Autor: Marek Hołyński Tytuł: bóg@niebo.org Z "NF" 7/96 Pierwszy dzień Nowego Roku spędzony na Przylądku Nowego Roku. "Zabawny pomysł" - powiedziała Nancy. Od dawna nie mieli żadnych pomysłów. A i ten ostatni, choć może zabawny, nie był całkiem udany. Wprawdzie sylwester przy kominku w domu wspólnych przyjaciół minął w ciepłej atmosferze, nazajutrz jednak od rana zanosiło się na deszcz, pogoda nie zachęcała do dłuższych spacerów. Co gorsza, do rezerwatu w La Punta De Ano Nuevo - jak nazwali to miejsce Hiszpanie, dotarłszy tu 1 stycznia 1603 roku - zjechała duża grupa klubu ekologicznego z San Francisco. Piknikowali dyskretnie, żeby nie zakłócić spokoju środowiska, czyli rozwalonych leniwie na skałach lwów morskich. Pewnie byli w zażyłych stosunkach z administracją parków narodowych, bo strażnik nie chciał słyszeć o wpuszczeniu nikogo bez klubowej legitymacji. Zdecydowali się więc na wcześniejszy powrót tą samą krętą drogą, która przecina góry Santa Cruz, oddzielające wybrzeże Pacyfiku od Doliny Krzemowej - Silicon Valley. W dni wolne od pracy jest tu spory ruch: samochody, biegacze, piesi wycieczkowicze, motocykle i rowery. Tym razem szosa była pusta - ludzie odpoczywali po sylwestrowych szaleństwach. Wyższe partie gór wciąż spowijała mgła ciągnąca od oceanu. Tibor włączył światła mijania. Jechali korytarzem wśród gęstego lasu, który po obfitych jesiennych opadach zaczynał tu i ówdzie wkraczać na jezdnię. Mgła dodawała mu głębi i tajemniczości. Korony eukaliptusów i sekwoi splatały się nad szosą w katedralne sklepienia. - Właśnie tutaj "zieloni" powinni urządzać swoje ekologiczne pielgrzymki - spróbował przełamać ciszę Tibor. Nancy milczała. Szosa z wolna opadała ku Silicon Valley. Mgła ustąpiła w połowie drogi do Palo Alto. - Spójrz, co za widok! - wołał raz po raz Tibor. Przytakiwała bez entuzjazmu. Ma przed oczyma inne widoki, a raczej horyzonty, jakie otwierała przed nią propozycja z Nowego Jorku - myślał ze smutkiem. - Tak naprawdę - odezwała się w końcu - będzie mi brakowało kalifornijskiego krajobrazu. I znów milczeli. Było to ich spotkanie pożegnalne. Przed paroma laty w podobnej sytuacji żegnał się z Judy. Też zmieniała miejsce pobytu dla pracy "lepiej płatnej i ciekawszej". Niezła skądinąd okazja do bezkonfliktowego zerwania, zanim między dwojgiem znudzonych sobą ludzi zrodzi się obcość. Judy dochowywała wierności sympatycznym konwenansom: otrzymywał kartki na walentynki. Nancy jest mniej sentymentalna. Zaprzątnięta robieniem kariery. Na palcach jednej ręki mogła już liczyć szczebelki, które zawiodą ją na szczyt. Potem może nawet skok do Europy... Do starej Europy, fascynującej tu niektórych, jak młoda Ameryka fascynuje niektórych Europejczyków. Na progu jej domu w Palo Alto serdecznie życzyli sobie sukcesów na nowy rok i wszystkie następne lata. W dolinie było już słonecznie. Z tarasu swojego bungalowu mógł jeszcze podziwiać pełną panoramę Doliny Krzemowej w miękkim popołudniowym świetle. Mieszkał w tej okolicy ponad trzydzieści lat, a ciągle nie mógł się nadziwić, że największe na świecie skupisko przemysłu high-tech wygląda z sąsiednich pagórków jak wielki park. A przecież prosperuje tu blisko 700 przedsiębiorstw, wytwarzając nie tylko oparte na krzemie półprzewodniki (od czego wzięła dolina swą nową nazwę), ale i większość tego, co przynależy do nowoczesnej techniki. Od oprogramowania i sprzętu komputerowego, urządzeń pomiarowych i telekomunikacyjnych po stacje kosmiczne, pływające czołgi i trudne do określenia wytwory inżynierii genetycznej. Mimo to obecność przemysłu zdradzają jedynie talerze połączeń satelitarnych, wystające gdzieniegdzie ponad wierzchołkami drzew. Żadnych kominów, buchających pieców i straży przemysłowej w pomiętych mundurach. Budynki luźno rozrzucone, niskie ze względu na trzęsienia ziemi, a między nimi skwery z altankami, fontanny, korty tenisowe, baseny i boiska do koszykówki. Kolonie domków mieszkalnych o standardzie luksusowych hoteli. Wygody codziennej egzystencji, oprócz możliwości zawodowych i wspaniałego klimatu, przyciągnęły do Krzemowej Doliny czołówkę światowej nauki i techniki. Tibor przywykł do tego krajobrazu. "Do licha, czyżbym tu wrósł na dobre?" Przypomniał sobie