Dymitr De-Spiller Mylący wygląd Żadna chyba teoria naukowa nie wzbudziła nigdy tak gwałtownego sprzeciwu, zdumienia i jednocześnie tak gorącej obrony jak „jednoelektronowa teoria świadomości” Igora Głuchariowa. Po dziś dzień teoria ta pozostaje sporna. Możliwe, iż rozwój myśli naukowej w końcu sprawi, że zostanie ona odrzucona, ale i wówczas poruszone przez tę hipotezę zagadnienia nie utracą swego znaczenia. Poza tym w ciągu stulecia, jakie minęło od dnia jej powstania, teoria ta stała się niepisanym testem na zdolności twórcze. Jej fanatycy (trudno inaczej nazwać ludzi, absolutnie nie znających teorii świadomości, a jednocześnie zagorzałych zwolenników Głuchariowa) okazywali się zazwyczaj autorami najbardziej śmiałych i owocnych teorii w swojej dziedzinie nauki. Fakty, na których Głuchariow oparł swą teorię, były już znane od dawna. Jednakże do tego, by znalazły ucieleśnienie w tak paradoksalnym stwierdzeniu, potrzebna była cała namacalność owych dziwacznych wydarzeń, które towarzyszyły pobytowi astronautów na Wędrującej Planecie. Psychobiolog Igor Głuchariow leciał na planetę Eridan. Gwiazdolot prowadził pilot Wołodia Zienin. Ciągle ich ze sobą mylono - wysoki, barczysty Igor o nieruchomej, grubo ciosanej twarzy bardziej pasował do roli „wilka kosmicznego” niż okrąglutki gaduła Zienin. Znajomych zdumiewało jednak ich podobieństwo - obaj byli intuicjonistami, to jest ludźmi o trudnym do przewidzenia i trudnym do wyjaśnienia sposobie bycia i sposobie myślenia. Jeżeli jednak Igor zasłynął jako autor hipotez nie do obalenia, ale i nie udowodnionych (a zdaniem niektórych nie do udowodnienia), to Wołodia, którego decyzje natychmiast stawały się czynami, znany był jako pilot z fantastycznym szczęściem. W najtrudniejszych sytuacjach podejmował niewiarygodne, absurdalne decyzje i... zawsze okazywały się one jedynie słuszne, ratując życie i jemu, i jego pasażerom. Na Eridan lecieli na zlecenie Centralnej Rady Kosmicznej. Automat przywiózł z tej planety niewielkie twory organiczne, kształtem i wielkością przypominające pestkę wiśni, które pokrywały całą powierzchnię Eridanu i dosłownie kipiały w jego oceanach. Badania wykazały, że te „pestki” mogą się stać niewyczerpanym źródłem substancji organicznych dla przemysłu spożywczego i chemicznego. Ale na holofilmach spostrzeżono nagle ruch „pestek”, nie usprawiedliwiony warunkami zewnętrznymi. Wielu uczonych uznało ten fakt za oznakę świadomości, być może dopiero się rodzącej. Igora wysłano, by to sprawdził, i od jego odpowiedzi zależała decyzja, czy Eridan zostanie wykorzystany jako źródło organicznego surowca. Cel wyprawy wywołał mnóstwo dyskusji o tym, co to jest „świadomość”, „intelekt”, „rozum”. Prowadzono je także w obecności Uldstruga - najnowszego modelu robota. Jakoś w połowie lotu Wołodia Zienin, zostawszy sam na sam z Uldstrugiem, zapytał go nieoczekiwanie: - Wydaje mi się, że niezbyt chętnie wykonujesz polecenia Igora i mało mu pomagasz. A może się mylę? Robot odpowiedział dopiero po chwili. - On mi się nie podoba. - A to czemu? - zdziwił się Wołodia. - Chce dowieść, że ja nie istnieję. - Jak to?! - wykrzyknął Zienin i uśmiechnął się. - Pozwól mu się dotknąć... Ale Uldstrug zignorował żart. - Rzekomo