Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. Edward Kurowski P I E Ś Ń O L I C H E N I U Copyright © by Edward Kurowski Wydawnictwo „Tower Press ” Gdańsk 2001 3 CZĘŚĆ I 4 1 ...Zgodnie z rozkazem, Tomasz wycofywał się wzdłuż rzeki Elstery z polskim oddziałem ochraniającym odwrót wojsk Napoleona padając co kilkanaście kroków i strzelając w stronę nacierającego wroga, by opóźnić jego atak. Podrywał się i biegł dalej, zza krzaka, zza kamienia, zza kopca ziemi ponownie oddawał strzały. Widział padających polskich żołnierzy, których poznawał po mundurach, szukał wzrokiem Michała, Franka, nie chciał uciekać, nie bał się walki na bagnety, ale taki był rozkaz. Widział po pas obłoconych polskich i francuskich żołnierzy biegnących od strony Pleissy, pytał ich w biegu, co się stało, most zerwany – odpowiadali – nie mamy odwrotu, ale biegną, Tomasz z nimi, sam przecież nie zostanie, gdzie książę? – pyta po polsku, po francusku, nikt mu nie odpowiada, ociekający błotem żołnierze, ledwie wloką nogami, pewnie niewiele widzą, kto nimi dowodzi? Był rozkaz odwrotu, więc biegną, czwarty dzień bitwy, czy to porażka? Gdzie Napoleon? Kiedy obok wybuchnął artyleryjski pocisk, Tomasz padł na ziemię ogłuszony i dopiero po chwili poczuł ból poniżej kolana, mimo to wstał i pochylony kulający pobiegł za swoimi, lecz prawa noga stawała się coraz cięższa, ociekała krwią, którą czuł pod kalesonami, chlupała w bucie jak woda, nie czas na bandażowanie nogi, pędzi na niego utytłany w krwi i w błocie z wykrzywioną w przeraźliwym krzyku twarzą Austriak więc w ostatniej chwili z ogromnym wysiłkiem Tomasz chwycił za karabin i strzelił, odległość była niewielka więc trafił, atakujący go upadł wypuszczając karabin, w ogólnym zgiełku nie słychać było jego głosu, i w tym czasie Tomasz poczuł uderzenie w pierś upadł odruchowo podniósł się, bo nieprzyjaciele nagle odwrócili swój bieg w stronę rzeki, o Boże – jęknął, straszliwy ból wraz ze snopem światła przebiły mu czaszkę... huk wstrząs rzuciły go w przepaść piekła bezwładny leci w otchłań zimne iskry strach niemoc cierpienie za grzechy ludu mój ludu słyszał jakby boskie słowa kto idzie ze mną nie będzie chodził w ciemności mój panie sługa twój nakłoń me serce do twoich rozkazów nie Mojżesz ale ty Pani i Boże mój odwieczna prawdo urwanie głowy szarpanie za ręce rozdeptywanie piersi łamanie kręgosłupa ciepło mokro gwiazdy w ciemności światło w mroku zielony tunel rozsadzanie mózgu świetliste pałasze nad tobą oszalałe konie bez jeźdźców wchłaniające światło brak powietrza wirujące żarna sochy nad końmi otchłań nocy za wiarę w ziemskie dobra za pychę bezbożność niedowiarków za miłość do ziemskiej doskonałości za ciekawość piekła za pogańską wiarę w kamiennego bożka księcia ciemności nie wiesz czy to już stan wiecznej udręki popadanie w nią trwanie za grzechy dzieciństwa za miłość do rzeczy przemijających psów koni złotych obrączek brylantów ciekawość piekła zemsta bożków proroków oczyszczających ogień czyśćca lot nagroda nad grąblińskim lasem nad licheńskim jeziorem nad izabelińską kuźnią mamo moja żyjesz ojciec też żyje idziecie na grób dziadzia walentego słychać ludzkie głosy nie widać ludzi pomoc czy zemsta za grzeszne lata wieczne cierpienie czy oczyszczający czyściec boska sprawiedliwość jaka wieczność ci przypisana obowiązkiem naszym czynić dobrze wiemy o tym a jednak podcinamy gałąź na której siedzimy gnieciemy serce dusimy prawdę wszystko z egoizmu z mądrej ciemnoty z krótkowzroczności fałszywe ciepło czarownic lodowatego piekła gorącej smoły ognistego pieca za karę zupa ze skórek chleba łaska szatana niech światło ewangelii zabłyśnie dla wrogów niedowiarków mrok bez litości hańba niech biorą wszystko co polskie nie damy co w sercu Bóg wszechmogący w bezkresie czcijcie bezbożników wierzcie w gusła nie zmieścicie się w piekle prusacy żołdacy ruscy napastnicy austriackie gadanie Bóg jest cierpliwy Bóg sprawiedliwy wrogów ogniem piekielnym wymiecie cesarz bez wojska wół bez karety 5 piekielny ból o matko moja ludzie ludziom piekło na ziemi o co się bić nie wymyśliłem wojny ktoś mnie woła z daleka z księżyca moja mama Tomaszku mówi dziadzio mówi że pan Bóg nie pozwoli to głos z ziemi z grąblińskiego lasu widać Lichenię skąd tu obcy nieznane słowa Boże wybacz mi wszystko się plącze wróg z przyjacielem Francuzi z Niemcami licho z drzewami gusła z kamieniem Napoleon z księciem z otaczającym cię wojskiem ruki w wierch hande hoh niemoc obrony przeciwdziałania poruszanie popychanie układanie ból strach bezskuteczne wołanie ciemno mokro nikt nikomu nikogo dalekie ludzkie głosy gdzie o czym w jakim języku swoi czy obcy człowiek człowiekowi pszczole pszczoła miód ratują czy rabują Boże miłosierny błoto jesteś na ziemi Otwierasz na moment oczy, postrzelony w pierś książę spada z konia, tonie w błotach Elstery, generałowie Małachowski i Grabowski wciąż krzyczą, żeby się poddał, książę różnie im odpowiada „trzeba umrzeć godnie” czy „Bóg mi powierzył...” jego podwładni chcieliby żyć wiecznie nie bacząc na słowa Chrystusa, że marzeniem niektórych ludzi jest zważać tylko na życie doczesne. Czołgasz się samotnie w stronę wzgórza wciąż czując w uszach huk bitwy – strzały armatnie pojedyncze karabinowe, jęki rannych i słowa księcia Józefa „trzeba godnie umrzeć” i ogromny ból, słabość ciała, krew pod koszulą – moje nogi – myślisz – ty także musisz godnie umrzeć, masz obie nogi, Bogu dzięki, tam jest druga rana, głowa... nie wycierasz krwi z oczu, niewiele to pomoże, nie rozeznajesz czy to dzień czy noc – bitwa po tylu dniach skończona, pragniesz spokojnie umrzeć, zapomnieć o tonącym w nurcie rzeki rannym księciu, o hucznych przyjęciach jakie urządzał w Warszawie, bo kiedy Ojczyzna wzywała, zostawiał dworskie życie i szedł z Napoleonem, wierzyłeś w niego. Wierzyłeś Księciu tak jak on cesarzowi, teraz musisz spokojnie umrzeć, matko Przenajświętsza, daj mi spokojną śmierć za mój Kraj, za Naród, za Ciebie – Tomasz wyjął medalik Matki Boskiej Częstochowskiej, który zawsze nosił na szyi, pocałował go szepcząc z wysiłkiem „Nie proszę Cię o nic, Ty najlepiej Najjaśniejszą wiesz, czego ja pragnę, niech się stanie Twoja wola, wybacz mi grzechy o Pani Nasza, Pocieszycielko Nasza, Jedyna Nadziejo Nasza...” Nie masz przy sobie nikogo z rodziny ani z pola walki, Grzegorz, Michał pozostali na placu boju, o innych nie wiesz, chyba niewielu przeżyło, bitwa skończona, ale w twoich uszach jej odgłosy raz się wzmagają raz opadają, nie słyszysz już huku armat, ani jęku rannych, umierającemu podobno najpierw słuch zanika, za chwilę złączysz się z matką swoją, zjednoczysz się z Bogiem Wiekuistym, jeżeli na to zasłużyłeś, Boże Jedyny, Matko Przenajświętsza, nie boję się śmierci za Ojczyznę, w obronie czci Niepokalanej... Przed odejściem z padołu płaczu ból ucicha, w przedsionku wieczności ziemskie sprawy odchodzą w niebyt, nie widzisz już dzieciństwa w dworku w Izbicy , nie pojawiają się rodzice, lecz przepiękna dama jakby spłynęła z obłoków unosi się nad pobojowiskiem w amarantowej sukni i narzuconym na nią złocistym płaszczu, w królewskiej koronie na głowie, pod którą widzisz niezwykłej urody cierpiącą twarz na tle jesiennych mgieł, trzymającą na piersi orła białego... czemu drżysz nieustraszony dzielny żołnierzu, umierasz śmiercią godną rycerza w walce za ojczyznę i wiarę, czemu trwoży twe serce zbliżający się blask z nieba?... skąd nabierasz sił, żeby podnieść głowę, wesprzeć się na łokciu? dama niebieska schodzi ku tobie sen czy jawa? o wielu rzeczach marzyłeś, o wielu śniłeś, niemożliwe staje się rzeczywistością? czym zasłużyłeś na szczęście, w które jeszcze nie wierzysz, choć resztki świadomości przybliżyły ci słowa, choć nie pamiętasz kto i kiedy je wypowiedział „wierz, a wiara twoja uzdrowi cię...” wierzę i słyszę dźwięczny jak pieśń chór aniołów „rycerzu z Izabelina..” przez chwilę wahasz się czy to o ciebie chodzi, przecież jedyny tu jesteś z tej miejscowości, a może jest inny Izabelin? Nie, to niemożliwe, „zapamiętaj twarz moją”, wydawało ci się że odłamek pocisku pozbawił cię wzroku, że z powodu bólu nie widzisz nic, lecz jakby przejrzałeś, nie czujesz 6 bólu po śmierci nic nie boli huk bitwy oddalił się odzyskałeś słuch a w mózgu pozostał ci chór aniołów „zapamiętaj moją twarz...” zapamiętam póki żyć będę, powtarzasz w myślach, bo wiesz, że żyjesz za przyczyną tej Pani i żyć będziesz, żeby spełnić Jej życzenia jakżebyś inaczej mógł postąpić skoro tyle twoich próśb spełniła nawet te dziecięce takie jak szukanie zaginionego pieska czy egzaminu z francuskiego. Pełno tu obcych ludzi skąd się wzięli aniołowie nie – kobieta mówiąca po niemiecku, mężczyzna oglądający twoje rany w niebie też są Niemcy nie wszyscy przecież strzelali do ciebie nie wiesz czy to sen, czy jawa, czy tak śmierć wygląda chcesz wstać, nie możesz, Jej obecność paraliżuje ci myśli, słyszysz jakby płynący z obłoków śpiewny głos na tle chóru „wyleczę cię rycerzu”. czy dobrze słyszysz? Teraz już bez wysiłku podnosisz głowę i przez ułamek sekundy myślisz – omam słuchowy? odbijane od mgieł echo powtarza te słowa kilkakrotnie – „wyleczę cię, wyleczę cię...” patrzysz na nieziemską damę ściskając w palcach medalik, a w głowie kołacze ci myśl: czy to możliwe? I znów śpiewny głos: – Rycerzu, dobrze mi się przypatrz. – Widzę Cię, Niepokalanie Poczęta – wyszeptałaś na tle chóru aniołów. – Wrócisz na ojczystą ziemię i tam postarasz się o mój wizerunek, taki jak mnie widzisz... Postaram się – pomyślałeś – obiecuję, przyrzekam... „Ten wizerunek umieścisz w publicznym miejscu w swoich rodzinnych stronach, Naród mój będzie się przed tym wizerunkiem modlił i będzie czerpał moc łask z rąk moich w najtrudniejszych dla siebie czasach.” Po tym widzeniu pobojowisko okryła ciemność, chór aniołów oddalił się, a odrętwiały przeżyciem Tomasz opadł z pozycji półsiedzącej na plecak, który miał za sobą, przejęty i oświecony nie wierząc jeszcze czy to możliwe, że Niebiosa przemawiają do niego. Zasnął w niemocy i śniło mu się, że w Izabelinie na miejscu jego kuźni wyrósł piękny kościół z dużym ołtarzem Maryi, pomagał w sprzątaniu posadzki, podobnie jak jego rodzice oraz dziadzio i babcia, którzy choć pomarli – żyją. Wszedł na wieżę kościelną, ale nim poruszył sercem dzwonu, poślizgnął się i spadł w przepaść, której przedtem nie widział i leciał długo spokojnie rozłożywszy ramiona niczym skrzydła i pragnął, żeby go zobaczyli wszyscy w Izabelinie, katolicy i protestanci, Polacy i Niemcy i ksiądz proboszcz z Lichenii – patrzcie, zdawał się mówić, spadnę i nic mi się nie stanie... nie potłukł się, ale wierni i tak go zabrali na wózek i wieźli gdzieś, żeby go obandażować, ogrzać, nic mi nie jest, mówił, ale oni robili swoje... Popękany sufit, zaciek z dziurawego dachu, obraz rodzinny, wazon z kwiatem pod figurką jakiegoś świętego, gdzie ja jestem? – Otworzył oczy – usłyszał głos po niemiecku. Nie wiedział, kto to mówi, nie rozróżnił głosu męski czy damski, zamajaczyła postać bez twarzy, poczuł dotyk na nodze, piekący ucisk w piersi, ból głowy jakby mu gwóźdź wbijano, gdzie ja jestem?... niebo bez gwiazd, ptaszki lub muchy nad tobą, choć głosu ich nie słyszysz przed tobą zieleń, nie jest to trawa ani krzaki, choć kolor dobrze ci znany czy to już wieczność nieskończoność?... wszystko ma swój koniec nieprawda, że oddalasz się samotny w wieczną przepaść w męczącą samotność, w której nie ma śmierci, kojąca cisza, dlaczego ktoś cię budzi, wyrywa z wiekuistego spokoju, święci niebiańscy przy tobie a na dole grzech obłuda niewola. Twarz kobiety mówiąca po niemiecku zaskoczyła go, skąd tu Niemka podaje mu ciepłu napój bardzo chce mu się pić, więc przytrzymał jej rękę, zabrała kubek pachnący cykorią mówiąc „gut” i coś wszelako rzekła, nie rozumiał co, bo myślał o Pani w bordowej sukni 7 okrytej złocistym płaszczem, wiedział już na pewno, że nie była to zwykła niewiasta, czy jestem godzien? – przemknęło mu przez myśl – zapamiętam twoją twarz, Matko Boża, i znów zastanawia się czy to prawda czy przywidzenie, na tylu wojnach był, nigdy podobna sytuacja mu się nie przydarzyła, wyjął spod koszuli medalik Matki Boskiej Częstochowskiej, chciał rzec – dziękuję – ale słowa ugrzęzły mu w gardle modlił się w myślach gorącym sercem, które stuka mu w uszach, w gardle, usta piekły od gorączki, modlił się za żołnierzy, którzy padli, za księdza, za Grzegorza, za Franka, poruszył się, nie westchnął. – Was? – usłyszał kobiecy głos. Obmacywał dłonią drewniane łóżko, na którym leżał, siennik, który miał pod sobą, poduszkę z gęsich piór, które lekko kłuły go w głowę, sen mara, Bóg wiara – pomyślał, jesteś w niewoli – generałowie też siedzą, książę Józef nie żyje, słyszałem jego głos „Bóg mi powierzył honor Polaków”, nie obroniłem go, nie zdołałem, kiedy most zerwano, książę wycofywał się przez bagna Elstery – Tomasz Kłossowski w więzieniu – wola boska, książę Józef osłaniał wojsko francuskie przed huraganowym atakiem Prusaków najpierw we wsi Probstheidy, i zniknął w błotnistych ogrodach, w nurcie rzeki, nie mogłem mu pomóc, odłamek szrapnela zranił mi nogę, choć nie pamiętam dokładnie, jak to było, chyba biegłem, strzeliłem do Austriaka, który szedł na mnie z bagnetem, chyba dopiero cios w głowę, może kolbą, bagnetem powalił mnie... chyba jestem w niewoli, może w szpitalu, to przecież dom na ścianie, fotografie obcych ludzi, więc gdzie jestem, w Izbicy?... wróciliśmy, rodzice żyją, wypuścili ich czy uciekli z niewoli, podaj mi wodę z sokiem malinowym, kawę z cykorią, dlaczego mówią po niemiecku? Bo mieszkają w pałacu, który zajęli, musiałem uciekać z matką i z Gienią, nie ma damy w koronie z orłem na piersiach, zwyczajna kobieta mówiąca po niemiecku trzyma przede mną kubek z ciepłą wodą, nie wezmę od niej, Prusak – twój wróg tak jak Rosjanin, Tatar, Mongoł, twój wróg się tobą opiekuje?... to nie pomyłka, świat się zmienił, nie jesteś niewolnikiem, twoja Ojczyzna wyzwolona... Modlisz się za twoich wrogów, rycerzu, za tych co mówią do ciebie obcym językiem, za twoich nieprzyjaciół, niech im Najświętsza Panna wybaczy, Prusacy święci leczą cię, przepraszają za tych, którzy cię ranili, nic nie mówią, przesuwa się błękitne niebo, lecisz w przepaść... – Danke – rzekł Tomasz nie rozumiejąc, dlaczego ta niemłoda Niemka w kożuszku bandażuje mu głowę, zmienia koszulę, jak się nazywasz? – zapytał w myślach, jak masz na imię waćpani? – odwrócił się do niej plecami. Obudził go piekący ból nogi poniżej kolana. Niemka w kożuszku smarowała mu czymś bolącą ranę, owijała szmatą. Rzekł danke nie wiedząc, kim ona jest i dlaczego to robi. Pokazał na usta więc obtarła mu wargi wilgotną szmatą, po czym podała blaszany kubek z ziołową herbatą i kilka razy powiedziała słowo „doktor”, skąd ja znam tę kobietę – pomyślał – gdzie ją widziałem? Matka Boska mi ją przysłała? Kłopotliwe myśli kotłowały się w głowie Tomasza, kiedy na chwilę odzyskiwał świadomość, po której znów zapadał w sen nie myśląc o śmierci, lecz marząc o tym, żeby mu się śliczna Pani przyśniła. Tomasz otworzył oczy i ujrzawszy zaciek na suficie, od razu zorientował się, że nie jest w domu opuścił powieki udając, że śpi. Wiedział, że nie jest w pokoju sam i że coś mówią na jego temat, zamienił się w słuch. – ...Niech się przekona, że nie wszyscy Niemcy są tacy źli jak im się wydaje – poznał głos Niemki w kożuszku. Męski głos chrząknął, pyknął fajką i Tomasz poczuł łagodny tytoniowy dym i pomyślał, że on by też sobie zakurzył choć w zasadzie nie palił. – Walczą, bo muszą – męski głos. – Są żołnierzami, jak twój. 8 – Mój już nie będzie walczył. Nogę mu urwało, szczęście w nieszczęściu. Tomasz nie wszystko rozumiał, co mówili po niemiecku i po raz pierwszy żałował, że nie przykładał się specjalnie do nauki tego języka może dlatego, że guwernantkę od francuskiego bardziej lubił. Teraz wytężał słuch, żeby jak najwięcej z tej rozmowy uchwycić. – Walczył, bo musiał – kobiecy głos. – Po co oni tu przyszli pod Lipsk? – Z Napoleonem. – Wszystko jedno. – Po co nasi zabrali kawałek Polski. Potrzebne im to? – Nie tylko nasi, Ruscy też. – mężczyzna pyknął fajką i dodał: Widocznie te dzikie wschodnie szczepy nie umieją się same gospodarzyć, Napoleona o pomoc poprosili. – Ruscy to też Wschód. – Chcesz gorzałki? – Garnuszek był wypił. Ja bym też wypił – pomyślał Tomasz – o, jak bym wypił, od razu by mi się polepszyło, tak mi się wydaje. Człapanie butami, brzęk naczynia, krótki kaszel, chrząknięcie. Bulgot płynu podniecił Tomasza, ale nie mógł dać najmniejszego pozoru, że coś słyszy. – Aaa... – mruknął mężczyzna w mundurze. – Jak ty to robisz? – Cśś. – Wiele półdzikich szczepów żyje na wschodzie, bożki czczą, Krzyżacy nieśli im oświatę, takie mieli posłannictwo, ja się na tym nie znam, ale muszę cię ostrzec, Ilse... – Nic mu nie róbcie, on jest ranny, umrze wam w drodze. – Jak mu się polepszy, musisz zawiadomić kogo trzeba, bo możesz mieć kłopoty. – Jutro doktor przyjdzie, zadecyduje. Felczer opatrzył Tomaszowi rany, najbardziej niepokoiła go ta na głowie, zapytał chorego czy miewa bóle, o tej na piersiach i na nodze nie wspomniał. Ranny przyjrzał się w pękniętym lusterku swojej zarośniętej twarzy, była sucha z opadłymi wąsami, jeden był krótszy, jakby obcięty, zaropiałe oczy. Po wyjściu felczera, Ilse podała Tomaszowi rosół z bażanta w blaszanej misce zadowolona, że chorego nie trzeba już karmić, ranny nie miał ochoty jeść, przemógł się widząc stojącą wciąż Niemkę. Tomasz nie wie, ile czasu minęło, kiedy znów go obudziła dochodząca z kuchni rozmowa, słyszał ją przez uchylone drzwi. – ...To znaczy, gdzie żeście go znaleźli? – padło suche pytanie, męski głos był jakby inny niż poprzednio. – Hubert jechał do lasu po chrust, on wzywał pomocy. – Co ten Polak robił w lesie? – Skąd ja mam wiedzieć? – odpowiedziała Ilse. – Zapytaj Huberta. – Już go pytałem. Teraz ciebie. – Nie wiem, może uciekał z pola walki. – Byłaś na pobojowisku? – Ja, nie. – A Hubert? Tomasz lekko uniósł się na łóżku, przez szparę w drzwiach ujrzał pruskiego żandarma siedzącego za stołem i notującego informacje udzielane mu przez Ilsę. – Był – odpowiedziała po namyśle. – Wszyscy z okolicy chodzili. 9 – Ale jakoś nikt nie zabierał rannych. – Nie wiem. Hubert nie taki, żeby okradać nieszczęśliwych. Zresztą zróbcie u niego rewizję. – Wiemy, co mamy robić. – Mnie nic nie przyniósł. On ma swój dom. – Dlaczego przywiózł tego – wskazał głową na pokój – akurat do ciebie? – Dlaczego... – Ilse zdenerwowała się. – Bo blisko mieszkam. Do kogo miał... Co on by sam z nim robił? Hubert do mnie na polewkę przychodzi, bo do gotowania ma dwie lewe ręce, to i tego mi zostawił. – Słuchaj, Ilse. Kiedy twój wróci? – Jak go wypiszą. – Słuchaj. Trzymasz w domu obcego człowieka. Wroga. Może to on zranił twojego męża. Mam obowiązek... – Głupstwa pleciesz. – przerwała mu. – Zabijał naszych zanim sam oberwał. Jak możesz go trzymać? Powinien być w niewoli. Wiesz, co ci za to grozi? – Chcesz gorzałki? – A masz? Kobieta wyszła do komory czy do sieni, Tomasz poznał po stukaniu drewniaków, otarł pot z czoła myśląc, że musi stąd wiać jak najprędzej. – Nie możecie zabierać chorego, umrze wam w drodze, a poza tym nie powiedziałam jeszcze... – Niech umrze – przerwał jej – Wiesz, jak oni naszych jeńców traktują?... uszy im obcinają, oczy wydłubują... Co mi chciałaś powiedzieć? – Jemu się Matka Boska pokazała. – Bredzi. – Ja mu wierzę. Pij. – Oni tam w duchy wierzą. – To katolik. Widziałam, że ma medalik na szyi. Żandarm opróżnił kubek, co można było poznać po stuku naczynia o blat stołu i głośnym chrząknięciu „masz jeszcze?”. – Jeżeli Matka Boska uratowała go przed śmiercią to i ja muszę mu pomóc. Tomasz nie przypominał sobie, kiedy jej o tym widzeniu mówił, może przez sen? – Powiedział, że będzie się za mnie modlił. – Potrzebna ci jego modlitwa? Ksiądz się za ciebie modli, nie wystarczy? Daj jeszcze tej nalewki i pójdę sobie. Z wina robisz? Przed wypiciem drugiego kubka krzepkiego napoju, żandarm zdjął czapkę i położył na stole blaszanym daszkiem w stronę Tomasza, jego czerwone uszy jakby podpierały łysą głowę. Matko Przenajświętsza – szepnął wyschniętymi wargami Tomasz, głos jego pozostał gdzieś wewnątrz, w sercu – widzę twoją przepiękną promieniującą złocistym blaskiem twarz – pozwól mi wrócić do domu, żebym mógł wykonać przyrzeczenie. Tomasz zasnął. Ocknął się dopiero wtedy, kiedy Ilse szurając blaszaną szufelką, wybierała popiół z pieca i nie wiedział czy teraz jest rano, czy wieczór. Zdenerwował się, kiedy otworzyły się drzwi, a on stał nad wiadrem przy łóżku. Nie był na tyle jeszcze sprawny, żeby od razu wskoczyć do pościeli więc zawstydzony spojrzał na gospodynię, Ilse uspokoiła go mówiąc „nie denerwuj się” i zamknęła drzwi. 10 Tomasz myślał: kiedy się to skończy, żebym mógł wrócić do domu, do matki, do swojej kuźni, do grąblińskiego lasu, który zawsze mnie uspokajał, pod płytą paliłbym torfem, żeby usłyszeć głos matki „kiedy ty zajmujesz się ogniem, wszystko lepiej się gotuje”, oblodzonym wiadrem nosiłbym wodę. Jaki kawał dzieli mnie od Ojczyzny – zastanawiał się i zawsze wtedy widział przed sobą przestrzeń polskiej ziemi – pola i dymiące kominami domy i walące się niekiedy stodoły i przysypane śniegiem stogi słomy... Gdybym był zdrowy, taką odległość przeszedłbym szybko i bez problemu. Do pokoju weszła Ilse z blaszanym talerzem, z którego rozchodził się zapach smażonej cebuli i czegoś, co zawsze bardzo lubił – pieczoną kiszkę, była to jego ulubiona potrawa. Po raz pierwszy spojrzał uważnie na Ilse, na jej czerstwą toporną twarz zawiązaną chustką na karku, ona również przypatrywała mu się inaczej niż zwykle, a może tak mu się wydawało. Patrzyła czy nie wypadł mu skwarek z talerza, czy nie pochlapał sobie zgrzebnej niemieckiej koszuli. Tomasz wdzięczny był jej za ten smaczny posiłek i po raz kolejny pomyślał, że nie wszyscy Prusacy są jednakowi. Mijały dni, tygodnie, pewnie i miesiące, Tomasz nie zwracał uwagi na prowadzone w kuchni rozmowy, niewiele i tak słyszał, bo drzwi gospodyni teraz zamykała, a jemu nie pozwalała wychodzić nawet za swoją potrzebą. Przynosiła mu miednicę i wiadro, wynosiła. Podawała teraz gotowaną wieprzowinę, żeby okrzepł, a on, kiedy już był mocniejszy, kiwał głową mówiąc „danke”. Tomasz nie znał na tyle niemieckiego, żeby wszystko rozumieć, co mówiła Ilse, na pewno jednak chodziło jej o to, że wiara łączy ludzi, narody, a Tomasz spoglądając na wiszący na ścianie obraz Matki Boskiej pomyślał, że jego Najjaśniejsza z pola bitwy inaczej wygląda. – Wnet pójdziesz – Ilse wskazała na okno – w świat. – Ja – odrzekł Tomasz. – Nach Hause. – Żona czeka, nie? – Matka. Nie mam żony. – A dzieci? – Też nie. A gdzie twoje dzieci, Ilse? Zdenerwowana zaczęła coś prędko mówić, Tomasz zrozumiał, że daleko. Nie pytał o nic więcej nie chcąc poruszać drażliwego tematu, a potem zasnął, Ilse przynosiła mu kluski na mleku i pytała dlaczego wciąż śpi i mruczy przez sen, nie chce jeść, tylko opowiada, czasem pyta, która godzina jakby to miało jakieś znaczenie. Kiedy Tomasz obudził się z dziwnej śpiączki w czasie której nawiedzały go różne przemieszane ze sobą sny z dziecięcych i wojennych lat, o których otwierając oczy zapominał, czasem specjalnie je przymykał. Kiedy się stąd wydostanie? Ujrzawszy jednego razu obok łóżka kwadratowy stołek, a na nim używane niemieckie ubranie, spuścił nogi z łóżka: koszula, spodnie, buty... a gdzie moje obuwie?... – zastanawiał się. – Białe spodnie, pas, czapka z blaszanym kaszkietem... nie ma również mojego plecaka i koca, nie ma karabinu ani pałasza. Podarte brudne i chyba pokrwawione moje ubranie pewnie spaliła. Niespodziewanie dla samego siebie, Tomasz zdenerwował się: szlachcic, obrońca Ojczyzny ma w niemieckich łachmanach wracać do domu?, gdzie jest mój pas, moje naszywki, pałasz, puginał? Uspokój się mocium panie, Napoleon przegrał bitwę, a z nim Książę i ty – normalna kolej rzeczy. Pewnie Ilse miała rację wyrzucając mój ekwipunek, choć trudno mi się z ich brakiem pogodzić, wolałbyś przyjacielu wracać w mundurze i walczyć z napastnikami, jeżeli zastąpią ci drogę, zwyciężyć albo przegrać, ale pokazać honor szlachcica. Czym walczyć? Skoro nie masz żadnej broni, kijem? 11 Tomasz wpatruje się w jeden punkt na ścianie, myśli o bitwie, o zabitych kolegach, o śmierci w rzece księcia Józefa, nie pamięta dokładnie tej czterodniowej najcięższej z bitew, wykonywał rozkazy, jak przystało na prawdziwego żołnierza, nie zastanawiając się nad ich celem. Kiedyś w walce z Austriakami wzięli do niewoli jakiegoś generała, książę został wtedy pierwszy raz ranny kulą karabinową, z zabandażowaną rękę ruszył dalej do boju, we wsi Probstheidy zaatakowały ich pruskie kolumny, dołączyli do nich Sasi Bluchera i Bernardotta wieczorem Napoleon wydał rozkaz odwrotu, główne siły francuskie wycofując się przedwcześnie (nie wiadomo, specjalnie czy przez pomyłkę) wysadzili most pozostawiając Księcia z jego oddziałem bez możliwości wycofania się. Polskie wojsko, nie mając innego wyjścia rzuciło się w bagniste tereny Pleissy i Elstery, wielu zginęło w nurtach rzeki, siedemnastego października 1813 roku był niby dniem odpoczynku, przegrupowania sił, ale co to za o odpoczynek o okrążeniu? Obrazy te błyskawicznie przesuwają się w głowie Tomasza z opowieściami wojennymi ojca, kotłują się ze wspomnieniami z dzieciństwa, z zabawami w wojnę w izbickim parku, z dźwięcznym głosem wodza o honorze Polaków, z bębnami głoszącymi zwycięską bitwę pod Sandomierzem, z pieśniami powstałego Księstwa Warszawskiego... widział listy pisane do Księcia przez Kościuszkę, Kołłątaja, o Matko Niebios, zmiłuj się nade mną... Chaos myśli przerwała mu dobiegająca z kuchni rozmowa, której dobrze nie rozumiał, bo drzwi były zamknięte, ale wynikało z niej, że Ilse chodziła po poradę do księdza. Tomasz przebiera się w cywilne niemieckie ubranie, kalesony z troczkami były za małe, zgrzebna krochmalona koszula też. Połatane spodnie mu nie przeszkadzały, niemiecka kurtka bez naszywek trochę go zdenerwowała, ale co miał robić? Pewnie Ilse nie ma innej, może tak będzie lepiej? – Wyjdę o świcie – rzekł podchodząc do okna i prężąc się w przyciasnym ubraniu. – Nein – zaprzeczyła i pokazała mu skrzyżowane dłonie zrozumiał, że nałożą mu kajdanki. – Dobrze – odpowiedział po polsku. – Rozumiem – spojrzał na kamasze, tupnął prawą nogą, która go jeszcze bolała – najważniejsze w podróży to wygodne obuwie. – Zaraz idę. Bóg zapłać za opiekę. Ilse przytrzymała go za rękę i przyniosła schowany w komorze stary wojskowy plecak. Tomasz nie wiedział, co w nim jest, ale nie był ciężki więc go wziął. – Idź w prawo – poradziła – przez las. – Niech Bóg ma w opiece ten dom – powiedział wychodzą, i do siebie: Matko Przenajświętsza, prowadź. Na podwórzu mlaskał śnieg, Tomasz wiedział, że zbliża się wiosna, Boże Narodzenie przespałem – pomyślał uświadamiając sobie że teraz jest 1814 rok. – Jak tam moja matka? Ostre powietrze szczypało go w nos, zakręciło mu w głowie tak, że nie mógł kroku postąpić, oparł się o ścianę murowanego odartego z tynku parterowego domu i powiedział do siebie „musisz”. Kulejąc przechodził koło pola ostatniej bitwy, widział w świetle księżyca szczątki armat, których połamane koła podpierały zardzewiałe już chyba lufy, reszta przysypana była śniegiem. Na próżno szukał pola walki, gdzie odłamek uderzył go w pierś, krajobraz teraz był inny niż jesienią, nie znalazł również tego miejsca w lasku w którym leżącego oślepiła niebiańska jasność, teraz już wie na pewno, że Matka Przenajświętsza uratowała mu życie, że to objawienie nie było snem ani majakiem rannego, to Ona wyprowadziła go z pola bitwy na polankę, Matko syna bożego – powiedział w stronę brzozowych drzew – uratowałaś mi życie, prowadź ku Ojczyźnie, żądania Twoje będą spełnione, o Pani moja – spojrzał do góry i ponownie zakręciło mu się w głowie, padł na zamarzniętą ziemię nie czując chłodu. 12 Nie leżał długo bojąc się, że zaśnie i już nie wstanie. Podniósł leżący kij, obłamał go z suchych gałązek i ruszył przez las w kierunku, jak mu się wydawało, wschodnim. Omijał młode drzewa, opierał się o stare pnie wymacując dłonią, po której stronie mają mech. Nie znalazł w śniegu ścieżki, jedynie ślady zwierząt, które tędy przebiegły, chyba zające – pomyślał. Jak daleko ciągnie się ten las? – zastanawiał się czując zmęczenie – kiedy zaczną się pola? Kto mnie obcego włóczęgę w pruskiej wsi przenocuje? 13 2 Siedząc w stogu siana, Tomasz Kłossowski rozpiął z ciekawości stary niemiecki plecak otrzymany od Ilse, wyczuł bochenek chleba, więc się ucieszył, wyciągnął zawinięte w szmatę gotowane mięso, poczuł jego zapach, kawałek słoniny i szereg innych drobiazgów, których nie miał ochoty oglądać w ciemności. Bardzo go ucieszył puginał – nóż, z którym przeszedł prawie wszystkie bitwy i sądził, że tym razem go stracił. Jednak mi go oddała – pomyślał – co się stało z karabinem? – Co to jest? – zapytał sam siebie wyciągając butelkę z płynem – woda z sokiem? Herbata? – odetkał, powąchał i roześmiał się. – Czy ja przez sen mówiłem o gorzałce? Pobłogosław Panie Boże mnie i te dary, które będę spożywał dzięki Twojej szczodrobliwości. Wyciągnął domowy krągły bochenek chleba i pomyślał o Ilse, że to dobra kobieta. Wypił dwa łyki gorzałki domowej roboty i od razu poczuł się raźniej, nabrał powietrza do płuc i znów przyłożył szyjkę flaszki do ust, zagulgotała. Dawno nie pił, ostatnio u Księcia na zamku „Pod Blachą” ze srebrnego pucharu, było to chyba gdańskie wino, potem Franek skądś przyniósł hiszpańską malagę. Wódę trzeba zakąsić – pomyślał wyciągając z podróżnego worka strucla, ale nie jadł dużo, bo kusiła go flacha, wódę tylko na wojnie pijał z towarzyszami walk, gdzie oni są?... Kiedy szedł z Francuzami, oni zawsze mieli gąsiory wina, umieli penetrować piwnice nieprzyjaciół. Tomasz ułożył się wygodnie i przypomniało mu się jak pod Zieleńcami Książę poprosił go jako jednego z trzech żołnierzy, na wspólny obiad, Tomasz czuł się zaszczycony, zwracał się do księcia „wodzu mój” a pod Lipskiem książę kazał żołnierzom iść do spowiedzi, nie znaczy to, że przegramy – mówił – ale z Bogiem trzeba się pojednać, bo nikt wam tu gromnicy nie przyniesie. Obudził się z bólem głowy zagrzebany w sianie, jego stary plecak leżał po prawej stronie, nadgryziony strudel obok – dziwił się, że go myszy nie zjadły, butelka między nogami. Sięgnął po nią i resztę jej zawartości wylał na siano, idź do licha „mleko wściekłej krowy!” Zalałeś robaka – westchnął – nie robaka, tylko siebie. – Precz! – krzyknął do flaszki wyrzucając ją lewą ręką na ściernisko, bo prawa go bolała. – Wody – dotknął ręką bolące czoło. – Idź precz! – chciał dodać „w ogień wieczny” – co ja teraz zrobię? – ukrył twarz w dłoniach. – Musisz iść – rzekł do siebie. – Nie leń się, kapcanie jeden... tylko nie kapcanie – zrugał sam siebie – rycerzem jesteś, szlachcicem. Skąd wziąć wody? – Wstałem i idę dalej – oznajmił – do Księstwa Warszawskiego. Po czorta rogatego wypiłem tyle trunku? Skąd wziąć wody? – zatoczył się, omal nie upadł na bolącą nogę, wyprostował się, złożył ręce do modlitwy, spojrzał do góry „Matko Przenajświętsza, wybacz staremu wojakowi... ale nie pijakowi!” W wojsku się nauczyłem, po zwycięskich bitwach wszyscy pili – wyciął spod koszuli w Olszynie najgrubszy pęd, zaostrzył go, machnął w powietrzu i pomyślał: „jak pałasz”. – Upiłeś się jak pachołek, co? Po chwili zmienił zdanie: – Wcale nie jesteś pachołkiem. Chrystus w Kanie Galilejskim przemienił wodę w wino, a ja bym chciał z wina wodę zrobić. – Nie masz ani wina, ani wody, świszczypała. Nie mów tak o sobie, jesteś szlachcicem! Szedł przez las, jak mu Ilse doradziła, unikając bitych dróg i szukał strumyka. Ona mi radziła – roześmiał się – co ona może mi radzić? Ale źródełko gdzieś tu powinno być Ujrzawszy brzozowy zagajnik Tomasz przypomniał sobie, że z tego drzewa można wytoczyć sok. Wprawdzie nie ma jeszcze wiosny, ale spróbować można. 14 Po co ten pies ciągle szczeka? – zdenerwowany Tomasz wygramolił się z siana, pies skakał przy gumnie, wywąchał obcego, na jego widok zaczął jeszcze głośniej ujadać, nie wyglądał potężnie, zwykły kundelek, ale zaciekły. – Odejdź! Przez ciebie łajzo nie wyspałem się! – Tomasz pogroził psu kijem i pomyślałem, że na pewno zwierzę nie przyszło tu samo, ale przecież jego, szlachcica, nie może byle psia łazęga szarpać za szarawary. A pies, jak to pies, podrażniony jeszcze bardziej jął się rzucać i szczekać, a uderzony kijem, zaskowyczał i kulejąc uciekał w stronę swojego pana, który szedł od wsi. Tomasz zarzucił swój tobołek na plecy i udał się do zagajnika. Usłyszawszy po niemiecku, coś w rodzaju „halt!” nie zwracał na to uwagi. Padł strzał, ale drobny śrut nie przebił Tomaszowi ubrania więc szedł dalej, nie uciekał, tylko szedł, obejrzał się czy tamten nie biegnie, zabiłbym go kijem – pomyślał. Chyba ten Niemiec nie wyciągnie teraz swoich ludzi ze strzelbami – zastanawiał się Tomasz, na wszelki wypadek zmienił kierunek i ruszył szybciej, choć bolała go noga i w piersiach piekło. Sypianie w stogu siana nie jest bezpieczne – ale co zrobić? w którą stronę iść? Po chwili Tomasz znalazł się na polnej drodze myśląc „co będzie to będzie, przed oczami stanął mu pies, którego uderzył kijem, biedny szczeniak, może mu nogę przetrąciłem, nie chciałem przecież, ale musiałem się bronić, ciekawe dlaczego tamten Niemiec nie strzelił drugi raz, może nie miał naboi, śrutem i tak by mi nic nie zrobił, nie wiadomo czy by trafił. Droga była pusta, ale ślady kół jakby świeże. Idąc powoli skrajem błotnistego szlaku, Tomasz zastanawiał się czy prowadzi on do jakiejś wsi, czy do miasteczka, leżące tu i ówdzie kocie łby, miejscami niby szuter świadczyły, że nie jest to zwykła polna droga, lecz trakt. Wszystko jedno – pomyślał i szedł na pobocze, gdzie było mniejsze błoto i leżał jeszcze śnieg, w którym mógł wytrzeć brudne buty. Gliniasta droga w pewnym miejscu rozwidlała się i ślady kół prowadziły do odległej o milę wsi, ale przecież nie pójdzie tam prosić o kawałek chleba, choć głód mu doskwierał, mogą poszczuć go psami, psy same wyczują obcego potrafiłbym się skutecznie bronić kosturem niczym lancą – powiedział do siebie – ale po co robić zamieszanie? Chłopi wybiegną z widłami, to nie polska wieś, gdzie mógłby się wytłumaczyć. Gdyby tu mieszkali moi fornale z Izbicy, którzy sypiali w stajniach z dziewuchami i z krowami, byłoby inaczej, bolałeś nad ich losem, ale nie miałeś wpływu na to, co się wtedy działo, tak bywało we wszystkich folwarkach, książę Józef chciał to zmienić, chciał... Człapiąc po błocie Tomasz przed oczami miał Izbicę Kujawską, podwórze przed pałacem, gdzie ojciec uczył go walczyć na szable, które na początku wystrugane były z patyków, wiedziałem przeciw komu będzie służyć prawdziwa broń. Ojcowska stalowa szabla leżała w skrzyni i tylko z okazji święta ojciec ją wyciągał, machał nią aż powietrze syczało. Tomaszowi nie wolno było samemu zaglądać do skrzyni, jedynie major domu miał prawo i obowiązek oglądać ją i czyścić, żeby nie rdzewiała. Utykając na prawą nogę z tobołkiem na plecach i podpierając się kosturem, Tomasz szedł w stronę przechylonej na prawą stronę bryczki koło, której bezradnie chodził pan w pół cylindrze i w białych rękawiczkach, szutrowany gościniec nie był przesadnie wyboisty mimo to tylne koło leżało przyciśnięte osią powozu. Tomasz zauważył to z daleka. Z tylnego siedzenia wystawał ciemny kapelusz z woalką, a nad nim parasol, choć śnieżyca przestała już lecieć z nieba. Baron nieufnie spoglądał na podróżnika, który bardziej podobny był do żebraka, w czym on niby może pomóc, ale pozwolił Tomaszowi obejrzeć leżące pod osią koło. 15 – Trzeba zdjąć – powiedział Tomasz. – Du bist Polen? – zapytał baron. – Co tu robisz na niemieckiej ziemi? – Wszędzie jest niemiecka ziemia – odrzekł przekornie Polak i odłożywszy tobołek z kijem na bok, schylił się. Stangret pomógł mu, baron zdjął rękawiczki i podał damie rękę, żeby zeszła z bryczki. Zeskoczyła zgrabnie unosząc długą spódnicę, żeby jej nie pobrudzić, pantofle zanurzyły się w błocie. Mimo to dwaj mężczyźni nie pomogli podnieść tylnej części powozu, Tomasz wiedział, że gdyby był w pełni sił, nie stanowiłoby to dla niego problemu, ale teraz, kiedy wciąż jeszcze bolała go noga, kiedy prawe ramię nie odzyskało jeszcze pełnej sprawności, musiał szukać innego sposobu podniesienia bryczki, poszedł więc do rosnącego opodal lasku, wyszukał kawałek drąga, którym przy pomocy stangreta podważył oś i wyciągnął pęknięte koło, z którego spadła obręcz. Baron von Gleich, co wypisane było na przybitej z boku blaszce, rzekł „gut” i coś jeszcze, czego Tomasz nie zrozumiał, ale pokazał panu koło, z którego wypadły szprychy z powodu pękniętej obręczy. – Was machen wir? – zapytał Niemiec. Tomasz odpowiedział po polsku, że potrzebna jest kuźnia, zapytał „gdzie jest kuźnia?” i pokazał, że trzeba pospawać obręcz. Stangret i jego pan rozmawiając po niemiecku doszli do wniosku, że w jednej z pobliskich wsi powinien być taki warsztat. Baron wyprzągł dwa konie, które dosiedli woźnica i Tomasz i popędzili ścieżkami przez pola wioząc połamane koło. We wsi Rosen rzeczywiście stała murowana kuźnia, otwarte drzwi zapraszały, ale wewnątrz nie było nikogo. Niemiec rzekł do Tomasza „machen”, a sam poszedł na wieś. Palenisko tliło się więc polski kowal rozdmuchał je bardziej miechem, po czym wepchnął stalową obręcz pękniętym miejscem do żaru i dmuchał dalej dorzuciwszy szuflę koksu i poprawiając haczykiem żar. Kiedy oba końce rozgrzały się do białości, Tomasz wyciągnął je na kowadło i uderzał małym młotkiem w jeden urwany koniec aż się rozpłaszczył, potem w drugi, złociste iskry rozlatywały się na boki, przypatrywali się temu stangret z właścicielem kuźni podskakiwali, żeby białe kawałeczki stali nie spadły na ich zabłocone buty. Tomasz wskazał na leżący obok duży młot, woźnica nie rozumiał, o co chodzi, właściciel kuźni chwycił za ciężkie kowalskie narzędzie i walił w rozpalone żelazo w miejsce wskazywane małym młotkiem przez podróżnika. Stal poczerwieniała, a więc stygła, Tomasz z powrotem włożył ja do ognia, ruszył kilka razy miechem i po chwili znów rozgrzane do białości żelazo przyklepywał na kowadle co było już tylko formalnością. Krótkie hartowane połączone z sykiem zimnej wody i obłoczkiem pary pochwalone było słowami „gut gut”. Po wygładzeniu pospawanego miejsce pilnikiem Tomasz wbił obręcz na koło, umocował poluzowanie szprychy i postawił swoje dzieło na ubitej w kuźni ziemi. – Gotowe –rzekł po polsku i po niemiecku spoglądając na twarze kowala i woźnicy. Właściciel kuźni z uznaniem kiwał głową po czym zapytał podróżnika, gdzie nauczył się tej sztuki, Tomasz nie odpowiadając wyniósł koło na podwórze. – A może ty tylko udajesz żebraka? – właściciel kuźni trącił Tomasza. – Zostań u mnie na miesiąc, potrzebny mi taki pomocnik. Dobrze zapłacę. – Śpieszę się do domu – Tomasz wskazał ręką na wschód i razem ze stangretem popędzili przez częściowo tylko zaśnieżone pole w stronę czekającej na nich bryczki. Twarz von Gleicha na widok wracających ożywiła się zaś żółte niczym woskowe lico damy wyraźnie się rozpogodziło, a kiedy stangret z podróżnikiem zakładali koło uniósłszy drągiem tył bryczki, dama tłumaczyła coś mężowi, w wyniku czego baron zwrócił się do 16 Tomasza z pytaniem zaczynającym się od słowa „was” Kłossowski pomyślał „kapusta i kwas” nie przerywając sprawdzania szprych. Odjechali nie mruknąwszy nawet „danke”, ale w powietrzu za bryczką niczym wróbel frunął kolorowy papierek. Tomasz podniósł go i w pierwszym odruchu chciał go rzucić za odjeżdżającymi czując się jako szlachcic polski obrażony, zaraz jednak zorientował się, że papierek nie doleci do bryczki więc go wytarł z błota myśląc, że się przyda, chętnie wstąpiły do jakiegoś zjazdu, zjadł ciepłą potrawę, napił się węgrzyna, ale niebezpiecznie, nie ma przecież żadnych dokumentów. Może jakiś sklep przydrożny napotka, może targowisko? Gdy tak tkwił, na rozstaju dróg czekając, że ktoś nadejdzie, że mu doradzi, w którą stronę najbliżej do Poznania uświadomił sobie, że tu też niebezpiecznie, bo napotkany zacznie go wypytywać, skąd się tu wziął, dotąd zmierza, skąd ma dukaty, po czym wskaże mu miejsce, w którym będą czekać na niego żandarmi. Żandarmów może również nasłać von Gleich. Na wprost był pagórek, po lewej chmury podobne do zamku lub twierdzy, różne kształty przybierają obłoki – pomyślał – po co tam pójdę, a jednak ciekawość przemogła, od dzieciństwa, kiedy widział wzniesienie lub pagórek zastanawiał się, co jest za tą przeszkodą? Te chmury teraz przypominają mi klasztor, za chwilę zapewne upodobnią się do konia lub Prusaka z piką i co mi z tego? Dzień jest krótki, za chwilę zapadnie zmrok, potem bezgwiezdna noc. A jednak idziesz w kierunku tych dziwnych chmur, brniesz po błocie, w butach chlupie woda. Onuce należałoby zmienić, nie ma nawet gdzie usiąść. Niespodziewanie droga, którą się wlecze Tomasz, skręca w stronę murów więc choć jest bardzo zmęczony, przyśpiesza kroku. Nie zwraca uwagi na przebiegające dwa wilki, które udają, że go nie widzą, ale na wszelki wypadek Tomasz mocniej ściska kij w dłoni, choć wie, że te zwierzęta rzadko ludzi atakują. Gorzej, gdyby w tych murach siedzieli zbóje, trudno – zginę w walce z uzbrojoną bandą, ale się nie poddam. Wyglądasz jak pachołek ze starym ni to workiem ni to plecakiem, na twarzy brudny zarośnięty, po co tu idziesz?... Z mroku, wyłania się otoczony potężnym mocno wyszczerbionym murem klasztor rzeczywiście podobny do twierdzy, po wieży kaplicy nie poznajesz, jaki zakon tu się mieści. Podchodzisz ostrożnie polną drogą, którą przechodzi w kamienistą, kikuty drzew za murem świadczą, że jest tam niewielki sad, resztę terenu zajmują pewnie ogród warzywny, a może jakieś specjalne rośliny, dookoła żadnych domów nie widać, pewnie są w dolinie, może miasteczko, stare ślady kopyt końskich świadczą, że czasem ktoś tu przyjeżdża. Na zamkniętych do kaplicy drzwiach nie ma żadnych napisów, żadnych informacji, stukasz żelazną kołatką, nikt nie otwiera, ktoś tu przecież musi być, z drugiej strony wjazd dla pojazdów konnych, wysoko zakratowane okno, przybliżasz się, tablica z zupełnie zatartym napisem, wracasz do bocznego wejścia, ponownie pukasz, nareszcie jakieś szmery, jakieś kroki „wer da?”. – Otwórzcie! – mówi po francusku Tomasz. – Chcę się pomodlić w kaplicy. – Kim jesteś? – w judaszu coś miga. – Mnichem wędrownym. – Skąd przybywasz? – zza drzwi pytanie po niemiecku. – Otwórz, wszystko ci powiem. Parlez vous français? Chwila niecierpliwego czekania i trzask żelaznych skobli, ciężkie drzwi otwierają się skrzypiąc. – Sam jesteś? Gdzie twój habit? – Napadli na mnie, wszystko zabrali, poturbowali. Modlę się za nich. – Nie jesteś Francuzem, poznaję po akcencie. – Polakiem jestem. 17 – Z jakiego zakonu? – Jezuitów – odpowiedział zdecydowanie Tomasz to, co mu w tej chwili przyszło do głowy i poczuł, że czerwienieje na twarzy wiedział, że z powodu mroku tego nie widać. – Reaktywowali was? – Nigdy nie podporządkowaliśmy się woli cesarza. Chrystus nas powołał i nikt nie ma prawa nas rozwiązywać. Działamy od 1514 roku – Tomasz nie był pewien czy się nie myli. – Założył was święty Ignacy Loyla – stojący w półotwartych drzwiach zakonnik najwyraźniej badał Tomasza. – Gdzie twój klasztor się mieści? – W Chyrowie – odpowiedział zdecydowanie Tomasz, bo był tego pewien. – Pod zaborem rosyjskim. – Austriackim – poprawił podróżny. – Wejdź. Przedpokój był kamienny, zimny. – Ale jednocześnie wychowywaliście młodzież, w duchu nietolerancji i fanatyzmu. – Nie wiem czy masz rację braciszku, ale tu nie czas i miejsce na taką dysputę. W moim kraju, gdybyś jako podróżny wszedł do naszego klasztoru, zostałbyś przyjęty jak prawdziwy brat i goszczony jak syn Boży. – Z jaką misją wędrujesz po obcym kraju? – Wracam z Francji. Ale dość tego. Nie widzę powodu, żeby się przed tobą tłumaczyć. Polacy, jako rzekłem, naród gościnny, przyjąłby cię na nocleg bez zadawania podchwytliwych pytań. – Nie masz habitu, ani żadnych dokumentów, nie wiem, kim naprawdę jesteś. – Już ci mówiłem, że mnie napadli i wszystko zabrali. Bandytów tu nie brak świętości nie uszanują. Wieśniacy się nade mną zlitowali. – Wchodź. Tomasz przeszedł przez kamienny korytarz, w kaplicy przed obrazem Matki Boskiej padł na kolana, a jego przewodnik w habicie rzekł po chwili: „wstań, bo ani pan Bóg, ani Matka Boża nie lubią takich demonstracji”. – Wiem, co robię – obruszył się Tomasz. – Wiarę trzeba nosić w sercu, tak mówi Pismo Święte. – Znasz dobrze Pismo Święte? – pielgrzym podniósł się z kolan. – Nauk od ciebie pobierać nie będę. Jesteś zarozumiały, jak każdy Polak. – Znasz Polaków? – Mniejsza o to. Wobec Boga należy być pokornym. – A ty, jesteś pokorny? – Tomasz popatrzył na zakonnika zjadliwie. – Przenocuję cię, a rano pojedziesz, gdzie ci przeznaczono. – Na pewno nie zostanę tu dłużej. Pozwól mi się umyć i daj jakiś stary habit, żebym nie wyglądał jak dziad. Gdyby ci się zdarzyło trafić do Chyrowa, wszystko byś dostał. – Zaczekaj. – Zakonnik z wyglądu starszy od Tomasza, oddalił się, na końcu korytarza z kimś rozmawiał, po czym wrócił z zapaloną łojową świecą i bez słowa wprowadził Tomasza do pokoiku, w którym była tylko twarda leżanka, prosty stół na skrzyżowanych nogach i wysoko brudne okienko, ale dostał kubek gorącej jęczmiennej kawy i kawałek placka z brytfanny, który mu bardzo smakował, a w izbie obok czekał na niego cebrzyk z ciepłą wodą. Umył się więc, wyprał onuce i na glinianym piecu powiesił, żeby do rana wyschły, po czym położył się na pryczy pod głowę wsunąwszy plecak i było mu dobrze. Szybko zasnął i śniło mu się, że jest dziesięcioletnim Tomaszkiem i w kościele w swojej Izbicy Kujawskiej rzuca kwiaty pod niesiony przez ludzi obraz Matki Boskiej, nie interesowało go, co to za święto, ani kto niesie wizerunek Pani, lecz pleciony z wikliny koszyk, z którego dobywał polne kwiaty i rzucał księdzu pod nogi i zmartwił się, kiedy mu 18 ich zabrakło, to nic – pomyślał – pobiegnę na łąkę za pałacem i nazbieram... biegnie, potyka się po woda coraz głębsza i trawa coraz większa, a kwiatów nie widać, ktoś je przed nim zerwał, zawsze tu rosły, łąka coraz większa, a na niej krowy łaciate i uciekające cielęta, ujrzał Gienię, ale to nie była Gienia, lecz guwernantka, która go uczyła francuskiego nie pamięta, jak miała na imię, stał z nią w źródełku nie nad jeziorem w Licheniu, a na brzegu leżały śnięte ryby... Ocknął się zadowolony, że był to tylko sen, zapyta babcię, co taki sen znaczy, babcia zna się na snach. Otworzywszy oczy ujrzał białą plamę okna, co to jest? – zapytał sam siebie, ale już po kilku sekundach wiedział, gdzie się znajduje. Na stole w tym miejscu co wieczorem w glinianym kubku podobna w smaku, jak wczoraj, palona jęczmienna kawa słodzona syropem z buraków. Tomasz posilił się i wyszedł, żeby podziękować zakonnikowi, ale drzwi wszędzie były pozamykane na skoble, a z korytarza bił wilgotny ziąb. Po chwili jednak zjawił się wczorajszy zakonnik, który wręczył Tomaszowi parcianą torbę, używany habit i również używane juchtowe buty, a kiedy gość dziękował mu za dary, gospodarz zapytał czy polski Jezuita, specjalnie podkreślając słowo „polski” umie jeździć konno. Tomaszowi zabłysły oczy, kiwnął twierdząco głową. – Bo ksiądz przeor ma specjalną prośbę, jeżeli braciszek... Gościa z Polski mile połechtało słowo „braciszek” jakby kropla miodu wpadła mu serca i odrzekł, że w dzieciństwie uczył się jazdy konnej, teraz większość czasu spędza na modlitwie, ale skąd to pytanie? Pruski zakonnik, zupełnie inny niż wczoraj, z półuśmiechem na ustach i błyskiem w niebieskich oczach odpowiedział, że ksiądz przeor ma specjalną nietypową prośbę do polskiego gościa, „jaką” – przemknęło Tomaszowi przez myśl i cały zamienił się w słuch. – Żeby braciszek – ciągnął Jezuita – żeby braciszek, skoro jedzie w tamtą stronę, odprowadził do Posen pożyczonego konia. Tomasz omal nie podskoczył z radości, odczekał jeszcze kilka sekund i prawie opanowanym głosem odrzekł, że z przyjemnością spełni prośbę księdza przeora, a pruski braciszek zapytał z przekąsem czy aby gość nie spadnie z ogiera, bo się potłucze, a koń mu ucieknie. – Przysięgam – Tomasz uderzył się w pierś – że konie dostarczę na miejsce, ale powinienem mieć jakieś dokumenty, bo po drodze mogą być patrole. – Żadnych dokumentów braciszek nie dostanie – zakonnik rozłożył ręce. – Nie wierzysz mi, a ja ci przysięgam na Matkę Boską, która pozwoliła mi zawieźć tajne dokumenty do Francji... – Zaraz powiesz, że ci się objawiła. – Żebyś wiedział – Tomasz złożył ręce jak do modlitwy i spojrzał w brudną powałę, z której zwisała pajęczyna. – Matka Boża wielu Polakom się objawia, szczególnie was sobie upodobała. – Wiele Matce Boskiej Przenajświętszej zawdzięczam, nawet to, że tu jestem. – Bierzesz konia? – Biorę. – I szablę ci dam dla obrony przed bandytami. Żebyś o nas źle nie myślał. Na podwórzu czekał już osiodłany koń z przyczepionym workiem owsa, Tomasz pogładził go po łbie, a zauważywszy białą plamę między oczami rzekł „Łysku mój” i zapytał, jak on ma na imię, zakonnik mruknął coś w rodzaju „nie wiem” albo „nie ma znaczenia”, dla Tomasza istotnie nie było to ważne, poklepał ogiera po łopatce mówiąc „mój ty”, a do zakonnika: – Kostkę cukru. – Tam jest – wskazał na parcianą torbę. 19 Uwiesiwszy worek przy siodle, Tomasz lekko dosiadł wierzchowca i machnąwszy wyciągniętym knutem, pożegnał zakonnika. Dobrze odkarmiony ogier, trzymany za uzdę wychodził z obejścia spokojnie, ale tuż za bramą ruszył stępą. Na drodze Tomasz stuknął go obcasami bo bokach, bo strzemion nie miał i ogiera poniosło. – Nie galopujmy za długo, bo się zmęczysz – Tomasz przytrzymał Łyska wędzidłem. – Czuję, że ty też nie jesteś stąd, byłeś w niewoli, jak mi się widzi, wykonywałeś określone zadania, nie jesteś już potrzebny, za dużo owsa zjadałeś, musieli się ciebie pozbyć, może wręcz im wadziłeś, z jakichś powodów nie mogli cię sprzedać, więc odesłali cię, ale ty, Tomaszku pomyśl, czy swoim krętactwem, nie obraziłeś Matki Przenajświętszej, przecież nie wiem nawet, z jakim zakonem miałeś do czynienia, nakłamałeś niby we własnej obronie, że jesteś Jezuitą, ale kłamstwo pozostanie kłamstwem, za które odpokutujesz, nie usprawiedliwiaj się, że musiałeś, wszystko sam sobie możesz wyjaśnić wybaczyć, ale ktoś jest nad tobą i może mieć inne zdanie. Dziwne, że ciebie, Tomaszu ci, niby zakonnicy, nie sprzątnęli przecież możesz ich sypnąć, Matka Przenajświętsza pomieszała im w głowach – obejrzałeś się czy cię nie gonią, żeby naprawić swój błąd, jeżeli zorientowali się, że coś nie tak, może gdzie w lesie przyszykowali zasadzkę. Nie musimy przecież pędzić środkiem drogi mój koniku grunt, żeby w stronę domu, będę do ciebie mówił po polsku po co się mordować z niemieckim, ty Siwku nie rozumiesz mojego języka, może niemieckiego też się nie nauczyłeś ważne, że mnie czujesz, a ja ciebie, ważne jest również to, że słoneczko nam świeci, śnieg topnieje, wiosnę mamy, ty masz jedzenie i ktoś o nas dba, zwolnij nie musi nam wiatr piasek w oczy ciskać. Przy głównej drodze z kierunkowskazem „Posen” wiszący na pochylonym słupku, Tomasz zatrzymał konia, zawrócił do zagajnika, żeby nie stać na widoku. – Ty wracasz do domu i ja – rzekł klepiąc go po łopatce. – Podziękujmy Matce Bożej i prośmy o dalszą opiekę – Tomasz wzniósłszy ręce ku górze patrzył na wierzchołki sosen, ale widział, choć był jasny dzień, gwiaździste niebo, a pod nim, pod promieniami słońca jaśniejącą postać i szeptał „O, Damo Wszechświata, spełnię Twoje życzenie jako rzekłem, króluj nade mną i nad moim Krajem” i usłyszał w głębi duszy Jej dźwięczny głos, wtedy przypomniały mu się wryte w sercu Jej słowa... „Zdobędziesz i umieścisz w publicznym miejscu mój obraz, pamiętaj żebym wyglądała tak, jak mnie tu widzisz... Naród mój – szepnął Tomasz powtarzając zachowane w pamięci Jej słowa – będzie się przed tym wizerunkiem modlił i czerpał moc łask z rąk moich w najtrudniejszych czasach.” Tomasz opuścił ramiona i padł kolanami na wilgotne leśne igliwie, otarł dłonią mokre policzki i wstał, poczuł lekkość rozchodzącą się po całym ciele, która sprężyła go do podskoku i zerwania z drzewa suchej gałązki. – Koniku –powiedział do Łyska – a teraz coś zjemy, dobrze? Ogier dotknął go oślinionym pyskiem, a Tomasz klepiąc go i gładząc po grzbiecie myślał, że być może w tym zwierzaku również płynie polska krew. Wyzwolimy nasz kraj – powiedział – ja i ty, wyzwolimy naszą ziemię, tu w lesie, możemy do siebie mówię głośno, bo w Izabelinie powiedzieliby „dziedzic zwariował, sam do siebie mówi”, moja mama też by była zakłopotana. Tomasz otworzył worek z owsem, założył Łyskowi na kark i rzekł „jedz”. – Moja mama wiecznie prawiła mi „pater noster”, czasem słusznie, a czasem tak sobie, bo jej robiłem coś na przekór, sam nie wiem, po co, a ty, Łysońku milczysz, bo mnie rozumiesz. Pachniesz ładnie – Tomasz klepnął go po karku, a on łypnął przyjaźnie okiem, a w pewnym momencie prychnął frrr... żeby wydmuchać z worka plewy, masz rację – rzekł Tomasz do ogiera wycierając ze śmieci twarz – za dużo sieczki w tym owsie. 20 Tomasz otworzył swój worek i wyciągając pieczonego indyka powiedział do siebie, że ci zakonnicy nie są tacy źli, czy na pewno Jezuici?... i zaraz przypomniała mu się piosenka „biada wam, Prusacy żołdacy, oto nadszedł wyzwolenia czas...” On wszystkiego nie wiedział o mnie ten zakonnik, domyślał się, ale zachował się przyzwoicie, jak na Prusaka, bo zadziałała tu inna siłą, ty koniku, nie wiesz o tym więc się denerwujesz, ja też więc jedziemy. Zatrzymamy się jeszcze gdzieś, żeby odpocząć, a wieczorem będziemy w Poznaniu, znajdziemy twój zakon, a jeżeli go nie ma, zabiorę cię do siebie, pojedziesz? Na pewno, dobrze nam będzie razem. Ty przecież nie jesteś z zakonu, bądźmy szczerzy, tylko z jakiegoś polskiego dworu, nie wiem na pewno, ale tak czuję. Przepraszam, że cię przywiązałem wędziłem do sosny, nie postąpiłem tak dlatego, że ci nie ufam, po prostu mucha by ci na nosie usiadła, a ty byś się zdenerwował, skoczył w bok, a potem byś mnie nie odnalazł. Nie gniewaj się, że tak dużo mówię, od dwóch tygodni nie mam do kogo ust otworzyć po polsku, ty się nie kłócisz ze mną, nie upierasz się przy swoim „ja”. Jedziemy? Tomasz dosiadł ogiera i nawet nie musiał mówić „wio”, ani szarpać go za uzdę, Łysek sam wiedział, że ma iść i w którą stronę co wskazywało, że na pewno jest z tych stron. – Mnie, podobnie jak ciebie, Prusacy wypędzili z dworu, mieszkam teraz w Izabelinie, pracuję w kuźni i w polu, poszedłem na wojnę, żeby kraj wyzwolić, a więc i ciebie, żebyś nie musiał obcym służyć. Jakbyśmy byli razem, oralibyśmy pole sochą, albo pługiem, nie woziłbyś bryczką żadnego obcokrajowca, tylko mnie do Konina albo do Lichenii, ale muszę cię oddać tam, gdzie obiecałem. Jestem słowny, jak polski szlachcic. Może truchtem? Nie ma co galopować, ale truchcikiem, żeby prędzej. Trudno będzie mi się z tobą rozstać, ale może się jeszcze spotkamy, górą z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem... człowiek z koniem, człowiek z psem... człowiek ciągle się z kimś spotyka i rozstaje, takie jest życie. W najgorszym wypadku spotkamy się w niebie, czy konie idą do nieba? A psy? A koty czy inne zwierzęta mają dusze?... Nie myśl o tym, o głupstwach, skoro nie obejmujesz rozumem rzeczy ważniejszych, tego wszystkiego, co zaszło w twoim życiu w ciągu ostatnich miesięcy tygodni, a szczególnie zachowanie się pruskiego niby Jezuity, Twój dziadzio w podobnych sytuacjach rozumował zwyczajnie „palec boży” i to mu wystarczyło, ty chciałbyś dogłębnie to sobie wyjaśnić, jak to możliwe żeby Jezuita z twardego przecież Zakonu dał nieznajomemu obdarciuchowi sporej wartości konia bez metryki nie żądając pokwitowania i nie mając żadnej pewności, że go doprowadzisz do Poznania chyba, że zwierzę jest kradzione i chce się go jak najprędzej pozbyć, ale w to też trudno uwierzyć, żeby Jezuici kradli, oszukiwali chyba, że nie byli to Jezuici, tylko jakaś ukrywająca się banda podszywająca się pod ten Zakon, bo przecież ów niby zakonnik też nie uwierzył, że jesteś Jezuitą i że wracasz z Francji, prawdopodobnie poznał w tobie żołnierza rozbitej armii i targnęło nim jak od czasu do czasu każdym bandytą uczucie litości, bo może też niejedną bitwę przegrał może nie chce już uczestniczyć w bojach o Europę, chce być wolnym dla siebie, dla swoich ludzi, a prawdę mówiąc nie wiadomo, kim ten niby jezuita jest naprawdę, ordynansem swojego dowódcy czy jego doradcą? Łaska boska nie opuszcza cię żołnierzu, ufaj Matce Przenajświętszej. 