięciu biskupów koncelebrowało dwugodzinną mszę w kościele w Nagorzycach, potem nastąpił przejazd do Michniowa, gdzie czekano z kolejną mszą, tym razem polową, przejazd na Wykus i trzecie tego dnia nabożeństwo. Tu wreszcie doszła do głosu kombatancka brać. „Kazik” powitał „Ponurego” meldunkiem, że w obozie bojowym Komendanta dziś, na tym żałobnym zgromadzeniu przeważa młodzież. Wzruszony „Wojan” udekorował trumnę „Ponurego” Złotym Virtuti. Po mszy Janusz Skalski poprowadził wspaniale skomponowaną część słowno-muzyczną w wykonaniu naszych tradycyjnych, wytrwałych przyjaciół goszczących i poprzednio na Wykusie, znakomitych aktorów scen polskich: Anny Nehrebeckiej, Andrzeja Łapickiego, Andrzeja Szczepkowskiego, Mieczysława Voita, Józefa Duriasza i Macieja Rayzachera oraz zespołu Filharmonii imienia Romualda Traugutta z Warszawy. Cieszyło mnie, że moją niechcianą w Wąchocku mowę mogłem wygłosić właśnie tutaj, na polanie, w tak wybornym towarzystwie. I mimo, iż miało to miejsce przed dziewięciu laty, w innej, przebrzmiałej już epoce, zdecydowałem się ją tu zacytować, choćby ze względu na to, że póki istniała PRL, nie mogła się ona ukazać w prasie nawet w bardzo okrojonej formie. Oto ona: Przed rokiem, w czerwcu, na naszym dorocznym spotkaniu żołnierzy majora „Ponurego”, podczas gawędy przy ognisku, miałem w ręku medal z brązu. Na jego awersie widniał napis: „Poległ nad Niemnem 16 czerwca 1944”, „Powrócił w Góry Świętokrzyskie 21 czerwca 1987”. Ta druga część informacji nie z naszej winy nie odpowiadała prawdzie. „Ponurego” wśród nas jeszcze wtedy nie było. Byłem tym faktem tak samo zawiedziony, jak i tysiące naszych przyjaciół, którzy to ognisko otaczali. Mówiłem wtedy: „I tym razem zadrwiono z naszego oczekiwania. Ale my w czekaniu jesteśmy zaprawieni przez długich osiemnaście lat. I choćby nam przyszło czekać jeszcze lat pięć, dziesięć, trzydzieści i choćby nawet nam się nie udało tego doczekać, to nasze dzieci szczątków Komendanta „Ponurego” na Wykusie się doczekają”. I stało się. Komendant jest dziś wśród nas. Oczekiwanie nasze tym razem nie trwało ani dziesięć, ani pięć lat, ani miary jednego pokolenia. 17 września 1987 roku o północy, w czasie padającego deszczu, pod bramę klasztoru ojców Cystersów w Wąchocku podjechał prosto z Mińska litewskiego zakurzony karawan, z którego wyniesiono niewielką, drewnianą urnę. W ten sposób zamknięty został pewien ważny etap walki o praworządność i sprawiedliwość w obecnej Polsce. Gdyby dziś przyszło nam wymyślić najtrafniejsze epitafium na tablicę nagrobkową majora Jana Piwnika, chyba to byłoby najlepsze: „Godnie żył i dzielnie za ojczyznę walczył, lat 31, miesięcy 9 i dni 15. W nagrodę za to, pamięć jego szargano aż poza grób przez lat 43, miesięcy 3 i 2 dni”. „Ponury” zginął szczęśliwie od niemieckiej kuli, na trzy tygodnie przed wejściem nad Niemen Armii Czerwonej. Dzięki temu przedwczesnemu zgonowi darowana Mu została śmierć równie bohaterska choć dziś ciągle jeszcze pozbawiona oficjalnej akceptacji śmierć, jaką poniósł również cichociemny, podpułkownik „Kotwicz” Maciej Kalenkiewicz. A gdyby i to go ominęło, na pewno za czasów Bieruta stanąłby przed jakimś kapturowym trybunałem jako rzekomy imperialistyczny szpieg, agent gestapo, czy też Bóg jeden wie, pod jakim jeszcze bzdurnym zarzutem. Jeżeli zatem życie miał godne, walkę bohaterską i śmierć szczęśliwą, zadajemy sobie zapewne pytanie, czemu po wojnie tak zajadle niszczono jego legendę. WSŻAK jeszcze do niedawna za poniewieranie jego żołnierskiego imienia przyznawano literackie nagrody, za fałszowanie obrazu walki jego Zgrupowań nadawano stopnie naukowe, za prześladowanie jego żołnierzy, którym przez wiele lat odmawiano kart kombatanckich, awansowano posłusznych urzędników bez sumienia na wyższe szczeble kariery zawodowej. Odpowiedź jest prosta: On był za wielki, aby go zostawić w spokoju nawet po śmierci. Jego legenda psuła reguły politycznej gry, jaką narzucono w naszym kraju po wojnie. Zresztą, czy On jeden? Jakże wielu spośród obecnych na tej polanie, którzy mają siwiznę na skroniach i akowską opaskę na ramieniu, może patrząc na tę pro stą żołnierską trumnę powiedzieć: „oto wierna ilustracja mego życia, mej walki i mego powojennego losu”. Bo przecież poniewieranie akowskiego dorobku ani się nie zaczęło, ani nie skończyło wtedy, gdy wieszano, a potem wstydliwie zdejmowano z murów sławne (tą paskudną sławą) plakaty z napisem „AK zapluty karzeł reakcji”. Z gnębienia żołnierzy Podziemnego Państwa Polskiego etapy dla swych politycznych pozycji uczy niła sobie wielotysięczna kadra partyjnych i politycznych aparatczyków. Pamiętam moją rozmowę z nieżyjącą od wielu lat matką majora „Ponurego”, wtedy już osiemdziesięcioletnią Zofią Piwnikową. Mówiła mi: „Przyjeżdżali najpierw czarnymi pobiedami, potem czarnymi wołgami, nawet czapek nie zdjęli, tylko od progu wołali: Piwnikowa, bandytę wychowaliście. Jakże mi żal, że Zofia Piwnikową nie doczekała dnia dzisiejszego i dziś nie jest tu z nami. Szczęśliwie bowiem tamten okres niespodziewanych wizyt czarnych wołg możemy chyba uznać zaprzeszły. Chociaż osiemnastoletnie zmagania o sprowadzenie szczątków „Ponurego” tutaj wskazują, że jeszcze nie wszyscy oni zrezygnowali z trzymania się swej powszechnie już potępionej nawet przez swoich linii. Baczny obserwator naszych żmudnych starań o powrót prochów Komendanta „Ponurego” w region świętokrzyski może znaleźć w nich dobitne potwierdzenie słuszności jakże mądrego porzekadła, że „sukces ma wielu ojców, tylko niepowodzenia zostają sierotami”. Przecież cały okres naszej walki wypełniały wyłącznie niepowodzenia. Byliśmy sami, to znaczy Rodzina i żołnierze „Ponurego”. A mnogość i potęga przeciwników mogła wprowadzić w absolutne zwątpienie. Chylę w tej chwili głowę przed żołnierzami „Ponurego” za to, że prawie żaden z nich nie dał się zwieść ani omotać tanim chwytom i podstępnym metodom naszych przeciwników. Ale choć trwali przy pamięci „Ponurego” twardo i niezłomnie, końcowy wynik wydawał się być przez długie lata beznadziejną sprawą. Przez wiele lat walczyliśmy w absolutnym osamotnieniu, a mimo to wygraliśmy. Nie bez istotnego jednak znaczenia dla naszego celu był i protest Narodu czyli tych burzliwych, ale wspaniałych piętnastu miesięcy 1980 i 1981 roku potem nastroje po stanie wojennym, a wreszcie skutki kryzysu, w którym, gdy uboga władza nie ma w dyspozycji przynęt materialnych, próbuje sobie zjednywać ludzi przynajmniej spektakularnymi gestami. A więc, gdy osiągnęliśmy nasz cel i uzyskaliśmy zgodę na sprowadzenie szczątków „Ponurego” w Góry Świętokrzyskie, skończyła się naraz nasza samotność. Z dnia na dzień zrobiło się wokół nas tłoczno od sojuszników prawdziwych i fałszywych. Do tego pędzącego pociągu ponurowskiej sprawy próbowali wskakiwać w biegu przedstawiciele różnych grup, środowisk i urzędów, często spośród tych, które jeszcze wczoraj rzucały nam kłody pod nogi. I w miarę jak nasz pociąg zbliżał się do dzisiejszej stacji końcowej, łokciami rozpychali się, by na mecie zająć miejsce maszynistów. Niektóre grupy nawet w komunikatach prasowych przypisywały sobie wbrew faktom współudział w tym zwycięstwie. Kiedyś, przed pięćdziesięciu pięciu laty, Wielki Marszałek, gdy na którymś z kolejnych zlotów Kadry Legionowej popatrzył na falujący tłum legionistów, tych prawdziwych, i tych fałszywych, powiedział: „Boże, czego ja bym nie dokonał, gdy bym wtedy was miał tylu”. Dziś i my możemy powtórzyć słowa Marszałka. Chcemy tu stwierdzić, że nadal cenimy sobie tę naszą samotność z okresu walki, czyli tego czasu, gdy nie opuszczały nas niepowodzenia i pospolitego ruszenia spóźnionych sojuszników w nasze szeregi dziś również wpuścić nie zamierzamy. Dlatego też, zgodnie z jednomyślnym stanowiskiem Rodziny i nieformalnego Środowiska Żołnierzy Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich „Ponury” Armii Krajowej, zaprosiliśmy do grona organizatorów obecnych uroczystości pogrzebowych wyłącznie nielicznych, których szczerość intencji była dla nas sprawą niepodważalną. Konsekwentnie i z uporem staraliśmy się uchronić ten dzisiejszy pogrzeb przed zalewem objawów fałszywej żałoby. I sądzę, że nam się to udało. Jutro szczątki Komendanta „Ponurego” spoczną w wąchockiej świątyni. To będzie finał naszego wieloletniego wysiłku. Kiedy jednak w 1969 roku wyruszaliśmy w tę długą drogę, stał przed nami i taki problem: czy wolno nam ziemię Mickiewicza, Narbutta, Emilii Plater zubożyć o szczątki tego właśnie Żołnierza Rzeczypospolitej. Po wielu dyskusjach doszliśmy do wniosku, że żołnierz powinien spoczywać tam, gdzie istnieje i rozprzestrzenia się jego legenda. A takim regionem legendy „Ponurego” jest niewątpliwie Ziemia Kielecka. Gdyby Jego grób na naszych kresach wschodnich był tam jedną z niewielu polskich mogił, sprawa wyglądałaby inaczej. Ale przecież przez pięć wieków na tysiącach cmentarzy kresowych składaliśmy wyłącznie nasze, polskie kości. I dziesiątki milionów polskich grobów, które tam zostały, są dostatecznym przypieczętowaniem naszych historycznych racji. Jeszcze jedna sprawa wymaga wyjaśnienia. W wielu relacjach, informacjach prasowych czy nawet potocznych rozmowach ludzi dobrej skądinąd woli słyszy się czy też czyta określenie, że „szczątki majora „Ponurego” zostały sprowadzone z Nowogródczyzny do kraju”. Nie nasz to język, nie nasze określenie. To język polityczny, wywodzący się z tych środowisk, dla których Polska zaczęła się w 1944 roku. Może będzie dla nich zaskoczeniem wiadomość, że Polska istniała także przed 1944 rokiem, a są poważne autorytety naukowe, które utrzymują, że nasza historia ma już lat ponad tysiąc. Otóż w czasie tego tysiąclecia najtrwalsze były ustroje (bośmy je zmieniali zaledwie trzykrotnie), a najbardziej nietrwałe właśnie granice. I naszej, i całej Europy, i całego świata. Przez tysiąc lat polskie granice zmieniały swój kształt ponad pięćdziesiąt razy, często z udziałem naszym, nierzadko też na skutek poczynań sąsiadów. A każdy z nich, gdy jednostronnym działaniem przesuwał w historii nasze rubieże, ze wschodu na zachód, czy z zachodu na wschód, twierdził, że to będzie ta granica ostateczna. A my, Polska na przekór im ciągle istniejemy! Mając więc takie doświadczenie w kwestii granic, my, ludzie rozsądni, unikamy języka politycznego, bo bardziej prawdziwy jest język historyczny. I właśnie jego używając mówimy, że „Ponury” wrócił z Nowogródczyzny na Kielecczyznę, a nie z zagranicy do kraju. Wielebny Ojcze Opacie w obecnym, zakonnym wcieleniu, a kapitanie „Orkan”, kapelanie Armii Krajowej z Podhala z okresu okupacji i nasz obecny, honorowy kapelanie! Jutro, pod Twoją opiekę Rodzina i żołnierze „Ponurego” złożą rzecz najcenniejszą prochy swego Brata i Komendanta. W wąchockiej świątyni spocznie jeden z najdzielniejszych żołnierzy Podziemnego Państwa Polskiego. Fakt ten nobilituje samo miasteczko Wąchock do grona punktów szczególnego znaczenia historycznego w naszym kraju, a Opactwo, w którym Wielebny Ojcze sprawujesz swój wysoki urząd, uczyni miejscem, gdzie będzie się zaczynał licznie uczęszczany przez całą polską młodzież szlak bohaterstwa i miłości Ojczyzny Jesteśmy spokojni o to, że Komendant „Ponury” spocznie w godnym miejscu i pod godną strażą. Nie kryję, że gromkie oklaski, jakimi często przerywano tę wypowiedź, sprawiały mi wielką przyjemność, ale jako człowiek starszej daty, nie przywykłem do nich w czasie uroczystości pogrzebowych. Późnym już wieczorem trumna Komendanta, złożona na prostym chłopskim wozie wymoszczonym jedliną, w asyście harcerzy z płonącymi pochodniami, którzy stanowili honorową eskortę, została przewieziona do kościółka w Ratajach. Pnie drzew Wykusu i ośmiokilometrowej drogi przejazdu żegnały Komendanta białoczerwonymi opaskami. I znów dwanaście godzin nocnego, modlitewnego czuwania, nikły blask świec i zmieniające się warty. W niedzielny ranek przestało padać. Na łące wzdłuż drogi prowadzącej do Wąchocka po raz pierwszy w czasie półwiecza komunistycznego sprawowania władzy stanęły siedemdziesiąt cztery poczty sztandarowe, z których żaden nie tylko nie miał nic wspólnego z komuną, ale przeważnie symbolizował działania odwrotne. Prawie sześćdziesiąt należało do formacji grupujących „zaplute karły reakcji”, których żołnierze wreszcie po pięćdziesięciu latach stanęli tu z wyprostowanymi plecami. Godzinny raport składany „Wojanowi”, w czasie którego obok Warszawy, Krakowa, Kielc, Rzeszowa, Katowic, Szczecina, Wrocławia i Poznania padały nazwy ciągle prze cież zakazane Lwowa, Wilna, Nowogródczyzny, Wołynia, Pińska i innych kresowych miast i terenów, dawał obraz ciągle przecież istniejącej, a tak dawno nie słyszanej polskiej geografii i historii. Spontanicznie zorganizowana defilada sztandarów i okręgów akowkich doprowadziła kondukt na dziedziniec opactwa, gdzie już czekał z koncelebransami ksiądz kardynał Henryk Gulbinowicz. Tą piątą i ostatnią mszą zakończył się powrotny marsz „Ponurego” z dalekiej Nowogródczyzny w region świętokrzyski. Niestety, osobiście nie udało mi się wzbogacić uroczystości pogrzebowych w zamierzony sposób. A szczęście było tak blisko... Dwa lata wcześniej wystąpiłem bowiem do „Czytelnika” o przygotowanie „odświętnej” edycji książki Pozdrówcie Góry Śzoiętokrzyskie. Chciałem, by nowe wydanie ukazało się właśnie w czerwcu, kiedy odbędzie się sprowadzenie prochów „Ponurego”. Niestety, „Czytelnik” mógł to zrobić dopiero na koniec 1989 roku. Wtedy to zupełnie niespodziewanie zgłosił się do mnie przedstawiciel nowo powstającej agencji „Epoka”, który z miejsca przebił wszelkich konkurentów. Gwarantował ukazanie się książki na wiosnę 1987 roku w nakładzie pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy. Wszystko poszło nadzwyczaj sprawnie i szczęśliwie. Nawet cenzura wycofała się z zastrzeżeń, jakie wcześniej zgłaszała do wierszy „Boba” Kabaty i Andrzeja Gawrońskiego. Ze swej strony postanowiłem rozszerzyć nowe wydanie o możliwie największą liczbę dokumentalnych i bieżących zdjęć, co spowodowało, że zamiast 113, miało się ich tam znaleźć 263, w tym ponad trzydzieści kolorowych. I nagle na początku 1987 roku coś się w katowickiej drukarni zablokowało i trwało to półtora roku. Nie chcę się tu dzielić wieściami, jakie na ten temat do mnie docierały, bo za żadną nie stały wiarygodne dowody, ale wśród przeciwników ukazania się książki na czas wymieniano różnych ludzi, nie zawsze czerwonych. Druk zaś zaczęto w chwili, gdy chowaliśmy „Ponurego” w Wąchocku. Książka ukazała się w początkach października i jedyną osłodą w tej sytuacji był gest wydawcy, który podniósł nakład o dwadzieścia tysięcy. Kolejne siedemdziesięciotysięczne wydanie weszło w rynek jak nóż w masło i po kilku dniach książki nie było. Zdarzyła mi się wtedy dość dziwna historia, najdziwniejsza od czasu, gdy zacząłem wydawać książki, czyli od ponad ćwierć wieku. Gdy poprosiłem wydawcę o okazanie mi imiennej listy gratisów, rozsyłanych tradycyjnie recenzentom, jego przedstawiciel popatrzył na mnie z przestrachem i powiedział: - Recenzje? Broń Boże! Chce pan, żeby nam napędziły kolejnych chętnych do nabycia książki wyprzedanej już do ostatniego egzemplarza? Tą edycją przekroczyłem granicę ośmiuset tysięcy wydanych książek. Ale to stało się dopiero w listopadzie, a tymczasem pogrzeb „Ponurego” odbył się w połowie czerwca. Wtedy właśnie wrócił z USA Tomek z dziewuszkami, Ela zaś została na dalsze dwa miesiące. Tomek od razu wsiąkł w konspirę. Po pewnym czasie zacząłem podejrzewać, że w jego głowie zrodziły się jakieś inne plany, nie związane ani z astronomią, ani z nauką. Ale to miało w nim dojrzeć za jakiś czas. Ja zaś dopiero wtedy mogłem spokojnie pomyśleć o realizacji wymarzonej od lat wyprawy. Już trzy miesiące wcześniej, bo w początku kwietnia powinienem był wyjechać na niezwykle prestiżowe stypendium grant Fulbrighta. Zostało mi ono przyznane dzięki mocnemu poparciu Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Nie mogłem jednak zrobić tego w kwietniu, choć strona amerykańska ponaglała, bo nie wyobrażałem sobie, abym mógł być nieobecny na pogrzebie „Ponurego”. Stało się to realne dopiero teraz. Wyjazd miał trwać trzy miesiące, z możliwością przedłużenia. Polecieliśmy oboje z Grażynką. Mimo iż nie był to mój pierwszy pobył w USA, chętnie zbierałem wszelkie dobre rady, bo tych nigdy nie jest za dużo. Jedna z nich brzmiała: „nie leć w weekend, bo wtedy wszyscy odpoczywają i albo ich nie zastaniesz pod żadnym telefonem, albo prowadzą życie rodzinne i nie znoszą przybyszów”. Postanowiłem więc polecieć w poniedziałek. Jednak o czym nie pomyślałem ten właśnie poniedziałek był szczególny, gorszy od wszystkich weekendów, czyli najgorszy z możliwych. 4 lipca bowiem przypada święto narodowe USA i akurat tego roku tworzyło, w połączeniu z sobotą i niedzielą, tak zwany długi weekend. Lot do Waszyngtonu był tyleż męczący co atrakcyjny, ale samo lądowanie na międzynarodowym lotnisku Dallas, położonym w szczerej prerii, o czterdzieści mil od miasta, nie stało się wielkim przeżyciem. Prawdziwe perypetie zaczęły się dopiero w chwili, gdy okazało się, że brak nam jednej walizki. Nim spisaliśmy wszystkie protokóły, minęło półtorej godziny. Słyszałem wprawdzie przez megafon coś, co mogło przypominać moje nazwisko, ale w tym momencie zajmowaliśmy się właśnie ową nieszczęsną walizką. Gdy się to wreszcie skończyło, nikt z fundacji już na nas nie czekał. Zacząłem więc telefonować do wszystkich znajomych i po długich próbach udało mi się dodzwonić do Krysi Malinowskiej, mojej młodszej koleżanki sprzed trzydziestu pięciu lat z „Przeglądu Sportowego”. Jej nieszczęśliwy wypadek stał się naszym szczęściem. Przykuta do lóżka złamaną nogą była w ten piękny dzień w domu. Skontaktowała nas ze swoją przyjaciółką, Zofią Michałowską. „Zosinka”, jak ją potem nazywaliśmy, przygarnęła nas na jedną tylko noc, gdyż nazajutrz spodziewała się przyjazdu brata z Europy. Była to pani lat już wtedy około osiemdziesięciu, z przeszłością akowską i sześcioletnim odsiedzianym w PRL wyrokiem za WiN. Moje nazwisko nie było jej obce. Zasypialiśmy kamiennym snem, mimo iż dokoła pękały petardy i kolorowe race, bo Amerykanie ubóstwiają głośne świętowanie. Nazajutrz w Fundacji Fulbrighta bardzo się ucieszyli, że jednak się odnalazłem, zaopatrzyli w czeki i życzyli powodzenia, jako że miałem indywidualny program badań. Wyrazili też żal, że na skutek spóźnienia spowodowanego poszukiwaniem walizki przepadło nam tanie zakwaterowanie w jakimś akademickim campusie na obrzeżach miasta. Gdy jednak obejrzeliśmy ów campus z bliska, radość nasza nie miała granic. Był bowiem dość kiepski, położony daleko od śródmieścia i wcale nie taki tani. Wieczorem w domu Zosi zastałem wiadomość, iż Krystyna pilnie prosi o telefon. - Słuchaj uważnie zaczęła. Dziś rano był do nas telefon od jakiegoś „życzliwego”, który przestrzegł, że przyjechał wysoki urzędnik MSW. Musisz wiedzieć, że Zosia jest tego świadoma, ale się tym nie martw. A więc towarzysze znów dzwonili. Zreanimowali się. Trudno mi się było tym nie martwić, tym bardziej że nadal nie mieliśmy na oku żadnego miejsca, gdzie moglibyśmy spędzić następną noc. Zofia tymczasem nadal była dla nas niezmiernie życzliwa i gościnna. Wysoka, szczupła, ongiś zapewne wybitnie przystojna pani, pochodząca z hrabiowskiej rodziny, prawnuczka Piotra Michalowskiego, głównego przedstawiciela romantyzmu w malarstwie polskim ubiegłego wieku, siostra szefa sekcji polskiej Radia „Wolna Europa”, szykowała wystawną kolację. Gdy już siedliśmy do stołu i popatrzyła na nasze niewyraźne miny, kazała mi rozlać wino i powiedziała: - Panie Cezary, jak pan wie z telefonu Krysi, miałyśmy wiadomość od jakiegoś „przychylnego”, który przestrzegał przed panem. Ale ja jestem za stary wróbel na takie numery. Zbył wiarygodni ludzie za pana poręczyli. A ponieważ przed chwilą zadzwonił mój brat, że przyleci dopiero za dziesięć dni, możecie tu mieszkać do jego przyjazdu. A w ogóle, to mówmy sobie po imieniu. Uściskaliśmy serdecznie wspaniałą damę, ale oczywiście chcieliśmy jak najszybciej znaleźć jakieś lokum, aby nie nadużywać jej gościnności. Nazajutrz pani Zofia zaskoczyła nas wiadomością, że znalazło się dla nas doskonale mieszkanie. Mieściło się ono w samym centrum Waszyngtonu, w District Columbia, podczas gdy Zofia mieszkała po drugiej stronie Potomaku, w Arlington Country, czyli już w Wirginii. Z tajemniczą miną powiozła nas do samego pępka stolicy USA i poprowadziła do jednego z szeregowych domów przy Szóstej ulicy. Wychodzący akurat starszy, chudy pan w szerokim, czarnym kapeluszu i dziwnej pelerynie, próbujący smyczami opanować dwa płowe, wielkie psy szarpiące się na uwięzi w dwie przeciwne strony, zdążył tylko krzyknąć: - Hallo, panie Cezary. Moja teściowa już się nie może doczekać przybycia państwa. Zdumieliśmy się bardzo i tak oto weszliśmy z Grażynką na trzy miesiące w progi cudownego domu. Teściową okazała się hrabina Maria Grocholska, de domo księżniczka Czetwertyńska. Jej nieżyjący mąż był bratem płka dypl. Adama Remigiusza Grocholskiego, dowódcy „Wachlarza”, rodzona zaś jej siostra, Barbara, którą miałem przyjemność poznać w Warszawie, była żoną tegoż Remigiusza. Po prostu, dwaj bracia Grocholscy ożenili się z dwiema siostrami Czetwertyńskimi i teraz oto jedyna z nich wszystkich żyjąca pani istotnie czekała na nasz przyjazd, bo moje książki stały od dawna na półkach w tym domu. Jej zięć, Andrzej Wąsowski, ten w czarnym kapeluszu, którego spotkaliśmy przed domem, był swego czasu bardzo znanym pianistą, a i teraz czas dzielił między wyjazdy na koncerty w Ameryce i poza nią, korepetycje muzyczne dla bardzo już zaawansowanych pianistów, dbałość o dwa płowe, ciągle gryzące się psy Arno i jego syna Velo (z jakiejś cennej rasy używanej w Afryce do polowania na lwy) i wreszcie produkcję wymyślnych przetworów i nalewek. Jego żona Maryjka, córka pani Marii, pracowała w służbie zdrowia. Między takimi ludźmi uwiła nam gniazdko pani Zofia. Trudno było o lepsze miejsce. Do głównej bazy mego działania, czyli do Archiwum Narodowego Stanów Zjednoczonych miałem jeden przystanek metrem lub kwadrans spacerem wspaniałą trasą, przecinającą trawiasty National Mali, gdzie na lewo widniała w dali iglica pomnika Waszyngtona, a na prawo bielała kopuła Kapitolu. Odbyliśmy taki spacer od razu nazajutrz rano i... przeszła nam ochota do spacerowania. Już bowiem o 9.00 rano lał się z nieba żar, temperatura dochodziła do czterdziestu stopni Celsjusza, a wilgotność do dziewięćdziesięciu siedmiu procent. Taka namiastka Wietnamu. A tymczasem dosłownie parę metrów pod naszymi stopami pędziły w klimatyzowanych tunelach szybkie wagony metra. Na drugi dzień zeszliśmy więc do podziemia, odkładając spacery na chłodniejsze dni, których notabene nie doczekaliśmy się. W Archiwum Narodowym panował niesamowity tłok. Kłębili się tam przeważnie czarnoskórzy obywatele USA. Gdy wyjeżdżaliśmy z Warszawy, na ekranach naszych telewizorów pokazywał się co tydzień sympatyczny Kunta Kinte i wszyscy za sprawą autora Korzeni Alexa Halleya przeżywaliśmy razem z K.K. tragedię sprzedanego w niewolę Murzyna. Otóż w USA serial ten rozniecił u wielu imigrantów, szczególnie Murzynów, pasję odnalezienia własnych korzeni, zaś amerykański rząd potraktował ten pęd nadzwyczaj poważnie. Zmikrofilmowano na terenie całych Stanów wszystkie dokumenty mogące się przydać poszukiwaczom, a więc: świadectwa urodzin, metryki chrztu, dokumenty poborowe, poświadczenia wszelkich transakcji niewolnikami, papiery frachtowe statków, także niewolniczych, świadectwa ślubów, zeznania podatkowe, słowem wszystko, co mogło pomóc w odnalezieniu przodków. Wszystkie te mikrofilmy zgromadzono właśnie w National Archives i tam runęła lawina amatorów drzew genealogicznych, którzy najpierw jednak musieli przejść przez krótki, ale skuteczny kurs edukacyjny. W sali kinowej pokazywano gdzie i jak należy szukać potrzebnych dokumentów. W sali czytników do każdej wyświetlarki stała kolejka osób, a wszystkie one ściskały rolkę mikrofilmu w rękach. Doprowadziło to do sytuacji, w której historykom, poszukującym innych materiałów, musiano wydzielić dwa rzędy przeglądarek, tylko dla ich własnych potrzeb. Nie było nas wielu, ale każdy przeglądał dziennie od półtora do trzech tysięcy klatek mikrofilmów, nie mogliśmy zatem czekać w kolejce. Czasem jednak zdarzało się, że któraś z „naszych” przeglądarek była wolna. Nie pamiętam, aby ktokolwiek z „korzeniowców” próbował z niej skorzystać, tak. byli zdyscyplinowani. Obok sali czytników mieściła się sala mikrofilmów. Zmagazynowano tam ponad trzysta milionów mikroklatek. Mnie interesowały wyłącznie mikrofilmy „aleksandryjskie”. Pochodzenie tej nazwy jest dość proste. Gdy Amerykanie w 1945 roku wkraczali do Niemiec, tuż za frontem posuwały się liczne patrole wojskowych szperaczy poszukujących dokumentów. Każde archiwum, którego pobieżny przegląd dawał nadzieję, że może kryć ono interesujące zwycięzców materiały, było ładowane do samolotów transportowych i wysyłane do Waszyngtonu. Na przedmieściu stolicy znajduje się wielka baza wojskowa fort Alexandria. Tam starano się dość dokładnie je przeglądać. Ale że amerykańska orientacja w sprawach europejskich jest oględnie mówiąc dość umowna, całkowitego porządku w tej dokumentacji nie zaprowadzono nigdy. Gdy jednak po kilku latach powstała RFN i Niemcy upomnieli się o swoje archiwa, Amerykanie oddali je bez protestu, mając już wszystko zmikrofilmowane. W miarę jak świat odchodził od wojny, zaś amerykański wywiad wojskowy i gospodarczy zwalniał do szerszego wglądu poszczególne partie materiałów, przekazywano je do Archiwum Narodowego. Tu Amerykanie nie tylko dopuścili badaczy, ale także stworzyli możliwości zakupu kopii poszczególnych rolek przez instytucje naukowe na całym świecie. Do mojego tam pobytu zwolniono cztery spore partie. Nie wiem, ile ich jeszcze pozostaje obłożonych klauzulą tajności i leży w bunkrach z sekretną pieczęcią. Do wprowadzenia stanu wojennego w Polsce i my mogliśmy je w USA kupować. Rzecz została załatwiona typowo „po polsku”: po pierwsze, brak było dewiz, więc kupowaliśmy tylko poszczególne szpule, a po drugie kupowało je pięć różnych instytucji, bez żadnej koordynacji, z czego w trzech znajdowały się zbiory niedostępne dla szerszego grona. Ja zaś miałem jeszcze takie dodatkowe „szczęście” w tych rzekomo ogólnodostępnych placówkach, że ilekroć zamawiałem jakąś rolkę, okazywało się, że właśnie akurat ktoś inny na niej pracował. Jedyną rzeczą, do której dostępu nie można mi było ograniczyć, stały się amerykańskie katalogi materiałów aleksandryjskich znajdujące się w warszawskich placówkach. Dzięki dokładnej ich analizie, wyjeżdżając do USA wiedziałem dość dokładnie, w jakich zbiorach i pod jakimi symbolami mam szukać interesujących mnie dokumentów. Początkowo pracowaliśmy z Grażynką w zgranym tandemie i robota nasza polegała na szybkim przewijaniu jak największej liczby wybranych rolek, spisaniu numerów poszukiwanych klatek i oddaniu wszystkiego do magazynu. Dwa razy w tygodniu moja żona szła na cały dzień do któregoś z licznych i przebogatych muzeów, znajdujących się dosłownie „za rogiem”, ja zaś w archiwum wygarniałem wyselekcjonowane rolki i odbijałem powiększane kserokopie. Nie było jednak mowy o tym, abyśmy mogli pracować dłużej niż cztery godziny dziennie. Siedzenie cały czas z głową w metalowej tubie czytnika, warkot przewijarki i miganie przed oczyma w błyskawicznym tempie klatek mikrofilmów przyprawiały człowieka o mdłości. Po czterech godzinach kompletnie wykończeni wychodziliśmy w skwar i upał. Wtedy jedynym pragnieniem był szybki skok do nęcąco chłodnego metra, skąd mieliśmy już tylko parę kroków do naszego klimatyzowanego pokoju i kuszących zaproszeń pana Andrzeja: - Pani Bożenko, proszę łaskawie wpaść na górę i spróbować, czy ja czegoś tu przypadkiem nie przesoliłem. Pan Andrzej za nic na świecie nie był w stanie zapamiętać, że moja żona ma na imię Grażyna, a nie Bożena. I tak się jakoś składało, że on rano szedł na zakupy mięsno-wędliniarskie, a gdy wracaliśmy z archiwum, Grażynka-Bożenka po krótkim odpoczynku szła na górę go wspomagać. Wieczorem zaś wszyscy domownicy byli proszeni na degustację czegoś, co okazywało się w końcu... nalewką na morelach. To wspólne pichcenie tak mu weszło w krew, że nasz wyjazd do kraju uczynił go człowiekiem nieszczęśliwym. Bardzo często już w Warszawie, w środku nocy budził mnie telefon i pan Andrzej, u którego w Waszyngtonie było dopiero późne popołudnie, mówił: - Panie Czaruniu drogi, proszę się nie gniewać, ale muszę zapytać Bożenkę, czy do farszu do uszek mam dodać paprykę, czy też pieprz. Często jednak się zdarzało, że pan Andrzej czekał na nas ze swymi smakołykami na próżno. Bowiem w połowie drogi między archiwum i domem znajdowało się miejsce naszej rozpusty. Nazywało się ono National Air and Space Museum. Gdy weszliśmy tam po raz pierwszy i Grażynka dojrzała długie szeregi Mustangów, Spitfireów, Tornado, Mirageów oraz dziesiątki innych wspaniałych myśliwców i rakiet, wykrzyknęła: - Ja się zastrzelę. I znów będziemy wojować? Oczywiście były to nadzwyczajne eksponaty, które ja mógłbym oglądać godzinami, moja żona jednak wolałaby na przykład kolekcję Gaugina. Ale wśród kilkunastu różnych sal planetariów, wystaw i tym podobnych, była jedna, jedyna w świecie z półokrągłym, kilkupiętrowej wysokości ekranem, kwadrofonicznym dźwiękiem i nadzwyczaj wymyślnymi efektami specjalnymi. Gasło światło i już byliśmy na przykład w kosmosie. Namacalnie czuliśmy naszą nieważkość i gdy któryś z kosmonautów „lewitowal” w przestrzeni kosmicznej, łapałem się na tym, że i ja pływam rękami tak jak i on. Filmy tam były przeróżne. Podróże balonem, walki lotnicze, skoki ze spadochronem, a wszystkie tak zrobione, że człowiek stawał się współuczestnikiem rozgrywających się wydarzeń. Miały one jedną cechę wspólną. Były dość drogie. Ale dla zadośćuczynienia tej naszej słabości byliśmy gotowi zjeść później całkiem dietetyczną kolację. Po tygodniu, prawie o północy, przywieziono z lotniska odnalezioną walizkę. Sądząc po stemplach na fiszce doczepionej do uchwytu, obleciała ona dwukrotnie kulę ziemską. Kazano sprawdzić zawartość niczego nie brakowało. Później dowiedziałem się od pana Jana Nowaka, że w liniach amerykańskich jest taka zasada, iż jeżeli bagaż nie znajdzie się w ciągu doby, jego właściciel ma prawo dokonać zakupu rzeczy znajdujących się w walizce, a jemu akurat niezbędnych (na przykład frak na koncert lub magnetofon na nagranie wywiadu) i przewoźnik refunduje taki zakup. Trudno, przepadła okazja wzbogacenia się o kilka fraków. Mieszkaliśmy kilkaset metrów od Potomaku. Rzeka to bardzo dziwna, bo choć stosunkowo krótka, to jednak bardzo obfita w wodę. Wystarczy powiedzieć, że jej dolny odcinek jest dużo szerszy od Wisły w jej najszerszym miejscu, a tak głęboki, że do waszyngtońskiego portu rzecznego wpływają pełnomorskie, potężne jednostki. Przy brzegach stoją setki jachtów i łodzi motorowych, od dwuosobowych łupinek po całkiem okazałe już prawie okręty. Pewnej niedzieli zdecydowaliśmy się na eskapadę eleganckim statkiem wycieczkowym w dół rzeki do Mount Vernon. Na wysokim brzegu rzeki znajduje się tu posiadłość Jerzego Waszyngtona z domem mieszkalnym i licznymi zabudowaniami gospodarczymi. Ten popularny skansen jest celem licznych wycieczek, bo w USA wszystko, co liczy ponad dwieście lat, ma kategorię zabytku klasy zerowej. Jakże inna to budowla od naszych europejskich oraz polskich pałaców i zamków. Z kilkunastu pomieszczeń tworzących obszerny drewniany dom mieszkalny z bardzo dużą werandą, tylko parę zasługuje na miano większego pokoju (bo już nie sali), a reszta to maleńkie i często niskie klitki. Dość powiedzieć, że w sypialni państwa Waszyngtonów mieści się zaledwie jedno spore podwójne łoże i nic więcej, bo na dojście do niego pozostało tylko po pół metra od każdej ściany. Za to dom główny jest obudowany prawie dwudziestoma oborami, stajniami i innymi budyneczkami o przeróżnym przeznaczeniu gospodarczym. Rzuca się w oczy purytańska skromność i prostota stylu. Jednak na tego rodzaju całodzienne wycieczki nie mieliśmy ani za wiele czasu, ani środków. W czasie pierwszej, waszyngtońskiej części pobyłu w USA, miejscem przynajmniej mojego codziennego przebywania było archiwum. Pewnego dnia zostawiłem włączony czytnik i wyszedłem do magazynu po następną porcję rolek. Po powrocie zastałem pochylonego nad moją przewijarką wysokiego, młodego brodacza. U dołu wyświetlanego akurat dokumentu widniała wielka pieczęć z hitlerowską „gapą”. Zaczęliśmy rozmawiać i skończyło się na wymianie adresów. Był to pan Michael Mc Queen, amerykański prokurator pracujący w komisji ścigania hitlerowskich zbrodniarzy, w związku z czym często bywał w Polsce. Moje nazwisko nie było mu obce. Obiecaliśmy sobie, że zadzwonimy do siebie w wolnej chwili. Nie przy puszczałem, że Mc Queen stanie mi się potrzebny o wiele wcześniej. Dosyć często spotykaliśmy się z panem Janem, który interesował się rezultatami moich poszukiwań. Pewnego wieczoru, podczas kolacji u państwa Nowaków, pan Jan oświadczył, że jeżeli będzie trzeba, jest w stanie przedłużyć moje stypendium o kolejne dwa, trzy miesiące. W zasadzie liczyłem na to, że uda się interesujące mnie dokumenty niemieckie przekopiować do półmetka mego tu pobytu. Drugą część bowiem miałem zamiar poświęcić na objazd Stanów i Kanady, celem wygłoszenia paru odczytów, spotkania z kilkoma osobami znajomymi bądź to z poprzedniego tu pobytu, bądź z kontaktów nawiązanych w czasie ich pobytu w Polsce. Chciałem też osobiście poznać kilka osób znanych mi już korespondencyjnie. Byli to ludzie parający się tymi samymi sprawami, które i mnie tu sprowadziły. Byłem przekonany, że wszystko to zmieszczę w przyznanych mi dotąd trzech miesiącach, ale perspektywa dodatkowych trzech dawała mi komfort pracy bez pośpiechu. Dzięki naszym gospodarzom poznaliśmy na jednym z przyjęć zaprzyjaźnionych z nimi państwa Korbońskich. Ten ostatni Delegat Rządu RP na Kraj był, mimo podeszłego już wieku, bardzo trzeźwo myślącym politykiem. Z kolei dzięki Zofii Michałowskiej mieliśmy okazję poznać innego wiekowego specjalistę od spraw polskich i problemów ukraińskich na terenie Waszyngtonu, prawie dziewięćdziesięcioletniego już Włodzimierza Bączkowskiego, przedwojennego urzędnika polskiego MSZ. Pan Włodzimierz był teraz emerytowanym pracownikiem biblioteki Kongresu amerykańskiego i osiągnął wielką i rzadką biegłość w orientowaniu się w tej ogromnej instytucji. Często korzystałem z jego pomocy. Na początek pan Włodzimierz obdarował mnie spisem moich książek znajdujących się w posiadaniu biblioteki kongresowej. Było to dla mnie zdumiewające. Mieli wszystkie pozycje, z bardzo niskonakładowym tłumaczeniem na język słowacki Smaku śniegu włącznie. Pewnego dnia zgłosił się telefonicznie Andrzej Pomian, historyk i publicysta. Wyznał mi potem szczerze, że wiedział wcześniej o moim przyjeździe do Waszyngtonu, ale przecież tylu krajowców tu przyjeżdżało... Zdecydował się jednak na ten kontakt po telefonicznej rozmowie z Tadeuszem Żenczykowskim z Londynu, który go do tego kroku zachęcił. Panu Andrzejowi i jego uroczej małżonce zawdzięczamy całodzienną miłą wycieczkę w góry na północ od Waszyngtonu, a także pyszny obiad w restauracji mieszczącej się w gmachu sławnego skandalem politycznym Watergate. Utrzymujemy do dzisiaj miły kontakt korespondencyjny W połowie sierpnia już wiedziałem, że jednak zmieszczę się z moim programem w trzech miesiącach. To, co chciałem spenetrować w National Archives, zostało zrealizowane. Czekała nas teraz półtoramiesięczna ekspedycja na północ i zachód Stanów oraz Kanady. Zaczęliśmy od Nowego Jorku, gdzie koniecznie chciałem osobiście podziękować władzom Instytutu Józefa Piłsudskiego za wyróżnienie przed pięciu laty mego Wachlarza pierwszą edycją ich nagrody specjalnej. Dwugodzinna rozmowa z dziewięćdziesięciopięcioletnim wtedy profesorem Wacławem Jędrzejewiczem, politykiem i żołnierzem o bardzo barwnym życiorysie, okazała się wydarzeniem w moim życiu. Byliśmy też goszczeni przez Bolesława Wierzbiańskiego, redaktora naczelnego „Nowego Dziennika”, największego polskojęzycznego pisma codziennego na emigracji. Bardzo sympatycznym gestem pana Bolesława było to, że pierwszy mój telefon do niego z Waszyngtonu z przekazaniem pozdrowień od wspólnego znajomego zaowocował trzymiesięczną gratisową prenumeratą „Dziennika”, przysyłanego do naszego mieszkania u państwa Wąsowskich. Mieszkaliśmy w Jersey City u Stanisława Paszula, stolarza, prostego żołnierza z Nowogródczyzny, który po dziesięciu latach spędzonych w sowieckich łagrach wyemigrował do USA i tu własnym staraniem kończył akurat wznoszenie na Manhattanie wspaniałego pomnika katyńskiego, zaprojektowanego przez znanego już wtedy w USA rzeźbiarza, Andrzeja Pityńskiego. Wieczorami pomagaliśmy panu Stanisławowi w pisaniu różnych petycji i wystąpień pomnikowych. Był to jeszcze Nowy Jork, ale administracyjnie już stan New Jersey. W niedzielę 14 sierpnia, w przeddzień Święta Żołnierza Polskiego dane nam było uczestniczyć w bardzo podniosłej uroczystości. Tego dnia nasz gospodarz zaproponował wyjazd do Doylestown, zwanego tu amerykańską Częstochową. Jest to ładne sto mil od Nowego Jorku, już w sąsiednim stanie Pensylwania. Tu w 1955 roku bracia paulini z polskiej Częstochowy na 240 akrach pobudowali sanktuarium, w którego głównym ołtarzu umieścili wizerunek Czarnej Madonny. Z biegiem czasu wokół klasztoru powstał rozległy cmentarz, na którym złożone zostały szczątki wielu wielkich naszych rodaków. Spoczęli tu między innymi: gen. dyw. Władysław Bortnowski, gen. bryg. Antoni Chruściel „Monter”, później także Stefan Korboński i inni. W dniu naszej tam bytności na środku cmentarza, w asyście polskich i amerykańskich pocztów sztandarowych licznych organizacji kombatanckich, kompanii honorowej armii USA i licznych przybyszów z całych Stanów, odbyło się poświęcenie pomnika wzniesionego ku czci Polskiego Żołnierza. Autor także Andrzej Pityński nadał mu postać olbrzymiego, wielkości dwupiętrowego budynku, klęczącego husarza wspartego o miecz. Z tej bardzo sympatycznej uroczystości zapamiętałem poza wspaniałą pogodą trzy ciekawe momenty. Otóż spotkaliśmy tu również naszych znajomych harcerzy z pogrzebu „Ponurego” z druhem Stanisławom Broniewskim „Orszą” na czele, którzy nieopodal, po sąsiedzku, uczestniczyli w światowym zlocie harcerstwa polskiego. Film z pogrzebu „Ponurego” wyświetlony na zlocie z taśmy wideo przez harcerzy z ZHR wywołał tu nie lada sensację. Poznałem także młodego brodacza, którym okazał się Andrzej Pityński, autor nie tylko projektu Pomnika Katyńskiego na Manhattanie i Husarza na tutejszym cmentarzu, ale i wspaniałej płaskorzeźby umieszczonej w świątyni w Doylestown, a przedstawiającej Warszawską Pietę Powstańczą, oraz Partyzanckiego Patrolu ustawionego na centralnym placu w Bostonie. I wreszcie moment trzeci, który był kolejnym dowodem, że świat jest jednak bardzo malutki. W czasie piknikowego posiłku panie przeważnie kombatantki lub żony kombatantów oddały się wspomnieniom. Wiele było mowy o zesłaniach w Kazachstanie i na Syberii, przez które prawie wszystkie obecne przeszły, ale dominował oczywiście temat międzywojnia i II Rzeczypospolitej. Jedna z pań raczej niechętnie wspominała, że przed wojną wcale tak słodko nie było, że pan wyciskał z chłopa ostatnią kroplę potu, że zapałkę dzielono na czworo, bo taka była bieda. Słuchały tego do czasu inne, aż wreszcie jedna nie wytrzymała. - Ale też panią w tym Kazachstanie czerwoni przerobili na swoje kopyto. Pewno, że wśród panów też byli ludzie i ludziska. Ja jednak na moich państwa złego słowa powiedzieć nie mogę. Ojciec był strażnikiem leśnym u księcia pana na Wołyniu. Mieliśmy osobny domek i dwie własne krowy, a we wsi była darmowa szkoła, i kursy zawodowe, i straż pożarna, i sklep spółdzielczy, a jak przyszedł dur i pół wsi zległo, to starsza pani księżna z dwiema córkami Basią i Marysią tygodniami nie wychodziły z chałup, tylko ratowały ludzi i nic się nie bały zarazy. A państwo było wielkie, same książęta Czertwertyńscy.. Po powrocie do Waszyngtonu z prawdziwym wzruszeniem opowiadałem teściowej pana Andrzeja, jak to jeszcze po sześćdziesięciu latach ludzie opowiadają sobie aż w Ameryce o dobroci jej mamy, siostry i jej samej. Pani Maria uroniła łzę. Następnym etapem było Toronto. Czekał tu na mnie odczyt w środowisku akowskim i długa, bardzo istotna rozmowa z inżynierem Tworzyańskim. W czasie wojny, w 1944 roku, pod pseudonimem „Ostoja” dowodził on l kompanią w VII bata lionie „Ponurego” na Nowogródczyźnie, a po śmierci tegoż był jego następcą. Teraz mógł miarodajnie zaświadczyć o dramatycznych wydarzeniach w 3 kompanii por. „Tygrysa”. Nie miałem już żadnych wątpliwości, że „Tygrys” własnoręcznie zastrzelił bez sądu swoich żołnierzy, a jego wersja, którą mi opowiadał w 1967 roku, a którą aprobowali milczeniem jego nowogródzcy komilitonowie, była zwykłym łgarstwem. Jak zwykle kochani okazali się Leszek i Lonia Struzikowie i ich dom stal się na pewien czas naszym domem. Leszek, były żołnierz „Nurta”, miał ze mną stały temat do rozmów. Z kolei czekała nas bardzo długa trasa, bo wymyśliliśmy z Grażynką, że z Toronto do Columbus pojedziemy greyhoundem. Zajęło nam to cały dzień z przesiadkami w Buffalo i Cleveland. W Columbus, stolicy Ohio, czekał na nas gościnny dom prof. Jerzego Krzyżanowskiego. Żołnierz lubelskiego AK od „Szarugi”, więzień sowieckich obozów, autor pierwszej wydanej na emigracji książki pod tytułem Generał o Leopoldzie Okulickim, bardzo bolał nad tym, że nie może tej książki wydać w kraju. Chyba obaj nie przypuszczaliśmy, sącząc w upalne popołudnie chłodzone soki, że już za rok warunki polityczne w Polsce zmienią się tak diametralnie, iż będę w stanie pomóc mu tę książkę wydać w Warszawie (ukazała się w 1990 roku nakładem Instytutu Prasy i Wydawnictwa „Novum” pod tytułem Ostatni komendant). Myślę, że nie popełnię pomyłki stwierdzając, że ten pierwszy osobisty kontakt bardzo pogłębił naszą i tak mocną dotychczasową przyjaźń korespondencyjną. Stamtąd przez Indianopolis i Chicago dotarliśmy do Milwaukee. Tu z kolei czekali Zosia i Mundek Banasikowscy. Było to nasze pierwsze spotkanie po trzynastu latach. On miał już za sobą pierwsze wydanie wspomnień w Editions Spotkania Na zew ziemi Wileńskiej, ja dwie edycje Wachlarza, w którym on walczył, słowem spędziliśmy dwie pracowite doby, nieomal bez zmrużenia oka, na bardzo owocnych rozmowach. Akurat 4 września odbywał się w Chicago zjazd delegatów Okręgu amerykańskiego Koła AK, na który zostałem zaproszony jako gość honorowy przez prezesa dra Jana Morelewskiego. Bazą był nam gościnny dom Mariana Pruska. W przeddzień, w czasie jakiejś szalonej wichury, miałem odczyt dla tamtejszych akowców i była to ostatnia okazja do spotkania z bardzo już chorym Zbyszkiem Chałko, niedocenionym poetą pokolenia Kolumbów. Tego też dnia dowiedziałem się, że w Warszawie zmarł mój przyjaciel od co najmniej trzydziestu lat, Staszek Wierzyński. 7 września z największego na świecie lotniska 0’Hara odlecieliśmy Jumbo Jetem do San Francisco. W Kalifornii mieliśmy pozostać do końca września. Małgosia i Michał Sadowscy, niegdyś sąsiedzi z naszego warszawskiego domu, którzy zdążyli wyjechać tuż przed stanem wojennym (ona ceniony profesor elektroniki na uniwersytecie Berkeley, on pracownik firm farmaceutycznych), oddawali do naszej dyspozycji pół swego domostwa, z przepięknym widokiem na zatokę San Francisco i Golden Bridge. Słowem, trzytygodniowy sen na jawie. A do tego pełen program w technikolorze z olimpiady w Seulu, który po nocach oglądaliśmy z siedmioletnim Witkiem. Poznawanie okolic San Francisco zaczęliśmy dość nietypowo. Dom Małgosi i Michała w Oakland był położony na dość stromym zboczu wzgórza, na którego szczycie wznosiła się piękna, w nocy bajecznie oświetlona świątynia Mormonów. To bardzo młode, bo liczące obecnie zaledwie sto sześćdziesiąt pięć lat wyznanie, odegrało i odgrywa nadal wielką rolę w kształtowaniu życia politycznego i moralnego Amerykanów. W Europie postrzega się ich ciągle jako zatwardziałych poligamistów, co już od przynajmniej stu lat nie jest prawdą. Stanowią kościół niewielki, liczący zaledwie półtora miliona wyznawców, przestrzegających bardzo surowych reguł. Mieszkają przeważnie w USA, a ich głównym skupiskiem jest Salt Lake City, stolica stanu Utah. Nazywają się Kościołem Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich, gdyż wierzą, że po Zmartwychwstaniu droga Chrystusa do nieba prowadziła przez ziemię amerykańską z kilkudniowym na niej pobytem. Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się z krótkiego wprowadzenia ich kapłana, który na pamiątkę dał nam ponad pięćsetstronicową Księgę Mormona z kolorowymi ilustracjami, oprawną w granatową skórę ze złoceniami, a wydaną w bardzo poprawnej polszczyźnie. Na pożegnanie oprowadził nas jeszcze wokół bardzo zadbanej i zasobnej świątyni. Poszliśmy dalej, na drugą stronę wzgórza, aż do miejsca, gdzie asfaltowa dróżka kończyła się raptownie stromym urwiskiem. Przed nami ziała bardzo regularna cylindryczna zapadlina o średnicy około trzystu metrów i kilkudziesięciu głębokości. Po jej drugiej stronie asfaltowa dróżka wiła się dalej, a u naszych stóp widniało porośnięte trawą i krzakami rumowisko pełne poskręcanych rur i kawałków blachy. - Ćwierć wieku temu w tym miejscu stało osiedle składające się z szesnastu domów - objaśnił Michał. - Pewnej nocy zatrzęsła się ziemia i gdy rano przyszli tu ludzie, ujrzeli zapadlinę, w której już nikt nikogo nie szukał. Tylko płonący gaz buchał z porwanych przewodów sterczących ze stromych ścian urwiska. Po takim wstępie nie dziwiło nas, że po kolacji gospodarze pokazali nam, którędy prowadzi najprostsza droga na zewnątrz, gdzie się znajdują zapałki i świece, w którym miejscu stoi beczka z wodą, jak się dostać do azbestowych kocy. „zarekomendowali” też framugi najmasywniejszych drzwi, dających nadzieję, że nie zniszczą ich walące się mury. Wszystko to mówili głosem spokojnym, z uśmiechem, ale po tym instruktażu przekonanie, że siedzimy cały czas na beczce prochu, nie opuszczało nas przez trzy tygodnie. Oczywiście nic się nie stało, ale nie mogę powiedzieć, że nic się nie działo. Kalifornijczycy tak są wyczuleni na najmniejsze drgania, że gdy ja na przykład, niczego nie rejestrując, tokowałem bez przerwy, naraz zauważałem czujne spojrzenie Małgosi skierowane na Michała i wiedziałem, że na pewno żyrandol zaczyna się lekko kołysać. Ale nawet nie patrzyliśmy w tamtą stronę, aby nie ulec panice. I jeżeli się człowiek do tego przyzwyczai, może uważać Kalifornię za wspaniałą krainę. Istnieje tylko jedno miejsce, gdzie odzwyczaić się od myśli o trzęsieniu ziemi nie można. Jest to czterokilometrowy odcinek metra z Oakland do centrum San Francisco, prowadzący głębokim tunelem pod równie głęboką zatoką. Tam nie ma chojraków i wszyscy milkną w pędzących z szybkością ponad stu kilometrów na godzinę wagonach. A poza tym jest całkiem OK. Stała temperatura, dwadzieścia pięć stopni Celsjusza, zawsze z lekkim wiaterkiem, osiem miesięcy ciągłego słońca a więc także mniejszych lub większych ograniczeń w zużyciu wody i cztery „zimowe” miesiące bezustannej ulewy. Przybysza spoza Kalifornii, będącego tu w czasie bezdeszczowego lata dziwi mnogość suchych, szerokich, betonowych kanałów na stromych stokach wszystkich pagórków i gór. Każdy się zastanawia czemu służy ta gęsta, zupełnie zdawać by się mogło bezużyteczna sieć irygacyjna. Przestaje się jednak dziwić, gdy zjawi się tu między październikiem a lutym i ujrzy spływające zewsząd kaskady wody. Wtedy trzeba ją jak najszybciej odprowadzić z miejsc, gdzie w każdej chwili może spowodować powodzie, do czekających olbrzymich zbiorników, w których jest magazynowana na suche lato. Należy bowiem pamiętać, że Kalifornia to nie tylko wspaniałe plantacje pomarańczy, ale także ogromne winnice, przeważnie sztucznie nawadniane. A wina kalifornijskie są naprawdę przedniej marki i mają zarówno tu, jak i na świecie dużą rzeszę amatorów. Pierwszą wizytę złożyliśmy w domu prof. Jerzego Lerskiego, człowieka bardzo na emigracji znanego i dla polskiej sprawy zasłużonego. Miał już wtedy ponad siedemdziesiąt lat, a ciągle był aktywny w polonijnym życiu politycznym. Niezmiennie cechował go upór w realizacji swojej linii przewodniej w życiu i polityce. W jednym z pism politycznych przeczytałem, że przed wojną tak zdecydowanie występował przeciwko gettom ławkowym dla studentów narodowości żydowskiej na uniwersytecie lwowskim, że pobito go, łamiąc mu nos. Mimo to stanowiska swego nie zmienił. W czasie wojny, w początkach 1943 roku, jako dwudziestosześcioletni kurier Naczelnego Wodza pod pseudonimem „Jur”, został przerzucony z Anglii do Polski drogą powietrzną (skok na spadochronie). W rok później przedostał się z powrotem do Anglii drogą lądową i morską. Napisał z tego okresu pasjonującą książkę Emisariusz „Jur”. Stefan Korboński w przedmowie do niej stwierdził: „Rolę kurierów z Warszawy odegrało około trzydziestu osób. Niektóre z nich ogłosiły już swe wspomnienia. Na pierwszym miejscu stawiam wśród nich książkę Lerskiego.” Później był sekretarzem osobistym premiera rządu RP na uchodźstwie, Tomasza Arciszewskiego. Po wojnie powrócił do historii i nauk politycznych. Napisał wiele książek, wykładał te przedmioty na uniwersytetach w Pakistanie, na Cejlonie i w Japonii. Ostatnio zaś w San Francisco. Ale Japonia wywarła na nim największe wrażenie. Do jego domu jechało się trolejbusem bardzo długo, kilkanaście kilometrów, wzdłuż Golden Gate Park największego śródmiejskiego parku świata. Trolejbus miał pętlę pod jego domem, dalej jest już tylko betonowy wal ochronny i bijące o brzeg wielkie fale otwartego Pacyfiku. To miejsce nazywa się Point Lobos. Kiedy po obiedzie staliśmy na balkonie, oczywiście z widokiem na Pacyfik, „Jur” powiedział: - Wiecie państwo, czasem odnoszę wrażenie, że gdybym przy dobrej widoczności bardzo natężył wzrok, chyba dostrzegłbym Japonię. Nie byliśmy pierwszymi z rodaków, którzy po przyjeździe na Zachodnie Wybrzeże skierowali swe kroki przede wszystkiem do Jerzego Lerskiego. Gdy wymieniał nazwiska wszystkich, którzy siedzieli lub spali na kanapie, na której właśnie siedzieliśmy, dostałem zawrotu głowy. Miał rację Mundek Banasikowski, doradzając, aby po przyjeździe najpierw przyjść tutaj i wysłuchać jego wskazówek. Już najbliższa przyszłość miała mnie przekonać, że dzięki jego radom co najmniej dwukrotnie uniknąłem niezręcznych sytuacji. W kilka lat później dowiedziałem się, że zmarł. Stanowczo przedwcześnie. O wielu rzeczach, o których wiedział, napisał w swoich książkach, obawiam się jednak, że wiedzę o wiele szerszą zabrał ze sobą do grobu. Największa atrakcja tego miasta sławny tramwaj o napędzie linowym, jeżdżący po nadmorskich, pagórkowatych uliczkach San Francisco, strome skały i wysokie mury więzienia na wyspie Alcatraz wystającej z samego środka zatoki, rybackie zabytkowe nabrzeże, niezwykle kręta, slalomowa wręcz ulica Lombard, wszystko jest tu niepowtarzalne. Ale my przyjechaliśmy nad Pacyfik nie tylko po to, by zwiedzać i podziwiać. Po pierwszym tygodniu pobytu zdecydowałem się na wypad do Los Angeles. Miałem tam umówionych kilka ważnych spotkań. Grażynka pragnęła dalej zwiedzać San Francisco, więc została. Partyzantów miała chwilowo szczerze dość. Na lotnisku w Mieście Aniołów zgodnie z umową czekał na mnie Tadzio Borowski. Poznaliśmy się już wcześniej w Warszawie. Oczywiście akowiec, powstaniec warszawski o pseudonimie „Irek”. Zapalony fotograf i skaut od sześćdziesięciu pięciu lat. Bardzo ceniony w amerykańskim skautingu, czego dowodem było nadanie mu odznaki Srebrnego Bobra, jako jednemu z pięciu ludzi na świecie. Tadeusz zaczął nasz program zaskakującym pomysłem. Pojechaliśmy bowiem prosto na cmentarz. Nazwać jednak Forest Lawn cmentarzem byłoby zdecydowanie pomyłką. Ten przepiękny, ogromny park, rozciągający się na kilkuset hektarach, jest przede wszystkim niepowtarzalnym przybytkiem kultury. Zgromadzono w nim kopie największych rzeźbiarskich arcydzieł z całego świata, a w najokazalszej z dwudziestu wzniesionych tu świątyń i innych wielkich budowli, znajduje się panteon Kalifornii. W wielkiej sali o łukowym sklepieniu, pod wysokim i szerokim witrażem przed stawiającym Ostatnią Wieczerzę, spoczywają w niszach pod marmurowymi płytami szczątki najwybitniejszych twórców zasłużonych dla Kalifornii. Nisz jest dziewięć, z czego tylko jedna jeszcze wolna. Pozostałe zajmują: Gutzon Borglum, rzeźbiarz, który w skałach Mount Rushmore w południowej Dakocie uwiecznił olbrzymimi profilami czterech amerykańskich prezydentów; Carrie Jacobs Bond, jeden z największych kompozytorów amerykańskich; Robert Andrews Millikan, profesor fizyki, laureat nagrody Nobla; Rufus B. Von Kleinsmid, uczony i pisarz; Rudolf Friml, także wybitny kompozytor Ameryki; Hubert Eaton, - fundator i twórca Forest Lawn i... Jan Styka, malarz i autor Ukrzyżowania, który w Polsce znany był rodakom przede wszystkim jako współtwórca wraz z Wojciechem Kossakiem Panoramy Racławickiej, a poza tym z dość prześmiewczej anegdoty. Głosi ona, iż w pewnym okresie swej twórczości Jan Styka, człowiek bardzo pobożny, otrzymał zamówienie na namalowanie obrazu Matki Boskiej. Z wielkim przejęciem malował go dniami i nocami i nic z tego nie wychodziło. Gdy ze znużenia pewnej nocy przysnął nad sztalugami, pojawiła mu się Matka Boska i powiedziała: - Słuchaj Styka, ty mnie nie maluj na klęczkach. Ty mnie maluj dobrze. Następnym więc punktem programu był wielki budynek, w którym znajduje się tylko jedna sala, z kilkuset amfiteatralnie ustawionymi, wyściełanymi fotelami. Przed nami ogromna scena przysłonięta wiśniową kotarą. Sala powoli się zapełnia. Gaśnie światło. W kompletnej ciemności słychać szelest rozsuwanej kotary. Przez głośniki płynie opowieść wprowadzająca nas w czasy Poncjusza Piłata. Zagłusza ją jakiś gwar i pobrzękiwanie broni. I oto punktowy reflektor ostrym strumieniem jaskrawego światła wydobywa z mroku tam, gdzie jeszcze przed chwilą wisiała wiśniowa kotara grupkę rzymskich legionistów, którzy naporem tarcz i razami włóczni oraz batogów, starają się zepchnąć do tyłu rozwrzeszczany, żydowski tłum. Po chwili w ten gwar ludzi i świst batogów wdziera się stukot młotka. Następny reflektor wyrywa z ciemności kolejny jasny krąg, w którym półnagi, spocony cieśla zbija z bali leżący krzyż, a drugi obok niego kopie w kamienistym gruncie dół dla osadzenia tego narzędzia kaźni. I tak trwa piękny spektakl. W ciemności ciekną minuty, z głośników płynie opowieść, często towarzyszą jej odgłosy kopyt przeganianych osiołków, słowa wyroku odczytywanego przez centuriona, lament kobiet. I każdemu takiemu anonsowi towarzyszy nowa, jaskrawa plama na płótnie i coraz więcej pojedynczych fragmentów tej układanki pozwala się domyślać co jest z boku, przykrytym jeszcze mrokiem. Gdy wreszcie oświetlonych punktów jest już ze trzydzieści, z głośników płyną donośne tony fanfar, narasta grzmot kotłów oraz bębnów i całą scenę zalewa światło. UKRZYŻOWANIE! Widzimy je w całym ogromie. Ale by je naprawdę objąć wzrokiem, trzeba wykonać półkolisty ruch głową. Od strony prawej, do strony lewej. Inaczej nie ogarnie się czegoś, co ma sześćdziesiąt metrów długości i czternaście wysokości. Pełne burych chmur niebo, potężne mury otaczające Jeruzalem, szeregi legionistów, kłębiący się tłumek, zbolała Matka w otoczeniu kobiet, puste miejsce, a w nim krzyże, cieśle, łotry i On w białej szacie. Gdy kończy się widowisko, trzeba chwilę pomilczeć, chwilę pokontemplować. Miał rację Tadeusz decydując, że od tego zaczniemy zwiedzanie tego miasta. Kto to obejrzy, nie ma wątpliwości, dlaczego Kalifornijczycy tak Stykę wynieśli ponad innych.A dlaczego nie my, dlaczego nie u nas? Historia jest bardzo prosta. Obraz ten Polska posłała na Wystawę Światową do USA w początkach lat dwudziestych i z powodu jakichś komplikacji celnych nie mógł on ani zostać wpuszczony do Stanów, ani wypuszczony z nich. Leżał więc w magazynach kilka lat, prawie już zapomniany, aż Hubert Eaton, fundator Forest Lawn, wykupił go z celnej niewoli, przewiózł nad Pacyfik, wybudował dla tego jednego obrazu amfiteatralną widownię w wielkim pałacu i uczynił go największą atrakcją tego miejsca. A że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, miałem się wkrótce przekonać. Tadeusz, którego pierwsza zmarła żona, artystka-graficzka, była przez wiele lat prawą ręką Walta Disneya w jego imperium filmów rysunkowych, żywi dla niego specjalny kult. Skromny i dość zaniedbany grób Disneya znaleźliśmy w jakiejś kwaterze, bardzo odległej od centrum nekropolii, dosłownie pod murem. Gdy w kilka dni później upomniałem się o odwiedziny w miejscu spoczynku Marilyn Monroe, powieziono mnie na inny cmentarz, położony tuż, tuż pomiędzy dwiema bardzo ruchliwymi i głośnymi magistralami drogowymi i tam jedna z kilkunastu „szuflad” w betonowej ścianie nosiła skromny napis jej imię i nazwisko. I żadnego, poza moim, kwiatka. Ona! Bożyszcze świata! Okazuje się, że nie każda podziwiana i autentycznie kochana za życia amerykańska gwiazda, po śmierci jest przedmiotem takiego histerycznego uwielbienia, jak na przykład Elvis Presley. Choć jadąc tu program miałem bardzo napięty, okazało się, że po przyjeździe na plan pierwszy wysunęła się sprawa całkiem niespodziewana. Otóż kalifornijskie środowisko akowskie było od kilku miesięcy poruszone nadzwyczajnym odkryciem. W tutejszym Who is who m California pojawiło się nazwisko osobnika przedstawionego tam jako zasłużonego działacza polonijnego, szczególnie komitetu parafialnego polskiego kościoła w San Francisco. Uruchomiło to bardzo rozległą korespondencję pomiędzy Europą i Ameryką, a także liczne rozmowy telefoniczne na długich dystansach. Człowiek ten był bowiem akowcem z Łodzi. W 1943 roku ich kilkunastoosobowa siatka wpadła. Zaczęło się ciężkie śledztwo. Wszyscy trzymali się mocno, dokąd było można. Pierwszy załamał się tenże. Nie był to czyn godny pochwały, ale nikt nie zna swej granicy... Więc o to do niego pretensji nie zgłaszali. Ich po procesie albo wykończono na miejscu, albo skierowano do więzień i obozów. On został wypuszczony na wolność. I tu powinien był zacząć szukać możliwości rehabilitacji w walce. Ale tego nie zrobił. Sypał dalej, na polecenie gestapo wchodził w kolejne konspiracyjne siatki po to, by je wydawać. I tego mu darować nie mogli. Po wojnie zniknął jak kamfora, a byli koledzy ofiary jego donosów, gdy zawiodły poszukiwania prowadzone przez władze, rozpoczęli śledztwo na własną rękę. Trwało ono czterdzieści dwa lata. I kiedy wydawało się, że sprawa jest definitywnie przegrana, komuś wpadł w ręce egzemplarz Who is who in California. Natychmiast powiadomiono wszystkie stanowe władze śledcze Kalifornii i czekano na rezultat. Tymczasem rezultatu nie było. Człowiek żył sobie nadal spokojnie. Uruchomiono więc akowskie kontakty w Waszyngtonie, które zainteresowały sprawą władze federalne. I znów nic. Okazało się, że poszufladkowanie kompetencyjne biurokracji amerykańskiej jest tak samo dokładne jak w Europie, a także w Polsce. Gdy teraz poproszono mnie o pomoc, aby ruszyć tę sprawę od strony polskiej, krajowej, uznałem, że będzie to droga słuszna, ale dopiero po wyczerpaniu wszystkich możliwości amerykańskich. Zatelefonowałem więc do Waszyngtonu, do prokuratora Mc Oueena, który w moim pojęciu w pierwszym rzędzie powinien być adresatem wystąpienia kolegów akowców. Usłyszawszy ode mnie (po raz pierwszy) o całej sprawie, pan Mc Queen bardzo się nią przejął. Natychmiast został mu wysłany faksem komplet dokumentów. Prokurator wszczął skrupulatne poszukiwania, ale osobnik zniknął. (Gdy wiosną 1997 roku dopingowany przeze mnie Tadeusz zapytał o niego, otrzymał odpowiedź, iż ten zmarł w 1993 roku.) Następnym punktem programu było spotkanie z kolejnym Tadeuszem, tym razem Bieleckim. Korespondowaliśmy ze sobą ładnych parę lat. Sam przez wiele lat redagował i drukował, własnym sumptem wydając „Biuletyn Informacyjno-Historyczny Akowiec”, gruby i dużego formatu, a gdy w latach dziewięćdziesiątych wydał setny numer, miejscowy Oddział Koła AK uznał kontynuowanie owego wydawnictwa za rzecz zbędną. Taki był koniec ćwierćwiekowego wysiłku. Tadeusz spędził okupację na Kielecczyźnie, powiązany był z siatką „Jędrusiów”, po wojnie znalazł się na emigracji. Doktoryzował się na PUNO (Polskim Uniwersytecie na Uchodźstwie) w Londynie. Jego praca doktorska Podziemna walka o Polskę Niepodlegli jest chyba najgrubszą pracą, jaką ktokolwiek napisał, liczy parę tysięcy stron i właściwie stanowi monografię całego polskiego podziemia w czasie II wojny. Edycja książkowa pod tym samym tytułem, która ukazała się w Filadelfii w końcu lat siedemdziesiątych, jest tysiącstronicowym (licząc strony maszynopisu) skrótem pracy doktorskiej. Nic dziwnego, że u tego z kolei Tadeusza spędziłem trzy pełne doby. Z obu Tadkami zaś zrobiliśmy bardzo dla mnie ciekawą wycieczkę do płka Mariana Kamińskiego, dowódcy Zgrupowania „Żaglowiec” w czasie Powstania Warszawskiego, który swoją farmę z kilku krowami, parą koni, stadkiem mułów i dwiema kozami; miał w Rio Grande koło San Bernardino, czyli na samej granicy nadmorskiego pasa południowej Kalifornii, jeszcze jako tako zamieszkałego. Tu już zaczynała się zestepowiała, pustynna preria i przy piekącym słońcu hulał wiatr, tocząc po piasku kule jakiejś wysuszonej rośliny. Nie pomagały nawet klimatyzacja i whisky z dużą ilością lodu. Wyczuwało się sąsiedztwo Meksyku nie tylko w biedzie, stylu zabudowy, słomianych sombrerach, przewadze czarnowłosych mieszkańców, języku, ale przede wszystkim w niesamowitej spiekocie. Kolejną wyprawę podjąłem do Costa Mesa. Znów wspaniała plaża, palmy i spienione fale otwartego Pacyfiku. W ładnym bungalowie mieszkał tu pan Skarbek. Nikogo bez rekomendacji nie przyjmował, ale że nasza przyjaciółka z San Francisco, Małgosia, była kuzynką jego żony, drogę miałem przetartą. Pan Skarbek nazywał się w rzeczywistości Antoni Dąbrowski, miał stopień pułkownika, w czasie wojny znany jako „Bohun”, pełnił funkcję dowódcy Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sil Zbrojnych. Ta konspiracyjna barwa nie jest moją specjalnością, ale historyk zajmujący się sprawami AK nie może nie ocierać się i to dość często o sprawy związane z NSZ, BCh i AL, a szczególnie, gdy zajmuje się Kielecczyzną. Ze swych badań zapamiętałem to przenikanie się działań poszczególnych oddziałów właśnie w regionie sandomierskim i świętokrzyskim. Znałem też niezbyt pochlebne opinie środowisk akowskich o Brygadzie Świętokrzyskiej, pochodzące z czasów wcześniejszych niż PRL-owskie, a jednocześnie spotykałem się na różnych innych terenach z bardzo pozytywnymi ocenami walki oddziałów NSZ z Niemcami. Postanowiłem więc sprawdzić rzecz u źródła. Przygotowałem się do tej wizyty starannie, książkę pika „Bohuna” Byłem dowódcą Świętokrzyskiej Brygady NSZ przeczytałem bardzo dokładnie. Jednak sformułowania książkowe nie dawały mi pełnego obrazu wydarzeń, chciałem dowiedzieć się czegoś więcej. Brygada Świętokrzyska została powołana do życia w sierpniu 1944 roku, gdy sowieci prowadzili zacięte walki o rozszerzenie przyczółka baranowsko-sandomierskiego na lewym brzegu Wisły. Niemcy, z każdym dniem nasycając teren nowymi oddziałami, wzmacniali zaplecze swego frontu na Kielecczyźnie, a więc i region świętokrzyski. Z kolei oddziały partyzanckie AK skoncentrowane w Korpus Kielecki, maszerowały na północ, na pomoc Warszawie. AL-owcy zaś, opierający się w znacznej mierze na sowieckich zrzutkach, jeńcach i uciekinierach z kolaboranckich formacji, wzmagali aktywność bojową, dopingowani bliskim sąsiedztwem frontu. Brygada ta powstała z istniejących na terenie Kielecczyzny, a także z przyby łych tu z Lubelszczyzny, dokąd zbliżał się front, oddziałów partyzanckich NSZ „Stępa”, „Żbika”, „Łosia” i innych. Składała się z dwóch pułków: 204 już istniejącego od paru tygodni i 202 właśnie formowanego, z których każdy miał po dwa trzykompnijne bataliony. Początkowo stan jej wynosił ponad ośmiuset ludzi, później zaś od stycznia do czerwca 1945 wahał się między tysiącem dwustu a tysiącem sześciuset ludzi. Dziesięciomiesięczny okres istnienia Brygady, można pod względem rodzajów działania podzielić na dwa dość zasadniczo się od siebie różniące okresy Pierwszy, od sierpnia 1944 do stycznia 1945 roku, był to czas organizowania jednostki na terenie Kielecczyzny i kilkunastu tamże utarczek oraz walk z partyzantką komunistyczną (Fanislawice, Rząbiec, Sekursk, Węgrzynów) i Niemcami (Kurzelów, Raszków, Zagnańsk, Radoszyce, Caców, Kempa, Marcinkowice). Okres drugi jest co najmniej kontrowersyjny, a właściwie w miarę prowadzenia rzetelnych badań historycznych coraz bardziej jednoznaczny. W chwili bowiem rozpoczęcia przez Armię Czerwoną ofensywy styczniowej znad Wisły, Brygada praktycznie nie tylko zawiesiła działania bojowe wymierzone przeciwko Niemcom, ale została nawet wprowadzona na listy zaopatrzenia żywnościowego Wehrmachtu i nie niepokojona przezeń, przeszła za niemiecką linię frontu: w I etapie (do 6 lutego 1945) aż do Kaubitz pod Wałbrzychem, w II etapie (do 13 kwietnia 1945) do Rozsiani w okupowanej Czechosłowacji, i w III etapie (do 30 kwietnia 1945) do Holysova pod Pilzno. Po kilku następnych miesiącach i zakończeniu wojny przemieściła się pod Norymbergę. W czasie zapoznawania się z poczynaniami Brygady szczególnie w drugiej połowie jej działań (a raczej niedziałań) w umyśle historyka musiała się nagromadzić taka ilość wątpliwości, że byłoby zbrodnią nie próbować ich rozproszyć, mając możność rozmowy z samym wodzem, szczególnie, że jego książka, wydana prawie cztery lata wcześniej, praktycznie niczego w tej materii nie wyjaśniała. Spodziewałem się, że pułkownik, uprzedzony przez Małgosię telefonicznie, o czym pragnąłbym z nim rozmawiać, zechce się do tego spotkania przygotować. Tymczasem spotkało mnie rozczarowanie. Naprawdę wyśmienicie przygotowany zastałem tylko stół biesiadny. Zadałem płkowi Skarbkowi-Dąbrowskiemu trzy pytania. Na dwa najważniejsze otrzymałem odpowiedzi identyczne jak na kartkach książki. Gospodarz nie przeczył, że przez cztery miesiące przemarszu przez zaplecze niemieckiego frontu Wehrmacht nie tylko nie niepokoił wojska NSZ, ale nawet dostarczał Brygadzie gratisowo racje żywnościowe dla pełnego stanu ludzi. Brygadzie pozwolono także zachować całą posiadaną broń i amunicję, z cekaemami włącznie. Na jakiej podstawie? Dlaczego jej nie rozbrojono, a żołnierzy nie odesłano co najmniej do obozów jenieckich, tak jak to zrobiono z powstańcami warszawskimi? - Niemcy się nas bali - powiedział zupełnie poważnie pułkownik, a widząc moje rozszerzające się ze zdumienia oczy szybko dodał - oczywiście oni mieli zdecydowaną przewagę, ale wiedzieli, że my jesteśmy zdeterminowani i broni bez walki nie oddamy. Wiosną 1945 roku Brygada kwaterowała w Czechach, w samym środku koncentracji kilkusettysięeznej Grupy Armii feldmarszałka Ferdinanda Schórnera, która potężnym uderzeniem od południa miała zwinąć lewe skrzydło frontu sowieckiego i odblokować okrążony Berlin. Jaka to była siła, odczuła na swej skórze II Armia Wojska Polskiego, piętnastokrotnie liczniejsza i o niebo lepiej uzbrojona od Brygady. Schórnera znano z tego, że bezwzględnie wykonywał wszystkie rozkazy Hitlera, a miał pod swoją komendą samych ciężkich czołgów więcej, niż płk „Bohun” żołnierzy. Żaden jednak z tych argumentów nie potrafił przekonać gospodarza o tym, że jego twierdzenie nie jest wiarygodne. Przeszedłem więc do sprawy drugiej. Na przełomie drugiej i trzeciej dekady kwietnia 1945 roku, bodajże w samą rocznicę urodzin Hitlera, zostały przerzucone z Czech na Kielecczyznę cztery patrole wywiadowcze z radiostacjami, w tym jeden czeski i trzy Brygady. Nie byłoby to specjalnie dziwne, gdyby nie fakt, że zrzucono je tam na spadochronach z niemieckiego junkersa. Oczywiście UB wygarnęło prawie wszystkich uczestników tego desantu, część zastrzelono w czasie obław, paru zakatowano w śledztwie, nie wielu stanęło przed trybunałem i otrzymało wyroki proporcjonalne do szczerości wykazanej podczas dochodzeń. Obawiam się, że do dzisiaj już żaden z nich nie żyje. Kiedy zapytałem pułkownika, jak to było z tym niemieckim samolotem, padł pseudonim: kpt. „Tom”. W książce „Bohuna”, wśród wszystkich nazwisk, jakie owemu kapitanowi się przypisuje, brak tego najprawdopodobniejszego Herbert Jung. Wyczytałem tam, że „Tom” nigdy ani do NSZ, ani do Brygady nie należał, że ciążyły na nim wyroki śmierci wydane zarówno przez NSZ, jak i AK za współpracę z Niemcami, że to on, przy pomocy samego SS Hauptsturmfuhrera Paula Fuchsa, pomógł Brygadzie wyjść z GG, on też pomógł zabrać się patrolom na pokład niemieckiego samolotu transportowego. Dowiedziałem się też, że płk Dąbrowski prawie wcale „Toma” nie znal. Kiedy podzieliłem się z nim moimi zastrzeżeniami co do tych rewelacji, padło bardzo wieloznaczne zdanie: - No comment. A przecież wcale nie jest takie pewne, że „Tom” do NSZ-u nie należał i że „Bohun” go prawie nie znał. Podobno miał rozkaz zlikwidowania „Toma” na podstawie wyroku NSZ za współpracę z gestapo, jednak nie tylko wyroku nie wykonał, ale jeszcze powierzył „Tomowi” wywiezienie z Polski, zajętej już przez Armię Czerwoną, osoby sobie najdroższej narzeczonej. To fakt, że „Tom” poruszał się po gabinetach radomskiego gestapo ze swobodą współgospodarza, ale prawdą też jest (a mam te informacje od osób wiarygodnych), że tak samo dobrze czuł się w NKWD w Pilznie i w wydziale politycznym amerykańskiej żandarmerii armii gen. Pattona w Bawarii. Wszystko