Dusan Belca Przyjaciel z dalekiej gwiazdy Przełożyła: Marta Osmólska Rok wydania oryginalnego 1982 Rok wydania polskiego 1989 Ivan nie może zasnąć Była już prawie północ i cały Lisi Zagajnik spał głęboko. Tej nocy, pełnej blasku księżyca, psy poszczekiwały, a żaby rechotały na moczarach. W oddali słychać było odgłosy zagubionych pociągów, a nad wsią i polami pokrzykiwały nocne ptaki. Ivan nie mógł spać - bolało go dziąsło po wyrwaniu zęba. Oparty o parapet spoglądał na wielkie korony drzew morwy, rosnących na podwórku dziadków. W niższych gałęziach przycupnęły kury i we śnie z cicha pogdakiwały swoją prastarą piosenkę o znoszeniu jajek i prowadzeniu kurcząt na spacer przez gęstą trawę. Do rana było jeszcze dużo czasu i koguty spały głębokim snem. Pies dziadka - Harry - leżał pod oknem, przed drewnianą beczką, w której znajdowało się jego posłanie, i od czasu do czasu poszczekiwał, jakby w odpowiedzi na szczekanie znajomych psów. Ivan próbował rozpoznać te psie głosy, próbował odgadnąć, jakie to psy nawzajem się nawołują, kto komu grozi, czy który którego obgaduje. Ale było to zupełnie niemożliwe. Psi świat niełatwo zrozumieć! Jutro rano, gdy wstaną, Ivan i Harry wrócą do dziadka Geny na działkę. Ivanowi bardzo się tam podobało - mógł biegać po polu aż po granice horyzontu, mógł płoszyć ptaki i susły, i zbierać najpiękniejsze polne kwiaty. Lubił też jedzenie u dziadka - grube kawałki słoniny i świeży twaróg z masą młodej cebulki, rzodkiewek i pomidorów. Ale najbardziej lubił dziadkowe pachnące melony, i to jedzone z chlebem i cukrem. Od sąsiada przynosili kozie mleko, albo też on i Harry szli przez tory na szerokie pola, gdzie pasterze paśli owce i stamtąd w specjalnych glinianych garnkach przynosili owcze kwaśne mleko. Wieczorami przy ognisku zbierali się u nich dozorcy pobliskich winnic i właściciele innych działek, piekli na węglach kiełbaski, a w popiele ziemniaki i opowiadali straszne historie o duchach, wampirach i zmarłych, a potem śpiewali. Były to dni, gdy Ivana całkowicie pochłaniała przyroda i gdy niemal zupełnie zapominał o wielkim mieście, z którego przyjechał. Dziadek zawsze powtarzał: „Jak ty wrócisz do miasta, skoro stałeś się tu prawdziwym małym dzikusem?!” Ivan nie mógł spać, więc żeby zapomnieć o męczącym go bólu, zaczął snuć plany, co będzie robić nazajutrz. Wymyślił sobie, że gdy rano będą z Harrym wracać na działkę, to zboczą trochę nad staw i nałowią ryb na obiad. To na pewno bardzo ucieszy dziadka, który ugotuje im pyszną zupę rybną. Dość ostrąr tak samo jak zupa ziemniaczana, którą gotował. Ivan już zdążył przyzwyczaić się do tego ostrego, pieprznego polowego jadłospisu. - Tyle jesz różnych owoców i Bóg wie czego, a ostra papryka zabije ci w żołądku każdą bakterię. Jedz, to zdrowe! - mówił dziadek, nakładając mu na talerz. Gdy sobie tak myślał, co będzie robić jutro, wydało mu się nawet, że widzi, jak ryby same skaczą mu na wędkę. Zajęty tymi planami nie zauważył, że zapanowała cisza. Psy przestały szczekać, żaby umilkły, nawet pasikoników nie było już słychać. Kiedy się zorientował, był pewien, że na dworze stało się coś, co spowodowało taką ciszę, wychylił się więc, by lepiej widzieć, co dzieje się za oknem. Z początku nie było nic widać. Niebo czyste, w koronach drzew spokój, ani krzty wiatru; wszędzie panowała cisza. I nagle zobaczył, jak po zachodniej części nieba spada duża gwiazda. Gwałtownie i bezgłośnie zbliżała się, stawała coraz większa i coraz bardziej błyszcząca. Wyglądało to tak, jakby zbliżał się jakiś niezwykły świecący przedmiot, ogromna rozpalona piłka. Ivan widział dobrze, jak piłka powoli obracała się wokół własnej osi, a nad nią pojawiała się delikatna światłość, po której na niebie pozostawał ślad. Usłyszał jakby cichy szelest, wówczas piłka gwałtownie zwolniła, zatrzymała się i zaczęła opadać za wysokimi topolami, które rosły na granicy mokradeł. Ivan nie rozumiał właściwie, co się dzieje, poczuł tylko, jak ogarnia go sen, wsunął się więc do łóżka. Słyszał jeszcze, ale już we śnie, że psy znów szczekają, żaby na bagnach rechoczą głośnej niż przedtem, że świerszcze znów śpiewają o gwiazdach. Ivan nawet nie wiedział, że już śpi. Niespodzianka nad stawem Ivan rano, gdy tylko go babcia obudziła, pobiegł do ogrodu, by nakopać robaków na przynętę dla ryb, a dopiero później umył się i siadł do śniadania. Już go nie bolało miejsce po zębie, mógł więc porządnie się najeść, a potem jeszcze zerwał sobie jabłko z rosnącego przed kuchnią drzewa. Babcia naszykowała mu w dużej płóciennej torbie chleb i butelkę rakii dla dziadka, dała też kilka gazet z zeszłego tygodnia, bo dla dziadka i tak nie były najważniejsze najnowsze wiadomości, po prostu z gazet zwijał sobie papierosy. Ze swoich rzeczy Ivan zabrał tylko książkę, którą najbardziej lubił. Był to Mały Książę Antoine'a de Saint-Exupéry’ego. Potem babcia pocałowała go i powiedziała: - Masz iść prosto na działkę. I żebyś nigdzie nie zbaczał z drogi. - Nie będę - obiecał Ivan. - Już się nie mogę doczekać, kiedy tam dotrę. Mam straszną ochotę na melony. Wiem, że dziadek nazbierał ich dla mnie. - No dobrze, idźcie już! To „idźcie już” znaczyło, aby on i Harry pospieszyli się. Gdy tylko pies zobaczył, że Ivan wychodzi, podniósł się ze swego miejsca i od razu zaczął machać ogonem i łasić do nóg chłopca. Wiedział, że też idzie. Ruszyli więc. Szli małą wąską dróżką, którą płynęła strużka wody ze studni. Strumyczek przedzierał się przez chaszcze, płynął pomiędzy starymi wierzbami, których gałęzie stykały się ze sobą. Udeptaną ścieżką weszli na dużą polanę, przez którą trzeba było przejść, by dotrzeć do Białego Stawu. Ta droga była krótsza, ale za to trzeba było przejść przez wodę. Mijali duże stado gęsi pasących się na łące. Harry postanowił je trochę pogonić i właśnie gdy był najbardziej pochłonięty zabawą, trafił na niezwykle energicznego gąsiora, który w obronie swego stada ruszył na niego z sykiem. To go przeraziło. Podwinął pod siebie ogon i zawstydzony wrócił do Ivana. Wkrótce dotarli do stawu. Ivan wszedł do wody, a Harry zaczął na niego szczekać i skamleć. - Dobrze, dobrze - uspokoił go Ivan. - Wiem, czego chcesz. Ale dla ciebie byłoby lepiej, gdybyś wlazł do wody i przepłynął, może by się wtedy potopiły twoje pchły? Chłopiec wrócił na brzeg, a Harry skoczył w jego objęcia. Miejsce w którym mieli przejść przez rozlewisko - zwane Białym Stawem - nie było ani bardzo szerokie, ani głębokie. Po jakichś dwustu metrach marszu przez wodę, która sięgała Ivanowi do kolan, znaleźli się po drugiej stronie. Gdy tylko wyszli na brzeg, Harry zeskoczył na ziemię. Również po drugiej stronie stawu pasło się spokojnie stado gęsi, ale tym razem Harry nie chciał wchodzić z nimi w żadne zatargi. Już go to nie interesowało. Wyszedłszy z wody Ivan zajął się usuwaniem pijawek. Trzy wielkie pijawy przyczepiły się do jego łydek i teraz musiał je zeskrobać za pomocą scyzoryka. Zrzucił je na trawę; poruszały się jak duże czarne robaki. - Zobacz, Harry, spójrz, jakie przeklęte końskie pijawy! Pies obwąchał je ostrożnie i zawarczał, a pijawki wiły się w słońcu usiłując zniknąć w trawie. Szli dalej brzegiem stawu, mijając jakieś ogrody, potem obok sporego wierzbowego zagajnika w stronę torów kolejowych. Kiedy znaleźli się blisko wierzb i obok dróżki odchodzącej od głównej drogi, która prowadziła do dziadkowego ogrodu, Ivan skręcił w stronę mokradła. Tu znajdowało się to miejsce, gdzie chciał nałowić ryb na zupę dla dziadka. Nikt ze wsi nie łowił na mokradłach, wszyscy chodzili nad kanał, gdzie pełno było ogromnych karpi, sumów i sandaczy. A w stawie tylko karasie i piskorze, i wielkie złociste szczupaki, które można było złapać wśród trzcin. Tu wszystkie ryby pachniały mułem i błotem i dlatego nikt ich nie chciał. Tylko Ivan odkrył takie miejsce, gdzie woda zawsze była przejrzysta i gdzie ryby nie miały tego ciężkiego zapachu błota. Ścieżka, którą ruszyli Ivan i Harry, nie była właściwie żadną ścieżką. Tędy po prostu przemykały lisy szukając na mokradłach jajek i piskląt dzikich kaczek. Ivan i jego pies dobrze sobie radzili omijając zasadzki tego śliskiego terenu. Harry biegł przodem, jakby szedł jakimś śladem. Nagle, gdy oddalił się już od Ivana o ładnych parę metrów, przystanął i podniósłszy łeb zaczął warczeć. - O co ci chodzi? Dlaczego warczysz? Co tam zobaczyłeś? Na pewno znowu widzisz jakąś wydrę albo piżmoszczura, który zabłądził tu z kanału. No, chodźmy! Ale Harry ani drgnął. Ivan musiał dać mu przykład. - Chodź za mną. Skoro ty się boisz, to ja pójdę pierwszy - powiedział. Pies niechętnie ruszył. Ze zjeżoną sierścią, nieufnie wlókł się za Ivanem. Nie przeszli nawet jeszcze pięćdziesięciu metrów, gdy Ivan zauważył, że wierzby mają pourywane wierzchołki, a gałęzie są pozbawione liści. Im dalej szli, tym drzewa wyglądały gorzej. Miały poszarpane pnie, a niektóre wyglądały na nadpalone, jakby przeszła tędy jakaś potężna ognista burza. Ivan przypomniał sobie teraz to, co widział w nocy i o czym zupełnie zapomniał. - Chodź, wracamy! - powiedział przerażony do Harry'ego. - Tu wydarzyło się coś dziwnego. W tej samej chwili pies zaczął okropnie szczekać. Ivan spojrzał w stronę, w którą patrzył Harry, jednak niczego nie zobaczył. Nagle poczuł, że coś mocno, nieodparcie pcha go w kierunku wysokiej trzciny, która rosła o jakieś dziesięć metrów od niego. Nie chciał iść i opierał się z całej siły, ale coś ciągnęło go w tamtą stronę. Zapragnął odwrócić się i uciec, wiedział, że to samo próbuje zrobić Harry, ale im bardziej się starali, tym bardziej posuwali się naprzód. Popychała ich jakaś nieznana siła. Harry, który do tej pory głośno i zajadle szczekał, teraz, czując chyba, że dzieje się coś zupełnie przedziwnego zaczął skamleć i popiskiwać. Ale chcąc nie chcąc musiał iść przed siebie. I tak dotarli do trzciny. Lecz tu okazało się, że muszą iść dalej. Weszli do wody. Nawet Harry, który tego tak bardzo nie lubił, przestał teraz skomleć i płynął obok Ivana, który przedzierał się przez trzciny o spalonych pióropuszach. W ten sposób przebyli około pięćdziesięciu metrów i dotarli do szuwarów, rosnących niczym wysepka pośród trzcin i sitowia. Ujrzeli przed sobą wielki i dziwny przedmiot, który wystawał z szuwarów i wody. Była to srebrzysta kopuła, lśniąca w słońcu. Odbijało się w niej całe mokradło i cały krajobraz; wszystko to, co było za plecami Ivana. Kiedy już zupełnie blisko podeszli do tego niezwykłego przedmiotu, siła, która ich popychała, przestała działać. I chłopiec, i pies stali teraz okropnie zdumieni, ale już się nie bali. Paniczny strach, który ich ogarnął, gdy zbliżali się do niezwykłej kopuły, teraz zupełnie zniknął. Ivan spróbował nawet podejść jeszcze bliżej i dotknąć do połowy zakopanej w mule i wodzie kopuły. Ale nie mógł się do niej zbliżyć, czuł się tak, jakby stał przed jakąś grubą niewidzialną ścianą, która nagle wyrosła pomiędzy nim i tym przedmiotem. Gdy wyciągnął rękę, na palcach poczuł tylko lekkie, delikatne uderzenie prądu. Wiedział, że nie mogą zrobić już ani kroku i że nie mogą się też wycofać. Wiedział, że coś się musi wydarzyć. Siedemnaście błękitnych kul Ivan zupełnie nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że on i Harry znaleźli się nagle we wnętrzu tej dziwnej machiny. Przecież nie otwarły się żadne drzwi, nikt po nich nie wyszedł, nikt ich nie wprowadził, a nagle okazało się, że są w środku. Stali na szklanej płycie-podłodze tego przedziwnego, zupełnie pustego pomieszczenia. Na ścianach wisiały kule dwukrotnie większe od piłek. Połyskiwały niezwykłym niebieskawym światłem. Słychać było tylko tykanie zegara, a może było to bicie czyjegoś serca. Ivan pomyślał, że to pewnie biją serca jego i Harry’ego. Stali zupełnie nieruchomo, jakby przykuci do ziemi i nie byli w stanie się poruszyć. Nie mogli się nawet odezwać. Wcale się nie bali. Początkowy strach minął. Byli tylko zdumieni tym, co się stało. Tymczasem kule zaczęły unosić się nad nimi, a niektóre zmieniały kolor. Ivanowi wydało się, że ktoś ze środka tych kuł dokładnie ich obserwuje. Trwało to tak długo, że pomyślał sobie, iż chyba zaśnie na stojąco. Zaczął myśleć o dziadku, który na pewno już się niepokoi, że go tak długo nie ma; o zimnych i słodkich melonach, czekających na niego w piwniczce. Przypomniał sobie mamę i tatę, którzy na pewno są już w swoich biurach. A potem przyszło mu do głowy to, co widział ubiegłej nocy - wielką jasną gwiazdę spadającą tu, na bagna. Wiedział, że właśnie teraz znajdują się w środku tej gwiazdy. Rozumiał, że jest to jakiś pozaziemski pojazd latający, który przybył z międzygwiezdnej przestrzeni, wybierając w całym wszechświecie akurat te mokradła niedaleko Lisiego Zagajnika. Nagle Ivan zapomniał, gdzie się znajduje. Zamknął oczy, zaczął głęboko oddychać, zupełnie jakby spał. Potem poczuł, iż oczy same mu się otwierają i zobaczył, że kule wiszące na ścianie zaczynają mocniej błyszczeć. Chociaż był trochę przestraszony tym, co się działo, równocześnie pomyślał, że mu się to podoba. Nagle usłyszeli jakiś głos. Znał go skądś. Po paru zdaniach zrozumiał, iż jest to jego własny głos, który teraz wydobywał się jakby ze ścian: - Przybyliśmy do was, żeby was poznać, zaprzyjaźnić się i przyłączyć do was na waszej planecie! Szukaliśmy was przez miliardy lat, a teraz, gdy już znaleźliśmy, powitaliście nas uzbrojeni. Dlatego postanowiliśmy was zniszczyć... Ty pierwszy zostaniesz zniszczony... Przygotuj się. Twoje ciało zostanie rozbite na najmniejsze możliwe cząstki, z jakich składa się wasza galaktyka. Zrobimy z ciebie światło. Ivanowi wydawało się, że to on sam sobie grozi, dlatego chciał coś powiedzieć, spróbował otworzyć usta, ale okazało się, że nie może wydobyć głosu. - Nie! - usłyszał znowu swój głos. - Ty jeszcze nie masz prawa mówić! Błękitne kule świeciły coraz mocniej; Ivanowi wydawało się, że i on, i Harry też stali się zupełnie niebiescy. Głos mówił dalej: - Teraz cię jeszcze badamy. Zanim cię zniszczymy, dowiemy się o tobie wszystkiego. Wtedy łatwiej będziemy mogli zniszczyć pozostałych. Jakaś siła znowu zamknęła Ivanowi oczy, ale widział, że ciągle jeszcze poddawany jest badaniu i obserwacjom. Był przekonany, że musiał już minąć cały dzień, a on i Harry stoją tak nieruchomo i czekają. A potem oczy znowu się same otwarły i zobaczył, jak jedna z kuł oderwała się od ściany i przeleciała przez okrągłe pomieszczenie, a potem zaczęła krążyć wokół niego. Kula powoli zmniejszała kręgi i coraz bardziej zbliżała się do niego i do Harry’ego. Krążąc tak wokół, wydawała z siebie miły, delikatny szum, który zaczął go usypiać i stępiać odczucia. Wtedy kula zawisła nad głową Harry’ego, potem ruszyła, okrążyła Ivana, zatrzymała się przed jego twarzą i znowu usłyszał głos: - Myślimy, że to jest twoja najważniejsza część i dlatego pytamy. Ta mała istota, czy też może twoja niezależna część ciała jest jakaś dziwna i nie możemy z nią nawiązać kontaktu. Czy to w ogóle jest żywa istota, jakiś twój organ, czy też mechanizm, którego nie rozumiemy? Odpowiedz! Teraz możesz już mówić! - To jest Harry, mój pies - powiedział Ivan. - Co to znaczy - pies? - To zwierzę, które pilnuje domu, winnicy, owiec i ogrodu! Po krótkiej przerwie ponownie usłyszał głos: To bez sensu. To nic nie znaczy! Coś takiego nie może istnieć. Nasze doświadczenia i wiedza mówią, że to coś nie istnieje jako istota żywa, lecz tylko jako mechanizm. Ivan zdenerwował się: - Ale czy nie widzicie, że istnieje? - Rzeczywiście istnieje i wygląda tak, jakby to była istota żywa. Tego nie rozumiemy. Musimy się zastanowić i zobaczyć, czy to się da zrozumieć. A teraz znowu musisz