Robert Sheckloey Szeherezada tom 2 George i pudła Zabawny był George i te jego pudła. Nigdy wcześniej ich nie zauważył, aż do momentu, kiedy coś zwróciło mu na nie uwagę - coś tak błahego, że już nawet nie mógł sobie tego przypomnieć dokładnie - pamiętał jedynie niecodzienność sytuacji - proszę, wybaczcie karygodny sposób, w jaki zdanie to wymachuje swoim, że się tak wyrażę, ogonem - cóż, było to coś, co zmieniło jego życie. George dużo ostatnio rozmyślał o tych rzeczach. Albo przynajmniej wydawało mu się, że to było ostatnio. Ciężko sobie przypomnieć o czym myślał wcześniej, kiedy to nie posiadał jeszcze wyraźnego dowodu, choćby na to, że w ogóle istniał - zanim otworzył oczy, że się tak wyrażę, i stanął twarzą w twarz z pudłami. Z początku wydawało się, że jest ich tylko kilka, rozrzuconych po całej przestrzeni. George uważał samą przestrzeń za interesującą, szczególnie wtedy, kiedy nie była nudna. Wszystko jest kwestią wartości. Więc nie obwiniajcie księżyca. Pokój, w którym znajdowały się pudła, był podobny do nich samych, pudłowaty w kształcie, ale o zadziwiająco ozdobionych ścianach, w połowie ich wysokości - albo w miejscu gdzie byłaby ich połowa, gdyby oczy George'a nie pozostawały skierowane na pudła. Teraz, kiedy je odkrył, nie wiedział co zrobić ze swoim odkryciem, albo raczej bardzo dobrze wiedział, ale nie chciał jeszcze ujawniać przed sobą tej wiedzy. Bo wiesz jak to jest - właśnie przełknąłeś suty posiłek życia, masz ochotę ułożyć się, zdrzemnąć i trwać tak przez całe wieki i choćbyś nawet wytknął sobie gnuśność, to i tak nie będzie cię stać na to, by podnieść swoją rozłożystą dupę i zrobić to, co sugerują pudła. - Przepraszam, którędy do Vinermere Town - powiedział duży, zielony squash gdy tylko wyszedł z pierwszego pudła na maleńkich stópkach. To znaczy na swoich maleńkich stópkach, a nie pudła. George pomyślał, że to dziwne, iż squash potrafi mówić. Jednakże w głębi swego najgłębszego serca czuł się trochę rozczarowany. Świetnie zdawał sobie sprawę z tego, jakie to zaskakujące usłyszeć mówiącego squasha. Chociaż z drugiej strony miał świadomość, że w niektórych starych religiach amerykańskich squash zajmował bardzo znaczące, a nieraz i zabawne miejsce. Czyż nie istniały historie o squashach oszustach? Poczekał, chcąc sprawdzić czy squash ponowi swoje pytanie. Ale squash nie zrobił tego, co oznaczało, że nie należy brać go na serio. To znaczy, można było potraktować go poważnie, jeśli miało się takie skłonności. Ale w żadnym przypadku zestaw reguł rządzący tym konkretnym wydarzeniem tego nie oczekiwał. Nie, w tym momencie nadal miałeś wybór. Nie było to nic w rodzaju - skacz, a potem niech się dzieje co chce. Ależ skąd, w żadnym wypadku. Raczej jakby się stało nieruchomo na brzegu i machało w stronę mew. To czas zanim wszystko tak naprawdę się zaczęło. Krótkotrwały okres zawieszenia, nim George został opanowany przez zabawne warunki, które zdeterminowały jego życie. Nawet fakt istnienia pudeł nie były jeszcze wtedy pewny. No cóż, pomyślał George, one chyba jednak istnieją. Ale nie muszą istnieć. To oznaczało początek następnego etapu, ponieważ sytuacja miała się rozwinąć. Ciekawą sprawą dotyczącą pudeł była otaczająca je aura niesamowitości. Te, które miały kąt prosty, wyglądały prosto, ale inne miały stożki i zagłębienia, pylony i półkule, przypory i balustrady i jeszcze wiele innych kształtów. George słyszał o nieregularnych ciałach stałych, ale tego było mu za wiele. Nie istniał żaden racjonalny powód aż takiej obfitości. Chyba że nie były to zdobienia, że w jakiś monstrualny, wielowymiarowy sposób ta dekoracja tak naprawdę stanowiła właściwą strukturę. Nie było sensu zamartwiać się o to. George zdecydował, że kształty jakie przybierają pudła nic dla niego nie znaczą. Ten niewinny brak wrażliwości miał mieć poważne konsekwencje później, kiedy George natrafił na przycięte od góry stożki. Ale to będzie później, o ile w ogóle będzie. George uważał, że to piękne - unosić się na zalanym przezsłońce oceanie. Drobniutkie falki zdawały się tańczyć, a pudła obracały się i składały im głębokie pokłony. Ale nie naprawdę. George po prostu wymyślił to, żeby zabawić samego siebie. Czasami tak robił. Nie mógł się temu oprzeć - unosząc się w ciepłym, zalanym słońcem morzu, bez najmniejszego cienia trosk, lubił snuć sobie historyjki zabijając ciągnącą się nudę. To był przecudowny czas, a George potrafił go w pełni docenić. Cóż mogło być lepszego? Z pewnością nic. Niekiedy jakiś facet chce czegoś innego. Tylko po to, by poudawać, że jest tak, jak naprawdę nie jest. Dobrze to wiedzieć, ponieważ w innym razie George musiałby włożyć wiele wysiłku, żeby przypomnieć sobie, że ten pokój jest wymyślony, a ocean prawdziwy. Nie było jednak takiej potrzeby, gdyż jeśli chodziło o George'a to zarówno ocean jak i pokój były jednakowo rozsądne. Zalane słońcem morze było przyjemne ale nie mogło trwać w nieskończoność. To znaczy mogło trwać tak długo, jak chciało, ale nawet gdyby to były tysiące lat, wspomnienie miałoby wymiar pojedynczego incydentu. Promienie słońca leżące na wodzie niczym cętki są przepiękne, ale kiedy patrzysz na nie zbyt długo, zaczynasz tęsknić za czymś codziennym. Co dobre to dobre, ale czasami trzeba powiosłować i uczepić się jednego z pudeł. George nie kierował się jakimiś szczególnymi kryteriami przy wyborze pudła. Myśl o tym, aby przywrzeć do któregoś z nich przyszła mu do głowy tak po prostu. Mogłoby być zabawnie, pomyślał. Ale które z pudeł? To najbliższe, oczywiście. Duże, w niebiesko-żółte pasy, ze skrzydłami i dziobem. To znaczy nie prawdziwymi skrzydłami i ptasim dziobem, oczywiście; mówimy tu o pudle, o czymś co skonstruowano tak, by wyglądało jak skrzydła i dziób. George był bardzo stanowczy w tej kwestii. Lecz minął pierwsze pudło, ponieważ było w nim coś... niby zwykłe pudło, ale wydawało się, jakby coś w sobie miało. W każdym razie nie stanowiło żadnego problemu popłynąć do pudła znajdującego się obok, ładnie ozdobionego lecz o skromniejszym wyglądzie. Tak się przynajmniej zdawało zanim George nie położył na nim swojej ręki i nie przewrócił go. Kiedy odsłonił jego podbrzusze poczuł, że może zrobić się interesująco - prawie natychmiast zdał sobie sprawę, że jest ono nieprawdopodobne. Co nieprawdopodobnego było w wyglądzie tego pudła? No cóż, po pierwsze masa cylindrycznych kształtów - jakby sterczących rur, które kłuły swym kształtem w oczy. Równie dziwne były elementy poprzeczne, które łączyły ze sobą rozmaitych rozmiarów rury. Kto to słyszał o rurach na pudle? Istnienie cylindrycznego pudła jest wielce nieprawdopodobne. Starał się jak mógł, by zignorować podbrzusze pudła - udawał przed samym sobą, że tego nie rozumie. George zawsze wiedział, że istnieją rzeczy, których lepiej nie rozumieć. Ponieważ zrozumieć je, znaczyłoby zrozumieć je źle. A złe zrozumienie dawałoby całkowicie błędny pogląd na sprawy. Tego zaś należało unikać w trosce o spokój. Po co patrzeć na sprawy z drugiej strony, nawet jeśli jest ona tak zwaną dobrą stroną? Czyż nasz spokój i nasza wygoda nie są więcej warte? Po cóż innego pocimy się i wysilamy przy wiosłach, jeśli nie po to, by… Przepraszam, poniosło nas. Tak jak pudło poniosło George'a. W jego wnętrzu, we wnętrzu pudła sprawy miały się trochę inaczej, niż to sobie z początku wyobrażał George. To zabawne - wydaje się, że wiadomo jak jest w środku. Potem wchodzi się tam i stwierdza, że jest kompletnie inaczej. No, może nie kompletnie, bo zawsze są jakieś podobieństwa; nie jesteśmy dzikusami i mam nadzieję, że zawsze możemy wprowadzić dyscyplinę wśród masy pudeł tamujących nasz postęp w kierunku dezyderatu, którego nazwy nie wypowiedzielibyśmy nawet gdybyśmy ją znali. Nieświadomość tej nazwy zapewnia, że jej nie wypowiemy. Mniej więcej w tym samym czasie George stwierdził, że można się do niego zwracać Endicott. Wydawało się to wtedy dość proste, niemniej jednak prowadziło natychmiast do dwuznaczności. Po pierwsze, czy Endicott to nazwisko czy też imię? Bez zbytniego zagłębiania się w tym temacie - gdyż koncentrujemy się na innych kwestiach - możemy powiedzieć, że zgodnie z naszym zwykłym rozumieniem rzeczy, nawet w miejscu takim jak to, Endicott może być postrzegane co najmniej na dwa sposoby. Starożytni chrześcijanie, przez analogię, odkryli to samo, kiedy zginęli na arenie. A może odkrył to cesarz? George wiedział o tym, ponieważ kształt metafory wbił mu się w pamięć, pozostawiając tymczasowe, ale w czasie trwania permanentne uczucie depresji w dokładnym kształcie tej metafory. George nie posiadał składników witalnych, potrzebnych do ukończenia obrazu, przyłączenia się do tańca, zaśpiewania w chórze anielskim, ale wiedział wystarczająco dużo, by zniszczyć to, co było pod ręką - na przykład banalny kawałek materiału, czy zrujnowaną świątynię na zboczu góry. Dla tych rzeczy nie ma znaczenia gdzie polegną. Również George postanowił to zignorować. Poza tym, miał bardzo mały wybór, gdyż właśnie wtedy, właśnie w tym momencie, dokładnie w tym czasie, wydarzył się wypadek, który gdyby wziąć pod uwagę odrobinę wcześniej, można by uznać za bezprecedensowy. Wydarzenia temu podobne trafiają się od czasu do czasu, ale mijamy je zajęci codziennością. To niezaprzeczalne - ocean zalany słońcem, który zdawał się tak rzeczywisty i trwały, miał lada moment znaleźć się w przerażającej bezprzedmiotowej przeszłości i tak też się stało. W tym czasie działo się już coś nowego. Musiał odczekać sekundę, aby zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi. To rozsądne, prawda? Też chciałoby się mieć trochę czasu, gdyby ktoś nagle postawił nas w takiej sytuacji. Parę sekund zabiera rozszyfrowanie zwrotu "natychmiastowy odwet". Albo to, do czego się ten zwrot odnosi. Endicott nawet nie wiedział, czy pierwszy raz o się nad tym zastanowił, ale postanowił dać sobie przywilej wątpliwości. Płacili mu, aby robił takie rzeczy, więc czego się wstydził? Co to ma, do cholery, za znaczenie, mawiał do swoich kumpli w knajpie, lub przynajmniej tak zakładamy, że to jego kumple. Wyglądali tak samo jak on. Byli postawniejsi, oczywiście. Endicott szczycił się tym, że jest szczupły. Nazywali go Jack Splat. Niezbyt miło, jeśli mam być szczery, ale wiecie, jacy potrafią być faceci, kiedy znajdą się pod czyimś wpływem. Mówię wam, widzi się tego dużo. Szczególnie wieczorami, idąc wzdłuż nabrzeża, aby pozbierać pudła. I pokoje. Tak, czasami pudła dryfują na wodzie w stronę brzegu, czasami pokoje. Wydaje się, że one są ze sobą związane. Ale błędem byłoby zakładać, że pokoje dały początek pudłom. Natura wszak jest subtelniejsza. Pytanie o obecność w historii nie pojawiło się ani razu. Ludzie cieszyli się tym, jacy byli. Jakiekolwiek byłoby to bycie. Prowadzili skromny, zacny żywot. Nigdy już ich takich nie zobaczymy. I dobrze było tam, na nabrzeżu, gdzie łowiono pudła i od czasu do czasu jakiś pokój. W rozmowach prowadzonych między mężczyzną a niewiastą było coś magicznego. Pikniki słynęły ze wspaniałych sałatek. Prawdziwe sałatkowe dni! Ale nawet wtedy istniały luki. Tyle, że zawsze wiedzieliśmy co było luką, a co śródmiąższem. Jack Splat. Wyobraźcie sobie, że tak się do was zwracają. Albo Jack Spot. Jeszcze gorzej. Młodzi są tacy okrutni. Szczególnie tu, na tym pionierskim obszarze, gdzie wszystko co ma ponad dziesięć lat uważane jest za zabytek. Nie chodzi o to, że nie jesteśmy wdzięczni, iż możemy tu być. Endicotta ogarnęło dziwne uczucie. Był wieczór, a on kucał na maleńkiej plaży przed swoją chatą. Była to standardowa chata, w której znajdował się typowy sprzęt do gotowania. W owym czasie nie było maszyn, tak więc całą pracę wykonywały kobiety. Przynajmniej Endicott zakładał, że były to kobiety. Pierwszy problem pojawił się niedługo później, a narastał tak cicho, że nikt nie pomyślałby nawet, że cokolwiek się dzieje. Chyba, żeby znalazł się ktoś bardziej świadomy ezoterycznego znaczenia przyciętych stożków - bardziej niż my byliśmy, kiedy zaczęły pojawiać się na naszych polach. Najbardziej niepokoiły nas ich ordynarne, małe kształty. Zwłaszcza te małe usta. Chociaż wszystkie nosiły gitary, nikt nigdy nie słyszał, by na nich grały. Stwierdziliśmy, że to podstęp nazbyt wymyślny, żeby można go rozszyfrować. - Gdzie idziesz? - Zobaczyć ścięte stożki. Chcesz iść? - Z przyjemnością, ale teraz nie mogę. Dasz im ten kosz dialogów? Co w nim masz? - Tylko to, co można znaleźć w lesie słów. Nic specjalnego. Nic, czym nie można, by nakarmić dziecka. Nic niestosownego. Rozumiesz, co mam na myśli. Im dłużej go słuchałem, tym bardziej stawałem się podejrzliwy. Robił się przesadnie gadatliwy, jak na kogoś, kto jeszcze przed chwilą nie był nawet tendencją. - Posłuchaj - powiedziałem - może powinieneś iść sam? - Imię brzmi George - odrzekł. Rozległ się dzwonek alarmu. Przecież go o to nie pytałem! George - jakże nienawidziłem tego imienia, i to już od chwili, kiedy ledwie zdążyłem je poznać. A oto on wypowiada przede mną swoje imię. W dodatku robi to tak, jakby miał nadzieję zostać tu dłużej. On i ta jego pękata torba dialogu. - Żałuję, że to podniosłem. Jest bardzo lepkie. - Przestań - powiedziałem, pospiesznie zamykając torbę. Jeśli istnieje coś, czego naprawdę nie lubisz, to dialog wyciekający z uszkodzonej torby. I nie tylko to… - Lecz jeszcze dużo więcej. - Przestań! - upomniałem go raz jeszcze, ale był to oczywiście przeciek z torby - dialog przeciekał, a oderwanych części nie miałem ochoty słuchać. - Syreny we Francji są obecnie dosyć obwisłe w swych luźnych ubraniach, a potem powiedziałem mu… To było nie do zniesienia - wypowiadać nie tylko dialog, ale wręcz dialog w dialogu. Może jesteśmy tu trochę naiwni i nieprzyzwyczajeni do waszych miejskich metod, ale od razu zauważamy kształtujący się ogromny regres, kiedy pojawi się na horyzoncie. Można tak powiedzieć. Właściwie, to teraz widzę, że w całej tej transakcji było coś nieprawdziwego. Ten George przedstawił mi się, ale nie zaptał, jak ja się nazywam. Może myślał, że sam zdradzę swoje imię, ale to oznaczało, że nie wziął pod uwagę sytuacji, jej dekoracyjnej formy, ani moralnej finezji. - Prędzej pocałowałbym karalucha zabójcę, niż ci się przedstawił. Ta linijka była na mnie wymuszona. Oczywiście dzięki jej nie wypowiedziałem Bogu. Po prostu wyciekła z torby z dialogami. Teraz, kiedy to sobie przypominam, to właśnie George niósł tę torbę w pudle. Tak, oczywiście, to musiał być ten słynny George od pudeł! Przyznaję, że to zmienia obraz sytuacji. Im więcej myślałem o George'u, tym mniej mi się podobał. Nie, żebym go znał i jakoś wyjątkowo miło spędzał czas zastanawiając się nad nim. Myśli biegną dużo szybciej. Wiesz, jak jest wewnątrz. Oto jesteś tam - co do tego nie ma wątpliwości. Problem, że poza tym nie ma nic innego. To wprawia cię w zakłopotanie. Znasz zasady. Coś musi być. - Po to, by uniknąć solipsyzmu? - Dokładnie. - Czasami nawet przypadkowe słowa z torby mogą w niezwykły sposób nabrać sensu. Szedłem, a słowa nadal wyciekały z torby Georga, którą mi dał, abym wręczył ją ściętym stożkom. Ale coś wewnątrz mnie - to taka metafora, bo mogło to być gdziekolwiek - zaprotestowało. - Po co potrzebne nam są te stożki? - Czy nie widzisz, że one nie są istotami? Nie osiągnęły nawet tego, by wejść na poziom tymczasowości. Czy wiesz, co dostajesz przed poziomem tymczasowości? Coś naprawdę lichego, wierz mi. - Problem z Georgem, który pojawił się ot tak, po prostu, polegał na tym, że zostały sprowokowane decyzje, które, jak myślałem, można by bezpiecznie na jakiś czas odłożyć. Właściwie nawet na dosyć długi czas. - Właściwie, właściwie, właściwie… Szedłem szybciej. Przeciek stawał się coraz większy. - No i obawiasz się absurdu, prawda? Wszyscy się go boją. Dlatego właśnie nazywa się absurdem. Jest tak, ponieważ pomimo że pojawia się w całym splendorze swojej gwałtownej i specyficznej formy, w całym splendorze swojej chwały, to jego cechy dostrzega się dopiero później. Dopiero po skonstruowaniu mechanizmu percepcyjnego. Wyjaśniono mi to wszystko dosyć starannie. Najpierw otrzymujesz postrzeganie. To przychodzi pierwsze. Może ono przybrać dowolny kształt - kija do krykieta, bumerangu, trzech pomarańczy, dobrego humoru przyjaciół. Czegokolwiek. Nie bez powodu jestem oględny - postrzeganiem może być cokolwiek. Postrzeganie zjawia się pierwsze. Potem, gdy już się pojawi i zastygnie na ten ułamek nanosekundy, niezbędny do nabrania charakteru czegoś naprawdę interesującego, dopiero wtedy formuje się, aby uświadomić postrzeganie. Niektórzy mówią, że samo postrzeganie dzieli się dychotomicznie na percept i perceptor. - W perceptorze jest coś bardziej rzymskiego, zauważyłeś? Zignorowałem paplaninę torby z dialogiem. Stanowczo zdecydowałem nie iść i nie oglądać ściętych stożków. Nawet nie znając ich jeszcze wiedziałem, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. Boleśnie potrzebowałem czegoś na kształt przesadnie wypchanego krzesła. Szukałem miękkiego i wygodnego konceptu, najlepiej w pasy i to takiego, który nie przewróciłby się stojąc na swych małych nóżkach. Mówi się, że tak to wygląda; postrzeganie przychodzi najpierw, a następnie rozdziela się na percept i perceptor. A potem pojawiają się na ziemi kwiaty i stajemy się świadkami narodzin smutnego błękitu. Cóż, chichoczcie, jeśli musicie, ale zapewniam was, że nie ma tu nic do śmiechu. To marsz chwiejnym krokiem naprzód. Nie wydaje mi się, abym miał teraz otwarte oczy, bo nic nie widzę. Nie, te rzeczy nie pojawiają się. Rozbłyskują nagle, a ja tłumiąc je mam niezły ubaw. Co mógłbym zrobić z aluminiowym bandolierem, albo uzbrojonym glissandem, czy też falą frontową w kształcie jaja? Właśnie tego typu rzeczy wyskakują - ponieważ percepty rzadko przychodzą pojedynczo; łączą się z innymi perceptami i to oczywiście tworzy mnogość perceptorów. Po tym była pierwsza część, ale ja nie chciałem jeszcze o tym wiedzieć. Właściwie miałem uczucie, że i tak zbyt dużo już wiem i w końcu nadszedł czas, aby nieco o tym wszystkim zapomnieć. Zdecydowałem zacząć od zapomnienia o George'u. Ale, pomyślałem, oczywiście bez pudeł. Te przeklęte rzeczy, wszystkie paski i wypukłości, jednak dziwnie niewyczuwalne i jeszcze do tego jakby falujące, te ponure stwory robiące aluzje i skrywające się za tym, co znajdowało się przed nimi - no cóż, znowu jakieś zdanie pozostawione z wyciągniętymi mackami, walczące by przyczepić się do czegokolwiek, po to tylko, aby powrócić do bezpiecznego portu. Przynajmniej taki zdawał się być pomysł. Pomysł z pudłami - kontenerami tego, co niewysłowione i innych, bardziej materialnych rzeczy. Ale żadne materialne rzeczy nie wydobyły się jeszcze z pudeł. I wydaje mi się, że możemy się z tego cieszyć. - Prawda. Dialog z torby z dialogami jest wystarczająco kiepski. Przeciek stawał się coraz gorszy. - Masz cholerną rację, że przeciek stawał się coraz gorszy i jestem tu po to, żeby ci powiedzieć, że nie słuchasz, jeśli nie słyszysz tego tajemniczego chóru, który niedostrzeżony śpiewa do twojego ucha. Udało mi się zrobić węzeł na dnie torby i przynajmniej czasowo zamknąć rosnący natłok słów. Fakt, że zdawały się mieć sens czynił je jeszcze gorszymi. Co może być gorsze niż słowa, które zdają się mieć sens, ale go nie mają? No cóż, wszyscy znamy odpowiedź, ale łatwo uda nam się jej uniknąć. Prawdą jest, że ostatnio nie byłem jakimś naiwniakiem, ale nigdy nie spodziewałem się, że dam się tak wyprowadzić z równowagi. Chcę podziękować lekarzowi i całemu personelowi. Dzięki wam czułem się bardzo dobrze. Wiem, że konieczne było wejście w moją iluzję po to, by uczynić ją dla mnie bezpieczną. Zdając sobie z tego sprawę, byłem w stanie tolerować dziwne mamrotanie pudeł i pokoi oraz zalane słońcem morze. Dryblowanie - tak, zdaje się, nazwał to jeden z twoich pracowników. Albo tak się do tego odniósł. Nie jestem na bieżąco z najnowszą terminologią, ale wiesz o co mi chodzi. Pamiętam, że zanim tu przyszedłem, byłem w zupełnie innym miejscu. I pamiętam też innych. Była Fanny i Max i Wuj Harry. Jakimi miłymi oniwszyscy byli indywidualnościami! Szczególnie brakuje mi dwuznacznego uśmieszku Wuja Harry'ego, kiedy myślał, że nikt go nie obserwuje. I jeszcze coś o jakiejś parze butów. Wszystko to wraca kawałek po kawałku. Również stary Eric. I uważam, że był tak samo zdziwiony jak my wszyscy, gdy odkrył, że broń jest naładowana. Oto mający ochotę na niewielką hiperbolę Eric stwierdza, że brał udział w rewolucji jawajskiej. Było to niedługo po tym jak opuściła go Lil, która udała się do Szanghaju, żeby otworzyć Czerwonego Koguta. Nadal mieli wtedy jeszcze stare klipery. Tyle, że wówczas nazywali je kripery. Zaćmienie typowe dla białych. Nigdy nawet nie słyszeli o torbach z dialogami. Ale coś w nich jednak było. Jakaś