to nie zmienia faktu, że Brygada korzystała przez cały czas ze wsparcia niemieckich formacji wszelkiej maści i nie mogło to być skutkiem słabości do niej „Toma”, którego niewątpliwie szerokie kontakty nie wystarczyłyby, aby wyjednać aż takie awanse i fawory. Cała moja argumentacja natrafiała jedynie na uprzejme milczenie gospodarza. Przeszedłem do pytania trzeciego, z powodów na poły prywatnych, choć nie tylko. W połowie lat osiemdziesiątych toczyłem na łamach „Polityki” ostry spór z Władysławem Machejkiem, człowiekiem dziś już nieżyjącym i zapomnianym, ale jeszcze dziesięć lat temu aktywnym i aroganckim partyjniakiem o bardzo pokręconym życiorysie, który pozwolił sobie w jednej z kieleckich gazet na atak wobec oficerów kontrwywiadu obwodu opatowskiego AK. Machejek zarzucił im po prostu współdziałanie z niemiecką żandarmerią. Z Machejkiem polemizować wtedy nie było łatwo. Redaktor naczelny „Życia Literackiego”, członek egzekutywy KW PZPR w Krakowie, poseł kilku kadencji, literat, laureat wielu wysokich nagród państwowych, autor paru książek, w tym wznawianych nieustannie lektur szkolnych, przyjaciel najważniejszych i najgroźniejszych ludzi w PRL, mógł używać (i używał) w polemikach argumentów wszelkich, nie przywiązując wagi do tego, czy są prawdziwe. Jego przeciwnicy zaś w tym także ja tym mniej mogli wytaczać przeciw niemu argumentów, im bardziej były prawdziwe. Nigdy nie mogłem postawić mu publicznie zarzutu ani posłużyć się dowodami na to, że sam Machejek, ten Katon, głosiciel w PRL moralnych i niepodważalnych prawd, był na przykład jednym z pierwszych autorów publikujących w niemieckiej gadzinówce. W ostatniej dekadzie września i pierwszej października 1939 roku w krakowskim „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”, uruchomionym już przez władze okupacyjne i będącym pod ich nadzorem, zamieścił trzy części wyjątkowo prymitywnych opowiadań, których fotokopie mam w moim archiwum. Nie mogłem o tym napisać nie tylko w PRL, bo wtedy Machejek był za mocny, nie mogłem tego zrobić także po upadku komunizmu, między innymi w „Gazecie Wyborczej”, bo wtedy Machejek już nie żył, więc „nie wypadało”. Nie mogłem także ujawnić podejrzenia, którego prawdziwość mógł albo potwierdzić albo zanegować tylko pik „Bohun”. W jednym z ostatnich PRL-owskich, bardzo rozszerzonych wydań książki Rano przeszedł huragan Machejek często cofa się w czasie i niby to w malignie snuje opowieści o swoim partyzanckim działaniu, między innymi o boju z Brygadą Świętokrzyską pod Rząbcem 8 września 1944 roku. Pisze zaś tak pokrętnie, że trzeba wiele na ten temat wiedzieć, aby się domyślić, iż te opowieści są nie tylko bredzeniem chorego. Podejrzenia wSŻAKże to za mało, potrzebny mi był dowód. Sięgnąłem więc do wspomnień „Bohuna”. Według nich Brygada zaatakowała przygotowujące na nią zasadzkę dwustuosobowe komunistyczne zgrupowanie składające się z oddziału AL „Tadka Białego” oraz kompanii zrzutków sowieckich kpt.Iwana Iwanowicza Karawajewa (a nie Karajewa, jak pisze dowódca Brygady). Dzięki elementowi zaskoczenia i czterokrotnej przewadze Brygada, po krótkiej walce, zmusiła przeciwnika do kapitulacji. Jak podaje dalej „Bohun”, cała zrzutowa kompania skoczków sowieckich podjęła zbiorową próbę ucieczki, zaatakowała konwój i ten wystrzelał wszystkich około siedemdziesięciu pięciu łudzi z broni maszynowej. Część AL-owców z oddziału „Tadka Białego”, którym udowodniono bandytyzm, została rozstrzelana, nieliczni pozostali zaś zgłosili chęć wstąpienia do Brygady i w ten sposób ocaleli. „Mój ordynans pochodził z grupy Tadka Białego” kończy swój opis płk „Bohun”. Do tego właśnie fragmentu książkowych wspomnień nawiązałem w rozmowie z pikiem Dąbrowskim w jego domu na przedmieściach Los Angeles: - Czy ten ordvnans to był Władysław Machejek? - Tak. - Czy pan wiedział, jaką pełnił funkcję u „Tadka Białego”? - Proszę pana, przecież nie byliśmy idiotami. Jeżeli złapaliśmy kogoś, kto miał największy i najcięższy plecak, a w nim, zamiast amunicji i jedzenia, targał maszynę do pisania i cały plik rozkazów oraz instrukcji, nie mieliśmy wątpliwości, że to politruk. - Co u was równało się wyrokowi śmierci. A on jednak przeżył. Dlaczego? - Bo na to zasłużył lojalną z nami współpracą podczas przesłuchiwania innych AL-owców. Dlatego nie podzielił losu swoich kolegów, a nawet został moim ordynansem. - Jednak po miesiącu uciekł z Brygady. I pan nie posłał za nim pościgu. - Nie potrzebowaliśmy słać pościgu, bo ludność nam i tak donosiła o każdym jego kroku. Wiedzieliśmy u kogo się ukrywa, z kim się kontaktuje. - Przecież mógł was sypnąć. - On nas? Przecież my nazajutrz byliśmy już o trzydzieści kilometrów dalej. On nas sypnąć nie mógł, za to jego ucieczka była nam nawet na rękę. U nas bowiem zostałby co najwyżej ordynansem. A u swoich miał szansę zajść o wiele wyżej. I gdyby zaszła taka potrzeba, tam właśnie mógł nam się o wiele bardziej przydać. - Czy taka potrzeba zaszła? - No comment. To mi wystarczyło. W sumie, choć w głównych sprawach nie udało mi się uzyskać od pika „Bohuna” wyczerpujących wiadomości, to owa trwająca całe popołudnie i wieczór rozmowa dała mi wiele materiału do różnego rodzaju dociekań. W Los Angeles czekało mnie jeszcze jedno ważne spotkanie. Umawiałem się na nie korespondencyjnie już od dwudziestu lat. Chodziło o wizytę u rotmistrza Józefa Świdy „Lecha”, jednej z najbarwniejszych, a także najtragiczniejszych postaci akowskich działań tak w konspiracji, jak i partyzantce. Podchorąży „Lech” nie przerwał swej wojaczki w końcu września 1939 roku, lecz prosto z frontu zameldował się u mjra „Hubala” na Kielecczyźnie, gdzie spotkał swego ciotecznego brata, kpt. dypl. inż. Macieja Kalenkiewicza „Kotwicza”. Po śmierci mjra „Hubala” i rozbiciu oddziału, „Lech” został jesienią 1940 roku skierowany do wywiadu dalekiego zasięgu ZWZ-AK. Gdy w czerwcu 1941 roku Niemcy uderzyli na sowietów, siatki wywiadu AK rozwinęły się także na wschodzie i dowódcą rozległej placówki najpierw w Wilnie, a potem w Mińsku litewskim został „Lech” wówczas już w stopniu porucznika. Aresztowany latem 1942 roku, przesiedział pół roku w więzieniu w Wilnie, skąd w grudniu został wykupiony. Po „obeschnięciu” w Warszawie, w lecie 1943 roku skierowano go do Okręgu „Nów” czyli Nowogródzkiego, gdzie objął dowodzenie nad Nadniemeńskim Zgrupowaniem Partyzanckim AK. Na jesieni miał już pod swoją komendą ponad tysiąc ludzi, na co złożyły się oddziały, z których później powstały bataliony: I por. „Rycha” Władysława Żogło, III ppor. „Rablewskiego” Bolesława Piaseckiego i bardzo już rozrośnięty IV ppor. „Wagnera” Czesława Zajączkowskiego. W tym czasie partyzantka polska nad Niemnem znalazła się w orbicie różnych oddziaływań zarówno niemieckiego wywiadu wojskowego, jak i sowieckiej partyzantki. Ta ostatnia starała się za wszelką cenę zniszczyć w zarodku potężniejący polski ruch partyzancki. Im bliżej zimy, tym liczniejsze stawały się akty agresji ze strony sowieckich brygad, wymierzone przeciwko polskim oddziałom. Nasiliły się próby ich rozbrajania, połączone z masowymi mordami. Głośno było w końcu sierpnia 1943 roku o rozbiciu i wymordowaniu ponad siedemdziesięciu żołnierzy z polskiego oddziału AK por. „Kmicica” nad jeziorem Narocz, a jeszcze głośniej o rozbrojeniu w dniu l grudnia w Puszczy Nalibockiej pięciusetosobowego Zgrupowania Nalibockiego AK, którego cały sztab oficerski zniknął. Powodowało to w oddziałach polskich chęć podjęcia działań odwetowych, z trudem hamowaną przez dowódców obawiających się rozpoczęcia jednoczesnej walki z dwoma przeciwnikami, z których każdy był silniejszy od strony polskiej. Niemcy bacznie obserwowali te nastroje i po l grudnia, gdy ferment w oddziałach polskich osiągnął bardzo wysokie stężenie, podjęli próby rozmów z akowskimi dowódcami. Miały one na celu jeżeli nie całkowite przeciągnięcie na swoją stronę tych oddziałów zbrojnych, to przynajmniej zneutralizowanie ich działań skierowanych dotąd przeważnie przeciwko Wehrmachtowi i żandarmerii. Jako ekwiwalent proponowali rzecz wtedy bardzo istotną dla pozbawionej zrzutów alianckich akowskiej partyzantki nad Niemnem, ciężką broń maszynową i granatniki. W okolicach Bożego Narodzenia „Lech” otrzymał właśnie taką propozycję i rozważał ją w chwili, gdy w jego miejscu postoju zjawił się komendant Okręgu „Nów” AK ppłk „Borsuk” vel „Prawdzie” Janusz Szulc, po wojnie używający nazwiska Janusz Prawdzie Szlaski. „Borsuk” przywiózł „Lechowi” pod choinkę trzecią, rotmistrzowską gwiazdkę. Świda jednak wzbraniał się przed jej przyjęciem, co uzasadnił wypowiedzianym szczerze zamiarem pójścia na te rozmowy, czyli popełnienia poważnej niesubordynacji albo nawet zdrady. „Prawdzie” początkowo się przeraził, ale w miarę słuchania argumentów podkomendnego, przyznawał mu rację. Wreszcie osiągnięto porozumienie. Jak wynika z relacji Świdy, „Prawdzie” przyjął do akceptującej wiadomości zamiar rozpoczęcia przez „Lecha” rozmów z Niemcami, jak też zaakceptował ich cel. Ustalono jednak, że oficjalnie o niczym nie wie, a w wypadku ujawnienia sprawy konsekwencje poniesie „Lech” już rotmistrz, bo trzecią gwiazdkę po zakończeniu tej rozmowy „Borsuk” osobiście przypiął mu na naramiennikach. I tak zaczęło się dla Nadniemeńskiego Zgrupowania AK z jednej strony dwumiesięczne wyciszenie na froncie walki z Niemcami, z drugiej zaś zaostrzone działania odwetowe skierowane przeciwko partyzantom sowieckim. Takiego porozumienia nie dało się długo ukryć, jako że raz po raz pojawiał się w Zgrupowaniu niemiecki wóz taborowy pełen broni i amunicji, których pochodzenia nie można było logicznie wytłumaczyć, nie ujawniając prawdy. Rzecz całą skomplikowała jeszcze bardziej sytuacja w Puszczy Nałibockiej. Po rozbrojeniu bowiem Zgrupowania Nalibockiego ostał się tam zaledwie jeden kilku nastoosobowy oddziałek akowski, który umknął uwadze bolszewickiej w czasie tej kompleksowej akcji. Dowodzili nim nie lada zagończycy: porucznik cichociemny „Gólina” Adolf Pilch oraz chorąży „Noc” vel „Nieczuja” Zdzisław Nurkiewicz. I tak rozpoczął się siedmiomiesięczny, śmiertelny bój kilkunastu akowców z trzydziestoma tysiącami sowieckich partyzantów. Polacy szybko obrastali w siłę, ale na razie było ich bardzo niewielu. W zaistniałej, nie zawinionej przez polską stronę sytuacji jawnej wrogości i ustawicznych napaści ze strony sowietów, Pilch także nie mógł sobie pozwolić na równoczesną walkę z obu wrogami. Ale ten góral (z okolic Cieszyna) na porozumienia z Niemcami nie miał ochoty. Wybrał wyjście pośrednie: nie atakował ich, broń i amunicję zdobywał na sowietach, a gdy go bieda bardzo przycisnęła, rozbrajał któryś z silnych posterunków policji białoruskiej w Rakowie albo w Iwieńcu. A że oba posterunki były obsadzone przez jego ludzi, którzy już wkrótce, w lecie 1944 roku, poszli do niego do lasu, nie broniły się zbytnio. Bywało też, że niejednego ciężko rannego partyzanta od „Góry” leczono jako białoruskiego policjanta w niemieckim lazarecie wojskowym w Mińsku litewskim. Niemcy udawali, że się w niczym nie orientują i zdawało się, że będzie spokój do końca. Ale tak się, niestety, nie stało. Komenda Główna AK przez swój wywiad miała dokładne rozeznanie sprawy w Okręgu „Nów” i lojalnie meldowała o niej Naczelnemu Wodzowi, czyli już wtedy gen. broni Kazimierzowi Sosnkowskiemu. Ten zareagował bardzo szybko i nadzwyczaj ostro. Oba te elementy pozwalają mi na snucie podejrzeń, że za całą sprawą stał sowiecki wywiad i jego naciski na gen. Sosnkowgkiego podejmowane za pośrednictwem Anglików. Dość, że 19 stycznia 1944 roku w odniesieniu do „wydarzeń nalibockich” polecił depeszą radiową przerwać natychmiast wszelkie porozumienia z Niemcami, maksymalnie zaktywizować z nimi walkę, zaś wobec sprawców tych kontaktów wyciągnąć jak najostrzejsze konsekwencje. Rozkaz ten przeraził nie tylko Komendę Główną AK, ale przede wszystkim Komendanta Okręgu Nowogródzkiego ppłka „Prawdzica”. Jego gorliwość wykazana w przygotowaniach do wykonania rozkazu gen. Sosnkowskiego spowodowała, że do Okręgu „Nów” został skierowany jako inspektor KG AK, wyposażony w bardzo rozległe pełnomocnictwa dotychczasowy oficer Oddziału III Operacyjnego KG AK, cichociemny, mjr dypl. Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”. Myślę, że za tą decyzją kryła się także troska ze strony KG AK, aby „Borsuk”, którego jak widać słusznie podejrzewano o świadomość tego rodzaju kontaktów z Niemcami, nie próbował posuniętymi do ostatnich granic restrykcjami pozacierać zbył radykalnie śladów. Za wysłaniem tam właśnie „Kotwiczą” przemawiały według mnie trzy elementy: jego powszechnie znana prawość, pochodzenie kresowe, a więc i znajomość tamtejszych realiów oraz powinowactwo z „Lechem”, które dawało szansę na łatwiejsze porozumienie z nim i uzyskanie wiadomości dotąd zatajonych. Bo tak się jakoś dziwnie złożyło, że choć Naczelny Wódz i KG AK mówili i pisali o „sprawie nalibockiej”, dla komendanta Okręgu rzecz w istocie miała się skupić na dowódcy Nadniemeńskiego Zgrupowania. Uzasadnienie było proste. Musiała spaść głowa, a droga po głowę „Góry” prowadziła przez stukilometrowy odcinek Nowogródczyzny, opanowany bez reszty przez partyzantkę sowiecką. Sięgnięto więc po głowę „Lecha”, bo było do niej bliżej i bezpieczniej. Choć gdyby „Lech” miał inny charakter, „Borsuk” i jego sztab mogliby popaść w wielkie tarapaty. Pod rozkazami bowiem pełniącego nadal swoją funkcję „Lecha” pozostawało ponad tysiąc kresowych partyzantów, dla których „teoria dwóch wrogów” była istotnie tylko teorią, a praktyka sprowadzała się do jednego nieustającej chęci bicia bolszewików. I wystarczyłby jeden gest „Lecha”, aby cały zespół sędziowski i sztab Okręgu został z okolic Hołdowa przepędzony na cztery wiatry. A jednak „Lech” tego gestu nie wykonał. Na przełomie pierwszej i drugiej dekady marca zjawił się on w Szlachtowszczyźnie i poddał przewodowi sądu wojennego. Był to dziwny trybunał. Rotmistrza, dowódcę Zgrupowania, sądził trzyosobowy zespół oficerski, składający się z samych jego podwładnych, na czele z podporucznikiem. Oskarżycielem był szef sztabu Okręgu (major) wspomagany bardzo często przez samego Komendanta „Nowiu” (podpułkownika). Podsądny nie bronił się, a jedynie udzielał wyjaśnień. O rozmowie wigilijnej między „Borsukiem” a „Lechem” nie padło ani jedno słowo. Zgodnie z wnioskiem prokuratora sąd skazał Józefa Świdę na karę śmierci. Bez degradacji. Mjr „Kotwicz” z tytułu posiadanych uprawnień zawiesił wykonanie wyroku na czas powojenny, dając prawo „Lechowi” do „rehabilitacji w boju” na innym terenie. To ostatnie zostało przez „Borsuka” w jego powojennej, niezbyt ciekawej i rzetelnej książce określone jako rodzinne kumoterstwo. Po zakończeniu tej bardzo przecież dramatycznej rozprawy miało miejsce dość komiczne wydarzenie. Kiedy „Lech”, odprowadzany przez „Kotwiczą”, wsiadał na konia, podszedł do niego podoficer służbowy i zameldował, iż właśnie przed chwilą przyszedł goniec z sąsiedniej wsi z informacją, że u sołtysa czeka na odebranie kolejny wóz wyładowany bronią i amunicją. „Lech” polecił podoficerowi zameldować o tym stojącemu obok „Kotwiczowi”, dodając złośliwie: - Mam nadzieję, że pan major poleci odesłać tę przesyłkę nadawcy. - No, wiesz? - zawołał oburzony „Kotwicz”. - Takim idiotą to ja jeszcze nie jestem. Dowodzenie osieroconym Zgrupowaniem Nadniemeńskim objął „Kotwicz” i w niecałe pół roku później zginął z trzydziestoma sześcioma żołnierzami AK pod Surkontami, w walce z NKWD. Rotmistrz Świda zaś otrzymał w Warszawie przydział do Okręgu Krakowskiego AK, gdzie skierowano go do inspektoratu w Bochni. Tu przybrał pseudonim „Dzik” i jako dowódca oddziału partyzanckiego dzielnie walczył aż do nadejścia Armii Czerwonej. Po zakończeniu wojny znalazł się we Włoszech, w II Korpusie, gdzie komisja weryfikacyjna Armii Krajowej (weryfikował go między innymi Staszek Wierzyński z „Wachlarza”) zdjęła z niego ciążący wyrok. Ale jemu było tego za mało. Stanął więc do raportu przed gen. Andersem. Ten spokojnie wysłuchał, popatrzył na małego rotmistrza i powiedział: - Chłopcze, mamy przed sobą trzecią wojnę, a ty ciągle o drugiej myślisz? Zostaw to. Po służbie w II Korpusie wyjechał do Ameryki najpierw Południowej, potem Północnej. Przez trzydzieści osiem lat milczał, mimo iż mieszkający w Londynie „Borsuk” nie zostawiał na nim suchej nitki. Domyślając się wielu rzeczy, wielokrotnie wraz z Janem Erdmanem apelowaliśmy do „Lecha” listownie, aby zabrał głos. Zabrał go, ale dopiero w 1983 roku, po śmierci „Prawdzica”. Uważam, iż to zbył długie oczekiwanie było błędem. Tak jak przypuszczałem, niektórzy mieszkający w kraju żołnierze nowogródzcy, gdy im pokazałem artykuł „Lecha” opublikowany w paryskich „Zeszytach Historycznych”, machnęli ręką: Nie mógł tego napisać wcześniej, tylko teraz, gdy „Prawdzie” zamknął oczy i bronić się nie może? Teraz to można mu wszystko przypisać. I z takim oto człowiekiem miałem się spotkać i zadać mu kilka pytań, które także zbył długo czekały na odpowiedź. Przed jego bungalowem w jednym z kilkunastu śródmieść Los Angeles (to nie pomyłka w tekście dziesięciomilionowe miasto w górach, wrzynające się swoimi dzielnicami w liczne doliny i wąwozy, ma naprawdę kilkanaście dzielnic, z których każda jest jakby osobnym miastem) stała wspaniała, rozłożysta palma. Rotmistrz wyglądał tak, jak na zdjęciach grupowych jeszcze od „Hubala” szczupły, niewielki, z pszennym, szwedzkim wąsem, blond czupryną przyprószoną siwizną i dość nieśmiałym wyrazem twarzy. Mieliśmy dla siebie dwie doby. Tak przynajmniej wynikało z mojego harmonogramu. Czyli co najmniej o dwadzieścia za mało. - Nie mogłem napisać tego wszystkiego wcześniej, bo wiązało mnie oficerskie słowo. - A „Borsuka”? - Jego też, ale jak widać on przywiązywał do niego mniejszą wagę. - Jak z tego wynika, grał on va bangue. Przecież wtedy, w Szlachtowszczyźnie, jeszcze nie wiedział, że jest pan gotów dotrzymać tego słowa nawet za cenę głowy. I gdy przed sądem padł zarzut kolaboracji z Niemcami, mógł pan przecież nie wytrzymać i ujawnić jego w tym rolę. - Taki zarzut nigdy na rozprawie nie padł. To dopiero powojenna wersja, którą on stworzył i upowszechnił w Londynie. Ja dostałem karę śmierci za coś zupełnie innego. Za odmowę, autentyczną zresztą, wykonania rozkazu, co w warunkach wojennych równało się najwyższemu wyrokowi. I o to do nikogo nie mam pretensji. Sprowokowałem to z pełną świadomością. Za porozumienie z Niemcami nikt nie stanął przed sądem. On na wszelki wypadek wolał tej sprawy nie wyciągać na światło dzienne. Szedł do celu inną drogą. Komendant Okręgu wydał w tej sprawie rozkaz, składający się z dwóch punktów. Pierwszy to polecenie natychmiastowego zaniechania wszelkich rozmów z Niemcami i podjęcie nasilonej z nimi walki. Drugi to przerwanie wszelkich działań bojowych przeciwko bandom sowieckim i rozpoczęcie z nimi rozmów na temat ścisłego współdziałania. Napisałem w tej sprawie meldunek o podporządkowaniu się punktowi pierwszemu, jednocześnie odmawiając wykonania punktu drugiego. Uzasadniłem to tym, iż Niemcy już pachną trupem, a nas czeka walka o wiele groźniejsza z sowietami, którą musimy zacząć już, a do jej apogeum dozbroić się przy pomocy Niemców. Nie mogłem postąpić inaczej, „Borsuk” zresztą także nie, tym bardziej że moje stanowisko było mu bardzo na rękę. Jego plany pokrzyżował jak zwykle szlachetny „Kotwicz”, który nie wiedząc w ogóle, o co toczy się ta gra, zawiesił wykonanie wyroku. Dla mnie było to już nieważne, dla mnie „Lech” umarł w tej chłopskiej izbie w Szlachtowszczyźnie. Dzięki zrozumieniu wykazanemu przez Komendę Główną, w powiecie bocheńskim urodził się „Dzik”. I myślałem, że tak będzie już do końca życia. Zresztą napisałem to panu w jednym z listów. Ale najpierw Erdman, a potem pan przeszkodziliście mi w tym. Rozmawialiśmy przez dwie doby bez snu, z krótkimi przerwami na jedzenie. Raz ja dowiadywałem się od gospodarza czegoś nowego, to znów zaskakiwałem go czymś nieznanym. Na przykład „Lech” był pewien, że to on w Sylwestra 1943 roku spotkaniem z przedstawicielami SS, Abwehry i policji niemieckiej zainaugurował na Nowogródczyźnie rozmowy partyzanckie z Niemcami. Bardzo go zaskoczyłem kserokopią dokumentu odnalezionego przeze mnie w National Archives w Waszyngtonie, który był protokółem z podobnej narady z Niemcami jego podwładnego „Ragnera”, noszącym datę o trzy dni wcześniejszą. Ten tydzień spędzony w Los Angeles był wypełniony bez reszty niezwykle ciekawymi spotkaniami. Zakończyłem go koleżeńską biesiadą w gronie akowców z miejscowego oddziału. Ale Tadzio Borowski miał dla mnie także atrakcyjny finał. Powiózł mnie na cały dzień do największego studia filmowego „Universal” w Hollywood. To także temat na osobną książkę. Zwiedzanie zacząłem od dziecinnych wspomnień, czyli od wspinania się po wysokim rusztowaniu oplatającym mojego dobrego znajomego, olbrzymiego, czarnego goryla King Konga, z którym filmy podziwiałem w Sali Zbornej kopalni „Grodziec” w połowie lat trzydziestych. Dopiero na czwartym piętrze rusztowania mogłem mistera K-K pogłaskać po autentycznie wilgotnym nosie. Po siedmiu godzinach zwiedzania, śmiertelnie zmęczeni dobijaliśmy do końcowej przystani wodnej, pewni, że nic już nie jest w stanie wykrzesać z nas iskry energii, gdy naraz, tuż przy burcie rozwarło się lustro wody i o metr ode mnie kłapnął paszczą olbrzymi (elektroniczny) rekin, ten sam, który „grał” w filmie Szczęki. Wykrzesało to z nas nawet cały snop iskier energii. Teraz już, po tak potężnej serii wrażeń, mogłem wracać na północ. Po powrocie do San Francisco czekała nas jeszcze jedna eskapada, tym razem po sąsiedzku, bo do Instytutu Hoovera na Uniwersytecie Stanford w Palo Alto. Ta mała rnieścinka o typowej już meksykańskiej zabudowie znajduje się na południowym krańcu Zatoki San Francisco, która liczy sobie sto kilometrów długości. W Instytucie Hoovera znajduje się bardzo pokaźny zbiór dokumentów naszego rządu na uchodźstwie i bez jego pobieżnego nawet przejrzenia wiedza polskiego historyka czasów najnowszych jest niekompletna. Wywiozłem stamtąd kilkadziesiąt wartościowych fotokopii oraz niezatarte wspomnienie o jednym bardzo amerykańskim drzewie. A właściwie o jego potężnym szczątku. Na dziedzińcu Instytutu, wsparty o wielki, betonowy fundament leży, a właściwie „stoi” ogromny plaster, czyli poprzeczny przekrój pnia sekwoi. Mój przewodnik, także historyk, dr Siekierski, pracujący tu od kilkunastu lat, wyjaśnił, że jest to „plasterek” raczej mniejszego drzewa, gdyż te najstarsze, legitymujące się wiekiem dwóch tysięcy lat, dochodzą do stu metrów wysokości i mają średnicę od sześciu do dziewięciu metrów. Otóż eksponat wystawiony w Standford ma „tylko” tysiąc dziewięćdziesiąt lat. Na płycie szklanej osłaniającej jego słoje wymalowano kalendarz, zawierający osiemnaście najważniejszych dat z ostatniego tysiąclecia. Tak więc w samym centrum pnia wpisano rok 888, czyli samosiejkowe powstanie sadzonki, zaś tuż pod warstwą kory, na samym obrzeżu rok 1978, datę ścięcia. Między tymi krańcowymi datami zaznaczono: rządy dynastii Sung, najazd Anglii przez Normanów, rządy królestwa Inków, Wielką Kartę Wolności, druk Biblii przez Gutenberga, odkrywczą podróż Krzysztofa Kolumba i wiele innych wydarzeń, które się działy na naszej planecie w czasie wzrostu tego potężnego drzewa. l października wylądowaliśmy w Waszyngtonie. Dom państwa Wąsowskich powitaliśmy jak swój własny. Zaczęło się bardzo żmudne pakowanie, w przewidywaniu rewizji celnych na lotnisku w Polsce. Z trudem udało nam się znaleźć parę godzin na pożegnalną wizytę u państwa Korbońskich. Zaowocowała ona później bardzo serdecznymi, trwającymi po dziś dzień kontaktami z panią Zofią. W ostatnim dniu pobytu w USA, za namową Andrzeja Wąsowskiego, poszliśmy obejrzeć jeden z najbardziej wyrazistych pomników, jakie dane nam było oglądać. W sześć lat później, w Warszawie, w czasach gdy premierowa nam Waldemar Pawlak, krakowska happeningowa młodzież postanowiła mu poświęcić kopiec-pomnik za „zasługi” poniesione w służbie kraju. W odróżnieniu jednak od znanych kopców krakowskiego grodu, ten Pawlaka miał być zupełnie inny nie wypukły, a wklęsły. Śmiano się z tego pomysłu, jak Polska długa i szeroka, bo czy widział kto kiedy wklęsły pomnik? Byłem jednym z bardzo niewielu ludzi, których co prawda śmieszył sam projekt, ale nie proponowany kształt. Bowiem pomnik wklęsły widziałem i zrobił on na mnie duże wrażenie. Szliśmy z Grażynką w Waszyngtonie największym śródmiejskim trawnikiem świata, mając za sobą słońce i białą kopułę Kapitelu, przed sobą zaś, bardzo daleko, równie białą kolumnadę monumentu Lincolna. Szliśmy pomiędzy wypełnionym wodą wąskim zbiornikiem Reflecting Pool, a pełną śmigających samochodów Constitution Avenue, a wokół nas była tylko zrudziała trawa i nic więcej. Żadnego pomnika. I naraz, tuż przed nami rozstąpiła się ziemia. Jakby ktoś ogromną brzytwą wyciął w ziemi olbrzymi bumerang. Jego zewnętrzna ściana kilkumetrowej wysokości była pionowa i stanowił ją czarny, polerowany marmur. Ściany wewnętrznej nie było, tylko trawnik łagodnie podnosił się w górę, aż do poziomu gruntu. Marmur pokrywał milion liter, ustawionych w karne wojskowe kolumny. Tworzyły one ponad pięćdziesiąt osiem tysięcy nazwisk i imion żołnierzy USA, którzy nie powrócili z Wietnamu. Vietnam Veterans Memoriał jest pomnikiem ciągle żywym. Nie tylko za sprawą kwiatów, przynoszonych tu codziennie od rana do wieczora, ale i ze względu na sposób zachowania się większości odwiedzających. Wzdłuż czarnej ściany bowiem stoją, klęczą lub wspinają się na ramiona kolegów liczni ludzie i pracują. Przyciskają do marmuru kartki specjalnego papieru i również specjalnym ołówkiem odkalkowują fragmenty inskrypcji dotyczące ich najbliższych. Taka kalka to wielka pamiątka dla rodziny. My zaś tymi odwiedzinami, budzącymi refleksyjny nastrój, żegnaliśmy Amerykę. Na warszawskim Okęciu wylądowaliśmy w pełnym chłodzie i deszczu. Skończyła się amerykańska pogoda z Kalifornii. Pełen złych przeczuć wywołanych wspomnieniem przeżyć na tym lotnisku sprzed trzynastu lat, gdy wracałem po pierwszym pobycie w USA, ze zdumieniem odnotowałem, że tym razem wyraźnie mnie zlekceważono. Nikt nam nie wybebeszył bagażu, o nic nie pytał, słowem Wersal. Poczuliśmy się co najmniej dziwnie. Czyżbyśmy tracili tak przez nas ceniony status obywateli PRL drugiej kategorii? W Warszawie atmosfera była napięta. Po dymisji rządu Messnera nowy gabinet tworzył Mieczysław Rakowski. Mówiło się o jakichś wstępnych rozmowach w Magdalence pomiędzy przedstawicielami sfer rządowych i opozycji. Coraz częściej tematem numer jeden stawał się zapowiadany wstępnie już na październik „okrągły stół”. Dni jednak mijały, a poza mglistymi zapowiedziami nic konkretnego, godnego szczególnej uwagi się nie wydarzyło. Tomek prowadził działalność wydawniczą w podziemnych pismach na pełnych obrotach. Jego oczkiem w głowie stał się zwłaszcza „Tygodnik Mazowsze”. Ze zdumieniem dostrzegłem, że ten młody, zapracowany do granic możliwości człowiek, z trudem dzielący czas między bardzo czasochłonne zajęcia astronoma-naukowca i jeszcze bardziej eksploatującą go wydawniczą konspirę, wykazuje inicjatywę na jeszcze jednym polu. Zainteresował go bowiem biznes. A stało się to zupełnie przypadkowo. Kiedy przed pięciu miesiącami wracał z dwuletniego stypendium w USA do Polski, jeden z jego kolegów będących tam także na stypendium i również związany z podziemiem, poprosił go o zabranie do kraju koprocesora, sprzedanie go i przekazanie połowy uzyskanych pieniędzy jego rodzinie, a potowy na „Tygodnik Mazowsze”. Tomek prośbę tę spełnił i uzyskał z tej sprzedaży tak astronomiczną kwotę, że niezwłocznie porozumiał się z Elą, która została w USA na kolejne dwa miesiące, aby natychmiast za całe ich oszczędności zakupiła wskazane koprocesory i przywiozła do kraju. Właśnie w chwili naszego powrotu do Polski oni stawiali pierwsze kroki w działalności, która w przyszłości miała dać im bardzo dostatnie utrzymanie. Oboje z Grażyną podkpiwaliśmy z nich dobrodusznie, że jest to wielki biznes, uprawiany w kuchni, między lodówką a pralką. W tamtych latach, tak to właśnie wyglądało. Na Jelonkach także zastaliśmy nowości bardziej i mniej przyjemne. Mały Kacperek miał skazę białkową i nie mógł jeść niczego, w czym była mąka, mleko czy jajka. Lekarze wprawdzie pocieszali rodziców, że z tego wyrośnie, jednak na razie kłopotów mieli z tym sporo. Weronia była w ciąży i zanosiło się na rozwiązanie koło Wielkiej Nocy. Na rewolucyjne kroki zdecydował się także mój zięć Maciek, dotychczas uosobienie spokoju i stagnacji. Znudziło mu się odpracowywanie od trzech lat stypendium w „Ursusie”, kiedy to w pięciu (inżynierów magistrów) projektowali do znudzenia obudowę kabiny ciągnika. On bez końca rysował klamkę. Zerwał więc umowę, z części pożyczonych pieniędzy spłacił nie odpracowaną resztę stypendium, a za drugą część założył sklep. Zdecydował się spróbować szczęścia z armaturami i usługami gazowniczymi i elektrycznymi. Po amerykańskiej eskapadzie, zrealizowanej w ramach wykorzystania zaległych od wielu lat urlopów wypoczynkowych, pozostały mi jeszcze trzy tygodnie. Zgodnie z narządzeniem władz RSW „Prasa” musiałem je wykorzystać do końca roku. Zdecydowałem się więc na wyjazd do Monachium, na penetrację czegoś, co mogło okazać się albo czymś bardzo ciekawym, albo kompletnym pudłem. Od wiosny bowiem rzecz ta mnie pasjonowała, ale najpierw pogrzeb „Ponurego”, a potem stypendium w USA odsuwały tę sprawę na plan dalszy. Z Niemiec Zachodnich doszła do mnie bocznymi ścieżkami poufna wiadomość o tym, że w posiadaniu działaczy monachijskiego Oddziału Zrzeszenia Polskich Uchodźców i tamtejszego Oddziału londyńskiego Koła AK znajduje się akowskie archiwum z czasów wojny, wywiezione przez Niemców w czasie Powstania do Monachium i tam ukryte. Miało to być pół ciężarówki teczek, jednak nikt z miejscowych albo nie był przygotowany do przeprowadzenia rozeznania dokumentów i ich selekcji, albo też nie miał po prostu na to czasu. Rzecz sama w sobie zapowiadała się bardzo frapująco, jednak koledzy z Monachium, prosząc o pomoc, domagali się jednocześnie zaakceptowania kandydatury ewentualnego pomocnika przez akowskie władze w Londynie. Bali się, by im się jakiś komunistyczny badacz nie dobrał do tych dokumentów. Trochę mnie bawiła ta dziwna asekuracja, ale znając antypeerelowskie nastawienie emigracyjnych działaczy akowskich przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Akceptację londyńską dostałem bez problemu, gorzej było z czasem. Wreszcie teraz go znalazłem. Znalazła się też i to zupełnie niespodziewanie pomocna dłoń. Kilka lat wcześniej napisał do mnie inż. Andrzej Niewiadomski z Berlina Zachodniego, były samochodowy mistrz Polski, obecnie właściciel jakiejś firmy, a prócz tego wielki polski patriota. Był ożeniony z Adą Kopcińską, literatką piszącą dla dzieci, primo voto Węgrzynową, czyli żoną Wiktora Węgrzyna, o którym tu już wspominałem. Andrzej Niewiadomski znał dobrze panią Marion hrabinę Doenhoff, jedną z ważniejszych dam świata politycznego Europy. Hrabina, świadoma poważnej roli, jaką ród jej odegrał w historii Polski, zbierała wszystko, co się z nim wiązało. Otóż Andrzej zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc w badaniu historii rodziny Doenhoffów w naszych dziejach i stopniowo zagęszczając naszą korespondencję i rozszerzając wachlarz tematów, doszliśmy do dziejów AK. Andrzej uprzednio już zaprosił mnie z żoną do Berlina Zachodniego, gdzie wygłosiłem odczyt o Armii Krajowej dla rodaków zgrupowanych wokół Polskiego Duszpasterstwa Katolickiego kościoła przy Goetzstrasse. Teraz więc, dowiedziawszy się, że wybieram się do Monachium na penetrację owego archiwum, zatelefonował do pani Doenhoff, wydawcy „Die Zeit” jednego z największych w Niemczech periodyków i już wieczorem powiadomił mnie, że jest ona skłonna sponsorować mój wyjazd. Ułatwiło mi to wiele spraw. W Monachium odebrał mnie z dworca inż. Jerzy Arłamowski, mój dotychczasowy rozmówca telefoniczny z miejscowego Oddziału AK. Ongiś jeden z najlepszych szachistów polskich, przebywając od dwudziestu lat w Niemczech, stał się jednym z dyrektorów koncernu BMW (moje „Be eM Wu” poprawiał ciągle na „By eM We”), Obecnie był już na emeryturze. W samochodzie uprzedził mnie o tym, czego nie mógł mi powiedzieć przez telefon, a mianowicie, że archiwum od pewnego czasu jest absolutnie niedostępne, gdyż znajduje się w rękach Verfassungschutz, czyli Urzędu Ochrony Konstytucji, pod którą to nazwą kryło się coś podobnego do naszego późniejszego UOP-u. Zrobiło mi się trochę nieswojo, ule słuchałem dalej. Okazało się, że jeden z tutejszych działaczy emigracyjnych przez nieostrożność ludzi, których opiece powierzono to archiwum dostał się do niego i i zaczął w nim szperać. Na szczęście nie trwało to długo, bo po paru dniach niemiecka policja polityczna zdjęła go jako... agenta PRL. - Teraz pan rozumie, dlaczego domagaliśmy się londyńskiego poręczenia. Tego agenta zwolnili i wydalili do PRL, ale archiwum nie oddali. - Mogę zatem dziś wieczorem wrócić do domu? - zapytałem nieco przerażony, pamiętając mój podobny wyjazd przed dwudziestu dwu laty do Mińska. - Nie. Dzisiaj po raz kolejny interweniowałem i obiecali zwrócić archiwum jutro. Zamieszkałem w nowoczesnej, południowej dzielnicy Monachium Sendling Ober, u państwa Ewy i Krzysztofa Romanowskich, młodych, sympatycznych i bardzo uczynnych ludzi, którzy podobnie jak Arłamowski działali aktywnie w Zrzeszeniu Polskich Uchodźców. W sprawie odzyskania archiwum wszyscy oni byli o wiele lepszej myśli ode mnie. Nazajutrz okazało się, że mieli rację. Po południu zajechała pod dom furgonetka i zaczęliśmy znosić do piwnicy zakurzone segregatory. Już sam sposób gromadzenia dokumentów nie wróżył nic dobrego. Po skończonych przenosinach inż. Arłamowski i Krzysztof Romanowski przynieśli mi na górę kilkanaście pakietów dokumentów wyraźnie wybranych dla zachęty. Istotnie, były to materiały akowskie, tyle że nie wojenne, a powojenne, i nie z Warszawy, a z Monachium. Ze wzruszeniem rozpoznałem na nich podpisy nieżyjącego już od wielu lat Janusza Jara-Łańcuckiego, pierwszego po wojnie prezesa tutejszego Oddziału Koła AK. Pomyłkę można było rozpoznać już dawno, na pierwszy rzut oka, w momencie obejrzenia pierwszej z brzegu teczki. Po prostu przez czterdzieści powojennych lat nikomu nie chciało się wziąć tych materiałów do ręki. Choć zatem mój przyjazd tutaj okazał się w znacznym stopniu niewypałem, stwierdziłem, że nie był to krok całkowicie chybiony. Zaciekawiło mnie bowiem, z jakiego powodu akurat tym zbiorem mogły się interesować służby specjalne PRL. Pod tym kątem przez prawie dwa tygodnie przeglądałem wszystkie segregatory. I doszedłem do przekonania, że istotnie taki zespół dokumentów mógł interesować dalekosiężnie myślący, inteligentny wywiad nawet po prawie pół wieku. W furgonetce bowiem przywieziono tu z Verfassungschutz kompletną dokumentację wszystkich organizacji polskich, które tu, w Bawarii, zainstalowały się zaraz po wojnie. A przecież było to chyba największe centrum działań antykomunistycznych nie tylko w zakresie wywiadu i dywersji, ale także poczynań w dziedzinie oświaty, emigracji na cały świat, ruchu młodzieżowego, przeważnie harcerskiego, kompanii wartowniczych, słowem każdej dziedziny polskiego życia. Sporo miejsca zajmowały materiały dotyczące procesów wytaczanych tutaj agentom sowieckim i składane w nich zeznania emigrantów, często tajne. Dziś, kiedy piszę te wspomnienia, nie są mi znane losy owego archiwum, ale jeżeli nie ma go do dzisiaj w kraju, to powinno się tu jak najszybciej znaleźć jako bezcenny zbiór dla badaczy wielu dziedzin naszej historii okresu wojny i lat powojennych. Oczywiście, byłoby przesadą twierdzenie, że przerzucanie zakurzonych segregatorów zapełniło mi cały pobył w Monachium. Nie pozwolił mi na to przede wszystkim inż. Artamowski, porywając na różne wypady w okolice miasta. Zaczęliśmy od zwiedzania zamków i zameczków królewskich Ludwika II Bawarskiego. Ten ekstrawagancki król, co do poczytalności którego zdania są podzielone, jest bardzo lubiany przez patriotycznie nastawionych Bawarczyków. Początkowo dziwiłem się stałemu bawarskiemu samochwalstwu, później jednak przyzwyczaiłem się do tego, że najlepszym piwem jest oczywiście piwo niemieckie, ale z piw niemieckich „prima” to bawarskie, że piłkarzom Bayern Monachium nie dorównuje nikt, że najpiękniejsze są na pewno bawarskie dziewczyny, najbardziej urocze z gór na świecie są Alpy, ale tylko w bawarskiej części, no i oczywiście Ludwik jest także „prima”. Mały, ale uroczy zameczek w Linderhof ze wspaniałą fontanną i kaskadami wodnymi, z zewnątrz prezentuje się całkiem sympatycznie, ale już widok kapiącej od złota Sali Lustrzanej stawia pod znakiem zapytania smak i gust królewski. Wszystko to jednak wygląda skromnie i normalnie w porównaniu z zamkiem Neuschwanstein-Hohenschwangau, który jest budowlą żywcem wyjętą z bajki. To na niej ponoć Walt Disney wzorował zamek do filmowej kreskówki o królewnie Śnieżce, który teraz jest ozdobą wszystkich Disneylandów na świecie. Strzelisty, wyrastający z samego centrum gór, składa się praktycznie wyłącznie z wież, wieżyczek, blanków i baszt. Z daleka, na tle ośnieżonych alpejskich łańcuchów wygląda jak filigranowa, maleńka zabaweczka, dopiero z bliska okazuje się, że jest to całkiem potężne i rozległe zamczysko. Miejscowi monachijscy akowcy, przeważnie pracownicy Sekcji Polskiej Radia „Wolna Europa”, zorganizowali mi w zamkniętym gronie odczyt o „Wachlarzu” i pogrzebie „Ponurego”. Potem odwiedziłem chorego Tadeusza Chciuka „Celta”, przedwojennego harcerza z okolic Drohobycza, twórcę już w zimie 1939/1940 roku szlaków przerzutowych z Karpat Wschodnich (a więc z terenów okupacji sowieckiej) do Budapesztu, następnie kuriera Naczelnego Wodza, a także cicho ciemnego, wreszcie przez ćwierć wieku pracownika RWE, i ostatnio autora wspomnień Biali Kurierzy. Spędziłem u państwa Chciuków przemiły wieczór, podczas którego wraz z gospodarzem i jego żoną, panią „Ewąmoją”, bardzo wiele czasu poświęciliśmy Władziowi nieznanego nazwiska, czternastolatkowi zwanemu „królem białych kurierów”. Pewnej zimowej nocy 1939/1940 roku w czasie strzelaniny z sowieckim patrolem na granicy Władzio wpadł i ślad po nim zaginął. „Celt” szukał jakiejkolwiek o nim wiadomości od prawie pół wieku. Bez rezultatu. Zaapelował o pomoc i do mnie. Obiecałem, chociaż bez przekonania. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że w półtora roku później będę w jakimś sensie współuczestniczyć nie tyle w odnalezieniu samego Władzia i sprowadzeniu go do Polski, ile w zorganizowaniu jego spotkania z „Celtem”. Po przejrzeniu archiwum uznałem, że dalsze przedłużanie pobytu w Monachium mijałoby się z celem. Porozumiałem się telefonicznie z Andrzejem Niewiadomskim i poprosiłem, by część niewykorzystanego przeze mnie stypendium zwrócił hrabinie Doenhoff. - Ty sam jej to oddaj - zaproponował Andrzej.- Ja i tak za trzy dni mam być w Hamburgu, to się tam spotkamy, tym bardziej że ona chce cię poznać. I tak się stało. Po drodze z Monachium do Hamburga postanowiłem zatrzymać się na dobę w Hannowerze, by odwiedzić Michaela Foedrowitza, niemieckiego historyka młodszej generacji, zajmującego się działaniem niemieckiego aparatu bezpieczeństwa i policji na terenie Generalnej Guberni podczas okupacji. Pisał na ten temat doktorat. Znaliśmy się już z kilkuletniej wymiany listów, a rok wcześniej odwiedził mnie w Warszawie. Foedrowitz ożenił się z poznanianką i wraz z miłością do niej obdarzył miłością także Polskę. W późniejszym okresie zaskakiwał czasem polskich historyków ukazującymi się w naszych periodykach (na przykład „Wprost”) publikacjami, które odbiegając od naszych ustaleń i naszej wiedzy na pewne tematy wywoływały konsternację. W tej sytuacji dla wielu jego polemistów najwygodniej było uznać publikacje Foedrowitza za mało wiarygodne i nieudokumentowane. Szkopuł jednak w tym, że archiwum Fedrowitza pęczniało od największego na świecie zbioru relacji funkcjonariuszy gestapo z GG, mieszkających po wojnie w Niemczech Zachodnich. Miał tych relacji kilkaset i z każdym rokiem nabierały one większej wartości, bo rozmówcy wymierali. Należało o tym pamiętać. Jeśli o mnie chodzi, to kilkakrotnie dałem ostrożną wiarę wiadomościom, których źródłem było jego archiwum i sądzę, że błędu nie popełniłem. Nic więc dziwnego, że w czasie póttoradobowych rozmów z Michaelem obaj się nie nudziliśmy. W Hamburgu razem z Andrzejem odwiedziliśmy wieczorem hrabinę Doenhoff w siedzibie jej redakcji. Była to pani już wtedy osiemdziesięcioletnia, wysoka, szczupła, ze śladami wielkiej urody. Stała uczestniczka spotkań z królami, kanclerzami, prezydentami, premierami, rozmawiała z nami tak, jakbyśmy byli im równi. Narzekała na nadmiar zajęć tego dnia, bo jeszcze rano spędziła w Monachium trzy godziny na rozmowach ze Straussem, potem wracała do Hamburga samolotem opóźnionym z powodu śnieżycy, a już w Hamburgu odbyła dwa ważne spotkania i teraz marząc o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w domu, zaprosiła nas do siebie. Samochód w wieczornym tłoku i zacinającym śniegu prowadziła z taką pewnością i gracją, że Andrzej było nie było rajdowy mistrz Polski kręcił głową z niedowierzaniem. Dom na peryferiach miasta, tuż nad morzem, zastaliśmy ciemny, więc dostojna gospodyni sama zabrała się do przygotowania czegoś do jedzenia, przez cały czas słuchając z uwagą mojej opowieści o monachijskim archiwum. Kilkakrotnie podnosiliśmy się z Andrzejem do wyjścia, by pani Doenhoff mogła wypocząć, ale słyszeć o tym nie chciała. - Gdy będę miała panów dość, sama wam o tym powiem. Po kolacji ona z kolei zaczęła swoją opowieść. Była wyraźnie w gawędziarskim nastroju. Ród jej od wieków miał siedzibę na północnym pograniczu Prus Wschodnich. Cała rodzina była związana z grupą pułkownika Stauffenberga i jego zamachem na Hitlera. Jakoś udało się im wyjść z tej sprawy obronną ręką. W końcu stycznia 1945 roku, tuż przed nadejściem Armii Czerwonej, kazała osiodłać konia i w dwudziestostopniowym mrozie wierzchem zaczęła uciekać na zachód. Odjechawszy kilkanaście kilometrów od swego majątku Friedrichstein, obejrzała się i nad pałacem dostrzegła kłęby dymu i płomienie. Do odległego o czterysta kilometrów Hamburga jechała konno cztery tygodnie. Potem zajęła się polityką. Kiedy wreszcie pozwoliła nam odejść, było grubo po północy. Godzinę wcześniej odszedł ostatni pociąg metra. Jedyny nasz ratunek stanowiła linia nocna, oddalona o osiem kilometrów od domu hrabiny. - Ależ to żaden problem powiedziała beztrosko i zawiozła nas w kierunku nocnego metra. W południe odleciałem do Warszawy z NRD-owskiego lotniska Schoenefeld. Jechałem prawie pustym autobusem z Berlina Zachodniego przez środek wielkiego miasta przeoranego betonowym murem, z bronowanymi codziennie pasami ziemi po obu stronach, bunkrami, rzędami drutów kolczastych, bocianami dla strażników z erkaemami. Dziś już ten relikt nie istnieje. By zobaczyć coś podobnego, trzeba przejechać dziesięć tysięcy kilometrów, do Panmundżonu. A jeszcze siedem lat temu, pod koniec XX wieku, w samym środku Europy... W Warszawie, zaraz po przyjeździe spotkałem się w redakcji „Widnokręgów” z Januszem Roszkowskim, naszym stałym autorem. Przez wiele lat był naczelnym redaktorem Polskiej Agencji Prasowej, następnie ambasadorem w Danii, a ostatnio prezesem Komitetu do Spraw Radia i Telewizji. Nasza znajomość trwała już ponad czterdzieści lat, byliśmy bowiem studentami na tym samym roku i wydziale Akademii Nauk Politycznych. Bardzo go interesowały moje wrażenia amerykańskie. W pewnej chwili przerwał i zapytał: - Dlaczego ty nie chcesz tego wszystkiego powiedzieć w telewizji? - To nie ja nie chcę. To telewizja od prawie ćwierć wieku traktuje mnie jako persona non grata. - Jutro przyjedzie do ciebie ekipa telewizyjna. W ten sposób, po ćwierć wieku separacji, nawiązałem ponownie kontakty z telewizją. Nazajutrz po rozmowie z Roszkowskim w moim małym pokoiku zjawił się redaktor Karol Sawicki z kamerzystą i nakręcili sto pięćdziesiąt sekund rozmowy dla „dwójki”, zaś następnego dnia władowała się do naszego mieszkania czteroosobowa grupa „pod wezwaniem” Dariusza Baliszewskiego. I tak się zaczęła moja trwająca już kilka ładnych lat przyjaźń z Darkiem. Przez te wszystkie lata byłem absolutnie przekonany, że obie wizyty zostały spowodowane dyspozycją prezesa Radiokomitetu. Dopiero całkiem niedawno dowiedziałem się, że pierwsza owszem, tak, ale druga nie miała z tym nic wspólnego. Był to przypadkowy zbieg okoliczności, a wyniknął z decyzji Baliszewskiego, który zamierzał zainaugurować stały cykl Na warsztacie historyka rozmową właśnie ze mną. Wywiad nakręcono w objętości przekraczającej zamierzony czas, został jednak wyemitowany w całości i wywołał duży rezonans. Musiał wywołać, bo ani Dariusz, ani ja nie baliśmy się prawdy. Po raz pierwszy więc w PRL-owskiej telewizji padło stwierdzenie, że trzeba od zaraz zmienić ocenę NSZ. Mówiliśmy, że nie można za winy jednostek obarczać odpowiedzialnością siedemdziesięciotysięcznej organizacji grupującej patriotyczną młodzież, która przeważnie pięknie walczyła i pięknie ginęła. Trzeba więc wreszcie powiedzieć prawdę i o tych dobrych, i o tych złych NSZ-owcach. Domagałem się także weryfikacji stosunku władz ZBoWiD-u do pewnych barw kombatanckich. - Akowcy - mówiłem - nie mogą być dalej tylko szarą masą, dowodzoną przez wyorderowanych towarzyszy z AL-u o wątpliwych rodowodach kombatanckich. A zresztą najlepiej pozwolić ludziom zrzeszać się tak, jak im serce dyktuje. Zrobił się po tym szum, bo to było „brutalne i niedopuszczalne” dotąd uderzenie w kombatancki monopol ZBoWiD-u. Zyskałem wśród akowskiej braci kolejnych przyjaciół, ale za to wcale niemało niechętnych w szeregach kombatantów NSZ, którzy odczytali mój apel jako chęć napisania przeze mnie panegiryku o tej barwie. Czyli przeskok z generalnego potępienia na powszechne chwalenie i zagłaskanie na śmierć. Umknęło z optyki NSZ-owskich telewidzów powtarzane przeze mnie po wielekroć słowo „prawda”. Najbardziej w tym wszystkim cieszyło mnie, że wreszcie, po tylu latach zamazywania, prawda z telewizorów idzie w świat. Czas biegł coraz szybciej, następowały zmiany w uporządkowanej dotąd w specyficzny sposób rzeczywistości. Niektórzy zaczęli tracić dotychczasowy spokój i opanowanie. W każdym z domów naszego osiedla mieszkało po kilku lub kilkunastu pracowników SB, milicji, MSW Nie afiszowali się z tym, ale też specjalnie nie kryli. Z niektórymi spotykałem się na klatce schodowej i bywało, że przy wymianie powitań jednym czy dwoma zdaniami komentowali jakiś mój nowo wydrukowany artykuł. Nie były to uwagi krytyczne ani kąśliwe, raczej sygnały, że czytają, że są na bieżąco. Takich funkcjonariuszy się specjalnie nie wystrzegałem. Oni mieli swoją robotę, zapewne nie taką, której tryby zahaczałyby o moją osobę. Największe zagrożenie stanowili ci, których nikt by o to nie podejrzewał deklarowali się po naszej stronie, patrzyli wiernie w oczy, a etaty mieli w miejscach oddalonych od Rakowieckiej czy Pałacu Mostowskich. Oni to właśnie wykazywali największe zdenerwowanie i niepokój. W ostatnim tygodniu 1988 roku odwiedził mnie jeden z sąsiadów. Jego przyjazny stosunek do mnie, znajomość wszystkich moich książek i okazywaną od lat sympatię kładłem na karb słabości sąsiada do AK. Nie zdziwiło mnie więc, że przyszedł złożyć życzenia noworoczne. Zaczęliśmy gawędzić i popłynęła opowieść. Okazało się, że miewa on sublokatorów. Nie mieszkają tam na stałe. Zjawiają się pewnego dnia, okazują legitymację i wręczają gospodarzowi klucz do pokoju w eleganckim hotelu, do którego ten przenosi się wraz z rodziną. Powiedzmy na tydzień. W tym czasie sublokatorzy urzędują w jego mieszkaniu. Po mniej więcej tygodniu sesja się kończyła i sąsiad wracał. Mieszkanie zastawał wysprzątane na błysk, a często na stole znajdował butelkę koniaku, kwiaty czy tort dla żony. I następowała przerwa do następnego seansu. Z podanych w przybliżeniu dat i porównania ich z moimi zapiskami kalendarzowymi ustaliłem, że owi sublokatorzy zjawiali się u sąsiada w czasie, gdy u nas przebywali goście z zagranicy. - Jak długo to trwa? - zapytałem. - Od początku, odkąd tu mieszkamy. Czyli od ponad dwudziestu lat. Miłe sąsiedztwo. Ostatnio po takiej sesji sąsiad znalazł przeciągnięty w kierunku naszego mieszkania cieniutki kabelek. Natychmiast więc po wyjściu „gościa z życzeniami” zatelefonowałem do Tomka, który wieczorem zjawił się wraz z kolegą specjalistą z podziemia i aparaturą. Obmacali aparatami wszystkie ściany, sufity i podłogi w poszukiwaniu „pluskwy”. Ale niczego „aktywnego” nie znaleźli. Ładny koniec roku. 1989 córeczka Weroni akowskie inicjatywy w trosce o czystość kombatanckich władz wygrane wybory parlamentarne wasz prezydent nasz premier rozstanie ze środowiskiem świętokrzyskim likwidacja „Widnokręgów” emerytura Rok ten zapowiadał od początku radykalne zmiany. Nowy premier, Mieczysław Rakowski, działał według starej metody marchewki i bata. Prowadzono co prawda z opozycją dalsze rozmowy na temat „okrągłego stołu”, ale jednocześnie podjęto uchwałę o likwidacji kolebki „Solidarności” Stoczni Gdańskiej. Spowodowało to wielki ferment. Największe jednak poruszenie, przynajmniej w naszej rodzinie, wywołała Weronia, rodząc 23 stycznia sześcio - i pół miesięczną Honoratkę, która była spodziewana dopiero po Wielkiej Nocy. Mieliśmy więc w rodzinie pierwszego wcześniaka w inkubatorze. Niepokoiliśmy się, jak się to wszystko skończy. Czas pokazał, że niepotrzebnie. W ZBoWiD-owskim środowisku nikt w tym roku nie zapadł w zimowy sen. Choć dopiero był styczeń i luty, z trzaskiem pękaty lody. Dokoła wyczyniano prze różne wolty, pisano i krzyczano dziś to, co było zupełnie przeciwne do głoszonych przez tych samych ludzi „prawd” jeszcze wczoraj. Dotyczyło to również środowiska akowskiego, należącego w swej przygniatającej masie także do ZBoWiD-u. Najwięcej przyzwoitości wykazywali ci wszyscy, którzy byli tam szarą masą. Najmniej dygnitarze szykujący się już do występów w nowych szatach, przed nowymi ołtarzami. 11 stycznia otrzymałem od doc.dr hab. Elżbiety Zawackiej „ZO”, jedynej Polki cichociemnej, apel z 5 stycznia podpisany przez dwudziestu siedmiu wyższych oficerów AK o powołanie do życia Stowarzyszenia byłych Żołnierzy Armii Krajowej. A potem poszło już jak ogień po suchym stepie. Błyskawicznie tworzył się w Warszawie trzon organizacji, która chciała jak najszybciej działać jako samodzielna i nie zawisła akowska organizacja o zasięgu krajowym. Jednak Polska nie byłaby Polską, gdyby taki zalążek był tylko jeden. Dochodziły z Krakowa wieści, że tam także coś takiego powstaje i oczywiście również o zasięgu krajowym. Kraków, to kochane i piękne miasto pełne pamiątek historycznych z ostatniego tysiąclecia, jednak zbył wielu sukcesów w swych dziejach związanych z ostatnią wojną i działalnością akowską zapisać nie mogło. Wiem, że jeśli w tej chwili słowa te czytają osoby o krakowskich korzeniach, przybywa mi jeżeli nie wrogów, to na pewno ludzi niechętnych. Trudno, tak właśnie wygląda prawda i nie ma co jej owijać w bawełnę. Przypomnę jedynie, że gdy 11 lipca 1944 roku trzeba było w Krakowie wykonać wyrok na niemieckim szefie policji i bezpieczeństwa „rządu” Generalnej Guberni, SS Gruppenfiihrerze Wilhelmie Koppem, musiała to zrobić (bez powodzenia zresztą) specjalnie ściągnięta grupa warszawskiego „Parasola”. Teraz Kraków wyraźnie chciał nadrobić tamte zaległości i zamierzał stać się „stolicą” akowskiego kombatanctwa. Odważnie. Tymczasem na szefa organizacji warszawskiej szykował się poważnie ppłk Wojciech Borzobohaty „Wojan”. Jak większość ludzi w podobnej sytuacji, i on szukał dla siebie poparcia. Zwrócił się przede wszystkiem do nas, czyli do Rady Starszych środowiska Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich „Ponurego” i I bat. 2 pp leg. AK „Nurta”. I me zawiódł się. Pierwszy apel poparcia zarówno dla powstającego Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej, jak i samego „Wojana” jako prezesa zredagowany przeze mnie został uchwalony jednogłośnie już 11 lutego (czyli na trzy miesiące przed sądowym zarejestrowaniem SŻAK) i opublikowany w parę dni później na łamach tygodnika „Ład”. Krakowski Związek Żołnierzy AK także nie próżnował. Jego agendy powstawały już w całej południowej Polsce, od Wrocławia po Przemyśl. Także i w Warszawie. Zaapelowałem więc artykułem, również w „Ładzie”, o jedność działania, a równocześnie poprosiłem Stanisława Dąbrowę-Kostkę, żołnierza AK i WiN, więźnia UB, znanego i uznawanego w Krakowie historyka dziejów akowskich na tamtym terenie, o opublikowanie w podwawelskiej prasie nieco informacji o tym, że prócz krakowskiej istnieje także organizacja warszawska. W efekcie obaj z panem Stanisławom znaleźliśmy się na czarnej liście krakowskiego ZZAK. Mało tego, ktoś przewidujący wpisał nas na wszelki wypadek także na podobną listę i w Warszawie. Bo półwiecze komunistycznej indoktrynacji w PRL zdołało nie którym wpoić bolszewicką zasadę, że „pod ściankę” pierwsi zawsze muszą iść ci, którym zwycięzcy winni są wdzięczność. A więc z biegiem czasu na liście tej znaleźli się obok Stanisława Dąbrowy-Kostki i mnie także: doc. Zbigniew Motyczyński „nieodpowiedzialny marzyciel”, bo domagał się przestrzegania przez Zarząd Główny statutu organizacji, Zygmunt Głuszek, członek Rady i Prezydium, a przy tym rzecznik prasowy SZŻAK, który odważał się mieć inne zdanie w sprawie Pomnika Bohaterów Powstania Warszawskiego i Fundacja Teresy i Zdzisława Knoblów z Toronto, od których przyjęto ponad sto ufundowanych przez nich sztandarów, a później unurzano w błocie. Oraz setki innych, którzy także woleli pozostać akowcami niestowarzyszonymi. Los wciągniętych na czarną listę w nowo powstałej organizacji nie ominął również jakże zasłużonego zespołu aktywistów emigracyjnego Koła AK z siedzibą w Londynie, którzy przez pół wieku sprawowania władzy w Pol sce przez komunistów dźwigali na swych barkach ciężar walki o akowski etos. Ale o tym za chwilę. Tymczasem w kraju nowo powstałe formacje rzeczywiście pękały w szwach. Ich stany organizacyjne podwajały się i potrajały z tygodnia na tydzień, bo wciśnięci na siłę w ZBoWiD-owskie szeregi akowcy tęsknili za czymś naprawdę swoim. Trwało też zaciekłe współzawodnictwo w podejmowaniu coraz to ostrzejszych deklaracji i uchwał, często niewykonalnych. Zapowiadano konieczność przeprowadzenia ostrej weryfikacji członków, a więc usunięcia z nowo powstałej organizacji lub też niedopuszczenie do niej wszystkich członków PZPR, SD, ZSL, „PAX”, PRON. Nie tykano tylko przynależności do najbardziej ubeckiej organizacji, jaką nie wątpliwie był ZBoWiD. Dlaczego? Bo któż podcina gałąź, na której sam siedzi? Dziewięćdziesiąt procent akowców w Polsce należało do ZBoWiD-u. Coś jednak z tym ZBoWiD-em trzeba było zrobić. Przynajmniej na pokaz. Zdecydowano więc, że zwykli członkowie tej organizacji mogą zapisać się do nowej bez żadnych zastrzeżeń, funkcyjni zaś nie będą mieli prawa zajmowania w nowych formacjach post-akowskich żadnego poważnego stanowiska. I znów była to typowa „pokazucha” bez pokrycia. A jakże mogło być inaczej, jeżeli te rewolucyjne inicjatywy w nowych organizacjach wypływały przeważnie od... byłych, i to wysokich, funkcjonariuszy ZBoWiD i miały być przez nich nadzorowane? Widząc w realizacji tej metody największe niebezpieczeństwo zagrażające nowym tworom organizacyjnym, postanowiłem się bliżej przyjrzeć najgłośniejszym krzykaczom. Tygodniami wertowałem dokumenty mojego archiwum tworzonego przez ostatnich trzydzieści lat, aby mieć udokumentowany pogląd na sprawę, a jednocześnie, żeby broń Boże nie uczynić nikomu krzywdy. Obraz wyłonił się przerażający. A oto kim byli ludzie, którzy w najbliższych wyborach mieli zająć najwyższe funkcje najpierw w obu osobnych organizacjach, a później w tej wspólnej, połączonej. Pan A. Żadna z osób wprowadzających go w przeszłości do organizacji kombatanckiej nie była nigdy akowcem, za to znalazł się wśród nich oficer wysokiego stopnia (ppłk) z korpusu sądownictwa skazującego w okresie stalinowskim żołnierzy AK masowo na karę śmierci, po roku zaś 1958 tenże wprowadzający stał się czołową postacią głośnego w Polsce procesu łapówkarskiego zakończonego wieloletnimi wyrokami. Pan B. Nim trafił do AK, był żołnierzem GL i członkiem ochrony sowieckiej radiostacji zrzutowej, co zataił zgłaszając się do nowej organizacji. Pan C. Wstępując przed laty do ZBoWiD-u podpierał się ankietą poświadczoną przez dwóch powiatowych sekretarzy PZPR w czasie wojny bojówkarzy GL, którzy stwierdzali, że jest on im znany jako oficer AK aktywnie współpracujący z ich formacjami. Pan D. Wojenny małolatek, za to z czterdziestoletnim stażem ZBoWiD-owskim, pełnił w tej organizacji przez piętnaście lat odnawiane trzykrotnie wysokie stanowisko w Naczelnym Sądzie Koleżeńskim, a za swoją pracę zawodową na politycznym froncie otrzymał w okresie gierkowskim w ciągu ośmiu lat trzy kolejne klasy Orderu Polonia Restituta: kawalerską, oficerską i komandorską. Później major i kawaler Virtuti z nadań Sokolnickiego. Pan E. W najbardziej „zubeczonym” okręgu ZBoWiD pełnił funkcję urzędującego wiceprezesa. Nie sugeruję tu żadnych podtekstów, stwierdzam tylko, że widocznie jego znana ugodowość wszystkim odpowiadała. Podobno w ZBoWiD-zie był Wallenrodem na polecenie płka Iranka-Osmeckiego, czemu ten zdecydowanie zaprzeczał. A po co mu były generalskie szlify od Sokolnickiego? Pan F. W styczniu 1945 roku do swego miasta wjechał na sowieckim czołgu, póź niej, w czasie wieloletniej pracy (służby?) w organach Najwyższej Izby Kontroli dał się poznać jako skrupulatny wykonawca poleceń, a jego ponad ćwierćwiekowa przy należność do ZBoWiD-u znaczona była przeważnie wysokimi funkcjami. Pan G... Uff! Dość! Nie dlatego, że brakło mi dokumentów, bo tych starczyłoby na kilkakrotne powtórzenie całego alfabetu, ale atmosfera stała się nieco ciężka. Ów przydługi wstęp wSŻAKże jest konieczny, by ukazać Czytelnikom dwuznaczną sytuację, jaka się niebawem w tym środowisku wytworzy. Wszystko to jednak stanowiło zaledwie margines głównych wydarzeń politycznych w kraju. W lutym wreszcie zaczęty się tak długo odkładane i oczekiwane rozmowy przy okrągłym stole. I choć towarzyszyły temu poważne zgrzyty i przetargi, nikt nie miał wątpliwości, że z tej drogi odwrotu już być nie może. Po dwóch miesiącach bardzo ożywionych obrad, pełnych codziennych, a często i całonocnych sporów, w początkach kwietnia rozmowy zostały zakończone. Polska stanęła przed wyborami parlamentarnymi, po raz pierwszy od pół wieku częściowo wolnymi. Bo choć kontrakt zawarty przy „stole” przewidywał jeszcze sześćdziesiąt pięć procent miejsc w sejmie dla strony komunistycznej, a tylko trzydzieści pięć procent dla opozycji z „Solidarności”, to znaczyło już bardzo wiele, szczególnie że dotąd opozycja miała zdecydowaną przewagę miejsc siedzących jedynie w kryminale. W początku maja ukazał się pierwszy numer dziennika „Solidarności” noszącego tytuł „Gazeta Wyborcza”, jako że czekały nas wybory. Ten tymczasowy tytuł pisma, jak wiele rzeczy tymczasowych w PRL, miał się okazać sprawą trwałą, wieloletnią. Zespołowi szefował Adam Michnik. Redakcja nie posiadała lokalu, odpowiedniej liczby dziennikarzy, apelowano więc o pomoc. Grażynka wzięła ze swego „Zwierciadła” urlop i utonęła w „Gazecie”. Wobec braku własnego pomieszczenia wszyscy spotykali się i pracowali na razie w prywatnych mieszkaniach. W końcu maja wyszedł pierwszy numer zlikwidowanego przed siedmiu laty „Tygodnika Solidarność”. Naczelnym został ponownie Tadeusz Mazowiecki. Pisarze polscy, ci, którzy nie zapisali się do stworzonego po stanie wojennym „neoZLePu”, czyli reaktywowanego Związku Literatów Polskich, powołali do życia Stowarzyszenie Pisarzy Polskich (i ja do nich należę), którego prezesem został były akowiec Jan Józef Szczepański. W połowie czerwca, na zjeździe w Warszawie, ci z dziennikarzy, którzy z kolei nie zapisali się do stworzonego w stanie wojennym Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej, reaktywowali nasze stare Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, którego prezesem uczyniliśmy ponownie Stefana Bratkowskiego, zaś na prezesa honorowego wybraliśmy Jerzego Turowicza. Nowe szło pełną parą. W początkach czerwca odbyły się wybory parlamentarne. Komuna, przyzwyczajona przez pół wieku do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent frekwencji i dziewięćdziesięciu ośmiu procent zwycięstw, poniosła druzgocącą klęskę. Do Sejmu z krajowej listy „Solidarności” przeszli prawie wszyscy, z listy zaś komuny i satelitów prawie nikt. Do Senatu na sto foteli „Solidarność” zajęła dziewięćdziesiąt dziewięć, zaś ten jeden niesolidarnościowy przypadł bezpartyjnemu biznesmenowi z Piły. Trzeba więc było po dwóch tygodniach zrobić dogrywkę, aby spełnić „okrągłostołowe” ustalenia. W połowie lipca prezydentem, jeszcze wtedy PRL, został wybrany Wojciech Jaruzelski, dotychczasowy przewodniczący Rady Państwa i I sekretarz KC PZPR. Inaczej być nie mogło, bo tak ustalono przy „okrągłym stole”. N razie. Aby jednak wybraniec nie był zbył pewny swego, a jego zwolennicy nie zapomnieli, gdzie jest ich miejsce w tym nowym, odkomunizowanym szyku, kandydat, mimo iż był jedyny, został wybrany przewagą zaledwie dwóch głosów. Wobec tego, że tworzenie „wspólnego” rządu szło bardzo opornie, po kilku tygodniach Adam Michnik rzucił hasło „wasz prezydent, nasz premier”. I dalej potoczyło się już błyskawicznie. Premierem został Tadeusz Mazowiecki, a na dwudziestu trzech członków gabinetu z PZPR i stronnictw satelickich wywodziło się zaledwie jedenastu. Z przyjemnością odnotowałem, że znalazł się tam także jako „Solidarnościowiec” członek naszego Warszawskiego Klubu Narciarskiego sprzed ponad trzydziestu lat, profesor Witold Trzeciakowski. Dla utrzymania chronologii wydarzeń muszę się teraz cofnąć do końca kwietnia. Los bowiem lubi płatać okrutne figle. Półtora miesiąca przed naszą czerwcową „Solidarnościową” rewolucją wyborczą, w Waszyngtonie zmarł Stefan Korboński, ostatni Delegat Rządu na Kraj w czasie wojny oraz jeden z filarów powojennego mikołajczykowskiego PSL-u, autor wielu wspaniałych książek, do ostatnich swych dni czynny politycznie. Miał osiemdziesiąt osiem lat. Pochowany został na cmentarzu w Amerykańskiej Częstochowie, w Doylestown w stanie Pensylwania, w cieniu ogromnego Husarza dłuta Andrzeja Pityńskiego. W kraju ogarniętym przedwyborczymi nastrojami, ta śmierć przeszła prawie niezauważona. Mój artykuł Ostatni z pierwszych, zajmujący całą kolumnę „Przeglądu Katolickiego” 4 czerwca 1989, akurat w dniu wyborów, był jedynym oddanym Mu pokłonem. W lipcu przyjechała do Polski Zofia Korbońska, która zamówiwszy mszę świętą rozpoczęła wędrówkę po warszawskich kościołach w poszukiwaniu miejsca na tablicę dla Ostatniego Delegata Rządu. Nie wiem, czy było to rezultatem dyletanctwa historycznego, czy może z jakiegoś innego powodu dość, że w żadnej ze świątyń, w których prosiła, miejsca na tablicę nie dostała. Opowiadała mi o tym całkowicie załamana, ze łzami w oczach. Na szczęście znałem taki kościół, co do którego miałem pewność, że nie odmówi. Już od dwunastu lat tkwiły tam wmurowane w filar prochy Janusza Jara Łańcuckiego. Zatelefonowałem do ojca Czesława, proboszcza kościoła pod wezwaniem św. Antoniego Padewskiego przy ulicy Senatorskiej. Wysłuchał i powiedział: - Proszę skierować panią Korbońska do mnie. Wiem kim był jej mąż. Mamy tu już bardzo ciasno na ścianach, ale dla takiego człowieka miejsce się musi znaleźć. I znalazło się. Wtedy to zdałem sobie bardzo namacalnie sprawę, że czas pamięci o tych, którzy podwaliny naszej niepodległości stawiali, definitywnie się kończy. Mimo że przecież (podobno) nadszedł wreszcie „nasz czas”. W ogóle wiosna 1989 roku była dla mnie ważnym okresem, nie tylko z racji zachodzących zmian politycznych w kraju. Bo te nastrajały pozytywnie i radośnie. Tymczasem to, co przeżywałem na pewnym ważnym wycinku mej działalności, wiązało się z goryczą i rozczarowaniem. Problem ten narastał już od paru lat, ale w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy bardzo się zaostrzył. Zanosiło się na generalną rozgrywkę na forum Rady Starszych (czy też jak ją nazywał Janusz Skalski Rady Starców) Środowiska Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich „Ponurego” i „Nurta”. Było to forum nieformalne, wręcz nielegalne, mimo to istniejące od 1957 roku (choć wówczas spotykało się raz dwa raz do roku). Dopiero od ukazania się pierwszej edycji Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie (1968) oraz ustanowienia czerwca miesiącem dorocznych spotkań Ponuraków na Wykusie (1969), Rada zaczęła działać w sposób bardziej regularny. W jej skład wchodziło w zasadzie dziewięć osób: sześciu żyjących wtedy najstarszych oficerów zgrupowań „Ponurego” i „Nurta” prof. dr Władysław Chachaj „Andrzej, kpt. Stanisław Pałac „Mariański”, chór. Tomasz Waga „Szort”, kpt. Władysław Czerwonka „Jurek”, kpt. Marian Świderski „Dzik” i por. Jerzy Oskar Stefanowski „Habdank”, a także jako pewnego rodzaju operacyjne uzupełnienie dwóch braci Rachtanów „Halny” i „Kaktus” oraz ja. Ostoją tej grupy była pierwsza oficerska szóstka, której cechę szczególną stanowił fakt, że wszyscy jej członkowie sprawowali swe oficerskie funkcje zarówno w Zgrupowaniach „Ponurego” w 1943 roku, jak i w batalionie „Nurta” w 1944 roku. To pozwalało na zachowanie głównej linii ideowej opartej na legendzie obu dowódców. W takim składzie Rada działała przez całą dekadę lat siedemdziesiątych. W latach osiemdziesiątych jednak członkowie Rady zaczęli odchodzić. Najpierw zmarł prof. dr Andrzej Chachaj (1980), w trzy lata później Stanisław Mariański (1983), zaś w roku 1986 odeszli w odstępie półtoramiesięcznym dwaj wrocławianie Tomasz Waga i Władysław Czerwonka. W tym też czasie praktycznie przestał uczestniczyć w Radzie por. „Habdank”. Wszystko to spowodowało, że z sześcioosobowego trzonu oficerskiego został raptem jeden kpt. (a od połowy kadencji już mjr) „Dzik” Marian Świderski. Kooptacje, które były konieczne, nie pozwoliły już odbudować równie doskonałego zespołu i moim zdaniem doprowadziły, niestety, do deformacji. W tym czasie w pracach społecznych zaczął brać coraz aktywniejszy udział ppor. „Poraj” doc. dr hab. Zdzisław Witebski, szwagier starszego z braci Rachtanów, czyli „Halnego”. Obrady odbywały się przeważnie w mieszkaniu państwa Rachtanów w Warszawie lub Starachowicach, co spowodowało, że uczestniczyła w nich często żona „Halnego” de domo Witebska, czyli siostra „Poraja”. I tak powstał blok rodzinny, który podparty jeszcze osobą zaprzyjaźnionej „siostry Hanki”, pani Anny Lubowickiej byłej szefowej sanitariatu z I batalionu „Nurta” zapewniał jednomyślność w podejmowaniu decyzji. „Poraj” i „Siostra Hanka” byli autentycznymi żołnierzami z I batalionu „Nurta” z 1944 roku, z „Ponurym” natomiast mieli kontakty sporadyczne, przeważnie niesłużbowe. Powojenne stosunki towarzyskie „Siostry Hanki” z Borzobohatym spowodowały przyjęcie przez nią opcji wobec „Ponurego” raczej oziębłej. „Poraj” zaś, wieloletni członek ZBoWiD (od maja 1968) i ZSL, do czasu przejścia na emeryturę raczej unikał aktywnych działań tak w Radzie Starszych, jak i w środowiskach, które jak słusznie zresztą uważał na pewno nie mogły mu pomóc, a co najwyżej zaszkodzić w oficjalnej karierze zawodowej, społecznej czy politycznej. Dopiero po odwołaniu stanu wojennego i przekroczeniu wieku emerytalnego postanowił zbliżyć się bardziej do środowiska. Tak więc obecnie miejsce postaci znanych z działań historycznych, zajął zespół połączony więzami rodzinnymi. Taka oto, zupełnie zmieniona sytuacja panowała w Radzie Starszych wiosną 1989 roku. Na rok ten przypadała akurat okrągła, pięćdziesiąta rocznica powstania Polskiego Państwa Podziemnego. Postanowiliśmy ją uczcić ufundowaniem nowego pomnika przy murze klasztornym w Wąchocku oraz sesją popularnonaukową poświęconą tej rocznicy. Zamierzaliśmy wszystko to zrealizować podczas czerwcowego dorocznego zjazdu Ponuraków i Nurtowców. Pomnikiem zajął się Andrzej Kasten i wykonał to jak zwykle ku ogólnemu zadowoleniu. Sesję przygotowywał „Poraj”. Upoważniliśmy go do porozumienia się w tej sprawie z Zarządem Głównym Polskiego Towarzystwa Historycznego w Warszawie, którego oddział w Strachowicach był współorganizatorem sesji. Miały się na nią złożyć trzy referaty: Polskie Państwo Podziemne profesora Tomasza Strzembosza, Armia Krajowa sita zbrojna PPP drą Marka Ney-Krwawicza i trzeci regionalny, związany z wiodącym hasłem sesji. Po rozmowach z ZG PTH „Poraj” przedstawił na posiedzeniu Rady uzgodnione w Warszawie szczegóły, proponując rozdział punktu trzeciego na dwa tematy: działania „Ponurego” i działania „Nurta”, z których pierwszy miałem wygłosić ja, drugi on. Rada przyjęła ten projekt, ja zaś przeciwko niemu zaprotestowałem. Wywołało to konsternację i postawiło mnie w niezręcznej sytuacji. Nie mogłem jednak postąpić inaczej, a zobowiązanie do dyskrecji nie pozwoliło mi wyjawić publicznie powodów zajęcia takiego stanowiska (z tego zobowiązania zostałem zwolniony dopiero dwa lata później). Otóż dowiedziałem się, że w Warszawie doc. „Poraj” zgłosił jednego tylko referenta punktu trzeciego siebie. Jego rozmówca z ramienia ZG PTH, dr Paweł Piotr Wieczorkiewicz zapytał go wtedy, co w tej sytuacji proponuje dla Chlebowskiego, jako jedynego historyka w gronie Środowiska Świętokrzyskiego. To dopiero spowodowało weryfikację wersji „Poraja”. Ja zaś uważałem, że referat o działaniach „Ponurego” i „Nurta” w ogóle