milczeć! Kula ruszyła sprzed twarzy Ivana i krążąc wokół wróciła na swoje miejsce. Uspokojona zaczęła błyszczeć delikatnym niebieskim blaskiem. Ivan i Harry musieli nadal stać bez ruchu i patrzeć w ścianę przed sobą, na której zaczęły się pokazywać dziwne przyrządy. Wyglądały jak narysowane. Ivan zdziwił się, że od razu ich nie zauważył. Zadawał sobie pytanie, kim są ci niewidoczni przybysze, którzy wzięli ich do niewoli i teraz badają za pomocą latających kuł. Przybyli zapewne z bardzo odległego obszaru wszechświata, skoro nie wiedzą nawet, co to jest zwykły pies. Nie mógł jednak uwierzyć, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo. W środku tego pomieszczenia było wygodnie i przytulnie i wiedział, że chociaż mu grożą, przybysze ci nie są niebezpieczni. Zapragnął podejść do błyszczących ścian i migoczących kuł. Ale musiał czekać. Siedemnastu Ivanów i Harrych Brzęczenie ogromnych kuł nagle ucichło, ale Ivan ciągle jeszcze stał nieruchomo i wpatrywał się w nie Szybko zauważył, że coś się zmieniło. Harry podszedł i polizał go w rękę. Chłopiec zrozumiał, że nieznana siła przestała na nich działać i że mogą się już swobodnie poruszać. Harry machał ogonem i cieszył się, a Ivan ruszył ze swego miejsca i podszedł do jednej z kuł wyciągnął rękę, chciał jej dotknąć, ale ona cicho zabrzęczała i szybko się odsunęła. Ivan podszedł do następnej, lecz i ta umknęła. Ruszył za nią, ale kula uniosła sit i ponad jego głową wróciła na swoje miejsce. Harry podniósł łeb i zaczął warczeć. - Nie bój się Harry, one nam nic nie mogą zrobić zobaczysz - powiedział. Pies machnął ogonem słysząc, że Ivan dodaje mi odwagi. Ivan dobrze wiedział, że są zamknięci i że sami nie daliby rady wydostać się stąd. Dlatego usiadł na podłodze, wyjął z kieszeni scyzoryk i zaczął przesuwać ostrzem po metalowej powierzchni pomieszczenia. Nie wiadomo skąd znów dal się słyszeć głos: - Nawet nie próbujcie! Nie możecie stąd wyjść! Usłyszawszy głos swego pana wychodzący ze ścian, Harry instynktownie poczuł, że coś jednak nie jest w porządku i zaczął szczekać. - Uspokój się! - powiedział Ivan. - Siadaj tu i bądź cicho! Pies usiadł i cicho warcząc, spode łba obserwował otaczające ich kule. - Nie próbujcie uciekać. Naszego statku nie można zniszczyć waszą bronią. Wtedy Ivan zrozumiał, że nieznajomi myślą, iż on swoim scyzorykiem chciał wyciąć dziurę w podłodze i powiedział: - My wcale nie chcemy uciekać. Czekamy, żebyście nas wypuścili. Bo przecież będziecie musieli to zrobić! Znowu jedna z kuł oderwała się od ściany, zaświeciła na niebiesko i zniżyła się. Harry podszedł i zaczął ją obwąchiwać. Kula migotała i wydawała z siebie odgłos, który przypominał mruczenie kota. Ivan wyciągnął rękę, by jej dotknąć, ale ona odsunęła się i zaraz potem uniosła ponad ich głowami. - Nie uciekaj! - powiedział Ivan. - Chcę cię tylko dotknąć. Na pewno jesteś miękka i ciepła. - Nie uciekam! - odpowiedział głos. - Nie wiem jak się mam zachowywać. Jeszcze nie została podjęta żadna decyzja. Kula wróciła na swoje miejsce, a głos ciągnął dalej: - Niczego nie rozumiemy. Wy nie jesteście istotami niebezpiecznymi. Wszystkie nasze urządzenia mówią, że nie jesteście niebezpieczni. Już nic nie rozumiemy, ale jednak musimy was zniszczyć, bo zostaliśmy napadnięci. - My was nie napadliśmy - odparł Ivan. - Wy nie, ale wasi przyjaciele. Zaatakowano nas, gdy zbliżaliśmy się do waszej planety. - To na pewno nie byli nasi przyjaciele - powiedział Ivan - nasi przyjaciele nigdy by tego nie zrobili. To były istoty z waszej planety - upierał się głos. - Rozmaite są istoty na naszej planecie - wyjaśnił Ivan. - Tak, zdaje się, że tak. A teraz zamilcz - rozkazał nieznany głos. - Teraz podejmiemy decyzję w waszej sprawie. I nagle kule zamigotały, zerwały się ze swoich miejsc i zaczęły krążyć. Potem zatrzymały się i utworzyły nad ich głowami ogromny pierścień. W chwili, kiedy się dotknęły, zabrzmiała piękna, harmonijna muzyka, jakiej Ivan nigdy jeszcze nie słyszał. Trwała dziesięć minut, a gdy ucichła, Ivan poczuł się jakby lżejszy i wydało mu się, że za chwilę sam gdzieś pofrunie. Kule zaczęły powoli zniżać się, zmieniając kolor od jasnobłękitnego po ciemnoczerwony, potem stały się zielone, potem żółte i znów zatoczyły krąg nad ich głowami. Dopiero wtedy Ivan zdołał policzyć, że jest ich siedemnaście. W tym samym momencie usłyszał głos: - Decyzja zapadła. Zanim cokolwiek zrobimy z tobą i z twoim światem, musimy cię lepiej zbadać, bo jeszcze nie wszystko jest dla nas jasne. Chcemy być sprawiedliwi. Dlatego podjęliśmy decyzję, że ci się przedstawimy. Zamknij na chwilę oczy, żebyś nie oślepł. Ivan zamknął oczy i przykrył dłonią oczy Harry’emu, a gdy tak czekał, poczuł, że zabłysła przed nimi jakaś niezwykła światłość. Potem usłyszał zdumione szczekanie psa i głos: - Otwórz oczy! Gdy to zrobił, zdziwił się tym, co zobaczył. Był otoczony siedemnastką chłopców takich jak on; tej samej figury i wzrostu, tak samo ubranych a obok każdego stał pies identyczny jak Harry, z czerwoną obrożą wokół szyi. Ivan popatrzył jeszcze raz zdumiony i zaskoczony, a potem zaczął się śmiać. Rechotał tak bardzo, że aż położył się na podłodze, gdzie dalej zwijał się ze śmiechu. Jego sobowtóry patrzyły na niego ze strachem, nie rozumiejąc, co się dzieje. Jeden z siedemnastki podszedł do Ivana i spytał: - Dlaczego się śmiejesz? Czy zrobiliśmy coś nie tak przybierając postać Ziemianina? Nie jesteśmy wystarczająco podobni do ciebie? - Właśnie dlatego się śmieję. Dlatego, że jest aż tyle identycznych postaci. - Nie chcieliśmy cię przestraszyć, bo każda inna postać mogłaby być dla ciebie nieprzyjemna albo okropna. Chcieliśmy być jak najlepsi, a ty się z nas śmiejesz. - Ależ to nie tak! Na Ziemi ludzie różnią się między sobą, czasami są tylko trochę do siebie podobni. - Ależ to straszne - powiedział sobowtór. - A wy? Wy się między sobą nie różnicie? - My wszyscy jesteśmy jednakowi. Różnimy się tylko wiedzą i zdolnościami. A więc pomyliliśmy się. Musimy się jeszcze wiele nauczyć. Mamy szczęście, że trafiliśmy na ciebie, takiego dobrego Ziemianina. - Ale ja nie jestem prawdziwym Ziemianinem. Ja jeszcze jestem dzieckiem. - Nie rozumiem - powiedział sobowtór - co to znaczy: dziecko? Musisz nam to wyjaśnić. - Ale wy musicie powrócić do swojej dawnej postaci, razem z tymi wszystkimi psami, które są jeszcze śmieszniejsze. Dopiero wtedy wszystko wam opowiem i wyjaśnię. - To zamknij oczy! - rozkazał sobowtór. Ivan posłusznie zamknął oczy. Kiedy tak stał ze spuszczonymi powiekami, jego siedemnastu sobowtórów znów przemieniło się w jasnobłękitne kule. Postać z bajki Ivan siedział na podłodze latającego statku, a Harry leżał koło jego nóg. Obaj byli zupełnie spokojni i patrzyli, jak świecące kule znów krążą nad nimi cicho brzęcząc i pobrzmiewając swą delikatną muzyką, znów się naradzają. - Jak myślisz, co robią ci śmieszni, szaleni przybysze? - spytał Ivan głaszcząc psa po głowie. Harry popatrzył na niego mądrymi psimi oczami i polizał w rękę. Nagle coś zaczęło głośno gwizdać. Wszystkie kule znalazły się nad nimi. Brzęczały i kręciły się nad ich głowami, jakby grożąc, a Harry zaczął warczeć, czując niebezpieczeństwo. - Co się dzieje? - spytał Ivan. - Oszukałeś nas - usłyszał w odpowiedzi. - Oto nadchodzą twoi przyjaciele w jakimś dziwnym latającym statku i chyba chcą nas zaatakować. Ivan wiedział, że muszą się mylić, więc powiedział: - Nie, to na pewno nie są moi przyjaciele. Moi przyjaciele nie mają latającego pojazdu, a zresztą nie wierzę, by ktokolwiek chciał was zaatakować. To popatrz, czy nie są przygotowani do ataku? - usłyszał głos. Nagle na wielkiej ścianie pojawił się obraz przedstawiający całą okolicę. Ivan zobaczył zbliżający się samolot. Był to jakiś stary dwupłatowiec, który służył do opryskiwania mokradeł. Leciał ciężko, pewno był przeładowany, a motor buczał rozpraszając stada wodnych ptaków. - Nie bójcie się - powiedział Ivan. - On jest niebezpieczny tylko dla komarów. - Co to są komary? Kto to? - Zobaczycie, gdy wyjdziecie - roześmiał się Ivan. - To dopiero groźni osobnicy! - Nie powinniśmy mu wierzyć - usłyszał głos. - Może chce nas oszukać. Zniszczmy pojazd latający, zanim się do nas zbliży. - Nie, nie róbcie tego! - krzyknął Ivan. - Oni nie mają pojęcia, że wy tu jesteście. Na kilka sekund zapadła cisza. Ivanowi wydawało się, że trwa ona wieczność! - O ile jest od nas oddalony? - usłyszał głos. - Siedemdziesiąt sekund! - padło w odpowiedzi. - To co, znikamy? Może Ziemianin ma rację. Włączcie urządzenia. Dało się słyszeć silne brzęczenie, a potem popłynęła znana harmonijna muzyka. Harry nadstawił uszu. - Co teraz będzie? - spytał Ivan. - Stajemy się niewidzialni! Samolot leciał już ponad nimi. Zniżył lot i zaczął wypuszczać całe chmury proszku. Na ścianie jak na ogromnym ekranie Ivan widział i ze strachem obserwował twarz młodego pilota, który śmiał się, rozmawiał z kimś przez radio i krążył nie zdając sobie sprawy, że prowokuje nieznanych przybyszów. Potem samolot skręcił i oddalił się w stronę wsi. - O, odlatuje - powiedział Ivan z ulgą, bo nie był pewien, co może się jeszcze wydarzyć. - Miałeś rację - powiedział głos. - Wszystko wskazuje na to, że rzeczywiście nie szukał nas, tylko tych komarów. - Powinniście mi wierzyć! Dlaczego miałbym was okłamywać? Jedna z kuł opadła koło Ivana i jakby z jej wnętrza dał się słyszeć głos: - Będziemy ci wierzyć, chociaż jeszcze nic nie rozumiemy. Ivan czuł, że jest już najwyższa pora, by opuścić to miejsce. W przeciwnym wypadku dziadek zacznie się niepokoić i wyjdzie go szukać. Wiedział, że musi coś zrobić. Dlatego zwrócił się do kuli, która stała przed nim: - Czeka na mnie dziadek. Muszę się pospieszyć. - Zaraz zadecydujemy - odparł głos. Znowu kule zebrały się wokół lekko drżąc i zmieniając kolor. A potem jedna zbliżyła się do chłopca, zatrzymała w zasięgu jego ręki, a pozostałe zniknęły wylatując przez ściany. W pomieszczeniu pozostali tylko Ivan i jedna kula, która zwróciła się do niego: - Powiedz jak chciałbyś, żebym wyglądała? Zostałam przeznaczona na twego towarzysza i nie wolno mi spuścić cię z oka, dopóki nie zostaniesz sprawdzony. Ivan próbował sobie uświadomić, kogo najbardziej chciałby mieć koło siebie. Może tatę, z którym nauczył się włóczyć po mokradłach. Albo mamę, która umiała rozpoznać każdą roślinkę i każdego ptaka. Wiedział jednak, że tego nie może żądać. Pomyślał, że fajnie byłoby mieć koło siebie jakieś dzikie zwierzę, ale to sprawiłoby jeszcze więcej kłopotów. W końcu zdecydował, że najlepiej by było, gdyby był z nim jego przyjaciel Perica. Petar Pantelić, którego nazywali: Piotruś Pan. - Zdecydowałeś się? - Tak. - Dobrze, to w takim razie dokładnie sobie wyobraź. Każdy szczegół! I zdarzyło się coś dziwnego. Ivan nie mógł sobie przypomnieć twarzy przyjaciela. Męczył się, mimo że znał go już sześć lat. A potem przed oczami pojawiła mu się postać Piotrusia Pana. Zupełnie taka sama, jak na filmie i w komiksie. Machnął ręką, żeby odpędzić ten obraz, żeby sobie przypomnieć wygląd swego najlepszego przyjaciela, ale kula zrozumiała to jako znak, że on już sobie tę postać wyobraził. I w tej samej chwili stanął przed nim prawdziwy Piotruś Pan. - Czy jesteś zadowolony? - spytał Piotruś Pan. Ivan nie wiedział, co odpowiedzieć. Przecież zjawiła się przed nim akurat ta postać, którą sobie wyobraził. Prawdziwy, najprawdziwszy Piotruś Pan, tak samo ubrany, w kapeluszu z gęsim piórem na głowie. - Chciałem sobie wyobrazić kogoś innego, ale myślę, że tak jest fajniej. Wyobraziłem sobie nie istniejącą postać. - Chcesz, żebym się zmienił? - Nie - odpowiedział Ivan. - Myślę, że tak może być jeszcze lepiej. Tylko zobaczymy, co powie dziadek Gena. A teraz chodźmy. - Chodźmy - zgodził się mały nieznajomy. W jednej ze ścian pojazdu otwarły się ogromne drzwi i ukazał się staw. Harry wesoło wybiegł, wskoczył do wody, przestraszył kilka perkozów, które szybko zanurkowały. Ivan i jego mały towarzysz ruszyli zaraz za Harrym. Przeszli przez wodę wśród trzcin i wyszli na ścieżkę. Gdy stanęli na twardym gruncie, Ivan usłyszał za sobą jakiś szelest. Odwrócił się i zobaczył, jak latający statek tonie w błocie stawu. Tafla wody szybko się nad nim zamknęła i zapanował zupełny spokój. Ivan spojrzał na nowego przyjaciela, a ten powiedział: - Nie martw się. Oni się tylko zanurzyli, żeby nikt ich nie mógł zobaczyć. Czeka ich ogromna praca przy naprawie pewnych urządzeń. Mały Książę Ivan i jego nowy przyjaciel szli wąską dróżką przez mokradła. Spod ich nóg wyskakiwały przerażone żaby i wskakiwały do wody, a węże chowały się w szuwarach i tonęły w żabim skrzeku. Harry poszczekiwał na powolne żółwie, które niewiele sobie z niego robiły i spokojnie posuwały się swoją drogą od cienia do cienia. - Pięknie jest na Ziemi - powiedział Piotruś. - To jedna z najpiękniejszych planet w całym wszechświecie, który widziałem. Tu nic się nie powtarza. Każda rzecz i każda istota różnią się od siebie. Tego nie ma we wszechświecie! - Nie miałem o tym pojęcia - powiedział Ivan - ale cieszę się, że akurat tu żyję. A jak się nazywa twój świat? - Nasza planeta nie ma takiej nazwy, jakie wy dajecie gwiazdom. Ale posłuchaj, jak ją nazywamy. Mały przybysz zanucił króciutką sympatyczną melodię podobną do śpiewu leśnego ptaszka. - U nas wszystkie imiona, wszystkie nazwy i wszystkie słowa składają się z króciutkich melodii. Ale gdybym jednak próbował powiedzieć ci, jak się nazywa w waszym języku, to najprawdopodobniej byłoby to: Wielka Błękitna Matka. Bo nasza planeta, która jest setki tysięcy razy większa od waszej Ziemi, nie jest jak ona zielona, lecz niebieska i cała pokryta niebieskim pyłem, w którym żyjemy, w którym się poruszamy i pływamy. Nagle przed nimi dało się słyszeć szczekanie Harry’ego, który stał wyprężony i jeżył sierść. - Co się dzieje? - spytał mały przybysz. - Pewnie jakiś duży wąż. Podeszli bliżej i zobaczyli zwiniętego na środku ścieżki olbrzymiego, grubego węża, który groźnie syczał i wyciągał język w stronę Harry’ego. Był długi i stary. Kijem wędki Ivan zsunął go ze ścieżki. Wąż powoli zaczął się odwijać, a potem bez cienia strachu zsunął się do wody i z podniesioną głową popłynął przez szumiące sitowie. - Ależ to brzydkie stworzenie! - zdumiał się Piotruś. - Tak. Widzisz, nawet Harry bał się go i nie atakował. Taki wąż mógłby złamać Harry’emu kręgosłup. Jest prawdziwym panem mokradeł. U nas nikt nie lubi węży. Wąż zniknął w lesie trzcin i sitowia, a oni szli dalej ścieżką. Teraz pies biegł krok za nimi, w ten sposób był bezpieczniejszy. - Zacząłeś opowiadać mi o waszym świecie - przypomniał Ivan. - Co to jest ten wasz błękitny pył, coś takiego jak śnieg? - Jest to element, w którym czujemy się najlepiej. My nim oddychamy, nim się żywimy, z niego zrobione są nasze ciała, w to się obracamy, gdy kończy się nasze życie. Z niego budujemy nasze latające statki, sprzęt i broń. Ivan ze zdumieniem patrzył na małego przybysza. - Ten wasz świat jest zupełnie zwariowany! - powiedział. - A dlaczego przyleciało was akurat siedemnastu? - To nasza liczba. Cały nasz system to system siedemnastu gwiazd. Bo naszą Wielką Błękitną Matkę otacza siedemnaście gwiazd, które są nieco mniejsze od waszego Słońca. Tym się nasz świat różni od waszego. Podczas gdy Słońce otoczone jest siedemnastoma planetami, naszą planetę otacza siedemnaście słońc. - To nieprawda. Nasze Słońce ma dziewięć planet - sprzeciwiał się Ivan. - To wy tak myślicie. Zbliżając się do Ziemi napotkaliśmy siedemnaście planet. Wy ich na pewno nie widzieliście, bo niektóre są zanadto oddalone. - Czy to znaczy, że ja pierwszy się o tym dowiedziałem? Tak - odpowiedział mały kosmita. - Może będziesz jednym z tych, którzy pewnego dnia jako pierwsi zakomunikują o tym światu. Jeśli tak zadecydujemy. Jeszcze kilka kroków i znaleźli się przed dziadkową działką. - No to jesteśmy - powiedział Ivan i podniósł gałąź czarnego bzu, zza której ukazał się ładnie utrzymany ogród, na jego skraju znajdował się spory szałas, zbudowany ze snopów trzciny. Dziadek Ivan siedział przed chatą i z długiego sitowa plótł powróz. Zobaczywszy dziadka Genę, Harry pobiegł do niego wesoło szczekając, machając ogonem i piszcząc z radości. Dziadek podniósł głowę i uśmiechnął się. - No, dotarliście, łobuziaki - powiedział i zaczął głaskać psa, który łasił się do jego nóg. - Ach, ty diable jeden, nie widzieliśmy się już dziesięć dni, a ty o mnie nie zapomniałeś. Dziadek Gena uśmiechnął się radośnie czekając na swego wnuka, ale jednym okiem uważnie patrzył również na małego kosmitę. - Cześć, Ivo - powiedział. - Czy wyrwałeś ząb? - Tak - odpowiedział Ivan. - I już mnie nie boli. - To dobrze - ucieszył się dziadek. - A kim jest ten Mały Książę? - Mój przyjaciel Petar - odpowiedział gorliwie Ivan. - Czemu się tak zabawnie ubrał? - spytał dziadek wyciągając rękę na powitanie. - Cześć, Pero. Widać od razu, że niezły z ciebie łobuziak. A jakie masz wspaniałe gęsie pióro na czapce. Całe szczęście, że dziadek nie oczekiwał dokładnych wyjaśnień. Był spragniony rozmowy, gdyż od dwu dni nie miał się do kogo odezwać. I tak dziadek mówił, a oni szli w stronę chaty, która nad wejściem miała spory okap. Pięły się po nim łodygi powoju, obsypane małymi białymi kwiatkami w kształcie trąbek; pomiędzy nimi rosły małe różnobarwne tykiewki. - Siadajcie, odpocznijcie. Zaraz wam przyniosę owoców. Gdy dziadek zniknął w szałasie, mały kosmita zapytał: - kto to jest Mały Książę? To jest postać z mojej ulubionej książki. Zobaczysz, mam ją w torbie. Że też dziadek akurat odgadł! - Co? - zdumiał się Patar. To, że jesteś Małym Księciem. Skąd mógł wiedzieć? Chyba musiał czytać tę książkę, którą mam ze sobą. - A co to jest książka? - Zobaczysz później. - A co to jest owoce? - spytał znowu mały kosmita. - Siedź cicho - powiedział Ivan. - Siedź cicho i rób to, co ja. Z szałasu wyszedł dziadek Gena i wniósł dwa jasnożółte melony oraz arbuz, w którym tkwił nóż z trzonkiem z rogu byka. - No, to do dzieła, gołąbeczki. Jeszcze są zimne. Rano je zerwałem. Pierwsza zabawa Małego Księcia Gdy zjedli ze smakiem oba melony i arbuza, widać było, że mały kosmita jest zachwycony. Po raz pierwszy w życiu jadł coś takiego. - Och, jak mi smakowało! - powiedział. - Zobaczysz dopiero, gdy nam dziadek zrobi na obiad kawalerski paprykarz - powiedział Ivan. Wyjął z torby książkę i podał ją przyjacielowi. Mały kosmita wziął książkę i zaczął ją oglądać. - Co to jest? - pytał. - Książka. - Jakie to śmieszne - roześmiał się. Co w niej jest? Jakie to znaki? - To litery i słowa! - To można powiedzieć? - znowu zdziwił się mały kosmita. Tak, To się czyta. Chcesz posłuchać? - Jasne. Ivan zaczął czytać: „Piąta planeta była bardzo ciekawa. Była najmniejsza ze wszystkich. Było tam akurat dosyć miejsca na latarnię uliczną i Latarnika, który ją obsługiwał. Mały Książę nie mógł pojąć, do czego mogą służyć latarnia i Latarnik gdzieś w przestrzeni niebios na planecie bez domów i ludności.”* [*Antonie de Saint-Exupéry: Mały Książę. Przeł. Wiera i Zbigniew Bieńkowscy. Warszawa 1961, s.43.] - To książka o Małym Księciu? - spytał mały przybysz. Tak. Musisz ją przeczytać. Bo przecież i ty jesteś Małym Księciem. Czy dziadek nie nazwał cię właśnie tak? - Naucz mnie czytać. - Dobra, Mały Książę - uśmiechnął się Ivan. I pokazywał mu literę po literze, mówił, powtarzał głoski, łączył je w słowa. - Wystarczy - powiedział Mały Książę: - Myślę, że już umiem czytać. Zabrał książkę z Ivana rąk i spróbował: „Ziemia to nie byle jaka planeta! Jest na niej stu jedenastu królów (nie pomijając oczywiście królów murzyńskich), siedem tysięcy geografów, dziewięćset tysięcy ludzi interesu, siedem i pół miliona pijaków, trzysta jedenaście milionów pyszałków, to znaczy około dwóch miliardów dorosłych.”* [*Jw., s.51.] - No i jak mi idzie? - spytał. - Wspaniale! - pochwalił Ivan. - Jakbyś przez całe życie wyłącznie czytał. - A teraz poznam całą książkę - postanowił mały kosmita. Wziął ją w dwa palce i zaczął szybko kartkować. W niecałe pięć minut był gotów. - Ach, jaka to cudowna książka. To coś najpiękniejszego, czego się w życiu nauczyłem. To nawet lepsze niż jedzenie owoców. - Już przeczytałeś? - zdumiał się Ivan. - Tak! Przeczytałem swoją pierwszą książkę. - Nikt na Ziemi tak szybko nie czyta - powiedział Ivan. - Wierzę. Ale ja nie jestem z Ziemi. Ja naprawdę jestem Małym Księciem. No nie? - Tak - odparł Ivan. - Mój dziadek nigdy się nie myli. Wszystko, co mówi, jest prawdą. - Podoba mi się twój dziadek. I wiesz, przykro mi, że ja nie mam dziadka. Czy on zechciałby też być moim dziadkiem? - Może - powiedział Ivan. - Jeśli chcesz, to niech będzie także twoim dziadkiem. - Powiemy mu to? - Nie - odrzekł Ivan. - On by tego jednak nie zrozumiał. Jest starej daty. Może później. A czy ty masz matkę i ojca? - Nie - powiedział mały kosmita. - Nikt z nas nie ma rodziców. Jesteśmy tylko jedną z form energii, którą produkują małe słońca otaczające naszą planetę. Przynajmniej tak uważamy. I zawsze jest nas siedemnastu. A może jest nas tylko siedemnastu? W to wierzymy. Opowiem ci kiedyś o tym, bo my też czegoś się o sobie domyślamy. Ale czy masz jeszcze jakąś książkę ze sobą? - Mam - odpowiedział Ivan. - A myślę, że dziadek Gena też ma. Chodź, zobaczymy. Weszli do szałasu i mały przybysz w jednej chwili przeczytał kilka różnych książek. - Jacy jesteście szczęśliwi - powiedział do Ivana - możecie poznać swoją przeszłość i swój świat, pozostając tu, gdzie jesteście. Możecie sami się uczyć. Możecie nawet powrócić do tego, co kochacie. U was wszystko jest takie fajne. Jesteście najdoskonalszą formą, jaką stworzyli nasi przodkowie. - Jacy przodkowie? - spytał Ivan. - Przodkowie nas wszystkich. Ci, których śladów szukamy. Opowiem ci o tym kiedyś, gdy będziesz to mógł zrozumieć. Ivan uśmiechał się patrząc na swego przyjaciela. Miło mu było słyszeć, a także i widzieć, że mały kosmita jest zachwycony Ziemią, jego dziadkiem i ogrodem. Ale równocześnie było mu go trochę żal, bo nigdzie nikogo nie ma, i opowiada, że szuka śladów jakichś przodków. - Jeśli chcesz, to możesz zostać u nas na zawsze. Moja mama i mój tata mogą być też twoimi rodzicami. - O, gdyby to było możliwe - westchnął mały przybysz. - Ale to niemożliwe. Musimy dalej ruszać w drogę przez wszechświat w poszukiwaniu przodków i dopiero gdy ich z całą pewnością znajdziemy, wtedy będziemy mogli się zatrzymać. A do tej pory jeszcze ich nie odnaleźliśmy. - Jak długo to potrwa? - spytał Ivan. - Kilka miliardów waszych lat, jak się zdaje. - Będziesz tak długo żył? - Tak – odparł - my żyjemy wiecznie, co wcale nie jest dla nas wesołe. Wiesz, to prawdziwe szczęście dla tych, którzy zamieniają się w proch. Ale nie słyszałem, żeby się o komukolwiek zdarzyło. - Ile masz lat? - Nie wiem dokładnie. Może miliard waszych lat, może i więcej. Tego nie można powiedzieć. Gdy przemierzasz wszechświat, wszystko ci się plącze. Czas się miesza, wydłuża, poszerza i zaokrągla, tak że ledwo my sami to rozumiemy. Ale wiedz, że od miliarda lat, a tyle prawdopodobnie już żyję, teraz bawię się po raz pierwszy. dziś po raz pierwszy jadłem, po raz pierwszy czytałem, kto wie, czego się jeszcze nauczę. Wyszli z chaty i poszli pomóc dziadkowi zbierać dojrzałe melony, a potem przeszli przez opłotki i dotarli na polanę, gdzie ujrzeli ogromne stado koni, które jakiś młody chłopak jadąc galopem gnał przez mokradła. Ivan zrozumiał, że jego nowy przyjaciel, mały przybysz, jest po raz pierwszy w życiu szczęśliwy. Pierwszy wieczór na działce Wieczorem Ivan i jego nowy przyjaciel siedzieli przy ognisku, rozpalonym przed chatą i piekli kawałki kiełbasy nadziane na długie zaostrzone patyki. Pieczona kiełbasa pachniała smakowicie i skwierczała nad ogniem, w który spadały krople tłuszczu błyszcząc jak małe, choinkowe bombki. Nad głowami chłopców przelatywały nietoperze, a ze starych dziupli nadpróchniałych wierzb wylatywały sowy i ruszały na swój nocny łów. Gdzieś w dali słychać było nocną czaplę, a wszędzie wokół rozbrzmiewały odgłosy mokradeł. Nieco dalej na zwalonym pniu siedział dziadek Gena otulony swoją burką i palił fajkę. Już prawie od dwudziestu lat była to jego jedyna kolacja. - I co powiesz, Mały Książę, dobrze co u nas? - spytał w półmroku. - Podoba mu się, dziadku - odpowiedział za niego Ivan. - Słuchaj, a skąd ty jesteś? - spytał po chwili dziadek. Mały kosmita patrzył na niego nie wiedząc, co ma odpowiedzieć, ale Ivan znowu przyszedł mu z pomocą. - On jest z mojej ulicy. Chodzimy do tej samej klasy. - Popatrz, popatrz - zdumiał się dziadek, zapominając spytać, do kogo mały przyjechał w odwiedziny. Dziadek nadal pykał swoją fajeczkę. Słuchał, jak polne koniki wspinają się na arbuzy i melony, grając głośno w ciemnościach. Ivan wiedział, że dziadek rozmyśla teraz o swoich wojennych dniach, o żołnierskich przeżyciach z pierwszej wojny światowej i w każdej chwili oczekiwał, że zacznie o tym opowiadać. Gdy dziadek tak się zamyślał, Ivan wiedział, że zaraz nastąpi opowieść, ściągnąwszy z namaszczeniem ze swojej fajki, dziadek zaczął: - Zupełnie taki sam wieczór był przed sześćdziesięciu laty. Siedzieliśmy wokół ogniska, ja i moi koledzy: Giga - teraz już świętej pamięci, Emil Ciacia - ten objechał cały świat, z Rosji wrócił z Rosjanką, przez Singapur, Persję; był też z nami Svetozar Vodin, i tak piekliśmy obie kiełbaski i popijali rakiję. Rosjanie uspokoili się, już od dwóch dni nie strzelali. Myśleliśmy, że nie ma wojny, czuliśmy się tak, jakbyśmy byli w domu i pilnowali koni lub winnicy. Przynajmniej tak się nam wydawało. Ale diabeł nie śpi i gdy tak sobie gadaliśmy o naszych w domu, wróg nas otoczył i byliśmy załatwieni. Od razu do niewoli, Ach, czegośmy potem nie przeszli. Ale jednak przeżyliśmy. - O czym dziadek opowiada? - zdziwił się mały przybysz. - To są jego przeżycia wojenne. - A przeciw komu walczył? Czy Ziemię ktoś zaatakował? - Ależ nie - odpowiedział Ivan. - To było dawno, gdy dziadek był młody, brał udział w pierwszej wojnie światowej. To była wojna pomiędzy wieloma państwami i narodami. - Nie rozumiem - powiedział mały przybysz. - Tego w ogóle nie rozumiem. To znaczy, że ludzie walczyli pomiędzy sobą? Tego nie mogę zrozumieć. Czy jest o tym w książkach? - Tak - powiedział Ivan. - Mamy w domu wiele takich książek. Mój tata lubi je czytać. - To przeczytajmy je - zaproponował mały przybysz. Ivan spojrzał na niego z przerażeniem. Nie uwierzyłby, że coś takiego w ogóle może przyjść komuś do głowy. Jak mieliby się dostać do domu i wejść do środka. I co powiedziałby dziadek, gdyby to było możliwe. - To niemożliwe - powiedział Ivan. Mały przybysz tylko się roześmiał nadgryzając swoją kiełbaskę. - Dla mnie byłby to tylko niewielki żart. Coś najłatwiejszego na świecie. Ty jedynie sobie pomyśl, gdzie jest twój dom i jak wygląda, a ja już będę wiedział, jak się tam dostać. Ivan przymknął oczy, skupił się i próbował bardzo dokładnie zobaczyć dom swoich rodziców, tam daleko, w mieście. I gdy pomyślał, że mu się to udało, przyjaciel powiedział: - Już możesz otworzyć. Otwarłszy oczy Ivan spostrzegł, że przyjaciel podaje mu coś i otwierając dłoń pyta: - Poznajesz? Był to mały zielony ślimak, który stał na stoliczku koło łóżka Ivana. To na niego zwykle patrzył Ivan przed zaśnięciem i jego widział po obudzeniu. Nazwał go: ślimak-stróż. - Ślimak-stróż - wyszeptał. - Jak ci się udało? Powiedziałem ci, że to drobiazg. To dla mnie zabawa bez znaczenia. Ale widziałem, że w twoim domu jest dużo książek. Dziś wieczorem przeczytam je wszystkie. Moi przyjaciele już tam są i czytają. Gdy będziesz spał, oni opowiedzą mi wszystko. Ivan wiedział, że jego przyjaciel nie żartuje, pokazał już, że potrafi robić cuda. W tym momencie przeleciała nad nimi wielka sowa i huknęła głośno. - A niechże ją! Ale mnie przestraszyła - usłyszeli z ciemności głos dziadka. Na pewno ktoś umrze. Tak się kiedyś mówiło. No, dzieci, pora spać. Jutro też jest dzień. Spójrzcie gdzie są gwiazdy. Już późno. Ivan spojrzał w niebo pełne świecących gwiazd. Nad jego głową rozpościerała się, niby spieniona rzeka, Mleczna Droga, zwana tutaj często „Jakubową dróżką”. Wypełniona była miliardami gwiazd. Mały przybysz też podniósł głowę patrząc tęsknie gdzieś w granatowy bezkres, gdzie znajdowała się jego planeta. - Jakie piękne jest niebo - powiedział Ivan. Tak - zgodził się jego przyjaciel. - Piękne i groźne. Wiem o tym dobrze. Przebywałem je wzdłuż i wszerz. I jeszcze nie mogę dokładnie zrozumieć, czy jest bardziej groźne, czy bardziej piękne. Poszli do szałasu, położyli się i przykryli derkami. Dziadek został jeszcze przy ognisku paląc i rozmyślając o swojej dawno minionej młodości. Gdy się tylko położyli, Ivan od razu zasnął, zmęczony niezwykłymi wydarzeniami całego dnia. Mały kosmita nie spał, ale za przykładem Ivana obrócił się na bok i zamknął oczy. Skoro już znalazł się w ludzkim ciele, wiedział, że musi zachowywać się tak samo jak prawdziwy chłopiec. O sto kilkadziesiąt kilometrów dalej jego przyjaciele nie niepokojąc nikogo czytali książki z biblioteczki ojca Ivana. W ten sposób mały przybysz poznawał świat. Z zamkniętymi oczami, z oddali, jakimiś przedziwnymi drogami przejmował przesłania od swoich braci-sobowtórów, dziwne, rozmaite treści książek. Często uśmiechał się poznając opowieści o śmiesznych, nielogicznych przeżyciach i zachowaniach ludzi. Śmiał się również z ludzkiej niewiedzy i naiwności, ale też cieszył, gdy widział, że ludzie są na dobrej drodze do poznawania prawdy. Obok niego, pogrążony we śnie, spokojnie oddychając czystym powietrzem uśmiechał się Ivan. Trochę później do szałasu zajrzał dziadek. Widząc chłopców spokojnie i głęboko śpiących powiedział: - Jak małe aniołki, prawdziwe małe aniołki, łobuziaki. A potem położył się i on przy samych drzwiach, przykrył derką, by nie zmarznąć od porannej rosy, która przenikała do środka. Obok niego, na wiązce siana, położył się Harry, usiłując przedtem wytrząsnąć pchły ze swej gęstej czarnej sierści. Spali już wszyscy oprócz małego przybysza, który obserwował, co się dzieje na całym świecie, wszędzie dokoła. W pewnej chwili ogarnęło go jakieś nieznane przedtem uczucie. Nie wiedział, że jest to smutek, smutek chłopca, który nie może zasnąć i który został sam. Wizyta na statku kosmicznym Gdy rano wstali i wyszli z szałasu, dziadek już na nich czekał z powitaniem, a Harry wesoło zaszczekał. - Jak się wam spało? - spytał dziadek. - Dobrze - odpowiedział Ivan. - A tobie, Mały Książę? - Mnie też się dobrze spało, mimo że nie jestem przyzwyczajony do spania w takich szałasach. - Nauczysz się jeszcze wiele, jeśli zostaniesz z nami, prawda, Ivo? - Tak dziadku. Co nam zrobiłeś na śniadanie? Dziadek przerwał pielenie warzywnika i poszedł po ogromny dzbanek mleka, dwie duże pajdy chleba i spory talerz cienko pokrojonej szynki. - Oto, co wam przygotowałem. A melony są na dole, w piwniczce. Wybierzcie sobie sami. Gdy chłopcy jedli, dziadek dalej pielił warzywnik, podwiązywał pomidory i zbierał gąsiennice z małych główek kapusty. Mały przybysz również jadł z apetytem, tak jakby i on był jednym z rówieśników Ivana z wielkiego miasta, a nie istotą z dalekiej planety, której nie można zobaczyć nawet przez najsilniejszy teleskop. - Co będziemy dziś robić? - spytał Ivan