oznaka niepewności. Nie, nie wydaje mi się, żebyście wiedzieli o co mi chodzi, ponieważ sam tego nie wiem. To po prostu pogwizdywanie w ciemności. Dopóki nie będę w stanie podrzeć tego na skrawki. Wyrwać stamtąd czerwonego, krwawiącego języka. Ścięte stożki były tu przed pudłami. Myślę, że co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Musimy przecież od czegoś zacząć. A więc zaczniemy od wieku niewinności, kiedy to ścięte stożki nie znały własnego imienia i uważały za naturalne fakt, że wszystkie pomalowane są na niebiesko. Wiem, że krążę wokół tematu, ale ty też byś to robił, gdyby okoliczności twojego życia zostały opublikowane w obcych czasach tak, jak moje. - Ktoś tu traci panowanie nad sytuacją. - To z przecieku w torbie z dialogami. - Zamknij się. Próbujemy iść naprzód. Minąć ścięte stożki. Nie utrudniaj tego jeszcze bardziej. Uczucie utraty równowagi, przechylania się w prawo, czyjaś ręka na wahadle, coś z koszmaru Wieży Eiffla. Wiem, że obiecałem nie wspominać więcej Wieży Eiffla, ale co można zrobić; w końcu wszyscy jesteśmy ludźmi, czyż nie? George'owi udało się w końcu wpakować pudła z powrotem do pokoju. Wymagało to trochę wysiłku, ponieważ niektóre pudła były większe niż pamiętał. Możliwe, że urosły podczas jego nieobecności, chociaż to absurd. A może ktoś zastąpił mniejsze pudła większymi? Ale to było niemożliwe, gdyż nie było tu nikogo innego, tylko George i jego wspomnienia o bezimiennym narratorze, który próbował zrobić coś strasznego - trudno teraz przypomnieć sobie co - zawsze są nowe katastrofy, które sprawiają, że zapominasz o kataklizmach z przeszłości. Ledwie George zdołał umieścić wszystkie pudła z powrotem w pokoju, kiedy mężczyzna, który mówił na siebie Mandrake, wrócił. - Wsadziłeś je wszystkie? - Tak, Mandrake. - Ale z niektórymi miałeś chyba trochę kłopotów? - Tak, Mandrake. - Ale i tak ci się udało, co? - Tak, Mandrake. Mandrake był wysoki i gładko ogolony. I chociaż wydawał się przedziwny - pasował dla całej sytuacji Zabawne, nowi ludzie, w jednej chwili są nie do wyobrażenia, a w następnej wydaje się jakby istnieli od zawsze. Tak właśnie było z Mandrake'iem. Nie, żeby to było jego prawdziwe imię, skąd. Nie sądzicie chyba, że używałby prawdziwego imienia, pochodząc z Dviva Province w państwie, które graniczyło z innymi. Nazwijmy je Y, chociaż jestem pewien, że to jasne o jaki kraj chodzi. Tak przy okazji - jego nazwa nie zaczyna się na Y. To wskazówka negatywna. W Y, czy L, jak nazywali je mieszkańcy, spokojnie toczyło się życie, Dvina Province była wypchnięta najdalej, najdalej od Boga i od Paryża. Była tą, której ludzie nigdy nie brali pod uwagę, co przyczyniło się do ich upadku. Było to staromodne miejsce. W wiosce B nadal noszono "papryczki". Te w stylu wiązanych na krzyż kamaszy. Mężczyźni nadal polowali przy pomocy kusz. Wiejskie kapele grały donośne desery dźwięcznych dupobąków. Lecz oczywiście w miejscu takim jak to, nikt nie oczekiwał wielkomiejskiego wyrafinowania. Z pewnością nie oczekiwał tego poeta G. Nie oczekiwał też, że przestanie padać deszcz. Wiedział, że kiedyś musi to nastąpić, ale właściwie dlaczego? Poeta G jadał śniadanie w saloniku z rodziną. Był jedynym gościem Hotelu G von Fch. Tu nie istniał sezon dla turystów. Turyści byli daleko stąd, w miejscach, w których sezon trwał specjalnie dla nich. Przypuszczalnie. Za granicą, w Baldisblat, jeżdżąc na nartach po papierowej górze. Na południe w Granslivii, gdzie śpiewanie na rogu osiągało szczyty popularności, na równi z szarlotkami. Taki układ bardzo odpowiadał G, który wolał być sam. Nie zupełnie, oczywiście, ale wystarczająco mocno, aby o tym opowiedzieć. Po śniadaniu zjedzonym w pokoju, schodził rano na niewielki taras z widokiem na pole do krykieta i fronton jai lai. Wypijał swoją cafe con leche i słuchał skrzeku papug. Bowiem wydawało mu się, że te wielkie, ładne, wielokolorowe ptaszyska w małych kaloszach właśnie nimi są. Obuwie było według niego odmianą lokalną. Mam wrażenie, że wspomniałem, iż wieś ta położona jest na wadliwym łączeniu między sektorami. Zazwyczaj nie wyrządza to nikomu krzywdy. Ale czasami natura nie potrafi się zachować. Wtedy spotykasz przypadkiem legion piechoty rzymskiej i jeśli akurat nie masz tego dnia nic lepszego do roboty, to prowadzisz ich z powrotem do granicy. Nigdy niczego to nie zakłóciło. Szok jest dobrą maską, pod którą skrywasz rozpacz. Przepraszam, wydaje mi się, że lekarz powiedział, iż czas na lekarstwo. Skończę te sekwestry o innej porze, a wtedy, George, mam dla ciebie niespodziankę. George wyprostował się, ale nie poszło mu to łatwo. Zamknął pudło i odłożył na je bok. Pchnął drzwi, ale one ani drgnęły. Usiadł na ławce. Po chwili podniósł wzrok i zauważył dziewczynę siedzącą na zwykłym krześle na wprost ławki. Nie miała więcej niż dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat, a jej włosy były blond lub siwe, w zależności od tego w jakim była wieku. George zdawał sobie sprawę, że próbuje uspokoić się przy pomocy tych obserwacji. Wiedział, że niedługo jego kolej. Zastanawiał się, czy raz jeszcze nie spróbować z drzwiami, ale stwierdził, że zbyt wiele nie mogło się zmienić w tak krótkim czasie. Dziewczyna wydawała się bardziej dziewczyną niż staruszką, a więc przegłosowane. George zauważył, że obserwowała drugie drzwi, te, przez które wyszedł policjant, zamykając je za sobą gwałtownie, aż słychać było to ciche kliknięcie zamka. A więc dwoje drzwi - pierwsze to wyjście, przez które wszedł George, a drugie to te, przez które wyszedł policjant. Przynajmniej to zdawało się być pewne. A wtedy George zauważył pudło, które dźwigał na kolanach. Myślał, że pozbył się ich wszystkich. To jedno musiało się jakoś do niego przyczepić. Zabawne. Myślał, że sprzedał je wszystkie niskiemu, grubemu mężczyźnie w ciężkich kaloszach - zwanych sztormiakami. Nie, to był ktoś inny. George postanowił, że najlepiej będzie przestać się nad tym zastanawiać. Wszystko mu się myliło. Ale nie za sprawą tego, co się dzieje wokół. To było wystarczająco zrozumiałe. Wydarzenia z dwóch ostatnich dni otworzyły mu horyzonty w spokojniejszych czasach. W miarę jak zbliża się poranek sen zaczyna odpływać. Poruszasz się z dala od snów, które jeszcze przed chwilą były twoim oczywistym terytorium. Teraz jednakże, rzeczywistość snu zaczyna się wyodrębniać połyskując inną rzeczywistością. Tak to nazywasz, chociaż nie jesteś pewien, czy istnieje więcej niż jedna rzeczywistość. Ale tak właśnie to czujesz, kiedy sen zaczyna płowieć, kiedy po raz pierwszy pojawia się myśl, przeczucie, że ta wygodna kraina snów za chwilę zostanie ci odebrana. A co w zamian? Zanim uświadomisz sobie swoją poza-senną sytuację, nadchodzi moment, w którym postrzegasz ją jak ktoś nieznajomy, ktoś, kto nigdy o czymś takim nie słyszał. Przez chwilę przyglądasz się swojemu życiu jak czemuś niewyrażalnie obcemu. To znaczy, zanim nie zstąpi na ciebie pełnia przebudzenia, zanim nie obudzisz się i nie stwierdzisz, że znowu narodziłeś się tym, kim prawdopodobnie byłeś wczoraj i wiele dni wcześniej. To twoje życie, ale jeszcze go w ten sposób nie czujesz. Nadal wydaje się być tymczasowe. W takiej chwili spowija cię jakaś błoniasta zwierzęca skóra, a ty sam stajesz się tym zwierzakiem. To ułamek sekundy, zanim wcielisz się w swój sen na jawie i w tylko tym ułamku istnieje możliwość wolności, bo tylko wtedy kontrolujesz własne życie, które jest jak lokomotywa pędząca przez wiele torów na ogromnej przestrzeni zwrotnic świata. Stoisz z przodu, zwrócony twarzą w kierunku, jazdy, ale nie ty wybierasz tory, którymi pędzisz. Pojawiają się zbyt szybko; nim zdążysz pomyśleć, już po nich suniesz. Ale w momencie przebudzenia nadal istnieje możliwość zmiany metafory, dokonania wyboru wśród miriadów nici życia, które otwierają się przed tobą. Pędzisz żywot starając się uchwycić ten moment. Chociaż przez większość czasu nie pamiętasz, czego szukasz, coś w tobie - co zarówno jest, jak i nie jest tobą - próbuje, próbuje. To próbowanie niewiele ma wspólnego z jasnością. Gdyby istniała jasność, to wszystko byłoby zbyt oślepiające. Zasady dramaturgii nie pozwalają ci zobaczyć schematu, w którym funkcjonujesz. Nie możesz podejrzeć czegoś od frontu, chociaż tego byś chciał, ponieważ wszystko co masz przed sobą jest bez sensu. Tak właśnie wydawało się George'owi, kiedy usłyszał zgrzyt klucza w zamku i wesoły głos Toma, strażnika więziennego: - Obudź się, wstań i rozjaśnij swe oblicze! Staw czoła nowemu dniu! Tom, to był naprawdę ktoś. Wydawał się stworzony do czegoś lepszego niż to, co robił. Był pogodny, a nawet ironiczny. Otworzył drzwi celi i wszedł do środka. Nie był uzbrojony. George słyszał, że strażnicy w więzieniu nigdy nie są uzbrojeni, na wypadek gdyby jakiś więzień wpadł w szał i przechwycił broń. Nie warto było zastanawiać się nad pokonaniem Toma. Tom był wielkim, potężnie zbudowanym, prawdziwym atletą. Podczas gdy George cierpiał. Tego, czego może dokonać pobyt w celi, nie widać od razu, ale po jakimś czasie można to poczuć. - Jak się dzisiaj mamy? - spytał Tom sprawnie poruszając się po celi, krok po kroku wykonując codzienną inspekcję. Miał sztywny notes z ołówkiem przyczepionym do niego za pomocą kawałka wystrzępionego sznurka. W notesie znajdował się plik drukowanych formularzy. Po każdej pozycji zaznaczony był kwadracik, który trzeba było odhaczyć. George'owi udało się rzucić jedno czy dwa ukradkowe spojrzenia na formularz, ale nie był w stanie odczytać pozycji, gdyż napisano je w języku, którego nie znał. Litery identyczne jak w języku Georga, ale słowa - "pfffslts", "zincoernim", "flaxocon" - o nich George nigdy wcześniej nie słyszał. A więc nie było łatwo stwierdzić, czego strażnik Tom szukał. Łatwo natomiast można było dostrzec, co robił. Poruszał się po celi, pukając w różne miejsca, potem sprawdził pudło, podniósł krzesło, pokołysał się chwilę na łóżku, odkręcił kran i wetknął pod niego palec - wszystko musiało mieć na liście swój haczyk. Kiedy Tom kończył, George zaczął odczuwać pierwsze tego dnia lęki. Ponieważ strażnik zwolnił, kiedy docierał do końca swojej listy, George miał uczucie, że Tom nie chce skończyć, nie chce przejść do następnej strony, której być może nie akceptował. Chociaż bardzo możliwe, że aprobował ją całkowicie, ale specjalnie udawał niechęć, żeby nakłonić więźnia do wypowiedzenia demaskujących zdań. Strażnicy robili takie rzeczy, byli okrutni. - To miejsce jest chyba w porządku - powiedział Tom. - Teraz zajmiemy się tobą. George bardzo się tego bał. Uniósł brwi. - Mną? - spytał udając zdziwienie, chociaż pomimo enigmatycznego wyrazu twarzy, delikatnego wzruszenia ramion i specyficznego ułożenia ust., wiadomo było, że to o niego chodzi. - Kiedyś mieliśmy tu Setta - powiedział Tom. - Ale teraz to nie nasz problem. Musimy tylko zapytać, jak długo jeszcze masz tu zostać? - Dokładnie nad tym samym się zastanawiałem - powiedział George, bo wydawało mu się, że tak będzie dobrze. Ale prawdę mówiąc w ogóle się nad tym nie zastanawiał. - No cóż, to zależy od ciebie - orzekł Tom. - Chyba o tym wiesz. - Ależ oczywiście - stwierdził George. Wiedział, że Tom kłamie. Pobyt w tym miejscu znajdował się poza zasięgiem kontroli George'a. Tamci sprytnie udawali, że to zależy od niego. To było przykręcaniem śruby, o kolejny cal na dźwigni - powtarzanie więźniom, że sami odpowiedzialni są za swoje przeznaczenie. Tak jakby obchodziło to różowe flamingi! George jednak nie powiedział tego na głos. Miał jeszcze w zapasie kilka sposobów, kilka miejsc gdzie strażnicy i ich szefowie nie mogli pójść, których istnienia chyba nawet nie podejrzewali. - Spójrz tu - powiedział Tom. Uniósł klucze, a potem upuścił je u stóp Georga. - To zależy od ciebie. - Odwrócił się i wyszedł, otwierając drzwi celi na oścież. Ot tak. Może to miało tak wyglądać. Tego rodzaju pokaz niewinności, był jednym z ich najbardziej wstrętnych chwytów. Tak, drzwi są otwarte. Ale jeśli wyjdziesz na zewnątrz? Mimo wszystko George nie miał zamiaru sprawdzać, co się wówczas stanie. Po wyjściu Toma, gdy już ucichło echo jego kroków, George wychylił się z celi i zamknął drzwi. Nie będą zrzucać na niego winy za ich otwarcie. Wiedział kilka rzeczy, więźniowie zawsze wiedzą; istnieje pospólstwo, swego rodzaju ogół, tym silniejszy, że niewyrażony. Władze zrobiły co mogły, by stłumić tą siłę. Żaden więzień nigdy nie widział innego więźnia. Każdy miał wyobrażać sobie, że to ogromne więzienie z całą masą strażników i niewzruszoną dyscypliną zostało stworzone wyłącznie dla niego. Ale to było kłamstwo tak oczywiste, że nikt nie dawał się na to nabrać, nawet z natury naiwny George. Wydawało mu się, że nadchodzi noc. Cele więzienne były obsługiwane przez system, który symulował dzień i noc, a był też zdolny do wielu delikatnych oszustw, takich jak zmierzch i wieczorne nabożeństwo. Władze bezwstydnie manipulowały oświetleniem, czasami utrzymując je na poziomie jasności przez wiele dni, innym razem zmieniając dzień i noc w przerwach, które zdawały się nie trwać dłużej niż pół godziny. Miało to na celu wprowadzenie dezorientacji wśród więźniów, ale oczywiście takiego efektu nie uzyskiwano. Trochę niespokojni byli tylko strażnicy, tym bardziej, że nie powiadamiano ich z wyprzedzeniem o rozkładzie pór doby. Niektórzy uważali, że strażnicy też są więźniami i że zostali skazani na arbitraż nocy i dni podobnie, jak ci którzy spali w swoich celach. Ale oczywiście nie było sposobu, żeby się o tym ostatecznie przekonać. Pewność mieli tylko ci, którzy stali nad strażnikami. To byli ci, którymi się pogardzało. Ale pozostali chcieli mieć cholerną pewność, że nikt o tej pogodzie nie wie. Nawet niewielkie zamieszanie było już rzeczą niebezpieczną. Dezorientację dozwolono prawdopodobnie tylko dlatego, by uniknąć bardziej niebezpiecznych rzeczy. Oto przesuwam się w kierunku biura przydziału ziemi. Jest to niska chata, jedna z około tuzina rozrzuconych po tej równinie. W oddali z każdej ze stron widać pierścienie gór. Są niskie, nieciekawe. Myra bierze mnie za rękę i mówi: - Czy naprawdę uważasz, że to był dobry pomysł? Milczę. Wtedy wydawał się w porządku. W końcu odpowiadam: - Wydostaniemy się stąd, pojedziemy w jakieś nowe miejsce. Jeśli to miejsce będzie nowe, to my też będziemy mogli być nowi. Biuro przydziału ziemi może poczekać. Potrzeba nam teraz czegoś do picia. Nawet nie to, potrzebujemy się napić, by uczynić naszą sytuację bardziej ludzką. Dobrze przynajmniej wiedzieć, że ta wyprawa pozaplanetarna jest tylko próbą, że zawsze możemy się stąd wydostać i wrócić z powrotem na Ziemię. Jedna z chat ma u góry napis: OFF-WORLD CANTINA. Podchodzimy, zaglądamy przez otwarte drzwi. - Wchodźcie, ludzie - odzywa się ze środka radosny głos. Myra i ja wymieniamy spojrzenia. W końcu wchodzimy - najpierw Myra, ja zaraz za nią. Nie wiemy czego się spodziewać. Bo niby skąd? To jest nasz pierwszy dzień na Antiope. Wcale nie jest tak jak na plakatach, broszurach, powielanych ulotkach. Nie jest nawet tak jak na filmie dokumentalnym wyprodukowanym przez Off- World Productions. Barman jest wielkim, tęgim mężczyzną. Niektóre z jego tężyzn są starawe, ale wydaje się, że postęp został przynajmniej zahamowany. Ma płaski nos, cienkie wargi; ubrany jest w czerwoną koszulkę z napisem "Off Planet Developers". Sam bar jest przyzwoitej długości, co najmniej piętnaście stóp. W tej chwili jesteśmy tu jedynymi ludźmi. Barman mówi: - Jestem Tom. Byłem kiedyś żeglarzem. Przedtem występowałem w cyrku. Próbowałem w życiu różnych rzeczy. Teraz jestem barmanem, tu, w Osadzie Pierwszej. Co podać? Każde z nas, nie precyzując marki, zamawia piwo. Oddaliliśmy się od nawyków i problemów Ziemi. Jesteśmy dumni, że nie musimy podejmować decyzji i wybierać spośród tuzinów różnych rodzajów piwa. Tom zdaje się rozumieć nasze pragnienie prostoty. Bierze dwie szklanki, płucze je, potem napełnia z nieokreślonego kurka. Stawia przed nami. - Dopiero co przybyliście? - pyta Tom. - Tak - mówi Myra. - Przylecieliśmy statkiem "Sprawiedliwość Jeffersona". Postanowiliśmy się rozejrzeć. - To miły, mały światek - mówi Tom. - Nie sprowadzili jeszcze tajemnic. To miejsce bardzo się ożywi, kiedy one będą już na miejscu. - Jakich tajemnic? - pytam go. Tom patrzy zakłopotany, przeciera bar, na który nie ma nawet jednej plamki. - Wkrótce się o nich dowiesz. Macie już gdzie spać? - Na statku powiedzieli nam, że jest dla nas miejsce w hotelu. - Lekka przesada - mówi Tom. - Hotelu jeszcze nie zbudowano. - A więc gdzie przenocujemy? - Jest dom dla gości - mówi Tom. - Na drugim końcu lądowiska. Nie możecie go nie zauważyć. Tam też przygotują wam posiłki. Albo możecie zjeść tu. Robię hamburgery, chili, tego rodzaju rzeczy. - Domowe jedzenie - sugeruj Myra. - Tak, masz rację - przyznaje Tom. - Chcecie teraz coś zjeść? - Nie teraz - odpowiadam. - A ty, Myra? - Myślę, że powinniśmy wrócić na statek - powtarza Myra. - Chyba jeszcze nie wracacie, co? Patrzę na Myrę. Ma ten swój typowy wyraz twarzy. Zaciśnięta szczęka. Myślę sobie, że to oznacza dążenie do celu. Nie ma również miejsca na ten fragment dialogu. Musiał wyciec z torby z dialogami. No i był Tom, strażnik, który go pochwycił. To tak, jak mówi Beckett: płacą mi, żebym to robił i przychodzą co dzień, by odebrać kolejne strony. Tak, słowa nadchodzą, umiem produkować słowa, co do tego nie ma wątpliwości. A co to jest? Nie proś jeszcze o określenie - to tylko ciekawostka. A tamto? Coś, co czeka na określenie. Esse is percipi. A orkiestra gra dalej. Cichy strumień. Statek Wikingów napędzany około tuzinem wioseł. Poszyty kadłub, tarcze zawieszone po bokach, jeden duży żagiel. A kto jest jego kapitanem? Eric tu jest. Tak, witajcie na waszej nowej planecie. Chcemy, żebyście poczuli się tu jak u siebie w domu i zapewniamy was, że to jałowe miejsce wkrótce wypełni się wspomnieniami, które będą miały dla was szczególne znaczenie. Najpierw jednak wstąpcie do biura przydziału ziemi, aby ustalić najważniejsze sprawy. Więzienie George'a cierpiało wtedy na zmianę imienia, gdyż poprzednie urodziło się martwe. Straszliwe i ciężkie westchnienia dzień i noc świadczyły o głębokim smutku. Naliczyliśmy dwadzieścia jeden otworów na broń maszynową, ale mogły być też inne, ukryte w głębi. Prowadząc George'a skuli mu z tyłu ręce. Jeden ze strażników niósł torbę, która według opisu więziennego uznana została za gadatliwą torbę słów. Żołnierz był młody i chyba nie podobał mu się jego obowiązek. Jeśli ktokolwiek uznał za niestosowny widok młodego żołnierza niosącego częściowo wypchną torbę słów na skórzanej poduszce, to nie przyznałby się do tego. Nie wtedy. Natomiast usłyszałaby to policja myśli, która jak zwykle bacznie obserwowała ich bezwiedną emisję. Wydawało się prawdopodobne, że skórzana poduszka służy do tego, aby żołnierz nie musiał nieść torby słów w rękach. Ciężko jest wywabić sok-określacz z czyjegoś ubrania. George przekonał się o tym osobiście. Jego tunika, niegdyś biała jak śnieg, teraz pokryta była przymiotnikami. Gadatliwymi przymiotnikami. A ostry zapach soku-określacza unosił się w powietrzu. W tym momencie nic nie można było na to poradzić. Ekstraktorzy zapachu byli nadal w magazynie w stolicy. Nie warto było sprowadzać ich aż tu, do X w prowincji B de la C, gdzie mieściło się więzienie. - Co to za więzienie? - spytał George jednego ze swoich strażników. - Modelowe - odpowiedział mężczyzna. George nie dał po sobie poznać, że go usłyszał. Od dłuższego czasu ćwiczył grubiaństwo. Ale wewnątrz się wzdrygnął. Albo wzdrygnęła się jego część, która bała się brudu, niewygody, nudy i kiepskich filmów. Ta, której wywinęły się palce u nóg i która powiedziała sobie: - O Boże, tylko nie modelowe więzienie. Nie wiem, czy potrafię to znieść… Kiedy mijali ściany wewnętrzne, ziściły się jego najgorsze obawy. Na ścieżce na wprost niego znajdował się model Fortu Ticonderoga. Malutkie ołowiane żołnierzyki z muszkiecikami umieszczone na wyższych piętrach, żołnierze angielscy i replika całego kawałka Rewolucji Amerykańskiej. - Widzisz nasz model? - spytał strażnik. George przytaknął. - Podoba ci się? - Jest w porządku - odparł bezbarwnie George. - Co powiedziałeś? - Powiedziałem, że jest w porządku - powtórzył George, tym razem dodając swoim słowom barwy. - Może zechciałbyś sam zbudować kilka modeli podczas pobytu w więzieniu - zapytał strażnik, którego nieporuszony ton głosu zadawał kłam obscenicznym wibracjom, jakie jego głęboko skrywana seksualność nadała tym absolutnie nieszkodliwym słowom. - Musiałbym się nad tym zastanowić - odrzekł George, próbując przyjąć dyplomatyczny ton i nie wzniecać gniewu strażnika, chociaż obawiał się, że ukryta intencja, która sprawiała, że jego słowa były kłamstwem, nie jest widoczna - że raczej poszedłby w koszyku do piekła niż zrobił jakikolwiek model. - Tak, pomyśl o tym - powiedział strażnik. - Spójrz, tam jest następny. Tym razem był to model ostatecznego ataku na Troję, co można było wywnioskować z obecności drewnianego konia, około jedna dwudziesta normalnego rozmiaru, który zajmował środkową część klasycznego miasta. Był tam Achilles, Hektor, Odyseusz, Priam, Hekuba i w rogu, niewidomy, z twarzą zwróconą ku niebu, sam Homer. - Ładne - stwierdził George, przygnębiony. Czy ta farsa nigdy się nie skończy? Przyglądał się ścianom więzienia, gdy zaświtała mu nagła, straszna myśl. - To więzienie nie jest zwykłych rozmiarów, prawda? - W skali dziewięć do dziesięciu - powiedział mu strażnik. - To delikatny szczegół. Ale technicznie rzecz biorąc to więzienie kwalifikuje się na więzienie modelowe. - To znaczy - skonstatował George - że wszyscy więźniowie są więźniami modelowymi. Strażnik spojrzał na niego bez uśmiechu, a George pochwycił w tym spojrzeniu zza błyszczących źrenic coś dziwnego i monstrualnego, bardzo obcego i nie całkiem miłego. Potem spojrzenie zniknęło, a oni minęli zwodzony most, bramę i skręcili za róg, w stronę czegoś co mogło być tylko wewnętrzną wieżą. - Wygląda na to, że będę spać w wewnętrznej wieży - powiedział George, ponieważ w momentach takich jak ten światło jest wszystkim. No, może nie zupełnie wszystkim, ale i tak zabiera dużo przestrzeni. - Bulgoczę i piszczę zanim pójdę spać - powiedziała torba słów. Słowa uciekały przez rozerwany szew, mimo wysiłków najlepszych wśród strażników szwaczy. Po prostu nie chciał się zamknąć. Przypominało to te nieustannie krwawiące rany, które można by nazwać ranami modelowymi. - Spokojnie, młodzieńcze - powiedział strażnik. - Jesteśmy już prawie na miejscu. Czyżby na tej dużej, pociągłej twarzy pojawił się wyraz żalu? Nawet najgorszy człowiek może czasami poczuć coś… innego? Właśnie w tym momencie, kiedy przechodzili głównym korytarzem obok cel z łańcuchami, więźniami i ciemnymi zaułkami, w których mógł czaić się każdy rodzaj niewyobrażalnego zła, George przypomniał sobie coś, co przytrafiło mu się dawno temu. Żył jeszcze wtedy jego wuj Shep. Shep o siwych wąsach i w starej, marynarskiej czapce. Shep, który do niczego nie przywiązywał wagi, aż do tamtego wieczora w czerwcu, kiedy Esther, którą wszyscy uważali za zaginioną przez ostatnie pięć lat, nagle otworzyła drzwi sypialni i … - Oto twoja cela - powiedział strażnik otwierając drzwi i skracając reminiscencje, których ja nie mam zamiaru nawet pamiętać. George rozejrzał się i uchwycił wzrokiem wszystkie szczegóły, ale szybko stwierdził, że to nie ma sensu. Ponieważ wyglądało na to, że będzie tu przez dłuższy czas, nie było sensu zwracać uwagi na wszystkie szczegóły od razu. Strażnik położył ostrożnie torbę słów na podłodze celi, zostawiając skórzaną poduszkę pod spodem, gdyż - jak zdawała się wyrażać jego twarz - torba była już teraz skalana, poplamiona sokiem-określaczem. I nie ulegało wątpliwości, że skórzana poduszka nagle znacznie się ożywiła. Po pierwsze dlatego, że jej barwny wzorek był fantazyjnie pikowany. Po drugie, kolory, które nagle rozjarzyły się w swoich polach, zapłaciły, by raz na zawsze mieć pewność co do swej przyszłości. I poduszka zaczęła wydzielać z siebie słodki, balsamiczny zapach. No, to dziękuję - powiedział George, ponieważ wszyscy strażnicy stali przy wejściu i wpatrywali się w niego w taki sposób, że but aż rwał się, żeby rozwalić im gęby, he, he, tylko żartowałem, proszę panów; gdzie to ja byłem, ach, tak, stojąc tam, jakby oczekując jednoznacznego zakończenia - wyznania, a może czynu, który wyjaśni obecność George'a w tym miejscu. A może czegoś innego. Twarze strażników miały tak nienaturalny wyraz, że trudno było rozszyfrować ich myśli, choć z drugiej strony nie było pewności, że jakakolwiek myśl ma tam miejsce. W dniu przybycia George'a przejeżdżała przez miasto kawalkada uzbrojonych samochodów. George stanął na filarze piaskowca i bardzo wyraźnie widział Alfona w pierwszym sedanie, który wciąż jeszcze był dość odległy. Alfon był istotą rodzaju męskiego, z charakterystyczną małą głową, odstającymi uszami i dużymi świecącymi oczami typowymi dla jego gatunku. Rozmawiał z człowiekiem, siedzącym obok, na tylnym siedzeniu i mającym na głowie jedwabny, wysoki kapelusz. George nie miał żadnych wątpliwości, iż ten człowiek to polityk: staromodny, jedwabny kapelusz znowu był w dobrym tonie od czasu pierwszej ugody z Alfonami. Było to wkrótce po tym, jak Alfony ujawniły się lądując na Ziemi. Przed sznurem samochodów przybył we własnej eskorcie policyjnej Tumuler, jeden z ludzi, których profesja polegała na egzekwowaniu odpowiedniej reakcji ze strony tłumów. Miał na sobie kaszmirową marynarkę i jaskrawy, jedwabny ascot. Wyglądał na zadowolonego z siebie. W zasadzie tłum nienawidził go, ponieważ pracował dla Alfonów. Ale szanowali go, gdyż ogólnie wiadomo było, że w obecnych czasach, by odnosić sukcesy, trzeba robić coś naprawdę dobrze. - OK., ludziska - powiedział Tumuler - zbliża się sedan Alfona. Gdy podjedzie na odległość wyciągniętej ręki, chcę usłyszeć, jak wszyscy głośno wiwatujecie. Uważajcie na mój sygnał. - A co z tego będziemy mieć, Panie? - krzyknął z tłumu obdarty, przygarbiony mężczyzna, który mógł mieć dwadzieścia lub pięćdziesiąt lat. - Pieniądze - odpowiedział Tumuler. - Moi asystenci będą was obserwować i ci, którzy wiwatowali najgłośniej i z największym entuzjazmem zostaną nagrodzeni. Tłum był ponury, nieufny. Tumuler, wielki facet, którego krzykliwy ascot kłócił się z kaszmirową marynarką, spacerując patrzył ludziom w oczy. Jego twarz była duża i bardzo opalona. - Nie spieprzcie sprawy - powiedział. - Wiecie, że Alfony są naszymi przyjaciółmi. Co byśmy bez nich zrobili? - Zajęli się własnymi sprawami - mruknął głos z tłumu. - Jakimi? Skończyły nam się zasoby naturalne. Jesteśmy bez pracy, spłukani, głodni i tak mogłoby pozostać, gdyby nie Alfony. Czy jest tu ktoś, kto by tego chciał? Tumuler spojrzał gniewnie i wyzywająco na tłum. Ludzie cofnęli się. Chociaż wiedzieli, że Tumuler był czymś w rodzaju przedstawiciela miasta, jego postawa była dzika i bezprawna. Zastraszył tłum, przynajmniej na chwilę. George, stojący z boku, obserwował to wszystko chłodno. Patrzył jak prowadząca limuzyna zbliżyła się na odległość wyciągniętej ręki. Tumuler dał znak, a tłum wystrzelił nierównym aplauzem. Alfon albo tego nie zauważył, albo nie dał po sobie nic poznać. Limuzyna szybko zniknęła widzom z oczu. Tumuler i jego asystenci nagrodzili najbardziej entuzjastycznych krzykaczy i wsiedli do samochodu, w którym czekał już na nich szofer. Odjechali i nie zostało nic oprócz tłumu, stojącego bez specjalnego celu, ale niezbyt chętnego by się rozejść. - Czy widział pan Alfona? - spytała George'a gruba kobieta. George przytaknął. Twarz miał nieruchomą. On jedyny wydawał się być nieporuszony tym, co widział. - Uważam, że to wstyd, pozwalać obcym paradować sobie na wolności jak im się to podoba - powiedziała kobieta. - Słyszałam, że nadal trzymają kilku naszych ludzi w tym swoim wielkim statku kosmicznym. Dlaczego nie zmusimy ich, żeby tego zaprzestali? - Skąd mam wiedzieć? - wzruszając ramionami odrzekł George. Nie miał nawet zamiaru uzmysławiać tej kobiecie, co naprawdę się stało. Nawet rząd nie był przygotowany na ujawnienie faktów. George i jeszcze kilku wiedziało. Reszta mogła zgadywać. Nie trudno było się domyślić. - Czy mogłaby pani wskazać mi drogę do Ashoona Street? - spytał. - To dwie przecznice stąd, po prawej. Ale ja cały czas uważam, że to nie w porządku, aby nadać ulicy w naszym mieście obce imię. - To akt przyjaźni - powiedział George. - Słyszałem, że obcy odwzajemnili się tym samym, nazywając jedną z ulic na swojej planecie Milky Way Avenue. - Milky Way? A co to ma wspólnego z nami? - To nazwa naszej galaktyki. Mówią, że całkiem ładna. - Niedobrze mi się robi od tych miłych rzeczy, których dokonują obcy - powiedziała kobieta. - Nie lubię ich i tyle. - Nie pani jedna - mruknął George i zaraz tego pożałował. Mówiło się, że Vopos posiadają urządzenia nasłuchowe o niespotykanej czułości i używają ich do rutynowego podsłuchu tłumów. W zeszłym miesiącu pięcioro ludzi zostało skazanych za chęć spalenia flagi obcych. Całą sprawę pogorszył dodatkowo fakt, że dokładna analiza materiału wykazała, iż ci ludzie mieli poważne, złe zamiary. Chcieli spalić flagę właśnie dlatego, iż jest to symbol wszystkiego co u obcych dobre. Kto zrozumie takich ludzi? Choć i tak nie jest przyjemnie wiedzieć, że Vopos sondują każdy umysł kiedy tylko mają na to ochotę. Sprostanie tym krótkim, palącym poszukiwaniom wymagało ogromnej samokontroli. Nagle miało się nieprzyjemne uczucie, że w umysł wszedł bardzo inteligentny szczur. Najlepszą rzeczą, jaką można zrobić, to zignorowanie go aż do momentu, kiedy zakończy zabawę twoimi danymi i odejdzie. Próby pozbycia się go nie miały sensu. Służby specjalne Vopos zorganizowano tak, by w jeszcze większym stopniu interesowały się celem, który odmawia im dostępu. Aby stawić czoła Vopos i ich telepatycznym sondom, trzeba być przezroczystym niczym powietrze. Była to technika, którą George ćwiczył kiedyś długo i zawzięcie na specjalnym obozie szkoleniowym. Dla niektórych, takich jak George, stało się oczywiste, że obecny stan rzeczy nie jest dobry. To prawda, Ziemia jest spłukana. Ale czy nie mogliby eksportować czegoś innego, niż atrakcje turystyczne? Na całej ziemi organizowane były spotkania, mające na celu rozważyć kwestię obcych. Odbyło się nadzwyczajne, ogólnoświatowe zebranie szefów państw. Wtedy po wielu wyczerpujących wojnach panował już pokój I pojawił się problem: co dalej? W końcu stara ziemia jest zużyta. Ostatnie drzewa ścięte. Wierzchnia warstwa gleby zdmuchnięta. Rzeki wystąpiły z brzegów. Poziom wody w oceanach stale wzrasta, gdyż topnieją pokrywy lodu. Ludzie narażeni są na niebezpieczne promieniowanie z powodu utraty warstwy ozonowej. Od kiedy trucizny ostatnich wieków przenikają do tafli wodnych, następuje degradacja wszystkich form naturalnego pożywienia. Tempo życia ogólnie się spowalnia. Ale i tak rządzi i rządzić będzie nierówność. Zawsze będzie istnieć bogactwo i bieda, nawet wtedy, gdy będzie się je mierzyć jedynie kokosami czy owcami. To, co mamy, to splendor upadającego świata. Dokąd jeszcze możemy dojść? Podstawowymi kwestiami są obecnie podróże kosmiczne i wizyty obcych. Ponieważ jedyną rozsądną - nie ironiczną - przesłanką jest to, że nie możemy zmienić nic, prócz nas samych. Musi nadejść coś groźnego, aby zmienić ten stan rzeczy. Najazd barbarzyńców. Maszyna drukarska. Kościół i państwo. Państwo ludzkich dusz. Rządzi nami przesąd. Ale jakoś widzę, że nasza przyszłość zależy od turystyki. Już obecnie jest to działalność, na którą liczy mnóstwo krajów - potrzebują turystyki, aby być choćby po części wypłacalni. Mają produkcję na poziomie tak niskim, że nigdy nie będą w stanie się z niej utrzymać. Co zrobią? Zbudują nowe Cancuns i Acapulco. A jeśli strumień gringos, którzy przyjeżdżają by wydać pieniądze wyschnie? Wszak gringos są obecnie silnie naciskani przez Orientali. Rozwiązanie jest następujące - potrzeba nam obcych, aby przyjeżdżali i kupowali nasze produkty, nasze narodowe rękodzieło. Spójrzmy na to w mniejszej skali. Jedno miasto. Jedna wioska. Właśnie mają przyjąć swoich pierwszych obcych. Ci z kolei przyjeżdżają, by zwiedzać. Wydadzą masę pieniędzy i przedłużą czas życia tego miejsca. A może stanie się ono ważnym punktem turystycznym? Nowe zawody - kto potrafi stworzyć lub wymyślić najlepsze miejsce na wakacje? Czego chcą obcy? Dostarczymy im tego. Agencja specjalizująca się w poznawaniu gustów obcych. - Lubią klasyczne rzeźby, ale nie całkowitą nagość. Podoba im się też listek figowy. I oto jesteśmy - w oczekiwaniu na przybycie obcych. Lokalne fabryki produkują bezwartościowe pamiątki, które mogą nabrać znaczenia, jeśli będą istniały wystarczająco długo. Każda błyskotka trzymana wystarczająco długo staje się skarbem. Ziemia, która jest domem George'a - rok 2297. Najgorsze zdarzyło się już wiele razy, tak często, że zaczęto wreszcie te daty świętować jako pewną formę zwycięstwa. Lasy wycięto wieki temu. Teraz nikt już o nich nie myśli. Ludzie nie tęsknią za nimi ponieważ nigdy ich nie widzieli. Nie mniej tęskni się za dinozaurami, jakkolwiek nobliwymi mogły one być stworzeniami. Można ją nazwać zubożałą Ziemią, ale radzi sobie całkiem nieźle. Zaludnienie znacznie się zmniejszyło, ponieważ nie każdego stać było na sprzęt wzbogacający tlen. Lecz i tak dużo nas zostało. Nie ma już minerałów ani paliwa kopalnego. Takie rzeczy nie trwają wiecznie. Teraz są turyści. Obcy turyści. Nikt dobrze nie pamięta kiedy przybyli. Przez lata mówiło się o latających spodkach. Potem były raporty o wywiadach przeprowadzanych z istotami z latających spodków, następnie zaczęły pojawiać się zdjęcia i wkrótce poinformowano nas, że Prezydent wiedział o nich od dłuższego czasu, tak jak i kilku innych prezydentów przed nim, ale nie chciał mówić ludziom do chwili, kiedy będą na to gotowi. Dlaczego teraz byli gotowi? Co za różnica, powiedział prezydent. Oni są przyjaciółmi; przeczytajcie ich czółki. Okazało się, że obcy byli więcej niż tylko przyjaciółmi. Prywatnie komunikowali się z ludźmi od setek lat. Teraz gotowi byli się ujawnić. Dlaczego? Jesteśmy wolno dojrzewającą rasą, powiedzieli. Dużo czasu zajmuje nam podjęcie decyzji, ale jak już ją podejmiemy, to nigdy się nie wycofujemy. Teraz obcy zaangażowani byli w każdą dziedzinę życia Ziemi. Wszyscy byli im za to wdzięczni, ponieważ współczesne kraje na ziemi były niczym niegdysiejsze Kraje Trzeciego Świata. Żaden z nich nie posiadał fabryk przemysłowych. Niektórzy ludzie opuścili planetę, aby zamieszkać w koloniach kosmicznych, ale nie byli szczęśliwi, ponieważ zbyt długo czekali na najnowsze filmy. Na jakiś czas wśród grup rockowych zapanowała moda na występy w stacjach kosmicznych, ale nie trwało to długo. Obcy byli niezmiernie zainteresowani Ziemią. Uwielbiali naszą przeszłość. - Różnimy się od was wszystkim - mówili. - Jesteście uroczo irracjonalni. Podczas gdy my rodzimy się rozsądni. Zawsze ze sobą współpracujemy. - To dlaczego nas odwiedzacie? - Chcemy dowiedzieć się, co przegapiliśmy nie będąc głupi, chciwi i krótkowzroczni. Ziemia to dla nas wielka lekcja. Wszystkie te wojny! My nie mieliśmy wojen. Chyba, żeby wziąć pod uwagę aferę Trimkinów, która jest jednak czymś zupełnie innym. W kolejnych miastach ludzie zachęcani byli do zakładania strojów narodowych. Tam, gdzie nie były one dostępne, lub zbyt pospolite, obcy wynajmowali twórców z ziemi, by je zaprojektowali. Byli też choreografowie od tańców ludowych, starych i nowych. Artyści wystawiali dioramy sławnych wydarzeń historycznych. A pisarze pisali sprawozdania z przeszłości, w sensacyjnym, ale nie pozbawionym pewnej klasy stylu. Niektórzy we współpracy z obcymi posunęli się jeszcze dalej. W Portland, stan Oregon, plebiscyt zdecydował o współpracy z obcymi i zmianie całego stanu w obszar turystyczny. Przebudowano Portland po obu stronach Willamette. Zachęcano do wzmożonego ruchu wodnego. Kilka innych miast poszło za tym przykładem. George szedł długą ulicą, poprzecinaną czarnymi liniami innych ulic, tworzących w perspektywie ogromną sieć pajęczą. Był to architektoniczny układ tego miasta - Miasta Pająka, jak je ostatnio nazwano. Ulice ułożone niczym w strukturze sieci już znajdowały się na liście nowych atrakcji Ziemi. George'a nie interesowała pająkowatość miasta, czy jak chcecie to nazwać. Potrzebował drinka. Chociaż jest w tym może trochę dramatycznej przesady. Chciał drinka, miał ochotę na drinka; ale żeby potrzebował? No, może jednego. Normalnie był mężczyzną niepijącym. Ale ostatnie wydarzenia przyczyniły się do tego, że stracił sang - froid, ogłaszając ją tandetnym, zagranicznym produktem niegodnym Amerykanina. Było to oczywiście w czasie wojen, kiedy dziwaczne prowadzenie się wynikało z natury rzeczy, że się tak wyrażę. A więc mamy George'a pędzącego w dół małym, na wpół otwartym (i na wpół zamkniętym), pomalowanym na czarno wehikułem, którego koło biegnie środkiem czarnej pajęczej nici, będącej uliczką. - Ależ musieli zapłacić za ten numer - powiedział do siebie George. Nie akceptował systemu komunikacyjnego miasta. Drażnił go jako zbędny, strasznokształtny i wyrypny. Mógłby nie używać tych przymiotników publicznie, ale odzwierciedlały one dokładnie to, co czuł. Na wprost, przed sobą, zobaczył miejsce przyozdobione świecącym neonowym szyldem. Oczywiście nie był to prawdziwy neon. Takie rzeczy widuje się już tylko w muzeach. Był to rurowaty ogon neonowego węgorza. Cuchnący mdławo, marniejący w upale, ale dający odpowiednie do sytuacji światło. Nie skupione, ale wystarczająco silne, by oświetlić siebie i w ten sposób przyciągnąć uwagę przechodnia. Tak właśnie dostrzegł go George. Litery węgorzowego neonu układały się w napis "Grogans Groggerie". Tak, powiedział do siebie George. To brzmi dobrze. Kiedy życie zraniło cię tak, jak George'a, te małe decyzje nabierają cech ironii, tym bardziej paradoksalnej, że samonieprzenikliwej. Każde życie chce mieć piękne dekoracje. Po wejściu George przez chwilę przyzwyczajał wzrok do nowych warunków oświetleniowych. Było nazbyt ciemno lub przesadnie jaskrawo. W końcu światło ustabilizowało się dając zamglony obraz miejsca z wiszącym nisko blaszanym sufitem i dużą ilością drewnianych stołów porozstawianych na zakurzonej podłodze. Przy stołach siedzieli najróżniejsi mężczyźni w większości wyglądający na drani. Ewidentnie nie byli to ludzie z poczuciem humoru i nie należało liczyć przy nich na dobrą zabawę. George od razu postanowił, że nie przyszedł tu się bawić. Musi poważnie zabrać się do pracy. To znaczy, potrzebuje drinka. W końcu to nadzieja zrealizowania tej zachcianki spowodowała, że wniknął w pajęczą sieć ulic Miasta Pająka. Mimo, iż zdawał sobie sprawę, że nie każdy by się na to zdobył. Przysunął się do baru. Barman poprawił swoją białą, kowbojską koszulę i podszedł do niego. - Czego chcesz? George zamówił podwójny rum Barbados. Przypomniało mu to dawne, nieprawdziwe czasy, które nie chciały wyjść z jego głowy, mimo że nie miały powodu tam się znajdować. Znowu jestem z tobą pod gwiazdami. Ale tak właśnie nie było. Rum owszem, a także bambus ze swoimi delikatnymi, zielonymi pędami jak sadza na powiece Buddy i cała reszta, mango, miedziane gongi, zatłoczone ulice z rowerzystami i żołnierzami wracającymi z obozu oraz inne temu podobne sprawy. George ostrożnie uniósł szklaneczkę rumu, a następnie przechylił ją gwałtownie i wypił do dna. Znajome ciepło w żołądku potwierdziło, że był to naprawdę rum. Zrobił gest mający oznaczać "polej znowu, Joe", bez zbędnej gadaniny. Znowu dostał drinka. Podwójnego drinka, to znaczy w szklaneczce o podwójnej objętości. Pozornie nikt go nie obserwował, oczywiście, bo kogo z bywalców baru mogłoby interesować jak facet pije podwójny rum? A więc nie było powodu, aby obserwować. Ale jednak obserwowali. Fałszywe oczy starca, które widziały wszystko. Z nieodłącznym szyderczym uśmiechem. George nie specjalnie spodziewał się takiej uwagę. Wszyscy patrzyli na niego udając jednocześnie, że nie patrzą. W rzeczywistości kilku z nich posunęło się tak daleko, że wypili piwo, wytarli ostentacyjnie usta, a potem wyszli: wszystko po to, by rozbudzić w George'u iluzoryczne poczucie pewności siebie. - Jeszcze jeden - powiedział George, mając na myśli podwójnego i barman zrozumiał. George był na to zdecydowany. Nagle wszystko stało się bardzo ważne - aura ważności zawisła nad rzeczami. Nie miał prawa narzekać; takie były karty, kimkolwiek był ten, kto je rozdawał. - Nie widziałam cię tu wcześniej, kochaniutki - powiedziała mała kobieta w czarnej satynowej wieczorowej sukni na cienkich ramiączkach, otaczających jej blade ramiona. Poniżej bladych ramion sterczały górne półksiężyce jej bladych piersi. Jej słowom towarzyszyło dudnienie grającej szafy. To zgranie nie mogło być celowe, musiał to być przypadek. Usta jak błyszczący, czerwony owal. Podkreślone czarną kreską oczy w nieokreślonym kolorze. Jej postać dwuznaczna, nęcąca, groźna. - Jestem tu pierwszy raz - powiedział George. - Nowy w okolicy, co? - Taa, można tak powiedzieć - odpowiedział. Wtedy właśnie rozmowa zboczyła na bardziej zmysłową ścieżkę - jedzenie. - Można tu coś zjeść? - spytał George. - To trujące pomyje - powiedziała kobieta. - Chodź ze mną; wiem, gdzie ci się spodoba. George odkrył w ręce kolejną szklaneczkę rumu. Może zresztą tę samą, ale znowu pełną. Ktoś - najprawdopodobniej barman - musiał ją napełnić, kiedy George nie patrzył. To miłe. - Mają polską kiełbasę? - spytał