konsternację, jaka zapanowała na przyjęciu po wręczeniu mu przez prezydenta Reagana medalu "Za Zasługi dla Rozwoju Techniki". Jakiś dziennikarz zapytał, czy wrósł w Amerykę. "Wrosłem w pracę" - odpowiedział. Zamknął drzwi na taras, zszedł do kuchni, zrobił sobie kanapkę i przeleciał po kanałach telewizji. Normalna sieczka. Jak w piosence: "Sto kanałów i nic do oglądania". Od kiedy podłączono go do ISDN-u, pokój telewizyjny wypełnił się po sufit sprzętem elektronicznym. Integrated Services Digital Network, czyli zintegrowana cyfrowa sieć usług, to dziś powszechnie znany standard. Parę lat temu Tom Porter, obecnie szef nieźle prosperującej firmy telekomunikacyjnej, miał jednak trudności z wytłumaczeniem korzyści płynących z posiadania jednego kabla dla telefonu, telewizji i komputera. "To ważny projekt. Naszej firmie bardzo zależy, żeby przetestowało go paru fachowców twojej klasy" - nalegał Tom. - "Chcemy wkroczyć w nowe stulecie z co najmniej połową kadry pracującej na odległość. Dajemy ci sprzęt za darmo, pokrywamy koszty połączeń. Będziesz mógł udzielać swoich konsultacji siedząc na basenie, odpowiadać na pocztę elektroniczną przy śniadaniu. Unikniesz korków na autostradzie". "Nie ma mowy. Komputer to ostatnia rzecz, jaką mam chęć oglądać w domu po trzydziestu latach gapienia się nań w pracy" - bronił się Tibor. - "Konstytucja amerykańska uznaje rozdział kościoła od państwa". Porter nie dawał jednak za wygraną. Przypomniał nawet, że gdy kiedyś kończyli pilny projekt, jeździł nad ranem aż do Menlo Park po chińskie żarcie dla całego zespołu. Był wtedy najmłodszy w grupie - gdyby nie robił tego z własnej inicjatywy i tak by na niego wypadło. Trudno to uznać za dług wdzięczności, ale już się pojawił w rozmowach trudny do odrzucenia aspekt koleżeńskiej solidarności. Tibor poszedł więc na kompromis. Zgodził się brać udział w eksperymencie, odmówił jednak składania miesięcznych sprawozdań. Stanęło na tym, że będzie uruchamiał maszynę, kiedy mu przyjdzie na to ochota i da znać, jeśli coś mu się nie spodoba. Na początku trochę tej decyzji żałował, bo już następnego dnia zadzwoniło do niego AT&T prosząc, żeby się nie ruszał z domu. Stracił popołudnie, ale całe szczęście, że był na miejscu. Instalator najwyraźniej zamierzał podwiesić przewód ISDN-u od frontu i wywiercić dziurę w zewnętrznej ścianie. Zgodził się z sugestią Tibora na podejście od tyłu przez piwnicę i podłogę, pokłuł się o ostrokrzew zasłaniający okienko do piwnicy i odjechał w złym nastroju. Pojawił się jednak nazajutrz pokonując krzaki skórzanym kombinezonem i przyłbicą używaną przez spawaczy. Połączenie telefoniczne działało po pół godzinie, ale komputer nie okazywał nim żadnego zainteresowania. Tibor wymontował dysk i przez następny tydzień skompletował na nim dodatkowe pakiety sieciowe. Od tego czasu ISDN funkcjonował bez zarzutu; dostęp do Internetu był parę razy szybszy niż przez modem i początkowe kłopoty poszły w niepamięć. Tibor włączył komputer i zalogował się. Zawsze powtarzał codzienne czynności w zwykłym porządku: email, notowania giełdowe, grupy dyskusyjne. W okienku MediaMail pojawił się komunikat: Updating "/usr/mail/tibor": empty. No new mail in Mailbox since the last check. Jak można się było spodziewać, w poczcie elektronicznej od wczoraj nic nowego. Giełda dziś zamknięta - nie ma co sprawdzać. W grupach dyskusyjnych, które abonował, też prawie nic. W dziale comp.infosystems.www.servers.unix jedna wiadomość o nowej konfiguracji serwera. A i to wygenerowana automatycznie. Grupa soc.culture.magyar miała parę postingów, ale wszystkie koncentrowały się wokół kłótni na temat mało znaczącej partii politycznej. Tibor wyemigrował w 1956 roku i mało się rozeznawał w aktualnych niuansach. Utrzymywał jednak subskrybcję i nawet udało mu się wyjaśnić przez sieć parę problemów związanych z dopasowaniem międzynarodowej klawiatury do węgierskich czcionek. Komuś w kraju na tym bardzo zależało, choć na dobrą sprawę można by się doskonale bez nich obejść. On sam przecież czytał od lat teksty bez znaków diakrytycznych. Korespondencję w rodzinnym języku musiał prowadzić używając liter angielskiego alfabetu. Nie było nigdy przekłamań i dwuznaczności, których nie dałoby się