małego przybysza. Czy chcesz, żebym cię zaprowadził do wsi? - Nie - odpowiedział tamten. - Dziś ja zaprowadzę ciebie, żebyś sobie obejrzał nasz latający statek. Gdy skończyli śniadanie i w źródle na skraju działki zmyli naczynia, Ivan spytał dziadka, czy mogą mu w czymś pomóc. Dziadek Gena odpowiedział, że akurat nie ma nic takiego do pomocy, ale byłoby dobrze, jeśli nie mają nic do roboty, żeby mu przynieśli dwie wiązki sitowia na powrozy, którymi będzie wiązać skoszoną wczoraj koniczynę. Wykorzystali okazję, gdy Harry pobiegł za dużym białym psem i sami poszli w stronę, gdzie znajdował się pojazd małych kosmitów. Kiedy dotarli do tego miejsca, zatrzymali się. Nic nie było widać. Perkozy pływały i nurkowały w poszukiwaniu owadów i małych rybek. Ivan nawet nie zauważył, czy mały kosmita dał jakiś znak, ale zobaczył, że woda zaczyna powoli falować, a ptaki wystraszone podrywają się do lotu. Z błota, z dna mokradła, wyłonił się niezwykły pojazd latający. Ivan wypatrzył w nim otwór, z którego wysunął się wąski, metalowy mostek. Po tym mostku weszli do środka. Gdy znaleźli się w tej błękitnej dziwnej kuli, Ivan od razu zobaczył, że wszystko teraz wygląda inaczej. Zamiast gołych ścian, jakie widział jeszcze wczoraj, szarych i nieprzeniknionych, teraz działały rozmaite urządzenia, monitory, niezwykłe znaki i mapy nieba, które mieniły się, jakby były ze złota. Jego przyjaciel uśmiechnął się: - Widzisz, wszystko wygląda inaczej. Ty jesteś teraz naszym przyjacielem i dlatego możesz zobaczyć, jaka naprawdę jest ta nasza piłka. Wszystko ci pokażemy. Myślę, że zasługujesz na to. Przed nimi migotały te same świecące kule, co pewien czas niebieskie, czasami fiołkowe. Ivan wyciągnął rękę i kule jedna po drugiej delikatnie dotknęły jego palców i znów wróciły na swoje miejsca. Dotykając ich Ivan czuł lekkie drżenie w całym ciele i łagodne uczucie, jakiego nigdy jeszcze nie zaznał. - Witają cię jak najlepszego przyjaciela - powiedział mały kosmita. - Czuję to - odpowiedział Ivan. Potem mały przyjaciel pokazywał mu różne przedmioty na statku, których działania, mimo precyzyjnych wyjaśnień, nie mógł pojąć. - To nieważne - powiedział mały przybysz - nie musisz od razu wszystkiego rozumieć. Ważne, że widzisz i słyszysz, a pewnego dnia przypomnisz sobie o tym wszystkim i wtedy staniesz się jednym z największych ludzi swoich czasów. A teraz zapomnij, o czym ci mówiłem. Zatrzymali się przed ogromną szklaną płytą, przypominającą ekran. Tu widać było niezliczone gwiazdy, poruszające się we wszechświecie. Niektóre czyniły to szybko, a niektóre wyglądały tak, jakby były nieruchome. Jedne się oddalały i zmniejszały, a inne stawały coraz większe, co było dowodem, że się zbliżają. Były tu też gwiazdy podwójne, które obracały się wokół siebie jak wokół jakiejś niewidzialnej osi, niektóre gasły, a były też takie, które gwałtownie wybuchały i rozpadały się na drobne cząsteczki. Ivan stał zafascynowany przed tak dziwnym obrazem nieba. - No, czy nie wygląda to fantastycznie? Ten obraz przystosowaliśmy dla ciebie. Zwiększyliśmy prędkość poruszania się gwiazd siedemnaście razy w stosunku do tego ruchu, jaki zwykle widzisz, tak że teraz łatwo możesz zobaczyć ruchy wszechświata. - A gdzie jest wasza planeta? - spytał Ivan. - Poczekaj chwilkę, ona też się zjawi, muszę tylko przyspieszyć kosmos o dodatkowe trzy razy siedemnaście... O, popatrz tutaj, kiedy przesunie się ta ogromna gwiazda, ta najjaśniejsza, którą wy nazywacie Psią Gwiazdą lub Syriuszem, to za nią o piętnaście tysięcy lat świetlnych trafimy na nasz świat. Jest on tak daleko, że stąd absolutnie go nie widać. Na ekranie pojawiały się światy, gwiazdy, mgławice, coraz szybciej i szybciej. Gdy wszystko zaczęło zwalniać, nagle jak z wielkiej ciemności wyłonił się dziwny mały system, składający się z jednej dużej błękitnej kuli, otoczonej przez siedemnaście małych migoczących słońc. - Jakie to piękne - powiedział Ivan - wygląda jakby ktoś zrobił taką ogromną zabawkę. - Wiesz, to rzeczywiście zostało zrobione - powiedział mały kosmita. - Przed dwoma miliardami lat nasi przodkowie przybyli tu z drugiego krańca wszechświata i zrobili ten nasz świat. Przetransportowali całe fragmenty z dalekich gwiazd i stworzyli go. Legenda mówi, że wtedy powstaliśmy także i my. Stworzono nas, byśmy zaludnili ten świat. - A jacy byli ci wasi przodkowie? - Nie wiemy. Wiemy tylko, że nie byli tacy jak my. Na pewno byli inni i z wyglądu, i pod względem wiedzy oraz możliwości. Stworzyli nas zgodnie z potrzebami świata, który dla nas zbudowali, a potem odeszli. Dzisiaj my ich poszukujemy. Kto wie, kiedy ich odnajdziemy; czy w ogóle odnajdziemy? Ivan patrzył, jak się ten niewielki system obraca wokół własnej osi. Obraz na ekranie przestał brzęczeć. Teraz słychać było sympatyczną muzykę, taką samą, jaką potrafił wydawać z siebie jego przyjaciel. - Już od wielu milionów lat ich szukamy - mówił dalej mały kosmita. - Przeszukaliśmy najbardziej oddalone zakątki wszechświata, ale napotkaliśmy tylko na ich ślady. Widzieliśmy, jak swoją obecnością i mocą naznaczyli liczne gwiazdy oraz planety. Było wiele śladów, ale ich samych nigdzie nie znaleźliśmy. Dopiero gdy zbliżyliśmy się do waszego świata, wydało nam się, że ich spotkamy, bo zobaczyliśmy, że wasz świat jest podobny do naszego, tylko odwrotny. Teraz nic jeszcze nie rozumiemy, ale jakoś przeczuwamy, że to jest świat naszych praojców, tylko żadnego śladu nie możemy odnaleźć. Tutaj wszystko jest niedoskonałe, ale wiem, że to nic nie znaczy. Może to jedynie jakieś złudzenie. Zobaczymy, jeśli będziemy mieli czas. Wiele jeszcze rzeczy Ivan widział i słyszał. Oczywiście nie wszystko rozumiał, i sam nawet nie wiedział, iż to wszystko pewnego dnia będzie miało dla niego ogromne znaczenie. Dowiedział się też, że jego przyjaciele wylądowali na Ziemi, ponieważ drogę zagrodził im jakiś stary sztuczny satelita. To niewielkie zderzenie nieco uszkodziło delikatne instrumenty, nie mogli więc stać się niewidzialni przy lądowaniu. Potem Ivan i Petar pożegnali się z błękitnymi kulami i wrócili na powierzchnię, by naciąć dla dziadka dwie duże wiązki sitowia, które pachniało wodą i wodorostami. Akurat ruszyli z powrotem, gdy Harry machając ogonem, wybiegł im na spotkanie. Opowieść o Wodnej Planecie Oparci o gruby pień ogromnej wierzby, ukryci w je cieniu, Ivan i jego przyjaciel z gwiazd, nieruchome patrzyli w spławik kołyszący się na powierzchni wody Czasami zadrżał, jakby ryba dotknęła przynęty i wtedy chłopcy wstrzymywali oddech. Ale to była prawdopodobnie tylko jakaś mała rybka lub kijanka, która przepływała w pobliżu nie zainteresowana smaczną przynęty - prześliczną glistą. Dzień był zbyt upalny, by rybom chciało się jeść. Ukryły się gdzieś w głębokiej wodzie w cieniu wierzby, by poczekać na wieczór i wyruszyć na łów. Tylko od czasu do czasu słychać było starą żabę która rechotała z jakiegoś zakątka pod wierzbami i błotne ptaki, które przelatywały przez rozświetlone powietrze ze świstem skrzydeł. To najpiękniejsze, co kiedykolwiek widziałem we wszechświecie - powiedział mały kosmita. - Wierz mi, zwiedziłem cały wszechświat od najdalszych gwiazd po jednej stronie, do najdalszych gwiazd po drugiej, widziałem miliardy światów, ale nigdzie nie było tak pięknie, jak w twoim Lisim Zagajniku. - Wiem - odparł Ivan. - Nigdzie nie mogłem siedzieć sobie tak spokojnie i rozkoszować się. Teraz wiem, że nasi przodkowie stworzyli ten świat dla własnej przyjemności. Szkoda, że ludzie są tak nierozsądni i nie potrafią wykorzystywać tego, jak należy. - A jakie jeszcze piękne światy widziałeś? Może któryś pod względem piękna mógł rywalizować z urodą Ziemi? - spytał Ivan spoglądając na tańczący, powoli tonący w wodzie spławik. Obaj w tym momencie wstrzymali oddech wpatrując się w kawałek korka. Wiedzieli, że złapała się ryba. - Ciągnij - powiedział mały kosmita. Ivan pociągnął, ale wędka była pusta. Przynęta zniknęła i haczyk błyszczał w świetle słońca. - Coś nam dziś nie idzie - powiedział. - Nie mamy szczęścia. Gdy Ivan zakładał nową przynętę na haczyk, mały przyjaciel zaczął opowiadać: - Jednak trzeba przyznać, że widziałem wiele pięknych światów. Często zupełnie niezwykłych i podobnych do jakiegoś snu. Ale może najpiękniejszy był ten, który nasi przodkowie wybudowali w samym środku wielkiego gwiazdozbioru Orion. Tam, gdzie są trzy gwiazdy, które nazywacie Kosiarzami. Za nimi w odległości dziesięciu świetlnych miesięcy znajduje się najpiękniejsza planeta, która pod względem urody może się zmierzyć z Ziemią. To jedyna przezroczysta planeta, jaką spotkaliśmy w całym wszechświecie. - Jak to - przezroczysta? - spytał Ivan. - Cała planeta to jedna wielka kropla wody płynąc we wszechświecie. Takiej samej wody, jaka jest na Ziem Może planeta jest trochę mniejsza od Ziemi, ale za to cała z wody. Coś takiego nie mogło powstać samo. Tak ja i nasz świat nie mógł powstać sam. Nasi przodkowi chcieli, zdaje się, coś wypróbować, albo po prostu pobawić się. Umieścili wielką kroplę wody pomiędzy olbrzymią martwą planetą i pewną dużą gwiazdą. I ta kropla pomiędzy nimi obraca się jak ogromna perła w przestrzeni. Nie ma wokół siebie atmosfery, nie ma ni oprócz samej wody, przez którą przechodzi światło ja przez wielki okrągły kryształ. - To musi być piękne! - wykrzyknął Ivan. - Tak. Pokażę ci, jak wygląda. Mamy to gdzie zarejestrowane na naszych przyrządach. To rzeczywiści niezwykłe, bo woda jest zamieszkała przez jakieś dziwne istoty podobne trochę do ludzi, a trochę do ryb. Istoty te mieszkają w muszlach, skupionych jak osiedla i wielki miasta. W wodzie też hodują swoje zwierzęta i rośliny którymi się żywią, tak jak wy na Ziemi. Oczywiście tam wszystko jest inne. Mają też swoje wielkie okręty, którym pływają pomiędzy miastami. Zobaczysz, jakie to nie zwykłe. - A czy czasami wychodzą na powierzchnię? - spyta Ivan, próbując wyobrazić sobie ten świat. - Nie, nigdy. Zresztą nie mają jak. Bo nad wodą ni ma nic. Wszystko jest w środku, w tej wielkiej kropi wody. Rozumiesz? - Tak - odpowiedział Ivan. - A ty byłeś tam w środku? - Byłem. To prawie nieprawdopodobne, szczególnie ta strona, po której jest coś jakby noc. Z wody widać gwiazdy, migoczące w spektrze, wielkie i łagodne, a z przeciwnej strony dociera światło słońca, tak że wszystko wygląda jak wczesny ranek u was. Ale my nie mogliśmy tam wytrzymać. Ci mieszkańcy nie są gościnni. Właściwie nawet nas nie zauważyli. Przelecieliśmy koło nich, lecz oni nie zwrócili na nas żadnej uwagi. Ivan próbował wyobrazić sobie to, co opowiadał jego przyjaciel, bardzo się starał; w żaden jednak sposób nie mógł ogarnąć czegoś tak wielkiego i niezwykłego. - A jak dostaliście się do środka? - spytał. - Powoli się opuściliśmy, wpłynęliśmy do środka i przepłynęliśmy całą planetę. A w środku, w samym jej centrum, odnaleźliśmy znak, którego szukaliśmy. Znak, który dowodzi, że cała planeta jest dziełem naszych przodków. Była to mała kulka, na której wyrzeźbione zostały niezrozumiałe znaki, podobne do waszych liter. I niczego więcej nie mogliśmy się dowiedzieć oprócz tego, że kula zrobiona jest z jakiejś nieznanej materii i utrzymuje całą tę wodę wokół siebie. A potem odlecieliśmy, bo było nam już nudno. Ten świat, mimo że piękny, jest nudny i ograniczony. Chyba ten pomysł nie udał się naszym przodkom. - Na pewno było ci fajnie w czasie tych podróży - powiedział Ivan. - Już nie wiem. Odkąd jestem z tobą, wydaje mi się, że istnieje coś lepszego od wielkich podróży przez kosmos. - Dlaczego? - Tego jeszcze dobrze nie wiem i nie mogę ci powiedzieć. I znów obaj zaczęli śledzić ruchy spławika na powierzchni wody i lot ptaków nad sobą. Znowu zobaczył ogromnego węża, który przecinał wodę stawu płyną z wysoko podniesioną głową w stronę wyspy, na które ptaki miały swoje siedziby. Potem jakiś ptak usiadł nad nimi na drzewie i dopiero wtedy zauważyli, że ma tu gniazdo, w którym czekają pisklęta. Ale ryby nie brały. - Nici z ryb - powiedział Ivan. - Chodź, będziemy łapać żaby. - Jak? - spytał mały przybysz. - Zaraz zobaczysz - Ivan wziął listek wierzby zaczepił go o haczyk i gdy tylko zbliżył do wody, żaba wyskoczyła i złapała się na wędkę. Kiedy odczepili żabę, mały kosmita poprosił Ivana: - Pozwól mi też spróbować. I opuściwszy wędkę nad wodą też złowił żabę. A potem wypuścili żaby do wody i pozwolili im schronić się w liściach nenufarów, a sami zebrali swoje rzeczy. - Idziemy do domu. Dziadek czeka z obiadem. Gdy szli przez wierzbowy zagajnik w stronę chaty dziadka, mały przyjaciel odezwał się do Ivana: - Fajnie jest z tobą. Od ciebie można się wszystkiego nauczyć. Nigdzie w całej galaktyce nie widziałem, żeby ktoś wędkował. A to takie interesujące. Szczególnie łowienie żab. Ale zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego żaby skaczą na listek? - Tego nikt nie wie – roześmiał się Ivan. On też nie mógł zrozumieć, że jakaś istota, która zna cały wszechświat jak własną kieszeń, uważa łowienie żab za swoje największe przeżycie. A jednak Ivan był pewien, że nigdzie w kosmosie nie można złapać żaby na wierzbowy listek. Albo nie ma żab, albo nie ma wierzb, albo tamtejsze żaby są mądrzejsze; zresztą jakie by miały być, skoro są kosmiczne. Całus dla małego przybysza Gdy dziadek już im ugotował swoją sławną czorbę* [* czorba – gęsta, zwykle ostra zupa.] i mieli znowu iść na ryby, Ivan w rogu ogrodu, pod stertą spalonego obornika szukał czerwonych dżdżownic na przynętę. Wiedział, że takim robakom żadna ryba nie będzie się mogła oprzeć. Jego przyjaciel w tym czasie siedział nie opodal na wierzchołku starej jabłoni, zajadał duże żółto-czerwone aromatyczne jabłka i wołał do Ivana: - Dlaczego się tak męczysz z tymi dżdżownicami? Ja mogę złapać te ryby jednym uderzeniem ręki o wodę. Tylko je trochę oszołomię prądem. - Ach nie - odpowiedział Ivan. - Tak nie można! Ryby trzeba łowić na wędkę, a nie za pomocą sztuczek. - Wiem, ale w ten sposób znów zostaniemy bez rybnej czorby, a może w ogóle bez obiadu, jeśli się dziadek rozgniewa. - Siedź cicho i jedz jabłka. Jak stąd odejdziesz, to już nigdy takich nie napotkasz. Takie jabłka ma tylko mój dziadek Gena. - Masz rację - powiedział mały przybysz.