George, ponieważ nagle, zupełnie absurdalnie, stało się to bardzo ważne. - Spodoba ci się to miejsce - powtórzyła. - No, chodźmy. Szarpnęła go za ramię. Podniósł się. George z wyraźną niechęcią podążył za kobietą na ulicę. Nie mógł czuć nic prawdziwego, bo prowadziła go gdzieś w ciemność. I cieszył się, że jest na ulicy w nocy. W niedwuznacznie ciemnej nocy, przerywanej tysiącami znaków składniowych, niektórych wiele razy większych niż cały nasz system słoneczny. Była to ta sama noc, którą wiele lat temu poznał Theocritus, kiedy obudził się ze swojego snu babilońskiego bogactwa i zobaczył, że jest sycylijskim chłopem śniącym na zboczu góry. Dziwne, jak to wszystko się złożyło. - Dokąd mnie prowadzisz? - Tam, kochaniutki. Do miłego, niewielkiego miejsca, które znam. W sam raz dla takiego kochanego chłopca jak ty. Może wtedy zachichotała. Ciężko było George'owi być pewnym, ponieważ od strony pustyni właśnie nadpłynęła chmura alogiczności, utrudniając jakiekolwiek zamierzone działanie, albo raczej, utrudniając wybór działania, które miałoby doprowadzić ich do celu i utrudniając dokładne stwierdzenie o jaki cel chodzi - głód wszak ma swoją dumę - w najgorszym wypadku. Ulica była teraz szersza i nie przypominała już czarnej pajęczej nici. Patrząc na nią nigdy nie pomyślałbyś o sieci. Miała drobnomieszczański, kwitnący wygląd; zadowolona z siebie ulica - mieszczanin z niewielkim wąsikiem i czarnymi butami z lakierowanej skóry. To powodowało też, że była ulicą spokojną, z budkami policyjnymi co pięćdziesiąt jardów, oślepiającym światłem nad głowami, dużymi wygodnymi autobusami, które jeździły na tuzinie albo i więcej tłusto-brzuchych opon idiosynkratycznej produkcji. Była to ulica z sygnalizatorami świetlnymi, które zamontowane były tak wysoko, że trzeba było wyciągać szyję, by je dostrzec. Wypełnione pulsującymi, kolorowymi światłami oraz barwnymi strzałkami i nawiasami, które pojawiały się i znikały. Komendy wydawane były w obcym języku, ale George spostrzegł, że do każdej dyrektywy dołączona była długa lista wyjątków, zastrzeżeń i zrzeczeń. - Przygotuj się - powiedziała do niego kobieta niespokojnie spoglądając na znak. - Mówi, że zmiana kierunku oczekiwana jest w każdej chwili, zarówno na podstawie prawa średnich, jak i dlatego, że przerwa była wcześnie planowana i w ten sposób odbiega od ogólnej zasady, która łączy powroty. Nie ujawniają tego zbyt wyraźnie, ale tak mi się wydaje - no, chodźmy! Ciągnąc go za ramię ruszyła pospiesznie przez jezdnię. George podążył za swoim ramieniem i za nią, a rozdwajające się podeszwy jego pajacowatych butów klapały bez sensu, chociaż nie, raczej przekonująco. Kiedy biegł przez szeroką i pustą ulicę, czy bulwar, jak się później okazało, rozległ się narastający jak w głębokim gardle warkot, który zaraz potem ujawnił swe źródło w postaci rozmaitych samochodów, skuterów, powozów i wielu innych pojazdów kołowych, które tylko czekały na to, by uciec. Bo to była ucieczka, co do tego nie ma wątpliwości. Byli prawie w połowie drogi do punktu z którego nie ma odwrotu, kiedy wojna o bulwar wybuchła w najlepsze. Wcześniej - to była zabawa. Teraz wojowników natchnęła wola zemsty. Zresztą, nawet bez zemsty było to krwawe przedstawienie. Któż zapomni widok brygady miejskiej, która w myślach toczyła zupełnie inny bój, lecz i tak wyróżniała się w walce? A przeniesieni Kanaanici, którzy skorzystali ze sposobności, by na nowo włączyć się w nurt historii i wystrzelić w bocznej ulicy zwartymi ciałami trzydziestu tysięcy mężczyzn - nie dość dużo jak na armię, ale być może wystarczająco żeby wywołać tu zmiany - w tym miejscu, w tym czasie. Cała masa problemów związana z przejściem przez ulicę przywróciła George'a do równowagi. Kobieta szarpała go za ramię pazurami wątpliwej wartości literackiej. Nagle nastąpił przyrost pokrywy chmur i niebiosa lunęły deszczem. Teraz George miał doświadczyć tego, o czym wcześniej tylko słyszał: uczucia przemoknięcia. Z jednej strony nie było to nic wielkiego. Z drugiej - od czegoś trzeba zacząć. Być może dlatego, stojąc pośrodku ulicy, szarpany przez kobietę, która niemal eksplodowała z niecierpliwości, aby powiedzieć mu jak ma na imię i dać pewien ogólny pogląd na jej walory, z trzydziestoma tysiącami Canaanitów, których większość wyglądała jak Wiktor Dojrzały z brodą - prócz tych którzy byli blondynami, rzecz jasna - oraz przy innych czynnikach i wpływach piętrzących się tak szybko, że brakowało nawet czasu by je wymienić, a co dopiero mówić o bardziej wyszukanych formach techniki informacyjnej, postanowił unieść ręce do góry i iść dalej. Nie miał innego miejsca, do którego mógłby się udać. Wyłącznie przy użyciu siły woli kontynuował swój marsz przez ulicę wiedząc, że to wkrótce się skończy, a wtedy wyjmie swój plaster i gwiazdkę. Tak. I coś zje. Przez moment zrobiło się ciekawie, gdyż kobieta, chociaż obiecała mu pierwszorzędne żarcie, nie miała zamiaru, co teraz było jasne, tak naprawdę dać George'owi zjeść. Od tej chwili było już wiadome, że jedzenie nie znajdowało się w jej planach. Do miejsca, gdzie go zaprowadziła można było wejść przez niewielkie drewniane drzwi za załomem bardzo wielkiej kamiennej ściany. Kiedy George tam wszedł, chciał rzucić jakiś dowcip, ale zmienił zdanie, gdy zorientował się gdzie jest. Stary klasztor leżał wprost przed nim na niewielkim wzniesieniu. Widział mnichów pracujących ciężko na pobliskich polach. Kaptury mieli odrzucone w tył a sutanny podciągnięte do góry, by nogi swobodnie niosły ich po błotnistej glebie. Dostrzegł drzewa owocowe, rozrzucone w pozornym bałaganie mającym udawać zręczność natury i przechadzającą się wśród nich osobę którą poczucie własnego dostojeństwa i ogromna ogolona szczęka czyniły co najmniej Głównym Bratem, a może nawet Wujem Seniorem. - Pozdrawiam Twe oblicze - tak właśnie Opat - bo tym właśnie był, powiedział - bo to właśnie zrobił. - Kajam się u stóp Waszej Świątobliwości - powiedział George, ponieważ chciał być uprzejmy, a przesada nigdy nie wychodzi z mody. - Wejdź i chodź żreć - powiedział Opat. George w zdziwieniu uniósł brwi - zaledwie dwie, ale gdyby miał ich więcej, uniósłby wszystkie. - Wyrażasz się bardzo swawolnie, Ojcze. - Mówienie wprost i bez pretensjonalności, to znaki firmowe Zen - powiedział Opat. - A więc to jest klasztor Zen? - Tego nie powiedziałem - rzekł Opat. - Wszystko jedno, wchodź. Kiedy był już w środku, George spotkał Voltaire'a, Dżyngis-Khana, Voltaire'a i Larrapa Sudry, wszyscy mieli na sobie szaty mnichów. Było jeszcze wielu innych duchownych, z których część wydawała mu się znajoma. Nie mógł dopasować nazwisk, lecz na pewno gdzieś ich już wcześniej widział. Mnisi spacerowali po ścieżkach. George przechadzał się obok Opata. Kobieta, która towarzyszyła mu w przejściu przez mur chyba zagubiła się w zamieszaniu, które nawet teraz trwało pomiędzy źle do siebie usposobionymi stronami. Ciekawe, jak często niezgoda potrafi zawitać do nawet najspokojniejszych miejsc. Szli wzdłuż rzędów kwiatów, z których wszystkie wyglądały mądrze i naiwnie. Opat często się uśmiechał. Był to jeden z tych kojących dni, który przypomina, że pewne rzeczy są jednak możliwe. George zobaczył przed sobą wielki łuk. Zorientował się, że zmierza w jego kierunku i teraz to on prowadził, a Opat podążał za nim. - Nie daj się zwieść pozorom - powiedział Opat. - Tu jest stołówka. Czas wrzucić coś na ruszt. Znowu ten zwrot, który niepokojąco przypominał mu inne miejsce, inne czasy. Wszedł do stołówki. W środku siedzieli mnisi, niektórzy z nich nosili rogi jelenia jako odpowiedź na pewne wewnętrzne pragnienie. Tak było napisane w świętych księgach. Inni mieli na sobie maski. Byli to zamaskowani zakonnicy Opactwa Littletown. Stanowili szczególną grupę, nie całkiem szanowaną. Było ich około tuzina, a kolejnych dwunastu miało umalowane oczy. - Usiądźmy tutaj - powiedział Opat. - Właśnie tutaj? - spytał George. - Tak, myślę, że to miejsce jest w sam raz. - A więc dobrze - powiedział George. Odsunął krzesło i wcisnął się w długi rząd siedzących już zakonników. Dokoła czuć było zapach warzyw. Para z kuchni wznosiła się ku wysokim krokwiom stołówki, gdzie wymięte czyżyki grały w swoje rozpaczliwe gry. Dzisiaj podawano mięso, gdyż był to jeden z mięsnych dni. W dni bezmięsne nie jedli mięsa w ogóle; w dni mięsne jedli go za dużo. Tak było od zawsze. Zauważywszy przybysza - gdzieś między zupą a orzeszkami - zakonnicy zaintonowali refren piosenki, którą zawsze witali obcych: "Bo on pochodzi z innego miejsca, ale nie tak złego, na jakie wygląda". Śpiewali w tonacji lyxiańskiej, której dźwięki brzmiały osobliwie dla ucha George'a, nieprzyzwyczajonego do takich żartów. Podano mu sos, ciemny od pływających w nim pasków barwy bekonu. Paski były wynikiem obecności horst-vii, liszaja pająkowatego, który zaczął infekować wszystko w tym królestwie. Technicznie rzecz biorąc, nie była to część królestwa - oczywiście, przecież służymy innemu panu - ale jednak połączona z nim na swój sposób. Po sosie podali ciasteczka. Były wielkości i kształtu trzyfuntowego pocisku. Nazywano je chlebem armatnim, a muskularni służący, noszący - po kilku z każdej strony - tacę do chleba, na której mieściły się zaledwie dwa ciasteczka, uginali się pod ciężarem tych ładunków. Kolejna grupa służących, to dziewczęta podające drinki. Towarzyszyło im kilka tresowanych małp, które wykazywały dziwny pociąg do tego rodzaju usług. Nikt się nie skarżył, więc niby czemu nie? Wtedy, po sosie i ciasteczkach, nad głowami siedzących rozległy się hałasy. George spojrzał w górę i ujrzał coś dziwnego. Wyżej, gdzie atmosfera była bardziej przejrzysta niż w duchocie panującej na dole, dwa małe skrzydlate stworzenia miotały się w tę i z powrotem, a gdzieś zza krokwi dochodziły odgłosy ćwierkania jakby całej masy potomków. Opat uśmiechnął się i skinął głową w kierunku George'a. - Jak ci się podobają nasze zwyczaje ? - Kiedy o to pytał jego zwinne, grube palce dziurawiły chleb armatni. - To wszystko jest bardzo miłe - powiedział George. - Dopóki nie pamiętam, że nie muszę być w innym miejscu o innej porze. - Bardzo dobrze jest zapomnieć o tym - powiedział Opat. - Żałuję, że nie możemy ci tego bliżej wyjaśnić. Te dwa skrzydlate stworzenia, na przykład. Jedną z ich zasad naszej egzystencji tutaj jest udawać, że to czego nie lubimy nie istnieje. Z tym George się zgadzał. To była zasada według której sam postępował. Przełknął sos i starał się nie przejmować, kiedy jego część wytrysnęła spod nieuważnej łyżki i wylądowała na krawacie. Stwierdził, że i tak wygrywa. Ale teraz nastąpiło jakieś zakłócenie. Drzwi otworzyły się i weszła grupa mariachi grzmocących na gitarach, szczerzących białe zęby w szerokim uśmiechu wyglądającym spod zbyt pewnych siebie sombreros. Było ich pięciu, plus kobieta. Średniego wzrostu, bardziej widoczna dzięki wysokim szpilkom. Miała ciemną karnację i karminową pomadkę. Błyszczała i tańczyła do melodii mariachi, bezdźwięcznej melodii, podchwyconej przez dwóch trębaczy, którzy weszli zaraz za nimi. Było w tej kobiecie coś innego, dziwnego. Tak, było coś takiego. Nie miała lewej ręki. Jedynie kikut, który kończył się na wysokości łokcia. Kikut przykryty był grubym welwetem wyszywanym złotą nicią. Jednak widać mnichom się to nie spodobało, ponieważ Opat podniósł się natychmiast. - To nieproszone wtarganięcie - powiedział. - Idźcie sobie gdzieś indziej ze swoimi ziemskimi melodyjkami. - Jesteśmy w jedynym miejscu w jakim możemy być - powiedziała kobieta. - Tutaj, gdzie skupia się światło reflektorów, tutaj gdzie nie ma bólu, gdyż jest tylko oczekiwanie. Słysząc to mnisi pomamrotali do siebie. Słyszeli już podobne doktryny. Doktryny przyniesione ze świata, który żył, pulsował i rozmnażał się za murami otaczającymi ich sady. - Obawiam się, że w tej chwili nie mamy dla was nic - powiedział Opat. - I powiem wam jedno. Albo ten kikut, albo ja. - Nie wiesz do czego taki kikut może się przydać - powiedziała kobieta. Wykonała ostry gest w kierunku mariachi. Dwóch z nich odłożyło gitary i podbiegło do niej z ogromnym, plecionym koszem. Zdjęli pokrywę i cofnęli się. Wszystko ucichło. Była to jedna z tych chwil. Kobieta pochyliła się nad koszem i sprawnym ruchem kikuta wyciągnęła z kosza dziecko. Uniosła je w górę wzbudzając aplauz - nie była to rzecz, którą można by oglądać tu na co odzień - a potem odłożyła z powrotem. Zespół znowu zagrał. George stwierdził, że ogarnia go jakieś dziwne uczucie. Robili to celowo. Ktoś wiedział coś, czego on nie wie. Ale George nie potrafił tego rozszyfrować. Co to oni mówili podczas zajęć w bazie na temat tych konstrukcji? Ach tak, uważaj na tych nieproszonych. Żałował, że nie wyjaśnili tego dokładniej. To było zbyt trudne. Teraz było już jasne, że coś się dzieje. Nie chciał tego. Kim była owa kobieta? Zabiła mu klina swoim kikutem. Zdecydował się iść przed siebie. W końcu zjadł swoją porcję sosu. Wstał i ruszył. Zespół zagrał piosenkę. Kiedy grali, ściany klasztoru zaczęły blednąć. Opat, widząc niebezpieczeństwo, chwycił się cenzury. Za późno. Pęknięcia pojawiły się na suficie, dwa latające stwory zniknęły, dziecko płakało, a ponad tym wszystkim unosiła się szalona melodia. George poczuł, że traci kontrolę. Po co to wszystko? Wtedy zgasły światła. Kiedy znów zabłysły nie było ani Opata, ani klasztoru. Została kobieta, zespół i dziecko. Zamiast klasztoru sterczały w oddali ostre kły czarnych gór. Wokół rozciągały się równiny uschniętej, żółtej trawy, pełnej walających się porozrzucanych czaszek wołów. Lament unosił się w dźwiękach wiatru. Wszystko zdawało się drżeć, kiedy zapadła noc. Opat przyszedł zobaczyć się z Georgem później, kiedy ten odpoczywał. Gruby, tłusty, a mimo to na jego twarzy pojawił się cień smutku kiedy przecisnął swoją masę przez drzwi, potem wszedł sam i postawił masę w rogu. - Zabieram to do refraktora - wyjaśnił. - Ale jak ty się czujesz? Wydawałeś się trochę osłabiony podczas lunchu. - Już dobrze - powiedział George. - A w ogóle, co to za miejsce? - Trochę zboczyliśmy z drogi - przyznał Opat. - Co się stało z kobietą? I z grajkami mariachi? - Mieli swoje sprawy, którymi musieli się zająć - wyjaśnił Opat. - Nie chcieli witać bohatera. - O? Kto to taki? - To ty! - powiedział Opat. - Nie udawaj, przecież musiałeś wiedzieć! - Powiedzmy, że podejrzewałem - przyznał George. - Słuchaj, to miłe, ale ja naprawdę nie chcę być bohaterem. - Będziesz niechętnym bohaterem - powiedział Opat. - Nie, nawet takim nie. - Ale czymś musisz być - wyjaśnił Opat. - Czy nie mogę być po prostu Niezaangażowanym Obserwatorem? - spytał George. - Obawiam się, że to stanowisko nie jest już osiągalne. Świat zubożał. Każdy musi spełniać jakąś rolę. - O co chodzi z tym bohaterem? - spytał George. - Obawiam się, że jeszcze tego nie wiemy - powiedział Opat. - Ale twoja umiejętność posługiwania się bronią może się okazać przydatna. - Ja? Macie nie tego faceta. - Dalekie głosy - mruknął Opat. - Słucham? - Przepraszam. To stara pieśń, którą śpiewaliśmy gdy byłem w szkole. Bez znaczenia. Nie było to satysfakcjonujące, ale na tym rozmowa się skończyła. Opat powiedział, że musi wracać na pole. Była akurat pora wiązania kukurydzy, a w tym względzie nikomu nie ufał tak, jak sobie. George zdecydował się zdrzemnąć, a potem przejść po okolicy. Tak jak się tego spodziewał, grupa mariachi nie odeszła daleko. Właściwie wszyscy czekali na niego za ruinami niewielkiego muru. Kobieta z kikutem też. - A więc znowu cię stworzyliśmy - powiedziała kobieta. - Jestem Esmeralda. Mam ci coś do powiedzenia, a potem będzie ciąg dalszy, a potem możemy zacząć zbliżać się do końca, który jednak będzie kolejnym początkiem. - Słuchajcie - powiedział George - z przyjemnością bym tu postał i pogadał z wami, ale wzywają mnie, mam spotkanie, muszę lecieć. Chciał odejść, gdy zauważył jak jeden z mariachi sięgnął do swojej gitary, wyciągnął trzy piłki i zaczął nimi żonglować. Wirowanie piłek przykuło uwagę George'a. Były to piłki o lustrzanej powierzchni, więc patrząc na nie zobaczył siebie unoszącego się i opadającego w powietrzu. Potem pokazali mu inne rzeczy. Wysokie, poprzewracane wieże. Malowidła latarni morskich. Znaki drogowe w obcych językach. Menu pisane runami. Trudno przewidzieć, jak daleko mogliby się posunąć, gdyby znowu nie pojawił się Opat. Złapał George'a za ramię i odciągnął. - Oni są groźni - powiedział poważnie. - A więc dlaczego nic z nimi nie zrobią? - Ponieważ są pod ochroną Szarej Władzy. - A cóż to jest Szarą Władza? - Ach - powiedział Opat - jesteśmy tu właśnie po to, żeby to przedyskutować. Wydaje mi się, że masz dla nas wiadomość. - Ja? - zdziwił się George. - Nie, nie mam żadnej wiadomości. - Coś, co dotyczy Szarej Władzy? - Nic o tym nie wiem. To ty poruszyłeś ten temat. - Tak, ale tylko po to, żeby zwrócić twoją uwagę i byś mógł nam coś o tym powiedzieć. Robiło się dziwnie ciemno. Masa Opata świeciła słabo w ciemności, podczas gdy on sam był prawie niewidoczny. George poczuł przyciąganie obcych stref. Musiały znajdować się gdzieś tam, w oddali. Mimo tego nie wykonał żadnego ruchu, który mógłby się okazać fatalny w skutkach. Nawet nie zamknął oczu. Żeby nie mogli go ogłupić. Zrobił malutki kroczek w bok. I wtedy poczuł, jak jakaś ręka wbija mu się w ramię. Zakończona pazurami łapa o niewielkim znaczeniu literackim, właśnie to, czego najbardziej się obawiał. - Czego chcesz? - spytał George. - Nie udawaj przed nami niewinnego. - Nie... co... dlaczego... dokąd idziemy? Czy mogę na chwilę odejść? - Najpierw spójrz na to - powiedział głos, a jego wywołujący dreszcze ton sprawił, że George rozpoznał jednego z Szarej Władzy. Jednak ich spotkał, choć trochę wcześniej, niż się tego spodziewał. Tego wieczoru George umył się, ogolił i zszedł na dół na obiad. Było to spotkanie w dobrym guście. Każdy rozmawiał przyciszonym głosem. Nikt nie wspomniał o tym, jak długo George'a nie było. On zaś miał ochotę poznać siebie, ale zdaje się, że tego nie było w karcie. Nie teraz. Jeszcze nie. Zanim Laura podała deser, George zdał sobie sprawę, że ma niekontrolowaną chęć, by iść na długi spacer wzdłuż swojej ulicy. Czasami tego właśnie potrzeba mężczyźnie. Zostawić na chwilę rodzinę, nawet jeśli ją niezmiernie kocha i iść samemu na mały spacerek. Zaraz po obiedzie pomógł Laurze posprzątać, a potem zaoferował się, że pozmywa. - A może zamiast tego chciałbyś się przejść? - spytała. Tego się nie spodziewał. Sądził, że to bardzo miło z jej strony, choć wydawało się odbiegać trochę od przyjętych zasad. Ale może ona też była tym wszystkim zmęczona. Nie było między nimi bliskości. Dzieci też zdawały się być szczęśliwe, że mogą odejść od stołu i zabrać się do lekcji. George próbował poczuć się dobrze. Usiadł w dużym krześle, które jak zakładał, było jego i czytał gazetę sprzed dwóch dni. Nie znajdował w niej jednak nic sensownego. Co to była sprzedaż griffith? Kim był Helmdillo i dlaczego groził, że wyjedzie z Wrenstack? - Chyba pójdę na krótki spacer - zawołał do Laury. - Masz rację - odkrzyknęła. No cóż, to załatwiało sprawę. Teraz mógł już tylko iść na miły spacerek swoją ulicą. George podniósł się, przeszedł po pokoju raz czy dwa i w końcu doszedł do drzwi frontowych. Sterczała tam jedna z tych gałek do ich otwierania. Odwrócił się od niej i poszedł do tylnego wyjścia. Kiwnął głową w stronę żony, wyszedł, obszedł dom aż do żwirowej ścieżki i wyszedł na ulicę. Ulica była długa i prosta. Oba jej kierunki wydawały się właściwie jednakowe. Nie było w czym wybierać. A jednak wybór był ważny. George przypomniał sobie, jak ktoś mu o tym powiedział. Nie rób niczego przypadkiem, nawet jeśli nie jesteś w stanie przewidzieć konsekwencji. Dokonuj zawsze najlepszego w danym momencie wyboru i trzymaj się go. Brzmiało to jak niezła bzdura. A ponieważ myśląc o tym stał zwrócony twarzą w lewą stronę, odwrócił się i w tę stronę pomaszerował. To była przyjemna kuchnia, bardzo czysta, dobrze utrzymana. Wydawało się, że mieści w sobie wiele urządzeń oszczędzających czas. Były to dziwnego kształtu małe maszyny, zrobione z nierdzewnej stali i szkła, z nietypowymi dodatkami i swoją formą nie dające żadnych wskazówek co do sposobu ich wykorzystania. George wiedział, że musiało go nie być przez jakiś czas i że wówczas zjawiły się te gadżety. Zapozna się z nimi później, po tym jak odpocznie i trochę już tu pobędzie. Wtedy wszystko do niego wróci. - Posłuchaj - powiedziała kobieta - dzieci w każdej chwili mogą wrócić do domu. Lepiej ustalmy co im powiedzieć. - Co? Tak, masz rację - powiedział George. Kobieta uśmiechnęła się do niego i czekała. George spytał: - Co proponujesz, żebyśmy im powiedzieli? Poważnie zastanowiła się nad pytaniem. - Myślę, że najlepiej im powiedzieć, że przyjechałeś