21 3 Odświętnie ubrani ludzie, mężczyźni pomimo wiosennego chłodu w większości bez płaszczy, kobiety w długich spódnicach i kolorowych chustach na głowach, starsze zawiązywały je pod brodą młodsze z tyłu, śpiewali na cały głos: Królu Boże Abrahama w Tobie moc i dobroć sama, spojrzyj na to ludzkie plemię, użycz nam deszczu na ziemię. Intonował Szymon Korzeniowski, wtórowali mu Piotr Adamczewski, jego syn Józef, Marianna Hałas, Wawrzyniec, Miara Rusin, którym przysłuchiwała się grupa młodzieży i dzieci w tym Machowczyka i Miary. Kiedy nadeszła pani Kłossowska w kapeluszu i w białych rękawiczkach, parafianie zarówno ci, którzy nie mieścili się w kościele jak i stojący pod chórem, robili jej przejście do pierwszej ławki. Gienia zabierając od dziedziczki parasolkę coś jej szepnęła do ucha, ale pani nie zareagowała. Wschodzące na polach jare zboże tudzież ziemniaki i inne jarzyny, czekały na deszcz, żeby zazielenić pola, żeby nie uschło to, co miało ich żywić przez cały rok. Coraz częściej zdarzały się takie wiosny, żeby o deszcz trzeba było prosić Niebiosa, chłopi obawiali się, że w żniwa przyjdzie błagać o słońce. Pani Kłossowska śpiewała ze wszystkimi, a potem modliła się o powrót syna, za jego duszę, jeżeli nie żyje, denerwowały ją , podobnie jak księdza Kosińskiego szepty jakby nadciągnęły już deszczowe chmury i to za wstawiennictwem mieszkającego w Izabelinie Niemca Wilhelma zwanego przez ludzi „mein Gott”. Po mszy, grupa mężczyzn jak zwykle piła na stojąco gorzałę pokazując palcem na flaszce, ile się komu należy. Ksiądz Florian udawał, że tego nie widzi wolał jednak, żeby się tu częstowali, pod okiem kościelnego i organisty, niż w karczmie, gdzie potem zasiadali do kart. Czasem jednak przypominał, że pan Bóg wszystko widzi. Szymon Korzeniowski, który również nie gardził kielichem odchodził, kiedy Onufry zaczynał swój zawsze ten sam pijacki wierszyk: Mocium panie, mocium panie, co dziś będzie na śniadanie? Będzie pewnie groch z kapustą, na ostatku świnia tłusta. Wracając do domu, pani dziedziczka przed oczyma miała Tomasza, słyszała jego głos. Wiedziała, że on nie mógł opuścić Naczelnego Wodza, który z kolei ufał Napoleonowi, współpracy początku porozbiorowej Polski i wierzył, że Księstwo Warszawskie rozrośnie się, spotężnieje, nikt jednak za Polaków bezinteresownie tego nie dokona. W domu pani Kłossowskiej napiła się maślanki, zjadła nóżkę pieczonej kuropatwy i zdjąwszy pierwszą okolicznościową spódnicę z kaszmiru, w drugiej domowej, położyła się na łóżku w pierwszej izbie, drugą zachowując w schludnym stanie dla Tomka, nie wyobrażała sobie, że jej syn nie wróci chociaż nachodziły ją godziny zwątpienia. Leżąc obok metalowego krzyżyka przywiezionego z Izbicy, dziedziczka sięgnęła po starą „Gazetę rządową” już po raz setny, wynikało z niej, że Napoleon związany wojną w Hiszpanii, nie może na razie pomóc księciu Poniatowskiemu w walkach z najeźdźcami austriackim i rosyjskim, tego co się aktualnie dzieje na granicach Księstwa nie wiedziała i nigdy by się tym nie interesowała, gdyby Tomasz nie uczestniczył w tych bojach. 22 Gazety przychodziły nieregularnie, często bez artykułów skonfiskowanych. Pamięta wiosnę 1809, kiedy arcyksiążę Ferdynant wtargnął do Księstwa, korzystając z tego, że armia polska walczyła na Zachodzie u boku Napoleona, ale czy tak jest naprawdę? Prusacy szykują się do zaatakowania Napoleona ze wschodu i północy... Trudno jej było to wszystko zrozumieć z dwuznacznie pisanych artykułów, choć wieśniacy nadal uważają ją za autorytet w sprawach polityki jako, że czyta gazety, a oni są w większości niepiśmienni. Musi udawać, że wszystko wie, żeby się od niej nie odwrócili i nie zaczęli wierzyć Niemcowi, który kontaktuje się z Koninem, a przecież najbardziej trapi ją myśl, kiedy wreszcie Tomasz wróci i pytanie czy on musi się w to wszystko angażować i sama sobie odpowiedziała, że musi stać po stronie wiary jako rzeczy świętej. Dotąd teraz maszeruje? Przeciwko komu? W jakiej bitwie uczestniczy? Widzi wojsko austriackie w tumanach kurzu, dziewiętnastego kwietnia 1809 roku Książę stawił im opór pod Raszynem. Przypomina sobie opowieści Tomasza o tej bitwie, która trwała od drugiej po południu do dziewiątej wieczór, mój syn ją przeżył, w 1811 z kolei Rosjanie zaatakowali Księstwo, czego oni tu szukają? Pani Katarzyna pamiętała wszystkie daty dotyczące bitew z udziałem jej syna, ale teraz zaczynały się jej mylić. Na wschodzie potężna bezbożna Rosja, z południa Austria, z zachodu i z północy mocno uzbrojone Prusy, czy wojsko Księcia sprosta bez pomocy bożej – nie. Pani Kłossowska wstała na chwilę i odsunęła skobel głównych drzwi, żeby Gienia mogła wejść bez pukania. Za oknem mignęła czapka Niemca „mein Gott” ożenionego z Polką. On pierwszy jesienią ubiegłego roku powiedział dziedziczce, że wielką bitwę pod Lipskiem Napoleon przegrał, czy Tomasz tam był, czy gdzieś na wschodzie wojował? Na pewno poszedł z Poniatowskim, co ja biedna mogę zrobić, modlić się za jego duszę, a jeżeli żyje, za szczęśliwy powrót, od jesieni nie wrócił, jeżeli w piasku go nie ma, jęczy gdzieś w niewoli, męczy się z oberwaną ręką lub nogą, serce mi się kraje, ból duszę przebija, Boże zlituj się nad nim, a mnie oszczędź bólu na tej ziemi, przemień życie moje, żebym choć chwilę radości przed śmiercią zaznała, zbliża się Wielkanoc, Jezu Chryste zmartwychwstały sprawdź, żeby i on zmartwychwstał na jedną chwilę choćby we śnie... I wtedy przypomniała sobie o cierpiącym na krzyżu Chrystusie i jego Matce pod krzyżem i lżej jej się zrobiło na sercu, otarła łzy i podniosła się z ławy, na której leżała w ubraniu. Idąc przez wieś obok drewnianych i glinianych domów krytych słomą lub gontami, wzdłuż ogródków, z których po deszczu wyłaziły z ziemi magnolie, lilie i storczyki, usłyszała jak przed domem Syczyńskich bose dzieci, trzymając się za ręce chodzą w koło i śpiewają: Dookoła Wojtek, bez portek, bez portek, dookoła Wojtek, bez portek, bez portek... – Wesoło się bawicie – zauważyła osłaniając się parasolką przed słońcem. Dzieci przestały podskakiwać a najstarsza, bosa jak wszystkie, ukłoniła się mówiąc „niech będzie pochwalony...” druga zaś wskazała na słomiany dach domu, na którym stał na jednej nodze bocian. – Oo – pani Katarzyna ucieszyła się widząc bociana na dachu i przez moment przyglądała mu się. – Jeden tylko? Wcześnie przyleciał. – Dziedziczka nie lubiła tej piosenki witającej bociana, ale przecież jako dziecko, śpiewała ją z innymi koleżankami z pałacu. – Bawcie się – podała najmniejszemu chłopcu w krótkiej koszulce kilka cukierków zawiniętych w gruby szary papier. – Podziel się ze wszystkimi. Mały nie rozumiał, co to znaczy. – Majtek nie masz? Chłopczyk milczał, starsza dziewczynka wyjaśniła, że były mokre więc mu zdjęła. 23 – Nie straszcie boćka, bo wam dziecka nie przyniesie – poprosiła pani Kłossowska odchodząc. – My nie straszymy – odpowiedziała najstarsza dziewczynka w rozdartej z boku sukience. – My mu śpiewamy piosenki, żeby od nas nie odleciał. Jaskółczych gniazdek też nie rozbijamy, bo by krowy mleka nie dawały. – Innych piosenek nie znacie, tylko tę „dookoła Wojtek”? – Znamy – odpowiedziało kilka głosów. – No to zaśpiewajcie inną, ładniejszą. Z Bogiem. – Z Bogiem, pani dobrodziejko – odpowiedziały dzieci chórem. Usłyszawszy coś jakby szuranie patykiem po sztachetach, to znów uderzenie suchym kijem o drewno, pani Kłossowska zatrzymała się, podniosła do góry głowę, odsunęła parasolkę nad topolami, po błękitnym niebie przesuwał się klucz bocianów, których klekot jakby ją uspokoił, wprowadził w dziecięce lata, do Izbicy, kiedy biegała z grupą rówieśników z pałacu krzycząc razem z nimi „bociek leci, szuka dzieci, a my mamy Kasię damy.” Mała Kasia Kłossowska uciekała, kiedy goniły ją koleżanki chcąc niby ją sprezentować bocianowi, uciekała trochę ze strachu a trochę dla zabawy, bo goniący ją również się śmieli. Kasia zawsze wtedy zadawała sobie pytanie, dotąd te bociany lecą, nikt nie umiał jej tego wyjaśnić, Kasia sama chciała być ptakiem i lecieć razem z tamtymi w powietrzu obojętnie gdzie, często jej się śniło, że właśnie jest takim ptakiem. Miejsce pobytu kaczek waćpanna znała, ojciec prowadził ją za rękę w te bagna, gdzie pływały, mówił „trzymaj się mnie mocno, żebyś nie wypadła do wody”, bał się o nią. Pani Kłossowska znała powiedzenia, że widok pierwszego lecącego na wiosnę bociana świadczy o jakiejś podróży zaś stojącego o osiadłym trybie życia, a ten klucz lecących bocianów oznaczać może powrót naszych wojaków do domu. – Pani dobrodziejko! – usłyszała z tyłu głos, który spłoszył jej myśli. Merłowska wybiegła zza płotu, na którym suszyły się jej gliniane garnki wołając, że trzeba księdza. – Ci się stało? – pani Kłossowska przerwała jej bełkot. – Diabeł go opętał, mówi od rzeczy! Waćpani zajrzy. Pani Kłossowska przeszła na drugą stronę piaszczystej drogi za którą stał ceglany dom Merłowskich, zajrzała do izby, w której leżał w brudnej koszuli rozpalony gorączką nieogolony mężczyzna mamrocząc, że kogoś zabija, bo ten ktoś uroki na niego rzucił i na jego krowę, Krasula mleka nie daje, a jemu głowa pęka z bólu. – Macie święconą wodę? – Nie mam! – krzyknęła zdenerwowana Merłowska. – On trochę wypił a resztę a resztę wylał na siebie. – Przynieście od Miarki, kropidło widzę tu jest. – I do chłopa: – Zaraz będzie dobrze, panie Merłowski. I krowie mleko wróci. No? – wzięła do ręki kropidło, machnęła w stronę mężczyzny. – Uspokójcie się. Mijają długie dni, pani Kłossowska chodząc po izbie mimo woli spogląda przez okno na drogę prowadzącą do Konina i powtarza w myślach słowa księdza proboszcza „nie trzeba tracić nadziei.” Łatwo mówić – przesuwa palcami paciorki różańca szepcząc słowa modlitwy często łapie się na tym, że odmawiając zdrowaśki myślami jest gdzie indziej, gdyby ją ktoś zapytał o czym tak duma, nie umiałaby odpowiedzieć, musiałaby skłamać, żeby nie rzec, że pusto ma w głowie, bo to też byłoby fałszywe, przecież nie pusto – jeden temat wciąż we mnie tkwi – uświadamia sobie – w dzień i w nocy drąży mnie myśl, zżera mi stargane nerwy, co z moim Tomkiem? Kiedy pierwszy raz szedł na wojnę, nawet mnie nie uścisnął, tak mu było spieszno, Prusacy – mówił – nie mają prawa się w Polsce szarogęsić – jak wrócił, czekali 24 już na niego, majątek był skonfiskowany. Dobrze, że go nie aresztowali, zdążyliśmy uciec. Kiedy szedł drugi raz na wojnę mówił „Ojczyzna wzywa”, za trzecim razem mocno mnie ściskał na pożegnanie jakby wychodził na zawsze. Co to znaczy „na zawsze?” Od jego przeczuć los jest niezależny, losem ludzi rządzi Bóg i Boża Rodzicielka, do której modlił się codziennie od najmłodszych lat, Jej ufał, w Nią wierzył... – Króluj nam Chryste! – Zawsze i wszędzie – odpowiedziała pani Kłossowska rozglądając się, kto ją pozdrowił. A, to ty. – Waćpani dobrodziejka z kościoła? – Ładny dzień, poszłam na nieszpory – odpowiedziała dziedziczka. – Niby do Lichenia niedaleko a ledwie idę. – Waćpani odpocznie, o tu – pracująca w polu Gienia wskazała motyką na leżący przy drodze spory kamień, podbiegła, przytrzymała panią Kłossowską, żeby nie upadła. – Pani się wciąż o swojego syna trapi. – Gieniu moja – odświętnie ubrana pani Kłossowska składając parasolkę usiadła. – Jakże się nie martwić, jednego syna mam. – Może jeszcze wróci – Gienia była wyraźnie zatroskana. – Bitwa była w październiku, gdyby żył, w listopadzie powinien być w domu. A teraz mamy już kwiecień. Dziesięć tysięcy naszych tam padło, gdyby mój syn ocalał to byłby cud – pani Kłossowska patrzyła na piękny grąbliński las. – Może w niewoli – szepnęła Gienia wsparta o trzon motyki. – Tomasz nie był taki, żeby się poddawać, albo uciekać, zawsze walczył do ostatnich sił nawet wtedy, kiedy był już ranny. Nieprzyjaciele mogli go ze złości poćwiartować. – Nie trzeba tak myśleć, pani dobrodziejko. Gienia miała ochotę objąć panią, ale nie wypadło, stara panna, córka zubożałego szlachcica, nie przecież spoufalać się z dziedziczką, która chociaż nie posiada już swojego dawnego majątku to jednak płynie w niej szlachcica krew, Gienia jest szczęśliwa, że może służyć pani i choć oficjalnie nie jest jej służącą, nie opuszcza jej, przyszła z nią z Izbicy, ale nie mogąc z nią zamieszkać w małym domu, wynajęła stancję u Korzeniowskiego, komorne odrabia pracą w polu i w stajni. – Pójdę z waćpanią, moją dobrodziejką na mszę za wielmożnego pana. Może jutro? – Ksiądz proboszcz powiedział, żeby nie tracić nadziei – rzekła pani Kłossowska ciężko podnosząc się z kamienia. Gienia przytrzymywała ją za ramię, szły powoli ścieżką przez pola w stronę domów w Izabelinie. – Skończyłaś już robotę w polu? – zapytała pani Kłossowska wciąż patrząc w piękny las. – Odprowadzę waćpanią i wrócę. Albo jutro dokończę sadzić cebulę. – A nasze pole zaniedbane – westchnęła pani Kłossowska krocząc powoli obok jarej pszenicy, która po deszczu zazieleniła się. – Co ja sama mogę zrobić, ledwie w ogródku coś posadzę. – Mateusz pytał się czy pani kuźni nie sprzedaje. Pani Kłossowska przez chwilę milczała, po czym rzekła: – Moja Gieniu... – Tam Onufry sypia. – Mówi, że pilnuje. – Pilnuje, bo nie ma gdzie spać. Córka wygoniła go z chałupy, bo pije i gada: Mocium panie, mocium, co dziś będzie na śniadanie? będzie pewnie groch z kapustą 25 na ostatku świnia tłusta. – Nie powtarzaj mi Gieniu, tych „pijackich mądrości”. Gienia tłumaczyła się, że chciała panią dobrodziejkę rozweselić. – Mein Gott idzie. – zauważyła – Zagląda w okno wielmożnej pani. – Nie tylko on – pani Kłossowska złożyła parasolkę. – Ja specjalnie nie zasłaniam, niech ludzie widzą, jak mieszkam. Nie mam nic do ukrycia. – On pierwszy roznosił po wsi wiadomość, że Napoleon pokonany pod Lipskiem. Skąd on o tym wiedział? – Ma przecież kontakty ze swoimi – pani Kłossowska spojrzała na krzaki jaśminu, dotknęła je. – Po co do Konina wciąż jeździ? Dzieci niby wychowuje po polsku, ale to zasługa jego żony. Gienia zerwała rosnącą na ścieżce stokrotkę, wręczyła swojej pani. Przed domem pani Kłossowska podziękowała Gieni za pomoc, ta zaś obiecała przynieść zioła cyntorii na wzmocnienie, uzbierała także świeżego piołunu i pokrzywy na dolegliwości żołądkowe. W izbie pani Kłossowska jak zwykle wracając skądś, spojrzała na krzyżyk Jezusa Chrystusa, który stał na nocnej szafce i padła przed nim na kolana. Nie wiedziała jak się modlić, brakowało jej słów więc tylko się przeżegnała wymawiając głośno „W imię Ojca...” i na tym jej myśl się urwała, przyćmiły ją obrazy z dzieciństwa i młodych lat, wspomnienia raz dodawały jej otuchy to znów przygnębiały. Widziała swoją matkę, jak zgrubiałymi od reumatyzmu palcami przebierała paciorki różańca prosząc Boga o spokojną śmierć, jak całowała święty krzyżyk, czuła jej ciepły wzrok na sobie, pamięta jej dobre pouczające słowa „od nagłej i niespodziewanej śmierci, uchowaj nas panie” – teraz pani Kłossowska tak jak jej matka, prosiła o spokojną śmierć, jak umiera jej syn?... Bez księdza i bez gromnicy – takie jest życie żołnierza. Rano Gienia przyniosła swojej pani fartuszek pokrzywy i poprosiła, żeby pani dobrodziejka objaśniła dręczące ją sny. – Jakie? – pani Kłossowska miesza coś w garnku stojącym na rozpalonej blasze. – Psy mnie gonią – mówi rozgorączkowana Gienia – zdzierają ze mnie szaty, a te psy to diabły, ja wiem, okropnie się wstydzę uciekać goła, bo przecież ludzie są w polu... to znów koszulę mam za krótką, też dzieło szatana, a mój gospodarz każe mi prędko krowy doić, bo się spieszy do miasta, jego nie obchodzi, że nie mam na sobie spódnicy, a jak wejdę do stajni, to mnie krowa liże po nodze, w niej też niedobry duch siedzi... – Idź do spowiedzi, Gieniu – przerwała jej pani Kłossowska. – A czy na swojego gospodarza też mam powiedzieć, że jak się zdenerwuje to brzydko gada. – Jak? – Psia kość, albo jeszcze gorzej – psia krew. – To on mówi, a nie Gienia. – Ale ja to słucham to też mam grzech, nie? – Niech Gienia idzie do spowiedzi – pani Kłossowska znów się odwróciła w stronę żeliwnego garnka. W pierwszej izbie będącej zarazem kuchnią obok aluminiowego talerza z drewnianą łyżką, leżała na stole drukowana na grubym pożółkłym papierze gazeta „Goniec warszawski”, która od dłuższego czasu nie przychodziła, pani Kłossowska sądziła nawet, że przestała wychodzić. Gazeta nie przynosiła radosnych wieści informowała, że Księstwo Warszawskie umiera, nieprzyjaciele nie dają mu żyć, a nasi włodarze też się między sobą kłócą, a wiadomo, że gdzie dwóch się bije... 26 Tomasz zginął, ja też długo nie pożyję – pomyślała pani Kłossowska – ale czy Polska, kraj Piastów, też ma zniknąć z powierzchni ziemi? Dziadzio Walenty wciąż powtarzał „módl się i pracuj”, czasem dodawał „i broń ojczystej ziemi”. – Wszyscy pomrzemy – powiedziała wchodząc do drugiego pokoju, przeniosła tam gromnicę, nie wiedziała, gdzie ją postawić. U spowiedzi była, ksiądz puknął w okienko, rozgrzeszył mnie – powiedziała do siebie – ale mnie nie rozumiał, a czy ja sama siebie rozumiem? Może tak, a może nie, co mam rozumieć?... Czuję, że jestem sama, nie samotna, ale sama, wkrótce zjednoczę się z moim Grzesiem, Chrystus nauczał jak żyć, apostołowie nauczali, ale w szynku siedzą „mądrzejsi” słuchają Niemca „mein Gotta” nie pamiętają jak się naprawdę nazywa, póki Prusy tu rządzą, lepiej jego słuchać, a potem jakoś to będzie. Po rozbiorach, wszystko się zmieniło, czy wróci stare? Bóg raczy wiedzieć, podobno nigdy nie wraca, jakie będzie nowe? Pan jeden wie choć są we wsi i tacy, co to nie wiedzą, kto tu teraz panuje Prusacy czy Ruscy, raz ci, raz tamci? Jakieś wojska walczą o Konin, przesuwają granice, a chłop musi pracować na roli u pana czy u siebie, niedzielny czas spędza w kościele i w karczmie, baby przy dzieciach. – Pani dobrodziejko – zawołała Gienia wchodząc do otwartego domu. – Po torf idę, przynieść? – Nie trzeba – pani Kłossowska nie była zadowolona, że Gienia tak często wchodzi do jej mieszkania, a jednocześnie wie, że bez niej trudno by jej było, może ona wierzy w powrót Tomka? Uganiała się za nim jak kozica, ale przecież mój syn ma inne aspiracje. – Waćpani się położy, trzeba odpocząć. – Dziękuję ci, Gieniu. Rzeczywiście muszę odetchnąć. – Po co ta gromnica, pani dobrodziejko? Rózia się o waćpanią pytała. – Co ona chce? – Jej stary, znaczy się Gliniewicz, ząb go bolał. I zawołała takiego co to chodzi od wsi do wsi i leczy zęby i wyrywa drzwiami, waćpani wie, kazał mu na ból zęba czosnek do ucha włożyć, stary wyje z bólu. – Niech ten czosnek wyrzuci – poradziła pani Kłossowska. – Idę mu to powiedzieć. 27 4 Pędzącemu na koniu Tomaszowi drogę zastąpiło dwóch Prusaków za karabinami gotowymi do strzału. Jeździec ściągnął Siwka za uzdę, zwolnił. – Halt! – krzyknął jeden – dokumenty! Drugi nie spuszczał lufy z Tomasza. – Prrr... – Tomasz zatrzymał Siwka. – Dokumenty! – krzyknął drugi. – Zgubiłem – Tomasz czuł jak krew mu uderza do głowy, opanował się, żeby nie sięgnąć po szablę, drugi by go zastrzelił. – Skąd jedziesz? – Z klasztoru. – Z jakiego? – Ojców Jezuitów. – Gdzie tu jest klasztor? – lejtnant spojrzał na sierżanta. – Zapomniałem, jak się ta miejscowość nazywa. – W pobliżu nie ma żadnego klasztoru. – Byłem tam – upiera się Tomasz. – Dali mi ogiera, żebym odprowadził do Poznania. – W Posen są jezuici? – lejtnant wzruszył ramionami, sierżant kiwnął głową, że nie wie. – Dokąd jedziesz? – Już mówiłem. – Słabo po niemiecku mówisz. – Jestem Polakiem. – Dokąd jedziesz? – krzyknął sierżant. – Skąd masz habit? – zapytał oficer. – Napadłeś na naszego zakonnika, ale zapomniałeś wziąć jego dokumenty. Złaź z konia! Sierżant zaciągnął Tomasza z siodła mocnym szarpnięciem, „zakonnik” opanował się, żeby nie dać mu w zęby, i tak by nic wskórał, bo obaj Prusacy mieli rewolwery. – I szablę dostałem. – Szablę – sierżant odpiął Tomaszowi białą broń, wyciągnął z pochwy, schował. – Dostałem. – Dostaniesz – pruski oficer pociągnął palcem po szyi. – Za mną! – wrzasnął szarpiąc Tomasza za rękaw. – My was nauczymy! – Kogo? Podoficer pchnął Tomasza. Na skraju lasu stała ukryta za drzewami budka, dalej drewniany barak. – Koniku mój – rzekł po polsku Tomasz widząc, że Łyska prowadzą dalej. – Nie pożegnaliśmy się. Czy naprawdę nie zobaczę cię już? Wepchnęli Tomasza do izby, w której dymił żeliwny piecyk, w drewnianym pudle leżał torf, którego sierżant dołożył do piecyka zaś oficer usiadł na ławie za stołem i spojrzał na stojącego przed nim Tomasza. – Jedziesz i nie wiesz skąd, zakonniku. – Nie znam tych terenów. – Skąd masz broń? – Dostałem dla własnej obrony. – Kto ci dał? – Zakonnicy. – Umiesz walczyć? 28 – Szablę zostawiłem go panu oficerowi w prezencie. – Nie zostawiasz, tylko my go zabieramy! – Co masz w tornistrze? – zapytał sierżant. Stojący przed stołem z nieheblowanych desek Tomasz postawił przed oficerem swój tobołek, a właściwie położył go na blacie spod którego wystawały brudne wojskowe buty. Oficer zanurzył w tornister czerwoną od chłodu łapę i wyciągnął po kolei znajdującej się tam rzeczy, najpierw wyprane onuce, cisnął je na podłogę, potem słoninę, położył ją na stole, komiśny chleb, kawałek gotowanej wieprzowiny i butelkę ciemnego płynu, który go jakby ucieszył. – Was is das? – zapytał oglądając flaszkę pod światło dochodzące z okna. Kapusta i kwas – pomyślał Tomasz i wzruszył ramionami, nic o tej butelce nie wiedział, owinięta była bandażem. – Peter, spójrz co mamy – wyciągnął korek, powąchał – balsam łotewski, podał koledze, który potwierdził skinieniem głowy i do Tomasza: – Komu to zwędziłeś? – To prezent dla pana oficera. Lejtnant roześmiał się w głos. – Przywiozłeś mi prezent. Skąd wiedziałeś, że ja tu jestem? – nagle krzyknął: – Szpieg jesteś!... ale balsam trzeba spróbować. Peter, daj kubek. Najpierw ty „zakonniku”, zobaczmy czy się nie otrujesz. Tomasz nie mógł odmówić, stwierdził więc, że napój jest znakomity, choć wcale nie wiedział czy to jest balsam łotewski, nie zna się na alkoholach, znakomita wódka, w domyśle „od wściekłej krowy”. Jeżeli się otrują im ucieknę, jeżeli nie, to mnie pochwalą – pomyślał. – Skąd ona się w mojej torbie wzięła? Wiadomo, zrobili mi niespodziankę znaczy to, że tamten, niby zakonnik, nie wiadomo, kim jest naprawdę, może walczył przeciwko Polakom i doszedł do wniosku, że tamte bitwy pod Błoniem, pod Sandomierzem były beznadziejne, że z Polakami nie wygrają, bo oni są u siebie, a my przecież nie walczymy o swoje ziemie, nie wyzwalamy pruskich chłopów więc zdezerterował, kto zresztą wie, co oni myślą, o co im chodzi... o co Krzyżakom chodziło? Starszy rangą Prusak wypił pół kubka, podał koledze palącemu torfem w piecu, „gut” – powiedział pierwszy, „gut” – dodał drugi, wiedzą przecież, że nie są u siebie, że kiedyś zostaną z tych ziem wypędzeni. – Daj zakonnikowi, bo mu ślina cieknie. – Danke – Tomasz zasłonił twarz ręką. – Łyknij sobie przed śmiercią. Tomaszowi mocniej zabiło serce, bo wiedział, że oni tu sami dla siebie są sędziami, mogą na niego wydać wyrok i zaraz go wykonać pod byle pretekstem, że niby szpieg uciekał, że do nich strzelał, albo w ogóle nie będą się tłumaczyć, ale przecież Matka Boska jemu, Tomaszowi, nie pozwoli zginąć w tym polskim lesie, na polskiej ziemi... – Pij, widzę jak ci oczy wyłażą! – krzyknął siedzący za stołem. – Aber nie dużo. Co to za szmata leży pod stołem? – To mój bandaż – Tomasz schylił się. Prusak wyrwał mu szmatę mówiąc „to z lazaretu”, gdzie jesteś ranny? Tomasz podciągnął nogawkę, lejtnant spojrzał i rzekł: – To jest rana od kuli. – Strzelali do mnie, – Z armaty? Gdzie jeszcze jesteś ranny? W głowę. Też nie od pałasza – oficer nalał sobie balsamu do kubka, wypił i podał młodszemu koledze, który też się uraczył. – Co z nim zrobimy? – zapytał starszy przykładając szyjkę butelki do ust. Kolega, który wypił resztę, pociągnął palcem po gardle. 29 – Masz sznur? – Jest w szopie, nie chce mi się teraz wychodzić. – Zrobimy to rano – lejtnant strącił pustą flaszkę. – Lepiej odprowadzimy go do Posen, niech z nim zrobią, co chcą. – Chce ci się iść taki kawał drogi? Bo mnie nie. – I do Tomasza: – Nie masz więcej balsamu? Tomasz zaprzeczył ruchem głowy, na co starszą rangą Prusak zareagował wyciągnięciem rewolweru, młodszy siedzący przy piecyku skierował lufę kolegi w dół mówiąc „zabrudzi pomieszczenie”. – Sprzątniesz – zauważył starszy. – Dziś nie. – Rozkaz! – Ani krwi nie będą zmywał. – Dlaczego nie masz więcej balsamu? – oficer znów skierował w stronę Tomasza lufę pistoletu młodszy trzeźwiejszy zabrał mu go. – Załatw jeszcze jeden balsam, zakonniku. – rzekł straszy Prusak wyrywając młodszemu pistolet, strzelił w podłogę. – Postaram się – obiecał Tomasz bojąc się, że następna kula, nawet przypadkowo wystrzelona może go trafić. – Żadne „postaram się”, to jest rozkaz „zakonniku”, nie udawaj świętoszka. Może być zwykła gorzałka. – Rozkaz! – odpowiedział Tomasz, chciał zasalutować, ale powstrzymał się. – Za pół godziny. I wyszedł. Usłyszawszy strzał z rewolweru, nie obejrzał się nawet myśląc przez ułamek sekundy czy nie czuje gdzieś bólu, czy nie słabnie. Kula go nie trafiła, nie wie nawet czy była w niego wycelowana, przypomniał sobie powiedzenia dziadzia Walentego, który też był na wojnie, że żołnierz strzela, a pan Bóg kule nosi. Powoli, choć nerwowo doszedł Tomasz do bitej drogi, obejrzał się czy nie biegną za nim żołnierze, którzy przecież nie są na tyle pijani, żeby go nie dopędzić, w razie czego, uskoczę w las – pomyślał – szkoda, że nie mam mojego Łyska, do widzenia mój koniku, nie mogę cię teraz szukać, bo by nas obu zastrzelili – usprawiedliwiał się Tomasz – spotkamy się jeszcze, tak myślę. Przypomniała mu się bitwa pod Górcami, kiedy wraz z towarzyszami broni, których z powodu dymu i kurzu poznawał tylko po mundurach, wziął do niewoli ośmiu Prusaków, podnieśli ręce do góry widząc, że są okrążeni. Książę kazał ich traktować „po ludzku”, może jednym z nich był dzisiejszy „twój” oficer? Biegniesz wciąż utykając na prawą nogę, ale gorszy czujesz ból w piersiach, może ranne płuco się odzywa? Zwalniasz, zastanawiasz się, gdzie odpocząć, gdzie noc spędzić. Polskie lasy, pola i łąki pachnące świeżą trawą, polskie wsie, polscy chłopi, gdzie są najbliższe domy? Musi tu gdzieś być z dala od traktu, na którym jest niebezpiecznie, jakieś osiedle. Wkrótce las się skończy, na pewno się skończy świadomość, że jesteś już w ojczystym kraju dodaje ci sił, wypatrujesz wiejskie chaty aż do bólu w oczach, muszą gdzieś tu być bogate, choć ograbione przez wroga domy. Widzisz światełka, idziesz w tamtą stronę, ogniki znikają, znów się pojawiają trochę z boku, nie możesz skręcić w lewo, nie chcesz zejść z polnej drogi w jeszcze większe błoto, w którym mógłbyś zgubić ciężkie od wilgoci buty. To chyba jakiś folwark, na pewno zajęty przez Prusaków, musisz wejść do normalnej wsi jak najdalej od głównej drogi, chyba coś tam majaczy, kopy siana? Znów migające światełka, co to jest?... Chałupy, kupki gnoju na polu, 30 nie zdołali jesienią rozrzucić, stajnia, krowa, świnie, kury – na pewno zamknięte na skobel, ale stodoła – nie, stodół się nie zamyka, odryglować zawsze można. Istotnie, nie była zamknięta, skrzypnęły przy otwieraniu krzywe drzwi, ale nie zwróciły uwagi gospodarza, choć był w domu, bo paliła się duża kopcąca świeca, Tomasz nie będzie tam pukał, tłumaczył się, niepokoił uczciwych ludzi. Wymacał starą słomę, czuł jej zapach, i uwalił się w zabłoconych butach i w brudnym ubraniu, zmęczony od razu zasnął. Obudził go stojący nad nim chłop z widłami od gnoju, po twarzy poznał Tomasz Polaka więc rzekł staropolskim zwyczajem „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. – Na wieki – odrzekł stojący nad nim wieśniak wciąż nie opuszczając wideł. – Kto wyście? Prawdziwy zakonnik czy udajecie? – Polak – odrzekł Tomasz podnosząc się. – Uciekam z Prus w przebraniu. – Dokąd? – Do Konina. Odpoczywam, bom ranny i chorowity. Z wojny wracam. W przebraniu, żeby mnie rozpoznali. Chłop wciąż nie wiedział, jak się zachować, ale widły opuścił. – Gdzie ta wojna była? – Pod Lipskiem, gospodarzu. – Toć waćpan żołnierz, szlachcic – chłop złagodniał. – Papiery wyrzuciłem. – I tak nie umiem czytać. Przegraliście, jak widzę. – Napoleon przegrał, a my z nim. Ale to nie koniec. – Broni żadnej nie macie? Szabli, pistoletu? – Nie, z pustymi rękami wracam i o głodzie. I bez księcia Józefa. – Nie, z pustymi rękami wracam i o głodzie. I bez księcia Józefa. – Nie wiem, kim był książę Józef, chodźcie do izby. – Nie chce wam robić kłopotu. Dziękuję za nocleg. Wieśniak wrócił do ceglanego domu pod gontami nie oglądając się na gościa, który szedł za nim. – Matka – zawołał gospodarz otwierając drzwi do izby. – Kruszynkę szykuj, gościa mamy – a sam poszedł do stajni. – Resztki świniom dałem, ale stoi jeszcze zupa na skórkach chleba, trzeba podgrzać. – No to przygotuj co tam masz, siadajcie waćpanie żołnierzu czy zakonniku. – A ty dokąd, ojciec! – krzyknęła za nim kobieta w zapasce. – Gnój wyrzucam. – Siarka się skończyła – rzekła do siebie gospodyni – może rozdmucham ogień, trochę dymu będzie. – A niechta. Kiedy na stole parowała zupa z drewnianą łyżką w glinianej misce, wszedł gospodarz niosąc stare ubranie. – Nasz gość – powiedział do żony – to żaden zakonnik ino rycerz. Z wojny wraca mówi, że na razie przegrali, ale Prusaka tak czy owak przegonią. – Rycerz? – kobieta spojrzała na Tomasza. – Toć waćpan, od razu trzeba było tak powiedzieć, barszczyku na świńskim rosole zrobię. – Nie trzeba. – A skąd, wielmożny pan wie, że wygramy? – Matka Przenajświętsza mi się objawiła. – Matka Boska? – odpowiedzieli chórem gospodarze, na ich twarzach malowało się zdziwienie i przerażenie przechodzące powoli w radość. – Niemożebne. – Objawiła mi się na polu bitwy. 31 – Prawdę mówicie? – Sumienie – Tomasz uderzył się w pierś. – O, Jezu, toście szczęśliwy, panie rycerzu, bo nam prostym ludziom się nie objawia, choć się do niej modlimy na różańcu i pobożne pieśni śpiewamy. – Że Polska będzie wolna, tak powiedziała pani?... – gospodyni złożyła ręce i spojrzała do góry. Trzeba się modlić i wszelką pychę odrzucić. – Jeśliście nie zakonnik to lepiej będzie w chłopskim przebraniu wracać, tak mi się widzi. – Ja nie chcę udawać zakonnika – przyznał Tomasz odsuwają pustą glinianą miskę z wymalowanymi kwiatkami. – Ale musiałem. – A może nam, wielmożny pan rzec, jak ta prawdziwa Matka Boska wyglądała? – ponownie składając ręce jak do modlitwy, kobieta podeszła do stołu. – Ładniej niż na obrazie – Tomasz westchnął. – Widzisz? – kobieta popatrzyła na męża, który kiwał potakująco głową. – Ładniej niż na obrazie w kościele... Jakie szczęście nas spotkało, że wielmożny pan do nas trafił. Nic jeno Matka Boska kierunek waćpanu wskazała. Pan się za nas pomodli do Jaśnie panienki. – kobieta uklękła, po niej mężczyzna. – Pomodlę się – Tomasz poczuł się skrępowany, znakiem krzyża świętego podziękował za posiłek. – Pobiegnę po księdza! – kobieta zerwała się z klęczek. – Albo ty stary leć. – Nie – zaprotestował Tomasz. – Żadnego rozgłosu. Skromność i uniżenie, tak sobie Jezus Chrystus życzył tudzież Matka Boża. – Jeżeli jakieś lepsze buty i suchy onuce to by mi się przydały, bo już mnie dreszcze łapią. Na dworze wiosna, a mnie ziąb przenika do szpiku kości. Nikt nie powinien wiedzieć. – Wszystko się znajdzie, wielmożny panie, jak nie u nas to u sąsiadów. – Nie rozpowiadajcie o mnie nikomu, to ja proszę i Matka Boża, żebyśmy milczeli. Oboje skłonili się nisko, a Tomasz szepnął „dziękuję Ci Panie Boże i Matko Przenajświętsza, dopomóżcie mi szczęśliwie, bez żadnych przygód, przywrócić do domu. Dziękuję za tych dobrych ludzi, których spotykam po drodze.” Tomasz ujrzawszy na ścianie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej uklęknął przed nim, nie wie, jak długo się modlił, a kiedy wstał, gospodarze tego domu stali za nim z kapotą o podróżnym workiem. – Gdzie on jest?... Ten zakonnik – zadyszana sąsiadka wpadła do Zygów, a nie zastawszy gospodarza podbiegła do stajni, gdzie ryczała krowa. – Stary, gdzie jesteś? – zajrzała do stodoły, chłop przerzucał słomę. – Poszedł już ten zakonnik? – Dyć poszedł. Przebierał się w izbie to wyszedłem. – Czemuś go puścił? – sąsiadka w długiej kolorowej spódnicy obiegła dom. – Dyć to święty. – Co też gadasz? – Zniknął bez śladu. – Niemożebne – Zyga zajrzał do izby, obszedł dom. – Byłam u Marcysi, zaraz cała wieś tu będzie. Do stodoły weszły dwie baby, jedna z dzieckiem na ręku, dwóch chłopców zaglądało przez drzwi, jeden zdejmował słomę z głowy mówiąc „ksiądz nie ma czasu”. – Leć za nim. Gdzie on poszedł? – Nie wiem. – chłop z widłami jeszcze raz obszedł dom, spojrzał na pole. – Nigdzie go nie widać. Może ty, mały go dojrzysz, masz lepsze oczy. Chłopiec w kapciach wybiegł i po chwili zachlapany błotem „nigdzie go nie ma, ani w polu na pastwisku”. 32 – Jeżeli on jest na prawdę święty, to miał prawo zniknąć bez śladu – rzekła sąsiadka z dzieckiem na ręku wycierając najpierw sobie spódnicą nos, potem dziecku. – Poleciał do nieba. Koło stodoły zebrało się coraz więcej ludzi, spoglądali w słoneczny błękit nieba, w słońce. – O, tam. – Gdzie? To chmurka. – Pewnie na chmurce poleciał. – Święci zwykle na chmurkach latają. Opowiedział, jak Matka Boska wyglądała, co ją widział? – Rzekł, że się nie da opisać. – No, pewnie. Te malunki w kościołach, to nic. Matki Bożej namalować się nie da. – O, tam! – zawołał rozczochrany chłopiec wskazując na błękitne niebo. – Gdzie? Głupi jesteś. Odszedł szybko, bo nie lubisz takich sytuacji i nie wiedziałeś jak z niej wybrnąć, wolałeś więc niepostrzeżenie odejść, chciałeś jedynie przenocować i zjeść ciepłej zupy, gdybyś nie wspomniał o Matce Boskiej, nie wynikałaby głupia sytuacja, skąd mogłeś wiedzieć, że tak ludzie zareagują, świadczy to jednak o tym, że naród polski oczekuje jakiegoś cudu, bo inaczej nie pozbędziemy się Prusaka ani Moskala. Na próżno w tylu bitwach uczestniczyłeś, chyba nie na próżno, pokazaliście się, że bez łaski bożej niczego nie zdziałacie, skoro armia Napoleona zadufana w sobie padła, bezbożnik Rosjanin też padnie i Prusak łeb ugnie, Księstwo Warszawskie się nie ostanie Napoleon, który zdawało się, że podbije świat, też w końcu przegrał, kto więc może zwyciężyć najeźdźców, jeżeli nie cud, a tego cudu kto może dokonać? Dobrze, że masz chłopską sukmanę, w habicie niezręcznie by ci było, nie lubisz udawać kogoś, kim nie jesteś. „Gwiazdo śliczna wspaniała, kawaleryjska Maryjo, do Ciebie się uciekamy, o Maryjo, Maryjo...” – śpiewał Tomasz idąc skrajem lasu. 33 5 Tomasz nie patrzył w słońce, które przygrzewało topiąc resztki śniegu, ale czując jego promienie na twarzy, zdjął czapkę, pogładził swoją kudłatą głowę, zarośniętą twarz i zastanawiał się czy go w Izabelinie poznają. Co mnie to obchodzi – powiedział do siebie. Nagle usłyszał gromki głos „he... cep–cebe, he!...” i inne pokrzykiwania polskiego chłopa wiedział, że jest to rozmowa z osłem. Jednocześnie zobaczył wieżę kościelną, serce mocniej mu zabiło, bo widział na niej katolicki krzyż. Moja Ojczyzna, moja – rzekł i ujrzał w myślach Matkę Boską w złocistym płaszczu na niebieskiej długiej sukni i usłyszał jej przepiękny śpiewny głos, że ma się jej dobrze przyjrzeć, żeby Jej wizerunek zachować w duszy swojej... Na polnej drodze bardziej niż przedtem kulejąc, pomógł wieśniakowi i zwierzęciu wypchnąć dwukołowy wóz z błota. – Dziękuję wędrowniku, może podwieźć? – Ja w stronę Konina, jeżeli łaska. – Łaska, panie dobrodzieju, ale ja do samego miasta nie jadę, bo nie mam żadnych papierów, a tam albo Moskale albo Prusaki. Konia mi zabrali to sobie osła kupiłem, tego mi chyba nie zabiorą, kto ich zresztą wie, a osioł jak to osioł, powoli lezie. – Kiedy wrócicie, przecież noc się zbliża. – Przenocuję u siostry, wiozę jej trochę kartofli. A waćpan do samego Konina? – Jeszcze dalej, dwanaście kilometrów. – Na moście jest granica, rewidują, lepiej się z nimi nie zadawać. Za zakrętem jest przeprawa łódką, a pan podróżny z daleka? – Na roboty mnie wzięli do Lipska. Uciekłem. – A teraz? – Do Izabelina. Wieśniak pokręcił głową na znak, że nie wie, gdzie ta wieś leży. – Koło Lichenii – dodał Tomasz. – Nie słyszałem o Lichenii. – Szkoda, to znana miejscowość jeszcze z dawnych pogańskich czasów. Z epoki kamiennej. – A teraz jaka jest epoka? – zapytał woźnica. – Niewolnicza – odrzekł zgryźliwie Tomasz. – Ja myślał, że teraz jest epoka kamienna – chłop rozejrzał się – pełno kamieni leży na drodze i na polu, nie gniewajcie się waćpanie, ja prosty chłop–niewolnik, umiem kartofle sadzić i fifkę sobie ugotować, bo mi żona zmarła. – Epoka kamienna była w starożytności. Przed narodzeniem Chrystusa. My teraz mamy młotki, kosy sierpy – dużo rzeczy z żelaza. A wtedy ludzie nie znali żelaza więc do różnych prac polowych i innych robót używali kamieni. Z kamienia robili młotki, noże, siekiery... wszelako nie znali prawdziwego Boga, wierzyli w to, co widzieli czyli w rozmaite bożki, ksiądz chyba czasem mówi o tym na kazaniu. – Co? – chłop słuchał z otwartymi ustami. – Może i mówi, ale ja niedosłyszę. – Owóż w Licheniu w dawnych czasach na wzgórzu stała świątynia, w której modlono się do księcia ciemności zrobionego z granitu, żeby po ncy znów nastał dzień, składano mu różne ofiary w darze, ten władca ciemności nazywał się „licho”. – Teraz też się mówi „licho wie” albo „licho z nim” – zauważył wieśniak owijając bat dookoła ręki. 34 – Stąd pochodzi nazwa „Licheń” – tłumaczył Tomasz. – A jak przyszedł do nas chrzest i prawdziwa wiara, zburzono tę pogańską świątynię i postawiono krzyż, który od 1151 roku stoi na rynku w Licheniu. – Tak długo? – woźnica pokręcił głową. – Ten Licheń to takie stare miasto? Muszę tam kiedyś pojechać. – W siedemnastym wieku Szwedzi ograbili wiele polskich miast, miedzy innymi w 1655 roku zburzyli Licheń, a w nim dwa kościoły, zamek, a ludzi, kto nie uciekł do lasu w mokradła, pomordowali i wyrzucili do jeziora. Starców i dzieci też. – Gdzie oni są, te Szwedy? – zapytał pełen niepokoju wieśniak. – Za morzem. – Znaczy się do nas teraz nie przyjdą, ma się rozumieć. – Ma się rozumieć, że nie. Mamy innych ciemięzców: Prusacy, Rosjanie, Austriacy, mało jeszcze? – Wielmożny panie, ja do szkoły nie chodził. Wiem, że teraz jest pruska niewola czy jak ją tam zwał, może i ruska, tak ksiądz mówił i za to go haresztowali. – Nie haresztowali, tylko aresztowali. – Przecież siedzi w hareszcie. – Wielu naszych księży wywieźli na roboty i trzeba się za nich modlić, żeby się ta niewola skończyła. Samo wojsko bez pomocy bożej nic nie zdziała. Ostańcie z Bogiem, ja tu wysiadam. Wieśniak zdjął stary słomiany kapelusz i nisko się gościowi pokłonił, a Tomaszowi przykro się zrobiło, że tak niegrzecznie woźnicę pouczył. Więcej skromności – rzekł uderzając się w piersi. – Ostańcie z Bogiem – powtórzył złażąc z wozu, osioł stanął. – Dziękuję wam, gospodarzu. – Powiedzcie prawdę, wielmożny panie – prosił wieśniak zdejmując raz jeszcze nakrycie głowy. – Będzie Polska? – Będzie – Tomasz obejrzał się. Będzie prawdziwie wolna Polska, będą szkoły i nikt wam konia nie zabierze. Księstwo Warszawskie się nie utrzyma, ale powstanie wielka Polska, a jej królową będzie nie jakaś tam córka Aleksandra czy Wilhelma, ale sama Matka Przenajświętsza, tylko trzeba ją o to gorąco prosić – Tomasz przeżegnał się skłaniając głowę, wieśniak pochylił się aż do worka z ziemniakami, osioł też opuścił łeb. Znów głupstw nagadałeś, pewnie dlatego, że przez całą drogę nie miałeś z kim porozmawiać szczerze, sam do siebie mówisz, wyspowiadaj się w najbliższym kościele, rzeknij wszelako wszystkie swoje grzechy gadulstwa, pychy, módl się za księcia Józefa i proś Boga o to, żebyś szczęśliwie dotarł do domu, bo choć już niedaleko wszystko może się jeszcze zdarzyć, nie rozmawiaj z przygodnymi ludźmi, módl się w milczeniu. Warta – rzeko moja, rybaku co tam siedzisz na brzegu i patrzysz w koszyk zanurzony w wodzie, nie mam ci czym zapłacić za przewóz na drugi brzeg, wszystkie dukaty mi wyszły, rybak macha ręką, po tamtej stronie ma drugi koszyk, ale ryby widocznie nie chcą do niego wchodzić, łódka kołysze się, zapach wody upaja, moja ty ziemio zniewolona szepcze Tomasz – zdeptana wrogimi buciorami, ciszo śpiewająca szelestem szuwarów, rybaku zaplątany w sieć swojego życia, słoniną ci zapłacę, bo pieniędzy nie mam, podzielę się z tobą tym, co mam, nie wiem co w domu zastanę, czy w ogóle mój dom stoi, moja kuźnia... co z matką? Jest w domu czy mam jej w grobie szukać? Nieszczęścia chodzą czwórkami – uśmiechnął się – wszystko jest w rękach Boga – mawiał dziadek Walenty i miał rację. Tomasz poczuł się małym chłopcem, którego matka prowadzi do kościoła, ustawia jak najbliżej ołtarza. 35 Szutrowana droga na Sompolno nie jest oznakowana, ty wiesz, że to twoja droga, przemierzałeś ją wielokrotnie rozdeptując ślady wrogich butów, tędy szedłeś uciekając ze swojej Kuźnicy. Kiedy odwiedzisz mogiłę swojego dziadzia? Grobu ojca nie znasz, Moskale go na własny koszt pochowali, jacy wspaniali, nie wiesz gdzie, nie powiadomili cię, żebyś na mogiłę nie jeździł, nie tracił fortuny, nie zanosił kwiatów, nie stawiał nagrobku, może cię, ojcze, utopili, może kości twoje spoczywają we wspólnej mogile, na pewno teraz oddychasz niebiańskim powietrzem. Kościół w Morzysławiu, mój Boże, wchodzisz bocznym wejściem, obraz Matki Bożej, ale nie tej Matki, którą widziałeś nad Elstrą, padasz na kolana przed wizerunkiem, który masz przed sobą, dziękuję Ci, Przenajświętsza, pobłogosław mi, do mojego Izabelina już niedaleko, może kiedyś do mojej Izbicy mnie puścisz, do wspomnień z dzieciństwa, nie pozwolisz, żeby Prusak się tam usadowił, rezydował w moim pałacu, niszczył honor pradziadków. Radosnymi oczami spoglądasz na goplańską wodę, na szutrowany prawie już suchy trakt za Laskowcem, czujesz pachnące ojczyste lasy, pola pokryte białą ustępującą powoli mgłę, wzrusza cię biegnący zając, masz ochotę paść w wilgotne błoto tej ziemi, obmyć twarz w brudnej wodzie. Wola Podłężna, jeszcze dwa kroki, nie masz już siły, ale przecież tu, pod progiem domu nie padniesz jak ranione zwierzę, jak ptak przetrącony skrzydłem, siadasz na przydrożnym kamieniu, ale tylko na moment, przecież tu, na przedpolu własnej chaty nie opuszczą cię siły, pełzniesz kawałek na rękach zanurzając je w ojczystej glinie, ogromnym wysiłkiem woli pokonujesz ból w piersi, nie wiesz czy to serce cię kłuje, czy wciąż ropiejąca rana, czołgasz się utytłany w błocie czując wilgoć w kolanach i nagle uświadamiasz, że jesteś bojownikiem księcia Józefa, wybiegasz z żołnierzami na alarm, stajesz przed namiotami w Kozienicach, zaraz ruszycie do ataku całym szwadronem, nie – to bitwa pod Raszynem, książę Józef w pierwszym szeregu, bierze od żołnierza karabin z długim bagnetem, biegnie do ataku dając przykład innym więc i ty podnosisz się, nie masz karabinu więc ściskasz pod pachą swój kostur i pędzisz, żeby szturmem zdobyć swoją kuźnię, zwalniasz, bo ludzie pomyślą, że ci się coś przekręciło, nie możesz się roztkliwiać, wejść musisz dziarsko, choć przegrany, ale mężny, jedna bitwa się nie liczy, wojny z Matką Boską nikt jeszcze nie wygrał, musisz wejść dziarsko, nie jesteś dworakiem lecz szlachcicem sługą swojego Narodu jak mawiał książę Józef. Nikt cię nie wita w twojej kuźni, nie zaglądasz tam nawet, bo oto bosy obdarty chłopiec przypatruje ci się przez chwilę więc go pytasz „czyj ty jesteś?”, zamiast odpowiedzi wyrostek biegnie przez wieś wołając „ludzie, ludzie, pan wrócił!”. W małych oknach tu i ówdzie pojawiają się różne głowy patrząc, jak zmęczony człowiek z tłumokiem na plecach i z kosturem w ręku otwiera uchylone do sieni drzwi drewnianego pokrytego gontami dwuizbowego domu. Wzdłuż rzędu starych topoli biegnie młoda kobieta potykając się wystające korzenie drzew i woła zadyszanym głosem „pan Tomasz... wielmożny pan wrócił!”. – Gienia? – Tomasz spojrzał na kobietę w chustce na głowie. – Tak, proszę wielmożnego pana – powiedziała i nie wiadomo dlaczego uciekła. Boisz się wejść do izby, jeżeli mamy nie ma, zostawisz tu swój tobół i od razu pójdziesz na cmentarz do Lichenia. Gieniu, gdzie jesteś? – chcesz ją zapytać o matkę, nie będziesz jej gonił, spoglądasz za zbutwiałe gonty na dachu, który pewnie przecieka, drżącą ręką dotykasz ściany z dębowych belek, zaglądasz do okna, przez szybę niewiele widać pożółkła firaneczka jakby zadrżała dobrze, że nikogo nie ma w pobliżu pomyślałyby, że jakiś żebrak dobija się do dziedziczki, drzwi do sieni uchylone, przy wejściu do izby czujesz opór, pchnąłeś deskę kolanem, następne drzwi ustąpiły, potknąłeś się o przystawiony pod próg klocek, w sieni na ubitej ziemi leży słoma, w izbie podłoga chuda kobieca postać podnosi się z łóżka... 36 Tomasz poznał ją ona zaś trochę niedowidząca, podchodzi do Tomasza niepewnie, pożegnała go przed dwoma laty syna – żołnierza, dziś wchodzi żebrak z zarośniętą twarzą, ale po ruchach rąk, po błyskach oczu poznaje go, to on, jej syn, nie może wymówić słowa, nie można zrobić następnego kroku, nogi jej jakby wrosły w ziemię, słabną, nie utrzymują nawet tego chudego kościstego ciała, w izbie pomimo coraz dłuższego dnia, pani Klossowskiej robi się ciemno... Podtrzymują ją kochane długo oczekiwane ręce, przenoszą na pachnącą domowym ciepłem pierzynę, już nie leci w przepaść, płacze cichutko szepcząc, że teraz już może umrzeć. Będziesz długo żyła – odpowiada wzruszony Tomasz – wróciłem, żeby maman żyła. – Modliłam się za ciebie, ksiądz się modlił. – Matko moja – rzekł Tomasz wyciągnął spod koszuli wiszący na piersi medalik. – On mnie uratował. – Ty go jeszcze masz? – zdziwiła się pani Kłossowska. – Mam – mówiąc to pocałował matkę w kościstą od reumatyzmu rękę. Maman mi go dała na pierwszą moją wyprawę wojenną i zawsze przynosił mi szczęście. – Powieś go nad swoim łóżkiem. – Nad łóżkiem powieszę Objawioną, która wskazywać mi będzie dalsza drogę. Pani Kłossowska nie rozumie tego, co mówi jej syn, nie śmie jednak zadawać mu pytań, z niepokojem patrzy na rozpalone policzki Tomasza, na zasnute jakby mgłą oczy. – Co masz na głowie? – pani Kłossowska próbowała odsłonić bandaż na czole syna, ale mocno trzymał się strupa. – Zagrzeję wody. – To nie wszystko – podsunął do góry nogawkę spodni, gdzie rana owinięta była zwykłą szmatą. – I tu – rozpiął kaftan. – O, Boże. – Ale żyję, a Książę... – Tomasz westchnął. – Kładź się pod pierzynę, zagrzeję wody, obmyję ci rany, no i pewnie głodny jesteś. Tomasz nic nie mówiąc legł w złachmanionym ubraniu na ławie i szczęśliwy, że jest już w domu od razu zasnął nie czując nawet, że matka zdejmuje mu zabłocone kamasze i przyśnił mu się książę Józef, Tomasz uciszył się, że wódz żyje, że pod jego kierownictwem znów pójdzie do ataku, rad był, że może być blisko niego, stanowić jego tylną straż. Pani Kłossowska nie wiedziała, jak ma się zachować wobec oświadczenia syna, że Matka Boska mu się objawiła zwłaszcza, że powiedział to zwyczajnie, bez emocji jakby mówił o rzeczy zwykłej. Może coś mu się przywidziało albo zwyczajnie przyśniło? Niby ksiądz Kosiński mówił, że wszystko jest w rękach Boga, rzeczy niemożliwe stają się możliwe, zjawiska niezwykłe stają się normalne, dlaczego jednak dokładniej jej tego nie opowiedział? zmęczony? Sam nie wierzy w to, co powiedział? Serce jej się trzęsło z radości, że syn wrócił. Wyszła przed dom, żeby ochłonąć z wrażenia, żeby powstrzymać hałaśliwą Gienię. – Nie wchodź – zastawiła sobą wejście – pan śpi. Jakieś rany ma. – O, Jezu, jakie rany? – Gienia była przerażona. – Nie wiesz, że ludzie z wojny wracają ranni, czasem bez rąk, bez nóg. – I bez głów – dodała Gienia. – Bez głów zostają na polu bitwy, moja Gieniu. Matka Przenajświętsza go uratowała. – Naprawdę? – Gienia przeżegnała się i pobiegła wzdłuż domów wysoko unosząc kolana. Pani Kłossowska obeszła dookoła dom, przyjrzała się grządce, na której posadziła czosnek i cebulę, które po deszczu zaczynały kiełkować, na następnej będzie fasola, na nią jeszcze czas, i wciąż myślała czy to możliwe, żeby Tomaszowi Matka Przenajświętsza się objawiła, ale nadszedł Szymon Korzeniowski, więc myśli jej pierzchły. Pani Kłossowska przyłożyła palec do ust i wskazała na drzwi domu kiwając przecząco głową. 37 – Nie wchodźcie moiściewy. – Szczęście się nareszcie do waćapani uśmiechnęło. Podobno Bożą Rodzicielkę widział. – Kto wam powiedział? – panią Kłossowską krępowały podobne pytania zwłaszcza, że sama nie była jeszcze tego pewna. – Jak się syn wyśpi, wszystko opowie. – Waćpani była u księdza? – Po co? – pani Kłossowska w świeżo wypranej bluzce, wróciła przed wejściowe drzwi, żeby nie wypuszczać ciekawskich, którzy zbierali się przed wejściem. – Właściwie to nie ma po co chodzić do księdza – Korzeniowski machnął ręką. – Na polu bitwy różne rzeczy człowiek ze strachu widzi, jak mi Bóg miły. Wojna to wojna. Matka Tomasza nie słuchała sąsiada, zajrzała do pokoju, w którym spał Tomasz przewracając się z boku na bok i machając rękami jakby muchy odganiał, coś powiedział przez sen. Mój Boże – pomyślała – jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że wrócił. Co mu się śni? Na kolację muszę go obudzić, na razie nie wiem, w co ręce włożyć. Kiedy skrzypnęły drzwi, dziedziczka obejrzała się. – Michalina, moiściewy – szepnęła i zaraz przyłożyła palec do ust. Gruba kobieta w starej chustce na głowie spojrzała na drzwi do pokoju i szepnęła: – Zbawczynię naszą Przenajświętszą widział?.... – złożyła ręce, spoglądając do góry. – On jest... wielmożny pan jest święty, bo tylko świętym się objawiają. Do izby weszła Agnieszka Rusin pochylona o bladej świątobliwej twarzy, z tyłu zaglądała Eleonora Merłowska, podała gospodyni zawiniątko. – Wszyscy chcą pana... wielmożnego pana zobaczyć, a nikt nie pomyśli, że chłop zjeść potrzebuje. Pani Kłossowska przyłożyła zawiniątko na stole i rozgląda się po izbie nie wiedząc, co czynić. Oglądasz przed pękniętym lustrem swoją wypoczętą i ogoloną twarz, przycinasz nożyczkami wąsy, podkręcasz je, a matka patrząc na ciebie mówi, że jeszcze ciemne ubranie powinien włożyć i może iść na zaloty, Tomasz nie odpowiedział, bo w głowie miał inne myśli. – Ja umrę – mówi pani Kłossowska – a ty musisz żyć jak człowiek ,bo przecież w takiej chałupie nie będziesz mieszkał. Na wojnę więcej nie pójdziesz. – Maman – Tomasz podaje jej nożyczki pokazując na opadające na kołnierz włosy. Zgrabiałe matczyne dłonie sięgają po stalowe nożyczki. – Cyrulik by to lepiej zrobił. – Maman wie, jak ja ich kocham. – odpowiada Tomasz i dodaje, że należałoby kupić nowe lustro. Wydaje mi się, ze mieliśmy więcej zdjęć rodzinnych. – Ukradli, jak wyjechałem do Izbicy. Mało to złodziei i niedowiarków? Zjesz skapliżki? – Pójdę kuźnię obejrzeć. – Eleonora wodę borową przyniosła, umyję ci rany. – Później. Obchodząc dookoła kuźnię, Tomasz myślał o ojcu, który nauczył go sztuki kowalskiej w swoim dworskim warsztacie, do którego często zaglądał. Mówił, że wszystko może się w życiu przydać. Dotykasz ściany, tynk w kilku miejscach odpadł, da się naprawić, odpychasz przyparte kamieniem drzwi i w oczy rzuca ci się zaśmiecone klepisko pod kowadłem, wilgoć na ziemi w miejscu, gdzie dach przecieka, ale najważniejsze, że kowadło jest. – Pochwalony Jezus Chrystus – słyszysz znajomy choć niewyraźny głos, prawie bełkot. 38 – Na wieki wieków – odpowiadasz nie wiedząc komu, dostrzegasz leżącego w mrocznym kącie kuźni. – Witajcie Onufry. Czemu tu leżycie? – Kłaniam się wielmożnemu panu. Który to już raz z wojny, trzeci czy czwarty? – Co tu robicie? – Pilnuję kuźni, bo by wszystko rozkradli. – Myśleliście, że tym razem już nie wrócę – w mrocznym kącie kuźni Tomasz coraz wyraźniej poznaje leżącą na słomie postać. – Wiedziałem, że wielmożny pan wróci, dlatego pilnowałem. – Dobra. Okryta łachmanami sylwetka Onufrego poruszyła się sięgając po gliniany kubek. – Za te pieniądze coście przepili, moglibyście chałupę postawić – zauważył Tomasz oglądając pozostałe w kuźni narzędzia. – Jak mnie własna córka wyrzuciła... – Ona ma dzieci. Moglibyście, zamiast pić, chałupę sobie postawić. – Jak bym zaczął stawiać – wyjaśniał Onufry – to by mi belka spadła na głowę i zabiła. – Kto wam to powiedział? – Tak mi się wyśniło. – Wierzycie w po alkoholowe sny? – Takie przeczucie miałem. Tomasz nie podchodził bliżej leżącego, bo zemdlił go zapach przepoconego ubrania i rozlanego alkoholu. – Ja tu będę pracował – oznajmił Tomasz wychodząc, wrócił. – Trzeba tę słomę usunąć. – Dobra – zgodził się Onufry. – Ja sobie poradzę, stare kury nasadzę, kurczęta wyprzedam, a kwoce jeść nie dam, mociumpanie. Mociumpanie mociumpanie, co dziś będzie na śniadanie? będzie pewnie groch kapusta na ostatku świnia tłusta. – Wszelako nie dla was – odpowiedział Tomasz, ale Onufry tego nie słyszał. – Pochwalony – Mateusz Miara z daleka się ukłonił Tomaszowi zdejmując starą czapkę z głowy. – Na wieki – odpowiedział Tomasz skręcając w stronę domu. – Króluj nam Chryste– zawołał idący na przeciwko Adamczewski wyciągając rękę na powitanie Tomasza. – Zawsze i wszędzie. Ja do pana, panie dobrodzieju, pogwarzyć. Wysłali mnie, bo wszyscy się nie zmieszczą w jednej izbie, a chcą wiedzieć, jak to było naprawdę pod tym Lipskiem. – Wszyscy? – O niedowiarkach nie myślę. – Muszę trochę odpocząć – Tomasz wskazał na dom. – Jeszcze nie wierzę, że wróciłem. – Dużo mówiłeś przez sen. Co ci się śniło? Tomasz pokręcił głową, ale nie odpowiedział. Pełna niepokoju matka przypatruje się synowi, nigdy przecież mrukiem nie był. – Zawsze jak wracałeś z wojny – dodała – opowiadałeś o wszystkich walkach i o przeżyciach ze szczegółami, sąsiedzi słuchali z otwartymi gębami... Może ci ziółek zrobić? Mam piołun suszony. To przecież cud, że wróciłeś. – Istny cud – przyznał Tomasz patrząc na stojącą w drzwiach do pokoju matkę. – Tylu tam naszych poległo... 