nie powinien być wygłaszany przy tej okazji, jako że zawężał program sesji. Zamiast tego zgłosiłem więc projekt referatu o poczynaniach AK jako siły zbrojnej Podziemnego Państwa na terenie całej Kielecczyzny z uwzględnieniem działań: „Jędrusiów”, „Wybranieckich”, „Potoka”, „Szarego”, „Wilka”, „Juranda”, „Ponurego”, „Nurta”, „Marcina” i wielu innych dowódców. Widziałem jako autora tego referatu prof. Massalskiego, jednego z historyków Wyższej Szkoły Pedagogicznej z Kielc, od lat zajmującego się tą problematyką. Wiedziałem, że w tym składzie Rady mój wniosek nie ma żadnych szans na akceptację, ale interesowała mnie argumentacja, jaka zostanie użyta przeciwko niemu. Otóż stwierdzono, że nie po to środowisko nasze urządza sesję, aby na niej mówić o innych. Nie cofnięto się nawet w kuluarach przed argumentacją, że teraz jeden z tych dowódców to „wariat”, a drugi „zdrajca”. W tej sytuacji powiadomiłem Radę, iż nie tylko nie wygłoszę referatu, ale w ogóle nie wezmę udziału w sesji. Przyjęto to z wyraźną, nieukrywaną ulgą. Po tym zdarzeniu nastąpiła seria z pozoru drobnych, ale dla mnie bolesnych i znaczących szykan ze strony Rady działającej w obecnym składzie. Były wśród nich takie „drobiazgi”, jak usunięcie z Wąchocka przygotowanych z mojej inicjatywy powitalnych transparentów (po mojej ostrej interwencji przywróconych zresztą na poprzednie miejsce) czy celowe wstrzymanie rozlepiania plakatów informujących o zorganizowanym z mej inicjatywy przez siostrzeńca „Ponurego”, red. Mieczyka Sokołowskiego, pokazie filmów z uroczystości pogrzebowych (pokaz się koniec końców odbył, ale dwie trzecie potencjalnych widzów dowiedziało się o tym zbył późno). To wszystko spowodowało, że tego roku postanowiłem nie jechać na Wykus. Tu jednak zdecydowanie zaprotestował Janusz Skalski, który od lat organizował na Wykusie sobotnie ognisko, podczas którego tradycyjnie już wygłaszałem krótką, za to treściwą gawędę trzy minuty prawdy w oczy owocujące przez następny rok radością dla jednych, zaś bólem serca i wątroby dla innych. Nie mogłem się nie zgodzić. Tym bardziej że rok wcześniej, na pogrzebie „Ponurego”, odmówiłem kilkuset osobom podpisywania mej książki, nie chcąc robić z pogrzebu kiermaszu majowego i obiecałem te autografy w następnym roku. W dodatku przed trzema miesiącami ukazała się nowa, siedemdziesięciotysięczna, największa z dotychczasowych edycja książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Musiałem więc jechać i przyrzekłem to Januszowi. Tylko na godzinę podpisywania książek i trzyminutową gawędę. Umowa była między nami dwoma i prosiłem, aby nikt o niej nie wiedział. Po przyjeździe natychmiast dowiedziałem się od „Halnego”, że mojej gawędy nie będzie, jako że nikt z nich się mnie nie spodziewał i mój czas przeznaczyli na wypowiedź ppłka Borzobohatego o tworzącym się Stowarzyszeniu Żołnierzy AK. Wściekły Janusz powiedział: - Choćby pioruny biły, wygłosisz tę gawędę. Zaczęło się ognisko. Po chwili podszedł do mnie „Audaniec” Zbyszek Budzisz, adiutant Janusza i poprosił, abym przerwał podpisywanie książki, bo za chwilę zacznie się gawęda. Zaczęliśmy przeciskać się przez tłum. - A co z „Wojanem”? - zapytałem. - Nie chciałbym się znaleźć wobec niego w niezręcznej sytuacji. - Nie grozi ci to - odpowiedział „Audaniec”. - Nie mają dzisiaj szczęścia twoi adwersarze. Przed chwilą przyszła wiadomość z trasy, że samochód, którym jechał „Wojan” miał awarię i przyjedzie tu nie wcześniej niż za dwie godziny. Kiedy już podchodziłem do mikrofonu, ktoś zapewne przypadkowo podał go mecenasowi Adamowi Bieniowi, jednemu z szesnastu oskarżonych w procesie moskiewskim. „Kilkuzdaniowa” przemowa mecenasa była dla nas ciężką próbą. Zamiast spodziewanych pięciu, trwała ponad dwadzieścia minut. Ja swoją gawędę skończyłem po trzech minutach. Żegnałem się wtedy z Wykusem. Powiedziałem to zresztą wprost, co wywołało lekką konsternację, ale uciszyłem ją wyjaśnieniem, że właśnie dzisiaj żegnam się z tym Wykusem, który przez tyle lat był nielegalny. Było to jednak tylko pół prawdy. Wiedziałem, że tego wieczoru kończy się moja służba pisarska dla pamięci „Ponurego” i jego żołnierzy. Było wśród nich wielu wspaniałych chłopaków, których nigdy nie zapomnę. Byli także tacy, na szczęście nieliczni, o których nikt nigdy by się nie dowiedział, gdy bym moimi książkami i publikacjami nie wyciągnął ich za uszy ponad innych i nie zrobił z nich bohaterów. Dla nich stałem się po prostu niewygodny i z tymi żegnałem się bez żalu. Kiedy odchodziłem do samochodu, Roman Zurowski „Ghandi” od „Robota”, wspaniały leśnik, powiedział mi ze łzami w oczach: - Powiedzieli panu dzisiaj „Murzyn zrobił swoje i może odejść”. Ale my i inne chłopaki tak nie myślimy. Dla nas pan zawsze pozostanie nasz. Uściskaliśmy się serdecznie, bo wiedziałem, że mówił prawdę, którą potwierdzali przez lata i potwierdzają do dzisiaj jego liczni koledzy. Zresztą za tę szczerość przyszło wkrótce „Ghandiemu” zapłacić odmówiono mu potwierdzenia wniosku o kartę kombatancką. W kilka dni po zjeździe na Wykusie zadzwonił do mnie w Warszawie Janusz Skalski, by tradycyjnie podzielić się swoimi uwagami na temat uroczystości świętokrzyskich. I choć powiedział w zasadzie to samo co zawsze, w zaistniałej sytuacji opinia jego nabierała innego znaczenia. A powiedział tak: - Bóg ci zapłać, Czarku, żeś „Ponuremu” swoim piórem przywrócił godność i historyczne miejsce, na które zasłużył. Ale dlaczego przy okazji wyciągnąłeś z dołów za uszy kilku nic nie znaczących facetów, to już ty chyba sam wiesz najlepiej. Zadumałem się nad tym pytaniem i uzasadnienia dla sprawy nie znalazłem. Tego lata w mojej redakcji stanąłem wobec zaskakującej sugestii. Zaproponowano mi mianowicie przejście na emeryturę w wieku 61 lat. Choć przy moim wolnym zawodzie nie wiązało się to ani z odejściem od pisania, ani z obniżeniem zarobków, poczułem się dziwnie. Co prawda od wielu lat nigdy nie podpisywałem listy obecności, nie miałem wyznaczonej godziny, o której codziennie musiałem się znaleźć przy biurku, mój rytm pracy regulowała istotna potrzeba, a nie mechaniczny ruch bezmyślnej wskazówki zegarka, to jednak świadomość, że jeśli tylko zechcę będę mógł nie robić absolutnie nic, wcale nie była kusząca. Raczej przerażająca. A stało się tak dlatego, że oblicze nowej Polski, Polski kapitalistycznej, wcale nie musi być we wszystkim urocze. Pismo „Widnokręgi” było zawsze dotąd tytułem dochodowym. Drukowaliśmy się w drukarni będącej własnością RSW „Prasa”. My byliśmy dochodowi, drukarnia deficytowa. Naszym dyrektorom było wszystko jedno, czy od nas brać a im dodawać, czy odwrotnie. I drukarzom też. Do czasu, bo gdy przyszedł kapitalizm, dotacji zabrakło, więc deficytowa drukarnia stanęła w obliczu likwidacji. Drukarze zagrozili strajkiem. Wobec tego przerażeni dyrektorzy podnieśli cenę usług poligraficznych i w ten sposób w ciągu jednej chwili drukarnia stała się dochodowa, my zaś wpadliśmy w deficyt. Postanowiono „Widnokręgi” zamknąć. Naszego strajku nikt się nie obawiał. Zresztą nie podjęliśmy żadnej wielkiej obrony, bo choć liczni wśród nas przepracowali tam wiele całkiem przyjemnych lat (ja równe dwadzieścia), nie było to czasopismo naszych marzeń. Zaproponowano nam starszym przejście na wcześniejsze emerytury. Po sztabowej naradzie z Grażynką zgodziłem się. Stałem się więc „freibaronem”, choć niedługo miałem doświadczyć na własnej skórze, że najbardziej zajęty człowiek, to emeryt. Ale przynajmniej swój czas poświęca on temu co chce, a nie temu co musi robić. A więc pierwsze moje bezpośrednie zderzenie z kapitalizmem skończyło się raczej na gestach symbolicznych, bez strat dla kieszeni. Z drugim miało być gorzej. Ruch wydawniczy zaczął karleć. Jedna po drugiej, książki już bardzo zaawansowane w produkcji, zaczęły spadać z planu. „Nasza Księgarnia” wycofała się z kolejnego, piątego wydania Nocnych szlaków, będących już po drugiej korekcie drukarskiej. To samo miałem z Krajową Agencją Wydawniczą i trzecią edycją Czterech z tysiąca. W sześć lat później w radiu usłyszę wiadomość, że w Polsce od pięciu lat sześćdziesiąt procent mężczyzn i pięćdziesiąt procent kobiet nie przeczytało ani jednej książki. Ja początki tego zjawiska widziałem już w 1989 roku. Zapowiadał się więc wspaniały czas dla kombinatorów i bardzo zły dla literatów i artystów. W dwa tygodnie po Wykusie, 25 czerwca, „Wojan” zaprosił mnie do „Hortexu” przy placu Konstytucji na lody. Znał dobrze tę moją słabość i ile razy tylko chciał mnie wprowadzić w dobry nastrój, fundował mi lody. Ja zaś przeczuwając, co chce ze mną załatwić, zamówiłem sobie wielką melbę. Obie organizacje akowskie: warszawska i krakowska istniały już formalnie, posiadały rejestrację sądową, ukonstytuowały swe tymczasowe zarządy i dziarsko ruszyły do dzieła. Tak jak przewidywałem, w obu organizacjach pierwsze skrzypce, tuż obok prezesów, grali zasłużeni aktywiści postmoczarowskiego ZBoWiD-u. Nastąpiły nieuniknione starcia między tymi, którzy krzyczą: „Nie dajmy się podzielić” i „Kochajmy się” i tymi, którzy odpowiadali: „Zgoda, ale nie z byle kim”. Spięcia były bardziej iskrzące w Warszawie, w organizacji „Wojana”, a powodem coraz gorętszych sporów stał się pomnik na placu Krasińskich. Miał on długą, prawie dziesięcioletnią historię. W okresie początków euforii „Solidarnościowej”, czyli w listopadzie 1980 roku, w środowisku przewodników krajoznawczych, a także niezłomnych akowców w Warszawie powstała idea wzniesienia pomnika Powstania Warszawskiego, jako wyrazu hołdu dla samej idei, czego od trzydziestu pięciu lat zabraniała komunistyczna władza. Powstały komitety, honorowy i wykonawczy, i nie było człowieka cokolwiek znaczącego wśród żyjących akowców, który by sprawy nie poparł. Zaapelowano o składki, rozpisano konkursy, popłynęły pieniądze. I naraz nadszedł stan wojenny. Oczywiście, wraz z wszystkimi innymi zawieszonymi organizacjami zablokowano również działalność Komitetu Budowy Pomnika Powstania Warszawskiego. Pozwolono mu wznowić pracę dopiero po upływie roku, czyli w grudniu 1982. Po kolejnym roku (w końcu 1983) istniał już zatwierdzony w wyniku rozpisanego konkursu projekt pomnika. Uzgodniono także lokalizację plac Krasińskich. Od początku następnego roku zaczęła się istna ofensywa przede wszystkim inicjowana przez cenzurę i dyspozycyjnych naczelnych redaktorów głównych warszawskich pism zmierzająca do fałszowania nazwy całego przedsięwzięcia. Wszelkie informacje na ten temat umieszczano pod hasłem: Pomnik Bohaterów Warszawy, nie zaś Pomnik Powstania Warszawskiego. Komitet protestował, ale było to jak rzucanie grochu o ścianę. Przez pół roku trwały narady na wszystkich szczeblach, z Biurem Politycznym PZPR włącznie. Wobec nieustępliwości obu stron, w lipcu 1984 dotychczasowy Komitet Budowy Pomnika Powstania Warszawskiego został zawieszony, a w jakiś czas później rozwiązany. Na jego miejsce powołano Zarząd Tymczasowy z gen. „Radosławem” Janem Mazurkiewiczem na czele, który przejął wszelkie agendy poprzedniego Komitetu, z numerem konta, stanem wkładów na nim, lokalem włącznie. Zarząd ten „wzmocniły” różne osoby, a komisaryczny sekretarz Sławomir Fojcik rozpoczął rozpaczliwe próby kaptowania „ludzi z nazwiskami” do tego narzuconego zespołu. Zadzwonił i do mnie, ale mu mało uprzejmie odmówiłem. Budowa pomnika, realizowana według nowego projektu, trwała pięć lat. Właśnie teraz, l sierpnia 1989 roku, w ramach obchodów czterdziestej piątej rocznicy Powstania, miało się odbyć jego poświęcenie i odsłonięcie. W środowiskach kombatanckich, a szczególnie akowskich, doszło do gwałtownych dyskusji, czy pomnik uznać za „nasz”, czy nie. Sprawa ta nie mogła zostać obojętna tymczasowym władzom nowo powstałego Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej. Prezes „Wojan” oraz najbliżsi z jego otoczenia wypowiadali się za uznaniem, zaś Zygmunt Głuszek, przewodniczący komisji środowiskowej Szarych Szeregów, a także członek tymczasowego Prezydium ZG oraz rzecznik prasowy Stowarzyszenia, był zdecydowanie temu przeciwny. Nie było także zgody między tymi grupami co do tego, jak się zachować wobec ZBoWiD. Głuszek optował za tym, aby absolutnie nie dopuszczać do podwójnej przynależności, „Wojan” zaś i grupa członków władz SŻAK wieloletnich członków ZBoWiD nie widziała w tym nic złego. Jednak plenum podjęło uchwałę idącą po myśli Głuszka, a ten jako rzecznik prasowy Stowarzyszenia, a nie ZG upowszechnił ją komunikatem w prasie, co spowodowało, że „Wojan” powiadomił Głuszka o odwołaniu go z funkcji rzecznika. Była to decyzja nieprawna, jako że rzecznika powołał Walny Zjazd, a nie Zarząd Główny. Dlatego też Głuszek decyzji tej do wiadomości nie przyjął. Mimo to „Wojan” w Hortexie przy lodach zaproponował mi owe Niderlandy, ja zaś początkowo udałem, że o sprawie nic nie wiem i traktowałem rzecz z poważną miną. „Wojan” wystąpił z bardzo otwartą propozycją. Potrzebował wsparcia w ścisłym gronie członków Prezydium Zarządu Głównego SŻAK oraz ludzi o autorytecie, szczególnie do kontaktów z prasą. Głuszek jego zdaniem tych oczekiwań nie spełniał, więc pułkownik zaproponował mi przyjęcie funkcji rzecznika prasowego, a na jesiennym zjeździe Stowarzyszenia członkostwo Prezydium Zarządu Głównego. Czekałem na dalszy ciąg uzasadnienia i trochę więcej szczerości, ale się nie doczekałem. Dopowiedziałem więc za niego jak według moich informacji sprawa wygląda i przekazałem mu moje stanowisko. Głuszka znałem od trzydziestu siedmiu lat, od czasów moich prób znalezienia pracy w prasie sportowej. Pracowaliśmy na jednym piętrze tego samego gmachu przy Nowogrodzkiej, ja w „Sporcie”, on w „Przeglądzie Sportowym”. Zapamiętałem go z tamtego okresu całkiem sympatycznie. A prócz tego nie tylko zdecydowanie podzielałem jego stanowisko tak w sprawie pomnika, jak i podwójnej przynależności, ale od dłuższego czasu głosiłem je w licznych publikacjach. Powiadomiłem więc „Wojana”, że Głuszka nie tylko nie zastąpię na funkcji rzecznika prasowego, ale w najbliższym czasie oficjalnie dołączę do niego, wypowiadając po raz kolejny publicznie moją opinię na temat przyjmowania do SŻAK aktywnych ZBoWiDowców i obejmowania przez nich w Stowarzyszeniu najwyższych nawet funkcji. Innego stanowiska zająć nie mogłem, bo choć ani do ZBoWiD-u, ani do żadnych obecnych związków nie należałem, czułem się teraz tak samo upoważniony do obrony akowskiego etosu, jak przez poprzednie trzydzieści lat. Niektórzy nie mogli tego pojąć uważając, że jeżeli komunizm się skończył, to i moja obrona nie ma swojego uzasadnienia. Ja zaś stałem na stanowisku, że ani komunizm się nie skończył, ani ZBoWiD, ani zagrożenie etosu. Wyłożyłem to wszystko „Wojanowi” szczerze i może trochę brutalnie. Jak to zwykle bywało w rozmowach z „Wojanem”, najpierw okazał zaskoczenie moim stanowiskiem, a później, w miarę jak argumentowałem, przechylał się całkowicie na moją stronę. Nie cieszyło mnie to wcale, wiedziałem bowiem, iż moje racje będą dla niego przekonujące tylko do czasu kolejnej rozmowy z innym dyskutantem. Na razie jednak byliśmy zgodni i zapewnił mnie, że natychmiast wprowadzi do deklaracji członkowskiej odpowiedni, zapis, wykluczający przynależność jednocześnie do dwóch organizacji kombatanckich. Przez dwa następne miesiące czekałem na potwierdzenie, że „Wojan” zrobi cokolwiek w sprawach, o których rozmawialiśmy. Nic z tego. Swoją decyzję w sprawie Głuszka utrzymał w mocy, w lipcu zaś po mojej odmowie zaproponował jego funkcję Andrzejowi Wernicowi. Ten, wprowadzony przeze mnie w meritum sporu, także zdecydowanie odmówił. W sierpniu zaś rzecznikiem został człowiek, który był żywą ilustracją nieprawidłowości w SŻAK-u „Wojan” powołał go na tę funkcję, mając pełną świadomość, z jakimi obciążeniami ze ZBoWiD-owskiej i PRL-owskiej przeszłości wchodzi ten działacz do nowej, „niezawisłej” organizacji kombatanckiej. Powoli zbliżał się zjazd SŻAK, zdecydowałem się więc ujawnić moje zastrzeżenia. Miałem wieloletni, niepisany układ z Andrzejem Wernicem, że raz do roku (oczywiście w latach, kiedy istniała możliwość publicznego spożytkowania takiej roboty) omawialiśmy w formie wywiadu akowskie sprawy z ostatnich dwunastu miesięcy. I właśnie 12 sierpnia 1989 roku na łamach tygodnika „Ład” ukazał się dziewiętnasty całokolumnowy wywiad Andrzeja ze mną. Wobec tego, że zapoczątkował on przypisywaną mi do dzisiaj moją wojnę z wszelkimi formami organizacyjnymi SŻAK i że przez ostatnich kilka lat interesowała ona i interesuje nadal stutysięczną rzeszę akowców żyjących w kraju i na świecie, zacytuję tu jeden jego fragment. - Już sam tytuł tego wywiadu Początek długiej drogi po grudzie jest jakże pesymistyczny. I jakże proroczy. - Czy mam rozumieć, że, według pana, każdy żołnierz AK, który kiedykolwiek był członkiem ZBoWiD, nie miałby prawa należeć do Stowarzyszenia Żołnierzy AK? - Absolutnie tak nie uważam. Biorąc pod uwagę uwarunkowania panujące w latach siedemdziesiątych, a nawet do połowy osiemdziesiątych w Polsce, byłoby to żądanie absurdalne. Przecież w tamtym okresie, a szczególnie poza Warszawą, ZBoWiD uzależniał wydanie karty kombatanckiej (a więc i przywilejów płynących z tego tytułu) od podpisania swojej deklaracji członkowskiej. Dziesiątki tysięcy żołnierzy AK, aby uzyskać to, co im się słusznie należało, niejednokrotnie musiało tę deklarację podpisać. Były to więc decyzje wymuszone. Ale dzisiaj nikt im już tej karty nie odbierze. - Jeżeli chcą zostać w ZBoWiD to ich sprawa, ale jeśli chcieliby się zapisać do stowarzyszenia, winni moim zdaniem zrezygnować z tamtej przynależności, powtarzam zrezygnować, bo samo niepłacenie składek to tchórzostwo, a nie rezygnacja. - A jeżeli zjazd SŻAK wypowie się na rzecz prawa przynależności do stowarzyszenia dla żołnierzy AK, którzy nadal chcą aktywnie działać także w innych organizacjach kombatanckich? - Mój pesymizm tak daleko nie sięga. Taka uchwała równałaby się bowiem świadomej rezygnacji z niezależności SŻAK, bo ZBoWiD, któremu nikt dotąd jeszcze nie odebrał monopolu rozdzielania przywilejów, ma i będzie miał (jak długo jeszcze?) czym uzależniać od siebie słabszych. - Ale ja ciągle wierzę w prezesa pika Borzobohatego. - No, ale gdyby nie daj Boże miał pan rację, to przyjdzie szukać innych, niezależnych form zrzeszania się akowców. Przed 8 laty, na przełomie września i października 1981 roku, byłem uczestnikiem autokarowej pielgrzymki niezależnych akowców do Ojca Świętego. W tym autokarze z inicjatywy kpt. „Wichra” Witolda Kucharskiego i Jerzego Kanickiego powstała idea założenia przy „Solidarności” Gdańskiej Koła Kombatanckiego AK. Walny zjazd założycielski z udziałem prawie 300 delegatów z całej Polski odbył się w Gdańsku w końcu listopada 1981 roku. Ustaliliśmy wtedy program i wybrali władze. Niestety, legalny żywot tego koła trwał wtedy nie całe 3 tygodnie. Ale nasze formy organizacyjne przetrwały stan wojenny i zachowały się do dzisiaj. Wiem, że koledzy tak jak i ja czekają, co będzie dalej z SŻAK. Jeżeli się zawiedziemy, nic nie stoi na przeszkodzie wrócić do idei sprzed 8 lat. - Czyli końcowy akcent naszej rozmowy niezbyt optymistyczny? - A czy życie dokoła nas to sama słodycz? Jesteśmy na początku bardzo długiej drogi po grudzie. Ale po raz pierwszy od 45 lat mamy nadzieję. A to rzecz olbrzymia. Najwięcej zależy od nas samych. Od akowców także. Po tym wywiadzie zaatakowano mnie z furią. Oczywiście szarżę przypuścił rzecznik, bo to był jego inauguracyjny popis w ramach nowej funkcji. Do tej pory byliśmy dobrymi znajomymi, nasze żony pracowały w jednej redakcji, a nasze rodziny utrzymywały ożywione kontakty towarzyskie. Dwa lata ode mnie młodszy (i dziś, i w czasie toczonej polemiki to żadna różnica, ale w czasie wojny, to ho ho!) pozwolił sobie na tony, które wywołały protesty nawet osób postronnych. Oczywiście nie pozostałem mu dłużny, co w efekcie (między innymi) doprowadziło do tego, że w rok później wolał się wycofać z wszelkiej działalności społecznej na polu kombatanckim. Na razie jednak działał jeszcze intensywnie i po zainaugurowaniu polemiki ze mną, poleciał z „Wojanem” do Londynu. I tu wystąpiła dziwna zaiste prawidłowość: SŻAK nie miał pieniędzy, więc dolary na bilet dla prezesa wyasygnowała Fundacja państwa Knoblów z Kanady, którą jak już wspomniałem półtora roku później SŻAK potraktował w sposób wyjątkowo haniebny. Ale nie tylko stosunki z fundacją uległy po pewnym czasie destrukcji. Obaj panowie pojechali do Londynu szukać wsparcia w walce z „krajową opozycją”, do której zaliczali mnie, a także kolegów Zygmunta Głuszka, Zbigniewa Motyczyńskiego, Stanisława Dąbrowę-Kostkę z Krakowa, Jerzego Wilgata, Włodzimierza Markowskiego, Marię Krakowską, Hannę Szczepanowską, Ryszarda Gorzkowskiego i jeszcze paru innych. Nie pozostawili tam na nas suchej nitki. I oto po dwóch latach doskonałe dotąd stosunki na linii AK Warszawa AK Londyn tak się, z winy Warszawy, popsuły, że przez kolejne trzy lata obie organizacje nie utrzymywały żadnych kontaktów. Układy zaś nasze, czyli opozycji, z Londynem były i nadal są jak najlepsze. Co do mnie jednak, to moja aktywność bynajmniej nie ograniczała się do działań w środowiskach kombatanckich czy też z nimi związanych. Od pewnego czasu zacząłem zajmować się bliżej sprawami zbrodni katyńskiej. Rok wcześniej, będąc w USA, natknąłem się na jeden z numerów paryskiego „Kontaktu” redagowanego przez Mirosława Chojeckiego. Opublikowano tam kilka fotogramów wykonanych w okresie od lata 1943 do wiosny 1944 przez niemieckie samoloty zwiadowcze z lotów nad pętlą Dniepru w okolicach Katynia. Były one szczegółowo opisane przez służbę analogową Luftwaffe i w sposób nie budzący najmniejszych zastrzeżeń udowadniały prace maskujące podjęte przez sowietów jesienią 1943 i na wiosnę 1944 roku (po zakończeniu działań komisji Burdenki) w celu zatarcia wszelkich śladów po akcji ekshumacyjnej Niemców. Wobec tego, iż nigdy wcześniej nie słyszałem o istnieniu takich zdjęć, po powrocie do kraju zamieściłem na łamach „Polityki” obszerną notatkę, informując o tym międzypartyjną Komisję Katyńską, powołaną przez partie komunistyczne ZSRR i PRL. Mijały miesiące, jednak nikt nie zainteresował się tą sprawą. Widocznie mój ślad kierował podejrzenia na sprawcę niewygodnego. Ale w pół roku po ukazaniu się notki, na adres redakcji „Polityki” przyszedł do mnie z USA list, a raczej pokaźny pakiet. Jego nadawcą był prof. Zdzisław Rurarz, eks-ambasador PRL w Japonii, który w stanie wojennym odmówił powrotu do kraju i poprosił o azyl, za co został skazany na karę śmierci. Do listu nadawca dołączył siedem wielkich fotogramów, niezwykle ostrych i dokładnych, a do każdego dołączono „koszulkę” z kalki technicznej z dokładnym opisem analogowym. Starałem się kogoś zainteresować publikacją tych zdjęć, ale w dziennikach wielonakładowych brakowało odpowiedniej jakości papieru, w periodykach zaś nie było zainteresowania. Wreszcie udało mi się wydrukować materiał na ten temat w miesięczniku historycznym „Mówią wieki”. W czasie mojej późniejszej działalności w Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa fotogramy te wielokrotnie demonstrowałem oraz udostępniłem je Jędrzejowi Tucholsidemu, uznanemu specjaliście tej tematyki, aby zamieścił dwa z nich w swej książę e o Katyniu. Dlatego też po kilku latach ze zdumieniem przyjąłem pokaźny materiał filmowy w głównym wydaniu wiadomości telewizyjnych, prezentujący wielką salę, w której ówczesny szef służb specjalnych RP gen. Gromosław Czempiński w świetle jupiterów i szumie kamer wręczał przewodniczącemu Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, doc. Stanisławowi Broniewskiemu „Orszy” kilka odbitek tych samych zdjęć, które prof. Rurarz przesłał mi pięć lat wcześniej bez jupiterów. Wydarzenie to w TV nazwano udaną operacją polskiego kontrwywiadu. Nie wiem, komu owa mistyfikacja była potrzebna. Poruszało ten temat także „Życie Warszawy”. Napisałem więc do pana Tomasza Wołka wyjaśnienie. Niestety, nie wydrukował go, bo po cóż się przyznawać do takiej plamy? Niemniej zdarzenie z katyńskimi zdjęciami Luftwaffe zwiększyło moje zainteresowanie samą sprawą. W paru książkach emigracyjnych można było znaleźć wyraźne wskazania, gdzie należy szukać grobów polskich oficerów z obozów w Starobielsku i Ostaszkowie. Napisałem na ten temat obszerny artykuł Po Katyniu kolej na Bologoje i Dergacze zamieszczony w „Historii i Życiu”, sobotnio-niedzielnym dodatku „Życia Warszawy” z 26 października 1989 roku. Wywołał on szeroki rezonans, między innymi odezwał się niezawodny Andrzej Niewiadomski z Berlina Zachodniego, przysyłając kserokopie niemieckich map. Z biegiem czasu miało się okazać, że o ile ślad Bołogoje potwierdził się jedynie jako kierunek wywózki z Ostaszkowa, nadal zaś nie były znane szczegóły mordu i miejsce pochówku, o tyle Dergacze okazały się faktem. Potem nazwano to Piatichatką, ale to przecież sąsiadująca z Dergaczami miejscowość. Telefon z URM-u pod koniec grudnia kładłem na karb zainteresowania publicystyką związaną z Katyniem, później jednak miało się okazać, że nie był to jedyny powód. To Wojciech Ziembiński doradził kolegom z nowo powołanego do życia resortu, aby z tym problemem zwrócić się do mnie. W budynku URM mieściło się wtedy kilkanaście zespołów ministerialnych rządu premiera Mazowieckiego, w tym także ministerstwo do spraw partii i organizacji z Aleksandrem Hallem na czele. Nie jest to chyba prawidłowa nazwa, ale o to chodziło. Dyrektor gabinetu Halla Bronisław Komorowski zaprosił mnie na kawę. Na miejscu okazało się, że po powołaniu, reanimacji czy też odnowieniu najważniejszych organizacji politycznych i społecznych przyszła kolej na Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. W tej właśnie sprawie proszono mnie o pomoc. Odmówić nie mogłem, ale też nie bardzo wiedziałem jak mógłbym pomóc. Z Radą Ochrony Pamięci zetknąłem się raz w życiu, przed ponad dwudziestu laty, gdy skandaliczną sprawę skarbu oddanego w 1945 roku przez skarbowców przedstawicielom późniejszego PRL trzeba było w 1968 roku jakoś godnie załatwić. Bardzo chciał to wówczas wziąć na siebie ZBoWiD, ale udało mi się przy pomocy „Barabasza” Mariana Sołtysiaka zwekslować rzecz na Radę. W pierwszym okresie swego istnienia, w latach sześćdziesiątych, za prezesury jej twórcy i prezesa Janusza Wieczorka (równocześnie szefa URM) Rada starała się zachować w swych pra cach względny obiektywizm. Później, gdy do decydującego głosu doszła kadra ZBoWiD-owska, Rada zaczęła gloryfikować wyłącznie pamięć o czynach lewicy, mnożąc je do niebotycznych rozmiarów, przy jednoczesnej eliminacji miejsc walk i męczeństwa formacji pozalewicowych, mimo iż ciało to funkcjonowało przy premierze rządu, a nie przy jakiejś partii. Jednego tej Radzie nie można było zarzucić: braku aktywności i dobrej organizacji, które to plusy jeśli brać pod uwagę cel Rady stawały się automatycznie minusami. Razem z historykami Bronisławom Komorowskim i drem Wiesławom Wysockim, także pracownikiem gabinetu ministra Halla, dokonaliśmy przeglądu listy członków Rady. Składała się ona ze stu osiemdziesięciu sześciu osób, a właściwie funkcji, bo te liczyły się tu przede wszystkim. Zasiadali w niej zatem szefowie lub wiceszefowie wszystkich państwowych instytucji, którzy w jakikolwiek sposób pośredni czy bezpośredni mieli w kraju coś do powiedzenia. Plus oczywiście kadra ZBoWiD. Przy nowym kierunku działań rządu, nowej strukturze oraz nowym profilu władz, był to układ przestarzały i należało go zastąpić innym. Na propozycję naszych rozmówców zrobiliśmy pierwszą przymiarkę. Najłatwiej szło mi skreślanie członków poprzedniego składu pozostało ich tylko sześciu. Teraz zaczęło się dobieranie kandydatów. Mieli to być ludzie ważni nie z racji pełnionych funkcji czy zajmowanych stanowisk, ale wielcy swą mądrością i autorytetem moralnym. I tu zaczęły się trudności. Ci naprawdę wielcy albo byli już zaangażowani w inne działania, albo też, w miarę jak omawialiśmy ich kandydatury, tracili na wielkości. Z trudem dociągnęliśmy do dziewięćdziesięciu osób. Współuczestnicy narady dołożyli jeszcze kilka nazwisk i powstała propozycja Rady w składzie o połowę mniejszym niż poprzednia. Po kilku zaś miesiącach działania mieliśmy się przekonać, że i ten moloch powinien być co najmniej pięciokrotnie zmniejszony. Na prezesa zaproponowałem „Orszę” Stanisława Broniewskiego, którego wtedy prawie nie znałem, ale wiele o nim dobrego słyszałem. Na wiceprezesów prof. Aleksandra Gieysztora i prof. Andrzeja Ajnenkiela, prezesa Polskiego Towarzystwa Historycznego z oddziałami w całej Polsce oraz dotychczasowego prezesa Rady, gen.pil. Romana Paszkowskiego. W tym ostatnim wypadku kierowałem się przede wszystkim chęcią utrzymania przez jego osobę kontaktu z siatką Rady w czterdziestu dziewięciu województwach, a także zapewnienia aktywnej ciągłości w pracy biura. I naraz zorientowałem się a raczej Bronisław Komorowski wprost mi to powiedział że dla mnie pozostaje niebagatelna (przede wszystkim ze względu na ogrom pracy) funkcja sekretarza generalnego. Tymczasem ja nie po to przeszedłem na emeryturę, uciekając od mojej dziennikarskiej z powołania pracy zawodowej, aby teraz zająć etat wysokiego urzędnika URM, co wymagało kilkunastu godzin codziennego odsiadywania w biurze, a także pozostawania przez pozostałą część doby w dyspozycji telefonicznej. Ponieważ jednak wszyscy kandydaci na członków władz, z którymi rozmawiałem, ze Stanisławom Broniewskim na czele, wyrazili zgodę na swój udział we władzach Rady o ile i ja wyrażę na to zgodę, zatrzymałem dla siebie społeczną funkcję zastępcy sekretarza generalnego, zaś etatowym „gensekiem” został Wiesław Wysocki z URM. Od połowy 1989 roku, czyli od wygranych wyborów parlamentarnych „Solidarności”, wyraźnie ożywiły się także moje kontakty z telewizją. Do końca roku kilkakrotnie zapraszano mnie do różnych programów historycznych. Jednak rzecz wielkiej rangi wystrzeliła dopiero 7 grudnia. Ruszyła Rewizja nadzwyczajna, nowy, niepokorny program Dariusza Baliszewskiego. Wszystko zaczęło się od przedpremiery filmu dokumentalnego Włodzimierza Dusiewicza, poświęconego moskiewskiemu „procesowi szesnastu”. Na tę zamkniętą projekcję została zaproszona grupa żyjących członków rodzin oskarżonych w tym procesie. Pamiętam córkę Antoniego Pajdaka, bratanka Józefa Chacińskiego, bratanicę wicepremiera Jana Stanisława Jankowskiego, brata Józefa Stemler-Dąbskiego, żonę Aleksandra Zwierzyńskiego, bratanka Franciszka Urbańskiego. Razem obejrzeliśmy film i po nim, już przed kamerami, zaczęła się dyskusja. Nasz zespół składał się z szefa i inicjatora całości Dariusza Baliszewskiego oraz zapraszanych do poszczególnych programów Andrzeja Chmielarza, Andrzeja Krzysztofa Kunerta i mnie. Choć mieliśmy materiał filmowy na kilkugodzinną dramatyczną audycję, musieliśmy się ograniczyć do dwudziestu ośmiu minut emisyjnych. Rewizja nadzwyczajna od pierwszego wejścia na antenę cieszyła się dużym zainteresowaniem. Jeszcze przed końcem roku udało się wyemitować drugi program, równie dramatyczny jak pierwszy, poświęcony gen. Emilowi Augustowi Fieldorfowi „Nilowi”. Po raz pierwszy wobec milionów widzów zostały publicznie wypowiedziane nazwiska żyjących jeszcze wtedy sędziów-oprawców z tego haniebnego procesu: Marii Gurowskiej, zasłużonej emerytki PRL-owskiej „sprawiedliwości” i Igora Andrejewa, robiącego spokojnie karierę naukową, akademickiego wykładowcy prawa. Później, zależnie od tematyki, do programu byli zapraszam: prof. Krystyna Kerstenowa, prof. płk Jerzy Poksiński, prof. Paweł Wieczorkiewicz, inż. Jędrzej Tucholski i wielu innych, ale najczęściej obok gospodarza Rewizji uczestniczył w nim Andrzej Krzysztof Kunert i ja. Podczas pierwszych emisji zastanawialiśmy się, czy uda nam się pociągnąć program przez pół roku. Nie docenialiśmy Darka. Rewizja nadzwyczajna prezentowała corocznie po dwadzieścia przeważnie bulwersujących i dotąd zakazanych tematów. Żaden z nich nie był „letni”. Trzykrotnie zajmowaliśmy się Narodowymi Siłami Zbrojnymi, tyleż razy próbowaliśmy powiedzieć prawdę o policji granatowej w czasie wojny, odbrązawialiśmy Armię Ludową, chcąc ją sprowadzić do właściwych proporcji wśród sił walczących z okupantami, pokusiliśmy się o pokazanie, jak było naprawdę z rzekomym zamordowaniem Nowotki przez braci Mołojców, próbowaliśmy dociec, jaki los spotkał pracowników Delegatury Rządu, zgarniętych w lutym 1944 z lokalu przy ulicy Poznańskiej 37 przez kombinowaną bojówkę gestapo-AL, słowem nie było dla nas stref zakazanych. Zdobywaliśmy wspaniałych i jakże licznych przyjaciół. Ale też zapracowaliśmy na grono zapiekłych wrogów. Napływały do Rewizji setki listów i telefonów nie tylko z rynsztokowymi wymyślaniami, ale i z bardzo konkretnymi pogróżkami, włącznie z wyrokami śmierci. Wanda Jakubowska, ta od Ostatniego etapu, za nazwanie PPR-u organizacją zbrodniczą zagroziła mi publicznie w TV rozprawą sądową. Ale na groźbach się skończyło. 1990 Reorganizujemy Radę Ochrony pielgrzymka do Katania „cywilnienie” wojska powstanie Światowego Związku Żołnierzy AK zjazd Polaków w Grodnie Surkonty stypendium w Londynie Wałęsa prezydentem RP Od początku Nowego Roku trzeba było kontynuować działania związane z reorganizacją Rady Ochrony Pamięci. Tym razem problem tkwił w jej biurze. Choć etatów było tu nie za wiele, zostały one tak przemyślnie pokawałkowane, że obsadzili je w różnych konfiguracjach jeden generał i siedemnastu pułkowników. Przez pierwsze półrocze 1990 Rada, mimo istnienia takiego biura, jakoś jednak funkcjonowała. Na dobrą sprawę praca biura opierała się na ofiarnej działalności dwóch pań pracowników merytorycznych: Jolanty Akamskiej i Zuzanny Gajowniczek, reszta zaś „kadry oficerskiej” blokowała etaty przez pełen okres półrocznego wypowiedzenia. Trudno było, ale mimo to praca się jakoś posuwała. 25 lutego, w moje imieniny (dlatego dobrze pamiętam tę sporną datę), na posiedzeniu Prezydium Rady zaproponowałem powołanie Komitetu Obchodów siedemdziesięciolecia Cudu nad Wisłą. Wobec ilości zadań, krótkiego czasu, a także bierności większości pracowników biura, zaproponowałem zaangażowanie do Rady jako zajmującego się jubileuszem roku 1920 Zygmunta Głuszka. Tak się też stało. Równocześnie z Federacją Rodzin Katyńskich przygotowywaliśmy pierwszą oficjalną pielgrzymkę rodzin do Katynia na początek kwietnia. Ten wyjazd miał przełomowe znaczenie dla walki o sprawę katyńską. Pozostały mi pisane na świeżo notatki z tej pielgrzymki (wydrukowane w „Życiu Warszawy” w dniach 19-22 kwietnia 1990 roku.) Sądzę, że warto do nich sięgnąć: O Katyniu pisać jest bardzo trudno. Zbył wielki dramat, zbył duże niebezpieczeństwo spłaszczenia tragedii. Można pisać i tak, jak to uczynił syn gen. Smorawińskiego w „Tygodniku Powszechnym” w sposób głęboki, przez ból własny i osobiste refleksje, które czytelnik identyfikuje ze swoimi odczuciami, oraz tak jak to ongiś zrobił Machejek w „Życiu Literackim” przez alkoholowe opary i wtedy powstaje protest przeciwko nierychliwości osądów Pana Boga. (...) 3 kwietnia, w przededniu wyjazdu do Smoleńska, byłem gościem Warszawskiego Kuriera Telewizyjnego. Mówiłem o naszych niepokojach związanych z wyjazdem. Pierwszy to obawa, jak uczestnicy pielgrzymki Rodziny Katyńskie z całej Polski zareagują na obecność na symbolicznym cmentarzu pod Smoleńskiem prowokacyjnych tablic podających fałszywą datę mordu jesień 1941 roku oraz sprawców hitlerowski faszyzm. Ilustrowałem to zdjęciem zbliżeniem owej tablicy. Podkreśliłem, że niezależnie od wielu interwencji praso wych, radiowych i telewizyjnych, które podejmowali koledzy dziennikarze, ja sam demonstruję te zdjęcia po raz piąty w ciągu tylko ostatniego roku. I groch o ścianę! Nie mówiłem już o słabej nadziei, czy i ta interwencja odniesie skutek w SŻAK równo miesiąc wcześniej, w początku marca, gdy Rodziny Katyńskie pikietowały milcząco ambasadę radziecką, ambasador Browikow powiedział naszej delegacji, że są w tej sprawie dwa domniemania że albo jest to 50 rocznica mordu dokonanego wiosną 1940 roku, albo też trzeba może poczekać do jesieni i obchodzić 49 rocznicę. (Jakie to szczęście, że Niemcy dali wiarę w lutym 1943 roku temu, co mówili miejscowi ludzie oraz polscy pracujący tu robotnicy i odkryli katyńskie groby. Bo gdyby nie to, do dziś z radzieckiej strony nie byłoby dwóch teorii powtarzanych przez Browikowa, a tylko jedna, stalinowska, wypowiedziana w grudniu 1941 roku do Sikorskiego, Andersa, że polscy oficerowie uciekli do Mandżurii). Mówiłem za to, że nowo zbudowana obok Katynia fabryka keramzytu zagraża swymi wykopami cmentarzowi. Nazajutrz obok symbolicznej mogiły na Powązkach ustawia się Kompania Reprezentacyjna Wojska Polskiego. Cała kompania, pełne trzy plutony. Obok reprezentacyjna orkiestra. Stanisław Broniewski „Stefan Orsza”, były naczelnik Szarych Szeregów i dowódca akcji pod Arsenałem w czasie okupacji, a dziś przewodniczący nowego składu Rady Ochrony Pamięci, niedawno powołanego przez premiera, jako pierwszy przedstawiciel oficjalnych władz mówi nie tylko kogo zamordowano w Katyniu, ale wskazuje kto to zrobił sowieckie NKWD. Potem hymn, wieńce od Rady, Rodziny Katyńskiej i masa wiązanek od osób prywatnych. Na koniec komenda: Dla uczczenia pamięci oficerów polskich pomordowanych w Katyniu! Kompania! Salwą! Pal! Ten równy, suchy trzask wystrzałów brzmi tutaj strasznie. Żołnierze mają twardo zaciśnięte usta. To nowy element wychowania w Wojsku Polskim. Na takiej również tradycji będzie teraz kształtowany ich patriotyzm. O popołudniowej godzinie z Dworca Centralnego rusza pociąg specjalny do Smoleńska dwanaście zielonych wagonów sypialnych z żółtym pasem radziecki skład. Godzinę przedtem mamy w Radzie telefon z Moskwy. Podobno fałszywe tablice w Katyniu już zdjęte, zaś wyjaśnienie władz radzieckich odnośnie rzekomego zagrożenia cmentarza przez wykopy fabryki keramzytu mówi, że obawy te są bezpodstawne. Uczucie ulgi! Tablice zdjęte! Postanawiamy jednak, że ludziom w pociągu nie powiemy o tym. Uwierzą, jak zobaczą na własne oczy, a najlepiej, gdy dotkną. Przejazd z Warszawy do Smoleńska trwa 14 godzin. Ale prawie nikt nie śpi. Wreszcie świt Smoleńsk. Na rampie czeka jedenaście Ikarusów „Inturistu”. Przesiadamy się nasz skład pociągu specjalnego będzie czekał na bocznicy do wieczora. Śniadanie w restauracji hotelu „Rossija” przebiega szybko. Nowy powód do zdenerwowania brak polskiej delegacji rządowej i przedstawiciela naszej ambasady. Może czekają w Katyniu na parkingu. Oni prosto z drogi, z Warszawy pocieszamy się. Sprawnie wsiadamy do autokarów. Z ostrym dwutonowym sygnałem na czoło wyskakuje milicyjny wóz, migający kolorowymi światłami, za nim jedenaście autokarów i znowu wóz z barwnymi „kogutami”. Lecimy szybko przez cały, jakże pięknie położony na stokach pagórków, Smoleńsk. Wszystkie skrzyżowania są „nasze” ruch zatrzymany. Konwój Katyński ma znów pierwszeństwo. To nawet dziś brzmi strasznie. Widać nas. W każdym autokarze migają albo biało-czerwone chorągiewki, albo transparent, albo napis „Katyń”. Ludzie stoją na chodnikach i machają rękami. Jakaś babina żegna się znakiem krzyża. Za miastem ugory lub wysuszone pastwiska. Pół godziny ostrej jazdy i przed nami widać biegnącą w poprzek czarną linię autostrady Mińsk Moskwa. Po chwili łagodnym skrętem w lewo po ślimaku wpadamy w nią. Tu musi być „grób generała”. Za chwilę przetoczymy się po nim. Mrowie po krzyżu. Jest bowiem w Radzie pewien dokument. Pokazywałem go w przeddzień wyjazdu do Katynia w Telewizyjnym Kurierze Warszawskim. Napisał go pan Wiśniewski (wnuk zakładnika, którego Niemcy rozstrzelali w odwet za rozbicie więzienia w Pińsku przez „Ponurego”), który w 1977 roku jechał szosą od Mińska do Moskwy. I po minięciu zjazdu do Katyńskiego Lasu kupował benzynę na stacji. Polskie numery wozu i jakiś drobny sourenir spowodowały, iż staruszek obsługujący pompę powiedział mu szeptem, że tam dalej, kilkaset metrów w kierunku Moskwy jest odnoga do Smoleńska. I za tą odnogą po prawej stronie widać mały kurhan. A na nim pięć wysokich, trochę już poprzekrzywianych krzyży. Tam wiosną 1940 roku NKWD-yści z psami dopadli polskiego generała i czterech oficerów zbiegłych z katyńskiej kaźni. Zastrzelono ich na miejscu i zakopano. Gdy weszli Niemcy, miejscowa ludność postawiła pięć krzyży. Pompiarz prosił jednak, aby autor relacji nie zatrzymywał się teraz, bo właśnie z posterunku milicji drogowej GAI ktoś ich bacznie obserwuje. Nasz sprawozdawca pojechał więc prosto do Moskwy, ale wracając po kilku dniach do Warszawy, zjechał w kierunku Smoleńska, zatrzymał wóz, wyjął aparat fotograficzny i podszedł pod kurhan. Stał od tych pięciu krzyży o kilkanaście metrów. Dwa wozy milicyjne wyskoczyły jak diabeł z pudełka. O zrobieniu zdjęcia nie było mowy. Spotkałem potem tego człowieka znaliśmy się od lat: Niestety, jadąc dwa lata później tą samą trasą nie zastałem na stacji mojego pompiarza, a tam, gdzie był skręt w prawo, w odnogę do Smoleńska, budowano właśnie potężny, nowoczesny, dwupoziomowy rozjazd. W miejscu grobu generała stał ciężki gąsienicowy „Staliniec”. Gdy teraz koła naszego autokaru zastukały na złączach betonowych płyt rozjazdu, zrobiło mi się zimno. Kilkaset metrów za rozjazdem po obu stronach szosy szerokie parkingi. Ruch zatrzymany, ale nie dla naszego konwoju. Jest ambasador RP Stanisław Ciosek, honory domu pełni konsul generalny, Michał Żurawski, widać generalski wężyk attache wojskowego. Jest wóz z Warszawy. Minister Piotr Nowina-Konopka reprezentuje Urząd Prezydenta RP Widzę Bronisława Komorowskiego, od 12 godził; wiceministra obrony narodowej. - Gdzie pan będzie urzędował? - pytam. - Nie mam pojęcia. Przyjazd tutaj to pierwsza moja powinność po nominacji. Dopiero po powrocie stąd pójdę do mojego biura. Jakaż to symptomatyczna kolejność dla nowego człowieka w resorcie obrony, który będzie sprawował zwierzchnictwo nad pionem wychowawczym w Wojsku Polskim. Gratuluję więc wiceministrowi, a jednocześnie wyrażam współczucie. - Przeorać w pojedynkę taki ugór? - I tak, sam nie dam rady- przyznaje minister Komorowski, historyk z wykształcenia. - Ale bardzo liczę na was, tych historyków, którzyście nie dali się poprzednio przekabacić, dziennikarzy uczciwych, pisarzy rzetelnych. Kondukt już uszykowany. Krzyż, wieniec rządu, ambasady, naszej Rady, a potem z kwiatami i wieńcami Rodziny: Polski Południowej, Warszawy, Kalisza, Łodzi, Gniezna, Poznania, Gdańska i innych. Dokoła jasny od słońca las. I cisza. Ptaki, jakże tu rzadkie, odezwą się dopiero potem. Po kilkunastu minutach postój chwila zadumy delegacja Rodzin składa przed małą tabliczką po prawej stronie wiązankę kwiatów. To symboliczny grób rozstrzelanych tutaj przez Niemców obywateli radzieckich. I znowu idziemy w ciszy i napięciu TAM. W prześwicie między drzewami widać, że asfaltową dróżkę, którą stąpamy, zagradza wysoka ażurowa brama to ogrodzenie, które oddziela teren dostępny od niedostępnego. Po prawej stronie las cofa się na kilkadziesiąt metrów i już widać lekki spadek terenu, na tle drzew jasny krzyż prymasa i kwadraty symbolicznych grobów. I czarne, parszywe tablice. Są nadal! Podchodzimy bliżej. Napięcie rośnie. Nie! A jednak tablic nie ma. W miejscu, gdzie były, jest pofałdowany mur pokryty smolistą mazią. Składamy wieńce w ciszy. Dyskretnie podsuwam się do miejsca, gdzie wisiały tablice. Dotykam palcem i pokazuję innym świeżą smołę odbitą na palcu intensywną czernią. W kilka chwil potem dowiemy się, że poprzedniego dnia w południe, gdy my mieliśmy sygnał, że tablic już nie ma, wisiały sobie one spokojnie nadal. Dopiero przyjazd przed wieczorem przedstawiciela naszej ambasady, ostra interwencja i iskrówka (dosłownie) od władz najwyższych spowodowały, że odkuwano je o zmierzchu, a zamalowywano żywy mur w ciemnościach. Zaczyna się apel poległych, w czasie którego księża czynią przygotowania do mszy. Teraz nadchodzi nasz czas. Umówiony jestem z ekipą Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego red. Stefana Truszczyńskiego, że postaramy się dotrzeć do Dniepru, najdalej jak tylko będzie można. A nawet i dalej. Zostawiamy za sobą równy rytm skandowanego z przejęciem apelu i nacieramy na masywną furtę w wysokim ogrodzeniu z solidnej siatki. Ekipa, której towarzyszę, nie jest przypadkowa. Obaj operatorzy szukają tu śladów swoich przodków jeden ojca, drugi stryjów. Desperacja czyni cuda. Zamek furty ustępuje i mały tłumek wlewa się w pierwszą strefę zakazaną. Szeleszczą kartki, co drugi wyciąga z kieszeni planik. Odbitki kserograficzne z książek także do niedawna niejawnych, odręczne rysunki, zrobione gorączkowo w czasie telewizyjnej audycji mego kolegi z Niezależnego Komitetu Historycznego płka drą Tarczyńskiego, są teraz nerwowo „orientowane” na północ i południe. Gdzie są groby? Te prawdziwe. Kto będzie pierwszy my, czy ci co nas zaraz stąd przepędzą? Na razie nie przepędzają, ale kartki-planiki nie „grają” z terenem. Las na pewno o pół wieku starszy, ale czyżby i ścieżki się tak bardzo pokrzywiły? Staccato apelu pozostaje daleko za nami, a my do przodu. Inni idą na boki, między drzewa. Nadzieja i rozczarowanie. Gdzie są te groby? Jedni doradzają wrócić i iść na prawo my walimy przed siebie. Przed nami nowa przeszkoda wysoki na półtora chłopa plot ze szczelnie dopasowanych, malowanych na zielono dech. Zza niego dochodzi poszczekiwanie psów. Penetracja wzrokowa niewiele daje szpary są milimetrowej szerokości. - Potrzymaj kamerę - mówi do kolegi ten, który szuka ojca. Skok w górę, palcami za krawędź dechy, komandoskie salto i klapnięcie zelówek po drugiej stronie przegrody. Druga strefa zakazana też już nasza. - Może przepełzniesz pod bramą - dobiega głos zza płotu. - Jest tam ktoś? - pytamy. - Chyba byli, ale się wycofali. Red. Truszczyński pełznie na brzuchu. Szpara pod bramą nie jest wyższa, niż szerokość dwóch dłoni, a mimo to przełazi. Kolejny operator przeskakuje plot i naraz słyszę: - Przerzućcie redaktora z mapą. Kilka par dłoni łapie mnie za ramiona, nogi i jak pakunek przelatuję nad ogrodzeniem. Po drugiej stronie spadam na ręce trójki z TV Jesteśmy w strefie od pół wieku zakazanej. Poza oprawcami nikogo tu dotąd przed nami nie było. Dokoła cisza i pustka. Las stoi wysoki i martwy. Dwieście metrów przed nami kolejna przegroda jakby z podkładów kolejowych. Biegiem. Dopadamy jej, sięga piersi. Rzut oka w dół i u podnóża spadzistej skarpy pluszcze w szerokim zakolu Dniepr. To nie możliwe! Aż tutaj udało nam się dobrnąć? - Gdzie dom NKWD? Ktoś z ekipy TV pokazuje w lewo. Nie. To coś nowego, wysokiego na trzy piętra, a dom wypoczynkowy oprawców był spalony w 1941 roku i miał charakterystyczne półkole oszklonej werandy. Tak. Chyba jest. Resztki fundamentu z czerwonej cegły, a na nich nadbudowano coś bardzo nieforemnego. Szarpnięcie drzwi, pryskają na boki zardzewiałe gwoździe i z czeluści uderza nas smród fekalii. Ruina. Zza płotu z podkładów dochodzą głosy dzieci. Nowiutka ruska dacza, z werandą pomalowaną na niebiesko i biało. Stamtąd dobiega wesoły szczebiot dzieci. Tu ktoś mieszka. Normalnie mieszka! Rany boskie! Naraz nasze grono się powiększa. Młody człowiek w komandoskiej kurtce koloru khaki nerwowo pali papierosa w charakterystycznym dla żołnierzy półprzymknięciu dłoni. - Umolaju was, iditie ottuda [proszę was, odejdźcie] - mówi cicho i łagodnie. Prosi! Błaga! - Co tu jest? - Czy są jakieś ślady działań NKWD? - Gdzie są groby? Zasypujemy go lawiną pytań. - Nic nie wiem. Ja tu zaledwie od dwóch lat pilnuję. O tamtym nic nie wiem. Jak wyście się tutaj dostali? Przecież dotąd nikt tutaj nie dotarł. Wy jesteście pierwsi. Idźcie stąd proszę. Będę miał nieprzyjemności. Otworzę wam bramę, tylko idźcie. I nie fotografujcie mnie. Żal nam go, bo wiemy, czym ryzykuje. Niechętnie wycofujemy się. Ale gdzie groby? Gdy wracamy pod cmentarzyk msza dobiega końca. Już po przemówieniach ministrów i po homilii. Oba symboliczne groby to jeden łan kwiatów i falujących na wietrze setek biało-czerwonych chorągiewek. Co z nimi zrobią? Czy, jak zwykle, widłami zgarną to wszystko do ciężarówek i wywiozą na śmietnik zaraz po naszym odjeździe? Czy pozwolą furczeć tym chorągiewkom choćby do wieczora? Ktoś kto chyba zna tutejszy obyczaj odgaduje widać moje myśli, bo informuje półszeptem: - Już teraz nie zbierają, nie wyrzucają. Kwiatów nawet przybędzie do wieczora. Bo zaraz po waszym odjeździe przyjdą tu z kwiatami miejscowi. Zostawią je także, a za to zabiorą wszelkie krzyżyki, medaliki, różańce. To ciągle jest bardzo ważne tutaj i choć teraz już wolno przywozić, ciągle jest mało. Nie gniewajcie się na nich. Myślę, że zamordowani tutaj oficerowie polscy i ich przybyłe z daleka z modlitwą rodziny nie mają nic przeciwko temu, że ten symboliczny cmentarz był przez lata i jest nadal swoistą skrzynką kontaktową, punktem zaopatrzenia w dewocjonalia dla tych, którzy zachowali w najokrutniejszym z czasów żarliwą wiarę przez trzy pokolenia. Zbliża się czas odjazdu. I naraz słyszę koło siebie cichy glos: - Chyba znalazłem groby. Chce pan, to zaprowadzę. To ktoś z naszej grupy, z poznańskiej chyba Rodziny. I choć za nami rozlegają się głosy przynaglające do odjazdu, my dwaj biegniemy z powrotem w pierwszą zakazaną zonę. Za siatką trzydzieści kroków i ostry skręt w pierwszą ścieżkę w prawo. Dalej pół setki kroków ścieżka się rozwidla w lewo i w prawo. My w prawo, znów kilkaset kroków i... - Tutaj - pokazuje palcem mój towarzysz. W wysokim, ale bardzo rzadkim starodrzewie zapadlina może półmetrowa o regularnych kształtach i wymiarach 3x5 m. W prawo i lewo inne większe i mniejsze, ale brzegi ostre. Idziemy dalej. Staram się odnaleźć znany na pamięć układ grobów, które zostawili Niemcy po ekshumacji. Coś jakby podobne ale nie całkiem. Za dużo ich. Na przestrzeni trzystu metrów kilkadziesiąt! W każdym zmieścić się mogło średnio pięć warstw po dwudziestu to już sto. Przez krzaki z prawej i z lewej przedzierają się nasi ludzie z innych Rodzin. - Co tam jest dalej? - To samo, liczne doły. Widziałem ze sześćdziesiąt - mówi ten z prawej. - Ja tyle samo - informuje ten z lewej. - Rany boskie. Ile tysięcy ludzi tu leży? Leży? A może tylko leżało i wywieźli ich gdzieś, jak na to wskazują zdjęcia lotnicze Luftwaffe wykonywane przez Niemców od końca września 1943 do czerwca 1944? Kogo tu mordowano? I kiedy? Czy opozycję białoruską w 1937 roku? Czy opornych „kułaków” ukraińskich? Czy Polaków? Z Dzierżyńszczyzny i Marchlewszczyzny, którym kordon graniczny po 1920 roku uniemożliwiał spływanie do dopiero co odrodzonego kraju, do którego przez ogarniętą rewolucją i wojną domową sowiecką Rosję parli aż zza Jeniseju? Czy ich tu jest więcej niż w Kuropatach, czy mniej niż 300 tysięcy? Cofam się tyłem ku nawołującym do odjazdu, aby jak najdłużej zachować widok tych koszmarnie licznych zapadlisk o równych prostokątnych bokach. Nazajutrz po powrocie do Warszawy wdowy i rodziny poległych Katyńczyków wypełniły szczelnie Złotą Salę Zamku Królewskiego. Wraz z innymi członkami kierownictwa Rady wręczaliśmy im pamiątkowe medale, projektu Jana Bohdana Chmielewskiego, kwadratowe, o wstrząsającym rysunku. Na awersie, pod legionowym orzełkiem leży w poprzek kawałek złamanej szabli, z której obok rękojeści pozostała jedynie ta część klingi, na której zmieściło się słowo „Honor”. Na rewersie nad wykopanym dołem stoi tyłem, ze skrępowanymi dłońmi, siedmiu oficerów. Obok dołu, za szklaną przysłoną, tkwi szczypta katyńskiej ziemi. Nowa sytuacja polityczna w Polsce spowodowała, że międzypartyjny komitet historyków polsko-sowieckich stracił rację bytu. Już od paru miesięcy działał drugi, powstały spontanicznie Niezależny Komitet Historyków Badania Zbrodni Katyńskiej, do którego weszli między innymi: dr Bożena Łojek, doc. Jacek Trznadel, inż. Jędrzej Tucholski, dr płk Marek Tarczyński, red. Stanisław M. Jankowski. Przed wyjazdem do Katynia, na wniosek Jędrzeja Tucholskiego, zostałem i ja zaproszony do tego szacownego grona. W końcu kwietnia spotkaliśmy się w gabinecie ministra Komorowskiego. Spraw było bez liku, w tym kilka najważniejszych. Za niespełna cztery miesiące przypadała okrągła rocznica Bitwy Warszawskiej i wojsko wyraźnie miało chęć poprowadzić przygotowania do uroczystych jej obchodów. Starano się nie dostrzegać wstępnych kroków, które Rada już przed dwoma miesiącami podjęła, ale ponieważ uważaliśmy, iż jest to przede wszystkim sprawa wojskowa, nie upieraliśmy się przy naszym pierwszeństwie. Do powołanego wspólnego komitetu przy MON weszli od nas panowie: Wysocki i Giuszek. Druga, a właściwie ta sama sprawa, dotyczyła „spontanicznego” zainicjowania w którejś z wielkonakładowych gazet ogólnopolskich prasowej polemiki na temat przyszłego Święta Wojska Polskiego. Podjąłem się załatwienia tego z „Życiem Warszawy”, gdyż z red. Władysławem Tyburą, kierownikiem redakcji historycznej tego pisma, łączyły mnie sympatyczne stosunki. W dodatku „Historia i Życie” z 27 kwietnia ukazała się pod wspólnym tytułem Kiedy święto wojaka? Pierwsza seria wypowiedzi na ten temat. Inaugurowała ją trójka: prof. Andrzej Zahorski, płk dr Stanisław Komornicki i ja. Ze względu na uwarunkowania zewnętrzne, prof. Zahorski wypowiadał się albo za datą Wiktorii wiedeńskiej, albo za dniem zwycięstwa racławickiego, płk Komornicki był zgodny co do daty wiedeńskiej, ale rozważał też dzień rozprawy pod Grunwaldem. Ja zaś optowałem tylko i wyłącznie za dniem Cudu nad Wisłą, i to nie jako dniem wojska, ale tradycyjnie tak jak przed wojną za Dniem Żołnierza. Temat ten wracał jeszcze kilka razy na łamy „Historii i Życia” i wypowiedziało się w tej sprawie kilkanaście osób. Odezwały się też negatywne komentarze zza wschodniej granicy i chyba dlatego rzecz naraz została wyciszona. Sądzę, że zaczęliśmy ją o jakiś rok za wcześnie. Bo gdy po roku „Życie Warszawy” wróciło do tej sprawy, powiadamiając, że świętem będzie 15 sierpnia, i to nie świętem wojska, a właśnie Dniem Żołnierza, red. Tyburą uzasadnił to między innymi następująco: Najwięcej jednak uczestników ankiety wskazywało 15 sierpnia jako najodpowiedniejszy dzień święta wojskowego. Niejako wyrażając poglądy zwolenników tej daty, dr Cezary Chlebowski tak argumentował: „Milionową armię Tuchaczewskiego, Gaj-Beja i Budionnego rozbito w samym sercu Polski, nad Wisłą i Wieprzem. A więc w obronie własnej. I nie tylko, bo i w obronie Europy i w obronie świata, bowiem nikt nie chciał u siebie bolszewików. Wszak nie bez przyczyny brytyjski badacz dziejów ludzkości umieścił naszą bitwę w pierwszej dwudziestce zmagań, które decydowały o losach świata. Dla mnie, poza tym, jest to najważniejsza z trzech największych polskich Wiktorii. Bo, o ile pod Grunwaldem i Wiedniem stanęliśmy jako wojsko potężnego państwa i choć to my decydowaliśmy o pogromie przeciwników, to jednak mieliśmy tam licznych sojuszników. Tu zaś, nad Wisłą walczyliśmy sami. Za nami było zaledwie półtora roku niepodległej państwowości, jasnej nie tyle z radości, ile od pożogi na wszystkich, bez wyjątku, granicach. A wreszcie była to prawdziwa bitwa pojednania narodowego. Młodzież trzech zaborów, niepomna politycznych różnic piłsudczycy, endecy, wyznawcy wszystkich wyznań, przedstawiciele różnych narodowości zwarła się w potrzebie wredną całość, której na imię było POLSKA”. Generałów i pułkowników zastępowali cywile nie tylko w naszej Radzie i Departamencie Wychowania MON. Reorganizacje szły coraz głębiej i odważniej „w dół”. Na redaktora naczelnego „Polski Zbrojnej”, codziennej gazety Wojska Polskiego, został powołany Jerzy Śląski, który na przymusowej ośmioletniej emeryturze napisał wspaniałe dzieło Polska Walcząca. Tę nominację Jerzego uważam za jedną z najcenniejszych w tamtym okresie, obawiam się jednak, że wyprzedzała ona czas. Nie dorosło do niej wielu ludzi, przede wszystkim wśród wyższych wojskowych. Niedługo potem ześrodkowali oni na Jerzym wszystkie swoje ataki. I oczywiście wygrali, ale czy wygrała na tym armia, to już inna sprawa. Póki Jerzy szefował „Polsce Zbrojnej”, wielu ludzi pióra, którzy dotąd omijali lamy prasy wojskowej także i ja chętnie zamieszczało swoje publikacje na jego łamach. Druga nominacja, która również wydawała się stanowić zapowiedź bardzo sensownych zmian, sprowadziła dwóch młodych ludzi z Instytutu Wydawniczego „PAX” do pionu wydawniczego MON, czyli do reaktywowanej „Bellony”. Myślę o Andrzeju Krzysztofie Kunercie i Macieju Lipko. Pierwszy został naczelnym redaktorem „Bellony”, drugi jej dyrektorem. Wojsko, mimo oporu materii, przynajmniej w tym pionie sprawiało wrażenie, że będzie starało się iść ku nowemu. Nowe sięgnęło także do telewizji. W czerwcu naczelnym redaktorem programów wojskowych i obronnych został Darek Baliszewski. Przez ponad rok spowodował, że oglądalność audycji wojskowych z prawie zerowej wzrosła tak znacznie, iż znalazły się one w czołówce programów TV Niestety, po piętnastu miesiącach „czar prysnął”. Cale szczęście, że na ten czas Darek przezornie nie rozstał się z Rewizją nadzwyczajną. W połowie marca w Warszawie odbył się połączeniowy zjazd obu największych organizacji akowskich: warszawskiego Stowarzyszenia Żołnierzy AK i krakowskiego Związku Żołnierzy AK. Powstał Związek Żołnierzy Armii Krajowej. Związek ten trwał... jeden dzień. Bo nazajutrz zjawił się na sali obrad dotychczasowy rzecznik prasowy, a obecnie nowo wybrany członek najwyższych władz, wszedł na mównicę i palnął gorące przemówienie. Ten kawaler trzech PRL-owskich „Polonu”, człowiek, którego od dziesiątków lat cechowała nieposkromiona, destrukcyjna wprost ambicja w działaniach zawodowych i społecznych, nie mógł być przecież członkiem władz zwykłego związku. Zaapelował zatem o „światowość” i tak zdezorientował delegatów, że ją uchwalili (nie porozumiewając się w tej sprawie z emigracyjnymi związkami akowskimi). W rok później ów wizjoner przyszłości, po porażkach polemicznych ze mną i waśniach z Zarządem, odszedł obrażony, zostawiając jednak nieszczęsny związek w kusym fraczku światowego fircyka, co będzie się za nim wlokło latami, przynosząc więcej szkody niż pożytku. Wydarzenie to choć można by je traktować jako anegdotę dało dwojakie owoce: wyraziście ukazało „samodzielność myślową” cechującą delegatów na zjazd, a Londynowi objawiło nielojalność krajowego związku AK. Odtąd i to także rzutowało negatywnie na wszelkie kontakty obu organizacji. Aby być w zgodzie z prawdą muszę tu dodać, że obecni na sali obrad goście z Londynu, z panem Złotnickim z „Baszty” na czele, poparli ten światowy horyzont nowopowstałego związku. Nikomu jednak z gospodarzy nie przyszło do głowy sprawdzić ich uprawnienia do zabierania głosu. Okazało się bowiem, że mogli oni mówić tylko i wyłącznie we własnym imieniu. Ale o tym mało kto wiedział. Zjazd cechowała poza tym zadziwiająca nonszalancja wobec statutu, regulaminu obrad i przyjętych powszechnie obyczajów, szczególnie w kwestii wyborów. Pogwałcono ich tajność, obowiązek pojedynczego przedstawiania swojego curriculum vitae przez kandydatów (rzecz szczególnie ważna przy głośno deklarowanych chęciach chronienia wysokich stanowisk we władzach przed zakusami byłych funkcyjnych ZBoWiD-owskich). „Wojan”, jako nowo obrany prezes tuż przed zakończeniem obrad, gdy odjeżdżały już pociągi delegatów z terenu zaproponował zblokowaną listę nazwisk, którą jawnie, grupowo, przegłosowano w ciągu paru minut. Takim sposobem weszli do władz wszyscy zaproponowani, w tym co najmniej połowa tych, którzy w ramach akcji „czystości władzy” przejść chyba nie powinni byli. Na liście „Wojana” znaleźli się ludzie mniej lub bardziej znani, ale także mniej lub bardziej tego godni. Byli wśród zaproponowanych przez niego również „Poraj” Zdzisław Witebski i „Halny” Zdzisław Rachtan ze Środowiska Świętokrzyskiego, oraz o czym już wspominałem dotychczasowy rzecznik prasowy. Na zwolnione przez tego ostatniego miejsce rzecznika zaproszono red. Tadeusza Karolaka, naczelnego redaktora „Tygodnika Katolickiego”. Był to przedstawiciel młodego pokolenia zakochanego w akowskim etosie. Znaliśmy się już od paru lat, gdy bowiem po odwołaniu stanu wojennego w prasie nie sposób było umieścić żadnej mówiącej prawdę o AK publikacji, redaktor Karolak wielokrotnie drukował w „Tygodniku Katolickim” moje materiały, prawie zawsze dla cenzury kontrowersyjne. Poczynając od roku bodajże 1986 wróciłem do podjętej przez nieżyjącego już red. Jana Erdmana sprawy ppłka dypl. Macieja Kalenkiewicza „Kotwiczą” i jego śmierci pod Surkontami w walce z oddziałami NKWD. Zacząłem od pozornie niewinnej próby odtworzenia imiennej listy poległych żołnierzy jego pocztu. W efekcie tego działania udało się podwoić liczbę rozszyfrowanych nazwisk, nawiązałem też szerokie kontakty z ich rodzinami. Szczególnie cenną okazała się korespondencja, a potem kontakty osobiste z wdową po „Kotwiczu”, panią Ireną Kalenkiewiczową i jej córkami. Słowem, z red. Karolakiem znaliśmy się dobrze, szanując się wzajemnie, co niedługo miało zostać poddane weryfikacji. Nowe władze Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej postanowiły zrobić szybko porządek z opornymi. A pech chciał, że zgromadzili się oni w zarządach tych dwóch okręgów, z których korzeni wykiełkowały obie dopiero co połączone organizacje. Zarząd w Warszawie pod przewodnictwem doc. Zbigniewa Motyczyńskiego i takiż zarząd okręgowy w Krakowie odmówiły wprost posłuszeństwa nowo wybranym władzom. Powodem były zastrzeżenia co do przestrzegania przez nowo wybrany Zarząd Główny wymogów statutowych. W wyniku tej „niesubordynacji” zawieszono oba zarządy, warszawski w czterdziestym dniu po zjeździe, krakowski w pięćdziesiątym szóstym. Nie mogłem pozostać bierny wobec takich poczynań, wysmażyłem więc odpowiedni artykuł. Zarząd Główny ŚZŻAK polecił więc nowemu rzecznikowi podjęcie ze mną polemiki w tej sprawie. Ku zaskoczeniu jego członków, red. Karolak odmówił spełnienia tej powinności. Wtedy płk „Wojan” oddelegował do przeprowadzenia owej wymiany poglądów Elżbietę Ostrowską, nowo wybraną przewodniczącą Komisji Historycznej. Pani Ostrowska, były członek ZBoWiD-u z prawie dwudziestopięcioletnim stażem, zamiast zająć się organizowaniem pracy Komisji Historycznej, podjęła przeciwko mnie kampanię prasową. Niestety, nie mogła moim zarzutom przeciwstawić sensownych argumentów. W efekcie po roku niezbyt udanych prób przestała się zajmować kampanią, a ponadto została zmuszona do rezygnacji z funkcji przewodniczącej (ciągle nie istniejącej) Komisji Historycznej ZG. Złożyła ją bez zanotowania na swym koncie jakiegokolwiek osiągnięcia, a dzisiaj jest w ogóle poza związkiem. W końcu pierwszej dekady czerwca odbyły się na Wykusie i w Wąchocku tradycyjne uroczystości związane z rocznicą śmierci „Ponurego”. Po raz pierwszy od dwudziestu kilku lat nie pojechałem na nie. Organizatorzy spróbowali zainteresować tą uroczystością Wojewódzką Komendę Policji w Kielcach wszak „Ponury” był przed wojną aspirantem policji i jak nikt inny nadawał się na patrona poszukującej uwiarygodnienia świeżo przemalowanej milicji. Młody komendant wojewódzki, nadkomisarz Jacenty Frydrych, zapalił się do tej idei i właśnie tegoroczne uroczystości na Wykusie odbywały się pod patronatem policji. Było to bardzo wskazane, gdyż okoliczny pijany motłoch próbował sobie na Wykusie zrobić piknik. Policja zapobiegła wielu ekscesom, ale nie dała rady przeciwdziałać wszystkim. Również w czerwcu w Grodnie miał miejsce zjazd organizacyjny Związku Polaków na Białorusi. Pojechałem tam jako przedstawiciel Rady Ochrony Pamięci. Zjazd był bardzo ważnym wydarzeniem w życiu społecznym i politycznym tamtejszych środowisk polskich. W przeddzień otwarcia zjazdu zakwaterowani w hotelu „Grodno” delegaci cale popołudnie spędzili przy otwartych oknach wychodzących na zachodnią stronę. I płakali. Za ciemniejącym bowiem w dali lasem gołym okiem widać było stojące w równych odstępach strażnicze wieżyczki, za którymi rozciągała się już Polska. Wieczorem przy kolacji przysiadł się do mnie starszy, niewielki, bardzo energiczny ksiądz w wytartej, wyszarzałej, pocerowanej sutannie i sympatycznie, choć pryncypialnie zgłosił wobec mnie parę krytycznych uwag. Zrozumiałem, że jest proboszczem katedry w Pińsku i że ma zupełnie inny obraz wydarzeń okupacyjnych ze stycznia 1943 roku niż ten, jaki przedstawiłem w mej książce Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Co prawda zastrzegał, że jego wtedy w Pińsku nie było, ale zatrudniał obecnie zakrystiana, który w przygotowaniach do rozbicia więzienia brał podobno czynny udział i jego człowieka absolutnie wiarygodnego relacja odbiegała od opisanej przeze mnie wersji. Słuchałem spokojnie i z szacunkiem nie tylko z tego powodu, że mówiła to osoba duchowna, ale przede wszystkim dlatego, że przez dwadzieścia trzy lata od ukazania się książki spotkałem co najmniej kilkanaście osób, które na ten temat „wiedziały lepiej” niż ja. Miałem więc czas przyzwyczaić się do tego. Relację tego zakrystiana miałem już od parunastu lat w swoim archiwum, jednak z kilku względów nie mogłem traktować jej poważnie. Twierdził on mianowicie, że po ataku na więzienie został aresztowany i w pińskim gestapo był konfrontowany z również aresztowanym „Ponurym” co było zupełnym absurdem. Spokojnie wyjaśniłem to memu rozmówcy. Nie wiem, czy go przekonałem, ale przeszliśmy na inne tematy i w ten sposób poznałem straszny, łagierniczo-katorżniczy los polskiego księdza, którego nic nie potrafiło złamać. Nazajutrz podziwiałem jego ognistą mowę z trybuny zjazdu, a po następnym roku dowiedziałem się, że otrzymał kardynalski kapelusz i został powołany przez Jana Pawła II na ordynariusza archidiecezji mińsko-mohylewskiej. To spotkanie z księdzem Kazimierzem Świątkiem, wówczas jeszcze prałatem, na zawsze wryło się w moją pamięć. Kolejny kontakt następnego dnia był już znacznie mniej sympatyczny Z czarnej limuzyny ambasady polskiej, która przyjechała z Moskwy, wysiadł ni mniej ni więcej, tylko radca, towarzysz Paciorkowski. Ten sam, który przed dwudziestu laty jako instruktor KC „ulepszał” moją książkę Gdy las był domem, a przez parę kolejnych lat dawał dowody „pamięci” o mnie jako dyrektor Naczelnego Zarządu Wydawnictw przy Ministerstwie Kultury i Sztuki. Sądząc po indyczej purpurze, która mu natychmiast wystąpiła na gruby kark i okrągłą twarz oraz po tym, że nie długo odjechał, z rozpoznaniem mnie nie miał trudności. A mnie się wydawało, że przez rok od zwycięskich wyborów dokonaliśmy tak dużo zmian kadrowych. Zjazd w Grodnie przebiegał burzliwie i nie był wolny od momentów zaskakujących. Czterystu delegatów z polskich środowisk Mińska, Mołodeczna, Stołpc, Kobrynia, Połocka, Krasławia, Postawy, Lidy, Mostów, Orszy, Witebska, Homla, Borysowa, Bobrujska, Sławuty, Drohiczyna, Słucka i wielu innych miejscowości po raz pierwszy obradowało w istniejącym przecież jeszcze Związku Radzieckim w warunkach (wydawało się) pełnej, wprost niewyobrażalnej dotąd swobody. Pamiętam osłupienie sali, gdy na trybunę wszedł przedstawiciel Białoruskiego Frontu Narodowego, nielegalnej jeszcze wtedy tutejszej opozycji, i krzyknął: - Dorogije Druzja Paliaki! Poczemu wy nie bieriotie etoj grodnienskoj ziemli? Eto wasza ziemia. Poczemu wy żdiotie? [Drodzy przyjaciele Polacy! Dlaczego nie bierzecie tej grodzieńskiej ziemi? To wasza ziemia. Dlaczego czekacie?] Jakkolwiek były to radujące nasze dusze przebłyski swobody, to jednak już wkrótce miało się okazać, że obkomy władzę dzierżą jeszcze mocno. Największe emocje towarzyszyły wyborom na prezesa. Właściwie kandydat istniał tylko jeden. I wcale nie desygnowany przez partię. Jego też wybrano. Faworytem wszystkich był Tadeusz Gawin i właśnie miał dzień swej chwały, za który wkrótce przyszło mu gorzko zapłacić. To całe ówczesne przebudzenie polskiego ruchu społecznego na Białorusi było również, a może przede wszystkim, jego dziełem. Służył w wojsku jako podpułkownik służby łączności Wojsk Ochrony Pogranicza i podlegał eM We De czyli Ministierstwu Wnutriennich Dieł. [Ministerstwo Spraw Wewnętrznych] Ani chybi czekista. Ale gdyby ktoś zawistny powiedział, nawet niezbyt głośno, „Gawin to eM We De” z pewnością doszłoby do rękoczynów. W niedzielę odbyła się msza w kościele farnym, najważniejszym po zniszczonej katedrze i wysadzonym przez bolszewików kościele garnizonowym kościele tego miasta. Miał ją odprawiać przedstawiciel prymasa Polski na zjazd, ordynariusz diecezji płockiej ksiądz biskup Kamiński. W kościele nabitym parotysięcznym tłumem było cicho jak makiem zasiał. Staliśmy dwie godziny, czekając, aż delegacja zjazdu z Gawinem na czele, w towarzystwie konsula generalnego RP z Mińska Tadeusza Myślika wróci z obkomu. Obkom zabronił polskiemu biskupowi odprawienia mszy. Zabronił też postawienia krzyża katyńskiego na miejscowym cmentarzu. Parę dni później Gawin wyleciał z wojska i stał się prywatnym człowiekiem. Ale swoje załatwił. Msza się odbyła, odprawiał ją ksiądz prałat Świątek, jednak nasz biskup siedział na tronie na honorowym miejscu i wygłosił homilię. Jeszcze nigdzie, w żadnym kościele nie widziałem tak żarliwie modlących się wiernych. Ci ludzie, od starców do kilkuletnich dzieci, wiedzieli o co mają się modlić. Najsromotniej jednak obkom przegrał sprawę katyńską. Odmówił postawienia krzyża, „no bo jakiż on ma związek z Grodnem? Gdyby w Katyniu leżeli też grodniacy i tu, przy tym krzyżu została umieszczona ich imienna tablica, to co innego”. Biedni towarzysze z obkomu. Zapomnieli, że Grodno było przed wojną siedzibą Dowództwa Okręgu Korpusu. - Panie doktorze - szeptał mi konsul generalny Myślik na ucho jeszcze w czasie mszy - teraz od pana zależy, czy ten krzyż katyński z imienną tablicą stanie w Grodnie, czy nie. Stanął w rok później. Gdy przyjechałem do Warszawy i powiedziałem naszym paniom w czym rzecz, uruchomiły całą Rodzinę Katyńską z Jędrzejem Tucholskim na