nie istnieję jako istota czująca i świadoma. Działam podobno czysto mechanicznie jak śpiąca lalka. Ona przecież nie odczuwa chęci snu, kiedy pod działaniem ciężarków zamyka oczy. Wołodia niedowierzająco wzruszył ramionami. - To niemożliwe. Przecież na każdym kroku udowadniasz, że czujesz i myślisz zupełnie jak człowiek. Na jakiej podstawie?... - O to niech pan jego zapyta! - odrzekł gniewnie robot. Co też Wołodia uczynił, kiedy we trójkę zebrali się w mesie. - Igor, jak ty się odnosisz do Uidstruga? - Wspaniale! - machinalnie odrzekł Igor, po czym z niepokojem podniósł głowę. - A co? Przeciążam go? - Nie, po prostu spytałem, jak się do niego odnosisz? - A jakże ja się mogę do niego odnosić? - nie zrozumiał Igor. - No, co ty o nim myślisz? - Świetna maszyna - odpowiedział Igor i nadal pytająco spoglądał na Wołodię. Uidstrug, który słuchał ich uważnie i popatrywał to na jednego, to na drugiego, na te słowa znieruchomiał jak pogański bożek, bez żadnych objawów życia. Wołodia zaczął go bronić. - Tymczasem on się uważa za istotę czującą i myślącą. - Ze stali i szkła - ironicznie dodał Igor. - Zgoda! Ale przecież jest naszym towarzyszem, zupełnie jak człowiek... - Co to, to nie! Mogę się zgodzić, że Uldstrug jest myślącą i czującą maszyną, ale chyba nie istotą, tym bardziej podobną do człowieka. - Ale świadomość! Przecież jego świadomość może być całkowicie ludzka?! - W żadnym wypadku. - I możesz to udowodnić? - Nie. - Jak to?! - oniemiał Wołodia. - A więc poza wyglądem zewnętrznym nie można znaleźć cechy, różniącej go od człowieka? - Nie można - potwierdził Igor. Wołodia doznał dziwnego uczucia. Póki Igor odmawiał Uldstrugowi „ludzkich” cech, próbował dowieść czegoś wręcz przeciwnego, jako że w czasie lotu przywykł do robota jak do kolegi, niezbyt się od nich różniącego, może tylko więcej wiedzącego i mogącego dokonać więcej niż oni. Gdy tylko jednak usłyszał, że jego, człowieka, nie sposób odróżnić od robota, poczuł rozdrażnienie. - A więc, gdyby mu nadać ludzki wygląd... - To nie odróżnisz go od siebie - szyderczo zakończył Igor. Uldstrug poruszył się i wpatrzył w Igora - nawet dla tego wszystkowiedzącego robota stwierdzenie to było nowością. - Dlaczego? Igor zamyślił się. Gdyby zaczął wyjaśniać wszystko ściśle naukowo, byłby to wywód długi i mimo wszystko niezrozumiały, a nie chciał ich zbyć byle czym - ani Uldstrug, ani. Wołodia nie wiedzieli, ile pracy i nerwów włożył Igor w tego robota. - Zachowanie człowieka zależy od znajomości sytuacji i jej prawidłowej oceny, i przez długi czas uczeni sądzili, że im więcej danych o konkretnej sytuacji ma robot i im głębszą potrafi przeprowadzić analizę, tym bardziej przemyślane będzie jego zachowanie. Zaczęli uzbrajać maszyny w coraz większą liczbę czujników, coraz obszerniejszą informacją obciążali ich pamięć, coraz bardziej skomplikowane stawały się programy zachowania, ale świadomość się w robotach nie pojawiała. Był też jednak rezultat pozytywny. Liczeni wybrali optymalne wyposażenie robota, najlepsze programy, przy których jego zachowanie było najbliższe zachowaniu człowieka, zaopatrzyli go w imitatory nastrojów i namiętności i teraz nie da się go odróżnić od człowieka. - Ale czymś się przecież