39 Tomasz naciągnął pierzynę na głowę, sen nie przychodził, i nagle zadźwięczał mu w uszach melodyjny chór i przepiękne słowa: „...Jawię się tobie rycerzu...” i nie wiesz czy słuch cię myli, czy nowa rzeczywistość cię otacza... Otwierasz oczy i tylko przez chwilę nie wiesz, gdzie jesteś, w stogu siana, w stodole?... W domu, w swoim domu przykryty pierzyną, przed tobą znane ci ściany, rodzinne fotografie, srebrny świecznik, za drzwiami matka, niepotrzebne ci pałace, w których bywałeś, potrzebna ci twoja rodzicielka i Matka Niebios. Oglądając płot z rzadko powybijanymi sztachetami, Tomasz myślami był daleko od domu, na polu bitwy pod Lipskiem, w obozie pod Zieleńcami, to znów pod Raszynem, w namiocie na Powązkach, cieszył się, że matka żyje i zastanawiał się, jaki powinien obrać kierunek podróży w poszukiwaniu obrazu. Maman – szeptał do siebie chodząc po klepisku w stodole i patrząc na resztki zbutwiałej słomy – ja wiem, że cię boli serce dziedziczki chciałbyś, żebym zadbał o dom, naprawił wrota do stodoły, wstawił nowe rygle do płotu, zrobię to, co będę mógł, teraz mam ważniejsze sprawy. Rozumiem, że ozimina nie urośnie, bo nie posiana, na wiosenną orkę za późno, może ziemniaki, może jakieś jarzyny jeszcze można by było zasiać, kupię buraki – spojrzał na sieczkarnię przykrytą płachtą, podniósł szmatę, częściowo zardzewiałe koło da się oczyścić, cepy – machnął nimi w powietrzu. Skrzypnęły drzwi do stodoły. – Jakiś młody człowiek w kapocie stoi drzwiami, pyta czy może wejść. – Maman, prosiłem ją, nie mam siły – Tomasz tylnymi drzwiami przez sień wszedł do izby. – Ale on z daleka. Specjalnie do ciebie. – Widzisz, że jestem chory – pokazał bandaż na dłoni. – Nawet swoich nie przyjmuję. – Dlaczego jesteś taki nerwowy? – Niech wejdzie. Młody mężczyzna skromnie, ale odświętnie ubrany, w barankowej czapce, którą zdjął, jakby do kościoła wchodził, obraca ją w rękach mówiąc „niech będzie pochwalony”, nisko się Tomaszowi pokłonił jego matki jakby nie zauważając. – Na wieki wieków – odrzekł Tomasz. – Skąd jesteście? – Z Grąblina, wielmożny panie. – Siadajcie. Co was do mnie sprowadza? – Ludzie powiadają, że wielmożny pan na wojnie Jaśnie panienkę widział – rzekł nieśmiało, jego skrępowania rozczuliło Tomasza. – Jacy ludzie? – Różni, nawet wielmożna pani dziedziczka. Ja też jestem bardzo ciekawy, modlę się – wyciągnął z kieszeni kubraka różaniec i zaraz go schował. – Co robicie w Grąblinie? – We dworze, wielmożny panie. – I szkaplerz Matki Boskiej nosicie wszelako, siadajcie – Tomasz jeszcze raz wskazał na ławkę, sam łokciem oparł się o stół, masował bliznę na dłoni. – Pani Niebios to nie taka zwykła rzecz, żeby o Niej opowiadać tak, jak bajkę o krasnoludkach. – No to ja pójdę sobie – rzekł wieśniak wstając – i w trzy pacierze nikt mnie nie dogoni... jestem szczęśliwy, że ujrzałem wielmożnego pana... Tomasz przytrzymał go. – Oglądać człowieka, co Matkę Przenajświętszą widział, to tak jakby w niebie przez chwilę być. – Gość był podniecony, dostał wyraźnych rumieńców. – Na kolanach będę słuchał – chciał uklęknąć. 40 – Wstańcie. – Jak się nazywacie? – Mikołaj, wielmożny panie. – Widzę, że jesteście pobożny, żonie możecie powiedzieć to, co tu usłyszycie, ale nikomu więcej. – Umarła mi żona – odpowiedział przybyły. – Wola boska. – Dzieci zostały? – Córka, wielmożny panie. – Słyszeliście o tej wielkiej bitwie pod Lipskiem w październiku ubiegłego roku... Mikołaj kiwnął twierdząco głową wpatrując się błękitnymi oczami w Tomasza, który przez chwilę zbierał myśli, a kiedy dziedziczka postawiła na kiwającym się stole talerza z francuskiej porcelany, Tomasz w ogromnym skupieniu zaczął opowiadać o swoim widzeniu przeżywając go jeszcze raz. Mikołaj słuchał tej niezwykłej opowieści szlachcica z otwartymi i błyszczącymi niby w gorączce oczami, łykał słowa Tomasza, a potem zadawał pytania, jak wyglądała ta święta Postać, skąd przyszła i jak się oddaliła i powtarzał, że mógłby przez cały dzień słuchać tej opowieści, ale roboty ma na dworze co niemiara i nie chce się swojej dziedziczce narażać, która jest surowsza od dziedzica. – Rzeknijcie, Mikołaju, waszej dziedziczce, żeście u mnie byli, może będzie łagodniejsza. – To tak jakbym w niebie przez chwilę siedział – stajenny pokłonił się i popędził polną drogą w stronę „swojego” dworu. Tomasz stał w oknie i patrzył przez chwilę za nim. – Przy nim to i ja się dużo dowiedziałem – zauważyła pani Kłossowska. – Ale rosołku nie zjedliście. 41 6 – To za dużo – Tomasz podniósł załadowaną przez matkę torbę i postawił ją z powrotem na ławce. – Po co mi tyle jedzenia? – Żebyś głodny nie był, syneczku. – Za kilka dni wrócę, to niedaleko – Tomasz otworzył worek, zaglądał do zawiniątek w świeżo wypranych szmatkach. – Kurczaka wezmę i dwa podpłomyki – schował pieczoną kurę, ale zaraz ją wyjął – pachnie aż ślinka leci – uśmiechnął się do matki, skubnął kawałek, włożył do ust – mm... – Na zdrowie, syneczku. Niech cię Matka Przenajświętsza prowadzi – rzekła, kiedy Tomasz był już za progiem. – Z Bogiem, maman – Wychodzącemu Tomaszowi przypomniały się słowa dziadka „Z Bogiem z Bogiem każda sprawa, tak mawiali starzy...” – Znów na wojnę? – zapytała idąca z cebrzykiem do stajni Gienia, kiedy przechodził koło domu gospodarza, w którym mieszkała. – Smutno tu bez pana dobrodzieja. Niech długo tam nie siedzi. Machnął jej ręką nie odwracając się, poprawił parciany worek na ramieniu i ruszył suchą już drogą w stronę Konina. Pomyślał o parobku, który go niedawno odwiedził i mówił, że jest szczęśliwy patrząc na człowieka, który z Matką Przenajświętszą obcował, a ja byłbym szczęśliwy – pomyślał – gdybym znalazł jej wizerunek i powiesił go nad swoim łóżkiem, ujrzał na moment swojego brata ciotecznego Filipa, powinien go odwiedzić, ale niechętnie tam chodził z powodu jego żony, której nie lubił, bo go obrażała choć nie miała ku temu powodów, już sam jej głos go denerwował a miary dopełniały jej wyniosłe miny, a przecież jest zwykłą wiejską babą, może nie powinienem zwracać na uwagi? W Koninie Tomasz wstąpił na chwilę do kościoła koło którego przechodził prosząc o błogosławieństwo na dalszą podróż, potem ruszył obrawszy północny kierunek schodząc w miarę możliwości z głównego traktu wierząc, że przy bocznych drogach więcej jest śladów kultu maryjnego. Zatrzymał się przy polnych kapliczkach ozdobionych śnieżnobiałymi kwiatami, modlił się pod figurą Serca Jezusowego, świętej Anny myśląc jednocześnie, kim Ona była, jakich wyróżniających ją czynów dokonała, które uczyniły ją świętą oraz jak powinien żyć człowiek, żeby zasłużyć na łaskę bożą. Za mało znam życiorysów bogobojnych ludzi – myślał. Kiedy napotkał figurkę Matki Boskiej otwartymi ramionami obejmującą jakby całą Polskę, próbował odczytać pod nią napis, był jednak zatarty, zarośnięty mchem. Tomasz nazbierał trochę rosnących wokół polnych kwiatów, nie pamięta ich nazw i położył na kamiennej podstawie zastanawiając się, jak długo ta figurka tu stoi i kto ją postawił. Zdjął kwiaty i wyczyścił trawą to miejsce, gdzie miały leżeć i tak mu się zrobiło radośnie koło serca, że idąc dalej zaczął śpiewać na cały głos „Cześć Maryi, cześć i chwała, pannie świętej cześć...” Nagle ujrzał kłąb kurzu na kształt trąby powietrznej, którą wlókł szary punkt i od razu sam siebie zapytał, kto tak mustruje konie, goni zwierzęta? Przypomniał mu się wiersz Mickiewicza „Nie z potrzeby, ale z mody leciał pędem panicz młody...” chciał mu nawet pogrozić, ale bryczka sama się zatrzymała nagłym ściągnięciem koni lejcami i głośnym „prrr...”. Z przedniego stangreckiego siedzenia, ktoś machał do niego ręką, Tomasz chciał podbiec, ale zrezygnował uważając, że poważny człowiek nie powinien biec za byle bryczką niczym chłystek. Powożący ściągnął konie aż stanęły dęba wołając „na zad”. – Nie poznałem cię! – zawołał woźnica. Tomasz przyśpieszył. – Franek! To ty? 42 – Wiesz po czym ciebie poznałem? – krzyknął tamten zeskakując z bryczki. – Po chodzie. Masz taki charakterystyczny krok. Jak szedłeś do boju też tak szeroko, zamaszyście. Dokąd się wleczesz? Siadaj, podwiozę cię kawałek. – A ty? – Tomasz otworzył ramiona, objęli się. – U dziedzica jestem, w Kobyłce – wskazał na wieś, za którą widniał dworek. – Z czegoś muszę żyć. Mnie tak jak tobie, zarekwirowali majątek, ale nie chce mi się już wojować, bo i tak nic z tego. Ty pod Lipskiem, ja na Pomorzu i co? Pamiętasz jak to było pod Zieleńcami?... Rąbałeś bagnetem, krew sikała, omal mnie nie ugodziłeś. Moskale wołali „gospodi...” Inaczej też... – Ruscy nas zobaczyli, ale i tak nie daliśmy się – wspominał Tomasz. – Poniatowski to był wódz, umiał kierować bitwą. – Potem nasze drogi rozeszły się, ja do generała Dąbrowskiego, a ty, zdaje się do Kościuszki. – Cały czas z księciem. – Wytrwały jesteś. Podwiozę cię kawałek. Daleko nie mogę, bo stary przez okno patrzy, ja szlachcic, muszę się tego kuraka słuchać... dobra. A ty dokąd? – Nie mam ochoty się spowiadać. Nie na wojnę, bądź spokojny – Tomasz wszedł na bryczkę, Franek przytrzymywał konie, żeby nie biegły. – Byłem przy księciu, bo patrzył perspektywicznie, generał Kościuszko na efekt. – Tak sądzisz? wio... – Kościuszko wyłamał się spod rozkazów Poniatowskiego i Dąbrowskiego uważa, że sam jest lepszy. I co? Samodzielnie zorganizował powstanie i nawet jedną bitwę wygrał, może przesadziłem, a Kościuszko drugą bitwę przegrał i na tym się skończyła jego walka o Polskę. – Ruscy wzięli go do niewoli i powiedzieli „puścimy cię pod warunkiem, że nie będziesz wojował przeciwko nam” – wtrącił Franek. – Jesteś zorientowany – zauważył Tomasz – ale Książę na pewno by na taki układ nie poszedł. – Kościuszko dał carowi słowo i go dotrzymał. Wolał walczyć o wolność Stanów Zjednoczonych niż zamarznąć na Syberii. – Na Syberii też ludzie żyją. Poniatowski był inny. Prawdziwy patriota. Trzymane za uzdę konie szły powoli. – Po co szedł na Moskwę? – Taki był rozkaz. Książę był wierny Napoleonowi, bo w końcu Napoleon wywalczył dla Polski Księstwo Warszawskie. Napoleon widział że główne zagrożenie dla Polski leży w Rosji. – Napoleon zrobił głupstwo. – Wszelako ty jesteś głupi! – Tomasz zdenerwował się. – Napoleon chciał wypalić tę zarazę w jej gnieździe zanim rozjedzie się po Europie. Księstwo Warszawskie było kompromisem między Francją a Rosją, ale Rosjanie, jak zwykle, nie dotrzymali umowy. – Ja przepraszam, ale kto w zimie walczy na Syberii? – Franek szarpie lejcami. – Jaka Syberia? Jaka zima? Masz fałszywe wyobrażenie o wyprawie napoleońskiej. Mobilizowaliśmy się już w maju 1812 roku. Czwartego czerwca wyruszyliśmy na wschód, polska armia pod dowództwem księcia Józefa Poniatowskiego miała w swoich szeregach takich generałów jak Zajączek, Kniaziewicz, Dąbrowski. W Grodnie Książę otrzymał kolejną propozycję od cara, żeby odstąpił od Napoleona za pewne konkretnie przywileje dla siebie, dla Księstwa, ale Książę raz dał słowo Napoleonowi więc go dotrzymał, a poza tym nie ufał carowi Aleksandrowi. Moskwa miała być zdobyta już w lipcu, ale marsz armii Napoleona przedłużył się do trzech miesięcy z powodu ciągłych utarczek z cofającymi się wojskami rosyjskimi. Braliśmy 43 udział w zdobywaniu Grodna, w szturmie na Mohylew i Witebsk. Walka o Smoleńsk trwała cały dzień. Dopiero o świcie zdobyliśmy miasto, tracąc prawie tysiąc żołnierzy. Na Moskwę nie szliśmy drogą – mówił Tomasz – lecz polami za cofającą się armią rosyjską, to był bardzo ciężki marsz zarówno dla koni jak i dla piechoty. W tym przedłużającym się chodzie zaczynało brakować furażu jak i żywności dla wojska, żołnierze chorowali na szkorbut. Pewnego ranka, jeszcze przed Borodino zauważyliśmy, że jesteśmy okrążeni, było to straszne, Książę wskazał nam kierunek ataku i pierwszy ruszył, pałaszem torował sobie wyjście z okrążenia, my za nim, dostałem wtedy dzidą w ramię – Tomasz pokazał szramę – ale wyszliśmy cało. Pod Borodino Napoleon kazał księciu bronić prawego skrzydła. Po ciężkiej walce przebiliśmy się do Moskwy. – Byliście w Moskwie? – zdziwił się Franek. – Książę zabronił nam rabunku, tylko polscy żołnierze nie rabowali. Za Moskwą, pod Czarykowem stoczyliśmy sześciogodzinną walkę z Rosjanami. Zwyciężyliśmy tracąc jednak wielu ludzi. I co z tego, że zwyciężyliśmy? Coś trzeba dalej robić, żołnierz nie może stać bezczynnie zwłaszcza, że nadchodził zimny wrzesień, nie mieliśmy ciepłej odzieży. Po kilkunastodniowej przerwie głodnych i zamarzniętych wojowników pocieszał sam również zmarznięty książę, gdy tymczasem wojsko rosyjskie ściągało posiłki z różnych stron, szykowali się do ataku, który nastąpił w przewidywanym czasie. Wojsko nasze, pod wodzą księcia Józefa, po dwunastogodzinnej walce zaatakowane skrzydło Murata, ale padło wielu naszych. Księciu zostało właściwie tylko cztery tysiące ludzi, z mojego oddziału też wielu żołnierzy zginęło, między innymi mój przyjaciel Grześ, sporo było rannych, ja rzec można, cudem ocalałem. Według oceny księcia, Napoleon za późno podjął decyzję odwrotu. Po zwycięskich bitwach należało zostawić rozbitą armię Suworowa i jako zwycięzcy, wycofać się w pełni sił nie tracąc niepotrzebnie ludzi. Nie chce, mi się o tym mówić. Napoleon przegrał co i my sami niczego nie zdziałamy. Z Bogiem. – Wysiadasz. – Skręcasz do swego dworku. – Długo tu nie usiedzę. Stary żołnierz, jak i ty, muszę sobie jakoś urządzić życie. Przed Toruniem zatrzymała Tomasza pruska żandarmeria. – O c chodzi? – zapytał oburzony pielgrzym. – Granica. Dokumenty. – Jaka granica? – zapytał Tomasz po polsku. – Koniec Księstwa Warszawskiego. Dokąd idziesz? – Do Torunia. – Dokumenty. Tomasz pokazał. – Po co? – Do kościoła. – Co tu masz? Tomasz zdjął z pleców tobołek, żandarmi zajrzeli, jeden z nich wyciągnął smalec w glinianym kubku, schował do swojej torby. – Wódki nie masz? – Ja nie piję. – Ale my pijemy – zauważył jeden po niemiecku. – Nie wiedziałem, że was tu spotkam. 44 – Myślałeś, że Księstwo Warszawskie do Berlina sięga. A to co? Puginał. Na kogo chcesz napadać? – Dla własnej obrony. Starszy ruchem ręki wskazał żołnierzom, co mają z wędrownikiem zrobić. Dwaj żandarmi popychając Tomasza bagnetami umocowanymi na karabinach, doprowadzili go do obutego kulami murowanego domu. Prowadzony był tak zdenerwowany, że nawet ich twarzy nie rozróżniał, byli to dla niego jak gliniane garnki nałożone na kołki w płocie. W korytarzu inny żołnierz pilnował dwóch mizernych Polaków w łachmanach. Tomasz nie zdążył zagadnąć ich, bo pchnięty przez żandarma, padł na ławkę, poderwał się wściekły, ale dwa ostre bagnety uspokoiły go. – Za co?... – Tomasz zwrócił się do jednego z wymizerowanych Polaków. Tomasz wzruszył ramionami. – Coście robili? – Tytoń sprzedawali, żeby mieć na chleb. – Ja nie muszę jeść – wtrącił drugi – ale dzieci. W szeroko energicznie otwartych drzwiach stanął czyściej niż jego koledzy ubrany pruski żołnierz i kiwnął na Tomasza sądząc widocznie, że drobni handlarze mogą zaczekać. Tomasz stanął przed stołem kapitana i jako żołnierz odruchowo podniósł rękę do czapki oddając honor starszemu rangą, zaraz jednak opuścił dłoń wiedząc, że do głowy bez czapki salutować nie wolno. Pruski oficer od razu się zorientował, że nie ma do czynienia ze zwykłym podróżnym więc znów padły pytania, dotąd niby pielgrzym idzie i po co. – Szukam obrazu Matki Boskiej. – Takie bajki możesz starym babom opowiadać. Siadaj. Czysto ubrany żołnierz podał Tomaszowi stołek. – Po co ci obraz Matki Boskiej. – To moja prywatna sprawa. – Dlaczego szukasz go akurat w Toruniu? – Będę szukał wszędzie. – W twoim Koninie na bazarze na pewno takich bohomazów jest wiele. Tomaszowi zadrgały mięśnie ze złości, ale opanował się. – Mnie chodzi o taki obraz, którego pani uratowała mi życie. – W jakiej bitwie? Pod Lipskiem? – Pod Borodino. Pruski oficer w czapce na głowie uśmiechnął się. – To było trzy lata temu. Tomasz milczał. – Nie wiem, kim jesteś naprawdę, ale ja wiem i ty wiesz, że życie twoje zależy teraz nie od Matki Boskiej, tylko od nas. A dokładnie ode mnie. Jesteś szpiclem. Nie wiem tylko, polskim, austriackim czy rosyjskim. Dlaczego nie możesz służyć trzeciemu mocarstwu? – Słabo mówię po niemiecku. – A ja słabo po polsku. Ale możemy się dogadać, to od ciebie zależy. Nie wiem, ile ci tamci płacą, my ci damy najwyższą cenę – życie. I coś, żebyś z głodu nie umarł. Wybieraj. Pół godziny do namysłu wystarczy? Odmowa – przystawił palec do czoła – puff... Wyprowadzić! Siedzący obok żołnierz z bagnetem na karabinie podchodząc do Tomasza, nagle zawołał: – On mojego ojca zabił! – On? – zdziwił się oficer dotykając palcem czapki. – Skąd wiesz, że on? Tomaszowi gwałtownie krew napłynęła do głowy. 45 – Poznaję go – żołnierz wskazał palcem na Tomasza. – Kiedy? – zapytał obojętnie kapitan. – Nad Elsterą! Poznaję go! Tomaszowi mgła zachodziła na oczy czuł, że się chwieje ze złości i z obawy, co z nim teraz zrobią. – Po co twój ojciec szedł wojnę? – oficer patrzył na podwładnego pukając ołówkiem w stół. – Bo musiał razem ze mną, tak się złożyło. – On też musiał – spojrzał na Tomasza. – Po czym poznajesz, że to on? Wojacy podobni są do siebie, a w czasie bitwy walczący niewiele widzą na oczy. Na wojnie tak jest, że ludzie się wzajemnie zabijają. Szeregowy pruski uspokoił się trochę, podszedł do okna. – Jak nie on to drugi taki... wszyscy oni jednakowi – usiadł na ławce, zakrył twarz dłońmi, a Tomasz uczynił kroczek do przodu, pół do tyłu, żeby nie upaść, nie podejmował, dlaczego pruski oficer go broni. – Tak czy owak, twoje życie jest w naszych rękach – zauważył spokojnie siedzący za stołem kapitan, coś jeszcze mówił, Tomasz go nie rozumiał, bo powtarzał w myślach, że jego jest rękach Matki Boskiej. – Wyjdź na korytarz i przemyśl moją propozycję. Co wolisz, żyć jeszcze trochę czy... – oficer patrząc na Tomasz pociągnął palcem po gardle. Żołnierz chwycił Tomasza za ramię, ale ten wyrwał mu się mówiąc w stronę stołu, za którym siedział Prusak w oficerskiej czapce „zgoda”. – Puść go. Żołnierz odstąpił od Tomasza i patrząc na komendanta, czekał na dalsze rozkazy. – Szybka decyzja, dobra decyzja. Gut. Siadaj. – Co mam robić? – blady Tomasz ponownie przysunął sobie stołek, czekając w napięciu na dalszy bieg wydarzeń. – Dostaniesz lepsze ubranie. – Gdzie jest magazyn? – Ode mnie. – I dokumenty – upewniał się Tomasz. – Nein. Hasło i odzew. Instrukcję przeczytasz po polsku i oddasz. Plan pracy na każdy dzień osobno. – Na noc też? – Jak zajdzie potrzeba. Moi ludzie będą czuwać, żeby nie stała ci się krzywda. Jeżeli się nie dostaniesz, zgnijesz, to chyba jasne. A teraz... – pokazał żołnierzowi żelazne pudło. Tamten podszedł do skrzyni stojącej za plecami Tomasza, który nie śmiał się obejrzeć, co tam robił. Żołnierz przyniósł w dużych dłoniach dwa kubki, które postawił na stole, jeden przed Tomasz. – A teraz, za powodzenie – oficer próbował bronić się przed nieznanym trunkiem. – Jeszcze nie wiesz, co to jest, a już się boisz. Płyn był słodki i mdły. Zupełnie odrętwiały kroczył Tomasz w niemieckim ubraniu ulicami polskiego miasta przypominając sobie, gdzie jest najbliższy kościół. Odnalazł go bez trudu. Wchodząc do polskiej świątyni starał się nie myśleć, co będzie dalej, choć za nim weszli dwaj cywile, którzy śledzili go od wyjścia wojskowego posterunku. Krępowały go baby szepczące coś do siebie i zerkające na niego. 46 Tomasz przyklęknął przed głównym ołtarzem i zaraz podszedł dalej. Obraz Matki Bożej wisiał wysoki, pielgrzym modlił się krótko myśląc, że wizerunek taki, jakiego szuka, znaleźć może wyłącznie w małych kościołach lub w przydrożnych kaplicach, w dużych przybytkach wiary wszędzie są te same. Święta pani, prowadź. Wyszedł z kościoła, za nim dwaj cywile, chciał ich zapytać o kasy – westchnął, no, ale rozmyślił się, sięgnął do kieszeni po karteczkę i bloczek żywnościowy z niemieckim stemplem. Przechodnia zapytał o zapisaną ulicę. Przed wejściem do pruskiej jadalni dogonił go jeden z „ochroniarzy” i wsuwając do kieszeni banknot szepnął po polsku „kilo kiełbasy i gorzałkę”. Wychodząc Tomasz bez słowa wręczył mu zamówienie, w zamian otrzyma wygniecioną w dłoni kartkę papieru. Wszedłszy do najbliższej bramy, Tomasz odczytał napisaną kopiowym ołówkiem z błędami gramatycznymi informację „Jak wejdziesz do Pawlowitz, uciekaj w stronę rzeki, będziemy strzelać, ale cię nie trafimy”. Tomasz na wszelki wypadek podarł kartkę grubego papieru na strzępy i nie patrząc na swych „opiekunów” szedł we wskazanym mu w rozkazie kierunku. Zmęczony był głodny i pełen napięcia, a jednocześnie rezygnacji i obojętności nie wiedział czy po tym płynie, który wypił u kapitana. Siedząc na przydrożnym kamieniu zastanawiał się, kim są naprawdę jego „opiekunowie”, którzy również odpoczywali kilkanaście metrów za nim, jeden przynajmniej wyglądał na Polaka. Pili gorzałkę z flaszki i zagryzali kiełbasą. Rozejrzawszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, stogi siana odpowiednio oddalone, człowiek orzące krową pole również w przyzwoitej odległości, Tomasz postanowił zbliżyć się swoich „strażników”, a kiedy zrobił kilka kroków, kula pistoletowa świsnęła mu koło ucha więc padł na ziemię odrętwiały ze strachu nie wiedząc czy to strzał ostrzegawczy, czy chcieli go zgładzić, może takie mają polecenie? Kim jest ten drugi, czy też Polak na ich usługach, czy w ten sposób chce ratować swoich. Odwrócił się jak glista na piasku, pełznął do rowu, skąd spojrzał w ich stronę, odłożyli pistolety, zajmowali się gorzałką. Tomasz nie wiedział, co robić. Kiedy schowali broń palną, podróżny i na odrętwiałych nogach szedł w stronę docelowej miejscowości, „strażnicy” za nim. Wlókł się można rzec licząc na to, że nim dojdzie do celu, zapadnie zmrok, a jednak wcześniej niż zmierzch ujrzał kolorowe osiedle, a przed nim napis „Pawlowitz” niżej polską tabliczkę „Pawłowice”. Wchodząc do tej miejscowości Tomasz pamiętał, co ma zrobić zgodnie z instrukcją pruskiego komendanta, wiedział również, jak powinien się zachować zgodnie z sumieniem Polaka i katolika, nie miał pojęcia jaką instrukcję mają ci z tyłu i czy będą się jej trzymać, bo to, co mówili, może być prowokacją tak jak niewątpliwie teatrem było, teraz Tomasz to zrozumiał, zaaranżowanie kłótni żołnierza z kapitanem na temat jego zabójstwo ojca sierżanta w bitwie pod Lipskiem. Co on, Tomasz, ma teraz robić?... To co postanowił, potem może być za późno. Zapada już mrok, za pół godziny będzie ciemno, nie możesz chodzić szukając numeru 22, miejscowi też cię obserwują przez uchylone drzwi od stodół, ze stajennych okien, nie widzisz ich, ale czujesz, udajesz się w krzaki niby za swoją potrzebą dalej, dalej i nagle wpadasz do błyszczącej wody, obok z sykiem pluskają kule, huk strzałów leci odbity od wody, czujesz dym, pociski padają przed tobą, woda bulgocze, szumi od gorącego ołowiu, biegniesz wzdłuż rzeczki, padasz, żeby być mniej widoczny, woda sięga ledwie do kolan, ubranie ciąży, płyniesz odbijając się dłońmi od mulistego dna, słyszysz krzyki „halt”, dwa różne głosy Niemca i Polaka, może obaj są Polakami, może jeden drugiego się boi, biegną wzdłuż brzegu za tobą, skręcasz raz w lewo raz w prawo, żeby uniknąć trafienia, pociski już nie padają w wodę, bzyczą raz z lewej raz z prawej strony, gramolisz się na brzeg, czujesz uderzenie niby mocne ukłucie w udo, trafili cię, chyba nic groźnego, oby tylko tyle, kryjesz się w krzakach, pełzniesz trochę w bok i obserwujesz stojących po przeciwnej stronie rzeczki twoich niby 47 opiekunów, stoją nie dalej niż dwadzieścia metrów od ciebie, klną po niemiecku, ale nie decydują się wejść za tobą do wody, chwała Bogu i Matce Przenajświętszej, nie znajdziemy go – mówią. Czołgasz się w mokrym ubraniu rozgarniając krzaki, gniotąc korzenie jakichś roślin, łamiąc suche patyki, czujesz pod sobą piasek i kamienie, nadsłuchujesz czy nie biegną za tobą, nie słychać szelestu, chrupotu łamanych gałązek, niemieckich głosów, ciemno już więc cię nie znajdą. Dotykasz ranę na udzie, nie krwawi mocno, trafili cię w tę samą nogę, co tamci nad Elsterą, jak się ta rzeczka nazywa? Teraz w nocy nie pójdziesz dalej, niby dotąd? W ciemności drogi nie odnajdziesz, gdzie twoja parciana torba? Została w wodzie, dobrze, że ciepło na dworze, to przemoknięte ubranie musisz zdjąć... – ...Mam obowiązek zgłosić na policję, niech go zabiorą – z daleka niby z zaświatów dociera do Tomasza męski głos – ja nie chcę mieć kłopotów. – Niech umiera spokojnie – drugi głos jakby z obłoków – co mnie obchodzi, po co weszli do naszego kraju. Pod Grunwaldem dostali, mało im jeszcze? – Kiedy to było – ten głos jest bliższy, ale ostatnie słowa go oddaliły. – Ja niepiśmienna, ale litość w sercu mam – Tomasz poznaje kobiecy głos, który też się modlił. – Choremu trzeba pomóc Polak czy Niemiec. – Może on nasz, tylko ubranie niemieckie. Tomasz domyśla się, że o nim mowa, ale nie pojmuje sensu tych słów czuje, jak czyjaś ręka dotyka go pod gardłem, kobiecy głos informuje, że serce mocno bije po czym dodaje „on ma medalik na szyi”. – Jaki medalik? – zainteresował się męski głos. – Matki Boskiej Częstochowskiej, co Jasnej Góry broniła. Mówiłem, że to nasz człowiek. Tomasz coraz wyraźniej słyszy rozmowę, czuje mokrą szmatę na czole, otwiera oczy, widzi błękit nieba, czuje łagodne promienia letniego słońca. – Jeżeli Polak, skąd ubranie z niemiecką naszywką? – Pewnie zabił Prusaka i uciekł w jego ubraniu. – Gdzie go znalazłeś? – Tu, pod stołem leżał. Trzeba się nim zaopiekować. Ludwiku, przynieś mu swoje stare portki, w drewutni wisi, koszula i gacie też tam są i niech idzie w swoją stronę, póki go nie wytropię. – A buty? – Boso może iść, ciepło jeszcze. – Stoją tam jakieś twoje w stajni – zauważyła kobieta. – Małe na niego, przecież widzisz, jakie ma kopyta. Boso przyszedł nich boso idzie dalej. – Chłopy, do roboty! – mocniejszy kobiecy głos. – Nie ma co się gapić. Ja się nim zajmę. Starszy z mężczyzn podszedł do konia zaprzęgniętego do telegi, młodszy do wideł, którymi rozrzucał obornik, kobieta udała się do domu. Wytrzepała stare ubranie wiszące w drewutni, mocno już zniszczone buty umyła przy studni i wszystko razem włożyła do starego worka. W komorze ukroiła kawałek placka z miodem i zawinęła w szmatkę. Kiedy wróciła do stogu starej słomy zdumiała się nie znajdując tam dziwnego podróżnego. – Chłopy! – zawołała zaniepokojona. – Gdzie on? Ten, co odjechał pustą telegą, machnął do niej ręką, nie rozumiała, co jej odpowiedział, rozrzucający obornik odwrócił się do kobiety mówiąc „nie wiem”. – Przecież chory człowiek. Jakiejś trucizny się napił. Gdzie zniknął? – Nie wiem! – odkrzyknął chłop z widłami po raz drugi nie przerywając roboty. 48 Szron leżał na polach, kiedy Tomasz Kłossowski błotnistą polną drogą 1814 roku wracał od strony Konina do swojego domu. Wlókł się w obłoconych szarawarach opadających nogawkami na zniszczone gnojówką kamasze z kijem niczym szablą nie tylko do podpierania się, ale i do obrony przeciwko napastnikom, którymi są głodne wilki lub ranione dzikie świnie. Pomimo wysiłku, nie mógł sobie przypomnieć, jak się wydostał z Torunia. Wiedział, że był na pruskim posterunku, gdzie oskarżano go o coś, albo mu się śniło, kiedy spał w stogu ubiegłorocznej słomy, nie miał pojęcia, skąd ta rana postrzałowa, dlaczego ma na sobie cudze ubranie. W Morzysławiu Tomasz postanowił wejść do kościoła, potężne dębowe drzwi okazały się przeszkodą nie do pokonania, wejście do mieszkania kościelnego również było zamknięte, zapukał w okno. Za szybą na moment ukazała się owinięta szarą chustą kobieca głowa. – Idźcie dalej! – krzyknęła. – Szukam kościelnego! – zawołał Tomasz ponownie uderzając palcem w brudną szybę starej chaty. – Nic nie mamy! – krzyknęła kobiecina z większą niż poprzednio złością. – Nie lubimy żebraków – odezwał się z tyłu głos. Tomasz przyjrzał się nieogolonemu mężczyźnie w połatanym ubraniu, poznał Antoniego więc opanował swój głos. – Klucze do kościoła. – Wyjście nie z tej parafii. – Pomodlić się nie wolno? Jak cię huknę w łeb to ci ściana odda! – Tomasz! – zawołał tamten. – Nie poznałem cię. Przez zakrystię wejdź. Co się z tobą działo? Na wojnie byłeś, wiem, ranny jesteś... – Ale zachowałem jeszcze tyle siły, żeby ci... – Nie bij. Otworzę kościół. Tomasz nie wie, jak długo klęczał przed obrazem Matki Chrystusowej, nie pamięta, kiedy zmęczony padł na łokcie składając dzięki za pomoc w wydostaniu się z Torunia, choć ciągle tamte wydarzenia okrywały mu się mgłą. Ciemno już było, kiedy ktoś dotknął jego ramienia prosząc ciepłym głosem „wstań”. – Przegraliśmy nad Pleissą, przegrywamy Księstwo, ale to przecież nie koniec – Tomasz podniósł się z kolan. – Wyzwolimy Polskę, ale nie z Napoleonem. – A z kim? – Jeżeli naród przestanie grzeszyć, pochłonie się w pokucie, ktoś nam dopomoże. – Wierzysz w to? Wejdź do izby, napijesz się cukrowej herbaty. – Pójdę do domu. – Możesz u mnie przenocować. – Do domu. Kiedy Tomasz ujrzał swój Izabelin, duszno mu się zrobiło więc przystanął na moment i wsparty na kiju mocno dysząc szepnął „dziękuję Ci...” Podchodząc bliżej ujrzał swoją starą kuźnię, która wzruszyła go jak nigdy dotąd – ta kuźnia żywiła nas, kiedy musieliśmy opuścić dworek w Izbicy. Oparł się o ścianę domu, kostur położył na ziemi, przez chwilę myślał o matce, ale niedługo, bo inna Polska stawała mu przed oczami, Kraj, po którym mógłby podróżować swobodnie, bez tłumaczenia Prusakom i Ruskim, dotąd idzie i po co. Wierzył, że Książę chciał dobrze, ale bardziej ufał swoje szabli niż Matce Boskiej... Może źle go oceniam? Wtem otworzyły się drzwi, w których ukazała się stara kobieta. – Mateńko moja! – Synu. 49 7 – ...Niełatwo mu o tym mówić, ja wiem, ale nie mam pojęcia, jak go pocieszyć i czy w ogóle ma sens pocieszanie go. – Jak się uspokoi, na pewno sam wszystko opowie – zauważył organista. – Następuje taki moment w życiu człowieka, że musi wyrzucić z siebie wszystko, co go gnębi, co przedtem zamknął w sobie. Księstwo Warszawskie jest małe, granice się przesuwają, nie wiadomo, jak długo się utrzyma okrążone przez wrogie armie, które tylko czyhają, żeby wtargnąć. Nie łatwo po Polsce podróżować. Organista Lisowski pocieszał dziedziczkę jak umiał. Tomasz nie chce iść w Licheniu do spowiedzi, bo się krępuje znajomego księdza, na pewno do Konina pójdzie, ale nie wolno w jego osobiste życie wkraczać. – Ma jeszcze rany nie wyleczone – zauważyła obolała fizycznie i psychicznie pani Kłossowska. – Na głowie i na ręce pozostały szramy, gorsza noga i nie wiadomo, co w środku. – Niech się pani dobrodziejka nie denerwuje – prosił dalej organista Lisowski. – On przeżywa niepowodzenie tak jak każdy, ale czy to nie cud, że wrócił mimo przygód? Niech posiedzi przez lato i zimę w domu, uspokoi się, a potem sam podejmie rozsądną decyzję. Tomasz jest mądry, szanowany tu i w okolicy. Ja mojego księdza prosiłem, żeby teraz nie jechał do biskupa, bo możemy zostać bez proboszcza. Organista Lisowski wyprowadził pod rękę panią Kłossowską z kościoła mówiąc „z Bogiem, wielmożna pani, proszę ufać Opatrzności”. Dziedziczka opuszczała kościół w Licheniu podniesiona na duchu i jakby zobojętniała na wszystko. Ominęła szynk w obawie, żeby ktoś ze stałych bywalców gospody nie pytał ją o Tomasza, nie wypowiadał do niej „pijackich” mądrości, nawet szczere ukłony denerwowały by ją dziś, parasolki przez zapomnienie nie wzięła, nie odkłoniła się pastuchowi z Grąblina – to jedno miała sobie do zarzucenia. Chciała wrócić do domu sama, ale to jej się nie udało, bo niespodziewanie dogoniła ją Gienia. – Pochwalony, pani dobrodziejko. – Niech będzie pochwalony. Dokąd się tak śpieszysz? – Do domu, pani dobrodziejko, bo mi kiszki marsza grają. – Gieniu. Jak ty się wyrażasz? – pani Kłossowska skarciła ją. – Tak jak mój pan. Gienia tłumaczyła się, ale pani Kłossowska zajęta swoimi myślami, nie słuchała jej, dopiero kiedy tamta wspomniała, że ktoś się na Tomasz obraził, czy on na kogoś spojrzała na Gienię. – Coś powiedziała? Kto się obraził? – Onufry na wielmożnego pana. – O co? – Że niby pan Tomasz jakimiś brzydkimi słowami go wyzwał. – To niemożliwe. – Że niby jak Onufry tę słomę z kuźni nie zabierze to mu taki pater noster wygarnie, że sobie popamięta. – Gdzie tu brzydkie słowa? – zapytała pani Kłossowska wciąż patrząc przed siebie. – Ja nie wiem. – Gienia podbiegła do przodu, żeby zajrzeć pani w oczy – ale Onufry się obraził, że niby wielmoży pan, a tak brzydko się do niego odezwał. – To nie są brzydkie słowa Gieniu. – Pan Tomasz nie musi się z nich spowiadać? 50 – Nie, moja Gieniu. Idź już. – Pochwalony... Pani Kłossowska słysząc znajomy głos, odwróciła się od drzwi domu. – Na wieki... Wszelki duch pana Boga chwali, co się z tobą dzieje, Feliksie? – Nic. Jest Tomasz? – W kuźni. Co się stało? – Nic. Dlaczego się nie odzywa? Ludzie mówią, że z wojny wrócił, że Przenajświętszą Panienkę widział, a się nie odzywa. – Zmęczony. Wejdź do domu, prosić cię trzeba? – Przyszedłem, bo... jak mnie młodszy kuzyn nie odwiedza, to ja go muszę – gość usiadł na ławie. – Ja z Matką Boską rozmawia to mnie ma za nic. Na wojnie wielu ludzi ma różne objawienia. – Co ty opowiadasz? – Jak to było z tym cudem? – Jego zapytaj – pani Kłossowska sięgnęła po druty, którymi robiła sweter dla Tomasza. – Po to przyszedłem. Od obcych ludzi się dowiaduję, a braciszek – nic. – W Toruniu był. – Do mnie bliżej. – Widocznie się śpieszył. Uspokój się, Feliksie zawsze z pretensjami przychodzisz. – Moja mnie podjudza: widzisz, jakiego brata masz?... Znów na jakąś wojnę się szykuje? Nie szkoda mu zdrowia? Pewnie nie, najwięcej cudów dzieje się na wojnie, jemu chodzi o rozgłos. A waćpanią, nie obrażając waćpanią, nie pierwszej już młodości Tomasz samą zostawia na niewygody i pośmiewisko. – Dworek mu zabrali, bo przeciwko nim walczył. – Walczył o Polskę. Bił się za wszystkich cierpiących w niewoli. Feliks machnął ręką. – Jakby siedział spokojnie to by siedział. – Przestań takie rzeczy opowiadać – dotknięta pani Kłossowska nerwowo rozbierała maselniczkę. – Waćpani popiera syna, jakżeby inaczej, ale on Polski nie uratuje tak jak Kościuszko nie uratował, Poniatowski nie dał rady to i on... Jak nas z trzech stron zaatakowali to tylko nieuk wierzyłby w zwycięstwo. – Księstwo Warszawskie wywalczyli. – Nie na długo, niech sobie gazetę poczyta. – wyjął z kieszeni „Gońca”. Cudów nie ma. – Cuda były, są i będą. Feliks roześmiał się. – Jak to było z tym cudem? – Niech ci sam opowie. Co ludzie u was o tym mówią? – Różnie. Grabińska dziedziczka nie wierzy. Zakazała Mikołajowi o tym mówić. – Co ona może zakazywać? Otwierające się wejściowe drzwi ukazały zmęczonego Tomasza. – Witaj, Felku! – zawołał. – Tak głośno mówisz, że cię na ulicy słychać. – Podszedł do niższego od siebie ciotecznego brata, żeby się z nim przywitać. – Włóczysz się gdzieś po Toruniu zauważył zgryźliwie gość, a płotu nie ma ci kto naprawić. Czekasz, że wszyscy święci... – Daj pyska – Tomasz uścisnął kuzyna – Tobie zostawię w spadku – zażartował. – Będziesz naprawiał. – Może Matka Boska to zrobi. 51 – Nie życzę sobie żartów na ten temat! – Tomasz opuścił ramiona, którymi obejmował brata, usiadł na ławce. – Ludzie żartują to i ja mogę. – Kto żartuje? – Tomasz nie usiadł, pani Kłossowska stała z chusteczką w ręce. – Nie udawaj. – Feliks roześmiał się, spojrzał w okno. – Kto żartuje? – zapytał wciąż stojący Tomasz. – Mikołaj? – Mikołaj nie, ale jego nikt poważnie nie traktuje. – Co to znaczy „nikt”? – Tomasz pochylił się w stronę siedzącego brata, który pobladł. – Choćby dziedziczka. – Może ona jest „nikt”. Może z Prusakami współpracuje? – A z kim ma współpracować? Z Ruskimi? – Ciszej! – pani Kłossowska machnęła koronkową chusteczką. – Ściany mają uszy. – Ja dziedziczki nie krytykuję, nie mam prawa. – Tomasz opanował się, przygładził włosy na głowie, spojrzał na drzwi. – Potrzebujecie, żeby nas obgadali? – zaczęła pojednawczym głosem pani Kłossowska. – Wszyscy przez okno widzieli, kto do nas przyszedł. I podsłuchują o czym też kuzyni debatują, a co niedosłyszą to sobie zmyślą. Potrzebne nam to? Kuzyni ucichli na chwilę. Feliks patrzył na drewnianą maselniczkę, z której ciotka wyciągała drewnianą łyżką masło. Tomasz wypił pół kubka maślanki. – Obrazu nie znalazłeś? – Ale znajdę – zapewnił go Tomasz. – W Toruniu miał być? Tomasz nie odpowiedział Feliks zmarszczył czoło i zapewnił kuzyna, że będzie się modlił za jego udane podróże, a pani Kłossowska zawinęła w liść łopianu kawałek świeżego masła i podając go Filipowi rzekła, że to dla nich, żeby o ciotce źle nie myśleli. – Dziękuję, dobrodziejko. Pani Kłossowska odprowadzając Felka do progu i mówiąc „idź z Bogiem” zauważyła, że we wszystkich oknach po drugiej stronie ulicy, pełno jest znajomych głów. – Zostańcie z Bogiem – odpowiedział Feliks i machnął zawiniątkiem. – Siadaj – pani Kłossowska zwróciła się do syna kładąc na stół świeżo upieczonego podpłomyka i masło w srebrnej maselniczce. Tomasz odwrócił się od okna przez które patrzył za odchodzącym Feliksem. Usiadł przy stole, ale zaraz wstał. – Dokąd? – zapytała dziedziczka. – Posiedź w domu. – W domu wszelako ludzie umierają. – Nie żartuj. – Maman, Chrystus tego nie zabronił. – Feliks cię zdenerwował, a na mnie się to skupia. Przejdź się po powietrzu i wróć na kolację, będzie kuropatwa. – Kto przyniósł? – zapytał Tomasz bez zainteresowania. – Szymon Korzeniowski. Ten młody. Weź serdak, bo cię zawieje. – Podała mu wierzchnie odzienie, Tomasz wziął, przerzucił przez ramię, przygładził wąsy. Idąc lipową aleją mówił do siebie „Matka Boska już mnie nie chce, ale ja jej pragnę i o Niej myślę” – rozcierał dłonią czoło zastanawiając się czy nie ma gorączki. Krew mi uderza do głowy... a Felkowi też mucha na nos usiadła, zostaw go w spokoju, wszystkich zostaw, łatwo powiedzieć, myśl o słońcu, które ładnie zachodzi, ale jest czerwone, jutro będzie wiatr. Nagle poczuł chłód, telepał się z zimna nie wiedząc, skąd pochodzi, czy to ma jakiś związek z Toruniem? Waćpan kurtkę nałoży – usłyszał głos, obok szła córka „mein Gotta”, 52 uśmiechnął się, ale w dalszym ciągu niósł serdak na ręce, choć było mu zimno tak jak po wyjściu z tamtej rzeczki pod Toruniem i w pewnej chwili wydało mu się, że jest jak wtedy w bieliźnie, zawstydził się takiego ubioru i tego, że Rita jest obok więc skręcił w stronę półkopków zboża, bo wydawało mu się, że z okien też ludzie patrzą. – Pani dobrodziejko... – krzyknęła Gienia wpadając zadyszana do izby pani Kłossowskiej. – Waćpani... Pan Tomasz leży na polu... – Co ty pleciesz? – Prawdę mówię, niech mnie Bóg skaże... – Cśś – matka Tomasza zatkała Gieni usta. – Nie krzycz. Gdzie leży? – starszej pani słabo się zrobiło, ale się opanowała. Gienia pociągnęła panią Kłossowską za rękę. – Zostaw mnie – wyszarpnęła łokieć. – Uspokój się. Wyjdziemy powolutku jak gdyby nigdy nic i pokażesz mi, gdzie. Ale najpierw się uspokój. Nie pokazuj ręką i nie krzycz. Wyszli w lipową aleję, przeszli spokojnie kawałek, po czym Gienia wskazała głową w stronę zaoranego pola, gdzie leżał jeden półkopek zboża, pani Kłossowska przytrzymała Gienię mówiąc „zostań”, a sama, mając zaorane pole, zaszła od tyłu pod ułożone snopki jęczmienne. Tomasz ujrzawszy matkę uniósł pytająco głowę. – Chodź do domu – poprosiła pani Kłossowska. – Kuropatwę mamy. Chodź. Tomasz podniósł się. – Dlaczego tu siedzisz? – Zdrowe powietrze, piękny zachód słońca. Ale jutro może być wicher. – W domu też jest zdrowe powietrze, chodź. – Ale tu jest polska ziemia. – Tomasz rozejrzał się. – Musimy jej bronić. – Obronimy z pomocą boską – pociągnęła syna za rękę. Ruszyli w stronę rosnących wzdłuż piaszczystej drogi lip. – Dlaczego tu siedziałeś? – Czy wolałabyś, maman, żebym w oberży przesiadywał? Tomasz codziennie od świtu do zmroku, jako że dzień był coraz krótszy, pracował w kuźni, roboty miał sporo, od przerabiania podków końskich z letnich na zimowe począwszy, na plombowaniu dziurawych garnków skończywszy, Tomasz nigdy się zapłaty nie domagał, brał co łaska, kto nie miał dukatów przynosił jaja, śmietanę, za większą robotę kurę, słoninę... Tomasz wszystko przyjmował, jego gospodarstwo było wciąż zaniedbane, przyrzekał sobie, że na wiosnę zaora całe pole, zasieje, zasadzi i dopiero potem wyruszy w podróż. Jeden z nielicznych gospodarzy, ożeniony z Polką Niemiec Pypka, zwany przez ludzi „mein Gott” płacił za robotę dukatami i zawsze nawiązywał z kowalem polityczną rozmowę czasem zostawiając w kuźni niemiecką gazetę. – Księstwa Warszawskiego już nie będzie – mówił. – Jedziesz do Konina? – odpowiadał Tomasz. – Przywieź koksu i dwie sztaby żelaza. – Dobrze, ale czy ty sądzisz... – Bóg sądzi. – Ale tobie się Matka Boska objawiła. – Odpowiem ci słowami mojego dziadzia: z głodnym się nie najesz, z głupim się nie nagadasz. – Obrażasz mnie, mociumpanie. – Mógłbym splunąć, ale szkoda śliny. – Obrażasz mnie, mein Gott, ja nie jestem Prusak, ja jestem Niemiec. – Przywieź koksu. – Ślisko na drodze, trzeba konia podkuć. 53 – Przyprowadź. Nadchodzą święta, nie wolno się denerwować – pomyślał Tomasz obracając w palenisku żelazo. – Nareszcie Boże Narodzenie w domu, dziękuję Ci Matko Chrystusa, któraś mi rzekła „dobrze mi się przypatrz, żebym na tym obrazie wyglądała tak, jak mnie tu widzisz...” Skąd mam wziąć taki obraz? – pytał sam siebie – sam nie namaluję, bo nie potrafię, z żelaza też nie wykuję, gdzie mam Cię szukać, o Pani nasza, wybrana spośród niewiast świata. Już wiem, w drodze do Krakowa będę Cię szukał, a jeżeli tam Cię nie znajdę, Bolesna Królowo Polski? Nie myśl tak, grzeszniku – Tomasz skarcił sam siebie – „szukajcie aż znajdziecie” – mówi pismo święte. Będę Cię szukał Przenajświętsza, znajdę Cię na pewno. Gienia wpadła do pani Kłossowskiej z drewnianą kijanką w ręce. – Piorę – powiedziała sapiąc. – Waćpani da co tam ma brudnego. – Gdzie się śpieszysz? Przygotuję. – Nie śpieszę się, tylko jestem zdenerwowana. – Ty masz nerwy? – pani Kłossowska nie patrząc na Gienię, wlała do dużego garnka gorącą wodę. – Słyszałam jak rozmawiali u mojego pana, że niby waćpan Tomasz szedł po ten obraz na ślepo, bo Matka Boska nie powiedziała mu, gdzie jest ten obraz, drugi, ten Bogrowski powiedział, że widocznie pan dziedzic ze strachu nie zapytał jej o to, a trzeci, znaczy się Adamczewski powiedział, że pan Tomasz ogłuszony był po tej bitwie i nie dosłyszał, gdzie ma iść... – Moja Gieniu – przerwała jaj pani Kłossowska. – Im się wydaje, że ze świętym obrazem to tak jak z gorzałką, poszedł do szynku i kupił. „Spuście nam na ziemskie niwy, zbawcę z Niebios obłoki, świat przez grzechy nieszczęśliwy...” Śpiewał Tomasz niosąc choinkę z lasu, postawił ją, żeby odpocząć, otrząsnął ze śniegu i szedł dalej. Kiedy przed swoim domem zobaczył dwie opatulone chustkami kobiety, zatrzymał się położywszy choinkę na śniegu, a po chwili postawił kołnierz kożucha i poniósł choinkę na drugi koniec wsi i stąd patrzył na swój dom. Upewniwszy się, że kobiet już nie ma ostrożnie przez pola obchodząc dom od tyłu, wszedł do sieni. – Poszły? – zapytał matkę omiatając cholewy butów ze śniegu. Kiwnęła twierdząco głową. – Co im maman powiedziała? – Że cię nie ma, co miałam powiedzieć? Przyniosłeś? – Stoi w sieni. Skąd przyszły? – Z Lichenia. – Znasz je? – Z kościoła. Osobiście nie. – Co chciały? – O, Boże. Nie wiesz. – Dlaczego maman się denerwuje? – Nie chcę tłumu ciekawskich. Żeby mnie oglądali i wypytywali. Wszelako żyć nam w święta nie dadzą. – Uspokój się, nikogo nie wypuszczę. Gieni też zakazałam. – Skąd maman ma świeże śledzie? – Od organisty. Tomasz obudził się i spojrzał na zroszone okno. Nie chciało mu się wstawać, bo w jego izbie było zimno, prawie tak jak w namiotach wojennych, choć wieczorem, kiedy szedł spać, 54 mieszkanie było nagrzane, mróz – pomyślał – trzeba będzie w obu piecach napalić, na razie jednak nie chciało mu się wstawać więc nie schodząc z łóżka i nie zdejmując pierzyny z ramion, zaczął dmuchać w szybę i skrobać paznokciem, jak w dzieciństwie, aż powstały przeźroczyste kółeczko – dziurka przez którą widział zasypany śniegiem świat. – Maman! – zawołał w stronę kuchni. – Gdzie są nasze sanki? – Sanki? – zapytała zdziwiona. – Pewnie pod słomą, może w drewutni. Co ci przyszło do głowy? – Nic. – Nie wstawaj jeszcze. Zaczekaj aż się porządnie napali. – Ile dań będzie na wigilię? – zapytał Tomasz czując dochodzące z kuchni zapachy. – Tyle, ile trzeba. – Teraz jeszcze kolęd nie wolno śpiewać, prawda maman? – Wytrzymaj do wieczerzy, wytrzymasz? – Nie wiem – zażartował Tomasz przykładając raz lewe raz prawe oko do wyskrobanej dziurki w szybie. – Tylko uważaj, żeby nie pękła. Tomasz nagle zerwał się, włożył na siebie ubranie i kożuszek. – Ty dokąd – zapytała pani Kłossowska. – Śniadanie. – Post – odrzekł wychodząc. Na ulicy Tomasz ślizgał się razem z dziećmi na kawałku oblodzonej powierzchni, jeździł jak parobki na podkówkach, ku uciesze malców ślizgających się na bosaka, gdyż rodzice nie dawali im do tego celu obuwia, bo się niszczy, rozcierali potem dzieciom czerwone zmarznięte stopy i wysyłali do domów. Tomasz udał się z sankami do zamkniętej na skobel kuźni. Nie rozpalając pod miechem ognia, Tomasz naprawiał zgrabiałymi od zimna palcami okucia do sanek. Młodzież zauważywszy to, przynosiła swoje wymagające drobnych reperacji śnieżne pojazdy, które kowal naprawiał bezpłatnie. W południe poszedł ubierać wysoką aż pod powałę choinkę. Zaczął tak, jak go ojciec uczył od jabłek wieszając je najbliżej pnia, później orzechy i suszone śliwki, a na końcu cukierki oraz kolorowe łańcuszki z papieru, które wyciągnął ze skrzyni. Były już stare zakurzone. Uznał, że należy wymienić je na nowe, ale chyba nie dziś, choć papier i klej miał. Świeczki trzeba umieścić tak, żeby nie zapaliły choinki jednej gałązki wróżyło nieszczęście dla domu. Nagle do kuchni wpadła jak zwykle zaspana Gienia, czerwonymi od zimna dłońmi poprawiała chustkę na głowie, która zsunęła jej się na kark. – Co się stało? – zapytała pani Kłossowska. – Przyszłam... Chciałabym waćpanu pożyczyć... – strzepywała ręką śnieg z włosów. – Co mi chcesz pożyczyć – zapytał stojący przy choince Tomasz. – Chciałam pożyczyć wszystkiego najlepszego... – i uciekła. Tomasz uśmiechając się, spojrzał na matkę. – Dlaczego ona wciąż się śpieszy? – Ona się nie śpieszy – wyjaśniła pani Kłossowska – Ona nie umie chodzić, więc biega. – Maman – powiedział Tomasz do pani Kłossowskiej, która nakrywała stół. Ładna choinka? – A gdzie Anioł? – zapytała. – Właśnie. Nie znalazłem go wszelako. – W skrzyni nie ma? – Powiesiłbym go na najwyższej gałązce – Tomasz podniósł ciężkie wieko okutej żelaznymi sztabami skrzyni. 55 – Nie ma – pani Kłossowska również tam zajrzała. – Powieś gwiazdę betlejemską. Zapalmy wszystkie świeczki, bo się ciemno robi. – Siadajmy do stołu, maman, bo kolędnicy wnet przyjdą. – Jak ta choinka ładnie pachnie. – Jak za dawnych czasów w Izbicy – przypominał sobie Tomasz. – Tylko wtedy zasiadało przy stole osiem osób – dodała pani Kłossowska. –Idę się przebrać. A ty, Tomaszku przynieś siana pod obrus. Po chwili pani Kłossowska wyszła z pokoju w najładniejszej spódnicy i w ręcznie robionym popielatym swetrze, na którym padał cień z choinki, włosy na głowie zakręcone od żelazkowej ondulacji połyskiwały migotaniem świeczek. Usiadła za stołem na przeciwko syna, który przysunął sobie ławkę. Pani Kłossowska odsunęła stołek i wzięła do ręki leżący na stole opłatek. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie – zaczęła składając ręce, patrząc do góry na kolorową choinkę i na Tomasza, który był wyższy od niej, głos miała głęboki drżący jakby wychodzący z duszy. Modliła się krótko swoimi słowami dziękując Bogu Ojcu za zesłanie na ziemię syna swego Jezusa i prosząc nowonarodzone dzieciątko o błogosławieństwo, po czym wyciągnęła palce z opłatkiem w stronę wyraźnie przejętego Tomasza, który słowa modlitwy szeptał drżącymi wargami, na koniec matka i syn padli sobie w ramiona, myśląc zapewne, że po kilku latach rozłąki, dzięki opatrzności boskiej, znów są razem. Ściskając matkę, Tomasz czuł jej kruche kości kręgosłupa i żebra i dziwił się, że jego rodzicielka jest taka chuda. Otarł łzy na jej policzku i patrząc na wiszącego na choince anioła rzekł półgłosem: – Dziękując Ci Przenajświętsza... – przerwał, bo przypomniała mu się bitwa nad Pleissą, śmierć Księcia spadającego z konia w błoto, jego, Tomasza, czołganie się na wzgórze i Bolesną Królową zbliżającą się do niego w amarantowym płaszczu i Jej dźwięczny głos na tle chóru aniołów – pobłogosław mi – wyszeptał. Po zjedzeniu śledzi Tomasz zaśpiewał „Wśród nocnej ciszy...” ale jego donośny głos przerwała pani Kłossowska podając w glinianej misie barszcz. – Nie wytrzymasz do końca kolacji? – Nie wytrzymam. Po tylu latach, maman... – Pan Bóg mi cię zwrócił – rzekła. I Matka Przenajświętsza – pomyślał. – Skąd takie dobre ryby? – Mein Gott przyniósł. Nie chciałam wziąć, ale on „weź pani”, nie „wielmożna pani”, tylko „pani”. Tomasz machnął ręką, że to niby nieważne, po czym dodał: – Nadejdą czasy, że zacznie mówić tak jak trzeba. Teraz barszcz czerwony? – Pod oknami kolędnicy. W odtajałej od mrozu szybie ukazały się malowane miejscowe głowy, wśród nich Szymon Korzeniowski z synem, Mateusz Miara, Dorota Woźniakowska, Michał Gliniewicz, Onufry Siwiec, Jan Szyczyński, Antoni Tuszyński i wielu innych, którzy stali z tyłu i z powodu ciemności nie można ich było rozpoznać. Pani Kłossowska otworzyła drzwi do sieni i niezsynchronizowany śpiew „Do szopy już pasterze...” wdarł się do izby, dziedziczka zapraszała wszystkich do mieszkania wiedząc, że i tak nie wejdą, bo się nie zmieszczą, zwróciła się do syna, żeby wyciągnął gorzałę. – Przecież wiesz, że nie ma. – Nawet po kieliszku? – zdziwiła się. – No to dukata rzuć na szczęście. – Niech nowonarodzone dzieciątko Jezus pobłogosławi ten dom – powiedział głośno Mateusz Miara. 56 Onufry przytaknął i zatoczył się. – Już się nie gniewacie o ten „Pater Noster”? – zagadnął stojący w sieni Tomasz. – Dziś jest dzień przebaczenia, waść – bełkotał pijany Onufry. Tomasz uśmiechnął się dziękując przybyłym za życzenia świąteczne, Gliniewicz chciał coś powiedzieć, ale Onufrego głos był mocniejszy: Mociumpanie, mociumpanie, co dziś będzie na śniadanie? będzie groszek i kapusta, no i pewnie świnia tłusta. – Cicho, Onufry! – Gienia zatkała mu dłonią usta. Niektórzy patrzyli na Onufrego ciągle powtarzającego ten sam wierszyk zgorszeni, ale Tomasz uśmiechnął się więc innym też oburzenie przeszło, a zebrani udali się z życzeniami pod inny dom zaś pani Kłossowska z synem, wróciła do przerwanej wieczerzy. Na pasterkę do Lichenia Tomasz poszedł bez matki, która nie czuła się na siłach ,by iść w nocy po śliskiej nawierzchni, upadnę – powiedziała – i jeszcze sobie coś zrobię, będziesz miał kłopot ze mną. – Niech maman się położy, a jutro pójdziemy na sanki. Po wyjściu syna, pani Kłossowska po raz pierwszy od dłuższego czasu usiadła za fortepian i odruchowo zagrała to, co najbardziej lubiła: Leci cisza z drzew, co wyrosło wolne, na mogile śpiewa jakieś ptaszę polne... Po czym zorientowawszy się, że w wigilię tego grać nie wypada, zaintonowała „Wśród nocnej ciszy” i „Do szopy już pasterze”, nie zauważyła, kiedy do pokoju weszła Gienia. Nikt we wsi nie miał fortepianu, wiadomo, a jedynie fujarki. Zubożałą, szlachciankę wzruszyły te melodie. Wprawdzie jej gospodarz Szymon Korzeniowski grywał czasem na skrzypcach, ale skoczne polki były dla niej zbyt frywolne i wszystko podobne do siebie. Dziedziczka grała inaczej, melodyjnie wzruszająco. Gienia nie opanowała się, żeby nie wejść. Stanęła w drzwiach do pokoju i podparłszy dłonią policzek, słuchała. – Pani dziedziczko – poprosiła nieśmiało. – O tym szlachcicu. – Ale dziś wigilia. – Tylko tę jedną, a potem kolędy. – No dobrze. Pani Kłossowska też tę melodię lubiła uderzyła w klawisze i zaśpiewała: Gdy człek w taniec polski stanie, wąs podkręci tupnie nogą, pierś mu rośnie mociumpanie już mu lepiej już mu błogo... – I o tym szlachcicu, co nie chciał herbaty... Pani Kłossowska grała i śpiewała nie zwracając na Gienę uwagi, a kiedy doszła do miejsca „Szlachcic nie pijał herbaty, to był trunek dla szpitalu...” Gienia ocierając palcami łzy, pobiegła do Lichenia na pasterkę. Tomasz dotrzymał słowa. Po śniadaniu składającym się z resztek wigilijnej wieczerzy, rzekł do matki: – Niech maman się ubiera, idziemy na ślizgawkę. – Nie żartuj, Tomeczku. – Obiecałam. Maman wie, że dotrzymuję słowa. – Syneczku – pani Kłossowska uśmiechnęła się dobrotliwie. – Masz konia? – Sam pociągnę. Maman w dzieciństwie mnie woziła, teraz ja... 57 – Co ludzie powiedzą? – Co mnie to obchodzi? – Czy ty jesteś normalny, synku? – Nie jestem normalny. Idziemy. Kiedy Tomasz ciągnął naprawione sanki z ubraną w kożuch panią Kłossowską, pierwsza wybiegła na ulicę Gienia, za nią wesoła gromadka dzieci. Śmiejąc się pomagały pchać okute płozy tak szybko, że Tomasz musiał biec w stronę grąblińskiego lasu. Z ugiętych pod ciężarem śniegu gałęzi, sypał się na nich biały puch, z którego saneczkarze otrzepywali się z piskiem i chichotem. Zima w Izabelinie minęła spokojnie, tu i ówdzie tłukły się w stodołach cepy, w innym miejscu trzaskała sieczkarnia, szumiały żarna, a takie zdarzenia jak załamanie się dachu pod ciężarem mokrego śniegu, zwichnięcie ręki czy stłuczenie nogi, należą do rzeczy zwykłych. Tomasz pomagał Bogrowskiemu w wymianie krokwi, pani Kłossowska obłożyła rękę Marii Szymczakowej korą dębową, a poza tym wszyscy czekali na nadejście wiosny, nawet dzieci, którym roztopił się bałwan pozostawiając stary kapelusz w kałuży wody. Pierwsze jak zwykle przeleciały skowronki nie bacząc na to, że w ocienionych miejscach jeszcze leżał śnieg, nie zadawały się z wróblami, które nie opuszczały ludzkich osiedli. Tomasz pożyczył u Machowczyka konia i wyjechał z naprawionym w kuźni pługiem w pole. Skiba ładnie się układała, a śpiew skowronków nad głową, rozczulał go. – Skowroneczku, ptaszku mój – powiedział zatrzymując konia. – Prrr.... Ty też, koniku, posłuchaj śpiewu z nieba. Nie musimy się śpieszyć. Nad zaoranym polem krakały wrony łopocząc skrzydłami. Kraczcie sobie – pomyślał Tomasz – wasze głosy wszelako milsze są Bogu niż wojenny szczęk broni, wio. Będę tedy orać i siać i plony zbierać i o nic Cię więcej prosić nie stanę, tylko dziękować za wszystko, co dotąd od Ciebie Przenajświętsza otrzymałem. Ocalone życie Tobie poświęcę – pomyślał i wtedy znów przypomniał sobie cytat z ewangelii „Szukajcie a znajdziecie, pukajcie, a będzie wam otworzone”, a jak nie otworzą, tylko w łeb dadzą – przyjmę z pokorą. Ścieżką przez pola szła z Lichenia Rita. Niech sobie idzie, a ty nie patrz na nią, o Feliksie też nie myśl... Uspokój się, Tomaszku – powiedział do siebie – usiądź na miedzy i zapal fajkę, fajki nie kurzę, tabaki nie wącham, no to idź na ryby, na brzegu jeziora uspokoisz się. Tomasz wraz z Gliniewiczem i Machowczykiem łowili o świcie ryby, dołączył do nich Tomasz, który również lubił wiosenne poranki kiedy, jak w dzieciństwie, mógł iść boso po rosie i patrzeć na wschód słońca, na ciche pełne ryb jezioro licheńskie, a kiedy padał deszcz, lecące z nieba krople obmywały mu twarz, rozsadzały radośnie płuca. Wędkarze nie umawiali się, ale zawsze spotykali się o jednej porze rozmawiając nie tylko o rybach, ale i o tym, że śpiochy nie wiedzą, co to jest radość rozpoczynającego się dnia, widok przecierającego oczy słońca. – Kury, ma się rozumieć, wiedzą, że rano powietrze jest inne – zauważył Gliniewicz, kiedy zarzucali haczyki z powoli płynącej łódki. – Każdy ptak, ma się rozumieć, budzi się wcześnie, bo robaczki z wilgotnej ziemi czy to z kory drzewnej są smaczniejsze. – Ryby wszelako też wcześnie się budzą – zauważył Tomasz. – Czy one w ogóle sypiają? – Gliniewicz trzymał wiosło nad przeźroczystą taflą wody z zamiarem zanurzenia jej, ale spławik drgnął więc szarpnął kijem i w powietrzu zawisła niewielka ryba więc ją puścił z powrotem do wody, za chwilę miał następną. – Jak to było naprawdę z tą Matką Boską? – zapytał nakładając glistę na haczyk. – Bo ludzie różnie mówią. Tomasz milczał zaglądając do koszyka, który drgał obok łódki palcem drugiej ręki pocierając usta pod wąsami. 