rozstrzygnąć przez odwołanie do kontekstu. "Jest okazja, żeby sprawdzić, co ciekawego w innych grupach" - pomyślał. Wybrał myszką "All groups" i zaczął przeglądać alfabetyczny spis tematów. Zbiór "alt" był niemal na początku wykazu. Całe szczęście, bo grup zrobiło się już dobrych parę tysięcy. Działy rozpoczynające się od tego skrótu, określane jako alternatywne, były dość kontrowersyjne i przyciągały najwięcej czytelników. Samą tylko alt.binaries.pictures.erotica, najpopularniejsza w sieci, odwiedzana była przez miliony internautów. Tibor sprawdził alt.books.isaac-asimov, bo kiedyś poznał Asimowa. Ze względu na tytuł zajrzał do alt.buddha.short.fat.guy (alt.budda.mały.gruby.facet). Obie były puste. Humor w Internecie nie ma respektu dla religii. Pół roku temu jakiś fanatyk ostro agitował w alt.religion.universal-life opatrując swoje kazania tytułem "Jezus zbawia". Po angielsku saves znaczy również "oszczędza". Nie trwało to długo, nim ktoś odpowiedział: Jesus saves, but Moses invests, czyli "Jezus oszczędza, ale Mojżesz inwestuje". Tym razem w alt.religion.universal-life były cztery wiadomości. Jedna oferowała darmowe horoskopy, druga adres w "światowej pajęczynie", pod którym można znaleźć cytaty z Biblii. Następna bez treści; tylko jedno zdanie w nagłówku: "Boże przebacz mi!" Czyba nie żart - brzmi zbyt dramatycznie. Jakże osobisty stał się ostatnio Internet! Piszą otwarcie o sprawach, o których wstydziliby się rozmawiać z bliskimi przyjaciółmi. Ostatnia wiadomość nawiązywała do poprzedniej; wskazywał na to umieszczony w tytule skrót "Re:" oznaczający odpowiedź na poruszony poprzednio temat. Subject: Re: Boże przebacz mi! Do kogo ty przygłupie piszesz? Powinieneś prosić o przebaczenie wszystkich uczestników tej grupy za zaśmiecanie sieci takimi listami. -- Bóg No proszę: niedawno mieliśmy Szatana, teraz pojawił się Bóg. "Szatan" był programem sprawdzającym szczelność komputerowych zabezpieczeń. Dan Farmer, który go napisał, był zwolennikiem zasady swobodnego dostępu do sieciowych zasobów. Ogłosił więc publicznie źródło, z którego można "Szatana" skopiować. Przez Internet przetoczyła się burzliwa dyskusja, bo program trafił do rąk komputerowych policjantów, ale też i do włamywaczy. Tibor sprawdził adres nadawcy. "Bóg" pisał ze studenckiego konta na Uniwersytecie Bostońskim. Odrabia pewnie jakieś zaległe ćwiczenia. Spędza wolny dzień w ponurej piwnicy na Commonwealth Avenue przerobionej na halę terminalową i rozładowuje frustracje w sztubackich dowcipach. No cóż, za wolność słowa w Internecie trzeba płacić pobłażliwością dla takich typów. To się zresztą może skończyć. Kongres wystąpił w roli przyzwoitki, uchwalił Decency Act i autorzy ostrzejszych wypowiedzi mogą być pociągani do odpowiedzialności. Jeśli oczywiście da się ich w sieci złapać. Tibor zwykle nie wdawał się w przepychankę słowną, ale tym razem postanowił zareagować. Nie dlatego, że podpis "Boga" obrażał jego uczucia religijne. Sam przecież w latach sześćdziesiątych robił na Stanfordzie rozmaite głupstwa. Na murze Green Library napisał: "Bóg umarł. (Nietzsche)". Potem uzupełnił: "Nietzsche umarł. (Bóg)". Po paru dniach dodał: "Nietzsche jest Bogiem". To ostatnie wymyślił sam albo tak mu się przynajmniej wydawało. Subject: Re: Boże przebacz mi! Serdeczne życzenia pogody ducha i tolerancji w rozpoczynającym się roku dla wszystkich dyskutantów (w tym również dla Boga). Zastanowił się przez chwilę, czy nie zacytować poprzedniej wiadomości albo przynajmniej ująć "Boga" w cydzysłów. Powtórzenie tematu chyba jednak wystarcza - aluzja powinna być czytelna. Pierwszy dobry uczynek w Nowym Roku. Wylał trochę oliwy na fale Internetu i przyczynił się do podtrzymania dobrych obyczajów. Zadowolony z siebie poszedł do kuchni. Otworzył pudełko sardynek, poszarpał na małe kawałki parę liści sałaty i wymieszał to wszystko z majonezem. Kolacja z głowy. Opłukał naczynia i wstawił je do zmywarki. Z kubła śmierdziało sardynkami; wyniósł go do pojemnika. Zaczynało już zmierzchać, więc wyturlał pojemnik ze śmieciami na chodnik przed domem. Przypomniał sobie, że jutro zabierają również makulaturę i wyszedł na patio po torby z gazetami i butelkami. Usłyszał stamtąd krótki urywany sygnał komputera. Na