różni? - spytał Wołodia. - Tym, że nie popełnia bezmyślnych uczynków. Ale z tego nie zrobi się testu... - Uwaga - znowu przerwał im Uldstrug. - Dogania nas planeta. To było niewiarygodne - planeta nie mogła się poruszać szybciej niż statek w stosunku do galaktyki. Okazało się jednak, że Uldstrug się nie pomylił. Po godzinie w iluminatorze można już było zobaczyć migocącą tęczowo kulę, gęsto oplecioną łańcuchami górskimi. - Zajrzyjmy tam - zaproponował Wołodia. - Dziwna jakaś planeta. - Zgoda - odrzekł Igor. Zlecili Uldstrugowi pieczę nad lądowaniem, a sami znikli w komorze grawitacyjnej. I opuścili ją dopiero po godzinie, kiedy stopa gwiazdolotu pewnie stanęła na gruncie. Pokonując ciekawość, nie od razu wyszli ze statku, lecz by nie naruszać regulaminu, położyli się spać o zwykłej porze, przekazawszy dozór automatom. Przed snem przez pół godziny oglądali okolicę. Falistą równinę nieustannie oświetlała zorza polarna. Przecinały ją szare, poprzecznie pofałdowane wały, ciągnące się po horyzont, tam gdzie czerniały góry. Grunt był guzowaty i wydawał się przez to kamienisty, ale oddzielnych kamieni było mało. Nie opodal wznosiły się tarasowate wzgórza. Napatrzywszy się do woli przez iluminator, astronauci poszli spać i przespali sześć godzin. W tym czasie pracowały urządzenia samopiszące, które ustaliły, że planeta zawiera sporo substancji monopolarowych, jest lekko radioaktywna i ma rozrzedzoną atmosferę argonową. Temperatura na powierzchni utrzymywała się poniżej minus 2000 Celsjusza, toteż wyszli na zewnątrz odziani w ciężkie skafandry. Natychmiast poczuli, że stali się ciężsi, zresztą nie o wiele. Rozejrzeli się i skierowali ku szaremu wałowi o głębokich kolistych fałdach, który ciągnął się zakolami na szczyt wzgórza. Po drodze w kilku miejscach pobrali próbki gruntu, ale nie udało im się odbić kawałka samego wału. Młotek z brzękiem odskakiwał od jego powierzchni, choć na oko niczym się ona nie różniła od kruchego gruntu, którego szczeliny czasem ciągnęły się także na wale. Wołodia za pomocą przyrządu określił skład chemiczny substancji - o dziwo, pierścieniowaty wał nie składał się z bazaltu, jak wszystkie okoliczne kamienie, ale z jakichś związków monopolarowych. - To niesamowite, że tak różne minerały są tak podobne! - wykrzyknął Igor, na próżno szukając wzrokiem choćby najmniejszej różnicy w wyglądzie powierzchni wału i bazaltu. Zienin zgodził się, że jest to rzeczywiście niepojęte. Wstał z kolan, przeszedł po wale i spostrzegł w zagłębieniu pod wzgórzem stos jakichś dziwnych wydłużonych kamieni. Zbliżywszy się do tego trójkątnego stosu, zobaczyli, że kamienie były rurkowate, z wieloma kanalikami na wylot, niektóre się rozwidlały, inne były spiralnie wygięte i w ogóle bardziej przypominały skamieniałe kości niż minerał. Wkładając je do plecaka Wołodia nagle poczuł, że coś się w pobliżu zmieniło - przedtem na wale nie było łaciatego wzgórka. Dziwny był ten wzgórek! Im bliżej do niego podchodzili, tym bardziej stawał się jednobarwny, a kiedy podeszli zupełnie blisko, okazało się, że nie ma na nim żadnych lat. Czyżby wał zmieniał kolor niczym kameleon? Nie mogąc w to uwierzyć, astronauci tłumaczyli sobie zjawisko grą odblasków „zorzy polarnej”. Pagórek