58 – Nie wiem, co ludzie mówią – odrzekł Tomasz wrzucając okonia do łódki. – Niektórzy uważają waćpana za świętego. No bo tylko świętym Matka Boska się objawia. – Ale ksiądz na kazaniu nic na ten temat wszelako, nie mówi, prawda? Co tam jest na brzegu? Ktoś się Kąpie o tej porze? – zdziwił się Tomasz. – Nie które baby bez odzienia są łagodniejsze, ma sie rozumieć. Miastowe mają specjalne majtki, a wsiowe w czym się mają kąpać, w sukienkach? – Jak goła wszelako nie rozróżnisz dama czy baba. – Ale rozróżnisz chłop czy baba. – Kto to jest? – Córka „mein Gott”, nie poznajesz waćpan? Myślałem, że na wojnie dobrze wyćwiczyłeś oko. – Na wojnie traci się nie tylko wzrok. Dlaczego ta rano się kąpie? – Waćpan z koniem w pole, ona z motyką na zagon, waćpan do Kościoła, ona za waćpanem ma się rozumieć. Waćpan do sąsiada, ona do sąsiadki. – Nie zauważyłem – odparł Tomasz. – Nie mam takiego dobrego wzroku jak dawniej. – Może wystarczy już tych ryb? – Waćpan, ma się rozumieć nie lubisz patrzeć na rozebraną dziewczynę, a przecież nawet w czepku urodzona rodzi się nago. We Francji podobnież artyści tylko gołe baby malują, bo goła niewiasta to też człowiek, Adam i Ewa na golasa chodzili, dopóki nie zgrzeszyli, w kościele gołe aniołki latają, ma się rozumieć. – Stoją przy ołtarzu – zauważył Tomasz. – W dzień stoją, a w nocy latają. – Widzieliście, że latają? – Ja nie widział, bo kościół w nocy zamknięty, ale tak mówią. – Dość mamy tych rybek – Tomasz poruszył wiklinowym koszykiem. Gliniewicz trochę skręcił, ale nie całkiem wciąż patrząc w stronę myjącej się dziewczyny. – Ona nie umie pływać, dlatego przy brzegu się chlapie. – Wiecie z ewangelii, że diabeł Chrystusa też kusił. – Waćpan myślisz, że to diablica? – Gliniewicz zawrócił wiosłem łódkę aż fala chlapnęła mu na ubranie, ryby w koszyku załopotały. – Diabły, choć Bogu na złość robią i tak dobrze żyją. – Przestań! – O co się waćpan obrażasz? Czy choć jeden diabeł na suchoty umarł?... A ludzie ma się rozumieć, umierają. Moja stara też choruje. – Co jej jest? Może bańki trzeba? – Cyrulik pijawki stawiał na zepsutą krew. Gliniewicz i Tomasz wyciągnęli łódkę na piasek, przywiązali do palika. – Czyja to skorupa? – Organisty. On mi pozwolił korzystać. Bez pozwolenia ja bym nie wziął, ma się rozumieć. – Przecieka. – Rozeschła się. – A gdzie Machowczyk? – Tomasz rozejrzał się. – Poszedł, już. Złapał rybkę i poszedł. – Taki markotny dziś – Jego stara w błogosławionym stanie, waćpan nie wiesz? – Wiem. – Może już urodziła. Waćpan masz za chrzestnego być, nic pan nie wiesz? Gliniewicz i Tomasz z zawiniętymi do kolan nogawkami spodni, boso wracali do domów, każdy myślał o czym innym, Gliniewicz zapewne o swoich rybach trzepoczących się w 59 wiklinowym koszyku i o kąpiącej się dziewczynie, Tomasz o matce, którą zapewne ucieszą ładne ryby na obiad, o kierunku jaki powinien wybrać w dalszym poszukiwaniu obrazu, o Księstwie Warszawskim, które zapewne długo się nie ostoi. Przypomniał mu się zapisany na grubej kartce papieru, rozsyłany po kraju wiersz Mickiewicza „Już w gruzach leżą Maurów posady...”, którego tytułu nie mógł sobie przypomnieć, to znów balladę zaczynającą się od słów „Ktokolwiek będąc w nowogrodzkiej stronie...”. Chciałbym zobaczyć to jezioro Świteź – pomyślał – czy bardzo się różni od mojego licheńskiego? Chciałbym zobaczyć Litwę „Litwo, Ojczyzno moja...” przez chwilę Tomasz nie mógł pojąć, dlaczego dla polskiego poety Litwa jest ważniejsza niż jego kraj, pewnie dlatego, że tam się urodził. Polska i Litwa to jedno – kiwnął potakująco głową. Pracując w ogródku pani Kłossowska skinęła na syna, a kiedy się zbliżył, rzekła: – Ktoś na ciebie czeka. – Gdzie? – Był pod domem, teraz chyba jest w oberży. – Zamknięta jeszcze. – Żyd na pewno wpuścił go od tyłu. Kto to może być? – głowił się Tomasz postawiwszy koszyk z rybami gdyby z policji, na pewno czekałby w domu. Wciągnął na siebie lepsze spodnie, wzuł juchtowe buty i udał się we wskazane przez matkę miejsce. Tomasz nie miał problemu z rozpoznaniem człowieka, który na niego czekał, bo tylko jeden siedział w zamkniętej karczmie w dodatku znajomy widzenia, ubrany był jak w pewnym okresie książę Poniatowski w szarym surducie. Wstał na powitanie Tomasza zaczynając od słów, że zna mieszkańca Izabelina bojowego szlachcica, ostatnio widział jego dzielną postać w bitwach pod Lobau oraz pod Probstheidy, gdzie obronił Księcia przed groźnym atakiem Prusaka. – Pod Elstrą, niestety, nie udało mi się – odpowiedział Tomasz ze skruchą. – Taki los. Ale ty, żołnierzu księcia Poniatowskiego, raz chciałeś mnie przebić bagnetem. – Na pewno przez pomyłkę. – Czasem o zmroku trudno rozróżnić, kto jest kim. A ty waliłeś na oślep, no bo i na ciebie nacierali, krew się lała, jęki, krzyki, miałeś bielmo na oczach, ale w bitwie tak bywa. Teraz jednak mam do ciebie inną sprawę. Dlaczego nie pijesz piwa? – Piję – Tomasz nalał sobie z dzbanka. – Jaką masz waść sprawę? – Księstwo Warszawskie upadnie, to jest pewne, za dużo jest w jego władzach rozłamu, a nawet zdrady, nie boję się tego sformułowania, chyba się w tym orientujesz. Tomasz nie chciał wiele mówić nie wiedząc z kim ma do czynienia. – Każdy ciągnie w swoją stronę. Mało jest takich ludzi, którym Polska i tylko Polska leży na sercu. – Masz na myśli wszelakiego rodzaju sprzedawczyków. – Nie chcę się tak wyrażać, ale musimy walczyć o prawdziwą Polskę to znaczy o uwolnienie chłopów, o szkoły ludowe... w ten sposób zrobimy wielkie narodowe dzieło, zgadzasz się? Słyszałeś o karbonaryzmie? Nie lubisz piwa? – Słyszałem, ale dokładnie nie znam jego programu. – Zostawię ci program. Ja jestem emisariuszem, ty też możesz, powinieneś nim być. Przygotowujemy nowe powstanie, kiedy ono nastąpi, nie wiem. – Po upadku Księstwa, jak rozumiem. – Patrzymy w przyszłość. Waszmość nie przeżyłbyś takiego niebezpieczeństwa jak w Toruniu, gdybyś z nami współpracował. Szlachcic – żołnierz, nie może w dzisiejszych czasach działać w pojedynkę. Wędruj waść po Polsce za naszą wiedzą. 60 Co on wie o mojej toruńskiej wyprawie? – Tomaszowi muszki pojawiły się przed oczami, kilkoma mrugnięciami odegnał je, w pierwszej chwili chciał wypytać przybysza, co wie o tej jego wyprawie, zaraz jednak zrezygnował z tego pomysłu. – Ja w innym celu odbywam podróże. – Oba cele da się połączyć ku chwale Ojczyzny. Przemyśl to. Przed następną podróżą zgłoś się do nas, dostaniesz instrukcję, wskażemy ci bezpieczną trasę, tu są nasze adresy – gość położył przed Tomaszem zwiniętą w rulon kartkę papieru. Tomasz wrócił do domu podniecony propozycją, a jednocześnie nie ufny w stosunku do człowieka, którego niby zna, ale nie wie, co on teraz reprezentuje. Pytania matki zbywał milczeniem, nie miał ochoty na ten temat rozmawiać. 61 8 Do Krakowa szedł Tomasz taką jak wtedy w 1813 z armią Księstwa Warszawskiego, kiedy musieli opuścić stolicę. Zatrzymali się wówczas w Piotrkowie i w Częstochowie, na przedzie szła jazda, w środku piechota, z tyłu artyleria, Tomasz w straży tylnej z karabinem na ramieniu i błyszczącym bagnetem na lufie. Prowadził ich sam książę Poniatowski w swojej shako na głowie... A teraz – pomyślał Tomasz – wlokę się jak dziad, ale – wyprostował się, przyśpieszył kroku – prowadzi mnie Matka Boska. Nie narzekaj – skarcił sam siebie – jesteś Jej żołnierzem! Klęczał przed przydrożną kaplicą za Piotrkowem, zastanawiał się, ile czasu mu zajmie droga do Częstochowy, modlił się bez słów duszą pełną żalu, że do tej pory jeszcze nie odnalazł tej z nad Elstery i Pleisy. Żyję dla Ciebie, znajdę Cię, cudowna Pani, jeżeli taka Twoja wola i ruszył w dalszą drogę. Nie wie, jak długo szedł modląc się i śpiewając wesołe piosenki z lat dziecięcych, których uczyła go matka i dziadzio Walenty. Śpiewał również godzinki sypiając w wiejskich stodołach lub stajniach, nie przyznając się, kim jest naprawdę, dokąd idzie, a kiedy ujrzał wieśniaka jadącego na ośle, nie powstrzymał się od złośliwej uwagi, że osioł siedzi na ośle i osłem pogania. – Chcesz batem, dziadzie kawaleryjski? – oburzył się tamten pokazując skórzany knut. – No, no – Tomasz spod sukmany odbył pałasza własnej roboty, a ujrzawszy przerażone oczy wieśniaka, dodał: – Żartuję przecież. Żarty ci się głowy trzymają – rzekł i machnął pięścią sam siebie karcąc. Po prawej stronie, w towarzystwie trzech brzózek, stał przekrzywiony na lewo drewniany słupek, a nad nim coś w rodzaju korony ozdobionej kolorowymi piórami. Kłuły Tomasza, kiedy brnął w tamtą stronę, ale dał sobie z nimi radę rozpychając je kolanami i depcząc. Długo przypatrywał się obrazkowi Matki Boskiej w jasnej otoczce z dzieciątkiem Jezus na ręce. Boże rodzicielka wydała mu się młodsza niż na innych podobnych wizerunkach i promieniejąca niebiańskim szczęściem, ale słupek, na którym zawieszony był obrazek zbutwiał już stojąc przez lata na deszczu i w śnieżycy. Tomasz miał ochotę wymienić go na lepszy albo przynajmniej pobielić wapnem, jednak żadnych narzędzi ze sobą nie miał. Mógłby pożyczyć na wsi... nie, ludzie wezmą mi za złe, że się do ich kapliczki wtrącam. Odszedł, ale wrócił, żeby zetrzeć kurz ze świętych twarzy. We wsi Kłody stał drewniany kościółek, a w nim wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej. Klęczę przed Tobą Jasnogórska Pani i pod Twoją obronę się uciekam, pobłogosław mi w tej pielgrzymce i dopomóż, abym jak najprędzej odnalazł Twój, choćby malutki wizerunek taki, jaką Cię pamiętam, kiedy ocaliłaś mi życie, taki jaką Cię wciąż widzę, jaka tkwisz w moim sercu, dlaczego nie umiem malować? – Anielskiej twarzy nie da się namalować – zauważyła kiedyś matka. – Bądź cierpliwy i patrz końca – mawiał, dziadzio Walenty, czasem dodawał, że ten się śmieje prawdziwie, ktoś się śmieje ostatni. Kto będzie tym ostatnim?... Nie rozstrzygaj spraw boskich, Tomaszku – uzupełniał dziadzio i dodawał o dziecku, które przelewało morze do dziurki zrobionej piętą bosej nogi, czy zamierzasz dziecinko przelać ten ogromny ocean do tej jamki? – zapytał przechodzący starzec – próżny twój wysiłek. Starcze – odpowiedziało dziecko – zmieszczenie w twojej głowie mądrości Boga jest również niemożliwe, podobnie niemożliwe, zaufaj Jego światłości, skrajem bitego, czyń to, co ci sumienie nakazuje, pukaj pokornie do bramy Niebios... 62 Idziesz sobie po trawie i śpiewasz „rosną sobie kwiatki na łące, na łące, maki, chabry i goździki pachnące...”, specjalnie wybrałeś tę ścieżkę, bo ci jest radośnie, choć nie wiesz dlaczego, widzisz kwiaty, nie wiesz, co to są chabry wiesz, jak wyglądają goździki, ale żeby zapamiętać jak mają na imię, nigdy się nie trudziłeś, po co? Chciałeś zerwać stokrotkę, ale się rozmyśliłeś, niech sobie rośnie, musisz ostrożnie iść, żeby ich nie nadepnąć, choć one specjalnie wyłażą na ścieżkę. Mama hoduje jakieś tam konwalie, nagietki czy też malwy, pokrzywy to nie kwiaty, rosną same i nie są lubiane, choć bardzo pożyteczne, leczą reumatyzmu i dobre są żołądek... a tu kapusta na polu, nawet ładna, i ziemniaki – roześmiałeś się – lubisz kukurydzę i młody groch, krowa w koniczynie, jeżeli bydło za dużo jej zje, może dostać wzdęcia, wtedy trzeba gwoździem przebijać brzuch. Co robi pastuch? Pewnie śpi, albo drzemią, jak każdy pastuch, podobno świeża trawa usypia, świeże siano na pewno, dlaczego młodzi kochankowie lubią sypiać na sianie? Kiedy rzucałeś kamieniami w krowy będące w szkodzie, dziadzio krzyczał na ciebie, że ranisz jałówkę, guwernantka od francuskiego mówiła, że zwierzęta trzeba szanować, bo one też mają duszę. – Pastuszku – zawołał Tomasz – nie śpij, krowa w szkodzie. – Gdzie? – wyrostek otworzył oczy, rozglądał się przestraszony bardziej widoku podróżnika niż tego, co mówił. – O, tam. To twoja krowa? Chłopak popędził do czerwono–białego bydlęcia machając kijem i szarpiąc za powróz wyciągnął ją zza koniczyny. – Może zachorować – zauważył Tomasz siadając na trawie. – Pewnie, bo to pańskie pole – zgodził się pastuch. – Dobrze, dziaduniu, że idziecie przez łąki bo – wskazał głową na drogę, gdzie kłębił się kurz okrywając maszerujący oddział wojska. Austriacy nie lubią żebraków. – To Rosjanie – sprostował Tomasz. – Ja tam ich nie rozróżniam – pastuch brudnymi rękami wyginał patyk i prostował go. – Raz Ruscy tędy idą, raz Austriacy, jaka różnica? – A polskie wojsko tą drogą maszeruje? – Raz szło tośmy ze wsi biegli, żeby ich witać, ale było to dawno temu. Teraz już nie chodzą. – Dlaczego? – Bo nie ma Polski. Dziadek wie, że nie ma Polski? Tomasz nie wiedział, że w oczach pastucha jest dziadkiem. – Tak myślę i dlatego bocznymi drogami chodzę. – Dziadek nie ma domu? – Mam, ale szukam domu dla wszystkich Polaków. – Jaki będzie ten dom dla wszystkich? – Wolna Polska, przyjacielu. – Co to znaczy „wolna Polska”? – Taka Polska, której królową będzie Matka Boska. Pastuch wybałuszył oczy po czym pochylił się, skrobał patykiem ziemię między bosymi stopami i cmokał. – Mnie jest dobrze, bo nie muszę Matki Boskiej szukać. Tomasz spojrzał na rumianą pokrytą liszajami twarz chłopca. – Nasz ksiądz powiedział – rzekł pastuch – ze człowiek, jak chodzi do kościoła i modli się, ma w sobie Matkę Bożą. Jak każdy to i ja, no nie? – Wszelako pójdę już – oznajmił Tomasz wstając przy pomocy kostura. 63 – Niech cię Matka Przenajświętsza błogosławi! – pożegnał go Tomasz. – Z Bogiem! – krzyknął młody pastuch. – A jak znajdziecie Matkę Boską to mi ją pokażcie. Ja tu codziennie krowę pasę. – I pobiegł do wsi krzycząc: Mamo, tato, jakiś dziwny staruch tędy przechodził. Mówił, że będzie Polska! – Gdzie? – zapytała kobieta wybiegając ze stajni. – To pewnie jakiś prorok z Nieba zesłany! – zawołał chłop z łopatą w ręce. Leć za nim! – Kiedy nie wiem, gdzie on się podział – pastuch biegał po podwórzu. – Jak on mówił?... że kiedy będzie Polska? – z drewutni wybiega inny starszy mężczyzna. – Że będzie dom dla wszystkich Polaków. Tomasz nie uciekał ani się nie chował, po prostu szedł ścieżką przez pola w wysokim zbożu ku głównej drodze, słyszał głośne rozmowy chłopców i dziwił się, że go nie widzą. Kiedy ujrzał Wawel i most nad Wisłą przypomniało mu się inne wejście do Krakowa z Armią Polską. Tomasz będący w straży tylnej starał się być jak najbliżej księcia, z radością patrzył jak jego wódz sam i jakby bez namysłu, ruszył na rosyjską zaporę wejścia do miasta z szablą w ręku, szarżując na swoim zaprawionym w bojach koniu, roztrącił Rosjan i wtargnął do miasta. Teraz most jest spokojny, przejeżdżają przez niego chłopskie furmanki, przechodzi nierównym krokiem (równym nie wolno przez most) oddział austriackich żołnierzy i Tomasz z podróżną torbą, i po co były te bitwy? – pomyślał – ale zaraz odrzucił te słowa jako niegodne, bo żołnierska krew w nim zagrała i serce rwało się do wolności, ręce zadrżały do walki, ale ktoś musi tym pokierować, nie ma mojego Księcia, Boże zlituj się nad jego duszą. Zmęczony długim marszem Tomasz ucieszył się, że bez trudu znalazł uliczkę, o którą mu chodziło, lecz drzwi przy wydeptanej drewnianej klatce schodowej były zamknięte na głucho, co go zaniepokoiło. Kobieta wieszająca na podwórku mokrą bieliznę zapytała, kogo szanowny gość szuka. – Tu było „Biuro Węglarzy”, już ich nie ma? – Ja tam nie wiem „Węglarzy” czy „Kamieniarzy”, ale pan wyjechał do Francji, a panią zabrali żandarmi. A wielmożny pan też lepiej niech sobie idzie, bo jak doniosą... – Kto doniesie? – Tomasz z pierwszego piętra spojrzał na kobietę przy sznurze z bielizną. – Są tu tacy. Tym razem również nie udało się dziedziczce wracać z kościoła do domu samej, ze swoimi myślami. Towarzyszyła jej jak zwykle Gienia, która chcąc się przypodobać swojej pani powtarzała, jak chłopy pod kościołem obgadują mości pana Tomasza. Nie zwracając uwagi na gesty pani Kłossowskiej odpychającej jej słowa Gienia mówiła swoje, że jeszcze się nabożeństwo nie skończyło, jeszcze huczała pieśń „My chcemy Boga”, a oni tuż przed głównym, wejściem, trochę z boku, wyciągali flaszki gorzały i przykładając palce, ile kto wypił, podawali sobie z rąk do rąk i z gulgotem wlewali w gardło to świństwo i różnie gadali, a najbardziej „mein Gott”, że niby nie wiadomo, dokąd naprawdę wielmożny pan chodzi, a Korzeniowski, ten „,ma się rozumieć”, bronił pana Tomasza i ten drugi, jak mu tam, co waćpanem chodzi na ryby, też obstawał za panem dziedzicem, no i Onufry... – Onufry? – przerwała pani Kłossowska. – Ale jego nikt nie słucha, bo on zawsze pijany i plecie ten swój wierszyk „Mocium panie, mocium panie, co dziś będzie na śniadanie”, a inni mówili, że pan Tomasz chyba jest święty, bo w duchy wierzy. – Dobra – rzekła pani Kłossowska i skręciła do domu. – Dużo bym jeszcze powiedziała, ale waćpani ma swoje myśli – szepnęła Gienia za oddalającą się z różańcem w ręce swoją panią. Chciała jej jeszcze dodać o innej zasłyszanej rozmowie, którą sobie przypomniała. 64 – Baba to baba – zauważył Rusin. – Jedno żebro Adama – wyjaśnił Gliniewicz. – A co na temat Ewy mówił Chrystus? – zapytał Miara. – To tylko dziedzic wie. Dalszej rozmowy Gienia już nie słyszała, bo rozważała, kogo te chłopy mieli na myśli mówiąc „baba to baba”. – Zdrowaś Mario, łaski pełna... – szeptała pani Kłossowska. – Oby mu się nic złego nie stało myślałam, że już wrócił na zawsze, a tymczasem... Oddal ode mnie Najczystsza spośród kobiet świata, złe myśli, żebym mogła spać spokojnie. Pomimo tej prośby pani Kłossowska nie mogła zasnąć tej nocy podobnie jak i poprzedniej i pełne nadziei. Poznała jego cięższe niż zwykle kroki i choć ciemno było w izbie ujrzała przygarbioną sylwetkę syna i błysk smutnych oczu. – Obszedłem wszystkie kościoły – mówił półgłosem Tomasz – przydrożne kapliczki, nie spotkałem... – rzucił worek na podłogę i usiadła. – Bądź cierpliwy, syneczku. – Nie zapalaj świeczki, mamo. Specjalnie przyszedłem w nocy, żeby mnie ludzie nie wiedzieli. – Gdzie przesiedziałeś dzień? – Gdzie... – odburknął. – W grąblińskim lesie. – Dlaczego się denerwujesz? – Byłem szczęśliwy, gdy do tego lasu dotarłem. Wiesz, kogo tam spotkałem? Tego pastucha Mikołaja. – Tak ci było ciężko? – Bałem się Prusaków, a Rosjanie mnie pojmali. – Co od ciebie chcieli? – Że paszport podrobiony, że na zwiady chodzę. – Kładź się do łóżka. – Księstwa Warszawskiego już nie ma, mówili, a ty wciąż ten paszport nosisz. – Dajcie mi swój – powiedziałem. – Dostaniesz. Zabrać go! I powieźli mnie jakąś bryką, wlali siłą flaszkę mocno cuchnącej gorzały, narzucali na głowę pachnącą błotem szubę, żebym nie wiedział, dotąd mnie wiozą... Potem jakiś kapitan w pokoju pełnym ostrego fajkowego dymu, chyba kapitan, w mroku trudno było to rozpoznać, pytał mnie czy służyłem w armii Napoleona, odpowiedziałem chyba niezbyt precyzyjnie bo krzyknął „gromcze” czyli głośniej, a przecież byłem pijany, bo mnie upili, on zresztą też bełkotał co chwila nalewał sobie z manierki samogon, mnie też podał w garnuszku i zmusił do wypicia. „Pij” – krzyknął – bo w łeb... „Poznaj!” – i co chwila łapał za leżący na stole rewolwer wiedziałem, że może strzelić nawet przypadkowo. Zatoczyłem się na jego stół, odepchnął mnie i rozkazał żołnierzom „Ubieritie jewo, rano będzie śpiewał...”. – Utro budiesz tonko pieł – żartowali wyprowadzający mnie sołdaci, zrozumiał, że będzie cienko śpiewał. Obudziłem się w słomie, przede mną stała kobieta, nie widziałem jej twarzy, tylko spódnicę, słyszałem jej głos, mówiła po polsku, chyba ona mnie obudziła i kazała uciekać przez las, pokazała w którą stronę. Uciekaj – powtórzyła kilka razy nim zorientowałem się, gdzie jestem. – Uciekaj, póki te ochlapusy śpią. Wyszedłem z bólem głowy zataczając się od wczorajszego bimbru, padając raz po raz na skibach zaoranej ziemi, dotarłem do lasu, gdzie poczułem się bezpieczniej. 65 – I zastanawiasz się jeszcze nadal czy nad tobą czuwa Niepokalanie Poczęta? – wtrąciła zatroskana pani Kłossowska. – Jeżeli czuwa to dlaczego nie prowadzi mnie właściwą drogą? – Tomasz zdejmował z siebie ubranie. – Syneczku – szepnęła matka. – Możliwe, że Przenajświętsza boleje nad tobą z jakiegoś powodu, może czegoś innego oczekuje? Tomasz wzruszył ramionami i wszedł pod pierzynę. – Ty sam lepiej wiesz niż ja. – Dlaczego mi nie powie? – Daje ci do zrozumienia. Posiedź trochę w domu, nie wiem, ile. Na pewno w swoim czasie da ci jakiś znak, jeżeli na to zasłużysz. Nasz naród jest bardzo zgnębiony niewolą i zepsuty. Najeźdźcy wódki nam nie żałują. I złych przykładów. Śpij, syneczku. No, tak – pomyślał Tomasz – ktoś musi dodać ludziom otuchy i dobry przykład. Co to znaczy „otucha”?, „dobry przykład”? oświeć mnie Pani... – Tomasz wyciągnął spod koszuli medalik Matki Boskiej Częstochowskiej i ucałował go. – Maman mi go dała na pierwszą mają wojenną wyprawę i zawsze przynosił mi szczęście. – Co to jest? – pani Kłossowska w blasku księżyca padającym przez okno, próbowała odsłonić bandaż na głowie syna, mocno trzymał się strupa. – Co ci się znów stało? – Nie pamiętam. – Rano zagrzeję wody, obmyję ci. – I nogę. – O, Boże. – Ale żyję, a Książę... – Tomasz westchnął. – Kładź się. Rano zagrzeję wody i obmyję ci wszystkie rany. Może głodny jesteś, mam grzyby. Tomasz nic nie mówiąc wyciągnął się na swoim łóżku szczęśliwy, że jest już w domu, od razu zasnął i przyśnił mu się książę Józef, Tomasz ucieszył się, że generał żyje, on jednak nie okazał z tego powodu radości, Kłossowski rad był, że pod jego dowództwem znów pójdzie do ataku, rad był, że jest blisko wodza, stanowił jego ochronę, patrzył podniecony jak książę na polu bitwy pod Lipskiem otrzymuje z rąk Napoleona tytuł marszałka armii francuskiej, co się niezwykle rzadko zdarzało i dziwił się, że książę nie okazuje radości... – Znów mówiłeś przez sen. – Ja? – zdziwił się Tomasz. – Co mówiłem? – Dużo i niewyraźnie. – Ale co? – Tomasz podniósł się na łokciu, spojrzał na fortepian, leżał na nim otwarte nuty. – Że niby... coś o grzechach, że trzeba w każdej chwili myśleć czy swoim postępowaniem nie robisz komuś krzywdy. – Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe – Tomasz poruszył się na łóżku. – Kto niby przeze mnie cierpi? – Choćby Gienia – odpowiedziała z kuchni matka. – Gienia? – Tomasz nie rozumiał. – Co ja jej złego zrobiłem? – Nie zwracasz na nią uwagi. Obojętny jesteś. Teraz, kiedy już nie idziesz na wojnę, czas pomyśleć o normalnym życiu. – Ja nienormalnie żyję? – Tomasz wstał z łóżka. – Jestem słaba, długo już nie pożyję... Ubierającego się Tomasza zaniepokoiły słowa matki, których nigdy dotąd z jej ust nie słyszał. Wchodząc do kuchni, spojrzał na nią uważnie, choć dyskretnie, niczego specjalnego w jej wyglądzie nie zauważył, ale przecież nie jest doktorem. 66 – Dziedziczki tu nie ma – mówiła półgłosem stojąca przy kuchni pani Kłossowska. – Gienia, wprawdzie zubożała, ale szlachcianka, byłaby ci wierna. Dbałaby o ciebie. Tomasz, choć czuł, ż czerwienieje, nie umiał znaleźć słów, które by nie obraziły matki, oznajmił więc, że idzie do kuźni, obiecał Adamczewskiemu kosę wyklepać. Usłyszawszy ujadanie psa, Tomasz wyjrzał z kuźni, Berek podjudzany przez Machowczyka słowami „weź go!” gonił kota, Kowal zawołał do chłopa w jednym bucie „czy ty masz dobrze w głowie?”. Kot w ostatniej chwili zdołał wskoczyć na drzewo, pies został na dole spoglądał do góry i skamląc, Machowczyk też patrzył na drzewo stojąc w jednym bucie, drugiego zgubił w czasie gonitwy. – Czego chcesz od kota? – zapytał Tomasz stojąc w drzwiach do kuźni z młotkiem w ręce. Machowczyk uśmiechnął się. – Czy winien, że jest kotem? – A czy ja jestem winien, że jestem człowiekiem? – odparł z uśmiechem tamten. – Jako człowiek powinieneś być mądrzejszy. – Waćpan czytasz gazety, a ja... – Przyjdź kiedy, to cię nauczę czytać. – Pisać też? – Też. – Chłop ma ręce do wideł, nie do pióra. – Do jednego i do drugiego. Dwudziestu czterech liter się nie nauczysz? – Dwadzieścia cztery to się nauczę – spojrzał na palce obu rąk – Czy to wystarczy? – Wystarczy – zapewnił go Tomasz. – Ja myślał, że tysiąc liter trzeba znać, żeby pisać. – Dwadzieścia cztery wystarczy. – I co można ułożyć z tych dwudziestu czterech liter? Chyba tylko moje nazwisko. – Wszystko – wyjaśnił Tomasz. – Nawet książkę. – Wszystkie słowa z dwudziestu czterech liter? – Machowczyk w jednym bucie zbliżył się do Tomasza. – Przyjdź to ci pokażę. Napiszę każde słowo, jakie ci przyjdzie do głowy. Nazajutrz rzeczywiście dwóch wieśniaków z ciesielskimi ołówkami przyszło do Tomasza, po chwili doszedł trzeci – Miara. Tomasz wypisał im wszystkie litery na swoim kawałku papieru, ale oni chcieli jak najprędzej nauczyć się pisać swoje nazwiska, żeby się nie podpisywać krzyżykami pochylonymi w różne strony. Koślawe pisanie swoich nazwisk przyszło im stosunkowo łatwo, znacznie trudniejsze było wyszukiwanie liter do innych wyrazów nie mówiąc o zdaniach. Czytanie na razie przechodziło ich możliwości uważali, że tylko wysoce uczeni ludzie mogą swobodnie czytać i za takiego mieli Tomasza. W kuźni Tomasz nalał mleka do wyszczerbionego glinianego garnka czyli jak mawiał szczerupy i postawił ją na ziemi. Zauważywszy przebiegającego od domu do domu burego kota, zawołał „kiciu–kiciu”, Mruczek zatrzymał się, nadsłuchiwał, skąd idzie głos, kiedy zorientował się, że z kuźni, szedł dalej spokojnie, z tej strony nigdy go nic złego nie spotkało, biegł swoją drogą w wiadomym sobie celu. – No, Mruczuś – Tomasz kucnął i przyjaźnie wyciągnął rękę. – No, chodź, boisz się mnie? Wiem, że jesteś kot, który swoimi drogami chodzi, ale zmień raz swój plan i zajrzyj do mnie, nic ci złego nie zrobię, znasz mnie. No, chodź kici–kici... I Mruczek przybliżył się, Tomasz pogłaskał go, a on usztywnił kark, podniósł ogon, żeby dłoń głaskającego mocniej go dociskała, po czym zaczął mruczeć. – A–a–a kotki dwa... Napij się mleczka, o tu – Tomasz podniósł go za skórę na karku i postawił obok szczerupy. – Pij. 67 Kot przez chwilę wąchał mleko, zastanawiał się, po czym wyciągnął różowy języczek i zaczął chłeptać, mlaskać, oblizywać się, a wypiwszy mleko lizał swoją sierść na piersiach, swoje łapki. – Umyłeś się, więc pokaż swoje pazurki. Teraz je schowaj, ale kiedy pies przybiegnie, tak trzeba – Tomasz machnął kocią łapką w powietrzu – wyciągnij pazurki i po nosie go. Pies wcale nie jest taki groźny jak ci się wydaje, a ponadto nie lubi drapania ostrym pazurkiem w czułe miejsce. – O, tak. Nie wyrywaj się, Mruczuś. – Berek, chodź tu, no? – zawołał Tomasz w stronę psa obwąchując, nastroszył się. – No, chodź Berek. – Wiadomość dla ciebie. Tomasz podniósł głowę, przed nim stała matka, która nie przyszła go zaprosić na obiad, lecz podała zaklejoną grubą kartkę papieru. Wiedział, jaką treść zawiera. 68 9 O świcie Tomasz gotowy do drogi, słyszy dochodzący z kuchni płacz, wychodzi ze skórzaną torbą przesuwając przypięty do pasa pałasz na bok i patrzy na rozpalającą w piecu ogień płaczącą matkę. Nie rozumie, co się stało, wczoraj przecież wszystko było uzgodnione, wojskowy mundur miał sobie kupić w Koninie. Co się przez noc zmieniło? – Mamo, powstanie w Warszawie, to nowa możliwość dla Polski, ten Wysocki może jest wysłańcem Boga. Co się księciu Poniatowskiemu nie udało, może się jemu udać. – Kto w listopadzie robi powstanie, dziecko? – zapytała Kłossowska przez łzy. – Niezbadane są wyroki boskie. Opatrzność czuwa nad Polską, a ja nie mogę bezczynnie siedzieć. Pani Kłossowska odwróciła się od kuchni i załzawionymi oczami błagalnie patrzyła na syna. – Ciężko mi się po raz kolejny rozstawać z tobą. Nikogo prócz ciebie tu nie mam. – A Felek? A Gienia? – Syneczku, ja się boję. – Czego? – Jestem stara. Boję się, że cię więcej nie zobaczę. Miewam dziwne sny. – Jakie? Pani Kłossowskiej lewe ramię drgnęło, z pieca wypadł kawałek torfu, kłąb dymu napełnił izbę. – Wydaje mi się, że Matka Boska nakazuje mi walczyć, nie mogę Jej mówić. – Może najpierw wykonaj pierwsze bezczynnie. Ale nie mogę być obojętny wobec innego Jej wezwania. – A jeżeli nie wrócisz? – pani Kłossowska wytarła koronkową chusteczką oczy, mokre od łez policzki. – Jeżeli taka wola Nieba... – Tomasz spojrzał do góry. – Twojego grobu nie znajdę, syneczku, mam złe przeczucia. Kto w listopadzie robi powstanie? – Nie wiem, mamo, ale wydaje mi się, że 1830 rok przejdzie do historii i dlatego powinienem wziąć udział w tej walce ciepło czy zimno, maj czy listopad. Nie mogę nie zwracać uwagi na to, że tam moi towarzysze broni walczą, giną, zostawili w domu matki, siostry, może i dzieci, a sami poszli walczyć z wrogiem a ja tu siedzę, jak każdy będzie mówił „niech inni”, to nie będzie komu wygonić z Polski Moskala, Prusaka, Austriaka... Wypędziliśmy kiedyś Szweda, który chciał obraz Matki Przenajświętszej porąbać, to i tych wygonimy. Nie umrzesz maman będę się za ciebie modlił, a być może wrócę z dobrą nowiną. – Dziecko – pani Kłossowska zakryła fartuszkiem twarz. – Skazujesz mnie na kolejną ciężką samotność, możesz mnie już więcej nie zobaczyć. – Ludzie nie pozwolą ci zginąć. – Zastanów się, nie jesteś już młody, mam złe przeczucia... zostaniesz gdzieś w polu ranny i nikt ci pomocy nie udzieli. Nie ruszaj się z domu w innym celu jak tylko w poszukiwaniu obrazu. Poradź się księdza. Tomasz siedzący na ławce obok przygotowanych do podróży rzeczy, oparł się łokciami o stół, czołem uderzył o blat nie wiedząc, co począć, maman – mówił do siebie – nie powinienem cię zostawić i nie chcę, ale nie mogę nie iść, tam mnie wzywają, słyszę głos trąbki moi towarzysze broni: Michał, Franek, Władek... Matko Przenajświętsza – poradź mi, tylu łask od Ciebie doznałem, nie opuszczaj mnie... 69 Kładziesz się na ławce a wydaje ci się, że lecisz w przepaść, szukasz medalika na szyi, różańca w kieszeni, nie masz karabinu, pójdziesz w ogień z pieśnią na ustach pod twą obronę ojcze na niebie, głos masz słaby, w rękach też nie masz siły, jak sobie poradzisz z przeciwnikiem, który wyskoczy z dziką wrzawą nie będziesz uciekał choćby cię mieli posiekać na kawałki książę na czele to nie książę inny dowódca pewnie Wysocki to nie Raszyn Rosjanie w Warszawie ruszasz z batalionem precz z polskiej ziemi głos grzęźnie ci w gardle nie wiesz co ci jest Wysocki strzela do tego co na ciebie z bagnetem walisz w innego co na księcia Władek z karabinem pada co ci jest potykasz się krew na szyi bij wroga na ziemi twojego ojca i dziada ja Polak coraz więcej tych z nożami sam jesteś gdzie towarzysze broni przyjaciele wojskowi dowódcy gdzie Wysocki zabity ranny do niewoli sam się bronisz nie uciekasz nie możesz przed wrogiem na swojej ziemi okrążają cię nie mają karabinów noże błyszczą w ich rękach krwawe oczy ty masz tylko nóż zginiesz za dużo ich jest jakie wyjście obudzić się to sen jak to zrobić zostawisz matkę obudzić się to nie może być prawda ruscy coraz bliżej machasz błyszczącymi stalą rękami masz dwa noże jesteś w lazarecie ranili cię matka zmieni ci okład zimna szmata na czole znajome ściany okno z zielonym wazonem znajomy głos znajoma ręka wyciąga ku tobie ciepły kubek herbata lipowa czy malinowa gorączka ci spadnie podnosisz głowę jesteś w domu... – Naprawdę? – pytasz sam siebie. – Co naprawdę? – głos mamy. – Jakie to szczęście – odpowiadasz. – Wypij to – prosi pani Kłossowska. – Gorączka zelżała, bańki nie będą potrzebne. Nieopisaną radość sprawiła ci podświadomość, a po chwili pewność, że jesteś w domu, że opiekuje się tobą twoja matka, skąd się to wszystko bierze? – Mamo, przecież wybuchło powstanie przeciwko Ruskim. – Ty już nigdzie nie pójdziesz. „Bez Boga ani do proga”.Tak mawiał mój dziadzio Walenty, austriacki żołnierz... – Załatwiaj swoją sprawę – szepcze maman – Gienia przyniosła ci piwo, doleję miodu, wypij. Załatwiaj swoją sprawę – szumiały mu w uszach słowa matki. – Jak mam załatwiać Jak mam żyć, żeby uzyskać od Niej kierunek poszukiwań? Jakiego czynu mam dokonać, żeby zasłużyć? Tomasz zamknął oczy, ale zaraz je otworzył, bo wydawało mu się, że łóżko przechyla się, strąci go na podłogę. Ścisnął mocno deskę krawężnika i myślał: piwo za mocne było czy ja jestem taki słaby? – Mamo, co mi jest? – Nie wiem. Dostałeś gorączki. Gienia przyniosła różne zioła, na pewno ci pomogą. – Nie chcesz szczęścia z Gienią? – pytasz sam siebie. – Pragniesz znaleźć oraz Tej, którą Bóg wybrał spośród kobiet świata, pragniesz popatrzeć na nią, kochać ją ze wszystkich sił. Zasypiając idziesz po raz setny ścieżkami przez pola ku kapliczce, w której ona czeka na ciebie, idziesz i nie możesz dojść, bo kapliczka wciąż się oddala. Smutno i ciężko było Tomaszowi, że nie dołączył na Powstanie, które jednak objęło już prawie całe tereny zaboru rosyjskiego, nie miał jednak żadnych rzetelnych informacji o tym, co się dzieje, gazety nawet „Krakowska” nie docierały do niego przypuszczał, że powstańcy podchodzą już pod Konin, do Izabelina kilka kroków. Co on, Tomasz, ma począć? Gorączka nie ustępuje, coś z płucami? Nie możesz nawet wyruszyć na poszukiwanie obrazu. Wyruszysz na wiosnę, taka jest wola Matki Boskiej. – Ty dokąd? – pyta pani Kłossowska patrząc na ubierającego się syna. 70 – Trzy konie czekają pod kuźnią, widzę przez okno – odpowiedział Tomasz przyczesując dłonią włosy. – Wypij gorące mleko. – Idzie zima, podkowy trzeba koniom zmieniać. – Ubierz się ciepło, żebyś się nie przeziębił. – Przy młocie się rozgrzeję – Tomasz usiadł na ławce przy stole, na którym parowało mleko z miodem, pani Kłossowska postawiła osełkę masła. Wydmuchując parę z mleka, Tomasz myślał o księciu Józefie, który trzykrotnie ranny nie poddał się nieprzyjacielowi, krzyczał „trzeba umrzeć dzielnie!”, a ja? – zastanawiasz się – mam umrzeć jak tchórz? Wychodząc z domu, Tomasz ujrzał Gliniewicza. Zaczekał na niego, a on zagadnął o Powstanie, dziedzic ma przecież lepsze rozpoznanie. – Nie mam żadnego. – I mnie. – I mnie. – wołali Machowczyk, Miara, Adamczewski, Korzeniowski. – Wszystkich dziś nie dam rady. Źle się czuję. – Nie to nie. – Adamczewski pociągnął swojego konia za uzdę. – Nie ma co się obrażać – Jan Machowczyk też zabrał swoją kobyłę. – Nie widać, że dziedzic źle wygląda? – A ja sobie poradzę – rzekł Miara w rosyjskiej czapie na głowie. – Ja sobie poradzę – mruczał pod nosem. – Stare kury nasadzę, kurczęta wyprzedam, a kwoce jeść nie dam... – Coś ty powiedział? – Tomasz spojrzał na chłopa w baraniej uszatce. – Nic. – Miara machnął ręką. – To dobrze. – Podobno pan dziedzic znów gdzieś poszedł – powiedziała Gienia wykręcając mokrą lnianą szmatę nad wiaderkiem. – Nie usiedzi w domu. – Jak ty się wyrażasz? – skarciła ją pani Kłossowska. – Przepraszam – Gienia nie wiedziała w czym zawiniła. – A czy ja go utrzymam? Gieniu, dam ci lepszą spódnicę, nie możesz tak chodzić. – Jak pani dziedziczka jest chora, to ja nie mam czasu stroić się – Gienia przyłożyła do czoła pani Kłossowskiej mokrą zimną szmatkę. – Nie powinnaś w tym co do stajni, przychodzić do mnie. Gienia odsunęła się skruszona. – Tomasz dwa i pół roku siedział w domu, zarobił w kuźni trochę pieniędzy – pani Kłossowska usprawiedliwiała syna, choć każdą jego wyprawę przeżywała. – Może tym razem nie wróci z pustymi rękami. – Pani dziedziczko, do tego Lwowa to daleko? – Daleko, Gieniu moja. Ale Tomasz powiedział, że tam, gdzie się da, najmie konie pocztowe. – Ten Lwów to chyba gdzieś na końcu świata. – Kiedyś to było polskie miasto, a teraz już sama nie wiem, Austriacy tam rządzą czy Rosjanie. – Taka wielka Polska kiedyś była? – I będzie, moja Gieniu. – Przecież mogą tam naszego dobrodzieja aresztować i do więzienia wsadzić... modlę się za niego codziennie. – Mogą. A teraz zostaw mnie na chwilę, muszę się przespać, a potem przyjdź, wrota zamknąć. 71 – Piasek się grzeje – Gienia spojrzała na brytfannę. – Później. Na podwórzu Gienia spotkała Szyczyńskiego, który jej się ukłonił jak nigdy dotąd i zapytał czy pani lepiej się czuje. – Lepiej nie mówić. – Bo co? – Bo śpi. – List dostałem... – Przecież chodziliście na tę naukę pisania, nie przeczytacie sami? – A ty przeczytasz? – Ja jestem służba, a ty gospodarz. Gienia teraz, kiedy pod pełną opieką miała dziedziczkę, czuła się pewniejsza, śmielej odpowiadała na pytania nawet swojemu gospodarzowi Korzeniowskiemu, ale i on traktował ją grzeczniej. – Niby chodziłem na te nauki, ale wszystkiego jeszcze nie przeczytam. A ten list od siostry to kurzą łapą pisany? Kiedy pan wróci? – Daj mu Boże zdrowie, bo tak nagle wyszedł. – Gieniu – Szyczański szepnął poufale wtykając jej list do ręki. – Jak pani Kłossowska trochę lepiej się poczuje... – Może rano – Gienia wyprostowała się zadowolona, że ktoś ją o coś poprosi. Panią Kłossowską męczyła rozmowa z Gienią, choć bardzo ją lubiła ale kiedy niezbyt dobrze się czuła, tylko myślenie o Tomaszu przynosiło jej ulgę, a pewnie i Tomaszowi – tak jej się wydawało. Myślała o jego samotnej wędrówce, widziała go na drodze z Warszawy do Częstochowy czy do Krakowa, może jedzie wozem pocztowym. A potem idzie z tobołkiem na plecach przez ukraińskie wsie, sypia w karczmach albo w zajazdach, ale pod chłopską sukmaną ukryty ma pałasz i byle komu się nie da. Tomasz tymczasem dochodził do Starzawy. Z Przemyśla do Lwowa wybrał dłuższą drogę, przez Chyrów, żeby zobaczyć miasteczko swojego dziadzia, które znał z jego opowiadań. Starzawa – przeczytał po polsku ukraińską nazwę podkarpackiej wsi – drewniane pochylone od starości chałupy kryte słomą, gnijące już, bogatsze pod gontami, uprawnych pól mało, wąskie zagony pną się ku górze sięgając karpackich lasów. Z bijącym sercem wkraczał Tomasz do Chyrowa po drewnianym moście nad Strwiążem, jaka tam rzeka – myślał patrząc na obmywane wodą kamienie – rzeczka, przejść można na drugą stronę po kamieniach – strumyk, na brzegu sagi drzewa, szopy, surowe deski – tartak. Sporo drewnianych parterowych domów, są i murowane z kamienia, z nie palonej cegły, targowisko, kwadratowy rynek według niemieckiego wzoru, pośrodku malutki ratusz z wieżyczką i żołnierz z karabinem na ramieniu, napisy na urzędach polskie i ukraińskie, jedne i drugie z błędami, władza austriacka „austriackie gadanie” mawiał czasem dziadzio, co miał na myśli?... Kościół i cerkiew przy skrzyżowaniu bitych dróg, blisko siebie, więcej tu Polaków czy Rusinów? Dwukonna furmanka na pełnym kurzu trakcie, bose dzieci bawią się w brudnej wodzie młynówki, gdzie jest młyn? Jest, dziś nieczynny, po prawej, na wzniesieniu klasztor ojców Jezuitów, po lewej wzniesienie – Cmentarna Góra, wszystko inaczej wygląda niż w opowieściach dziadzia Walentego, dorośli ludzie w łapciach z brzozowego łyka, chciałbyś mieć takie obuwie. Posada Chyrowska, na wyboistej drodze kocie łby, przed tobą na wzgórzu drewniany pałacyk jakiegoś dziedzica, nasz w Izbicy ładniejszy – pomyślałeś – dookoła niego świeżo zaorane pola, koń ciągnie drewniane brony, piaszczysty kurz dochodzi do lasu, za lasem Wołcza Dolna, obok stroma góra Radycz, nie pójdziesz tam chociaż na pewno stoją przy 72 ścieżkach kapliczki, które śnią ci się po nocach, nie wiadomo tylko czy rzymsko–katolickie, w stronę Lwowa znajdziesz ich sporo. Po prawej większe góry, łagodne, najwyższe – Łysa Góra dokładnie widoczna, dziadzio wchodził na nią z innymi cieślami, ścinali dorodne sosny, spuszczali je w dół, dlatego góra teraz łysa, nic na niej nie rośnie, jakieś krzaki, kosodrzewina, to przecież nie tak wysoko, pewnie rosną tam maliny – w lecie, w jesieni borówki i inne jagody, między górami widzisz wieżę cerkiewną, może to kościół, nazwa Laszki wskazuje, że mieszkają tam Lachy, a może to przezwisko? Drażnienie Polaków? Rusini nie lubią Polaków tak jak Polacy Rusinów, skąd ta wzajemna niechęć? Zazdrość, zachłanność?... Ziemi uprawnej tu niewiele, koń z trudem ciągnie sochę po pagórkach, tym bardziej pług, krowa w ogóle nie daje rady, przemęczona traci mleko. Wracasz na targ, żeby kupić coś do zjedzenia, dwa jajka wypijesz na surowo, wąchasz placek, masło z liścia łopianu rozwijasz nad rzeczką, bagnetem smarujesz placek z grysu, przedtem jednak błyszczącym ostrzem nabierasz trochę tłuszczu, żeby skosztować, dobre masło – mówisz do siebie – świeże, chyrowskie paniusie biorą próby na długi paznokieć małego palca, żeby sprawdzić czy bez dodatku soku z marchwi. Rzeczka szumi na kamieniach, woda taka przeźroczysta, że każdą rybkę widać, masz na nią ochotę, ona na ciebie nie, jak ja złapać? Te maleństwa szkoda łapać, można zjeść na surowo nawet bez soli żal, niech rośnie. Jak tutejsi ludzie łowią ryby? Nikogo tu nie ma, koszami z wikliny? Piaskiem trudno zmącić wodę, pewnie kamieniami obkładają kosze i pozostawiają na noc, jakie tu są ryby? W mętnej wodzie najlepiej łapać – mawiał dziadzio, pewnie raki też siedzą w dziurach, mówi się „gdzie raki zimują”, podnosisz wzrok na zielone od krzaków wzgórze, na szumiące lasami wzniesienia, za tobą też góry, kiedy tu byłeś jako dziecko, nie zwracałeś uwagi na to, że Chyrów leży w dolinie, nad górami, nad lasami sępy, może orły gdzie są bociany? Przyskoczyła do ciebie żaba, odejdź ropucho, nie gap się, pierwszy raz widzisz człowieka? Mnie pierwszy raz. Jak tu żaby kumkają o zmroku „reh–reh” czy „uu–uu”? Ciekawe co za tymi górami, znów doliny? Dumaj nie dumaj, cariom nie budiesz – mawiają Rosjanie – trzeba iść dalej. Przenocujesz w Grodowicach albo w Felsztynie, może do Sambora dojdziesz? Daleko do Lwowa? Na skrzyżowaniu dwóch polnych dróg, Tomasz ujrzał pomalowany wapnem kamienny słup, wyższy od wskazujących mile i grubszy na słupku pod daszkiem świeże kwiaty więc się zatrzymał, w cieniu za kwiatami tkwił słabo widoczny obrazek Matki Boskiej. Tomasz uklęknął, położył dłoń na piersi mówiąc pokornie „bądź pozdrowiona”. Wstał i dokładnie się jej przyglądając pomyślała, że nie tej świętej twarzy szukał. Choć nie było żadnego podpisu Tomasz wiedział, że jest to Matka Boska Kawaleryjska. Tędy ludzie chodzą z Sambora na przemyską Drogę Krzyżową, zatrzymują się tu i śpiewają „Gwiazdo Śliczna Wspaniała...”, a kwiaty przynoszą ci, którzy przechodzą tędy z Grodowic, z Felsztyna, a ja nie mam nic – powiedział do siebie – nawet żadne bławatki nie rosną w pobliżu, ani dzikie róże, ani głóg, dookoła pola i krzaki, koło młynówki garbate wierzby, nad Strwiążem piasek i wiklina. Matko, wskaż mi drogę – Tomasz ponownie uklęknął na dwa kolana i modlił się w skupieniu nie zwracając uwagi na obwąchującego mu nogi psa. Wstał radosny i lekki więc zaśpiewał to co przed chwilą zaczął „...do Ciebie uciekamy o Maryjo, Maryjo...” Idąca przed nim babina, którą dopiero teraz zauważył, obejrzała się. Niech słucha – pomyślała. – Niech cała wieś słucha, głos mam silny – uśmiechnął się i śpiewał jeszcze głośniej. Po drodze do Lwowa spotkał jeszcze kilka podobnych kapliczek, położył na nich uzbierane po drodze różnokolorowe kwiaty, modlił się krótko i żarliwie wiedząc, że kiedyś tę znajdzie której szuka. Oglądał biedne ukraińskie wsie, dachy słomą kryte, przez okna widział jednoizbowe wnętrze chat często z krową w środku na klepisku bez podłogi i bosych chłopców popychających się, kiedy przechodził obok rugali się słowami „ne dywysia”. 73 Do ogródka pani Kłossowskiej, gdzie sadziła fasolę, wszedł organista Lisowski. Pokłoniwszy się obutej w drewniaki dziedziczce, zapytał o zdrowie i nie czekając na odpowiedź, zagadnął o waćpana, bo o to mu chodziło. Domyśliła się również, że przysłał go proboszcz z Lichenia. – Syn nie pomaga waćpani? – Jak to? Całą działkę skopał – odpowiedziała myśląc, co cię to obchodzi. – Mam do niego sprawę. – Wrócił zmęczony więc go nawet o nic nie pytałem. Ksiądz cię tu przysłał? Organista udał, że nie usłyszał ostatniego zdania. – Nic tam nie załatwił? – Moje pytania drażnią go – pani Kłossowska zrobiła kołkiem dziurę w ziemi i włożyła trzy fasolki. – W grąblińskim lesie ludzie go widują – organista cofnął się o krok, żeby nie pobrudzić trzewików. – Co w tym złego? – Nic. – To masz lubi ten las szczególnie teraz, kiedy budzi się ziemia. – Z tym pastuchem Mikołajem się widuje? – Nie wiem – pani Kłossowska nie była dziś rozmowna więc organista z Lichenia pożegnał ją mówiąc, że idzie do Merłowskiego po mleko i biały ser. Dziedziczce było to obojętne. Wróciwszy do kuchni, przez uchylone do pokoju drzwi pani Kłossowskiej słyszała chrapanie, te odgłosy cieszyły ją, zapewniały bowiem, że syn jest w domu, że żyje, że ma spokojny sen. Przebrawszy się w domową spódnicę, nakroiła gotowanej wieprzowiny i chleba pytlowego, a kiedy syn się obudził zaprosiła go na śniadanie. – Powstańcy zdobyli w Warszawie arsenał broni – powiedział podniecony Tomasz. – Masz gazetę. – Mein Gott mi wczoraj powiedział. – Taki miły nagle się zrobił? – zdziwiła się pani Kłossowska. – Bo powstanie nie jest przeciwko Prusom. – Tomasz wskazał na gazetę. – Chorąży Wysocki nie chciał dopuścić do tego, żeby car nasze wojsko wysyłał przeciwko powstańcom francuskim i belgijskim. – Syneczku – pani Kłossowska zmieniła temat. – Wszędzie chodzisz a Poznań dziwnie omijasz. Dlaczego nie byłeś jeszcze w Poznaniu? Tomasz wsparł się łokciem na stole i przyznał, że sam nie wie. – Wziąłbyś Gienię, chętnie by z tobą poszła, obejrzelibyście przydrożne kapliczki, może jakieś zakupy na święta... – pani Kłossowska wolałaby, żeby jej syn w poszukiwaniu obrazu chodził w bezpiecznych kierunkach. Tomasz milczał, co miał mówić, Gienia nie jest złą dziewczyną, ale z gminu. Przecież nie o to chodzi – odpowiedział sam sobie – może by mi syna urodziła... Ale ja się nie nadaję do wychowywania dzieci – wyjaśnił sam sobie, a na guwernantkę mnie nie stać, zresztą gdzie by mieszkała? Do szkoły rycerskiej tez go nie poślę, nie wiem czy jeszcze takowa istnieje, a do niemieckiej nie mógłbym go dać... Na parobka by rósł, a do tego nie mogę dopuścić, we dworze służyłby, u szlachcica w starym Licheniu, który się Niemcom kłania zresztą nie wiadomo czy urodziłby się chłopiec. Mam inne plany – pomyślał – ale nie będę się z nimi obnosił, kto mnie tu zrozumie, może tylko mama, ale... Weź ją do Poznania – powtórzył jej słowa. – I o czym będziemy rozmawiali przez drogę? A ludzie wezmą nas na języki, jej to nie przeszkodzi, a ja mogę wiele stracić, a przecież do Izbicy kiedyś wrócę, a może do Lichenia 74 się przeniosę i co z Gienią?... Kochana maman chciałaby mieć kogoś do pomocy w domu i porozmawiać miałaby z kim i rozkazać by umiała, a przecież Gienia i tak jej służy jak za dawnych czasów... – tak myśląc Tomasz udał się do kuźni. Przed Niedzielą Palmową Tomasz, jak w dzieciństwie z ojcem, udał się nad jezioro i zawinąwszy nogawki starych spodni, szukał w błotnistych terenach dorodnej palmy, znalazł ich kilka i wtedy usłyszał szelest trawy i jakby chlupanie zbliżających się kroków. – Waćpan masz ładniejsze – usłyszał dziewczęce słowa, nie był to głos Gieni. Obok stała dwudziestoletnia dziewczyna z uniesioną powyżej kolan spódnicę, którą zaraz trochę opuściła mówiąc „przepraszam”, nogi jej ociekały błotem. – Waćpan też się zachlapał – zauważyła – ale inaczej się nie da. Gdzie pan dziedzic takie ładne palmy znalazł? – Tu rosną – Tomasz wskazał ręką za siebie i dopiero teraz poznał córkę „mein Gotta”, zawstydził się, że najpierw obejrzał jej nogi, wyjaśnił sam sobie, że wzrok jego bezwiednie najpierw tam się skierował, teraz widział jej gładką rumianą twarz, białą szyję i wypukłe pod sukienką piersi. – Pomoże mi pan? – wyciągnęła ku niemu rękę. Nie odmówił nieudolnie kryjąc zażenowania, pomógł jej również wyłamać kilka ładniejszych palm. Do domu wracali razem umywszy nogi do kolan w czystej wodzie. Rita nie demonstrowała specjalnie swojego ciałą, ale myjąc je odsłaniała mimo woli fragmenty swoich wypukłości poniżej szyi. Tomasz szedł prędko, żeby nie wracać z Ritą, ale ona podbiegając wciąż doganiała go i mówiła, że powie ojcu, kto jej pomógł wyłamać takie ładne palmy. Tomasz nie odzywał się. W Niedzielę Palmową szedł do kościoła z matką i z nią wracał, odpoczywając przez chwilę w grąblińskim lesie jako, że matka była słaba, nie rozmawiali prawie, bo panią Kłossowską męczyło wypowiadanie słów. Tomasz prowadził ją pod rękę. Przedświąteczny tydzień Tomasz spędził w do domu, pomagał matce w marynowaniu szynki, którą kupili u Adamczewskiego, wędził w ogrodzie kiełbasę. Pani Kłossowska robiła pisanki i chwaliła się, że kot mruczek od kilku dni przychodzi do niej na mleko. – Pewnie ciebie szuka – zauważyła patrząc na syna. – Może nasze myszy lepiej mu smakują. – Zrobiłam mu miejsce w sieni, żeby spał u nas, bo myszy się coraz bardziej panoszą, ale on nie chce. A na mleko przychodzi. W Niedzielę Wielkanocną dzieląc się z Tomaszem jajkiem, pani Kłossowska życzyła mu, żeby jak najszybciej spełniły się jego marzenia, a kiedy on do niej mówił zauważyła, że jest nerwowy, ale tematu tego nie podejmowała. Niespokojny był w czasie całego wielkanocnego śniadania. W Wiekanocny Poniedziałek Tomasz udał się do Warszawy. Przejście graniczne w Koninie ominął, żeby nie natknąć się na Rosjan, którzy na pewno teraz, w czasie powstania przeciwko nim, są nerwowi i mogliby go długo przesłuchiwać. Na polnych drogach nie było ich a ponadto polne ścieżki pozbawione kurzu, były weselsze, choć wieśniacy dziwnie mu się przyglądali zwłaszcza gdy śpiewał: Chrystus zmartwychwstan jest Nam za przykład dan jest Iż my mamy z martwych powstać Z Panem Bogiem królować... 75 Jak my mamy z martwych powstać? – zastanawiał się Tomasz. – Sami tego nie dokonamy. Prócz Chrystusa, nikt jeszcze nie zmartwychwstał, żaden z apostołów, nikt z późniejszych świętych, królów, książąt, musimy czekać do końca świata... Tomasz nie zwracał uwagi na chłopów pracujących w polu w starych łapciach lub boso kroczących dostojnie po bronowanych polach i rzucających z płachty szerokim zamachem ręki jarą pszenicę. Interesowały go przydrożne kapliczki, więcej jednak było w nich figurek niż świętych obrazów, pewnie dlatego, że obraz trudniej namalować – wyjaśnił sam sobie. Szedł więc teraz z pieśnią na ustach, oglądał przydrożne krzyże i drewniane kościoły, spotykał tu i ówdzie oddziały rosyjskich żołnierzy, raz nawet go legitymowali, ale zaraz puścili mówiąc „idź do czorta”, a on im w duchu „zostańcie z diabłem”. Chichotali pytając się nawzajem „dlaczego ten żebrak taki wesoły?” Wiedział, że w samej Warszawie nie znajdzie tego, czego szuka, może jednak natchnienie znajdzie no i chęć zobaczenia stolicy była silna. Już na peryferiach miasta Tomasz dowiedział się, że powstanie zostało krwawo stłumione, zamach na księcia Konstantego nieudany, porucznik Wysocki ranny wzięty do niewoli i wywieziony na Syberię, skąd zapewne nieprędko wróci, jeżeli tam nie zamarznie. Wiadomość ta przygnębiła Tomasza, ale szedł dalej, do centrum miasta spotykając ludzi ponurych niechętnych do rozmowy, no bo o czym tu mówić, a poza tym nie wiedzieli z kim mają do czynienia, podejrzany im się wydawał wędrowny człowiek wypytujący ich o szczegóły powstania. Bardzo wzruszył Tomasza widok pałacu „Pod Blachą”, książę Józef spędzał tam trudne chwile swojego życia, nie byłeś w jego pokojach nie wiesz co on tam robił, różnie mówiono, ale ludzie są przecież złośliwi i zazdrośni, przekonał się o tym niejeden raz, wrażliwy na tym punkcie jaśniepan bardzo przeżywał problemy Polski i Polaków i tych rządzących, którzy się ze sobą kłócili zamiast się jednoczyć, może pił wino, może podejmował aktorki polskie i francuskie, co w tym złego, skoro nie zdradził Ojczyzny, nie sprzedał polskiej ziemi carowi jak inni trzeźwi „patrioci”. Każdy człowiek ma chwile słabości, nie wszyscy posiadają moc chrystusową. Patrząc z mostu na Wisłę przypominasz sobie, że gdzieś ty blisko jest Pałac Prymasowski, byłeś tam na pogrzebie Michała Jerzego Poniatowskiego, po raz pierwszy widziałeś króla z bliska i całą jego świtę, dostojny orszak zbliżał się do wnętrza Pałacu przy ulicy Senatorskiej tak, to było przy Senatorskiej mówili, że prymas Michał został otruty, nie przyjąłeś tego do wiadomości, różne rzeczy ludzie plotą. Na Krakowskim Przedmieściu oszołomił Tomasza wytwornie ubrani ludzie przeważnie w ciemnych zielonych frakach mimo chłodu, w cylindrach i lśniących butach i dopiero teraz Tomasz poczuł się prawdziwym żebrakiem, który nie wiadomo po co przyszedł, bo miejscowi proszący o jałmużnę godniej wyglądali. Patrząc na różnego rodzaju powozy zaprzęgnięte przeważnie w cztery wspaniałe konie, a w nich eleganckie damy i równie dostojni kawalerowie z powożącymi młodymi stangretami. Tym karetom a pewnie i siedzącym w nich dostojnikom chodząc służbowo rosyjskie patrole przyglądały się z szacunkiem, niejednokrotnie salutowali. Tomasz jak najprędzej chciał stąd uciec, na polnej drodze, w zielonej trawie pękającej z subtelnym sykiem mijając obsypane kwiatami przydrożne krzyże, figurki, czuł się lepiej niż, tu w Warszawie, nawet do kościoła wstydził się wejść, żeby oblane perfumami damy klęczące przed ołtarzem, nie odsuwały się od niego, przecież nie będzie się tłumaczył, że jest dziedzicem i że specjalnie się tak ubrał. Kto mu uwierzy? – Kłossowski, jak babcię kocham, nie poznajesz mnie? Tomasz obejrzał się mówiąc „poznaję”, choć nie był tego pewien. – Co ty tu robisz? Nie masz lepszego ubrania? 