do domu na urlop. - Tak, zgadzam się - powiedział George. - W końcu to może być prawda. - Myślę, że to jest prawda. - To bez różnicy. Właśnie tak im powiemy. A jeśli chodzi o inne pytania, to będziemy się nimi zajmować w miarę pojawiania się. - Tak, myślę, że tak będzie najlepiej. Wstała z krzesła i podeszła do niego. Położyła mu ręce na policzkach, pochyliła się i pocałowała go. Jej pocałunek był chłodny. Czy to coś znaczyło? George nie wiedział. Czy była jego żoną? Czy może czyjąś żoną? Żałował, że nie może jej o to zapytać. Ale miał przeczucie, że byłoby to niemądre pytanie. Bez względu na to co ich łączyło, jeśli nic nie pamięta, pewnie nic już nie istnieje. - Mam ci jednak pewną rzecz do powiedzenia - rzekła. Właśnie wtedy usłyszeli jak otwierają się frontowe drzwi i dom napełnił się głosami dzieci, chłopca i dziewczynki. Kłócili się o coś. Mówili tak szybko, że George nie mógł zrozumieć słów. Weszli do kuchni - wysoki, chudy chłopak około lat dwunastu i dziewczynka mniej więcej ośmioletnia. Jak tylko zobaczyli George'a przestali rozmawiać i gapili się na niego. George gapił się niepewnie na nich i w końcu powiedział: - Cześć, dzieciaki. - Nie było cię na moich urodzinach - stwierdziła dziewczynka. Chłopak szepnął coś jej do ucha, a ona zachichotała. - Czy jesteś moim tatusiem? - spytała. George nie wiedział co powiedzieć. Zakładał, że jest ojcem dziecka. Albo raczej, jasne było, że inni uważali go za jej ojca. I chłopca też, oczywiście. Jednak jeśli chodziło o George'a, wcale nie był tego pewien. Nie miał wewnętrznego przeczucia, żadnych emocji. Takich, jakie miewają na filmach. Szczerze mówiąc nie mógł też sobie przypomnieć, gdzie widział te filmy. - Idźcie się umyć przed obiadem - powiedziała kobieta. - A propos, jestem Laura. - Cześć, Laura. Jestem George. - Tak, wiem. Oboje uśmiechnęli się. George'owi wydało się, że wszystko będzie w porządku. Takie sytuacje musiały się zdarzać często. On i prawdopodobnie inni jemu podobni zawsze wychodzili w pole. Robiąc to, co mieli robić. Coś niebezpiecznego, najprawdopodobniej. Tak rozumował George, ponieważ ludzie uważali za coś normalnego fakt, że wracał z uszkodzoną pamięcią. W jakiś sposób znalazł swój dom. Wydawało się to bardzo naturalne. Właściwie w ogóle go nie pamiętał. Przeszedł obok, zawahał się, a potem zdał sobie sprawę, że to jego. Przeszyło go obezwładniające poczucie ulgi. Był zachwycony. Wszystko będzie dobrze! Prawie radośnie otworzył małą, białą, drewnianą furtkę i wszedł dwa stopnie ku drzwiom frontowym. Prawą rękę wyciągnął w stronę klamki. Klamka nie była jednak zupełnie taka, jak tego oczekiwał. Miała dziwny kształt, nie była okrągła jak większość gałek w drzwiach, nie miała też mechanizmu spustowego na palec wskazujący. Ten uchwyt był owalny i w środku zewnętrznej strony wypukły. Zrobiony z jakiegoś matowego, szarego metalu, który jednak świecił jasno w zachodzącym świetle popołudnia. Nie bardzo pasował do ręki George'a. A kiedy ten położył już na nim rękę, nie bardzo wiedział, co dalej robić. Powinien być jakiś guzik albo przycisk. Albo zestaw guzików, jeśli był to kod wejściowy. Powinien mieć jakieś znaki. Chyba że nie był zaprojektowany funkcjonalnie. A może był to po prostu przedmiot do popchnięcia; nie było szansy pociągnąć za niego. Pchnął. Nic się nie stało. Drzwi ani drgnęły. Pod uchwytem nie było żadnej dziurki na klucz. Wyglądało na to, że nie da się tego ruszyć. A mimo to miał uczucie, że przeoczył coś bardzo oczywistego. Odsunął się o krok od drzwi i rozejrzał. Na podwórku od strony frontu stało drzewo, nie dużo wyższe niż on sam, o silnych konarach. Z gałęzi zwisały blado żółte owoce w purpurowe paski. Niedaleko drzewa ścieżka dalej szła wzdłuż domu. Po obu stronach znajdowały się inne domy. Ściany sąsiadujące z jego domem były ślepe. Tylko czy był to jego dom? George nie chciał czuć się zakłopotany. Wystarczy, że musiał w sobie zwalczać tę niepewność. A jeśli chodzi o innych… Kiedy dotarł na tyły, zobaczył pięć stopni prowadzących do kuchennych drzwi. Były oszklone. Żywopłot ciągnący się wzdłuż domu wydawał się znajomy. Albo przynajmniej nie całkiem obcy. Wszedł po schodkach. Zanim zdążył zapukać, jakaś kobieta odwróciła się i zobaczyła go. Przez chwilę wyraz jej twarzy przeraził George'a, ponieważ nie rozumiał co oznacza. A potem zorientował się po jej oczach, że go rozpoznała i był zadowolony. Ale przed sobą musiał przyznać, że jej nie pamięta. - George! Dlaczego nie powiedziałeś nam, że wrócisz! - Otworzyła drzwi. Była to mała kobieta z gęstymi, krótkimi blond włosami. Miała ładną twarz, na której pozostało jeszcze wiele oznak pierwszej młodości. Stosowała delikatny makijaż. Wzięła go za rękę i wprowadziła do środka. - Dlaczego tam stoisz? To twój dom! Wejdź! George podążył za nią do środka. Szedł, obserwując jak się porusza, starając się poskładać wszystkie obrazy. W jego umyśle nie było najmniejszego cienia wątpliwości, że znalazł się we właściwym miejscu. To właśnie tu miał być. To był jego dom. Miał co do tego całkowitą pewność. Ale trapiło go, że nie czuł nic prócz przerażenia i niepokoju, jakby miało się wydarzyć coś strasznego. George zdał sobie sprawę, że rozmawia z członkiem Szarej Władzy. To było jakieś osiągnięcie. Po to właśnie go wysłali. Teraz wrócił do Kwatery Głównej. Wystarczająco długo go nie było; dowiedział się tego i owego. Dobrze było powrócić do Kwatery Głównej. Był tam znajomy ogród różany. Dalej, zaraz za ogrodem znajdował się obelisk u podstawy opatrzony hieroglifami, upamiętniający męczenników dziewiątej ekspedycji kosmicznej. George szedł żwirową ścieżką, która wiła się pomiędzy budynkami. Dzień był ładny, nie całkiem realny, ale i tak ładny. George szedł w kierunku głównego basenu. Tutaj strażnik skierował go ku pierwszej stacji wlotowej. Przywitała go jakaś młoda kobieta w mundurze Ludu Kosmicznego i poprosiła, by usiadł na krześle obok jej biurka. - Właśnie pan wrócił, zgadza się? - Tak jest - powiedział George. - Był pan w sektorze FPX, zgadza się? - Takie było moje zadanie. Spenetrować Wątpliwy Kwadrat. - I powiodło się? - W pewnym stopniu. Stwierdziłem, że ma tam miejsce stan chaosu, tak jak myśleliśmy. - Czy to wszystko, co pan odkrył? - No nie, nie całkiem. Był tam również… Kobieta uniosła rękę. - Proszę mnie o tym nie mówić. Proszę to zachować do Szczegółowego Sprawozdania. George pokiwał głową chociaż nigdy wcześniej o tym nie słyszał. Ważne, że był z powrotem w Kwaterze Głównej. Różany ogród. Dobrze było wrócić; albo zdawało mu się, że dobrze, dopóki się nad tym nie zastanawiał. Dziwnie trudno było mu zlokalizować wspomnienia dotyczące Kwatery Głównej. Ale już wkrótce przypomni mu się wszystko; tego rodzaju zanik pamięci był zjawiskiem dość powszechnym u tych, którzy przebywali w Sektorze FPX. Albo tak mu się zdawało. Ciężko było mieć pewność. - To na razie wszystko - powiedziała kobieta. - Może pan iść odpocząć, zrelaksować się. W pańskiej kwaterze nic się nie zmieniło. Prędzej czy później ktoś się z panem skontaktuje i będzie kontynuował Sprawozdanie. - Czy mogłaby mi pani powiedzieć mi, kiedy to dokładnie będzie? - spytał George. - Obawiam się, że nie wiem. Wszyscy są ostatnio bardzo zagonieni. Dzieje się wiele istotnych rzeczy. - Co na przykład? - Może pan iść na dół do biblioteki i poprosić o streszczenie z Serwisu Informacyjnego. Do widzenia i dziękuję za współpracę. George zrozumiał, że jest wolny. Podniósł się i opuścił Kwaterę. Na zewnątrz spacerował chwilę bez celu. Nie chciał pytać, gdzie znajduje się biblioteka. Powinien był to wiedzieć. A jeszcze bardziej żenujący był fakt, że nie wiedział gdzie jest jego własna kwatera. W której nic się nie zmieniło, jak mu powiedziała. W każdym bądź razie dzień był przyjemny, idealny na spacer. Ani za zimno ani za gorąco. Miły dzień, słońce prześwitujące przez chmury, delikatna bryza ogarniająca okolicę Kwatery Głównej. Idąc minął duże drzewa z rozłożystymi gałęziami i prolifikacją liści. Dziwne, ale miał wrażenie, że liście są zielone. Zazwyczaj. Tutaj nigdzie nie było drzew z zielonym liśćmi. Wokół siebie widział liście koloru niebieskiego, pomarańczowego i lila. To muszą być jakieś specjalne odmiany, pomyślał. Zapyta o nie później. George'owi zdawało się, że to bardzo ważne, aby znalazł odpowiednie wejście. Nie znał dokładnie formy wody, wzdłuż brzegu której spacerował. Ale istniały plotki, legendy. Nie mógł ich sobie w tej chwili przypomnieć. Zbyt był zajęty sprawą liści, kiedy tak spieszył do przodu, zgięty w pół jakby czegoś poszukiwał. Za każdym razem kiedy chciał się zbliżyć do wody, coś się działo. Było to denerwujące, ponieważ George naprawdę miał ochotę do niej wejść. Od dłuższego czasu o niczym innym nie myślał. Miał wrażenie, jakby coś na równi z nim badało brzeg rzeki, jakiś pies gończy. Ale to nie było możliwe. Nie było zgodne z doktryną racjonalności. A co do tych kwiatów przy nabrzeżu, to najwyraźniej zrobione były ze złotej nitki i aksamitu. Gniecionego aksamitu. Chyba zaraz pogniotę wam ten aksamit. Brzeg znajdował się przed nim. Podszedł do niego nie patrząc na boki. Wszystko w porządku. Tak. W tej chwili. Wślizgnął się do wody wzbudzając jedynie drobniutkie fale. Niemniej jednak nawet najdrobniejsze fale należy brać pod uwagę. Całe wsie wyginęły, całe lasy zostały wycięte, wulkany eksplodowały, wszystko to na skutek małego łuku wody, który inicjował sunącą naprzód falę. George sam nie wywierał żadnego wpływu. Ale ta drobna fala, o której można powiedzieć, że należała do George'a, ona wywołała wszędzie serię efektów. Ale teraz nie było potrzeby o tym myśleć. Znajdował się w wodzie. Leżał na plecach, patrzył w górę na cętkowane światło słoneczne. To był jeden z tych wspaniałych momentów, który jednak mógłby być jeszcze lepszy, gdyby George'a nie nawiedziły właśnie skurcze żołądka. Nic niebezpiecznego. Leżał na plecach i czekał aż przejdą. Ta forma wody, na której się unosił, to był kanał, wąski i głęboki, a woda w nim płynęła dość szybko. Wyobrażał ją sobie: woda płynąca dość szybko? To ta część przeżyć George'a, która mogłaby zastąpić wszystko inne, gdyby tylko ją zatrzymał. Ale on podążał naprzód, tak jak wyznaczał to kanał i wydawało się, że razem z nim poruszają się inne rzeczy. - Kto to? George wykręcił szyję próbując zobaczyć, kto się odezwał. W wodzie obok niego był żółw, pudełkowy żółw o wyglądzie normalnego żółwia, prawdziwy żółw żółwiowy, chociaż towarzystwo z wyższych sfer powiedziałoby raczej Chelonia mydas. George wyrzucił to ze swojej pamięci. Przy czepiło się do jego palców niczym pajęczyna, ale o większym znaczeniu. - Weź się w garść - powiedział żółw. - Nawet nie wyobrażasz sobie, o czym myślisz. - Skąd możesz wiedzieć, o czym ja myślę? - spytał George. - I odkąd to żółwiom wolno mówić, a może to jakaś niezdrowa legenda o zwierzętach albo alegoria? - Miły z ciebie facet, George - powiedział żółw. - Ty naprawdę masz skłonności do monologów. Zauważyłeś rysunek wyżłobiony na moich plecach? Żółw przekręcił się, aby mu go pokazać. George'owi udało się dostrzec trójkąt równoboczny złożony z trzech cienkich, czarnych linii. Dla George'a nie miało to większego znaczenia, ale żółw zdawał się czuć, że właśnie udowodnił to, o co mu chodziło. - Nie wygrzebiesz się z tego tak łatwo - powiedział żółw. - Pokazałem ci mój trójkąt, żebyś uwierzył. Wszystko można opisać. - Dokąd idziesz? - spytał George, zauważając, że nabrzeże stało się teraz bardziej strome, resztki zainteresowania zniknęła niemal całkowicie z horyzontu, zaś woda, odkąd George posuwał się zdecydowanym ruchem naprzód, zdawała się wciąż wirować w agonii niepewności. - Czasami do przodu, czasami na boki - powiedział żółw. George unosił się obok niego na wodzie i stwierdził, że żółw mówi prawdę. Wąskie kanały przecinały się i nachodziły na siebie, nie pojedynczo czy dwójkami, ale po dwanaście, a nawet i czternaście naraz - tak zawiły był ten wzór i tak dawno wszystko to było. Słońce działało uspokajająco, ponieważ George nie był jeszcze gotów na zmianę, albo przynajmniej nie na tego rodzaju zmianę, jaka zachodzi, kiedy to pogoda staje się jej czynnikiem. Problem polegał na koncentracji. George zrozumiał to natychmiast. Nie tak trudno było przebrnąć kanałami. Ale wpatrywanie się w nie mogło prowadzić do złudy. Ważne, żeby po prostu ciągnąć to dalej. Czasami ma się taką chęć. Kiedy zostawi się bełkoczący głos żółwia. Bywały okresy, podczas tej długiej i straszliwej podróży, kiedy George myślał, że jest tak wyczerpany, iż nie wytrwa w swoim postanowieniu nie mówienia o żółwiu i często zastanawiał się na okrutnym losem, który przeniósł go z wody na ten ogromny plac miejski, gdzie pracował wśród setek innych robotników pod babilońskim słońcem. Nie było szans, by szybko stamtąd wyjść. Jakąś pociechę stanowił fakt, że torba z dialogami znowu się pojawiła. Ale było też w tym coś złowieszczego, ponieważ teraz pojawiła się w małym pudełeczku w radosne paski. Od czasów swych ostatnich doświadczeń, które - miał nadzieję - nie zostały zarejestrowane, George wystrzegał się pudełek. - To kupa gnoju - powiedziała torba z dialogami przeciekając przez pudełko i wzdrygając się ze zniecierpliwienia. - Nic mi o tym nie wiadomo - powiedział George. - Pewien jesteś? - spytała torba. - Zdaje się, że wejście miałaś raczej chamskie - powiedział George. - Następuje czas konsolidacji, a ty wparowujesz ze swoimi słowami. - I kto tu mówi o słowach? - powiedziała torba słów. - Kochanie, potrzebna ci pomoc, możesz jej poszukać. - A propos szukania - powiedział George - co się tu dzieje? - Cieszę się, że mnie o to spytałeś - powiedziała torba z dialogami, a kąciki jej małych ust w kształcie pączka róży uniosły się w górę. - Faktem jest, że tego właśnie musimy się dowiedzieć. Słyszysz ten dźwięk? George posłuchał i usłyszał ciężkie, dudniące odgłosy, jakby ktoś w kuźni leksykografa uderzał pospiesznie w metaforę by nadać jej właściwy kształt. Szum deszczu. Tak, na dodatek jeszcze zmoknie. - Oto dokładnie to miejsce - powiedziała torba słów, niechętnie przyznając, jak bardzo nie cierpi tych procedur. Na wprost nich stał wysoki na sześć pięter budynek z kamienia. Całe rzędy okien tej biblioteki (gdyż bez wątpienia była to biblioteka) zabite były dyktą, albo czymś co wyglądało bardzo podobnie do dykty, tyle że było tańsze. Miało to chronić gapiów i tych kilku niejednoznacznych w stylu George'a przed sypiącym się gruzem. Ponieważ wewnątrz budynku - wystając nawet z jego szczytu, który został odcięty - tkwiło kolosalne, stalowe ramię, oplecione ciężkimi, kolczastymi sznurami, które unosiły olbrzymich rozmiarów młot. Był to młot hydrauliczny, ale nie dlatego, że zrobiony był z wody (no, może w jakimś ostatecznym sensie), ale ponieważ unosiła go para i coś tam jeszcze z kesonów, na tym polegała energia silnika parowego z błyszczącymi tłokami, pachnącego mokrym żwirem, który właściwie napędzał to urządzenie. George skonstatował w swojej głowie ten stan rzeczy jako wyjątkowy, ponieważ nie mógł zrozumieć jego sensu. Młot wisiał wysoko w górze, a poniżej młoda kobieta w kasku, spod którego wystawały jej blond kitki, zatrzymała się, by coś do niego powiedzieć. - Hej, ty! Rzeczywiście zwracała się do niego. - Kto, ja? - spytał George, realizując w ten sposób pierwszy warunek zapętlenia. - Tak, ty. Możesz się stamtąd odsunąć? - Oczywiście - stwierdził George, nagle pełen uprzejmości i fałszywego uśmiechu, - ale najpierw powiedz mi, co ten młot robi tam na górze? Blondynka w kitkach i kasku uśmiechnęła się i na chwilę całą okolicę wypełniły rozważania o tym, co powiedzieć, zarówno pod względem idiosynkratycznym jak i klasycznie retorycznym. Ale młot walił na próżno, gdyż ta okolica, chytra niczym łasica, zdesperowana jak Albańczyk, oślizgły przedstawiciel tego, czego nie da się skrępować, nie da się zbadać - miast tego będzie spiskować, by wreszcie układać słowo po słowie, a wszystko chcąc chronić - co? - Powiedziałem, zamknij się - rzekł George. - Przepraszam - powiedziała torba słów. - Gdzie zniknął młot hydrauliczny? - Zdaje się, że coś mu się stało - powiedziała blondynka w kasku. - Nie zaczynaj ze mną znowu - powiedział George. - Wszyscy będziemy stali nieruchomo, albo zacznę strzelać. - Co? - spytała kaskowa dama, a jej pytanie niczym echo powtórzyli torba słów i żółw, który nieoczekiwanie pojawił się znowu. - Nie ma sposobu, by powstrzymać to, co ma nadejść - powiedział żółw. - Myślę - blond kask dama zwróciła się do George'a, - że ty nie znasz mnie zbyt dobrze. Ale ja wiem o tobie dużo. - Doprawdy? - spytał George, któremu wydało się to godne uwagi. - Mam nadzieję, że jesteś gotów coś dla nas zrobić - powiedziała. - Hej, momencik, nie jestem. - George, czy ty kiedykolwiek nauczysz się odpowiedzialności? - Nie, do licha! To nie w moim stylu! Horda argumentów spadła z sufitu. Każdy miał na sobie czerwony krawat i tańczył. Nie było mowy o ich odparciu. Ale żaden nie był przekonujący. Kto musi to przejść? W którą stronę biegnie koniec myśli? W jakiej dziurze wszystko zniknęło? Czy to prawda, że George zmienił kształt, przeszedł transformację, zmienił się w coś innego? Czy takie było znaczenie pudeł? - Spokojnie - powiedziała torba słów. Chwyciła George'a za oba ramiona. Delikatnie, ale stanowczo. - Spokojnie, facet - powiedziała. George jęknął i złapał się za głowę. Przenikał ją przeraźliwy ból. Podejrzewał, że mogła to być głowa kogoś innego. Bóle głowy nie były charakterystyczne dla tego, co, jak mu się wydawało, mógłby pamiętać, gdyby był w stanie. Cały nasycony parą bilans przetoczył się na jedną stronę i zatrząsł niepewnie w ataku czegoś w rodzaju quasi kwaknięcia w złych intencjach. - Nie opieraj się o to! - krzyknęła torba słów George popełnił gafę opierając się o mebel. Było tu bardzo krucho, zgodnie z prawem Grimma, które mówi, że zaciemnienie pojawia się w sposób adekwatny do utraty jasności. Ogromny młot unosił się. Z panela sterującego dobiegał odległy maniakalny śmiech. Balon flegmy strzelił w głośnikach. Blond kaskowa pani, czy dziewczyna, gdyż nie mogła być stara, pierwsza dostrzegła problem. - Zaraz wybuchnie! - krzyknęła. - Muszę otworzyć zawór bezpieczeństwa. Pewnie się zaciął, nie wiem dlaczego! Dostała to, na co zasłużyła taką mową. Panel kontrolny młota wyemitował promienie niebieskiego światła, które sprawiły, że z wrzaskiem odskoczyła do tyłu. - Kapitan floty Królowej! - pisnęła torba słów wypowiadając słowa, które kompletnie nic nie znaczyły, i tym samym, potwierdzając swoje nieludzkie pochodzenie. W tym czasie George, chcąc w ten sposób uchronić się przed upadkiem, złapał jeden ze słupów, ale zapomniał go przywiązać. To drobne uchybienie miało sprowokować lawinę wydarzeń. George stwierdził, że żółw siedzi na jego ramieniu. Po trójkącie na skorupie rozpoznał, że to ten sam żółw. Ale potem zdał sobie sprawę, że każdy może uformować trójkąt równoboczny. Dlaczego był tak głupi? Dlaczego cały czas wierzył w odzywki gadających zwierząt i żywych toreb słów? Deszcz, przywiany przez zimny, wilgotny wiatr, próbował wyrwać mu słup z ręki. George zdwoił siłę uścisku. Woda lała się kaskadami, sączyła, kapała i stosowała wszystkie swoje obrzydliwe triki. Inni krzyczeli na George'a. - Słup! - krzyczeli. - Przywiąż go! Wtedy George uświadomił sobie obecność słupa, podczas gdy wcześniej był on jedynie jedną z tych rzeczy, których się kurczowo trzymał. Dramat wymusił na nim ponowną weryfikację. Słup… O co chodziło z tym słupem? - Zabezpiecz go! Rejestrując te słowa, George dostrzegł, że statek znajduje się w ruchu. Chwilę później uświadomił sobie, że sam jest na tym statku. A potem znowu słup. Jeszcze raz spojrzał na niego, w ten sposób wbijając go sobie w pamięć, wypalalając, tak jak wspomnienie o czynnym wulkanie przyswajające każdą metaforę jakiej mu trzeba, a nadzieja wygasa na szarych, wilgotnych falach morza, pięknego morza. - Zabezpiecz… - Tak, tak - powiedział rozdrażniony George i zabezpieczył słup przy pomocy małego uchwytu mocującego. Ruch statku natychmiast ustał. - Dobra robota, panie! Nowo przybyły wyszedł z niewielkiej kabiny, znajdującej się w najwyższym punkcie statku, tuż pod falującymi białymi żaglami. Był kształtu gruszki i posiadał cały zestaw krzywych uśmieszków kryjących się za wyniosłą, owłosioną twarzą. Nosił niebieski płaszcz ze złotymi splotami i srebrnymi guzikami. Na głowie miał perukę albo treskę, a może jedno i drugie oraz trójgraniasty kapelusz. Bardzo białe spodnie z irchy. - Kim jesteś? - spytał George. - Jestem Rollo, wesoły kapitan Pinafory. Dwadzieścia dwa dni poza Yokohamą - wiozę was na eksport. Ostatnio wymieniano mnie w marynarskich rozkazach w związku z sukcesem w penetrowaniu środowiska wyższych oficerów Tong Wan An. To