wyświetlonej w rogu ekranu skrzynce pocztowej podniosła się czerwona chorągiewka - jest poczta. Kliknął myszką na symbolu MediaMail. Z pominięciem grupy dyskusyjnej nadeszła bezpośrednia odpowiedź na jego list, którego treść, zgodnie z obowiązującą konwencją, była powtórzona i wyodrębniona znaczkami ">". From: aq3z9@replay.com To:tibor@compuserve.com Subject: Związany z "Boże przebacz mi!" >Serdeczne życzenia pogody ducha i tolerancji w >rozpoczynającym się roku dla wszystkich dyskutantów (w tym >również dla Boga). Jak to miło, że ktoś o tym pomyślał. Wiadomość nie podpisana, a adres zwrotny, aq3z9@replay.com, ma zakodowane konto. To jedna ze sztuczek chroniących niezależność wypowiedzi w Internecie. Poczta dostarczona została do zewnętrznego komputera, który z prawdziwego konta generuje przypadkową kombinację liter i cyfr (takich właśnie jak "aq3z9") i przesyła ją do adresata. Świadczy też o tym sama nazwa komputera (replay znaczy "odpowiedź") pośredniczącego w kodowaniu i dekodowaniu adresów. Do niego odnosi się również domena "com" grupująca komputery komercjalne z przemysłu i biznesu - nie jest to zatem istotnym śladem. Komputer nadawcy mógł mieć końcówkę "edu" (szkoły i uczelnie), "gov" (maszyny rządowe), "org" (organizacje) lub jakąkolwiek inną. Ładny gest. Choć może też lekka ironia i powinien się poczuć jak dyskretnie pogłaskany po głowie naiwniak. Tak czy owak wypada odpowiedzieć. >Jak to miło, że ktoś o tym pomyślał. Nie miałem zamiaru korygować niczyich manier. Po prostu byłem w przyjaznym nastroju. Może z okazji Nowego Roku, ale też odbyłem dzisiaj uduchawiający przejazd przez góry we mgle. Przed wysłaniem zapuścił Networkera i w osobnym oknie wyświetlił schemat lokalnej sieci. Jeśli komputer kodujący jest gdzieś w pobliżu, to się go da umiejscowić. Jednak wiadomość przejął komputer na Berkeley, a potem zaczęła się ona szybko przemieszczać na północ i wyszła z zakresu Networkera na granicy z Oregonem. Nic więcej nie można było zrobić. Tibor wiedział o tym doskonale. Znał sieć jak własną kieszeń. Tak się złożyło, że był przy jej narodzinach. Kiedy rosyjski sputnik zmobilizował Amerykanów do zmasowanego wysiłku, wydawało im się, że powinni przymknąć dziurę technologiczną. Departament Obrony założył ARPA - Advanced Research Project Agency (Agencję Zaawansowanych Projektów Badawczych). W czasach gdy Tibor kończył studia, pieniędzy na rozwój nauki nie brakowało i w ofertach pracy można było przebierać. Wybrał Stanford Research Institute, bo blisko i pracowało tam sporo ludzi, których znał z uniwersytetu. Kierownikiem zespołu był Douglas Engelbart, uchodzący za natchnionego guru. Miał zwariowane pomysły, ciekawe teoretycznie, ale wówczas mało przydatne. Dopiero po latach okazało się, jakie były ważne. To on zaprojektował myszkę, niezależne okna, zaproponował hipertekst. W późnych latach sześćdziesiątych naukowcy pracujący dla ARPA w różnych ośrodkach badawczych i uniwersytetach zaczęli narzekać na trudności z koordynacją badań i wymianą informacji. Tak zrodziła się koncepcja Arpanetu, sieci, przez którą można przekazywać dane bezpośrednio między komputerami, i SRI podjął się jej realizacji. Engelbart zapalił się do tematu i zagonił wszystkich do programowania. Nie było to aż tak trudne, jak można by oczekiwać. Informację dzieliło się na krótkie segmenty, zaopatrywało w osobne adresy i puszczało przez zwykłą linię telefoniczną. 21 listopada 1969 roku Tibor wysłał w sieć pierwszą wiadomość. Po paru minutach miał odpowiedź od Jona Postela, który był wtedy doktorantem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles i odpowiadał za połączenie po tamtej stronie. W tym historycznym wydarzeniu nie było żadnego dramatyzmu. Przygotowania szły zgodnie z planem. Nikt nie zarywał nocy, nie gryzł palców niepewny, czy eksperyment się powiedzie. Wiadomo było, że musi się udać i wymiana z UCLA była tylko formalnym potwierdzeniem. Gdyby wiedzieli, że poruszyli nawis śnieżny, który rozpocznie lawinę, zaprosiliby przynajmniej dziennikarzy. Rewolucja w przekazywaniu informacji, zmiany społeczne - kto to wtedy mógł przewidzieć! Wyszło na to, że przegapili najistotniejszy moment w swej zawodowej karierze. Dzisiaj nikt z nich