76 – A ty, skąd się tu wziąłeś żołnierzu spod Borodino i Pleissy i Bóg wie jakich jeszcze bitew – teraz dopiero Tomasz poznał Michała Swidzińskiego. – Dobrze wyglądasz po tułaczce wojennej. Michał uścisnął Tomasza i wyznał, że mimo jako takiego wyglądu z jego zdrowiem nie jest najlepiej, rany wojenne i tułaczka odzwyają się. – Wyglądasz dobrze, choć peruki nie nosisz. – Peruki nie noszą, Tomaszku, ani tych fraków kolorowych, a kiedy widzę wyszminkowanych gogusiów w karetach, mam ochotę kamieniem w nich rzucić. A co ty robisz? – Mieszkam w moim Izabelinie, bo tu, w Warszawie, wyglądam jak rozbitek ze starej łajby, bo taki zresztą jestem. Po co przyszedłem? Zobaczyć, jak naprawdę wygląda teraz Warszawa, kto nią rządzi? – Chłopicki ogłosił się dyktatorem, a wiesz, jakich on jest przekonań. Chodźmy do szynku, wszystko ci opowiem, bo gazety do ciebie na pewno nie dochodzą, a i tak treści w nich zawarte nie są prawdziwe. Chodź – Michał pociągnął Tomasza za sukmanę. – A ty, co tu robisz? Jakim cudem wyszedłeś cało z tej strasznej bitwy? – Jestem zwykłym lokajem, o tu – wskazał ręką na dworek otoczony parkanem, za którym puszczały liście rozłożyste drzewa, których nazw pamiętał. – Ale teraz mam wolne, i zapraszam cię na piwo. Tomasz skorzystał z zaproszenia dawno nie widzianego towarzysza wielu bitew, przy piwie rozmawiali o walkach na wschodzie i na zachodzie, o obronie Powązek i Tczewa, rozstrzygali i konsekwencje obecnego Powstania i przyszłości Polski, częstowali się jajkiem wielkanocnym życząc sobie doczekania lepszych czasów, w których nie musieliby ukrywać swoich bohaterskich czynów. W izbie pełnej fajkowego dymu i gwaru podchmielonych gości Michał po piwie zamówił jeszcze dzban wina. – Nie za dużo? – delikatnie zaprotestował Tomasz. – Nie wiem, kiedy znów cię spotkam, przyjacielu – Michał napełnił te same kubki winem. Chrystus pił wino to i my możemy. – Powiedz, jak ocalałeś? – Leżałem przebity piką, a pędzące konie po mnie deptały, czy to nie cud, że ocalałem? A ty? – Przy okazji ci opowiem. – Pij. Chrystus pił wino to i ty możesz. – Tamto było bezalkoholowe. – Wierzysz w to? Teraz tak mówią. Opowiadaj o sobie, Tomku. Wiem, że pod Elstrą byłeś ranny, ale wykaraskałeś się. Twardy jesteś. Kiedy bywalcy szynku opuszczali lokal przenosząc coraz głośniejszy gwar na ulicę, Tomasz z Michałem również wyszli. Michał zaprosił przyjaciela na nocleg do gościnnego domu swojego pana. – Pogwarzymy sobie – rzekł. – Mam jeszcze coś do wypicia. Kazanie ksiądz Florian rozpoczął jak zwykle od czytania ewangelii, słyszeli ją ci choć nie wszystko rozumieli, co stali najbliżej ołtarza. Do stojących w tylnej części kościoła dochodził ledwie głos, podobnie jak na chór, a będący na ulicy nic nie rozumieli zwłaszcza, że szeptali sobie coś do ucha. Kiedy zaczęło się kazanie, ucichli nie tylko dlatego, że proboszcz miał głos donośny. Blisko stojący słyszeli go dokładnie, oddaleni od ambony łapali co trzecie słowo. W pewnym momencie wszyscy ucichli, przez moment zastanawiali się, kogo ksiądz ma na myśli, a po chwili, choć nie padło nazwisko, nie mieli już wątpliwości. 77 Ksiądz Kosiński najpierw mówił o Bogu, który prócz tego, ze jest w Niebie, tkwi w każdym z nas, niektórzy jednak, nawet ty obecni, gardzą Panem, który jest cierpliwy, ale sprawiedliwy i wielu naszym parafianom spędzającym czas przy flaszce sprawiedliwość będzie wymierzona, bo alkohol to przecież zgorszenie, wystarczy pójść do karczmy, żeby się o tym przekonać. Wątpliwości co do samego istnienia władcy Niebios i Ziemi padają tam częściej niż dawniej. Pijący gorzałkę wypowiadają się, że wierzą w to, co widzą, a widzą tylko wódkę i w nią wierzą. – Bracia i siostry, karczma jest dla ludzi, ale ten, co słucha takiego świętokradztwa i nie protestuje, też grzeszy i to ciężko, bo pozwala, żeby diabeł za niego rachunek płacił... Kobiety spoglądały na chłopów, którzy jak zwykle stali osobno, w tylnej części kościoła i na zewnątrz z twarzami twardymi jakby wykutymi z kamienia i pooranymi sochą. A ci pod kościołem się raczą, grzmiał ksiądz – myślą pewnie, że mniejszy grzech mają. – Bracia i siostry, wódka też jest dla ludzi, ale jeżeli po sunie pijecie pod kościołem, pamiętajcie o Chrystusie i Jego Matce zamiast obgadywać sąsiadów. Jest w naszej parafii człowiek, z którego warto brać przykład, on Chrystusa i Jego Matkę w sercu nosi i modli się za was wszystkich z tych, co się z niego podśmiewają... Gienia nie doczekała do końca kazania i rozpychając ludzi wyszła z kościoła. Do Izabelina biegła mówiąc coś do siebie, zwalniała na chwilę, kiedy jej tchu brakowało, po czym znów przyśpieszała kroku. – Pani dziedziczko – wołała zadyszana wpadając do domu – wielmożnego pana. – Dziedzica nie ma?... – Gienia rozglądała się po izbie, w której leżała pani Kłossowska. – Co się stało? – usta chorej ledwie się poruszyły. – Ksiądz proboszcz mówił... – Usiądź Gieniu, mów spokojnie. – Ksiądz proboszcz dzisiednia... o waćpanu. – Co mówił? – pani Kłossowska szerzej otworzyła oczy. – Syn pojechał do Konina po lekarstwa. Co ksiądz mówił? – Kazał brać przykład z pana... i krzyczał na chłopów za tę karczmę – stojącą przed dziedziczką Gienia pochylała się uderzając dłońmi w uda. – I taki dzisiednia ksiądz był czerwony ze złości jak burak, że te chłopy jeno gorzałę piją i grzeszą przeciwko Panu Bogu życzą swoim sąsiadom, żeby im krowy pozdychały, a sąsiedzi odpowiadają „żeby cię pokręciło” i że kara boska na wszystkich spadnie, morowe powietrze przyjdzie, a pan dziedzic, choć się zarzeka, że więcej już na żadną pielgrzymkę nie pójdzie, a ksiądz powiedział, że jak go Matka Boska wezwie, to pójdzie nawet na koniec świata i że człowiek jak bardzo chce to nawet diabła może zobaczyć – Gienia przeżegnała się. – Nastaw wodę na herbatę, Gieniu, bo pan wnet przejdzie – przerwała jej pani Kłossowska. – I jeszcze ksiądz mówił, że ludzi dziś ogarnia pycha, jeno by chcieli materię jeść... – Dobrze już dobrze – pani Kłossowska podciągnęła pierzynę, którą była przykryta. – Nie mów wciąż „dzisiednia”, tylko dziś, słyszysz Gieniu? – Słyszę. I jeszcze ksiądz powiedział, że ludzie używają takich brzydkich słów jak „cholera”, a z tego słowa może powstać jakaś zaraza i zgładzić naród... – Twarz posmaruj śmietanką, już ci mówiłam. Pucułowata Gienia pogładziła się po rumianej twarzy. Kiedy za oknem dał się słyszeć tętent końskich kopyt, pani Kłosowska ożywiła się. – Moja ty Gieniu, pan przyjechał, wyjdź na chwilę. – Dobrze, pani dziedziczko, ale dziś już nie przyjdę, to znaczy dziś, bo muszę sieczkę rżnąć i na żarnach grys robić. – Nie szkodzi, Gieniu. 78 Tomasz wszedł do izby, za nim Gliniewicz, Tomasz położył na stołku buteleczki z lekarstwami dla matki, zaś gość na stół zawinięty w lnianą szmatę spory kawałek świeżo uwędzonej kiełbasy. Tomasz nie chciał wziąć podarunku mówiąc, że to on powinien zapłacić sąsiadowi za udostępnienie mu konia, Gliniewicz zaś przypominał, że Tomasz kobyłę my podkuł za darmo, a w ogóle powinni żyć po sąsiedzku i nie rozliczać się co do centa. – Nie ma o czym mówić – Gliniewicz odsunął od siebie przyniesioną w prezencie kiełbasę. – Jak po lekarstwa, zawsze możesz waćpan brać kobyłę za darmo. Jak szła? – Znakomicie – odrzekł Tomasz. – Rwała do przodu jak strzała. – Byliście dziś w kościele, sąsiedzie? – zapytała bardziej ożywiona niż poprzednio pani Kłossowska. – Jakże był. – Co było na kazaniu? – Bardzo ładnie ksiądz proboszcz mówił o cudach, bo niedowiarki gadają, że może kiedyś były, ale i tak nie wiadomo czy to prawda. Otóż cuda zdarzają się wszędzie i na każdym kroku – mówił ksiądz proboszcz. – Tylko trzeba umieć ją dostrzec. Pan Bóg stworzył człowieka i to był wielki cud, a przedtem ziemię urodzajną, żeby nie umarł z głodu, nauczył człowieka mówić, nie żadne zwierzę, tylko człowieka i dał mu możność godnego życia i to też był cud. Codziennie rodzą się ludzie czy to nie cud? Zboże na polu rośnie czy to nie cud?...Z jednego ziarnka cały kłos, z jednego kartofla – garnek ziemniaków... Krowa daje mleko. Ryby w jeziorze od kogo pochodzą? Innowiercy mówią, że dar przyrody, a kto tę wspaniałą przyrodę stworzył?... Wszystko co dobre mamy od Boga, a co złe, sami wiecie. – Jak to było z tym chłopem pod Lublinem, wielmożny panie? – Proboszcz też o tym mówił? – zdziwił się Tomasz. – Jakiś szlachciura zwymyślał z bryczki wieśniaka za to, że mu zbyt wolno ustępował z drogi, batem się na niego zamachnął pytając „A skąd żeśta chłopie chamie, że nie umiecie chodzić?” – Od Krakowa, mociumpanie – odrzekł człowiek z gminu zasłaniając się przed biczem. – Nie wytrzymałem – wyjaśnił Tomasz – i sięgnąłem po pałasz, każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo, prawda? – Chyba nie zabiłeś tego fircyka, Tomaszku. – zaniepokoiła się matka. – Skądże. Przestraszyłem go. Idę do stodoły wiać żyto. Pani Kłossowska powoli wracała do zdrowia. W niedzielę po raz pierwszy od kilku miesięcy Tomasz zabrał ją do kościoła i słaniającą się przyprowadził do domu. Tomasz orał i siał, pracował w kuźni, młócił cepem zboże i myślał o Najjaśniejszej, która chroniła go przed kulami wroga, a teraz o nim zapomniała, ale ty Tomaszku rób to co do ciebie należy szeptał naprawiając dziurawy tu i ówdzie płot. W zimowe wieczory remontował rozpadający się stół, kiwającą się ławkę czytał przy świecy gazety, modlił się za Polskę i za matkę, która skarżyła się na dolegliwości reumatyczne, żołądkowe, ale szczęśliwa była, że wymodliła powrót syna, z którym już do końca życia pozostanie, wymodliła bowiem u Najjaśniejszej spokojną śmierć. 79 10 Jesienią 1836 roku, po pięciu latach od ostatniej pielgrzymki, Tomasz wróciwszy z grąblińskiego lasu, rzekł do matki: – Maman. – Siadaj, dostaniesz zupę, jaką lubisz – pani Kłossowska postawiła przed Tomaszem porcelanowy talerz. Tomasz nad drewnianym wiadrem umył ręce polewając wodą z kubka. – Jeszcze raz pójdę do Częstochowy. Coś mnie tak ciągnie. – Idź, jak ci serce dyktuje – odpowiedziała pokornie pani Kłossowska mieszając zupę w garnku.. – Ale nie traktuj tej pielgrzymki jak wycieczkę, tylko jak podróż pokutniczą. Idź pieszo, nie na żadnych ogierach, nie bierz ze sobą pieczonych kurczaków, tylko dwa podpłomyki i wodę, żebyś nie zasłabł z głodu. Postem i pokutą musisz przebłagać Panią. – Nalała na talerz kartoflankę z czosnkiem. – Za jakie grzechy? – Nie tylko za swoje waćpanie Tomaszu. Chrystus cierpiał za grzechy wszystkich ludzi, ty chociaż za naszych parafian. Za tych, co w karczmach siedzą, za tych, co żony biją, dzieci maltretują, za niedowiarków, co się niby modlą pod figurą, a diabła mają za skórą. Ubierz się skromnie, żadnych awantur po drodze nie rób, jak cię ktoś obrazi, ustąp. – Jak cię ktoś uderzy w twarz, nadstaw drugi policzek, wiem – dodał Tomasz z lekką drwiną w głosie. – I jeszcze odwróć się tyłem, żeby cię kopnął. – Śmiejesz się, ale t są słowa boże. Mało się nawojowałeś?... I książę Poniatowski i coście wywalczyli ? Nic – pomyślał Tomasz i powtórzył słowa dziadzia Walentego „bez Boga ani do proga”. – I twój ojciec i dziadek, a potem to już tylko się modlił, jałmużnę rozdawał i o własnej duszy myślał. Wróg się sam zniszczy jak będzie tylko o dobrach ziemskich myślał, a dobro duszy miał za nic. W dawnych czasach poganie mordowali chrześcijan, lwom na pożarcie dawali, chrześcijaństwo istnieje. – Lwy wszelako też istnieją – zauważył Tomasz. – I chrześcijaństwo istnieje i wcale się lwów nie boi. – Lwy to pogodne zwierzęta, ale nie wolno ich drażnić. – I plotkami się nie zajmują – dodała pani Kłossowska. – Pożegnaj się z Gienią. To dobra dziewczyna. Sukmanę wyprasuj. Idź skromnie odziany, ale nie jak dziad. – Napisz mi to, maman. Nauczę się na pamięć. – Nie żartuj. – Pani Kłossowska wyciągnęła duszę ze stojącego na piecu żelazka i włożyła do ognia. Kiedy wnętrze rozpaliło się do czerwoności, Tomasz wsunął ją do żelazka, sprawdził poślinionym palcem czy podstawa jest dostatecznie gorąca i przypomniał sobie, jak ojciec w Izbicy, machał żelazkiem na drzewne węgle i jak przebiegającemu Tomaszkowi niechcący w czoło, kiedy próbował przebiec. – Mówiłem ci... – Ja myślałem, że zdążę, Tatusiu. Ja tak szybko biegam. – Nic ci się nie stało? No to wstań. Tomasz poszedł pożegnać się z Gliniewiczem i Korzeniowskim, a Gienia wykorzystując to, wybiegła zdenerwowana do pani Kłossowskiej z najnowszą wiadomością, że ludzie powiadają, że pan dziedzic znów się gdzieś wybiera, ale nie w poszukiwaniu obrazu, tylko baby do ożenku. – Nie denerwuj się, moja Gieniu. Żadnej niewiasty on tu nie przyprowadzi. Nie słuchaj plotkarzy. 80 Wyruszając nazajutrz w drogę odświętnie jak nigdy dotąd ubrany Tomasz ucałował matkę, medalik Jasnogórskiej szepcząc „prowadź mnie” i przeżegnał się. Szedł szybkim krokiem nie oglądając się na stojącą w drzwiach domu matkę, na ludzkie głowy w oknach domów, ani na zdenerwowaną Gienię. Przez Koło do Woli Poddębickiej doszedł bezpiecznie polnymi drogami, oglądając przydrożnej kapliczce i modląc się o spokojną dalszą drogę. W zajeździe nie chciał nocować, żeby nie narażać swoich uszu na słuchanie pijackich dyskusji. Za miasteczkiem, na obszernym gospodarskim podwórzu powitał go z hałasem olbrzymi pies na łańcuchu, gruba linka do której był przywiązany nie tylko przytrzymała go kiedy rzucił się na przybysza, ale i szarpnęła do góry tak mocno, że potwór przewrócił się na plecy. Dorodne zwierzę, którego rasę trudno było określić, poderwało się, łańcuch do którego był przywiązany, jeździł po drucie umocowanym między drewnianym domem a zbitą z desek drewutnią. – Do budy! – krzyknął wychodzący z obory mężczyzna ze skopcem. – Gospodarzu – Tomasz zdjął czapkę. Tamten nie zatrzymując się wskazał głową na stajnię będącą pod wspólnym dachem z domem. Pod naciskiem silnej dłoni Tomasza skrzypnęły uchylone drzwi jakby się stare płótno darło. Przybysza uderzył znany mu zapach krowiego potu i łajna, bydlęta przeżuwały pastwiskową trawę i odganiały ogonami własne boki od much, pachniało również czymś ostrzejszym, a był to nie tylko odór wieprzka, który mruczał w chlewie, ale i kur siedzących na drążkach i czegoś jeszcze. Suchy ludzki kaszel zaskrzypiał z tyłu, obok sieczkarni leżał na słomie nieogolony człowiek, którego brudne ubranie pachniało potem i ostrym tanim tytoniem. Leżący wskazał Tomaszowi miejsce obok siebie. – Z daleka Bóg prowadzi? – Z daleka wszelako – odrzekł oparty o sieczkarnię Tomasz. – A wy z tej okolicy? – Wygnali mnie z domu to chodzę tak od wsi, jem co mi dobrzy ludzie podrzucą, nocuję gdzie się da. Przeważnie w stajni, bo cieplej. – W zimie i tak chłodno. – Zwierzęta nie zamarzają, to i ja wytrzymam. A wy tu pierwszy raz? – Za co was wyrzucili? – zapytał Tomasz zdejmując chałat. – Bom chory na płuca – położył rękę na piersi i zakaszlał. – Nie przysuwajcie się do mnie, bo suchoty są zaraźliwe, a przed wami, dobrodzieju, jak widzę, daleka droga. – Do Częstochowy. – Pomódlcie się za mnie, panie dobrodzieju. Tomasz kiwnął twierdząco głową. – Odwiedzę was wracając. – Nie wiadomo, gdzie ja wtedy będę. Chodzę od wsi do wsi, choć już nie mam siły, bo nie mogę w jednym miejscu przeszkadzać cierpliwym ludziom. Gospodarz tu dobry, choć mrukliwy, ja się nawet nie pytam czy mogę, tylko wchodzę do stajni jak wracam z Kobyłki, ty mam swoje miejsce, czasem nawet świeżą słomę dostaję, za często nie mogę przychodzić, bo tu są dzieci, ale jak już nie mam siły iść dalej to tu zostaję – włóczęga pochował swoje dziwne przedmioty do starej skórzanej torby, w tym wypaloną fajkę ze złamanym cybuchem, kawałek ołówka, rozbite lusterko i, podkuliwszy nogi, legł na słomie. – Ja z kurami chodzę spać – powiedział i zaniósł się kaszlem, którego nie mógł opanować. – Wszelako nie mam nic przeciwko kurom. Ani przeciwko ich trybowi życia – rzekł Tomasz. 81 Chory coś odpowiedział sepleniącym trudnym do zrozumienia głosem, przerwał w połowie zdania i zaczął chrapać. Tomasz odsunął się pod sieczkarnię, gdyż przyjemniejszy był dla niego zapach krów. To nie jego wina – pomyślał – mój dziadzio też na gruźlicę zmarł, ten biedak nie ma się gdzie wykąpać, kto go w balii umyje, w lecie może się rzece ochlapać, chyba nie, bo się utopi, słaby jest, nikt go nie pójdzie ratować, nie ma pierzyny, ani nocnej koszuli, ani drugiego ubrania, wojskowe buty z owijaczami, których nie zdejmuje w obawie, żeby mu nie zginęły onuce stwardniałe od brudu do wyrzucenia, gacie chyba nigdy nie prane należałoby spalić. Jakie on miał dzieciństwo, młodość? Kim byli jego rodzice, czy w ogóle ich pamiętasz, nie będę go o to pytał... – Co waść mówisz, halo... – szarpnięcie za sukmanę obudziło Tomasza, spał w ubraniu tak jak jego sąsiad. – Ja?... Nic. Gdzie ja jestem? – Tomasz rozgląda się. – Przez całą noc waćpan gadasz, spać nie można. Nagle, nie wierzysz własnym oczom, między krowami, tyłem do ciebie stoi dziewica, anioł? Czy to możliwe? Sen... Gołe pośladki, a nad nimi zamiast skrzydeł szare wdzianko, znika, znów się pojawia, z niedowierzaniem mrugasz w półmroku oczami, diabeł... Co to znaczy?... Pisk, coś w rodzaju „o, matko...” niewiasta nie unosi się nad krowami lecz sunie ku drzwiom wpuszczając smugę oślepiającego światła, w której fruną z gdakaniem kury, jedna za drugą, mruczą świnie, niebiańska jasność, dzień się budzi... – Diabeł – szepcze Tomasz – diablica – i nie wiesz czy się masz przeżegnać, goła kobieta to nic złego, Ewa też chodziła nago, bo taką ją pan Bóg stworzył, takoż Adama, wszystkich ludzi wszelako pan Bóg tworzy gołych, nawet tego pierwszego z gliny ulepił czy jak tam, ale bez ubrania. Diabeł mnie kusi, Chrystusa też kusił. – Czegoś się waćpan przestraszył, to służące – wyjaśnił włóczęga kaszląc. – Dlaczego piszczały? – Bo waćpana pierwszy raz zobaczyły. Mnie często tu widują, to się nie wstydzą. Przybiegło dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec, ale zaraz uciekły, rozległo się długie skrzypienie drzwi, w których pojawiła się kobieta z dwoma miskami parującej potrawy, które postawiła przed leżącym na słomie, drewniane obgryzione łyżki wystawały ze ścieranki zalanej gotowanym mlekiem. – Znacie się na snach? – zapytał Tomasz dmuchając w miskę. – Konie mi się śniły. – Konie to podróż albo choroba – wyjaśnił nieznajomy zatykając dłonią usta. – Zależy jakiej maści konie. – Ogier. Z białą plamą na łbie. – Podróż. – Zaraz wyruszam – Tomaszowi przypomniał się Łysek, którego zabrali mu pruscy żołnierze. – I jeszcze śniła mi się woda. – Jak brudna to choroba. Niespokojnie waść sypiasz. Czemu nie w zajeździe tylko tu z kurami? – gruźlik uważnie przyglądał się Tomaszowi. – Czyście aby z tego świata? – Ja sam nie wiem – zażartował Tomasz jedząc swoją porcję szybko jakby wstydząc się jałmużny, jest szlachcicem, choć wygląda jak kmieć. – Dziwni ludzie mają dziwne sny. – Macie – rzekł Tomasz wyciągając spod sukmany srebrną monetę. – Niech wam Matka Boska wynagrodzi, wielmożny panie, w dzieciach – wykrztusił suchotnik. Tomasz udał, że tego nie słyszy. Opuścił gościnne gospodarstwo szukając właściciela, żeby mu podziękować za nocleg i za strawę, nie było go w pobliżu, pożegnał go zrywający się z łańcucha pies. 82 W okolicach Zduńskiej Woli nie udało się Tomaszowi przenocować u żadnego z gospodarzy, mówili „idźcie dalej” więc zmęczony marszem, spędził noc w karczmie na słomie z wędrownymi cieślami, którzy przepijali swój dzienny zarobek, rozmawiali o kobietach i o Bogu, który wygodnie siedzi w Niebie i Ruskim w rządzeniu Polską nie przeszkadza, potem przepraszali władcę Niebios za swoje grzechy i prosili go o wygnanie z ziemi polskiej wszystkich najeźdźców. Tomaszowi tudzież innym trzeźwym, trudno było z nimi dyskutować i trudno było spać, bo chrapali, a rano wołali „Żydzie, okowity!” Tomasz wyszedł posiliwszy się miską białego barszczu z ziemniakami. Idąc modlił się kąpał na trawie lub pisku u przydrożnych kapliczek. Za Kłobuckiem, w którym Tomasz nie miał zamiaru zatrzymać się jako, że do Częstochowy wedle jego obliczeń, nie było już daleko, wszedł w ubogą wieś, której nazwy nie zapamiętał, ale nie zapomni ujadania psa na dróżce pełnej drzewnego popiołu. W pewnej chwili zwrócił jego uwagę głośny chichot dzieci, piskliwe krzyki „weź go” i pojedynczy męski nerwowy głos „a pójdziesz ty!”. Tomasz zatrzymał się ciekawy, co się dzieje, a ujrzawszy jak oberwany żebrak ogania się kosturem przed zachęcanymi do ataku psami, krzyknął: – Co się tu dzieje? – I do dzieci: – Nie macie co robić? Malcy w różnym wieku stali zdumieni, dwóch na wszelki wypadek uciekło. – Zaczekajcie! Nie bójcie się. Co ten starszy człowiek zrobił wam złego? Żebrak ze zdumieniem spojrzał na Tomasza, którego nigdy dotąd nie widział, a psy przestały ujadać, pokręciły się i pobiegły pod stodołę. – Starszemu człowiekowi trzeba pomóc, a nie szczuć go psami. Chodzicie do kościoła? – Tomasz podszedł do największej dziewczynki bosej, z liszajami na twarzy. – W kościele was tak uczą? Dlaczego nic nie mówisz? – Chodzimy do kościoła – odpowiedział stojący za nią chłopiec. – Wszyscy chodzimy – dodał drugi. – Na pewno ksiądz was uczy, że starszym ludziom należy pomagać, tak jak Chrystus pomagał, prawda? Dziewczynka kiwnęła twierdząco głową, pozostałe dzieci słuchały nie ruszając się z miejsca. – A wy, jak się zachowujecie? – My nie lubimy żebraków – wtrącił drugi chłopiec bosy jak wszyscy, ze źdźbłem słomy we włosach. – Ja nie będę żebrakiem – zapewnił pierwszy odgarniając muchę, która brzęczała mu koło nosa. – Nie wiadomo. Może jutro spali wam się chałupa i wszyscy, cała rodzina, pójdziecie na żebry. Chłopiec uciekł przerażony. – My tego dziada tak dla zabawy psem podjudzamy. – powiedział najmłodszy umorusany na twarzy. – Nie macie innej zabawy? – zapytał Tomasz. – W co się bawicie na pastwisku? – Taczkami wozimy ziemię – wyjaśnili obaj. – I jak jeszcze? Co robicie pasąc krowy na łące? – Jeszcze w kiczki gramy. – Kur nie gonicie? – Gonimy kokoszki – przyznała najstarsza dziewczynka zabijając komara na nodze. – One wtedy tak ładnie fruwają. – A Pietrek na świnie jeździ – poskarżył umorusany chłopiec. – On też – powiedział starszy wskazując na kolegę. – A jak raz spadł, to płakał. 83 – Chrystus kazał głodnych nakarmić, wiecie o tym? – Wiemy – odezwało się kilkoro dzieci. – Więc przynieście głodnemu, co kto może. Dzieci przez chwilę jakby nie rozumiały, co Tomasz mówi, po czym rozbiegły się w różne strony. – Bóg zapłać, wielmożny panie – żebrak zdjął podartą czapkę z głowy i ukłonił się w stronę Tomasza. – Skąd jesteście? – zainteresował się przybyły. – Z Hermanowic. – Daleko stąd? – Siedem wiorst z hakiem. – Duży ten hak? – Duży, wielmożny panie. – Nie macie w domu co jeść? – Synowa ma dla siebie i dla dzieci, a mnie nawet okruszki nie da na śniadanie, mówi „idźcie na żebry”. – Zaraz was nakarmią wszelako – powiedział Tomasz widząc jak najstarsza bosa dziewczynka ostrożnie niesie glinianą miskę pełną jakiejś potrawy, drewniana łyżka wyleciała z miski, podniosła ją, wytarła w wełnianą chustę, którą miała na sobie. Chłopczyk ze słomą we włosach pędził w stronę żebraka z kawałkiem chleba, przewrócił się, wstał i dopadłszy do biednego staruszka krzyknął: – Mata. – Bierzta – powiedział drugi, zdyszany. Tomasz widząc, że ubogiemu nie dzieje się krzywda, odszedł ścieżką między domami, a w oknach wiejskich chat pojawiły się kobiece młode i stare twarze. Niektóre baby wyszły z otwartych drzwi, jedna, najwyższa podeszła do żebraka. – Witajcie – powiedziała. – Pochwalony – rzekł biedny. – A gdzie jest ten, co tu był z wami? Ubogi rozejrzał się i zdziwiony kiwnął przecząco głową dając do zrozumienia, że nie wie i upychał do swojej dziadowskiej torby to, co przyniosły dzieci i kobiety, których zbierało się coraz więcej. – Jakiś anioł – rzekł ubogi jedząc placek ziemniaczany, spojrzał do tyłu. – Nie wiadomo, skąd się wziął i kiedy zniknął. – Miał skrzydła? – Nie – odrzekł ubogi. – To chyba święty Józef. Kobieta w kolorowej jupce wybiegła z domu, wszystko rzekomo obserwowała i potwierdziła, że obcy, podobny do świętego Józefa, zniknął tak jak święci znikają. – Jak wyglądał? – zapytała druga, która była w stajni. – Normalnie, jak człowiek – wyjaśnił ubogi. – Ale rzekł „wszelako” nawet dziedzic tak nie umie. A dalej po polsku, ładnie, wszystko rozumiałem. Głos miał taki dźwięczny, jakby z niebios. – Święci różnie się przebierają i mówią wszystkimi językami świata – zawyrokował ubogi. – Ja od razu poczuł, że to nie ziemska postać. Cud boży. Nikt inny w okolicy nie ujął się tak za mną. – Lećcie po księdza – kobieta w kolorowej spódnicy pchnęła chłopca, który pobiegł rozpryskując błotnistą kałużę. – Tylko nie nieście tych darów do domu, bo wam córka zabierze – poradziła ubogiemu druga. – Siadajcie na klocku i najedźcie się. I co wam jeszcze mówił ten święty? 84 – Był w chłopskiej sukmanie, ale w czyściuteńkiej jakby świeżo wypranej i mówił do dzieci pięknym, ale zrozumiałym głosem. I nie wstydził się obdartego człowieka – spojrzał na swoją bundę. – Baby – rzekła ta w kolorowej spódnicy. – Poszukajcie coś dal ubogiego. Jakieś ubranie, meszty, zróbcie coś dal żebraka, żeby się święci o niego nie upominali. – Przyjdźcie jutro, jak chłopy wrócą z pola, coś się dla was znajdzie. – Bóg zapłać, dobrodziejko. Dziadunia stareńki, a gdzież wy idziecie. Dzieci moje miłe tułam się po świecie... – śpiewał Tomasz idąc skrajem drogi i gładząc swoje wąsy. – Wszelako wygnali was z domu, co? – Tomasz sięgnął do kieszeni. – Macie tu kilka ryńskich. – Pięknie dziękuję, mości dobrodzieju. Tomasz obejrzał się czy nikt nie słyszy jego głosu. Coraz więcej pielgrzymów spotykał Tomasz na drodze d Częstochowy, dołączył do nich, śpiewał razem z nimi pobożne pieśni. W pewnej chwili wzniósł oczy ku górze i białe chmurki przestały być dla niego zwykłymi chmurami, stawały się niebiańskimi pojazdami, które uniosą go w przestrzeń. Marząc tak, szybciej niż przypuszczał, zbliżył się ku Jasnej Górze, ku bohaterskim murom, które oparły się najeźdźcy zza morza, ku obrazowi Cudownej Przenajświętszej Matki. Po spowiedzi Tomasz poczuł się lżejszy, zrzucił z siebie nie żaden wielki ciężar, lecz kłujące go wewnątrz mrówki, wszystko co ważne – myślał – powiedziałem nieznajomemu księdzu, wyraziłem to, co mnie męczyło, pozbyłem się męki leżącej mi na sercu, starszy wiekiem duchowny słuchał mnie, nie przerwał, nie zadawał pytań, nie wiem czy wierzył w to wszystko, co mówiłem o Przenajświętszej, za pokutę wyznaczył mi nowennę o Matki Boskiej. Potem Tomasz długo wpatrywał się w cudowny obraz, w szramy na Świętym Policzku, nie modlił się i o nic nie prosił, wydawało mu się, że oblicze Matki Przenajświętszej, co chwila zmienia swój wyraz, promienieje upajającym światłem, napawa go nadzieją jak wtedy po czterodniowej bitwie, gdy leżąc w agonii prosił Ją o pomoc, Tomasz raz po raz wracał myślami do swojego Izabelina, do matki, do opiekującej się nią Gieni, do Gliniewicza, co im powiesz? – nic. Pocieszycielko nasza, jedyna nadziejo nasza. Wychodzisz ciężkim krokiem przed świątynię, oddalasz się od zapachu świec i kadzideł, od dzwonków, od śpiewu ludzi i aniołów i padasz na trawę obok innych odpoczywających po nabożeństwie pielgrzymów, którzy cię nie obchodzą. Od Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego dostałeś wolną wolę – myślisz – jak nią kierować, żeby leciała ku Bogu, żeby nie zmarnować ani jednego dnia, musisz się raz jeszcze wyspowiadać sam przed sobą – dotykasz dłonią czoła – musisz zrzucić z siebie ten grzech raz na zawsze. Tomasz spał na trawie jak w młodości na Kawalerii, pewnie dlatego śniła mu się pielgrzymka w stronę Przemyśla. Kiedy się budził, widział częstochowskie mury klasztorne, po czym znów wędrował w stronę Drogi Krzyżowej. Rano poszedł do komunii, a po mszy, tak jak większość pielgrzymów, udał się w drogę powrotną pogodzony i tym razem z losem. Idący obok niego ludzie rozmawiali o Matce Boskiej Siewnej, o odpuście, jakiego dostąpili, a Tomasz czuł się opuszczony jak nigdy dotąd i pewnie dlatego nakładały się w nim wspomnienia z dziecięcych zabaw w wojsko i prawdziwych bitew pod Zieleńcami i nad Pleissą. Z grupą pielgrzymów skręcasz w bok, zatrzymajcie się przy zawieszonej na drzewie kapliczce, przyklękasz na bławatkach , modlisz się razem ze wszystkimi, a kiedy pielgrzymi 85 odeszli, przybliżasz się do obrazu i nagle... czujesz jak dreszcz przechodzi ci przez ciało do góry wzdłuż kręgosłupa, nogi uginają się, padasz na kolana, na łokcie, na twarz, przed oczami migają ci srebrne kropki przechodzące w złociste, zlewają się jedną całość, czy to możliwe?... Końcowe fragmenty straszliwej bitwy z nad Pleissy i Elstery stają ci przed oczami, omyłkowo zerwany most i brak możliwość odwrotu, nowy atak nieprzyjacielskiej tyraliery, blokada obrony, generałowie Małachowski i Grabowski poddają się, książę wielokrotnie ranny, rzuca się z pożyczonym koniem w wody Elstery i tam kolejna kula przebija mu pierś i strąca na zawsze do wody. Wyraźniej niż kiedykolwiek dotąd ujrzałeś bagno pochłaniające jego ciało, nie zdołałem go obronić – myślisz z rozpaczą. Nie wierzysz własnym oczom, nie możesz wymówić słowa, dławisz się wzruszeniem, czy to możliwe Matko Przenajświętsza – myślisz, ale nic nie mówisz, tylko wytężasz słuch, wspierasz się na łokciu, skąd masz tyle siły? Ból w piersiach ustępuje i znów jak tam nad Elsterą, na tle anielskiego chóru słyszysz Jej dźwięczny głos „dobrze mi się przypatrz, żebym na obrazie wyglądała tak jak mnie tu widzisz, ten wizerunek umieścisz w publicznym miejscu w swoich rodzinnych stronach, Naród Mój będzie się przed tm wizerunkiem modlił i czerpał moc łask z rąk moich w najtrudniejszych dla siebie czasach”. Matko Przenajświętsza, Bolesna Królowo Polski – myślisz i patrzysz na ten wiszący na topoli obraz, właściwie obrazek namalowany olejnymi farbami, i łapie cię coś za serce jakby niewidzialna ręka i jakieś szczęśliwe ciepło rozchodzi się po całym twoim ciel, ścierasz palcami z policzków strużki gorących łez „Matko nie opuszczaj mnie, ja Cię nie opuszczę, zabieram Cię ze sobą do ostatniej godziny życia, do śmierci mojej...” – zakrywasz twarz dłońmi „co ja mówię – rzekłeś do siebie – po śmierci też będę Cię wielbił na zawsze, na zawsze, bom Twój wierny sługa”. Tomasz nie mógł opanować drżenia rąk, szumu w głowie, wydawało mu się, że jego serce nie bije, lecz trzęsie się, że wszystko w nim drży. Łykając napływającą do ust ślinę, zaczął śpiewać półgłosem: Serdeczna Matko opiekunko ludzi... nie mógł mocniej, bo wydawało mu się, że głos ma jakiś inny, że to nie on śpiewa, lecz ktoś obcy siedzący w nim, nad nim, ze wszystkich stron, wytężał struny głosowe, żeby przekrzyczeć tamtych, żeby pokazać, że on tu jest najważniejszy, choć nie widział dlaczego, podniósł się z klęczek, wzniósł drżące ręce ku obrazowi, ku Matce Bożej, ku Niebu, nie interesował się, kto go słucha, kto na niego patrzy, on spoglądając z uwielbieniem na obraz śpiewał drżącym głosem: „...niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi...” stracił melodię więc mówił: „... do kogo mamy wzdychać nędzne dziatki jak nie do Ciebie ukochanej Matki...” szepnął: „...wygnańcy Ewy...” Uspokojony, okrzepły w sobie wchodzisz do najbliższego domu i mężczyznę w sile wieku pyta gospodarza. – Ich bin – odpowiada rąbiący na klocku przed drewutnią patyki. – Niemiec? – Jawohl – tamten prostuje się. – Ale po polsku mówisz waćpan. Jesteś na polskiej ziemi. – Ta ziemia jest moja – odpowiada gospodarz po polsku. – Ja ją kupiłem. Mam dokumenty. 86 – Nie mam zamiaru pana bauera z niej wyrzucić. Pytam o obraz Matko Boskiej wiszący na topoli – Tomasz wskazał ręką w stronę drzewa z kapliczką. – Kim waść jesteś, żeś taki pewny siebie – Niemiec z siekierą w ręce wyprostował się. – Jestem szlachcicem polskim – odpowiadasz – może teraz nie wyglądam na szlachcica, ale nim jestem, oto mój dokument – Tomasz rozchylił sutanny wyłoniła się rękojeść pałasza. Niemiec spokorniał, odsunął się, wskazał na parterowy dom z cegły zapraszając Tomasza do izby, w której na ścianie wisiało jego uzbrojenie. – Nie przyszedłem tu walczyć – wyjaśnił Tomasz nie siadając na wskazanej przez gospodarza ławie. – Te ziemie wyzwoli kto inny. Niemiec uniósł ze zdziwienia brwi, Tomasz zaś wyjaśnił, że interesuje go obraz Matki Boskiej wiszący na topoli. Gospodarz słuchał. – Od kiedy on tu wisi? – zapytał Tomasz. – Nie wiem, aber dawno. Kto go tu powiesił, też nie wiem. – Chciałem go od pana kupić. – Co? – Niemiec nie rozumiał, spojrzał na żonę, która też wyraziła zdziwienie. – Tak, kupić – powtórzył Tomasz i od razu uświadomił sobie, że nie ma przy sobie pieniędzy. – Dam waćpanu za darmo, panie szlachcic. Jestem innej wiary. Dam bez pieniędzy, bo ludzie jak idą do Częstochowy, zachodzą tu i depczą mi pole. Dawno chciałem zdjąć ten obraz, ale jednakowoż to Boża Rodzicielka, nie śmiałem ruszyć. Weź waćpan, pomogę zdjąć. Tłusty Niemiec wyniósł ze stodoły i razem z Tomaszem, między rzędami ziemniaków, udali się pod topolę. Właściciel pola sam wszedł po trzeszczących szczeblach i przy pomocy noża i obcęgów odciął namalowany na desce obrazek i podał Tomaszowi, który uchwycił go drżącymi rękami, wytarł poszukiwany wizerunek z kurzu i uklęknąwszy ucałował orła na Świętej Piersi i koronę na Jaśniejącej głowie wciąż nie mogąc opanować drżenia rąk. Właściciel topoli patrzył na Tomasza zdumiony, ale o nic nie pytał, tylko zaprosił Tomasza do izby, gość odmówił, śpieszy się, ale poszedł za tłustym gospodarzem z drabiną pod jego dom. Niemiec rzekł do żony w tureckiej chustce na głowie, żeby przygotowała polskiemu szlachcicowi coś na drogę, bo daleko idzie. – Do Izabelina – wyjaśnił Tomasz nie myśląc o jedzeniu, choć nic dziś w ustach nie miał. – Izabelin? – Niemiec kiwnął przecząco głową, nie wie, gdzie jest taka miejscowość. – Koło Lichenia. Niemiec ponownie zaprzeczył ruchem głowy. – To wielka starożytna miejscowość, znana z epoki kamiennej, wiesz waćpan bauer? Niemiec wzruszył ramionami. – W osiemnastym wieku znajdował się tam zamek sławnej rodziny Licheńskich. W tym zamku urodziło się kilku polskich wojewodów, wielu biskupów i sławnych rycerzy. W Licheniu przyszedł na świat sam Andrzej Licheński – biskup poznański, współtwórca unii polsko–litewskiej, a waćpan mówisz, żeś nie słyszał. Niemiec nic nie mówił, a jego żona wepchnęła Tomaszowi na drogę kawałek chleba i wędzonej słoniny owiniętej w wilgotną szmatę. Tomasz, z nowymi siłami, szybkim krokiem opuścił oddaloną o dziewięć kilometrów od Częstochowy – Ligotę. 87 C Z Ę Ś Ć I I 88 Grąbliński las Chodził między krowami, odmawiał różaniec i spoglądał na las, z którego powinna wyjść jedna z grąblińskich kobiet z obiadem. Śniadania nie zdążył zjeść, bo trochę zaspał, a nie lubił się z wyganianiem krów spóźniać, zwłaszcza że punktualność była jedną z jego cech charakteru wpojoną mu przez ojca. Ucałował szkaplerzyk na różańcu, który miał po babce, pamiętał jak go trzymała w zgrabiałych palcach ślizgających się po paciorkach, jak szeptała zeschłymi wargami zdrowaśki, a twarz miała wtedy tak zamyśloną, że nie zauważała, kiedy krowa wchodziła w szkodę. Mikołaj nie miał pretensji do hrabiny Kwielickiej o to, że go usunęła z dworu, choć wiernie jej służył, to jej sprawa, wolała młodszego. Jemu z krowami było równie dobrze, lubił je i miał tu nawet wygodniej, bo nie musiał specjalnie bydła pilnować, dookoła był las, jałówki wolały trawę na łące, czasem jednak cieliczki się bodły, należało baczyć, żeby nie poraniły sobie brzuchów rogami. Wilki na ogół nie napadały na stada, w lecie miały lepsze pożywienie, a jednak musiał uważać. Miał na baczności również krowy cielne. Znał wszystkie zwierzęta w swoim stadzie, mówił do nich po imieniu, pieszczotliwie, choć czasem na którąś krzyknął, bo za tę degradację czuł do hrabiny w głębi duszy żal, którego się wstydził i, rzecz jasna, nikomu o tym nie wspominał. Wyłoniła się wreszcie z lasu Helenka z zawiniątkiem w ręce, nie doniosła zupy, bo się potknęła o korzeń, upadła i wylała trochę, ale pierogi z kapustą i ziemniakami, które doniosła, pachniały znakomicie. – Biegłam, bo mi mama mówili, że się spóźnię – tłumaczyła się. – Nic by się nie stało, gdybyś trochę później przyszła – odrzekł Mikołaj siadając na kopcu gliny i zabierając się do jedzenia. – Ale ja lubię latać – wyjaśniła Helenka. – Nie potrafię zwyczajnie iść. – Nie podskakuj ptaszku w górę, bo wybijesz w niebie dziurę – zażartował Mikołaj. – Jak wybiję, to załatam, dalej sobie górą latam – podskoczyła. – No, no – pastuch przytrzymał ją za rękę. – Coś mnie tak popycha, że nóg nie mogę utrzymać. – Ile ty masz lat, Helenko? – Tyle, co wasza Cesia. A jak Mikołaj to zje, to też pobiegnę zaraz do domu, bo mama mnie do Izabelina zabiorą. – A po cóż wy tam pójdziecie? – Żeby ten obraz święty obejrzeć. – Jaki znów obraz święty? – Mikołaj przestał jeść, rozszerzyły mu się oczy. – No ten, co wielmożny pan dziedzic przyniósł. – Obraz Matki Boskiej? – Nie wiecie? – zdziwiła się Helenka wysuwając brudne bose stopy pod miskę z resztką pierogów. – Jedzcie, bo się śpieszę. – Wielmożny pan Tomasz? – No, tak – znów podkuliła nogi. – Ludzie mówią, że wielmożny pan już jest święty, a jak umrze, prosto do nieba pójdzie. Wszyscy tam do tego obrazu chodzą. Helenka zabrała pustą glinianą miskę, owinęła szmatką i pobiegła w stronę lasu podskakując i wywijając zawiniątkiem. – Uważaj, bo rozbijesz! – krzyknął za nią pastuch. Mikołaj wiedział o tym, że waćpan Tomasz od lat poszukuje obrazu Matki Przenajświętszej, tej, która uratowała go przed śmiercią w wielkiej bitwie pod Lipskiem, ale 89 nie dotarła do niego wieść, że go znalazł, a teraz wstyd mu, że jeszcze tego wizerunku nie widział. Kiedy tam pójść? Nie może przecież wcześniej niż zwykle krów do domu popędzić, chyba żeby lunął deszcz, ale na to się nie zanosi. A w nocy?... Czy w nocy wypada pójść? Gdy tak siedział na kopcu ziemi, podeszła do niego biała krowa z bordowymi łatami, żeby obwąchać mu bose nogi, polizać szorstkim językiem stopy, fuknąć powietrzem przesyconym zapachem trawy. – No, co, Krasula – rzekł Mikołaj i pogładził ją po pysku. – Dobra krowa jesteś, dobra. – Spojrzał na słońce, jeszcze świeciło nad lasem, jak dotknie wierzchołków drzew, pójdziemy do domu. Zanim dojdziemy do obory, zmierzch zapadnie, czy wtedy wypada pójść do wielmożnego pana?... niby nie, ale ja pójdę do Cudownego Obrazu. Niby kościoły też są w nocy zamknięte, po nieszporach zapierają, ale to przecież nie noc, w zajeździe karciarze jeszcze siedzą, wąchają tabakę i żłopią piwo. Matka Boska może już śpi, ale obraz nie, obrazy nie śpią, zwłaszcza cudowne, padnę na kolana, podziękuję za dzień dzisiejszy, ale prosić o nic nie będę, bo wszystko mam dzięki Opatrzności. Niby żonę mi do nieba zabrali, ale dali drugą, jak będzie potrzebna Niebiosom, to mi też ją zabiorą, wola boska, z nią się zgadzam, dobrze mi na tym bożym świecie, chleba naszego powszedniego mi nie brak, czego mi więcej trzeba? Królestwa Niebieskiego, gdzie jest tyle wspaniałości, których ludzkie oko nie widziało, o których ucho nie słyszało, miłuję Cię, panie Boże i Syna Twego, co ludzkość wyzwolił z grzechu pierworodnego, żebyśmy mogli z Panem naszym żyć wiecznie. Krasula, Łysa, idziemy do domu – Mikołaj zamachnął się i trzasnął batem. – Cos tak prędko przygnał? – zapytała ze złością Melania poprawiając chustkę na głowie. – Prędko? – zdziwił się Mikołaj. – Słońce było za chmurami, nie wiedziałem, która godzina. Bydło spokojnie rozchodziło się, pańskie do dworu, chłopskie do swoich stajni. Żona Mikołaja z cebrzykiem jedzenia poszła do chlewika, gdzie mruczała głodna świnia, prosiak. – Idę do Izabelina – Mikołaj poinformował żonę. – Po co znów? – odkrzyknęła z chlewika. – Pewnie do tego... Niech Ceśka tu nie przychodzi, bo mnie denerwuje. Mikołaj nie odpowiedział, bo i co miał rzec, macocha nie lubiła jego córki z poprzedniego małżeństwa, cudzych dzieci nikt nie wielbi, pastuch zaś idąc do sąsiedniej wsi myślał, że niepotrzebnie się drugi raz żenił. Bez baby źle, z babą tez niedobrze – mawiał Feliks – baba ciepłą strawę ugotuje, to prawda, ale co się przy tym nagada, tylko ja wiem. Baby muszą gadać, taki ich charakter, też boskie stworzenia, ciekawe, czy Matka Boska też tak do świętego Józefa trajkotała? Zapytam waćpana Tomasza, on wszystko wie, a może nie wie, bo nie ma żony, z Matką Świętą obcuje duchowo, podobnie jak z Jej Obrazem. Chciałbym mieć taki obraz, ale co by Mela powiedziała, gdybym go powiesił na ścianie? Idę do Matki Przenajświętszej, do Jej Obrazu, bo mam prawo, bo Ona mnie wzywa... dlaczego tak późno? Wszystkich już prosiła, mnie na końcu, czym Jej się sprzeniewierzyłem? Czy jestem gorszy? Za mało się modlę? A może na tym wyróżnienie polega? Nie chcę być wyróżniany, chcę być tym, kim jestem, chcę Ci służyć Przenajświętsza, nie wolno mi Twoich pragnień rozważać, wolno mi – obowiązkiem moim jest godzić się ze swoim losem, bo tym losem rządzi Bóg. Wszystko jest w Twoich rękach, Boże, czuję jednak, że nie jest to przypadek, iż idę do Ciebie Przenajświętsza ostatni. Masz jakiś swój w tym cel, nad którym zastanawiać mi się nie wolno. Precz zły duchu! Nie będę rozmyślał nad tym, co to jest szczęście, ja wiem, że jestem szczęśliwy i to mi wystarcza, każdemu mogę to powiedzieć, innej rady na szczęście nie mam. 90 Unosząc dłonie ku wiszącemu na ścianie wizerunkowi Matki Bożej Tomasz szepnął „dziękuję Ci Przenajświętsza”, trudno nawet rzec, czy szepnął, bo nosił te słowa w sobie gdziekolwiek będąc. Czasem jednak w grąblińskim lesie nachodziły go wątpliwości, czy to prawda, że po raz drugi w życiu spotkało go prawdziwe szczęście: wtedy na placu boju, teraz we wsi Ligota ta sama Matka Boska, objawienie i prawda. Ciekawe, kto ten wizerunek namalował? Kto był modelem? Czyżby artyście–malarzowi też się objawiła? Patrzył przez okna, jak Adamczewska posiekane na drobno jako rzuca na ziemię wołając „tiu–tiu–tiu...” kwoka, a za nią kurczęta biegną do tego pożywienia, kwoka daje przykład dzieciom, że trzeba to jeść, małe żółte nieopierzone jeszcze kurczaki piszcząc „pi–pi–pi”, biegną za mamą i dziobią żółto–białe kawałeczki. – Pochwalony – kłania się z daleka Adamczykowa, Tomasz uśmiecha się i pyta, ile kwoka wysiedziała. – Dziewięć – wskazuje na palcach i spogląda na kurzą mamę, rozszerzającą skrzydła w obronie dzieci. – Tam, idą do waćpana. Do chaty Tomasza zbliżały się dwie babiny, ujrzawszy dziedzica pochyliły się do pasa mówiąc „pochwalony” i coś jeszcze półgłosem, chyba słowa modlitwy. – Wielmożny pan nam pozwoli... chcemy pomodlić się przed obrazem. – Proszę. Babiny z różańcami w rękach weszły nieśmiało, kłaniając się leżącej w pierwszej izbie dziedziczce, Tomasz pchnął drzwi do drugiego pokoju, kobiety weszły, rozglądając się po ścianach, jedna z nich padła na kolana, potem druga. Pierwsza żegnając się uderzyła czołem o podłogę, towarzysząca jej uczyniła to samo. Leżały tak przez chwilę, podniosły załzawione policzki, wycierając je pokręconymi od reumatyzmu palcami. Tomasz patrzył na leżącą w pokoju matkę, Gienia coś mieszała w garnku, z którego buchała para i rozchodził się zapach wieprzowiny. Pani Kłossowska skinęła na syna, a kiedy się zbliżał, szepnęła, wskazując na pokój, „niech już sobie idą”. Tomasz nie wiedział, jak to kobietom rzec, zajrzał do pokoju z obrazem i wycofał się. – Tu nie kościół – szepnęła Gienia do klęczących kobiet. – Cśś – Tomasz skarcił ją. – Nie twoja sprawa. I pomyślał, że przecież nie może ich wygonić. Po chwili Gienia szarpnęła jedną kobietę za ramię cos do niej mówiąc. Wyszły obie, żegnając się krzyżem świętym. Do stojącego na podwórzu kulawego chłopa Gienia mruknęła „jutro”. – Skąd one są? – zapytał Tomasz. – Z Morzysławia. A ten z Lichenia Starego. – Wpuść go. – Waćpani źle się czuje. Wchodzący o lasce mężczyzna oparł się o łóżko Tomasza, nogę miał sztywną. Modlił się do Obrazu głośno, na szczęście krótko. Kiedy wyszedł, Tomasz zdjął obraz ze ściany, ucałował go i schował do ozdobnej skrzyni pod świąteczne łachy matki. – Ludzie przychodzą do Jaśnie Panienki – zauważyła pani Kłossowska. – A ja jestem chora, potrzebuje spokoju. – Słyszysz, Gieniu? Tupanie przeszkadza pani, no i nie wszyscy potrafią modlić się cicho. – Czasem człowiek nie panuje nad sobą – przyznała chora dziedziczka. – Maman. Ludzie widzą również, że leżysz chora, pewnie myślą „dlaczego Matka Boska jej nie uzdrowi?” – Powieś, Tomaszku, ten Obraz na zewnątrz, na ścianie domu. Niech się tam ludzie modlą. 91 – O, nie. – Dlaczego? Niech się tam ludzie zbierają, niech zostawiają kwiaty i inne ofiary dziękczynne. Dlaczego nie chcesz? – Ukradną obraz – zauważył Tomasz. – Albo go zniszczą, jeżeli nie spełnił ich życzeń. Albo przyjedzie żandarmeria i zabierze Obraz pod pozorem, że elementy przewrotowe się tu zbierają. Przecież oni boją się wszystkich zgromadzeń. – Zanieś ten obraz do kościoła. – To mój. Ja go odnalazłem, a com się nachodził, to tylko ja wiem. No i maman. Zresztą nie miałem takiej propozycji. – Zaproponuj księdzu. Tomasz poruszył przecząco głową. Przeszedł się do kuchni, zajrzał do pokoju, uklęknął przed skrzynią, w której leżał Obraz, z trudem podniósł się z powodu bólu nogi, rozmasował ją dłońmi. Pani Kłossowska poradziła synowi, żeby udał się do doktora w Koninie, może w nodze jakiś kawał żelaza siedzi z czasów wojny. W oknie mignął cień, Tomasz wyszedł do sieni, otworzył drzwi. – Witajcie Mikołaju, wejdźcie. Co nowego? – Przyszedłem ten Obraz ujrzeć, jeżeli waćpan... – ukłonił się dziedziczce. Tomasz wskazał na drugi pokój, podniósł ozdobne wieko skrzyni. Mikołaj uklęknął, przeżegnał się, po czym rzekł nieśmiało, że Matka Chrystusowa się poci, pewnie jej tu za ciemno, a może i za ciasno. Tomasz wytarł obraz białym obrusem i zapytał gościa, jak mu się układa współpraca z hrabiną, którą zna jako osobę niezbyt przystępną, a nawet urągającą służbie, może to jednak tylko ludzkie gadanie. – Ja już u niej nie pracuję. – Wiem. – Dworskie krowy pasę razem z wiejskimi. Pastuch się jej kłania, pastuch jej słucha. – Podobno z pogardą odnosi się do służby. – Ja z nią teraz nie rozmawiam, waćpanie. I nie chcę o nikim źle mówić. – To dobrze – przyznał Tomasz. – Nawet o żonie. U nas gadają „obabił się”, ale z babą lżej, choć ona kłótliwa i drwi ze mnie, że się za dużo modlę, ale jak wracam z obory i mam w garnku coś ciepłego, to jestem zadowolony, że nie muszę sam w ogień dmuchać. Moja Cesia też by się chciała przed świętym obrazem pomodlić, ciężko jej po śmierci męża, sama dziecko wychowuje. – Niech przyjdzie – Tomasz zamyślił się. – Ja lubię gości – dodał po chwili – ale nie mam warunków do podejmowania ich, sami widzicie. Dwa pokoje, chora matka, jak mi ludzie zaczną walić, jak do kościoła... – Waćpan nie nadąży sprzątać, ja bym pomógł. – Nie o to chodzi, przyjacielu. Ja wszelako lubię gości, ale nie mogę tu robić Częstochowy. Wy zawsze możecie tu przyjść, wasza córka też. A z żoną trzeba się jakoś dogadywać, nawet ustąpić, jak trzeba. – Ja o Meli źle nie sądzę, panie – odpowiedział pokornie Mikołaj. – Ale mojej Cesi nawet podpłomyka żałuje. – Wasza córka ma swój dom, ale potrzebuje jakiegoś ciepła rodzinnego po śmierci męża. Bądźcie dla niej, Mikołaju, nie tylko ojcem, ale i matką. Potraficie przecież. Nerwy można opanować. Pastuch pokornie kiwał głową. – Wielka to mądrość nie być porywczym w działaniu – rzekł niby do siebie Tomasz. – I nie obstawać uparcie przy swoim. – To ja już sobie pójdę – rzekł Mikołaj kłaniając się. 92 – Odwiedzaj mnie, przyjacielu, ale za dnia, bom pod wieczór zmęczony i noga bardziej boli. Wracając do domu Mikołaj gładził swoją owłosioną brodę i rozważał to, co mu powiedział Tomasz, „nie należy uparcie obstawać przy swoim”. Ucałowawszy matkę, Tomasz położył się w pokoju obok skrzyni ze świętym obrazem i, jak na wojnie, miał dość czujny sen, wydawało mu się, że włazi do niego złodziej, chce mu ukraść Święty Obraz, ale ten obraz jest w obozie wojennymi i w każdej chwili może być pobudka, bo wróg się czai. Nie otwierając oczu, Tomasz szukał dłonią karabinu, pałasza, dziwił się, że śpi w koszuli, nie wiedział, gdzie jego mundur. Kiedy otwierał na moment oczy, w półmroku nocy uświadamiał sobie, że jest w domu, skrzynia z obrazem stoi na miejscu, więc znów zapadał w sen, tracąc orientację gdzie jest, skąd się wziął w obozie wojennym, skąd tu łóżko? Szpital polowy? Wstał wreszcie, w kalesonach wyszedł do sieni i nagle zorientował się, skąd pochodzi ten niepokojący szum. Za oknem, na rozłożonych na trawie płachtach spali ludzie, niektórzy budzili się, chodzili. Zdenerwowany Tomasz spojrzał na łóżko matki, która również nie spała, zapytał o Gienię, „w sieni na słomie” – usłyszał. Tomasz wrócił do swojego pokoju, położył się z myślą, że musi choć godzinkę jeszcze pospać, ale kiedy zapadał w otchłań nocy, obudził go śpiew „kiedy ranne wstają zorze”. No, tak – powiedział, wydawało mu się, że rozumie tych ludzi, nie przyszli przecież tu zdrowi, lecz ci, którym żaden doktor pomóc nie może. Matko Przenajświętsza, co ja mam zrobić? Co masz począć, Tomaszku? Ubierając się pomyślał, że wkrótce zaczną tu przychodzić pielgrzymki z całej Polski, ze wszystkich zaborów. Wyjął Obraz ze skrzyni, znów był spocony i wystawił go w oknie przetarłszy szmatą szybę. Ludzie na zewnątrz klękali, padali na łokcie, unosili swoje dzieci, pokazując je Matce Boskiej. Starym, schorowanym ludziom nie mogącym się podnieść Tomasz pomagał wstać, pomagali również ozdrowieńcy, którzy przyszli dziękować Pannie Przenajświętszej za udzielone łaski. Tomasz nie mógł długo przebywać z cierpiącymi, wybierał się po lekarstwa i ze świętym obrazem do Konina, gdzie podobno mieszka i pracuje znany artysta–malarz. Nie wiem, jak się nazywa, mniejsza o to, on też mnie nie zna, a przecież jestem rycerzem i nie z mojego powodu przegrano bitwę pod Lipskiem. Napoleon przegrał być może dlatego, że niezbyt gorąco się modlił, a książę Poniatowski być może bardziej ufał sobie niż Matce Bożej, ale nie o to chodzi. Muszę wiedzieć, czy ten obraz to nie bohomaz. Czy poświęcony? Gdyby nie był poświęcony, nie działał by cudów. Prawdę mówiąc, ja tych cudów nie widziałem. Niemiec pod Częstochową też ich chyba nie widział, skoro obraz tak łatwo oddał, ale jemu się dobrze powodzi, więc opieki boskiej nie potrzebuje, jeżeli kiedyś – to prawosławnej. Czy prawosławna Matka Boża również działa cuda? Nie słyszałem o tym. Jak wytłumaczyć ludziom, którzy do Ciebie się zwracają o pomoc, że nie jesteś cudotwórcą? – Chrystus miał jedna matkę, jak ona wyglądała, nie wiemy. Nie mamy Jej zdjęć, znamy Ją z wyobraźni malarzy. Jednego jesteśmy pewni, że wybrana przez Boga niewiasta musiała być młoda i bardzo ładna, takie są zresztą przekazy ludności z pokolenia na pokolenie, nie mamy powodu im nie wierzyć. Każdy człowiek, nie tylko malarz, nosi w sobie piękno krajobrazu, piękno drugiego człowieka, piękno jakiegoś czynu. Kiedy byłem mały, podobał mi się rycerz niski, krępy, teraz mam inne upodobania, bo i ludzie wyglądają inaczej. Jak będzie wyglądał człowiek za sto lat, nie wiemy, ale wiemy, że jego psychika zostanie taka sama: zazdrość, chęć zysku, złość, nienawiść – taka jest wolna wola człowieka. 93 – Zazdrość, nienawiść, cudzołóstwo to cechy boskie? – Źle mnie waćpan zrozumiałeś. Te przywary człowiek nosi od początku świata i będzie nosił, póki istnieć będzie na tym padole płaczu i z nimi trzeba walczyć. Po to są przykazania boskie, jest ich dziesięć i zawsze będą aktualne. Człowiek dwudziestego wieku posiadać będzie na pewno większą wiedzę o świecie i będzie lepiej przygotowany do walki z przyrodą, ale ułomność i słabość charakteru będą mu ciągle przeszkadzać w czynieniu szlachetnych uczynków. – Wszelako ciągle będzie musiał walczyć z diabłem, który wodzić go będzie na pokuszenie – uzupełnił Tomasz. – Można i tak to określić. – Mistrz walczy z pokusami? – Staram się je pokonać, ale każdy obraz czy martwa natura, czy rozebrane niewiasty są dla mnie albo dziełem sztuki, albo bohomazem. Ten obraz – wskazał na przyniesioną przez Tomasza Matkę Bożą – jest niewątpliwie dziełem sztuki. Kto wymyślił taki, a nie inny wizerunek Matki Jezusowej, tego akurat nie wiem. Można to zbadać i ktoś na pewno to zrobi. Ja nie jestem teoretykiem, przyjmuję pewne wzorce, tak jak waść przyjmujesz modę ubierania się – wskazał na serdak Tomasza – i nie zastanawiasz się, kto go wymyślił. Na pewno za sto lat ludzie będą się inaczej ubierać i inaczej malować święte obrazy. – Pięknie mistrzowi dziękuję – Tomasz podniósł się z ławy. – Czy coś się mistrzowi należy? – Nic. Ja od czasu do czasu ubieram się w sukmanę i wychodzę na targowisko, żeby porozmawiać z ludźmi, poznać ich myśli i wcale im za to nie płacę. Byłem również we Francji, żeby zobaczyć dzieła tamtejszych malarzy. Oni przeważnie tworzą ludzi według modeli. To znaczy, żeby namalować dobrze człowieka w ubraniu, trzeba go najpierw zobaczyć nago. Prawdziwy artysta zachwyca się pięknem ludzkiego ciała jako arcydziełem samego Boga, który również stworzył najpiękniejszą przyrodę, świat zwierzęcy, rośliny, ryby i najprzeróżniejsze ptaki. Trzeba umieć dostrzec piękno morza i gór, piękno roślin i to wszystko, co nas otacza i co jest oddane człowiekowi we władanie. Doktorzy badają ciało ludzkie, duchowni duszę, ale i tak wszystkiego nie zobaczą do końca. Tomasz słuchał wywodów mistrza z zainteresowaniem, pragnąc poznać duszę artysty, ale również chciał czym prędzej wrócić do chorej matki. – My, malarze, malujemy świat i człowieka tak, jak go dziś widzimy, po to, żeby przyszłe pokolenia mogły zadumać się nad tym, jak nasza planeta wyglądała dawniej, bo przecież kiedyś będziemy dla nich starożytnością. Waść się śpieszy, dziękuję za wizytę. – Matka chora, przyjechałem po lekarstwo, a przy okazji do waćpana artysty. – Zapraszam przy każdej okazji. Co szanownej mamie dolega? – Trudno rzec. Malarz sięgnął po stojącą na parapecie butelkę mówiąc: „jak kto na śmierć chory, nie pomogą doktory”. – Znam to porzekadło – Tomasz kiwnął głową. – Co to jest? – Pokrzywa na spirytusie. Nie wiem, czy waćpana mamie pomoże, mnie pomaga. Pomagają również chrabąszcze w gorzałce, ale to na męskie dolegliwości. – Dziękuję serdecznie. Tomasz popędził do Izabelina co koń wyskoczy, uważając wszelako, żeby nie wypadł mu dobrze opatulony obraz, który, jak się z zadowoleniem upewnił, był nie tylko świętością, ale i dziełem prawdziwego artysty, którego nazwiska i tak nie udało mu się ustalić. Jak mam cię ratować, maman? – pytał sam siebie, czując w kieszeni flaszkę z nalewką. – Czy ci pomoże? 94 Z daleka ujrzał grupę ludzi koło domu i Gienię podającą leżącym na podwórzu chorym wodę i dyskutującą z nimi. Kilku ludzi padło przed Tomaszem na kolana nim przywiązał konie do kalenicy. – Wystaw obraz – rozkazał Gieni. – Maman – rzekł wchodząc do leżącej na łóżku matki. – Spróbuj tego lekarstwa, chyba ci nie zaszkodzi. I nie przyjmuj ludzi, tobie potrzebna cisza. Z Izabelina wszyscy już Obraz widzieli, nie ukrywam go, ale nie chcę tu procesji. – A jeżeli Matka Boska tego sobie życzy? – Wtedy co innego. Na razie... Maman, nie będziemy mieli wolnego dnia ani godziny, a ja wszelako chcę normalnie żyć i pracować. I tobą się opiekować – pomyślał, choć nie powiedział tego głośno. – Nie mam siły obsługiwać wycieczek. – Jak będą przychodzić ludzie, jakiś grosz się uzbiera, może kaplicę postawimy – zaproponowała pani Kłossowska. – Ja nie chcę żadnych pieniędzy – zaprotestował Tomasz. – Wystarczy mi to, co w kuźni zarobię i co na polu urośnie. Jak zacznę zbierać pieniądze, będą plotki: ile zebrał, ile wydał, chyba że Przenajświętsza mi nakaże. Idę sobie – „wszelka doskonałość w tym życiu połączona jest z jakąś niedoskonałością, a wszelkiemu dociekaniu naszemu towarzyszy jakiś mrok” – powtórzył słowa boże – niech się dzieje wola boska. Mikołaj w tym czasie przechodził koło karczmy pełnej gości zarówno z Grąblina, jak i z Izabelina, dochodziły z niej pijackie pieśni, jedna przebijała drugą. Najgłośniej ryczał Miara „pije Kuba do Jakuba...”, po chwili przygłuszył go Adamczewski swoim piskliwym „było czarne jak wrona, lecz nie miało ogona...” – Za to ty masz ogon! – zadrwił Machowczyk. – Baby też mają ogony. Czarne. – Widziałeś? – Bo to raz? Jednej nawet uciekł spod spódnicy. – Za zdrowie tej baby! – Tej wrony! – stuknęły kufle, jeden, trzaśnięty o podłogę, rozbił z brzękiem szkła. Mikołaj poznał bełkoty Wawrzyńca i Mateusza, a oni przez otwarte okno zapraszali pastucha do środka mówiąc, że za jego zdrowie też wypiją, bo się ich krowami opiekuje. – Boże, zmiłuj się, bo nie wiedzą, co czynią – rzekł głośno Mikołaj niby do siebie. – A ty wiesz, co czynisz? – Adamczewski stanął w obronie Wawrzyńca. – Chodź, Mikołaju, napij się z nami. Chrystus pił to i ty możesz. – Chrystus pił wino – zauważył Miara poprawiając słomiany kapelusz na głowie. – Bo gorzały wtedy nie było. – Musisz tyle pić? – Mikołaj dotknął dłonią szyi. – Muszę, bo mi ciężko. Jak byłem młody, to mnie wszystko radowało, a teraz... – Słuchałeś wczorajszej Ewangelii? – Co mi po Ewangelii. Chrystus żył krótko, to nie wie, jak ciężko być starym – Mateusz odsunął ze złością kufel wychlapując trochę na długi stół, przy którym siedzieli. – Reumatyzm go nie łamał i żadne choroby się go nie imały. – Kara boska was nie minie – odrzekł Mikołaj odchodząc. – A ciebie? – zapytał Miara. – Ściągacie nieszczęście na wszystkich. Z lewej strony migały światełka dworu hrabiny Kwielickiej, tam też ucztują – pomyślał pastuch i, żeby nie słuchać gderania Melanii, wszedł do swojego legowiska w stodole. – Przyjdzie na was kara boża – powiedział do siebie. 