-Nigdzie w całym wszechświecie nie ma takich jabłek, bo w ogóle nie ma jabłek. To jedyna taka jabłoń w całym kosmosie. Czy to nie czyste wariactwo? - No to jedz i pozwól mi nałapać dostatecznie dużo dżdżownic. Może znajdę jakiegoś turkucia podjadka i wtedy złapałaby się jakaś większa ryba. Ivan chwytał jedną po drugiej dżdżownice palcami, otrząsał z nich błoto, ziemię i wkładał do puszki po pasztecie. Zajęty swoją robotą nie zauważył nawet, że jego przyjaciel zszedł z drzewa i stoi obok, dotyka jego ramienia i mówi: - Ktoś idzie. Ktoś, kto jest do ciebie podobny, ale nie jest zupełnie taki jak ty. - Którędy? - spytał Ivan. - Ścieżką od strony wsi - wyjaśnił Petar. Ivan podniósł się i rozejrzał. Zobaczył, że dróżką, prowadzącą pomiędzy ogrodami, nadchodzi dziewczynka z koszykiem w ręku. - Kto to? - spytał mały przybysz. - Mira! - Co to jest? - Dziewczynka. - Czy jest niebezpieczna? - Tego z dziewczynami nigdy nie wiadomo - powiedział Ivan. - Ale myślę, że ta jest niebezpieczna. Ona się lubi całować. To moja siostra cioteczna. Na pewno coś dla nas niesie. - Co to znaczy, że lubi się całować? O tym też często czytałem w książkach, ale nie rozumiem, o co chodzi. - Zobaczysz - powiedział Ivan uśmiechając się. - Potem ci wytłumaczę, a teraz się nie bój. Ona nie gryzie. Kto by pomyślał, że taki mądry kosmita boi się dziewczyn. Cicho, już idzie. Mira właśnie otwierała małą furtkę z wikliny, która zamykała wejście do ogrodu. Była ubrana w kolorową sukienkę w duże niebieskie i czerwone kwiaty. Na głowie miała zawiązaną jakąś śmieszną indiańską wstążkę, a w ręku niosła koszyk, przykryty białą ściereczką. - Cześć! - powiedziała. - Cześć! - odpowiedział Ivan. - Skąd ty tutaj? Zauważywszy, że Mira z ciekawością patrzy na jego przyjaciela, dodał: - To mój kolega Petar. Mira wyciągnęła rękę, którą mały kosmita z pewnym wahaniem uścisnął. - Coś się tak wystroił? - spytała. - On udaje Piotrusia Pana. Jest aktorem w teatrzyku dla dzieci. Nie poznajesz kostiumu? - pośpieszył z wyjaśnieniami Ivan. - Najwyraźniej lubi nosić ten kostium. - Naprawdę jesteś aktorem? - dopytywała się Mira. Mały przybysz tylko uśmiechnął się i kiwnął głową. Dziewczynka patrzyła mu prosto w oczy. - Nie jesteś specjalnie rozmowny - powiedziała. - Gdzie dziadek Gena? Przyniosłam zupę szczawiową i pączki, od babci Mary. A tata przysyła dziadkowi rakiję, dziś rano otworzył tę beczułkę, którą trzymał dla dziadka. Wracając muszę zanieść babci jabłek na ciastka. Nazbierasz mi? - Ja nazrywam - powiedział Petar. - Dobra - ucieszyła się Mira. - Widzę, że jednak umiesz mówić. Zaniosę tylko dziadkowi zupę i pączki, a ty weź koszyk. Poszli w stronę chaty, a Ivan obawiając się, żeby jego kolega się nie zaplątał, poszedł za nimi. - Skąd jesteś? - pytała Mira. -- Też z miasta? - Tak - odpowiedział. - Pierwszy raz w Lisim Zagajniku? Do kogo przyjechałeś? - Do ciotki. Mira spojrzała na niego pytająco, czekając aż wyjaśni do której ciotki, ale on nie chcąc dalej kłamać, wiedząc, że jego ciało nie zniesie ciężaru kłamstw, powiedział nagle: - A oto i nasz Harry! Pies biegł do nich machając ogonem, a gdy podbiegł do Miry, radośnie skoczył na nią popiskując. - O, moja ślicznotka - ucieszył się dziadek Gena wychodząc z chaty. - Co nam dobrego przyniosłaś? Dziadek wziął koszyk z jej rąk i podniósł przykrywającą go serwetkę. - O, jak pięknie pachnie! Zupa szczawiowa! Ależ będziemy mieć używanie. A wy nie będziecie musieli dzisiaj iść na ryby. Wiedziała babcia, że niczego nie złowicie. Patrzcie, pączki! Nie ma lepszych ciastek niż pączki Maricy! Bierz, Pero, tego u was nie ma. Petar wziął i ugryzł pączka z dżemem morelowym. Zjadł z apetytem, wziął do ręki jeszcze jednego i z koszykiem poszedł nazbierać jabłek. Gdy tylko odszedł, Mira zapytała Ivana: - Do kogo on przyjechał? - Do ciotki - odpowiedział. - Nie wiesz? To ci nowi, którzy się niedawno sprowadzili. On jest z mojej klasy, a nawet z mojej ulicy. To jeden z moich najlepszych kolegów. - Podoba mi się - powiedziała. - Jest tylko trochę nieśmiały. Przyprowadź go na wieś. - Słuchaj, a co porabia babcia Mara? - spytał dziadek. - Krzyczy na sroki. Wczoraj jedna porwała jej sprzed nosa kurczaka, więc jest okropnie zła. Mały przybysz już wrócił z koszykiem pełnym jabłek i podał go Mirze. - Ach, ale ciężki! - westchnęła. - Zaniosę ci do wsi - wymamrotał mały kosmita. - Fajnie, muszę się pospieszyć, bo babcia kazała mi szybko wracać. - Ty, Pero, weź jakiś mój podkoszulek i zdejmij tę czapkę - powiedział Ivan. - Żeby cię psy po wsi nie goniły. Mały przybysz poszedł do chaty i przebrał się. Potem wziął koszyk z rąk Miry i razem ruszyli w stronę wsi. Gdy się już oddalili, Mira krzyknęła do Ivana i dziadka, że jutro przyniesie im ciastek. - Wiedziałem - powiedział uśmiechając się Ivan. Mira z małym przybyszem odeszli w stronę wsi. Dziadek Gena wziął dużą derkę i poszedł położyć się pod orzechem, a Ivan porządkował wędki. Jeszcze nie skończył, gdy wrócił jego mały przyjaciel. Wyglądał na trochę zawstydzonego. Ivan spojrzał na niego, a potem zaczął się śmiać: - Co? Pocałowała cię, przyznaj się. - Tak, objęła mnie i dotknęła swoimi ustami moich. Wiesz, to tak, jakby mnie prąd poraził. - Ach, ale ty jesteś śmieszny. Chwalisz się, że żyjesz dwa miliardy lat, a gdy cię jakaś dziewczyna pocałowała, to ciebie poraża prąd. Uważaj tylko, żeby cię ten prąd nie zabił! Instynkt babci Mary W dużej łodzi, podobnej do wielkiej skrzyni, Ivan i jego kosmiczny przyjaciel płynęli przez prawdziwe otchłanie Wielkiego Stawu. Mały przybysz siedział na dziobie łódki (mimo, że akurat w tej łódce trudno byłoby rozróżnić przód od rufy), trzymając ręce w letniej wodzie; Ivan ogromnym drągiem popychał łódź. Sierpniowe słońce przypiekało. Obaj byli w kąpielówkach, a na głowach mieli słomkowe kapelusze, które ze specjalnie ściętej i wysuszonej rogoży zrobił dla nich dziadek Gena. Ptaki przelatywały nad nimi i siadały znów na wodzie stawu, a ważki parami lub pojedynczo śmigały tuż nad wodą i od czasu do czasu króciutkimi pocałunkami dotykały jej powierzchni, albo tylko na chwilę zatrzymywały się na krawędzi tego dziwnego statku, a nawet na drągu, którym Ivan wiosłował. Czasami jakiś wąż z podniesioną głową płynął w stronę lądu płosząc ryby i malutkie żabki. Ivan skierował łódkę na niewielki zalew. Z tej strony słychać było jakiś hałas, a gdy się mały przybysz odwrócił, zobaczył grupę chłopców, którzy na polanie kopali piłkę. - Czy to ta gra, na której punkcie jesteście wszyscy zwariowani? - spytał Petar. - Tak - odpowiedział Ivan. - Oni grają w piłkę nożną. Chcesz tam pójść? - Możemy. Gdy zbliżyli się do skraju polany, gdzie znajdowało się boisko, które chłopcy zrobili sami w miejscu, w którym wypasali młode kozy i gęsi, piłkarze przestali grać i odwrócili się w ich stronę. Wtedy jeden z grających, poznawszy Ivana, zaczął machać ręką. - To jest Ivo - powiedział do pozostałych. - Ivo od dziadka Geny, ten z miasta. Gdy Ivan z przyjacielem zatrzymali się i wyskoczyli z łodzi, przywiązując ją do drąga, który Ivan wbił w ziemię, chłopiec podszedł podając mu rękę. - Cześć, Ivo! Chcecie z nami zagrać? Czy to twój kolega? - Tak - powiedział Ivan. - On też jest z miasta. Pogralibyśmy z wami, ale musimy iść do wsi i zanieść babci tego arbuza, a zabrać dla dziadka tytoń. Ale jeśli chcecie, to możemy zagrać jutro. W tym momencie jakby przypomniał sobie o czymś: - Jutro przyjeżdżają do mnie z wizytą na działkę koledzy, więc jeśli chcecie, to moglibyśmy rozegrać mecz. - Umowa stoi. - Hej, Ivo - spytał mały piegowaty chłopiec z perkatym noskiem - słuchaj, ten twój długonogi też gra? Jak on się nazywa? - Petar. Oczywiście, że gra. Szczególnie głową. - No to postawimy niską bramkę - powiedział chłopak. Ivan i jego przyjaciel ruszyli w stronę wsi, a chłopcy zaczęli grać dalej. - Jacy to koledzy przyjeżdżają do ciebie? - spytał mały przybysz. - Nikt nie przyjeżdża - odpowiedział Ivan. - Ale przypomniałem sobie o twoich przyjaciołach. Możemy stworzyć całkiem niezłą drużynę. - Co masz na myśli? - Po prostu jeden zamieni się w Steva-Indyka, drugi w Milego-Kurczaka, a pozostali w Boba, Moce, Rilego, Bimba, to już siedmiu, jeden w Zirę, a jeden w Kokana, no i nas dwóch. To cała drużyna. Daję głowę, że ich pokonamy. - Fajnie to wymyśliłeś, ale my nie potrafimy grać w piłkę nożną. - Rzeczywiście, Piotruś Pan nie umie grać w piłkę. W takim razie będziesz bramkarzem, słyszałeś, że oni ustawią niską bramkę. Dasz sobie świetnie radę. Wszystko ci później wytłumaczę, a teraz uważaj, bo jak przyjdziemy do mojej babci Mary, to żadna siła nie pomoże, nie ukryjesz, skąd jesteś. - Naprawdę? - Zobaczysz. Już ona cię wypyta na wszystkie strony. Aż sam nie będziesz wiedział, kim jesteś i skąd się wziąłeś. - Nie wierzę - powiedział mały przybysz. - A nie wierz sobie. Lepiej by było, gdybyś przed nią udawał, że jesteś jąkałą albo głuchym. Gdy dotarli przed dom, w drzwiach już siedział Harry. - Spójrz, Harry - powiedział kosmita. - Skąd wiedział, że tutaj idziemy? - A to psisko. Ten wszystko wywącha. I zobacz, teraz mógł sam przepłynąć staw, a jak idzie ze mną, to muszę go przenosić. Nie jest taki głupi. Harry wybiegł im na spotkanie i skoczył na małego kosmitę łasząc się do jego nóg. - Zobacz, woli ciebie - powiedział Ivan. Gdy weszli na podwórko, babcia Mara przywitała ich w drzwiach udając, że jest zagniewana i zmartwiona: - A, tu jesteście! W końcu dotarliście. Gdzieście łazili? Psina zdążyła przed wami. Wie, gdzie dom. - Poszliśmy pograć w piłkę - powiedział Ivan. - Ach, tylko ten „fuzbal” i „fuzbal”. Wykapany ojciec - powiedziała babcia, ciągle jeszcze udając, że jest zła. Potem uważnie przyjrzała się małemu przybyszowi, który cały zdrętwiał. - Ach, to jest ten twój kolega. Jak się nazywa? - Petar! - odpowiedział Ivan. - Ładny chłopiec - powiedziała babcia. - Mira mi o nim opowiadała. Mówi tylko o nim. Wchodźcie! Przygotowałam wam coś do zjedzenia, jak tylko zobaczyłam, że pies już przybiegł. - Nie jesteśmy głodni! - powiedział Ivan. Ty nigdy nie jesteś głodny. Ty może nie, ale twój kolega pewnie tak. Zobacz jaki jest długonogi i chudy. Powinien trochę przytyć. Prawda, Pero? Babcia postawiła na stole cieniutko pokrojoną słoninę, dużą miskę kwaśnego mleka, placki i miód. - No, jedzcie. Do obiadu jeszcze dużo czasu, a potem trochę mi pomożecie. Gdy skończyli, zebrała wszystko ze stołu i powiedziała: Ty Ivan, idź pozbierać jajka w kurniku, a ty, Pero, przynieś wody i napój krowy. Ivan wziął koszyk na jajka i poszedł śmiejąc się w duchu, a mały kosmita stał, nie wiedząc, co ma robić. Babcia zauważywszy to zawołała do Ivana: - Pokaż mu gdzie są wiadra, a gdzie obora... A ty stoisz, jakbyś nigdy nie poił krów. No tak, nie poiłeś. Już na oko widać, że z ciebie miejskie dziecko. Chodź, pokażę ci. Gdy szli w stronę studni, babcia zapytała: - A do kogo przyjechałeś? Mira mi coś mówiła, ale zapomniałam. - Do ciotki. - A jak się nazywa twoja ciotka? - Mila. Nie wiem, jak ma na nazwisko. A wuj nazywa się Żiva. - Ach tak, nie znasz nazwiska - powiedziała babcia podejrzliwie. - Nie znam żadnej Mili ani żadnego Żivy. Coś kręcisz. - Oni się właściwie tak nie nazywają. To ja ich tak od małego nazywam. A teraz jestem u nich po raz pierwszy. - Widzę - powiedziała babcia Mara. - Nigdy nie byłeś na wsi? - Nie. - Trzymaj wiadro - powiedziała babcia podając mu je. - Umiesz nabrać wody? Tam jest studnia. Chłopiec podszedł do studni z kołowrotem i gdy ją trochę dokładniej obejrzał, domyślił się jej działania. Widział to w jednej z licznych książek, które zdołał nocami przeczytać. Jakoś opuścił wiadro na łańcuchu do wody i potem zaczął kręcić koło nawijając łańcuch na wielki drewniany wał. Szło mu dobrze, mimo że robił wszystko na opak. Babcia Mara stała z boku i patrzyła. Ale gdy już wciągnął wiadro do góry i wyciągnął rękę, by je chwycić, kubeł poleciał z powrotem, bo nie przymocował koła z boku haczykiem. - Oj, jesteś do niczego. Nic nie umiesz. Daj, ja to zrobię - powiedziała babcia, a chłopiec stał czerwony ze wstydu jak burak. Babcia wyciągnęła pełne wiadro wody i przelała je do drugiego, stojącego na ziemi. - Trzymaj - powiedziała. - Nic nie umiesz. Zupełnie jakbyś spadł z nieba. Mały kosmita z przerażeniem popatrzył na babcię Marę, a Ivan, który stał w pobliżu, zaczął się śmiać. - Zgadłaś, babciu. On spadł z nieba. Prosto z gwiazd. - Widzę - powiedziała babcia. - No chodź, trzymaj wiadro! Idziemy napoić krowy. Musisz się jeszcze wiele nauczyć, jeśli chcesz przyjeżdżać na wieś na wakacje. Jesteś zupełnie nie z tego świata! Później, gdy obładowani torbami pełnymi jedzenia szli w stronę działki, mały kosmita z troską zapytał Ivana: - Skąd twoja babcia wiedziała? - Co? - Że przyleciałem z gwiazd? - Powiedziałem ci, że ona zaraz to zauważy. Jest mistrzynią, jeśli chodzi o takie sprawy. Dziwny z ciebie chłopak, od razu widać, żeś nie z tego świata. Umiesz robić cuda, a nie umiesz napoić krów. Śmiejąc się szli w stronę łódki. Chłopców nie było już na polanie. Skończyli mecz, tylko któryś zapomniał podkoszulka, powieszonego na krzaku czarnego bzu. Teraz obsiadły go ptaki. Mecz pomiędzy dwiema planetami Ivan i jego przyjaciel zaczęli przygotowywać się do jutrzejszego meczu. Gdy wrócili na działkę, Ivan wyjął dużą gumową piłkę i zaprowadził małego kosmitę na sąsiednią łąkę, by go nauczyć, jak bronić bramki. Wbili w ziemię dwa paliki, a górą zamiast poprzeczki przeciągnęli sznurek. Ivan atakował, a kosmita bronił. Szło dosyć ciężko, bo Petar w ogóle nie umiał bronić. - Nie masz o tym pojęcia - powiedział ze złością Ivan, gdy po raz dziesiąty z rzędu strzelił gola. - To twoja wina - odpowiedział kosmita - sam mówiłeś, że Piotruś Pan nie umiał grać w piłkę. - Rzeczywiście, gdybym wyobraził sobie ciebie jako Misze Glistę, byłbyś najlepszym bramkarzem na świecie. Ale skąd mogłem przewidzieć. Atakował jeszcze przez całą godzinę, ale zupełnie bez skutku. Jego podniebny przyjaciel był niezdarny i śmieszny. W końcu wpadł na pomysł: - Nie męczmy się już. Muszę to najpierw dokładnie zobaczyć, a zrobię to dziś w nocy. Moi przyjaciele załatwią, bym mógł obejrzeć o tym jakiś film. A potem będę lepszy od tego twojego słynnego Miszy Glisty. Rano, gdy wstali, mały przybysz powiedział do Ivana: - Całą noc patrzyłem, jak bronią prawdziwi bramkarze. Myślę, że się nauczyłem. Znowu wyszli na polankę i oczywiście kosmita bronił teraz jak prawdziwy bramkarz, ale Ivan jednak czasem zdołał strzelić mu gola. - Myślałem, że będzie lepiej - powiedział mały przybysz. - Nie ma bramkarzy doskonałych. Z karnego każdemu możesz strzelić gola. Ale teraz jesteś przygotowany. Musimy jeszcze tylko zebrać pozostałych. - Moi przyjaciele ogromnie się cieszą. Są zachwyceni twoim pomysłem. Bardzo mi zazdrościli, że się z tobą przyjaźnię. Powiedzieli, że po południu będą gotowi. Oni też trenują na statku. Ponieważ Ivan umówił się z chłopakami ze wsi, że mecz rozpocznie się po południu, znaczyło to, iż koledzy Ivana powinni zjawić się jeszcze przed obiadem. Dlatego niewidzialne kule skierowały się na spotkanie pociągu, który przyjeżdża przed południem i gdy ten zatrzymał się w Lisim Zagajniku, wysiadło z niego dziewięciu kolegów Ivana z klasy. Wstąpili do dziadkowego ogrodu i tam najedli się melonów i arbuzów, a na obiad sera, pomidorów, słoniny i ruszyli na boisko. Boisko było świetnie przygotowane. Wiejscy chłopcy ustawili słupki z młodych akacjowych pni, zaznaczyli wapnem krawędzie terenu, przyprowadzili też dużo swoich kibiców. I wszyscy niecierpliwie czekali na przeciwników z miasta, o których było wiadomo, że przyjechali. Gdy ekipa Ivana dotarła, gospodarze już trenowali strzały na bramkę. Chłopcy przywitali się z gośćmi, przyglądając się im ciekawie. Ale nawet im do głowy nie przyszło zastanawiać się, skąd przybyli. Potem dali gościom piłkę, by i oni mogli się trochę rozgrzać. Ponieważ wszyscy chłopcy z drużyny Ivana mieli na nogach tenisówki i z łatwością biegali po polanie, gdzie wystawały tu i ówdzie pozostawione ostre osty czy niezupełnie wyrównane kretowiska, podszedł do nich kapitan gospodarzy - Sava - i powiedział do Ivana: - Ivo, widzisz, że my nie mamy tenisówek. Wy też powinniście grać boso. Ivan przewidział sprytne posunięcie Savy. Wiejscy chłopcy myśleli, że Ivo i jego przyjaciele nie potrafią grać boso, a szczególnie na kłującej łące. I mieliby rację, gdyby przyjechali prawdziwi koledzy Ivana, ale małym kosmitom nie robiło to różnicy, a nogi Ivana były przyzwyczajone i nieźle poobijane na wiejskich wykrotach, więc miał takie same szansę jak chłopcy ze wsi. - Dobra - powiedział Ivan. Niski chłopiec w okularach zagwizdał i zebrał obie drużyny. Wszyscy trzykrotnie krzyknęli „Cześć!”