nie może sobie nawet przypomnieć, czego ten pierwszy na świecie email dotyczył. >Nie miałem zamiaru korygować niczyich manier. Po prostu >byłem w przyjaznym nastroju. Może z okazji Nowego Roku, ale >też odbyłem dzisiaj uduchawiający przejazd przez góry we >mgle. Święta i rocznice nastrajają refleksyjnie. Dobrze jest mieć wtedy pod ręką kogoś, z kim się tym można podzielić. Po odebraniu tej wiadomości Tibor odrzucił podejrzenia. Nie ma mowy o ironii, to raczej życzliwy i gotowy do pomocy psycholog-amator. Dalej jednak brak śladów, które by pozwoliły go umiejscowić. Gdyby choć napisał "świąteczne wieczory nastrajają refleksyjnie". Na Wschodnim Wybrzeżu już noc, a w Europie następny dzień. Wiadomo by było, że jest z tej samej strefy czasowej. Trudno określić, ile osób ma w okolicznych stanach dostęp do sieci, ale zawsze to mniej niż kilkadziesiąt milionów użytkowników Internetu. W starym Arpanecie wszyscy się znali, ale potem cywilne połączenia zaczęły się błyskawicznie rozrastać i nastąpiła ich konsolidacja w sieć sieci, czyli Internet. Ostatnie węzły Arpanetu zlikwidowano w 1988 r., zresztą większość pracujących przy nim ludzi już przedtem wyciekła do przemysłu. Tibor dziesięć lat wcześniej założył z dwoma kolegami firmę robiącą oprogramowanie dla sieci lokalnych. Szło im nieźle, ale pochłaniało to mnóstwo wysiłku i cały wolny czas. Chętnie więc przystali na propozycję wykupu złożoną przez Novella. Tiborowi zaproponowano objęcie stanowiska dyrektora działu, w który po połączeniu zamieniła się jego była firma, ale odmówił. Jako jeden z założycieli wyłożył początkowo własne pieniądze i dostał za nie spory portfel akcji. Na starcie były po dolarze, w chwili wykupu po prawie dwadzieścia. Zrobiła się z tego niezła suma zapewniająca spokojny byt na resztę życia. W Dolinie Krzemowej przechodzenie na emeryturę po pięćdziesiątce nie budzi niczyjego zdziwienia. Praca jest intensywna i ludzie szybko się wypalają. Jak nie udało im się dorobić, to hodują owce w Oregonie. Niektórzy nie wytrzymali ciśnienia i powariowali. Z jego dawnych kolegów tylko Engelbart jeszcze się trzyma. Pracuje w Logitechu, nie dlatego żeby potrzebował pieniędzy, ale chce wdrożyć jakieś nowe pomysły. Tibor przestał więc chodzić do pracy, ale nie wycofał się definitywnie z życia zawodowego. Konsultował rozmaite projekty, zasiadał w radach nadzorczych. W nieoficjalny tytuł jednego z ojców sieci komputerowych włączonych było sporo kuponów do odcinania. A przy tym się nie nudził. >Święta i rocznice nastrajają refleksyjnie. Dobrze jest >mieć wtedy pod ręką kogoś, z kim się tym można podzielić. Można mieć albo nie mieć. To jest konsekwencja naszych poprzednich wyborów, a każdy wybór ma też dobre strony. Nie był pewien, czy wyraża się jasno, nie miał ochoty się specjalnie nad tym rozwodzić. Pisać o nocach spędzanych w uniwersyteckim laboratorium, weekendach na materacu w gabinecie swojej firmy? Marudzić o poświęcaniu życia prywatnego dla informatyki? Ci, którzy zaraz po studiach zakładali rodziny, nie mieli takiej siły przebicia. Oni z kolei z zazdrością przyglądali się kolegom kierującym korporacjami. Coś za coś. To oczywiście uproszczenie, ale konieczne, jeśli chce się uogólniać. Jasne, że sam był w sytuacjach, które wykluczały wybór, bo życie narzucało rozwiązania. Jeszcze w kraju tego doświadczył. Przykład: historia z Zsuzsą. Poznał ją w stołówce uniwersyteckiej, przy obiedzie. W pięćdziesiątym piątym. Na filologii były tylko trzy takie dziewczyny "z klasą". Tibor studiował wtedy matematykę. Musieli być oboje głupio zakochani, skoro podczas pamiętnych dni i nocy budapeszteńskich przyrzekli sobie, że jeśli mają zginąć, zginą razem. Nic takiego się nie stało. Otwarta granica i ogólny nastrój po przegranej spowodowały później, że zdecydowali się na wspólny wyjazd. Jechali w kilkanaście osób i jakiś samozwańczy lider zabrał go z sobą dla sprawdzenia, czy da się swobodnie przejść na stronę austriacką. Ona została z plecakami i resztą grupy. Szlaban był zerwany, posterunki opuszczone, droga wolna. Po powrocie nie zastali jednak nikogo, plecaki też wsiąkły. Poszła pogłoska, że nadchodzą czołgi - zmiotła ich fala uchodźców. I tak się pogubili. >Można mieć albo nie mieć. To