95 – Co tam mruczysz? – usłyszał głos żony. – Ja wierzę w Boga, ale żeby na ziemi rządził, nie wierzę. – A kto na ziemi rządzi? – odpowiedział. – Moskale – wyjaśniła wychodząc z wiązką słomy. 96 2 Kiedy przed domem Tomasza Kłossowskiego zatrzymały się dwa wojskowe konie i zeskoczyli z nich rosyjscy oficerowie, obaj równi wzrostem, ale jeden grubszy. Ludzie wyglądali przez okna, kobiety podchodziły do drzwi wyjściowych, a bawiące się w piasku dzieci zostawiały swoje drewniane wózki, łopatki, kółka i podchodziły ostrożnie pod dom dziedzica, podobny do innych chat, a może nawet skromniejszy. – Nie podchodź do konia, bo cię kopnie – ostrzegał najstarszy z chłopców, Mateusz. – Koń nie kopie do przodu, tylko do tyłu – zauważyła Agnieszka trzymająca pod pachą owiniętą szmatami lalkę, drugą ręką pogładziła przywiązanego do kalenicy konia – krowa kopie do przodu, a koń do tyłu – powtórzyła. – Koń może cię ugryźć – Marianna przytrzymała Agnieszkę. – Krowa bodzie, a koń... Do drugiego wierzchowca podchodziła Stasia Jurczakowa usiłując pogłaskać go po pysku, ale on, gryząc wędzidło, pochylił łeb. – Zdrastwujtie – powiedział oficer wchodząc do mieszkania Tomasza i przykładają dłoń do czapki. – Dzień dobry – Tomasz czytający francuską gazetę wstał. – Siadajcie, panowie – poprosił trochę zaniepokojony niecodzienną wizytą. – Dziękuję – odrzekł oficer z naramiennikami kapitana. Podoficer rozglądał się po izbie. – Mieszkacie, panie pamieszczik, tylko w dwóch pokojach? – zdziwił się kapitan patrząc na drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. Pani Kłossowska, która przed chwilą na moment wstała z łóżka, pchnęła dłonią drzwi mówiąc „proszę”. Kapitan z szablą przy boku wszedł, rozejrzał się. – Skromnie żyjecie jak na pamieszczika, po polsku dziedzica, prawda? – Skromnie – przyznała dziedziczka. – Nasz pałac w Izbicy Kujawskiej jest ładniejszy. – Po pruskiej stronie, prawda? – kapitan spojrzał na sierżanta, tamten kiwnął głową. – Jak wyzwolimy Izbicę, to go wam oddamy. A co macie w tej skrzyni? – Osobiste moje rzeczy moje i syna – pani Kłossowska otworzyła okute srebrem wieko. – Możecie nam pokazać? – Proszę – dziedziczka wyciągnęła swoje ubrania i kapotę syna. – Wystarczy – rzekł oficer. – Nie trzeba przewracać tak pięknie ułożonych rzeczy. Pani Kłossowska wykładała na łóżko swoje kolorowe sukienki, spódnice, tureckie chustki, ozdobne obrusy, płaszcz z mantylką, złote obrączki, francuską porcelanę... – Jeżeli pan, panie oficerze, ma szczupłą żonę, mogę coś dać w prezencie – pani Kłossowska spojrzała na obu wojskowych. – Nie mam żony – odrzekł kapitan – wzięli mnie do wojska na dziesięć lat, nie zdążyłem się zarejestrować z narzeczoną – zamyślił się, ale zaraz przybrał służbowy wygląd. – A ty, pan – spojrzał na Tomasza – walczyłeś przeciwko nam. – Przeciwko Prusakom też walczyłem. I przeciwko Austriakom. Przeciwko wszystkim, co weszli na polską ziemię. – A teraz? Pani Kłossowska wyjęła dwa złote wisiorki, jeden podała kapitanowi, drugi sierżantowi, mówiąc „to dla waszych przyszłych żon”. Żołnierze bez skrępowania wzięli podarunki spoglądając jeden na drugiego, złagodnieli. – A teraz? – zapytał grzeczniej oficer. – Co zamierzasz robić? – spojrzał na dziedzica. – Przeciwko komu walczyć? 97 – Będę bronił tylko jednej pani – spojrzał na wiszący nad łóżkiem wizerunek Matki Boskiej. – My ci jej nie zabierzemy – wyjaśnił kapitan. – Rozumiesz? Ale – wskazał na obraz – żeby tu żadnego zbiegowiska nie było, rozumiesz pan? – Nie może być tłumów dookoła twojego domu, panimajesz? – dodał sierżant. – To nasza prośba – złagodził wypowiedź kapitan. – I rada. Tomasz uważnie słuchał, po czym wyjaśnił, że on ludzi nie zaprasza, ani nie może ich zatrzymać. – To chorzy ludzie, panie kapitanie. Nikt zdrowy tu nie przychodzi. – Wsio rawno. Pani Kłossowska spojrzała na syna, który patrzył w okno, może na kiwające głowami konie, może na ludzi obcych zbierających się przed domem. Pracujący w polu rolnicy, kobiety i mężczyźni obserwowali, co się koło domu dziedzica dzieje. – Chłopy – rzekł Korzeniewski wskazując na dom kowala. – Chodźmy, bo Ruskie nie darmo tu przyjechali. – Pewnie chcą naszego pana zabrać. Nie pozwolimy! – Nie pozwolimy! – powtórzył głośniej Machowczyk i z łopatą ruszył w stronę wsi. Syn Miary, choć jeszcze był dzieckiem, podniósł żelazny. pręt wzięty spod kuźni, do góry. – Obrazu też nie damy. – Nie damy! – krzyknął Piotr Machowczyk. Kobiety nic nie mówiły, ale ściskając w rękach grabie i widły okrążały razem z chłopami dom dziedzica. Niektórzy szeptali słowa modlitwy, inni w milczeniu czekali, rozmawiając półgłosem, że Ruscy pewnie chcą tylko Obraz zabrać. – Cudownego Obrazu nie damy. – Nie damy! – powtarzali. – Gdzie jest Gienia? – zapytała Marta. – Musi w środku. Dzieci będące bliżej okien widziały, jak podoficer pokazywał na ludzi, którzy schodzili z pól i kryli się za węgłami domów. Kiedy żołnierze wyszli z dziedzicowego domu, siedli na konie i odjechali, wieśniacy uzbrojeni w narzędzia rolnicze wynurzali się zza domów, więc Tomasz wyszedł do nich. – Wracajcie w pole. Wracajcie. – Tomaszku – rzekła pani Kłossowska. – Schowaj ten obraz do skrzyni. – Nie ma obrazu – powtórzyła Gienia, choć nikogo nie było w pobliżu. Jednak pod wieczór zjawiła się kobieta z dzieckiem i, mimo protestu Gieni, wcisnęła się do kuchni mówiąc, że niesie ze sobą niemowlę, które bardzo cierpi, a ona z nim, bo nie wiadomo, co mu jest. – Niech waćpani łaskawie pozwoli... – żebrała. – Ja nie waćpani – tłumaczyła się Gienia – nakazano mi nikogo nie wpuszczać. – Pani dobrodziejka – kobieta ukłoniła się leżącej pani Kłossowskiej. – Dziecko chore, strupy na raczkach, na pleckach. – Do zielarza. – Byłam. – Moja pani jest chora – tłumaczyła Gienia. – Pan też leży. – Dobrodziejko – kobieta padła na kolana omal nie wypuszczając z rąk dziecka, pokazała owinięte szmatami maleństwo, szczególnie oczy robiły nieprzyjemne wrażenie. – Grzybowska tez tu była z niewidomym, kiedy wychodziła, chłopczyk zawołał „mamo, co to jest?” „Gęsi, syneczku, widzisz je?” „Widzę, mamo, i domy widzę, i drzewa...” 98 Pani Kłossowska wskazała przybyłej sąsiedni pokój, gdzie nad leżącym Tomaszem wisiał święty wizerunek, przed którym kobieta padła na kolana, szeptała słowa modlitwy, a łzy jak krople deszczu spływały jej po policzkach. – Wstawcie się waćpanie za mną do Bożej Rodzicielki – spojrzała błagalnie na Tomasza. Tomaszowi żal było młodej przecież jeszcze kobiety, żal dziecka. Patrząc na obraz wyszeptał „Przenajświętsza, pomóż tej biednej, Ty wszystko możesz”. Kobieta wytarła spoconą twarz dziecka mówiąc do obrazu: „Ty tez miałaś syna”. – Waćpan się za mnie pomodli – błagalnie złożyła ręce. – Waćpan jest święty, ja wiem. – Nie jestem święty, ale się pomodlę. – Waćpana modlitwa pomoże. – Jestem takim samym śmiertelnikiem, jak wszyscy. Ja się za was pomodlę, a wy za moją chorą matkę. Kiedy kobieta z dzieckiem wyszła dziękując Tomaszowi i oglądając ostrupione dziecko, pani Kłossowska kładąc się na pościeli rzekła słabym ze zmęczenia głosem: – Syneczku. Musimy wpuszczać wszystkich, którzy chcą się modlić do Cudownego Obrazu. – Maman. Gienia nie nadąża ze sprzątaniem. Wkrótce ludzie zaczną koczować, kto będzie zamiatał podwórze? – Tomasz kulejąc chodził po pokoju. – Ja nie mam siły stać tu i opowiadać ludziom przez dzień i noc to samo. Idę do kuźni. – Posiedź w domu. Noga cię coraz bardziej boli, pewnie gorączkę masz. Maman. Nie bierz żadnych dukatów ani rubli od chorych, ja nie będę prowadził żadnej statystyki, jak mi radził organista. Maman... – Tomasz stał przed otwartą skrzynią. – Co, syneczku? – Obraz znów się poci. – Przed chwilą go wycierałeś. – No właśnie. Wilgoci tu nie ma. – Wyciągnij go i powieś z powrotem na ścianie. Czy można tak obraz Przenajświętszej przenosić z miejsca na miejsce, chować go ze strachu tu i ówdzie? Trzeba ten wizerunek chronić, ale czy aniołowie nie dysponują swoją siłą, która stanęłaby w obronie Marii? Pan Bóg dysponuje przecież różnymi siłami przyrody, nie trzeba żołnierzy. „Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy” – mawiają starzy ludzie. – Dlaczego nierychliwy? – zastanawiał się Tomasz. – Obraz znów wilgotny – szepnęła drżącym głosem dziedziczka. – Cud. Usłyszawszy ostatnie słowo swojej pani, Gienia wtargnęła do pokoju i już na progu, jakby potknąwszy się, grzmotnęła kolanami o podłogę wymawiając jednym tchem „Matko Przenajświętsza”. – Uspokój się – skarciła ją pani Kłossowska. – Ani mi się waż rozpowiadać po wsi! Gienia opanowując się szeptała „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna...” – Bogurodzica chce mi coś powiedzieć – zauważył Tomasz. Pani Kłossowska i Gienia wyszły, dziedzic patrząc na Obraz, usiadł na łóżku, a po chwili położył się, gdyż ból nogi doskwierał mu coraz bardziej i gorączka prawdopodobnie wzrastała, dotknął ręką czoła, wymacał puls na przegubie ręki. – O, Matko moja – szepnął Tomasz poruszywszy się na łóżku, które skrzypnęło. – Orędowniczko nasza... – w duszy zaśpiewał „O usłysz naszych wołań głos...” i wtedy, niby śpiew doleciał do niego głos jakby z chmur, że Przenajświętsza pragnie służyć Narodowi polskiemu, wszystkim ludziom niezależnie od ich wiary, „wynieś mnie w dostępne dla wszystkich miejsce” i znów anielski chór. – Jakże Cię wyniosę, Przewielebna, kiedym chory – pokazał spuchniętą nogę – gangrena, czy co? Ludzie mówią „żywe mięso”. 99 – Wyzdrowiejesz. Wynieś mnie do pięknego grąblińskiego lasu. – Uczynię to – dziedzic zakrył twarz dłońmi, nie wiedział, co się z nim dzieje, wydawało mu się, że pada, ale nie upadł, zsunął się z łóżka i wsparty na łokciach szeptał słowa modlitwy, nie wiedząc jak długo. Stojące pod drzwiami pani Kłossowska i Gienia pełne napięcia słyszały tylko słowa Tomasza, długo czekały, nim zdobyły się na otwarcie drzwi do drugiego pokoju. – Wołałeś mnie, syneczku? – zapytała dziedziczka. – Zmienię ci opatrunek na nodze. Tomasz wstał, podciągnął nogawkę spodni i rzekł: – Coś jakby opuchlizna schodziła, czy mi się wydaje? – przeszedł się po pokoju. – O, Jezu! Tomasz! – krzyknęła przerażona pani Kłossowska widząc wyprostowanego syna stojącego przed obrazem Matki Boskiej. – Wiem, gdzie Go umieszczę – rzekł zdejmując obraz ze ściany. – Ale... twoja noga. Zmienię ci opatrunek. – Nie trzeba – Tomasz owinął obraz w ręcznik i położył na łóżku, ponownie podciągnął nogawkę spodni, łydka była normalna. – Cud – szepnęła pani Kłossowska trzymając w dłoniach wilgotny liść łopianu. Gienia znów niespodziewanie wtargnęła do pokoju, ale dziedziczka gestem ręki kazała jej wyjść. – Maman... – Matko Przenajświętsza – wzruszona pani Kłossowska spoglądała raz na Obraz, raz na stopę syna. Tomasz zaś pragnął jak najszybciej wykonać polecenie Matki Bożej, ubrał się w surdut, zawinął wizerunek w czysty, wyjęty ze skrzyni obrus i wyszedł. Odrętwiała dziedziczka obserwowała syna przez okno, wyszła do drzwi pełna obaw, czy Tomasz nie upadnie, on jednak nie utykając już prawą nogę szedł szybko w stronę grąblińskiego lasu. Wbiegła zadyszana jak zwykle Gienia, mówiąc że wszyscy w Izabelinie mówią o nowym cudzie i szukają waćpana. Marianna Hałasowa wybiegła z tłuczkiem do ziemniaków w ręce i pokazała dziedzica dochodzącego już do Grąblina z obrazem w rękach. Tomasz tymczasem, zmęczony szybkim marszem, oparł się o płot przy stodole dziadka Walentego, który zauważywszy gościa wyszedł z drewutni. – Pochwalony – Tomasz pochylił się w stronę starca. – Na wieki... dokąd to Bóg prowadzi? Mówili, że chory, braciszek poszedł cię odwiedzić. – Filip? Nie spotkałem go wszelako, ale już się dobrze czuję. Potrzebna mi drabina. – Stoi pod dachem, bierz, ale uważaj, żebyś nie spadł. Doniesiesz? – Doniosę, gdzie trzeba – Tomasz zdjął drabinę z kołka na ścianie stodoły i położył na trawie mierząc ją wzrokiem i zastanawiając się, gdzie ją uchwycić. Mówiąc „oddam wieczorem” ruszył w stronę lasu, chwiejąc się pod jej ciężarem. Nagle zauważył, że ktoś biegnie w jego stronę – pastuch Mikołaj, tak, to on. – Wszyscy święci cię tu nasłali! – krzyknął w stronę biegnącego. – Od kilku dni myślę, żeby chorego waćpana odwiedzić. – Wyzdrowiałem. – Cud boży, pomogę. Do lasu? – Zgadłeś. – Wielmożny pan nie chce portretu Matki Bożej? – wskazał na obraz w obrusie. – Jej wola. Narodowi chce służyć. – Znajdziemy dorodną sosnę. Śniło mi się, wielmożny panie. – Co takiego? – zainteresował się Tomasz. 100 – Że ten Obraz, czyli Matka Przenajświętsza niby z tego Obrazu, coś od nas chce. I wyśniło mi się – Mikołaj był uradowany. – Znajdziemy sosnę, żeby wierni o niej wiedzieli, a złoczyńcy nie. Znam ten las. Niosący drabinę Mikołaj skręcił na ścieżkę, a potem, w gęstwinie drzew ją zgubił. Wciąż patrząc do góry, w pewnej chwili zatrzymał się wskazując na dwie smukłe iglaste sosny. – Którą waćpan wybierasz? Po chwili namysłu Tomasz wskazał na tę z prawej strony. Mikołaj natychmiast podniósł drabinę i oparł o pień, dziedzic wszedł po niej do pierwszych gałęzi, choć Mikołaj zaproponował mu swoją usługę bojąc się, że wielmożny pan spadnie. Ja jestem młodszy i lżejszy – myślał, mocno trzymając drabinę. – Tu, czy wyżej? – Pod tamtą gałęzią jest lepsze miejsce – zauważył Mikołaj. – No i święte oczy będą miały piękny widok na łąkę. – Może ja te kołki wbiję – po raz drugi zaproponował swoje usługi pastuch. Tomasz nie odpowiedział, sam wyciągnął z kieszeni drewniane gwoździe i młotek. Kiedy jeden mu spadł, Mikołaj znalazł go w igliwiu i chciał wejść do Tomasza, ten jednak krzyknął, że drabina się złamie. Mikołaj ciągle się bał, że dziedzic spadnie, więc mówił z dołu, że już dobrze Obraz wisi, że on go w razie czego poprawi i drabinę odniesie, niech waćpan jeno schodzi. – Matko moja – rzekł Tomasz już z ziemi, spoglądając na wiszący na sośnie święty wizerunek. – Przy Tobie i z Tobą chcę być teraz i po śmierci mojej. – Ja tu posprzątam – odezwał się Mikołaj gładząc siwiejącą brodę. – Muszę do krów wracać, a waćpan idź do domu, bo żeś nie całkiem zdrowy. Wychodząc z lasu Mikołaj obejrzał się, ale dziedzica przez gęstwinę leśną nie zobaczył. Bydło pasło się spokojnie, więc wrócił do świętego Obrazu i pomyślał, że powinien daszek zrobić, żeby chronić go przed deszczem i spadającym z innych sosen igliwiem. Szczęśliwy był, że będzie mógł opiekować się Przenajświętszą i tylko on i dziedzic będą mogli tam prowadzić różnych ludzi z różnych zaborów, wiernych proszących o łaski. Krówki moje – mówił do pasącego się stada – jestem szczęśliwy – wyciągnął różaniec i ucałował medalik. Modlił się aż do zmroku i krowy przygnał nieco później niż zwykle, co spotkało się z gderliwą reakcją Melanii, a Mikołajowi, który milczał, przypomniały się słowa świętego Pawła, że wielu ludzi dużo mówi i dlatego nie należy się tym przejmować. Wychodzący z lasu Tomasz zauważył grupę pątników, głównie starych, ale i kilku młodych, utykających i prowadzących ułomnych pod rękę. Domyślał się, dokąd idą, zapytał, skąd przybywają. – Z poznańskiego, panie – wyjaśniła pomarszczona jak kalafior babcia. – Czy to już grąbliński las? Szukamy tego cudownego Obrazu. – Idźcie do pasterza – Tomasz wyciągnął rękę w stronę pastwiska. – On was zaprowadzi. Chorzy i zmęczeni pielgrzymi okrążyli Tomasza, pytali, czy Matka Przenajświętsza wszystkich przy tym Obrazie uzdrawia, czy tylko wybranych. – Ilu was jest? – Nie wszyscy doszli – pomarszczona jak kalafior babunia pochyliła się, rozcierając pokrzywione reumatyzmem dłonie. – Ruscy ich na granicy zatrzymali. – Idźcie do pasterza Mikołaja. Mikołaj czytał, a właściwie sylabizował pożółkłą książeczkę O naśladowaniu Chrystusa powoli, jako że w piśmie nie był biegły, za to głęboko brał sobie do serca święte słowa – 101 „wszelka doskonałość w tym życiu połączona jest z jakąś niedoskonałością, a wszelkiemu dociekaniu naszemu towarzyszy jakiś mrok...” O co tu chodzi? – zastanawiał się – nie wszystko pojmuję, ale kocham Cię, Panie Boże, uwielbiam Cię nade wszystko, nie boję się śmierci, jednak czy mnie, prostego pastucha zwyczajnych krów przyjmiesz do Królestwa Swego? „...pokorne poznanie samego siebie – sylabizował dalej – pewniejszą jest drogą do Boga niż szukanie naukowe...” Gdzież mnie do nauki – myślał patrząc w chmury. – Wierzę w Ciebie, Boże żywy, nie wymagaj ode mnie, żebym jak Mickiewicz pisał wiersze ku chwale twórcy świata – wymacał w kieszeni kartkę z wierszami wieszcza – przyjmij mnie do Królestwa Swego, amen. „Nie należy ganić wiedzy, ani prostego poznania, które samo w sobie według planu bożego jest dobre, ale nad nią przedkładaj czyste sumienie i cnotliwe życie...” Przerwał czytanie, bo zbliżała się ku niemu grupa utykających, zmęczonych daleką wędrówką ludzi. Przed Izabelinem koń przestał galopować, Tomasz nie poganiał go, zapytał tylko, czy się zmęczył, może jest głodny? Kobyła Gliniewicza zawsze otrzymywała należną jej porcję owsa, teraz szła z pochylonym łbem, ale nie zatrzymywała się przy kępkach trawy. – Nie udawaj, wio! Przed domem Tomasz usłyszał głośny lament, więc puścił konia i wszedł do izby. Klęcząca przed łóżkiem matki Gienia głośno zawodziła, kładąc głowę na pierzynę, pod którą leżała pani Kłossowska, i podnosząc. Matkę Tomasza Hałasowa i Merłowska przeniosły na stół przykryty haftowanym jej rękoma obrusem. Ubrana była w czarną długą suknię zapiętą pod szyją, dłonie oplecione różańcem skrzyżowała poniżej piersi. Blada twarz dziedziczki była spokojna, przymknięte oczy robiły wrażenie, że śpi. Jedynie ciemne włosy uczesane miała inaczej niż zwykle – gładko. Ludzie, którzy przychodzili do domu dziedzica, patrząc na nią w skupieniu i smutku, szeptali, że dziedziczka ma pogodną twarz, niektórzy dodawali „szczęśliwa, bo uśmiechnięta”. – Nie widać bólu na jej obliczu – zauważył Szymon Korzeniewski, po czym dodał: – choć dziedziczka sporo się za życia nacierpiała. Tomasz patrząc na woskowego koloru cerę matki myślał, że stało się to, co się stać miało, czego się spodziewał, choć nie przypuszczał, że teraz. – Nie płacz, Gieniu, twoja pani jest już w niebie, wstań – dotknął jej ramienia. – Idź po Agnieszkę Rusin. No, biegnij. Gienia wstając trąciła gromnicę, która spadła, podniosła ją i wycierając dłońmi oczy, wyszła. Mikołaj w tym czasie prowadził do obrazu Matki Bożej kolejną grupę chorych prosząc ich o zachowanie ciszy. Patrzył na ścieżkę, depcząc ubiegłoroczne zbutwiałe liście, na trzeszczące pod nogami suche patyki. Spojrzał do góry na wierzchołki świerków pod chmurami i nie wiedział, czy to drzewa się kołyszą, czy chmury płyną. Każde życie kończy się śmiercią – pomyślał – potem sądem ostatecznym, a chmury płyną, płyną... Przed świętym obrazem kalecy padali na kolana, modlili się głośno i szeptem, ocierali łzy śpiewając pobożne pieśni. Po pewnym czasie, kiedy nadciągnęła nowa grupa, pierwsi odstąpili od obwieszonej kwiatami sosny. Mikołaj gładząc siwiejącą brodę wrócił do swoich krów i cieląt. Nazajutrz rano, kiedy sprzątał otoczenie świętej sosny zauważył deseczkę, która zapewne spadła z pnia drzewa, więc ją podniósł. Była świeżo wyheblowana, a na niej znajdował się 102 nieudolny napis chemicznym ołówkiem: „Jezdem niepiśmienny, ale wójt mi to wykaligrafował i kazał tu przynieść, żeby wszyscy wiedzieli, że jezdem zdrowy co Matce Niebios zawdzięczam, Piotr Zawada ze wsi Świętego Franiszka”. Codziennie Mikołaj zamiatał brzozową miotłą własnej roboty plac pod sosną, po czym klękał i wznosząc ręce ku górze, odmawiał głośno „Zdrowaś Mario...” i czuł wtedy taką radość w sercu i lekkość, że miał ochotę fruwać jak ptaszek po lesie. Dziwił się, że nie spotyka tu waćpana Tomasza, przypuszczał, że pewnie znów chory, więc powinien go odwiedzić. Nie zwracał uwagi na gadanie żony, że zaniedbuje bydło, to przecież nieprawda – myślał – niczego nie zaniedbuję, niech sobie gada. Niepokoiły go jednak słowa córki, która nie chce macochy odwiedzać, bo na nią krzyczy. Musi pomodlić się za Cesię i uświadomić ją, jakie zdanie ma na ten temat Chrystus. Kiedy jednego razu udał się do Izabelina, żeby dowiedzieć się o zdrowie Tomasza, ujrzał scenę, która go poraziła: na furmance jechała trumna, stary wóz skrzypiał, kobiety śpiewały pieśni pogrzebowe. Za trumną obok Machowskiego szedł przygarbiony dziedzic. Mikołaj odetchnął ujrzawszy Tomasza, bo w pierwszej chwili przeraził się, że dziedzic umarł. Nie pytając o nic szedł z tyłu i słyszał rozmowę kobiet, że ona, czyli zmarła, poszła prosto do nieba, umierała uśmiechnięta i zastygła z pogodnym wyrazem twarzy. Mikołaj nie miał odwagi podejść do dziedzica. – Leż spokojnie, siostro nasza. Matka Przenajświętsza ci wynagrodzi to ciężkie, ale bogobojne życie – mówił ksiądz nad trumną pani Kłossowskiej, a Tomasz poczuł ból w sercu, jakby mu igłę wbito, po czym zaczęło mu w piersi łomotać, a kiedy wzrok ludzi skupił się na nim, ujrzał muszki przed oczami i rzekł do siebie „trzymaj się, bo czuł, że się chwieje. Nie pamięta, co było dalej, jak odurzony liśćmi szaleju wracał do domu w otoczeniu sąsiadów: Szymona Korzeniewskiego i jego dorastającej córki, Józefa Adamczyka z dwudziestoletnim synem Tomaszem, mignął mu Mikołaj. – Zostaliśmy sami, Gieniu – powiedział Tomasz, kiedy wrócili do domu. – Dlaczego ksiądz pierwszy odszedł z cmentarza? – zapytała Gienia. Zamyślony Tomasz nie odpowiedział. – A co to znaczy, wielmożny panie, że nikt się świętym nie rodzi? – Na świętość trzeba pracować przez całe życie – zauważył Tomasz nie odchodząc od okna. – Tylko dobrymi uczynkami można zasłużyć na życie wieczne w pokoju. Gienia padła na kolana, Tomasz podniósł ją. – Wielmożny pan się nie martwi – rzekła przez łzy. – Pani dziedziczka patrzy na nas z nieba. Pomoże nam. Grzybki ze śmietaną zrobię, pan dziedzic to lubi, ja wiem. Tomasz przeszedł do kuchni. Leżąc w ubraniu na ławie, w półśnie widział swoją matkę. Kiedy stawała w drzwiach, budził się uradowany, że żyje, wtedy jednak znikała. Co się dzieje? – pytał sam siebie, zamykał oczy, żeby znów się pojawiła. „Maman – mówił – w ciuciubabkę się ze mną bawisz, jak w dzieciństwie?” A może ze mną coś niedobrze? Głowę mam, oczy, uszy... Tomaszku – rzekł do siebie – wyjdź na powietrze, udaj się do Cudownego Obrazu. – Co cię boli, maman? – zapytał, bo wydawało mu się, że ją widzi. – Nic. – Co ci podać? – Nic mi nie trzeba, dobrze mi jest. – Waćpanno – rzekł Tomasz do wychodzącej Gieni. – Do mnie waść mówisz? – zaskoczona odwrócił aię od płyty kuchennej, na której dusiła prawdziwki. – A jak mam mówić? – Tak jak przedtem. Jestem taka sama, choć bardziej smutna. 103 – Chcesz być moją żoną? – zapytał Tomasz. – Z łaski waćpana – Gienia zarumieniła się po uszy. – Z łaski bożej i Przenajświętszej Panienki, która się nami opiekuje do śmierci naszej, amen. – Amen – powtórzyła Gienia. – A po śmierci? – Po śmierci też. Przez całą wieczność. Nie zapominaj, że jesteś z pochodzenia szlachcianką. – Zubożałą. – Nie twoja wina. Matka Przenajświętsza ci to wynagrodzi. – A jak się wieczność skończy? – Tam się już nie będą liczyć lata, które na ziemi coraz szybciej biegną. Mieszkamy razem, nie chcemy chyba, żeby nas ludzie na języki brali. – Lecę do kościoła – zawołała podniecona Gienia. – Czy to możliwe, żebym ja... Boże, zachowaj mi pana, Matko Przenajświętsza, dziękuję Ci, zabrałaś mi dziedziczkę, zostaw mi pana, wstaw się za mną sierotą, żebym mogła jak najdłużej panu swojemu służyć... Gienia nie wytrzymała do końca nabożeństwa i pełna niepokoju o dziedzica pędziła do domu, raz biegnąc, raz idąc szybkim krokiem. Musi panu naparzyć kwiatu lipowego, a może powinna księdza wezwać, żeby potem nie było, że za późno. Mateusz mówił, że Matka Boska może go w każdej chwili wezwać do siebie, bo jest Jej potrzebny. Potknęła się o wystający korzeń drzewa, upadła na ręce, otrzepała je z kurzu, trochę zadrapała dłoń, zlizała krew, wypluła. 104 3 Słysząc w drugim pokoju rozmowę, Gienia nie śmiała tam wejść, słyszała jednak, że Tomasz jak zwykle ostatnio prawi o sumieniu, o Bogu. Gienia domyśliła się, że jej pan rozmawia z pastuchem Mikołajem, który często ostatnio odwiedza dziedzica, a ona ma obowiązek wpuszczać go o każdej porze. „...Synu, zdaj się całym sercem na Pana i bój się sądu ludzkiego, skoro sumienie ci mówi, że jesteś prawy i niewinny – głos Tomasza dochodził do uszu Gieni przez niedomknięte drzwi. – Znosić w ten sposób sądy ludzkie, to dobra i błogosławiona cnota o nie za trudna dla serca pokornego, ufającego więcej Bogu niż sobie – tak mawiał Chrystus.” Gienia nie rozumiała, co to znaczy, choć wiedziała, że zawsze, kiedy Mikołaj przychodzi, poruszają tematy święte, z czasem jednak słuchanie tych rozmów zaczęło ją nudzić, a potem męczyć, chciała podać panu herbaty lipowej z miodem, zapytać, czy nie zjadłby rosołu z młodego kogutka lub czegoś innego. Mikołaj długo przesiadywał u pana, nie miała odwagi rzec „u nas lub u męża”, czasem nawet po ciemku rozmawiali. Mikołaj opuszczał ich dom spokojny i jakby podniesiony na duchu, grzecznie się Gieni kłaniał mówiąc „jaśnie pani”, co ją krępowało i czuła, że się rumieni. Wychodząc od Tomasza Mikołaj łatwiej znosił gderanie Melanii i jej pretensje o wizyty u Tomasza, choć w domu tyle roboty. – Chorych należy odwiedzać – odpowiadał grzecznie. – Ale nie nawiedzać. Gienia się nim opiekuje. Pani hrabina też ma do ciebie słuszną pretensję o to, że jej krowy mniej mleka dają. – Pasą się jak wszystkie. – Nasze jałówki bodą się z jej krowami, a ty po lesie chodzisz. – Skąd ona wie, jak jej tam nie ma. – Pokaleczone wracają. – Niech mi pokaże choć jedną taką. Mikołajowi przypomniały się słowa Chrystusa o marności sądów ludzkich – „wielu ludzi dużo mówi i dlatego nie należy im łatwo wierzyć” oraz że niepodobna wszystkim ludziom uczynić zadość... i słowa świętego Pawła, który starał się każdemu podobać i stać się wszystkim dla wszystkich, w końcu jednak niewiele sobie robił z ludzkiego gadania, bo przecież to nie ludzie, lecz Bóg będzie po śmierci go sądził. Wracając przez las do domu, Mikołaj wyciągnął różaniec zmarłej babci i odmawiał zdrowaśki, panowała tu bowiem szczególnie sprzyjająca cisza, przerywana skrzypieniem drzew i szelestem liści. Rozważając życie i mękę Pana Jezusa i myśląc o Obrazie wiszącym na sośnie, czuł odurzającą woń łąki – trawy i zapachu krów. Klękał choćby na chwilę przed cudownym obrazem, szepcąc „O, Matko Niebios”. Usłyszawszy pewnego dnia za sobą kroki, odwrócił się. Przed nim stała zapłakana Cesia. Mikołaj objął ją, wiedział o co chodzi. – Cesiu, córeczko moja, nie miej do niej złości, pomódl się za nią. – Czy wszystkie macochy muszą być takie złe? Kawałek podpłomyka wzięłam, to mi go odebrała i jeszcze mnie zbiła. – Twoja prawdziwa matka jest w niebie. Myśli o tobie i wesprze cię w odpowiedniej chwili. – Ona jeszcze mówi, że tatunio więcej tej sosny pilnują niż krów. 105 – Dziecko moje – Mikołaj ze wzruszeniem patrzył na jej piękną buzię – przyjdź tu z wnuczką i razem się pomodlimy i Matkę Przenajświętszą poprosimy o łaski, nie odmówi nam. I proszę cię, nie mów o Melanii źle, o ludziach nie trzeba źle mówić, każdy ma swoje złe i dobre chwile, ale każdy jest tworem bożym i każdego Stwórca osądzi. – Ale każdy jest stworzony na wzór i podobieństwo Boga, więc powinien działać jak mu Bóg przykazał. – Ale niektórych diabeł opętał, więc są chorzy. Chorych należy odwiedzać. Takie jest słowo Boże. – Przecież on ma żonę. – Córeczko moja – rzekł Mikołaj biorąc Cesię za rękę, pomyślał – jaka ty jesteś ładna, ale jej tego nie powiedział. – Waćpana Tomasza na wojnie Matka Boska przed śmiercią uratowała, może z Jej przyczyny tam chodzę. Cesia ukradkiem spojrzała na siwiejącą brodę ojca, na jego błękitne oczy i mocniej ścisnęła go za rękę, zaczynała dostrzegać w nim coś więcej niż ojca i pastucha. Mikołaj wyciągnął spod krzaków brzozową miotłę, zamiatał i czyścił miejsce wokół świętego drzewa, pod którym klęczała Cesia z rękami złożonymi do modlitwy, patrzyła do góry. Po chwili opuściła głowę, ukrywszy ją w dłoniach. Kiedy spomiędzy jej palców zaczęły wyciekać łzy, Mikołaj rzekł: – Idź już do domu, dziecinko, idź. Jutro znów przyjdź, koniecznie z wnuczką. Pod sosną leżała laska, zwykły brzozowy kij owinięty z jednej strony szmatą. Wczoraj go tu nie było – pomyślał Mikołaj. – Matko Przenajświętsza... – rzekł wzruszony. W zimie Mikołaj karmił krowy w stajniach, więcej miał roboty niż w lecie, wyrzucał obornik, ścielił świeżą słomę, czyścił kanały gnojówki, wkładał do żłobów siano. O konie dbali ich właściciel, a on w wolnej chwili pomagał Cesi nosić bieliznę nad wodę, prać kijanką w ługu i płukać w czystej wodzie. Czyniąc to myślał o Matce Boskiej, do Niej się modlił. Wydawało mu się nieraz, że nie wypada w stajni modlić się na różańcu, bo pobrudzi paciorki, ale śpiewać można. Śpiewał więc w dno adwentu „Spuście nam na ziemskie niwy zbawcę z niebios obłoki...”, głos miał ładny, ale cichy, bo się go wstydził. Gdybym był organistą – myślał – zagrzmiałbym, aż by się belki ugięły, ale tu nawet Feliks mnie wyśmieje, a jego żona powtórzy mu to, co już raz rzekła: „takich pieśni się przy gnoju nie śpiewa”. Pewnie ma rację. Do chóru kościelnego też nie wchodził, ale wspomagał go stojąc obok. Wigilię i Nowy Rok spędzał z córką Cesią, która po śmierci męża ostała się tylko z dzieckiem, a Melania przebywała w domu swojej rodziny. Modlił się przed wieczerzą wigilijną i myślał o nowonarodzonym dzieciątku Jezus, o Jego naukach i wreszcie o męczeńskiej śmierci za nas, za nasze grzechy. „Im ktoś więcej ma w sobie wewnętrznego skupienia i prostoty – mawiał Chrystus – tym liczniejsze i wznioślejsze pojmuje bez trudu, odbiera bowiem z Niebios światło poznania” – powtarzał zasłyszane u Tomasza słowa. Zapalając świeczki na choince i ogrzewając mieszkanie torfem, myślał o dziedzicu z Izabelina, ale nie śmiał nie zaproszony tam iść w świąteczne dni, więc cytował również inne jego słowa, choć zapewne jest to głos, któregoś z apostołów: „O, Boże, Prawdo, spraw, abym był w jedności z Tobą i w miłości wiecznej...” Czy mam prawo o to prosić Boga? Prosić Boga trzeba codziennym bogobojnym życiem – odpowiedział mu wewnętrzny głos. – Modlitwą za niedowiarków, za jawnogrzeszników. Na wiosnę, siódmego sierpnia 1848 roku, kiedy Mikołaj pierwszy raz wyszedł na łąkę pod grąbliński las, nie czuł się dobrze, może z powodu snu, jaki nawiedził go tej nocy, a może było to wiosenne osłabienie. Modlił się na różańcu, ale w duszy coś go gnębiło, może fakt, że 106 ojciec we śnie coś mu chciał powiedzieć, ale zawsze służba stawała mu na przeszkodzie, może inne wewnętrzne rozterki, których nie umiał określić. Kiedy nadchodził zmrok, bydło samo kierowało się do obory. Na skraju wsi dopadła Mikołaja Cesia. – Nie mogłam do tatka przyjść za dnia, bo mi Marcysia cosik niedomaga, taka rozpalona na buzi. – Zrób jej herbaty lipowej, osłódź miodem. Co ci się stało, jakaś dziwna jesteś? Wchodząc do wsi Mikołaj zauważył, że domy stały jakby opuszczone, więc spojrzał na córkę. – Wielmożny pan Tomasz... – przetarła dłonią oczy. – Co ty pleciesz? – Ponoć dziś rano. – Tak nagle? – Matka Chrystusowa też nagle zasnęła. – Gdzie Mela? – Mikołaj popatrzył na swój dom. – Wszyscy poszli do Izabelina, tylko ja z chorym dzieckiem ostałam. Pogrzeb za trzy dni, tak jak religia nakazuje. – W niedzielę? – Wnet ludzie zaczną wracać, to powiedzą. – Kto mnie zastąpi przy krowach? – głos Mikołaja był drżący, twarz posmutniała. – Ja nie mogę, bo dziecko – tłumaczyła się Cesia. – Melania nie chce. Może Feliks, ale nie w dniu pogrzebu. – Brat cioteczny musi być na pogrzebie – zgodził się Mikołaj. – Mój Boże – myślał – z kim ja teraz porozmawiam o rzeczach świętych? Do kogo się zwrócę z pytaniami, które niekiedy zalegają mi w głowie? Jak to się dzieje, że człowiek jest i go nie ma, ciała nie ma, a dusza w niebie, u matki, która go od śmierci w wielu bitwach uratowała, teraz sławnego rycerza wzięła do siebie. Modlę się za ciebie, waćpanie Tomaszu, ale niech ta modlitwa, jeżeli tobie niepotrzebna, przejdzie na innych, wyjaśniłeś mi wiele spraw, za które składam ci dzięki. Muszę iść spać, żeby o świcie znów wstać do krów, ale myślami jestem z tobą, wielmożny panie, a może kiedyś, jak Bóg da, spoczną moje kości obok, a dusze nasze złączą się w niebie. Na Sądzie Ostatecznym padnę przed tobą, bo nauczyłeś mnie tylu mądrości życiowych. „Choćbyś wiedział, że ktoś jawnie grzeszy, nie powinieneś uważać się za coś lepszego, bo nie wiesz, jak długo ty potrafisz wytrwać w dobrym.” Obserwując pasące się bydło, przerzucał Mikołaj palcami paciorki różańca, bat jego leżał na trawie, nie był mu potrzebny, krowy słuchały go, czasem jałówka bryknęła, ale w ramach przyzwoitości, nie uciekała daleko. Niektórzy mówi do pastucha, „ty się chyba za krowy modlisz, Mikołaju, powiedz prawdę”. Modlić się za cieliczkę – pomyślał – czy to nie grzech? Lepiej już za krasulę, która padła ze wzdęcia, to znaczy za jej duszę. Czy ona miała duszę? Czy zwierzęta mają duszę? Niektóre pewnie mają. A robaki, muszki, żaby, glisty, karaluchy?... Nie myśl o tym – skarcił sam siebie – nie dumaj nad tym, co cię przerasta. Pan Tomasz znał się na wszystkim, teraz jest tam, z góry na nas patrzy – Mikołaj spojrzał w niebo, nie widział pędzących chmur, lecz dziedzica–kowala otoczonego jasnością. Gienia kwiatki sadzi na jego grobie, on jest święty, jemu niepotrzebna moja modlitwa, pewnie duch święty przekaże ją komuś potrzebującemu – tak mówił proboszcz – może za moją pierwszą żonę, której wybaczam wszystkie niegrzeczności, za moją córkę Cesię, za wnuczkę Marcysię Pacanowską, którą ochrzcili jako Stasię. ale nazywają ją inaczej. Będę się modlił za siebie, czy to wypada? Mario weź mnie w opiekę swoją, bądź Matką moją, chcę żyć dla Ciebie tyle, 107 ile mi przeznaczono i umrzeć z pieśnią o Tobie na ustach – to mojr marzenie, które jest moim szczęściem. Co to za kobieta idzie? Niesie mi obiad tak wcześnie? Ubrana jest jak księżna. Nie mam zegarka, więc nie wiem, która jest godzina – spojrzał na słońce za chmurami, niby południe, ale wcale nie jestem głodny. Jak ona idzie, przez bagna? – Kobieto, utopisz się, nie tędy! – zawołał – idź po suchym! Ona nietutejsza, muszę ją przeprowadzić. – Zaczekaj! – krzyknął do niej. Kobieta nie słuchała go, szła prosto nad grząską ziemią, nad szuwarami, jakby przenosząc się z kępy na kępę bez poruszania nogami, nie zapadając się. Mikołaj nie widział jeszcze takiej kobiety, ona na pewno nie z Grąblina i nie z Izabelina. Więc skąd? Z Wąsosza? Z Konina? Nie znam jej... O, Boże, to nieziemska istota, tak mi się wydaje, Chryste Panie – unosi się nad ziemią, długa amarantowa suknia dotyka Jej bosych stóp, na białej chmurze przysuwa się do mnie. Mikołaj struchlał, pokazując Jej różaniec zrzucił kapelusz, padł na kolana, bo nie mógł dalej iść, ani się cofnąć, jasność bijąca od nieziemskiej damy oślepiła go i dopiero po chwili ponownie ujrzał jej niby czerwoną, sięgającą bosych stóp suknię, a na niej biały płaszcz. W lewej ręce również, jak on, trzymała różaniec, a w prawej białego gołębia z rozpostartymi skrzydłami, którymi machnął kilka razy nie zrywając się do lotu. W oślepiającym blasku, pod koroną, spod której spadał na Jej ramiona biały płaszcz, lśniła niebiańska twarz Bogurodzicy. Piękności jej nie umiał opisać, więc pełen napięcia, nie mogąc wymówić słowa słuchał Jej głosu, który niby echo niesiony od boru wpadał mu głęboko w serce, że naród, który ukochała, musi się zmienić, przestać grzeszyć i rozpocząć pokutę, w przeciwnym razie... Mikołaj wytężył słuch, żeby uchwycić każde słowo, które oszałamiało go dźwiękiem, uspokajało ciepłem, jakby gładząc po twarzy. Mikołaj przymknął powieki i tkwił pogrążony w szczęściu, jakiego nigdy dotąd nie zaznał i pragnął, żeby ten stan, jak piękny sen, trwał jak najdłużej. – Tatko – Mikołaj usłyszał znajomy głos, lecz nie reagował, dopiero dotknięcie w ramię sprowadziło go na ziemię. – Co się stało? Tatko źle się czuje? Mikołaj podniósł głowę, nad nim stała Cesia. – Trzeba bydło do domu, już pora. Pastuch podniósł się, otrzepał kolana z trawy, różaniec schował do kieszeni, zdjął suchą gałązkę z rękawa. – Tatko modlił się, aż zasnął – powiedziała. – A może słabo się zrobiło? – Pomóż mi zegnać to bydło – poprosił cichym głosem Mikołaj – bo słońce już się lasu chwyta. Krowy szły spokojnie polną drogą skubiąc wysoko rosnące tu i ówdzie zielone kępki trawy, poszturchując się wzdętymi brzuchami, czasem jedna drugą uderzyła rogiem nie ze złości, lecz w nagłym odruchu, żeby jej nie przeszkadzała. Mikołaj również dobrotliwie klepał je po zadku. – Powiedzcie tatko, co się stało? Taki tatko dziś inny. – Nie mogę dojść do siebie – rzekł po chwili. – Tatko jest chory – spojrzała ojcu w oczy. Mikołaj pogładził palcami siwiejącą brodę. – A komu tatko chce powiedzieć, co się stało? Ja nie jestem już mała Cesia, urodziłam tatkowi wnuczkę. – I tak mi nie uwierzysz, jak ci powiem, pomyślisz, że mi się przywidziało. Matka Boska mi się objawiła. – Co?... – Cesia zatrzymała się, krowy szły dalej. – To, co rzekłem – Mikołaj szedł za ostatnią, cielną krową, córka obok. 108 – Niech tatko opowie – podniecona szarpnęła ojca za rękaw. – Co się tatkowi tak głos zmienił? – No, bo... no, bo to nieprawdopodobne. – Taki opryskliwy głos tatko ma dziś. – Boje się, że mnie nie zrozumiesz. – Tatko, tatuńcio... – Cesia zaczęła szarpać ojca za rękaw. – I co?... mówiła coś? – Żeby naród przestał grzeszyć. – Tak powiedziała? Bo co? – Bo straszna kara na niego... na nas przyjdzie. – Tak powiedziała? – Cesia znów zajrzała ojcu w oczy, na twarzy jej malowało się przerażenie. – Hej! – klepnęła brzozową gałązką łysą krowę, która zatrzymała się przy kępie trawy. – Nienażarta! Kiedy wyszli z lasu i wyrosły przed nimi wiejskie domy Grąblina, Cesia zrównała się z ojcem. – Tatuńsku – szepnęła, jakby bojąc się, że ktoś ją usłyszy. – Może lepiej nie mówić o tym. – Przenajświętsza prosiła. – No, tak – przyznała Cesia. – Muszę spełnić swój obowiązek. Podobno Pan Jezus jest zagniewany. Kiedy bydło rozchodziło się do swoich zagród, Cesia znów zapytała półgłosem: – A jak Ona wyglądała, Przenajświętsza? Mikołaj nie odpowiedział, bo nie mógł sobie od razu uświadomić Jej piękna. Pogonił dworskie krowy w stronę długiej krytej słomą stajni za wsią. Jak wyglądała – powtórzył pytanie córki. Ukłonił się hrabinie, która jechała bryczką, zatrzymała konie i zapytała: – Co tak dziwnie dziś wyglądacie, Mikołaju? – Ja? – pasterz przyłożył dłoń do piersi i jeszcze raz jej się ukłonił. Pomny słów Chrystusa na temat marności doczesnego życia, rzekł do siebie: „Kim ty jesteś, że drżysz przed człowiekiem śmiertelnym? Dziś jest, jutro go nie będzie”. A kiedy po powrocie do domu Mela na niego krzyknęła, pomyślał, „cóż ci może uczynić człowiek obraźliwymi słowami? Raczej sobie szkodzi, niż tobie, a kimkolwiek by był, nie uniknie Sądu Bożego”. Następne słowa Chrystusa brzmiały: „...Synu, zdaj się całym sercem na Pana Boga i nie bój się sądu ludzkiego jeżeli sumienie mówi ci, że jesteś prawy i niewinny”. – Idźcie, Mikołaju, na grób Tomasza, ja was zastąpię. Pasterz odwrócił się, dostrzegł zbliżającego się sąsiada. – Prędzej bym się diabła spodziewał, niż was, Filipie. – Taki niesłowny jestem? – Nie – zaprzeczył Mikołaj. – Źle mi się rzekło, pewnie dlatego, że ostatnio ludzie krzywo na mnie patrzą. – Niby o co? – Niby nie wiecie. Wy akurat nie, ale... – Niby o co? – Nie udawajcie, Filipie... że to mnie Matka Jezusowa się objawiła, a nie hrabinie, ani choćby organiście. A czy to moja wina, że Niebiosa tak chciały? – Mikołaj spojrzał do góry. – Staram się żyć jak Bóg przykazał, każdy ma prawo, powinien. – Zaprawdę lepszy jest pokorny wieśniak, który służy Bogu – rzekł Filip patrząc na siwiejącą brodę Mikołaja – niż dumny mędrzec, który zaniedbawszy sprawy swojej duszy śledzi drogi gwiazd – spojrzał do góry. 109 – Słucham was, Filipie, tak jakbym waszego młodszego brata, waćpana Tomasza słuchał, świeć Panie nad jego duszą. Marzę, żeby pomodlić się nad jego grobem i posłuchać, może mi coś rzeknie. – Idźcie, a wracajcie rychło, bo mi spieszno do domu. I niech was diabeł po drodze nie kusi. – Żarty masz w głowie, sąsiedzie. Ja diabła w sobie nie noszę. Idąc w stronę Lichenia, Mikołaj myślał o Filipie, który nawet swojemu bratu Tomaszowi na początku nie wierzył w jego widzenia. Teraz pewnie wierzy, a dawniej uważał się za mądrzejszego, nie walczył przeciwko Prusakom, więc mu krzywdy nie robili. Zmówię za ciebie trzy zdrowaśki Filipie, żebyś się nie pysznił żadną większą swoją wiedzą, choć ją masz, lecz niech ona będzie dla ciebie źródłem bojaźni – tak mawiał Jezus mając na myśli takich jak ty, a potem chyba któryś z Jego apostołów. Jeżeli ci się wydaje, że wiele rzeczy znasz dobrze i je rozumiesz, pamiętaj, że nieporównanie więcej jest takich zjawisk, których nie pojąłeś i nie pojmiesz. Może niedokładnie Jezu Chryste powtarzam Twoje słowa, ale myśli prawdziwe. Podobne myśli zasłyszane takoż od waćpana Tomasza lub wyczytane w modlitewniku, wypełniły mu czas drogi na licheński cmentarz, gdzie bez trudu odnalazł świeży grób. – Boże, zlituj się nad nim – westchnął klękając i żegnając się krzyżykiem różańcowym. – On już litości nie potrzebuje, czyściec go ominął, poszedł prosto do Matki Przenajświętszej, którą tak wielbił i która wezwała go do siebie wcześniej niż starszego Filipa. To on, święty już chyba, może łaski udzielać, nie, co ja mówię, Boże, wybacz mi grzesznemu – Tomaszu, dziedzicu i kowalu, wyjednaj mi miłość u Boga i u Twojej Świętej Rodzicielki. – Mikołaju... – usłyszał kobiecy płacz, do nóg mu padła Gienia, podniósł ją, a ona „co ja teraz pocznę?” – Módl się do Matki Bożej, tak jak twój dziedzic. – A czy mój pan Tomasz zabierze mnie do siebie? – wytarła spódnicą oczy. – Nie mam już nikogo, pani ode mnie odeszła i pan mnie opuścił. – Na pewno zabierze cię do siebie, ale póki żyjesz, czyń dobre uczynki. – Czy ja potrafię? – rozmazała palcem łzę. – Do tej pory czyniłaś dobrze, czyń tak dalej. Ani twój pan, ani Matka Boża nie opuszczą cię, co daj Boże, amen. Grąbliński las, do którego wracał, jak zwykle oszołomił Mikołaja nie tylko gamą niebiańskich zapachów, ale i zwykłym szelestem liści, skrzypieniem łamanych patyków, a nade wszystko świadomością, że z tego lasu wyszła ku niemu Przecudowna Najświętsza Maria Panna. Nagle przez szelest liści usłyszał głośniejszą niż normalnie rozmowę pijanych mężczyzn, więc się zatrzymał. – ...Bywa – doleciał do uszu Mikołaja znajomy głos – że ludziom przywidują się duchy, zwłaszcza po gorzałce. Daj jeszcze – przez zarośla Mikołaj ujrzał siedzącego na mchu Mateusza Miarę, drugim, wspartym na łokciu był Antoni Tuszyński, również z Izabelina. Wracają z targu i tu odpoczywają? – zastanawiał się pasterz – czy specjalnie tu przyszli z okowitą od Onufrego? – Ja raz widziałem ducha – powiedział Miara i złapała go czkawka, sąsiad uderzył go w plecy. – Na cmentarzu. – Duchy podobno nie wychodzą poza cmentarz. Jak wyglądał? – Jak duch. – Coś do ciebie mówił? – Nic. Ale utrudniał mi przejście między grobami, chciał mnie nawet wciągnąć do wykopanego dołu. Nogi miałem jak z gumy i jeszcze mi pod stopy gęsich piór nasypał. – No, ale Mikołaj nie pije, nie mógł mieć majaków – zauważył Antoni. 110 – Przy ludziach nie pije, a przy krowach, nie wiem. Krowy nie donoszą. Niby dlaczego często drzemie na pastwisku? – Jak każdy pastuch. – On się modli, może naprawdę mu się objawiła? Tomaszowi też na początku nikt nie wierzył, nawet Filip. Dobra ta gorzała, no nie? – Wszystko, co dobre, pochodzi od Boga, gorzała też. – A co złe, od ludzi – wtrącił pasterz podchodząc do leżących. Obaj chłopi podnieśli głowy, nie od razu zorientowali się, skąd głos dochodzi. – A, to ty – Mateusz pierwszy zauważył Mikołaja. – Podsłuchujesz? – Siadaj – Antoni szarpnął Mikołaja za rękaw. – Od Boga otrzymaliśmy dar życia – zauważył Mikołaj dotykając brody. – A z życiem dar powołania. – Siadaj – Antoni wskazał miejsce na trawie obok siebie. – Wracam do mich krów. Mikołaj odszedł. Mateusz patrząc za nim rzekł „on taki nie był” i wziął od sąsiada flaszkę, wychylił do dna. – Dar powołania – Antoni zastanowił się. – Co to znaczy? 111 4 Mikołaj uwielbiał miesiąc lipiec nie tylko dlatego, że kwitły lipy, a ich płatki ładnie spadały, kręcąc się w powietrzu, ale i dlatego, że kwiaty pełne pszczół niosły leśną symfonię w niebo do Matki Bożej, w zimie zaś herbata lipowa z miodem rozgrzewała przeziębione gardła, prostowała zgrabiałe ręce. Napasione krowy szukały cienia, kładły się, przeżuwając trawę, jedna, nie wiadomo dlaczego, ryknęła. Co ci jest? – pomyślał pasterz patrząc na czerwoną z białymi łatami staruszkę z utrąconym rogiem. – Jak skończę odmawiać różaniec, zaprowadzę cię do stawu. Modląc się Mikołaj widział swoją babcię, która przed śmiercią przekazała mu łańcuszek paciorków z metalowym krzyżykiem, ona już jest w niebie, z góry patrzy na mnie, ocenia moje postępowanie. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – usłyszał nad sobą głos, więc od razu odpowiedział „na wieki wieków, amen” i dopiero wtedy podniósł do góry głowę, żeby spojrzeć, kto do niego mówi. Kobiecy głos, delikatny i śpiewny, podobny do tego, który przemawiał do niego w maju, więc rzucił się na kolana, podniósł się, nieziemska, przepiękna istota rzekła: – Pasterzu Mikołaju, po raz drugi przybywam do ciebie, żebyś oświadczył ludziom, że za popełnione grzechy dosięgnie ich kara boska. Strwożony pasterz ponownie padł na kolana i łokciami oparł się o ziemię. – Ciężka choroba zacznie nękać ludzi, będą padać na polach, nagła śmierć nie ominie ani dorosłych, ani dzieci, płacz i zgrzytanie zębów słychać będzie po łąkach i w zagrodach, w lesie i na pastwiskach. Ale tego strasznego nieszczęścia można uniknąć, jeżeli ludzie zrozumieją, jaką karę na siebie ściągają. A kiedy zaczną się modlić i pokutować za popełnione grzechy, i rozmyślać nad cierpieniami Jezusa–Zbawiciela świata, wszystko może się odmienić. Mówiąc to Niebiańska Dama pokazała Mikołajowi różaniec, a pasterz drżącą ręką swój, wtedy Maska Boska dodała z żalem, że zjawiła się tu, bo bardzo pragnie uczynić swój naród przed nadchodzącym nieszczęściem, objawiła się najbardziej wiernemu z wiernych Jej wyznawców. Mówiąc to Matka Boska bardzo posmutniała, jakby żal Jej się zrobiło tych ludzi, którzy ucierpią, jeżeli się nie opamiętają, po czym odpłynęła nad trawą w jasnozłocistym obłoku, Mikołaj zaś padł krzyżem, albowiem uświadomił sobie, że już raz tego lata Niebiańska Pani o to samo go prosiła, ale on, bojąc się ludzkiego pośmiewiska, mało do tej pory o tym mówił. Czasem myślał o swoim synu, który przed laty wyprowadził się do Konina, żeby mu o tym powiedzieć, myślał również o Feliksie, ale nie śmiał podejść do niego z tą sprawą, Tomasza by się nie krępował, teraz tylko na jego grobie może szukać natchnienia. Usiadł na trawie, by objąć wzrokiem bydło, pasło się na swoim miejscu, a usłyszawszy głos dzwonu z licheńskiego kościoła podniósł się i poszedł do lasu, wciąż mając przed oczami amarantową suknię Pani okrytą białym płaszczem, unoszącą ją złocistą chmurkę, lecz nade wszystko wbijał mu się w serce Jej głos, czuł go, rzec można, w sobie. Pod sosną, na której wisiał ołtarzyk Najświętszej Marii Panny oczyścił plac z zeschłych liści i suchych patyków, wspiął się po pniu, żeby obrazek przetrzeć ręcznikiem, ozdobił go rosnącymi w pobliżu kwiatami. Przeżegnał się i wrócił do bydła. Przygnawszy wieczorem krowy do domu, oczyścił dziedzicową oborę, a w myślach wciąż miał dzisiejsze widzenie na łące obok lasu i zastanawiał się, jak przemówić do ludzi, żeby mu wierzyli. Brednie – pomyślą – w maju i w lipcu z Matką Boską rozmawiał. Może codziennie rozmawiasz, przyznaj się – zapyta ten i ów. 112 Idąc na kolację do Feliksa Jawlińskiego zastanawiał się, czy mu o tym powiedzieć. Matka Przenajświętsza go o to prosiła, musi spełnić Jej życzenie, kto nie wierzy – jego sprawa, a ja spełnię swój obowiązek – przyrzekł sobie. Felek pomyśli, „czemuż to Przenajświętsza nie przekazała tych uwag komuś godniejszemu, choćby księdzu Kosińskiemu, który Anioł Pański odprawia, czemuż hrabinę pomija, która w każdą niedzielę komunię świętą przyjmuje”. – Wiecie, Feliksie – zaczął Mikołaj, kiedy jego żona postawiła przed nim kapustę z ziemniakami bez omasty – nie wiem jak rzec, żebyście mi uwierzyli... – Zwyczajnie – Feliks nie jadł kolacji. Widocznie coś lepszego dostanie, nie ma znaczenia – pomyślał Mikołaj. – Muszę powiedzieć, bo taki mam obowiązek – Mikołaj zanurzył drewnianą łyżkę w glinianej misce. – Matka Przenajświętsza znów mi się objawiła. – Jak? – Feliks nie wyraził specjalnego zainteresowania. – Poznałeś ją? – Stara znajoma – wtrąciła Helcia nie odwracając się od kuchni, skąd dochodził zapach gotowanej wieprzowiny. – I cóż ciekawego rzekła – ponaglił Feliks, bo Mikołaj milczał. – To samo, co przedtem. Że kara boska się zbliża. – Czemuż to znów z tą samą nowiną przyszła? – Przecież nie wiem – Mikołaj zatrzymał łyżkę z kapustą przy ustach. – Idźcie do księdza. – Bo to będzie miał czas ze mną rozmawiać? – zapytał Mikołaj. – Przy spowiedzi mu rzeknijcie. Mikołaj podziękował za posiłek, który zgodnie z umową za pasienie krów należy mu się codziennie u innej gospodyni, nie miał pretensji o to, że kolacja była marniejsza niż gdzie indziej. Mikołaj spał dziś w stodole, bo na dworze było ciepło, żona drugie łóżko wystawiła do szopy jako zepsute. Jak nie chcesz naprawić – powiedziała – śpij na słomie. Mikołaj chciał naprawić swoje miejsce do spania, ale potrzebne były deski i twarde drewno na kołki. Kiedy pracował we dworze, miał więcej czasu i możliwości, teraz od świtu do nocy zajmuje się krowami, nawet w niedziele musi obornik wyrzucić, słomę podścielić, czasem żłób naprawić. Spanie na sienniku czy na wiązce słomy przykrytej płachtą nie było złe, nowonarodzony Jezusek też przecież spał na sianie. Skończywszy modlitwę, Mikołaj znów myślał o ostrzeżeniach Matki Bożej, które miał przekazać okolicznej ludności i zastanawiał się, jak w tym wypadku postąpiłby pan Tomasz. Tomaszu, pomóż mi waćpanie, pójdę na twój grób jak tylko – pomyślał – jak tylko znajdę chwilę czasu, coś musisz mi rzec. W nocy śnił mu się ojciec, który rzadko mu się we śnie objawiał i nigdy jasno nie odpowiadał na żadne pytanie, tej nocy po prostu grabił siano i układał w kopy, choć przed śmiercią obiecywał mu wyjaśnić, jak tam po zgonie jest naprawdę, raz tylko mu rzekł: „trzeba mieć swój rozum”. – ...Głupstwa gadacie moiściewy, słuchać się nie chce! – Michał trzasnął kartą o stół, poniuchał tabakę, kichnął głośno. Mikołaj uniósł brwi, rozłożył ręce w geście mówiącym „trudno” i wyszedł. – Duperacz – mruknął za nim Kazimierz. – Człowiek honoru nie może bez przerwy kogoś prosić, a Ona jak chce, to załatwi, a jak nie, to nie. Przy karcianym stole na chwile ucichło, Miara rozganiał dym z fajki, który kłębił się przy jego głowie, Józef trzasnął wytłuszczoną palcami kartą o stół. – Dobrześ mu powiedział. Niech do krów przemawia, jak musi. – Kaznodzieja się znalazł. 113 – Ja słucham księdza. Proboszcz nic na temat nie mówi. Jak zawsze każe się modlić i pokutować, ale pewnych spraw ani Matka Boska, ani sam Bóg nie może załatwić i o to do Niego nie mam pretensji. – Pan Bóg uruchomił siły, nad którymi teraz nie panuje. Tłumaczyć się nie musi, ale daje ludziom do zrozumienia. Z drugiego końca cuchnącej piwem i gorzałą sali odezwał się zachrypnięty głos Miary: „Co on się taki prorok zrobił, pewnie mu baba wrony nie pokazuje”. – Niepotrzebnie świętego udaje. Mało tu młodych dziewic, co do spowiedzi chodzą i aż piszczą, żeby im pod spódnicę zajrzeć. – On nie potrafi. – Nie czuje bożej woli. – Nad jeziorem aż się krzaki ruszają. – A na targu w Starym Licheniu co się dzieje. – Po śmierci Tomasza on się tak zmienił, że go nie poznaję. – Zostawcie go. Wszyscy się zmieniają, jedni na gorsze, drudzy na lepsze. – Tuszyński mocniej pyknął fajką i cisnął kartą o stół. Miara kiwnął głową, ale nic nie powiedział. – Tomaszowi też żeście nie wierzyli – Mateusz wrócił od drzwi. – Ksiądz proboszcz też Mikołajowi nie wierzy, a hrabina jaśnie pani wiesz, co mówi? – Felek jest po stronie pastucha. – Z głodnym się nie najesz, z głupim się nie nagadasz – Miara nie wiadomo do kogo to powiedział i wyszedł. Dogonił Mikołaja. – Nie złość się – szarpnął go za rękaw. – Mówiłeś tam w lesie, pamiętasz... Mikołaj zatrzymał się. – Co mówiłem? – zapytał. – Że z darem życia otrzymuje się powołanie. Co to jest? – Łaska, dzięki której wypełniamy swoje zadanie w wędrówce po ziemi. – Mówisz jak ksiądz. Jakie niby mamy zadanie? – Dobrze robić to, co robiłeś nim zacząłeś pić. – Gdzie się tak śpieszysz? – Na nieszpory – odrzekł pasterz. Klęcząc nad grobem Tomasz Mikołaj w pewnej chwili, ukrywszy twarz w dłoniach, pochylił głowę. – Mości panie – rzekł słowami Chrystusa – nie należy bardzo ubolewać i żalić się na oziębłość i niedbalstwo nasze w przyjmowaniu Chrystusa, w którym jest cała nadzieja i cała zasługa zbawienia. On bowiem jest uświęceniem i odkupieniem naszym, On jest pocieszycielem w ziemskiej pielgrzymce i wiecznym szczęściem swych świętych, a wielu tak mało zwraca uwagę na tę zbawienną tajemnicę, która niebo radością napełnia i cały świat zachowuje... Mikołaj usłyszał za sobą szept, jacyś ludzie przechodzili nie oglądając się. Feliks trochę mi wierzy – myślał – tak przynajmniej mówi, że ten pobożny człowiek – to znaczy ja – nie umie kłamać, mój Boże – powiedział do siebie i wstał. Nie odszedł daleko, zaledwie kilka kroków, gdy usłyszał za sobą wybuch płaczu. Przy grobie Tomasza szlochała jakaś kobieta, więc wrócił. Początkowo myślał, że to Gienia uderza rękami i czołem o ziemię, ale kiedy podszedł bliżej, poznał Hałasową. – Co się stało, Marianno? – Mikołaj dotknął jej ramienia. – O Matko Boska, Zbawicielko świata... 