. Podali sobie ręce. Wybrali boiska i mecz mógł się rozpocząć. Był to pierwszy, historyczny mecz pomiędzy ziemską i kosmiczną drużyną, jeśli nie czytaliście już o tym w jakiejś innej powieści. Oczywiście nikt oprócz Ivana o tym nie wiedział. Gdy zaczął się mecz, Ivan przekonał się, że jego zawodnicy grają właśnie tak, jak miał nadzieję, że będą grać. Świetnie dryblowali i dobrze podawali sobie piłkę, byli nieco lepsi od gospodarzy. Ale ci, przywykli do swego terenu, zręcznie omijając nierówności i kretowiska, które jakby sami specjalnie wykopali, w pośpiechu zdołali strzelić dwa gole. Oczywiście wywołało to zachwyt wśród kibiców. Ale wtedy Ivan się zezłościł, dwa razy zręcznie przedryblował połowę drużyny przeciwnika i już było wyrównanie. Pierwsza połowa meczu zakończyła się rezultatem: trzy do trzech. Żeby okazać się dobrymi gospodarzami, wiejscy chłopcy przynieśli dla odświeżenia kosz pełen soczystych brzoskwiń. - Widzisz wierzchołki tych krzaków? - szepnął mały przybysz do Ivana. - Tak - odpowiedział Ivan. - I ile wróbli widzisz? - Siedem! - I jak myślisz, co to jest? - Niemożliwe - powiedział Ivan. - To znaczy, że i my mamy kibiców. Mały przybysz roześmiał się: - Nie mogli wytrzymać. Wczoraj, gdy oglądaliśmy zdjęcia meczów piłkarskich, oszaleli na punkcie gry. Ledwo zdołałem ich przekonać, że nie wszyscy mogą zagrać. Po przerwie czas upłynął na zmiennym prowadzeniu to jednych, to drugich. Obie drużyny były dobre. Mecz zakończył się dziwnym rezultatem: siedem do siedmiu. Po meczu drużyny pozdrowiły się i wszyscy razem wraz z publicznością poszli do studni, by się umyć i napić wody. Sadowiąc się wokół na kamieniach, by trochę ochłonąć, mówili nadal o meczu: - Dobrze gracie - powiedział Sava. - Gdzie trenujecie? - W szkole - odpowiedział Ivan. - Mamy też taki jeden ogromny plac na budowie... - Jesteście dobrze wytrenowani - pochwalił chłopak, który był sędzią. - A ty mógłbyś podyktować jednego karnego dla nas, gdybyś trochę lepiej patrzył - powiedział mały przybysz. - Zostaw go - odezwał się Ivan. - Nie widzisz, że to okularnik. - Tak, mógłbym też dwa dla nas, gdybym chciał - odparował chłopiec. - Mogliście nas pokonać, ale wyglądało na to, że wam się nie chce - powiedział Sava. A potem zjawili się jacyś chłopcy przynieśli kilka ogromnych arbuzów i obie drużyny wraz z publicznością rzuciły się na jedzenie. Przed wieczorem gospodarze odprowadzili gości na pociąg, ale przedtem umówili się na mecz w przyszłym roku. Gdy goście weszli do wagonu i pociąg ruszył z dworca, jakieś niewidzialne istoty niczym promienie światła opuściły wagon i odleciały w kierunku mokradła. Wieczorem na działce dziadek Gena spytał: - I co, piłkarze? Pokonaliście tych kmieci? Nie, co? O, tak, oni mają twarde stopy i dobre nogi, prawda? Odkrycie małego przybysza Słońce już całkiem wysoko stało na niebie, gdy Ivan się obudził. Przyjaciela w domu nie było. Pomyślał, że i on i dziadek Gena są gdzieś w ogrodzie. Przecierając oczy wyszedł na dwór i pełną piersią wciągnął ciepłe pachnące powietrze. Wokół szałasu latały motyle i muchy, Harry wygrzewał się wyciągnięty na słońcu, a dziadek w drugim końcu ogrodu podlewał pomidory i paprykę. - O, wstałeś - powiedział dziadek. - A Mały Książę wstał dziś dużo wcześniej, nawet przede mną i poszedł gdzieś. Może łowić ryby. Chyba to lubi. - Tak - odpowiedział Ivan. - To dla niego największa przyjemność. - Jeśli jesteś głodny, to możesz zjeść śniadanie. Weź to, co znajdziesz w torbie, która wisi przed chatą. Babcia przysłała przez jakiegoś chłopca. Ivan zaniepokoił się, czy przyjaciel nie opuścił go z bliżej nieprzewidzianego powodu. Właśnie brał niewielkiego melona i zabierał się do przekrojenia go, gdy zobaczył małego przybysza, wchodzącego przez dziurę w ogrodzeniu. W ręku niósł wędkę, ale ryb nie było widać. Harry podbiegł do niego. - Gdzie byłeś? - spytał Ivan. - Przestraszyłem się, że zniknąłeś na zawsze. - Nie odszedłbym nie mówiąc ci o tym. - Byłeś na rybach? - Nie. Wiesz, że ja tego jednak nie lubię. Coś badałem. Poszedłem sprawdzić pewne rzeczy. - Byłeś u swoich? - Tak. Tam też poszedłem. Mieli mi coś obliczyć. - Co? - spytał zaciekawiony Ivan. - Potem ci opowiem - powiedział wyjmując z kieszeni scyzoryk, by obrać melona. - Ja też chciałbym kawałek. Ten wygląda na słodki... Dziwne sprawy mam ci do opowiedzenia. Nie wiem, czy będziesz mógł to zrozumieć. - Spróbuję - odpowiedział Ivan. Gdy zjedli melona i posprzątali wokół szałasu, poszli do dziadka i powiedzieli, że idą się kąpać w tej części stawu, gdzie woda jest najgłębsza i najczystsza. - A gdzie się potem umyjecie? - spytał kpiąco dziadek. Szli wąską dróżką pomiędzy trzcinami do tej części mokradeł, gdzie Ivan bardzo rzadko sam chodził, ale mając obok przyjaciela zdobył się na odwagę. - Ivanie - powiedział mały przybysz. - Mam dla ciebie ważną wiadomość. Słuchaj mnie uważnie. Nie jesteście sami. - Kto? - spytał ze zdumieniem Ivan. - Wy! Ludzie. - Gdzie? - Na Ziemi. Tu istniejecie nie tylko wy i wasz świat. Jest jeszcze jeden świat, którego ślady odkryłem dziś w nocy. Może jest to świat istot tak samo myślących jak wy? Tego jeszcze nie wiem. Ivan oczywiście nie mógł wszystkiego zrozumieć, więc pytał dalej: - Ale jaki to świat? Jak to możliwe, że nikt o nim nie wie? - Jest niewidzialny. Są to siły, które istnieją w Ziemi. Tylko w nocy, gdy zmniejsza się oddziaływanie Słońca, siły te wychodzą i poruszają się jak delikatny blask albo jak podmuch wiatru. I nikomu nie przeszkadzają, do niczego się nie wtrącają. To niewidzialne i niemal niematerialne siły. Muszę przyznać, że są dosyć podobne do nas. Ivan zatrzymał się i spojrzał na swego przyjaciela z niedowierzaniem. - Ale w żaden sposób nie mogłem z nimi nawiązać kontaktu. Nie wiem nawet, czy mnie zauważyły. Nie rozumiemy się, jak na razie. Na statku zdołaliśmy obliczyć i stwierdzić, że istnieje cały wielki świat tych sił czy też istot. Moi towarzysze wierzą, że zdołamy ich poznać. To byłoby dla nas niezwykle ważne. Szczególnie jeśli oni dysponują możliwościami podobnymi do naszych. Mimo że ja w to wątpię. - A jak właściwie wyglądają? - spytał Ivan. - Nie wyglądają - odpowiedział przybysz. - Oni wcale nie wyglądają. Tak jak i my. Jedynie nasze aparaty mogą ich zarejestrować. Widzisz to pudełko? Dziś wieczorem spróbujemy złapać do niego jedną z tych istot. - A skąd wiesz, że są u nas? Akurat tu, na działce? - Nie tylko u was, ale na całej Ziemi. Dziś w nocy oblecieliśmy całą Ziemię. Oni pojawiają się wszędzie, są na każdym kroku i to tylko tam, gdzie nie ma Słońca. Jeszcze nie wiemy, dlaczego boją się Słońca. Potem chłopcy wykąpali się i długo jeszcze chodzili po odnogach mokradła, pływali łódką, odpychając się długim akacjowym drągiem. Aż w końcu nadszedł czas powrotu. - Co tam, chłopaki, dobrze spędziliście przedpołudnie? - Było bardzo fajnie - odpowiedział mały przybysz. - To czemu jesteś taki zamyślony? Czy nie dostałeś porażenia słonecznego? - spytał dziadek, widząc jego zatroskaną minę. - Zmęczyłem się - odpowiedział chłopiec. - Jestem głodny i chce mi się spać. Małe elektryczne stworzonko Gdy zaszło słońce i zaczął zapadać wieczór, Ivan z przyjacielem wyszli i udali się za gruby mur, który oddzielał ogrody od moczarów, w stronę opuszczonego wierzbowego zagajnika. Zeszli między ogromne wierzby, w których miały swoje gniazda sowy. Mały przybysz kilka razy odwrócił się, wybierając miejsce, gdzie mieliby się zatrzymać i w końcu powiedział: - Myślę, że tu będzie dobrze. A potem wyjął z kieszeni swojego Piotruśpanowego ubrania małe pudełeczko, które otworzyło się, gdy wystukał o jego ściankę kilka taktów melodii. Ivan zobaczył, że w środku znajdują się cztery okrągłe, trochę wypukłe lusterka. Mały przybysz z ramki każdego lusterka wyciągnął kawałek drutu i umocował po przeciwległej stronie, dokładnie zgodnie z kierunkami świata. Potem to wszystko nastawił, wyregulował i wkrótce był gotów. Następnie wyjął z kieszeni mały metalowy medalion i położył go dokładnie w środku, pomiędzy lusterkami. Pociągnął Ivana za rękę: - Chodź, siądziemy trochę dalej i będziemy się przyglądać. - A co się będzie działo? - spytał Ivan. - Zobaczysz - odpowiedział mały przybysz. - Na pewno zjawi się małe świecące stworzonko. Poczekajmy. Oddalili się i usiedli na złamanym pniu wierzby, pachnącym grzybami i świecącym trochę fosforem, który pojawił się w miejscach, gdzie drzewo było przegniłe. Sowy zaczęły już wylatywać z dziupli, ale one ich teraz nie interesowały. Wtedy Ivan nagle zobaczył, jak w niezwykłym czworokącie między lusterkami coś nagle zaświeciło. I dokładnie ponad metalowym medalionem pojawiła się najpierw mała błyskawica, która powoli przemieniała się w ognistą, trzeszczącą kulę. Gdy się zbliżyli, kula wirowała okropnie szybko i żarzyła ślicznym zielonkawym blaskiem. - O, tu jest nasze małe świecące stworzonko. Złapaliśmy je. - Ale jakie to zwierzątko? - spytał Ivan. - To coś jak mała, zwinięta w kłębek błyskawica. - Właśnie coś takiego - zgodził się mały przybysz. -To małe energiczne stworzonko, które krąży. Złapaliśmy je i nie może wyjść. Chcesz, to je gdzieś zapakujemy. - Nie - powiedział Ivan. - Lepiej je puścić, zobacz, jak się męczy. - Tak. Wyrywa się, jest bardzo prymitywne i wpadło w pułapkę nie wiedząc, co je czeka. Spróbuję nawiązać z nim kontakt. I mały przybysz wyciągnął rękę nad obracającą się kulką. Ta najpierw zatrzymała się, potem zaczęła pulsować przyjemnym blaskiem, jak mała niebiesko-zielona istota. Mały przybysz opuścił rękę i dotknął jej. Wtedy uspokoiła się zupełnie i jakby zamknęła w sobie pod wpływem tego dotyku. Trzymał ją tak przez pewien czas, a potem podniósł to stworzonko, które leżało w jego dłoni i przysunął do Ivana: - Nie mogę nawiązać z nim kontaktu. Albo jest tak wystraszone, albo całkiem prymitywne, albo może to zupełnie coś innego. W zasadzie nie różni się od nas, ale minie jeszcze wiele milionów lat, zanim będziemy mogli nawiązać kontakt. Kto wie, może któregoś dnia spotkam je, jeśli tu powrócę, za miliard lat. Dotknij! Nie bój się! Ivan wyciągnął rękę i pogłaskał mały błyszczący przedmiot, a ten na chwilkę zabrzęczał, co przypomniało jego pierwsze spotkanie z małymi przybyszami. - Puść - powiedział. Mały przybysz znowu położył stworzonko na medalion, gdzie zaczęło się obracać, a potem zdjął jedno z lusterek i kula nagle zniknęła. Ivan obejrzał się, ale dookoła krążyły tylko roje komarów i przelatywały nocne ptaki; czasem zaświecił jakiś pień. - Dokąd poszło? - spytał Ivan. - Na pewno gdzieś tu jest. Nie było specjalnie przerażone. Patrzy na nas z ukrycia i nie rozumie, co mu się przydarzyło. - Ale jak zdołałeś je złapać? - Zwyczajnie. Te cztery hipermagnetyczne lusterka zwrócone ku sobie całkowicie zamykają pole sił. Każda istota, która trafi w ten obszar, traci orientacje i zatrzymuje się w centrum wszystkich tych osi, a gdy się pod spód położy ten mały medalion, taka istota traci wszelką kontrolę, zaczyna się obracać, aż osiągnie prędkość światła, a potem zamienia się w małą gwiazdę. Ale nie powinno się do tego dopuścić, bo to prowadzi do całkowitego zniszczenia. - Skąd masz ten przyrząd? - spytał Ivan. To jest część naszego oprzyrządowania. Zawsze tego używamy w nieznanych światach w poszukiwaniu istot podobnych do nas. I bardzo dobrze działa. Chcesz, żebym ci to dał? - Nie wiem - powiedział Ivan - bałbym się tym posługiwać. Mały przybysz zebrał swoje lusterka i włożył je do pudełeczka. Potem spojrzał w niebo. - Na co patrzysz? - spytał Ivan. - Zawsze na to samo. Oczywiście widzę o wiele więcej niż ty. Dziś widzę też coś, co mnie niepokoi. Ale o tym powiem ci jutro. Teraz chodźmy spać. Tobie jest potrzebny sen, a i mnie chyba też. Zaczynam mieć ludzkie przyzwyczajenia. Potem ruszyli z powrotem, w stronę działki, gdzie spotkali dziadka Genę i jego sąsiada. Siedzieli i palili fajki. Zapach ich tytoniu nie był zbyt przyjemny, ale dobrze odstraszał komary. Ivan z przyjacielem weszli do szałasu i położyli się spać. Tajemnica Małego Księcia Ivan nie mógł spać. Czuł, że jego przyjaciel już od paru dni chce mu powiedzieć coś ważnego, ale nie może się na to zdobyć. Domyślał się, że chodzi o jakieś niebezpieczeństwo. Kilka razy już niemal zasypiał, ale jakaś okropna wizja kataklizmu, która nagle stawała mu przed oczami, budziła go. Słuchał jak mały przybysz, miarowo i głęboko oddycha udając, że śpi. W końcu Ivan zdecydował się i cicho zawołał: - Śpisz? - Jego przyjaciel nie odzywał się. Ale gdy Ivan potrząsnął nim i powiedział: - Nie udawaj! - odwrócił się i spytał: - Czego chcesz? Dlaczego nie śpisz? - Męczy mnie coś. Powiedz, co chciałeś mi powiedzieć. Co cię tak niepokoi? - Lepiej śpij. Zostaw to do jutra. Wtedy wszystko ci opowiem. Ivan uspokoił się trochę, a potem wyszeptał: - Widzisz, że nie możemy spać. Jeśli mi opowiesz, to może od razu zaśniemy. - Dobrze - powiedział mały przybysz. - Ale nie przestrasz się tego, co usłyszysz, bo to w końcu nie jest takie okropne. - Dobra! - obiecał Ivan. - No to słuchaj. My tutaj u was wylądowaliśmy zupełnie przypadkowo, bo już od bardzo dawna, od całych waszych wieków, uciekamy przed naszymi wrogami. Przelatując koło Ziemi, zapatrzeni w jej piękno, jak wiesz, zderzyliśmy się z jakimś starym sztucznym satelitą, więc musieliśmy wylądować. I w ten sposób odkryliśmy jeszcze jeden ślad naszych przodków. Jest w tym jakieś zrządzenie losu. Zobaczysz, jak dorośniesz, że nic nie dzieje się przypadkiem, najwyżej tylko wygląda na przypadek. Ale naprawdę wszystko dzieje się zgodnie z pewnym porządkiem mechaniki nieba. - A kto was ściga? Jakich macie wrogów? - Nie znamy ich dobrze. Nie wiemy nawet do jakiego świata należą, ale widzimy, że są stale za nami. To są jakieś dziwne, ogromne maszyny do pożerania energii. Prawdziwe smoki z waszych legend i my ich jakoś przyciągamy. Gdziekolwiek się zatrzymywaliśmy, nawet na chwilę, a oni to stwierdzali, przybywali natychmiast i pożerali całą planetę, nawet mniejsze gwiazdy. No i teraz waszej Ziemi też grozi takie niebezpieczeństwo. Oni już wiedzą, że my tutaj jesteśmy. Ivan był naprawdę zaszokowany tym, co usłyszał. Wiedział, że jego przyjaciel nie kłamie. - A gdzie oni teraz są? - Wyjdźmy, to ci pokażę. I powoli przemknęli koło dziadka, który już spał. Tylko Harry podniósł głowę i nastawił uszu, ale zaraz znowu zasnął. - Przyjrzyj się dobrze tam w górze tej gwieździe w gwiazdozbiorze, który wy nazywacie - Łabędź. Ta gwiazda to alfa cygni albo Deneb. To bardzo świecąca gwiazda, ale teraz jest o ton jaśniejsza niż zwykle. Tego nie zauważy żaden z ziemskich naukowców, bo oni patrzą głębiej w kosmos. Nasi wrogowie są teraz w pobliżu tej gwiazdy i stamtąd przybliżają się do Ziemi. - Czy są daleko? Prawda, że są bardzo daleko? I są, i nie. W naszym pojęciu są bardzo daleko. Ale w rzeczywistości są tylko o dziesięć dni stąd. Bo łykając energię gwiazd i materii kosmicznej stają się szybsi od światła. Nie wiem, może są nawet bliżej - poczekaj chwilę, zaraz ci powiem. Mały przybysz zaczął coś w myśli liczyć albo może kontaktował się ze swoimi, a potem powiedział: - Nie pomyliłem się. Dokładnie 15 007 naszych jednostek czasu, czy też do tej chwili 853607 sekund. Dokładnie tyle, ile powiedziałem - dziesięć dni. A nam potrzeba może o wiele więcej, by naprawić nasz pojazd. Musimy to szybko zrobić. - A co się stanie, jeśli nie zdołacie naprawić statku? - Nic. Będziemy musieli zmienić naszą naturę. Będziemy musieli ich zniszczyć. To nie będzie dla nas technicznie trudne, ale nie pozwala na to nasza natura. Możemy niszczyć tylko wtedy, gdy niebezpieczeństwo jest tak wielkie, że nie ma ratunku. Dla was to zrobimy, bo wy jesteście w niebezpieczeństwie. Wprawdzie ryzykujemy zmianę, ale może zmienimy się w coś jeszcze lepszego i ładniejszego niż byliśmy. Kto wie? Ty idź teraz spać, a ja pójdę na statek. - A co będzie, jeśli się dziadek obudzi i spyta, gdzie jesteś? - Nie obudzi się - powiedział mały przybysz. W tej samej chwili zniknął, ruszywszy w kierunku