jest konsekwencja naszych >poprzednich wyborów, a każdy wybór ma też dobre strony. Czasem da się złagodzić konsekwencje błędnych decyzji, a nawet odrobić złośliwości losu. Znowu ten filozof Internetu. Tak jakby Tibor nie próbował szukać! Przeczesał obozy przejściowe, aż spotkał kogoś, kto twierdził, że Zsuzsa wróciła tamtej nocy do Budapesztu. Granica zablokowana, znajomi pozrywali kontakty. Pisać na początku nie chciał, żeby jej nie narażać. Kiedy już było można, list się odbił. Prawdę mówiąc, robił to zresztą na pół gwizdka. Poczuł smak samotności, ale w głębi ducha był nawet zadowolony. Samemu na Zachodzie było łatwiej, a z uwieszoną u szyi niedokończoną filolożką węgierską miałby mniejszą siłę przebicia. W Austrii nie spędził wiele czasu. Amerykańscy urzędnicy emigracyjni dawali priorytet młodym i wykształconym. Szybko otrzymał wizę i stypendium na skończenie studiów na dowolnym uniwersytecie. Wkład von Neumanna w podstawy informatyki przetarł szlak dla węgierskich matematyków - nie miał trudności z dostaniem się na Stanford. Przypominał sobie Zsuzsę od czasu do czasu i podejmował wtedy jakieś działania. Próbował do niej dotrzeć przez organizacje uchodźcze, lokalnego kongresmena, amerykańską ambasadę. Ale było wtedy tyle prawdziwych tragedii, rozbitych rodzin. Z jednej strony czuł się trochę głupio zawracając głowę tak mało istotną sprawą. Z drugiej, jak wszyscy wówczas, miał do Amerykanów żal, że nie interweniowali ostrzej. Raz nawet dał temu wyraz podczas dorocznej konferencji sieci komputerowych w Anaheim. Latem, gdy upały południowej Kalifornii ograniczają napływ turystów, disneyowski kombinat tanio wynajmuje swoje posiadłości na rozmaite zjazdy i sympozja. Ponieważ ich uczestnicy nie są zainteresowani atrakcjami Diseylandu, organizuje się im wieczorami inne rozrywki. Drugiego dnia konferencji urządzono więc przyjęcie na dziedzińcu pobliskiej Biblioteki Nixona. Usytuowana obok domku, w którym urodził się były prezydent, gromadzi zdjęcia, kopie przemówień i podarunki od ówczesnych głów państwa. W holu monumentalne malowidło: Nixon na wzgórku w pozie Lenina wyciąga w powitalnym geście rękę. Drogą nadchodzi grupa ludzi przebrana w kostiumy reprezentatywne dla różnych zawodów i warstw węgierskiego społeczeństwa. Tiborowi wymknęła się ironiczna uwaga, ale przyhamował widząc zdziwione spojrzenia kolegów. Nigdy przedtem nie widzieli socrealizmu, nie mieli negatywnych skojarzeń. O co chodzi - przecież Nixon naprawdę starał się pomóc. O mały włos wyszedłby na zgorzkniałego niewdzięcznika. >Czasem da się złagodzić konsekwencje błędnych decyzji, a >nawet odrobić złośliwości losu. Wybór może być narzucony przez sytuację. Kiedy huragan historii wyrwie z korzeniami drzewo, to nie da się go z powrotem zasadzić. Tego akurat był pewien. Do Budapesztu pojechał latem 1990 roku, żeby sprzedać mieszkanie odziedziczone po ciotce. Formalności ciągnęły się przez dwa tygodnie i miał dość czasu, by rozejrzeć się po terenie. Poszedł na uczelnię, odwiedził swój stary pokój w akademiku, spacerował nad rzeką. Jakoś nie mógł odtworzyć w sobie sentymentu do tych zapchanych samochodami ciasnych uliczek, brudnych domów i gburowatych ludzi. Szukał Zsuzsy, ale bez przekonania. A raczej z przekonaniem, że nie znajdzie i uniknie rozczarowań. Jej rodzice umarli, nowi lokatorzy nie mieli o niczym pojęcia. Na uniwersytecie znalazł jej dyplom z 1960 roku, ale bez informacji o dalszych losach. Sprawdził książkę telefoniczną, biuro adresowe, był na policji. Trochę mu nawet ulżyło. Najbardziej zadowolony był z tej wizyty jego przyjaciel psychoterapeuta, który zawsze twierdził, że cień Zsuzsy wisiał nad wszystkimi późniejszymi romansami. Ale wisieć przestał, a przez ostatnie lata też nic ważnego w jego życiu osobistym się nie wydarzyło. A jeśli już, to jak związek z Nancy, szybko rozsypywało. >Wybór może być narzucony przez sytuację. Kiedy huragan >historii wyrwie z korzeniami drzewo, to nie da się go z >powrotem zasadzić. Niektóre drzewa można odzyskać, trzeba tylko wiedzieć jak. Zwalanie winy na przeznaczenie i emigracyjna gorycz to słaba wymówka, aby wyciszać głos serca. Skąd on wie, że jestem emigrantem? Miliony osób urodzonych w Stanach ma obco brzmiące