114 – Mąż umarł? – pytał zatroskany trzymając kobietę za ramię. – Córka? Machnęła ręką, pochyliła się głową do ziemi. – Waćpanie Tomaszu, pomóż mi, doradź, co ma robić? Jesteś tam, bliżej i wszystko widzisz! – Powiedzcie, co się stało? – nalegał Mikołaj. Podniósł znajomą kobietę z Izabelina, ścisnął jej spracowaną dłoń, a ona zapytała: – Co jej się stało? Mikołaj patrzył na sąsiadkę. – W błogosławionym stanie... ukrywała przede mną, choć wiedziałam, ale... Zbliżyły się dwie ciekawskie baby: Cecylia i Marta, Mikołaj znał je z widzenia, za nimi Bogrowski. Hałasowa nie krępowała się ich, prawiła swoje, że jej córka codziennie wychodziła niby na jeziorko, a dokąd naprawdę, nie wiedziała, a zabronić jej nie mogła, bo się rzucała. – A stary? – zapytał Miara, który nie wiadomo kiedy się zjawił. – Mój stary się nie wtrącał, teraz żałuje. – No i co? – zbierało się coraz więcej ludzi. – No i urodziła gdzieś w lesie – Marianna głośniej załkała. – I utopiła – powiedział Merłowski. – A wędkarze wyłowili – zauważył Marciniak. – Gdzie to dziecko? – zapytał Bogrowski. – Nie wiem – Marianna wzruszyła ramionami. – A... kto jest ojcem? – zainteresował się Mikołaj. Marianna przestała płakać, oczy miała suche, złe. – Ja go dopadnę! – uniosła zaciśniętą, twardą pięść. – Wieczne odpoczywanie racz mu dać, panie... – wyrzekł pokornie Mikołaj, pozostali powtarzali półgłosem te słowa. – A za jej matkę trzy zdrowaśki – pasterz wypowiedział pierwsze słowa, pozostali jakby nie mieli ochoty modlić się, ktoś zauważył złośliwym półgłosem „za ojca też?” – Dziękuję – Marianna chciała pocałować Mikołaja w rękę, cofnął ją w porę. – Niech was łaska Boska wspiera. Przechodząc obok grupy ludzi stojących nad zasypaną mogiłą, Mikołaj chwytał urywki zdań, że w Morzysławiu brat brata siekierą zabił, gdzie indziej syn ojca tłukł głową o klepisko, ktoś komuś kury ukradł, inny pszenicę na polu podpalił... – Boże – westchnął pasterz – zlituj się nad nieszczęsnymi. Skręciwszy na polną dróżkę prowadzącą do Izabelina, usłyszał śpiewaną gdzieś w swoim wnętrzu dawno nie słyszaną „Idźcie precz marności światowe, boście wy do zguby gotowe...”, która nie opuszczała go przez całą drogę. Obu izabelińskich wędkarzy zastał Mikołaj pijanych, spali w ubraniach na sianie w jednej ze stodół. Mikołaj nie budził ich nawet, żeby go nie zrugali, zaś żona Gliniewicza potraktowała Mikołaja niegrzecznie, zła była zapewne z powodu zaistniałej sytuacji, może dlatego, że Mikołaj do tej sprawy się wtrąca, rzekła bowiem, żeby pastuch pilnował krów, a nie wtrącał się do nie swoich spraw. Mikołaj odszedł przygnębiony i zdenerwowany. Pięknie i smutnie rozpoczął się dla Mikołaja dzień piętnastego sierpnia 1850 roku. Pięknie, bo był to dzień Wniebowzięcia, a smutnie, bo pasterz musiał pilnować krów zamiast uczestniczyć z parafianami w tej pięknej uroczystości. Mikołaj nie narzekał. Kiedyś pracował we dworze na odpowiedzialnym stanowisku, teraz, kiedy włosy mu na głowie posiwiały, a na brodzie zrzedły, przyjął robotę na pastwisku. 115 Często myślał o śmierci, gdyż ta pora już nadchodziła, ale jej się nie bał. Widział siebie w otoczeniu świętych, choć nie był pewien, czy na niebo zasłużył. Nagle z niepozornej chmurki lunął na wysuszoną słońcem ziemie deszcz. Mikołaj, patrząc do góry, łapał otwartymi ustami duże krople myśląc „jak dobrze”, krowy również podnosiły rogate łby do nieba, oblizywały się szerokimi jęzorami, machały ogonami, niby odganiając muchy. Deszcz jak szybko i niespodziewanie przyszedł, tak szybko zniknął, przenosząc się szarą smugą nad las, nad Izabelin, nad dom wielmożnego Tomasza, którego już tam nie ma, a przez dziurawy dach woda leci do kuchni. Wielmożny pan powiększył grono czcicieli Matki Chrystusowej. A co robi Gienia? Wypadałoby ją odwiedzić. Tak myśląc Mikołaj obcierał dłonią mokrą brodę i siwe włosy na głowie, z lubością wdychał orzeźwiające powietrze niosące zapach skoszonej pszenicy i ziół rosnących na skraju lasu wśród kamieni, słuchał głosu dzwonu, który w samo południe dochodził z drewnianego kościółka w Licheniu. Ziemia parowała, bydło odpoczywało, więc pasterz bez obawy, w mokrej koszuli podszedł do sosny, na której wisiał Przenajświętszy obraz i z wielką czcią wpatrywał się w uwielbianą twarz Bożej Rodzicielki, po czym wszedł na pagórek, by objąć wzrokiem całe swoje stado, popatrzył na drogę wiodącą do Grąblina i Lichenia, znów spojrzał na las, nad którym zajaśniało jakby drugie słońce, zniżało się powoli, by stanąć między drzewami. To dziwne zjawisko nie przeraziło pasterza, nawet go nie zdenerwowało, a przeciwnie, jakby uspokoiło. Przysłoniwszy dłonią oczy patrzył, jak złocista, promieniejąca blaskiem świetlana kula zbliżała się ku niemu, sięgnął do kieszeni po różaniec i wtedy ujrzał Matkę Przenajświętszą. Wiedział, że to Ona, poznał ją po twarzy z wizerunku na sośnie oraz z poprzednich z Nią spotkań. Ubrana była niby podobnie, a jednak trochę inaczej, błyszczała na Niej amarantowa suknia przepasana białą szarfą, białozłocisty płaszcz spływał fałdami od głowy aż do stóp, a na jego brzegach widniały symbole Męki Pańskiej. Na głowie błyszczała korona, a na piersi zamiast gołębia tkwił Orzeł Biały przytrzymywany świętą dłonią. W drugiej ręce trzymała różaniec. Bolesna Królowa Polski coś mówiła na tle odległego niebiańskiego chóru, ale Mikołaj, na początku przejęty dźwiękiem Jej słów, nie chwytał treści i dopiero po chwili zrozumiał, że chodzi o naród polski, który nie garnie się do pokuty, ani nawet do poprawy stylu życia. Mikołajowi pot spływał nie tylko po twarzy, lał się strumieniami spod włosów na kark, po plecach, bo uświadomił sobie, że nie spełnił całkowicie poprzednich Jej poleceń ostrzegania ludzi przed nieuchronną karą za popełniane ciężkie grzechy. Robiłem, co mogłem – myślał – ale stałem się pośmiewiskiem. – ...Nie minie rok, a nawiedzi twój kraj zaraźliwa choroba – usłyszał dochodzący z lasu grzmot. – Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie – szepnął pasterz, odpowiedziało mu leśne echo, a z karczmy doszedł bełkot „pije Kuba do Jakuba, Jakub do Michała...” – ...Ludzie padać będą nagłą śmiercią, a ciał ich nie będzie komu grzebać, ginąć będą starcy i dzieci, młodzieńcy i panny, zaś rycerze padną na wojnie. Po tych słowach Twarz Przenajświętszej na chwilę umilkła, bo pokrył ją wielki smutek. – Miłosierdzie Ojca Niebieskiego jest przeogromne, kara nie musi się spełnić, jeżeli naród odmieni styl życia i zacznie pokutować i przepraszać za popełnione grzechy. Mikołaju, ostrzegaj ludzi, ostrzegaj matki, niech chronią swoje dzieci, będę je wspomagać w potrzebie, bo też byłam Matką i wiem, co to jest cierpienie. Polskie matki mogą wychować wielkich świątobliwych rycerzy, którzy wyzwolą Ojczyznę. Przed oczami Mikołaja zjawił się Tomasz, rycerz Matki Niepokalanej, odważny i błogosławiony, bardzo mu go teraz było brak. Głos Matki Bożej wychodził jakby nie z Jej ust, 116 lecz z grąblińskiego boru, z błękitnego nieba i mieszał się z licheńskim dzwonem, wbijał się w mózg i w duszę Mikołaja, który nie rozumiał poszczególnych słów, chwytał treść, że szatan sieje niezgodę w narodzie i nie od razu zagoją się wszystkie rany na polskiej ziemi, przesiąkniętej krwią i łzami, oczyści je wiara w Boga. Będę was bronić przed karą boską – zrozumiał Mikołaj – jeżeli tej pomocy zechcecie. Mikołaj leżał krzyżem na wilgotnej trawie i nie widział zbierających się wokół ludzi wracających z sumy, i nie słyszał ich głosów, słuchał słów Maryi. – Mikołaju, pasterzu, wstań – szarpały go baby. – Co ci jest? – Może on ogłuchł? – dodawały inne. – Może nie żyje – głos Marianny. – Zostawcie go – rzekł Adamczewski. – Leć po furmankę! – Mikołaj poznał głos Filipa, ale nie miał siły odezwać się. – Kiedy głęboka wiara w Boga zapłonie w sercach Polaków – odezwał się po chwili jakimś innym głosem Mikołaj – oznaczać to będzie wielką przemianę i zmiłowanie boskie, a na kraj udręczony spłynął łaski, jakich nie zaznał od tysiąca lat. – Co on rzekł? – zapytał Filip. – Cśś – szepnęła jakaś babina, głosu jej Mikołaj nie rozpoznał. Odrętwiały ze szczęścia pasterz po tych słowach Matki Przenajświętszej, które płynęły teraz z ciszy leśnej pełnej zapachu rozgrzanej w słońcu żywicy, usiłował się podnieść. – ...Mikołaju – usłyszawszy swoje imię ponownie znieruchomiał, jakby te słowa z ziemi wychodziły, wytężył słuch, żeby ani jednego dźwięku nie uronić. – Karć ludzi i pocieszaj, a gdy nastaną owe ciężkie dla narodu chwile, prowadź ich do mojego wiszącego na sośnie obrazu, jeżeli będą się prawdziwie modlić – nie zginą. Wytryśnie ozdrowieńcze źródło w miejscu, gdzie stanąć ma kapliczka, a pijący z niego wodę ocalą mój lud ukochany, który służyć będzie za przykład innym narodom. Tu, gdzie przed setkami lat zabłysło światło wiary chrystusowej, rozpali się Pieśń Odrodzenia Narodu i nie opuszczę Go nigdy i do serca przygarnę, jak Orła Białego. Znów przestał Mikołaj rozumieć poszczególne słowa, docierał do niego ogólny ich sens – smutek i pocieszenie. – Mikołaju – na dźwięk swego imienia, pasterza przeszył dreszcz – wiele jeszcze przecierpisz, jako że i syn mój cierpiał, nim dostaniesz się do Królestwa Bożego, ale nie zrażaj się. – Nie! – odparł pasterz cały przejęty, a długie i białe niczym śnieg włosy na jego głowie pociemniały, przybierając dawny kolor, twarz wygładziła się, a na policzki wystąpił rumieniec. – Sam do siebie mówi – usłyszał czyjś głos, ale nie obejrzał się nawet, bo Królową Nieba i Ziemi ogarniać zaczęła złocista światłość i uniosła Ją w błękitną przestrzeń nieba. Mikołaj nie wie, jak długo jeszcze leżał i klęczał, unosił ręce ku górze i opuszczał je, przysięgając Królowej Polski, że teraz już na pewno spełni Jej życzenia, które mocno utkwiły mu w głowie. Nie wiedział jeszcze, jak się modlić i jak przyrzekać, że Matki Boskiej przykazania są dla niego rozkazami. Kiedy otworzył oczy, miał przed sobą drewniane belki i słomianą strzechę, nie wiedział, skąd się tu wziął i czy kolejne widzenie Matki Bożej było tylko snem. Marianna przykładała mu na czoło zimny kompres, Melania coś szeptała jej do ucha. Mikołaj nagle podniósł głowę. – Co ci jest? – usłyszał męski głos, przed nim stał Feliks. – Napij się herbaty malinowej – podsunął mu kubek – i opowiedz, coś widział na skraju lasu? – Matkę Bożą – Mikołaj przetarł oczy. – Trzeci raz w tym roku? Co ci mówiła? 117 Mikołaj wstał i wyszedł na dwór, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Feliksa żona, Melania i dwie inne kobiety za nim. – Ludzie – westchnął patrząc na pobliską karczmę. – O wy, nieszczęśliwi. Podszedł pod cuchnące tytoniem, tabaką i gorzałą okno, pokiwał z politowaniem głową. – Czego on chce, jak mi Bóg miły – zapytał siedzący najbliżej Gliniewicz. – Powiedz mu, niech lepiej krów pilnuje – dodał grający z nim w karty Machowski. Mikołaj znów pokiwał głową z cierpiącym wyrazem twarzy. – Gdzie on łeb włożył, że mu tak włosy poczerniały? – doleciał ze środka sali głos. – Musi do gnojówki – zażartował ktoś. – Kara boska was nie minie – rzekł Mikołaj odchodząc. – Jak tak dalej będzie gadał, pójdzie siedzieć, jak mi Bóg miły – Michał trzepnął kartą o stół. – Zostawcie go! – krzyknął odświętnie ubrany Filip, który właśnie nadszedł. – Tak dzień Wniebowstąpienia czcicie? – Co się tu dzieje? – zapytał dziadek Walenty, i do Mikołaja: – Nie słuchaj tych pijaków – machnął ręką w stronę karczmy. – Jak pan Bóg chce kogoś uderzyć, to mu najpierw rozum odbierze. – Tobie już dawno odebrał! – doleciał głos z karczmy. – Kara boska was nie minie – Mikołaj odszedł od okna, kroczył w stronę Lichenia myśląc, co z takimi niedowiarkami robić. Kościół się wali, a oni karczmy pilnują. Nad mogiłą Tomasza klęczał Miara, co zaskoczyło pasterza. Myślał, że pewnie coś się w jego pijackiej głowie zmieniło. Modląc się Mikołaj udawał, że nie widzi Mateusza. – Mój stary – szepnęła klęcząca obok Bogrowska ni to do siebie, ni to do Mikołaja – niedawno – niedawno był u spowiedzi, a teraz... – Módlcie się, bo pan Jezus zagniewany ześle na was nieszczęście. – Co się stanie? – przerażona patrzyła na Mikołaja. – Trzeba się modlić i pokutować, a on jeno w karczmie siedzi. – Nie tylko – przerwała. – Bo z tą Niemką... – Przestańcie płakać – Mikołaj spojrzał do góry. – Służcie przykładem bogobojnego życia. – Jak mam służyć? – Dobrze wiecie. Mikołaj szedł pustą polną drogą między kapustą z jednej strony, a ziemniakami z drugiej, myśląc, że należałoby je okopać. Cesia nie ma czasu i nie może z powodu dziecka, jak jej pomóc, przy świetle księżyca trudno robić w polu – pomyślał. Feliks trochę mi wierzy – powiedział do siebie – tak przynajmniej mówi do Cesi, że niby ja, ten pobożny człowiek, nie umie kłamać, podobnie mówi hrabina Kwielicka, a proboszcz nic, jego sprawa. Kontaktuje się z biskupem, który też zapewne sądzi, że to jemu Matka Przenajświętsza powinna pierwszemu się objawić. Ja jestem winien, przebacz mi Ojcze Niebieski. – Szczęść Boże, Mikołaju! Pasterz opuścił cep, przez kłęby kurzu z młóconego żyta ujrzał Antoniego w starym słomianym kapeluszu, więc odrzekł: – Daj Boże. Króluj nam, Chryste. – Zawsze i wszędzie. Męczycie się jeszcze, jam już wymłócił swoje. – Macie więcej czasu, Antoni. Ja dziś wyjątkowo za krowami nie chodzę, Filip mnie zastąpił. Co tam w Izabelinie? Co Gienia porabia? – Opłakuje pana dziedzica i panią. Jest na służbie u Niemca i roznosi wasze przepowiednie, Mikołaju. 118 – Powtarzam to, co mi Przenajświętsza nakazała. Ostrzegam ludzi, że się spełni kara boska, jeżeli nie przestaną bluźnić i wy też przestrzegajcie. – Nie wszyscy wasze przestrogi traktują poważnie. – To nie moje przestrogi, Antoni, to Jej – spojrzał do góry. – Nie gniewajcie się, ale ja mam robotę. – Ja też się śpieszę, do Konina. Ludzie gadają, „a czemuż to się Matka Jezusowa księdzu nie objawia, jak ma takie ważne rzeczy do przekazania?” – Niezbadane są wyroki boskie. – Ksiądz nawet słowa o tym nie piśnie. – Niezbadane są wyroki boskie. Mikołaj odgarniał grabiami słomę, wyrzucał za drabinę, na klepisku pozostało zboże z plewami. Wyszedł na podwórze, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Spoglądając na poszarzały od starości gontowy dach stodoły pomyślał, „ja też się starzeję, choć Matka Przenajświętsza odmieniła mi siwe włosy, usunęła zmarszczki na czole, ale lata uciekają”. – Do roboty – rzekł do siebie, ale wtedy stanęła przed nim strapiona Hałasowa. – Szczęść Boże – powiedziała smutniejszym niż zwykle głosem. – Daj Boże. Co was sprowadza do mnie, Marianno? – Żebyście, jak będziecie szli do kościoła, wstąpili do mnie i przemówili do mojego chłopa. – Coś z nim niedobrze? – Furt jeno pije – Hałasowej trzęsły się ze zdenerwowania ręce. – Przepił chomąto, brony i jeszcze konia przepije, co ja nieszczęsna pocznę z moimi dziećmi – załamała pokrzywione reumatyzmem palce. – I jeszcze mówi „z łajna powstałem i w łajno się obrócę, co mam nie pić”. – Nie płaczcie, Marianno. Módlcie się za niego przed Obrazem – wskazał na las. – Ja też się za niego pomodlę. – Ksiądz z ambony furt na tych pijaków krzyczy, ale to nie pomaga. Może wasza modlitwa... Matka Przenajświętsza was posłucha. Mikołaj zamiatał brzozową miotłą klepisko i myślał, że coś złego o księdzu usłyszał, „źle o nim nie myślę, ale moje ucho coś złego usłyszało”, i zabrał się do dalszej roboty. Uklęknął przed kupą zboża i drewnianą szuflą rzucał wymłóconym żytem w przeciwległe, zamknięte drzwi stodoły. Ziarno leciało aż do desek, plewy w połowie odpadały. Wracając po robocie do domu Mikołaj zajrzał do mieszkającej kilka domów dalej Cesi, która usypiała dziecko w kołysce śpiewając „a–a–a kotki dwa...” Ujrzawszy ojca powiedziała nie wstając z klęczek: – Tatko, wasza wnuczka choruje. Trzęsie się cała, nie wiem, co jej jest. – Może to choroba świętego Walentego? Módlmy się za nią. – Tatko, ludzie mówią, że jak nie przestaniecie mówić o swoim widzeniu i straszyć ludzi jakimś nieszczęściem, to was zamkną. – Niech zamkną, jestem sługą bożym i Najświętszej Panienki. – Co ja sama pocznę? Wyganiając rano krowy na pastwisko, zaspany jeszcze Mikołaj myślał o wczorajszym dniu, czy spędził go bogobojnie, czy nie popełnił żadnego, najmniejszego nawet grzechu, a jeżeli tak, to jaki? Czy się gdzieś niewłaściwie nie wyraził? Czy coś złego nie pomyślał?... Nie jesteś winien – słyszał przyćmiony głos Tomasza, klęcząc wczoraj nad jego grobem. – Co mam robić? – zapytałeś. – Czyń to, co ci Matka Przenajświętsza nakazała. Chłop z Helenowa zatrzymał przed nim furmankę „prr...” – Pochwalony. Ludzie mówią, że wam się Matka Boska objawiła. Prawda to? 119 Mikołaj potwierdził nieznacznym skinieniem głowy i uniósł brwi, jakby pytając „nie słyszeliście?” – Do kościoła chodzicie, gospodarzu? – W każdą niedzielę. I do komunii przystępuję. – Módlcie się, bo kara boska się zbliża. – Modlę się, ale roboty w polu dużo. I kościół w Starym Licheniu się wali, co ja zrobię. Cieśla potrzebny. – Trzeba ratować nasz kościółek – przyznał Mikołaj – ale w przyszłości tam wielka bazylika stanie. – Co wy mówicie, Mikołaju? – Wiem, co mówię, Jazda, panie gazda. Chłop trzasnął batem konia i skręcił w polną drogę. Koło krzaków czerwieniejącego głogu ujrzał Onufrego ciągnącego wózek z beczką. – Dziadku, przestaniecie ten bimber wozić? – A gdzie mam go sprzedawać? W Izabelinie już nie kupują. Do Konina daleko. – Idźcie do kościoła. Módlcie się o szczęśliwą śmierć. – Na trzeźwo nie ma szczęśliwej śmierci, „mocium panie, mocium panie, co dziś będzie na śniadanie?...” – Boga w sercu nie masz, Onufry. – A ty masz, Jędrzeju? – Mam nie tylko w sercu, ale i we łbie. Wio! – A ja – Onufry przyłożył wargi do drewnianego wlewu, przechylił beczułkę, nadstawił gębę, gorzała mu po brodzie ciekła za brudną koszulę bez kołnierza. – Ja wierzę w Boga – powtórzył – a że nie tak całkiem, to nie moja wina. – Niewinny się znalazł, wio! – Jędrzej trzasnął batem, stary koń ledwie ruszył telegą. – A ty?! – Onufry krzyknął za furmanem, machnął zrezygnowany ręką. – Co ty wiesz, tyle, co zjesz. – Stary znów przechylił drewnianą beczułkę na dwukołowym wózku i rzekł patrząc w chmury: – Panie Boże, ja chcę w Ciebie wierzyć, zrób jakiś cud. Mikołaj zaś, patrząc na furmankę Jędrzeja, potknął się na nierównej ziemi i omal nie upadł. Przypomniały mu się wtedy słowa ojca, „patrz pod nogi, jak idziesz”. Spojrzał na swoje brzozowe łapcie i zastanawiał się, jakie obuwie nosił Chrystus, skąd miał pieniądze na szaty? Przecież nie pracował. Kiedy usłyszał klekot bryczki, zszedł na pobocze, ale powóz zatrzymał się przy nim, więc zdjął kapelusz ręką aż do kolan. – O czym tak myślicie, Mikołaju – zapytała hrabina Kwielicka podnosząc woalkę. – O Matce Bożej, jaśnie pani. – O tym objawieniu? – O Matce Przenajświętszej zawsze myślę, bo Ona jest w moim sercu, jaśnie pani. – A nie była to jakaś paniusia z Konina i naopowiadała wam różności? – Nie, jaśnie pani. – I mówiła, że ta droga do miasta będzie prosta, tak? Mikołaj kiwnął potakująco głową. – Przydałaby się tu lepsza droga. – Nie droga jest w tej przepowiedni najważniejsza, jaśnie pani – rzekł Mikołaj obracając w dłoniach stary kapelusz. – A co? – hrabina poprawiła mantylkę na płaszczu. – To nieszczęście, co ludzi dotknie, jeżeli... – Nieszczęścia chodzą po ludziach – przerwała hrabina Kwielicka i dała stangretowi znak, żeby ruszył. 120 Mikołaj wrócił do swoich krów. Hrabina tymczasem dojeżdżając do wsi podniosła głowę, bo już z pierwszej chałupy wybiegła do bryczki kobieta z mokrą do ciasta montefką wołając „ratunku!”, za nią chłop w rozdartej koszuli z haczykiem do torfu w ręce, krzycząc „ja jej pokażę!” Stangret ściągnął lejcami konie, żeby nie przejechać baby, ale hrabina rzekła: – Nie zatrzymuj się. Słońce już się chyliło ku zachodowi promieniami swoimi dotykając wyższych drzew lasu, krowy zbliżały się już ku drodze wyjściowej, kiedy Mikołaj zobaczył idącą ku niemu kobietę, lecz dopiero z odległości kilkunastu kroków rozpoznał Merłowską, więc pełen niepokoju zapytał, co się stało. – Mojego tu nie było? – odkrzyknęła pełnym złości i zdenerwowania głosem. – Nie było. A co? – A to. Nie dawajcie mu krowy! – Jego krowa, jak przyjdzie... – Moja! – głos Merłowskiej był histeryczny, piskliwy. – Zabieram ją. – Wasza. Wszystko jedno, czy wy ją zabierzecie, czy on. – Nie pozwolę! – krzyczała szukając swojej krasuli z rogami wystającymi bardziej w bok niż inne. Odnalazłszy ja w stadzie, objęła za kark i histerycznie załkała, krowa zaś ryknęła unosząc łeb do góry, na co jej sąsiadki skubiące trawę nie zwróciły uwagi. Mikołaj, ciekawy niecodziennego zjawiska, przyglądał się owej scenie z odległości kilku kroków, czekając na dalszy bieg wydarzeń. W pewnej chwili zauważył bruzdę łez płynącą po krowiej szczęce. Nie pierwszy raz widział płaczącą krowę, nigdy jednak nie zastanawiał się, o co jej chodzi, nie ryczała wtedy, szła z opuszczonym łbem lub leżała. Merłowska uspokoiwszy się zaczęła szybko mleć jęzorem, z czego Mikołaj zrozumiał, że jej stary konia przepił, pług przepił i jeszcze krowę chce sprzedać. – „Nie pozwolę!” – Idźcie pod Obraz święty – wskazał na las. – Modliłam się w domu i w kościele. Nie pomogło. Czy Bóg jest na niebie? – Nie bluźnijcie, Merłowska. – Może jest na niebie – machnęła zrezygnowana ręką. – Bo na ziemi go nie widać. – Idźcie pod święty Obraz – prosił Mikołaj. – No? – Z krową? Moją żywicielką? – Możecie z krową. I pomódlcie się do Królowej Polski. Co więcej mogę jej poradzić? – zapytał sam siebie patrząc na kobietę prowadzącą posłuszne płaczące bydlę. Nie pojmujesz, co odbiło staremu Merłowskiemu, tyle lat go znasz, zawsze był normalny, diabeł go opętał, czy co? Idąc za krowami, Mikołaj trzaskał batem odruchowo, myśląc, co się z tym narodem dzieje? Przed chatą Merłowskiego stała grupa ludzi, dwóch głośno się kłóciło. Bogrowski i Miara obłapili Filipa za ramiona, ten zaś darł się: „Trzymajcie mnie, bo go zatłukę!” Krowy omijały pijanych, psy szczekały z daleka. Miara zawołał: – Mikołaj idzie! – Mikołaj rzeknie prawdę! – krzyknęła kobieta. – Jemu się Matka Boska objawiła, nie tobie, duperaczu. – Wierzysz w to? Śniło mu się. – Puście go! – rozkazał pasterz trzymającym Filipa. Kiedy go puścili, Filip zamiast rzucić się na Merłowskiego, ze zdenerwowania i nagłego zasłabnięcia osunął się na ziemię, ale zaraz go podnieśli. – Zamiast się kłócić, zaśpiewajcie „Wszystkie nasze dzienne sprawy...” 121 Mikołaj poszedł za krowami. Kiedy je rozprowadził i wrócił, przed domem Merłowskiego nie było nikogo, drzwi do chaty otwarte, więc zajrzał, gospodarz spał na rozrzuconej na klepisku słomie, gospodyni nie było. Krowa leżała w stajni. Co się stało kuzynowi Tomasza? – zastanawiał się, nie zaglądał jednak do jego domu. Zebrani nad jeziorem ludzie, głównie z Lichenia, lecz także przybyli na targ z Izabelina i Grąblina, usłyszeli w pewnej chwili charakterystyczny tętent silnych wojskowych koni. Wiedzieli, kto jedzie, więc umilkli, a stojący przy drzewie odsunęli się, żeby żandarmi mogli przywiązać konia. – Co tu się stało? – zapytał oficer zeskoczywszy z wierzchowca. – Nic, panie komisarzu. – To po co tu stoicie? Rozejść się! – Zaraz się rozejdziemy – kilka osób odeszło nie chcąc mieć do czynienia z rosyjską żandarmerią. – O czym rozprawiacie? – O niczym. – No to po co tu stoicie? Czy jest tu Mikołaj? Zaległa cisza. – Sikacz. Podobno tak go nazywacie. – Sikatka – przypomniał sobie ktoś. – Nie ma. – Ktoś tu chłopca utopił – oficer przypatrywał się najbliżej stojącym. – Właśnie szukamy go. – Na brzegu? – wtrącił podoficer. – Zaraz będzie łódka. – To już drugie w tym miesiącu dziecko – oficer spojrzał na wodę. – Czyje to? – Nie wiemy. – Dobrze wiecie. Chłopiec czy dziewczynka? – Podobno chłopiec – zauważył ktoś z tyłu. – Co to znaczy „podobno”? – zapytał groźnie podoficer. Kapitan szepnął do podwładnego: – Jednego Polaka mniej. – Jednego buntowszczyka – zgodził się sierżant. Obaj jednocześnie wsiedli na konie i odjechali. – Waćpanie Filipie, waćpanie... – wołała Cesia ciągnąc za sobą krzyczące dziecko po skibach zaoranego pola. Dotarła do sąsiada, który zatrzymał konia. Pług opadł bokiem na ziemię. – Co ja teraz pocznę... – zalewała się łzami. – Co się stało, Cesiu?... mów spokojnie – szarpnął konia za uzdę. – Mów. – Mój tatko... Cicho! – buchnęła dziecko w plecy. – Czego się drzesz? – Ze zdenerwowania – Filip pogłaskał Marcysię. – Nie wie, co się dzieje. Co tatko? – Mój tatko, co ja teraz pocznę, od krów go zabrali. – Kto? – Oni. Przyjechali z furmanką, dwóch na koniach i zabrali go prosto z łąki. Krowy same wracają, o... Istotnie, z lasu wychodziło bydło prowadzone przez „Łysą” z utrąconym rogiem, a na polu wokół Filipa zbierało się coraz więcej ludzi. Szymon Korzeniewski zostawił brony i krowę na zagonie, z domu Agnieszka Rusin ze ścierką w ręce wybiegła, Wawrzyniec Miara z widłami 122 ze stajni, inni mieszkańcy wychodzili przed domy, do grąblińskich dołączyli z Izabelina, przypatrując się zbiegowisku. – Idziemy do Konina! – zawołała Agnieszka. – Za co go? – Nie dopuszczą nas – zauważył Filip. – Najpierw trzeba do wójta. O co im poszło? – Wiadomo. – Ostrzegaliśmy Mikołaja. – On prawdę mówił. – Prawd jest wiele, niekoniecznie trzeba je rozgłaszać – zauważył organista ze skopkiem mleka, które nosił codziennie na plebanię od Marianny. – Każdy człowiek w rzeczy samej ma swoją prawdę – zauważył Filip. – Mikołaj też ją ma. – I za tę prawdę go aresztowali. – Nie on pierwszy za prawdę siedzi. – Chrystusa za prawdę ukrzyżowali. – Wszelako jedna jest prawda nad prawdami – zauważył Filip. – Prawda Chrystusowa, wiadomo. – Mówi jak świętej pamięci Tomasz – przerwał mu Machowski. – Skąd żeś ty taki mądry, jak mi Bóg miły? – Gliniewicz pochylił się w stronę Filipa. – Pan Jezus do szkół nie chodził – zauważył kościelny – a mądrością tryskał. – Jego mądrość pochodziła od samego Boga Ojca – wyjaśnił organista. – O to chodzi – przytaknęło kilka osób. – Jakby się Matka Niebios naprawdę nim opiekowała, to by nie dopuściła do tych... – Niezbadane są wyroki boskie – tak mawiał Mikołaj. Nie róbmy tu zbiegowiska, bo jeszcze po nas przyjadą. – Musimy ratować Mikołaja, choć sam nie wiem jak – rzekł niby do siebie Korzeniewski rozgarniając bosą nogą grudę ziemi. – Chodźmy do hrabiny, ona nam pomoże. Wybierzemy delegację z Filipem na czele. – Ja do niej nie pójdę. Po to, żeby wójtowi doniosła? – Jaśnie pani? – – A po co do tego Sucharskiego wciąż jeździ? – Nie pozwolę na panią Kwelicką złego słowa rzec! – odezwał się Adamczewski zakładając ręce do tyłu. – Biedna wdowa do Konina jeździ do spowiedzi, bo na naszego proboszcza się gniewa. – O co? – Nie udawaj, że nie wiesz. Stojący na skraju wsi przy beczce Onufrego wieśniacy podstawiając gliniane kubki pod kapiące resztki gorzałki zastanawiali się, jak pomóc Mikołajowi, wszyscy go lubili, ale na tym się skończyło, jako że spici odprowadzali się wzajemnie do stodół, gdzie leczyli swoje alkoholowe dolegliwości, bo większość bab nie wpuszczała swoich chłopów do domu, a pewnie i oni woleli się wygadać i wyspać w swoim gronie. Zwykle jednak dochodziło do pijackich dyskusji. – Matka Boska nie miała się komu objawiać, tylko pastuchowi – wielokrotnie bełkotliwie powtarzał Miara. – On nie zwykły pastuch, jak mi Bóg miły – zaprotestował Gliniewicz. – A kto? – Pasterz. – Gdzie jego owieczki? – zapytał Miara odgarniając od twarzy słomę. – Ja i ty. My wszyscy. Za dużo „mleka” wypiłeś. Śpij i daj się innym wyspać. 123 – Mówię wam, że to była jakaś cwana dziundzia – bełkotał Tuszyński – a jemu się wydawało... we łbie mu szumi, jak mu baba nie daje tego, co trzeba. – Melcia ma innego. – Melcia? – A coś ty myślał? – Nie udawaj głupiego! – krzyknął Adamczewski. – On dobrze wie. Wawrzyniec złapał Józefa za gardło i powalił na ziemię. – Zostaw go! – zaprotestował Filip. – Nie rozstrzygaj niczego wedle siebie. Spotkamy się na Sądzie Ostatecznym. – Jak cię trzepnę w łeb, to będzie twój Sąd Ostateczny! – Wawrzyniec, opamiętaj się! – Gliniewicz i Machowski rozdzielili pijanych. – Niby po co by tam do niego jakaś baba chodziła? Przecież on stary. – Mało to psychicznych chodzi po świecie? – trzeźwiejący Gliniewicz zrobił palcem kółko na czole gryząc źdźbło słomy, na której leżał. – Każdy chce mało robić, a dobrze żyć, nie orać jak koń. – Dużo tam od Mikołaja dostała. – A choćby i dzban mleka od dojnej krowy. – I to dobrze. Jeszcze go postraszyła, że uroki na jałówki rzuci. – Albo i na niego. – Może rzuciła, bo taki struty ostatnio chodził. – Pewnie mu coś pokazała i on się przestraszył. – Niby czego miałby się przestraszyć, przecież on już ma drugą żonę. – Zawsze ciekawsze jest to, co ma obca – zauważył Filip. – On się odwraca od gołej baby jak diabeł od święconej wody – zaśmiał się Gliniewicz. – Co ty opowiadasz. – Wierzysz w duchy? – Ja wierzę. – Ja też. Za nic w nocy nie przejdę przez cmentarz. Chyba żebym kwaterkę wypił. – Ja też się wtedy ani diabła, ani gołej baby nie boję. „Było czarne jak wrona, jak wrona...” – ryknął zachrypniętym głosem Gliniewicz. – Wstań, bo już świta – Filip przetarł oczy i ujrzał, jak przez dziurawe drzwi wpada do stodoły blady świt. „Było czarne jak wrona, lecz nie miało ogona...” – ryczał Antoni. – Niektóre wrony mają długie ogony, nie widziałeś? Choćby ta Niemka – Rita to ma taki długi ogon, że mogłaby warkocze pod brzuchem zaplatać. – Widziałeś? – Bo to raz? Przecież ona tego za pazuchę nie chowa. Jak się idzie kąpać, to zawsze ze sobą zabiera, z łódki widać. – A ty niby swój klarnet w domu zostawiasz. 124 5 Wepchnęli go do cuchnącej szczurami piwnicy i zdjęli brudną przepaskę z oczu, mimo to, z powodu ciemności Mikołaj niewiele widział. Kiedy trzasnęły ciężkie drzwi i zgrzytnęła żelazna zasuwa, dotknął wilgotnej ściany. Pod powałą, z której kapały krople wody, wyróżniał się blady prostokąt okutego żelazem okienka. – A ciebie za co? – odezwał się z mroku głos, który przeszył Mikołaja na wylot. Spojrzał w tamtą stronę i dopiero po pewnym czasie dostrzegł w ciemności grubą deskę pryczy. – On jest głuchy, zostaw go – drugi głos był cieplejszy. – Ani głuchy, ani ślepy – odrzekł Mikołaj patrząc w mroczny kąt piwnicy. – Tylko... – Tylko co? – przerwał mu pierwszy. – Będzie to, co ma być. Laudetur Jezus Chrystus. – On jest psychiczny, czy udaje? – Psychicznych na Syberii leczą. Daj mu w łeb, to zacznie normalnie mówić. Mikołaj nie wie, dlaczego nie rzekł po polsku „Niech będzie pochwalony”, tylko po łacinie, tak słyszał od Tomasza. Patrzył teraz, jak z pryczy schodzi ciężki mężczyzna w łachmanach, przypatruje mu się, łapie go twardą ręką za gardło, ściska, a kiedy Mikołaj zaczyna charczeć, rozluźnia palce. – Puść go – usłyszał drugi głos. – Udusisz dziada, a będziesz odpowiadał za człowieka. – Marność nad marnościami, prócz miłowania Boga i Jego Matki – rzekł Mikołaj. – Myślałem, że mnie wyzwolisz. – On jest chory, zostaw go. – Ja go wyleczę. – Ciężki chłop przycisnął Mikołaja do wilgotnej ściany, ale zaraz go puścił, bo zachrobotały drzwi. Rosyjski żołnierz ruchem głowy kazał Mikołajowi wyjść. Mikołaj postąpił dwa kroki, w drzwiach sołdat pchnął go, mówiąc: – Prędzej! Pasterz potknął się, ale nie upadł. – Bystrieje! Na schodach rosyjski żołnierz z bagnetem na karabinie zatrzymał Mikołaja przy drzwiach na parterze i wepchnął do izby pełnej fajkowego dymu przysłaniającego postać siedzącego za stołem oficera w czapce na głowie. – Sadiś. Mikołaj rozejrzał się po jaśniejszym niż piwnica pokoju i nie zauważył niczego, na czym mógłby usiąść. Rosjanin wypchnął nogą spod stołu taboret. – Siadaj – machnął ręką. Mikołaj nie znał rosyjskiego, ale wyczuł łagodniejszy ton tkwiącego za stołem oficera, więc usiadł odganiając fajkowy dym podchodzący do jego twarzy. – Widzę, żeś delikatny, myślę, że się dogadamy, rozumiesz mnie? Ja słabo mówię po polsku, ale chyba tłumacza nie trzeba. Ty nie musisz siedzieć w piwnicy, my cię nie musimy dierżać, po polsku „trzymać”. Nam tu nie jesteś potrzebny, ale nie buntuj ludzi przeciwko nam, rozumiesz mnie? Panimajesz? Mikołaj twierdząco kiwnął głową. – To jest nie tylko moje zdanie, wójt Sucharski tak samo myśli, słyszysz? – Ja mojej Pani słucham. – Twoja pani, to nie twoja żona, ma się rozumieć... – Moja Pani jest tam – podniósł dłoń do góry. 125 – Ale przychodzi tu czasem do ciebie, tak? – oficer uśmiechnął się. – Trzymaj ją sobie tu – przyłożył rękę do piersi. – Ale nie buntuj ludzi, panimajesz? Twoja Boża Mat’, czyli jak wy mówicie Matka Boska, niech siedzi w tobie, a na tej ziemi, póki ja tu jestem, to znaczy my, nie będzie tu rządzić, panimajesz? Ani Królowa Polska, ani król, póki tu panuje car i caryce, panimajesz? Na pewno rozumiesz, choć żeś pastuch, my cię obserwujemy, u nas w Rosji też są pastuchy, ale nie buntują ludzi przeciwko carowi. Nabuntujesz swoich Polaków, my ich aresztujemy i po co? Albo jak ruszą na nas z kosami i widłami to ich wytłuczemy, mamy na tyle siły, ale my nie chcemy przelewu krwi – oficer sięgnął po stojący na parapecie kubek, wypił trochę z niego, skrzywił się, wytarł dłonią usta – rozumiesz mnie? Ja jestem żołnierzem, wypełniam rozkaz moich zwierzchników. Ja nie wiem, co będzie za miesiąc, za rok. Jak mnie odwołają, odejdę. Zresztą, po co ja pastuchowi o tym mówię? Żadna Matka Boska nie będzie mi tu królować, panimajesz? Mieliście króla i królową, teraz macie cara i carycę. Powiedziałem swoje. – Marnością jest zważać na życie doczesne bez przewidywania tego, co nastąpi po nim. – Do swoich krów też tak mówisz? Mikołaj namacał w kieszeni różaniec. – Twój znajomy Tomasz z Izabelina, na pewno go znałeś, był mądrzejszy – zauważył oficer. – Poprosiliśmy go, żeby nie robił zbiegowiska koło swojego domu, posłuchał nas, wyniósł gdzieś obraz i w porządku. Bo najpierw do tego obrazu schodzili się okoliczni ludzie, a potem zaczęliby ściągać z całej Polski. I po co? – Ja wypełniam to, co mi przykazała Matka Jezusa. – Wypełniaj, ale nie mów, że ona jest królową Polski i że czeka na króla. Tu teraz panuje caryca. Ja nie wiem, co będzie za sto lat, ale teraz tu rządzą car i caryca. – Królestwo boskie jest w niebie. – Mów to w niebie. Idź do nieba i mów to. – Ludzie muszą zasłużyć na niebo. – Ja panimaju. Ale nieba nie dostaną walcząc z nami. Czy mnie dobrze rozumiesz? Charaszo. Panimajesz. Więc nie buntuj ludzi przeciwko nam. – Ja buntuję ludzi przeciwko grzechom, które popełniają. – Jakie grzechy popełniają? – oficer zsunął czapkę na tył głowy. – Że trochę piją? Wszyscy piją i nasi i Prusacy i Francuzi. – Ja ich ostrzegam. – Przed czym? – Przed grzechami. Żeby się nawrócili, bo ich czeka... – Jesteś inteligentny pastuch i wiesz, o co chodzi. Jeżeli przyrzekniesz, że przestaniesz buntować ludzi, wypuścimy cię, panimajesz? Wyprowadzić! Kiedy Mikołaj wrócił do piwnicy, obaj leżący na pryczach zapytali: – No i co? – Tu jest twoje legowisko. Połóż się i mów jak na świętej spowiedzi, coś ukradł, bo... – Zostaw go – wtrącił drugi, łagodniejszy głos. – On prawdopodobnie buntowszczyk. – Jakby był buntownikiem, to by tu z nami nie siedział. Dla buntowników mają inne pomieszczenia. Palce łamią, gwoździe za paznokcie wbijają. – Mów, bo cię kopnę – ryknęła zakazana morda wyłaniając się z mroku. Mikołaj rzekł w jego stronę: – Marnością jest zważać tylko na życie doczesne. – Słuchaj, ciulu. Nie chce mi się złazić z pryczy, ale bym ci tak przylał, że od razu zacząłbyś po ludzku mówić. – Przygrzej – poprosił Mikołaj. 126 – Mówi jak Chrystus – zauważył łagodny głos wychodzący ze spękanych ust. I do schodzącego z pryczy: – Zostaw go. Jak go tam bili, to nie ma ochoty mówić. – Wrzepili mu? To i ja mu przygrzeję. – Chzesz w łeb? – gruby podoficer pokazał Mikołajowi swoją łapę. – Szkoda ręki. – Nie żałuj – odpowiedział Mikołaj. – Stary jesteś, mógłbyś być moim ojcem, a rodziców się nie bije. – Marnością jest zważać tylko na życie doczesne. – Ty nie zważasz? – Bij, jak masz ochotę. – Bij – westchnął Rosjanin. – Bij, a ty będziesz świętego udawał. U nas w Rosji też byli święci. I są. Wiszą w cerkwiach na obrazach. Matka Boża też jest. I w domach ludzie mają kapliczki, moja matka też ma ołtarzyk, żegna się jak wstaje rano, jak wychodzi z domu też się żegna, zawsze trzy razy, najpierw do prawego ramienia, nie tak jak wy, do lewego. Ale głupstw nie opowiada. – Ja mówię to, co nam nakazane. – Mnie też się różne rzeczy śnią, ale nie biegam z jęzorem na brodzie, chyba że mi się przyśni, no wiesz... baby tu nie mam. – Ja snów nie opowiadam – Mikołaj dotknął palcami brody. – Matkę Boską widziałeś w tym roku trzy razy, tak? – Tak – potwierdził Mikołaj kiwając potakująco głową, jego ciemna broda dotykała piersi. – Skąd wiesz, że to była Matka Boska, nie jakaś kobieta z drugiej wsi? – Już mówiłem, że przyszła z nieba i do nieba odeszła. – Dawniej też miałeś takie widzenia? – Jakby pan starszyna ją zobaczył, też by nie miał wątpliwości, że to nieziemska istota. I głos miała inny i przepowiednie nowe, i ostrzeżenia. – Powtórz jeszcze raz, co ci powiedziała. Ale bez bujania. – Mogę jeszcze dziesięć razy powtórzyć. Ani jednego słowa nie zmienię. – Czy ty masz wszystkich w domu? – podoficer puknął się grubym palcem w czoło. – Ludzie mają się tylko modlić, a rozrywki żadnej? Gorzały nie wolno, fajki nie wolno, tabaka i karty zabronione. Po co żyć? – Marnością jest zważać tylko na życie doczesne, które szybko przemija, a nie zdążać tam, gdzie jest wieczne wesele. – Byłeś tam? – Pragnę się tam dostać. – Dziwny jesteś – podoficer pokręcił głową. – Skąd takie „mądrości” bierzesz? Chyba nie od krów. Jak nie przestaniesz ludzi buntować, nieprędko stąd wyjdziesz. – Powtarzam to, co mi Najświętsza Panienka nakazała. I tylko Jej będę słuchał. – A naród twój taki głupi, że ci wierzy – starszyna sięgnął po manierkę, po czym wyszedł zza stołu, zamachnął się na Mikołaja, ale go nie uderzył. – Ech, zabiłbym cię jednym ciosem, ale... chorych się nie zabija. Chorych się leczy, wezwiemy cyrulika to ci trochę tych głupot z głowy upuści. Natychmiast zjawił się żołnierz z długim bagnetem i mocniej niż poprzednio szarpnął Mikołaja tym razem za bark i zaprowadził do wilgotnej piwnicy, już bez lokatorów. – Sam tu będę – zdziwił się Mikołaj. – Ze szczurami – wyjaśnił sałdat. – Dobrze. – Coś ci się nie podoba. 127 – Wszystko mi się podoba – wyjaśnił pokornie Mikołaj. – A ci? – wskazał na pryczę. – Zwolnieni? – Żebyś nie buntował uczciwych złodziei. O, jaki jestem nieszczęśliwy – westchnął Mikołaj wyciągając z kieszeni różaniec. – To cud, że mi go nie zabrali, będę się modlił za swoich ciemiężycieli. I za moje grzechy. Za córkę i za żonę. Za moje krówki, kto je teraz pasie? Mikołaj położył się na pryczy i od razu, zmęczony, zasnął i przyśniła mu się babcia, ucieszył się, że żyje. – Różaniec twój przynosi mi szczęście, babciuniu kochana, popatrz na mnie łaskawym okiem z wysokości. Babcia, kulawa na jedną nogę, chodziła po kuchni nie zwracając na nikogo uwagi, przygotowywała pomyje dla krów, tłukła ziemniaki w łupinach dla świń, dosypując co jakiś czas grysu. Mikołaj nic nie mówił, żeby jej nie przeszkadzać, cieszył się, że babcia żyje. Otwierasz oczy, blask świecy wynurza z mroku kobiecą twarz w kolorowej chustce, ale nie jest to twoja babcia ani mama. Sąsiadka? Nikt z Grąblina ani z Izabelina, więc kto?... Szara spódnica i wysoko sznurowane trzewiki, anioł, czy diabeł? – Nerwowy jesteś wieśniaku, uspokój się. Nie jestem twoją Matką Boska, ani złym duchem – rzekła po polsku. – Znam oblicze Matki Jezusowej i wiem, żer nie chodzi ze świecą, lecz w blasku własnej świętości. Czemu zawdzięczam tę wizytę, waćpani? – Jestem tłumaczką komendanta. Chciałabym ci pomóc, komendant się z moją opinią liczy. Najpierw jednak muszę poznać twoje życzenia. – Nie mam żadnych życzeń – odpowiedział Mikołaj schodząc z pryczy. – Dobrze mi tu. – Jedzenie wystarczające? – Nie jestem głodny. – Dziwne – odpowiedziała podnosząc świecę, żeby lepiej przyjrzeć się twarzy Mikołaja. – Jeszcze takiego więźnia nie spotkałam, żeby tu nie był głodny, ani nie miał żadnych życzeń. Nie tęsknisz za swoją wsią, za rodziną? – Tęsknię za Matką Bożą. – Przyszłam ci pomóc. – Jeżeli Ona tak zarządziła, godzę się z Jej wolą. – Ja też jestem wierząca, ale mnie się Matka Boska nigdy nie objawiła i pewnie się nie objawi. – Nie wszystkim się ukazuje. – Jak myślisz, dlaczego akurat tobie się objawiła, a nie księdzu, nie hrabinie, oni są również bogobojni. – Niezbadane są wyroki boskie. – Mikołaju, masz prawo wierzyć w co chcesz i mieć różne przywidzenia, ale schowaj je dla siebie. Nie udawaj proroka. – Ostrzegam ludzi tak, jak mi Matka Przenajświętsza nakazała. – Siedząc tu nie ostrzegasz ich. – Co miałem im powiedzieć, powiedziałem. – Przepowiadasz rzeczy straszne. Prorocy byli, ja wiem, ale przewidywali daleką przyszłość świata. – Jeżeli ludzie się nie opamiętają, boży gniew ich nie minie. – Sądzisz, że wieśniacy wierzą ci? – kobieta znów podniosła świecę wyżej, żeby zobaczyć zarośniętą twarz Mikołaja z brodą, która znów zaczynała siwieć. – Moja wiedza jest dla mnie źródłem bojaźni. Jeżeli wyjdę stąd, będę mówił to samo, jeżeli nie wyjdę, pogodzę się z losem. 128 Mikołaj nie czuł głodu, choć tylko dwa razy dziennie otrzymywał miskę soczewicy lub grochu, czasem było tego tylko na dnie blaszanego talerza, czasem z grudką razowca. Gliniany kubek wody do picia i do przetarcia klejących się powiek wystarczał mu, podobnie jak jednorazowe wyjście na podwórze dla spaceru i wylania kubła. Spotykał innych więźniów, rzadko tych samych, rozmawiać z nimi nie było wolno, myślał o Bogu. Często przypominał mu się Tomasz i jego słowa, że rzetelne poznanie samego siebie jest najwyższą i najpożyteczniejszą nauką. Matka Przenajświętsza wystawiła cię na czas próby, więc musisz wytrwać. I wytrwam – rzekł do siebie. Modlił się więc Mikołaj na różańcu do Matki Boskiej, błagając o łaski nie tylko dla siebie, ale i dla swoich grąblińskich bliźnich, którzy żyją w rozpuście zabiegając o inne rzeczy niż te służące zbawieniu duszy. W wilgotnym piwnicznym mroku nie liczył dni, które mijają, niewiele zresztą różniły się od nocy, aż nadszedł czas, kiedy odwiedził go jeden z jego synów mieszkających w Koninie. – Ojcze – błagał go Józef klęcząc przed nim na wilgotnej słomie – wyrzeknij się tego, co mówiłeś, a wyjdziesz jeszcze dziś z tego lochu, bo zemrzesz tu jak przyjdzie zima, niemłody już jesteś. – Nie wyrzeknę się prawdy, synu mój, i nie straszno mi umierać mając godzinę śmierci przed oczami i codziennie się do niej przygotowując. Strasznie jest żyć w grzechu zbyt długo. – Ojcze, nie żyjesz przecież w grzechu. Józef podniósł się z kolan nie rozumiejąc rodzica, ale zostawił mu zawiniątko, które podtrzymałoby jego siły. Mikołaj nie przyjął go, mówiąc: „Daj ten kawałek słoniny pierwszemu biednemu, jakiego napotkasz. Wracaj do swoich dzieci, niech ich Bóg błogosławi”. – Mikołaju Sikatka! – usłyszał głos, a zbyt blisko przystawiony ogień świecy oślepił go na moment. – Przyprowadziłem ci doktora, żeby cię wyleczył, bo z twoją głową nie jest dobrze. Pasterz poznał oficera, który go pierwszego dnia przesłuchiwał i rzekł: „Laudetur Jezus Chrystus”. Oficer nie rozumiał tych słów, więc spojrzał tylko porozumiewawczo na człowieka z długą rzadką brodą, którego przyprowadził, tamten nic nie mówiąc wyciągnął ze swojej skórzanej torby blaszany garnek, butelkę z jakimś płynem i inne brzęczące narzędzia, które rozłożył na ławce przed pryczą, po czym wziął „chorego” za rękę w przegubie i przytrzymał chwilę. – W którym miejscu cię boli, pastuchu? – zapytał cyrulik przystawiając mu butelkę do ust. – W tym miejscu, w którym nie rozumiesz Boga. – A ty go rozumiesz? Mikołaj łyknął trochę płynu z przystawionej mu butelki, wypluł na pierś. – Co mi tu dajesz, panie? – zapytał i przypomniał sobie, że Chrystusowi też w jakichś okolicznościach podawano coś niedobrego w smaku. – Pij – poprosił cyrulik – to ci pomoże. Żadne lekarstwo nie ma smaku miodu. Mikołaj pił i choć nie znał smaku okowity, wiedział czym go „doktor” poi, nie odsuwał jednak butelki, ale wypluwał to, co mu nie przechodziło przez gardło i z politowaniem spoglądał na zadowoloną twarz oficera w czapce na głowie. – Nie przyniosłem pijawek, które by ci trochę krwi wyssały – rzekł z przesadną grzecznością cyrulik – ale mam inne urządzenie, co ci trochę „farby” puści i od razu ci ulży. Załopoczą białe skrzydła aniołów – zażartował – i usłyszysz świergot ptaszków niebiańskich. Mikołaj nie czuł bólu, lecz ciepły strumień krwi na czole i na policzku i było mu dobrze, leciał bowiem w nieznaną mu przestrzeń, w której widział całą swoją rodzinę z pierwszą 129 żoną, synami, nie zwracali na niego uwagi – wszyscy w otoczeniu prześlicznych kolorów, cudownych, nieziemskich zapachów, nagle... przed tobą staje Cesia tak blisko, że prawie ją dotykasz, słyszysz jej głos „tatuńciu”, otwierasz oczy, dotykasz jej, a ona ciebie... – Tatuńciu, co ci jest? – Jestem szczęśliwy, a ty?... Córce Mikołaja łzy ciekły po bladych policzkach, pasterz wyciągnął rękę mówiąc „dziecinko”, przybliżyła się, dotknął jej palców, nie wiedział, czy duchy mogą się dotykać. Nie jesteś duchem – szepnął mu Tomasz, więc kim? Czy to Sąd Boże? Wszyscy spotkamy się na Sądzie Ostatecznym, z tobą Święty Tomaszu też, padnę przed tobą, mój nauczycielu. – Koniec widzenia! – usłyszał po rosyjsku i ujrzał czapę strażnika. Jak to? – pomyślałeś – w niebie są Ruscy? – Nie, tatuńciu, cierpisz za nas. – Cierpię za siebie. Właściwie nie cierpię, tylko pokutuję. – Za kogo? – Za ludzi. – Nie udawaj Chrystusa. Za jakich ludzi? – Za naszych. Za Polaków. – Co ci złego zrobili? – Grzeszą. – To ich sprawa. – Nieprawda. Wszyscy będziemy pokutować. – Koniec widzenia! Powiedziałem! – strażnik wyciągnął Cesię z piwnicy. Mikołaj nie pojmował, skąd w niebie sołdaci i zaraz uzmysłowił sobie, że to tylko czyściec, a tam wszystko jest możliwe... Z czyśćca wróciłeś na ziemię, Mikołaju, na ziemi, na swojej ojczystej ziemi musisz się oczyścić jak Chrystus po ziemi egipskiej chodził i nauczał, a jego nauka poszła w lud. O Boże, Prawdo jedyna spraw, abym był w jedności z Tobą, w miłości wiecznej, bo w Tobie jest wszystko, czego chcę i za czym tęsknię, niech zamilkną wszyscy mędrcy, niech ucichną wszystkie stworzenia przed obliczem Twoim, Ty sam mów do mnie... – Mikołaj padł na kolana, oparł dłonie o pryczę i modlił się, nie wiedząc jak długo... – Sprawdzają się twoje przepowiednie, Mikołaju – usłyszał skądś głos, więc przerwał modlitwę. Tomasz? dlaczego waćpan przemawiasz z góry – pomyślał, ale nie poruszył głową. Niech zamilkną wszyscy mędrcy, niech ucichną wszystkie stworzenia, Ty sam, Boże, mów do mnie. – Miara zmarł. – Co mu było? – szepnął nie ruszając się. – Silna gorączka i śmierć. Twoja żona padła wracając z naręczem chrustu na opał. Pomór padł na ludzi i zwierzęta. Ludzie czołgają się szukając wody. – Wola Boża – szepnął Mikołaj pochylając głowę. – Bóg jest wieczny i nieodgadniony. Nagle w piwnicy pojaśniało, jakby tysiące świec się nagle zapaliło, z korytarza dochodziła rozmowa po polsku i po rosyjsku. Wójt Sucharski z Gosławic razem ze strażnikiem więziennym weszli do pomieszczenia Mikołaja i speszeni rozglądali się, skąd to światło na suficie, na ścianach. Słońce? Przecież z tej strony nie świeci, a gdyby nawet, brudne okienko pod powałą nie zdołałoby tyle jasności naraz wpuścić. Światło biło z sufitu. Przysłaniając dłonią oczy, Sucharski mruknął do Mikołaja: – Jesteś wolny! – Wychodzić! – dodał strażnik więzienny padając z gruchotem na deski. – Gdzie twoje włosy na głowie? broda? – zagadnął wójt, choć wiedział, że go tu ogolili. Bijąca z powały jasność buchnęła na korytarz oślepiając przybyłych, którzy oddalili się. 130 – O, Boże, z jednego Słowa powstało wszystko i jedno głosi cały świat. – Mikołaj uniósł ręce do góry, ku światłu. – Ono jest początkiem wszystkiego i do nas przemawia, bez niego nikt ani dobrze pojmować, ani rozumnie sądzić nie będzie, dla kogo wszystko jest w jednym i kto wszystko do jednego sprowadza, i w jednym wszystko widzi, ten się nie zachwieje w sercu swoim i bezpieczny w Bogu trwać będzie. O ,Boże, spraw... – Tatko, tatuniu... – Mikołaj poznał głos Cesi, który dochodził jakby z daleka, nie wiedział, czy teraz jest dzień, czy noc, modlił się z zamkniętymi oczami, kiedy je otworzył panowała szarówka, nie wiedział, czy z oślepienia, czy obudził się w dzień, uderzył głową o drewniany słup, roztarł czoło, z powodu osłabienia nie mógł oderwać się od ściany. Kiedy znów usłyszał znajomy kobiecy głos, nie był pewien, czy to jawa, czy sen, poruszył się jednak, wola boża – pomyślał – Bóg jest wieczny i nieodgadniony. – Cesiu – rzekł słabym głosem – córeczko... – i wtedy skrzypnęły zawiasy otwierających się szerzej ciężkich drzwi. Dojrzała go w półmroku, złapała za rękę. – Chodź! – Gdzie? – Chodź – pociągnęła go ku drzwiom. – Ciemno – potknął się, ale nie upadł, bo go przytrzymała. – Nic nie widzę. – Przecież świta. Zaraz słońce wyjdzie. Mikołaj potknął się na czymś miękkim, przyklęknął, podparł się prawą ręką, Cesia podniosła go. – Człowiek. – Tak – przyznała i wyciągnęła ojca z ciemnego, wilgotnego i cuchnącego szczurami korytarza. Na dworze, odurzony świeżym powietrzem i widokiem leżącego człowieka z karabinem, Mikołaj ponownie osunął się na kolana, dotknął ręką bagnetu, leżącej obok wojskowej czapki, munduru i wreszcie głowy sołdata. – To mój strażnik – rzekł drżącym głosem. – Chodź – Cesia pociągnęła go. – On nie żyje – Mikołaj przeżegnał się, szeptał słowa modlitwy. – To Ruski. Chodź, tatuniu. – Panie, świeć na jego duszą. A Marcysia? – Mikołaj spojrzał na szary mantel, którym była odziała jego córka. – Z Gienią zostawiłam. – Przecież... – Uciekła od tego Niemca co waćpana ziemię kupił. – A dziecko? – Nie ma już tych drgawek. Trzymany przez Cesię, idąc i potykając się patrzył Mikołaj na powalone żyto, a obok półkopka leżał człowiek z sierpem w ręce. Spod rozdartej koszuli uciekła mysz. Przeżegnał się mówiąc „O, Boże”, a po chwili dodał, że gdy pan Bóg ujrzał ziemie po potopie, też się przeraził. – Trzeba go zakopać – rzekł. – Ale łopaty nie mam. – Do domu tatko nie dojdzie, jak zechce wszystkich po drodze grzebać. – Tak mają leżeć? – Jeżdżą tacy, co zbierają. W grąblińskim lesie pełno było ludzi z okolicznych wsi, jak również z Konina, a może i z dalszych miejscowości, bo rozłożone były legowiska do spania. Ludzie klęczeli, szeptali 131 słowa modlitwy po polsku i po niemiecku, słuchać było również słowa rosyjskie i żydowskie mamroty, były też głośne, rozpaczliwe wołania o pomoc. Nieco dalej, zmęczeni lub pijani spali w ubraniach na igliwiu w pobliżu beczki z bimbrem i zakąskami w postaci koszonych ogórków i kaszanki, jak również z trudem trzymającego się na nogach ich właściciela. – Ludzie, opamiętajcie się! – błagał pijanych Mikołaj. – Co mamy robić? – odpowiedział chłop w łapciach i zatoczywszy się na sosnę, uderzył w nią kilka razy głową. – Sam jeden ostałem na świecie. – Osunął się po pniu drzewa na ziemię. – Modlitwy nie pomogły, na mszę też dawałem. – Okowita też nie pomoże. – Modlił się, sam widziałem – potwierdził właściciel beczułki z wódka własnej roboty. – A woda ognista pomoże? – Żal utuli – odezwał się inny, leżąc na mchu. – U niego w domu też morowe powietrze – wskazał na rumianego człowieka przy beczce, wycierającego mokre policzki. – Skąd wy jesteście? – Z Malińca, panie. – Zostawcie tę gorzałę, chodźcie pod obraz święty. Mikołaj, prowadzony przez Cesię pod rękę, szedł w kierunku wybranej sosny. – Jak trwoga, to do Boga. Idź duperauszu. – Cśś – syknął inny. – To przecież Mikołaj. – Mikołaj? Pastuch? Niemożebne. – Możebne. Pasterz nie reagował na pijackie odzywki. Przed obrazem Mikołaj z trudem, podpierając się rękami, uklęknął na dwa kolana, uniósł ręce i westchnął głęboko. „Matko Zbawiciela świata...” – dalsze słowa szeptał nie bacząc, że po policzkach ciekną mu łzy. Cesia też płakała. Czuwaj i módl się, Mikołaju, by czas daremnie nie mijał – usłyszał szept i nie wiedział, czy to Niebiosa do niego przemawiają, czy głos serca, zapadał się w ciszę jak w ziemię, czekał, co jeszcze podpowie mu głos duszy... – Szanowny waćpanie Mikołaj – usłyszał z tyłu inny niż poprzednio głos, choć nie był tego pewien. Za nim stał Żyd. – Ja waćpana znam, waćpana syn u mnie robi za pomocnika. Mikołaj na znak ciszy przyłożył palec do ust. Żyd ściszył głos. – Waćpana syn Józef to dobry pomocnik, aj... nic nie ukradnie, ani nie oszuka, aj... zawsze mogę na niego rachować... Cesia usiłowała odsunąć znajomego starego Mordka od ojca, ale on przyłożył swą długą brodę do ucha Mikołaja i mówił swoje. – Ale waćpana Józef też może zachorować i cała jego rodzina i co ja wtedy zrobię, aj... morowe powietrze i do Konina może wiatr przynieść, moja żona już się źle czuje, aj... niech waćpan Mikołaj, jak będzie się modlił za syna, niech i o mojej Sabinie wspomni do Matki Bożej. – Dobrze – Mikołaj kiwnął twierdząco głową. – Módlmy się wszyscy – pasterz rozpoczął nowennę, po chwili poczuł się słabo. Cesia wyczuła to, więc podniosła ojca, a on rzekł w stronę śpiewających – niezbadane są wyroki boskie, kaplica tu powinna stanąć, nie czekajmy aż aniołowie ją zbudują. Przez kilka dni Mikołaj odpoczywał w domu. Odwiedzali go różni ludzie, nie tylko z Grąblina. Pierwsza była Gienia, która padła przed łóżkiem Mikołaja na kolana, pocałowała go w rękę i jęła się tłumaczyć, że dom waćpana dziedzica w Izabelinie nie jest już jej domem, więc go sprzedała, nie ma tam waćpana, do nieba poszła waćpani Katarzyna, to i ściany tego 132 domu są jej obce i meble nie swoje, wierna im, zubożała szlachcianka lepiej się czuje przy ich grobach. – Szczęśliwy jest ten, kogo prawda uczy nie przez znaki i słowo przemijające, lecz wprost ukazuje mu się taką, jaka jest w rzeczywistości. Wstań, Gieniu, Nie musisz kochać Niemca Pypkę z powodu tego domu, ale on nie jest szczęśliwy, bo odeszły od niego na zawsze żona i córka, więc twoim chrześcijańskim obowiązkiem jest pomóc mu, nie bacząc na to, jakim był przedtem. Spełnij swoją powinność. Gienia zerwała się i pobiegła polną drogą w stronę Izabelina, Cesia zaś podała ojcu w glinianym kubku lipową herbatę z sokiem malinowym, którą on chciwie wypił. – Nie chciałem jej wygonić – tłumaczył się Mikołaj sapiąc ze zmęczenia. – Może źle jej rzekłem. – Ona mi dużo pomagała, jak tatuńcia nie było – Cesia przykryła starym płaszczem śpiące dziecko. – Sama nie dałabym rady. – Wszelka doskonałość w tym życiu połączona jest z jakąś niedoskonałością, wiem o tym. A wszelkiemu dociekaniu naszemu towarzyszy jakiś mrok. – Ona tu wróci – Cesia pocieszyła ojca. – Wróci. – Wszyscy jesteśmy ułomni. – Nie wiem, o co ci chodzi, tatko. Po kilku dniach, kiedy Mikołaj poczuł się lepiej, pierwsze swe kroki skierował na grób zmarłej żony, następnie udał się w stronę grąblińskiego lasu, gdzie z niekłamaną radością zauważył, że budowlańcy z Morzysławia przywieźli na furmance cegłę i wapno i rozpoczęli budowę kaplicy ku czci Matki Boskiej Bolesnej, mogącej zatrzymać fale pomoru ludzi i bydła. O świętą sosnę oparte były kije, którymi podpierali się kuśtykające kaleki. Czy wrócili o własnych siłach? – zastanawiał się Mikołaj. – Wszystko w rękach Boga. W pewnym oddaleniu od kobiet śpiewających „Idzie Bóg Prawdziwy, idzie Sędzia Sprawiedliwy...” klęczał Żyd Mordko z kimś drugim, młodym, może synem, może sąsiadem. Skupieni w modlitwie nie zauważyli Mikołaja, a on im się nie narzucał, pomyślał jeno, widząc duży sklep Mordka w Koninie, że marnością jest szukać bogactwa w życiu doczesnym, które przemija, i pokładać w nim nadzieję. Dziękując robotnikom za ich wysiłek, Mikołaj sam również usiłował położyć na ścianie choć jedną cegiełkę, ale mu się to nie udało z powodu braku sił, które go opuszczały. Myśląc o śmierci, udał się na grób Tomasza, bowiem dziedzic go wielu mądrości nauczył i niejedną jeszcze rzecz mu podpowie. W krzakach leżała beczułka, z której sprzedawano gorzałkę, obok wóz przewrócony kołami do góry, ludzi nie było, jeno ich ślady – podarta koszula, stara bunda, jakiś zabłocony trzewik, skórki po kaszance i rozdeptane ogórki. We wsi Izabelin mężczyźni z pijackimi okrzykami rzucili się w stronę chłopa w starej czapie wiozącego na dwukołowym wózku drewnianą miarkę, wyciągali kufle, dzbanki, garnuszki i inne gliniane naczynia, podstawiali pod dziurkę, z której leciało „mleko od wściekłej krowy”. Rozpychali się, przewracali, Onufry zbierał z ziemi rzucane mu monety rosyjskie, pruskie, austriackie... Ci, co już napełnili naczynia, od razu popijali, obcierali dłońmi usta i odchodzili weseli opierając się o płoty, używając słów „dupareusz” i śpiewając „pije Kuba do Jakuba...” Kobiety odganiały ich od domów machając ścierkami i odpychając dłońmi, w których miały różańce. Dzieci gromadnie otaczały pijaków śmiejąc się i szarpiąc chłopów za spodnie. Dziewczęta chichotały, kryjąc się za stodoły. – Karę boską na siebie ściągacie! – grzmiały inne baby, odgrażając się od mężów różańcami. 