stawu jak błyskawica, a Ivan został i patrzył jeszcze długo w nieruchome, migoczące gwiazdy jak każdego innego pogodnego wieczoru powoli poruszające się w stronę zachodu. Nie mógł uwierzyć, że z tego kierunku nadciąga tak olbrzymie niebezpieczeństwo, ale wiedział, że przyjaciel nie kłamie. Poszedł do chaty. Dziadek i Harry spali, a on wślizgnął się pod koc i znowu nie mógł zasnąć. Teraz wiedział, jakie niebezpieczeństwo grozi światu. Przerażała go myśl, że cały świat może zniknąć w jednej chwili, razem ze swoimi morzami i górami, roślinami, zwierzętami i ludźmi. Długo się tak męczył na posłaniu. Zazdrościł dziadkowi, który spał spokojnie niczego nie przeczuwając, i Harry’emu, którego nawet pchły nie mogły zdenerwować, a może one też spały. Niemal o świcie usłyszał kroki. W drzwiach ukazał się cień przyjaciela. Położył się koło niego cicho szepnąwszy: - Wiem, że nie spałeś, ale nie martw się, wszystko będzie w porządku. Zdołaliśmy naprawić statek. Teraz możesz spać spokojnie. Ivan uśmiechnął się tylko, zmęczony i prawie od razu zasnął. Podłożywszy ręce pod głowę mały przybysz spróbował jeszcze coś obliczać, ale nagle i on zasnął. Pierwszy raz od kiedy zaistniał na ziemi, naprawdę zasnął. Tak zakończył się dzień. A w trzcinach, z których zbudowany był szałas, żuki i polne myszy dalej szeleściły i goniły się nawzajem. One nie miały żadnych kosmicznych zmartwień. Smoki napadają Słońce stało już wysoko na niebie, gdy się obudzili. Dziadek był pogrążony w pracy - przeglądał arbuzy i melony - a Harry gonił sroki, które krążyły koło jego miski. Latały mu nad głową i drażniły skrzecząc. A potem poleciały na pobliskie drzewo i stamtąd złośliwie się śmiały. - Wstaliście? Myślałem, że zapadliście na śpiączkę. Zupełnie jakbyście całą noc balowali. No, chodźcie na śniadanie, a potem możecie zjeść tego białego amerykańskiego melona, jakiego nie ma nikt we wsi. Tego, na którym się obaj podpisaliście. Chłopcy parę dni wcześniej złożyli swoje autografy na wielkim białym melonie, a gdy on dojrzewał i rósł, rósł też ich podpis. - Wiesz co - powiedział mały przybysz - dziś cię zaprowadzę żeby ci pokazać, jak wyglądają nasi wrogowie. Na pewno przerażą cię swoim wyglądem. - Do czego są podobni? - Ach, tego nie mogę ci wyjaśnić. To musisz sam zobaczyć - powiedział mały przybysz. Gdy zjedli śniadanie, zabrali swoje wędki, pudełko z przynętą, wiaderka na ryby i poszli w stronę jeziora. - Cóż tam, rybacy - spytał dziadek. - Uważajcie, żeby znów nie było: „rybak mokre portki ma, ryby na to: cha, cha, cha.” - Nie martw się, dziadku - odpowiedział Ivan. - Musimy dziś dziadkowi przynieść ryb, on oczekuje tego od nas już od paru dni - powiedział mały przybysz. - Jeśli nie będziemy mogli ich złowić, to ja złapię. - Zdaje się, że tak właśnie będziemy musieli zrobić. Gdy dotarli do miejsca, gdzie powinien znajdować się pojazd, zatrzymali się. Powoli zaczęła ukazywać się kopuła, a potem mostek, przez który mieli wejść. Mali przyjaciele już wiedzieli, że nadchodzą. Gdy tylko weszli, otoczyły ich świecące kule i jedna po drugiej powoli przemieniały się w drużynę piłkarską Ivana. - No co tam, piłkarze - powiedział Ivan naśladując swego dziadka. - Kiedy znowu zagramy? Gdy Ivan rozmawiał z małymi przybyszami o piłce, jego przyjaciel przyszedł i zawołał: - Chodź tu. Teraz nie zobaczysz twojej ulubionej wodnej planety, ale naszych wielkich wrogów. Przygotuj się. Ivan podszedł do ekranu i wpatrywał się w niebo wypełnione gwiazdami. Jego przyjaciel zaczął powoli przybliżać ogromny gwiazdozbiór Łabędzia, który wyodrębnił się z bezkresnego nieba jak wielki krzyż. Potem usunął pozostałe gwiazdy, tak że na monitorze pozostała tylko jedna, która zaczęła zbliżać się z ogromną prędkością. Wtedy mały przybysz przycisnął jakąś zieloną płytkę i gwiazda znikła, a pokazało się stado świecących ciał nadlatujących z ogromną prędkością, które niczym drapieżne ptaki kierowały się w dół. - To oni - powiedział mały przybysz. Nagle Ivan wyraźnie zobaczył te dziwne latające obiekty o ostrych, paskudnych kształtach, które usiane były ogromnymi brodawkami, zupełnie przypominającymi przyssawki pijawek i które miały niezwykłe otwory, podobne do gardzieli luf armatnich. - Przez te lufy odpalają swoje energetyczne ładunki, którymi rozdzierają materię, a tymi wyrostkami wsysają rozdrobnione molekuły. - A dlaczego oni was ścigają? Tego mi nigdy nie mówiłeś. - Jesteśmy im potrzebni. To znaczy nasza energia życiowa mogłaby im zapewnić niemal na zawsze nieskończoną moc. Gdyby nas złapali, rozwiązaliby problem swego istnienia na wiele jeszcze miliardów lat, prawdopodobnie na zawsze. Tyle jest siły w każdym z nas. - A powiedziałeś, że się ich nie boicie. - Tak - powiedział mały przybysz. - Nie boimy się, bo możemy ich zniszczyć zawsze, gdy tego zapragniemy, ale to nie leży w naszej naturze. My właściwie prawie nie mamy siły, którą byśmy niszczyli innych. - A mnie groziliście. - Ciebie baliśmy się - powiedział mały przybysz. - A Harry’ego? - spytał Ivan. - Jego też. Długo nie mieliśmy do was zaufania. Obaj zaczęli się śmiać, zrozumiawszy, jak śmieszna i głupia była to sytuacja. Ivan dokładnie obejrzał latające przedmioty, które wyglądały coraz bardziej złowróżbnie. - Będziecie musieli ich zniszczyć, prawda? - spytał. - Bo oni mogliby was ścigać przez całe życie. Ogromne świecące przedmioty błyszczały w świetle gwiazd, które się w nich odbijały. Obiekty przemieszczały się jak ptaki, zmieniające miejsce na czele klucza, w którym leci stado. - Zobacz - odezwał się mały przybysz - jak zręcznie wykorzystują swoją energię. To, co pierwszy wypuszcza ze swoich dysz, przejmują pozostali jeden po drugim i wykorzystują aż do ostatniego w szeregu, póki nie zużyją każdej aktywnej cząstki. Oto dlaczego nas ścigają. Gdyby zdobyli naszą energię, byliby nieśmiertelni, jeśli można tak o nich powiedzieć. Ivan stał nieruchomo jak zahipnotyzowany. Patrzył na te okropne i paskudne maszyny, aż zobaczył, że pojawił się przed nimi duży, ciemny przedmiot, do którego pośpieszyły. - Zobacz, co się teraz stanie z tym asteroidem - powiedział mały przybysz. Niezwykłe stwory nagle skierowały się do asteroidu i otoczyły go niczym stado os. Przez chwilę widać było błysk i asteroid zniknął pomiędzy nimi rozdrobniony i wessany. - Zjadły go - wyszeptał Ivan. Potem stwory znów ustawiły się w dawnym porządku i ruszyły jeszcze szybciej w stronę Ziemi. Ogień, który wypuszczały, był teraz jaśniejszy, bo miały w sobie również energię zniszczonego asteroidu. Ivan mógł wyraźnie zobaczyć, jak potrafią być głodne i wściekłe, dzikie bestie wszechświata gotowe zniszczyć wszystko, co sobie zaplanują. - Jakże one są okropne i brzydkie, te statki waszych nieprzyjaciół - powiedział Ivan. - Ależ to nie są statki. To są prawdziwe potwory - powiedział mały przybysz. - Rodzaj mechanicznego życia. Dzieło naszych przodków. Szaleni sprzątacze kosmosu. Byli przeznaczeni do czyszczenia pozostałości zniszczonych gwiazd, martwych planet i niepotrzebnych mgieł, a potem oszaleli i zaczęli reagować na wszystko, co napotkali na swej drodze. - W takim razie będziecie musieli ich zniszczyć - zawyrokował Ivan. - Zobaczymy - powiedział mały przybysz. - Postaramy się, żeby to oni sami siebie unicestwili. Tak się stanie. A teraz lepiej chodźmy załatwić te ryby dla dziadka. Tego dnia mieli niezwykłe szczęście i pełen kociołek sławnej czorby dziadka Geny. Dzień w kolonii ptaków Ivan chciał pokazać przyjacielowi ogromną kolonię ptaków, na drugim krańcu mokradeł, oddaloną od wsi i dziadkowego ogrodu, o kilkanaście kilometrów. Była to kolonia białych i szarych czapli, bocianów, żurawi i innych wodnych ptaków. Wszystkich tych, które znalazły sobie miejsce na małych wysepkach porosłych wierzbami i topolami. Ptaki żyły tu nie niepokojone przez ludzi myśliwych oraz innych intruzów. Tylko od czasu do czasu na mokradła zachodził jakiś chłopak albo gajowy, tak więc ptaki żyły spokojnie i nie bały się ludzi. Gdy wyruszyli, dziadek krzyknął za nimi: - Będzie deszcz! Uważajcie, żeby nie zmoknąć! Nie zwrócili na to uwagi, już szli ścieżką w stronę stawu, potem przez rzadki wierzbowy zagajnik i zarośla wikliny do miejsca, w którym znajdował się ukryty statek kosmiczny. Ale dziś poszli dalej. Na horyzoncie widać było zbliżające się ogromne deszczowe chmury. - Wygląda na to, że rzeczywiście będzie padać - powiedział Ivan. - Jeszcze nigdy nie przeżyłem deszczu na Ziemi. - Wiem o tym tylko z książek, które przeczytałem. Cieszę się na to - powiedział mały przybysz. - A ja nie jestem zachwycony. Nie lubię deszczu - odpowiedział Ivan. Ścieżka prowadziła ich skrajem mokradła. Rzadko tędy przechodzili ludzie, dlatego też obrosła trawą i ledwo ją można było odnaleźć pod nogami. Kilka razy musieli przeskakiwać strumyczki, które ją przerywały, albo przechodzić przez powalone pnie wierzb, służące jako mostki. Na brzegu jak jakieś pływające wysepki, na których wypoczywają żaby i rechotaniem przywołują deszcz, rosły nenufary, białe i żółte na przemian. - No, dotarliśmy - powiedział Ivan. - O, tam jest kolonia ptaków. To jest po drugiej stronie jeziora. Tu gdzieś musi być ukryta łódka gajowego. W krzakach znaleźli przewróconą dużą łódź, którą z trudem spuścili na wodę, a w dziurawym pniu wierzby wiosła i drąg, którymi mogli poruszać łódką. Gdy wypłynęli na otwartą wodę pomiędzy wysepki nenufarów i zbliżyli się do trzcin i sitowia, z gąszczu przed nimi zaczęły wylatywać kaczki, nurki, jakieś małe białe ptaszki, a wkrótce zaniepokoiła się cała kolonia ptaków. Na topolach powstawały młode czaple, a duży orzeł-rybołów wzniósł się do nieba, tak jakby przeszkadzał mu ogólny zgiełk, który zapanował wokół. Stada ptaków latały nad nimi, gdy z podniesionymi głowami w zachwycie patrzyli na białe obłoki, krążące nad ich głowami. Wkrótce dotarli na drugi brzeg i weszli w zarośla wysokich topoli, starych wierzb oraz wiązów, na których były ptasie gniazda. Hałas zaczął cichnąć, bo ptaki straciły ich z oczu albo zrozumiały, że nie grozi im z ich strony żadne niebezpieczeństwo. - Poczekaj -- powiedział Ivan przytrzymując rękę przyjaciela. - Popatrz tam! Mały kosmita zatrzymał się i odwrócił w kierunku, który mu wskazywał Ivan. Jakieś zwierzę podniosło głowę, przez chwilę popatrzyło na nich, a potem zniknęło w krzakach. - Sarna - wyjaśnił Ivan. Potem oglądali zarośla, podczas gdy nad ich głowami słychać było głosy głodnych i wystraszonych piskląt, którym rodzice przynosili pożywienie. Ptaki wracały powoli do swych gniazd z dziobami i wolami pełnymi ryb, żab i węży. Z dołu chłopcy obserwowali, jak jakiś bocian przynosi węże i wkłada między swoje pisklęta do ogromnego gniazda z suchych gałęzi. Biała czapla spuściła między pisklęta rybę, małe wierciły się i ryba, która jeszcze żyła, wyskoczyła spadając prosto pod nogi Ivana. Wziął ją i wrzucił do jeziora. - Jak tak dalej pójdzie, to zostaną głodne - powiedział. Doszli do drugiego brzegu wyspy, która teraz z powodu nieco niższego poziomu wody stała się półwyspem i z drugim brzegiem była połączona błotnistą łachą. Tu wyszli na małą polankę, gdzie ktoś wyciął las i teraz rozciągała się łąka porośnięta najpiękniejszymi wodnymi kwiatami, polnymi goździkami, miętą i innymi pachnącymi ziołami, rosnącymi zwykle nad stawem. Gdy biegli po trawie i kwiatach, zaniepokoił ich i zaskoczył głuchy grzmot z chmur, które przypłynęły zza wielkiego drzewa. - Miał rację dziadek. Zmokniemy do suchej nitki - powiedział Ivan. Chmury zbliżały się gwałtownie przy coraz silniejszych grzmotach, już widać było ogromne błyskawice i słychać było mocne uderzenia piorunów. Ptaki znowu się rozkrzyczały, ale nie ze strachu, lecz z radości, że spadnie deszcz. Po kilkunastu minutach chmury stały już nad nimi i zaczęły przelatywać błyskawice. Chłopcy ukryli się pod koroną wielkiej topoli, chroniącej ich od deszczu, który zaczął lać. - Spójrz - pokazał mały przybysz. - Co? - spytał Ivan. - W górze! Ivan spojrzał w górę i zobaczył coś dziwnego. Kilka świecących kuł wpadło pomiędzy chmury próbując się przez nie przebić. Potem wleciały między błyskawice i widać było, jak się na nie kierują, jak ciągną za ogony, rozciągają i osłabiają ich siły. - Czy to możliwe? - spytał Ivan. - To oni? - Tak - odpowiedział mały przybysz. - Bawią się z błyskawicami. - I nie boją się? - A dlaczego mieliby się bać. To nasza ulubiona zabawa. Szkoda, że nie mogę być z nimi. Patrzyli na chmury i widzieli, jak niesamowite sztuczki wyprawiali mali kosmici. Chwytali końce błyskawic i ciągnęli je po niebie, jak wielkie wściekłe węże. - Nie pozwalają im uderzyć w Ziemię. Patrz teraz - powiedział mały przybysz. I Ivan zobaczył, jak jedna z błyskawic skierowała się w stronę ziemi, by uderzyć w jakieś drzewo czy dom. Ale nagle na jej końcu znalazła się świecąca kula, która unosząc w górę ostrze błyskawicy odciągnęła ją w obłoki. - Dobrze by było, gdybyśmy zawsze mieli takich obrońców - powiedział Ivan. - Kto wie - odparł mały przybysz - może pewnego dnia przybędziemy do was z kolejną wizytą i na zawsze pozostaniemy, by was ratować od błyskawic i gromów. Gdy deszcz przestał padać, chłopcy wrócili na łódkę, a potem przez mokrą trawę i błoto dotarli do dziadkowego ogrodu. - Co tam, chłopaki? - spytał dziadek - zmokliście? Widzieliście, jakie dziwne były dziś błyskawice? Takich jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem. Jakby jakieś małe diabełki szalały po niebie. Mały przybysz wzdrygnął się na te słowa i był przekonany, że dziadek Gena zna całą prawdę. Osada z epoki kamiennej Podczas gdy Ivan i jego przyjaciel opalali sobie plecy na mocnym przedpołudniowym słońcu, dziadek Gena wykopywał młode ziemniaki na obiad. Chłopcy drzemali sobie na słońcu, gdy usłyszeli, że dziadek ich woła: - Chodźcie zobaczyć, co znalazłem. Dziadek pokazał im jakąś małą niezwykłą figurkę z wypalonej gliny. - Była wśród ziemniaków. Prawdziwa mała chińska laleczka. O, jakie ma oczy! Figurka miała jakieś dziesięć centymetrów, była bez rąk i nóg, a jej oczy narysowane w trójkątnej głowie, były ogromne. - Przedtem też znajdowałem podobne rzeczy - mówił dziadek - i jakieś stare garnki, gdy kopałem studnię. Ivan wziął posążek do ręki: - Widziałem podobne w muzeum. To na pewno z epoki kamiennej, sprzed kilku tysięcy lat. - Możliwe - odpowiedział dziadek. - Wiem, że tam, koło kanału byli i kopali jacyś brodaci naukowcy; mówią, że Bóg wie co tam znaleźli. Wujek Pero, nasz sąsiad, oglądał wszystko i twierdzi, że to były jakieś garnki i różne skorupy, a gadali, że znaleźli złoto czy pieniądze. - Och, jakbym chciał znaleźć coś takiego - powiedział mały przybysz. - Weź, jak chcesz. Znalazłem to koło tamtej wiśni. Trochę głębiej jest wiele takich przedmiotów. Jak już wykopię ziemniaki, to poszukam trochę lepiej, jeśli tylko nie zapomnę. Chłopcy poszli w miejsce, gdzie dziadek znalazł małą prehistoryczną figurkę. Rozglądali się, ale na powierzchni ziemi niczego nie było. Potem mały przybysz wyciągnął rękę ponad tym miejscem i powiedział do Ivana: - Tu jest jakiś grób. Dużo różnych przedmiotów i kości. Wszystko porozrzucane pod ziemią. Mam wrażenie, że musiała tu kiedyś być duża osada. - Skąd wiesz? - Przeczuwam to. Gdy dziadek pójdzie do wsi, spróbuję ożywić to miejsce. Pokażę ci ten świat, jakby był żywy. - Możesz coś takiego zrobić? Masz „czasopływ”? Ivan czytał jakąś książkę o „czasopływie” i teraz wierzył, że jego przyjaciel musi mieć taki przyrząd. - Nie, nic takiego nie istnieje - powiedział mały przybysz. - Nie można podróżować ani w przeszłość, ani w przyszłość, mimo że każda podróż jest właściwie podróżą w przyszłość. Ale możemy