czele i po tygodniu przerzucania setek dokumentów sporządzono listę 158 oficerów-Katyńczyków, którzy w okresie międzywojennym przewinęli się przez Grodno. Ale to nastąpiło dopiero za rok, a tymczasem jechałem do Mińska. Po drodze razem z konsulem Henrykiem Kalinowskiem odszukaliśmy Surkonty. Jak tam jest wiedziałem już rok wcześniej od zafascynowanego tą sprawą pracownika naukowego Uniwersytetu Warszawskiego Marka Gołkowskiego, który wraz ze swoją rodziną całą tę okolicę objechał, obfotografował, nagrał na taśmy magnetofonowe rozmowy ze świadkami dramatu i zebrany materiał pieczołowicie mi przekazał. Ale co innego obejrzeć zdjęcia, a co innego znaleźć się samemu na pięknej olbrzymiej polanie i zobaczyć to wszystko na własne oczy. Na ledwo dostrzegalnym wzniesieniu stała olbrzymia obora, z której dochodziło porykiwanie kilkuset krów. Od jej wrót do odległych o paręset metrów pastwisk prowadził wydeptany trakt, pokryty zeschniętą skorupą krowiego łajna. Wśród tej skorupy leżeli „Kottwicz” i trzydziestu pięciu żołnierzy jego pocztu. Zabici lub ciężko ranni i dobici długimi, wąskimi, czterograniastymi bagnetami. Zakopano ich płytko, niektórych tylko na pół metra. Tu i ówdzie wystawała kość. Właśnie owe kości oraz dwa głazy odwalone na bok z zatartą inskrypcją z 1863 roku wskazywały niezbicie, gdzie był ongiś powstańczy cmentarzyk, do którego w osiemdziesiąt lat później dołożono „Kotwiczowców”. A następnie wyrównywano to wszystko racicami ośmiuset krów przepędzanych tędy dwa razy dziennie. I tak to trwało przez prawie pół wieku. Trochę dalej bielała dzwonnica nowego kościółka i od niego aż za skłon wzgórza, po litewską granicę, ciągnęły się zabudowania dużej wsi Pielasa. Że też nikt przed tym nie ostrzegł „Kotwiczą”. W zasadzie ziemia raduńska była bardzo dobrym wyborem na operacyjny teren antysowieckiej konspiracji. Na okolicznych cmentarzach widziałem tylko katolickie krzyże, a na nagrobkach cyrylicy nie dostrzegłem. Osiemdziesiąt sześć procent ludności tego powiatu jeszcze długo po wojnie, mimo panującego stalinizmu, domagało się wpisywania im w „paszporty” narodowości polskiej. Tylko sam kraniec raduńszczyzny, ten wokół chutoru Surkonty, właśnie Pielasa i pozostałych sześć wsi nad okupacyjną i obecną granicą z Litwą, był wyjątkowo nieprzychylny Polakom, a szczególnie Armii Krajowej. W trzy lata później dotrę w Mińsku do materiałów NKWD, w których czarno na białym będzie napisane, że na podstawie donosu miejscowej ludności, do ataku na „bandyckij otriad polskich legionierów” [bandycki oddział polskich legionistów] w „okolicy” Surkonty, kapitan bezpieczeństwa państwowego Czikin w dniu 21 sierpnia 1944 roku poderwał część III batalionu 32 Zmotoryzowanego Pułku Strzelców wojsk NKWD. I jak się okaże po przeczytaniu paru dalszych stron tych wspomnień nie był to jedyny z tego źródła donos wymierzony przeciwko AK. Zresztą nawet dzisiaj miejscowy ksiądz kościółka w Pielasie woli rozmawiać po rosyjsku lub litewsku niż po polsku, choć język ten podobno zna. W Raduniu na rynku minęliśmy wysoki betonowy pylon z czerwoną gwiazdą na czubku, pod którym w zadbanej mogile leżą ci, którzy padli w boju z „polskimi legionierami”. Leży ich tu siedemdziesięciu, a nie stu trzydziestu dwóch, jak meldował Warszawie w sierpniowym meldunku 1944 roku major Stanisław Sędziak „Warta”. W Mińsku miałem do załatwienia trzy sprawy: odnaleźć po prawie ćwierć wieku Lidę Ticzinę, którą już raz tu spotkałem w czasie grudniowej wizyty w 1966 roku, złożyć wizytę w MID-zie czyli białoruskim MSZ oraz wygłosić odczyt o „Wachlarzu” dla historyków białoruskich. Właściwie w całej okolicy dawnego Surażewskogo Bazara i Wtorogo Grigoriewskogo Pierieułka, który tak szczęśliwie udało mi się zastać w nienaruszonym stanie w 1966 roku, nie zostało już nic. W tym miejscu stoją na kilometrowych rozjazdach setki wagonów mińskiego metra, bo ono właśnie zajęło cały ten teren na swoją olbrzymią zajezdnię. Ale szczęście nie całkiem mnie opuściło, bo rozbudowa bazy metra zatrzymała się tuż przed domem Lidy Ticziny, która teraz po mężu nazywa się Żuj. U nich to w gościnie zszedł mi właściwie cały dzień, przy świetnych korniszonach domowej roboty, wędzonej słoninie w papryce, marynowanych pomidorach i innych przysmakach. Lida pozostała mi jako jedyny z białoruskiej strony żyjący świadek działań „Wachlarza” w Mińsku. Wizyta w MID-zie zapowiadała się niezbyt dla nas korzystnie, bo na notę w sprawie Surkont konsulatu RP z grudnia poprzedniego roku, spowodowanego pismem naszej Rady, MID w ogóle nie odpowiedział. Na telefoniczną propozycję konsula generalnego pana Myślika zgodzili się, aczkolwiek niechętnie, na moją wizytę u nich. Wyznaczono nam godzinę 15.00. W upalne południe o 14.10, kiedy wraz z konsulem Kalinowskim wsiadaliśmy do samochodu, na dziedziniec konsulatu wjechał motocyklista w czarnej skórzanej kurtce. Oho, zaczynają się schody. - Kurier z MID-u - poinformował mnie naraz zaniepokojony Kalinowski. Odebrał i pokwitował pismo, przeczytał i stwierdził: - To pismo czyni wizytę naszej delegacji w MID-zie bezprzedmiotową. Zamarłem, ale tylko na chwilę. Postanowiłem zagrać va bangue: - Szkoda, że otrzymaliśmy to pismo tak późno. Nasza delegacja przecież już jest w drodze do MID-u. Kalinowski okazał najpierw bezgraniczne zdumienie, a następnie dostrzegłem w jego oku błysk kpiarstwa. Zwrócił się do kuriera: K sożaleniu, wy nie uspieli. Naszi ludi uże ujechali k wam. [Przykro mi, ale nie zdążył pan, nasi ludzie już do was pojechali] Kurier obojętnie kiwnął głową, my zaś udaliśmy się w stronę konsulatu. Ale gdy tylko odjechał, popędziliśmy na sygnale (dyplomatyczne numery) do MID-u. Po drodze jeszcze raz przestudiowaliśmy otrzymane pismo. Była to odpowiedź na notę konsulatu sprzed pół roku. Wyrażała zdziwienie, że Polska nadal chce upamiętniać miejsce pochówku takich elementów, o których do dzisiaj okoliczni mieszkańcy mówią jako o okrutnikach i gwałcicielach. Miejscowa ludność nie zgadza się na żadne specjalne upamiętnienie, może być tylko mowa o ogrodzeniu tego kawałka ziemi i umieszczeniu tam tablicy z napisem: „Polskim Żołnierzom Armii Krajowej, poległym w 1944 roku”. Była to wyjątkowo podła propozycja, nie uwzględniająca umieszczenia na owej tablicy dokładnej daty boju, co oczywiście sugerowało działania Niemców. Nasz przyjazd do ministerstwa wywołał wyraźną konsternację. Udostępniono nam kopię pisma, którego przecież „nie dostaliśmy” i zdecydowanie chłodno zaproszono do stołu rozmów. Okazano teczkę pełną autentycznych zbiorowych protestów przeciwko upamiętnianiu „polskich bandytów i morderców”. Zapytałem, czy są jakieś protesty spoza wsi, których nazwy wymieniłem. Nie było. Z kolei oni zapytali, czy w związku z pobyłem tam w czasie wojny „polskich legionierow” były jakieś wypadki śmierci wśród mieszkańców tych wsi. - Nie było - wykrzyknął odruchowo konsul Kalinowski. - Niestety, - były skorygowałem z obłudnym zasmuceniem, wywołując konsternację u mego towarzysza i wyraźne ożywienie białoruskich rozmówców. Kilkanaście lat wcześniej, w czasie pierwszego stypendialnego pobytu w USA, spędziłem kilka dni pod Nowym Jorkiem u przeuroczego gawędziarza Stanisława Szabuni porucznika „Licho”, byłego dowódcy 2 kompanii w V batalionie kpt. Stanisława Truszkowskiego „Sztremera” 77 pp AK. Usłyszałem wtedy po raz pierwszy złowieszczą prawdę o wsi Pielasa. Pod koniec marca 1944 roku, późnym wieczorem w Wielką Sobotę „Licho” przyprowadził do Pielasy ciężko zgonioną, przemokniętą i zmarzniętą kompanię. Na polach leżał jeszcze śnieg. Mimo, iż wśród mieszkańców Pielasy była znaczna przewaga nacjonalistycznych rodzin litewskich, znanych z tego, że pochodzący z nich młodzi ludzie służyli w kolaboranckich szaulisach, „Licho” zdecydował się zająć kwatery właśnie tu. Powody były dwa: pierwszy skrajne zmęczenie żołnierzy, drugi bogata Pielasa dawała nadzieję na odkarmienie partyzantów świątecznymi wiktuałami. Na wszelki wypadek jednak wystawiono podwójne warty. Przed północą przyprowadziły one do porucznika dwóch młodych Litwinów, złapanych przy próbie opuszczenia wsi. Przyciśnięci do muru zeznali, że do niemieckiej żandarmerii w Lidzie wystał ich wójt Pielasy z wiadomością o kwaterujących tu polskich „gościach”. Niepokojąca jednak w ich zeznaniach była wiadomość, że ze wsi wysłano trzech gońców, a ujęto tylko dwóch. „Licho” poderwał więc cichym alarmem rozespaną i złorzeczącą kompanię i tuż po północy wymaszerowali, aby kilka kilometrów dalej przygotować zasadzkę na lidzkiej szosie. Czekali bardzo długo, ale się nie doczekali. Niemcy nie przyjechali. Niemcy przylecieli. Przed południem dwoma bombowcami z lotniska w Lidzie, gdzie stacjonował cały pułk lotniczy. Najpierw z cekaemów ostrzelali wychodzących z kościoła ludzi, a potem zrzucili na Pielasę serię bomb. W efekcie zginęło i rannych zostało prawie dwadzieścia osób, spłonęło także kilkanaście zagród. Opowiedziałem o tym wydarzeniu białoruskim rozmówcom, kończąc, że choć miało ono miejsce na pięć miesięcy przed bojem w Surkontach z pocztem „Kotwicza” i że w grę wchodziły dwa absolutnie różne oddziały, tu leży źródło całej nienawiści. Zamiast się rozprawić ze swoim wójtem, kolaborantem niemieckim, tamtejsi Litwini przez dziesiątki lat szukają odwetu na Polakach. Zauważyłem ulgą, że atmosfera przy stole wyraźnie się poprawiła. Zapytano, jakie są nasze życzenia w sprawie Surkont. Sprowadziłem je do czterech punktów: doprowadzenie do zamknięcia wrót fermy krowiej z obecnie używanej strony i uruchomienie ich ze strony przeciwnej; zgoda na zbudowanie przez stronę polską cmentarzyka żołnierskiego, ogrodzonego i składającego się z pojedynczych grobów; uroczyste poświęcenie go z zachowaniem polskiego ceremoniału wojskowego; zgoda na umieszczenie na kurhanie odpowiedniej tablicy z napisem zgodnym z polską tradycją. Zauważyłem, że ten ostatni punkt zaniepokoił ich najbardziej. Aby więc dobrze ich usposobić do rozmowy na ten temat, przekazałem im podarunek od naszej Rady, tekę zawierającą kilkanaście fotogramów przedstawiających wyjątkowo zadbane cmentarze sowieckich żołnierzy w Polsce. Do tego dołączyłem jedno ze zdjęć wykonanych przez Marka Gołkowskiego z Surkont. Zestawienie było szokujące. Nasza propozycja tekstu tablicy brzmiała: „Żołnierzom Armii Krajowej Okręgów „Nów” i „Wiano” poległym za Polskę pod Surkontami 21 VIII i w Poddubiczach 19 VIII 1944 r.” - Pod Surkontami? Z naszymi bojcami? Za Polskę? - zaperzył się jeden z rozmówców. Na szczęście przewidziałem taką reakcję i miałem pod ręką kilka zdjęć z zagranicy, gdzie na cmentarzach polskich żołnierzy widniał zwrot „Za Polskę”. To go uspokoiło. Zgarnęli złożone im materiały i zapewnili, że to rozważą. Ja zaś uznałem sprawę za definitywnie załatwioną. Po południu w bardzo eleganckiej sali recepcyjnej konsulatu generalnego konsul Tadeusz Myślik witał przybyłych na mój odczyt historyków białoruskich. Nie zjawiło się ich wielu, ośmiu zaledwie, ale nie brakowało nikogo ze znaczących. Kiedy w grudniu 1966 roku byłem tam w poszukiwaniu śladów mińskiej grupy „Wachlarza”, do głowy mi nie przyszło, że dożyję takich dni jak ten właśnie. Mówiłem im oficjalnie o organizacji dywersyjnej AK działającej w Mińsku, opierającej się na oficerach przeszkolonych i zrzuconych z Anglii. I nikt nie pisnął słowa protestu. A już całkiem rozbawił mnie zapał, z jakim bił brawo pułkownik, wojskowy historyk, o którym wiem, że przed dwudziestu pięciu laty pisał na mnie donosy do Wojskowego Instytutu Historycznego w Warszawie. Po przyjeździe do Warszawy od razu zdecydowaliśmy w Radzie skierowanie do realizacji budowy cmentarzyka w Surkontach. Podjęła się tego „PAN-owska Fundacja Ochrony Zabytków. Jej dyrektor, Stanisław Karolkiewicz, przed pięćdziesięciu laty dowodził l kompanią w III batalionie 77 pułku piechoty AK na Nowogródczyźnie, dawał więc gwarancję najlepszego możliwego wykonania tej pracy. Teraz wreszcie nadszedł najwyższy czas, abym zajął się czekającym mnie i Grażynkę wyjazdem. Spadł on na mnie dość niespodziewanie, ale zapowiadał się ciekawie. Jeszcze wiosną otrzymałem z Londynu list od redaktora Tadeusza Żenczykowskiego, przedwojennego najmłodszego posła na sejm, w czasie okupacji szefa akcji „N” (dywersja psychologiczna w języku niemieckim) Biura Informacji i Propagandy KG AK, po wojnie wieloletniego zastępcy dyrektora Sekcji Polskiej RWE, a przez ostatnich kilkanaście lat nestora prasy polskiej na terenie Wielkiej Brytanii i autora wielu publikacji zarówno prasowych, jak i książkowych. Z tej racji był on członkiem Rady Powierniczej Polskiej Fundacji Kulturalnej, która poza bardzo szeroko prowadzoną akcją wydawania książek polskich, była także edytorem najstarszej na emigracji gazety codziennej „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” oraz jej cotygodniowego dodatku „Tydzień Polski”. Redaktor Żenczykowski zaproponował mi trzymiesięczną współpracę i pomoc w redagowaniu londyńskiego „Tygodnia”. Zanosiło się na bardzo sympatyczną przygodę dziennikarską. Zdecydowaliśmy się z Grażynką wyjechać na wrzesień, październik i listopad. Tuż przed wyjazdem złożyłem na ręce przewodniczącego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, doc. Stanisława Broniewskiego rezygnację z funkcji zastępcy sekretarza generalnego Rady. Złożyło się na to parę okoliczności, a przede wszystkim ta, że... takiej funkcji, jaką dotąd pełniłem, w ogóle nie przewidywał statut Rady. Za poprzedniej, PRL-owskiej władzy owo stanowisko było widocznie potrzebne dla zatrudnienia kolejnego pułkownika, więc ją stworzono, niezależnie od litery statutu. My zaś naszych poprzedników obdarzyliśmy jak się okazało zbył wielkim zaufaniem i bez sprawdzenia prawidłowości tej decyzji działania ich mechanicznie powieliliśmy. Poza tym ośmiomiesięczny okres pracy nowej Rady ujawnił wyraźne jej niedociągnięcia organizacyjne i spodziewałem się, że prezes w czasie mej trzymiesięcznej nieobecności będzie chciał dokonać pewnych przetasowań, co mu swoją rezygnacją chciałem ułatwić. Londyn przywitał nas wspaniałą, słoneczną pogodą, która trwała nieprzerwanie do końca września. Zamieszkaliśmy w bardzo spokojnej i zielonej dzielnicy Redford Park, w wiktoriańskim domu pani Irmy Stypułkowskiej, synowej Zbigniewa Stypulkowskiego, Jednego z podsądnych w moskiewskim „procesie szesnastu”. W bezpośrednim sąsiedztwie mieszkał prof. Józef Garliński, który po niedawnej śmierci żony źle znosił samotność, więc go dosyć często odwiedzaliśmy. Z domu do przystanku metra Turnham Green było nie dalej niż trzy minuty spacerkiem. Redakcję miałem oddaloną o cztery przystanki metrem linią District do stacji West Kensington, jadąc w kierunku centrum. Słowem, jak na olbrzymi Londyn, w którym dojazdy do pracy są zmorą mieszkańców, my mieliśmy warunki wymarzone. Redakcję znalazłem w stadium reorganizacji. Po wieloletniej pracy odchodził na emeryturę ze stanowiska redaktora naczelnego Andrzej Czyżowski, zasłużony pracownik RWE, zaś jego miejsce obejmowała młoda dziennikarka z kraju, Katarzyna Bzowska. W ogóle cała redakcja, składająca się z kilku dziennikarzy, dzieliła się na dwie grupy: emigracyjną i krajową. Nestorem emigrantów był osiemdziesięcioletni, ale nadal dziarski red. Paweł Hęciak, członek władz i współorganizator wielu polonijnych stowarzyszeń i klubów, obok niego Tessa Ujazdowska, aktorka i recenzent kulturalny, i Olgierd Petrykowski, depeszowiec oraz autor materiałów wojennych. Krajowcy zaś, obok Kasi Bzowskiej, to drugi depeszowiec Marcin Gugulski (późniejszy rzecznik prasowy rządu RP premiera Jana Olszewskiego), Krysia Rees, urocza polonistka z Lublina i (czasowo) ja. Właściwie zespół był bardzo zgrany, tyle że podzielony jednym problemem: dla kogo ma być to pismo. Objętość miało ograniczoną, więc konieczna była selekcja materiału dokonywana właśnie pod kątem adresata. Z tego powodu często wynikały spory. Bo jeżeli musi to być ukłonem w kierunku upodobań starej emigracji, to Paweł Hęciak widział jeszcze dodatkowo co najmniej dwie kolumny polonijnego sportu ze wszystkimi wynikami 0-ligowych zespołów oraz informacjami o tym, że na podwieczorek do Klubu Polek w Liverpool znana tamtejsza działaczka pani Malinowska przyniosła całą paterę własnoręcznie usmażonych, przepysznych pączków, nadziewanych konfiturą z róży, także własnoręcznie przyrządzonej. Frakcja krajowa zaś uważała, że po Londynie chodzi teraz parędziesiąt tysięcy młodych ludzi z kraju i również dla nich powinno być robione to pismo. Spór ów za mojego tam pobyłu rozstrzygnięty nie został. Przy Charievlle Road, w starej wiktoriańskiej kamieniczce z czerwonej cegły o szerokości frontu na półtora pokoju, pięć kondygnacji stwarzało pięć światów naszej redakcji. Podziemie, to było archiwum i ekspedycja. Parter zajmowało biuro ogłoszeń, czyli fundament finansowy gazety. Po raz pierwszy bowiem znalazłem się w piśmie, w którym materiał prasowy zajmował jedynie tyle miejsca, ile zostało po zamknięciu akwizycji ogłoszeń. Na pierwszym piętrze mieścił się sekretariat, dalekopisy, faksy, powielacze, depeszowcy i naczelna. Piętro drugie zajmował Paweł Hęciak i dyrektor Polskiej Fundacji Kulturalnej, Lucjan Kindlein. I wreszcie na piętrze trzecim królowała Krysia Rees i czasowo ja. Tu bowiem na zasadzie dużej niezależności działała redakcja „Tygodnia Polskiego”, niedzielnego magazynu „Dziennika”. Wszystko to wyglądało na normalną redakcję. Dopiero po zapoznaniu się bliżej z kuchnią całego przedsięwzięcia doszedłem do przekonania, że najważniejszymi osobami wcale nie byli tu ani dyrektor PFK, ani redaktor naczelny gazety, ani nawet kierowniczka biura ogłoszeń. Najważniejszą osobą był dyrektor drukarni. Pracując w okresie PRL-owskim w „Widnokręgach” stykałem się często z podejmowanymi przez drukarnię próbami wymuszenia czegoś na redakcji. Niektóre redakcje dla świętego spokoju ulegały tym szantażom, ale. „Widnokręgi” nigdy. Po raz pierwszy zostałem złamany przez drukarnię właśnie w Londynie, a właściwie w Hove, jako że drukarnię (zresztą własną i dość nowoczesną) PFK miała nad samym morzem, w Hove, koło znanego kurortu Brighton. Sto kilometrów od Londynu. Owa odległość nie miała tu żadnego znaczenia, bo faksy i wewnętrzna linia telefoniczna redukowały ją do zera. Problem zasadniczy polegał na tym, że własne pismo we własnej drukarni było traktowane jak najuboższy i niechętnie widziany krewny. W tej sytuacji cokolwiek uzdrowić lub zmienić na lepsze było rzeczą prawie niemożliwą. A szkoda, bo redakcja miała imponujący zespół współpracowników i korespondentów z całego niemal świata. Jan Nowak-Jeziorański, Andrzej Pomian, Alina Grabowska, Tadeusz Zenczykowski, Stefania Kossowska, Włada Majewska, Zbigniew Błażyński, to zaledwie kilka postaci, których nazwiska można było spożytkować znacznie lepiej niż to robiono. Na koniec zostawiłem sobie przedstawienie Lucjana Kindleina, o którym będzie wiele w mych wspomnieniach. Poznałem go rok wcześniej w Warszawie, gdy jako dyrektor Polskiej Fundacji Kulturalnej z Londynu przyjechał po raz pierwszy na majowe Międzynarodowe Targi Książki. Na prośbę redaktora Żenczykowskiego trochę się nim opiekowałem. Wysoki, szczupły, wyprostowany, był starym żołnierzem podziemia. Początki okupacji spędził w konspiracji w Narodowej Organizacji Wojskowej w powiecie tomaszowskim, a następnie w Powstaniu Warszawskim walczył w kompanii „Rygla”. W Londynie jako członek Rady Naczelnej Koła AK wyróżniał się mimo przekroczonej siedemdziesiątki aktywnym działaniem. Przez cały okres pobytu w Londynie współpracowałem przede wszystkim z nim. Najpierw w sprawach redakcyjnych, a potem i akowskich. Jeszcze we wrześniu przetarł mi drogę do „Zamku”, dzięki niemu bowiem mogłem złożyć wizytę ostatniemu legalnemu prezydentowi RP na uchodźstwie, panu Ryszardowi Kaczorowskiemu. Ustalony kwadrans przedłużył się do dwóch godzin, jako że i sprawy harcerskie, i akowskie dawały wiele tematów do rozmowy. W obu tych organizacjach prezydent miał długi staż. Przez cały piękny, słoneczny wrzesień Grażynka zazwyczaj po pracy czekała już na mnie na przystanku metra, zjadaliśmy szybki obiad w jakimś bistro i ruszaliśmy zwiedzać Londyn, ciągle dla nas atrakcyjny, mimo iż był to nasz któryś z kolei pobył tutaj. Weekendy tradycyjnie spędzaliśmy u Bolków Zemłów w Sanderstead. Często też robiliśmy wypady poza miasto, do wspaniałych ogrodów Kew Gardens, Safari w Richmond i Wimbledonu. Październik przyniósł chłody i deszcze, co przyhamowało wyjazdy poza miasto nasze i większości znajomych. Ożywiło się więc życie towarzyskie i organizacyjne, którego centrum był nowoczesny i obszerny budynek Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, czyli POSK-u, przy King Street, dwa przystanki metrem od naszego domu. Mieści się tu sala teatralna i kinowa, wielka biblioteka, restauracja, polska księgarnia, siedziby wielu organizacji, w tym także PUNO, czyli Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie. Tu też w początkach października odbył się coroczny zjazd Rady Naczelnej Koła AK z udziałem kilkudziesięciu członków z całego świata. Zostałem zaproszony jako gość zjazdu i to nie tylko w charakterze osoby przysłuchującej się obradom, ale wręcz jako prelegent wiodącego referatu na temat sytuacji w krajowym życiu kombatanckim żołnierzy Armii Krajowej. Zdawałem sobie sprawę, że wiadomość o tym wywoła we władzach ŚZŻAK w Warszawie trzęsienie ziemi. Uspokojono mnie, że jest zwyczajem dorocznych posiedzeń Rady zapraszanie gości z zewnątrz do wygłaszania takich referatów. Na tej zasadzie rok wcześniej gościł na podobnym posiedzeniu Rady płk Wojciech Borzobohaty wraz z rzecznikiem prasowym ZG ŚZŻAK i obaj wygłosili referaty ostro piętnujące przeciwników szefostwa swej organizacji. Zgodziłem się więc wystąpić na tym posiedzeniu, pod warunkiem jednak, że będzie w nim uczestniczył także ppłk „Wojan”. Organizatorzy zapewnili mnie, że mój warunek zostanie spełniony. Rzecz była o tyle łatwa, że w tym samym czasie pod Londynem odbywało się doroczne święto jednego z brytyjskich pułków lotniczych, uczestniczących w czasie wojny w zrzutach broni do okupowanej Polski. Tak jak poprzednio, również i w tym roku gościem pułku miał być ppłk Borzobohaty. Niedzielne posiedzenie Rady opóźniło się o godzinę. Czekaliśmy na przyjazd delegacji Rady, która pojechała do Norfolk, by przywieźć na obrady zaproszonego gościa. Do składu delegacji specjalnie wybrano płka Mandziarę, przyjaciela „Wojana” z czasu wojny. Niestety, delegacja przyjechała bez ppłka Borzobohatego. Mimo że poprzedniego dnia wieczorem potwierdził on telefonicznie swój przyjazd z Norfolk do Londynu, teraz, gdy się dowiedział, że i ja będę gościem Rady, rozmyślił się. Oświadczył, że musi natychmiast wracać do Warszawy z powodu choroby żony. Rzeczywiście, żona pułkownika była ciężko chora, ale stan ten trwał już od sześciu lat. Niezależnie od chęci i podjętych kroków, organizatorzy nie mogli się więc ze swej obietnicy wywiązać. Na ich usilne prośby zgodziłem się wygłosić referat, jednak pod warunkiem, że będzie on w całości zarejestrowany na taśmie magnetofonowej, która zostanie udostępniona władzom ŚZŻAK, na każde ich życzenie. W czasie prelekcji starałem się ograniczać jedynie do faktów, komentarze wypowiadając jedynie w przypadkach istotnie koniecznych. Była to jednak ocena ostra, bo i istniejąca w ŚZŻAK sytuacja na inne traktowanie nie zasługiwała. W dyskusji parę osób, w tym między innymi pan Basik z Toronto, starało się wykazać moją stronniczość, ale okazało się, że Rada posiada wiele materiałów z kraju potwierdzających moje oceny. Od połowy października w londyńskiej redakcji nastąpiło nasilenie prac w związku z przypadającą na 25 listopada pierwszą turą wyborów prezydenckich w Polsce. Po dwóch latach od układów okrągłostołowych, kontraktowego sejmu i umownych wyborów prezydenckich, naród domagał się prawdziwej elekcji. Bardzo to przeżywała angielska Polonia. Szykował się ostry pojedynek między Wałęsą i Mazowieckim. Wydawało się, że nikt inny nie wchodził w grę. Środowisko londyńskich Polaków wyraźnie sprzyjało temu ostatniemu. Nasza redakcja starała się zachować pewien obiektywizm, ale wyczuwało się, że na Wyspie większe szansę ma Mazowiecki. Odbywały się różne zebrania, spotkania i narady. Na jednej z nich poznałem gen. Klemensa Rudnickiego, który był niekwestionowanym liderem tutejszego politycznego myślenia. W ostatnich dniach października złożyliśmy z Grażynką wizytę stuletniemu prawie Edwardowi hrabiemu Raczyńskiemu, byłemu prezydentowi RP na uchodźstwie. Ten bardzo stary już pan, wyglądający na swój wiek, zadziwiał niesamowitą trzeźwością umysłu i ciągłą biegłością polityczną. W czasie naszej rozmowy tak się rozgadał, że na nic się zdały po dwóch godzinach apele jego żony, aby już dał spokój z politycznymi sporami. Wyszliśmy od hrabiego Raczyńskiego obdarowani książką o jego rodzinnym Rogalinie zadedykowaną nam przez przemiłego gospodarza. l listopada, w dość ponury i deszczowy dzień, przyjechała do mnie do redakcji Grażynka. Był to dzień powszedni i nikt tu nie spieszył na cmentarze. W czasie przerwy na lunch przeszliśmy spacerkiem na niedaleki cmentarz West Brompton. Byliśmy sami wśród wielkich, bezlistnych już grabów i buków i nasze zapalone świeczki były jedynymi nie tylko na wielkiej płycie grobowca, ale i na całym cmentarzu. Grobowiec ten znaleźliśmy jeszcze we wrześniu w czasie słonecznej pogody. Napis na nim obwieszczał, że leży tam polski gen. Michał Karaszewicz-Tokarzewski. Twórca Służby Zwycięstwu Polski, pierwszego ogniwa Armii Krajowej, porwany we Lwowie przez NKWD, zastępca dowódcy II Korpusu, następnie dowódca III Korpusu. Awansowany do stopnia generała broni. Zmarł w Casablance w 1964 roku. Grób był zaniedbany i wyraźnie zapomniany. Raz do roku, 28 września w święto 5 Dywizji Kresowej składano tu wieniec. Jednak nieco później, we wrześniu 1992 roku niesamowita wieść obiegła Londyn: na cmentarzu West Brompton nie ma już generała. Tokarzewskiego porwano. Faktem jest, że na skutek inicjatywy Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej w Warszawie postanowiono ekshumować zwłoki generała i przenieść je do Warszawy. ZG ŚZŻAK i konsulat generalny RP w Londynie przez długi czas wzajemnie oskarżały się o to, kto z nich skandalicznie zaniedbał sprawę powiadomienia o tym zarówno prawnej opiekunki grobu, dozgonnej towarzyszki życia generała, jak i którejś z licznych londyńskich organizacji kombatanckich, z którymi był on związany. Przez długi jeszcze czas londyńska prasa polonijna rozpisywała się na ten temat. W kraju zaś w „Polityce” z 20 lutego 1993 roku Maciej Zimiński napisał na ten temat artykuł, prawie na całą kolumnę, pod tytułem Porwanie generała. Sprawa ekshumacji zwłok gen. Karaszewicza-Tokarzewskiego stała się kolejnym kamieniem niezgody i walnie przyczyniła się do zerwania na jakiś czas stosunków między Londynem a Warszawą. 25 listopada odbyły się wybory. Zgodnie z przewidywaniami, Mazowiecki w Londynie pokonał Wałęsę dwukrotną przewagą głosów. Szok wywołały dwie sprawy: pierwsza to przegrana Mazowieckiego w kraju nie tylko z Wałęsą, ale i z jakimś zupełnie tu nieznanym Tymińskim. Ludzie dzwonili do redakcji „Dziennika” z pytaniami kto to jest. Druga to decyzja, z kraju, że w drugiej turze wyborów Polonia zagraniczna nie będzie brała udziału. To był (i jest nadal) policzek dla ludzi, do których stale wyciąga się rękę po pieniądze, a odmawia podstawowych praw obywatelskich. W roku 1996, kiedy piszę te wspomnienia, tę paranoiczną decyzję utrzymano w mocy. Moim faworytem do pomnika na wysokim cokole stał się były minister spraw zagranicznych Andrzej Olechowski, który w wypowiedzi dla telewizji stwierdził, że głupszego zapisu w ordynacji wyborczej jak ten już nie można było wymyślić. Parę dni później odlatywaliśmy do kraju, aby w drugiej turze, 9 grudnia, głosować już w Polsce. Przed naszym wyjazdem zebrało się więc bardzo szacowne grono i uchwaliło „Apel do Narodu”. W zaistniałej sytuacji, gdy Stan Tymiński, „człowiek znikąd” mógł autentycznie zagrozić fotelowi prezydenckiemu, kierownicy myśli politycznej na emigracji, której uniemożliwiono oddanie głosów w drugiej turze wyborów, zwracali się z dramatycznym apelem do społeczeństwa w kraju o masowe oddawanie głosów na kandydaturę Lecha Wałęsy. Apel podpisali między innymi: Edward Raczyński, Klemens Rudnicki, Ryszard Kaczorowski, Tadeusz Zenczykowski, Józef Garliński, Lucjan Kindlein i jeszcze kilkunastu ludzi o znanych nazwiskach. Poproszono mnie, abym zaraz po przyjeździe do Warszawy upowszechnił ten apel zarówno w prasie, jak i radio. W przeddzień odlotu redakcja „Dziennika” zorganizowała spotkanie pożegnalne i naraz okazało się, że przez te trzy miesiące jakoś bardzo związaliśmy się wzajemnie. Pozostało mi dużo ciepłych wspomnień z tego londyńskiego pobytu i sympatyczny publicznie odczytany wierszyk autorstwa red. Andrzeja Czyżowskiego. Po powrocie do Warszawy natychmiast spełniłem prośbę przywódców emigracji i ich apel wyborczy został opublikowany zarówno w „Życiu Warszawy”, jak i „Gazecie Wyborczej”. Odczytałem go także w programie I Polskiego Radia. 9 grudnia Lech Wałęsa został prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej, zdobywając nad przeciwnikiem trzykrotną przewagę głosów. To cieszyło, ale jednocześnie dawało wiele do myślenia. Przecież wśród ludzi, którzy poszli do urn, aż dwadzieścia pięć procent czyli 3 683 098 głosujących, dało się zwieść hasłom mąciwody do tego stopnia, że nie tylko w pierwszej, ale i w drugiej turze optowało za Tymińskim. W cztery dni później mieliśmy nasze święto rodzinne. U Eli i Tomka urodziło się trzecie dzieciątko i znów córka Marysia. Komputerowa firma Tomków została przed miesiącem oficjalnie już zarejestrowana, rozwijała się świetnie, ale z żalem obserwowałem jak mój syn coraz bardziej oddala się od pracy naukowej w astronomii. Cóż, biznes jest bezwzględny. 1991 Zostaję wiceprzewodniczącym Rady Ochrony Pamięci wstępne rozmowy o Urzędzie Kombatantów „Dzieła Wybrane” w „Bellonie” samochodowy awans batalia w Charkowie senatorska przegrana na Rzeszowszczyźnie cmentarz w Surkontach akowskie starcie w Londynie śmierć Mietka Od nowego roku różne zrządzenia losu spowodowały, że w wielu sprawach dotyczących i całego kraju, i mnie zaszły istotne zmiany. W dniu 4 stycznia prezydent desygnował na premiera nowego rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego, jednego z liderów bardzo jeszcze u nas młodego ruchu liberałów. Dotychczasowy premier Tadeusz Mazowiecki powołał do życia nową partię polityczną o nazwie Ruch Obywatelski. Akcja Demokratyczna, z której później zrodziła się Unia Demokratyczna. Nowy premier odwołał z funkcji jednego z wiceprezesów Rady Ochrony Pamięci gen. pil. Romana Paszkowskiego i na to miejsce powołał mnie. Do pracy w URM-ie przeszedł dotychczasowy sekretarz generalny Wiesław Wysocki, ustępując miejsca w Radzie Zygmuntowi Ciuszkowi. 10 stycznia zmarł w wieku 83 lat dotychczasowy prezes Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej ppłk dypl. Wojciech Borzobohaty „Wojan”, awansowany pośmiertnie do stopnia generała brygady. W dzień po nim zmarł także wiceprezes Zarządu Głównego tego związku Lech Sadowski „Wasyl”. 19 stycznia, na nadzwyczajnym walnym zebraniu, Zarząd Główny ŚZŻAK powierzył pełnienie obowiązków prezesa Aleksandrowi Tyszkiewiczowi „Góralowi”, sprawującemu równocześnie funkcję prezesa Okręgu Warszawa, zaś na stanowiska dwóch wiceprezesów ZG dokooptowano partyzantów z Gór Świętokrzyskich: Zdzisława Witebskiego „Poraja” i Zdzisława Rachtana „Halnego”. Sytuacja uległa zadziwiająco jasnej polaryzacji. W początkach lutego zostałem zaproszony wraz z Zygmuntem Głuszkiem do biura Senatu na dalszy ciąg rozmów zaczętych jeszcze przed pół rokiem przez pewną grupę sprzyjających mi osób. Wtedy to zapytano nas, co sądzimy o kompetencjach i usytuowaniu państwowego urzędu zajmującego się opieką nad polskim ruchem kombatanckim. Na pewno zorganizowalibyśmy ten urząd inaczej, niż to było dotychczas. Do tej bowiem pory miał on uprawnienia małego departamentu w Ministerstwie Pracy i Spraw Socjalnych. Uważałem, że ranga polskiego kombatanctwa jest tak wielka, iż wzorem francuskim należy mu się osobny resort, podległy bezpośrednio premierowi. Jednocześnie status kombatancki powinien być wszelkimi sposobami strzeżony przed śmiesznością, która już w tej chwili mu grozi, co wynika choćby z faktu, że nigdy jeszcze nie było tak wielu kombatantów polskich jak teraz, w pół wieku po wojnie. Niedługo liczba ich przekroczy milion osób. Dlatego też sądziłem, że kryteria kombatanctwa muszą zostać bardzo zaostrzone i ograniczone do ludzi związanych z walką zbrojną w czasie wojny, tak jak to jest na całym świecie. Wszyscy inni bojownicy o szczytne idee, a więc prześladowani w obozach, więzieniach, łagrach, walkach poza czasem wojny, muszą mieć zapewnione wszelkie świadczenia społeczne i socjalne oraz przywileje, jednak bez karty kombatanckiej. Oni to powinni podlegać dotychczasowemu urzędowi przy resorcie Pracy i Spraw Socjalnych. Zapytano mnie wówczas, czy wyrażam zgodę na łączenie przyszłego stanowiska szefa takiego urzędu z moim nazwiskiem. Nie mogłem odpowiedzieć nic wiążącego, stałem wszak przed dłuższym wyjazdem zagranicznym, a poza tym podstawa prawna regulująca w przyszłości te zagadnie nia była jeszcze w takim proszku, że poprosiłem o powrót do tych rozmów za pół roku. Teraz właśnie przypomniano mi tę obietnicę. Istotnie, projekt ustawy kombatanckiej jakkolwiek jeszcze bardzo daleki od ideału miał już konkretniejszy kształt i można było coś sensownego na nim oprzeć. Kiedy więc zapytano mnie, czy obecnie zgodziłbym się na to, by zaproponowano mnie na to stanowisko, wyraziłem zgodę. Innym kandydatem był Andrzej Nusbek, dotychczasowy dyrektor Biura do Spraw Kombatanckich w Ministerstwie Pracy i Spraw Socjalnych, ale ten szybko podziękował za propozycję. Mówiło się także o dwóch postach. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że inna formacja zbliżona do środowisk represjonowanych lansuje kandydaturę senatora Ryszarda Reiffa, prezesa Sybiraków. Znaliśmy się od wielu lat i darzyłem go mam nadzieję, że z wzajemnością sympatią i uznaniem. Współzawodniczenie z takim kontrkandydatem uważałbym za szlachetną rywalizację. Ale przecież żyliśmy w polskim piekiełku, więc do takiego zdarzenia nigdy nie doszło. Zamiast tego nasi wrogowie z akowskich i sybirackich szeregów zafundowali nam brutalną serię pomówień i kalumnii. Pewnego dnia Polska Agencja Prasowa podała w komunikacie, że na stanowisko szefa nowo powstałego Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych premier Jan Krzysztof Bielecki powołał Zbigniewa Zielińskiego. Nie chcę komentować tej informacji, gdyż jako jeden z kontrkandydatów do tej funkcji z pewnością mam opinię daleką od obiektywnej. Nikt jednak nie mógłby mi zarzucić braku znajomości „Miglanca”, jego wad ani zalet. Znaliśmy się przecież od 1949 roku. Z całą pewnością trzeba natomiast stwierdzić, że Zbyszek Zieliński miał naprawdę wspaniałego i bardzo zasłużonego w sprawach kombatanckich ojca. Sam zaś był ostatnio sekretarzem biskupa dra Zbigniewa Kraszewskiego, kapelana kombatantów polskich. Nie miałem wątpliwości, że będzie to kariera krótkotrwała. W połowie kwietnia zostałem zaskoczony bardzo sympatyczną propozycją i to ze strony, z której się najmniej spodziewałem. Zaproszono mnie mianowicie do „Bellony” i tam redaktor naczelny Andrzej K. Kunert i dyrektor Maciej Lipko wyrazili chęć wydania przez ich oficynę w 1992 roku moich Dziel Wybranych jako siedmiotomowego kompletu. W grę wchodziły: Zagląda IV odcinka, Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie, Odłamki granatu, Gdy las był domem i Cztery z tysiąca jako wznowienia oraz pozycje nowe: Pod znakiem Wachlarza i Nowogródzkie ostatki. Wszystko to w jednakowej, twardej oprawie, słowem coś bardzo interesującego. Poczynając od maja do października miałem w odstępach trzytygodniowych składać przygotowane do wznowienia tomy. Zaskoczyło mnie to zupełnie, bo wprawdzie wiedziałem, że od Andrzeja i Macieja mogłem się spodziewać samych miłych rzeczy, ale od dawnego. Wyd. MON-u”? Nie chciało mi się w to wierzyć. Zacząłem jednak przygotowywać do przekazania „Bellonie” pierwsze tomy. Wiosną tego roku zdecydowaliśmy się z Grażynką na rewolucyjną zmianę w naszej domowej motoryzacji. Od ćwierćwiecza, bowiem, czyli od roku 1966, kontynuowaliśmy dość dziwną zabawę. Nim jeszcze nasz narodowy samochodowy przemysł stanął na nogi, dwa razy pod rząd zadowalaliśmy się NRD-owskimi Wartburgami. Jak na socjalistyczny produkt, był to samochód niezły, miał tylko jedną wadę: jako dwutakt dokuczliwie zanieczyszczał powietrze spalinami, tak że ciągle wisiała nad nami obawa, iż takim „samochodem” przestaną nas wpuszczać do krajów zachodnich. Podstawą zakupu samochodu przez prawie całe PRL-owskie półwiecze był talon. Co cztery lata można było starać się o jego otrzymanie. Jakoś tak się składało, że przez SD? ZLE albo z RSW „Prasa” udawało mi się w owym czteroletnim rytmie takie talony zdobywać. Kiedy pojawiły się na rynku polskie fiaty 125, stałem się ofiarą patriotycznej zasady, że należy nabywać produkty krajowe. Może także i dlatego, że talony na te wozy otrzymywało się najłatwiej! Po dwóch Wartburgach, mieliśmy kolejno cztery fiaty 125 i sumując doświadczenia wynikające z ich posiadania mogę stwierdzić, że w zasadzie momentem najprzyjemniejszym dla właściciela była nie chwila ich zakupu, ale raczej sprzedaży. Stały niedobór samochodów na rynku stwarzał duży na nie popyt, co powodowało taki dziwoląg ekonomiczny, że za czteroletni, nie źle utrzymany samochód, gdy zbywało się go za pomocą ogłoszenia prasowego lub na giełdzie otrzymywało się cenę o piętnaście-dwadzieścia procent wyższą niż płaciło za nowy wóz. Samochody te były marnej jakości. Dyrekcja FSO, przyzwyczajona do tego, że największe knoty wyprodukowane na Żeraniu rozchodziły się od ręki, nie zadawała sobie nawet trudu, aby dopilnować choćby przyzwoitego montażu. A przecież bywały i takie okresy, że auta montowali więźniowie czy żołnierze nie mający żadnego pojęcia o tej robocie. Dlatego też pierwszy rok eksploatacji każdego nowego wozu, prze ważnie jeszcze w okresie gwarancji, był dla mnie istną drogą przez mękę. Pamiętam, że rekordowa ilość poważniejszych napraw gwarancyjnych, jaką zgłosiłem w ciągu roku, wynosiła siedemnaście, najmniejsza zaś trzynaście. Także czas pozostałej eksploatacji, poza rokiem gwarancyjnym, był ciągłym trzymaniem się za kieszeń. Nic, więc dziwnego, że marzenie większości użytkowników takich pojazdów stanowiło doczekanie czasów, w których nie będą już skazani na tę talonową, polską produkcję. Dlatego też wiosną 1991 roku, gdy skończyły się talony, a za byle grata z Zachodu trzeba było płacić horrendalne sumy, powiedziałem sobie: Dość z fałszywie pojmowanym patriotyzmem, sterowanym przez różnych teoretyków przemysłu motoryzacyjnego. Chcę przynajmniej na stare lata pojeździć prawdziwym samochodem. Zauważyłem już, bowiem u siebie objawy kompleksu. Jakże zresztą miałem się go nie nabawić, gdy każdy wózek spoza „naszego obozu” w rękach nawet „niedzielnych” kierowców zostawiał mnie za sobą na szosie bez dyskusji i nawet spalin nie dał powąchać? W końcu kwietnia 1991 roku pojechałem, zatem jakimś przygodnym autobusikiem do Szwajcarii, jedynego podobno jeszcze wtedy kraju w Europie, w którym można było kupić niezły wóz, nie wpadając w ręce hochsztaplerów. W Zug mieszkali Ewa i Jurek Bartnikowie. On jako trzynastoletni „Magik” był w 1943 roku najmłodszym żołnierzem w Zgrupowaniach „Ponurego”, a w rok później w Powstaniu Warszawskim otrzymał z rąk samego generała Virtuti. Pojechałem tam jak do własnego domu i przez trzy dni byłem karmiony, pojony i pieszczony. Jurek zajęty swoją pracą zawodową oddelegował Ewę do pomocy w poszukiwaniach samochodu i po objechaniu kilkudziesięciu komisów w okolicy i obejrzeniu kilkuset wozów przeróżnej marki i maści, naraz stanęliśmy przed jednym i razem zgodnie krzyknęliśmy: - Ten! Było to srebrne Volvo 360 GLT metalic z dwulitrowym silnikiem o mocy 156 koni mechanicznych. Nie przerażało mnie, że wóz miał już sześć lat, za to cieszyło, że nie znalazłem na nim ani grama rdzy. Nazajutrz, po wyściskaniu Ewy i Jurka, ruszyłem do Polski. Jakimiś zapchanymi bocznymi szosami dotarłem do Salzburga. Stąd do Wiednia miałem równe trzysta kilometrów, słońce z tyłu, a szeroką i suchą autostradę przed sobą. Docisnąłem pedał i popędziłem. Droga zajęła mi godzinę i czterdzieści pięć minut. Jechałem z szybkością sto sześćdziesiąt-dwieście kilometrów na godzinę. Na całej trasie wyprzedziły mnie tylko dwa Mercedesy i to wyłącznie, dlatego, że mój szybkościomierz miał po wskaźniku dwieście kilometrów metalowy ogranicznik strzałki, więc choć silnik nadal ostro reagował na pedał gazu, bałem się, że uszkodzę zegar szybkości. Najważniejsze jednak było to, że po prawie dwugodzinnej wariackiej jeździe silnik nie zagrzał się ani trochę ponad normę. Może to i dziecinne, ale potrzeba takiej próby szybkości tkwiła w mej podświadomości przez ostatnie ćwierćwiecze. W momencie jej przeprowadzenia raz na zawsze wyzbyłem się wszelkich kompleksów. Teraz zdarza się, że gdy ktoś usiłuje mnie wyprzedzić na szosie, bardzo często na to pozwalam, mam bowiem świadomość, iż dzieje się tak nie dlatego, że jego samochód jest szybszy, a wyłącznie na skutek mej łaskawości. Nie bez wpływu na ową łaskawość pozostaje także fakt, że w czasie przejażdżki na trasie Salzburg Wiedeń przy wspomnianej szybkości wspaniałe Volvo spalało siedemnaście litrów na setkę. Mamy ten samochód już sześć lat i żadnych poważniejszych napraw dotąd nie musiałem przeprowadzać, nigdzie też nie dostrzegłem śladu rdzy. Kilka tygodni temu usłyszałem w radio, że FSO, które przez ostatnie lata potrafiło sześć razy w ciągu roku podnosić cenę poloneza, po raz pierwszy ją opuściło, i to o dziesięć procent. Jakże mnie to ucieszyło. Oby tak dalej. To nie znaczy, że cieszą mnie niepowodzenia polskiej motoryzacji. Broń Boże! Nadal jestem patriotą wszelkich polskich produktów, także rolniczych, z mlekiem, serami i jajami włącznie. Pod jednym warunkiem że są co najmniej tak samo dobre, jak importowane. W pierwszym półroczu tego roku miałem okazję przyczynić się do zainicjowania pewnej bardzo cennej akcji. Pewnego dnia w początkach stycznia zjawił się u mnie w domu zmarznięty młody człowiek nazwiskiem Rudzki. Przedstawił się jako przewodniczący Komitetu Rodzicielskiego w nowo powstałej szkole w jego wsi pod Wąchockiem. Oznajmił, że ma dla mnie posłanie od mjra „Dzika” Mariana Swiderskiego ze Starachowic. W połowie roku miała się odbyć w Nowej Wsi uroczystość poświęcenia i otwarcia szkoły, nadania jej patrona i wręczenia sztandaru. Szkoła miała przyjąć imię Partyzantów Świętokrzyskich Zgrupowań Armii Krajowej „Ponurego” i „Nurta”, bo spora liczba dzieci chodzących do niej to wnuczęta partyzantów AK. Zwrócili się w tej sprawie do „Dzika” i uzyskali akceptację co do imienia. Pozostawała jeszcze sprawa ufundowania sztandaru wiążąca się z kosztami w wysokości parunastu milionów złotych, którymi środowisko nie dysponowało. „Dzik” dał im jednak adres i telefon kogoś, kto w jego przekonaniu był w stanie ten poważny problem rozwiązać. - I dał mi numer pańskiego telefonu powiedział pan Rudzki. Trochę byłem zły na „Dzika”, że robi sobie ze mnie takie pogotowie ratunkowe. Z drugiej strony miło mi było, że mimo dwuletniej presji ze strony otaczających go ludzi, nie zwątpił we mnie. Poradziłem więc panu Rudzkiemu, aby trochę zmienili nazwę patrona, bo o ile się orientowałem, wśród dziadków obecnych uczniów szkoły było także bardzo dużo byłych żołnierzy „Szarego” oraz innych dowódców. „Ponury” zaś i „Nurt” mają już tak wielką sławę, że nie obrażą się, jeżeli szkoła będzie nosiła imię „Partyzantów Świętokrzyskich Armii Krajowej”. Przyznał mi rację. Wieczorem zatelefonowałem do państwa Knoblów do Toronto i oczywiście fundacja sztandar przyrzekła. W niespełna pół roku później, w upalne czerwcowe południe znalazłem się wraz z zaproszonymi gośćmi na pięknie udekorowanym boisku szkolnym. Nowo wzniesiony budynek szkoły w Nowej Wsi pod Wąchockiem jeszcze pachniał farbą i nie wszystkie podłączenia miał gotowe, ale msza polowa i poświęcenie szkoły odbyły się w zapowiedzianym terminie. Piękny sztandar wręczała wzruszonym „pocztowym” pani Teresa Knobel, przedstawicielka fundacji z Kanady. Ta zasłużona w dziele wyposażania środowisk akowskich w symboliczne znaki bojowe organizacja (wtedy miała ich na swoim koncie już ponad siedemdziesiąt) sztandarem dla szkoły w Nowej Wsi rozpoczynała kolejny rozdział swego działania fundowania ich dla szkół imienia AK lub jej bohaterów. Przemawiałem tam w imieniu Rady Ochrony Pamięci. Nie wtajemniczając nikogo z obecnych, rozszerzyłem moje wystąpienie o pewną symboliczną ceremonię. Rada w swym arsenale działań miała odznaczenie, do którego sięgała nadzwyczaj rzadko. Był to Złoty lub Srebrny Medal Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej. Przed przyjazdem tutaj uzgodniłem z prezesem Rady nadanie pięciu Złotych Medali osobom o wybitnych moim zdaniem zasługach na tym polu. Otrzymali je: państwo Teresa i Zdzisław Knoblowie za zasługi ogólnokrajowe, Janusz Skalski „Lin”, za wspaniałe działania upamiętniające robotowskie czyny zbrojne na Kielecczyźnie i w środowisku „Wachlarza”, Marian Świderski „Dzik” oraz Edmund Rachtan „Kaktus” za podobne zasługi w regionie świętokrzyskim. Występując o medal dla dwóch ostatnich, miałem niewątpliwe uzasadnienie merytoryczne, ale chciałem także podkreślić, że spory z poszczególnymi ludźmi z tego środowiska nie rzutują w żaden sposób na moje oceny ogólne. Z przyjemnością mogłem w przyszłości odnotować, że „Dzik” pojął moje intencje właściwie, za co mu jestem wdzięczny. Z przykrością zaś stwierdzam, że opinii tej nie mogę rozszerzyć na „Kaktusa”. Wieczorem, po uroczystości, rozjechaliśmy się. Cała kawalkada wozów udała się na Wykus zaczynał się coroczny zjazd „pourowski”. Ja zaś wróciłem do Warszawy. Od kwietniowej, kolejnej już pielgrzymki katyńskiej, której patronowała Rada, zaczęły się przyspieszone kontakty z Moskwą i Kijowem w sprawie roboczego wejścia polskich ekip ekshumacyjnych na teren ustalonych już bezdyskusyjnie miejsc pochówku naszych oficerów, czyli obok Katynia także do Miednoje i Charkowa. W tym krótkim okresie lata 1991 roku sprawowałem nad nimi opiekę z ramienia Rady. Zachowały mi się notatki z ważniejszych momentów tamtego okresu. [Czytając ten fragment należy pamiętać, że powstał on na podstawie notatek z połowy sierpnia 1991 roku.] Claris otrzymany z konsulatu generalnego z Kijowa 2 sierpnia nie pozostawiał ani cienia wątpliwości co do tego, że operacja „Charków” wchodzi w drugą fazę. Konsul generalny Ryszard Polkowski pisał: „Prosimy o natychmiastowy przyjazd wice prezesa Rady drą Cezarego Chlebowskiego i doradcy ministra ON Waldemara Strzałkowskiego”. Dla mnie było jasne, że kończą się żarty, a zaczynają schody. Podczas rozmowy w Warszawskim Kurierze Telewizyjnym, jaką dwa dni wcześniej prze prowadziła ze mną red. Małgorzata Deszkiewicz, wyraziłem to nieco bardziej elegancko, że „w zakresie ogólnym nasze moskiewsko-kijowsko-charkowskie rozmowy z końca lipca oceniam bardzo pozytywnie, boję się jednak fazy szczegółowej, bo diabeł siedzi właśnie w szczegółach”. I teraz powinno się okazać, czy miałem rację. Uroczystego pochówku wydobytych dotąd szczątków z badawczych dołów Piatichatki-Dergaczy w „lesoparku” na obrzeżach Charkowa chcieliśmy dokonać w sobotę 10 sierpnia i zamierzaliśmy nadać mu możliwie najbardziej uroczysty charakter. Ile, ile tych szczątków... Świadomość tego wyzwalała w nas mieszane uczucia nierealny żal, że jednak Stalin kłamał, zapewniając gen. Andersa, że „Paliaki ubieżali w Mandżuri i ulgę, że ta właśnie obfitość dowodów bezdyskusyjnej zbrodni raz na zawsze odbierze „gospodarzom” chęć kwestionowania prawa Polaków do osobnego, wojennego cmentarza. A przecież to niebezpieczeństwo było bardzo realne właśnie tu, w Charkowie. Tak realne, że zastanawiam się, czy mam podstawy do użycia nawet obecnie czasu przeszłego. Co prawda (i to trzeba podkreślić z całą mocą) nikt nigdy wprost nie podważył (wtedy) słuszności polskiej inicjatywy, pamiętam jednak pewną konsternację, a potem nasz zdecydowany opór, w czasie polsko-charkowskich rozmów, gdy usłyszeliśmy, iż kości ofiar są tak pomieszane, że nie wiadomo, które oficerskie, które cywilne polskie, ruskie czy ukraińskie. I że w zasadzie najwłaściwszy byłby cmentarz wspólny. A działo się to zaledwie w trzecim dniu badań polsko-radzieckiej ekipy prokuratorskiej i jej dorobek to zaledwie cztery doły puste i piąty z kilkoma czaszkami oraz jednym polskim naramiennikiem i paroma guzikami, z prawie nie czytelnym odciskiem orzełka. A jednocześnie te znikome ślady zbrodni wystarczyły o czym z niepokojem sygnalizowali nam polscy prokuratorzy by właśnie w tym trzecim dniu poszukiwań strona współdziałająca z nami zaczęła przebąkiwać, że Polacy znaleźli to, co chcieli, dalszych badań zatem można już zaniechać. Pamiętam uniesione w zdumieniu brwi naszego rozmówcy generała KGB Gibadułowa i niepokój jego towarzyszy, gdy mało uprzejmym tonem powiedziałem, że mówić o pomieszaniu kości, szczególnie z nami, jest wysoce niestosowne, bo ani nasi oficerowie, ani my nie wybieraliśmy im rodzaju śmierci ani miejsca i sposobu pochówku, czy też tak bliskiego sąsiedztwa z innymi ofiarami mordów. I że byłby to pierwszy przypadek naszego udziału w II wojnie, kiedy to Polacy (mający już swoje odrębne cmentarze wojenne na Monte Cassino, pod Narvikiem, Falaise, Lenino, Tobrukiem, a w niedalekiej przyszłości bo nam to przyrzeczone na najwyższym szczeblu w Katyniu i w Miednoje), nie będą go mieli akurat tutaj, pod Charkowem. Dołożyli swoje argumenty w sposób mocny i zdecydowany i doradca ministra obrony narodowej Strzałkowski, i zastępca prokuratora generalnego Stefan Śnieżko, który w dodatku oświadczył, że polska część komisji śledczo-prokuratorskiej absolutnie nie dopuszcza nawet myśli o tym, iż poszukiwania mogą być przerwane przed założonym terminem 9 sierpnia. Dodaliśmy jeszcze, tak mimochodem dla uporządkowania gradacji ważności że to wszystko, co obecnie omawiamy ze względów raczej kurtuazyjnych w Charkowie, jest już zaakceptowane na szczeblu centralnym i republikańskim. W tej sytuacji nasi rozmówcy przyznali, iż rzecz istotnie przekracza ich kompetencje i że wrócimy do tej sprawy po zakończeniu badań śledczo-ekshumacyjnych. I teraz oto były one na ukończeniu. Jakże poprawią naszą pozycję przy stole obrad. Dwa doły „rdzennie” polskie, wojskowe jeden kryjący dziewięćdziesiąt zwłok (pojemność trzech ciężarówek), drugi szczątki sześćdziesięciu oficerów oba lały twierdzenie o wymieszaniu kości. Istniały zatem osobne, polskie groby, tak jak zeznawali przesłuchani dotąd, odnalezieni enkawudyści (oczywiście żaden z nich nie strzelał, oni tylko konwojowali, a później, za dodatkową butelkę wódki, zmywali szlauchem zakrwawione skrzynie ciężarówek). Poza dającymi się rozpoznać fragmentami mundurów i wyposażenia, bezdyskusyjnie polskiego, dzięki odnalezionym nieśmiertelnikom blaszkom ewidencyjnym, fragmentom zapisków, kwitowi finansowemu, udało się ustalić dokładne personalia, a nawet przydziały służbowe, siedmiu oficerów. Trafiliśmy więc na ważny ślad, którym należało podążyć, aby nie dopuścić do fałszywki w rodzaju katyńskiej, gdzie bez naszego udziału, nie pytając nikogo o opinię wygrodzono najbliżej położony przy szosie kawałek lasu, usypano nibygroby i pielgrzymom z Polski kazano wierzyć, że tu akurat leżą ich najbliżsi. W Charkowie wojenny cmentarz polski musi zgromadzić jak największą ilość autentycznych szczątków polskich oficerów. Pochowano ich tu (ale czy tylko tu? A nierozeznana do dzisiaj, położona na południe od Charkowa Bezludowka?) prawie cztery tysiące. Odnaleziono na razie około stu osiemdziesięciu. Niecałe pięć procent. Nikt w Polsce chyba nie wątpi, że trzeba szukać dalej. Ale nie zapominajmy, że nasi oficerowie leżą poza Polską i nie należy w naszych kalkulacjach pomijać tego, co na ten temat myślą inni. I tu obawiałem się, i obawiam nadal, kolizji interesów naszych wynikających z elementarnego humanitaryzmu, i radzieckich powodowanych rozpaczliwym usiłowaniem ratowania twarzy. Piękny liściasty las otaczający ośrodek KGB przy czarnej drodze był cichy i dziwnie martwy. Identycznie, jak ten katyński na Kozich Górach. Ptasiego trelu nie usłyszysz; ptaków tu brak albo milczą, milczeniem tym wyprzedzając jeden z najnowszych amerykańskich wynalazków. Bo Amerykanie przed kilkunastu laty wymyślili gazowy superczujnik, za pomocą którego szukali w wietnamskiej dżungli masowych grobów swoich żołnierzy, wymordowanych przez podkomendnych gen. Giapa. Różnica była jedynie taka, że amerykański wynalazek reaguje na trupi gaz piskiem, radzieckie ptaki zaś milczeniem. A koło Biełgorodskogo Szosse milczą one na bardzo rozległym terenie. Dla polskich badań wygrodzono tam zaledwie maleńką cząsteczkę, tę, na której przed dwudziestu laty młodociani numizmatycy, szukający pod osłoną nocy swoich „skarbów”, znaleźli równe rzędy przestrzelonych czaszek w polskich połówkach. Potem jak opowiadają ci ongiś młodzi numizmatycy polano to miejsce czymś żrącym i po dwudziestu latach udostępniono dla poszukiwań. Okazało się jednak, że nierówno rozprowadzony środek w niektórych miejscach wypalił prawie wszystko, w innych prawie nic. Jedno jest pewne, że gdy strona polska poprosiła o zezwolenie na pobranie ziemi z piatichatskich dołów dla celów pamiątkowych, miejscowe władze, zgodnie z obowiązującymi tu rygorami sanitarnymi, przygotowały pryzmę ziemi specjalnie wyprażonej. Polskie poszukiwania poprzedzające budowę cmentarza wojennego muszą wyjść, i to znacznie, poza ogrodzony kawałek terenu. Gdyby istniał gdzieś w podziemiach ponurego gmachu KGB przy ulicy Dzierżyńskiego w Charkowie plan chowania przed półwieczem naszych oficerów, praca byłaby ułatwiona. Ale ich grzebano tutaj w takim pośpiechu, że po raz pierwszy chyba w historii tej przerażająco precyzyjnej machiny królował niewątpliwy, kosmiczny bałagan. Albo może dzisiejsi humanitarni następcy tamtych czekistów sprzed pół wieku utracili umiejętności „perswazyjne” i nie potrafią od żyjących jeszcze oprawców wydobyć informacji, gdzie ofiary wrzucano do dołów. Trzeba więc będzie szukać po omacku. Nawet najnowsza technika tu nic nie pomoże, bo ziemny radar (też z importu), który Zakład Kryminalistyki Komendy Głównej Policji przekazał do dyspozycji prokuratora Śnieżki, daje takie samo odbicie od piszczelą, jak i korzenia drzewa. A poza tym jak tu zaprogramować radar, aby odróżniał kości polskie od innych? A jakoś odróżniać trzeba, bo bez tego należałoby wytrzebić setki hektarów lasu i tyleż przeorać na głębokość dwóch metrów, jako że cały ten kompleks leśny stoi na czaszkach i piszczelach. Miejscowi raczej się ekshumacji nie domagają (pokryć rowami ekshumacyjnymi siódmą część ziemskiego globu?), my w naszych zawężonych poszukiwaniach będziemy się ich domagali. I tu się zaczyna kolizja interesów radzieckich i polskich. Oni woleliby swoich zamordowanych uczcić odpowiednim monumentem, a ziemi raczej nie ruszać. Chcę wierzyć w to, że zarówno obecni przedstawiciele władz politycznych, jak i dzisiejsi kierownicy KGB, rzeczywiście wstydzą się za zbrodnicze czyny swoich poprzedników. Ale niezależnie od wstydu to właśnie oni, a nie poprzednicy, muszą coś z tą tragiczną spuścizną zrobić. W byłym ZSRR istnieje parę tysięcy miast i miasteczek. W każdym z nich funkcjonowało uprawlenije, a w okolicy „ośrodek wypoczynkowy” najpierw CzeKa, potem GPU, a na końcu NKWD. Mińsk miał swoje Kuropaty, Smoleńsk Kozie Góry, Charków Dergacze czy też Piatichatkę, a Twer Miednoje. Tyle na razie odkryto. Reszta czeka na swój czas. Pod każdą z tych nazw kryje się straszna liczba: pięćdziesiąt, sto, dwieście, pięćset tysięcy ludzi. Republiki do niedawna radzieckie zmierzają ku Europie. Chcą się otworzyć. Dla kredytów i dla turystów. Pamiętam jakim, szokiem w londyńskim biurze Inturistu był dla mnie widok pięknego, barwnego plakatu z napisem „Invite to Sibir”. Oni nie chcą, aby tak jak Polakom, którym nazwa „Sybir” kojarzy się nie odparcie z katorgą Anglikom napis Charków wiązał się z Piatichatką, Amerykaninowi zaś Smoleńsk pokrywał z Katyniem. W tym widzę pierwszy poważny próg, jaki będzie musiała pokonać polska strona (a w jej imieniu Rada Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa) na drodze do uzyskania zgody na poszerzenie terenu poszukiwań pod Charkowem. Jest jeszcze próg drugi. Trudno sobie wyobrazić, że to możliwe, a jednak istnieje on w świadomości nie tylko władz, ale przede wszystkim przeciętnego obywatela radzieckiego czy raczej republikańskiego. Tym progiem jest powszechny tu brak poczucia winy. Przez czterdzieści sześć powojennych lat nowej Europie udało się wywołać u Niemców kompleks winy. Może najmniej u „dobrych Niemców” w NRD, ale ci z Zachodu w przeważającej mierze żyją z takim kompleksem do dzisiaj, choć przecież wielu z nich (a przede wszystkim młodzież) ze zbrodniami hitlerowskimi nie miało nic wspólnego. Inaczej jest u naszego wschodniego sąsiada. Przefarbowana władza różnych szczebli z żonglerską zwinnością przesiadła się w biegu na innego konia i o swoim wczorajszym wcieleniu mówi już „oni”. Podobny, aczkolwiek inaczej uzasadniony, brak poczucia winy istnieje w społeczeństwie. Ono (choć przecież nie całe) było tak samo straszliwie doświadczane przez system stalinowski. Ale wschodni nasi sąsiedzi, wszystko jedno czy w wydaniu białoruskim, rosyjskim, czy ukraińskim, od lat są przyzwyczajeni do tego, że wszelkie ruchy społeczne, walka o władzę, a także o jej utrzymanie, wiążą się z brodzeniem we krwi po kostki. I choć nikt z nich mi tego nigdy nie powiedział wprost, denerwuje ich to nasze trzęsienie się nad piętnastoma tysiącami oficerów. Im stalinizm w niecałe czterdzieści lat (1917 -1954) wytrzebił nie mniej niż pięćdziesiąt milionów ludzi. Oni mają inną skalę, inne miary wartości i nie bardzo pojmują nasze dramaty. Często, choć nie powszechnie, nam współczują, ale poczucia współwiny brak. Najwięcej zrozumienia znajdujemy u bardzo nielicznej (relatywnie) grupki odważnych intelektualistów, których gromadzi półlegalny i nadal niechętnie tu widziany „Memoriał”. O ich bezcennej pomocy w naszych katyńsko-charkowsko-miednojskich poszukiwaniach prasa polska pisała już nieraz. Za mało w stosunku do tego, co zrobili, ale nie tak dużo, by dać podstawę do zajęcia się nimi przez odpowiednie organa. Z takim bagażem wiedzy, wątpliwości i znaków zapytania szykowałem się w początkach sierpnia do kolejnego wyjazdu na przyspieszone zaproszenie konsula Polkowskiego. Wyjazd nasz do Charkowa nie mógł jednak nastąpić tak szybko, jak by sobie tego życzył konsul. I to nie tylko dlatego, że zbliżająca się uroczystość pochówku szczątków polskich oficerów (10 sierpnia 1991) nakładała na Radę Ochrony Pamięci koordynatora tych działań masę dodatkowych obowiązków. Ledwo bowiem wylądowaliśmy w Warszawie po powrocie z pierwszej w końcu lipca rekonesansowej ekspedycji na radziecką stronę (jeszcze nie bardzo wierząc w polskie, osobne cmentarze wojenne w Charkowie, Miednoje i Katyniu, o ile nasi, tam przecież zamordowani, nadal w tym miejscu spoczywają, w gotowość zadbania o groby tych z nich, którzy zmarli śmiercią naturalną w obozach kozielskim, ostaszkowskim oraz starobielskim i gdzieś tam leżą pod płotem, i w nieskrępowany rygorami dojazd rodzin na groby pomordowanych), gdy dosłownie nazajutrz po przyjeździe, okrężną drogą dotarła do mnie wieść przedziwna. Oto sekretarz generalny SARP-u telefonicznie informował, że z Ministerstwa Kultury i Sztuki dopiero co otrzymał (do wiadomości) kopię pisma przewodniego radcy kulturalnego ambasady ZSRR w Warszawie i dołączonego doń komunikatu związku radzieckich plastyków, który proponuje ogłoszenie wspólnego, polsko-radzieckiego konkursu na pomnik w Katyniu, poświęcony polskim oficerom tam pomordowanym i żołnierzom Armii Czerwonej poległym w II wojnie światowej. Komunikat wymieniał nawet z nazwiska i imienia dziesięciu najznamienitszych plastyków radzieckich oraz odpowiednio godne persony z ich strony do międzynarodowego jury. Podobna propozycja kiełkowała po tamtej stronie granicy już chyba półtora roku wcześniej, ale ktoś rozsądny wyperswadował ją inicjatorom. Nie wątpię, że na ożywienie tej niefortunnej inicjatywy bezpośredni wpływ miała wiosenna wizyta ks. Henryka Jankowskiego, proboszcza parafii św. Brygidy z Gdańska, u ambasadora sowieckiego w Warszawie, z propozycją wybudowania w Katyniu wspólnego pomnika pojednania. Niestety, nie był to ani pierwszy, ani ostatni kłopot, jakiego nam napytali ludzie, którzy starając się zaznaczyć swój udział w katyńskim działaniu „wybiegali przed orkiestrę”. Trzeba było kilku dni, nim krew odeszła z głowy i można było w miarę spokojnie i w sposób nie uwłaczający protokółowi dyplomatycznemu odpowiedzieć na tę przedziwną propozycję. Oczywiście negatywnie! Żeby już przedstawić tę sprawę w całej pełni i do końca, należy zaznaczyć, że aż do mojego wyjazdu do Charkowa, Rada posługiwała się odbitką z kserokopii, jakiej nam udzielił uprzejmie SARI? bo samo pismo resortu kultury do Rady nie doszło. Następnym problemem była tablica, która do czasu poświęcenia prawdziwego, wojennego cmentarza, powstałego w wyniku konkursu z udziałem samych Polaków z całego świata, miała stać się jego kamieniem węgielnym. Zaczęło się wyważanie między tym, co się chciało na niej umieścić, a tym, co było do przyjęcia dla gospodarzy. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że miała być na niej prawda. Prawie półwieczna historia czterech kolejnych tablic katyńskich nakazywała szczególną nieustępliwość. Wreszcie, po kilku próbach, powstał napis: PAMIĘCI PONAD TRZECH TYSIĘCY OFICERÓW WOJSKA POLSKIEGO WIĘŹNIÓW STAROBIELSKA ZAMORDOWANYCH WIOSNĄ 1940 ROKU PRZEZ NKWD I TU POCHOWANYCH CHARKÓW 10.8.1991 RODACY Teraz jednak powstał problem, kto wykona tablicę w niecały tydzień. Bo Warszawa, wielkie miasto, jest na przełomie lipca i sierpnia każdego roku miejscem trudnym tak dla tych co na świat przychodzą, jak i dla odchodzących z niego. Słowem, jest to miasto sparaliżowane urlopami, także grabarzy i kamieniarzy. Ale „mafia” akowska ma i tutaj swoje układy. Trzeci telefon dał rezultat. I to jaki! Będzie czerwony granit i to nie 80x120, a 120x140 centymetrów, nie na piątek, a trzy dni wcześniej, na wtorek, i nie w umówionej poprzednio cenie, lecz biorąc pod uwagę przeznaczenie tablicy o trzydzieści procent taniej. Chwała warszawskim kamieniarzom. Zlecenie dla wykonawcy i pismo zawierające treść tablicy wystano jednocześnie kanałem dyplomatycznym do akceptującej wiadomości władz Charkowa. Jednak kamieniarze warszawscy okazali się szybsi niż dyplomaci. Gdy otrzymaliśmy wiadomość, że tablica jest prawie gotowa, okazało się, że strona radziecka nie przyjmuje do wiadomości naszej propozycji i przedstawia własną, całkowicie inną, pozbawioną przybliżonej nawet liczby ofiar, a w miejsce nazwanych z imienia morderców, sugerującej określenie „w ramach represji stalinowskich”. Powstał pierwszy dylemat (ile ich jeszcze będzie?), czy iść na „ersatze” i przez to już dziś uzyskać ułatwienia dla pracy naszych prokuratorów, działających w charkowskich dołach, i dla nas samych, gdy przyjdzie czas budowy cmentarzy, czy też mimo wszystkich spodziewanych trudności, jakie przed nami spiętrzy zapewne nasz sąsiad dać po raz pierwszy wyryte w kamieniu świadectwo prawdzie, tak jak O N I by sobie tego życzyli. Oni by nam tego chyba nigdy nie wybaczyli byliśmy w tej sprawie jednomyślni z prezesem Broniewskim i decyzja zapadła. Ostatecznie zdecydowali za nas kamieniarze, którzy już zdążyli wykonać całą tablicę. Na „szczęście” w drugim wierszu był błąd, który należało poprawić, a jednocześnie, przyznając rację gospodarzom miejsca, że określenie „ponad trzy tysiące” jest mało precyzyjne, wprowadziliśmy korektę tekstu. Brzmiał on teraz następująco: „PAMIĘCI 3921 GENERAŁÓW I OFICERÓW WOJSKA POLSKIEGO...” I dalej w imię Boga! Był jeszcze problem drugi krzyż godny ich ofiary. Musiał być wielki i potężny, wysoki co najmniej na osiem metrów. Gdzie go wykonać? Tutaj, w kraju? To byłoby najłatwiejsze, ale jak go przewieźć? Przedstawiciel resortu obrony narodowej zapytany przez Radę o możliwość jak najszybszego przewiezienia krzyża drogą lądową do odległego o dwa tysiące kilometrów Charkowa, nie znalazł sposobu ani technicznego, ani finansowego. Pozostawał samolot prezydencki Tu-154, którym na uroczystość pogrzebową miała się udać delegacja rządowa, kompania honorowa, orkiestra oraz Rodziny Katyńskie. Ze względu jednak na rozmiary krzyża, nietypowość, trudność w zakotwiczeniu i tu nie widziano możliwości jego transportu. Zresztą problem upadł, bo strona radziecka odpowiedziała, że samolotu o wadze przekraczającej sześćdziesiąt cztery tony lotnisko w Charkowie nie jest w stanie przyjąć. A krzyż w Charkowie być musiał. Pozostawało tylko jedno wyjście, a imię jego „Energopol”. Postaram się być oszczędny w pochwałach, jednak moja relacja bez wielokrotnej odmiany przez wszystkie przypadki nazwy tego zasłużonego przedsiębiorstwa byłaby nieuczciwa. Podaliśmy teleksem wymiary krzyża do Charkowa i przynajmniej o to mogliśmy być spokojni. Nie byliśmy za to spokojni o samoloty. Odpadł prezydencki Tu-154 na prawie sto pięćdziesiąt osób, trzeba więc było wymyślić inny sposób. W efekcie wielogodzinnego działania „gorącej linii” w czworoboku: Rada gabinet szefa Urzędu Rady Ministrów Ministerstwo Spraw Zagranicznych Ministerstwo Obrony Narodowej, zapadła decyzja: jeżeli pas lądowiska w Charkowie nie udźwignie Tu-154, to może wytrzyma cztery małe Jak-40. I znów zaczęły się żmudne wyliczenia: ile razy trzeba tankować małe samoloty z małymi bakami na trasie liczącej (w obie strony) cztery tysiące kilometrów, czy potrzebne są międzylądowania, gdzie, ile potrzeba pieniędzy na wyczarterowanie samolotów, na ich serwis poza granicami kraju, na benzynę tamże zakupioną (w dolarach), słowem sumowanie siedmiocyfrowych kolumienek w złotówkach, i pięciocyfrowych w dolarach. Kolejnym problemem było też, kto za to zapłaci. W efekcie końcowym należności pieniężne udało się zredukować do minimum, zaś sprawy paliwowe załatwiono w naturze litr tam, za litr tutaj. Trochę to jednak potrwało. Gdy już uznaliśmy, że wszystkie ważniejsze sprawy mamy poza sobą (Rosjanie po raz pierwszy zażądali od strony polskiej indywidualnych paszportów dla kompanii honorowej oraz orkiestry reprezentacyjnej, wykazów z numeracją broni palnej, kompletu dokumentów dla członków Rodziny Katyńskiej z całej Polski, a przecież nie ustalony był jeszcze długo skład naszej delegacji rządowej i dopiero potem miało się okazać, że będzie ona jak nam powiedziano państwowo-rządowa), postanowiliśmy obaj ze Strzałkowskim wyjechać do Charkowa. Była środa, 7 sierpnia. Już na stopniach trapu rejsowego samolotu relacji Moskwa-Charków stewardessa zorientowała się, że walizkę mojego towarzysza podróży (a w niej pięć mosiężnych urn na prochy pomordowanych oraz dziesiątki metrów biało-czerwonych i niebiesko-czarnych szarf do krzyża Virtuti Militari) załadowano do samolotu budapeszteńskiego, startującego w kilka minut po naszym. Krótki fragment z filmu Zwariowane lotnisko, małe opóźnienie, trochę nerwowo poobgryzanych paznokci i byliśmy w powietrzu. Z walizką. O północy wylądowaliśmy w Charkowie. W ostrym świetle reflektorów widać było stojące samoloty „Aeroflotu” różnych typów mniejszych i większych. Nagle dostrzegłem wypiętrzoną ponad inne, charakterystyczną sylwetkę Tu-154, maszyny wyposażonej w trzeci centralny silnik odrzutowy. Identycznej jak nasza prezydencka, której podobno nie mogły udźwignąć pasy startowe tutejszego lotniska. Dziwny kraj. Gdy po godzinie otwierałem opuszczony przed kilkunastoma dniami pokój w nowym korpusie hotelu „Charkiw”, pryskające na boki, porażone światłem zwinne karaluszki przywitałem jak starych znajomych. Nazajutrz od rana uczestniczyliśmy w odprawie roboczej w tutejszej dyrekcji „Energopolu”. Na pytanie o krzyż usłyszałem, iż kilkunastu ludzi od trzech dni szuka odpowiedniego dębu. O wynik poszukiwań byłem spokojny. Znałem już ludzi „Energopolu”. Po godzinnym omawianiu wszystkich najdrobniejszych szczegółów, dyr. Andrzej Waloch, szef kijowskiego oddziału „Energopolu”, wydał polecenie: - Panowie, jedziemy do Piatichatki. Dreszcz przechodzi po plecach na sam dźwięk tej nazwy. Piatichatka to Dergacze, Czarne Doły, Czarna Droga, szósty kwartał miejskiego „lesoparku”, czy też jak kto tam chce. Piatichatka to miejsce kaźni. Tam leżą ONI! Półtoramilionowy Charków jest miastem zarówno bardzo rozległym, jak i brudnym. I opinii tej nie zmieni ani rozbudowujące się metro, ani „największy plac w Europie”, ze „statują” samotnego, wiecznie żywego Lenina pośrodku. Ktoś bywały w Kraju Rad powie, że każde tamtejsze miasto jest brudne, odrapane, cuchnące, pełne kosmicznych wybojów w asfaltach i karaluchów w najlepszych hotelach, a jednak pobliski Kijów udowadnia dobitnie, że wcale tak nie musi być. Z Charkowa do Piatichatki, czyli „szóstego rejonu miejskiego lesoparku”, należy kierować się na północ, biełgorodską szosą, która następnie przechodzi w trakt moskiewski. Liściasty las po obu stronach szosy jest tak wspaniały, że wierzyć się wprost nie chce, iż to przecież okolica stepowa, a upalny sierpień nie oszczędza tu niczego. Jednak soczysta zieleń wysokich drzew i bardzo bujnego poszycia sugeruje, że teren tu chyba podmokły, a i próchnica bardzo wzbogacona. Typowa, podmiejska dzielnica prominenckich dacz, w których w ciszy i błogości odpoczywają wielcy, by potem czynić dobro maluczkim. Na szóstym kilometrze od przecięcia biegnącego wokół miasta „kalca”, trzeba z szosy skręcić w prawo. Tuż na brzegu dorodnej olszyny stoi od dwóch tygodni, na betonowej podmurówce, tryptykowy pomnik. Wśród inicjatorów jego budowy był także gen. Gibadułow, szef tutejszego uprawlenija Komiteta Gosudarstwiennoj Biezopasnosti, czyli KGB. Ludzie tu mówią o nim raczej z sympatią, co ma swoje uzasadnienie chyba również i w tym, że jak wieść niesie generalskie gwiazdy przypięto mu do komsomolskiego garniturku. To jego małżonka, rozmiłowana w polskiej literaturze, wynalazła zwrotkę wiersza Asnyka na ten pomnik. Bo każda część tryptyku, to ukłon w innym kierunku. Lewa wielościan z czarnego marmuru i z ową Asnykową strofą oraz mosiężnym dzwonem to element polski. Środek znak Męki Pańskiej i stosowny napis cyrylicą, jest próbą oddania hołdu ofiarom mordów stalinowskich, popełnionych na ludziach spoza Ukrainy. Wreszcie prawa, to kuty w kamieniu po ukraińsku napis mówiący o potrzebie pokłonienia się ziemlakom pomordowanym tu w latach 1938 1941. Jakże myląca jest pamięć, wyryta zbył pośpiesznie na najtwardszym nawet kamieniu. Mam w swoim archiwum dokument, magnetofonowy zapis na taśmie, dokonany rok temu przez charkowskich przyjaciół, ukraińskich i rosyjskich, zrzeszonych w ciągle nieformalnie działającym „Memoriale”. Ileż my tym wspaniałym ludziom zawdzięczamy w naszych katyńskich poszukiwaniach! Symbolicznie chylę przed nimi głowę. Otóż dokument wyraźnie mówi, że na tym terenie skrycie tracono ludzi daleko wcześniej niż w 1938 roku, bo chyba już w czasie rewolucji, jak również później niż w 1941 roku, bo po przepędzeniu Niemców w 1943 roku. Jest w tym magnetofonowym zapisie także bardzo wiele śladów polskich. Ale najpierw kilka słów o autorze. Młody, podówczas (w 1970 roku) czternastoletni chłopiec, wraz z kolegami stanowili zgrany zespół poszukiwaczy numizmatów. Interesowały ich obce guziki wojskowe, medale, biała broń, nie wystrzelone „patrony”, z których pozyskany proch dawał doskonały materiał na petardy. Ktoś im kiedyś powiedział, że przy „czarnej drodze” można znaleźć i guziki z polskim orłem w koronie, i krzyże wojskowe, i polskie monety. To ich zainteresowało. W kiepskim ogrodzeniu znaleźli jakieś przełazy i w dzień było to królestwo NKWD, a w nocy ich. Przez dwa lata poznali ten teren bardzo dokładnie i dosłownie dogłębnie. Sądzę nawet, że kopali na połaciach, od których ekipę prokuratora Śnieżki odgradzała wysoka siatka i łańcuch kryjących się wartowników. I to chyba właśnie tam młodzi ukraińscy chłopcy odnaleźli masowy polski grób, o którym nic dotąd nie wiemy. A oto fragment taśmy nagranej przed rokiem, a cofającej nas o ponad ćwierć wieku wstecz: „- Czy mogiły z przedmiotami pochodzenia polskiego były w kilku miejscach? - Nie, taka mogiła była jedna. Ciała były w różnym położeniu. Była również jedna mogiła trochę na prawo, gdzie ciała były ułożone równo warstwami. Rozmiary tej jamy były 15 x 25 x 2,5 m. Kości zaczynały się na głębokości około 80 cm. Głównie szukaliśmy złotych koronek, były także platynowe. Na wszystkich polskich szkieletach, prawie na wszystkich, były medaliki lub krzyżyki na łańcuszkach, leżały także luzem, prawie u wszystkich były obrączki. Mogiły zajmowały, tak się wydaje, przestrzeń około 150 m2. Tylko w jednym dole szkielety były starannie poukładane, a w pozostałych zupełny chaos. Tymi wykopkami zajmowaliśmy się około 2,5 roku.” Młodociany „poszukiwacz” jako pierwszy powiedział, po dwudziestu latach, licząc od czasu swoich poszukiwań, naszym przyjaciołom z „Memoriału” to, co w pół roku później odkryta polska ekipa prokuratorska, że w grobach było pełno wystrzelonych łusek oraz ż tylko niektóre czaszki nosiły ślady strzału w tył głowy. W dwóch polskich zbiorowych mogiłach, z których obecnie wydobyło około stu sześćdziesięciu czaszek, ślady strzałów znaleziono na niespełna sześćdziesięciu. Dużo szczątków ma za to wyraźne ubytki kości biodrowych, miednicy, jakby od serii z broni maszynowej. Te łuski i ten rodzaj uszkodzeń skłania do poddawania w wątpliwość twierdzeń, że oficerów polskich likwidowano wyłącznie pojedynczo w podziemiach gmachu NKWD w Charkowie i już martwych przywożono tutaj. Bardziej chyba prawidłowe będzie domniemanie, że dużą grupę oficerów (większość?) rozstrzeliwano z broni maszynowej nad mogiłami w Piatichatce. Do takich luźnych przypuszczeń skłania materiał śledczy uzyskany z dwóch zaledwie odnalezionych grobów. Reszta, ta znajdująca się poza zakazaną siatką, czyli czterdzieści-pięćdziesiąt dołów, a w nich pozostałych 3750 generałów i oficerów, do których w tym etapie poszukiwań nie dotarto, może dać obraz inny. Z takimi wątpliwościami wkraczałem w upalny, słoneczny sierpniowy poranek 1991 roku w piknikowy na pierwszy rzut oka las Piatichatki. Tylko ten siatkowy płot i wartownik, który na mój widok warknął: - Propusk u was jest? [czy macie przepustkę?] - wskazywały, że to las niezwykły. Za skromnym brzozowym krzyżem, z biało-czerwoną, przybrudzoną już szarfą, kończy się bujne poszycie i na wytrzebionych z zieleni łysinach raz po raz błyskają łopaty. Cisza, skupienie, tylko od czasu do czasu krótka chwila odpoczynku, aby wyprostować kręgosłup i otrzeć rękawem spoconą twarz. Teraz dopiero widać, że prawie wszyscy zatrudnieni tu przy wykopach żołnierze, to Azjaci. - Dlaczego oni akurat? - pytam Jędrzeja Tucholskiego. - Bo oni, przywiezieni gdzieś z końca świata, nie bardzo kojarzyli to miejsce z czymkolwiek, ale teraz już pojęli i pracują w takim skupieniu i z taką precyzją, że tylko podziwiać. Myślę, że takie masowe mordy mogą im się kojarzyć także z ich własną historią. A oczy mają jak sokoły. Dotąd nie pytali o nic i wydawało się nam, że nic ich to nie obchodzi. Wczoraj na przykład jeden z nich znalazł w wykopie odznakę pułkową. Oddał prokuratorowi, jak wszystko, co tu znajdują, poszedł i myśleliśmy, że koniec sprawy. A on dzisiaj przychodzi do naszego prokuratora i prosi, by mu opowiedzieć, co to była za odznaka, jakiego pułku i jak ten pułk walczył o wolność swojego kraju. Bo on musi wszystko opowiedzieć, po powrocie z wojska, w swojej wsi. Naraz słyszymy krótki, gardłowy okrzyk i z któregoś dołu widać podniesioną dłoń żołnierza. Jego koledzy wychodzą z wykopu, a na ich miejsce wchodzi prokurator z jednym ze specjalistów. Idą w ruch miotełki, małe szufelki i wnet spod odgarniętej ziemi wyłania się czaszka i cały układ kostny. Przerażenie budzi to trzecie, cyklopie oko pośrodku czoła otwór wylotowy pocisku wstrzelonego w potylicę. Pajęczyna pęknięć, rozchodząca się decentrycznie od otworu na całą kość czołową, robi wrażenie jakiegoś makabrycznie promienistego słońca. Teraz specjaliści decydują, czy po oznakowaniu czaszkę należy w celach badawczych rozpiłować, czy też wraz z innymi częściami układu kostnego odłożyć, po oględzinach, na plandekę. Plandeka, kwadrat o boku czterech metrów, leży rozpostarta tuż pod siatkowym płotem strefy zakazanej. Rzut oka na nią przypomina najpotworniejsze reportaże filmowe z Pol-Potowskiego świata. W równym ordynku leżą posegregowane dziesiątki czaszek, setki półkolistych żeber, szczęk, kości miednic, obojczyków, tysiące zębów. Po drugiej stronie ścieżki zieje głęboki dół. Tu spoczną pojutrze, na tymczasowy pochówek, do chwili, gdy powstanie w najbliższej okolicy polski cmentarz wojenny, wydobyte dotąd szczątki naszych oficerów. Ten dół to największy dotąd zbiorowy grób Polaków, z którego wydobyło szczątki osiemdziesięciu ludzi. Regularny czworobok w jednym rogu ma pozostawiony kawałek ziemi, z której wyrasta metrowej wysokości odziomek potężnej olchy. - Nie mieliśmy sumienia usunąć jej stąd całkowicie - mówi, widząc moje zdumione spojrzenie, jeden z inżynierów „Energopolu”, kierujący przygotowawczymi pracami do uroczystego pochówku. - Ona ma pięćdziesiąt jeden słojów, czyli posadzono ją wtedy Ta właśnie olcha bardzo poważnie pojęła swoją rolę, otoczyła wszystkich naszych oficerów tak gęstą, poplątaną siatką korzeni, że o każdą czaszkę, o każde żebro, musieliśmy z nią walczyć. Wyraźnie, z całych sił, broniła przed nami swoich podopiecznych. Z jej pnia odcięto kilkanaście plastrów. Będą cenną i symboliczną pamiątką. Dochodzi południe. Ustalamy z miejscowymi organizatorami dokładne ustawienie ołtarza, krzyża, wart i kompanii honorowej oraz reprezentacyjnej orkiestry i trzeba jechać w nowe, jakże ważne miejsce. Po minięciu wartownika, w prześwicie leśnej dróżki widzimy kłębiący się tłumek. Dwudziestu ludzi w żółtych podkoszulkach z napisem „Energopol” mocuje się z czymś niezmiernie ciężkim. Słyszę za sobą oddech ulgi. - Znaleźli jednak chłopcy ten dąb - mówi nie bez dumy dyrektor bazy w Kijowie, Andrzej Waloch. Nie tylko znaleźli, ale przez noc wykonali piękny, prosty i mocny krzyż. Mocny jak oni. - Odjeżdżamy - przywołuje od czarnej wołgi konsul generalny z Kijowa, Ryszard Polkowski do KGB spóźnić się nie wypada. Istotnie, dziś nie wypada. Podczas jazdy w samochodzie panuje martwa cisza. Choć po takim dniu w Piatichatce mamy w głowach masę posępnych, dramatycznych myśli, odechciewa się nam ich komentowania. Wszak jedziemy do gmachu KGB! Nic to, że czasy już nie te, że mamy zezwolenie, ba! wręcz zaproszenie od najwyższego „naczalstwa” do odwiedzenia tego ponurego gmachu przy ulicy czerwonego Feliksa Edmundowicza, coś jednak dławi za gardło. Wszak przed pięćdziesięciu jeden laty i czterema miesiącami ich także tam przywieziono. I już stamtąd nie wrócili. Zeznania przesłuchanych czekistów z tamtych czasów wyraźnie i jednoznacznie wskazują, że to dokonywało się w „padwale”, piwnicy, ale podobno ostatnie ustalenia KGB wskazują, że egzekucji dokonywano wyłącznie w „saraju”, czyli szopce czy też budyneczku gospodarczym na środku podwórza, dziś już rozebranym. I z tego właśnie miejsca mamy pobrać ziemię do pięciu urn, do połowy już wypełnionych ziemią z dołu w Piatichatce. Urny te zamurowane zostaną m.in. przy Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie, na krakowskim Sowińcu, przy trumnie Marszałka Piłsudskiego na Wawelu i w roku przyszłym w Warszawie, wraz z kamieniem węgielnym pomnika poświęconego ofiarom agresji 17 września 1939 roku. Martwi mnie tylko, że gen. Gibadułow, który przed dwoma tygodniami na moje pytanie, czy pozwoli wykonać zdjęcia w „padwale”, tam gdzie naszych więziono przed egzekucją, odpowiedział: „wszędzie, gdzie tylko chcecie”, dziś, gdy mu o tym przypomniałem, wycofał się z tej zgody twierdząc, że zdjęć w dniu dzisiejszym nie przewiduje. Gmaszysko przy ulicy Dzierżyńskiego jest przeogromne, wielopiętrowe, typowy produkt as-chitektoniczny przedwojennego socrealizmu. Na jego widok mam nieodpartą ochotę powtórzyć opinię wypowiedzianą przez francuskiego aktora, Gerarda Philipe’a, gdy mu przed ponad trzydziestu laty pokazano warszawski Pałac Kultury i Nauki: - Niewielki, ale gustowny. Nie ma jednak czasu na dywagacje architektoniczne, bo oto do hamującej wołgi podbiega odziany w panterkę wojskowy, trzask obcasów, dłoń przy dachu połówki i już wiemy, że w imieniu szefa wita nas jakiś Iwan Iwanowicz, podpułkownik KGB. Prowadzi uprzejmie przepuszczając przodem przez wielki, ciemnawy hol, po kilku stopniach na niższy poziom i teraz można iść albo w lewo, na widoczny już podwórzec, albo w prawo schodami do podziemi. Wystarczył jeden moment mego zawahania, bo przecież to na pewno tam naszych wykańczali i oto jak spod ziemi wyrasta kolejny oficer, zdecydowanym ruchem ręki wskazuje właściwy kierunek, na lewo, dodając uprzejmie: - Zdies, pażałujsta, prochaditie. [tutaj proszę przejść] Jesteśmy na wielkim, zalanym słońcem podwórcu, ot, takim zwyczajnym, nawet nie za bardzo zagraconym jak na tutejszy obyczaj. Wokół zbudowane w podkowę trzy korpusy tego wielkiego kombinatu zła. Jeżeli prawdą jest, że tu, na środku tej akustycznej muszli, likwidowano sekretnie strzałami z pistoletu naszych oficerów, autor tego pomysłu zasłużył, wedle stalinowskiej normy, na dwadzieścia pięć lat pobytu na Solówkach. Trudno bowiem o gorsze miejsce na przeprowadzenie takiej tajnej misji. Naszich oficerów toże w saraje razstrieliwali? [Czy naszych oficerów także w Saraju rozstrzeliwano?] - pytam przewodnika. Toże - odpowiada w marszu. „Toże”, to znaczy „również”, „także”, a nie „tylko” lub „wyłącznie”. To ważne, bo czekiści zeznają, że rozstrzeliwano wyłącznie w saraju. Podpułkownik w panterce staje przed ceglaną ścianą parterowego budyneczku i pokazuje ręką, wśród wysokiej trawy, kawałek uprzątniętego miejsca. Obok, oparte o mur, stoją nowiusieńkie trzy szpadle. Robi mi się sucho w gardle, gdy nasz opiekun mówi: - To tu. Kopcie! Jest nas trzech i trzy szpadle. Skąd wiedzieli? Przecież nie mówiliśmy, ilu nas będzie. Przypominają mi się słowa jednego z naszych, gdy ruszaliśmy z Piatichatki: - Oni tam znają nawet numery kołnierzyków waszych koszul. Kopiemy w milczeniu twardy, spieczony, ukraiński less i rozkruszony mieszamy w pięciu urnach z ziemią z Piatichatki. Nie pada ani jedno słowo. Kiedy się podnosimy z klęczek, wyraz naszych twarzy musi być bardzo wymowny, bo gdy bez słowa podaję nastawiony aparat podpułkownikowi, „strzela” nam trzy zdjęcia z wielką wprawą. To przecież tylko mnie nie wolno było ich robić. Trudno nieść w trójkę pięć ciężkawych urn, nasz przewodnik wyciąga więc rękę w geście pomocy, ale pod moim spojrzeniem pośpiesznie ją cofa. W holu żegna nas eleganckim „odsalutowaniem” i przechodzimy pod opiekę cywila, także podpułkownika, sekretarza szefa tego przybytku. Jest elegancki, europejski, wręcz szarmancki. Z dumą pokazuje nam wmurowaną w róg budowli wielką, spiżową tablicę ku czci Feliksa Edmundowicza i dodaje, nie bez dumy, że jest absolwentem akademii KGB jego imienia. (Biedny człowiek. W chwili, gdy piszę te słowa, Polskie Radio podaje, że właśnie w nocy lud moskiewski zwalił z wysokiego postumentu wielotonowy pomnik Feliksa Edmundowicza na placu przed Łubianką. Coraz trudniej będzie teraz takim absolwentom chwalić się postacią patrona.) Gdy już się żegnamy, mówię do pułkownika-Europejczyka: - Panie pułkowniku. Nikt nie wie tego lepiej od pana, ile tysięcy ludzi, w tym również Polaków, weszło do tego budynku i z niego nie wyszło. A my, także Polacy, weszliśmy i wyszliśmy... - ... I niczego nie słucziłos [i nic się nie stało] - kończy z jakąś zadumą w oczach. - ... właśnie, i nic się nie przydarzyło. Czy pan nie powinien nam tu, na tle tej wielkiej tablicy KGB, zrobić pamiątkowego zdjęcia? Podsuwam mu nastawiony aparat i szybko zagarniam moich towarzyszy wyprawy pod kagiebowski mur. I kolejny uprzejmy opiekun robi nam następne trzy zdjęcia. - Ależ pan z nich robi trąby. W różnych spektaklach już uczestniczyłem, ale w takim, po raz pierwszy - kręci głową ze zdumieniem konsul generalny, Polkowski, gdy nasza wołga rusza spod ponurego gmachu. Ciężki dzień zbliżał się ku końcowi. Czekało mnie jeszcze jedno zadanie: choć tablica, którą pojutrze mieli tu przywieźć jednym z samolotów, jest ufundowana przez Radę Pamięci, przyzwoitość nakazywała powiadomić nasz charkowski „sztab” o jego nie akceptowanej treści. Uczyniłem to na wieczornej odprawie. Efekt był zgodny z moimi przewidywaniami. Gdyby było głosowanie, wynik wypadłby 6:1 na moją niekorzyść. Wszyscy podkreślali zgodność z prawdą i godną treść tablicy, ale uważali, że jeszcze za wcześnie, że nam to tu zapamiętają, że może to wpłynąć niekorzystnie na przebieg dalszych prac ekshumacyjnych. Rozumiałem moich oponentów, bo prawie wszyscy z nich tu zostawali, gdy ja sobie jechałem do Warszawy. Uważałem jednak, że dość już kłamstw i eufemizmów, że zbrodnię i zbrodniarzy należy nazywać po imieniu, że czas pracuje także w Charkowie na korzyść tej właśnie tablicy. I wreszcie, że „Memoriał”, który tu przecież zostaje, bo oni tu żyją, właśnie dzisiaj postawił pomnik z podobną do naszej, prawdziwą tablicą. Wobec tego, że dyskusja nie dawała rezultatu, zaproponowałem wyjście następujące: lojalnie przekazać rozbieżność opinii do Warszawy i niech władze wyższe zadecydują. Jednakże Charków (i wiele innych radzieckich miast) to takie dziwne miejsce na ziemi, że Warszawa ze swymi skandalicznymi telefonami wydaje się rajem doskonałości łącznościowej. Tu bowiem czasem można na Warszawę czekać i dobę. Ale przecież my siedzieliśmy w biurach „Energopolu”, a dla ludzi tej instytucji nie było rzeczy niemożliwych. Wystarczyło tylko dowiedzieć się, kto dziś ma dyżur na międzynarodowej i już znajoma Natasza czy Laryssa wyczarowała nam bezpośrednią rozmowę w trzy minuty. Po przedstawieniu sprawy usłyszałem prezesowskie: - Co pan radzi? - Radzę załadować tablicę do samolotu, dostarczyć tutaj, postawić nad grobem, poświęcić i zależnie od sytuacji i decyzji naszych władz, które tu będą na miejscu albo zamocować na stałe, albo zostawić w „Energopolu” na przechowaniu, w oczekiwaniu na lepsze tutaj czasy. Ale na pewno przywieźć i tutaj poświęcić. Gdy odkładałem słuchawkę, widziałem przerażenie w oczach dyr. Włodzimierza Naganowskiego, szefa charkowskiej bazy „Energopolu”, który zapytał: - A ile waży ta tablica? - Czterysta kilo. - Rany boskie, skąd ja wezmę dodatkowych ośmiu ludzi? - Panie inżynierze to już polecenie wykonawcze do szefa transportu proszę dołączyć na sobotę do kolumny na lotnisko jedenasty wóz z podnośnikiem oraz ośmiu ludzi. Ilu pracowników zgłosiło chęć społecznej pracy przy pochówku w sobotę? - Cała załoga. A dotąd mamy zadania dla stu trzydziestu. Oby się nam takie „Energopole” na kamieniu rodziły. Cały następny dzień poświęcony był dopinaniu najdrobniejszych szczegółów. Po południu zaś, na zakończenie prac polsko-radzieckiej komisji prokuratorsko-śledczej, zwołana została międzynarodowa konferencja prasowa. W olbrzymiej wojewódzkiej sali, pod wielkimi, kryształowymi „pająkami”, zasiadło ponad sto osób. Wprowadzenie przewodniczącego komisji gen. mjra Frołowa było tak enigmatyczne, że dopiero polskie głosy i prokuratorskie, i naszego „sztabu” dodały tej naśladowcę nieco pikanterii. Po konferencji podeszły do nas na schodach dwie działaczki miejscowego „Memoriału” i powiedziały dosłownie tak: - I co my teraz tutaj będziemy robili, gdy wy, Polacy, odjedziecie? Przecież bez was nie byłoby ani tych ekshumacji, ani jutrzejszego pochówku, a nasi leżeliby dalej pod darnią jak psy. Nazajutrz była piękna, słoneczna sobota i choć to okazało się zupełnie zbędne, tuż po wschodzie słońca byliśmy w Piatichatce. Wszyscy. Aby sprawdzić, że krzyż stoi, że ołtarz zbudowany, krzesła dla gości ustawione pod sznurek, osiem skrzyń ze szczątkami równo ułożone w wykopie pod Biało-Czerwoną, a na odziomku olchy nad jamą bieli się i czerwieni bukiet goździków przewiązany niebiesko-czarną wstęgą Virtuti. Przed dziesiątą pędziliśmy na lotnisko. Kolumnę otwierał milicyjny wóz z niebiesko-czerwonymi migającymi „kogutami”, za nim sześć autokarów „Energopolu”, karetka pogotowia z zespołem medycznym, wozy ciężarowe na wieńce, tablicę oraz limuzyny konsularne. O 10.40 wylądował pierwszy, rządowy „Jak-40”. W huku silników odrzutowych dotknął kołami betonu punktualnie co do sekundy. I tak było co siedem minut z kolejnymi samolotami z biało-czerwoną szachownicą. W południe rozpoczęła się w Piatichatce uroczystość żałobna. Po upływie pięćdziesięciu jeden lat, czterech miesięcy i trzech dni od pierwszych mordów. Teren wokół otwartej mogiły pełen był ludzi. To tutejsi prawosławni, którzy po polskiej, katolickiej, mieli mieć własną, ukraińską uroczystość żałobną, przyszli wcześniej, aby solidarnie być z nami w tym dniu. Ukraiński las rozbrzmiewał nadawanymi z głośników melodiami legionowymi, których nagrania przywieźliśmy z Warszawy. Nagle na polankę wmaszerowała orkiestra reprezentacyjna Wojska Polskiego z melodią Rozkwitały pąki białych róż, a za nią kompania honorowa. W tłumie dał się słyszeć szmer uznania. Takiego wojska jeszcze tu nie widziano. Jeden rozkołysany krokiem marszowym błysk słońca na ostrzach bagnetów, jeden powielony ruch nóg, głów i rąk. Za wojskiem ponad trzydziestoosobowa delegacja Federacji Rodzin Katyńskich, najważniejsi dziś tu goście, następnie ekipa prokuratorska z jakże zasłużonym dla tej sprawy szefem, Stefanem Śnieżką i wreszcie gdy już wszyscy zajęli wyznaczone miejsca delegacja państwowo-rządowa, z ministrami Lechem Kaczyńskim i Krzysztofem Żabińskim na czele. Po przemówieniu min. Żabińskiego, rozpoczęła się msza święta celebrowana przez biskupa polowego WP gen.bryg. Sławoja Leszka Głódzia, w asyście ks. Zdzisława Peszkowskiego i z udziałem przedstawicieli duchowieństwa prawosławnego, ewangelickiego oraz delegata żydowskiej gminy wyznaniowej. Już w czasie homilii zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Gdy bowiem tylko kapłan przywołał na pamięć fragment wiersza Słowackiego: ... Polsko! Wszak myśmy z twego zrobili nazwiska Pacierz co plącze i piorun co błyska... Rozkołysały się korony drzew pod podmuchami nagłego wichru i w samo południe upalnego, słonecznego dnia naraz zaczął zapadać zmrok. Po chwili było już dokoła tak czarno, jak w bezksiężycową noc. Przez moment wicher tańczył bezkarnie podrywając z ziemi leśną ściółkę i miotając nią w twarze uczestników pogrzebowego zgromadzenia, po czym runęła z czarnych chmur deszczowa nawałnica. Niebo otwarło się na oścież. Strugi wody wnet przemoczyły nas do cna i spowodowały że powoli zaczęliśmy się zapadać w rozmiękły ukraiński less, który jeszcze minutę wcześniej był wyschniętą skorupą. Wszystkie dźwięki i słowa modlitwy i dzwonki ołtarzowe ginęły w wyciu wichru, spadających gałęzi i szumie ulewy. Za sznurem w tle ołtarza usiłowały rozświetlić mrok liczne świętojańskie robaczki. To prawosławni zapalili długie, cieniutkie świeczki cerkiewne, których płomyki osłonięte dłońmi dzielnie walczyły z wichurą i deszczem. Trzykrotnie na moment wyrósł płot ognia nad lufami karabinów polskiej kompanii honorowej, trzykrotnie zachwiały się płomienie świec i naraz nad otwartą mogiłą błyskawica rozjaśniła noc i dał się słyszeć ogłuszający grzmot pioruna. Właśnie w tym momencie orkiestra wojskowa zagrała Pierwszą Brygadę. Mój Boże... Przed ponad siedemdziesięciu laty, za tę Brygadę, zagraną w południe majowego dnia na kijowskim Kreszczatiku, przyszło nam w dwa miesiące później zapłacić krwawym bojem pod Warszawą i obecnością na szczęście krótko trwałą „czerwonej trójcy” na plebanii w Wyszkowie. A dziś grają tę samą Brygadę nasi żołnierze pięćset kilometrów dalej na wschód od Kijowa, i nic się nie dzieje, tylko niebo serdecznie płacze, że ludzie ludziom zgotowali taki los. Pod koniec pogrzebowych egzekwii, gdy pracownicy „Energopolu” w białych, przylepionych strugami deszczu do ciała koszulach, przyjęli z rąk żołnierzy białoczerwoną trumnę ze stu siedemdziesięcioma czaszkami, aby ją ułożyć w błotnistej jamie, rozległ się nagle rozpaczliwy krzyk: - Uwaga! Gałąź! Olbrzymi, ułamany konar zwalił się z trzaskiem na ziemię, pomiędzy gen. Gibadułowa i jego małżonkę, nie czyniąc na szczęście nikomu krzywdy. Trębacz grał cicho Śpij kolego iv ciemnym grobie, gdy biskup polowy gen. Głodź kropił wodą święconą napis na tablicy, która tu pozostanie na stałe: PAMIĘCI 3921 GENERAŁÓW I OFICERÓW WOJSKA POLSKIEGO, WIĘŹNIÓW STAROBIELSKA, ZAMORDOWANYCH WIOSNĄ 1940 ROKU PRZEZ NKWD I TU POCHOWANYCH RODACY CHARKÓW 10.8.1991. W dziesięć dni po Charkowie odbyła się podobna podniosła uroczystość w Miednoje. Tam już jednak pojechać nie mogłem, gdyż zaczynał się kolejny, dosyć istotny etap w moim życiu. Za dwa miesiące bowiem miały się odbyć wybory parlamentarne do obu izb Sejmu i Senatu. Chciałem w tym rankingu wziąć udział. Nie miał to być mój pierwszy parlamentarny start. Przed dwoma laty, początkowo bez mej świadomości, przeżyłem już wstęp do parlamentarnej kariery. Mianowicie w 1989 roku, w czasie wyborów do sejmu kontraktowego po „okrągłym stole”, akowcy w Busku zaczęli zbierać podpisy na moją kandydaturę na posła. Dowiedziałemsię o tym przypadkowo od red. Tadeusza Karolaka z „Przeglądu Katolickiego”, do którego zwrócili się zaniepokojeni działacze „Solidarności” z terenu Kielecczyzny, zaskoczeni tą niespodziewaną i nie uzgodnioną z nimi kandydaturą, psującą im szyki. A ja nie mogłem nawet zareagować, bo nie wiedziałem, kto na tamtym terenie kierował ową spontaniczną inicjatywą. Dopiero po kilku dniach, gdy zgłoszono się do mnie z prośbą o pismo z oficjalną zgodą na uczestnictwo w wyborach, podziękowałem za dobre intencje i poprosiłem o wycofanie mego nazwiska. Teraz jednak sytuacja była nieco inna. Od roku oboje z żoną byliśmy członkami ROAD, zamienionej następnie na Unię Demokratyczną. Choć oboje przeżyliśmy całe życie bez jakichkolwiek przynależności partyjnych, sytuacja polityczna zaczęła być taka, że dalej na uboczu stać się nie dało, tym bardziej iż miałem przekonanie, że właśnie UD (albo „udecja”, jak ją nazywali przeciwnicy) jest właśnie taką partią, do której przynależność nie plami. Zosia Idziakowska, odwiecznie sekretarzująca naszemu nieformalnemu Komitetowi Uczczenia Pamięci Gen. „Grota” i jego żołnierzy, po wcześniejszym porozumieniu ze mną udała się do Sztabu Wyborczego UD i choć akcja zbierania podpisów na kandydatów była już w toku, zgłosiła moją kandydaturę. Na senatora, co sobie zastrzegłem. Oczywiście marzył mi się elektorat kielecki, z którym byłem od paru dziesiątków lat związany (i na który dość nieodpowiedzialnie liczyłem), ale okazało się, że tam już UD ma swoich, miejscowych działaczy, więc zaproponowano mi... Rzeszowszczyznę. Rzecz tę uważałem z góry za przegraną, gdyż ów region stanowił tradycyjną ostoję kandydatów ze środowiska rolniczego, szczególnie zaś Józefa Ślisza. Poza tym niczego nie pisałem o tamtej ziemi, więc zdawałem sobie sprawę, że moja popularność była tam bardzo mała. W sztabie UD uspokojono mnie jednak, że jest ona wystarczająco duża, abym mógł wystąpić jako „spadochroniarz” z zewnątrz. Zaczęło się wariackie zbieranie trzech tysięcy podpisów, a termin rejestracji kandydatów był już bliski. Niebawem miałem się dowiedzieć, że działałem jako swoiste pogotowie ratunkowe. Unia bowiem miała tam od dawna zgłoszonego miejscowego godnego kandydata, o wielkich szansach wygrania, ale Komisja Wyborcza przy jakiejś kontroli dopatrzyła się formalnego uchybienia i odmówiła jego rejestracji. Miejscowy sztab Unii pod wodzą rzeszowskiego adwokata mec. Jerzego Borcza mimo najlepszych chęci nie dawał w tak krótkim czasie nadziei na zebranie więcej niż połowy podpisów. Pozostawał mi więc niezawodny Łańcut. W Łańcucie od wielu lat mieszkała Ela, siostra cioteczna mej żony, zamężna ze znanym miejscowym lekarzem reumatologiem Władysławem Wojciechowskim. Pochodził on z podłańcuckiej wsi Nowosielce, sławnej z tego, że w 1937 roku tam właśnie, w czasie obecności marsz. Śmigłego Rydza, zorganizowana została wielka manifestacja antyrządowa. Wojciechowscy też w tym maczali palce, nic więc dziwnego, że ród w całym powiecie był znany. Choć sam Władzio już od paru lat nie żył, wystarczył jeden telefon do Eli, aby maszyna ruszyła. Zaprzyjaźnione z Wojciechowskimi rodziny łańcuckie Rzemieni, Pelców, Wosiów, Zembroniów i wiele innych, nie mówiąc już o samych Wojciechowskich w Nowosielcach, spowodowały, że w ciągu doby zostało zebranych półtora tysiąca brakujących podpisów i rejestracji dokonano przed czasem. Mogłem więc na kilka dni wrócić do Warszawy. Notabene w czasie września i października trasę Warszawa-Łańcut-Rzeszów i z powrotem pokonałem kilkanaście razy. Volvo okazało się niezawodne. W Warszawie czekała mnie niespodzianka. Od dwóch dni pilnie poszukiwali mnie telefonicznie jacyś młodzi ludzie ze Starachowic. Wreszcie pewnej nocy udało im się mnie złapać. Igor Klar, który reprezentował młode grono polityków tego miasta, okazał się synem Basi Klar-Grabowskiej, naszej znajomej z pielgrzymki Ponurowców do papieża w 1987 roku. Sprawa była krótka i nagła. Koło Kongresu Liberalno-Demokratycznego ze Starachowic chciało mnie „wystawić” na posła. Podpisy mieli już zebrane, potrzebna im była tylko zgoda kandydata. Wzruszony byłem bardzo tą propozycją, ale podziękowałem, bo Unia zgłosiła już moją kandydaturę na senatora. Bardzo im to było nie w smak, więc umówiliśmy się, że w przyszłych wyborach wrócą do tej sprawy. Nie przyszło mi jednak do głowy poważnie traktować propozycji dotyczącej wyborów następnej kadencji. Na pierwszą sobotę i niedzielę września pojechałem tradycyjnie na „Konecki wrzesień”, od parunastu lat organizowane z wielką pompą obchody kombatanckie przez środowisko żołnierzy „Robota”. Jako honorowy obywatel Końskich byłem tam co roku zapraszany, ponadto Januszowi Skalskiemu, który to wszystko organizował, obiecałem, że w sobotę na harcerskim ognisku będę miał gawędę. Jakież było nasze zdziwienie, gdy już późną nocą z soboty na niedzielę podjechały pod hotel w Końskich dwa policyjne radiowozy na sygnałach i do naszego pokoju wmaszerowali przedstawiciele władz Komendy Wojewódzkiej Policji z Kielc. Okazało się, że próbowano mnie osiągnąć telefonicznie w Warszawie, ale gdy Grażynka poinformowała, że wyjechałem „gdzieś na południe”, mój samochód, na rozkaz komendanta wojewódzkiego nadkomisarza Jacentego Frydrycha, był namierzany przez patrole drogowej policji. Kiedy ustalono, że nocuję w Końskich, zameldowała się owa delegacja z prośbą, abym wyraził zgodę na kandydowanie do Sejmu z ramienia Związku Zawodowego Policjantów. Wszak od niedawnego czasu patronem policjantów Kielecczyzny był „Ponury”. Co prawda za niespełna dwadzieścia cztery godziny upływał termin rejestracji kandydatów, ale to policjantów nie przerażało. Trzy tysiące zebranych już podpisów leżało w pancernej kasie. Niestety, nie mogłem tej skądinąd sympatycznej propozycji potraktować inaczej niż prośby liberałów ze Starachowic. Czas do 27 października wypełniły mi liczne spotkania z wyborcami. Nie pozostawiły mi one zbył sympatycznych wspomnień. Hasło „wybory” działało na ludzi wręcz odstraszająco. W Mielcu, Rzeszowie, Łańcucie i wielu innych miejscach, gdzie na moich wcześniejszych spotkaniach autorskich bywało każdorazowo po kilkadziesiąt osób, teraz na zebrania przedwyborcze zjawiało się najwyżej kilkanaście. Niska kultura polityczna obecnych była niemal regułą, często posuwano się do zwykłego chamstwa. W kilku wypadkach musiałem dość ostro reagować, przywołując różne osoby do porządku. Zdarzało się bowiem, że ludzie zupełnie do tego nie upoważnieni i zdradzający całkowity analfabetyzm polityczny czy ekonomiczny, wypowiadali się o znanych politykach per „złodziej” czy „łapówkarz”. 27 października odbyły się wybory. Zgodnie z mymi przewidywaniami przegrałem je i wcale mi to nie sprawiło ani zawodu, ani przykrości. Uznałem rzecz całą za dobrą naukę życiową. Przegrałem jednak godnie, bo wtedy z Józefem Śliszem (31,8 procent) nie był w stanie wygrać na Rzeszowszczyźnie nikt. Na drugim miejscu uplasował się prof. Jan Draus (25,5 procent), najbardziej bodaj znany człowiek tej ziemi, dyrektor regionalnego ośrodka Rzeszowskiej TV Trzeci był T. Łyczko (24,4 procent), miejscowy krezus, którego zresztą te wybory zrujnowały. Tuż przede mną (o 0,1 procenta) ulokował się T. Kucharski, a za nim ja jako jedyny „ptok”, a nie „krzok” rzeszowski z wynikiem 20,3 procent. Nie zawiódł mnie Łańcut, gdzie bezapelacyjnie wygrałem (36,4 procent) z 6,5-procentową przewagą nad prof. Drausem. Wygrałem również w Leżajsku (30,6 procent ex equo z T. Kucharskim). Byłem drugi w stolicy województwa Rzeszowie, ustępując jedynie o 1,5 procent profesorowi Drausowi i w Mielcu (25,9 procent), trzeci zaś w Zolyni. Niestety przegrałem na wsi. A Rzeszowszczyzna to wieś w wielkiej przewadze. Wcześniej, bo ponad miesiąc przed wyborami musiałem na parę dni przerwać agitację, bo zbliżał się finalny moment moich działań w sprawie Surkont. Dyrektor Stanisław Karolkiewicz z Fundacji Ochrony Zabytków sygnalizował, że cmentarzyk na miejscu kaźni sprzed pół wieku, którego wybudowanie zleciła FOZ-owi rok wcześniej nasza Rada, jest skończony. W niedzielę 8 września na zadeszczonej polanie surkonckiej zgromadziło się prawie dwa tysiące ludzi. Połowa przyjechała z kraju, reszta przybyła stąd, z całej ziemi lidzkiej i z Wilna, mimo iż nikt żadnych zawiadomień nie dawał. Były poczty sztandarowe Armii Krajowej z okręgów białostockiego, wileńskiego i nowogródzkiego, parę autobusów kombatantów, wojskowi werbliści i fanfarzyści oraz pro boszcz katedry polowej Wojska Polskiego z Warszawy, ksiądz major Tadeusz Dłubacz, celebrans uroczystości religijnych. Przyjechały rodziny poległych z żoną i córkami ppłka dypl. Macieja Kalenkiewicza. Cmentarzyk okolony niskim murkiem kamiennym gromadził czterdzieści dwie wyciągnięte w szeregi mogiły z krzyżami. Po raz pierwszy od pół wieku był uporządkowany, uznany i uczczony. Szkoda, że Jan Erdman tego nie doczekał. W obszernym sprawozdaniu opublikowanym w „Polsce Zbrojnej” Andrzej Wernic napisał: dopiero obecnie, dzięki staraniom i inicjatywie Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa i jej wiceprzewodniczącego dr Cezarego Chlebowskiego, można było przystąpić do uporządkowania tego miejsca. Na polu walki, wśród ugorów i łąk, nie opodal wielkiej obory kołchozu, stanął ojenny cmentarzyk: groby i symboliczny kamienny pomnik z krzyżem i napisem „Żołnierzom Armii Krajowej Okręgów, „Nów” i „Wiano” poległym za Polskę pod Surkontami 21 VIII 1944 i w Poddubiczach 19 VIII 1944. Wygraliśmy walkę o wszystko, łącznie z treścią tablicy. Po mszy polowej przemawiałem w imieniu Rady Pamięci przy Premierze RP Mówić z tej pozycji, w takim miejscu i z takiej okazji było niezmiernie trudno. Zbył mało tu jeszcze wtedy można było powiedzieć, za to zbył wiele się chciało ale rozsądek nakazywał powściągliwość. Powiedziałem więc tylko: „Czas i miejsce naszego modlitewnego spotkania mają wymiar historyczny. Trafi ono bowiem nie tylko do historii rodzin przybyłych tutaj żołnierzy AK, do historii ziemi lidzkiej. Stanie się początkiem zapisu nowego historycznego rozdziału niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej i stojących na progu niepodległości Białorusi i Litwy. 47 lat temu na tej polanie rozegrał się jeden z największych dramatów wojennych. Siły bezpieczeństwa ZSRR uderzyły na tkwiący w obronie poczet ppłk. „Kotwiczą”. Bój był nierówny, oddział polski został pokonany. Do 13 poległych w walce akowców doszło ponad 20 dobitych bagnetami i kolbami. Rzucono ich w to miejsce. Trzykrotnie przyjeżdżały różne komisje. Wydobywano trupy, aby się przyjrzeć, czy jest wśród nich „bezruki major”. Niestety był. 47 lat w tej ziemi czekali na katolicki pochówek. Mówię to dlatego, iż przed nami nowy rozdział historii, nowe zapisywanie naszych przyjaźni z narodami Litwy i Białorusi. Przyjechaliśmy z ziemi polskiej, na której znajduje się 475 cmentarzy wojennych żołnierzy radzieckich. Pochowaliśmy ich godnie i pięknie. Postąpiliśmy tak, gdyż śmierć łagodzi urazy i nakazuje tak nasza wiara. Ten cmentarz pozostanie pod opieką ludności zawsze wiernej Polsce i, miejmy nadzieję, także obecnych gospodarzy tej ziemi. Proszę was, gospodarze, bądźcie ludzcy dla tych, których powierzamy waszej opiece. Niech odpoczywają w spokoju.” Kiedy odchodziłem od ołtarza złapała mnie za rękę starowinka-babuleńka, nie spodziewanie pocałowała w dłoń i zapytała: - Panie, kiedy tu wrócicie? Jeszcze dziś, po ładnych paru latach, wspomnienie to wywołuje u mnie dławienie w gardle. Od czasu do czasu mam z Surkont sygnały, że cmentarzyk stoi nienaruszony. Przez czas walki o niego i kilka już lat istnienia powstała tam kadra społecznych jego opiekunów, że choćby wspomnę, symbolicznie niejako, polsko-rosyjskie małżeństwo Teresy i Aleksandra Siemionowych z Lidy. Tacy jak oni przyczynili się do tego, bym mógł spełnić przyrzeczenie dane Janowi Erdmanowi. Od sierpnia zacząłem się niepokoić losem moich Dziel wybranych w Bellonie. W wydawnictwie na Grzybowskiej leżały już złożone nawet z wyprzedzeniem komplety materiałów do pięciu książek, gdy naraz zaalarmował mnie telefonicznie Andrzej Kunert. Najpierw prosił o wstrzymanie składania dalszych tomów, a następnie o podpisanie umów na pierwsze z trzech złożonych pozycji. Bo my po staremu załatwialiśmy dotąd sprawę na słowo, ufając jeden drugiemu. Tymczasem zanosiło się na to, że w „Bellonie” jest znowu coraz więcej „WydMONu”, czyli „wracało nowe”. We wrześniu był już wyznaczony nowy naczelny redaktor, a Andrzej K. Kunert i Maciej Lipko musieli odejść. Nowe kierownictwo tej oficyny nie zdobyło się na powiadomienie mnie od razu o porzuceniu zamiaru wydania Dziel, zapewniając, że sprawa odwlecze się jedynie w czasie. Wiedziałem jednak, z kim mam do czynienia. W rezultacie „Bellona” gotowa była zapłacić (i zapłaciła) za trzy książki, których nie wydała. Sprawą tą posłużono się także w rozgrywkach z Andrzejem Kunertem. Gdy nowy szef resortu obrony obejmował władanie, jeden z pierwszych anonimów, jakie znalazł na biurku, mówił, że Kunert w okresie kryzysowym dla wydawnictwa po znajomości zawarł z Chlebowskim umowę na masowy nakład Dziel wybranych, obejmujących... dwanaście tomów. Zastanawiam się, skąd u ludzi z mentalnością taborytow taka ułańska fantazja. Nie był to jedyny przykład „oczyszczania” wojska z cywilów. We wrześniu musiał odejść ze stanowiska naczelnego redaktora programu wojskowego TV Darek Baliszewski. W październiku też, w pierwszą rocznicę rejestracji swej firmy komputerowej, Ela z Tomkiem wynajęli dużą część lokalu w Centrum Astronomicznym Mikołaja Kopernika przy ulicy Bartyckiej i wreszcie wyszli ze swym biznesem z własnego prywatnego mieszkania. Po usłyszeniu, w jaki sposób skończył się mój sen o bajecznej współpracy z „Belloną”, zapowiedzieli, że w przyszłym roku własnym sumptem wznowią w szóstej, bardzo poszerzonej edycji Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Również w październiku tego roku Marcin ożenił się z Kasią Rosą, przedstawicielką silnie od lat związanej z WKN-em rodziny narciarskiej, co Grażynę wprowadziło w bardzo dobry nastrój, jako że pan młody po skończeniu studiów historycznych szukał dotąd drogi do kariery raczej w zespołach muzycznych. Małżeństwo podobno stabilizuje młodych ludzi. W ostatnich dniach października oboje z Grażynką przygotowywaliśmy się tradycyjnie do corocznego wyjazdu na groby moich rodziców do Grodźca. Dwa dni przedtem rozmawiałem telefonicznie z Mietkiem Ślusarzem. Zwykle przy okazji tego wyjazdu odwiedzaliśmy jego dom w Bytomiu i nocowaliśmy, aby nie musieć w krótkim, listopadowym dniu pokonywać sześciusetkilometrowej trasy Warszawa-Grodziec-Warszawa. Nagle 31 października wieczorem, na kilka godzin przed wyjazdem, poraził nas telefon od łkającej Luby. - Mietek nie żyje! Wyszedł rano, jak zwykle, do pracy swoje plastyczne zamiłowania kontynuował mimo przekroczenia wieku emerytalnego i gdy do wieczora nie wrócił, jego syn Leszek, zaniepokojony, zaczął poszukiwania. Nie trwały one długo. Światło w garażu było zapalone, a na tylnym siedzeniu otwartego wozu leżał Mietek. Serce. Był piękna, jesienny, słoneczny dzień, a na pogrzebie zebrał się tłum Iwowiaków z całego Śląska. To była lwowska manifestacja. Cmentarz bytomski, na którym leży, widoczny jest z okien pokoju Luby. Zbliżał się grudzień, a wraz z nim XVI Zjazd delegatów z całego świata Koła byłych żołnierzy Armii Krajowej w Londynie. Zostałem tam zaproszony jako gość zjazdu. Równocześnie londyński „Dziennik Polski”, sprawujący od lat moralny patronat nad kombatanctwem akowskim, zwrócił się do mnie z propozycją napisania artykułu wstępnego na dzień otwarcia zjazdu. Dowiedziałem się później, że była to inicjatywa redaktora Tadeusza Żenczykowskiego. Podwójnie mnie to ucieszyło, aczkolwiek był to dla mnie problem nie lada. Wiedziałem bowiem, że na zjeździe będzie obecna delegacja Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy AK z Warszawy, z wiceprzewodniczącym „Porajem” Zdzisławom Witebskim. Był to w moim mniemaniu poważny błąd personalny nie należało do jadącej właśnie tam reprezentacji wybierać kogoś, kto odsłużył prawie ćwierć wieku w ZBoWiD-zie. Znałem jego nieprzejednane stanowisko wobec coraz liczniejszych punktów spornych między obu organizacjami akowskimi: krajową i londyńską, nie miałem więc wątpliwości, że znajdzie to swoje odbicie w czasie trzydniowych obrad. Uważałem zatem, że we wstępniaku trzeba uwypuklić zarówno coraz częściej w Warszawie minimalizowaną przewodnią rolę Londynu w ciągu całego powojennego półwiecza, jak i podkreślić znaczenie Kotwicy odrzuconej w Polsce symboliki znaku organizacyjnego jako klamry spinającej akowców z kraju i ze świata. Tak powstał wstępniak zatytułowany Ku zbliżeniu: Przed 45 laty w Londynie zebrali się w szerokim gronie rzuceni przez los na emigrację dowódcy i żołnierze Podziemnego Państwa Polskiego. Powodowała nimi chęć zastąpienia wojennej części działań Armii Krajowej, pełnej służbowych zależności, działalnością koleżeńską, poświęconą pokojowej formule utrwalania etosu akowskiego. Na salę obrad wkraczali bardzo często jeszcze w mundurach, z dystynkcjami generalskimi, oficerskimi i innymi. Byli wśród nich ci, którzy dopiero tak niedawno wyszli z niemieckich lagrów, gdzie zakończyli powstańczy zryw, oraz owi nieliczni przybywający na ten Zjazd tuż po przekroczeniu gorącej granicy, z okupowanej na nowo Polski. Po wyborze przewodniczącego obrad a został nim kpt. Tadeusz Zenczykowski na sali powiało nowym, w odstawkę bowiem poszły wojskowe rangi i kolejno zabierali głos po raz pierwszy w takiej roli kolega „Bór” Komorowski, kolega „Grzegorz” Pełczyński i inni koledzy. Ale „stare” nie chciało odejść tak szybko, walkę trzeba było prowadzić nadal pierwszą uchwałą, jaką ten I Zjazd podjął, był krzyk na cały świat w obronie 50 tysięcy akowców, wywiezionych w 1944 i 45 roku na Wschód do sowieckich łagrów. I tak już zostało przez całe następne 45 lat. Londyn bo tak umownie nazywaliśmy w Kraju kolegów-akowców rozsianych po świecie i zrzeszonych w Kole krzyczał na cały glob zawsze, gdy Polsce i Polakom w zniewolonej Ojczyźnie zadawano gwałt. Tu powstawała literatura prawdy, tu demaskowano fałszywych mesjaszy, tu walczono o nasze krajowe wyprostowane plecy, stąd płynęły słowa otuchy, tu powstał akowski krzyż, jedyny przez ćwierćwiecze widomy znak naszej służby, ustanowiony przez kolegę Tadeusza „Bora” Komorowskiego, bo tak ten symbol skromności chciał być traktowany przez wszystkich akowców. Tu wreszcie była nasza akowska władza, uznana spontanicznie w Kraju, wtedy, gdy zaprzańcy próbowali nas wcisnąć do wspólnego z oprawcami ZBoWiD-owskiego, ruchooporowego worka. Dziś rozpoczyna obrady kolejny już, XVI Światowy Zjazd Delegatów Koła Armii Krajowej. Na sali obrad, po raz pierwszy, znajdzie się obok delegatów nasze liczne grono gości z Kraju. I po raz pierwszy będziemy mogli otwarcie, a nie po kryjomu stanąć na trybunie Waszego Zjazdu jako obywatele wolnej Rzeczypospolitej i jako byli żołnierze Podziemnego Państwa Polskiego znad Wisły, Warty, Bugu, żyjący tam już bez akowskiego piętna obywateli II kategorii, jak to było w czasach PRL. I będziemy mogli, pozdrawiając uczestników Zjazdu, powiedzieć Warn, naszym emigracyjnym Kolegom: „Bóg Warn zapłać za wszystko, co przez te 45 lat zrobiliście dla Polski, dla Armii Krajowej i dla nas, wtedy, gdy nam w Ojczyźnie świadectwa prawdy dawać nie było wolno”. XVI Zjazd jak mówi komunikat organizacyjny ma określić rolę Koła w nowej sytuacji politycznej w Kraju. Wierzę, że będzie to Zjazd zbliżenia pomiędzy tymi wszystkimi, którzy przed prawie pół wiekiem walczyli jako żołnierze jednej armii, zjednoczeni wtedy pod wspólnym znakiem KOTWICY, a dziś niejednokrotnie muszący się wzajemnie odnajdywać na nowo. Czas i oddzielenie Polski „żelazną kurtyną” od Zachodu zrobiły, niestety, swoje i dziś wszyscy musimy znów bardzo chcieć stworzyć ten jeden, niepodzielny, akowski monolit, pod legendarnym znakiem Polski Walczącej. Życzę Zjazdów, Delegatom i nam wszystkim, gościom także, abyśmy koń cząc za trzy dni londyńskie obrady rozjechali się na cały świat wzmocnieni ideą porozumienia, jeszcze bardziej sobie bliscy i znów w pełni akowscy. Zjazd był „gorący”. Tak też zatytułowano wywiad, jakiego po jego zakończeniu udzieliłem „Tygodniowi Polskiemu”. Fakt, że dane było właśnie mnie dziennikarzowi z kraju i akowcowi patrzącemu na sprawy tej organizacji od paru dziesiątków lat bez ulegania czymkolwiek sugestiom zapowiadać oraz publicznie podsumowywać światowy zjazd, było i jest dla mnie wyrazem najwyższego uznania, z jakim się spotkałem. Nazajutrz po zakończeniu obrad XVI Zjazdu odbył się w Londynie Zjazd Światowej Fundacji Armii Krajowej. Wieczorem, podczas kolacji wydanej przez Józefa Huczyńskiego, prezesa fundacji i jego żonę Teresę w ich własnym domu, mecenas Budziwoj-Orliński z Monachium, prof. dr Witold Rudowski, pani Maria Chojecka, dr Rubkiewicz i ja z Warszawy otrzymaliśmy Honorowe Złote Odznaki Fundacji AK. Wszak profesor, Andrzej Kunert i ja stanowiliśmy Krajową Trójkę Fundacji na Polskę. Pobyt w Londynie był dla mnie związany nie tylko z samymi przyjemnościami. Zaraz po przyjeździe Basia Hęciakowa, wiceprezes Zarządu Głównego Koła AK oraz żona nieżyjącego już mego starszego kolegi z „Dziennika Polskiego” Pawła Hęciaka, powiadomiła mnie, iż na tydzień przed zjazdem ktoś „życzliwy” ostrzegał ją telefonicznie przed moją osobą. Oczywiście, ostrzeżenie owo przyjęto tam jako dowód czyjejś piramidalnej głupoty albo potwierdzenie tezy, że raz uruchomiona machina prowokacji nie wie, kiedy się ma zatrzymać, niemniej jednak taki fakt zaistniał. Wręczono mi także magnetofonową taśmę wywiadu, jakiego między innymi na mój temat udzielił przed dziewięcioma miesiącami (w marcu 1991 roku) pan Witebski „Poraj”, już jako świeżo upieczony wiceprezes ZG ŚZŻAK. Wywiad ten, przeznaczony dla władz londyńskiego Koła AK, nagrał przybyły z Londynu kpt. Henryk Pawelec „Andrzej”. Po wielokrotnym przesłuchaniu postanowiono przekazać go mnie. Jest to trudny do powtórzenia stek insynuacji, pomówień i fałszu. Z tą taśmą był także związany pewien incydent na londyńskim zjeździe. Mianowicie kpt. Pawelec, święcie przekonany o prawdziwości przywiezionych z Warszawy „zarzutów”, powtórzył je w mej obecności na posiedzeniu jednej z komisji. Zagrożony przez jej przewodniczącą, panią Halinę Martinową wyproszeniem ze zjazdu, przeprosił mnie. W dwa i pól roku później, w czerwcu 1994 roku, już po jego przeniesieniu się do kraju, podszedł do mnie na Wykusie i powiedział: „Panie doktorze, gdybym wtedy, w Londynie, znał tę prawdę, którą znam dzisiaj, to bym pana nie tylko przeprosił, ale i pocałował w rękę.” Po dwóch kolejnych latach w roku 1996 także na Wykusie przyznał otwarcie, że do takiego ataku został nakłoniony przez „Poraja”. Po powrocie do kraju napisałem obszerne pismo zaadresowane do władz Koła AK w Londynie, w którym ujawniłem wszystkie pomówienia, nieścisłości i kłamstwa zawarte w „wywiadzie” pana Witebskiego, uwypuklając motywy, które leżą u źródeł jego niechęci do mnie. Aby nie być posądzonym o potajemnie prowadzoną kryptopropagandę, kopię tego pisma przekazałem do rąk własnych p.o. prezesa ZG ŚZŻAK, Aleksandra Tyszkiewicza. Tak zresztą czyniłem z wieloma moimi pismami w sprawie ŚZŻAK. Bodaj w tym też roku, przy codziennym przeglądzie prasy zaczynanym zwykle od „kroniki towarzyskiej” Warszawy, czyli od kolumny nekrologów, zostałem zaskoczony wiadomością o śmierci Wiktora Siennickiego, emerytowanego wojskowego, kawalera wielu najwyższych odznaczeń PRL, pułkownika „wielce zasłużonego”, czyli mojego ubeckiego oprawcy z marca 1951 roku. Skłamałbym pisząc, że wiadomością o jego śmierci bardzo się przejąłem. Nie udało mi się jednak zrealizować mego planu, od czerwca 1989 roku bowiem zacząłem zbierać o nim dalsze informacje, z myślą o postawieniu go pod publiczny osąd społeczny. Wiedziałem, że moja sprawa była w jego karierze maleńkim epizodem, że na polecenie gen. Kufla rozpracowywał wielu wysoko postawionych ludzi w PRL, między innymi gen. Pióro, a także samego gen. Jaruzelskiego. Pisząc przed paru laty duży artykuł do „Gazety Wyborczej”, pod tytułem Spisać Księgę Hańby, jego i jemu podobnych miałem na myśli. 1992 Obchody umownego jubileuszu AK pierwsze pęknięcia i pożegnanie z Radą Ochrony Pamięci wyprawa do Mińska i na bagna Marcebolina adieu, „Miglanc” Rok ten przebiegł dla mnie pod znakiem ostrych starć organizacyjnych, i to na kilku polach. Przede wszystkim zrezygnowałem (a właściwie zrezygnować musiałem) z bardzo przeze mnie cenionego uczestnictwa w pracach Niezależnego Komitetu Historyków Badających Zbrodnię Katyńską. Im bowiem bliżej było do działań praktycznych w tej sprawie, tym bardziej narastała aktywność różnych społecznych organizacji i inicjatyw, które w nazwie miały słowo „Katyń”. Było ich co najmniej kilka, o różnej skali wielkości i ważności, ale Rada działająca przy premierze musiała traktować je na równi. Po wstępnych ekshumacjach w Charkowie i Miednoje (tych legalnych, o których pisałem, a także jak się później okazało innych, nielegalnych, wspieranych mimo to przez poważne czynniki państwowe) zostaliśmy zmuszeni do podejmowania decyzji dość stanowczych, czasem restrykcyjnych, tak co do ludzi, jak i organizacji. To wykluczało wszelką szczególnie moją jako ówczesnego opiekuna tych działań przynależność do jakiejkolwiek z nich, aby nie być posądzonym o stronniczość. Dzień 14 lutego 1992 roku ówczesne władze Światowego Związku Żołnierzy AK uznały za datę jubileuszu 50-lecia „powstania Armii Krajowej”. Postanowiono o tym daleko wcześniej, bo niebawem po zjeździe połączeniowym, a więc jesienią 1990 roku, jeszcze za czasów prezesury ppłka dypl. Wojciecha Borzobohatego i wiceprezesury mjra Wojciecha Lipczewskiego. U podstaw tej decyzji (co mi zresztą powiedział bez żadnego zażenowania Lipczewski) stała chęć jak najszybszego przeżycia jakiegoś wielkiego święta we własnej, wyzwolonej organizacji. Podejrzewałem także, już na mój prywatny rachunek, że nowa władza Związku, niezbyt demokratycznie przecież wybrana i nie wolna od błędów personalnych, chciała się wykazać przed kilkudziesięcioma już wtedy tysiącami podkomendnych jubileuszową fetą, która powinna zaowocować tak tu przecież ciągle oczekiwanymi medalami i awansami. I na dobrą sprawę i jeden, i drugi powód wcale nie był taki znów grzeszny. Wszak dotąd, przez czterdzieści lat, w ZBoWiD-zie z garnka awansowo-odznaczeniowego śmietanę tradycyjnie zbierała mniejszość z AL-u i tylko nikły procent grzecznych i posłusznych akowców, a dla reszty zostawało kwaśne mleko. Teraz chciano te wieloletnie dysproporcje wyrównać. I słusznie. Ale czy do tego celu trzeba było aż fałszowania historii? Używając określenia „powstanie AK” nie tylko tę historię ponad miarę naciągano, ale również wyrządzono krzywdę organizacji. Powstała ona bowiem faktycznie, choć pod inną nazwą Służby Zwycięstwu Polski 27 września 1939 roku, w przedostatnim dniu obrony Warszawy, przejmując pałeczkę sztafety od kapitulującego żołnierza Wojska Polskiego. Tę a nie inną formację upoważnił Naczelny Wódz do przeprowadzenia akcji scaleniowej, tę też podporządkował swemu sztabowi. Późniejsze działania w postaci przemianowania SZP na ZWZ i ZWZ na AK były przepoczwarzeniami organizacyjnymi następującymi w tym samym ciele. Taka wykładnia historyczna dawała Armii Krajowej prawo do widzenia siebie jako pierwszej w okupowanym kraju. Tymczasem uznanie powstania AK od daty jej kolejnego przereorganizowania, czyli od 14 lutego 1942 roku, pozbawiało ją dwu-i-półletniego najtrudniejszego okresu, stawiając ją daleko w kolejce „pierwszych”, bo za BCh, NSZ, a nawet AL, których władze nie odcinały się od korzeni i w ruchu chłopskim nie rezygnowały z okresu przed BCh, czyli z „Chłostry”, komuniści z okresu „gwardyjskiego”, a w NSZ ze Związku Jaszczurczego, czy NÓW. Twórca tego pomysłu, Wojciech Lipczewski, człowiek niewątpliwie inteligentny, od razu zdał sobie sprawę z tego, że rzecz nie ma rąk i nóg i po naszych historyków niepokojach wyrażanych na łamach prasy, zaczął to pierwsze, bardzo niefortunne określenie „rocznica powstania AK” delikatnie modyfikować. Nie zdążył jednak tego dokonać, bo pod ciężarem zarzutów dotyczących jego aktywności w ZBoWiD-owskich władzach musiał ustąpić i na jego miejsce przyszedł doc. Witebski. Ów inżynier budownictwa wiejskiego, ale niestety amator w sprawach historii, od początku chyba nie bardzo wiedział o co toczy się spór, toteż zamiast kontynuować wysiłki poprzednika zmierzające do zmodyfikowania błędnego pojęcia, wyraźnie je opóźniał. Wszelka krytyka niefortunnych działań ŚZŻAK była za to przez niego piętnowana nie tylko na tamach „Biuletynu Informacyjnego”, miesięcznika-organu Światowego Związku, ale także za pomocą dziwacznych „dokumentów”. Mianowicie ZG ŚZŻAK inicjował w tym czasie różne wspólnoty działania i tworzył wspólne fronty w zwalczaniu wyimaginowanych ideologicznych wrogów, podczas gdy wróg rzeczywisty świetnie się miewał tuż pod jego bokiem. Na przykład w okresie przygotowań do obchodów „Roku Armii Krajowej” ZG ŚZŻAK podpisał porozumienie z Zarządami Głównymi Związku Powstańców Warszawskich (Zbigniew Ścibor-Rylski i Witold Stankiewicz) i Polskiego Związku Kombatantów (Stanisław Herman), mające zagwarantować stworzenie wspólnego frontu przeciwko jątrzącym działaniom różnych autorów „z jak mówi dokument Cezarym Chlebowskim na czele”. Jakoś jednak panowie Tyszkiewicz i Witebski, sygnatariusze owego porozumienia z ramienia ŚZŻAK nie mieli w tych inicjatywach szczęśliwej ręki. Ich sojusznik, sekretarz ZG ZPW Witold Stankiewicz, popisał się w parę tygodni później współautorstwem „sławnego” Apelu Poległych, w którym wzywano żołnierzy Armii Czerwonej, którzy zginęli „spiesząc z pomocą Powstaniu Warszawskiemu”. Posypały się liczne protesty, w tym również prasowe, tak w kraju, jak i za granicą, ale nie słyszałem, aby władze ŚZŻAK opublikowały jakieś oświadczenie w tej skandalicznej sprawie, której przecież były współorganizatorem. A szkoda. Czujność wykazywana nie tam, gdzie trzeba, była jak widać cechą szczególną władz związku w tej kadencji. Doszło wreszcie do tego, że gdy po trzynastu miesiącach działania p.o. prezesa Tyszkiewicza i dokooptowanych wiceprezesów: Witebskiego, Rachtana i Szolca zbliżał się kulminacyjny okres obchodów, a my cały czas obracaliśmy jak w kalejdoskopie określenia: „powstanie”, „powołanie”, „przemianowanie”, „przeobrażenie” itp., rzecz stała się groźna. Przede wszystkim powodowało to straty nie do odrobienia, choćby takie, że dzieci szkolne z czytanek historycznych dowiadywały się, iż AK powstała w 1942 roku. Bez żadnego komentarza. W sytuacji ciągłego upierania się przy swoich racjach ze strony Zarządu Głównego i jego ideologa pana Witebskiego, Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, zgodnie ze swymi uprawnieniami, została zmuszona do publicznego wyrażenia zaniepokojenia w tej sprawie. Podpisali je wszyscy członkowie Prezydium: prezes, trzech wiceprezesów i sekretarz generalny. Z tej piątki czterej byli żołnierzami AK, z czego dwaj (panowie Broniewski i Gieysztor) pełnili w niej wysokie funkcje. W odpowiedzi, w numerze 2 „Biuletynu Informacyjnego” ŚZŻAK z 1992 roku pod tytułem Protest przeciwko mąceniu, opublikowana została informacja o tym, że ZG zaoponował publicznie przeciwko temu stanowisku Rady. Wtedy wybitny historyk i oficer wywiadu AK, prof. Józef Garliński, wydrukował w londyńskim „Dzienniku Polskim” w tej sprawie całokolumnowy artykuł pod znamiennym tytułem Historia, a nie nazwa, ale w kraju działacze ŚZŻAK woleli „nie zauważyć go”. Za to gdy w Rewizji nadzwyczajnej, w I programie TY grono historyków wypowiedziało się krytycznie o takiej interpretacji pięćdziesięciolecia „powstania” AK, władze Związku złożyły na nas skargę do Zarządu telewizji, a ten w osobie pana Jakubowicza pokajał się. Pan Jakubowicz, o ile wiem, podobnie jak pan Witebski, historykiem nie jest. Dziwi więc fakt, że poczuł się upoważniony do zabierania głosu w sprawie historycznej. Szczytem jednak braku elementarnego taktu, a także ignorancji okazały się przygotowania do centralnej akademii jubileuszowej, która odbyła się w końcu lutego 1992 roku. Jej organizatorami były: władze ŚZŻAK i Wojskowy Instytut Historyczny. W imieniu tego ostatniego występował kierownik pracowni Ruchu Oporu Zakładu II Wojny Światowej WIH i członek jego Rady Programowej. On też miał wygłosić jeden z wiodących referatów. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, iż osobnikiem tym był Piotr Matusak. Jak to się stało, że pracownik z takimi „walorami” naukowymi i moralnymi pełnił w WIH-u owo wysokie stanowisko jeszcze w dwa i pół roku po czerwcowych wyborach 1989 roku i w półtora roku po objęciu tam szefostwa przez cywilnego dyrektora, wybitnego zresztą historyka, pozostanie tajemnicą owej dziwnej instytucji. Był to jednak jeszcze jeden dowód na potwierdzenie mej tezy, że choć ów dyrektor WIH-u był bardzo przyzwoitym cywilem i uznanym znawcą przedmiotu, to jednak rządzi tam nie on, lecz nadal duch patronki, towarzyszki Wandy Wasilewskiej. Kariera naukowa Piotra Matusaka, podobnie jak jego praca w WIH-u może posłużyć jako kanwa do scenariusza pasjonującego filmu telewizyjnego. To, iż swoją wewnętrzną (utajnioną) recenzją usiłował on w końcu lat siedemdziesiątych zablokować wznowienie mej Zagłady IV odcinka jako pozycji nie pogłębionej i antyradzieckiej, jest mało znaczącym epizodem. To on bowiem był głównym akuszerem najbardziej krzywdzącej Armię Krajową pracy „naukowej”, wydanej po paru latach szeroko zakrojonych przygotowań, pod tytułem Polski Ruch Oporu 1939-1945. Ten zawierający tysiąc trzysta czterdzieści stron drobnego druku zbiór ukazał się w 1988 roku, czyli w czasie, w którym już nawet ludzie, ongiś nagminnie rozmijający się z prawdą historyczną, skrzętnie się z tego wycofywali. A tymczasem Matusak, jako jedyny z dyspozycyjnych historyków, był przy płodzeniu „PRO” we wszystkich trzech gremiach, które go tworzyły: w dwudziestoczteroosobowym zespole autorów, w siedmioosobowym komitecie redakcyjnym i w trzyosobowej redakcji naukowej. Jego negatywny stosunek do AK był wśród historyków powszechnie znany. Dr Marek Ney-Krwawicz, autor pracy doktorskiej o Komendzie Głównej AK, gdy przyniósł zamówiony u niego przez WIH artykuł na temat tej barwy, usłyszał od Matusaka: „Stanowczo za ładnie się ta AK u pana prezentuje”. I praca została odrzucona. Jest więc dla mnie rzeczą zrozumiałą, że jeszcze na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zespół marksistowskich dogmatyków w WIH na przewodniczącego komitetu redakcyjnego monografii AK powołał właśnie Piotra Matusaka. Ludzie ci zapewnili sobie w ten sposób, że pod takim kierownictwem nic uczciwego o AK ukazać się nie może. Dlatego też z komitetem redakcyjnym owej monogram właśnie ze względu na osobę przewodniczącego odmówili współpracy znawcy przedmiotu Andrzej Krzysztof Kunert i Andrzej Chmielarz. Ale budzi moje zdumienie, ba! przerażenie fakt, że kolaborację z nim podjął bez zmrużenia oka Komitet Organizacyjny Jubileuszu w ŚZŻAK, i to w początkach lat dziewięćdziesiątych. To, że docent Witebski mógł o tym wszystkim nie wiedzieć, jest rzeczą prawdopodobną, choć też przerażającą. Ale przecież Związek miał swoją Komisję Historyczną. Miał przecież wspaniałą specjalistkę w osobie jej przewodniczącej, Elżbiety Ostrowskiej. I co? No właśnie. I nic. Związek, zachwycony swoją jubileuszową rolą, brnął nadal, unurzany po szyję w owym pseudohistorycznym bagienku. I jakby mało było Armii Krajowej kolejnej wpadki czekającej ją na jubileuszowej akademii, „Biuletyn Informacyjny”, organ ZG ŚZŻAK, swój styczniowy numer z 1992 roku rozpoczął od... długiego, trzystronicowego wywiadu z owym Piotrem Matusakiem. Było to już wyraźne naigrawanie się z elementarnej przyzwoitości i całkowicie wyprowadziło mnie z równowagi. Zatelefonowałem do ministra Bronisława Komorowskiego. Jemu przecież, jako cywilnemu wiceszefowi resortu obrony, podlegał WIH i jego pracownicy. Podzieliłem się z nim moim oburzeniem. Odniósł się do niego z całkowitym zrozumieniem, wszak jest z wykształcenia historykiem i osoba Piotra Matusaka oraz jego stosunek do AK nie były mu obce. W ciągu doby, organizatorzy akademii jubileuszowej zostali powiadomieni, że referat WIH-u podczas jubileuszowej akademii AK wygłosi nie Piotr Matusak, a dr Andrzej Chmielarz. Po kilku dniach Matusak został zdjęty z funkcji kierownika pracowni Ruchu Oporu. Po jakimś czasie musiał też opuścić WIH. Ale Zarządowi Głównemu ŚZŻAK mało było tej nauczki. Po obchodach jubileuszowych osobom wybitnie zasłużonym przy organizacji jubileuszu przyznano i uroczyście wręczono honorowe oznaki wraz z dyplomami. Był wśród nich także Piotr Matusak. Po jakimś czasie Matusak objawił się w Siedlcach oraz w Łowiczu jako współtwórca tamtejszych terenowych wyższych uczelni. Był jednym z kilkunastu marksistowskich „naukowców”, których uczelnie stolicy nie chciały widzieć w szeregach swoich wykładowców. Ale z czasem nie chciała ich także mieć u siebie akademicka młodzież uczelni \v obu tych miastach. Rozgorzała walka, której przewodziła i przewodzi siedlecka „Solidarność”. Trwa ona nadal. Wróćmy jednak do jubileuszu Związku sprzed czterech lat. Ówcześni funkcjonariusze władz ŚZŻAK swoją ignorancją i uporem chcieli doprowadzić i gdyby nie interwencja z zewnątrz doprowadziliby do obrazy Armii Krajowej. Nie mają zresztą żadnej zasługi w tym, że do tej obrazy nie doszło. Dlatego winni są moim zdaniem swoim członkom słowo „przepraszam”. Nie padło ono jednak ani wtedy, ani teraz, kiedy miejsce szefów niechcianych w wyborach, zajęli inni. Zapomniano bowiem o tym, że władza to także odpowiedzialność, że krzywdy popełnione przez poprzedników trzeba wyrównać, a ich błędy naprawić. Odsunięcie Matusaka od spraw jubileuszowych, a także wycofanie go w ogóle z WIH-u było bodajże ostatnią decyzją wiceministra Bronisława Komorowskiego. Rząd premiera Olszewskiego obsadził newralgiczne punkty swoimi ludźmi. Pociągnęło to za sobą ruch domina. Po prawie dwóch latach działania został odwołany z funkcji redaktora naczelnego „Polski Zbrojnej” Jerzy Śląski. Razem z Andrzejem Wernicem zainicjowaliśmy „List otwarty” w jego obronie, opublikowany w „Gazecie Wyborczej”, „Życiu Warszawy” i „Rzeczypospolitej”, jednak na razie rezultatu nie przyniosło to żadnego. Dopiero po paru miesiącach, gdy upadł rząd Olszewskiego, wrócili na swoje miejsca i Komorowski, i Śląski. Nie na długo jednak. Po akowskim jubileuszu kontynuowano w ŚZŻAK propagandę sukcesu. Jeszcze przed uroczystościami, w grudniu 1991 roku, zaraz po przyjeździe z Londynu, docent Witebski szef dwuosobowej delegacji próbował klęskę tam poniesioną przedstawić jako sukces. Faktem było, że wiceprezes ŚZŻAK wrócił z Anglii uzbrojony w uchwałę zjazdu, mówiącą ciepło o potrzebie współdziałania. Jednak mówiąc A, nie można nie powiedzieć B, czego on starał się za wszelką cenę uniknąć. To B zawierało bowiem między innymi raniące jego serce słowa red. Tadeusza Zenczykowskiego, nestora i honorowego przewodniczącego zjazdu, który podczas uroczystego wieczoru w pierwszym dniu obrad powiedział publicznie, patrząc docentowi prosto w oczy: „Ta światowość w nazwie krajowego Związku jest moralnie wątpliwa i dla dobrej atmosfery zbliżenia powinna z niej zniknąć.” Nic więc dziwnego, że w maju 1992 roku wstępniak w „Biuletynie Informacyjnym” autorstwa Witebskiego, noszący tytuł Bez przełomu, był hasłem do ataku na Londyn. Zaraz po nim ŚZŻAK podjął próbę niestety, udaną rozbicia podległego Londynowi Oddziału AK w Montrealu. W pół roku później uczestnicy plenum ZG Światowego Związku podjęli uchwałę o zamrożeniu wszelkich kontaktów z Londynem. W czerwcu „Biuletyn” zamieścił kolejny wstępniak tego samego autorstwa Dwa oblicza i był początkiem rozprawy z bardzo ofiarną, ale mało potulną Fundacją państwa Teresy i Zdzisława Knoblów z Toronto. Parę tygodni wcześniej inny wice prezes Zarządu Głównego, Zdzisław Rachtan, szwagier docenta Witebskiego, użył w stosunku do pana Knebla sformułowań, które ten uznał za naruszenie swoich dóbr osobistych i skierował rzecz na drogę sądową. Zarząd Główny, solidaryzując się ze stanowiskiem wiceprezesa, odpowiedział kontrpozwem. I tak oto zaczęła się nikomu niepotrzebna wielka wojna o nic. Przez następne trzy lata zżerała wiele energii Związku, mimo iż obaj wiceprezesi dawno przepadli w wyborach. W marcu tego roku Marcinowi urodziło się pierwsze dziecko syn Maksymilian. Byłem ciekaw, jak przyjmie tę sytuację Grażynka wszak po raz pierwszy została babcią. Okazało się jednak, że rzecz przebiegła normalnie: jak wszystkie babcie zwariowała na punkcie wnuka. Wiosną 1992 roku zaczęły ujawniać się coraz mocniej i częściej pewne od dawna już istniejące pęknięcia w dobrych stosunkach kierownictwa Rady Ochrony Pamięci. Powód różnego widzenia spraw Rady przez poszczególnych członków jej kierownictwa był bardzo prozaiczny i zaistniał już na samym wstępie naszego działania. Realnie rzecz ujmując, na pięć osób prezydium codzienną pracę wykonywało tylko nas trzech: prezes, sekretarz generalny i ja. Wszyscy mieliśmy za sobą bogatą harcerską przeszłość, w tym doc. Stanisław Broniewski „Orsza”, jako Naczelnik Szarych Szeregów z czasu okupacji, nieporównanie większą i ważniejszą. Zygmunt Gluszek, także żołnierz Szarych Szeregów, zajmował się teraz pracą historyczną w tej dziedzinie. Moje zaś harcerskie poczynania opisałem w pierwszym tomie tej książki. U podłoża całego problemu leżał fakt, że „Orsza” bardzo głęboko tkwił w sprawach harcerstwa, niezmiernie aktywnie optując na rzecz Harcerstwa Rzeczypospolitej. Odgrywał tam czołową rolę. Zresztą i nasze Zygmunta i moje sympatie także grawitowały raczej w tym kierunku. Do czasu jednak, kiedy ta ZHR-owska działalność nie zaczęta kolidować z zadaniami Rady. Do gabinetu prezesa dość często nie można się było dostać, bo odwiedzała go kolejna delegacja harcerska, jedyny samochód służbowy potrafił do późnej nocy jeździć nie w sprawach Rady. Aby nie wchodzić z nikim w kolizję, od początku działania zrezygnowałem w ogóle z samochodu służbowego, zadowalając się ryczałtem benzynowym na mój samochód prywatny. To jednak nie usunęło spraw spornych. Wobec tego, że z tej społecznej pracy coraz mniej miałem satysfakcji, a coraz więcej zajęć, w końcu maja 1992 roku napisałem za pośrednictwem prezesa „Orszy” pismo do premiera Jana Olszewskiego z prośbą o nie powoływanie mnie w nowej Radzie na żadną funkcję. Byliśmy bowiem w końcowym etapie wielkiego jej odchudzania poprzez zastąpienie stuosobowego ciała czterokrotnie mniej licznym. Efekt był taki, że odbyliśmy we trzech w Radzie „szczerą, partyjną rozmowę” i postanowiliśmy dokonać kolejnej próby współpracy. Nie bardzo wierzyłem w realność tej umowy. Po trzech tygodniach okazało się, że miałem rację. Zdawało się, że problem katyński wejdzie wreszcie w fazę autentycznie roboczą. Najważniejszą sprawą stały się pieniądze. Według moich wstępnych obliczeń, tylko na 1991 rok trzeba było co najmniej dodatkowych dziesięciu miliardów (ówczesnych) złotych. Rada tymczasem, ze swej URM-owskiej dotacji, po załatwieniu spraw osobowych i administracyjnych, mogła wygospodarować na wspomaganie upamiętniających poczynań w całym kraju najwyżej jeden miliard. Dlatego też uważałem, że ze względu na rangę zamierzenia oraz koszty, Komitet do Spraw Katynia powinien powstać przy Radzie Ministrów i z oddzielnym całkowicie budżetem, co najwyżej powiązany z Radą kontaktem operacyjnym. Podobne stanowisko zajmował Zygmunt, a nawet początkowo zgadzał się z nim prezes Broniewski, ale tylko do chwili, gdy zaproponowano mu prezesostwo Komitetu Katyńskiego przy naszej Radzie. Wtedy zmienił zdanie. I potem już potoczyła się lawina drobnych, ale znaczących wydarzeń. Ustalono, że w Radzie zostanie natychmiast powołany jako pracownik etatowy koordynator do spraw katyńskich. Wniosek skądinąd bardzo słuszny. Prezes zaproponował kandydaturę Jędrzeja Tucholskiego. Była to dobra kandydatura, najlepsza, jaką sobie można wyobrazić. Jędrek był przy sprawie katyńskiej od samego początku. Dosłownie. Wszak tam zginął jego ojciec. Na długo przedtem, nim można było cokolwiek w tej sprawie robić, on robił. Olbrzymi rozdział w polskim piśmiennictwie poświęconym Katyniowi stanowiły jego artykuły, publikacje i książki. Z Jędrkiem łączyło mnie kilkanaście lat prawdziwej przyjaźni, popartej ścisłym współdziałaniem w wielu akowskich sprawach. A jednak właśnie ja tę kandydaturę zakwestionowałem. Nie jako Chlebowski, ale jako wiceprezes Rady przy premierze. Nic mnie nie obchodziły skrajnie prawicowe zapatrywania Jędrka, a jeśli to tylko jako przejawy mojej sympatii dla niektórych z nich. Jędrek wszakże połączył swoje prywatne zapatrywania z radykalnym działaniem w sprawie katyńskiej. Na czele ludzi z Fundacji Katyńskiej pikietował z bardzo ostrymi w treści transparentami gmach MSZ, publikował listy otwarte w „Nowym Świecie” do min. Skubiszewskiego z apelami może słusznymi, ale ubranymi w nietaktowne słowa. Dużo można by wymieniać podobnych przykładów. Słowem, uważałem, że to wszystko, co jest możliwe i normalne w działaniach Tucholskiego jako prywatnej osoby, staje się zupełnie niedopuszczalne dla etatowego pracownika Rady przy urzędzie premier Hanny Suchockiej. Zygmunt mnie popart, prezes zakończył sprawę stwierdzeniem „on się poprawi” i rzecz została odfajkowana. W tej sytuacji powiadomiłem doc. Stanisława Broniewskiego o tym, że od tej chwili ze skutkiem natychmiastowym przestaję pełnić funkcję wiceprezesa, i wyjechałem do Rybienka na trzymiesięczny urlop. Tego się nie spodziewano, tym bardziej że równocześnie