był równie twardy jak wał i Wołodia przywołał Uldstruga. Z zapałem operując młotkiem geologicznym Uldstrug uderzał w wał z taką siłą, że jego powłoka poddała się. Zaczęła się rozpadać na rurkowate wydłużone kawałki, zupełnie takie same, jakie znajdowały się w trójkątnej kupce. W ciągu minuty Uldstrug wybił już spory otwór. W jego głębi znajdował się jakiś lśniący purpurowo pokład, tak twardy, że w żaden sposób nie udawało się go rozbić. Kiedy zaś Uldstrug uderzył z całej siły, młotek geologiczny się rozpłaszczył. Owładnięty gorączką badawczą robot włączył przecinak i zaczął wykrawać szczelinę w purpurowym minerale. W tej chwili stojący obok Zienin spostrzegł ciemną sylwetkę przypominającą człowieka, która nagle pojawiła się nad wzgórzem. Wołodia zamachał rękami i pobiegł w tym kierunku. Igor rzucił się za nim. Nagle po pierścieniowatym wale przebiegł szybki dreszcz. Szare cielsko wału wybrzuszyło się i zadygotało. Z urwiska posypały się kamienie. W następnej sekundzie z tyłu rozległ się rozpaczliwy krzyk, wyrażający nieznośny ból. Bez wątpienia krzyczał Uldstrug. Astronauci obejrzeli się i z wysokości wzgórza zobaczyli tylko aluminiowe nogi; reszta ciała robota utkwiła w zmarszczce wału. Podbiegając do jego milczących szczątków, astronauci ani przez chwilę nie przypuszczali, że robot umilkł na zawsze. Obraz, jaki ukazał się ich oczom, odsłonił całą prawdę. Cała głowa i korpus Uldstruga zamieniły się w sprasowany proch, z taką siłą ścisnęła go fałda wału. O remoncie nie mogło być mowy. Zienin i Głuchariow przez chwilę stali w milczeniu nad szczątkami Uldstruga, po czym wyruszyli w kierunku postaci, która runęła ze wzgórza. Na płaskim kamieniu pod stromizną znaleźli metalowego dziwotwora. Był to bez wątpienia robot. Na resztkach łomu, przyspawanego do metalowej ręki, Igor przeczytał napis: Górnik mechaniczny - zbieracz monopolarytów systemu Tielatnikowa. - Wiem, dokąd trafiliśmy - powiedział Wołodia. - To Wędrująca Planeta. Dwa lata temu dostrzeżono ją w okolicach systemu słonecznego. Poruszała się wbrew wszelkim prawom fizyki, absolutnie nie udało się wysadzić na niej zwiadowców. Na automatyczną ciężarówkę kosmiczną z ośmioma robotami-górnikami na pokładzie planeta dosłownie się natknęła. Ciężarówka wylądowała, ale następnego dnia planeta z kolosalnym przyspieszeniem wystartowała i znikła w kosmosie. Chodź, wróćmy do gwiazdolotu i zbierzmy myśli - według mnie spacery po tej planecie nie są zbyt bezpieczne. Zaczęli rozmawiać o pierścieniowatych wałach, przy czym Zienin wyraził opinię, że najprawdopodobniej są to części żywego organizmu i że umyślnie przyjmują one wygląd gruntu, żeby mechaniczni zbieracze monopolarytów nie rozbijali ich swymi łomami. - Te roboty - mówił Wołodia - działają jak poszukiwacz rudy Corna. Pamiętasz? - Kiedyś wiedziałem, ale zapomniałem. - To bardzo prosty algorytm. Poszukiwacz rudy odłupuje kawałkl gruntu i bada je w polu grawitacyjnym. Jeżeli odłupany kawałek okazuje się monopolarytem - zachowuje go, jeżeli nie - odrzuca i bierze następny kawałek, niepodobny do wszystkich już odrzuconych. Wały zaś, na swoje nieszczęście, składają się z substancji monopolaryto-wych, więc jestem pewien, że to właśnie z nich wykruszono