ożywić czas, który minął, jeśli znajdziemy jakiś przedmiot z tamtej epoki. Każdy przedmiot nasiąka obrazami, dźwiękami i wydarzeniami, które go otaczają. Naszym zadaniem jest, wyciągniecie z tego przedmiotu wszystkiego, co zapamiętał. Wtedy możemy zobaczyć coś, co działo się naprawdę, czego nikt z żyjących nigdy nie widział. - Dzieci - zawołał dziadek - tylko nie depczcie po grządkach. Chodźcie, pomożecie mi załadować wózek. Chłopcy władowali na wózek melony i arbuzy, postawili kosz pełen ogórków, worek ziemniaków i cebuli i pomogli dziadkowi wyjechać na drogę. - Idę zobaczyć co porabia moja babcia Mara, czy nie znalazła sobie jakiegoś innego dziadka. Widzicie, ile mam dla niej prezentów. A wy mi pilnujcie ogrodu i żebyście się stąd nie ruszali. Harry, idziemy. - Nie martw się, dziadku - powiedział Ivan. - Nie ruszymy się stąd na krok, mamy tutaj dosyć roboty. - Widzę - roześmiał się dziadek. Gdy dziadek już się dostatecznie oddalił, mały przybysz wyjął z kieszeni pudełeczko, zwitek srebrzystego drutu i podał Ivanowi. - To jest zwierciadło czasu. Pomóż mi je rozstawić. - To nie jest żadne zwierciadło. - Zobaczysz. Najpierw całe to miejsce musimy pokryć siateczką z drutu i to we wszystkich kierunkach. Ivan wziął jeden koniec drutu, a właściwie raczej jakiejś srebrnej nici i zaczął rozpinać między drzewami oplatając sad jakby siecią. Gdy mały przybysz uznał, że już wystarczy, wziął oba końce drutu i oplatał je wokół figurki, którą dał mu dziadek Gena, a figurkę położył na pudełku. Ten posążek opowie nam jeden dzień z tamtych czasów, może jeden taki letni dzień, w którym został wykonany. Wiem, że nie wierzysz, ale zobaczysz, co się działo w tym miejscu, gdzie jest ogród dziadka, przed mniej więcej pięcioma tysiącami lat, kiedy wykonano tę figurkę. Włączył czarne pudełko, które zaczęło brzęczeć, a Ivan zobaczył jak w miejscu, gdzie była rozpięta żyłka, sad powoli ginie i tonie w jakiejś mgle. - Co się dzieje? - spytał Ivan. Teraz zneutralizuje się obraz tego miejsca, ta mgła ściera teraźniejszość i wkrótce zacznie ją zastępować przeszłość, która emanuje z posążka. W chwili, w której mgła przed nimi była całkiem nieprzezroczysta i biała, brzęczenie ucichło, obraz zaczął się przecierać. Ale teraz nie było już widać sadu dziadka ani grządek ziemniaków, lecz zaczęły pojawiać się stojące kręgiem chaty plecione z witek łozy i oblepione ziemią. Przed wieloma z nich paliły się ogniska albo szedł dym ze sterty niedopalonych szczap oraz popiołu. Pomiędzy domami wokół ognisk było sporo ludzi w niezwykłych ubraniach ze skóry i bardzo grubych tkanin. Wielu z nich nosiło z wysiłkiem kamienną broń. Dwa brudne psy walczyły o głowę jelenia, leżącą opodal jednej z chat. Kilkoro dzieci w dużej kałuży wody, która znajdowała się pomiędzy dwoma chatami, męczyło rybę. - Spójrz tam - powiedział mały przybysz i pokazał jakiegoś starego mężczyznę przed chatą. - Zobacz, co on robi. Ivan spostrzegł, że człowiek z kawałka wilgotnej gliny lepi figurkę. Właśnie taką, jaką znaleźli. To jest nasza figurka. Patrz, cofnęliśmy się dokładnie w czasy jej powstania. Nagle cała osada ożyła, wszyscy zaczęli wybiegać z chat, zbierać się na środku. Wtedy zjawiła się grupa wysokich i silnych mężczyzn, którzy na plecach nieśli martwe zwierzęta. Były to duże i ciężkie jelenie upolowane gdzieś na moczarach. Cała wieś cieszyła się z udanych łowów, bo to znaczyło, że jedzenia dla wszystkich starczy na długo. Szybko rozpalono ogniska, do których dorzucono drew, szykowała się uczta i zabawa. Ivan zauważył, że nawet dzieci, które męczyły rybę, porzuciły swą ofiarę i pobiegły zobaczyć łupy przyniesione przez ich ojców i krewnych, a ryba pozostała sama trzepocząc się bez nadziei na uwolnienie. Tylko starzec lepiący swój posążek nie poruszył się i starannie wykonywał swoją pracę. A gdy wydało mu się, że figurka jest już gotowa, położył ją na słońcu, by wyschła i by później mógł ją wypalić w ogniu swego świętego ogniska. Gdy był gotów, podniósł się i podszedł do obfitych zdobyczy, które zostały ułożone na środku wsi. Tłum się rozstąpił, a starzec przystąpił do największego jelenia i wskazał go palcem. Dwaj mężczyźni wyciągnęli martwe zwierzę i położyli je przed nim. Wtedy podszedł jeden z młodzieńców i podał ostry kamienny nóż. Starzec ukląkł obok jelenia i mocnym uderzeniem rozciął mu klatkę piersiową. Popłynęła krew. Nie zdążyła jeszcze skrzepnąć, kiedy włożył do środka rękę i silnym szarpnięciem wyjął serce zwierzęcia. Wreszcie wstał i ruszył w stronę swej chaty, aby je tam w spokoju zjeść. Wszyscy w milczeniu i z ogromnym szacunkiem obserwowali ten obrzęd. Gdy starzec odszedł, pozostali rzucili się na łupy. Wszystko to działo się w zupełnej ciszy jak w niemym filmie. Słychać było tylko ptaki i odgłosy dochodzące z mokradła. - Szkoda, że ich nie słychać - powiedział Ivan. - Możemy osiągnąć i to, ale istnieje niebezpieczeństwo, że te głosy mogłyby sprowadzić tu kogoś. Długo jeszcze patrzyli, co się dzieje w tej prehistorycznej wsi, a potem mały kosmita odłączył figurkę od drutu i wszystko zniknęło, a żyłka sama nawinęła się na szpulkę. Przed nimi znowu był dziadkowy ogród, zagon ziemniaków i sad. - Skończyło się - powiedział Ivan. Tak. Gdybyś był trochę starszy, pokazałbym, ci i inne rzeczy, ale zrobię to następnym razem, kiedy znów tu przylecimy. - Naprawdę znowu tu przylecicie? Wydaje mi się, że mówiłeś, iż będzie to za jakiś miliard lat. - Zdecydowaliśmy się wrócić tu jak najszybciej. Potem obaj chłopcy znowu położyli się na trawie przed chatą i opalali sobie plecy, które były nieźle czerwone i trochę ich już bolały. Przygotowania do odlotu Minęło już dziesięć dni pobytu małego kosmity u Ivana. W tym czasie jego koledzy poprawili stabilizatory i silniki świetlne w latającym pojeździe i przygotowali się do opuszczenia Ziemi. Ich nieprzyjaciele zbliżali się pragnąc zniszczyć wszystko dookoła. Dlatego mali przybysze, mimo że nie chciało im się opuszczać Ziemi, śpieszyli się z przygotowaniami do odlotu. Na dzień przed rozstaniem Ivan i mały przybysz jeszcze raz pływali łodzią po stawie. Przechyleni przez krawędź łódki, która spokojnie stała na wodzie, patrzyli jak pod nimi poruszają się wodne zwierzęta. Nad nimi zaś przypiekało letnie słońce. - Ivanie - powiedział Petar - cieszę się, że wylądowaliśmy akurat tutaj, tak jakbyśmy sami wybierali miejsce lądowania, a mogło być inaczej - mogło to spowodować i dla was, i dla nas ogromne nieszczęście. Ivan zdziwiony podniósł wzrok na przyjaciela. - No bo widzisz, być może to właśnie ty uratowałeś świat od zagłady. Dzięki twoim zdolnościom, twojemu staraniu, żeby się do nas zbliżyć i pokazać, jacy naprawdę są ludzie. Przy twojej pomocy nauczyliśmy się wszystkiego o waszym świecie. I nie tylko. Wierzymy, że właśnie tutaj w końcu zdołaliśmy odnaleźć prawdziwe ślady naszych przodków. Myślimy, że oni są na waszej planecie, nie wiemy tylko, w co się przemienili. Wydaje się, że oni stąd wyruszyli w kosmos a potem wrócili. Wybudowali całe światy i systemy światów, wrócili i postanowili znów zacząć od początku, znowu od praistot, od prehistorycznych zwierząt aż do człowieka, albo może czegoś jeszcze, co dopiero nadejdzie. Wydaje się nam, że zaczęli wszystko od nowa, by zdobyć nową młodość. Ivan patrzył na niego, ale nie rozumiał, bo był w końcu tylko dwunastoletnim chłopcem, który takich rzeczy nie może pojąć. - Teraz - mówił dalej mały kosmita - musisz się nieustannie uczyć, aż do dnia, kiedy sam dojdziesz do takiej wiedzy, która będzie równa naszej albo tej, którą posiadali nasi przodkowie. Wiemy, że masz dosyć sił. A poza tym nie opuścimy cię, będziemy się zjawiać, ile razy to będzie potrzebne. Ivan słuchał swego kosmicznego przyjaciela, nie rozumiejąc za bardzo, o czym ten mówi. Nie mógł sobie wyobrazić, że mieliby odejść. Co by później zrobił z tajemnicą, którą musiałby pilnować. - Muszę ci powiedzieć - ciągnął dalej mały przybysz - że zapomnisz o wszystkim i pozostanie to tylko gdzieś w twojej podświadomości. Będzie się odzywać we śnie, w postaci wielu wiadomości, które od nas otrzymałeś. A gdy urośniesz, znajdziesz w sobie coraz więcej sił i umiejętności. Odkryjesz dla świata wiele tajemnic i ludzie będą ci wdzięczni, a pozostaniesz też naszą więzią z tym światem. Ivan w swej dziecięcej głowie nie mógł sobie nawet wyobrazić, jakie go lata czekają i jakim darem okaże się dla niego spotkanie z Piotrusiem Panem. - Długo zastanawialiśmy się, co ci mamy zostawić na pamiątkę - mówił dalej mały przybysz. - Ale wszystko, co byśmy ci dali, zdradziłoby tajemnicę, którą to wszystko musi pozostać, również dla ciebie samego. W końcu zdecydowaliśmy, że damy ci naszą zabawkę- opiekuna. Daj rękę. Ivan wyciągnął dłoń, a Petar położył na niej małą błękitną kulkę. Leżała spokojnie jak cudownie doskonały niebieski kamyk. - Jakie jest znaczenie tej kulki, nie mogę ci powiedzieć, bo my sami tego nie wiemy. Nie zostało stwierdzone co ona jest w stanie zrobić, bo my sami otrzymaliśmy ją w dalekim świecie, w gwiazdozbiorze Smoka. Ale wiedz, że od tej pory będzie cię ona chronić przed wszystkim, co dla ciebie niebezpieczne, będzie tworzyć niewidzialne pole ochronne przeciw uderzeniom, atakom, chorobom, nienawiści i przeciw wielu jeszcze rzeczom, a będzie też mogła przemienić się w co tylko zapragniesz, oczywiście jedynie wtedy, gdy ty sam będziesz tego świadomy. Spróbuj sobie coś wyobrazić i dotknij jej czubkiem palca. Ivan wyciągnął palce w stronę niebieskiej kulki i wyobraził sobie małe białe koźlątko. W tej samej chwili kulka przemieniła się w koźlątko, które zaczęło biegać po jego dłoni. Potem wyobraził sobie dzwoneczek na dwóch nogach, i taki właśnie dzwoneczek pojawił się biegając po dłoni i dzwoniąc. - Widzisz - powiedział mały przybysz - jesteś otoczony tym, czego nie można zrozumieć, ale ona będzie obok, by chronić cię, póki nie dorośniesz i nie staniesz się zdolny do tego, by samemu się z nią kontaktować i nie będziesz świadomy, że ona jest z tobą. A teraz kulka zniknie - kulka uniosła się, okrążyła głowę Ivana i znikła gdzieś za jego plecami. - Może zjawi się czasami przed tobą jako jakaś zabawka lub zwierzę, tak tylko, żeby ci zrobić przyjemność, ale ty nie będziesz o tym wiedział. - A co ty byś chciał, żebym ci podarował na pamiątkę? - spytał Ivan. - Zgadnij. - Chcesz wędkę? - Fajnie by było. Ale co bym z nią zrobił w kosmosie? Tam nie ma ryb. Podaruj mi książkę. - „Małego Księcia”? - spytał Ivan. - Tak, „Małego Księcia”, to była pierwsza książka, którą przeczytałem, a powinni ją przeczytać i pozostali. Oczywiście będę ją czytał jeszcze wiele razy. Może nawet więcej razy niż wy wszyscy na Ziemi od czasu, gdy została napisana. To był ich ostatni dzień nad stawem. Mały przybysz pragnął raz jeszcze odwiedzić ogromną kolonię ptaków i ten zakątek mokradeł, który był pokryty nenufarami. Gdy wrócili do dziadka, czekała już na nich Mira, która przyniosła naleśniki z dżemem. Zjedli je z apetytem. Gdy odchodziła, Mały Książe odprowadził ją do wsi i wrócił dopiero pod wieczór. - No - zainteresował się Ivan - znów cię pocałowała? - Nie, ja ją pocałowałem - odpowiedział kosmita. - Wiele razy. Tego wieczoru umówili się z dziadkiem, że obudzi ich wcześniej, bo Petar musi wyjechać. Jakby się nigdy nic nie stało Dziadek obudził ich wcześnie, nawet zagrzał im świeżego mleka, po które już o świcie poszedł do sąsiadów. - No, chłopaki, wstawajcie. Musicie pomaszerować do wsi i to jeszcze z tym ogromnym arbuzem. Szybko wstali i przygotowali się do drogi. Gdy pakowali rzeczy, Ivan książkę o Maryni Księciu wsadził swemu przyjacielowi do kieszeni. A ogromnego arbuza wtłoczyli do worka, by móc go łatwiej nieść. Mały przybysz pożegnał się z dziadkiem Geną, który nie wiedział, że stał się też jego dziadkiem. - Cześć - powiedział dziadek - cześć, Mały Książę! Cieszę się, że się poznaliśmy. Przyjedź do nas w przyszłym roku. No, pozdrów swoich w domu, mimo że ich nie znam. Poszli starą ścieżką do stawu. Gdy schodzili, ciche brzęczenie wskazywało na to, że latający pojazd wyłania się z wody. Weszli na pokład niosąc w darze ogromnego arbuza. Wchodząc do środka Ivan zobaczył, że nie czekają na nich świecące kule, lecz grupa chłopców, przypominających jego kolegów. Mały przybysz podszedł do wielkiego ekranu i razem z Ivanem patrzył na ogromne i straszne potwory pędzące szaleńczo w stronę Ziemi. - To wasze ostatnie chwile - powiedział. - A teraz wiem, co ty, Ivanie, chciałbyś jeszcze raz zobaczyć. Dotknął jakiejś płytki i zjawiła się przed nimi wielka wodna planeta, w której pływały niezwykłe istoty podobne do ryb i ludzi. Były tu też ogromne lasy wodorostów, niezwykłe miasta ślimaków i statki podobne do ryb, które pływały między miastami. Ivan wyciągnął rękę i na tyle powiększył obraz, że miał wrażenie, iż jedno z tych dziwnych stworzeń swoją śmieszną twarz zupełnie przylepiło z tamtej strony ekranu i uśmiecha się do niego. Długo by się tak przyglądał, gdyby nie podszedł przyjaciel i nie dotknął jego ramienia. - Ivanie, jesteśmy gotowi. Musimy ruszać. Zostało jeszcze tylko kilka minut. Teraz się z tobą pożegnamy. I siedemnastu chłopców stanęło przed nim w szeregu, a on każdego objął, pocałował i dopiero wtedy zrozumiał, że to cała jego klasa, wszyscy chłopcy, którzy znów będą razem z nim za parę dni, gdy skończą się wakacje. Tylko Piotruś Pan był kimś innym, prawdziwym Małym Księciem. - Zobaczymy się jeszcze wiele razy - powiedział mały przybysz. - A teraz, trzymaj się! Ivan zszedł ze statku, a na brzegu czekał na niego Harry machając ogonem. Mały kosmita wyszedł, pogłaskał Harry’ego i powiedział: - Cześć, psisko, my się pewnie już nigdy nie zobaczymy. Potem wrócił na statek, a klapa drzwi zamknęła się za nim. Ivan stał na skraju wody i patrzył, co się dzieje. Ogromna kula zaczęła brzęczeć, potem dała się słyszeć cicha muzyka, w której Ivan poznał melodię oznaczającą nazwę Wielkiej Błękitnej Matki. Kula zaświeciła niebiesko i nagle jak błyskawica pomknęła w stronę Słońca. - Odlecieli, odlecieli, Harry - powiedział Ivan do psa i w tym samym momencie zapomniał o wszystkim, co działo się w ciągu ostatnich dni. I tak jakby rzeczywiście nic się nie wydarzyło, ruszył dalej, jak przed dziesięcioma dniami, ścieżką do miejsca, gdzie miał złowić ryby dla dziadka na czorbę. Gdy dotarł pod wierzby, wyjął swoje wędki i przynętę z torby, w której miał też tytoń, rakiję i chleb dla dziadka i zaczai łowić. Karasie łapały się na przynętę jak szalone i wkrótce Ivan miał dosyć ryb na dobrą czorbę. Mała kulka już działała, a on nawet o tym nie wiedział. Pozbierał swoje rzeczy i ruszył na działkę. Dziadek Gena powitał go radośnie i jak zwykle skory do żartów. - No, jesteś, Ivanie! A jak twój ząb? - Wyrwałem go. To znaczy wszystko minęło, jakby się nic nie stało. - Tak - powiedział Ivan. I zaczął wyjmować rzeczy dla dziadka, a gdy wyjął duży wianuszek ryb nanizanych na wierzbową witkę, dziadek wykrzyknął: - Ależ to będzie czorba, palce lizać! Po obiedzie Ivan zaczął czegoś szukać i przewracać całą chatę, zły, że nie może tego znaleźć. - Czego szukasz? - spytał dziadek. - Szukam książki. „Małego Księcia”. - Była gdzieś tutaj, wczoraj ją widziałem. Nikt nie mógł jej wziąć. Ale książki rzeczywiście nie było. Poleciała daleko, w światy, o których im się nawet nie śniło. Bo o wszystkim, co się działo w ciągu ostatnich dni, już zapomnieli. „Może ją zgubiłem” - pomyślał Ivan i zabrał się do jedzenia aromatycznego melona. Harry schronił się w cieniu i spał. On jeden nie zapomniał Małego Księcia-Piotrusia Pana, ale jakież to miało znaczenie, skoro i tak nie mógł im o tym powiedzieć.