było oczywiście zanim na pokładzie pojawiła się Julia ze swoimi chartami i pretensjami oraz zanim staliśmy się uzależnieni od papuziego bełkotu tego jej ptaka o szczurzej gębie. Ale cicho, słyszę go. Rollo, kapitan Pinafory, tak naprawdę nie mógł powiedzieć, że coś słyszy, gdyż dźwięk zabrzmiał dopiero chwilę po tym, kiedy on skończył swoją wypowiedź. Był to dźwięk skrzypiących drzwi. Gwałtownie pchnięte, otworzyły się na oścież, a powstała w ten sposób przestrzeń wypełniła korpulentna blondynka, już nie pierwszej młodości ale i nie nazbyt wiekowa. Wciąż atrakcyjna, ubrana była w suknię koloru brzoskwiniowo pomarańczowego, z ciemno niebieskimi wstążkami wpiętymi w jedwabiste włosy koloru kukurydzy. - Cześć chłopcy, co mogę dla was zrobić? - spytała i George natychmiast pojął, że nie wiadomo z jakiej szalonej przyczyny, kobieta stojąca przed nim był to nikt inny, jak sama Mae West. - Panno West! Jak pani się tu dostała? - Tak samo jak ty, głupku. Zostałam wprowadzona. Po co zadawać głupie pytania? Zdrowy rozsądek musi akceptować fakty. Pytania typu "jak" są głupotą. Kapitan Rollo uśmiechnął się. - Czyż nie zabawna? Towarzyszy nam całą drogę z Japonii. - Co robiła pani w Japonii, panno West? - spytał George. - Miałeś jakieś wiadomości od Shanghai Lil? - Mae West odparła pytaniem na pytanie. Kapitan powiedział: - Myślę, że nie ma potrzeby, by teraz w to wnikać. - Och, tak uważasz? - rzekła panna West. - A kim ty do cholery jesteś? - Jestem Kapitanem Pinafory - odparł Rollo. - Mając na imię Rollo? Nie rozśmieszaj mnie! - Moi drodzy - wtrącił się George - możemy tak stać i dogadywać sobie. Czy jednak nie czas już na herbatę? Powiedział to w jak najlepszych intencjach i wszyscy go za to szanowali, nawet załoga Pinafory - Statku Jej Królewskiej Mości, która zjawiła się ze swoimi usmolonymi końskimi ogonami (bez problemów z treską) i stanęła w długim szeregu przodem do oceanu. George skorzystał z tej chwili i spojrzał uważnie na ocean. Tak jak podejrzewał - tektura, pomalowana na kolor morskiego błękitu. A więc próbowali go oszukać. Sięgnął po coś, co najpierw zabrzmiało jak dzwonek alarmowy, potem zmieniło się w zawór ciśnienia, a następnie w dwójkową sekwencję zrobioną z galaretki Jello. Niestety, nie miał okazji sprawdzić, czym było w ostateczności, ponieważ Kapitan Rollo wybił mu to z ręki zanim skończyło się formować. - To niepotrzebne! - powiedział Rollo. - Potrafimy bardzo ładnie załatwić to między sobą. Panno West, czy mogę zapytać co zrobiła pani z Julią? - Zapomnij o Julii - powiedziała Mae West. - Została odprawiona na jednym z pierwszych spotkań w sprawie planu; nie pamiętasz? - Nigdy nie uprzedzają mnie na czas o tych cholernych spotkaniach. Posłuchaj, mam trochę swoich problemów. Wspominałem o mojej podagrze? Moich otarciach? Moich mieczach? Wspominałem o małpach i o dziwnej formie jaką przybrała ich wdzięczność? Czy miałem już okazję opowiedzieć o linii alfa i o tym jak wzięli zły zakręt w Pirenejach? Właśnie w tym momencie rozległ się donośny huk, a chwilę później kula armatnia wbiła się w dziób Pinafory. - Świetnie - powiedział kapitan - ktoś nas atakuje, tylko tego nam brakowało. Na nok rei, chłopcy! - Czteroosobowa załoga, znana jako wiara Rollego, skoczyła do sprzętu i lekko wspięła się w górę po sznurach, linach, fałach, rękojeściach linowych dzwonu, szotach, taśmach do drukarek, skrzydłach gołębi, zdrowej żywności i całej reszcie - z której część była mało realna -trzymającej omasztowanie statku. Na chwilę zatrzymali się przy górnym koszu, ale szoty nie były jeszcze suche, więc popędzili dalej. Wspinali się nawołując wysokimi, chłopięcymi głosami i w ten sposób dotarli do najwyższego punktu. Ale to ich nie zadowoliło. Pędząc dalej wznieśli się w powietrze, wspinając się po niewidzialnym niedotykalnymi krokami, aż w końcu zniknęli całkowicie w wiszącej nisko warstwie cumulusów. - No, to tyle jeśli chodzi o manewry chłopców - powiedział George. - Teraz może nie będziesz zadzierał nosa i porozmawiasz z nami. - Spodziewam się, że chcecie wiedzieć - odezwał się kapitan, - czy istnieje jakaś szansa. George w ogóle o tym nie myślał, lecz i tak to istniało. Nie miał zamiaru pozbawiać się możliwości usłyszenia tego, więc zgasił papierosa, nalał drinka do kanciastej, ciemnej szklanki, która była nieświadomą przyczyną tak wielu jego cierpień - wraz ze swoją partnerką, torbą słów i powiedział - Lepiej, żeby istniało na to jakieś rozsądne wytłumaczenie. Mae West zaśmiała się. - Podoba mi się twoja głupota, George. - Perwersyjna jak zwykle - prychnął pogardliwie kapitan. - Chyba powinniśmy urządzić przyjęcie - zaproponowała Mae West. - Nie mamy wystarczającej liczby osób do zorganizowania przyjęcia - odparł George, gdyż wcale nie był pewien, czy podoba mu się ta propozycja. Ale jak zwykle palnął nie to co trzeba - w mgnieniu oka, w pół oddechu, pomiędzy jedną myślą, a następną - na pokładzie pojawiło się spore towarzystwo, z wielu stanów i lądów. Jeden wyglądał jak Sokrates, pozostali przypominali inne sławne postacie, jak Iwan Groźny, Bela Lugosi, Zazu Pitts. - Co to znaczy, wydostali się? - Generał Cephalio Vegas pytał swojego zastępcę, przystojnego nieodpowiedzialnego Don Jorge de las Aguilars de Oro de San Vincente y San Juan, znanego wśród przyjaciół jako "George". Jorge wolał ten amerykański odpowiednik, gdyż studiował dwa lata w Instytucie Zaawansowanych Studiów w Princeton, gdzie specjalizował się w przedmiotach, które interesowały barbarzyński umysł Julio Cifuentesa, starego i inteligentnego przywódcy, którego imię rozsławiła rewolucja, a mimo to trafił na śmietnisko historii, które leży zaraz za Matamoros. - To znaczy, Jego Ekscelencjo, że uciekli - odrzekł Jorge czy George, wiedząc doskonale, że Cephalio był jego przyjacielem od czasu, gdy obaj jako chłopcy mieszkali w Santa Flora de las Animales i gdy wejście do społeczeństwa pudeł wydawało się najwyższym celem ich życia. Ach, młodość! I oczywiście wiedział, że jego długa znajomość z Cephalio, teraz, kiedy tyle można było stracić, ranczo, blondynkę z północy, mały angielski statek płynący, by zakotwiczyć w porcie, olbrzymią budowlę Bastylii, ogromnym kosztem przywiezioną z Paryża może zdecydować o dalszym biegu wypadków. - To nie była niczyja wina - dodał George. - Wydaje mi się, że powinieneś mieć świadomość, iż zbieg okoliczności niezbędnych do umożliwienia im ucieczki prawdopodobnie nigdy wcześniej nie miał miejsca i jest mało prawdopodobne, by powtórzył się kiedykolwiek w przyszłości. - Skąd mam to wiedzieć? - spytał Cephalio odchylając się na trzcinowym krześle. W jego ustach tkwiło krótkie czarne cygaro. Był przystojny, w ogromnym kapeluszu, siedząc tak w letnim słońcu, przed pokrytą kurzem, zbudowaną z suszonej cegły chatą meksykańską, która nigdy nie istniała, a jednak była szansa, że wyprze tę prawdziwą; gdyby tylko można to było zrobić. - Jak daleko, uważasz, dotarli? - Teraz są już pewnie w połowie drogi do Hucallion. - Nawet jeśli zaatakowały ich bandy na trasie kolei w stolicy prowincji San Juan de las Frutafrescas? - Wziąłem to pod uwagę robiąc swoje kalkulacje - odrzekł George. - W połowie drogi do Hucallion, to znaczy po środku Breakback Pass w prowincji Slermio. - Chyba, że udali się bardziej oczywistą trasą przez dżunglę - powiedział zjadliwie Cephalio. - Nie udali się, Ekscelencjo. Skąd to wiem? Stobridge, ich przywódca uważa, że może mnie przechytrzyć. To myśl, która pozostała mu jeszcze ze starych czasów, kiedy byliśmy razem w Eaton. Ponieważ to wiem, ja jestem w stanie przechytrzyć jego, domyślając się tego, co jemu wydaje się, że ja myślę, a potem podejmując odpowiednie kroki. - Odpowiednie kroki! - rzekł Cephalio. - Gdybyśmy wiedzieli jakież one są! Otworzył szeroko oczy. Przez chwilę znów był starym Cephalio, którego George znał tak dawno temu, kiedy słońce i cień podzieliły między siebie niebiańskie królestwo i na świecie zapanował spokój. Ale za chwilę oczy Cephalio znów stały się półprzymknięte - zasłoniły je te niewielkie skórki węgorza, dzięki którym uzyskiwał charakterystyczny blask - odwrócił się i wykonał nieznaczny gest. Natychmiast stojący obok na straży niewidoczny żołnierz pojawił się z wąsami i wszystkim innym. - Tak, mój generale? - powiedział. George miał dość. Przesunął się obok Cephalio, świadom teraz, że fałszywe wspomnienia zostały mu wbite w głowę wyłącznie po to, by w niej zamieszać. Ale nie spisali się dość dobrze - Doktor Azoff i jego ponurzy pachołkowie o białych twarzach. Krawędzie implantów wspomnień były widoczne dla kogoś, kto spojrzał pod powierzchnię. A George, jak wszyscy operatorzy Szarego Korpusu, biegły był w wyciąganiu wniosku, że wróg już jest w posiadaniu naszych ziem, kobiet, naszej pracy, że nasze dusze zostały unieważnione, a my staliśmy się nie na temat. Ale to, że człowiek nadal był w stanie znaleźć krawędź złącza wspomnień, zajrzeć pod nie, unieść i zobaczyć ukryty tam kociołek stworzenia, ciemne centrum z którego wszystko to się wywodzi, to oczywiście było niepokojące. Kapitan zauważył ruchy George i zaczął głośno chrząkać, próbując zwrócić jego uwagę. - O co chodzi? - O to, by sobie chwilę pofolgować. - No to już - powiedział George. - Nie w obecności dam - odrzekł kapitan. - Nie powiesz nic, czego bym już nie wiedziała - odparła Mae z beztroską charakterystyczną dla persyflażu. - No dalej, człowieku, mów - powiedział George. - Może pamiętasz - zaczął kapitan, - nigdy nie obiecywaliśmy, że dokądkolwiek się udamy. - Oczywiście, że nie. Nie mam zamiaru być trudny. Kapitan syknął zjadliwie. - On nie ma zamiaru być trudny - powtórzył do Mae West. - A jednocześnie odrzuca możliwość zrobienia czegoś z tą daną od Boga chwilą, kiedy spotkaliśmy się - ty, ja, George, nasza załoga z kitkami. Wszystko jest tam, George, całe dzieło; silne, zdrowe i prawdziwe. Możesz policzyć każdy nit na tym morzu z tektury. Co chcesz osiągnąć niszcząc je, odrzucając, wciskając swoje dwa grosze, gdzie nie trzeba. - Kapitanie, weź się w garść, błagam cię… Nie pomogło. Kapitan zrobił się czerwony. Pióra wyrosły z jego kruczo czarnych włosów. Nos mu spęczniał i stał się haczykowaty. Nabrał koloru przyjemnego brązu. Nagle kapitan spojrzał na siebie i powiedział: - Och nie, nie zmusicie mnie do zrobienia tego. - Wziął głęboki oddech i najwyższym wysiłkiem woli zniknął. Zgasł niczym światło. Zupełnie jak w zabawie w chowanego - raz ktoś jest, raz go nie ma. Tak właśnie działo się przez cały tydzień George'a. Nie zbierał żadnych punktów. - Ty jesteś następna, Mae - powiedział. - To głupie - odparła Mae. - Mogliśmy się nieźle zabawić. - Nie - zaprzeczył George. - Czegoś takiego nie było w programie. Strach jest gorzkim owocem rozpaczy. Fale nie wiedzą, co kryje się w ich głębiach. To wszystko, co możemy zrobić, w chwili takiej jak ta... Mae wykonała gest, a raczej geścik. Wystarczył. Zniknęła, zginęła, być może dołączyła do kapitana, prawdopodobnie weszła w ten ogromny stan możliwości, w który wchodzą postacie opuszczające scenę. - To znaczy, że zostałem ja - powiedział George. - Raczej my - powiedziała torba słów. - Do licha, nadal tu jesteś? - spytał George. - Lepiej w to uwierz - odparła torba słów. - I ja też tu nadal jestem - odezwał się żółw. - Tylko gdzie my jesteśmy? - Wydaje mi się, że to jest Pinafora - Statek Jej Królewskiej Mości. - Niezły strzał, George - pochwalił żółw. - Walczysz o bezpieczny grunt po tym, jak lawina już minęła. Przykro mi, ale nie możesz wrócić. Pinafory, w całej jej niespełnionej chwale, nie ma już z nami. - A więc gdzie my jesteśmy? - spytał George. - Przykro mi to oznajmić - powiedział żółw do torby słów, która powtórzyła wszystko słowo po słowie - ale wygląda na to, że jesteśmy nigdzie. - Nigdzie? - powtórzył niczym echo George. - Nigdzie - odparł żółw, z precyzją pustki tak typową dla jego gatunku i jego wieku, ponieważ miał na karku siódemkę. To było jedno z tych pięknych, pochmurnych popołudni w lesie. Choinki wyglądały cudownie, a małe czerwone krzaczki rosnące między nimi mówiły, że nigdy nie widziały ładniejszego dnia. George spacerował, zachwycając się tym wszystkim w niejasny sposób. Zachwycałby się jeszcze bardziej, gdyby nie ciężar żółwia, którego niósł na plecach. Torba słów nie stanowiła takiego problemu, gdyż zmieściła się w jednej z dużych kieszeni jego kurtki. Ale żółw, to był naprawdę spory ładunek. I wcale nie pomogło, kiedy żółw zaczął śpiewać: - O, dla życia raz, dwa, trzech żywych w lesie, o I żałosna piosnka ta, co świergotek śpiewać ją może Kiedy rzyga po całej podłodze. A historia Minosów była strasznie ponura I tylko ci, co to ujrzeli, mogli wynagrodzić gniew piosenki, która uniosła się i odeszła na zawsze. A gardziele figlowały i można to było zobaczyć… - Błagam - powiedział George. - Słucham? - odparł żółw. - Czy mógłbyś, proszę, przestać śpiewać? - O co chodzi? Nie podobało ci się? - Nic nie zrozumiałem - odpowiedział George. - No cóż, to całkiem zrozumiałe - powiedział żółw. - A ty torbo słów, chcesz więcej? Torba słów wysunęła się ostrożnie z kieszeni George'a i usiadła na malutkich, leksykograficznych nóżkach. - Nie jestem pewna gdzie jesteśmy - stwierdziła torba słów. - Ale dostrzegam piękno, którego długo nie zapomnę. Prawda? Odezwał się George: - Czy ktokolwiek ma pojęcie, gdzie jesteśmy? Cisza. - Albo dokąd idziemy? - Nie pozwól, by to zaprzątało twoje myśli - powiedział żółw. - Zrób mi przysługę i zejdź z drogi. - Z jakiej. - Zrób to, a zobaczysz. George nienawidził słuchania rozkazów żółwia szczególnie, że uważał, iż może to być Chelonia mydas. A jeśli to prawda, to jakże nisko upadliśmy? Ale i tak zszedł z drogi, w samą porę; ponieważ w tym momencie ogromna ciężarówka na potężnych kołach przemknęła z rykiem obok niego, pojawiając się z wewnętrznego wgłębienia lasu i znikając w zewnętrznym wgłębieniu. - Co to było? - zapytał George. Ciężarówka i jej kierowca w kowbojskim kapeluszu objechali młode drzewko i znowu się pojawili. Silnik wył przeraźliwie, a oprócz tego słychać było szeleszczący hałas, który mógł wydobywać się jedynie z zapchanego karburatora. George'owi wcale się to nie podobało, szczególnie ciężarówka. Była olbrzymia i kwadratowa, pomalowana w psychodeliczne włosy, mimo, że moda na tego rodzaju rzeczy już dawno minęła. Stała tam z pracującym silnikiem, a rura wydechowa prychała szarym dymem. - Może powinieneś z nią porozmawiać - zasugerowała torba słów. - Może powinieneś zwrócić się do niej w czułych słowach. Spróbuj tego i zobacz, co się wydarzy. - Wydarzy! - powtórzył żółw pogardliwie. Ciężarówka podjechała bliżej. Wtedy George dostrzegł kobietę siedzącą obok kierowcy. Miała rude włosy, wierzbiaste i korowate, z długimi liśćmi wokół głowy i blade przenikliwe spojrzenie oczu. Ciężarówka podjechała jeszcze bliżej i zatrzymała się całkowicie. George zacisnął zęby. Wyczuwał jakieś niebezpieczeństwo. Szczególnie, kiedy mężczyzna wyciągnął z futerału pistolet zrobiony z orzecha włoskiego i błękitnej stali, i skinął na kobietę, by poszła za nim. George pomyślał, żeby się przedstawić, ale coś - spokój dnia, delikatna bryza, wiewiórki kiwające mądrze głowami na szczytach drzew - sprawiło, że zaniechał tego zanim jeszcze zaczął. Zdecydował się obserwować. - Ja też - powiedziała torba słów, a więc oparł torbę na jej własnej małej poduszeczce, a żółwia posadził z drugiej strony. - To, co teraz chcę pokazać - indywiduum w kowbojskim stroju odezwało się do rudowłosej kobiety - to jak się bronić. Wiesz, że martwię się o ciebie. Nie lubię zostawiać cię w naszym małym domku na prerii, gdzie nie ma nic, prócz samotnego wiatru pustynnego i ciebie, równie samotnej, która w razie gdyby coś się stało albo działo, ma do obrony jedynie szczotkę z dobrymi ząbkami. - Ale Luke - powiedziała kobieta, - nie miałam pojęcia, że ciebie to obchodzi. Cały czas wydawało mi się, że cenisz mnie tylko dlatego, że jestem nosicielem monoglota, a co za tym idzie, jestem święta dla mieszkańców tego miejsca. - Teraz patrz uważnie - odparł kowboj i poluzował kamizelkę nad pasem z bronią, podtrzymującym jego Levisy wsunięte w wysokie buty, które wolał od tych, noszonych przez większość mieszczuchów. - Podnosisz to tutaj i naciskasz tę malutką rzecz znajdującą się dokładnie tu. To blokada bezpieczeństwa. Spróbuj. Wierzbiasta kobieta zwolniła blokadę bezpieczeństwa. Pistolet natychmiast wystrzelił rozbrzmiewając w całym lesie, a samotna kula pomknęła wokół drzew, odbita rykoszetem pomknęła w dół niewielką scieżką prowadzącą do obozowiska, gdzie niemal natychmiast dziecko, albo może karzeł, ciężko było rozróżnić z daleka, wydało krzyk przerażenia i przewróciło się, martwe jak makrela na księżycu. - Właśnie tak - powiedział kowboj. - A teraz wypróbujmy strzelanie do celu. - Rozejrzał się, dostrzegł George'a i wymierzył w niego pistolet. - Hej! Chwileczkę! - krzyknął George, skacząc za zwalone drzewo i wyrzucając zza niego bociana, która osiadł tam zaledwie kilka chwil temu. - Przykro mi - mruknął George - ten szaleniec do mnie strzela. - Myślę, że możemy coś z tym zrobić - powiedział bocian. Wgramolił się do środka drzewa, które było wydrążone wewnątrz i wyciągnął z niego łuk z jedną strzałą. - Popatrz. Krzywiąc się, co dla bociana jest niezwykle trudne, napiął cięciwę i wypuścił strzałę. Strzała, nareszcie wolna, zatoczyła łuk w kierunku nieba, po czym wykonała zwrot i zaczęła długi lot z powrotem na Ziemię. - Uważaj! - krzyknął George. Ale było za późno. Strzała z ostrą główką i wybuchowym noskiem spenetrowała kabinę i zostawiła coś więcej niż tylko ranę na silniku ciężarówki. - Święty armadylu! - powiedział mężczyzna, a użycie przez niego okrzyku zniecierpliwienia udowodniło, że należy on do bufonów, chociaż takich, którzy nie trzymają się już starych tradycji i ceremonii swojego rodu. Odczepił ranę od ciężarówki i rozpostarł ją na murawie. - Nie wygląda tak źle - stwierdził i zastosował butelkę Valvoline. Silnik ciężarówki westchnął z ulgą, zawarczał dwa razy i zasnął. - Będzie chodzić? - spytała wierzbowa kobieta. Jej czerwone włosy tańczyły na wietrze, jej jasnokolorowa spódniczka nabrała kloszowatego kształtu, piękne młode piersi naciskały na lichej jakości materiał sugerując, zresztą niesłusznie, że w końcu rozpocznie się scena sexy. - Uważaj! - krzyknęła torba słów. - Co się stało? - spytał George, chyląc się instynktownie. - Nic - powiedziała torba słów. - Po prostu pomyślałam, że będzie śmiesznie jak to powiem. - Nienawidzę być niedostrzeganym - stwierdził George. Wtedy kowboj i jego pani uznali go w takim stopniu, w jakim było to możliwe. Ściągając do tyłu swój ogromny kapelusz, kowboj powiedział - No cóż, zdaje się, że ktoś zobaczył ropuchę i związał guadaloupe. - Czy mam ci to przetłumaczyć? - spytała George'a torba słów. - Po prostu zamknij się - odparował George. - Sam wiem, co chciał powiedzieć. Odwrócił się do kowboja i wykonując ręką zamaszysty gest, powiedział: - Jedziecie gdzieś? Dobra! Weźmiecie może ze sobą mnie, no i oczywiście moje manatki, i dobytek? - Uuuu - odezwał się kowboj i wytarł usta, gdyż był to mokry okrzyk. - Jedziesz tam, dokąd my? - No pewno - powiedział George. Coś w środku buntowało się przeciwko linii dialogu, który prowadził. Jednak nie mógł nic na to poradzić, gdyż zobaczył, że torba słów ukradła przyrząd instynktownego wyczuwania i nie było innej możliwości, jak tylko ciągnąć ten wątpliwy stylistycznie dialog. Wsiedli wszyscy do ciężarówki i jechali przez chwilę w milczeniu, choć niezupełnym, bo przerywanym jedynie łoskotem silnika i drażniącym klikaniem żółwia, który pospiesznie jadł posiłek ze składni. Monoglot nie spodziewał się, że tak szybko zostanie opisany. Był w garderobie i przebierał się. Zdecydował się na trzy nogi i jedną rękę. Była to najnowsza moda z Paryża. Kiedy weszli z aparatami fotograficznymi i notesami, monoglot był cały podniecony. Widział już gorsze tereny przemysłowe, ale to było dawno temu. Teraz ten obraz powrócił. Chyba, że można by zrobić wyjątek. Kiedy zobaczyli kobietę, monogloci krzyknęli: - To nasza zbawicielka i twórczyni naszej rasy! Powiedzieliby więcej, ale nieprzyjemne światło rozdrażniło wszystkich. - Hm, szary grobie - powiedziała torba słów. - Tu wygląda gorzej niż źle. Gdzie jest ten głupiec? Co się dzieje? Kowboj zatrzymał ciężarówkę, ponieważ dojechali do obwodnicy, która biegła wokół ogromnej konglomeracji miejskiej. Z zewnątrz przebito do niej sześć bram, więc kowboj zapalił znowu silnik i ignorując ostrzegawcze błyski jego zapalniczki wrzucił bieg w swoim niespłaconym, pomalowanym na ochronne kolory pojeździe i dał do przodu. George i reszta znaleźli karabiny w pudełku przyczepionym do pojemnika na bagaż. Przekazali je sobie w ciszy. Nie było potrzeby mówić o