rurkowate kamienie. Ale potem wały przystosowały się do oszukiwania robotów. W jakiś sposób zmieniają barwę i przyjmują wygląd zwykłego gruntu. - A jak myślisz, może specjalnie zepchnęły robota z urwiska? - Według mnie to był tylko wstrząs wału, nic więcej. Pewnie nieszczęsny Uldstrug sprawił mu straszny ból. Ta istota mogła zginąć po prostu z bólu. - A gdzie pozostałe roboty? - Sądzę, że spotkał je los Uldstruga. I jeżeli myśmy mogli swobodnie chodzić po powierzchni planety, to pewnie tylko dlatego, że nie jesteśmy do nich podobni. - Teraz? - zapytał Igor. - Przecież Uldstrug zewnętrznie jest bardzo podobny do człowieka. - Teraz - odrzekł Wołodia - boję się, żebyśmy nie musieli zapłacić za to podobieństwo. Toteż, zanim nie oblecimy planety i dokładnie jej nie przebadamy, nie wolno nam się ruszyć z gwiazdolotu. - Wołodia potrafił czasem być stanowczy. Na wysokości 400 metrów Zienin wyłączył stery astronawigacyjne i skierował gwiazdolot ku dalekiemu łańcuchowi górskiemu. Po jakichś dziesięciu minutach spomiędzy gór wyjrzała szkarłatna plama, która, zbliżając się, stawała się coraz bardziej podobna do gigantycznego gniazda, uwitego z czerwonych nici. Wkrótce astronauci spostrzegli, że czerwone nici to pierścieniowate wały, takie same jak ten, który zmiażdżył Uldstruga. Setkami żmijek rozbiegały się od gniazda we wszystkich kierunkach i nikły w górach. Jednakże gwiazdolot nie mógł się zatrzymać i trzeba było przelecieć obok, zniżając się tylko trochę dla wykonania zdjęć filmowych. Po półgodzinie ostatnie czerwone żmijki skryły się za górami. Pod gwiazdolotom rozpościerała się pocięta szczelinami skalista okolica. Astronauci podlecieli do szerokiej rozpadliny, zniżyli się i poprowadzili statek między jej brzegami. Na monitorach ukazało się żebrowane dno wąwozu. Z przodu rozjarzył się migotliwy blask i zaraz potoczyły się nagie perłowe wysepka które następnie zlały się w kręte pasmo. Za zakrętem pasmo wybrzuszyło się w migocący perłowo wał. Zienin włączył kamery filmowe. Wąwóz stopniowo się rozszerzał i wreszcie stał się równiną. Tutaj między wzgórzami ukazywało się coś kipiącego, przypominającego białą fontannę. Astronauci wzlecieli nad równiną i wówczas zza wzgórzu wypłynęła plątanina pierścieniowatych wałów, taka sama jak ta, którą niedawno widzieli, tylko że nie czerwona, lecz tęczowoperłowa. Nad splotem wałów trzepotała i krążyła olbrzymia, najeżona igłami bryła w kształcie odwróconego stożka. Z lekka dotykała swymi białymi igłami podłoża. Po każdym jej obrocie po wałach przebiegał migotliwy blask. Zienin naprowadził na trzepocący stożek teleskop i zaczął filmować na najwyższych obrotach taśmy holograficznej. Jednocześnie obniżył lot statku. Nagle silne uderzenie zbiło astronautów z nóg i ołowiany ciężar przycisnął ich do podłogi. Oddech stal się utrudniony, ręce i nogi bezwładne, przed oczyma popłynęły różnobarwne koła. Trwało to kwadrans. W tym czasie zorza polarna zgasła i wnętrze gwiazdolotu pociemniało. Teraz kabinę oświetlały tylko gwiazdy. Kiedy Zienin i Głuchariow tracili już przytomność pod wpływem przygniatającej siły, przeciążenie nagle ustąpiło. Zobaczyli w iluminatorze Wędrującą Planetę jako ogromny dysk tęczowo połyskujący w gwiaździstym