zgłosił swoją rezygnację ze stanowiska sekretarza generalnego red. Zygmunt Głuszek. Po dwóch tygodniach przyjechał do Rybienka prezes Broniewski z kolejnymi argumentami. Postanowiłem być nieugięty i przez parę godzin naszej rozmowy mi się to udawało. Wówczas mój rozmówca użył argumentów ciężkiego kalibru: Pan nie dotrzymuje umowy. Przecież zgodziłem się pełnić tę funkcję tylko dlatego, że pan przyrzekł być ze mną. A teraz pan się wycofuje. Nie chcę, aby nasze spory wyszły na zewnątrz, przynajmniej do czasu powołania przez premiera nowego składu Rady. Potrzebne mi jest pana nazwisko i proszę, aby pan wszedł do nowego składu, choćby bez funkcji. A na razie proszę, aby do początku listopada piastował pan swoje stanowisko, niechby i pozornie. Na figuranctwo przystać nie mogłem, zgodziłem się więc przez te trzy miesiące przyjeżdżać do Warszawy raz na tydzień. Prezes poruszył sprawę następcy na miejsce ustępującego red. Głuszka. Padła z jego strony kandydatura Andrzeja Przewoźnika. Domyślałem się, że jest to podszept Jędrka Tucholskiego, gdyż Przewoźnik i Tucholski dobrze się znali. Przewoźnik mieszkał w Krakowie, był młodym historykiem i początkowo działał i pracował w tamtejszym „PAX-ie. Wobec tego, że kilkoma artykułami wymierzonymi przeciwko byłym aktywistom ZBoWiD-u zadomowionym we władzach najpierw Związku Żołnierzy AK, a po połączeniu w Okręgu ŚZŻAK naraził się tamtejszym możnym, znalazł się bez pracy. Zwrócił się wtedy do mnie o pomoc, którą mu okazałem i został zatrudniony w Urzędzie Wojewódzkim w Krakowie, jako pełnomocnik do spraw upamiętniania miejsc walki i męczeństwa. Wielokrotnie przyjeżdżając do Warszawy, odwiedzał mnie zarówno w domu, jak i Radzie, i zawsze starałem się wspomóc go w działaniu. Mogłem więc uważać, że Przewoźnik jest człowiekiem przekonanym o mojej do niego przychylności. W tym też duchu powiedziałem prezesowi, że o ile kandydat ten jest bardzo dobry w Krakowie, może sobie nie dać rady w Warszawie. Jeżeli zaś odejdzie, choćby na krótko, z Krakowa, to biorąc pod uwagę tamtejsze stosunki nie będzie miał powrotu. Odradzałem więc ten manewr. Po tygodniu przyjechałem do Warszawy i zastałem już Przewoźnika urzędującego w gabinecie sekretarza generalnego Rady. Mimo bowiem moich zastrzeżeń prezes wystał do Krakowa Jędrka Tucholskiego i po rozmowie obu panów Przewoźnik przyjechał do Warszawy przekonany, że chciałem mu stanąć na drodze do niewątpliwej kariery. Swój stosunek do mnie uzewnętrznił rozpoczynając urzędowanie od... sprawdzenia zasadności przyznania mi ryczałtu benzynowego. Trzasnąłem więc drzwiami i odmówiłem wszelkich rozmów zarówno z prezesem, jak i nowym sekretarzem generalnym. W jakiś czas później premier Hanna Suchocka zgodnie z moją prośbą skierowaną jeszcze w końcu maja do premiera Jana Olszewskiego nie przydzieliła mi, co prawda, żadnej funkcji w Radzie, ale powołała mnie do nowego jej składu. Biuro Rady jednak „zapomniało” wysłać do mnie zaproszenie na uroczystość wręczenia powołań i tylko przypadkowy telefon sekretarki prezesa do mnie w zupełnie innej sprawie wyjaśnił to uchybienie i spowodował w ostatniej chwili przysłanie zaproszenia przez umyślnego. Oczywiście nie skorzystałem z niego i poprosiłem panią premier o odwołanie mnie także z Rady. Po kilku dniach zatelefonował do mnie dyrektor gabinetu pani Hanny Suchockiej i powiadomił, że pani premier nie przychyli się do mego pisma i prosi, abym przystąpił do uczestnictwa w pracach Rady. Z przykrością musiałem tej prośbie odmówić. Po jakimś czasie dowiedziałem się z URM-u, że panowie Przewoźnik i Tucholski w walce o prymat w Radzie prześcigali się w robieniu sobie „czarnych twarzy” do tego stopnia, że jeden z nich musiał odejść. Odszedł Jędrek Tucholski, który zresztą awansował na doradcę ministra spraw wewnętrznych. Według informacji, jakie uzyskałem od Jędrzeja, zasadniczym powodem sporów między obu panami był zbył pasywny (wówczas) sposób prowadzenia spraw Rady przez Przewoźnika. Nieprzyjemna sprawa wyniknęła także z listem otwartym działaczy AK z kraju i zagranicy, skierowanym do władz RP w sprawie konieczności ukarania sprawców zbrodni stalinowskich. Swego czasu co najmniej rok wcześniej opublikowałem i ja na lamach „Gazety Wyborczej” całokolumnowy artykuł o konieczności stworzenia „Księgi Hańby”, obejmującej nazwiska bezpośrednich i pośrednich sprawców mordów. Emigracja do tej sprawy stale wracała. W końcu 1992 roku kolejną akcję zainicjował Jan Nowak-Jeziorański i propozycję zarówno treści, jak i nazwisk sygnatariuszy skierował do Londynu, na ręce Lucjana Kindleina, i do kraju, do Stanisława Broniewskiego. Lucjan natychmiast do mnie zatelefonował, powiadamiając o takiej propozycji oraz o tym, że w projekcie Jana Nowaka-Jeziorańskiego figuruje także moje nazwisko. Czekałem więc na jakiś sygnał. Na próżno. List ukazał się w „Gazecie Wyborczej” w styczniu 1993 roku bez mego nazwiska. Zniknęło ono między faksem zaadresowanym do prezesa Rady a krajową odbitką przepisaną w Radzie dla prasy, rozwożoną osobiście przez jej sekretarza generalnego. Przy kolejnym spotkaniu Jan Nowak-Jeziorański na moje pytanie potwierdził, iż w faksie wysłanym przez niego zarówno do Londynu, jak i do Warszawy znajdowało się moje nazwisko. Przykre to, ale prawdziwe. Jedną z pierwszych decyzji kadrowych podjętych przez premier Hannę Suchocką po uporządkowaniu spraw głównych kraju, było zdjęcie z funkcji szefa Urzędu do Spraw Kombatantów Zbigniewa Zielińskiego. Spowodowało to lawinę „spontanicznych” listów protestacyjnych, indywidualnych i zbiorowych. Zwrócono się i do mnie o podpisanie jakiegoś zbiorowego protestu. Odmówiłem uzasadniając, że jeśli kiedyś nie protestowałem przeciwko nominacji, którą uważałem za nietrafną, to nie mam powodu protestować tym bardziej teraz, gdy ów ewidentny kadrowy błąd naprawiono. Uważałem też, że o klasie działacza i polityka świadczy nie tyle forma obejmowania przez niego funkcji, ile jej opuszczania. Z doświadczeń tych Zbyszek nie wyciągnął żadnych wniosków dla siebie. Po kolejnych latach, gdy AWS i Unia, zwycięzcy wyborów w 1997 roku, będą montowały nowy rząd, poderwie się rączo do mobilizowania swego elektoratu, aby „spontanicznie” popierał jego kandydaturę na szefa Urzędu Kombatanckiego. W grudniu wreszcie znalazłem czas na wywiązanie się z drugiej części mojego zobowiązania wobec pani profesor Elżbiety Smułkowej, ówczesnego konsula generalnego RP w Mińsku. To znaczy w marcu tego roku, gdy pani profesor pisała do mnie, na Białorusi nie było jeszcze naszej ambasady. Kiedy byłem tam w czerwcu, funkcjonował tylko konsulat. Ale teraz, w końcu listopada, jechałem tam na zaproszenie już pani ambasador. Wielką przyjemność sprawiła mi wiadomość, że I sekretarzem tejże ambasady jest Marek Gołkowski, mój cenny informator na temat Surkont. Sprawa wyjazdu na Białoruś okazała się o tyle pilna, że polskie działania upamiętniające tam miejsca akowskich walk oraz pochówku poległych żołnierzy wywołały falę ataków. Przede wszystkim na AK i jej rzekomą współpracę z Niemcami. Dziś już wiadomo, jakie oblicze ma „niepodległość” Białorusi i kto nią steruje. Ale wtedy zajadłość owych ataków zdumiewała, bo biaioruskość tamtejsza jest sprawą bardzo dyskusyjną. Nie ulega bowiem wątpliwości, że z dziesięciu milionów mieszkańców tego kraju prawie połowa nie zna języka białoruskiego. Znają go głównie mieszkańcy „zachodniej” Białorusi, czyli przedwojennej Polski. Na wschód od Mińska tego języka nie zna prawie nikt, zaś najlepiej zachował się on w... Wasiłkowie pod Białymstokiem, czyli w Polsce. Złośliwi mówią, że podczas uroczystości oficjalnych, po przemówieniach wygłaszanych przez panią ambasador Smułkową po białorusku, nawet premier tego kraju wolał przechodzić na język rosyjski. Najwięcej zaś szkół z wykładowym językiem białoruskim oraz teatrów, które wystawiały sztuki w tym języku, było za czasów, gdy rządził tu generalny gubernator hitlerowskich Niemiec Wilhelm Kube. Podobnie jest ze świadomością narodową. Białorusini są niezmiernie dumni ze swego masowego udziału w ruchu partyzanckim w czasie ostatniej wojny Fakt, że była to partyzantka sowiecka, bynajmniej im nie przeszkadza. Są dumni ze wszystkich jej działań, nawet popełniane przez nią zbrodnie chętnie rozgrzeszają. Starają się natomiast za wszelką cenę zacierać dwie swoje „skazy na honorze” z czasów okupacji. Po pierwsze całkiem liczny udział Białorusinów w różnych niemieckich kolaboranckich służbach pomocniczych, z policyjnymi włącznie. Niechlubna sława białoruskich schutzmannów w szarych szynelach z czarnymi kołnierzami sięgała przed pół wiekiem daleko. I po drugie czego się znacznie bardziej dziś wstydzą fakt uczestnictwa licznych Białorusinów, zwłaszcza na Nowogródczyźnie, w partyzantce akowskiej. Podkreślić należy, iż był to wybór świadomy, powodujący automatyczne zagrożenie represjami ze strony partyzantki sowieckiej wobec całej pozostałej w domu rodziny. Mimo to decydowało się na tę służbę tak wielu młodych ludzi, że w niektórych kompaniach nowogródzkich batalionów AK stanowili oni ponad dwadzieścia pięć procent. Obecne tworzenie polskich cmentarzy wojennych, fundowanie tablic akowskich, uświadomiło miejscowym „politykom” trzeciej gildii nadchodzące niebezpieczeństwo, bo a nuż w Białorusinach, którzy jeszcze co nieco pamiętają, odezwie się akowska świadomość i nieszczęście gotowe. Przed kilku laty zdarzyło się tu już coś takiego, kiedy to nieopatrznie władze wtedy jeszcze radzieckie zgodziły się na odznaczenie naszym Medalem Wojny 1939 roku tych Białorusinów, którzy walczyli w szeregach Wojska Polskiego. Jakież to były wspaniałe uroczystości, ile wzruszeń i łez, a często i demonstracji, bo niektórzy z odznaczonych uważali, że medal polski nie może wisieć na piersi obok odznaczeń radzieckich, zdejmowali więc te ostatnie. Dlatego należało teraz tę akowską przeszłość zohydzić. Pretekstem do podjęcia akcji stała się wystawa, jaką przysłano z Polski, eksponowana w lecie 1992 roku w ambasadzie w Mińsku (zresztą w połączeniu z moim tam wykładem o polskiej partyzantce na Nowogródczyźnie) z okazji jubileuszu 50-lecia „powstania” Armii Krajowej. Uruchomiło to lawinę bardzo napastliwych artykułów. Wynikało z nich, że ziemia ta spływała białoruską krwią o wiele częściej z powodu poczynań akowskich niż niemieckich. Wszystkie te oskarżenia były bardzo przesadzone, a próby uzasadnienia faktów, które naprawdę zaistniały przeważnie nie trafiały do przekonania. Bo jeżeli Białorusini gotowi są rozgrzeszać AK za wykonanie wyroków śmierci na Polakach, Żydach czy Białorusinach donosicielach niemieckich, to absolutnie nie chcą zrozumieć, że taką samą zbrodnią, zagrożoną tą samą karą, było donosicielstwo na AK do partyzantki sowieckiej, jako że dla ludzi z AK rodziło te same albo jeszcze gorsze skutki. Wobec tego, że prasowe napaści na AK przybrały formę masową, nowo powstałe w Mińsku Polskie Towarzystwo Naukowe przy pomocy ambasady zorganizowało w pierwszym tygodniu grudnia 1992 roku historyczną sesję naukową. Ze strony polskiej zaproszeni zostali: prof. Tomasz Strzembosz, dr Henryk Piskunowicz, dr Andrzej Chmielarz i ja, ze strony białoruskiej zaś cała plejada mińskich historyków, co najmniej trzydziestu. Było to co prawda działanie trochę okrężną drogą, bo Armii Krajowej nie atakowali w zasadzie historycy białoruscy, albo może nie robili tego w sposób tak kłamliwy i skandaliczny. W tej nagonce na AK rej wodzili raczej różnego rodzaju podrzędni dziennikarze gazetowi i ich pomagierzy. W Związku Sowieckim bowiem a więc i na Białorusi wykształciła się przez trzy pokolenia komunistycznej władzy potężna armia korespondentów terenowych, którymi obrosła każda najmniejsza nawet gazeta. I wystarczyło, by redakcja napisała na jakikolwiek temat napastliwy artykuł, a wyzwalał on natychmiast histeryczny jazgot korespondentów terenowych, którzy prześcigają się w napastliwości, hołdując nadal sowieckiej zasadzie: myśl polityczna musi być słuszna, a „na prawdu naplewat”. [napluć naprawdę, tu fakty] Sesja miała się odbyć w dwóch miejscach, najpierw w Mińsku, a po tygodniu w Grodnie, w czasie tego tygodnia zaś każdy z nas miał odwiedzić z referatem jedno z miast Białorusi. Spotkanie mińskie zostało nadzwyczajnie docenione przez historyków białoruskich. Dla mnie jednak najciekawsze były wypowiedzi prof. Aleksandra Chackiewicza. Należał on do najgorętszych orędowników spraw polskich zarówno akowskich, jak i katyńskich na Białorusi. Pisał odważne artykuły w prasie, co przyjmowane było na tamtym terenie bez entuzjazmu. Jeżeli spośród licznych wypowiedzi białoruskich uczestników tego sympozjum wymieniam właśnie jego, to dla tego, by wykazać, że przyjacielem spraw polskich może być człowiek niekoniecznie wywodzący się ze środowisk opozycyjnych. Aleksander Chackiewicz był bowiem przed pół wiekiem nie tylko aktywistą partyjnym. W Puszczy Nalibockiej, w Baranowickiej Brygadzie partyzantki sowieckiej pełnił funkcję zastępcy dowódcy do spraw politycznych. A jednak przejrzał. Niestety, zmarł jesienią 1995 roku i drugiego Chackiewicza na razie nie widzę. Po sesji mińskiej miałem dwa dni na załatwienie sprawy Marcebolina na Ziemi Brasławskiej. W naszej historii tysiącletni Brasław, leżący nad wielkim jeziorem Drywiaty, zapisał się bardzo godnie. W końcu XVIII wieku był nawet stolicą województwa, a w okresie międzywojennym najbardziej wysuniętym na północ miastem II Rzeczypospolitej. Odpadł od Polski w wyniku paktu Ribbentrop-Mołotow. Dziś w Polsce mało kto słyszał o tym miasteczku. O załatwienie tej sprawy prosił mnie „Wawrzecki”, czyli kpt. Kazimierz Krauze. „Wawrzeckiego” znałem już ponad ćwierć wieku, a dokładniej od czasu, kiedy zacząłem zbierać materiały do pracy doktorskiej o „Wachlarzu”. W czasie wojny działał tam na Odcinku V Wileńsko-Dyneburskim. Odcinek ten w swej strukturze, obok patroli dywersyjnych, miał nietypową formację pluton osłonowy, który liczył sześćdziesięciu ludzi i jesienią 1942 roku skupiał kwiat wojskowej młodzieży Ziemi Brasławskiej. Cechą charakterystyczną owej jednostki było to, że tworzyły ją przeważnie wielodzietne rody. Od Wotkowskich z kolonii Topolka, od Lisowskich z kolonii Sekty koło Widz i jeszcze z paru innych rodów w plutonie było po trzech braci. Twórca tej jednostki, Henryk Trapsza, sierżant 85 pułku piechoty z Polesiniszek, wprowadził do plutonu także swoich trzech synów. Wszyscy po służbie wojskowej, wielu po kampanii wrześniowej. Prawą ręką Trapszy był ppor. Kazimierz Krauze, który pseudonim „Wawrzecki” wziął od nazwiska Najwyższego Naczelnika Powstania Kościuszkowskiego po dostaniu się do niewoli Kościuszki, a którego szczątki leżą na cmentarzu w niedalekich Widzach. Po rozwiązaniu „Wachlarza” Krauze stworzył ośrodek dywersyjny Ziemi Brasławskiej, a po roku, w końcu marca 1944, wyprowadził w las siedemdziesięcioosobowy oddział partyzancki, zalążek późniejszej 24 Partyzanckiej Brygady „Dryświaty” Armii Krajowej. Ten bliski i drogi im brasławski las był jednocześnie dla nich straszny. Krył pod swymi konarami w promieniu dwudziestu kilometrów siedem sowieckich brygad partyzanckich, z których każda była co najmniej trzykrotnie (a jedna nawet piętnastokrotnie) liczniejsza i lepiej uzbrojona od polskiego oddziału. Po kilku niespodziewanych, krótkich potyczkach i całonocnym marszu przez lasy belmonckie oddział dotarł do wsi Marcebolino i tam zapadł na kwaterze. Ale wypoczynek nie trwał długo. Na oddział „Wawrzeckiego” runęła niespodziewanie z olbrzymią przewagą sowiecka brygada imienia Żukowa, dowodzona przez Syromachę. Bój, mimo przewagi nieprzyjaciół, trwał prawie dwie godziny. Gdy wreszcie Polacy przedarli się z okrążenia, na zbiórce nie doliczono się ponad dwudziestu. Wszelki ślad po nich zaginął. Wojenne i powojenne poszukiwania nie dały rezultatu. Ale ludzie „Wawrzeckiego” nie ustawali w poszukiwaniach. I wreszcie na dwa tygodnie przed moim wyjazdem do Mińska jeden z nich, J. Kałwianiec, trafił na ślad i natychmiast powiadomił dowódcę. Ten z kolei napisał do mnie z prośbą: „Ma pan takie możliwości, prosimy więc, niech pan pomoże ustalić, czy nasz ślad jest dobry.” Czy mogłem odmówić? W Mińsku podzieliłem się moimi troskami z Markiem Gołkowskim, w którego gościnnym domu prawie zamieszkałem, dzięki czemu, mimo wielkiego zapracowania I sekretarza ambasady, okazja do spokojnego pogadania czasem się zdarzała. A Marek, jak to Marek: Pojedziemy, zobaczymy powiedział i już nazajutrz po mińskiej sesji wczesnym rankiem wyruszyliśmy w zacinającym śniegu na północ, ku granicy łotewskiej. Czterdzieści kilometrów za Mińskiem wjechaliśmy w obszar przedwojennej Polski i tu już Historia kłaniała się nam na każdym niemal zakręcie. Historia piękna i jakże często okrutna. Jezioro Narocz, największe w II Rzeczypospolitej, przywo łało na pamięć dramat sprzed prawie pół wieku, kiedy to o parę kroków stąd Marków, przedwojenny polski nauczyciel, wojenny zbir, a powojenny „gieroj SSSR” wymordował 70-osobowy akowski oddział swego przyjaciela „Kmicica”. Dalej małe miasteczko Postawy, stara sadyba Konstantego Tyzenhauza, napoleońskiego oficera, a później krzewiciela nauki, powitało nas uroczym rynkiem z ładnie odnowionymi fasadami zabytkowych kamieniczek. Wystarczyło jednak wejść w zagracone i odrapane podwórka, aby się przekonać, że określenie „potiomkinowskie wioski” znalazło i tu naśladowców. W Widzach miejscowy Polak powiedział nam, że takich miejsc, jakich jedziemy szukać w Marcebolinie, on dokoła miasteczka może wskazać kilkanaście. Największe jednak wrażenie wywarło na mnie pewne pustkowie. Już niedaleko Opsy zza kolejnego zakrętu wyłoniła się przed nami zaśnieżona równina. minąłem nieuważnie tabliczkę z nazwą miejscowości, stojącą na poboczu. Zresztą to nie była żadna miejscowość, ot, opuszczony chutor z paroma luźno rozrzuconymi zabudowaniami. Ich drewniane konstrukcje zachowały się w nienaruszonym stanie.Wiatr tylko pozrywał dachowe poszycie tak dokładnie, że w niebo sterczały gole krokwie. Z drewnianych ścian wichry wydmuchały uszczelnienia z mchu i teraz stały jak czarne szkielety olbrzymich wielorybów rzuconych na śnieżną biel; przez szczeliny widniał daleki horyzont. Gdy wyjeżdżaliśmy już z tego widmowego chutoru, dostrzegłem tabliczkę z nazwą przekreśloną ukośnie czerwoną kreską. Były to Trapsze rodowe gniazdo Trapszów z plutonu osłonowego V Odcinka „Wachlarza”. Ileż dramatycznej symboliki w tym zestawieniu. W Brasławiu, miasteczku pięknie położonym nad jeziorem Drywiaty, zostało jeszcze nieco śladów przedwojennej willowej zabudowy kurortowej. Na wielkiej tafli wody ściętej pierwszym lodem widać było kilkadziesiąt nieruchomych punkcików. To amatorzy sportu uprawianego tu chyba od tysiąclecia wędkowania w przeręblach. Miejscowy nauczyciel, Polak, sam co prawda nic nie wiedział o sprawie Marcebolina, ale skierował nas do znajomego. Gdy padła z jego ust nazwa wsi Dziechciary, wymieniliśmy z Markiem znaczące spojrzenia. Ta nazwa figurowała na trasie naszej marszruty Po kilkunastu kilometrach jazdy, już w lasach przedwojennego majątku Belmont, z trudem odnaleźliśmy wskazanego człowieka. Początkowo oczy wiście nic nie wiedział. Dopiero widok dyplomatycznych numerów naszego samochodu i legitymacja służbowa mego towarzysza przełamały nieco nieufność. To tam, chyba koło kolonii Kostrywka trzeba szukać pokazał na południowy zachód, a my znów wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia, bo Kostrywka była i na naszej mapie. Jak daleko? - Prosto to z kilometr, ale tam bagna na chłopa. Tylko gdy jest suche lato albo bardzo duży mróz, można tędy dojechać. Musicie wrócić do Brasławia, objechać całe jezioro i koło kolonii Złoto skręcić z lewo. Ale uważajcie, bo Marcebolino też w środku bagien leży. - Tu znów padło nazwisko kogoś, kto tam, na miejscu mógłby nam pomóc. Pojechaliśmy. Było ze trzydzieści kilometrów. Trochę błądziliśmy, bo kolonii o nazwie Złoto było aż trzy. Wreszcie po pokonaniu groblą bagna Gryszyszki znaleźliśmy się w Marcebolinie. Parę chatynek zapadłych w ziemię, bagnista pustka przysypana śniegiem i pocięta szerokimi rowami melioracyjnymi, oto krajobraz rozegranego przed półwiekiem dramatu. Tak to wyglądało wtedy, tak wygląda i teraz. Tylko chat chyba mniej. Człowiek, do którego nas skierowano, wysoki, szczupły, siwy, o badawczym spojrzeniu, także nic nie wiedział. Mówił poprawną ruszczyzną godnie, uprzejmie, aczkolwiek niechętnie. Na nic się zdały nasze namowy. Po jeszcze kilku nieudanych próbach wyszliśmy świadomi poniesionej klęski. Przy naszym samochodzie stała gromada dzieciaków i parę dorosłych osób. Wszak samochód w takiej głuszy, to wyjątkowe wydarzenie. - Nic nie powiedział? - zapytała jedna z nich, nieomylnie odgadując, co nas tu sprowadza. - Nic. - Jeżeli on wam nie powie, to inni także nie powiedzą. Poczekajcie panowie chwileczkę, ja z nim porozmawiam. To mój kum. Czekaliśmy kwadrans, wreszcie drzwi się otworzyły i pojawił się w nich nasz rozradowany orędownik. - Chodźcie panowie, on zaprasza. W mrocznym wnętrzu bardzo pochylonej chaty czekał na nas gospodarz. W białej koszuli, ciemnej marynarce, ogolony. Przepraszał za brak zaufania i za bałagan w mieszkaniu, ale od czasu śmierci żony nie może się przyzwyczaić do życia w pojedynkę. Z miłym zdziwieniem skonstatowaliśmy, że mówił do nas najczystszą polszczyzną z wileńskim, „sliedzikowatym” zaśpiewem. Zwróciłem głośno na to uwagę. - Bo wiecie, panowie, jak żona umarła, to ja się zlękłem, że nie będę miał z kim mówić po polsku i zapomnę języka. Więc kupiłem radio i po całych dniach słucham Warszawy. Dyskutuję i kłócę się głośno ze wszystkimi spikerami; latem, gdy okno otwarte, to ludzie myślą, że zwariowałem, co to gadawszy sam z sobą. A co do bitwy, to co panowie wiedzą? - To, co mi opowiedział dowódca. - Który dowódca?awrzecki”. ,Wawrzecki”... powtórzył w zamyśle. Żyw li on? - Żyw. - Na tym łóżku spał jeszcze godzinę przed bitwą pokazał za siebie ręką. I popłynęła opowieść, przerywana tylko chwilami, gdy bardzo go dławiło w gardle. - Nasi chłopcy z czujki mieli w nocy krótkie starcie z jakimś nieznanym patrolem, u tamtych był ranny, a u naszych zabity, kapral Butkiewicz, więc go rano chowali i potem było smutno. I naraz tuż przed południem runęła lawina ognia z broni maszynowej. Nasi się zebrali nawet dość sprawnie i skokami chcieli się wycofywać w kierunku Złota. Ale sowieci zaryglowali ogniem wszystkie otwarte przeskoki, a szczególnie bili wzdłuż przeklętych, szerokich i głębokich rowów melioracyjnych, które chłopcy musieli pokonywać. Jednak nasi się twardo odgryzali i wzajemnie się ubezpieczając ogniem wycofywali się, wściekli, że część rannych musiała zostać w rękach nieprzyjaciela. Gdy odskoczyli pod Złoto, goniły ich pojedyncze strzały i bure kłęby dymu nad paloną z zemsty polską wioską. U mnie został młody chłopak - opowiadał nasz gospodarz. - Osłaniał tam tych, co się wycofywali. Podciągnął pod okno o!, ten stół, rozstawił na nóżkach pulemiot i bił. Boże! Jak on bił! Aż radość była patrzeć! Panie, ja człowiek wojskowy, wiem co to jest dobrze bić z pulemiota. On ich tu naszatkował parunastu. Aż go załatwili granatami - chodząc po pokoju mówił z takim ogniem w oczach, jakby czas cofnął się nagle o pół wieku. - A co się sta to z innymi partyzantami? - zapytałem. - Z jakimi partyzantami? - żachnął się, stanął i powoli wracał do rzeczywistości. - No, naszymi. - Panie - był już spokojny i skupiony - partyzanty to tu były tylko czerwone, sowieckie. A nasi to były polskie legioniery. Wiele razy spotykałem się z tym określeniem w sowieckich dokumentach, meldunkach czy opowieściach. I zawsze miało ono wydźwięk pogardliwy, pejoratywny. Aż naraz tu, w tej zapomnianej przez świat i ludzi chacie, stary, wyprostowany człowiek mówił o tych polskich legionierach z taką dumą, z tak błyszczącymi oczyma, że coś mnie złapało za gardło. - Kiedy już bój się skończył, wyszliśmy oboje z żoną z piwnicy. Dokoła wszystko płonęło, tylko nasz dom nie. Ruscy zaś biegali, dostrzeliwali lub dobijali rannych bagnetami i ściągali ich za nogi w jedno miejsce. Nasz chłopak leżał martwy pod piecem. Wtedy powiedziałem sobie, że im go nie oddam. Wywlokłem go pod oborę, przykryłem trochę gnojem, trochę śniegiem i gdy sowieci odeszli, w nocy zakopałem za stodołą. Po trzech dniach przyjechała pani w czerni, pokazała mi zdjęcie i powiedziała: „Szukam syna”. To był on. W nocy odkopaliśmy i zabrała go do domu. Był Polakiem z Dyneburga i nazywał się Wolski. - A inni? - Innych sowieci w nocy powrzucali na wozy i powieźli do żwirowiska w koloniu Kostrywka, zwalili byle jak do wyrobiska i granatami pozawalali doły. Jeden z naszych był tam wzięty jako wozak i wszystko pamięta. Opisał nam to miejsce dokładnie. Jeszcze jedna tragiczna zagadka została wyjaśniona. Po pół wieku. Dokument sowiecki znajdujący się w archiwach podaje kłamliwe dane o rozgromieniu dwustuosobowego oddziału „polskich legionierów”, z czego: zabito 40, raniono 23, a 3 wzięto do niewoli. W rzeczywistości padło w boju 13 ludzi, zaś 10 rannych dobito. Szczątki ich leżą do dzisiaj w żwirowisku między bagnami, choć po przyjeździe przekazałem informacje komu potrzeba. Niestety, stosunek władz białoruskich do „polskich legionierów” niewiele się zmienił. Na wygłoszenie referatu o AK wybrałem sobie gniazdo gadów wyjątkowo jadowitych Lidę. Tu ataki na Armię były nieustające i bardzo ostre. Ale też ziemię lidzką przed półwieczem najmocniej nasączyła akowska „trucizna”. Miejsce ataków więc nie było przypadkowe. Otoczyli mnie tu troskliwą opieką dwaj bardzo aktywni działacze: Polak Aleksander Kołyszko i Rosjanin Siemionow, także Aleksander. Mieszkałem u teściowej Kołyszki. Jej córka, Grażyna, żona Aleksandra, uczyła naszego języka polskie dzieci w jednej z lidzkich szkól. Po przyjściu z pracy narzekała nieraz na trudności stwarzane przez rodziców, na opór samych dzieci, które do niedawna jeszcze wstydziły się swego polskiego pochodzenia, bo się z nich wyśmiewano. Pochwaliłem głośno piękną polską mowę obu córek mej gospodyni, czyli Grażyny Kołyszko i jej siostry. Ich mama popatrzyła na mnie dumnym wzrokiem i podsumowała problem: - A jakże mogłoby być inaczej? Przecież gdyby nie chciały mówić po polsku, to bym jeść nie dała. Na szczęście same chciały i chcą mówić. Spotkanie odbyło się w miejskim ośrodku turystyki, którego szefem był Aleksander Kołyszko. Poprosiłem, aby obok akowców zjawili się także autorzy wszystkich najostrzejszych artykułów z prasy lidzkiej, wymierzonych w Armię Krajową. Kołyszko uprzedzał, że może być burzliwie, jako że przeciwnicy znają mnie z książek oraz artykułów i szykują się do walnej rozprawy. Aż do ostatniej chwili wszakże nie było pewne, czy się zjawią. Jednak przyszli. Zarówno oni, jak i akowcy. W sumie nie było nas więcej niż dwadzieścia osób. W niewielkiej salce pod jedną ścianą usiadło siedmiu aroganckich „pogromców” Armii Krajowej, rumianych i okrąglutkich, w garniturach i pod krawatami. Naprzeciw nich, pod prawą ścianą, w zbitej grupce ulokowało się dwunastu wychudzonych, zabiedzonych, w wytartych kufajkach ludzi o ziemistych twarzach. Nic dziwnego, jeżeli się zważy, że jak wynikało z późniejszej dyskusji wszyscy byli po więzieniach i zsyłkach, z czego najłagodniejszy wyrok opiewał na lat dziesięć, a najwyższy na karę śmierci, zamienioną w drodze łaski na dwadzieścia pięć lat. Na „kolegów” z ris-a-ms patrzyli hardo i z nieukrywaną wrogością. Tamci odpowiadali spojrzeniami ironicznymi. A pomiędzy tym młotem i kowadłem Kołyszko, Siemionow i ja. Po krótkim wstępie Kołyszki, jeden z rumianych próbował rzecz sprowadzić „do parteru” sławnym powiedzeniem Stalina: O czom zdies gawarit, my pobiedili, nasze dieło prawoje. [o czym tutaj rozprawiać, zwyciężyliśmy i nasza jest prawda] Prawa strona po tej wypowiedzi zwarła się, skurczyła i gniewnie zamruczała. Ałe ataku nie podjęła, wyraźnie oczekując jakiegoś sygnału od nas, ze środka. Poprosiłem o głos i zacząłem od wyrażenia radości, że mam zaszczyt spotkać się dzisiaj tu, w Lidzie, z żołnierzami Armii Krajowej i oficjalnie podziękować im za to, co robili w obronie polskiej sprawy podczas okupacji oraz za wspaniałą postawę w łagrach i więzieniach. W kraju o tym wiemy i bardzo wysoko cenimy. To, że ktoś wygrywa, wcale nie znaczy, że musi mieć wieczny patent na rację. Dziś wielcy zwycięzcy z Moskwy mówią nam już „przepraszamy” za mord katyński, do którego przez pół wieku nie chcieli się przyznać. Dziś przyznają się również do zbrodniczego przymierza z hitleryzmem. Jestem spokojny, że jutro uderzą się w piersi za błędy popełnione wobec Armii Krajowej. To tylko kwestia czasu. Teraz się dopiero zaczęło. Jeszcze nikt tutaj oficjalnie tak o AK nie mówił. Butna dotąd lewa strona, teraz wyraźnie zszokowana, próbowała argumentów żywcem wziętych z „notatnika agitatora partyjnego”, które jednak trafiały w próżnię. Akowcy tymczasem wreszcie się rozkręcili i rąbali bez pardonu. Gdy próbowaliśmy nieco mitygować co zagorzalszych, odpowiadali: A cóż mi oni więcej mogą zrobić? Dali mi już dwadzieścia pięć. Pięćdziesięciu dać nie mogą. Mogą za to posłać jeszcze dalej na wschód. Proszę bardzo, ale byłem już na Sachalinie, więc dalej na wschód jest tylko Alaska. Chętnie tam pojadę. Przez cztery godziny „pogromcom” AK wygarniano bez przebierania w słowach bujdy i fałszywki z ich napastliwych publikacji. Zacząłem mieć coraz większe obawy. Zdawałem sobie sprawę, że ludzie z AK w mojej obecności „poszli na całość”, ale przecież ja za dzień, dwa wyjadę, a oni zostaną sami, oko w oko ze swymi gnębicielami. Czy znów nie oberwą? - Już nie te czasy - uspokajał mnie Sasza Siemionow - nikt im nic za to teraz nie zrobi. Chciałem w to wierzyć. Istotnie, nikogo nie zamknięto, nie skazano, ale kurs wobec AK wcale nie złagodniał. Zaś w tydzień później w przesłanej mi prasie z Lidy znalazłem obszerne artykuły o wizycie w ich mieście podburzacza z Polski. A jednak wygraliśmy, bo półtora roku później z wielką przyjemnością spotkałem się z pokaźną delegacją lidzkich akowców uczestniczących oficjalnie w obchodach pięćdziesiątej rocznicy Powstania Warszawskiego w Polsce. 1993 Kolejny, nieco lepszy zjazd ŚZŻAK nasze Rybienko znów przegrana senatorska tym razem na Kielecczyźnie 15 lutego skończyłem sześćdziesiąt pięć lat. Nie wstydzę się swego wieku, ale też nie obnoszę się z nim ostentacyjnie. Niemniej radiowcy gdzieś się dogrzebali tej rocznicy i w kalendarzu historycznym Sygnałów dnia puścili wieść o tym w eter na całą Polskę. Zaczęło się istne piekło telefoniczne, które trwało cały dzień. Największą przyjemność zrobili mi Ela i Tomek, przynosząc jeszcze ciepły egzemplarz szóstej edycji Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. Ich firma wydała to własnym sumptem. Było to najniższe nakładowe zaledwie pięciotysięczne wydanie tego tytułu. Ale choć za czasów PRL-u zaczynałem od dziesięciu a kończyłem na siedemdziesięciu tysiącach, to ostatnie sprawiło mi szczególną radość, po raz pierwszy bowiem książka ta wyszła bez cenzury i w takiej formie, jaką chciałem mieć od pierwszego wydania: z bardzo obszernym wstępem Jerzego Śląskiego, potężnym moim posłowiem, w którym dość brutalnie i szczerze rozliczyłem się z przyjaciółmi i wrogami, z mnóstwem zdjęć (prawie trzysta, w tym kilkadziesiąt kolorowych) i wreszcie z bardzo ważną jednozdaniową notatką na czwartej stronie, mówiącą, że decyzją Ministra Edukacji Narodowej książka została zaliczona do lektur pomocniczych do nauki historii dla uczniów klas ponadpodstawowych. Dla mnie miało to charakter symbolicznego wyrównania starych krzywd. Kiedy przed ćwierćwieczem, w jesieni 1968 roku ukazało się pierwsze wydanie Gór, miało ono odkłamać wszystkie fałsze, jakie o „Ponurym” mjrze Janie Piwniku, napisała w swej książce Z notatnika korespondenta wojennego Janina Broniewska. Wtedy właśnie jej książka była lekturą szkolną. Przez ćwierć wieku prowadziłem upartą walkę, aby miejsce tamtej wśród lektur szkolnych zajęła moja. I oto teraz stało się. Po trzecim wznowieniu Wachlarza w 1990 roku oraz drugim Trudnego lata (1992), obecną edycją Gór poważnie zbliżyłem się do granicy miliona egzemplarzy wydanych książek. Tomek, jak zwykle brutalnie szczery, wręczając mi ciepły jeszcze egzemplarz sygnalny, powiedział z rozbrajającym uśmiechem: - Ludzie mówią, że to podobno dobra książka. Wierzę im na słowo, bo jej nie przeczytałem i chyba nie przeczytam, jako że nie jest to tematyka, za którą przepadam. I bądź tu, człowieku, prorokiem we własnym kraju. Promocja książki w Domu Literatury w Warszawie zgromadziła ponad setkę moich przyjaciół. Prowadził ją, jak zwykle ze swadą, Darek Baliszewski, a fragmenty czytała Magda Mikołajczak. Góry rozchodziły się nieźle, ale nieporównanie wolniej niż w poprzednich latach. Denerwowało mnie to, bo przyzwyczajony byłem od trzydziestu lat, że moja książka nigdy nie leżała na księgarskiej ladzie, że sprzedawano ją na pniu, że trzeba było sporządzać listy chętnych, wprowadzać talony. Do zasady prawie należało, że na majowych świętach książki i prasy, szczególnie poza Warszawą, nie miałem czego podpisywać na kiermaszach. Boże, doczekać takich dni, żebym miał choć jedną książkę w ciągłej sprzedaży wzdychałem trochę fałszywie. I Bóg mnie wysłuchał. Nie omieszkała mi tego przypomnieć moja synowa Ela. Wiosną tego roku miał się odbyć III Zjazd sprawozdawczo-wyborczy Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Wynikało to zarówno ze statutu, jak i z potrzeby, od dwóch bowiem lat, a więc od śmierci ppłka dypl./gen. Wojciecha Borzobohatego, pracom Zarządu Głównego Związku przewodniczył jako p.o. prezesa rtm. Aleksander Tyszkiewicz. Tym razem sytuacja była zupełnie różna od tej przed poprzednim zjazdem o wiele ciekawsza. W ubiegłym okresie, szczególnie przed i w czasie jubileuszu 50 lecia „powstania” Armii Krajowej, Związek odtrącając oficjalnie z oburzeniem zarzut (między innymi i mój) tolerowania w swoich władzach ludzi z bogatą, a nie zbył chwalebną przeszłością ZBoWiD-owską po cichu starał się ich wymieniać, bywało też, że na takich samych. Po moim dość głośnym swego czasu wystąpieniu przeciwko zastosowanej na II Zjeździe metodzie jawnego głosowania „na blok”, bez uprzedniej prezentacji poszczególnych kandydatów, we władzach ŚZŻAK zdawano sobie sprawę z tego, że tego rodzaju głosowania tym razem nie da się zastosować. Po raz pierwszy zapowiadał się Zjazd dość sensowny, o zasadach zbliżonych do demokratycznych, a także rzetelne wybory. Rozpoczęto gorączkowe przygotowania, bo gra szła o wielką stawkę. Ci wszyscy, którzy dotąd dostali się do władz na zasa dzie gier przy zielonym stoliku, po raz pierwszy mieli stanąć przed wyborami z prawdziwego zdarzenia. Chyba jednak najsolidniej zabrała się do swego działania Główna Komisja Rewizyjna ŚZŻAK. Pewnego dnia zatelefonował do mnie Eugeniusz Chełstowski, przewodniczący tejże komisji i poprosił o rozmowę. Zgodziłem się, aczkolwiek bez entuzjazmu, gdyż spotkań z funkcyjnymi Związku tego szczebla raczej unikałem. Zjawił się u mnie w domu mężczyzna nadzwyczaj sympatyczny jak się okazało i powiedział: - Nie ubiegam się o wybór na następną kadencję, więc zamiarem moim i większości moich kolegów z komisji jest napisanie rzetelnego sprawozdania. Pana spór ze związkiem jest mi znany bardzo dobrze, ale tylko z jednej strony, gdyż z racji mej funkcji uczestniczyłem w prawie wszystkich posiedzeniach Zarządu Głównego, na których pana osobie poświęcano wiele uwagi. Starałem się zachować obiektywny sąd, czego dowodem jest fakt, że choć słyszałem tam o panu prawie wyłącznie złe rzeczy, dziś jestem tu z upoważnienia większości członków naszej komisji. Chcę poznać istotę tego sporu z pańskiego naświetlenia. Podobne spotkanie i w podobnym celu mam już umówione z panem Kneblem. Położyłem przed moim gościem bardzo grubą teczkę. - Nie ma co o tym rozmawiać, bo jak rozumiem chodzi panu o fakty, a nie opowiastki. Opowiastek miał pan aż nadto z tamtej strony. Tu ma pan cały mój materiał dowodowy. Po czterech godzinach spocony gość oddał mi teczkę ze słowami: - Wiedziałem, że w Związku jest źle, ale nie przypuszczałem, że do tego stopnia. Dziękuję panu. Do zjazdu przygotowywała się nie tylko Komisja Rewizyjna Związku, ale i Prezydium Zarządu Głównego. W ostatnich dniach przed zjazdem wiceprezesi opublikowali w kolejnych numerach „Polski Zbrojnej” swoje wywiady, jako że kandydowali do władz następnej kadencji. Wszystkie emanowały dużą pewnością siebie i wiarą w zbliżającą się wygraną w wyborach podczas zjazdu. Stare i jakże prawdziwe jest pewne bokserskie powiedzenie, że najlepszy nawet pięściarz często przegrywa między linami i to przeważnie przez nokaut, gdy zapomina o konieczności trzymania gardy wysoko i do ostatniego gongu. Pierwszy cios trafił w newralgiczny punkt już w pierwszym dniu zjazdu. Komisja Rewizyjna w swym druzgocącym sprawozdaniu zarzuciła między innymi wice prezesowi Witebskiemu, że ten, sam wieloletni członek ZBoWiD-u, wpływał na decyzje, aby, wbrew statutowi, ŚZŻAK nie stosował kryteriów eliminacyjnych wobec kandydatów o aktywnej przeszłości w tej organizacji. Podała też w wątpliwość nie tylko prawo pełnienia w Związku tak wysokiej funkcji przez tegoż wiceprezesa, ale w ogóle jego przynależności do SZŻAK. Sprawozdanie kończyło się stwierdzeniem, że w tej sytuacji Komisja „nie ma odwagi przedstawić wysokiemu Zjazdowi wniosku (...) o udzielenie absolutorium ustępującemu Zarządowi Głównemu”. Nic dziwnego, że po takim sprawozdaniu zagotowało się na sali. Delegaci, w tym wielu pełniących dotąd wysokie funkcje w Związku, zdali sobie wreszcie sprawę z tego, że ich dotychczasowa, trwająca trzy lata droga do demokracji na wygodne skróty, dobiega końca. Mimo iż absolutorium zostało w końcu Zarządowi Głównemu udzielone, przynajmniej część delegatów przejrzała, czego dowodem było głosowanie w trzecim dniu zjazdu. Faktycznego sternika dotychczasowej pracy ŚZŻAK, „opatrznościowego” docenta Witebskiego skreśliła polowa ludzi z mandatami, w wyniku czego nie wszedł ani do dwunastoosobowego Prezydium, ani do sześcioosobowej grupy zastępców. Na tym jednak demokracja w Związku się skończyła, bo prezes Aleksander Tyszkiewicz dat namacalny dowód tego, że między zjazdami „głos ludu” waży sobie lekce. W jakiś czas po zjeździe mianował docenta Witebskiego przewodniczącym Kolegium do Spraw Informacji i Edukacji Historycznej ZG ŚZŻAK. Słowem okazał mu o wiele więcej zaufania niż Zjazd. W wyborach przepadł także Zdzisław Rachtan „Halny”. O ile o klęsce wyborczej doc. Witebskiego piszę tu z wyraźną (i chyba zrozumiałą) satysfakcją, nie czuję jej przy osobie „Halnego”. Niezależnie od jego późniejszego postępowania, przez ćwierć wieku byliśmy przyjaciółmi. W miarę obiektywnie muszę stwierdzić, że nieobecność tych dwóch ludzi w nowych władzach Związku według mej obserwacji wyraźnie wpłynęła na poprawę stylu jego pracy. Choć prezesem został zatwierdzony formalnym wyborem Zjazdu dotychczasowy p.o. prezesa Aleksander Tyszkiewicz, i on także w nowej kadencji zaczął podejmować mniej wątpliwych decyzji. Aleksander Tyszkiewicz bowiem i podobnie jak jego poprzednik Wojciech Borzobohaty czy to ze względu na wiek, czy też przymioty charakteru, mimo demonstrowanego od czasu do czasu uporu, w zasadzie chętnie nadstawiał ucha na podszepty najbliższego otoczenia. A teraz, po III Zjeździe, jego najbliższe otoczenie stanowili dwaj nowi wice prezesi, Stanisław Karolkiewiez i Lech Iwanowski, oficerowie kresowych formacji AK z Nowogródczyzny i Wileńszczyzny. Ich rady udzielane prezesowi powodowały moim zdaniem mniej konfliktów niż rady poprzedników. Zatwierdzenie Tyszkiewicza nie tylko faktyczne, ale i formalne na stanowisku prezesa Zarządu Głównego, wyjaśniło sytuację na jeszcze jednym ważnym odcinku pracy Związku, jako że poza swoją funkcją w ZG równolegle prezesował on Okręgowi Warszawa. W praktyce wyglądało to tak, że podczas gdy Tyszkiewicz zajmował się sprawami Zarządu Głównego, całą robotę w Okręgu wykonywał za niego mój serdeczny przyjaciel jeszcze z WKN, Jurek Wilgat, I wiceprezes. Jednak Wilgata ograniczała konieczność stałego konsultowania wszystkich decyzji z ciągle formalnie istniejącym prezesem. W nowej sytuacji Jurek objął całkowicie prezesostwo formalne i faktyczne. Bardzo to usprawniło pracę największego Okręgu, którego członkowie stanowili piętnaście procent stanu Związku. l czerwca podejmowaliśmy wraz z Grażynką naszych przyjaciół na tradycyjnym już dorocznym przyjęciu w Rybienku. Tego roku obchodziliśmy okrągły jubileusz dwudziestolecia naszej rybienkowskiej chaty. Dzień l czerwca wybraliśmy już dawno zarówno z racji imienin mej żony, jak i przypadającej w tym dniu rocznicy naszego ślubu. Za każdym razem, poza wystawionymi na zewnątrz stołami z „posiłkiem regeneracyjnym” (tylko dwukrotnie deszcz wpędził nas do domu), staraliśmy się jakoś zatrudnić naszych gości. Wszak przyjęcie trwało w sobotni, wolny dzień, od przedpołudnia aż do wieczora. Istotny punkt programu stanowił popołudniowy spacer całej gromady na przepiękne, rybienkowskie łąki. A gromada była niemała, zazwyczaj przekraczająca czterdzieści osób. W tym okresie przewinęli się przez nasz dom w Rybienku prze różni ludzie. Najstarszą „kadrę” stanowili: Krysia (siostra Grażynki) i Janusz Wasilewscy, Małgosia i Staszek Kawałkowscy, Luba i Miecio Ślusarzowie z Bytomia, arbiter elegantiarum i pierwszy wodzirej, przyjaciel o wielkim, ale i bardzo chorym sercu Jurek Ferfccki, nasza przyjaciółka Ela Leśniewska, Basia i Staszek Szperlingowie, Zosia i Sławek Rumpowie, Halinka i Staszek Zajfertowie, Krysia i Gienek Kabatcowie, Krystyna i Zdzisław Rachtanowie, Janusz Skalski, Irenka i Andrzej Hausbrandtowie. Z biegiem czasu doszlusowała cała masa osób, wśród których byli lekarze, dziennikarze, historycy, malarze, aktorzy i pisarze. Towarzystwo różnorodne; a przez to bardzo smaczne. Życie się toczyło, jedni wyjeżdżali, drudzy odstawali, jeszcze inni schodzili z tego świata. Rozrastająca się rodzina dzieci, wnuki, teściowie i teściowe, synowie i zięciowie stanowili już też pokaźną gromadę. Całe to liczne towarzystwo należało czymś zająć. I tak, za którymś razem, zaczęła powstawać kilkudziesięciostronicowa Powieść na literę P. Pisali ją wszyscy po kolei, każdy kilka zdań, a gdy wieczorem odczytywaliśmy „dzieło” przy ognisku, ludzie tarzali się po trawie ze śmiechu. Ta skądinąd fascynująca powieść-rzeka zaczynała się tak: „Przedział pociągu pospiesznego. Pociąg pędzi. Pasażerowie podrzemują, przeglądają pisma, pogadują, palą papierosy. Pan porucznik przyuważył panią Polę. „Piękna pani” podumał przyszłościowo „przystojny poruczniczyna” prześmiewcze pomyślała pani Pola, pozostając przecie poważną. - Pani pali? - porucznik podsunął pani Poli portcygar. - Palę - przytaknęła pani Pola. Pleyersy”. - Posiadam „Popularne” - przepraszając, porucznik podał Poli papierośnicę. Pani Pola podziękowała, poczęła palić. Pociąg pędził przez pola, przez pagórki, przez Prut. Prut pruczat: pru... pru...pru... I tak toczyła się opowieść pociągowa na jedenaście par rąk i dwadzieścia sześć kartek pełna zawijasów życiowych i licznych wkrętów. Aż finał dopisał enfant terrible Jurek Ferfecki: „Przed północą pewien podejrzany pederasta podłożył pod peron petardę. Pociąg podjechał powoli... Pierdolnęlo! Pani Pola, pan pułkownik, porucznik, Protazy pies pułkownika, powinowaci pani Poli, Petronela Poli przyjaciółka, podróżne podejrzanej proweniencji, pofrunęli pod pięty Pana. Pewno państwo podziękujecie.” Gdy brakło Powieści na literę P, głównym punktem programu na następnym przyjęciu stał się zapowiedziany wcześniej w zaproszeniu konkurs na wiersz lub prozę poświęconą ogórkowi. A że towarzystwo jest raczej zdyscyplinowane, odczytywania i śmiechu było na parę godzin. A oto próbka: MACIEJ I WERONIKA DZIADOSZOWIE Ogórek nie śpiewa, nie śmieje się oraz nie płacze on tylko, że tak powiem, kocha trochę inaczej. Nie umie śpiewać, nawet czytać, krzyżówki tylko w „NIE” zalicza pewnie w historii za zakrętem zostanie naszym PREZYDENTEM. Możliwości tam jak wody pałace, rauty i obchody... e GOSPODARKIE MAMY NIKŁE” PO NAS CHOĆBY... mizeria albo pikle. Ale po paru latach zatęskniliśmy za infantylnymi trochę bohaterami powieści na „P”. Reanimowaliśmy ich więc i znów ożywieni zapełniają swoimi przygodami dalsze strony zbiorowo tworzonej powieści. Za rok obchodzić będziemy dwudziestopięciolecie naszego Rybienka, które Grażynka ma zamiar uczcić wydaniem P-powieści w technice ksero. Zobaczymy co z tego uda się zrealizować. W kontynuowaniu naszej przyjęciowej tradycji byliśmy tak uparci, że zorganizowaliśmy party nawet w czasie stanu wojennego piętnaście lat temu. Oczywiście, mieliśmy świadomość, że będziemy w tym dniu „na widelcu” całej wyszkowskiej milicji. Dlatego też wystąpiliśmy do burmistrza o zezwolenie na zorganizowanie „zgromadzenia świątecznego z programem kulturalnym”. I zezwolenie takie dostaliśmy. Nakleiliśmy je na tekturze, osłoniliśmy folią i wywiesiliśmy na bramie ogrodzenia. Milicyjne radiowozy czterokrotnie podjeżdżały, funkcjonariusze pilnie czytali zezwolenie i odjeżdżali. Wróćmy jednak do polityki i do roku 1993. W drugiej połowie maja nastąpiło niespodziewane przyspieszenie rytmu życia politycznego w Polsce. Powtórzyła się sytuacja sprzed roku, kiedy to sejm, na wniosek posła Janusza Korwina-Mikke, uchwalił w sposób mało przemyślany ustawę lustracyjną (rzecz skądinąd słuszną, ale po partacku przeprowadzoną), w wyniku czego upadł rząd Olszewskiego i zaczęły się rozmowy z Pawlakiem. Tym razem, w połowie 1993 roku, nieobliczalnym kamyczkiem, który uruchomił potężną lawinę, okazał się poseł Alojzy Pietrzyk, stawiając wniosek o udzielenie wotum nieufności rządowi Hanny Suchockiej. Wniosek przeszedł paroma głosami, a w konsekwencji prezydent Wałęsa rozwiązał parlament. Polska stanęła wobec następnej kampanii wyborczej. Tego samego wieczoru zadzwonił do mnie Igor Klar, syn Basi Grabowskiej ze Starachowic i radośnie zaświergotał w słuchawce: Panie doktorze, słowo się rzekło, KL-D zgłasza pana na senatora w obecnych wyborach. Istotnie, słowo się rzekło. Pamiętałem to jak przez mgłę. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że jakiś Pietrzyk spowoduje, iż słowo będzie się mogło, a raczej musiało, stać ciałem. Nie było rady, trzeba było brnąć dalej. Tymczasem jednak na przeszkodzie stanęła dość istotna sprawa. Co prawda UD i KL-D zachowywały się (na zewnątrz) jak dwie papużki-nierozłączki, ale tym czasem były to jeszcze dwie odrębne partie. Powiedziałem więc Igorowi, że umowa stoi, ale muszę w tej sprawie przeprowadzić formalną rozmowę w UD. Igor natychmiast zaproponował interwencję przeprowadzoną bezpośrednio na linii Tusk-Mazowiecki, ale powstrzymałem go uważając, że najpierw muszę wystąpić w tej sprawie sam. W sztabie wyborczym UD pani Szaniawska skierowała mnie do posła Piotra Nowiny-Konopki, a ten na wstępie powiedział: - Bardzo s.ię cieszę, że zdecydował się pan kandydować. Proponuję wspólny start z listy Unii w okręgu radomskim. Ja stamtąd kandyduję na posła. Nie usatysfakcjonowała mnie ta propozycja, choć Piotra Nowinę-Konopkę bardzo lubię i cenię. Zawsze dotąd uważałem, że w Radomskiem komunizm jest chorobą społeczną, zaś na mojej Kielecczyźnie występował jedynie sporadycznie. W tym miejscu wypada mi przeprosić radomian za to obraźliwe pomówienie. Sądziłem, że na Kielecczyźnie mój prawicowy elektorat będzie o wiele silniejszy niż w okolicach Radomia. A prócz tego w Radomiu do senatorskiego fotela kandydował także towarzysz Rajmund Szwonder, jeden z aktualnych wówczas „bohaterów” afery karabinowej, który broniąc miejsc pracy w tamtejszym „Łuczniku”, metodami skądinąd dość dyskusyjnymi, stał się osobą bardzo popularną nie tylko wśród kilkutysięcznej załogi fabryki broni, ale i w całym województwie. Nie bez znaczenia dla mej niechęci do kandydowania z Radomskiego była świeża pamięć c pogrzebie „Ponurego” przed pięciu laty i dość dziwny sposób potraktowania mnie przez gospodarza tamtejszej diecezji. Nie miałem wątpliwości, że mogą się tu powtórzyć przedwyborcze rozgrywki z przeszłości, których ofiarą padł kandydat na senatora, Jan Józef Lipski, były żołnierz AK i założyciel KOR. Słowem, byłem zdecydowany startować w barwach Unii, ale tylko na Kielecczyźnie. Gdyby UD mi tego zapewnić nie mogła, prosiłem o „odstąpienie” mnie Kongresowi Liberalno-Demokratycznemu, który właśnie z tejże Kielecczyzny chciał mnie zgłosić. Unia tymczasem miała w tym rejonie wypróbowanych tamtejszych parlamentarzystów i zrezygnować z nich (zresztą słusznie) nie chciała. I tak oto zostałem odstąpiony KL-D na czas kampanii wyborczej. Tak się szczęśliwie złożyło, że w tym samym czasie Igor Klar został powołany do Krajowego Sztabu Wyborczego KL-D do Warszawy, zaś jego mama zaproponowała mi swoją pomoc oraz mieszkanie w Starachowicach dla moich wyborczych celów. Był to świetny dla mnie układ, obawiałem się jednak, że Basia rzuca w ten sposób na szalę swoje starachowickie stosunki koleżeńskie z ludźmi, w oczach których przyjaźń ze mną mogła być źle widziana. Ale Basia uznała, że sama zajmie się swymi sprawami. I tak się też stało. Krajowy Sztab Wyborczy KL-D w Warszawie, kierowany był przez Jacka Merkla i Jacka Kozłowskiego, którzy okazali się parą ludzi rzutkich, sympatycznych i co najważniejsze kompetentnych. Trudno mi się wypowiadać, jak było z tą kompetencją na niższych szczeblach KL-D w całej Polsce, ale na Kielecczyźnie nie trafiłem najkorzystniej. Mało brakowało, abym w ogóle nie został zarejestrowany jako kandydat w wojewódzkiej komisji wyborczej w Kielcach, ktoś bowiem z regionalnych sztabowców przeoczył taki „drobiazg” jak to, że termin zgłaszania kandydatów na senatorów jest o dwa tygodnie krótszy niż kandydatów na posłów. Zaczęło się więc pospieszne zbieranie podpisów i gdyby nie pomoc moich wspaniałych czytelników z Kielc oraz wypróbowanej „kadry” starachowickiej z paniami Basią Grabowską, Ewą Fornal, Danusią Świtała i gronem przyjaciół z tamtejszego oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego z prof. Barbarą Tkaczyk na czele, cała sprawa zakończyłaby się fiaskiem. Kłaniam się teraz im wszystkim z wdzięcznością za okazaną mi pomoc, bo bez niej nie miałbym okazji przeżyć sympatycznych chwil złudzeń. Poświęciłem tej sprawie trzy i pół miesiąca bardzo intensywnego działania. Na trasie Warszawa Starachowice Kielce Warszawa oraz po terenie Kielecczyzny przejechałem ponad sześć tysięcy kilometrów. Chciałem się spotkać z moimi potencjalnymi wyborcami ponad dwadzieścia razy, ale w dziesięciu miejscach pocałowałem klamkę, jako że kielecki sztab wyborczy albo pomylił daty lub godziny, albo też zbył późno wysłał zawiadomienia. Zdarzyło się też, że w oznaczonym czasie przyjechałem na przykład do Suchedniowa. W pustej sali zastałem jednego tylko człowieka, który wytrzeszczył na mnie zdumione oczy i rzekł: - Przychodziło tu dziś wiele osób na spotkanie z panem, ale wszystkich odprawiałem z kwitkiem, bo godzinę temu był tu pan X (także kandydat na senatora, zresztą również akowskiej proweniencji) i powiedział nam: „Spotkanie z Chlebowskim? Przecież on trzy dni temu zrezygnował z wyborów i wrócił do Warszawy. Nie powiadomił was o tym?”. Dochodziły do mnie wieści z miasta, którego jestem honorowym obywatelem, że po niedzielnej mszy jeden z moich kontrkandydatów, dopuszczony przez mało odpowiedzialnego księdza na stopnie ołtarza, krzyczał: Na Chlibowskiego chcecie głosować? Na tego, który żonę i dzieci o głodzie i chłodzie zostawi? Dostarczono mi ulotkę noszącą tytuł „Kim pan jest Cezary Chlebowski”. Na jej treść składało się czterdzieści siedem wierszy pisma maszynowego, w których znalazłem sześćdziesiąt siedem kłamstw i pomówień. Wszystkie prawie dotyczyły spraw akowskich, i składały się one z intryg wyjątkowo przebiegle zamotanych przez kogoś, kto zęby na tym zjadł. Ten fakt oraz posłużenie się masowym anonimowym drukiem pasował mi tylko do jednego osobnika. W jego też charakterze leżało polowanie zza węgła. Inny człowieczek zaś, który tę ulotkę kolportował w Kielcach, powiedział moim przyjaciołom od „Jędrusiów”: „Dali mi to Nurciaki do rozprowadzenia”. Oczywiście kłamał, bo wśród żołnierzy „Ponurego” i „Nurta” mam przytłaczającą większość przyjaciół. Ale jeden anonimowy tchórz i kłamca mógł się. znaleźć nawet w tak przyzwoitym gronie, co wcale nie jest powodem do łączenia z tą sprawą ogółu żołnierzy Świętokrzyskich Zgrupowań. Doskonale to rozumiałem. Coraz częściej odnosiłem wrażenie, że obie „moje” partie powstały w tym kraju za wcześnie, że wielu potencjalnych wyborców musi się jeszcze długo uczyć znaczenia podstawowych pojęć z elementarza politycznego, by atakując liberałów nie mieć na myśli libertynów. Toteż przedwyborcze spotkania, nie tylko w szerszym gronie, dostarczały wielu materiałów do późniejszych przemyśleń. Szczególnie wtedy, gdy podczas mojego przedwyborczego objazdu odwiedzałem licznych znajomych, a mię dzy nimi także księży prałatów: Józefa Barańskiego w Końskich, Józefa Wójcika w Suchedniowie przyjaciela i opiekuna w stanie wojennym Lecha Wałęsy, Tadeusza Jędrę w Starachowicach i jeszcze paru innych. Oni także nie kryli zatroskania o to, co przyniosą nadchodzące wybory. Myliłby się jednak, kto by myślał, iż z tej kampanii wyborczej, a szczególnie z jej początkowych etapów, wyniosłem wyłącznie negatywne wspomnienia. Broń Boże. Będę długo pamiętał wspaniały przemarsz ulicami Warszawy całej ekipy kandydatów na parlamentarzystów KL-D, którym inaugurowaliśmy naszą kampanię. Słońce świeciło, ludzie stali na chodnikach, jedni dziwując się widowisku znanemu tylko z transmisji z Piątej Alei w Nowym Jorku, inni bijąc brawo i machając rękami. Orkiestra z Ostrowa Wielkopolskiego rżnęła od ucha do ucha, wspaniałe, kuso przybrane girlsy z nogami do samej szyi rytmicznie maszerowały, kręcąc kształtnymi pupami, a w górze latały i ćwierkały ptaszki. Wtedy to otrzymałem od natury pierwszą zapowiedź wyborczego zwycięstwa. Bo oto jeden z ćwierkających ptaszków z koszącego lotu nafajdał mi na klapę garnituru. Pani premierowa Bielecka, maszerująca obok mnie, szybko znalazła papierową serwetkę i już podążała z pomocą, gdy energicznie zaprotestowałem: Stop. Sygnałów szczęśliwego losu nie należy niszczyć. Niech to tak przetrwa aż do zwycięskich wyborów. Po sześciu tygodniach, daleki od zwycięskich nastrojów, sam usuwałem zeschłe łajno, a plama wyżarła przez ptasie wapno została do dzisiaj. Ślad szczęśliwej wróżby zatem pozostał. Zresztą nie tylko ten jeden pamiętam. Szefowa mego sztabu wyborczego” jak ją przekornie nazywałem, Basia Grabowska, zapalona radiestetka, ulegając moim prośbom, często sięgała po wahadełko i z jego ruchów za każdym razem odczytywała, że wygram te wybory. Było to trochę na zasadzie żartu, ale trochę także ku pokrzepieniu serca. Bo wieści nadchodzące z „wrogich” obozów nie nastrajały optymistycznie. Czerwoni szli na swe przedwyborcze zebrania tłumnie, wieś kielecka sygnalizowała, że bliższa jej jest wsiowa pazerność, niż godność i patriotyzm polskiego chłopa. A i u nas czasom słyszało się rzeczy dziwne. Na terenie Kielecczyzny zdarzył się, o ile mi wiadomo, tylko jeden przypadek zerwania mego plakatu wyborczego. Zrobił to demonstracyjnie, publicznie, wierny Piętaszek starachowickiego kandydata... Unii Demokratycznej. Oczywiście Igor to skrzętnie wychwycił, sporządził odpowiednią notatkę, rozesłał odpisy do wszystkich świętych (może z wyjątkiem ONZ) i jak słyszałem Piętaszka po prostu odsunięto od roboty wyborczej, a potem nawet usunięto z partii. Wreszcie nadszedł dzień próby generalnej 19 września. Głosowałem w Starachowicach. Nim poszedłem do urny w obwodzie, którego szefową była Ewa Fornal, postaliśmy trochę z Basią na balkonie jej domu przy ulicy Marszałka Józefa Piłsudskiego. Pod balkonem ku lokalom wyborczym sunęły grupy. W środku tuz partyjny, a wokół wianuszek satelitów. Odżywały stare, „dobre” układy partyjne. Szło tych grup niepokojąco dużo. A my ciągle wierzyliśmy i liczyliśmy na cud, na powtórzenie czerwca 1989 roku. Wieczorem okazało się, że nie tylko na Kielecczyźnie, ale i w całej Polsce było to starcie licznej, doskonale zorganizowanej i wyćwiczonej ciężkozbrojnej jazdy pancernej z nami tatarską ćmą. I ta ciężkozbrojna pancerna jazda pierwszym uderzeniem rozniosła nas na końskich kopytach, nie dobywając nawet mieczy. Komuna i PSL-owska wieś (czy aby naprawdę PSL-owska pomikołajczykowska, a może jednak ciągle ZSL-owska Malinowskiego?) zgarnęły całą pulę. Na terenie Kielecczyzny w walce o senatorskie fotele trójka koalicyjnych zwycięzców (Stefan S.Pastuszka PSL 121 416 głosów; Ryszard Czarny SLD 108 397 i Maria Szyszkowska SLD 92 326) zebrała prawie tyle samo głosów, co dziewięciu pozostałych, niekomunistycznych kandydatów. Ciężko było to pojąć! I nie był to przypadek, lecz jak się okazało prawidłowość. Wystarczyło poczekać dwa lata, aby zobaczyć wyniki Kielecczyzny w wyborach na prezydenta, a taka postawa ludzi z kieleckiego datowała się od początku tego wieku, a może i wcześniej. Wszak już Józef Piłsudski w swoich pamiętnikach pisał z nieukrywanym żalem, że gdy latem 1914 roku patrol ułanów Beliny wjeżdżał do Kielc, huk zatrzaskiwanych okiennic był tu głośniejszy od stukotu końskich kopyt na bruku. Tak czy inaczej senatorami zostali: kolega Pastuszka i towarzysz Czarny. Mnie przypadło siódme miejsce z 49 305 głosami. Nie uważam tego za wynik wstydliwy, szczególnie w tej sytuacji. Oczywiście, gdyby nie nasze błędy organizacyjne, mógłbym zdobyć nieco więcej głosów, nie więcej jednak niż dziesięć tysięcy. Pozwoliłoby mi to jedynie przesunąć się wyżej w tabeli przegranych. Do fotela i tak brakłoby mi jeszcze drugie tyle głosów. Droga do zwycięstwa prowadziła tym razem niestety przez legitymację PZPR. Dla większości elektoratu kieleckiego to było najważniejsze, wbrew temu, co o nim myślałem. Przez różowe okulary jawiła mi się w czasie dziesiątków lat Kielecczyzna patriotyczna i naraz 19 września dostrzegłem ją prawdziwą, w jakże dużym procencie (dla mnie stanowczo za dużym) internacjonalistyczną. Pocieszały ranie jednak pewne małe, ale dla mnie ważne zwycięstwa. Na przykład to, że wygrałem z dużą przewagą wybory w Wąchocku. Cieszy mnie owo zwycięstwo nie tylko dlatego, że Wąchock jest stolicą polskiego humoru, ale przede wszystkim ze względu na bijące tu właśnie serce ponurowskiej walki. Cenię sobie także trzecie miejsce w potężnych Starachowicach i małym Waśniowie, czwarte w Kielcach, Końskich, Skarżysku, Pawłowie i Bodzentynie, piąte w Nowej Słupi. Niestety, obwodów na Kielecczyźnie było siedemdziesiąt osiem. Wybory na Kielecczyźnie zaowocowały dla mnie jeszcze jednym miłym kontaktem. Wśród kontrkandydatów do senatorskiego fotela był także Andrzej Gelberg, naczelny redaktor „Tygodnika Solidarność”. Również i on przegrał, ale na ostatecznej liście był lepszy ode mnie o jedno miejsce i 744 głosy. W czasie któregoś z przypadkowych spotkań zaproponował mi pisanie do „Tygodnika”. Podziękowałem, ale na razie nie mogłem skorzystać z tej propozycji. Miałem jeszcze zbył świeżo w pamięci zarówno pierwszy, jak i drugi okres działania tego periodyku i moje z nim przygody. Ta pierwsza edycja, z 1980/1981 roku, była tyleż ambitna, co dla mnie dość nudna. Trochę jak jej naczelny. Ta druga edycja, po 1989 roku, zgromadziła już innych ludzi. Z pierwszego bowiem garnituru część wyjechała za granicę, a zatem nie mogła się teraz zgłosić do pracy, część zaś na szczęście nieliczna, która podpisała „lojalkę” w SB, nie była mile widziana. Niestety, nowi ludzie zbytnio celebrowali przyjmowanie materiałów z zewnątrz. Niemniej jednak, nim udało im się zupełnie zniechęcić mnie do współpracy, opublikowałem tam kilka dużych artykułów: o Sierowie, dramacie w Owczarni na Lubelszczyźnie, bratobójczych mordach AL, agresywności komuny wobec akowskich tablic i pomników. Gdy wreszcie znudziło mi się parotygodniowe wyczekiwanie na druk, zaprzestałem tej zabawy. Dlatego też ostatnią propozycję przyjąłem bez entuzjazmu, jednak kupiłem egzemplarz, aby zobaczyć jak wygląda ten „TySol” po pięciu latach. Z miłym zaskoczeniem stwierdziłem, że jest to pismo zupełnie nowe i mimo iż związkowe, nie jest aż tak nudne, jak z założenia być powinno. Decyzji jednak na razie żadnej nie podjąłem. Stało się to dopiero po roku. Może komuś wydać się to dziwne, że musiało minąć prawie pół wieku, abym zdecydował się na uporządkowanie swoich stosunków ze Zbigniewom Zielińskim, nazwanym przez nasze narciarskie grono „Miglancem”. Trwający prawie pięćdziesiąt lat kontakt charakteryzował się tym, iż był podtrzymywany w zasadzie całko wicie jednostronnie to on zawsze przejawiał inicjatywę, zapraszał i wykonywał szereg gestów mających świadczyć o naszej rzekomej przyjaźni. Do czasu było to nawet miłe i zabawne, potem jednak stawało się coraz bardziej kłopotliwe. Trudno być ciągle zapraszanym i nie rewanżować się. Z biegiem czasu zaczęły do mnie docierać wiadomości, że Zieliński, ogarnięty nagłą aktywnością kombatanckiego działacza, wynajduje błędy w moich książkach, organizuje za moimi plecami dyskusje, a zapytany wprost wszystkiemu zaprzecza. Ponieważ wypierał się wszystkich swoich podjętych przeciwko mnie działań, nie było możliwości wyjaśnienia w rozmowie czegokolwiek. Miarka się przebrała, gdy dotarło do mnie, iż ów deklarujący ciągle wobec mnie przyjaźń człowiek, poufnie przestrzega przede mną ludzi ze sztabu wyborczego mojej formacji. Gdyby nie fakt, że obaj z panem Zielińskim mamy w sumie około stu czterdziestu lat, sprawę załatwiłbym krótko i po męsku. Tylko czy on by to zrozumiał? Przestałem mu się więc odkłamać. Był wyraźnie zdumiony. Może gdy przeczyta tę książkę zrozumie. Po prostu chcę uporządkować i oczyścić swoje otoczenie. 1994 Posłanie prezydenta Wałęsy na Wykusie jubileusz pięćdziesięciolecia Powstania Warszawskiego współpraca z „Tygodnikiem Solidarność” kolejna przymiarka do Pomnika AK początek spisywania wspomnień 14 stycznia rodzina Marcina powiększyła się o drugie dziecko, tym razem dziewczynkę, której na imię dano Aleksandra. Dla Grażynki oznaczało to spotęgowanie babciowego szaleństwa o kolejne sto procent. Ten rok przebiegi pod znakiem obchodów 50-lecia Powstania Warszawskiego. Nareszcie prawdziwy jubileusz akowski, obchodzony we właściwym terminie. Trzymałem się z boku wszelkich oficjalnych spraw, ale poproszono mnie o prywatne doradztwo ludziom, którzy w kancelarii prezydenta Wałęsy sterowali przygotowaniami. Niezależnie od udzielenia paru drobnych rad, sądzę, że udało mi się zapobiec przynajmniej jednemu dosyć poważnemu konfliktowi. Ale o tym potem. Najpierw bowiem miał miejsce pewien przypadek związany z uroczystościami jubileuszowymi na Wykusie. W 1994 roku przypadała równa, pięćdziesiąta rocznica śmierci „Ponurego”. W tym akurat terminie obecna Rada Starszych środowiska świętokrzyskiego postanowiła zorganizować na Wykusie pogrzeb sprowadzonych z Londynu szczątków majora, a raczej już podpułkownika „Nurta” Eugeniusza Gedymina Kaszyńskiego, zastępcy, a potem następcy „Ponurego”. I tu zaczęła się cała seria zdarzeń wskazujących na brak powagi u ludzi, po których mimo wszystko spodziewałem się elementarnego choćby rozsądku. Na miesiąc przed uroczystością redakcja kieleckiej edycji „Gazety Wyborczej” zwróciła się do mnie z prośbą o napisanie okolicznościowego artykułu o „Nurcie”. Propozycję przyjąłem uważając, że mam do tego prawo jako jedyny, który przez trzydzieści poprzednich lat pisał o zasługach „Ponurego” i „Nurta”, podczas gdy inni albo nie robili tego wcale, albo też pisali źle, bojąc się nawet w trosce o swe kariery publicznie pochlebnie o nich mówić. Artykuł ukazał się tuż przed uroczystością i jak mnie informowano wywołał wśród niektórych członków Rady środowiska stan podenerwowania. Teraz miał nastąpić punkt kulminacyjny. Kilka tygodni wcześniej gościł u mnie na obiedzie jeden z przyjaciół związanych współpracą z Ponurowcami i Nurtowcami. Po obiedzie był umówiony z ministrem Andrzejem Zakrzewskim z Kancelarii prezydenta Wałęsy. Następnie wrócił do mnie na kawę i nadal nie rozmawialiśmy o celu jego wizyty w „Belwederze”, choć domyślałem się, że chodziło o zaproszenie ministra na Wykus. Tego roku, pod presją Janusza Skalskiego, postanowiłem po pięcioletniej przerwie jednak tam pojechać. W końcu przez ćwierć wieku poświęcałem dużo czasu i starań, dzięki którym między innymi uroczystości tam odprawiane nabrały wysokiej rangi. W przeddzień wyjazdu wieczorem zatelefonował do mnie minister Zakrzewski, którego dobrze znałem. Tak jak się domyślałem, został zaproszony na Wykus. Miał zamiar jechać, wystarał się nawet u prezydenta o jego osobiste posłanie skierowane do uczestników uroczystości pogrzebowej, które minister miał odczytać. Niestety, w ostatniej chwili prezydent zlecił mu reprezentowanie głowy państwa w drugim końcu Polski. W tej sytuacji bardzo prosił, abym wziął ten prezydencki adres, zawiózł go na Wykus i wręczył komuś odpowiednio godnemu celem odczytania. Zaproponowałem „Dzika”, minister Zakrzewski to przyjął i nazajutrz zawiozłem posłanie prezydenta do Starachowic. „Dzika” już nie było w domu, bo tego dnia zaczęły się pierwsze uroczystości nurtowskie w Suchedniowie, ale że do mszy na Wykusie, podczas której miało być odczytane posłanie Lecha Wałęsy, została jeszcze pełna doba, oddałem pakiet pani Łucji Świderskiej, żonie „Dzika”, i sprawa dla mnie przestała istnieć. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nazajutrz po południu pojechałem z przyjaciółmi na Wykus, gdzie przeżyłem wielką radość i wzruszenie wywołane spontanicznym i radosnym przywitaniem, z jakim się tam spotkałem ze strony żołnierzy „Ponurego” i „Nurta”. O godzinie 17.00 miała się rozpocząć polowa msza święta, celebrowana przez ordynariusza diecezji radomskiej biskupa Materskiego, w czasie której,. „Dzik” wedle prośby ministra Zakrzewskiego miał odczytać posłanie. Naraz, pięć minut przed rozpoczęciem uroczystości, dostrzegłem samego „Dzika” nerwowo rozglądającego się po polanie. Podszedłem więc i dla świętego spokoju zapytałem, czy pakiet od prezydenta do niego dotarł. - Tak, dotarł - odpowiedział wyraźnie pobladły i zdenerwowany i właśnie szukam cię, aby powiadomić, że posłanie to nie będzie odczytane. Wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. - A dlaczegóż to, jeśli wolno spytać? - Dlatego, że to ty je przywiozłeś. Ponieważ pozwoliłem sobie mieć inne zdanie, powzięto uchwałę, że jeżeli to odczytam, inni członkowie Rady podadzą się do dymisji. I nie mam innego wyjścia, jak tylko podporządkować się, bo bez nich nie podołam tej robocie. Czerwone płatki zawirowały mi przed oczyma, bo przecież posłanie było zaadresowane nie do Rady ani też środowiska, ale do uczestników żałobnej uroczystości „Nurtowskicj”, miało być odczytane nie w prywatnym mieszkaniu któregoś z tych drażliwych pań czy panów, ale na polanie państwowego lasu, a poza tym uważałem, że nie mają oni prawa do podejmowania obrażających prezydenta decyzji bez wiedzy biskupa, jako iż rzecz miała mieć miejsce podczas mszy przez niego celebrowanej. Przekazałem to wszystko „Dzikowi” tonem maże mało spokojnym, ale na inny w tym momencie nie było mnie stać. A msza na polanie obok właśnie się zaczęła. „Dzik” jednak trwał uparcie przy swoim stanowisku. Wyraźnie starał się być lojalny w stosunku do autorów szachującej go uchwały, choć coraz lepiej rozumiał, że dzieje się rzecz niesamowita. Dalsza część tej rozmowy odbywała się już przy udziale pani Łucji i Mieczysława Sokołowskiego, siostrzeńca „Ponurego”, ale nie dane nam było jej dokończyć, bo „Dzika” już odwoływano do odczytania „Modlitwy wiernych”. - Niech pan zostawi to mnie. Ja z nim porozmawiam - powiedziała kochana pani Łucja i pobiegła za zdenerwowanym mężem. Stałem więc z Mieczykiem na brzegu polany, uczestnicząc w odprawianej mszy, wściekły, że już nic się nie da zrobić, że jedyną rzeczą, jaka mi pozostała, jest czekanie. Naraz odezwa) się Mieczyk: - W najbliższy czwartek, 16 czerwca, równo w pięćdziesiątą rocznicę śmierci wuja „Ponurego” ksiądz kapelan Cybula poranną mszę w kaplicy pałacu Radziwiłlowskiego, czyli nowej siedzibie prezydenta, odprawi w intencji Jana Piwnika. Wałęsa to zaakceptował i sam na tej mszy będzie obecny. Zaproszony zostałem na nią jako przedstawiciel rodziny i upoważniono mnie do zaproszenia jeszcze kogoś z najbliższych przyjaciół wuja. Zgłosiłem pana. I po raz któryś z rzędu widzę, że się nie myliłem. Uściskałem Mieczyka serdecznie i w tej samej chwili „Dzik” zaczął odczytywać przez megafony „Modlitwę wiernych”. Długa to była modlitwa, wystawiająca na próbę moją cierpliwość. Po dobrych dziesięciu minutach, gdy już skończył i biskup celebrans widząc odchodzącego „Dzika” podniósł się z krzesła, aby kontynuować mszę, ten naraz z jakąś determinacją wrócił do mikrofonu i powiedział: - A teraz odczytam posłanie do uczestników żałobnego spotkania na polanie wykusowej, skierowane przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Wałęsę. Jakże błogosławiłem w tym momencie panią Łucję. Odczułem olbrzymią ulgę, połączoną z wielkim obrzydzeniem dla małych ludzi, którzy ze słowem „patriotyzm” na ustach swoje prywatne urazy wyżej stawiają od spraw państwowych. Miałem serdecznie dość ich i całej tej naładowanej fałszywą godnością uroczystości. Biedny „Nurt”, pomyślałem sobie, wsiadając do samochodu. Cztery dni później w małej kaplicy pałacu prezydenckiego było nas nie więcej niż dziesięć osób. Czekaliśmy parę minut na gospodarza, bo spotkanie z delegacją zagraniczną zajęło mu więcej czasu niż to było przewidziane. Prezydent jednak nie zgodził się, aby tę mszę odprawić bez niego, choć wiedzieliśmy, że w saloniku recepcyjnym czekają już następni goście. A mimo to zjawił się. W atmosferze skupienia, bez jakiegokolwiek pośpiechu przebiegła msza poświęcona spokojowi duszy mjra Jana Piwnika. Egzemplarz ostatniego wydania Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie z odpowiednią dedykacją znalazł się w prezydenckiej bibliotece. Po kilku dniach zwrócił się do mnie telefonicznie Lucjan Kindlein z Londynu z prośbą, abym napisał dla „Tygodnia Polskiego” duży artykuł wstępny poświęcony pięćdziesiątej rocznicy Powstania Warszawskiego. Rzecz była dla mnie zaszczytna, ale też trudna i wyjątkowo delikatnej natury. Parę dni wcześniej bowiem podano do publicznej wiadomości fakt, że na liście oficjalnych gości prezydenta RP na uroczystości jubileuszowe znaleźli się obok innych także prezydenci Niemiec i Rosji. Wywołało to szereg nieprzychylnych komentarzy w środowiskach kombatanckich, zarówno w kraju, jak i za granicą. Trzeba więc było rzecz sprowadzić z platformy emocji do rozważali w kategorii realiów politycznych. Artykuł Ważne, żeby wygrata Polska ukazał się tuż przed warszawskimi uroczystościami i chyba spełnił życzenia zamawiających. Prezydent Niemiec, Roman Herzog, który przybył do Polski osobiście, także spełnił nasze oczekiwania i z ust jego padło słowo „przepraszam”. Nie zdobył się na nie przedstawiciel prezydenta Rosji, Borysa Jelcyna, i tego też należało się spodziewać. Przecież w kulturze sowieckiej słowo „przepraszam” nie funkcjonuje. To też był jakiś fakt historyczny, który pozbawił nas złudzeń. Nie będę tu próbował streszczać przebiegu uroczystości, wszak ludzie jeszcze je pamiętają. Chcę jedynie zwrócić uwagę na kilka spraw, z którymi się zetknąłem. Na półtora miesiąca przed jubileuszem do kancelarii prezydenta RP wpłynęło z Kalifornii dość zaskakujące pismo..S.H. Profesor Zbigniew Kazimierz Dworak Biziel Dworowiecki, M.D., PH.D., Dr.h.c.” (etc., etc.), nie wiem czy już były, czy też jeszcze aktualny „premier rządu polskiego na uchodźstwie” zwracał się w nim do prezydenta Wałęsy „w sprawie zaproszenia do Warszawy na rocznicę Powstania Warszawskiego ostatniej Głowy Państwa na Emigracji, Prezydenta Sokolnickiego”. Ktoś „kompetentny” w kancelarii przekazał to pismo ministrowi Wachowskiemu, ten zaś równie „kompetentnie” postawił dwie literki „OK” i rzecz skierowana została do realizacji. Zupełny przypadek spowodował, że ktoś, z kim na temat Sokolnickiego dawno temu rozmawiałem, dostał ten pasztet w swoje ręce, chwilowo zatrzymał bieg sprawy i zatelefonował do mnie z pytaniem: - Co się twoim zdaniem stanie, jeżeli na jubileuszowych uroczystościach w Warszawie zjawi się Sokolnicki jako gość prezydenta Wałęsy? - Będzie wielka draka odpowiedziałem. Nie wykluczam nawet demonstracyjnego opuszczenia uroczystości przez oficjalne delegacje emigracyjne, w tym także kombatanckie. I sprawa na szczęście upadła. O ile wiem, Sokolnicki był w Warszawie podczas obchodów jubileuszowych, ale jako osoba całkowicie prywatna. Nie była to jedyna wpadka, która się mogła zdarzyć lub nawet zdarzyła w czasie obchodów pięćdziesięciolecia. Było ich co najmniej kilkadziesiąt. Większość należała do „wypadków przy pracy”, których uniknąć się nie daje na większości podobnych uroczystości. Ale miało też miejsce kilka gaf, wynikających z niekompetencji ludzi, którzy za przygotowania byli odpowiedzialni. Najwięcej z nich związanych było z pogrzebem ś.p. gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego, który odbywał się w czasie tych obchodów. Z enuncjacji prasowej dowiedzieliśmy się, że urna z prochami generała będzie przewieziona na cmentarz zamkniętym samochodem osobowym. Oburzyło to do głębi Wojciecha Ziembińskiego, który również w prasie zaprotestował przeciwko wiezieniu urny „bagażówką” i zażądał (jakże słusznie zresztą) dla generała lawety armatniej. Okazało się, że sprawę można było od ręki załatwić, bo nie było żadnych trudności technicznych, tylko przedtem nikomu do głowy nie przyszło, że Naczelnego Wodza i Komendanta Głównego AK winno się wieźć na lawecie. Druga gafa miała miejsce podczas samego pogrzebu przed katedrą polową Wojska Polskiego, gdzie stał ołtarz polowy z odpowiednią (a raczej nieodpowiednią) dekoracją tematyczną oraz katafalk z urną. Podczas transmitowanej przez TV na całą Polskę mszy, w której bezpośrednio uczestniczyło kilka tysięcy zgromadzonych na placu gości, wysoki dostojnik kościelny wygłaszając homilię i sławiąc zalety zmarłego Generała, podkreślił także olbrzymie znaczenie ustanowionego przez „Bora” Krzyża Armii Krajowej. Tu wskazał (dwukrotnie) na dekorację wiszącą na frontonie katedry. Wszyscy „biegli w Piśmie Świętym”, choć w istocie nieliczni, w tym momencie zamarli. Bo na murze katedry wisiała dziesięciometrowej wielkości makieta komunistycznego Krzyża Powstania Warszawskiego, ustanowionego przez gen. Jaruzelskiego właśnie jako polityczna przeciwwaga akowskiego krzyża z Londynu. Interweniowałem natychmiast jeszcze w czasie mszy świętej we wszystkich dostępnych władzach kościelnych, stołecznych i państwowych. Ale próżne to były wysiłki. Ten symbol niedouczenia (czy tylko?) i niekompetencji wisiał jeszcze pełne trzy doby. Osoby duchowne odprawiające mszę nie muszą znać się na medalach wojskowych, to rzecz oczywista, i nie do nich kieruję ten żal, ale czy takich przygotowań nie weryfikował nikt ze Światowego Związku Żołnierzy AK, ze Związku Powstańców Warszawskich, z Ministerstwa Obrony Narodowej, z Komendy Garnizonu? Po uroczystościach uznałem, że mam się czym podzielić z moimi czytelnikami i kilka wniosków oraz refleksji zawarłem w dość obszernym artykule. Jednak żadna gazeta nie chciała mu poświęcić najmniejszej uwagi. Okazało się naraz, że tuż po zakończeniu tej ważnej uroczystości nikogo już ta sprawa nie obchodzi. Wtedy przypomniałem sobie rozmowę sprzed roku z red. Gelbergiem. Poszedłem więc do „TySolu” i zaproponowałem swój artykuł. A oni przeczytali i wydrukowali. Po kilku dniach do redaktora naczelnego nadszedł list od jednego z wysokich przedstawicieli władz ŚZŻAK nie z merytoryczną polemiką, lecz „radą”, aby z pióra Chlebowskiego raczej nie korzystać. - Skierowałem ten list tam, gdzie należy - powiedział mi redaktor Gelberg. - To znaczy gdzie? - Do kosza. Spodobało mi się to, więc wyraziłem zgodę na stalą współpracę, co przyjęto z zadowoleniem. W chwili, gdy kończę pisać te wspomnienia, trwa ona już ponad trzy lata, ku obopólnemu (mam nadzieję) ukontentowaniu. Zaowocowała kilkoma dużymi artykułami i prawie stu pięćdziesięcioma cotygodniowymi odcinkami pod wspólnym tytułem Moje lektury. Oczywiście rzecz dotyczy książek historycznych, przeważnie akowskich. Ale myliłby się ktoś, kto by przypuszczał, że są to recenzje czy noty wydawnicze. Książka za każdym razem jest pretekstem, punktem wyjścia do jakiegoś problemu. Zupełnie niespodziewanie Lektury o tematyce akowskiej mają szerszy zasięg. Za zgodą moją i redakcji „TS” są one przedrukowywane przez miesięcznik „Biuletyn Informacyjny”, organ Oddziału AK w Detroit, i rozsyłane w tysiącu egzemplarzy po całej kuli ziemskiej. Jeden z istotnych punktów programu obchodów pięćdziesięciolecia Powstania stanowiło wmurowanie aktu erekcyjnego pomnika Armii Krajowej. Stało się to w samo południe w dniu 2 sierpnia 1994 roku. Był to ważny moment w wieloletniej t historii walki o taki pomnik. Pomnik ten raz po raz jawił się byłym żołnierzom AK jako marzenie nieziszczalne. W jakimś sensie próbą zrealizowania tej zapomnianej idei była inicjatywa podjęta przez społeczny komitet budowy pomnika Powstania Warszawskiego w 1980 roku i latach następnych. Sprawa ta wielokrotnie wracała jako temat rozmów na zebraniach naszego społecznego (i nieformalnego) komitetu uczczenia pamięci gen. „Grota” i jego żołnierzy. Dopiero w czerwcu 1989 roku, po zwycięskich wyborach, „słowo mogło się stać ciałem”. Mjr cichociemny Stefan Starba-Bałuk ogłosił na łamach „Gazety Wyborczej” apel o budowę pomnika AK i zaproponował imiennie dwunastoosobowy komitet, który miał się la sprawą zając. Byłem wielce zaszczycony, gdyż i moje nazwisko się tam znalazło. Jednak już pierwsze zebranie w październiku 1989 roku ujawniło liczne rozbieżności w naszym niewielkim gronie. Idea przedstawiona przez inicjatora, aby był to monument godny etosu AK, nie znalazł poparcia większości, która opowiedziała się raczej za czymś bardziej praktycznym w postaci szkoły, domu akowca, biblioteki itp. Po kilku tygodniach spotkaliśmy się ponownie, w gronie już dwukrotnie liczniejszym, z przewagą osób optujących za ideą monumentu. Ponieważ z zebrania na zebranie rosła liczba członków komitetu (w lipcu 1990 było już ponad pięćdziesiąt osób) i nie ze wszystkimi było mi dawniej „po drodze” 19 lipca 1990 roku zrezygnowałem z członkostwa w komitecie. Komitet pracował jeszcze cztery lata organizując konkursy, wiodąc spory, proponując różne bardziej i mniej udane rozwiązania. I naraz przed obchodami 50-lecia Powstania dwaj inżynierowie, byli żołnierze AK, Bogusław Karczewski i Wojciech Świątkowski, nie związani z komitetem mjra Starby, zgłosili projekt odejścia od idei wiązania pomnika AK z Krakowskim Przedmieściem i zamiast różnych proponowanych dotąd form przedstawili wizję wysokiego, metalowego pylonu przed gmachem Sejmu. Pomysł się spodobał i 2 sierpnia 1994, przy udziale tysięcy akowców z całego świata oraz przedstawicieli najwyższych władz państwowych, wmurowano kamień węgielny. Ale oto w miesiąc później prasa podała, że towarzysz senator Henryk Rot (oczywiście z SLD) oraz osiemnastu jego komilitonów-parlamentarzystów złożyło protest przeciwko tej lokalizacji. Wnioskodawca, powołując się zresztą na swoją akowską przynależność, argumentował, że taki pomnik nie może stanąć przed parlamentem, gdyż AK kojarzy się towarzyszowi Rotowi tylko z jedną opcją polityczną. W trzy dni później ukazał się w „Gazecie Wyborczej” mój list do redakcji, w którym podawałem w wątpliwość wiedzę towarzysza Rota na temat AK. Pisałem między innymi: J „Może jeszcze przed 6 laty było o tym dość cicho (właśnie „dzięki” partii p. Rota), ale już dziś powszechnie wiadomo, że w czasie okupacji istniało w naszym kraju Polskie Państwo Podziemne z własnym (na ówczesną miarę) parlamentem i własną armią. Takie widzenie sprawy AK również przez Sejm RP obecnej kadencji znalazło potwierdzenie w odpowiedniej uchwale z 7 lipca 1994 („Kronika sejmowa”, wyd. specjalne sierpień 1994). Armia ta istotnie miała jedną orientację, która nazywała się Polska. Jeśli zaś chodzi o jej barwę polityczną, to tutaj wachlarz możliwości był tak rozwarty, iż mieścili się w nim zwolennicy prawie wszystkich odmian od skrajnej lewicy (oczywiście polskiej, czyli WRN-PPS) do skrajnej prawicy, czyli NÓW, NSZ i ONR. Nawet odłam lewicy „mało polskiej”, czyli PPR także mógł się w niej znaleźć, ale odmówił odcięcia się od pępowiny moskiewskiej. Zresztą fakt, że b. żołnierz AK p. Rot kontynuował swoje wojenne (chyba) przekonania w PZPR potwierdza najlepiej otwartość Armii Krajowej na wszelkie, nawet najdziwniejsze, polityczne gusta.” Sprawa ucichła. Nie wiem, czy przypisywać to sile argumentów zawartych w moim liście, czy też okoliczności, iż poseł Rot zmarł w niedługim czasie, faktem jest jednak, że w dwa lata później w 1996 roku takie właśnie rozwiązanie urbanistyczne okolic Sejmu omawiane już było na płaszczyźnie faktów. Ale wróćmy do jesieni 1994 roku. Jak co roku dzień Wszystkich Świętych spędziliśmy z Grażynką przy grobach rodzinnych Szwajów i Chlebowskich w Grodźcu na Boleradzu. Nazajutrz w Domu Katolickim miałem spotkanie autorskie z grodźczanami. Przez poprzednich trzydzieści lat spotykając się z czytelnikami zjeździłem Polskę wzdłuż i wszerz. Odbyłem ponad dwa tysiące odczytów, ale w Grodźcu byłem w tej roli po raz pierwszy. Biorąc pod uwagę fakt, że wyjechałem stąd przed pięćdziesięciu dwoma laty i nikt prawie mnie już nie pamiętał, zjawiła się na spotkaniu całkiem pokaźna grupa krajan. Z przyjemnością też skonstatowałem, że Grodziec, który kilkanaście lat temu został pozbawiony samodzielności i wchłonięty przez Będzin, dziś, za sprawą nowo powstałego Towarzystwa Przyjaciół Grodźca oraz intensywnie działającego w nim inż. Bolesława Ciepieli, żyje bujnym życiem, w tym także wydawniczym i sprawa jego ponownego usamodzielnienia jest już chyba tylko kwestią czasu... Po przyjeździe do Warszawy, tradycyjnie tak jak przez poprzednie pięćdziesiąt pięć lat między Dniem Zmarłych a Świętami Bożego Narodzenia powinienem się był zająć jakąś grubą lekturą. W dzieciństwie bywała to Trylogia, w stanie wojennym cykl „chrobrowski”. Tym to razem zdecydowałem, że zamiast intensywnego czytania, zajmę się pisaniem. Forsownym i bardzo długim. Co najmniej przez cały przyszły, 1995 rok. Postanowiłem mianowicie spisać moje wspomnienia. Z przerażeniem bowiem zorientowałem się, że wraz ze śmiercią ciotki Merynki w 1979 roku straciłem szansę na dowiedzenie się czegokolwiek o losach co najmniej trzech poprzednich pokoleń rodzinnych ze strony ojca Kołaczyńskich i Chlebowskich. Ona je bowiem znała na pamięć, zaś ojca nigdy to nie interesowało. Po jej śmierci zostały w szufladach setki pożółkłych zdjęć, także dagerotypów, które nic mi nie mówiły. Pomyślałem, że wraz z moim odejściem, moje wnuki nie będą miały od kogo dowiedzieć się o przodkach. Poza tym ze zdumieniem stwierdziłem, że jest na rynku bardzo wiele książek, przeważnie wspomnieniowych, o losach ludzi z czasów wojny, z wszystkich frontów, partyzantek, obozów i zsyłek. Półki księgarskie uginają się pod ciężarem memuarów opowiadających o tragediach ludzkich w czasie pierwszego dziesięciolecia PRL (umownie tak nazywając ten okres), ale brak jest czegoś, co obejmowałoby: połowę II Rzeczypospolitej, wojnę, całe półwiecze komunizmu i początek „nowego”. A że miałem w życiu okazję uczestniczyć w wielu ciekawych sprawach, uznałem, że może to zainteresować nie tylko moich rówieśników, ale także młodzież. No i zacząłem pisać, codziennie, według narzuconej sobie normy. 9 listopada zmarł w Warszawie doc. Zdzisław Witebski „Poraj”. Ta śmierć była dla mnie nie tylko zaskoczeniem. Postawiła na chwilę pod znakiem zapytania możliwość pozostawienia w tych wspomnieniach wszystkiego, co o Witebskim tu napisałem. A pisałem przecież rzeczy niezbyt miłe, bo na inne z mojego punktu widzenia nie zasługiwał. Przeglądając jednak różne wycinki trafiłem na celną moim zdaniem myśl człowieka tej formacji umysłowej, co prof. Aleksander Bardini, który tak oto ją ujął: „My, Polacy, jesteśmy dziwnym narodem, piętnujemy za życia naszych wrogów, przeciwników, cieiniężycieli czy po prostu ludzi, którzy uczynili nam wiele zła za swego życia. Po ich śmierci milkniemy, choć konsekwencje ich postępków odczuwamy nadal. To jest po prostu nienormalne. Należy przebaczać, ale nie można zapomnieć. Argument, że po śmierci nie mogą się bronić, jest po prostu głupi.” Uznałem rozumowanie prof. Bardiniego za słuszne i całą sprawę z panem W kontynuuję, mają nadzieję, że i on, bliski duchowo i kulturowo prof. Bardiniemu, podzieliłby to stanowisko. Tegoroczne Boże Narodzenie wyprawiliśmy dla całej rodziny w Rybienku. W naszym warszawskim mieszkaniu bowiem żadną miarą nie dało się jednocześnie gościć ponad dwudziestu osób naszej najbliższej, poszerzonej o wnuki, rodziny. Niestety, z braku śniegu nie udał się nam planowany kulig, ale za to wspaniale wypadło chóralne kolędowanie, które tak bardzo lubię. Gwoździem programu był kolędowy koncert na dwie „Yamahy” Ani i Kacperka, plus flet Honoratki. Szło im to bardzo sprawnie. Gorzej nieco wypadł solowy występ wokalny Maksia z Dzisiaj w Betlejem, ale on miał dopiero trzy lata! 1995 Spór o Kuronia Propozycje z Komitetu Lecha Wałęsy rozstanie z Unią Wolności znów w Tatrach Dnia 17 lutego zmarł nagle płk Aleksander Tyszkiewicz, przewodniczący Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Na czternaście miesięcy aż do IV Zjazdu p.o. prezesa został dotychczasowy wiceprezes kpt. Stanisław Karolkiewicz. Rysowała się nadzieja, że teraz, przy nieobecności we władzach Tyszkiewicza i Witebskiego, atmosfera będzie mniej konfliktogenna. Właściwie cały ten rok został zdominowany przez zapowiedziane na jesień wybory prezydenckie, a dla nas, także przez kandydata Unii Jacka Kuronia. Oboje z Grażynką byliśmy już od dłuższego czasu umiejscowieni w kole Ochota dawnej Unii Demokratycznej, a po połączeniu z KL-D Unii Wolności. Wybrano mnie do Warszawskiej Rady Regionalnej UW.I właściwie ucieszył mnie nie tyle sam fakt wyboru, ile to, że na siedemdziesięciu kandydatów i sto sześćdziesiąt trzy oddane na nich ważne głosy, zająłem drugą pozycję (sto trzydzieści dziewięć głosów). Na dalszych miejscach uplasowało się wielu znaczących działaczy o nazwiskach „ogólno polskich”. Kandydatura prezydencka Jacka Kuronia z listy Unii była dla mnie sprawą szczególnie trudną z wielu względów, ale przede wszystkim przez fakt, że od kilkunastu lat należał do grona osób darzonych szczególną estymą przez Elę i Tomka. Ponadto będąc przed półwieczem mocno związany z harcerstwem, także i później, choć trzymałem się z dala od tej organizacji, nie stałem się obojętny na to, co się w niej działo. A działo się i to z aktywnym udziałem Jacka Kuronia bardzo źle, szczególnie gdy chodziło o poczynania walterowców. I to jest fakt niezbity. Jest jednak również faktem, że przez następnych trzydzieści lat Jacek Kuroń z upodobaniem wprost masochistycznym odprawiał ciągłą, bardzo ciężką pokutę za popełnione grzechy. Liczne procesy sądowe, wielokrotne więzienie, maltretowanie jego i całej rodziny, nie potrafiły złamać w nim chęci stałego przeciwstawiania się dyktaturze totalitarnej, czemu wielokrotnie dawał wyraz. Każdy prawdziwy chrześcijanin ma obowiązek dostrzec, że pokuta czyniona przez Kuronia z wielkim naddatkiem przewyższyła jego winę. Dlatego moim zdaniem Kuroń, jak nikt inny, miał moralne prawo ubiegać się o fotel prezydenta. A mimo to od początku uważałem, że jego kandydowanie właśnie z listy Unii jest nie szczęściem i dla niego, i dla niej. Podkreślam raz jeszcze niepokoiła mnie nie jego kandydatura, bo za nią agitowałbym z całych sił, lecz jej połączenie z Unią. Ta partia i tak miała dość wrogów, nawet bez Kuronia. Teraz jeszcze po zajęciu miejsca Mazowieckiego przez Balcerowicza powstała mieszanka skrajnie wybuchowa. Trzy nazwiska: Balcerowicz-Geremek-Kuroń, z paru względów stały się dla wielu ludzi z elektoratu już nie tylko prawicowego, lecz nawet centrowego nie do przełknięcia. To nie jest zarzut, bo każdy z tych ludzi już od dawna ze swą przeszłością nie ma nic wspólnego, zaś swoim późniejszym postępowaniem zdobył uznanie i szacunek. Ale prawdą też jest, że ci trzej szanowani i przyzwoici ludzie, działając wspólnie, wywoływali niepokój, a nawet niechęć sporej liczby osób z dotychczasowego elektoratu Unii i Kuronia, czego ci dali dowód przy urnie. Dlaczego tak się dzieje? Dlatego, że my wbrew pozorom nie jesteśmy społeczeństwem tolerancyjnym, przebaczającym, uznającym wyższość logicznych racji nad prymitywnymi czasem odczuciami, zapalczywością i zapiekłością. Jesteśmy prawie wszyscy ochrzczeni, ale czy rzeczywiście jesteśmy chrześcijanami? Mając to wszystko na uwadze, a tę naszą przywarę narodową w szczególności, uważałem, że mariaż Unii z Kuroniem był zgubny dla obu stron. Mimo to, tak jak nakazywała „dyscyplina partyjna”, zbierałem podpisy na liście Kuronia i nie przyłączyłem się antykuroniowej nagonki instruktorów harcerskich. Przykre to, co teraz napiszę, bo zawsze uważałem i ciągle uważam, że instruktorzy harcerscy, szczególnie ci starej daty, z prawdziwego zdarzenia a nie komunistycznego naboru, są jednak ciągle lepszą cząstką społeczeństwa. A jednak to właśnie oni w swoim „Liście otwartym” uznali Kuronia (i tylko Kuronia) za człowieka niegodnego kandydowania na prezydencki fotel. Zwrócono się do mnie na czerwcowym zjeździe Ponuraków na Wykusie z propozycją podpisania tego listu. Przeczytałem go z uwagą i podpisu odmówiłem. - Dlaczego? Przecież fakty tam zawarte były prawdziwe i podpisało się pod nimi „stu sprawiedliwych”. - Tak, ale według mnie wnioski były okrutne i fałszywe. Brakło w nich miłosierdzia chrześcijańskiego. A ja składałem przyrzeczenie zaczynające się od słów: „Mam szczerą wolę służyć Bogu i Polsce...” Przypomnę w układzie alfabetycznym imienną listę tych, którzy stanęli do wyborów w dniu 5 listopada: Leszek Bubel, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Janusz Korwin-Mikke, Tadeusz Koźluk, Jacek Kuroń, Aleksander Kwaśniewski, Andrzej Lepper, Jan Olszewski, Waldemar Pawlak, Jan Pietrzak, Lech Piotrowicz, Lech Wałęsa, Tadeusz Zieliński. Pokazano ich nam aż za dokładnie w długich telewizyjnych prezentacjach. Pytam, dlaczego instruktorzy harcerscy Obywatele III Rzeczypospolitej Polskiej dopatrzyli się tylko w przeszłości i teraźniejszości Kuronia pewnych niegodziwości czy ułomności moralnych, względnie charakterologicznych, dyskwalifikujących go w sposób szczególny, zaś wszystkich innych z tego pokaźnego grona uznali za godnych Belwederu? Mieliśmy więc temat do rozważań przez całe lato. Aby nie zwariować zupełnie, wynieśliśmy się Grażynką na pełne trzy letnie miesiące do Rybienka. Przez cały sierpień siedziała tam z nami Ela Wojciechowska z Łańcuta, wpadali często Krysia i Janusz Wasilewscy, odwiedzali przyjaciele i znajomi: Baliszewscy, Maciągowie, Kunertowie, Rembiszewscy. Oczywiście w rozmowach królował jeden temat wybory. Wszyscy byli dobrej myśli komuna przecież chyba nie może wygrać, ale tak jak przypuszczałem, notowania Kuronia wcale nie były takie rewelacyjne, Wałęsa niebezpiecznie opóźniał swój start, Hanna Gronkiewicz-Waltz oraz prof. Zieliński nie zyskali mej sympatii zbytnią elastycznością w stosunku do poprzednich zobowiązań, a ja ciągle miałem przed oczyma karne kohorty partyjne elektoratu komunistycznego, stojące przed dwoma laty w kolejce do urn. Z niepokojem obserwowaliśmy wysoką i ciągle wzrastającą pozycję Kwaśniewskiego. Właściwie osobiście nic przeciwko niemu nie miałem, prócz tego, że nosił czerwoną podszewkę. Gdyby nie to, pod wielu względami był lepszy od Wałęsy. Ale świadomość, że Kwaśniewski koń trojański bolszewickiej lewicy podstępnie utoruje drogę kolejnym Jaskierniom, Sekułom, Oleksym i dziesiątkom im podobnych arogantów, którzy obsadzają nawet te niewielkie obszary władzy, wolne jeszcze od komunistycznych wpływów, była nie do pomyślenia. Najlepszym wyjściem byłoby, gdyby wybory wygrał kandydat będący połączeniem Kwaśniewskiego bez czerwonej podszewki z legendą Wałęsy. Ale to były życzenia ze świata bajek. W październiku kampania wyborcza była już w pełni. Kwaśniewski, wyniesiony uprzednio na wysoką pozycję, spowolnił teraz tempo rozszerzania swojej popularności. Wałęsa gonił go w tempie sprinterskim. Gronkiewicz-Waltz, po szybkim wzroście szans, leciała teraz w dół jeszcze szybciej, a Kuroń niestety, nie miał już żadnej nadziei, że uda mu się przeszkodzić walce dwóch pierwszych. Widzieli to wszyscy; nie jest dla mnie do pomyślenia, aby nie widział tego człowiek tak inteligentny jak Kuroń. To, że ciągle jeszcze głosił swoje wejście do finałowej rozgrywki, było nie tylko jego dobrym prawem, ale wręcz obowiązkiem. Ale on się w tej walce zacietrzewiał i co gorsze zaczął tracić klasę. Do objawów tego zaliczam jego końcowe hasło: „Wybór miedzy Kwaśniewskim a Wałęsą nie jest żadnym wyborem”. Tak mógł krzyczeć tylko Kuroń do żywego dotknięty niesprawiedliwymi pomówieniami doznanymi od Wałęsy w przeszłości. Nie wolno jednak było za żadną cenę przyjąć tego hasła za swoje człowiekowi, który już wtedy musiał wiedzieć to, o czym wiedziało dziewięćdziesiąt procent wyborców, że za miesiąc jego partia Unia Wolności musi pójść do jednego z finalistów (wiadomo zresztą którego) i złożyć deklarację poparcia. Rzucenie zaś takiego hasła było delikatnie rzecz ujmując zaminowaniem drogi Balcerowicza do Wałęsy. Oczywiście za to, co się stało, winie nie tylko Kuronia, ale przede wszystkim kierowników mojej (jeszcze wtedy) partii. To wszystko zdecydowało, że postanowiłem uwolnić się od uczestniczenia w walce o trzecie czy czwarte miejsce, podczas gdy zagrożone było miejsce pierwsze. A tylko ono się w tym momencie liczyło. Wtedy to, z okolic pałacu prezydenckiego otrzymałem wiadomość, że tworzy się wokół Lecha Wałęsy jego komitet wyborczy z ludzi o zacnych nazwiskach, niezależnie od istniejącego sztabu wyborczego posła Gwiżdża. Zaproponowano mi funkcję rzecznika prasowego. Akurat te sprawy nie były mi obce, miałem za sobą czterdzieści lat pracy dziennikarskiej i pewną praktykę i w radiu, i w telewizji. Uważałem jednak, że przed podjęciem decyzji w tej sprawie muszę się porozumieć z kierownictwem Unii. Tego samego dnia rozmawiałem z Bronisławom Komorowskim, członkiem prezydium Rady Unii, powiadamiając go o propozycji i prosząc o to, abym za kilka dni, po rozmowie z min. Zakrzewskim z kancelarii prezydenta, mógł mieć szybkie dojście do prof Balcerowicza. Komorowski obiecał mi to. Po czterech dniach spotkanie z Zakrzewskim doszło do skutku i w czasie naszej rozmowy dowiedziałem się nieco więcej o Komitecie oraz o mych przyszłych zadaniach. Nazajutrz poprosiłem więc Komorowskiego o kontakt z Balcerowiczem. Wieczorem tego samego dnia pan Bronisław powiedział mi, że prof. Balcerowicz został poinformowany o sprawie, z którą chciałbym przyjść do niego, wziął mój numer telefonu i obiecał, że nawiąże ze mną kontakt. Czekałem dobę. Bez skutku. A raczej ze skutkiem odwrotnym. Odezwał się mianowicie min. Zakrzewski, któremu pan Balcerowicz przekazał telefonicznie wiadomość, iż wobec powtarzających się podobnych działań (casus Labudy, Rokity), nie chciałby zostać postawiony wobec konieczności sięgania do statutowych działań dyscyplinarnych. Uznałem to za działanie nielojalne i 26 października wystąpiłem z Unii, powiadamiając o tym krótkim pismem zarówno prezeskę mego koła, jak i Radę Regionu. I tak zakończyła się moja pięcioletnia miłość z Unią. Sprawa utworzenia Komitetu Wałęsy wlokła się jeszcze jakiś czas, aż w niedzielę poprzedzającą pierwszą turę wyborów zatelefonował do mnie Jerzy Stępień, senator poprzedniej kadencji, zapraszając mnie do wejścia w skład tego gremium. Podziękowałem, ale nie przyjąłem. Interesowała mnie wyłącznie funkcja rzecznika, bo o tym miałem jakie takie pojęcie, a poza tym rzecz była aktualna miesiąc wcześniej, gdy jeszcze zostało trochę czasu na podjęcie sensownej pracy. Wchodzenie zaś do Komitetu tylko po to, aby moje nazwisko znalazło się w gronie innych szacownych nazwisk, uważałem za zbędne. W sumie, o ile wiem, Komitet ten chyba w ogóle nie zaczął działalności. Byłem przekonany, że to moje niespełnione rzecznikostwo prasowe pozostanie sprawą wiadomą jedynie kilku osobom, gdy zupełnie dla mnie niespodziewanie wyczytałem wzmiankę o tym w opowiadanej przez Jerzego Gwiżdżą książce Ostatnie dni pierwszej prezydentury Lecha Wałęsy, czyli kulisy kampanii wyborczej (BGW, Warszawa 1996, str. 72). Podobną propozycję, jeszcze w połowie września, otrzymałem od sztabu wyborczego Hanny Gronkiewicz-Waltz. Znajomy, który pełnił w nim wysoką funkcję, zaproponował mi, powołując się na prośbę pani Waltz, honorową pozycję. Wobec tego, że nie żywiłem zbytniej sympatii ani do tej pani. ani do jej linii programowej, odmówiłem z podziękowaniem, dodając, że moim zdaniem tak dobrego prezesa NBP szkoda na prezydenta. Wszystko to odbywało się w czasie normalnych zajęć i normalnych kontaktów „międzyludzkich”. 20 września Tomek wydał w nowej siedzibie swej firmy przyjęcie z okazji piątej rocznicy jej powstania. Wśród prawie trzystu gości, w tym wielu przedstawicieli dużych firm komputerowych, znaleźli się także producenci z Niemiec, Tajwanu, Austrii i USA. Gościem honorowym zaś był Jacek Kuroń, który wygłosił bardzo pochlebne dla Tomka przemówienie. Miałem mieszane uczucia, rozmawiając potem z nim i jego miłą żoną, że nie mogę bez zastrzeżeń odwzajemnić jego ciepłych uczuć okazywanych Tomkowi. 5 i 19 listopada odbyły się wybory prezydenckie. Nie będę o nich pisał, bo żywo jeszcze stoją i długo stać będą Polakom w pamięci. Wałęsa przegrał je na własne życzenie. Przegrywanie jest rzeczą ludzką. Przegrywanie zaś z klasą przywilejem tylko wybranych. Ale także wygrywając, trzeba umieć się znaleźć. W bożonarodzeniowym numerze „Życia Warszawy” znalazłem opis „smacznej” scenki. Rzecz działa się 23 grudnia, w dniu zaprzysiężenia Aleksandra Kwaśniewskiego, odejścia Wałęsy i jego prezydenckich ministrów. Przedstawicielka telewizji w kuluarach parlamentu zaproponowała towarzyszem Borowskiemu i Millerowi udział w programie publicystycznym z Władysławem Bartoszewskim. - A kto to jest ten Bartoszewski? - pyta jeden z jej rozmówców. - Minister Spraw Zagranicznych za prezydentury Lecha Wałęsy - odpowiada dziennikarka. - A kto to jest Lech Wałęsa? - zapytuje niewinnie drugi. Nie ma co. Udali się panu Aleksandrowi Kwaśniewskiemu jego gwardziści. Sekuła, Jaskiernia, Borowski, Miller, Oleksy! Jak na farsz do wypchania konia trojańskiego to wcale niezła mieszanka. Za trzy tygodnie towarzysz Miller z miedzianym czołem będzie ubolewał nad losem tego NN, że chce wracać do stoczni gdańskiej, wtedy, kiedy on może wystąpić do premiera o emeryturę specjalną, a dobry Polak i premier na pewno tę emeryturę przyzna. Oj, źle się bawią prześmiewcy i szydercy w kraju, w którym jeszcze nie wymarło pokolenie ludzi pamiętających płonące komitety. Mieliśmy tak dość tego powyborczego kaca, tej zatęchłej atmosfery warszawskiej, że na święta i Nowy Rok uciekliśmy z Grażynką w Tatry. Pojechali też Wasilewscy i ukryliśmy się w ZAIKS-owskiej „Halamie”. Zabraliśmy pełną torbę kryminałów, do których latami nie zaglądałem, rozkoszowaliśmy się śniadankiem przynoszonym do łóżka, wspaniałymi deserkami w południe i wieczorem, padającym bez przerwy śniegiem. W Wigilię zerwałem przed północą moje dziewczyny (żonę i jej ukochaną siostrę) i nie bacząc na szalejącą zamieć pojechaliśmy na Pasterkę na Olczę, do wspaniałego, olbrzymiego, nowego kościoła. To duże przeżycie. Był to pierwszy mój wyjazd w Tatry od pięciu lat i mimo pesymistycznych prognoz lekarskich czułem się tam świetnie. Gorzej było z powrotem, na zupełnie nie odśnieżonej (szczególnie w Krakowskiem) szosie. Ale przecież siedemnaście lat temu jechałem z Zakopanego w znacznie gorszych warunkach. 1996 Krzyż Zasługi z Mieczami od ZHP operacja lato w Rybienku próby pogodzenia z ŚZŻAK nowojorska nagroda Jurzykowskiego zawirowania wokół „Rewizji nadzwyczajnej” 20 stycznia na rocznicowym spotkaniu harcerzy Kręgu Prochownia Stowarzyszenia Szarych Szeregów z okazji sto trzydziestej trzeciej rocznicy wybuchu Powstania Styczniowego, przewodniczący Związku Harcerstwa Polskiego, druh hm. Stefan Mirowski, wręczył mi Srebrny Krzyż Zasługi dla ZHP z Rozetą i Mieczami. Bardzo mnie wzruszył ten symboliczny gest po pól wieku, tym bardziej że był to pierwszy akt dekoracji tym odznaczeniem od momentu powrotu, po trwającej czterdzieści pięć lat przerwie, ZHP do WOSM (World Organization of the Scout Movement) czyli do światowego skautingu. Przy tej okazji dowiedziałem się, że po raz kolejny odmówił przyjęcia tego odznaczenia hm. Stanisław Broniewski „Orsza” od paru lat związany z „konkurencyjnym” ZHR-em. Uzasadnił odmowę tym, że medalu od takiego harcerstwa nie przyjmie. Mówił mi o tym, na pól roku przed swoją śmiercią, w Oslo przewodniczący ZHP dh Stanisław Mirowski, rówieśnik „Orszy”, jego serdeczny druh z Szarych Szeregów. Mówiąc to, miał łzy w oczach. Muszę przyznać, że bardzo mnie zaskoczyła zarówno sama decyzja, jak też jej uzasadnienie. Stanisława Broniewskiego przed prawie siedmiu laty rekomendowałem na przewodniczącego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Pracowaliśmy przy kolejnych premierach: Mazowieckim, Bieleckim, Olszewskim i Suchockiej. Potem ja odszedłem, on zaś został i ku memu zdziwieniu bez oporów prezesował Radzie przy kolejnych premierach: Pawlaku, Oleksym i Cimoszewiczu. Skąd więc teraz nagle taka wrażliwość na kontakt z ZHP i to w chwili, gdy wrócił on na łono światowego skautingu? Pewnego lutowego dnia, nie ukrywając zdumienia, przyjąłem telefon od mjra Stanisława Karolkiewicza, p.o. prezesa ZG ŚZŻAK, z propozycją wyjazdu w marcu do Mińska w składzie delegacji naszych historyków na polsko-białoruską sesję dotyczącą spraw akowskich. Miało jechać dwóch historyków z Wojskowego Instytutu Historycznego i ja jako trzeci, reprezentujący ŚZŻAK. Podziękowałem i odmówiłem. Bo jakże mogłem przyjąć taką propozycję, jeżeli moje stosunki z Zarządem Głównym, napięte od paru lat, nie doczekały się dotąd prostego, kulturalnego zakończenia? Nie kryję jednak, że obecność na sesji w Mińsku mnie interesowała, postanowiłem więc tam jechać jako wolny strzelec. Napisałem nawet list w tej sprawie do pana Marka Gołkowskiego, pierwszego sekretarza naszej ambasady na Białorusi. Niestety, konieczność szybkiego poddania się przeze mnie operacji przekreśliła te zamiary. Po wyjściu ze szpitala zaczęli mnie z zadziwiającą częstotliwością odwiedzać przyjaciele: Jurek Wilgat, Tadeusz Michalski i Janek Kreusch. Wszyscy zadawali mi, prócz pytań o zdrowie, Jeszcze jedno pytanie: jeżeli Zarząd Główny zaprosi mnie jako gościa na IV Zjazd ŚZŻAK, czy przyjmę to zaproszenie? Odpowiadałem niezmiennie: niech Zarząd Główny wykaże wreszcie elementarną odwagę, zaryzykuje i zaprosi, to zobaczy. Śmiać mi się chciało, że ten demokratyczny Związek nawet w takim drobiazgu nie potrafił się uwolnić od nawyków żywcem wziętych z przebrzydłego realnego socjalizmu, od którego się tam wszyscy ze wstrętem odwracali. Podobne podchody przecież były przed trzynastu laty z przyznaniem mi przez „PAX” nagrody specjalnej za Wachlarz. Nie chciałem od razu powiedzieć „nie”, bo ceniłem sobie inicjatywy mjra Karolkiewicza, którego mimo paru sporów w przeszłości lubiłem, zaś powiedzieć „tak” i zaproszenia przyjąć nie mogłem z wielu przyczyn, choćby i tej, że nadal słowo „przepraszam” nie padło. Nie chodziło mi już nawet o samo słowo „przepraszam”, ale o szczere i odważne męskie stanowisko wobec insynuacji, jakie przed siedmiu laty padały pod moim adresem ze strony poprzedników obecnych prezesów. Bez takiego zadośćuczynienia z tamtej strony nie mogłem zjawić się na zjeździe. Nie mogłem się tam pojawić także dlatego, że w oficjalnych, przygotowanych na zjazd dokumentach, zarówno w sprawozdaniu ZG, jak i Rady Naczelnej (które otrzymałem od przyjaciół jeszcze przed ich rozesłaniem), trzykrotnie figurowało stwierdzenie, że „Chlebowski szkaluje Związek”. W takiej sytuacji decydując się na skorzystanie z zaproszenia, musiałbym, zabierając głos jako gość, zacząć od sprezentowania zjazdowi trzytomowego Słownika języka polskiego. I jednocześnie życzyć nowo wybranym władzom, by często doń zaglądały, ponieważ mogą tam wyczytać, jaka jest różnica pomiędzy „szkalowaniem” i „kłamaniem”, co mi się zarzuca, a prawdą, którą rzeczywiście upowszechniam, choć wiem, że jest dla wielu aktywistów niewygodna i bolesna. Nie wiem jak długo jeszcze trwałaby ta kołomyjka, gdyby nie zakończył jej zresztą z wątpliwą kulturą pan Jerzy Lipka, dotychczasowy wiceprezes Rady Naczelnej, a po zjeździe jej prezes (jednomyślnie wybrany!). Nie znam pana Lipki, nie wiem kto zacz, ale niezależnie od wszystkiego wdzięczny mu nawet jestem, że ten węzeł gordyjski wreszcie po męsku przeciął. Mianowicie zdenerwował się i w czasie kolejnego głosowania na ten temat, pełnego hamletowskiego jąkania, powiedział: „Jeżeli Chlebowskiego zaprosicie na salę, to ja z tej sali wyjdę”. I to przeważyło wreszcie szalę. Jako gość zaproszony nie zostałem, próbowano jeszcze ratować rzecz przesyłając mi zaproszenie prasowe, ale od czterdziestu pięciu lat posiadam legitymację dziennikarską, więc na każde zgromadzenie, które nie jest tajne lub zamknięte, mogę wejść bez oproszenia. O przebiegu zjazdu który znam, mimo iż na nim nie byłem mam wieści raczej optymistyczne. Przede wszystkim dokonano istotnych zmian kadrowych zarówno w Zarządzie Głównym, jak i Radzie Naczelnej. Obie te instancje wolne są już dziś w zasadzie od działaczy z obciążeniami wynikającymi ze ZBoWiD-owskiej ongiś aktywności. To ważne, choć dla prawdy obiektywnej trzeba tu dodać, że jest w tym więcej zasługi zegara biologicznego niż delegatów na kolejne zjazdy. Dla porządku trzeba też zanotować, że w nowo wybranych władzach nadal istnieje pewna grupka ludzi (o składzie nieco obecnie zmienionym), którzy nie są wolni od ciągot medalowo-awansowych, nawet pochodzących ze źródeł wątpliwych. Myślę o „kawalerach” od Sokolnickiego. Choć to w zasadzie sprawa błaha, wydaje mi się, że od ludzi na tym szczeblu władzy związkowej wymagać się powinno nie tyle milczenia wobec tego fałszywego awansu, co aktywnego ustosunkowania się do niego. Cieszy mnie wybór na jednego z wiceprezesów ZG Tadeusza Michalskiego (nie tylko dlatego, że od lat jest moim przyjacielem), choć Bóg mi świadkiem nie wiem, jak on sprosta połączy tę funkcję z prezesostwem Okręgu Łódzkiego. Dobrze, że do Rady Naczelnej weszli nowi, autentyczni w akowskim wojowaniu ludzie: posłanka Maria Dmochowska, Jerzy Śląski, Ryszard Reiff. W Radzie Naczelnej doszło do dość istotnych zmian na samej górze. Prezes gen. Bogdan Zieliński po skończeniu dziewięćdziesięciu lat przeszedł do loży honorowej. Sądzę, że teraz w Radzie Naczelnej łatwiej będzie znaleźć rozwiązanie żenującego problemu, w który zarówno Rada, jak i Związek są uwikłane, a dotyczącego sporu co do istnienia 106 DE Gdyby jeszcze wraz z gen. Zielińskim w loży honorowej zasiadł także jego zastępca, pan Lipka, to Śląski, Reiff czy ktoś ich pokroju na stanowisku prezesa mógłby w krótkim czasie zakończyć sprawę 106 DP i uczynić współdziałanie z Zarządem Głównym bardziej owocnym. Tymczasem prezesem Rady wybrano pana Lipkę... Przygotowania do zjazdu i jego przebieg wykazały, że nie tylko w sprawach personalnych moje „kłamstwa” i „szkalowania” Związku zostały skwapliwie wzięte pod uwagę. Wyraźnie ociepliły się też (wreszcie!) stosunki pomiędzy akowską Warszawą i akowskim Londynem, przed czterema laty w sposób wyjątkowo arogancki zamrożone przez Warszawę. Delegacja londyńska była na zjeździe podejmowana nadzwyczaj sympatycznie. W każdej jednak radości musi być jakiś cień smutku. Bo właśnie w tym samym czasie to samo fetujące londyńczyków grono delegatów wybrało do Rady Naczelnej Jana Basika z Montrealu, człowieka, który rozbił tamtejszy Oddział londyńskiego Koła. Mam nadzieję, że stało się to wyłącznie przez roztargnienie, ho w przeciwnym razie niezależnie od zgodności ze statutem byłaby to sytuacja alogiczna, amoralna i stawiająca ŚZŻAK wobec ludzi znad Tamizy w pozycji co najmniej dwuznacznej. W takiej samej dwuznacznej sytuacji ustawił się nowo powstający przed sześciu łaty Związek, dodając do swojej nazwy słowo „światowy”. Przez cały kilkuletni okres „szkalowałem” ŚZZAK wypominając mu ów błąd. l naraz w ostatnim „Biuletynie” przedzjazdowym przeczytałem wypowiedź wiceprzewodniczącego Lipki, w której tenże stwierdził, że jednak to „uświatowienie” Związku było niesłuszne. Eureka! Pan Lipka wszakże swoją wypowiedź tak pokrętnie uzasadnił, że nie trzymało się to zupełnie kupy. Przez pięć poprzednich lat walczyliśmy o Kotwicę, przed którą ŚZŻAK niby się nie wzbraniał ale ją aż do przesady szanował. I naraz od czasu przygotowań przedzjazdowych umieścił ją na stałe na okładce swego „Biuletynu”. Brawo. Odebrano mi pretekst do „kłamania”. W jednej (?) tylko sprawie zjazd posunął stanowczo za daleko swoją krótkowzroczność i zupełny brak przyzwoitości. W sprawie daty 14 lutego 1942 roku, kiedy to według ideologów ówczesnego ZG ŚZŻAK „powstała Armia Krajowa”, zachowano całkowite milczenie. A była to w rzeczywistości największa dywersja, jakiej się dopuszczono od wewnątrz wobec tej Armii. I tego zmilczeć się nie da. Na parę tygodni przed zjazdem w telewizyjnej „Dwójce”, w bardzo popularnym quizie „1/10” oglądanym w bardzo dobrym, przeddziennikowym czasie, padło pytanie: „Kiedy powstała Armia Krajowa? „Odpowiedź brzmiała: „w lutym 1942 roku”, co prowadzący red. Tadeusz Sznuk skomentował: „Tak jest, dokładnie czternastego lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku.” Nazajutrz rozmawiałem na ten temat z przyjacielem ustawionym bardzo wysoko w ŚZŻAK-owskiej hierarchii. Okazało się, że on także oglądał ten program, więc wybuchnął: „Wiesz, jak to usłyszałem, to mnie taka cholera cisnęła, że chciałem natychmiast zatelefonować do telewizji i tak ich oraz tego Sznuka opieprzyć, żeby na lata popamiętali. Ale nie miałem numeru telefonu.” Całe szczęście, bo lubię go, a takim telefonem setnie by się wygłupił. Trzeba było raczej zatelefonować do prezesa ZG ŚZŻAK. Nie szkodzi, że kukułki, które podrzuciły to jajo, już nie żyją. Co prawda jeszcze bardzo niedawno azjatyccy barbarzyńcy za znacznie mniejsze przewinienia sięgali w represjach aż za grób i usuwali truchła sprawców spod kremlowskiego muru, ale ja się tego nie domagam. Nie ustanę jednak w walce o przywrócenie daty prawdziwej. I choćby nie wiem jak ważni kreatorzy prawd zarzucali mi „kłam” i „szkalowanie”, nie spocznę, póki nie skłonię ŚZŻAK-u, by z takim samym zapałem, jak kiedyś propagował datę 14 lutego 1942 roku, zaczął wymazywać ją z pamięci narodowej i zastępował datą właściwą 27 września 1939 roku. Można to wprawdzie zlecić następnemu zjazdowi, ale obawiam się, że za trzy lata na pomieszczenie jego delegatów wystarczy już tylko mały pokój bridżowy. Czy aby nie o to chodzi? Bardzo mnie ucieszył fakt ustanowienia tytułu Honorowego Członka ŚZŻAK, mniej niektórzy kandydaci, a już zupełnie mi się nie spodobało uzasadnienie tego faktu (dane z „Biuletynu”). To bardzo dobrze, że tytuł ten otrzymali: pani Olga Krzyżanowska, pan Karol Zwierzchowski i piątka ludzi w historii AK niezmiernie ważnych: Tadeusz Zenczykowski, Jan Nowak-Jeziorański, Władysław Bartoszewski, Aleksander Gieysztor i Józef Garliński. Ogromnie się zdziwiłem, że przy jednym tylko z nich (prof. Gieysztorze) znalazłem w uzasadnieniu słowo: „żołnierz AK”. Przy reszcie jego brak, czyli co „cywilbanda”? Nie jestem natomiast przekonany, czy komendant Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej i dyrektor jednej z cementowni na Śląsku powinni byli otrzymać ten honorowy tytuł. Nie kwestionuję zasług kandydatów, ale czy dla takich przyjaciół Związku nie powinno się ustanowić na przykład „Medalu za Zasługi dla ŚZŻAK”? O nabrzmiałym konflikcie z Fundacją T.Z. Knoblów nadal na zjeździe milczano. Oceniam to jako milczenie nie mające nic wspólnego z odwagą cywilną. Brzydka to cecha w związku kombatantów. A przecież wystarczy jedno słowo... Zaraz po zjeździe ŚZŻAK przyszło mi przeżyć bardzo sympatyczny epizod. Mianowicie na rynku księgarskim po Skrobouńe i Polsce walczącej ukazała się kolejna książka Jerzego Śląskiego. Nosiła tytuł Żołnierze wyklęci i poświęcona była powojennej partyzantce przeważnie akowskiego i winowskiego podziemia, której uczestnicy nie czuli się zwolnieni z konspiracyjnej przysięgi i działali dalej, choć szansę ich walki były już żadne. Jerzy miał tu wiele do powiedzenia, bo sam wyszedł z lasu dopiero w 1947 roku, a poza tym, jako naczelny redaktor „WTK”, przez całą dekadę lat sześćdziesiątych nagromadził wiele nadsyłanych do redakcji materiałów wspomnieniowych od uczestników powojennego podziemia. Wtedy ukazać się nie mogły, zaowocowały więc teraz. Książka była doskonale napisana i skomponowana, nic więc dziwnego, że wydawca oficyna „Rytm” przygotowywał szybki jej dodruk, który także nie za długo gościł na półkach księgarskich, bo Śląski trafił swą pracą w dziesiątkę. Napisałem więc długą i chyba dość entuzjastyczną recenzję w Moich lekturach, cotygodniowym felietonie ukazującym się na łamach „Tygodnika Solidarność”, i byłem pewien, że moja rola w tej sprawie się skończyła. Po kilku tygodniach obudził mnie dość wczesny telefon. Dzwoniła pani Maria Ginter. Pamiętałem ją z lat pięćdziesiątych jako uroczą i dobrze jeżdżącą na nartach młodą niewiastę, niestety nie z naszego, a z konkurencyjnego klubu. Przed kilku laty, gdy wróciła z długiego pobytu za granicą, gościliśmy ją w naszym domu, gdyż emablował ją w tym czasie nasz przyjaciel Jurek Ferfecki, ciągle niespokojny na widok każdej przystojnej kobiety. Potem czytałem jej autobiograficzne książki Galopem pod wiatr oraz Z wiatrem i pod wiatr, a także wiedziałem, że ta arystokratka, hippistka, akówka i narciarka ustanowiła przed dziewięciu laty liczącą się już obecnie doroczną nagrodę literacką. Teraz oto dowiedziałem się od sympatycznej rozmówczyni, że po przeczytaniu mojej recenzji o książce Jerzego, zwróciła na nią uwagę jury swej nagrody. I właśnie poprzedniego dnia przyznano ją Śląskiemu. Trudno sobie wyobrazić większą satysfakcję i radość dla recenzenta. Po kilku dniach na Zamku Królewskim w Warszawie, przy wypełnionej wykwintną publicznością Złotej Sali, odbyło się wręczenie nagrody Marii Ginter autorowi Żołnierzy wyklętych. Przyszło mi zasiąść za prezydialnym stołem i uzasadniać słuszność mych recenzenckich ocen. Wzruszony Jerzy, stary kpiarz, dziękując mi, zacytował historyczną wypowiedź sprzed ponad pół wieku: „Duce, nigdy ci tego nie zapomnę”. W ostatniej dekadzie maja zdecydowałem się pojechać na Śląsk, gdyż mijało właśnie pięćdziesiąt lat od czasu mojej tam edukacji i harcerskiej orki. Inicjatorem tego pomysłu był Józek Wołoch, z którym odnowiliśmy bardzo serdeczną korespondencję. Kilkakrotnie z różnych powodów przekładałem ten wyjazd, wreszcie wylądowałem w Rybniku 23 maja. Tadek Łukoszczyk, w porozumieniu z szefostwem Miejskiej Biblioteki, zorganizował bardzo sympatyczne spotkanie. Było pół setki ludzi, a wśród nich moje koleżanki gimnazjalne i... harcerki z mojej „czwórki: Ola Skoczeń, Irka Eksztajn, Krysia Frank, Alfred Kurzydym, Witek Harazim, jeden z braci Kosików i jeszcze parę innych osób. Spotkanie trwało trzy godziny, a następne cztery uzupełniły nasze pogaduszki w kawiarni bibliotecznej. Rozeszliśmy się o północy. Nazajutrz miałem spotkania w Jastrzębiu Zdroju, Żorach i Cieszynie. Nocowałem u Neli Bergerówny i przypomniały mi się stare czasy, które nie wiele mają wspólnego z naszą epoką. A l czerwca, po rocznej przerwie, znów tradycyjnie zgromadziliśmy w Rybienku grono naszych wypróbowanych przyjaciół. Pogoda dopisała, choć dzień przedtem i dzień potem lato. Wraz z wnukami i innymi dzieciakami było prawie pięćdziesiąt osób. Właściwie od tego dnia przenieśliśmy się tu na pobył letni. Mieszkania w Warszawie pilnował jeden z zamieszkałych tam kuzynów, my zaś musieliśmy pilnować w Rybienku niecierpków, w których od paru lat jesteśmy oboje z Grażynką zakochani. Jest to bowiem jedyna roślina cieniolubna, która się wspaniale udaje na piasku i między sosnami. I kwitnie jak zwariowana. Jednego się tylko boi najmniejszych nawet przymrozków. Musieliśmy więc przez pół czerwca bardzo na nie uważać. I wcale nam nie przeszkadza, że jeden z bywałych w świecie przyjaciół powiedział: „Widziałem je na Hawajach i miały kwiaty wielkości talerza, a u was są tylko jak kieliszki”, drugi zaś dodał: „A w Toronto obrastają wszystkie śmietniki”. Nie szkodzi. Kochamy je. Mnie jednak nie dane było spędzić spokojnych wakacji. W połowie czerwca znów pojechałem w Góry Świętokrzyskie. W Starachowicach miałem tradycyjne już spotkanie z członkami miejscowego oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego i ich gośćmi, potem był Wykus i Wąchock. Stałem sobie skromniutko na boku leśnej polany obcałowywałem się z dziesiątkami wzruszonych „chłopaków” od „Ponurego” i „Nurta” oraz podpisywałem wiele egzemplarzy Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. To ładnie, że ktoś pamiętał, aby ta książka tu właśnie się tego dnia znalazła. Odnotowałem wokół wiele powodów do radości. Ale i do smutku. Radość, bo wreszcie chyba udało się policji opanować picie wódki przez niektórych przybyszów, szczególnie z okolicznych wsi. Radość, że koncert przed mszą w Wąchocku obsługiwał nie importowany zespół, a świetny chórek uroczych okolicznych dziewcząt zgromadzonych przy opactwie Cystersów. Radość, że mimo ubywania starszych partyzantów, obchody czerwcowe trwają i opiekę nad nimi obejmuje harcerska młodzież. Ale tu też zaczyna się smutek. Patrzyłem na smutną minę druha harcmistrza Derlatki, starego przyjaciela ze starachowickiego Hufca ZHP gdy mówił: - Pamięta pan? Tu przecież, w czerwcu 1969 roku w tym miejscu zapalał pan ognisko otoczony naszymi harcerzami. Przez te prawie trzydzieści lat byliśmy na każde zawołanie, na każdy gwizdek. A tu naraz taki przykry prztyk w nos. Wiem, o co ten zapiekły żal. Pocieszam go, że nie tylko jego tak potraktowano. Ten sposób, niestety, staje się tu już przykrym zwyczajem. Istotnie, przez tych trzydzieści lat harcerze z hufca ZHP zrobili dla środowiska partyzantów „Ponurego” i „Nurta” bardzo dużo. Jedynie w sprawie organizacji pogrzebu komendanta „Ponurego” w 1988 roku musieliśmy sięgnąć do harcerzy z ZHR, którzy także sprawdzili się w tej robocie. Tymczasem tego 1996 roku tuż przed zjazdem wykusowym władze środowiska Ponuraków i Nurtowców podpisały uroczyście w klasztorze wąchockim porozumienie, na mocy którego przekazano czerwcowe zjazdy i opiekę nad tablicami i innymi znakami pamięci ponurowsko-nurtowskiej harcerzom ZHR-u. Niestety nie dało się wypracować w tej sprawie platformy porozumienia między ZHP i ZHR. Zresztą nie tylko w Swiętokrzyżu. W Warszawie w marcu, podczas obchodów rocznicy akcji pod Arsenałem, obie organizacje mają osobne uroczystości. Porozumienie i wybór dokonany w Wąchocku podzielił jeszcze bardziej starachowickich i skarżyskich harcerzy. Udzielił się także ich rodzicom. Sprawa stała się głośna w regionie. Szkoda. Stała się więc rzecz niedobra. I co najgorsze, nie widać z niej wyjścia. A jednak musi się ono znaleźć, bo nie wolno starym dla partykularnych względów jątrzyć młodzieży, i to jeszcze harcerskiej. I jeśli ci starzy tego nie zrozumieją i nie wykażą pojednawczych zamiarów, pozostaje tylko nadzieja, że zegar biologiczny, który wcześniej czy później wybije każdemu z nas jego godzinę, chorym na ambicje wodzowskie druhom także, a wtedy młodzi na pewno łatwiej się między sobą porozumieją. W Wąchocku spotkałem lekarza płka dra Krzysztofa Hofmana „Cypriana”, jednego ze znanych dowódców partyzanckich AK ziemi radomskiej. Przed paru laty odwiedziłem go w Chochołowie, gdzie sobie całkiem przyjemnie rezyduje. - Robiłem przed paru tygodniami porządek w moich szpargałach - powiedział mi tuż przed początkiem mszy. - I cały czas myślałem o panu i jego proroczych wypowiedziach. Bo znalazłem wywiad Andrzeja Wernica, przeprowadzony z panem bodajże przed siedmiu laty i opublikowany w „Ładzie”. Mówiliście o sytuacji, której pan się boi w nowo tworzących się organizacjach akowskich oraz o zagrożeniach, które pan dostrzega w poczynaniach płka Borzobohatego. I wykrakał pan to wszystko co do jednego słowa. Zachowałem ten numer „Ładu”. Wracając do Warszawy pomyślałem, że już dla tej jednej wypowiedzi płka „Cypriana” warto było przyjechać w Swiętokrzyż. Wielokrotnie, gdy na temat mego sporu z ŚZŻAK wypowiadali się różni spece i opowiadali trzy po trzy, jednocześnie wydając „nieomylne” opinie, wykazując elementarną nieznajomość sprawy, zastanawiałem się, czy jest jeszcze w Polsce ktoś, kto wie, od czego się to zaczęło. Właśnie w Wąchocku przekonałem się, że przynajmniej jeden jest. Ale czy chcąc z kimś rozsądnym na ten temat porozmawiać, koniecznie będę musiał jechać aż do mądrego lekarza-partyzanta radomskiego do Chochołowa? W Rybienku ani wyizolować, ani też nudzić się za bardzo nie mogliśmy. Składano nam miłe wizyty, nowo założony (po dwudziestu latach) telefon dzwonił często. Zanosiło się na pracowite lato. Odwiedził nas Lucjan Kindlein, prezes Rady Naczelnej Kola AK w Londynie, z panią Marią Zaleską, swoją konspiracyjną koleżanką i okupacyjną sąsiadką z okolic Tomaszowa. Był wyraźnie zadowolony z powodu rysującego się porozumienia z nowym Zarządem Głównym ŚZŻAK. Przekonywał mnie, że działania konsolidacyjne w środowiskach akowskich także w kraju na pewno nie długo nabiorą rozmachu. Cieszyło mnie to, choć postanowiłem cieszyć się z rozmysłem. Wszak my na eksport jesteśmy zawsze milsi niż u siebie. Ale po kilku dniach powtórzył mi to Tadek Michalski. I naraz 19 czerwca zatelefonował do Rybienka prezes Karolkiewicz. Prosił o rozmowę w cztery oczy w sprawie „omówienia dotychczasowych naszych rozbieżności i możliwości podjęcia środków zaradczych”. Znaczyło to, że znów będę musiał pojechać do Warszawy. Zaczęliśmy uzgadniać dzień, godzinę i miejsce. Były to raczej jego propozycje niż moje: 25 czerwca godzina 13 w „Horteksie” na pięterku, przy placu Konstytucji. Chwilę pomyślałem i naraz wybuchnąłem śmiechem: - Z czego się pan śmieje? - usłyszałem zdumiony głos rozmówcy. - Pan też się za chwilę uśmieje. Jest to bowiem ta sama godzina, dzień, miesiąc i miejsce, w którym przed siedmiu laty w rozmowie z pułkownikiem Borzobohatym wykopaliśmy topór wojenny. Czy to przypadkiem nie jest zły omen? - Absolutnie nie - usłyszałem w słuchawce glos śmiejącego się prezesa. - Nie wypada nam bowiem nic innego, jak tylko tam go zakopać. Podzielałem ten pogląd, ale bałem się przedwcześnie cieszyć. I miałem rację. W „Hortexie” przegadaliśmy pełne dwie godziny. I niestety nic z tego nie wyszło. Jeszcze raz musiałem przyznać rację mojej babci Frani, która w takim wypadku mówiła, że jest raczej mało prawdopodobne zajście w ciążę bez utraty cnoty. (Wtedy jeszcze metody in mtro nie znano.) A babcia Frania, jako doświadczona akuszerka, znała się na rzeczy. Prezes, po wygłoszeniu całej serii komplementów pod moim adresem, zaproponował mi pojednanie na zasadzie patrzenia w przód, a nie wstecz. Wynikało z tego niezbicie, że obecny Zarząd Główny nie widzi powodu, aby ustosunkowywać się do wyjątkowo niskich chwytów, jakich się wobec mnie dopuszczali jego poprzednicy. Rozstaliśmy się więc, obaj z wyraźnym żalem, że topór zakopany nie został. Był to dla mnie w ogóle dzień poważnych rozmów. Następne spotkanie miałem z panem Ryszardcm Kaczorowskim, byłym prezydentem RP na uchodźstwie. Na tę rozmowę byliśmy umówieni od co najmniej dwóch lat. Powód był prosty. Pan Kaczorowski powiedział mi szczerze, że przed trzema laty wyraził zgodę na wejście do nowego składu Rady Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa, również dlatego, że byłem tam wiceprzewodniczącym. Tymczasem okazało się, że już mnie w tej Radzie nie zastał. Dlaczego? Nie ulega wątpliwości, że byłem winien memu rozmówcy szczere wyjaśnienie w tej sprawie. I w dość oględnych słowach je przekazałem. Czy ono czymś zaowocują? Zobaczymy. Nie jestem wróżką. A telewizja? Główne wydanie Wiadomości, Teleekspress lub Panorama o 21.00 i jeden film. Ale dobry. Najlepiej dobry serial. Preferuję Doktor Quinn, choć moja żona nazywa to baśniowo-sensacyjnodydaktyczno-smrodkowym tasiemcem. We wszystkim ma tu rację i dla tych właśnie przymiotów ja ten serial oglądam, mało, swój niedzielny program dnia układam z uwzględnieniem tych kilku punktów. Odcinek z pierwszej lipcowej niedzieli uznałem za wprost mnie dedykowany, nic więc dziwnego, że wywołał on w domu zaciętą dyskusję. Oto punkt wyjściowy: w małej osadzie na Dzikim Zachodzie, Colorado Springs, Dorothy, redaktorka jednoosobowej redakcji miejscowej gazety, wydaje napisaną w tajemnicy książkę, poświęconą miasteczku i jego mieszkańcom. Początkowo sama wieść o tym wywołuje u wszystkich euforyczną radość, składanie gratulacji autorce, ale w miarę zapoznawania się z treścią, entuzjazm maleje, a wreszcie dochodzi do powstania wspólnego frontu czytelników niechętnych wobec Dorothy. I co najważniejsze, wszyscy są zgodni co do tego, że w książce nie ma ani słowa kłamstwa, że wszystko jest prawdą i tylko prawdą, ale każdy uważa, że autorka wybrała z jego życiorysu ten fragmencik, którego on akurat najmniej sobie życzył. A więc burmistrza Jacka wcale nie cieszy to, iż nauczył się czytać i pisać, a opanowując nałogi stał się powszechnie szanowanym obywatelem, ale ma żal do Dorothy, iż przypomniała, że wcześniej był analfabetą i moczymordą. Jej kuzyn, sklepikarz Loren, uważa, że jego odbicie w książce jest krzywe, bo podkreśla interesowność, a pominięte zostało to, iż kiedyś chciał pojechać do Paragwaju, co wskazuje na romantyczność natury. Nawet Horacy, kochany fajtłapa, uważa, iż jego małżeństwo zresztą cudowne i szczęśliwe zostało przez Dorothy wypaczone, bo autorka przypomniała, iż jego żona, nim stała się Horacową, była „lekką panienką” w burdelu Hencka. Słowem, w całym Colorado Springs nie ma jednej osoby, której by książka Dorothy nie zwaśniła z innymi oraz nie zraziła do autorki. Ale jak to bywa w dobrych westernach, wszystko się kończy happy endem i wszyscy sobie padają w ramiona. - Ale twoja książka nie jest westernem i happy endem się nie skończy - podsumowała krótko Grażynka. - Mam wkalkulowane w „koszty handlowe”, że ci ludzie, o których napiszę bez entuzjazmu, do moich przyjaciół nie będą należeli. Zresztą większość i tak do nich nie należała - próbowałem się bronić. Jednak moja połowica była tego dnia „w uderzeniu”, atakowała więc dalej. - Jesteś facetem bez wyobraźni. Ty mówisz o gronie ci niechętnym. Moim zdaniem tu będziesz miał straty najmniejsze, bo już oczekiwane. Sądzę, że ludzie będą mieli do ciebie podskórny żal przede wszystkim o to, żeś nic o nich nie napisał. Ani dobrze, ani źle. Po prostu nic. Powiedzą: w innych jego książkach nie znaleźliśmy się, bo nie działaliśmy w tych formacjach, o których pisał. Zrozumiałe. Ale teraz napisał niemal dwa tysiące stron maszynopisu wspomnień, w których i my chyba powinniśmy zaistnieć. Oczywiście, rozumiemy, że nie mógł napisać o wszystkich. Ale o nas zapomnieć? Bo tacy przeważnie są ludzie. Grupa druga, też wcale niemała, to będą ci, o których napisałeś, i to napisałeś dobrze. Ale nie od tej strony, z której oni chcieliby się oglądać. I mato kogo będzie obchodziło, że ich przedstawiłeś z twojego punktu widzenia. W większości oni twój punkt widzenia mają w nosie. Będą mieli w sercach zadrę, którą trudno ci będzie usunąć. I wreszcie ci trzeci, o których piszesz prawdziwie, ale źle. Oni ci tego nie darują. I tym bardziej będą wściekli, im prawdziwsze będą twoje stwierdzenia. Bo któż lubi, aby o nim pisano i czytano rzeczy złe? Na to trzeba wielkiej klasy, aby działając źle, godzić się na publiczne tego nazwanie. - Poczekamy, zobaczymy - zamknąłem dość ogólną i filozoficzną uwagą ten monolog Grażynki. I właściwie doszedłem do wniosku, że niż barometryczny i „przekropność” w lipcową niedzielę nawet w Rybienku nie sprzyjają łagodzeniu charakterów i obyczajów. 13 września w „Tygodniku Solidarność” w cotygodniowym cyklu Moje lektury ukazało się omówienie książki poświęconej Orderowi Orła Białego. Odnotowuję ten fakt, jako że był to dla mnie podwójny jubileusz. Minęły dwa lata od rozpoczęcia publikowania na tamach „TySolu” mego stałego felietonu, a tekst o Orderze nosił okrągły setny numer. Przez ten czas otrzymałem wiele wyrazów uznania za moje artykuły. Jednak nie tylko. Od czasu do czasu odzywały się także głosy oburzenia. Ale było ich mniej i raczej od ludzi mniejszego kalibru. Jest pewną prawidłowością, że im dalej od wojny, tym więcej miałkich ludzi próbuje podstawić swoje kopyto tam, gdzie kozy kują. Właśnie na parę dni przed tym małym jubileuszem otrzymałem list. Dotyczył jednej z ostatnich moich recenzji poświęconych pięknej książce wspomnieniowej o Nowogródczyźnie. Na kanwie tej książki napisałem parę gorzkich słów o tym, iż ta bohaterska ziemia nad Niemnem ma także drugie, mniej godne oblicze, że dopiero w ostatnich latach dowiadujemy się, że wśród wielu cenionych kombatantów paru ma podwójną podszewkę. Otóż w liście tym powiadomiono mnie, że za popełnienie owej recenzji zostałem skreślony z listy honorowych kawalerów odznaki pewnego oddziału, przyznanej mi przed trzynastu laty. Po przeczytaniu tego listu stwierdziłem, że trudno o bardziej dobitne potwierdzenie słuszności mego wywodu z recenzji. Dziś już wiem, że autor, człowiek, którego przed ćwierć wiekiem znałem jako bojowego akowca, miał o wiele więcej wcieleń. Akowskie trwało najkrócej. Były potem dwa lata ochotniczej służby w Milicji Obywatelskiej, dwadzieścia lat przynależności do PZPR (w tym dwie kadencje jako sekretarz POP) i ponad ćwierć wieku ZBoWiD-owskiej aktywności. A dziś to „trybun ludu”, który gimnastykuje się w musztrze na kombatanckich paradach, kształtuje opinie, feruje wyroki, choć już nie internacjonalistyczne, lecz niepodległościowe. Kombatanci są ludźmi w podeszłym wieku. Muszą chyba jednak zdobyć się na ten może ostami wysiłek, aby zweryfikować tych, którzy rzekomo w ich imieniu zabierają głos publicznie, wygłaszają patriotyczne mowy i odbierają honorowe wyróżnienia. To bardzo smutna refleksja, ale nie sposób jej nie zanotować jako materiału do przemyśleń. 18 września w programie pierwszym TV po trzymiesięcznej, wakacyjno-olimpijskiej przerwie, wznowiona została Rewizja nadzwyczajna. Spotkała nas bardzo niemiła niespodzianka zmniejszono bowiem częstotliwość emisji z dwóch do jednej w miesiącu i przesunięto Rewizję z wtorku na środę. A że środa jest w telewizji dniem sportowym i programy z zawodów są nadawane w godzinach 17-19.00, byle rozgrywka w byle co „wysadzi” nas z emisji. Skandal, ale czegóż można się spodziewać po instytucji będącej w gestii podkomendnych Waldemara Pawlaka? Jeżeli ma on do wyboru Podkańskiego albo Miazka, to właściwie wybór jest żaden. A tak się pięknie przed sześciu laty zaczynało emisja co tydzień, godzina przyzwoita. Dariusz Baliszewski umiał to zorganizować, dobrać ludzi, nic więc dziwnego, że oglądalność była bardzo wysoka. Potem jednak znaleźli się wspólnicy do naszego czasu antenowego. Zabierano godziny Rewizji na rzecz innych podobno lepszych audycji, wreszcie przestawiono nas na godzinę 22.30. Na szczęście trwało to krótko. W efekcie przez dwa lata „szliśmy” dwa razy w miesiącu, ale w przyzwoitym dniu i o dobrej godzinie. I oto teraz objęła nas nowa ramówka Ryszarda Miazka. Boże, miej nas i Telewizję Polską w swojej opiece! Darek przeżywa to bardzo nie dziwota, wszak to jego dziecko. Oboje z Grażynką wspomagamy jego żonę Marysię, w namawianiu go, aby wziął długi urlop i zabrał się wreszcie do napisania tych co najmniej trzech książek, które od lat nosi w głowie. Tego, co on wie na temat śmierci Smigłego-Rydza, katastrofy Gibraltarskiej, Muszkieterów nie wie nikt inny w Polsce. Każda z jego książek na te tematy byłaby rewelacją. Oczywiście, po ich ukazaniu się zyska tylu przyjaciół, co i wrogów, ale jakiż głosiciel niepopularnych prawd jest wolny od tego niebezpieczeństwa? Na początku jesieni dotarła do mnie smutna wiadomość, że w Łodzi odbył się uroczysty pogrzeb zmarłego w Chochołowie płka Krzysztofa Hofmana. Kawałek partyzanckiej legendy zabrał ze sobą „Cyprian” do grobu. Przybyła z Tatr góralska kapela długo grała góralskie „śpiwki” nad jego łódzką mogiłą. I pomyśleć, że jeszcze przed czterema miesiącami tak miło i owocnie rozmawialiśmy sobie przed mszą w Wąchocku. Koniec września przyniósł postanowienie parlamentu o reorganizacji centrum administracyjnego kraju. W stan likwidacji zostało postawionych kilka ministerstw i urzędów centralnych, a w ich miejsce od l stycznia 1997 roku powołano cztery nowe. W ramach tej roszady został zlikwidowany Urząd Rady Ministrów, a dużą część jego uprawnień przekazano nowo powołanemu Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i Administracji. Na tej zasadzie Rada Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa dotąd przy URM-ie także tam przeszła. Ta reorganizacja postawiła chyba w dość niezręcznym położeniu prawie cały dotychczasowy skład Rady, wywodzący się ze środowisk niepodległościowych, tak krajowych jak i emigracyjnych. Według mej oceny, już od co najmniej trzech lat ten skład, trwający przy koalicyjnych premierach: Pawlaku, Oleksym i Cimoszewiczu był ryzykowną nobilitacją nowej władzy. Obecna zaś dodatkowa podległość MSWiA oraz dokonane w jej składzie przetasowania personalne wprowadzające do Rady osoby dość dziwne, nie wróżą jej dawniejszym członkom nic dobrego, chyba że zmieni się układ sił politycznych w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. W pierwszych dniach października zmarł „Tygrys”. Zgon ten spowodował zdjęcie z wokandy sądowej ciągnącego się od prawie roku procesu przeciwko niemu. Wyrok mógł być tylko jeden skazujący, co stwierdzam po zapoznaniu się z materiałem dowodowy n, jako biegły powołany do sprawy przez prokuratora. Trudno dyskutować na temat wyroków boskich, ale to pewne, że dzięki nim Armii Krajowej i Nowogródczyźnie zaoszczędzony został kolejny bolesny cios historyczny. W połowie października wpadła mi w ręce książka wpomnieniowa pióra „Ostoi” Bojomira Tworzyańskiego, następcy „Ponurego” w dowodzeniu VII batalionem 77 pp AK. Rzecz jest o jego bojach w ostatniej wojnie, zarówno na Kielecczyźnie (w Koneckiem), jak i na Nowogródczyźnie. Wiedziałem od paru lat, że Tworzyański coś pisze i ciekawiło mnie, w jaki sposób swoją wiedzę przekaże czytelnikom. Niestety, książka mnie rozczarowała. Okazała się bowiem wedle mojej oceny nie obiektywnym świadectwem i rzetelnym przyczynkiem historycznym uczestnika wydarzeń, lecz stronniczym głosem w toczącym się od lat nowogródzkim sporze, między innymi o osobę komendanta okręgu ppłka Jana Szulca „Borsuka” lub „Prawdzica”. Tworzyański wystąpił w swojej książce tak, jak mógł jedynie wystąpić kuzyn kolejnej żony pułkownika. Wspomnienia zatytułowane Tak jak zapamiętałem mimo małego nakładu zdobyły w pewnych kręgach niejaki rozgłos. Stało się to niezależnie od woli autora, a raczej za sprawą pana A.W Wybrańca z Londynu, o którego istnieniu wśród żywych „Ostoja” chyba zapomniał lub ten fakt nieopatrznie zlekceważył. Pan W zaś okazał się być nie tylko bratem ciotecznym Tworzyańskiego, ale także uczestnikiem dramatycznych wydarzeń, jakie miały miejsce w Koczwarze, na przedmieściach Końskich, w rodzinnym domu autora pewnej listopadowej nocy 1942 roku. Ówczesne wydarzenia, między innymi starcia z gestapo, pan W zapamiętał zupełnie inaczej niż to przedstawił „Ostoja” w swych memuarach. Opinia pana W. jest tak diametralnie różna zarówno co do przebiegu wydarzeń, jak i postawy Bojomira Tworzyańskiego w czasie owej dramatycznej nocy, że ten pierwszy nie przebierając, niestety, w słowach rozesłał swoją wersję do parunastu osób i instytucji kombatanckich na całym świecie. Z listów, jakie w sprawie książki otrzymałem (również z Konecczyzny) wynika, że i inne sprawy „Ostoja” zapamiętał odmiennie niż moi korespondenci. Po pewnym czasie napisałem w „Tygodniku Solidarność” niezbyt pochlebną recenzję o książce Tworzyańskiego. Zarzuciłem mu wprost, że kamufluje, zaciera albo wręcz wymazuje z historii pewne niewygodne, a zmane mu z autopsji wydarzenia, o których sam mi przecież mówił kilka lat temu w swoim biurze w Toronto. Między innymi o zbrodniach popełnianych przez tegoż „Tygrysa” wobec własnych żołnierzy tuż przed wymarszem na Wilno. I zaraz też ruszyła na mnie lawina. Najpierw poderwał się do ataku „Ostoja”. Następnie żona „Tygrysa” wystosowała do mnie napastliwy list, w którym zarzucała mi, że szargam pamięć bohaterów Nowogródczyzny. Wreszcie odezwał się też i to już po raz kolejny „bicz Boży” znad Niemna, zakamuflowany były milicjant, sekretarz partyjny, ZBoWiD-owiec.