133 – Powtarzacie, babciu, słowa Mikołaja. A gdzie on? Matka Boska nie obroniła go przed więzieniem. – Popatrzcie, kto idzie. – Mikołaj?... to niemożliwe. – Mówię ci, że to on. Jak mówię, to powiadam. – Bez brody? Z łysiną jak księżyc? – Szatan cię opętał, babo – zauważył Bogrowski. – Skąd tyle diabłów wśród ludzi? Jak oni się szybko rozmnażają. – Dobrze im się powodzi – dodał Adamczewski drapiąc się pod czapką. – Chodzą po bożym świecie, buntują ludzi i nikt im nie przeszkadza. – I nikt ich do piekła nie wtrąca – dodał Bogrowski, który wciąż patrzył za Mikołajem nie mogąc uwierzyć, że to on. – Poszedł Mariannę pocieszać, bo ona po śmierci starego nie może dojść do siebie. – Przyjdzie kryska na matyska – Rusin machnął ręką i poszedł w pole. Słuchający go nie wiedzieli, kogo ma na myśli. Ze stodoły Jurczaka do uszu Mikołaja doszedł dziewczęcy głos: – Jak ci się podobają moje te... to bierz. – Ładne są. – A mnie się nie podobają – tego bełkotu pasterz nie poznał. – Ważne, żeby się twojemu podobały. – Ty będziesz moim – to był głos Marty, Mikołaj nie miał wątpliwości. – Nie chcesz? Widziałeś te rzeczy u młodszych, jakie są lepsze, wypukłe, szerokie, tłuste?... – Chłopy najchętniej biorą twarde, ale dla mnie najważniejszy jest charakter. – A co to takiego? Usłyszawszy szelest słomy i dziewczęcy pisk, Mikołaj oddalał się jak mógł najprędzej mówiąc do siebie „marność nad marnościami”, po czym przypomniał sobie słowa Tomasza – „choćbyś wiedział, że ktoś jawnie grzeszy, a nawet dopuszcza się ciężkich przewinień, nie uważaj się za lepszego, bo nie wiesz, jak długo ty potrafisz wytrwać w dobrem... wszyscy jesteśmy ułomni, lecz nie sądź, że ktokolwiek jest ułomniejszy od ciebie...” Odpoczywał w cichym lesie, gdzie delikatnie szeleściły liście płaczących brzóz. Przed obrazem Przenajświętszej padł na kolana i modląc się za grzechy bliźnich, doznawał ulgi i dopiero po chwili spostrzegł, że obok klęczą Żydzi z Konina wycierając chusteczkami oczy, prawosławny Niemiec z Lichenia żegnał się trzy razy i kłaniał się przed obrazem. Na cmentarz w Licheniu szedł Mikołaj z różańcem w ręku, modlił się w duszy i rozmyślał o Jezusie powtarzając niektóre jego zdania półgłosem, nie zwracał uwagi na ludzi, którzy w pewnej odległości szli za nim. Na polnej drodze, dziś pełnej błota z powodu deszczu, babina z dzieckiem padła przed Mikołajem na kolana prosząc o modlitwę, dziewczynka uczyniła to samo. – Tylko my dwie się ostały – łkała starowina – nie wiemy na jak długo. Módlcie się, święty Mikołaju, żeby mi choć wnuczka ocalała. – Módlcie się, święty, żeby mi babcia ocalała – prosiła dziewczynka całując Mikołaja w rękę. – Skąd jesteście? – Z Morzysławia. Nie możemy tam wracać, w domach same trupy, mój syn, synowa, wnuki... Niektóre domy już ludzie spalili razem z nieżyjącymi. – Jak trwoga, to do Boga – powiedział niby do siebie Niemiec, którego nazwiska Mikołaj nie pamiętał. – Zawsze się modliłam, nie pomogło. 134 – Pan Bóg inne narody też karze, nie tylko nas, Polaków – zauważył Filip, który z pola dołączył do nich. – Zaraza z Zachodu ciągnie. Z Niemiec, z Francji wiatr niesie bezbożność. Idźcie pod Cudowny Obraz. – Idziemy na cmentarz, póki widno – szepnęła kobieta trzymająca wnuczkę za rękę. Przed licheńskim cmentarzem dwóch chłopów kopało dół, przed którym stała telega pełna ludzkich trupów leżących w swoich codziennych ubraniach. Człowiek stojący na platformie widłami strącał nieboszczyków do dołu, drugi przysypywał wapnem. – Skąd jesteście? – zapytał Mikołaj. – Ze Szczeblina. Słyszeliśmy o waćpanu. – Sporo ludzi tam zmarło? – Jednego dnia, panie, tyle, że zliczyć nie zdołam. A jak się męczyli, ziemię pazurami drapali. Codziennie tu przywozimy kawalerów i panny. I dzieci. Czekamy, czy jeno my dziś nie padniemy. A tamta furmanka z nieboszczykami –wskazał brudną ręką – to z Gosławic. Mikołaj odszedł zatroskany, uklęknął przed mogiła swojej żony. – Melaniu – szepnął – opuściłaś mnie. Taka była wola boska, ja ci wszystko przebaczam, spotkamy się na Sądzie Ostatecznym. Klęcząc jeszcze przez chwilę, Mikołaj prosił Matkę Chrystusową o litość nad ludźmi żyjącymi w parafii Lichenia, po czym udał się na grób Tomasza, gdzie zastał Gienię z gromnicą w ręce. Ujrzawszy Mikołaja, objęła go rękami w pół i ślizgając się po jego spodniach padła mu do nóg. Podniósł ją. – O, święty – rzekła stłumionym głosem. Tylko ty możesz nas uratować. Mój gospodarz, ten Niemiec Pypka zmarł dzisiaj, przed śmiercią czołgał się w bólach, gryzł ziemię, podawałam mu wodę, ile chciał... a jego córka utopiła się... – Świętym będzie ogłoszony wielmożny pan Tomasz – oznajmił pasterz patrząc na grób, na którym leżały świeże polne kwiaty. – To on odnalazł ten Cudowny Obraz. – Z jego grobu w nocy podobno bije światło – rzekła. – Promienie, znaczy się, nie zawsze jednakowe i nie dla wszystkich widoczne, ale boję się tu sama wieczorem. Ksiądz idzie. Proboszcz i kościelny z kropielnicą szli w stronę zbiorowej mogiły. Ksiądz kropił świeży grób święconą wodą. Mikołaj modlił się nad grobem Tomasza, rozmyślał o rozmowach z nim, klękał i wstawał, kiedy kolana nie wytrzymywały, wzrokiem przenikał ziemię, pod którą leżał jego nauczyciel, błogosławiony już chyba przez Boga, choć przez kościół jeszcze nie beatyfikowany. Leżał niby na swoim łóżku, chory już, ale nie narzekający, skromny jak dom, w którym mieszkał, mówiący cicho, ale wyraźnie „kto pozna samego siebie, ten czuje swoją małość i nie lubuje się w pochwałach ludzkich”. Gdybym znał wszystko, co jest na świecie, a nie żył w duchu miłości do stwórcy, cóż by mi to pomogło na Sądzie Ostatecznym, kiedy wszyscy będziemy sądzeni ze swoich uczynków. Wiem o tym, dziedzicu waćpanie, wiem i potwierdzam twoje słowa, wydaje mi się, że słyszę twój głos spod ziemi, ciepły i spokojny, czym niby masz się denerwować, niepokoi cię może jedynie rozpasanie ludu twojego w Izabelinie i okolicy i kara boska, która ich dosięgła, ale czy wszyscy mają odpowiadać za jawnogrzeszników, którzy za nic mieli twoje święte słowa i głos Matki Przenajświętszej. Ci, co się modlą i odmienili swoje życie, będą uratowani. To dobrze – rzekł Mikołaj, choć nie wiedział, czy był to głos Tomasza, czy jego anioła, sumienie mu podpowiada ważne rzeczy: kiedy naród się odmieni, kara boska zniknie. Bóg jest nierychliwy, ale sprawiedliwy – tak mawiał twój dziad, pasterzu, modlił się w kościele i prosił Boga o śmierć szczęśliwą, taką i zmarł, ze Stwórcą świata pojednany i ty tak zemrzesz, pasterzu, pożegnasz tę ziemię, na której służysz Bogu swojemu i Matce Jezusowej, doczekasz chwili, kiedy świat twój będzie twojej chwały pełen, boś na to zasłużył, zemrzesz, kiedy ziemia wiosną zakwitnie, a kwiaty polne odurzą cię wolnym od nieszczęść zapachem. Modlisz się o śmierć szczęśliwą, módl się nadal, również za swoich bliźnich, 135 nieszczęścia miną, Bóg jest dobrocią wszelką, za złe karze, a za dobre wynagradza, wracaj do domu, bo już ciemno, wymyj nogi w porannej rosie, co orzeźwia i uspokaja, nie przejmuj się deptaniem wilgotnych kwiatów, co rosną na polnej drodze, one powstaną, jako że służą Bogu i ludziom żyjącym w wierności świata i w jedności ze mną. Mikołaj wracał do swojego Grąblina pełen różnych myśli sprzecznych, bo nie wiedział, kto do niego przemawiał, sam Tomasz, czy Duch Święty. Czy myśli te powstały w jego głowie, czy były westchnieniem Boga? Stąpając bosymi nogami skrajem polnej drogi w leczniczej, jak mówiono, pełnej rosy trawie, czujesz w sobie wielką miłość do Stwórcy Świata i radość tego, co nadejdzie, czujesz swoją nicość, która cię nie przygnębia, lecz napełnia radością. W domu wita cię migocącym światłem świeczki zatroskana o ciebie Cesia, nie wiesz, jak się tłumaczyć i czy musisz jej wyjaśniać to, czego się wyjaśnić nie da, a ona żeś słaby, że się przeziębisz, a on, że tej ziemi nie opuścisz tegorocznej jesieni, może na wiosnę, ale nie w tę najbliższą. – Do tatuńcia mówicie? – Do siebie, córeczko jedyna, i do wnuczki mojej, Pacanowskiej Marcysi, która będzie mnie wspominać jak pożegnam ten świat wiosenną porą 22 kwietnia, ale... – Co wy mówicie, tatko? Kto wam tak rzekł? – Chyba Matka Przenajświętsza, albo któryś z Jej aniołów, bom był zatopiony w modlitwie i dopiero teraz to do mnie dotarło, ale nie zrozumiałem w którym roku. Wydaje mi się, że w pięćdziesiątym siódmym, ale nie chcę cię niepokoić, ani żebyś roznosiła po wsi. – Dlaczego? – Bo nie. – Boisz się, że to pomyłka? Sprawdziło się, że Melania za swoje grzechy nagłą śmiercią zejdzie. – Wszystko jest w rękach Boga. Gdzie mój różaniec? Tu na ścianie wisiał. – Połóżcie się, tatko, boście zmęczeni, ja go znajdę. Barszczyku na śniadanie zrobię, zjecie? 136 6 – Dziękuję ci, Gieniu, za wspaniały rosół... nie klękaj przede mną, bo nie jestem żadnym świętym, wstań. Jestem normalnym człowiekiem, takim jak wszyscy, staram się jak najlepiej służyć Bogu i Najświętszej Panience i niech każdy służy tak, jak umie, to morowe powietrze odejdzie. Powiedz tym ludziom, żeby nie stali pod naszym oknem, niech się modlą przed świętym obrazem, a jak wytryśnie lecznicze źródło, wszyscy, co się tej wody napiją, będą uzdrowieni. Powiedz im to, niech tu nie stoją, bo ja nie wstanę, nie patrz na mnie jak na obraz, idź. Gienia wyszła, za chwilę wróciła. – Pytają, kiedy to źródełko wytryśnie. Mikołaj westchnął i poprawił się na drewnianym skrzypiącym łóżku. – Niech się modlą. – Macie się modlić! – krzyknęła Gienia przez otwarte okno. – Gdzie to źródełko ma wytrysnąć? – pytają. – Niech szukają. – Niech szukają! – Czemu waćpan nie jesz, młody gołąbek w rosole dodaje sił. – Nie bój się, nie umrę. Nie nadeszła jeszcze ta pora. Niepotrzebnie się denerwujesz – rzekł do siebie Mikołaj biorąc glinianą miskę z drewnianą łyżką. – Łatwiej jest odczuwać skruchę, niż wyrazić ją słowami. niby słusznie, bo żadne wielkie słowa nikogo nie uczyniły świętym, ale cnotliwe życie... – Ja muszę iść do roboty. – Idź, Gieniu. Długo szukałeś polany, na której pasły się twoje krowy, nie było jej tam, kto tę łąkę przesunął?... znalazłeś ją wreszcie, ale twoje stado gdzieś uszło, więc chodzisz po lesie i wołasz „Kasiu, Karsula, Łysa...” – żadna się nie odezwała, za to Melania wyszła zza drzew jak zwykle z pretensją, że krów nie pilnujesz, a ty cieszysz się, że twoja żona żyje, zrywasz dla niej kwiatek leśny, ale ona go nie bierze, znów mówi o krowach, a ty, „dobrze, że żyjesz, Melciu”, nie szukasz jej wzrokiem, wołasz, ale pojawia się Filip, okazuje się, że wcale nie jesteś w lesie, lecz w domu swojej córki, a kuzyn pyta, jak się czujesz. – Ja? – podnosisz głowę z worka wypchanego sianem. – Dobrze. – Co ci się śniło? – Nic – odpowiadasz, usiłując sobie przypomnieć, czy naprawdę nic. – Bo coś mówiłeś przez sen. – Ja? – Mikołaj zdziwił się. – Przyszedłem pół godziny temu, ale spałeś, więc cię nie budziłem. – Ja, spałem?... drzemałem, ale wiem, co się dookoła działo. Cesia poszła z dzieckiem do kościoła, a wdowa po dziedzicu jest w stajni. Co we wsi nowego? – Onufry się utopił, to wiesz. – Wpadł do jeziora? – Nie. W swojej gorzałce. Dom Melanii pusty, nikt tam nie chce mieszkać. Stach Rusin gdzieś wywiózł swoją rodzinę na furmance, w Izabelinie Machowczyk padł, a Józia opuściła dom, gdzie poszła, nikt nie wie. W jeziorze wyłowiono tę młodą Niemkę, pewnie więcej jest tam topielców, ale kto ich ma szukać? Każdy os sobie myśli. Ludzie Uciekają, choć nie wiedzą dokąd, bo zaraza nie wiadomo skąd idzie, po drodze padają, ostra gorączka, pragnienie, bóle brzucha i śmierć. Kara boska. A tobie mają za złe, żeś jakieś źródło lecznicze obiecał, a go nie ma. Ludzie mówią, że zemrzesz, nim się twoja obietnica spełni. 137 – Ja wiem, kiedy ducha wyzionę. – Kiedy? – Nie chcę mówić. – Mnie chyba możesz rzec. – Chrystus nie oznajmiał ludziom, jak długo będzie żył, choć wiedział. – Nie porównuj się, grzeszysz. Kiedy to cudowne źródło wytryśnie? – O to samo ciebie mogę zapytać. Wielką mądrością jest, wzgardziwszy sprawami tego świata, dążyć w spokoju do Królestwa Niebieskiego. – Już mi to mówiłeś. – Tak – przyznał Mikołaj. – A mnie Tomasz powtarzał to kilka razy. I jeszcze to, że marnością jest miłować to, co przemija. – Znów śpicie, tatuńciu? Co wam jest? – Słaby jestem – wyszeptał Mikołaj. – Co to za ludzie koło domu? – Nie mają odwagi wejść, proszą... – O co proszą? – Ktoś pił wodę święconą i wszyscy się pochorowali. – Jaką wodę? – Ktoś nałapał do beczki i sprzedaje. Mikołaj poruszył się na łóżku. – Brzuchy ich bolą, rozwolnienie. Nie wstawajcie, tatuńciu – prosiła Cesia. Mimo protestu córki, Mikołaj ubrał się, Cesia oznajmiła, że nie może z nim pójść z powodu dziecka, a samego ojca nie puści, jest osłabiony i może zemdleć na drodze. – Pójdę z ludźmi. Stojący na dworze dwie kobiety i mizerny mężczyzna, zmoknięci na deszczu, pokłonili się Mikołajowi, a on zapytał, czy chorujący na żołądki nie sinieją, bo bóle te nie pochodzą od święconej wody, lecz od morowego powietrza i nieczystych potraw, po czym rzekł „módlmy się”. – Zdrowaś Mario, łaskiś pełna... Jedna z kobiet zanuciła „Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę świętą...” Na śpiewie i słowach modlitwy szybko upłynął im czas drogi do lasu, w którym ujrzeli tłum ludzi oblegający budowę kaplicy. – Niech będzie pochwalony... – głos Mikołaja przytłumiony został chóralnym „na wieki wieków, amen”. Pasterz poznał dwóch gospodarzy ze wsi Trzyboki, Szymona Łebkowskiego i Józefa Pęksiewicza stojących przy ogrodzeniu z sosny, które właśnie zbudowali, żeby ludzie nie podchodzili zbyt blisko. Pilnujący pozwalali wrzucać tylko drewniane kostury, które zostawili uzdrowieni. – Znacie tych wyleczonych? – Tak. Odeszli do swoich wsi słabi, ale bez gorączki, bladzi, ale nie żółci. Przyjeżdżali tu też Rosjanie na koniach, ale po cywilnemu, ma się rozumieć. Kłaniali się Matce Niebios i wracali. – Wyleczeni? – Nie wiem, panie. – A co tam jest? – Niespodzianka, wielmożny panie. – Jaka? – zdziwił się Mikołaj dotykając prawą ręką brody, która mu po więziennym pobycie odrastała. – Chodźcie – Łebkowski prowadził, pasterz szedł za nim. – To nasza robota, moja i Pękasiewicza. 138 Mikołaj po raz drugi spojrzał na dwumetrowej wysokości mury z brunatnej cegły, czekające na pokrycie dachowe. – Wyście to we dwóch postawili? – Mikołaj nie wierzył, jednocześnie radosny duch weń wstąpił, fizycznie poczuł się lepiej. – Ludzie nam pomagali. Ci, co im Matka Boska życie ocaliła, podawali nam cegły, gasili wapno. – Dziękuję wam – Mikołaj był wyraźnie uradowany. – Ja myślę, że w tym miejscu kiedyś stanie duży kościół, a może i Bazylika. A jak sytuacja w waszej miejscowości? – Ludzie opuścili domy, kryją się po lasach i bagnach, ale morowe powietrze i tam ich dopada. – Niektórzy przychodzą do obrazu – wtrącił mocno przygarbiony Pękasiewicz. – I tu koczują. Zaczynają wam wierzyć, Mikołaju. – W Boga trzeba wierzyć. Nie umierają? – Tu, przy Matce Przenajświętszej jeszcze nikt nie padł. – A ślepi wzrok odzyskują – Pękasiewicz przetarł dłonią oczy. – Tylko ta lecznicza woda z beczki im szkodzi. – Jaka woda? – Mikołaj przypomniał sobie, co mówili o tym ci, co do niego przychodzili. – Gdzie ona jest? – Podobno święcona. Chodźcie, waćpanie. Na skraju lasu na polnej drodze istotnie stała dwukołowa telega z beczułką, koło niej grupa ludzi, zaprzęgnięty koń odciągnął dyszel w prawo, żeby sięgnąć do przydrożnej trawy, chomąto spadło mu na uszy. Właściciela drewnianej beczki Mikołaj poznał, był to koniuch z majątku hrabiny Kwielickiej. – Można spróbować? – Mikołaj wskazał na pojemnik z wodą. – Jak dla was, Mikołaju, za grajcara. Jakaś kobieta, znająca widocznie pasterza, wysupłała z chusteczki monetę, koniuszy Bronek podał Mikołajowi kubek, pasterz łyknął, uniósł brwi. – Skąd ta woda? – zapytał koniuszego. – Ze źródełka – wskazał głową na las. – Przez całą noc zbierałem, żeby ulżyć ludziom. – Pomaga? Kobieta, która zapłaciła grajcara, złapała się za brzuch. – Wiecie, skąd ta woda? – Mikołaj spojrzał na ludzi, których zbierało się coraz więcej. – Z jeziora. Teraz tam nawet ryby zdychają. – Co wy gadacie?... – Bronisław pobladł, odpiął postronki z orczyków, a kiedy usłyszał „ty oszuście”, wziął konia za uzdę i zaczął uciekać. Kilku mężczyzn puściło się za nim, ale Mikołaj utemperował ich kilkoma pogodnymi słowami, więc wrócili. Mikołaj myślał o śmierci, choć wiedział, że jeszcze nie nadchodzi, owszem, nadchodzi, ale jeszcze jest daleko, czy naprawdę daleko? Kiedy wszedł do grąblińskiego lasu poczuł inne powietrze, które orzeźwiło go niczym cudowny eliksir. Myślał wtedy o swoim dziadziu, który pod każdym drzewem czuł się inaczej, mówiłeś wtedy „dziadku, powietrze wszędzie jest jednakowe, teraz wiesz, że dziadek miał rację, starzy ludzie zawsze mają rację, tylko ich nie rozumiemy, jesteśmy przemądrzali. Starzy czują głos Nieba, młodzi są głusi na wołanie z góry, nie słyszą, co dziadzio i babcia mówią, ja słyszę, a może mi się wydaje, może mi w uszach szumi? Muszę pójść do spowiedzi. Wyspowiadaj się, Mikołaju – rzekł do siebie pasterz i obejrzał się, czy nikt go nie słyszy, może tylko echo. Zatopiony w modlitwie przed świętym obrazem Mikołaj prawie nie widział leżących krzyżem ludzi pod płotem sosny, nie słyszał ich błagalnych słów, nie wiedział dokładnie, czy 139 ci, co odchodzili na własnych nogach, zostali tu przywiezieni, czy przyniesieni, modlił się za wszystkich, co tu byli, co przyjdą, za pijaków i karciarzy, za Niemców, Rosjan, prawosławnych, ewangelików, wierzących i bluźnierców – „wybacz im, Panie Boże, przecież nie wiedzą, co czynią, oświeć ich”. Wycofywał się do płotu pochylony, niby niezauważony przez nikogo, ocierając mokre policzki. Uciekał od kłaniających mu się ludzi, nie przyjmując żadnych dziękczynnych słów, myślał o Matce Jezusa i o tym, żeby uratowała, jak przyrzekła, tych biednych grzeszników. Modlił się za rycerzy, którzy polegli w powstaniu listopadowym, za Tomasza, co uczestniczył w tych wojnach w obronie Kraju i ku czci Maryi. Nie wie, kiedy stanął przed drewnianym, walącym się kościółkiem w Licheniu, wszedł do wnętrza. Ksiądz Kosiński odprawiał zamówioną mszę, a potem spowiadał, więc uklęknął Mikołaj z drugiej strony konfesjonału. Kiedy rozległo się pukanie w kratkę z przeciwnej strony, pochylił się szepcząc „Spowiadam się panu Bogu Wszechmogącemu...”, ale proboszcz przerwał mu mówiąc, że pasterz nie ma innych grzechów prócz tego, że Obraz Święty przeniesiony został bez udziału i zgody duchownego w inne miejsce. – Ja go nie przenosiłem – wyjąkał Mikołaj. – Wszystko jedno. Ty, braciszku, odpowiadasz. – Co w tym złego? – zapytał Mikołaj. – Przeniesiony został z sosny do kaplicy zbudowanej przez wiernych. Pan... wielmożny pan Tomasz na pewno by się na to zgodził, przecież on ten Obraz... to jego Obraz, mnie się kazał opiekować. – Ten Wizerunek jest własnością wszystkich chrześcijan, nieważne, kto go odnalazł i bez księdza nie wolno go ruszać. – Ja... ja go nie przenosiłem. – Opiekujesz się nim, braciszku. Święty obraz powinien być pod stałą opieką jakiegoś duchownego, nie wiem, co ksiądz biskup na to powie. – To znaczy... to znaczy, proszę księdza, że nie dostanę rozgrzeszenia? – Mikołaj był przejęty. – Tobie Matka Przenajświętsza wszystko wybaczy, więc i ja – stuknął palcem w kratkę. – Nie będę mówił o Sądzie Ostatecznym, bo ja też tam będę. Ksiądz Kosiński ponownie stuknął palcem trzy razy w drewnianą kratkę na znak, że spowiednik może przyjąć komunię, ale dodał, że na własną odpowiedzialność, bo tyle jest grzechu, ile świadomości. Mikołaj wracał do domu jak struty, nie wiedział, czy się modlić, czy płakać, czy lec na mokrej od padającego deszczu trawie. Doszedł jednak do domu, choć z wielkim trudem, drzwi były otwarte, skobel od dawna nie działał, nie był potrzebny. – Co się z wami dzieje, tatko? – głos Cesi był pełen niepokoju. – Nic. – Genia poszła was szukać. – Po co? – Przecież tak długo was nie ma. Słabi jesteście. – Odzyskałem siły. – Nie żartujcie. Co wam dać na kolację? Mam młodą kapustę. Mikołaj, przypomniawszy sobie rozmowę z księdzem, zwalił się na łóżko, Cesia zdjęła mu spodnie, umyła stopy, bo przecież chodził boso. Prosiła go, żeby brał łapcie, ale on twierdził, że buty są na zimę, tak zawsze było i przypomniał sobie, że Matka Przenajświętsza wszystkie trzy razy odwiedzała go boso. Zjadł kawałek podpłomyka, popił wodą, poprosił Cesię, żeby Gienię ulokowała w sieni, nie powinna spać w stajni. Cesia wyjaśniła, że ona sama chce być przy krowach. 140 Zasypiając Mikołaj myślał „Boże, odpuść mi. Waćpanie Tomaszu, co mam czynić? Czy to moja wina, Matko Przenajświętsza?” „Nie twoja – odpowiedział mu wewnętrzny głos. – Widocznie Matka Niebios tak chciała.” Zapadła cisza, w której słyszał kumkanie żab z sadzawki, które go uśpiło. – Tatuńcio – obudziła go córka. – Co wy mówicie? Co wam jest? – Nie budź mnie – zaprotestował Mikołaj. – Nic nie mówię, spać mi się chce. Płacząca wnuczka i tak nie pozwoliła Mikołajowi odpocząć, nic więc nie mówił, dziecko to dziecko. We śnie widział, jak przywożone pod obraz Matki Przenajświętszej kobiety z chorymi dziećmi, siniejące dziewczęta, które kładziono pod murem nowej kaplicy, kropione święconą wodą wstawały i biegły do lasu, do Feliksa. Cioteczny brat Tomasza stał przed nim, więc pasterz przecierał ze zdumienia oczy, był jak zwykle w żółtym kubraku, w ręce trzymał słoik miodu. Oznajmił Mikołajowi, że do Lichenia przyjechała specjalna komisja biskupia w celu zbadania dziwnego zjawiska zachodzącego w grąblińskim lesie. Mikołaj powinien być przygotowany, że i jego będą wypytywać o różne związane z tym szczegóły. – Byłoby nienormalne, gdyby nasz proboszcz nie poinformował o tych cudach biskupa Tomaszewskiego. – Ksiądz Kosiński jeździł do Kalisza kilka razy, wiem, bo hrabina wypożyczała mu dorożkę. – Kto dziś przyjechał, nie wiesz? – Mikołaj ubierał się. – Dziekan sompoliński na pewno, kto jeszcze, nie wiem. – Feliks postawił miód na stole. – Nie wybierasz się tam? – Nie zapraszają mnie. – Mikołaj wyszedł do sieni, gdzie stały żarna, wsypał do zbiornika jęczmienia i zaczął kręcić drewnianym drążkiem ciężkie kamienne koło – gruba mąka, niczym grys sypała się strumieniem do brzozowej misy. Feliks, nie wypowiedziawszy słowa, wyszedł. Cesię podrażnił dochodzący z sieni hurgot, wybiegła i wyrwała ojcu drążek, mówiąc „Zostaw!” – Nic mi nie będzie do samej śmierci. – Pobledliście, tatko, pot z czoła płynie, a serce... – Chrystusowi na krzyżu też pot z czoła płynął. Cesia chwyciła ojca za rękę w przegubie. – Serce wam wali jak młot. Kto was zdenerwował? – Gorzej byłoby, gdyby przestało walić. – Wam, tatko, żarty w głowie, a mnie aż w dołku gniecie. Ostawcie! – Pójdę w pole młodych ziemniaków nakopać. – Gienia to zrobi. Zjedzcie placków kartoflanych ze świeżą śmietanką, nie z wodą, jak wczoraj, chory człowiek nie może pościć. Tatuńciu, proszę, ja nie chcę zostać sierotą. – I tak zostaniesz. – Ale nie teraz. Mikołaj modląc się na różańcu zajrzał do obory, niepokoił się o swoje krowy, choć nie widział na nich żadnych oznak choroby, bał się jednak wyjść z nimi na pastwisko, choć było puste. Gienia pasła je w ogrodzie między jabłoniami, które w tym roku nie obrodziły tak jak dawniej. Przeszedł do domu Melanii, który stał obok, zastawiony jednak był żerdziami, więc do środka nie wchodził. Wypadałoby drew narąbać na opał – pomyślał – Cesia nie daje wszystkiemu rady. Co ta komisja wezwana przez księdza Kosińskiego robi? Proboszcz ich wezwał, bo musiał, bo sam nie wiedział, jak ma się zachować, dlaczego ma do mnie pretensje?... może mi się tak tylko wydaje, dawno mu chciałem o wszystkim opowiedzieć, nie chciał mnie słuchać, po co z pastuchem rozmawiać? Matko Najświętsza, poradź mi, święty 141 Tomaszu, przyjdź mi z pomocą, co byś zrobił na moim miejscu? Rzekłbyś zapewne, że prawdziwie wielki jest ten, kto posiada wielką miłość do Boga. Nie chcesz być wielkim tego świata, Mikołaju, żadnym hrabią czy księciem, chcesz żyć tak, żeby zasłużyć na Królestwo wieczne. Czy prawdziwie kochasz Maryję i jej syna Jezusa? Tak rozmyślając kroczył Mikołaj przez wieś oglądając spustoszenia, jakie wywołało morowe powietrze: opuszczone domy, powybijane szyby w oknach, zdechłe kury. Tu mieszkał Miara – Boże mój. Nagle usłyszał głos Adamczewskiego, który mieszkał teraz sam w pustym domu, rodzinę odwiedzał na cmentarzu. – Mikołaj, jak mi Bóg miły. Pasterz przywitał się z nim i zapytał: – Nie uciekacie w bagna? – Nie, Mikołaju, ja nie z tych, co was za oszusta mieli, ja wam wierzyłem, a kiedy was w karczmie wyśmiewali, wyszedłem, pamiętacie chyba. Jeżeli sądzone mi umrzeć, wolę na swoim. Wasza Gienia wszystkim co potrzebują udziela pomocy, to i mnie w razie czego. Nagrzeszyłem, wiem, ale... – Co tu macie w ręce? – zainteresował się Mikołaj. – Łapkę na myszy – Adamczewski pokazał ją. – Kot mi zaginął, to myszy buszują. Ich się morowe powietrze nie ima. Mikołaj poklepał Adamczewskiego po imieniu, po czym rzekł: – Pokutuj szczerze za swoje grzechy i ufaj Bogu. – Kiedy ta zaraza od nas odejdzie? – Odejdzie – odpowiedział Mikołaj. – Ale naród musi się odmienić. Pasterz wziął do ręki zawieszony na szyi różaniec i całując medalik szepnął: „Jezusie Nazareński, Królu Żydowski...” „Skończy się...” – usłyszał wewnętrzny głos. Chciał iść na cmentarz, ale czuł się zmęczony, więc modląc się do Matki Bożej chodził po wsi i pocieszał żyjących jeszcze, że morowe powietrze ustępuje, a oni kłaniali mu się w pas i dziękowali za wstawiennictwo do Bogurodzicy. Nagle z lasu wybiegła Gienia, więc pasterz zaczekał na nią mówiąc: „Powoli, bo upadniesz i nos sobie rozbijesz”, ale ona nie umiała pomału chodzić, ani wolno robić cokolwiek. – Święty... to znaczy „przewielebny” – mówiła zasapana. – Uspokój się. Była ta komisja? – Była i jest, alem się w pobliże nie dostała, ale i takem co nieco słyszała. Pytali ludzi leżących krzyżem przed obrazem „skąd jesteście?”, „czy modlitwa przed tym wizerunkiem wam pomogła?...” – A ludzie co? – niecierpliwił się Mikołaj. – Odpowiadali, że każdy, kto tu był, wrócił do domu zdrowy, a ksiądz Odorowski ręką machał przed hrabiną, niby jej groził, ale ona nic nie mówiła, tylko odeszła szybko do swej bryczki. Kiedy na skraju wsi od strony lasu pojawił się żółty kubrak Feliksa, Mikołaj zostawiwszy Gienię szedł naprzeciwko. – No i co? – Dobrze, żeś tam nie poszedł, bo byś się tylko zdenerwował – mówił spokojnie Feliks, razem wracali do wsi. – Komisja z konsystorem generalnym kaliskim nie dostała się do obrazu Madonny, tak był oblężony przez tłum ludzi bijących się w piersi, przysięgających poprawę i wołających „Matko Boska, ratuj”, że dopuścił. Odchodzący uzdrowieni dziękowali Przenajświętszej i wrzucali różne monety do skarbonki, nie chcieli z komisją rozmawiać, bo taka radość biła z ich twarzy, że tylko o Matce Przenajświętszej myśleli. Napierający tłum też nie odpowiadał na ich pytania, bo myślał tylko, jak się przed Obraz dostać, żadna komisja ich 142 nie obchodziła. Do hrabiny proboszcz miał pretensję, że dopuściła do samowolnej budowy kaplicy, budowę nowego kościoła w Licheniu zaniechała, a przecież sama położyła pod fundamenty kamień węgielny. – Co to za skarbonka? – wskazał na wiszącą na drzewie skrzynkę. – Za cudowne wyleczenie ludzie oddają wszystkie swoje oszczędności. – Słyszałem, że chcą tam klasztor budować. Mikołaj zatrzymał się, popatrzył Feliksowi w oczy. – Ciekawe, że ja o tym nie wiem. – Jest komitet, pewnie chcą ci niespodziankę zrobić. Zakonnicy, którzy będą tu mieszkać, odprawiać nabożeństwa i opiekować się Cudownym Obrazem, muszą gdzieś mieszkać. Dawno nie byłeś przy Obrazie, Mikołaju. Ksiądz Kosiński był oburzony, nie chciał rozmawiać z samozwańczą komisją. Podejrzewa, że to twoja robota. – Co mu powiedziałeś? – Nic. Nie dopuścili mnie do głosu, tylko ksiądz Odorowski zapytał, kim ja jestem, że się wtrącam. Nasz proboszcz wyjaśnił „brat Tomasza Kłossowskiego”. Odeszli na bok i o czymś dyskutowali wskazując na kaplicę i na tłum ludzi żebrzących o zdrowie, ksiądz Kosiński jeno kiwał głową, a kiedy odeszli do powozu, Szymon Łebkowski, ten z Trybków, zawołał: – Ludzie, słuchajcie! Chcą nam Pannę Przenajświętszą zabrać, nie oddamy! – Nie oddamy! – odpowiedział mu mocny głos. – Nie oddamy! – doleciało kilka innych głosów. – To nasza Panna, Grąblińska. Straż postawimy! Kiedy dochodzili do domu Cesi, Mikołaj rzekł w zamyśleniu: – Matka Przenajświętsza będzie tam, gdzie sama zechce. – Ona zadecyduje – potwierdził Feliks. Mikołaj dodał: – Ale ten dzień, piątego września 1852 roku może być ważny, wypisz go Feliksie w takim miejscu, żeby przetrwał. – Najlepiej na ścianie domu, ale nie mam chemicznego ołówka. – Wydłub ostrym kamieniem, U mnie i u siebie, bo nie wiadomo, czyj dom dłużej przetrwa. – Masz gości – powiedziała Cesia wchodząc do izby, w której leżał Mikołaj z mokrą szmatą na czole, a za nią, nie czekając na zaproszenie, wkroczyło trzech chłopów zdejmując stare czapki z głów i pochylając się w ukłonach. – Co za ludzi mi tu sprowadzasz o świcie? – rzekł pasterz do Adamczewskiego. – Jużeś zapomniał, jakeś mnie sam przed wschodem słońca gonił do roboty? – przypomniał Mikołajowi sąsiad. – Byłem wtedy młody i słonko mnie budziło. – Chyba nie tylko słonko – zauważył chłop z Izabelina. – Kury też – przyznał Mikołaj. – Znaczy się kogut. Ptaki wiedzą, kiedy trzeba spać, a kiedy wstawać. Siadajcie moiściewy. Adamczewski wysunął spod stołu ławkę. – My tu są we trzech, z Izabelina, z Anielewa, no i ja. Niby komisja. Jak ksiądz proboszcz zwołał komisję, to my też możemy. Nie przeciwko kościołowi, ani księdzu, jeno w obronie Matki Przenajświętszej i Obrazu, co go nam chcą zabrać. – Otóż w kościele proboszcz czytał list biskupa, czyli rozkaz. – Rozkaz biskupa – powtórzył Mikołaj i spojrzał na córkę. – Cesiu, zmień mi szmatę na czoło. Wiem, o co chodzi. Kto się sprzeciwi, będzie ukarany. 143 – Czy się komu podoba, czy nie, Obraz zostanie przeniesiony – napisał biskup ordynariusz kujawsko–kaliski. – Taka jest moja wola i rozkaz! – Adamczewski uderzył się kułakiem w pierś. – Biskup wszelako jest wysłannikiem Boga na tej ziemi – rzekł pojednawczo Mikołaj. – I naszym zwierzchnikiem. A jednak przykro było staremu pasterzowi, że podjęli tę decyzję bez porozumienia się z nim, a nawet przeciwko. Widocznie taka jest wola Nieba – rzekła do siebie poprawiając mokrą szmatę na czole. W ciepłą pogodną niedzielę dwudziestego dziewiątego września 1852 roku Mikołaj, jak zwykle w świąteczny dzień, wyszedł z różańcem przed dom, by popatrzeć na grąbliński las, skąd zawsze uderzała go upajająca woń, choć o każdej porze roku inna. Jesień także ma swój urok, tak jak jesień życia, coś się kończy, coś zaczyna, od ludzkiej jesieni początek bierze człowiecza wieczność. Jakie puste życie byłoby bez Matki Jezusa – myślał zdejmując różaniec z szyi, ucałował medalik, ale zanim zaczął się modlić, usłyszał charakterystyczny głos dzwonów z licheńskiego kościoła, Ten głos poznałby wszędzie, o każdej porze dnia i nocy, miał bowiem niezwykłą melodię, tak jak pszczoły na grąblińskich łąkach inaczej brzęczały, choć przecież nie słyszał pieśni wszystkich pszczół na świecie. – Zdrowaś Mario, łaskiś pełna... – Mikołaj opuścił ręce i podniósł wyżej głowę. Wstał, ale zaraz usiadł z powodu słabości nóg. Nad grąblińskim lasem, choć słońce dopiero wyszło zza drzew, tak nagle pojaśniało, jakby to był czerwiec. Co się dzieje? – zapytał pasterz sam siebie i zaraz uświadomił sobie, że jest to nieziemski blask, taki jak w dniach objawienia się Najświętszej Panienki w 1850 roku. – O, Matko... – chciał biec w tamtą stronę, choć wiedział, że nie dojdzie, nogi ugięły mu się w kolanach, więc klęknął, trzymając się ławki. Ognista kula wciąż wisiała nad lasem. Mikołaj wiedział, że dziś, w uroczystość świętego Michała Archanioła, Matka Jezusowa opuszcza ten las, ten cudowny, pełen szczęścia bór, w którym ujrzał Ją po raz pierwszy w maju przed kilkoma laty. Szkoda, że mnie tam nie ma – westchnął. – Widocznie taka jest wola Nieba, z nią się zawsze zgodzić trzeba. Tak zadecydował biskup. Obejrzał się, czy ktoś go nie słyszy, nie czuje jego żalu, nie było nikogo, wszyscy są tam. Tak zadecydował biskup kaliski, tak zadecydowała sama Madonna i sam Najwyższy Bóg Stwórca Wszechświata, który istniał zawsze i istnieć będzie po wsze czasy. Mikołaj wrócił do izby i przed obrazkiem Matki Boskiej Częstochowskiej legł krzyżem, rozmyślając o cierpieniach Jezusa Ukrzyżowanego i Jego Matki przeżywającej jakże bolesną śmierć Jedynaka. Otworzył książeczkę do modlitwy, pożółkłą i zniszczoną, na chybił trafił, na stronie 277 i sylabizował: – ...Synu, opuść siebie, a znajdziesz mnie – powtórzył słowa Jezusa. – Niczego nie wybieraj, nie miej żadnej własności, a zawsze na tym zyskasz. Udzielę ci bowiem jeszcze obfitszej łaski, skoro tylko wyrzekniesz się siebie i nie cofniesz ofiary. Nie cofnę – rzekł uczeń, a Mikołaj powtórzył te słowa. – Ile razy i w czym mam się siebie wyrzekać? – Zawsze i w każdej godzinie, tak w małych, jak i w wielkich rzeczach... Nie pojmujesz tego, coś przeczytał raz i drugi, więc myślisz „oświeć mnie, Panie” i zaraz przyszły ci na myśl słowa usłyszane kiedyś z ambony: „nie staraj się wszystkiego zrozumieć, zaufaj Bogu”. Ufam Tobie, Wszechmogący Boże, Twe słowo mylić nie może. „Nie staraj się wszystkiego pojąć, bo to niemożliwe. Wiele jest rzeczy, których znajomość na niewiele się zda lub na nic 144 się przyda i bardzo nierozumnym jest ten, kto o inne rzeczy zabiega niż o te, co służą zbawieniu jego duszy.” Modlił się Mikołaj utartymi zwrotami, przeplatając je słowami wypływającymi z duszy, przypominał sobie zdania z różnych kazań proboszcza i biskupa i odpowiadał sobie: „nie pytaj, kto to powiedział, lecz uważaj na to, co powiedział, bo ludzie przemijają, a prawda pańska trwa przez wieki, Ojcze nasz, któryś jest w niebie...” – tak myśląc zasnął i śniło mu się, że kroczy długimi krokami w obłokach, jest taki lekki, że nigdy nie spadnie na ziemię, było mu błogo, bo słyszał chór aniołów i czyjeś słowa, że powinien siebie za nic uważać, a o innych mieć zawsze dobre mniemanie, to wielka mądrość i doskonałość, „nigdy nie nasycaj duszy nadmiarem słów, a sumienie napełniaj wielką ufnością wobec Boga...” – „Tatusiu, co wam jest, tatuńku” – usłyszał słowa, które nie były głosem anioła, lecz jego własnej córki Cesi, więc się ucieszył, że i ona tu jest nad chmurami, lecz szybko spadł razem z nią na ziemię, do której przez chwilę nie mógł się przyzwyczaić. – Wstańcie – Cesia podnosiła ojca, więc i on znalazł w sobie tyle sił, żeby usiąść na ławce. – Co tu robisz? – Mikołaj trochę dziwnie patrzył na córkę. – Wróciłam z kościoła. To była piękna uroczystość. Kazanie wygłosił proboszcz Wałowski z Mąkolna, mówił o was, tatko, i o waćpanu Tomaszu. – Co mówił? – Kazał się wam pokłonić, więcej nie zrozumiałam, ale same pochwały. Wojsko rosyjskie nas pilnowało. – Przed kim? – Oj, tatko. Gienia była bliżej, to ci opowie. Przestraszyłam się, że nie żyjesz. – Leżałem na ziemi, bo mi tak dobrze było. Przed oczami Mikołaja pojawili się Adamczewski, Feliks i Gienia, nie zauważył, kiedy weszli. – Dobrze, że cię tam nie było, bo byś był zły – Feliks usiadł na ławce obok. – Ja się nie denerwuję, tylko ciekaw jestem tej uroczystości – Mikołaj wyprostował nogi. – Złoto z nieba leciało przez całą drogę z grąblińskiego lasu do Lichenia. Niech inni to potwierdzą, bo ze mnie, głupiej Gieni, wszyscy się śmieją. – Nikt się z ciebie nie śmieje, Gieniu – Mikołaj ścisnął ją za rękę. – Mów. – Czemu nie łapałaś tego złota? – zapytał uśmiechając się Feliks. – Łapałam, ale się nie dało. A z obrazu biła taka jasność, że podejść się nie dało. Mikołaj spojrzał na Feliksa, który potwierdził to skinieniem głowy, po czym rzekł: – Przyjdę jutro, to ci powiem, bom dziś zmęczony. – Ja też nie mam siły. Tyle godzin stać – Adamczewski wyszedł za Feliksem. 145 7 Mimo zachowywania postu, Mikołaj odzyskiwał częściowo sprawność nóg i ustąpiły bóle serca, chodził więc wolnym krokiem do kościoła nie tylko w niedziele, wolał nawet w dni powszednie, kiedy nie było tłoku i hałasu, żeby podziękować Panience Przenajświętszej za łaski, popatrzeć, jak powstają mury nowego kościoła nadzorowane osobiście przez hrabinę Kwielicką, nie omijał grobu swojej żony, klęczał przez mogiłą waćpana Tomasza, który dawał mu natchnienie, jak żyć, żeby zasłużyć na Królestwo Niebieskie. Czasami wydawało mu się, że poprzez szum cmentarnych brzóz i topoli słyszy myśli Tomasza wypowiadane na żywo, które budziły się ponownie w duszy Mikołaja. Wracając do domu, zatrzymywał się pasterz przed świętą sosną ogrodzoną przez wiernych delikatnym płotkiem, myślał wtedy, że kiedyś, za sto lat albo za dwieście, powstanie w tym wybranym przez Przenajświętszą miejscu, klasztor, Musi powstać – mówił do siebie, jeżeli nie zbudują go wierni, pan Bóg ześle aniołów do tego zadania i ludziom wstyd przyniesie. Kiedy napotkani wierni pytali go, czy nie brakuje mu tu Obrazu Madonny, zawsze odpowiadał, że taka była Jej wola. Patrząc na zachwaszczone pola myślał, że Bóg jest na niebie i wszystko widzi. Ludzie, którzy przeżyli ciężki okres kary za grzechy, wrócili z bagien i z lasów i zrozumieli, jak należy żyć i pokutować za ciężkie śmiertelne przewinienia, nawet Żyd–karczmarz dziękował Matce Świętej i Mikołajowi za darowanie mu życia i pytał pasterza, jak powinien postępować, żeby więcej Jezusa i Jego Matki nie obrazić, czy może prowadzić interes jak poprzednio. Mikołaj uważał, że może, byle przy piwie i kartach jego konsumenci nie obrażali Boga. Hrabina Kwielicka, choć zbiedniała z powodu znacznej utraty majątku, pomagała w budowie nowego murowanego kościoła w Licheniu, Broniła świętego obrazu, który biskupi chcieli tym razem przenieść do Kalisza. Mikołaj odwiedzał domy, które dzięki ocaleniu przynajmniej części ich właścicieli wracały do normalnego życia, wieczorami, jak dawniej, szczekały psy, rano gdakały kury, tu i ówdzie ryknęła krowa. Żal mu było wędkarza Machowskiego, który zginął w jeziorze, w którym przedtem utopił niemowlę. W miarę swoich sił, pracował Mikołaj łopatą w ogrodzie, widłami w stajni, opiekował się wnuczką, która modliła się przed obrazkiem Matki Boskiej Licheńskiej, biegała za gołębiami usiłując je złapać. Pewnego popołudnia odwiedziła Mikołaja obca, choć skądś znana kobieta w średnim wieku. – Czy waćpan, świątobliwy ojcze, poznaje mnie? – zapytała. Wtedy Mikołaj przypomniał sobie, że owa niewiasta była sekretarką naczelnika więzienia. Prosiła Mikołaja o przebaczenie, a jej chlebodawca, kapitan Mielnikow, błagał przed śmiercią o słowa modlitwy. Mikołaj zapewnił ją, że nie nosi w sercu nijakiej do nich urazy i chętnie odmówi różaniec za nią i za duszę kapitana. Uszczęśliwiona kobieta pocałowała Mikołaja w rękę, choć się wzbraniał i zostawiła ruble w chusteczce, których pasterz nie przyjął. Po tygodniu odwiedził Mikołaja również skruszony wójt Sucharski, któremu Bóg zabrał całą rodzinę, pasterz pocieszał go jak umiał, on zaś rzekł: – Wy, pasterzu, macie niebo zapewnione. Powiedzcie, jak ja mam teraz żyć, żeby się choć do przedsionka Królestwa Niebieskiego dostać? – Siadajcie, Marcinie – Mikołaj wskazał na ławkę. – Chrystus rzekł, że im więcej człowiek umie, tym surowiej będzie sądzony. Barszczyku córka zrobiła, może was poczęstować? Ja jem postny. – Dla mnie najważniejsze, żebyście wy mi przebaczyli. 146 – Nijakiej urazy do was nie czułem i nie czuję, Marcinie. – Dziękuję wam, Mikołaju, nie będę siadał, bo koń się niecierpliwi. Mówcie o waszych potrzebach. – Kontakt z Matką Boską jest dla mnie najważniejszy. – Wybaczcie, to jest poza zasięgiem moich możliwości. To, co ja mogę, miejcie na uwadze, a wasze życzenia będą dla mnie najważniejsze. – Powtarzam słowa Chrystusa: nie pysznij się żadną nadzwyczajną umiejętnością, a ni wiedzą, raczej niech będą one dla ciebie źródłem bojaźni. Wójt pokłonił się pasterzowi, a wsiadając do powozu rzucił Mikołajowi zawinięte w chusteczkę grajcary, mówiąc „to na kościół”. Mikołaj odwiedzał chorych, modlił się za nich tłumacząc jednocześnie, żeby się nie bali śmierci, a rozpamiętywanie życia Jezusa Chrystusa niech będzie ich największym celem, jako i moim jest – dodawał. Przychodzili do niego również chorzy z dalszych miejscowości, dokąd on nie mógł dojść. Mikołaj odmawiał z nimi różaniec, zawsze jednak dodawał, że wszystko jest w rękach Boga, a więc ich życie również. „Kto godnie żyje, ten godnie umiera” – wyznawał swoje credo. W czasie świąt Bożego Narodzenia odwiedzali Mikołaja kolędnicy, częstował ich kieliszkiem gorzałki, dodawał grajcara i błogosławił. W domu, przy choince, wieczerzę rozpoczynał od modlitwy, po czym podzieliwszy się opłatkiem intonował Wśród nocnej ciszy. Wszyscy śpiewali, nawet mała Marcysia, która już zaczęła chodzić do szkoły, gdzie ksiądz między nauką liter, czytał Słowo Boże. – Powoli chociaż czyta? – zapytał Filip, który jako kuzyn Tomasza spędzał u nich nie tylko wszystkie święta, ale i wiele powszednich dni, z żoną nie umiał współżyć. Marcysia wzruszyła ramionami. – Rozumiesz coś z tego, co ksiądz czyta? Dziewczynka zarumieniła się, co wskazywało, że niewiele. – Ja też wszystkiego z tej ewangelii nie rozumiem. Z tego, co ksiądz czyta przy ołtarzu – przyznała Gienia. – Zdarza się, że wielu ludzi puszcza święte słowa mimo uszu, bo nie czują w sobie Boga – zauważył Mikołaj. – Wielu ludziom obecnym na mszy świętej brak Ducha Chrystusowego. Gdzie opłatek? Pragnę, jako najstarszy w rodzinie, złożyć wam jeszcze raz życzenia. To znaczy nam, bo sobie też. Obyśmy byli zdrowi i nosili w sobie ducha nowonarodzonego Jezuska. Gwiaździsta noc zaglądała do okien, pomagała błyszczeć świeczkom choinkowym, pachnącym dziś inaczej niż zwykle, tak mi się wydaje – pomyślał Mikołaj. – Dziadziu, a kiedy będziemy rozbierać choinkę – zapytała Marcysia patrząc na wysoko przywiązany do zielonej gałązki cukierek. – Jak trzej królowie przyjadą – zauważyła Cesia. – A teraz jedz śledzika. – Ja nie lubię – skrzywiona Marcysia patrzyła do góry na cukierka. – Nie ma „nie lubię” – skarciła ją mama. – Wszystko trzeba lubić. – Zaraz będzie groch z kapustą i pierogi – pocieszył dziewczynkę Filip. Po wieczerzy, kiedy cała rodzina, prócz Marcysi i Mikołaja, udała się na pasterkę, gospodarz poczuł, że teraz w samotności lepiej wsłuchiwać się w słowa Boga i wprost od niego czerpać pociechę. W zimowej ciszy dusza wyraźniej czuje szept bożego tchnienia, odrzuca wszystko co złe tego świata. Gdy tak siedział samotnie ciesząc się migotaniem świeczek na choince, jak w dziecięcych latach, w sieni rozległ się tupot – to Adamczewki strzepywał śnieg z butów, po czym wszedł do izby, w której trzeszczały w piecowym ognisku żywiczne jodłowe drewna. „Bóg się rodzi, moc truchleje...” – zanucił przybyły. 147 „Pan Niebiosów obnażony...” – pochwycił Mikołaj. – Myślałem, żeście na pasterce. – Cosik mi ciężko teraz po śniegu chodzić. Niech młodzi. – Mnie też, moiściewy, ta droga staje się coraz dłuższa, a kiedyś ze świętej pamięci Miarą tośmy przez zaspy śmigali – rzekł Mikołaj – a teraz to mi nawet hałas przeszkadza. Myślę sobie, siadajcie sąsiedzie, patrzę na palenisko i myślę sobie, dlaczego niektórzy święci potrafili być tak doskonali w bogomyśleniu, bardziej niż zwykli ludzie, chyba dlatego, że starali się oderwać zupełnie od wszelkich pragnień ziemskich i dzięki temu przylgnęli całym sercem do Boga. – Bo nie musieli orać ani siać, ani myśleć, dlaczego krowie mleko odebrało. – Wielu z nich pracowało na chleb – zauważył Mikołaj. – Pracowali, ale myśleli o Bogu. A jak coś się robi, to trzeba myśleć o robocie – zauważył Adamczewski – bo cię, dajmy na to, koń kopnie w czoło, jak nieboszczyka Rusina. – Nawet na jego pogrzebie nie byłem, świeć panie nad jego duszą, ale się za niego modlę jako że i za Onufrego, co się w gorzale utopił. Wielu świętych nie miało skomplikowanej duszy to i łatwiej mogło pojmować sprawy boże i doświadczać kontemplacji na ten temat, to prawda, ale dusze sami sobie wyprostowali, a o pożywienie dbać nie musieli. – Dbali o nich okoliczni ludzie – zauważył Adamczewski. – Żaden pustelnik jeszcze z głodu nie umarł. Ale gdyby wszyscy chcieli być pustelnikami, kto by na nich pracował? – Mnie też ludzie przynoszą różne dary, ale ich nie biorę, bo mi wstyd, bom nie święty, ani pustelnik. Pola nie uprawiam, bo nie mogę, zboże w żarnach czasem mielę, niegodnie być na czyimś utrzymaniu, choć to córka i nigdy mi nie powie „idźcie, tatko, na żebry”, a widzę, że Cesia i Gienia nie dają rady. Martwię się o nich, bo już kończy się moja ziemska wędrówka. – Nie gadajcie jeno. Ochroniliście nas, Mikołaju, przed morowym powietrzem, to i teraz nas nie opuścicie. – Wola boska. Kiedy śnieg tajał i ciężarem swym przygniatał gontowy dach, Mikołaj strącał ciężką biel grabiami, a potem z tego śniegu lepił bałwana ku uciesze wnuczki, która płakała, kiedy nadchodziły roztopy. Na wiosnę masował Mikołaj krowy, które po wyjściu na trawę dostawały wzdęcia, przebijał im gwoździami pełne gazów brzuchy, pomagał Gieni w sadzeniu ziemniaków, w okopywaniu. W miarę swoich sił, kosił pierwszą trawę, której zapach upajał go do tego stopnia, że kładł się niby na chwilę na trawie i zaraz leciał w obłoki, skąd strącały go na ziemię Cesia lub Gienia i prowadziły do domu, a jemu głupio było, że niewiasty na niego pracują, więc ostatkiem sił wracał w pole zapewniając, że się dobrze czuje. Cesia prowadziła czasem ojca do kościoła przed obraz Matki Boskiej Bolesnej, gdzie modlił się klęcząc i padając na łokcie, wtedy zdenerwowana córka podnosiła go. Wracając wstępował do grąblińskiego lasu, by pokłonić się sośnie, na której wisiał Jej wizerunek i pełen smutku, obejmując jeszcze wzrokiem puste pastwisko i miejsce widzenia z Matką Jezusa, wracał do domu. Często mówił do siebie „Matko Przenajświętsza, źle Ci było w tym lesie?” i zaraz karcił siebie, bo przecież nie ma prawa wtrącać się do spraw boskich, ale przecież przewidywał, że tu, w tym lesie stanie kiedyś bazylika, a przynajmniej kościół ku Jej czci. – Mówcie głośniej, tatuńciu – prosiła Cesia – ja też chcę słyszeć. Nadeszła ostatnia wiosna życia Mikołaja na licheńskiej ziemi. Nie mówiąc o tym nikomu, choć w czasie wielkanocnego śniadania nie powstrzymał się od przypomnienia, że nie tylko Chrystus zmartwychwstał, ale i my wszyscy wstaniemy z martwych wezwani na Sąd Boży. – Niech to święcone jajko utwierdzi nas w tym przekonaniu. Filipie, ty jeszcze pożyjesz, więc rodziny nie zostawiam bez opieki. – Ty też, Mikołaju, nie opuścisz nas jeszcze, bo jak nam przyjdzie żyć bez ciebie. 148 Cesia była przerażona, Marcysi jajko wypadło z ręki, za co otrzymała po łapie, a Gienia wytarła fartuszkiem oczy. Dzień był słoneczny, a idący sam na spacer Mikołaj liczył na niebie białe chmurki, nie było ich wiele, siedem, osiem i przesuwały się w stronę łąki przylegającej do grąblińskiego lasu. Marcysia przybiegła z laską do dziadzia, mówiąc: – Weź, żebyś nie upadł. Mikołaj pogłaskał ją po główce, a ona odwróciła się i skacząc na jednej nodze zbliżyła się do psa, którego szarpała za ucho. Pozostało mi dwa tygodnie – myślał Mikołaj – dwa tygodnie jak dwie minuty, czy przyjmiesz mnie do siebie, Matko Cudowna? Koniec twój nadchodzi szeptał mu głos wewnętrzny, więc rozważ, w jakim stanie jest twoja dusza. Dziś człowiek jest, jutro go nie ma, a gdy tylko usuną go sprzed oczu, szybko wypada z ludzkiej pamięci. – Waćpan do mnie mówisz? – usłyszał głos Filipa. W domu często Mikołaj zastawał ludzi, którzy prosili go o różne wstawiennictwa do Matki Bożej, dotyczące nie tylko członków rodziny, ale i bydła, zostawiali ofiary na kościół za cudowne uleczenie ślepoty i padaczki, krępowało go to, prosił Cesię, żeby nie przyjmowała żadnych datków, odpowiadała, że pieniądze wrzuca do skarbonki kościelnej, że ser czy udko indycze tam się nie mieszczą, to nie jej wina. – Ano nie. W sieni Mikołaj codziennie oglądał żarna, dziś dłużej im się przyjrzał i wyszedł jak zwykle w pogodny dzień przed dom, na ławkę, spojrzał w stronę Izabelina, po czym zatrzymał wzrok na grąblińskim lesie. Dlaczego się oglądasz dookoła, skoro nie tutaj jest miejsce twojego wiecznego spoczynku? Mieszkanie twoje jest w niebie, a sprawy ziemskie masz już za sobą po siedemdziesięciu latach życia, wszystko przemija, więc i ty przeminiesz, niech więc myśl twoja trwa przy Najwyższym. Jeżeli nie umiesz rozmyślać o rzeczach wzniosłych, zatrzymaj się przy męce Chrystusa. – Samo do siebie mówisz, tatuńciu? – Czyżbym w godzinę śmierci nie miał sobie nic do powiedzenia? – Co ci dolega, Mikołaju? – zapytał go ktoś. – Rano myśl, czy dożyjesz do wieczora, a gdy nadejdzie wieczór, nie obiecuj sobie następnego ranka – rzekł Mikołaj, ale nikogo obok nie było. – Wiem, co rzekniesz dalej – obok stał Filip. – Żyj tak, żeby śmierć nie zaskoczyła cię znienacka. Chcesz być sam, wiem o tym. – Mikołaju, błogosławiony pasterzu – mówił garbaty człowiek z Gosławic. – Morowe powietrze zabrało mi żonę i troje dzieci. Jak mam teraz żyć? – zrozpaczoną twarz ukrył w dłoniach. – Poradź mi, tobie uwierzę. – Józefie, przyjacielu. Jeżeli masz czyste sumienie, nie bój się śmierci. Garbaty rolnik przeżegnał się. – Lepiej unikać grzechu, niźli bać się śmierci – dodał słabym głosem leżący na łóżku Mikołaj i poprawił słomiana poduszką. – Jeżeli dziś nie jesteś na śmierć gotowy, bądź gotowy jutro. Długie życie często jeszcze pomnaża winy. Garbaty człowiek bił się w piersi. – Strasznie jest umierać, ale jeszcze straszniej żyć długo w grzechu. Ja się śmierci nie boję, przeciwnie, czekam na nią, bo przed tobą umrę przyjacielu. Ale i ty przejdziesz tę samą drogę, nie bój się życia wiecznego, jeżeli nosisz w sobie grzechy, wyspowiadaj się. 149 – Tatko, obudź się, dziewczyna ze Starego Lichenia przed tobą. Mikołaj otworzył oczy. – Siadaj, córeczko – rzekł nie widząc jej dobrze. – Święty panie, przebacz... – Nie mów tak do mnie. Dziewczyna uklękła, całując Mikołaja w rękę. – Czyja ty jesteś, córeczko? – Córka Miary. – Wiem – Mikołaj pokiwał głową, bo przypomniał mu się sąsiad pijący w lesie gorzałę. – Ja, dziecinko, nie mogę odpuścić ci grzechów. Nawet słuchać mi ich nie wolno. Idź do księdza. – Ale ja... – Wiem, co zrobiłaś. Módl się i przyrzeknij poprawę. Potem przyjdzie do ciebie Chrystus i udzieli ci pociechy, jeżeli przygotujesz Mu godne mieszkanie w swoim sercu. Mikołaj jak przez mgłę widział jej płaczącą twarz, wychodziła z izby niby cień, więc Mikołaj szepnął „Matko Przenajświętsza, wstaw się za nią do Syna swego...” – Cesiu, córeczko, którego dziś? – Dwudziestego drugiego kwietnia, tatko. – Proszę cię, córeczko, nie wpuszczaj już nikogo za wyjątkiem księdza. Mikołaj wzniósł ręce ku górze i zaraz je opuścił na pierzynę, którą był przykryty, bo wydawało mu się, że słyszy z Niebios „przygotuj się duszo wierna sercu twojego Boga, aby raczył do ciebie przyjść i u ciebie zamieszkać...” Ponownie i już ostatecznie lecisz nad chmurami, nie potrzebujesz sił, unoszą cię słowa boskie „miłowałeś mnie, zachowywałeś naukę moją, więc Ojciec mój również umiłował cię, przyjdziemy do ciebie i będziemy w tobie przebywać... nadszedł czas, zrób miejsce Chrystusowi, wszystkim innym odmówiłeś wstępu, gdy masz Jezusa, bogaty jesteś i nic więcej ci nie trzeba...” Otwierasz na moment oczy, światło gromnicy skacze ci przed oczami, pokazując chwilami czarną postać, która szarzeje i oddala się, raduje cię żywot wieczny, powitalne słowa, błogosławiony ten, który skierował się ku wnętrzu swojemu – wiesz, że mowa o tobie – bo przenika coraz głębiej tajemnicę Nieba, błogosławiony jest ten, co usiłuje zachować swe serce tylko dla Boga, usuwając wszelkie światowe przeszkody... trwałeś przy mnie, szukałeś tego, co wieczne, znalazłeś pokój po wsze czasy. Kiedy ksiądz wyszedł, zebrani przed domem ludzie weszli do izby i patrząc na leżącego Mikołaja przez chwilę milczeli. Pierwszy odezwał się Filip: – I zamknął powieki. – Na zawsze – dodał Adamczewski, uklęknął, przeżegnał się, pozostali uczynili to samo. Gienia cichutko załkała. 150 W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym roku, czterdzieści lat po śmierci Mikołaja Sikatki, podczas budowy pomnika ku jego czci, rozkopano grób i z ciekawości, bez zgody księdza, otwarto nie zbutwiałą jeszcze trumnę. Ciało Mikołaja ujrzano w takim stanie jak w dniu śmierci. Pięćdziesięcioletnia Marcysia ujrzawszy siwą brodę i niebieskie oczy starca pod żółtym czołem, płacząc zawołała „dziadziu!”. 151 Zakończenie Kończę tę opowieść dwudziestego trzeciego kwietnia 1999 roku, w 142 rocznicę śmierci Mikołaja Sikatki. Przez okno wiedzę grupę ludzi pochylonych i klęczących nad jego grobem w Licheniu. Młodzi i starzy z całej Polski przyjeżdżają tu przez okrągły rok, modlą się od świtu do nocy, zimą i latem, w dni upalne i deszczowe, w chłodne ranki i wieczory. Nikt nie potrafi ustalić, ilu cierpiącym fizycznie i psychicznie ludziom pomogło wstawiennictwo Mikołaja do Matki Bożej. 152 Bibliografia 1. O Naśladowaniu Chrystusa. Wyd. WWD, Olsztyn 1995. 2. Sanktuarium Maryjne w Licheniu. 3. Księga zeznań o kulcie Cudownego Obrazu Najświętszej Marii Panny w Licheniu. Opr. przez ks. Eugeniusza Makulskiego, 1965 r. Korekta: Antoni Pawlak