niebie. Planeta malała stopniowo, z coraz większym przyspieszeniem oddalając się od statku. Zienin i Głuchariow zrezygnowali ze ścigania jej (tym bardziej że nie byłoby to łatwe) i w ogóle postanowili nie lecieć dalej, lecz wracać na Ziemię. Zdobyte informacje były bardzo cenne i lepiej było nie ryzykować ich utraty. Astronauci ustalili swe położenie i po zakończeniu niezbędnych obliczeń skierowali się ku Ziemi. Później udali się na spoczynek i spali aż do sztucznego poranka. I dopiero po śniadaniu zaczęli omawiać całe zdarzenie. - Przypuszczam - odezwał się Zienin kreśląc w powietrzu koła - że przez te istoty... - To znaczy przez pierścieniowate wały? - Raczej przez ich skupiska, tak, jestem o tym przekonany, przepływają koliste prądy grawitacyjne. Wały ściśle na siebie oddziałują, a przy tym współdziałają z polami grawitacyjnymi galaktyki i mogą przemieszczać planetę w dowolnym kierunku. I właśnie za pomocą swych prądów grawitacyjnych te potwory odrzuciły nasz gwiazdolot w kosmos... - Czemu więc nie zrobiły tego wcześniej? - Cóż, nie tak znów łatwo wejść we współdziałanie z polami naszych rotorów. A co do tych kolczastych brył, jestem pewien, że to były ich centra nerwowe. Zienin podszedł do projektora filmowego, nastawił go i włączył. Kolczasta tańcząca bryła była sfilmowana bardzo wyraźnie, ze wszystkimi szczegółami. Zienin powiększył obraz i rzucił na ekran jego dolny fragment, na którym igły stykały się z podłożem. I, o dziwo, okazało się, że za każdym razem kolczasta bryła balansowała tylko na jednej igle, przy czym miejsce zetknięta nie zmieniało się. Był to maleńki półokrągły pagórek, ku któremu zewsząd wyciągały się igły. Ale tylko jednej udawało się na nim oprzeć, kiedy zaś przechylała się i stożek już miał utracić równowagę, o pagórek wspierała się kolejna igła. Zmiana podtrzymujących stożek igieł następowała bardzo szybko, ale na zwolnionym obrazie można ją było dokładnie zaobserwować. Igły były tak ostre, że nawet przy maksymalnym powiększeniu ich końce pozostawały niewidzialne. Jak sądzisz, czy igła zbudowana jest z całego szeregu atomów, czy tylko z jednego, czy może nawet z jednego monopolu magnetycznego? - wykrzyknął nagle Głuchariow i nie czekając na odpowiedź ciągnął z zapałem: - Słuchaj, Wołodia, to przecież bardzo ważny szczegół, że ta kolczasta bryła (która, jak przypuszczasz, jest ich organem myślenia) za każdym razem opiera się na jednym monopolu magnetycznym. Wiesz nie gorzej niż ja, że zgodnie z mechaniką kwantową nie istnieją prawa określające, w jakim kierunku ma się posuwać konkretna cząstka elementarna. Tymczasem zachowaniem tych istot za każdym razem kieruje właśnie ruch jednej cząstki elementarnej. - Coś tu chyba jest niejasne - rzekł Zienin. - Oczywiście - zgodził się Igor. - Ale wiesz, na co zwróciłem uwagę? Krzywa „świadomości” zachowania robota w eksperymencie, o którym ci mówiłem, zdumiewająco się pokrywa z „określonością” zachowania ciał fizycznych. Praktycznie nic nie możemy powiedzieć o zachowaniu galaktyk, nieco więcej o systemach planetarnych i tak dalej. Możliwość przewidzenia zachowania cząstki widzialnej osiąga maksimum, następnie maleje, a na poziomie cząstki elementarnej znów mówimy tylko o