ŚTen z kolei apelował do ŚZŻAK, by wreszcie zrobić porządek z Chlebowskim, który miesza z błotem wielkich przywódców Kresów Wschodnich. Czyli kolejna erupcja nieco przygasłego wulkanu. Czy po niej znów nastąpi okresowy spokój? Byłoby bardzo źle, gdyby tak się stało. Coś bowiem z tą sprawą trzeba zrobić. Jeżeli zatajają prawdę lub wręcz kłamią w swoich powojennych relacjach oficerowie i komendanci (vide onże „Ostoja” i „Prawdzie”), jeżeli zbył szybki zgon podsądnego zamraża dowodowy materiał prokuratorski i daje łatwowiernym wdowom podnietę do rozprzestrzeniania fałszywych legend, jeżeli (o czym będzie dalej) w usta zaledwie co zmarłych autentycznych świadków wydarzeń wkłada się słowa, których oni nigdy nie wypowiedzieli, to czas najwyższy w tej materii coś postanowić. Właśnie w imię prawdy historycznej. Nie można bowiem dopuścić, aby bez uczciwego rozeznania tych spraw (między innymi odesłanych do archiwów materiałów prokuratorskich w sprawie „Tygrysa”) powstawały niekompletne monografie i rzekomo przyczynkarskie źródła, ani też by w ich braku, ferowaniem historycznych ocen zajmowali się pseudowizjonerzy. Październik był ciepły, słoneczny i jak co roku o tej porze szykowaliśmy z Graźynką nasz wyjazd do Zagłębia, aby w dniu Wszystkich Świętych odwiedzić sąsiadujące z sobą groby Chlebowskich i Szwajów na Bolemdzkim cmentarzu w Grodźcu. Naraz po piętnastym pogoda raptownie się załamała i najprawdopodobniej na skutek tego w parę dni później gwałtownie zbuntowało się moje serce. Nocna interwencja pogotowia, tydzień intensywnej terapii szpitalnej z kliniką kardiologiczną w Aninie włącznie spowodowały, że choć wypisano mnie w końcu miesiąca, z wyjazdu do Grodźca musiałem zrezygnować. W powinnościach rodzinnych przy grobach zastąpili nas uczynni krewni, ale we wszystkich innych zastąpić nie mogli. Od kilku lat bowiem rejestrowałem z przyjemnością narastanie aktywności moich grodzieckich krajan. Istniejące od niedawna Towarzystwo Przyjaciół Grodźca od paru lat kwitowało każdy rok nową pozycją wydawniczą. Najpierw w 1992 roku była to monografia parafii Grodziec, wydana z okazji sześćset sześćdziesiątej szóstej rocznicy jej istnienia. Następnego 1993 roku ukazała się podobna monografia, tym razem z dla uczczenia stulecia miejscowej straży pożarnej. Z tego chyba tytułu, że mój wujeczny dziadek Edward Bednarek był w okresie międzywojennym prezesem tej formacji i chodził na lokalnych paradach w złotym kasku, mnie przyszło w udziale napisanie słowa wstępnego do tego dziełka. A wszystko są to książki o objętości dwustu-trzystu stron. Kolejny rok 1994 zaowocował monografią wydaną z racji sto siedemdziesiątej piątej rocznicy istnienia kopalni węgla w Grodźcu. Następny 1995 przyniósł albumik Grodziec w dawnej i współczesnej fotografii z kilkuset ilustracjami. Lecz najciekawszy tytuł wydawniczy rodził się właśnie teraz i bardzo chciałem się w tej sprawie spotkać z jej inicjatorem, autorem i realizatorem, inż. Bolesławem Ciepielą. Grodźczanie bowiem postanowili zafundować sobie Małą encyklopedię Grodźca. Jej pierwsze wydanie ma się składać z prawie tysiąca haseł. Późniejsze edycje bo niewątpliwie nastąpią będą ich miały więcej. Niech mi ktoś pokaże w Polsce drugą dziesięciotysięczną osadę o takich ambicjach edytorskich. A że moich krajan wspomagałem w realizacji tego zamiaru na ile mogłem, spotkanie z inż. Ciepielą było bardzo istotne. A tu masz babo placek. Niestety, moje dolegliwości nie tylko nie chciały szybko ustąpić, ale spowodowały wyraźne obniżenie kondycji fizycznej i psychicznej. To drugie niepokoiło szczególnie. I naraz, zupełnie niespodziewanie, nastrój znacznie mi się poprawił. W kilka dni po Wszystkich Świętych przyszedł z Nowego Jorku list, w którym jury Fundacji Alfreda Jurzykowskiego powiadamiało, że zostałem laureatem jednej z dorocznych nagród fundacji za 1996 rok. To zadziałało mocniej niż baryłka rumu. List jednak oglądałem dość podejrzliwie, nie wykluczając mało wybrednego kawału, gdyż zdarzało mi się ostatnio, że „życzliwi” nie cofali się i przed podobnymi zagraniami, tyle że fałszywymi. Ale pismo było tym razem prawdziwe, a nagroda autentyczna. Przyznano mi ją za osiągnięcia w dziedzinie kultury. Fundacja Jurzykowskiego istnieje od 1963 roku, a od 1964 przyznaje corocznie dziesięć nagród dla naukowców i twórców narodowości polskiej, mieszkających w kraju i poza nim, i jak mówi regulamin „w ten sposób wyróżnia autentycznie wielkie postacie i nagradza rzeczywiste osiągnięcia stawiające Polaków w czołówce światowej”. W ciągu ubiegłych trzydziestu trzech lat parunastu tysięcy kandydatów wybrano czterysta dwadzieścia trzy osoby, z czego połowę stanowią Polacy mieszkający poza krajem. Owe niewątpliwie prestiżowe nagrody w środowiskach polonijnych są nazywane jednak z dużą dozą megalomanii „polskim Noblem”. Grono ludzi ubiegających się o otrzymanie Nagrody Fundacji Jurzykowskiego jest każdego roku bardzo liczne, a kryteria ich przyznawania niezmiernie ostre. Kandydaci bowiem znajdują się w centrum uwagi nie tylko Komisji Kwalifikacyjnej Fundacji przed i w czasie obrad jury, ale zdobywcy nagród są też ostro oceniani po ich otrzymaniu zarówno przez gremia krajowe, jak i polonijne. Przed kilku laty decyzja jury przyznająca nagrodę w dziedzinie historii pewnej osobie w kraju spotkała się z protestem, opublikowanym w prasie („Gazeta Wyborcza”, „Życie Warszawy” i inne). Podpisały go trzy niewiasty (zresztą członkinie naszego Komitetu Uczczenia Pamięci Gen. „Grota” i jego żołnierzy): Irena Rowecka-Mielczarska, Wanda Tumidajska-Styrczula i Zofia Idziakowska, z czego dwie pierwsze są córkami pomordowanych przez okupantów generałów akowskich, trzecia zaś sekretarzem tegoż komitetu. Z prawdziwą wdzięcznością chcę podziękować serdecznie tym wszystkim z zagranicy, jak i z kraju którzy występowali o przyznanie mi tej nagrody. Byli to (z zagranicy): płk Edmund Banasikowski z Milwaukee, mjr dr Jan Morelewski z Chicago, prof. Jerzy R. Krzyżanowski z Columbus i prof. Janusz K. Zawodny ze stanu Waszyngton, zaś z kraju: prof. Aleksander Gieysztor, prof Zbigniew Wójcik i red. Dariusz Baliszewski w większości laureaci tej nagrody. Nic więc dziwnego, że moja nagroda bardzo ucieszyła także Darka. Mimo iż sprawa była jeszcze całkiem nieoficjalna, puścił farbę w jednej z Rewizji, co uruchomiło całą lawinę telefonów i listów od ludzi mi życzliwych w kraju, Europie i USA. Przez dalsze trzy miesiące sprawa nagrody zeszła na nieco dalszy plan, ale po nowym roku nabrała aktualności. Na 31 stycznia 1997 roku bowiem został wyznaczony termin oficjalnego ogłoszenia listy nagrodzonych i wręczenia im odpowiednich patentów. Miało się to odbyć w siedzibie Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku. Nie pojechałem, gdyż jeszcze nie odzyskałem pełni sił, ale prasa krajowa w sposób niespotykanie bogaty informowała o nowojorskiej uroczystości. Oczywiście bardzo obficie pisała o tym prasa polonijna. Największe pismo emigracyjne na świecie, nowojorski „Nowy Dziennik”, zamieścił w swym cotygodniowym dodatku kulturalnym, „Przeglądzie Polskim”, półkolumnowy poświęcony mi artykuł pióra prof Jerzego R. Krzyzanowskiego, który wywołał żywy odzew. Otrzymałem wiele bardzo sympatycznych listów. Ale wróćmy do późnej jesieni 1996 roku. Jeszcze nie całkiem wydobrzałem po moich dolegliwościach, gdy zatelefonował do mnie red. Jerzy Kłosiński, zastępca naczelnego „Tygodnika Solidarność”, z interesującą propozycją. Otóż grupa poważnych kombatantów spod znaku AK obserwuje od dłuższego czasu żenujący momentami spór o gmach PAST-y, o którego odebranie firmie Stochem oraz Fundacji Nissenbaumów walczy Fundacja AK imienia gen. Okulickiego. Teraz grupa ta zwróciła się do redakcji przez Zdzisława Najdera, stałego współpracownika i felietonisty „Tygodnika” z prośbą o patronowanie tej sprawie i doprowadzenie sporu do szybkiego, kulturalnego i możliwie najmniej konfliktowego zakończenia. W rozmowach padło moje nazwisko, jako osoby cieszącej się w tamtych kręgach odpowiednim autorytetem. Propozycja ta zarówno mnie ucieszyła, jak i zmartwiła. Musiałem bowiem odmówić prośbie redakcji, co u Kłosińskiego, znającego mój stosunek do AK, wywołało zdumienie. Wyłuszczyłem więc powody, jakimi się kierowałem. Opowiedziałem o wydarzeniu sprzed dwóch lat na wykusowej polanie, kiedy to pewni ludzie z Rady Starszych środowiska Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich próbowali nie dopuścić do odczytania na pogrzebie ppłka „Nurta” posłania prezydenta Wałęsy skierowanego do uczestników zgromadzenia żałobnego tylko dlatego, że przypadkowo ja to posłanie przywiozłem z Warszawy. Zdzisław Rachtan „Halny”, obecny przewodniczący tegoż środowiska, jest także wiceprzewodniczącym Zarządu Fundacji imienia gen. „Niedźwiadka”. Gdybym podjął się prowadzenia owej sprawy, o którą mnie redakcja prosi, wcześniej czy później musiałbym zetknąć się z nim po tej samej, a może i przeciwnej stronie barykady. Niezależnie od tego, że owa zaszłość permanentnie ciążyłaby na samej istocie sporu, ja nie widziałem potrzeby nawiązywania tego kontaktu nawet w takiej sprawie. I tak oto udział redakcji w tym niepotrzebnie zaostrzanym ciągle konflikcie upadł. Dnia 12 grudnia przypadło siedmiolecie istnienia Rewizji nadzwyczajnej. Godna rocznica, aczkolwiek w żadnej formie nie obchodzona. Mieliśmy na swym koncie ponad sto dwadzieścia trudnych tematów, wywołujących prawie zawsze gorące dyskusje. Tego też dnia Dariusz Baliszewski, twórca i gospodarz tego programu, teoretycznie zawiesił go, a wyglądało to praktycznie na zakończenie istnienia Rewizji. Stało się tak pod koniec emisji materiału zupełnie przypadkowego, a dotyczącego zamachu na Scibiorka, działacza PSL sprzed pół wieku. Sądzę i znalazło to potwierdzenie w pożegnaniu Dariusza z telewidzami że miał on już tego wszystkiego po prostu dość. Było to także w jakimś sensie zakończenie afery rozpętanej wokół programu o „Ogniu”. Przestrzegałem Darka, że Polska mimo upływu ponad pół wieku od tamtych lat jeszcze nie dojrzała do tego, aby tak jątrzący temat rozważać w sposób spokojny i bezkonfliktowy. Dariusz miał na tę sprawę inny pogląd, więc „Ogień” poszedł na wizji. I choć redaktor Baliszewski zrealizował audycję bardzo ostrożnie, a problem naświetlił wielostronnie, pękł worek z kalumniami. To, że zaatakowała nas „Trybuna” i jej główny snajper gen. Edwin Rozłubirski, że do ataku przyłączył się Związek Polskich Kombatantów-Żydów, było z góry wkalkulowane w „koszty” naszego działania i stanowiło kapitalne potwierdzenie słuszności decyzji Darka. Tak więc i ta sprawa nie zaważyła istotnie na jego stanowisku. Myślę, że najbardziej zniechęcił go macoszy wręcz stosunek kierownictwa TV do naszej Rewizji. Obawiam się, że nie dojrzało ono jeszcze w obecnym zestawie personalnym do tego, aby ocenić, jak wartościowym programem dysponuje. Po tej decyzji rozdzwoniły się do nas uczestniczących w programie telefony z pytaniami, dlaczego tak się stało. Wszyscy nasi rozmówcy wyrażali opinię, że tak wartościowego programu nie wolno było zawieszać, że duża oglądalność wskazuje niezbicie na uznanie społeczne, itd. Odsyłaliśmy ich do kierownictwa telewizji, bo nie nas, a dyrekcje należało przekonywać o zaletach Rewizji. Mam nadzieję, że wtedy, kiedy ta książka ukaże się na półkach księgarskich, Baliszewski będzie już po swoim półrocznym urlopie i wróci do pracy w TV, wznowi Rewizję emitowaną na nowych, mądrych warunkach, a więc: z godnym budżetem, co tydzień, a nie co miesiąc, nie w środę, która jest dniem piłkarskim, i o porze dyktowanej przez jej oglądalność. Jeśli tak się nie stanie, będę z całych sił agitował za wyjęciem TV spod kadrowej opieki PSL, które sprawuje ją niestety z opłakanym skutkiem. (W pół roku po napisaniu tych słów, czyli w czerwcu 1997, okazało się, że Dariusz po powrocie z półrocznego urlopu nadal w TV na temat Rewizji nie miał z kim rozmawiać. Ale karuzela stanowisk obracała się tam coraz szybciej. Cóż począć? Teraz byle do września do wyborów.) Na święta Bożego Narodzenia, a nawet dwa tygodnie wcześniej, Pan Bóg nam zafundował niezły festiwal mrozu. W Warszawie dochodził do minus dwudziestu czterech stopni, a w Białostockiem przekraczał momentami minus trzydzieści pięć. Ponad trzydzieści osób zamarzło na śmierć. Niestety, przeważnie po solidnej porcji alkoholu. 1997 Śmierć i pogrzeb „Lina” wysyp narciarskich wnucząt zgon red. Tadeusza Żenczykowskiego wybrałem wydawcę londyńskie spotkanie akowców trudne próby pojednania memuarów Tworzyańskiego ciąg dalszy apokaliptyczna powódź W przeddzień Sylwestra najstarszy syn Janusza, Wojciech Skalski, wcześnie rano powiadomił nas telefonicznie, że „Lin” nie żyje. Wiadomość ta nie powinna być dla mnie zaskoczeniem. Janusz jeszcze w początkach czerwca na naszym party w Rybienku narzekał na dolegliwości żołądkowe, ale przecież każdy z nas w tym wieku na coś narzeka. W początku września był jeszcze z nami na „Koneckim Wrześniu”, a potem zdecydował się na operację i właściwie od tego czasu szpital opuszczał już rzadko. Od pierwszych dni grudnia kontakt z nim był coraz trudniejszy, rodzina dyżurowała przy łóżku przez całą dobę. Zmarł 30 grudnia. Był więc czas aby przygotować się na taki koniec. A jednak wiadomość o tej śmierci wybiła mnie z rytmu życiowego na długi czas. Natychmiast zatelefonowałem do „Dzika”, do Starachowic. Mimo iż w ostatnich tygodniach wiedział o stanie zdrowia Janusza, potrzebna mu była dłuższa chwila, nim się z tą wiadomością uporał. Siarczysty mróz i wiek nie pozwoliły mu osobiście uczestniczyć w warszawskim pogrzebie, ale przyrzekł obecność sztandaru. Choć „Dzik” nie pełnił już funkcji przewodniczącego Rady Starszych, było dla mnie oczywiste, że to on miał pełne prawo podjąć w tej sprawie decyzję i że będzie ona właśnie taka. Wszak przed dwudziestu ośmiu laty, gdy na polanie wykusowej wniesiono w krąg ogniska odnaleziony oryginalny sztandar z czasów okupacji, jego poczet stanowili: Edmund Rachtan „Kaktus”, Janusz Munk „Janusz” i Janusz Skalski „Lin”. Fakt ten udokumentowałem całostronicowym zdjęciem w kolejnych stu czterdziestu tysiącach egzemplarzy książki Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie. W organizowaniu pogrzebu bardzo pomocny rodzinie zmarłego Janusza okazał się Janek Kreusch. Pogrzeb odbył się na Powązkach Wojskowych 7 stycznia. Mimo mrozu kościół Hw. Józefata był pełny. Przyjechała nawet delegacja władz miejskich z Końskich, aby pożegnać Honorowego Obywatela tego miasta. Jurek Wilgat dopilnował, aby poczty sztandarowe środowisk Okręgi. Warszawa ŚZŻAK zjawiły się w odpowiedniej liczebności. Niestety, nie było tylko sztandaru dla Janusza najważniejszego Świętokrzyskich Zgrupowań Partyzanckich AK. Podobno zachorowali „pocztowi”. Może to i prawda, ale nie mogłem się uwolnić od myśli, że Janusz nawet po śmierci płaci okrutny rachunek za przyjaźń ze mną. Do takiej refleksji skłaniał mnie fakt, że zbył często także brakowało tego sztandaru na koneckich uroczystościach organizowanych przez „Lina”. Szkoda, że nie skorzystano z propozycji starachowiczan jadących do stolicy na pogrzeb i gotowych zabrać sztandar do Warszawy. A tu przecież zgromadzili się przybyli z całej Polski wszyscy żyjący Robotowcy także przecież żołnierze Świętokrzyskiego Zgrupowania i z tych trzydziestu trzech osób można by zestawić nie jeden, a jedenaście pocztów. Z upoważnienia rodziny oraz żołnierzy „Wachlarza” i „Robota” przemawiałem w kościele nad jego trumną. Ograniczyłem się tylko do kilku krótkich zdań, bo na więcej nie było mnie stać. Mszę celebrował duszpasterz kombatantów polskich biskup Zbigniew Kraszewski z koncelebrą zaprzyjaźnionego z nami od wielu lat ojca paulina Eustachego Rakoczego. Na cmentarzu, obok innych, żegnali go także Wachlarzowcy oraz Nowogródczanie salutem sztandaru, serdecznym słowem i rozsypaniem na mogile garści nadniemeńskiej ziemi. Wszak „Lin” i tam także walczył. Kompania honorowa oddała trzykrotną salwę i przy warkocie werbli i sygnale trąbki oddaliśmy go ziemi. A potem zaczęło się normalne, niskie kupczenie zgonem Janusza. Był on bowiem za wojennego życia świadkiem o ile nie wręcz uczestnikiem wielu ważnych wydarzeń. Miał na ich temat oraz biorących w nich udział osób wyrobioną opinię. Często krytyczną. W kilka dni po pogrzebie zaczęły dochodzić do mnie wieści pochodzące od różnych przefarbowanych kreatorów opinii, że „Lin” tuż przed śmiercią zmienił swe stanowisko wobec tego czy innego człowieka albo też tej czy innej sprawy. Tanie metody, obliczone na to, że nieboszczyk już protestować nie może. Ale mogę to robić ja. I będę robił. Byłem bowiem z nim do końca w stałym, przyjacielskim kontakcie, tak jak przez poprzednich trzydzieści pięć lat. I stwierdzam, że to wszystko łgarstwo sprzeczne ze spisanymi relacjami Janusza, jakie mam w moim archiwum. W lutym spotkała nas miła niespodzianka. Trzy dziewuszki Tomkowe z rodzicami, oraz Weronia z Kacperkiem i Honoratką, pojechali na zimowe ferie do Krościenka. Mimo kilku nieudanych, podejmowanych w poprzednich latach prób, tym razem wreszcie wszyscy zaczęli jeździć na nartach. Nawet Tomek, ongiś dobry siatkarz i kolarz, który od kilku lat uprawiał tylko badminton, postanowił „odkurzyć” swoje umiejętności narciarskie nabyte przed prawie trzydziestu laty na obozach WKN. Najpierw na stoku w Krościenku, na wyciągu tuż przy domu Tomków, następnie w Szczawnicy na Palenicy przez cale dwa tygodnie Ela z Tomkiem oraz Ania, Joasia i Kacperek szaleli na śniegu od rana do wieczora. Wrócili do Warszawy niesamowicie zapaleni do uprawiania narciarstwa. Jestem teraz spokojny, że doszlusowanie do tego grona Honoratki i Maryjki jest sprawą najbliższego sezonu narciarskiego. Grażynka z kolei bardzo bolała nad tym, że Maks, syn Kasi i Marcina, właśnie kończący piąty rok, zostaje w tyle. Niewiele myśląc, w marcu pojechała z małym do Zakopanego i na osliej łączce pod Reglami narodził się czwarty kandydat do narciarskich wyczynów w tym rodzinnym teamie. Kilka dni przed Wielkanocą nasza londyńska przyjaciółka Zosia Kopytyńska zatelefonowała z bardzo smutną wiadomością, że zmarł Tadeusz Zenczykowski. Miał lat dziewięćdziesiąt i jubileusz ten zbiegł się z udekorowaniem go Orderem Orła Białego. Rok wcześniej otrzymał także nagrodę Fundacji Jurzykowskiego. Był cały czas bardzo czynny, mimo że długo chorował. Choć jednak wiedziałem o tym, nie mogłem, tak samo jak z Januszem, wcześniej się przygotować na jego odejście. Widzieliśmy się zaledwie kilkanaście razy, ale korespondowaliśmy stale. Cieszyły mnie jego pytania o wiele spraw krajowych. Ciągle nimi żył, bardzo spontanicznie reagował. Byłem mu bardzo wdzięczny także za to, że sięga często do moich opinii. Jego dopingujące listy, zawierające stałe pytanie „Co z nową książką, panie Cezary?„ stanowiło dla mnie nieustający bodziec do jej szybkiego pisania. Niestety, nie zdążyłem na czas. Jego udział w życiu parlamentarnym II Rzeczypospolitej, wielkie zaangażowanie w BIP KG AK, parędziesiąt lat pracy w kierownictwie Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa, a wreszcie działalność publicystyczna w Londynie, czyniły go jednym z największych autorytetów naszej emigracji politycznej. W środowisku akowkim nad Tamizą, po śmierci gen. Pełczyńskiego, on był osią, wokół której koncentrował się ośrodek decyzyjny, choć pozornie stał z boku i nie pełnił żadnych oficjalnych funkcji. Ubył więc ostatni z wielkich. Taka szkoda. W połowie kwietnia zupełnie niespodziewanie wielu ludzi w Polsce dowiedziało się o tej mojej nowej książce. Stało się to za sprawą Marysi Baliszewskiej, żony Darka, która po przeczytaniu maszynopisu puściła farbę w swej redakcji radiowej, czyli w programie II, w wyniku czego zgłosił się do mnie red. Jerzy Sfalski, stary znajomy jeszcze z czasu pogrzebu „Ponurego”. Prowadzi on na antenie „dwójki” stały cykl Zapiski ze współczesności. I w ten sposób, od 14 do 18 kwietnia, codziennie prawie w samo południe, bo o godzinie 13.00 mówiłem przez kwadrans o właśnie kończonej książce Bez pokory. Było dla mnie kompletnym zaskoczeniem to, iż tak wiele osób dorosłych, czy nawet wręcz starszych, słucha w bardzo niedogodnym czasie radia, nadającego swój program na falach ultrakrótkich, preferowanych wedle mej dotychczasowej opinii raczej przez młodych, nawet młodocianych słuchaczy. A sądząc po odzewie, jaki miałem, „dwójka” ma szeroki krąg także bardzo dojrzałych odbiorców. Również w kwietniu musiałem wreszcie podjąć decyzję w sprawie wydawcy moich wspomnień. Był już najwyższy czas, zważywszy, że o ile spisywanie ich zajęło mi szesnaście miesięcy (listopad 1994 luty 1996), to weryfikacja tekstu, jego poprawianie oraz wstępne rozmowy z potencjalnymi wydawcami trwały prawie tyle samo. Kandydatów miałem kilku. Wszyscy byli zaskoczeni objętością opracowania. Jednych to zniechęcało, drugich tylko niepokoiło, trzeci gotowi byli ryzykować, choć nie bez pewnej obawy. Charakter książki bowiem nakazywał myślenie o chyba nie wielkim na razie nakładzie, co przy tej objętości, licznych ilustracjach i twardej oprawie zapowiadało dzieło dwutomowe i raczej drogie. Zdecydowałem się początkowo na największego z kandydatów, renomowanego, o światowym zasięgu i znaczeniu. Maszynopis, po lekturze, został przyjęty nadzwyczaj sympatycznie, prawiono mi komplementy i dusery, ale pół roku minęło, a praca nie ruszyła z miejsca. Dowiedziałem się, że wydawca w tym czasie szuka sponsora. Choć w pełni to rozumiałem, nie mogłem sobie pozwolić na dalsze miesiące oczekiwania. Skorygowałem też mój błąd założeniowy. Uznałem, że mnie i tej książce wcale nie jest potrzebny potężny, ale „wielodzietny” edytor. Wystarczy mniejszy, z mniej licznym wachlarzem tytułów w swoich planach, który za to swoim dzieciom (a przy najmniej jednemu mojemu) zapewni więcej ciepła, serca i troski. W ten sposób za radą Andrzeja K. Kunerta zdecydowałem się na ARS Print Production, edytora młodego, kierowanego przez ludzi rzutkich, którzy już się sprawdzili przy takich dziełach jak album mjra Stefana Bałuka Polacy na frontach II Wojny Światowej, czy też pierwsze woluminy z sześciotomowej Wielkiej ilustrowanej encyklopedii Powstania Warszawskiego. W maju mieliśmy już podpisaną umowę i zaczęta się ostateczna obróbka tekstowa. Ku mej radości zgodziła się podjąć wysiłek redaktora tej książki Elżbieta Olszewska, bo ze współpracy z nią nad Wachlarzem przed piętnastu laty byłem bardzo rad. Nadszedł maj, a wraz z nim czas światowego XVIII Zjazdu Koła Armii Krajowej w Londynie. Zakładałem, że w odróżnieniu od tamtego sprzed sześciu lat, na którym także byłem obecny, tegoroczny stanie się zasadniczym zwrotem ku dobremu w dotychczasowych stosunkach akowskich na linii Warszawa-Londyn. Właściwie co najmniej od roku zamrożone przez poprzednią ekipę rządzącą ŚZŻAK układy były już poważnie ocieplone dobrą wolą dwóch ludzi: prezesa Rady Naczel nej Koła AK w Londynie Lucjana Kindleina i prezesa Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy AK w Warszawie Stanisława Karolkiewicza. Wielokrotne spotkania prezesów doprowadziły do ich wzajemnego uczestnictwa w obradach kierowniczych gremiów, w Londynie i w Warszawie, a także oficjalnej delegacji londyńskiej na IV Zjeździe ŚZŻAK w Warszawie. Teraz miał nastąpić moment kulminacyjny potwierdzenie przez zjazd londyński dotychczasowych poczynań pojednawczych Lucjana Kindleina i kierowanej przez niego Rady Naczelnej. Z Warszaw;/ nad Tamizę wybierała się całkiem spora grupka ludzi, choć Londyn zaproszeniami nie szafował. Delegacja ŚZŻAK miała być ilościowo skromna, za to o dużym ciężarze gatunkowym. Pojechał ostatecznie: mjr Stanisław Karolkiewicz prezes ZG, Tadeusz Michalski wiceprezes ZG i prezes okręgu łódzkiego, Emma Bugajska członkini Prezydium ZG oraz posłanka Maria Dmochowska członkini Rady Naczelnej ŚZŻAK, będąca też przewodniczącą Parlamentarnej Komisji Tradycji Niepodległościowych. Był także: dr Rubkiewicz prezes Fundacji Armii Krajowej imienia gen. Okulickiego, prof. Witold Rudowski szef naszej krajowej trójki (stanowimy ją razem z Kunertem) londyńskiej Fundacji AK, onże Andrzej Kunert oraz paru dziennikarzy i historyków. Razem z Tadeuszem Michalskim postanowiliśmy zrobić sobie z tej eskapady tour przez pół Europy. Skorzystaliśmy z usług PKS-bus i po trzydziestu godzinach nie takiej znów męczącej jazdy znaleźliśmy się na dworcu Victoria w Londynie. A po drodze była i wspaniała Bruksela, i prom na trasie Calais Dover, i białe pionowe skały angielskiego wybrzeża, i wiele innych atrakcji, których ani z samolotu, ani zza kierownicy własnego samochodu się raczej nie ogląda. W Londynie poczułem się bardzo domowo, gdyż udzieliła mi sympatycznej gościny pani Irma Stypułkowska, u której razem z Grażynką mieszkaliśmy przed siedmioma laty. A wobec tego, że drugim gościem pani Irmy był skuzynowany z nią Jan Nowak-Jeziorański, zaistniała wspaniała okazja do długiej pogawędki, która się przeciągnęła do późna w noc. Nic dziwnego, od mojego bowiem pobytu przed dziewięciu laty w USA kiedy to widywaliśmy się i często, i długo w Warszawie spotykaliśmy się zawsze w biegu. Zjazd był spokojny i przebiegał raczej w familijnym nastroju. Od tego sprzed sześciu lat ubyło sporo delegatów. Odeszli na wieczną wartę. Tym zaś, dla których Bóg był łaskawszy, przybyło lat, co automatycznie odbiło się na uspokojeniu temperamentów. Wielką radość sprawiło mi spotkanie z Józefem Huczyńskim „Tolipem” z „Chrobrego II”. obecnym prezesem Zarządu Głównego Koła, a przed dwudziestu ośmiu laty mym sponsorem i gospodarzem w czasie pierwszego pobytu w Londynie. Nie mogłem się dość nacieszyć kontaktem z dzielnymi „akaczkami” (jak nazywają je w Londynie), bo to one miały na głowie cały zjazd, ale z radością odnotowałem, że nadal są czynne: Halina Martinowa, Zofia Rospędzihowska, Jadwiga Repuszyna, koleżanka Kalinkiewicz i inne, których nie sposób już wymienić. Ze wzruszeniem spotkałem się z panią Darką Zenczykowską, która objęciem odpowiedzialnej funkcji w Sądzie Koleżeńskim chce przedłużać tę drogę, którą w 1947 roku rozpoczął śp. pan Tadeusz, przewodnicząc I Zjazdowi założycielskiemu Koła. Ze Swindon przyjechała Zosia Kopytyńska, aby Tadeusza Michalskiego i mnie otoczyć koleżeńską opieką. Cieszyłem się z obecności na zjeździe i spotkania z Waldemarem Romanowskim, prezesem z Montrealu, który dzielnie sobie radzi w prowadzeniu rozbitego przez Basika (notabene obecnie członka Rady Naczelnej ŚZŻAK) Oddziału, powitałem też w nowej roli prezesa Oddziału w Toronto Wojciecha Olbrychta, którego w Kanadzie poznałem już w 1975 roku, a był to przecież podchorąży „Kosa” od „Habdanka” ze Świętokrzyskich Zgrupowań „Ponurego” z 1943 roku. Niestety, nie było wśród delegatów uczestniczącego w każdym przecież zjeździe Mariana Pruska, prezesa największego Oddziału AK w USA i mojego gospodarza z pierwszego pobytu w Chicago, brakło także Zenona Stępnia, prezesa z Detroit, wydawcy i redaktora „Biuletynu” zamieszczającego przedruki Moich lektur z „TySolu”, nie dostrzegłem też na sali przyprószonej siwizną, kędzierzawej czupryny Tadeusza Wyrwy z Francji. Widocznie ważne sprawy osobiste nie pozwoliły im zjawić się w Londynie w te piękne, majowe dni. A szkoda, bo zjazd był naprawdę udany. Zdominowały go dwa elementy: jubileusz pięćdziesięciolecia Koła i zacieśnienie więzów przyjaźni z ŚZŻAK. Obecni, nie pomni przykrych doświadczeń sprzed lat sześciu, jakie zdobyli wskutek obecności na sali krajowej delegacji pod przewodem doc. Witebskiego, dali się zauroczyć mjrowi Karolkiewiczowi. I dobrze, że tak się stało, bo jest to pierwszy prezes ŚZŻAK, który wydaje się grać z Londynem w otwarte karty. Tak mi się to przynajmniej wtedy wydawało. W czasie przerwy w drugim dniu obrad prezes Karolkiewicz zwrócił się do mnie z zaskakującą prośbą. Zaproponował mianowicie, abym napisał do „Biuletynu Informacyjnego” ZG ŚZŻAK artykuł będący refleksją z mojego uczestnictwa w dotychczasowych zjazdach londyńskich. Przyznam, że propozycja ta zarówno mnie zaskoczyła, jak i zaszokowała. Miałem świadomość, że optykę w tych sprawach mamy różną, z czego obaj chyba zdawaliśmy sobie w tym momencie sprawę. Tak przynajmniej ja to widziałem i wprost zdziwiłem się, że tolerancja w Związku zaszła aż tak daleko. Złudzenia trwały nieco ponad tydzień. Po przyjeździe do Warszawy natychmiast siadłem do pisania, bo numer majowy „Biuletynu” był już gotowy, a mój artykuł miał iść do niego jako wkładka. Wyszło mi tego dwanaście stron, gdyż uważałem, że artykuł refleksyjny nie może nie zawierać utajnionego przed krajem sześć lat temu opisu przebiegu zjazdu w 1991 roku, który stał się powodem zerwania stosunków między obu organizacjami. Prezes Karolkiewicz jednak nie podzielił mego zdania i uznał, iż artykuł jest zbył rozliczeniowy. Rozstaliśmy się na pozór sympatycznie, jak mi to kiedyś powiedział red. Majtczak w konflikcie nieantagonistycznym. A jednak szkoda. Widocznie przyjdzie nam odejść w zaświaty nie do końca pojednanymi. Złudzenie, że stan tego łagodnego, nieantagonistycznego konfliktu będzie trwał długo, wnet prysło. Nie przetrwało nawet dwóch miesięcy. W początkach lipca bowiem do Rybienka, gdzie już przebywaliśmy z Grażynką na urlopie od prawie miesiąca, jeden ze znajomych przesłał mi czerwcowy numer „Biuletynu Informacyjnego”, miesięcznika, pisma ZG ŚZŻAK. Ku swemu wielkiemu zdumieniu i niesmakowi znalazłem tam bardzo obszerny i ogromnie napastliwy artykuł pióra inż. Bojomira Tworzyańskiego „Ostoi”, skierowany przeciwko mnie. I rozpoczęła się nowa afera, pełna wrednych zabiegów, której jednak nie chcę tu opisywać, bo zbył sobie cenię Czytelników i strony mej książki. Sprawy, o których tu i teraz piszę, były kolejną ilustracją środowiskowych smaczków akowskich, ale akurat w lipcu rozgrywały się na tle wielkiego narodowego dramatu. Polskę południowo-zachodnią zalewała powódź niespotykanych rozmiarów. Nic dziwnego, że media nazwały ją, nie bez racji, powodzią tysiąclecia. Racibórz, tak okrutnie spalony przez sowietów w 1945 roku, stał się jej pierwszą ofiarą. Pamiętam to urocze niegdyś miasteczko, a raczej kikuty domów w 1946 roku, wszak mieszkałem w okolicach niedalekiego przecież Rybnika. I teraz, na naszych oczach, ów potop od Raciborza rozlał się trzema falami: na wschód, pogórzem aż po ukraińską wschodnią ścianę, na północ zlewiskiem Wisły oraz Odrą, wzdłuż zachodniej granicy. Pierwszy i drugi kierunek były bardzo groźne, ale mieściły się w górnych granicach norm powodziowych, czyli tego, co już przeżywaliśmy parę razy w czasie naszego żywota. Ale apokalipsa, która się rozgrywała na zachodzie, przekraczała wszelkie porównania. Opole, Wrocław największa Wenecja świata, Kłodzko, Nowa Sól, dziesiątki innych miast, setki wsi, setki tysięcy hektarów pól, kilkadziesiąt utopionych osób, mnóstwo zaginionych, fale sześciometrowej i przybory dziewięciometrowej wysokości, to były przerażające wiadomości, którymi nas karmiły codziennie radio, prasa i telewizja. Na tym czarnym ekranie zderzyły się dwa obrazy: wspaniałej, samorzutnie tworzonej przez zwykłych ludzi obrony cywilnej w prawie każdym najmniejszym zakątku, w którym miała się pojawić nadciągająca fala, i niemrawe, często wręcz nie istniejących działań władz, kompromitujących się przeważnie spóźnionymi albo wzajemnie się wykluczającymi decyzjami. Sądzę, że ta indolencja, obnażana dzięki mediom na oczach milionów przyszłych wyborców, przetrzebi elektorat komunistycznej lewicy o wiele skuteczniej niż wszelkie wysiłki propagandowe zwaśnionej do granic możliwości prawicy. Bo nawet wtedy, gdy postkomuniści mówili prawdę, była to prawda, której wypowiadanie w takim momencie ujawniało samobójczą bezmyślność. Na samym początku dramatu Włodzimierz Cimoszewicz miał się przekonać na własnej skórze, że jak mówi stare przysłowie „słowo ulatuje wróblem, a wraca wołem”. Zdenerwowany premier zapytany przez dziennikarkę, co będzie z odszkodowaniami dla tych rolników, którzy nie ubezpieczyli swoich płodów rolnych odpowiedział, że powinni się byli ubezpieczyć. I miał świętą rację, bo taka jest zasada ubezpieczenia, którą przytłaczająca większość naszych rolników, od lat przyzwyczajona do nadopiekuńczości państwa, totalnie lekceważy. Ale tego rodzaju wypowiedź premiera będzie nie tylko samobójstwem dla niego samego, co z całą wyrazistością okaże się mam nadzieję przy wrześniowej urnie wyborczej, ale także zaszkodzi partii, do której podobno nie należy, ale szefuje jej sztabowi wyborczemu. Zaowocowało to także niestety czymś o wiele gorszym, co od razu wychwyciła prasa. Wrocław wielusettysięczne miasto można było ocalić lub też przynajmniej wydatnie zmniejszyć jego straty, wysadzając wały powyżej miasta i kierując masy wody starym korytem wokół miasta. Ale rolnicy z paru wsi, które miały być przy tym manewrze zalane, pikietując tłumnie wały uzasadniali swój protest między innymi wypowiedzią premiera na temat ubezpieczeń. Późniejsze próby załagodzenia tego dramatycznego lapsusu nic nie dały. Bo raz skompromitowanym już się drugi raz nie wierzy. Po pierwszym tygodniu apokaliptycznej powodziowej fali, która już zdążyła dotrzeć do Słubic, nad Czechy, Morawy i nasze Karkonosze wróciły deszczonośne chmury i za pierwszą, ruszyła druga powodziowa nawała. Trzeba było porzucić sprzątanie krajobrazu po bitwie i podjąć dramatyczną walkę o podwyższanie i umacnianie rozmokłych i przepuszczających wodę wałów. Na nadzwyczajnej sesji sejmowej, nie bardzo chętnie przyjętej przez rząd, poddano lewicę solidnemu praniu, choć początkowo próbowała się ona z niezwykłym tupetem bronić, atakując wszystkich, nawet dziennikarzy telewizyjnych. A Bóg mi świadkiem, że gdyby powołani do tego ludzie z administracji państwowej okazali choć połowę tego zaangażowania w sprawę, co dziennikarze, straty i nieszczęścia można by było bardzo poważnie zmniejszyć. Chyba bowiem wolno powiedzieć, że Polsce udało się przetrzymać ten dramat nie przy pomocy lewicowego rządu, ale raczej mimo jego istnienia. Niepokoiłem się o losy moich wrocławian, czyli Marcina, od paru miesięcy mieszkającego tam z rodziną, Józka Wołocha, mego gimnazjalnego i harcerskiego druha, ponurowskich rodzin nieżyjących już: prof. dra „Andrzeja” Władysława Chachaja, kpt. „Jurka” Władysława Czerwonki, Tomasza Wagi, zakochanego bez wzajemności w świętokrzyskiej legendzie Leszka Kalinowskiego i wielu, wielu innych. Z prasy wyłuskiwałem reportaże o walce z wodą na tamtych terenach i serce mi rosło, gdy czytałem, z jakim samozaparciem starszy aspirant Władysław Wilczek, komendant posterunku policji w Stroniu Śląskim na czele swoich ośmiu podkomendnych koordynował walkę z rozszalałym żywiołem spływającym na miasteczko po stokach Snieżnika. Przed pięćdziesięciu jeden laty w tymże samym Stroniu Śląskim, zwanym wtedy Żybocinem, musiałem przy pomocy „naszego” NKWD-zisty Romka B. wprost gwałcić ówczesnego komendanta posterunku milicji, aby pobudzić go do jakiejkolwiek aktywności w poszukiwaniu złodziei naszej żywności. Podobne przykłady stanowią wymowną ilustrację poglądu, że wbrew dość powszechnemu przekonaniu na zachodnich krańcach Rzeczypospolitej mamy zwarte i już zakorzenione tam społeczeństwo. W czasie tych dramatycznych przeżyć zza Atlantyku doszła do nas wiadomość, że w środku maja, w dzień swoich imienin zmarła w Waszyngtonie jakże nam bliska Zofia Michałowska, nasza opiekunka w czasie amerykańskiej eskapady przed dziewięciu laty. Jak szybko zmienia się świat wokół nas. W ostatnich dniach lipca pojechałem do Warszawy na cotygodniowe spotkanie z Elżbietą Olszewską, redaktorem mojej książki, pracującej już nad nią pełną parą. Spotkały mnie tu wiadomości i dobre, i złe. Te pierwsze wynikały z faktu, że redaktorska orka dochodziła już do końca tomu I, złe zaś związane były ze stanem zdrowia mej cennej współpracowniczki i jej piętrzącymi się problemami zawodowymi. Słowem pani Elżbieta musiała zrezygnować z dalszej naszej współpracy. Przyjęliśmy tę konieczność z obopólnym (mam nadzieję) żalem. Fakt ten postawił mnie jednak przed nie lada problemem. Redaktorów znałem wielu, ale mnie się marzył ktoś taki jak Elżbieta Olszewska. Znaleźć zaś taką osobę nie było łatwo. Tymczasem po głębszym namyśle doszedłem do wniosku, że nie szukając daleko, rozwiązanie tego ważnego dla mnie problemu mogę mieć dosłownie w zasięgu ręki. Przecież teściowa naszego Marcina, pani Agata Gieysztor-Rosa jest wytrawnym i wieloletnim redaktorem książkowym renomowanej oficyny wydawniczej. Ba! Ale czy przy natłoku swoich zajęć zechce znaleźć czas i to szybko dla mojej pracy? Zatelefonowałem pełen wątpliwości i okazało się, że zechce i znajdzie. Odetchnąłem z ulgą, bo w ten sposób Elżbieta Olszewska mogła spokojnie kończyć tom pierwszy, Agata Rosa była w stanie w każdej chwili rozpocząć pracę nad tomem drugim, zaś Małgorzata Naimska koordynowała całość naszych działań. Mogłem więc we względnym spokoju oczekiwać końcowego sukcesu moich „trzech muszkieterek”. Na doroczne obchody rocznicy Powstania Warszawskiego na cmentarzu Powązkowskim chodziliśmy nieodmiennie od trzydziestu lat z „Linem” Januszem Skalskim. W tym roku po raz pierwszy miałem iść bez niego. Narastanie różnych animozji i konfliktów w środowiskach kombatanckich powodowało polaryzację sytuacji. Jeżeli dotąd nie otrzymywałem przeważnie żadnych zaproszeń na uroczystości ogólnopolskie, a co najwyżej niekiedy na środowiskowe, w tym roku otrzymałem aż dwa i to od organizacji centralnych: ze Związku Powstańców Warszawskich oraz Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej (Wilgat). Ze smutkiem stwierdziłem, że w wigilię godziny „W”, mimo całkiem znośnej jak na to lato pogody, w tradycyjnym Apelu Poległych przy pomniku Powstania Warszawskiego, uczestnictwo warszawiaków było więcej niż skromne. Powszechne i słuszne oburzenie wywołała nieobecność na uroczystości prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego, który próbował się wyłgać listem odczytanym przez minister Danutę Waniek. Ale dlaczego wybuczano, wyklaskano i wygwizdano nie jego, a ją, Bóg jeden raczy wiedzieć. Nazajutrz przy wyciu warszawskich syren, o godzinie 17.00 na cmentarzu wojskowym także było pustawo. Stanowczo zbył pusto. Za to policji było w nadmiarze, i to wspomaganej licznymi zastępami straży pożarnej wyposażonymi we wszelki sprzęt, łącznie z armatkami wodnymi. Powodem tej ostrej gotowości był, zapewne, apel Ligi Republikańskiej opublikowany także przez „Gazetę Wyborczą” i rozpowszechniany licznymi ulotkami, o potrzebie usunięcia z tego cmentarza na inny grobów zbrodniczych wobec AK i innych polskich patriotów komunistycznych liderów. Rzecz nie była nowa. Już na początku 1991 roku, działając w nowo powołanej Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa przy premierze rządu RP zetknąłem się z tego rodzaju inicjatywami. Wtedy chodziło konkretnie o groby Bieruta, Świerczewskiego i jeszcze paru innych. Nie podjęliśmy wówczas tego błędnego, naszym zdaniem, sposobu rozwiązania niewątpliwie bulwersującej i jątrzącej sprawy. Choć bowiem kominternowcy, celem „wygospodarowania” cmentarnego miejsca dla swoich prowodyrów, usuwali przed prawie pół wiekiem bez pardonu szczątki zasłużonych Polaków między innymi płka Walerego Sławka my do rewanżu na takim poziomie nie chcieliśmy dopuścić. Ich bowiem za takie działanie nazwano, jakże słusznie, hienami, szakalami i nie widzieliśmy powodów, aby ogarnięci niską nienawiścią postępować tak samo, wystawiając się na podobne epitety; ktoś tu wreszcie musiał być chrześcijaninem. Wtedy sprawę udało się jakoś wyciszyć. Problem jednak, jak widać, pozostał. Niechciane pomniki, wymuszone przed nimi pokłony, łajdacy przemieszani z bohaterami w miejscach wiecznego spoczynku tej sytuacji na dłuższą metę przeciągać się nie dało. Pierwsze solidarnościowe rządy Mazowieckiego i Bieleckiego mogły przymykać oczy na to, że „nieznani sprawcy” zdejmowali z dnia na dzień z cokołów monumenty tych, którym winniśmy byli fałszywe wyzwolenie, ale nie mogły pozwolić, aby w świat poszła wieść, że w nowej antytotalitarnej, wolnej Polsce z solidarnościowym błogosławieństwem profanuje się komunistyczne groby. Myśleliśmy o jakiejś generalnej przebudowie wojskowych Powązek i przy okazji uporządkowaniu owego uwłaczającego galimatiasu. Ale odważnych do podjęcia takiej decyzji wtedy nie było, przede wszystkim na Ratuszu. Próbowałem poufnie sondować nastroje wśród ludzi zbliżonych do obecnej lewicy, zastanawiając się, czy w ramach uwierzytelniania swoich nowych postaw nie chcieliby pomóc w nakłonieniu rodzin Bieruta, Świerczewskiego i innych niezasłużenie pochowanych na honorowych miejscach nieboszczyków, aby same zaproponowały przeniesienie szczątków swoich bliskich w inne miejsce, ale po kilku dniach pozbawiono mnie złudzeń. A szkoda, bo akurat jedynie rodziny zmarłych mają w Polsce tego rodzaju uprawnienia. Po siedmiu latach sprawa jak bumerang wróciła. Tym razem chodziło dodatkowo o Władysława Gomułkę, Mariana Spychalskiego, Michała Rolę-Żymierskiego, Grzegorza Korczyńskiego, Edwarda Gronczewskiego, czy też oprawcę wyjątkowego, choć dotąd mało „spopularyzowanego”, Bolesława Kowalskiego „Cienia” i innych. Domagano się tego bardzo zdecydowanie, choć obecnie atmosfera na świecie jest dla takich metod jeszcze bardziej nieprzyjazna niż na początku lat dziewięćdziesiątych. Żądano radykalnych rozwiązań, mimo iż przez cały ten czas w środkach masowego przekazu trwały dyskusje nad tym, co jeszcze mamy zrobić, aby przekonać Europę i NATO, że nie odstajemy także i naszymi zasadami moralnymi od wzorca, który one uznały za obowiązujący. Argumenty te nie trafiły do przekonania autorom obecnej inicjatywy, pod którą podpisała się Liga Republikańska. Od paru lat obserwuję niejednokrotnie z sympatią pewne happeningowe akcje owej grupy. Nie wszystkie akceptuję, choć na przykład krakowska jajecznica na czuprynie ministra edukacji narodowej, zaanonsowana na łamach „Gazety Wyborczej” trzyszpaltowym tytułem na czołówce: Wiatr w jajach, może raziła czyjeś wybredne gusta, ale akurat w tym przypadku moich nie. Niezależnie od tego, że prawdę powiedziawszy nie mieściła się w granicach fair play. Szczególnie, gdy tymiż jajami okładano na paryskim bruku prezydentową Jolantę Kwaśniewską. Natomiast wyrzucanie, na sowiecką modłę, z grobów to już jest inicjatywa, która przeprowadzona szumnie i zbył raptownie, może przynieść więcej szkody niż pożytku. Jak słyszałem, pod tym apelem podpisało się już ponad dwa tysiące ludzi. Sporo, ale w Polsce ilość nie zawsze znaczy mądrość, wszak całkiem niedawno na Tymińskiego głosowało ponad trzy miliony ludzi. Przyjrzałem się bliżej kilkudziesięciu nazwiskom, które wybiórczo opublikowała prasa, podpisanym pod tym apelem. Wielu tych ludzi znam, z wieloma ich poglądami się zgadzam, choć jak widać powyżej nie ze wszystkimi. Po prostu na pewne sprawy mamy różne spojrzenia i różne poglądy. Ale wróćmy do warszawskiego, tegorocznego sierpnia. Na cmentarzu Powązkowskim, razem z Marysią i Darkiem Baliszewskimi oraz ich synem Julkiem odwiedziliśmy większość powstańczych kwater, na których tradycyjnie Darek zapala lampki. Ostatnią zapaliliśmy na świeżym grobie „Lina”. Liczni kombatanci zaczepiali nas, zapytując o losy Rewizji nadzwyczajnej, ale cóż mogliśmy im odpowiedzieć? W parę dni po powrocie do Rybienka, w „Gazecie Wyborczej” znalazłem jakże trafny artykuł pióra prof. Karola Modzelewskiego, jednego z czołowych opozycjonistów i wieloletniego więźnia czasów PRL-owskich, od średniego Gomułki poczynając, korespondujący ze sprawą poruszoną przed chwilą. Autor chciał napisać recenzje o książce Ruski miesiąc z hakiem pióra Jerzego Pomianowskiego. I oto zamiast recenzji, wyszła mu pełna goryczy rozprawa dotycząca między innymi zwalczania pomników i grobów sowieckich oraz ukraińskich w Polsce. Nawiązywał do niedawnych wydarzeń w Przemyślu, Krakowie i Toruniu. Przed Modzelewskim wypowiedziały się w tej sprawie i w tym samym duchu autorytety moralne tej miary co Jerzy Giedroyć, Zbigniew Brzeziński i Jan Nowak-Jeziorański. Nie pomogło. Więc Modzelewski w artykule pod jakże znamiennym tytułem Patrioci przeciw Polsce podsumował to tak: „...W polityce polskiej uwija się spore grono bojowników, którzy w okresie komunizmu siedzieli cichutko za piecem. Czasem ci, którzy wtedy nie byli odważni jak lew, dziś chcą być przynajmniej tak odważni jak hiena cmentarna, dzielnie atakując rosyjskie pomniki i groby...” Już widzę, jak chętnie witają nas z takimi ideałami w NATO i w Unii Europejskiej. l sierpnia weszła w życie wałkowana na wszystkie strony od czterech lat ustawa lustracyjna. Tym razem chodzi o lustrację żywych. Rzecz stała się aktualna dokładnie po ośmiu latach od przejęcia jak się wszystkim wydawało władzy z rąk komunistów. Akurat w resorcie spraw wewnętrznych oni nigdy władzy nie oddali, nawet wtedy, gdy szefami byli tam czołowi antykomuniści, a fundament kadrowy stanowili funkcjonariusze pozytywnie zweryfikowani. Mieli więc osiem lat na usunięcie, ujęcie, dodanie, dopisanie, przypisanie każdemu, komu chcieli wszystkiego, co chcieli. Zresztą kolejni ministrowie poczynając od Kozłowskiego, a na Milczanowskim kończąc byli zgodni co do tego, że przejęte materiały toczkowe są absolutnie niekompletne. Różnili się tylko poglądem na stan niekompletności, oscylując od czterdziestu do osiemdziesięciu procent s Ustawa moim zdaniem jest zła, bo nie dopuszcza obywateli do zapoznania się z zawartością „swoich” teczek. Rzadko kiedy zgadzam się z inicjatywami Aleksandra Kwaśniewskiego, ale z tą, dzięki której mają być one udostępnione tym, którzy są nimi najbardziej zainteresowani, podpisuję się oburącz. Bardzo mnie interesuje, jaki to wizerunek wykroili mi towarzysze Siennicki i jemu podobni. Po paru tygodniach okazało się, że ustawa lustracyjna, przygotowana przez zwaśnione partie w parlamencie, jest tak fatalna, że przepadła na pierwszej przeszkodzie. Nie udało się bowiem znaleźć wśród sędziów nawet połowy kandydatów niezbędnych do powołania Trybunału Lustracyjnego. A to już sygnał groźny, bowiem sędziowie i prokuratorzy w Polsce należą raczej do grupy osób odważnych. Trzeba bowiem nie jednokrotnie wielkiej odwagi, by zwolnić od odpowiedzialności czy sankcji ewidentnego przestępcę, s oni to często robią. W pierwszy wrześniowy weekend, zgodnie z wieloletnią tradycją, pojechałem do Końskich. Niestety sam, a nie jak dotąd z „Linem”. Byłem ciekaw jak przebiegnie obecny „Konecki Wrzesień” bez jego inicjatora, organizatora i wodzireja. Wróciłem pełen uznania. Bo że osiemdziesięcioletni ksiądz prałat Józef Barański, choć już na emeryturze, będzie nadal ostoją strony religijnej uroczystości, wszyscy traktowaliśmy jako rzecz oczywistą. Ale że obecne władze miejskie, lewicowe przecież, tę imprezę powstałą w okresie solidarnościowego zrywu potraktują jako święto własne, koneckie, było miłym zaskoczeniem. Taka też stała się uroczystość sobotnia, na miejscowym cmentarzu, gdzie przed tradycyjnym już apelem syn „Lina” Piotrek odsłonił piękną tablicę z czarnego marmuru, ufundowaną przez władze miasta jego ojcu, honorowemu obywatelowi Końskich. W Warszawie zupełnie przypadkowo wpadła mi w ręce kolejna książka gen. Edwina Rozłubirskiego. Nie, ja takich książek takich autorów nie kupuję z zasady, ale byłem na kawie u mego dalekiego kuzyna, gen. bryg. w stanie spoczynku Stanisława Komornickiego (jego prababką była de domo Chlebowska herbu Poraj) i tam zobaczyłem to dziełko noszące tytuł Bez pardonu. Jest to trzeci zbiorek artykułów polemicznych generała od czerwonych beretów i w każdym z nich aż się roi od mego nazwiska. Oczywiście generał E.R. nie zalicza mnie do swoich przyjaciół. Na szczęście, bo spaliłbym się ze wstydu. Cieszy więc fakt, że w wyliczance wrogów umieszcza mnie w smacznym gronie, tuż obok zaprzyjaźnionych ze mną: red. Dariusza Baliszewskiego, red. Andrzeja K. Kunerta, red. Jerzego Śląskiego, prof. Jerzego Poksińskiego czy prof. Pawła P Wieczorkiewicza. Dla mnie ma jednak estymę szczególną, tylko co i rusz strzela kulą w płot, co wojskowemu raczej nie przystoi, chyba że się jest generałem. W pierwszej swej książce zaliczył mnie do aktywistów partii, której sam służył wiele lat, i mimo że go jak utrzymuje często kopała po nerkach, on ją z uporem masochisty ciągle uwielbia. Z tej pomyłki musiał się jak niepyszny wycofać. Teraz, w nowej książce, popełnił kolejną gafę stwierdzając, że Chlebowski, chłopaczek w chwili zakończenia wojny dwunastoletni, nie mógł brać żadnego udziału w podziemiu, a co za tym idzie po wojnie podlegać jakimkolwiek z tego tytułu represjom. Rozumiem, że można być bałaganiarzem z natury i lekceważyć swoich czytelników, wciskając im do wierzenia fałszywy kit. Ale wężyk generalski do czegoś zobowiązuje. Nigdy, co prawda, nie miałem zbył wielkiego wyobrażenia o edukacji generałów w PRL, ale nie przypuszczałem, że dodawanie do dwudziestu stanowi dla nich próg nie do przeskoczenia. Co najmniej w połowie moich książek, czyli w pół milionie egzemplarzy krążących po Polsce (nie mówiąc o paru encyklopediach i słownikach) jest podana data moich urodzin początek 1928 roku, czyli w chwili wybuchu wojny miałem jedenaście i pół roku. Do tego wystarczy dodać prawie sześć lat wojny i już jest... Czy jednak nie za wiele wymagam od absolwenta moskiewskiej akademii wojskowej imienia Klimenta Woroszyłowa? A co do reperkusji powojennych, to kto jak kto ale akurat gen. Edwin Rozłubirski miał bardzo blisko do źródłowych informacji. Przecież on i mój ubecki „idol” Siennicki, to ludzie z jednego gniazda, z podobnym rodowodem, ten sam rocznik (1924), ta sama opcja polityczna, ten sam „batalion” Czwartaków. Wobec tego, że w AL brygady liczyły po stu dwudziestu ludzi, stan batalionu nie mógł przekraczać trzydziestu czterdziestu osób. Myślę więc, że w takim kadłubowym batalionie nie sprawiło „Gustawowi” wielkiej trudności znać „Wiktora”, tym bardziej że ten pierwszy był zastępcą dowódcy owej okazalej jednostki. I potem, po latach, w czasie kombatanckich spotkań nie raz mieli okazję pogadać „po duszam” przy piwie (albo ziółkach) o dawnych i nowych czasach. Tam więc, w towarzyszu Wiktorze znalazłby towarzysz generał źródła informacji dotyczące mojej osoby. W pierwszym tygodniu września, po dziewięciomiesięcznej przerwie, wznowiony został autorski program telewizyjny Dariusza Baliszewskiego Rewizja nadzwyczajna. Można było przewidzieć, że kierownictwo TV nie dokona żadnych zmian na korzyść tej audycji, że zapewnienia o zielonym świetle dla tematyki patriotycznej są przedwyborczą zagrywką dla cynicznych planistów z szefostwa telewizji. Życzyłem więc wszystkiego najgorszego PSL-owi, partii sprawującej polityczny nadzór nad telewizją i nad kulturą. Za kilkanaście dni miałem się przekonać, że ktoś w niebie wysłuchał moich życzeń z największą uwagą, bo rzeczywiście od urn wyborczych potęga PSL-owska odeszła jak „pies z podkulonym ogonem”. Ale na razie Rewizja nadzwyczajna ukazała się jako półgodzinny program, emitowany raz w miesiącu, we wtorek, o 18.30. Na pierwszy ogień Darek wziął sprawę Berlinga, w kontekście dyskusyjnej książki Daniela Bargielowskiego Konterfekt renegata. Poza samym autorem i Darkiem, w programie uczestniczyli: profesorowie Andrzej Ajnenkiel, Jerzy Poksiński, Paweł E Wieczorkiewicz, red. Andrzej K. Kunert i nieznanego mi nazwiska staruszek ochroniarz generała z czasów wojny. Osąd historyków był dla Berlinga zgodnie negatywny, choć odbiegający spokojnym tonem przekazu od formy stawiania zarzutów przez autora książki. Nic więc dziwnego, że program wywołał natychmiastową krytykę „Trybuny”, która wraz z gen. Edwinem Rozłubirskim od lat specjalizuje się w potępianiu w czambuł wszystkiego, co wychodzi w eter pod firmą „RN”. Dotąd przeważnie przechodziliśmy obojętnie obok tych powarkiwań, ale tym razem zdecydowaliśmy się zareagować. A że odezwało się także środowisko byłych żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego z oświadczeniem ujętym w formułę sprzed lat co najmniej trzydziestu, Dariusz postanowił wrócić jeszcze raz do tej sprawy. Ponieważ mnie pierwszemu przyszło zabrać głos w październikowej emisji, zwróciłem uwagę na to, że w ciągu siedmiu ubiegłych lat, wśród krytyków naszych stu trzydziestu przeważnie trudnych tematów, nigdy dotąd nie było historyków, profesjonalnych znawców przedmiotu. Dziś zdarza się to po raz pierwszy. Po tej zapowiedzi Dariusz oddał głos rzecznikom strony przeciwnej, którą obok trzech kościuszkowskich pułkowników stanowiło dwóch profesorów, ongiś filarów PRL-owskiego Wojskowego Instytutu Historycznego, Tadeusz Rawski i Kazimierz Sobczak. Kto pamięta ich linię obrony Berlinga, ten podzieli chyba moją opinię, że gdyby kiedykolwiek ktoś miał mnie bronić przed podobnymi atakami, jakie spotkały Berlinga, wymienieni towarzysze profesorowie byliby ostatnimi, którym bym to zadanie powierzył. Na przełomie drugiej i trzeciej dekady września prasa, radio i telewizja podały wreszcie do wiadomości publicznej informację oczekiwaną od lat przez parę milionów Polaków: płk Ryszard Kukliński został uniewinniony. Po szesnastu latach od skazania go w stanie wojennym na karę śmierci za zdradę i szpiegostwo. I znowu rozgorzała dyskusja, która już kilkakrotnie w Polsce wybuchała: zdrajca czy bohater. Ta dyskusja będzie trwała jeszcze długo, i długo jeszcze osoba płka Kuklińskiego będzie dzieliła Polaków. Bo niewątpliwie Kukliński zdradził: i PRL, i LWE i ZSRR, i Jaruzelskiego, i Pakt Warszawski, i RWPG, i przyjaźń polsko-radziecką i jeszcze parę ideałów istotnych dla dużej części pokolenia wzrastającego w powojennym półwieczu. Dla tych ludzi pozostanie zdrajcą. Kto się jednak powinien wstydzić swoich wyborów? Kukliński czy ci, którzy wiernie służyli w wasalnych układach? Gdy w Polsce nastąpiła prawdziwa przemiana, gdy w miejscu PRL-u mamy wreszcie Polskę (po raz drugi w ciągu paru lat), gdy na temat Paktu Warszawskiego wstyd nawet głośno myśleć, gdy mamy świadomość, ile nas kosztowało we wszystkich dziedzinach życia miłowanie się z sowietami, to trudno przykładać wsteczne miary do tego, co zrobił Kukliński. Ludzie tej nowej, nie zatęchłej świadomości upomnieli się o krzywdę Kuklińskiego. Bo słusznie powiedział biskup Pieronek: „Zdrajca? A czyż można zdradzić armię zniewoloną? „Myślę, że jest to najcelniejsza wypowiedź w tej sprawie. Miło mi, że walkę o obalenie tamtego wyroku podjął właśnie „Tygodnik Solidarność” prawie trzy lata temu. Po artykule red. Andrzeja Gelberga w styczniu 1995 roku zaczęliśmy zbierać podpisy. W sumie poparło nas ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Miło mi dzisiaj, że byłem wśród nich, i to na pierwszej, inauguracyjnej liście. Rzecz można uznać za załatwioną. Wreszcie. Ale jednak nie całkiem! Krzywdy wyrządzonej płkowi Kuklińskiemu już nikt nie naprawi, synów nikt nie ożywi, bezpiecznego powrotu i życia w Polsce nie zapewni. Mimo tej słusznej decyzji naszego państwa, on nadal swoją gorzką cenę będzie płacił. Pozostaje jeszcze jeden problem, z którym my sami musimy się uporać. Trudno wymagać, aby wszystkich ludzi, którzy potępiali czyn Kuklińskiego skazać na banicję czy ostracyzm. Wszystkich nie można, ale niektórych trzeba. Przecież do dzisiaj pełnią swe wysokie prokuratorsko-sędziowskie funkcje wojskowi, którzy w niedawnych jeszcze etapach sprawy Kuklińskiego kierowali się nie polskim, a PRL-owskim punktem widzenia. Obawiam się, że oni nawet gdyby chcieli inaczej już patrzeć nie potrafią. Żałuję, że Lechowi Wałęsie nie udało się stworzyć w Polsce drugiej Japonii. Wtedy problem rozwiązałby się sam. Wyrobienie w kadrze oficerskiej wysokiego poczucia honoru na wzór japoński doprowadziłoby do kilkudziesięciu harakiri i tyluż pogrzebów na koszt państwa. Nie spodziewam się jednak nie tylko harakiri, ale nawet podania się do dymisji ludzi, których przez dziesiątki lat uczono, że partia to największe sumienie za nich myśli, ocenia ich, chwali, karze i rozgrzesza. Trzeba im pomóc wyplątać się z tej matni dać im odpocząć. W drugiej połowie września przeżyłem wielką, choć symboliczną satysfakcję, a równocześnie mniejsze, ale za to kolejne i bardzo konkretne rozczarowanie. W Centralnej Bibliotece Wojskowej odbyło się sympozjum współorganizowane przez Zarząd Główny Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, a poświęcone pięćdziesiątej ósmej rocznicy powstania siły zbrojnej Polskiego Państwa Podziemnego. Z trzech wygłoszonych referatów, moją szczególną uwagę zwróciła wypowiedź Andrzeja Krzysztofa Kunerta. Może nawet nie sama wypowiedź, a raczej jej kontekst i reakcja, czy też brak reakcji organizatorów. Andrzej mianowicie w wystąpieniu o tytule: „Kontrowersje i polemiki wokół Podziemnego Wojska Polskiego” w sposób jednoznaczny przedstawił dwa sporne problemy. Pierwszy dotyczył istnienia 106 dywizji AK w Inspektoracie „Maria”, czyli Miechów. Otóż od prawie trzech lat trwał żenujący spór wywołany w Krakowie, a poparty przez najwyższe władze ŚZŻAK, o to, czy ta licząca ponad półtora tysiąca żołnierzy formacja istniała, czy też nie. A że za tymi wątpliwościami stał były prezes Rady Naczelnej Związku, gen. Bohdan Zieliński i jego zastępca kpt. Jerzy Lipka, sprawy nie dało się załatwić na forum tej organizacji. Najpierw więc z ŚZŻAK wystąpił były dowódca tej dywizji generał Bolesław Ostrowski „Nieczuja”, później w jego ślady poszło kilkuset jego żołnierzy, aż wreszcie rzecz trafiła na wokandę krakowskiego sądu. Żołnierze 106 dywizji parokrotnie zwracali się do mnie, prosząc o pomoc w tej sprawie, ale ja, mając już na głowie parę innych konfliktów ze Związkiem i nie chcąc mnożyć tej liczby, podsunąłem im Andrzeja, uprzedzając go zresztą o tym. I gdy krakowski sąd zwrócił się do niego o ekspertyzę, Kunert ją rzetelnie przygotował i wygłosił właśnie teraz, nie pozostawiając ani cienia wątpliwości co do stanu rzeczywistego. Druga wypowiedź referenta dotyczyła daty powstania Armii Krajowej. Kunert przypomniał, że ta sama organizacja, która współpatronuje niniejszej sesji, przed pięciu laty organizowała szumne obchody pięćdziesięciolecia powstania Armii Krajowej. W dalszym ciągu swego wystąpienia stanowczo stwierdził, że tamta data była historycznie nie prawdziwa. I gdy skończył, sala wypełniona ponad stu osobami pokwitowała jego wypowiedź gromkimi brawami. Mógłbym powiedzieć zasłużonymi gdyby mi w tym nie przeszkadzała moja zbył dobra pamięć. Przecież o paręnaście metrów ode mnie siedziało kilkunastu członków najwyższych władz ŚZŻAK, którzy tak przed pięcioma, jak i trzema laty zorganizowali fałszywy jubileusz pięćdziesięciolecia AK, a także gromko wołali, że 106 dywizja w Inspektoracie „Maria” nigdy nie istniała. Ci sami ludzie, tak gorąco oklaskujący dzisiaj Kunerta, przed pięciu laty pisali do kierownictwa telewizji skargi na niego (przy okazji zaś na Dariusza Baliszewskiego i mnie), a w „Biuletynie Informacyjnym” Związku nazywano nas mącicielami tylko dlatego, że w Rewizji nadzwyczajnej powiedzieliśmy o owym jubileuszu to samo, walcząc o jego właściwą datę. Odczekałem parę minut, spodziewając się, że któryś z dawnych przywódców związkowych da dowód odwagi cywilnej i powie parę zdań, broniąc swej postawy sprzed lat, ale widać panowie w tym wieku odwagę zostawiają wraz z kapeluszem w szatni. Poprosiłem więc o głos i podzieliłem się z zebranymi moimi refleksjami. Prosiłem, by prowadzący sympozjum (w zastępstwie chorego prezesa Karolkiewicza) wiceprezes Stanisław Oleksiak zechciał w słowie kończącym obrady ustosunkować się do zadziwiającej niezgodności stanowisk wczorajszego i dzisiejszego ze strony Związku. Ubiegając argumentację, że to nie władze tej kadencji podejmowały owe decyzje, przypomniałem starą prawdę, że sukcesja władzy idzie a przynajmniej powinna iść w parze z sukcesją odpowiedzialności. Zakończyłem, że oczekuję generalnego ustosunkowania do sprawy, a decyzję, czy znajdzie się tam również słowo przepraszam wobec naszej trójki, pozostawiam uznaniu i obyczajom panującym w tych sprawach w Związku. I naturalnie się nie doczekałem. A szkoda, bo byłoby to całkiem sympatyczne zakończenie moich wspomnień. 21 września odbyły się wybory parlamentarne. Ich wynik zaskoczył nas całkowicie. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że potężna i konsolidowana od pół wieku komunistyczna struktura polityczna, jaką jest niewątpliwie SDRP filar dzisiejszego SLD, już po raz kolejny da się pokonać skleconemu ad hoc pospolitemu ruszeniu prawicy. To wyraźna opieka boska; obyśmy tej nowej szansy i tym razem nie zmarnowali. Bo doświadczenie historyczne z bieżącej dekady wskazuje, że u nas szczęście idzie w parze z polityczną nieporadnością oraz brakiem orientacji, że pokora lepiej owocuje niż pycha. Zresztą, po co ja tu dywaguję na ten temat? Życie galopuje niezależnie od tego, kto stoi u steru, i Bogiem a prawdą, bardziej moją żonę i mnie samego obchodzą małe i duże sprawy naszych dzieci i wnucząt, ich sukcesy i porażki, niż sukcesy i porażki pana X czy przekręty pana Y. Tylko z czysto dziennikarskiego utrwalonego nawyku śledzimy codziennie ten kołowrót pychy, rzadko skromności, żałosnej indolencji i niekiedy profesjonalizmu, głupoty, a już niezmiernie rzadko przebłysków geniuszu. Mało nas to podnieca, bo to i na ciśnienie niedobrze, i na smak życia nie najlepiej. A teraz trzeba tylko, żeby było w miarę spokojnie, w miarę smacznie i w miarę nienudno. To program maximum na moje najbliższe lata. Przyjmuję go z POKORĄ. Warszawa Rybienko Leśne listopad 1994 październik 1997 Posłowie Książka, której lekturę Czytelnik przed chwilą zakończył, jest pełna sytuacji oraz ludzi przeróżnych. Są wśród nich wydarzenia, które wspominam z błogością w sercu, są i takie, do których nie chciałbym wracać. Ta sama różnorodność dotyczy ludzi. Opisałem tu osoby połączone ze mną przez dziesiątki lat silnymi więzami prawdziwej przyjaźni, ale też i takie, których wolałbym nigdy nie spotkać na swej życiowej drodze. Pisząc te wspomnienia czerpałem z mojej pamięci, ale korzystałem też z dokumentów rodzinnych oraz osobistych. Tyle co do faktów. Obok faktów równie ważna jest ich otoczka, bo każdemu wydarzeniu można nadać zupełnie różną wymowę, bądź to podlewając je subiektywnym sosem, bądź też nic nie dodając, a tylko odrobinę ujmując. Czasem odbywa się to świadomie, często jednak zupełnie bez woli autora. Aby tego uniknąć a przynajmniej zjawisko to zminimalizować zwróciłem się z prośbą o pomoc do ludzi niewątpliwie mi życzliwych, ale którzy obok wiedzy w danej dziedzinie mają umiejętność i odwagę wypowiadania obiektywnych sądów. Oczywiście najważniejsze było dla mnie opiniotwórcze grono najbliższej rodziny. Nie ulega wątpliwości, że bez mej żony, która stworzyła atmosferę sprzyjającą osiąganiu maksymalnej koncentracji, zadaniu temu nie podołałbym żadną miarą. W niej też przez cały czas znajdowałem oparcie i częstą konsultację, lecz myliłby się, kto by sądził, że była to pomoc pełna uległości, a współdziałanie absolutnie bezkrytyczne. Często iskrzyło, ale twórczo. Szczególną rolę w powstaniu książki odegrały moje dzieci: Weronia i Tomek, nie szczędząc mi weryfikacji faktograficznych. Wiele zawdzięczam mecenatowi nie tylko moralnemu jaki nad tymi poczynaniami roztoczyła moja synowa Ela oraz Tomek. Wszyscy wyżej wymienieni wraz ze mną tę książkę współtworzyli, nie zawsze jednak podzielając zdanie autora. Ta różnorodność sądów, ocen i punktów widzenia nie pozwoliła mi popaść w samozadowolenie: monopolizowanie racji. Znaczącą rolę spełniała przez cały czas mego pisania pani Małgorzata Naimska, w której najpierw moi najbliżsi widzieli hamulec mający opanować rozgadanie autora, a która w miarę postępu prac stała się nie tylko największą patriotką tej książki, ale i codziennym koordynatorem w porządkowaniu przelicznych wątków, spraw i ludzi. I rolę tego pierwszego selekcjonera spełniała aż do końca, ku mojemu pełnemu zadowoleniu. Opracowania wydawniczego pierwszego tomu książki podjęła się po starej znajomości pani Elżbieta Olszewska, z którą podobną współpracę nad kolejnymi edycjami Wachlarza przed piętnastu laty wspominałem jako nadzwyczaj owocną i przyjemną. Wdzięczny jej jestem, że twórczego współdziałania i przy tej książce mi nie odmówiła. Niestety sprawy osobiste, zdrowotne i zawodowe, zmusiły panią Elżbietę do ograniczenia jej pracy tylko do pierwszego tomu. Tom drugi powierzyłem opiece pani Agaty Gieysztor-Rosa, wytrawnemu redaktorowi wydawniczemu i z przyjemnością stwierdzam, że współtworzenie przebiegało nadzwyczaj harmonijnie. Wydawcy, panowie Jerzy Miedzianowski i Krzysztof Wasilewski wykazali wiele cierpliwości w naszej współpracy, za co jestem im winien wielką wdzięczność. Atmosfera miłego i bezkonfliktowego współdziałania, jaką stworzyli w czasie realizacji druku tej trudnej książki, pozwoliła nam przejść przez ten okres wyjątkowo sympatycznie. Jak to już podkreśliłem, choć do mej pamięci i umiejętności podpierania się źródłami mam duże zaufanie, robiłem wszystko, aby moje wspomnienia poddać weryfikacji i osądowi przyjaciół, kolegów i znajomych, którzy razem ze mną przeżywali pewne sprawy i sytuacje, lub też są w danych zagadnieniach uznanymi autorytetami. Z przyjemnością mogę teraz napisać, że wszyscy, do których zwracałem się z taką prośbą, bez wyjątku spełniali ją nadzwyczaj chętnie. Pierwszym, który „zadaną lekturę” odczytał szybko i bardzo rzetelnie (o czym świadczyła wielka ilość cennych uwag) był Józef Wołoch, dziś emerytowany profesor prawa Politechniki Wrocławskiej, a przed pół wiekiem przyjaciel z ławy szkolnej zarówno z Rybnika, jak i Sławięcic, w działaniu harcerskim zaś mój żelazny przyboczny. Następnej, i to wielowątkowej pomocy, nie odmówili mi Eugeniusz Kabate, lite rat, tłumacz i dyplomata oraz jego żona Krysia. Gienek był moim kolegą na uczelni, „współspaczem” w akademiku przy ulicy Uniwersyteckiej, stypendystą w Banku Handlowym, razem prowadziliśmy różne boje w Warszawskim Klubie Narciarskim i wreszcie kolegowaliśmy po piórze jako literaci. W wielu z tych spraw czynny udział brała Krysia. Pomocy w dopracowaniu szczegółów dotyczących działalności sportowej w WKN, a następnie w sprawach Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej udzielił mi Jurek Wilgat, przez kilkanaście lat mój zastępca w WKN-ie, a następnie prezes Zarządu Okręgu Warszawa ŚZŻAK. On oraz jego żona Marysia, była zawod niczka i sekretarz Klubu, pomogli mi bardzo wiele. Dla uzyskania drugiej obok Jurka Wilgata opinii obiektywnej o stosun kach w ŚZŻAK, poprosiłem o konsultacyjną opinię Tadeusza Michalskiego, wielo letniego prezesa Okręgu Łódzkiego tej organizacji, a od niedawna równocześnie wiceprezesa Zarządu Głównego. Cieszy mnie, że prośbie mej nie odmówił. Sprawy związane z działalnością literacką stanowią także istotną część tej książki. Przez wiele lat, w czasach późnego Gomułki i całej kadencji Gierka, wielkim wsparciem była dla mnie dobra rada, której mi nigdy nie szczędziła Wanda Wojnicz, najpierw kierownik Biura Warszawskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, a następnie szefowa działu listów w redakcji „Gazety Wyborczej”. Nie miałem wątpliwości, że w ocenie tego, co na temat fragmentów dotyczących ZLP napisałem, także znajdę w Wandzie obiektywnego krytyka i nie zawiodłem się. Srogim weryfikatorem wspomnień o dziennikarstwie sportowym, początkach tworzenia akowskich związków kombatanckich, a następnie pracy w Radzie Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa stal się Zygmunt Gluszek, żołnierz AK, dziennikarz i kronikarz Szarych Szeregów. Wielkie wsparcie moralne i pomoc merytoryczną znalazłem u moich przyjaciół parających się historią najnowszą, w tym także dziejami Armii Krajowej. Chcę tu przede wszystkiem podziękować red. Dariuszowi Baliszewskiemu i jego kompetentnej żonie Marysi, prof. Pawłowi E Wieczorkiewiczowi i jego żonie Małgorzacie, płkowi prof. Jerzemu Poksińskiemu i jego małżonce Renacie, red. Janowi Kreuschowi, pani Józefie Kierzkiewicz, Sybiraczce, i jeszcze kilku nie wymienionym z imienia osób. Nie śmiałem zwracać się do niektórych świadków wydarzeń z prośbą o bardzo absorbujące i czasochłonne przeczytanie całości maszynopisu zawartego w prawie czterech ryzach papieru czyłi nieomal dwóch tysięcy stron znormalizowanego maszynopisu i dlatego kilku osobom zaproponowałem zapoznanie się jedynie z fragmentami pracy związanymi z ich udziałem. Z przyjemnością odnotowuję, że nie odmówiły mi współdziałania: pani Wanda Dobroszanka (nazwisko zmienione), która wraz z mężem przed czterdziestu sześciu laty tak wiele mi pomogła, pani Bożenna Niemierowska-Szczepańczykowa, żołnierz AK i kronikarz podziemia na terenie obwodu opoczyńskiego, a po wojnie moja szefowa w Banku Handlowym, oraz pan Eugeniusz Chełstowski, przewodniczący Głównej Komisji Rewizyjnej II kadencji Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Ich pomocy zawdzięczam bardzo wiele, składam im więc serdeczne podziękowania. I jeszcze jedno chciałbym wyjaśnić. Część moich przyjaciół-historyków, czytających maszynopis książki, sugerowała mi ujawnienie nazwisk wszystkich osób zastąpionych inicjałami, czy też umownymi kryptonimami. Wyjaśniłem im, dlaczego tego nie zrobiłem i wyjaśnienie to przekazuję obecnie Czytelnikom. Moje wspomnienia nie są protokołem prokuratorskim czy też aktem oskarżenia, a mogą jedy nie pretendować do pewnej ilustracji epoki, w której danym mi było żyć. Unikając podawania niektórych pełnych nazwisk, nie stosowałem żadnej z góry przyjętej reguły w rodzaju: żyjący ujawnieni, zmarli utajnieni, albo odwrotnie. Przyczyny były różne. Nie miałem na przykład sumienia wyposażyć w pełne nazwisko mojego harcerskiego czerwonego gnębiciela, gdy się dowiedziałem, że przekroczył właśnie granicę dziewiątego krzyżyka, a na dodatek chirurg na skutek postępującej choroby pozbawił go jednej z kończyn. Nie czułem się także upoważniony do podawania nazwiska człowieka, który co prawda w ostatnim naszym kontakcie postąpił wobec mnie nadzwyczaj nieetycznie, ale poprzednio wiele mu zawdzięczałem. W innym wypadku człowiek winien wielu zbrodni zmarł, nim zapadł wyrok w toczącej się przeciw niemu sprawie sądowej i choć jego wina była niewątpliwa, uznałem, że sąd nad nim należy już teraz do Pana Boga. Zrezygnować zaś z uwiecznienia dla historii całej sprawy ani nie chciałem, ani nie mogłem, gdyż swego czasu, dając zbył duży kredyt zaufania temu człowiekowi i jego krajanom, przyczyniłem się niestety do nakreślenia jego bardzo pozytywnej, a jak się dziś okazało, fałszywej sylwetki. Gdy więc grono jego stronników oraz łatwowierna żona rozpętali całą kampanię zastraszania mnie korespondencją pod hasłem: „nie ma wyroku, więc nie zbrodzień, a bohater”, postanowiłem dać świadectwo prawdzie, nie ujawniając jednak personaliów zmarłego. Żony osób, o których pisałem, niejednokrotnie odgrywały istotną rolę w tym, czy ich małżonków ujawnić w „pełnej krasie”, czy też pozwolić im nadal pozostać anonimowymi. Tak było z człowiekiem, który ze względu na „wzorcowe” wręcz miotanie się od lewicy do prawicy oraz umiejętność dorabiania sobie fragmentów życiorysu zależnie od potrzeb, wzbudza moją niechęć. Czyż mogłem go jednak wymieniać, zważywszy że to samo nazwisko noszą jego Bogu ducha winne dzieci i niezmiernie przyzwoita żona, tak bardzo bolejąca nad faktem, że ma kompromitującego małżonka? W tym wypadku zrezygnowałem nawet z pierwszych liter imienia i nazwiska. Przeważnie jednak te literki zamiast nazwisk występują przy jednej, ale za to licznie tu prezentowanej kategorii spraw. Wiele informacji dotyczących postaci raczej negatywnych pochodzi od ludzi rzetelnych, ale nie lubiących życiowych komplikacji, którzy wobec tego często zastrzegali, że przed żadnym sądem stawać jako świadkowie nie będą. Gdy więc miałem pewność, że są to informacje prawdziwe, korzystałem z nich, ukrywając jednak nazwisko opisywanej osoby z tej tylko przyczyny, że samobójcą nie jestem i spraw o zniesławienie czy też naruszenie cudzych dóbr osobistych, z braku w sądzie wiarygodnych świadków, przegrywać nie lubię. Myślę, że Czytelnicy wybaczą mi te stosowane nie za często uniki. Warszawa, październik 1997 Cezary Chlebowski 882.