tym. Albo raczej, istniała ogromna potrzeba mówienia, ale nikt nie chciał słuchać. - Co to za miejsce? - spytał George. - Wygląda mi na Pocomoko - powiedziała wierzbowa kobieta, wyciągając swoją długą szyję w nadziei na inne porównania. Koń, który wyjechał ze środkowej bramy był bardzo ładny. Siedzący na nim jeździec nosił rozkładającą się pleśń, bardzo modną tego roku wśród głupców i innych błaznów. Ruszyli. Kowbojowi zbielały kostki dłoni od zaciskania ich na kierownicy, kiedy minęli długi rząd drzew morelowych i wjechali do miasta. Od razu dostrzegli tłumy. Wiele osób było w kostiumach. To sprawiało wrażenie, jakby zaraz miało zacząć się jakieś święto. Muzycy już byli gotowi. Pogoda sprzyjała. Kierunek, który obrał kowboj po wjeździe do miasta nie wszystkich zaskoczył i naiwnością ze strony George'a było nie wzięcie tego pod uwagę. Obserwatorzy byli wszędzie; wiedzieli, że niektóre istoty ludzkie, takie jak George, posiadały zdolność przełamania się, porzucenia przyjemności i bólu spotkań, i zajęcia się czymś innym. Obserwatorzy mieli łyse głowy, z których każda szybko przechodziła do rzeczy. Jedna rzecz na głowę stanowiła regułę, a ci, którym się to nie podobało, byli traceni w trybie przyspieszonym. To znaczy kiedyś, w starych złych czasach, zanim zaczął dominować rozsądek. Nikt nie lubi być pokonanym, ale niektórzy z nas przyzwyczaili się do tego. Czasami też podróżuje się w ciemności, kiedy światła mijania nie działają, a znaki ostrzegawcze są jak ogromne strzały wskazujące parkingi w niebie. Niemniej jednak oni szli dalej. Minęli ukryte gniazda broni maszynowej, pudła ze strasznymi łowcami sody, starą armatę wziętą z Pinafory i ustawioną w tym miejscu, gdzie nikt nie przejdzie bezpiecznie obok ciebie czy mnie, Matyldo. Ale nie bądźmy dla siebie zbyt surowi. Wystarczy chyba jeśli powiemy, że George wkrótce znalazł się na kanapie, a jakaś kobieta mocowała się z jego wysokimi butami, podczas gdy on leżał i czytał gazetę. Gazeta strzeliła płomieniami. George ugasił ją i odrzucił na bok. To tyle, jeśli chodzi o jego pozorny spokój. Po jakimś czasie łażenia bez celu, George znalazł się w drugiej części miasta. Było już ciemno. Ciemność składała się nie tylko z elementów ciemnych, ale też z takich, dla których sama forma ciemności jest światłem, albo tak się przynajmniej wydaje, tak się wydaje. - George! Jesteś tam? To pytanie zadano donośnym głosem. Ale George zajęty był drobnym, aczkolwiek kłopotliwym problemem afonii, komplikowanym dodatkowo przez histeryczne konwergencje. To był wyścig, rozumiecie, przekonać się, jak długo może to trwać bez obrazu. Bawół się nie liczy; po prostu próbował się wkraść tak, by móc unieść swój ciemny łeb, potrząsnąć kapiącym śliną pyskiem i zwrócić się ku bardziej stosownym sprawom. Mniej więcej w tym czasie cała sprawa uległa załamaniu. Wszystko się rozpadło. George spodziewał się tego od jakiegoś czasu. Było mu bardzo żal. Nie jest łatwo utracić w ten sposób Mae West. Ale nadszedł czas, by odłożyć wszelkie sentymenty. Czas, który wymagał, by wstać i zrobić coś albo zejść na psy. W głowie mignął mu szybko obraz różowych nietoperzy Pigmy. Nie posortował ich. Nie pora to na to. Chciał dostać się pod powierzchnię. To bez znaczenia czy ma się skrzela, jeśli nie można dostać się pod powierzchnię? Wyrzucił rękę ruchem jak do kraula, ale nie trwało to długo. Nietrwałość rzeczy w końcu do niego dotarła. Tak jak się to często zdarzało. George zastanawiał się nawet nad powróceniem do nawyku zapisywania wszystkiego. - Dlaczego miałbym to robić? - Nie martw się - powiedział żółw. - Zrobimy to dla ciebie. Prawda, torbo wiatru? - To jest torba słów, a nie torba wiatru - sprostowała torba słów. - I jesteś kompletnym idiotą jeśli uważasz, że pomiędzy nami może istnieć jakakolwiek współpraca. - Ja po prostu chciałem pomóc temu dzieciakowi - odparł żółw, wskazując krótkim palcem tej konkluzji w stronę kupy rzeczy, leżących z tyłu. Właśnie wtedy wjechała na białym rumaku kobieta ubrana w biały strój kowbojski, cały z koźlej skóry i pomachała białym kapeluszem w stronę tłumu. W drugiej ręce trzymała niewidoczny kij, z którego końca zwisały Gwiazda i Pasek. Rumak prychał i rył ziemię. Za rumakiem pojawiła się grupa mężczyzn w krzykliwych garniturach w kratę, ze słomkowymi kapeluszami na głowach. Wręczali ludziom w tłumie próbki nowego produktu - Qwill-Kwick, lekarstwa, które jakoby miało nauczyć każdego pełnej akceptacji rzeczywistości. Od dłuższego czasu było na taki lek zapotrzebowanie. Ludzie stawali się coraz bardziej posępni, wręcz wrodzy, kiedy gołodupna, pozbawiona wszelkiej roślinności ziemia, ukazywała się spod ich wzmocnionych, tekturowych siedzib. W kilku punktach New Jersey wybuchły zamieszki. W Arkon, w stanie Ohio, wezwano gwardię cywilną, która jednak wycofała się zażenowana, gdy ktoś zauważył, że nikt tam nie zna hiszpańskiego. Tego rodzaju wypadki miały miejsce codziennie. Był to tak szalony okres, że nawet zawodowi kronikarze mieli problemy z wymownymi opisami, które powiedziałyby ludziom prawdę. Bo mówienie ludziom prawdy nie było częścią usług publicznych. Zamiast tego, każdy niezmiennie porównywał ją do poprzedniej rzeczywistości. Zbieg okoliczności, przypadek, dziwota wszelkiego rodzaju to rzeczy, które przytrafiały się innym, nie nam. Wystarczyło dokładnie czytać gazety, by stwierdzić, że w prawdziwym życiu żadna sytuacja nie była zbyt groteskowa. Ale czy życie z gazet mogło być tym rzeczywistym? Czy ono właśnie stanowiło normę? Ludzie zadający sobie to pytanie znaleźli się w nie lada tarapatach. Już zadając sobie pytanie na temat natury rzeczywistości człowiek zapadał się w stan chaosu, nie wspominając o tym, że zwracał na siebie niezbyt mile widzianą uwagę FBI. "Wrzodowy mistrz tanga". Po języku można było rozpoznać, że to człowiek z FBI dawał sygnał swoim kumplom przy pomocy "caminar hablado", jak Rosjanie nazywali krótkofalówkę podczas pobytu na Kubie. Trzech mężczyzn z FBI śledziło człowieka rozdającego próbki Kvell-Kvick. Ich palce spoczywały nerwowo na muszkach, załadowanych pociskami numer dziesięć. Ci od próbek medycznych ignorowali ich. Zdawali sobie sprawę, że sięgnęli dna. Facet wyobraża sobie różnego rodzaju rzeczy, ale nawet w najdzikszych snach nie spodziewa się, że skończy rozdając próbki leków na rogu ulicy bezimiennego miasta, które, co smutniejsze, jest miastem w którym mieszka. Kobieta skinęła w stronę tłumu. Tłum spojrzał na nią niepewnie. Ludzie nie wiedzieli, jak zareagować. Zaczęli cicho szeptać do siebie. - Widziałeś ją, tam w górze, na białym koniu, jak trzyma flagę naszego narodu, która wśród swych zalet posiada prawo zabraniające jej spalenia? - Tak, widzę ją - powiedział mały człowiek w muszce i meloniku, stojący obok miejsca, w którym kowboj zaparkował swoją czwórkę, po czym zniknął w sposób typowy jedynie dla kiepskich skeczy. To nie była żadna postać sama w sobie, ożywiał się jedynie w momencie mówienia; niech to będzie jego epitafium, czy coś takiego, chodzi wszak o to, że nie ma go tutaj. To George z żółwiem i torbą słów, która swoimi wrzaskami i piskami chciała chyba wymóc przeistoczenie się w torbę wiatrów w formie kataklizmu przedstawionego w niektórych wielkich mitach świata: Giselle i Węgry, Little Bo Creep, Hansel und Die Goterdammerung, Sambo i Bliźnięta Tamburti oraz wiele innych. Torba z dialogami powiedziała: - Co ona robi na tym koniu? Zarówno George jaki i mały człowieczek odwrócili się i spojrzeli na torbę z dialogami. - Co za dziwne pytanie? - rzekł człowieczek. - Nie patrz na mnie - rzucił George. - Ona to powiedziała, nie ja. - To twoja torba - powiedział człowieczek. Przez chwilę miał dziwny wyraz twarzy, który jednak zaraz potem zniknął. To był inny świat, który czekał na chwilę swych narodzin. Przemknął, niczym pierdnięcie w czasie drzemki, jak mawiał pan. - Posłuchaj - powiedziała torba z dialogami. - Nie pozwalaj sobie z tymi zaimkami. Nie jestem ani jego, ani czyjąkolwiek torbą z dialogami. Jestem swoją własną torbą z dialogami i nie należę do nikogo. - Myślę, że w tej kwestii się mylisz - powiedział człowieczek. - To oczywiste, że jesteś alegorią niedbale skrytą pod przemądrzałą postacią. Koń był pięknym zwierzęciem. Żółw natychmiast to dostrzegł. Te oczy! Ta grzywa włosów! Żółw był samcem, ale w sposób znany tylko żółwiom zamienił się w samicę, gdyż marzył o funkcjach matrymonialnych. W taki sposób żółwie rekompensują sobie twarde skorupy. - Na Boga, ależ on piękny - odezwał się żółw. - Ale czego mógłby chcieć ode mnie? Jestem tylko zwykłym żółwiem z trójkątem równobocznym wyrytym na grzbiecie, i cierpiącym na niepewność płci. Żółw mówił na temat bolączek współczesnego świata, działaniach chemikaliów w różny sposób wypuszczanych do atmosfery i mieszających się w stratosferze, pośród piorunów i deszczu, tam w górze, gdzie powietrze jest rzadkie, a molekuły mają przestrzeń do oddychania. Tam właśnie mieszają się i tworzą nowe, hiperpotężne chmury tłustej, kwaśnej zupy, rozstrajającej zarówno człowieka, jak i zwierzę, sprawiającej, że linia podstawy takiej istoty zaczyna się chwiać, a potem zanika. Rozchwianie linii podstawy, znane również jako parametr rzeczywistości, zwane jest DERAP. Ale nie jest to tak całkiem pewne. Jak zawsze, szacujemy w przybliżeniu. Koń nic o tym nie wiedział. On myślał o takich sprawach, jakie konie nazywają rzeczywistością. Ich zmysły funkcjonują tak samo dobrze, jak nasze. Podniosła kapelusz wysoko do góry i pokazała go tłumowi, obie strony, by udowodnić, że jest pusty, a wtedy i tak wyłowiła z niego gołębia, który odleciał z trzepotem skrzydeł. A potem białego nietoperza. Właściwie to wybielonego nietoperza, który poleciał w górę wykonując zabawną spiralę i wydając przy tym pewien dźwięk. Obróciła kapelusz na dwie strony, zgięła na kolanie, ostro puknęła w niego trzy razy i trysnęły strumienie wina, po które tłum ruszył do przodu, a potem gwałtownie się wycofał, kiedy wino zmieniło się w węże. George obserwował to wszystko zdumiony, z otwartymi ustami. Naprawdę zadziwiające. Dotarło do niego, że musi się znajdować gdzieś, bo gdzie indziej mogło to się odbywać, jak nie gdzieś? Torba z dialogami patrzyła na to wszystko z więcej niż odrobiną zainteresowania. To było dla niej typowe - o rzeczach, nad którymi miała się zastanowić, myślała szybko, w nanosekundach. Wyciągnęła wniosek. Czuła jego rozmiar i kształt, ale żadne z jej słów tu nie pasowało. Nie do końca. Nie wiedziała co powiedzieć. W rozpaczy uchyliła nieco szerzej szczelinę w lewym dolnym rogu i powiedziała: - To są właśnie rzeczy, które pozostają po zniknięciu treści. Nigdy nie prosiłam o tę robotę. To zły nawyk autora, żądać opisania jakiejś myśli, zanim jeszcze nadejdzie jej opis. Weźmy zapach dymu, woń nafty i połączmy to z ciemnym zimowym wieczorem, kiedy to świat wygląda jakby chciał umrzeć. Wtedy zdasz sobie sprawę, w tej wymuszonej ciszy, w tym kawałku światła, którego nie pożarł jeszcze księżyc, że naprawdę byłeś tu kiedyś, ale w sposób, jakiego nigdy sobie nie wyobrażałeś. Nie najłatwiejsza to myśl, a więc pokrywasz ją śmiechem i żartem. Zawsze tak jest, mówisz depcząc liście na ścieżce, świetność minionego lata - można już tylko wypatrywać zimy. Wtedy właśnie zdajesz sobie sprawę, że możliwy byłby inny styl życia i że mógłbyś coś z tym zrobić, gdybyś tylko nie był torbą z dialogami, upchniętą w dziwnej scenie z postacią zwaną George i bezimienną damą w koźlej skórze na białym rumaku. Wtedy jakiś wysoki typ z tłumu wybrał sobie drogę po potłuczonych przysłówkach, które leżały rozsypane wokół. Był to mężczyzna z niebieskim tatuażem na twarzy - czerwono zielony motyl na policzku. Wyciągnął rękę i podniósł torbę z dialogami. Z początku George był zbyt zaskoczony, żeby zareagować. A potem było już za późno. - Oszczędź mnie! - krzyknęła torba słów. - Cisza - powiedział mężczyzna. - Potrzebuję cię. - Co ja słyszę? - zdziwiła się torba z dialogami. - To prawda. Bo wiedz, moja droga torbo z dialogami, że pochodzę z planety Expthalamia, gdzie wskutek nagłej infekcji demitu, wirusa demitologizacji, który zaatakował całą galaktykę, utraciliśmy wszystkie nasze języki. Zostało kilka zbiorników ze słowami, ale były one niczym płytkie studnie na ogromnej pustyni chaosu i niezrozumienia. Każdy chciał zamieszkać w pobliżu tych studni, wybuchła więc wojna. Nie było nadziei na arbitraż, gdyż słowa, z których składa się arbitraż, były właśnie dokładnie tym, o co walczyli. - Ciężka sprawa - zauważyła torba z dialogami. - Ale nie rozumiem… - Właśnie do tego zmierzałem - powiedział mężczyzna. - Twój udział w tym wszystkim, to jest to, co chciałaś usłyszeć, prawda? - Nie miałabym nic przeciwko temu - powiedziała torba z dialogami. - Chcemy, żebyś przybyła do nas ze swą bezgraniczną mocą wyrazu. Chcemy, byś ruszyła w drogę i przyoblekła nasz świat w słowa. Będę tuż za tobą robiąc notatki. To, co powiesz będzie naszą logiką, naszą składnią, naszą rzeczywistością. Jak ci się to podoba? - Brzmi nieźle - powiedziała torba z dialogami. - Ale najpierw muszę zamienić słowo z Georgem. Zanim torba z dialogami zdążyła zwrócić się do George'a, kobieta w bieli wyciągnęła z torby przy siodle jakiś przedmiot. Okazało się, że była to zielona końska mucha. Mucha zabzyczała raz czy dwa, ale w taki sposób, że jakoś nie miało się wrażenia, iż szkoliła się w tym kierunku. Jest coś przerażającego w takim obcym, który stara się uchodzić za zjawisko ziemskie bzycząc. To był niezmiernie trudny moment, również dla George'a, który widział, że bzycząca mucha nie będzie sukcesem scenicznym. Właściwie, to będzie się o niej mówiło, że zawsze podawała swe kwestie zbyt lekko. W tym czasie kobieta odwróciła się twarzą do muchy. - Przestań! - rozkazała i mucha zniknęła z powrotem w królestwie niewyczuwalności. Diorama była niezwykle pełna życia. George przyglądając się dostrzegł brązowy kształt pędzący przez skały wewnątrz dioramy. To był zając. Mały, ale z pewnością zając. - Jak to możliwe? - spytał George. - Macie tam coś żywego? - Wszystko jest żywe - powiedział technik. Wtedy George zobaczył jak zza góry wychodzą łowcy z Paleolitu ubrani w niedźwiedzie skóry. Dwóch z nich trzymało oszczepy, zaś dwie kobiety kucały nad ogniskiem. W pobliżu dostrzegł drzewa, skały, krawędź klifu. Trochę dalej pejzaż był namalowany - ogromna przestrzeń wychodząca na pofałdowany krajobraz - stepy, prerie, równiny - który wyglądał jak żywy. Kucający tam łowcy, to, sądząc po ich podobieństwie do bogów greckich, ludzie z Cro-Magnon. Wysocy, przystojni, o dużej pojemności mózgu, jasnej skórze i orlich rysach. Chlubą kobiet były długie, powiewające na wietrze włosy. I ci ludzie byli tam w zamierzchłych czasach, malując obrazy Lascaux. Mieli to szczęście, że wszystko miało dopiero być wynalezione. Świat był tak nowy, że wszystko trzeba było zacząć od początku. Co nie znaczy, że Cro koniecznie musieli o tym wiedzieć. - Zdumiewające - stwierdził George. - Czy naprawdę robicie zdjęcia prawdziwej grupie jaskiniowców, gdzieś w przeszłości, a potem przenosicie ich tutaj? Technik odpowiedział: - Nie ma różnicy pomiędzy sceną z jaskiniowcami dziejącą się w przeszłości i sceną z jaskiniowcami, którą widzimy w chwili obecnej. - Jak to możliwe? - Inżynieria Magicznej Sympatii - odparł technik. - Chyba o tym słyszałem - powiedział George. Przyjrzał się uważniej, żeby zobaczyć, co jaskiniowcy robią w tej chwili. Rozpalili ognisko i wyglądało na to, że przygotowują obiad. - Mają jagnię, które chcą przyrządzić - rzekł George i pochylił się bardziej do przodu, przypatrując się z ogromnym zainteresowaniem, gdyż na Uniwersytecie Mięs specjalizował się w pieczeniu baraniny, bez specjalności Peklowanych Nóżek Świńskich. - Uważaj! Nie podchodź za blisko! - krzyknął technik. - Nie martw się o mnie - odrzekł George, sekundę przed tym, jak poślizgnęła mu się stopa i zaczął zsuwać się po podłodze laboratorium, która szybko zmieniła się w śliskie osypisko, będące cechą charakterystyczną dioramy. Und zo George wpadł w dioramę. Magda znalazła go po wschodniej stronie, przyglądającego się górze. Kiedy George odzyskał równowagę, stwierdził, że nie jest już tam, gdzie znajdował się poprzednio. Stał na skalistej ścieżce, po lewej stronie wznosiła się wysoko góra, po prawej ściana spadała stromo w przepaść. Odsunął się od krawędzi. Chociaż mogła to być wyobraźnia, podejrzewał, że nawet wymyślony upadek z tej wysokości mógł go zabić. Rozejrzał się dokoła i dostrzegł dioramę, której tak się przyglądał. Ale tym razem znajdował się w jej wnętrzu. To zły znak, pomyślał. Co on tu robi? Będzie musiał wymyślić coś, żeby wydostać się z powrotem tam, gdzie był wcześniej, gdziekolwiek to było. W tym momencie jakaś kobieta wyłoniła się z zakrętu ścieżki i widząc go zatrzymała gwałtownie. Miała ciemne włosy i była ładna, ubrana w skórę antylopy i sandały zrobione z lucitano, naturalnego produktu drewnianego, który tak bardzo przypominał Lucite. - Kim jesteś? - spytała. - Nazywam się George - powiedział George. - Przychodzę z innego świata. - Wyszłam na poranny spacer - rzekła kobieta. - Mam szczęście - trafiłam na ciebie. Gdzie jest ten twój inny świat? - Właściwie to w przyszłości - odparł George. - Wracam tam najszybciej jak będę mógł. Kim ty jesteś? - Jestem Magda - powiedziała kobieta. - Jestem kobietą z Uldreich Średniego Wzrostu ale Bardzo Mocnych. - Nie miałem przyjemności - przyznał George. - Będziesz miał i to niedługo. I nie będzie to żadna przyjemność; o tym mogę cię zapewnić. - Jakim cudem mówisz po angielsku? - zapytał George. - Mówię w języku wczesnych Cro-Magnon - powiedziała kobieta. - Ja ci wszystko tłumaczę - szepnęła mu do ucha torba z dialogami. George przez chwilę zapomniał o torbie z dialogami, ale torba z dialogami nie zapomniała o sobie. Ulokowała się na szyi George'a, tuż pod kołnierzykiem. Żółw, który stał się bardzo mały, leżał na niej zwinięty, najwyraźniej głęboko śpiąc. - To jest zbyt dziwne - powiedziała kobieta. - Nie ruszaj się. Przyprowadzę kogoś. Zanim George zdążył zaprotestować, tak jak to robił z zasady, kobieta obróciła się i zniknęła za rogiem ścieżki. George nie był pewien co ma zrobić. Odwrócił się i poszedł w przeciwną stronę. Po mniej więcej dwudziestu metrach ścieżka skończyła się kamienną ścianą. Nie było sposobu, by ją ominąć. - Zdaję się, że w ogóle nie mam szczęścia - stwierdził George i usiadł na ścieżce czekając powrotu kobiety. Wróciła dość szybko i przyprowadziła ze sobą mężczyznę. Był wysoki i barczysty, przez ramię przewieszoną miał niebieską szarfę, do której przyczepiona była odznaka zastępcy szeryfa. - Dobra - powiedział. - Jestem Zastępca Szeryfa Ulrich i zgłoszono mi, że jesteś niewyjaśnionym wydarzeniem. Proszę się wytłumaczyć i pokazać jakiś dowód tożsamości. George nie miał ze sobą żadnego dowodu tożsamości. Zastępca Szeryfa Ulrich kazał mu iść ze sobą. Zadecydują, co z nim zrobić w obozie. W obozie Cro-Magnon ludzie zebrali się wokół ognia, próbując rozwiązać problem, który cały czas pojawiał się w ich prostym życiu: jak przygotować pieczone jagnię. Lefty mówi: - Gdzie położyliście baraninę na pieczeń? Magda mówi: - Jest tam, siedzi na słońcu. Lefke: - Słońce ściąga robaki. Ktoś inny: - Twarde gówno, ale zawsze takie było. Teraz musimy je upiec. Okres pieczenia jagnięcia - to były trudne chwile. Dotąd ludzie z plemienia Lefka mieli niewolników, których praca polegała na trzymaniu jagnięcia nad ogniem. Często wynikiem tego były poparzenia palców, dłoni i rąk. Próbowano już różnych sposobów. W lepszych czasach wykorzystywano grupy niewolników tak, by raczej wielu z nich się osmaliło, niż jeden mógł poparzyć. Ale to nie dawało oczekiwanych rezultatów. - Gdzie jest niewolnik? - Nie żyje. Morte, jakby powiedzieli w przyszłości. Nie ma go już. Odszedł po swoją nagrodę w niebiosach. - Jak upieczemy to mięso? - To nasza góra. A więc zapędź tego intruza do pracy przy pieczeniu jagnięcia. - Poczekajcie! - krzyknął George. - Myślę, że możemy to zrobić inaczej niż metodą gołych rąk. Tego się obawiałem - powiedział Henke. - Wyglądał mi na innowatora. Przez typów takich jak on wyginęły dinozaury. Zabijmy go i przedłużymy jeszcze trochę nasze stare, dobre czasy. Właśnie wtedy dwóch ludzi ubranych w ciemne garnitury wyłoniło się zza skały. Jeden z nich miał długi metalowy pręt w ręku. Rozejrzeli się na wszystkie strony, pospiesznie położyli pręt i wycofali za skałę. Ale wyjście zniknęło. I byli teraz uwięzieni do rana. I musieli spędzić długą pleistoceńską noc tu, w tym miejscu. Na szczęście przynieśli ze sobą pudełka z lunchem. Mężczyźni ci byli asystentami kuratora, niezadowolonymi z postępów ludzi Cro-Magnon. - Oni nawet nie próbują. Sami zabierzmy się do tego. Rozpoczęli