przypuszczalnym zachowaniu. Poszczególne cząstki elementarne również mogą dokonywać „nieprzewidziane” posunięcia wbrew warunkom zewnętrznym. Czy ta zbieżność nie wydaje ci się dziwna? - Zienin był tak oszołomiony potokiem słów, naprowadzających go na jakąś myśl, że tylko skinął głową. - Wyobraź sobie - mówił Głuchariow coraz bardziej się zapalając - że cząstki elementarne mają potencjalny pierwiastek psychiczny. (Tak mało wiemy o ich naturze, że nie możemy z góry odrzucać takiej możliwości). I załóżmy, że na pierwiastek psychiczny tego monopolu magnetycznego, na którym opiera się kolczasta bryła, jakoś rzutuje cały potwór, to jest jego struktura fizyczna. Wówczas ów monopol, jak sądzę, może mieć psychikę tożsamą z psychiką całości. To znaczy psychika monopolu za każdym razem jest psychiką tego potwora! Niezła hipoteza robocza, nieprawdaż? Poza tym powiedz sam, czy nie pasuje ona i do człowieka? - Co? Zupełnie cię nie rozumiem! Więc według ciebie jesteśmy wszyscy cząstkami elementarnymi, które wyobraziły sobie, że są ludźmi?! - A czemuż by nie? Procesy zachodzące w mózgu są bardzo niestałe. Zupełnie niewykluczone, że ich przebieg za każdym razem określa zachowanie jednego jedynego elektronu. Możliwe, że na jego pierwiastek psychiczny nakłada się w jakiś sposób to, co się dzieje w organizmie. W rezultacie uzyskuje on świadomość tożsamą naszej własnej. Moja świadomość teraz to świadomość jakiegoś jednego elektronu w moim mózgu (a w następnej chwili jakiegoś innego). Mówiąc nieformalnie, ja teraz to elektron. Chcę podnieść rękę, ale w rzeczywistości tylko przeskakuję w atomie z orbity na orbitę. Ale to przeskakiwanie daje początek całej lawinie procesów, które rzeczywiście kończy podniesienie ręki. Z tymi słowy Igor podniósł rękę. - No i co, według tej dziwnej teorii można stworzyć czującą maszynę? - Nie, to niemożliwe! - zdecydowanie odrzekł Głuchariow. - Będą to zaledwie maszyny „przetwarzające informację”, a nie czujące. - Ale przyroda jednak potrafiła stworzyć coś takiego! - To znaczy, jeżeli zbudujesz taką maszynę, maszynę, w której wszystkie procesy będą tak subtelne, że w każdej chwili będą zależeć tylko od jednego elektronu, i wszystko w maszynie będzie rzutować w jakiś sposób na pierwiastek psychiczny lego elektronu, to taka maszyna może czuć... Jednak wszystkie jego argumenty wydawały się Zieninowi nieprzekonywa-jące. Budziły raczej zniecierpliwienie niż szacunek. Mimo to Zienin chętnie rozmawiał na ten temat i dyskutował z Głuchariowem przez wiele dni lotu na Ziemię. Gwiazdolot powrócił na Ziemię 16 stycznia 2492 roku. Nie będę tu mówić o ważności przywiezionych przezeń informacji. Wspomnę tylko, że samo promieniowanie „rurkowatych kamieni” dało początek dwóm dyscyplinom chemicznym, a ich zastosowanie praktyczne jest ogromne. Co do jednoelek-tronowej teorii świadomości”, to jej losy są nieokreślone. Zresztą moim zdaniem teoria naukowa może mieć inne znaczenie praktyczne, może mniej dotykalne, ale wcale nie mniej istotne. Może nas ona skłonić, byśmy po nowemu spojrzeli na różne rzeczy, po nowemu zaczęli myśleć o zjawiskach, należących być może do zupełnie innej dziedziny wiedzy. I w tej dziedzinie możemy osiągać niedostępne dawniej rezultaty.