imiona i nazwiska. Miał ciągle akcent, ale w pisanym angielskim był nie do wykrycia. A ta aluzja do serca? Dwa trafienia w jednym zdaniu to zbyt dużo jak na zbieg okoliczności. Ta cała konwersacja rozwija się tak płynnie, jakby jego anonimowy rozmówca coś o nim wiedział. Tibor poczuł się nieswojo. Przeczesał w pamięci listę krajowych i zagranicznych znajomych, którzy znali historię Zsuzsy. Mógł ich policzyć na palcach i żaden nie miał chyba swobodnego dostępu do Internetu. Może namierza go węgierski konsulat? Raczej nie, oni dawno spisali go na straty; zapraszają tylko na przyjęcia z okazji święta narodowego i zjazdy naukowców węgierskiego pochodzenia. Jeśli już, to Amerykanie. Ci zawsze mieli sporo informacji. Przekonał się o tym, gdy objął kierownictwo grupy robiącej pierwsze zlecenia dla ARPA. W przegródce na wiadomości znalazł kartkę od sekretarki: "Dzwonił Rogers. Prosi o telefon". Steve Rogers był jednym z jego podwładnych. Na podstawie świstka papieru zaświadczającego, że jest dyslektykiem, załatwił sobie pozwolenia na pracę w domu. W zespole i tak nie było formalnej dyscypliny - każdy przychodził i wychodził, kiedy chciał. Należało się jedynie pokazać na piątkowym zebraniu, gdzie referowano postępy i zgrywano plany na następny tydzień. Rogers opuścił dwa zebrania pod rząd i od jakiegoś czasu nie widać go było przy komputerze. Wówczas mieli tylko jedną maszynę na całe laboratorium i Rogers powinien testować na niej napisane w domu programy. Numer na kartce nie był jego domowym telefonem. Tibor miał poważne powody, by sądzić, że Rogers tłucze lewe chałtury. Istotnie odezwała się telefonistka, rzucając niezrozumiale skrót jakiejś instytucji, którego Tibor nie załapał. Podał wewnętrzny. "Rogers, słucham". "Mówi Tibor. Słuchaj, Steve, tym razem przesadziłeś. Możesz sobie robić na boku, co chcesz, ale kompilator ma być gotowy na piątek. Jutro o dziesiątej masz się zameldować w moim gabinecie". "Chętnie, proszę pana" - powiedział w słuchawce obcy głos. - "Właśnie dzwoniłem do pana, bo chciałem się jakoś umówić. Będę u pana o dziesiątej. Żeby nie było nieporozumień: mówi Richard Rogers. Do widzenia". Tibor ponownie nakręcił numer i tym razem posłuchał uważnie. "FBI" - powiedziała telefonistka. Przez przypadkową zbieżność nazwisk i brak opanowania nawymyślał facetowi iz kontrwywiadu. Czego on może chcieć ode mnie? Informacje sprzed 56 roku były mocno zdezaktualizowane, nawet już zapomniał wkutego niegdyś na studium wojskowym algorytmu rozbierania kałasznikowa. O dziesiątej Tibor zapalił trzęsącymi się rękami papierosa i zaczął trenować pozy, które zmusiłyby tajniaka do respektu. Agent specjalny Rogers nie przypominał jednak Bonda. Okazał się niskim grubasem w poplamionej wiatrówce i z wyrazem zakłopotania na jowialnej twarzy. "Przepraszam, że pana niepokoję, panie doktorze. Chciałem się tylko przedstawić. Opiekuję się panem od pięciu lat i miałem okazję dobrze pana poznać. Jak przygotowywałem o panu raport dla ARPA, to pomyślałem, że przyjdę i się sam pokażę". Rogers o nic nie wypytywał i Tibor po paru minutach rozmawiał z nim tak swobodnie, jakby się codziennie spotykali przy barze. "Bałem się, że będzie pan ze mnie wyciągał jakieś dane na temat przeszłości albo wypytywał o ludzi. Głupia sytuacja, łatwo wyjść na szpicla". "A tam... Wiemy o panu wszystko, co trzeba wiedzieć. Chce pan szczegółów?" - powiedział dobrodusznie Rogers i sypnął garścią detali z zawodowego i prywatnego życia Tibora. - "Mam nadzieję, że nie ma nam pan za złe takiego dokładnego prześwietlenia?" >Niektóre drzewa można odzyskać, trzeba tylko wiedzieć >jak. Zwalanie winy na przeznaczenie i emigracyjna gorycz to >słaba wymówka, aby wyciszać głos serca. Istotnie nawiązywałem do własnego doświadczenia. Rozminąłem się kiedyś z pewną osobą i tego już nie dało się odwrócić. Nawiasem mówiąc, chyba ta łatwość porozumiewania się przez sieć skłania nas do pseudofilozoficznych hipotez i powielania banałów. A tu zrobiło się już późno. Dobranoc. Przerwał konwersację może zbyt gwałtownie, ale gdy przypomniał sobie historię z FBI, postanowił wyplątać się z tej rozmowy. Nikt nie lubi być inwigilowany, nawet jeśli robi to sympatyczny facet w rodzaju Rogersa. Do Rogersa nie miał wtedy pretensji. Rozumiał sytuację, bo wywiad węgierski bez wątpienia powtykał swoich ludzi w falę uchodźców. Amerykanie musieli sprawdzać wszystkich, którzy mieli do czynienia ze strategicznymi badaniami. Pamiętając czasy stalinowskie, był nawet mile zaskoczony ich delikatnością. Żadnych przesłuchań, zeznań, podpisywania deklaracji. "Myślałem, że będzie mnie pan pytał o Węgry". "Tu też mamy jasność" - Rogers przytoczył parę faktów i nazwisk. Musieli mieć zdumiewająco gęstą siatkę informacyjną pod rządami komunistów. Pieniądze podatników nie idą na marne. Niepozorny, łatwo zaskarbiający zaufanie rozmówcy Rogers, był idealny w swojej roli. Powiedział mu to. Rogers uśmiechnął się szeroko: "Miło słyszeć. Ale ja już się od pana odklejam. Jakby co, to ma pan mój numer". Tibor żałował potem, że nie spytał Rogersa o Zsuzsę. Zastanawiał się nawet, czy nie zadzwonić, ale nie chciał podtrzymywać tej znajomości. Był zadowolony, że wszystko poszło tak sprawnie i bezkonfliktowo. Wizyta Rogersa z pewnością nie była jedynie spontanicznym odruchem. Trzeba było ją traktować jako sygnał wyrażający zaufanie, a jednocześnie ostrzeżenie na przyszłość. Trudno też uwierzyć, że FBI się od niego na dobre odczepiło. Ale prawdopodobieństwo, że zaczaili się na niego w Internecie, jest bliskie zeru. Nie ma co wpadać w paranoję, pora iść spać. Chorągiewka MediaMail znowu się podniosła. "Ale się zaparł; będzie się mnie czepiał przez resztę nocy. To ostatnia wiadomość - na następną już nie odpowiadam". >Istotnie nawiązywałem do własnego doświadczenia. >Rozminąłem się kiedyś z pewną osobą i tego już nie dało się >odwrócić. Nawiasem mówiąc, chyba ta łatwość porozumiewania >się przez sieć skłania nas do pseudofilozoficznych hipotez i >powielania banałów. A tu zrobiło się już późno. Dobranoc. Hipotezę można podbudować szczegółami i wtedy banały zmieniają się w konkrety. Gdyby na przykład założyć, że owa osoba jest obecnie nauczycielką, mieszka w Miszkolcu i nazywa się teraz Zsuzsa Molnar. Ma, powiedzmy, córkę urodzoną w marcu 1957 roku, której na imię Eva (jak pańska matka). Przyjmijmy też, że jej telefon domowy ma numer 66124. Kierunkowy pan zna, tylko na Węgrzech jest w tej chwili 4:32 rano. Czy to brzmi lepiej? Ale istotnie musimy kończyć. Jeszcze raz dziękuję za noworoczne życzenia. Tibor przesłał tę wiadomość do archiwum MediaMail. Przed wyłączeniem maszyny zapisał na wszelki wypadek cyfry telefonu na kartce, włożył sweter i wyszedł na taras. Patrzył na światła Krzemowej Doliny i mostów nad zatoką San Francisco. Na lewo horyzont przesłaniały wieżowce śródmieścia San Jose, na prawo dotykały go iluminowane pasy startowe międzynarodowego lotniska w San Bruno. Widoczność wspaniała - można było dostrzec nawet światła pozycyjne unoszącego się w powietrzu samolotu. Tibor śledził je wzrokiem, dopóki nie pomieszały się z gwiazdami. "Szczęśliwego Nowego Roku" - powiedział do siebie. Marek Hołyński MAREK HOŁYŃSKI Urodzony w 1947 r. w Warszawie. Absolwent Wydziału Elektroniki PW. Doktor inżynier, naukowiec, popularyzator, publicysta, specjalista w dziedzinie grafiki komputerowej. Od kilkunastu lat prowadzi badania i wykłady w Massachusetts Institute of Technology. Cztery lata temu odwiedził warszawskie targi "Komputer Expo '92", wtedy też ("NF" 6/92) ukazał się u nas jego obficie ilustrowany tekst o geometrii fraktalnej i grafikach komputerowych. W Polsce opublikował: "Sztuka i komputery" (Omega 1976), "Sztuczna inteligencja" (Omega 1979), "Maszyny jak ludzie" (Iskry 1984). W latach siedemdziesiątych związany był M. H. ze studenckim tygodnikiem "Politechnik", gdzie kibicował publicystycznie buntowniczej studenckiej kulturze i zamieszczał turystyczne reportaże z zagranicy. Spełniał też wówczas rolę intelektualnego lidera dla grupy osób aktywnych do dziś w polskiej fantastyce (m.in. Mirka Kowalskiego, Marka Oramusa, Macieja Parowskiego). Doskonale zorganizowany, rzeczowy, świadomie kierujący swoim losem i aktywny na wielu polach, przypomina się dziś Hołyński tekstem ciepłym, miękkim, wręcz sentymentalnym. Fantastyka bliskiego zasięgu; znajdziemy w opowiadaniu i bliskie Hołyńskiemu techniki informatyczne, i Krzemową Dolinę, i skomplikowane emigranckie emocje. (mp)