konwersację z Georgem. - Często tu przychodzisz? Przykucnęli przy ognisku. Wybawili George'a z nie lada kłopotów. Czy był im wdzięczny? Nie za bardzo. Stał tam i patrzył w wyraziście zarysowaną przestrzeń, jaką można było zobaczyć tylko w czasach prehistorycznych, kiedy mieliśmy oczy. Zjedli swój gulasz z jagnięcia, delektując się sosem anachronizmu. Takie rzeczy zdarzają się ciągle. Pręt okazał się ogromnie przydatny w operacji pieczenia jagnięcia. Jeden z członków szczepu, stary Narwhale, skomentował to stwierdzeniem, że pieczenie jagnięcia przy pomocy czegoś takiego jak pręt, to "tyle co nakłuć" (inne znaczenie: pluć - przyp. tłum.) Wtedy po raz pierwszy użyto tego wyrażenia, które natychmiast spodobało się wszystkim w szczepie. Koncepcja przekłuwanego jagnięcia, albo rozwijając to, wszystkiego co dałoby się nadziać na pręt lub przedmiot podobny do pręta, na przykład gałąź, zostało zaadoptowane w całym Pleistocenie wskutek bardzo gwałtownego rozprzestrzeniania się kultur, jakie miało wtedy miejsce. Przekłuwane mięso weszło w modę, chociaż powstały pewne niejasności wśród ludów Spittle (tzn.: plucie - przyp. tłum.) z centrum lasów deszczowych, którzy nalegali na to, by uprzednio ślinić mięso, w celu zachowania tego, co nazywali "prawdziwym, archaicznym pochodzeniem słów." Ale wszystko to miało nadejść później. W tej chwili George zjadł z innymi, a potem usunął szpikulec ze zwęglonych kości i rozejrzał się za Asystentami Kuratora, by im go zwrócić. Nie było ich w pobliżu ogniska. George wyszedł poza teren obozowiska, niosąc pręt bardzo ostrożnie, ponieważ miał lepkie palce, a był to jedyny taki element dostępny w tym czasie. Obszedł grupę skał, malowniczo zbitych wokół podstawy klifu. Wydawały się być dobry miejscem na to, by zostawić pręt, opierając go o klif. Miał ochotę zostawić kartkę, ale niestety wpadł w dioramę bez instrumentów piszących. Ostrożnie oparł pręt, zrobił krok w tył i poczuł, że koła mu się ześlizgują. Było to tak dziwne uczucie, że przez chwilę nie uczynił nic. Nawet jeśli nie było to zgubne, to zapewne nieodwołalne. Jego stopy (pojęcie "koła" było błędem) wpadły w usypisko próżni, której wcześniej nie zauważył ponieważ była on tego samego koloru, co bardziej materialna substancja znajdująca się wokół. Jego stopy wykonały ruch, a potem reszta ciała, zgodnie z Prawem Oma, podążyła za stopami i znalazła się w tej luźnej przestrzeni. W chwilę później, chociaż proces ten wydawał się trwać znacznie dłużej, spadał przez usypisko, które teraz okazało się być cofającymi kamieniami, wczesną i niezbyt udaną formą lotnych piasków. Upadł. Prześlizgnął się przez cofające kamienie, skotłowany trochę, chociaż nie z własnej winy. To spowodowało, że jego ciału nadano ruch świdra i spadał teraz jeszcze szybciej. W końcu przyszło mu do głowy, by rozłożyć ramiona i w ten sposób zahamować spadek. Nie przyniosło to jednak spodziewanego rezultatu, gdyż rozgniewało niewielkie mikroorganizmy zamieszkujące wśród cofających kamieni, a te wysłały sygnały zaprzestania do gaiasfery. Spadał wciąż w dół, plując, co nie miało nic wspólnego z pieczonym jagnięciem, a spowodowane było kamieniami próbującymi dostać się do jego ust. Listki nozdrzy uchroniły go przed natychmiastowym uduszeniem. Ale teraz, jeżeli wkrótce nie zdarzy się nic przyjemniejszej natury, wisiała nad nim, nie ważne jak często odsuwana, groźba śmierci. Jednak spadając, bo cały czas spadał, miał w głowie piosenkę, tra la la, piosenkę do której nie mógł dopasować żadnego tytułu oprócz "Amapola". Był to przerażający upadek, ale nie wszystko w nim było złe. Nie każda część dowolnego upadku jest całkowicie zła. To stara mądrość, której przez długi czas domyślał się człowiek prymitywny. Ta część, w której przechadzał się z czymś w rodzaju ukrytego podniecenia z jasnymi punktami miki pobłyskującymi na ścianach ciemnej jaskini, nie była taka zła. Druga część, ta dotycząca lwów morskich i krów morskich, też stanowiła coś, o czym warto mówić. Było tego zbyt wiele - widoki wnętrza zmieniającego się świata - ale leciał tak i leciał, aż w końcu zatrzymał się na podłodze jaskini, dużo poniżej poziomu innych jaskiń, przez które spadał. George czym prędzej ogarnął sytuację, potem puścił ją i znów ogarnął. Siedział na ziemi obok grupy szympansów. Wszystkie zebrały się wokół wysokiego kopca, w którym George rozpoznał termitierę. Wkładały do niej patyki i wyciągały robaki, które polewały zielonym sosem przyrządzonym specjalnie do tego celu w laboratoriach Nadrzędnych i zjadały. - Cześć, co my tu mamy? - powiedział najstarszy z szympansów, wielki staruch z białymi włosami i w meksykańskim słomkowym kapeluszu, typek, który wzbudzał w George'u wiele podejrzeń. - Cóż to jest? - spytała jedna z samic, ta zwana Leilą. - Sądzę, że jest to kumpel z nadrzędnych - powiedział Sax, ten stary. - Zwróć uwagę na dwie kończyny, wyraźna cecha dwunożności. Zwróć uwagę na nierozdwojone usta, płytkie otwory nosowe, brak wzmocnienia kości głowy. Zwróć uwagę na buty, oczywisty znak, że czyta książki. - Daj mu robaka - odezwała się Leila. - Cześć, kumplu z nadrzędnych, chcesz robaka? George już miał odmówić, gdyż robaki nie zostały jeszcze zdefiniowane jako smaczny kąsek dla ludzi. Ale zauważył, że nie były to prawdziwe robaki, tylko sztuczne, ponieważ w tamtych czasach robaki znalezione w termitierze zrobione były z marcepanu, a z tego powodu bardzo cenione przez protowiedeńczyków, którzy rywalizowali z Węgrami w jakości kopalnej papryki. - Ale tylko jednego - powiedział George i wsadził tego bladego robaczka do ust. Niezłe. Postanowił, że zastanowi się nad następnym. Granie na zwłokę, sposób, do którego dosyć często ostatnio się uciekał. - Jeszcze jednego? - spytała Leila. - No, mogę - odrzekł George. - Nieźle mówi - powiedziała Leila do Saxa. Potem dobiegł ich z oddali jakiś dźwięk. Narastał i George rozpoznał w nim flet i tamburyno. Dźwięki zdawały się dochodzić z czegoś, co według George'a było dnem jaskini, gdyż była to najciemniejsza i zdająca zwężać się do wielkości ziarna lub czegoś jeszcze mniejszego część. Obserwował uważnie. Z głębi jaskini wyłonił się niewielki zespół. Grał na tamburynie i fletach, ale bardziej godni uwagi od instrumentów byli muzycy. Wyglądali oni bowiem na gepardy. - Cześć wszystkim - powiedział gepard znajdujący się na przodzie. - Oto zespół gepardów, jesteśmy tu aby was zabawić. George wiedział, że gepardy nie grają na instrumentach muzycznych czy jakichkolwiek innych, ale się nie odezwał, gdyż zdawał sobie sprawę, że jest na początku dziejów, kiedy wiele ról nadal czeka na odpowiednią obsadę, a nikt nie jest w stu procentach pewien, co kto powinien robić. Gepardy przyszły ogłosić otwarcie nowej biblioteki słoni - pomysłu tak wybiegającego w przyszłość, że nigdy nie został w pełni zrealizowany. George rozejrzał się pospiesznie za wyjściem, ponieważ jaskinia nie była wystarczająco duża, by oprócz wszystkich innych pomieścić jeszcze słonie, więc gdyby zechciały nadejść, można by się spodziewać groźby zadeptania. Ale słonie nie przyszły. Kierowane ograniczeniami niejasnej logiki zdecydowały się odłożyć przyjście na bardziej pomyślne czasy. Wysłały jednak swoje kondolencje, które okazały się niemal tak dobre jak ich biblioteka, a nawet lepsze, gdyż gepardy potrafiły czytać jedynie zapisy muzyczne i graficzne. Rozległo się miękkie plaśnięcie. Coś odpadło z niewidzialnego sufitu i upadło na kolana George'a. Tak jak podejrzewał, była to torba z dialogami. - No - odezwała się torba z dialogami - w jakie tarapaty wpakowałeś nas tym razem? - Hej, nie zrzucaj winy na mnie - odparł George. - Ja wpadłem do dziury, to wszystko. - W zupełności wystarczy - odpowiedziała torba z dialogami. - To wszystko staje się absurdalnie niebezpieczne. Mam wrażenie, że już czas, abyśmy wypuścili trochę płynu racjonalizującego. - Tylko nie to - krzyknęły szympansy. - Właśnie dokładnie to - powiedziała torba z dialogami. W czasie szaleństwa, które ostatnio nawiedziło te strony, widziano dziwne zjawy, gadające zwierzęta, biblioteki słoni i termitiery komunikujące się za pomocą organicznych maszyn dalekopisowych. Wszyscy wiedzieli, że tak być nie powinno. Podjęto specjalne kroki. Torby z dialogami zostały ulokowane w newralgicznych punktach i wszyscy spieszyli, by uczynić sytuację realną. Oczywiście nie miało to żadnego znaczenia dla młodych, którzy jak wszyscy im podobni żyli tylko dla marcepanów i jaskiń. A więc należało znaleźć nowy środek. - Żadnych nowych środków, proszę - powiedział George. - Potrzebuję czasu, by się do tego przyzwyczaić. - Nie ma czasu - odparła torba z dialogami. - Nawet teraz, na początku wszystkiego. Czy zauważyłeś tendencję rzeczy do skupiania się i pobierania w ten sposób sensu. Czyż to nie alarmujące? George, myślę, że czas abyśmy - ty i ja - wzięli nasze marcepanowe przywileje i wynieśli się stąd. George'owi nie trzeba był tego powtarzać. Zerwał się na równe nogi, prostując zesztywniałe kończyny i skierował się w stronę, która jak sądził, prowadzi do wyjścia. - Nie w tę stronę! - syknęła na niego torba z dialogami. George odwrócił się i zmienił kierunek. - Oszalałeś? - krzyknął żółw, który drzemał w torbie z dialogami. George zakręcił się w kółko starając się wymyślić, co ma zrobić. Sax, stary szympans powiedział: - Typowy dylemat człowieka - i odwrócił się w stronę termitiery. Leila, młoda samica, zachichotała i potarła nos piórkiem. Piórko! Skąd ono się tu wzięło? - Spójrz w górę! - krzyknął jakiś głos. George spojrzał w górę. Tak, tam znajdowało się stworzenie, które wyglądało na niebieskiego ptaka. Tak, to był prawdziwy niebieski ptak wątpliwości. - Chodźcie za mną! - zawołał niebieski ptak. - To dopiero dzień - stwierdził George. Wtedy poczuł jak nieodwołalnie unosi się w powietrze. Chwilę później nieodwołalność zniknęła, ale tendencja do unoszenia się pozostała. Udało mu się złapać torbę z dialogami. Unosił się wysoko ponad zdziwionymi gepardami. W ten sposób George znalazł się w powietrzu, łagodnym i przejrzystym. W powietrzu, które nigdy nie chciało nikogo skrzywdzić, w powietrzu, które stanowiło jedynie tło i fundament wszystkiego innego. Uniósł się powoli, nieuchronnie i poczuł ulgę. Co za przyjemność, być znów w górze! Napotkał na niewielkie prądy powietrzne, a każdy z nich opowiedział swoją historię. Wiatr północny mówił o chwale, kataklizmie i głębokiej ciszy; wiatr południowy nasycony był przyprawami i opowiadał o odległych sercach. Wiatr wschodni był bardziej dwuznaczny, z pewną dozą wrogości; a zachodni mówił o królestwach pragnień. Wznosząc się George zobaczył różne przedmioty wirujące w powietrzu obok niego. Były tam krzesła i ławki szkolne; pióra i maszyny do pisania; kosze z owocami, a nawet całe drzewo - jałowiec, sądząc po przyczepionej do niego kartce - minęło go korzeniami do góry. George odkrył, że poruszając delikatnie rękami może zwiększyć szybkość unoszenia się. Tak też uczynił, kierując się na zachód, w stronę, która wydała mu się tajemnicza i pociągająca. Unosił się nad dachami dryfującej wsi, z której machali do niego ludzie. Przyszło mu na myśl, że jest w tym zarówno coś absurdalnego, jak i wspaniałego, spojrzał w dół i zobaczył ziemię obracającą się powoli w swych łożyskach ze złota. Obok niego zatrzepotał biały ptak, ze skrzydłami zakończonymi czarnymi plamkami. Spojrzał na George'a okiem jak paciorek, a potem przechylił się na jedno skrzydło i odleciał. Tyle się tam działo, że George miał wrażenie, jakby powietrze samo w sobie było królestwem, które cechuje raczej obfitość niż ubogość. Było to miejsce miast i wież, w powietrzu były rzeki, same zrobione z powietrza, chociaż innego niż to, które je otaczało. Kiedy kontynuował swój lot, zobaczył daleko przed sobą, coś małego i błyszczącego. Zbliżył się, sterując przy pomocy opuszków palców, a przedmiot powiększył się i George ujrzał, że jest to żagiel. Nadlatywał, wznosząc się nad łódką. Biała łódź, z białym, świecącym żaglem, a pośrodku tego żagla dziwne urządzenie - koło przecięte liniami, nie zrozumiał tego. Podleciał bliżej łodzi, a ona stawała się coraz większa, ale mimo bacznego wypatrywania nie dojrzał na niej nikogo. - Nie zamartwiaj się tym - powiedział żółw. - To łódź, co znaczy, że musi to być twoja łódź. - W tym stwierdzeniu nie ma żadnej logiki - powiedziała torba z dialogami. - To może być łódź należąca do każdego. Dlaczego coś zakładać? Przeleć obok i zobacz, co się wtedy się zdarzy. Taka była pierwsza myśl George'a. Ale łódź wyglądała tak zachęcająco - pięknie rzeźbiony kadłub i jasny żagiel, błyszczący linami rumpel obracający się swobodnie - że zbliżył się do niej i zdołał wspiąć się na pokład. - To jest bardziej cywilizowane - zauważyła torba z dialogami. - Mógłbyś postawić mnie na tej ławce i dać mi trochę pooddychać. Tak też zrobił. Żółw też przezwyciężył swoje wcześniejsze zahamowania i teraz siedział opalając się na rufie. W tym czasie łódź obróciła się albo przechyliła i zaczęła zmierzać w określonym kierunku, przekrzywiona nieco w stronę wiatru. - Zastanawiam się dokąd płyniemy? - powiedział na głos George. - Nie pytaj - odparł żółw. - Zaraz się dowiesz. Teraz łódź dotarła do brzegu chmur. Były to ogromne białe konstrukcje, o czarnych i purpurowych spodach ,i George właśnie miał przez nie przepłynąć, kiedy coś ostrzegło go, by skręcił i posterował wzdłuż nich. Wyciągnął rękę by dotknąć jednej z chmur. Tak jak podejrzewał, była dość solidna. Cała, za wyjątkiem puszystej warstwy zewnętrznej. Jego stopy zanurzyły się w tym kiedy zszedł z łodzi na chmurę. Pamiętał jednakże o tym, by wziąć ze sobą linkę przymocowaną do rufy; ponieważ w jakiś sposób pomysł pozostania samotnie na chmurze, w rzeczywistości wydawał się dużo mniej atrakcyjny, niż podczas licznych snów. Zszedł na chmurę, która otaczała go ze wszystkich stron niczym wzgórza. Zrobił kilka kroków, a żółw krzyknął za nim: - Halo, George; nie porzucaj nas tutaj! - Idę się tylko rozejrzeć - odpowiedział George. - Niedługo wrócę. - Wszyscy tak mówią - powiedziała żałośnie torba z dialogami. George w pewnym sensie rozumiał co czują, ale musiał się rozejrzeć i sprawdzić, co znajduje się na tej chmurze, zrobionej z ciała stałego. W pewnej chwili dostrzegł schody w dół i zszedł po nich. Wewnątrz była komnata o ścianach pokrytych jedwabnymi zasłonami, w której stały kanapy z najlepszego adamaszku i stoły nakryte drogim jedzeniem - parzące z gorąca potrawy podawane na ciepło i solidnie schłodzone potrawy do jedzenia na zimno. George rozejrzał się, ale nadal nie dostrzegł żadnych oznak istnienia ludzi. Usiadł i znowu wstał. Coś było z tym miejscem nie tak. I to wcale nie chodziło o niezwykłość tej scenerii, chociaż była ona wystarczająco niezwykła. Problemem była niekompletność obrazu. Dla kogo przygotowano tę ucztę? Postanowił się tego dowiedzieć. Wstał i rozejrzał się. Było tam jakieś wyjście, prowadzące do pokoju z wnętrza chmury. Widniały na nim słowa: nie otwieraj, jeśli chcesz uniknąć niespodzianki. W tym momencie George nie miał ochoty na niespodziankę. Zamiast tego wrócił do stołu. Znowu usiadł na kanapie i spojrzał na poczęstunek. Były tam różnego rodzaju krewetki, pieczona wołowina w dwu odmianach, wazy z zupą, sałatka z kawałkami bekonu i inne rozmaitości. George nie bardzo to wszystko rozumiał, ale nie widział nic złego w tym, że spróbuje trochę tych przysmaków. W końcu nie było tu nikogo innego. Prawdę mówiąc, to wszystko mogło być przygotowane właśnie dla niego. Wziął w rękę jedną z fantazyjnych krewetek, zanurzył w sosie koktajlowym i włożył do ust. Natychmiast usłyszał dźwięk gongu. - Co to? - powiedział, pospiesznie gryząc i przełykając smaczny kąsek. W jednej ze ścian otwarły się niewidoczne dotąd drzwi. Weszła przez nie procesja panien. Było ich z pół tuzina, odziane w tuniki z babiego lata i koronek, a jedna piękniejsza od drugiej. - Witaj gościu! - krzyknęły. - Dziękuję bardzo - odrzekł George. - Oczekiwałyśmy ciebie. - Jak miło. Chociaż nie wiem jak mogłyście mnie oczekiwać, skoro jeszcze minutę temu sam nie wiedziałem, że tu przyjdę. - Nasz pan kazał nam przygotować się na przybycie Hinkomana - i oto jesteś! - Przepraszam - powiedział George - ale na kogo on czekał? - Na Hinkomana. Ty właśnie nim jesteś, nieprawdaż? Teraz George poczuł się zmieszany i nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Miał ogromną chęć podać się za Hinkomana, jeśli oznaczałoby to coś dobrego, ale nie chciał się w nic wpakować. Zwrócił się do torby z dialogami. - Słyszałaś kiedyś o Hinkomanie? - Momencik. - Z wnętrza torby dochodziły przyciszone dźwięki, jakby maleńkie paluszki szybko przewracały niezliczone strony papieru. Po chwili torba z dialogami powiedziała - Nie, nie mam tu ani nikogo, ani niczego takiego. Odezwał się żółw: - Też nigdy o tym nie słyszałem. Zgaduj, najlepiej jak potrafisz. George znowu zwrócił się do panien. - Jak wyglądał ten Hinkoman? Gdybyśmy to wiedziały - powiedziała panna stojąca na czele, - nie musiałybyśmy cię pytać, czy jesteś nim. Albo tym. Prawda? Raczej tak - potwierdził George. - Pozwólcie więc, że was spytam, hipotetycznie, co by się stało, gdybym jednak nie był Hinkomanem? - Trudno powiedzieć - odparła panna na czele. - To mogłoby nieść ze sobą problemy. Może nawet śmierć. Nie jesteś Hinkomanem? - Tego nie powiedziałem - stwierdził George, grając na zwłokę. - Nie przyłapiecie mnie na mówieniu podobnych rzeczy. Skoro nie wiecie jak wygląda Hinkoman, co sprawiło, że pomyślałyście o mnie? - Twoja obecność tutaj - powiedziała panna na czele - i sposób, w jaki robisz przedziałek we włosach, i fakt, że masz ze sobą torbę z dialogami i żółwia, dokładnie tak, jak to było opisane w starych manuskryptach z odległych czasów. - Aha, rozumiem - powiedział George. - A więc co się wydarzy, jeśli jestem Hinkomanem? - Sporo miłych rzeczy - powiedziała asystentka panny na czele. Miała ciemno rude włosy i niosła ze sobą powiew cielesności. - W porządku - stwierdził George. - Powiedzmy, że jestem Hinkomanem. Nastała nagła cisza. Wszystko umilkło. George zadrżał na samą myśl o swojej zuchwałości. Tak naprawdę to tego nie chciał. Ale niekiedy należało coś zrobić. Trzeba zbudować pomost pomiędzy tym, co dzieje się teraz, tym, co zaraz się skończy i tym, co zaraz potem pojawi się połyskując w powietrzu jak biały żagiel. - On jest Hinkomanem! - powiedziała panna na czele. Reszta panien - a było ich tam więcej niż się z początku zdawało - zanuciła piosenkę: Hinkoman, Hinkoman, leć do domu Przez zielone pola, gdzie nigdy żadna kość Nie jest zapomniana, raczej zachowana z jego królewskiej łaski Kiedy kosy spadają i spadają na twą twarz Wraz z końcem ostatniego wersu dał się słyszeć ciężki odgłos, jakby chód wielkoluda kroczącego w źle dopasowanych butach z ćwiekami. Dochodził akądś z zewnątrz. - Kto to? - spytał George. - To wielkolud - powiedziała panna na czele. - On natychmiast reaguje na obecność Hinkomana. - Co on robi, ten wielkolud? - Gniewa się i dyszy, ale on nie chce wyrządzić nikomu krzywdy, a przynajmniej nie za wiele. George zobaczył, jak znienacka zerwał się wiatr i począł rozwiewać papiery ułożone w schludne kupki na biurku. Wiatr unosił się coraz wyżej i wyżej, a George poczuł, jak żółw ciągnie go za rękaw. - George, znikajmy stąd. George również stwierdził, że czas już iść. Miał przeczucie, że którąkolwiek część tajemnicy Hinkomana rozszyfruje, to i tak okaże się ona błędna i najprawdopodobniej zgubna. Wspiął się po schodach i wrócił na statek. Torbie z dialogami i żółwiowi udało się jakoś nie odpaść od niego. Stworzenia ze snów nie gubią się tak łatwo. Statek był obrócony do góry dnem, wywrócony przez porywisty wiatr. George chwycił za rumpel gdy nagle fala nicości wdarła się przez rufę, zasłaniając widoczność. Kiedy wody się cofnęły, ujrzał przed sobą wizję następnej rzeczy. Żółw krzyknął. - Patrz tam! - powiedział. - Widzisz to? Antylopy i kantalupy! George spojrzał. Zdawało się, że patrzy na step czy podobny mu teren z ciernistymi drzewami, wysoką trawą i oczywiście widzi tam antylopy i kantalupy. Może i w tym było coś nie tak, ale dla George'a wyglądało nieźle. Skierował magiczną łódź w stronę stepu, a ona powoli zareagowała i dotarła do brzegu. Usłyszał jak ktoś woła z oddali: - Hinkoman! Hinkoman! - Nie wróżyło to nic dobrego. Spojrzał w górę i zobaczył spadającego na niego skrzydlatego niedźwiedzia. To było oczywiście całkowicie niedorzeczne, ale miał za mało czasu, by coś z tym zrobić. Próbując się uchylić, rozglądał się za kolejną rzeczą, która miała się wydarzyć. Ale wyglądało na to, że nie ma ucieczki przed zderzeniem świateł i czyneli. Wtedy ruszył po drabinie z lin, którą niedbale sklecił. Żałował, że nie ma więcej czasu, by wymyślić jakiś bardziej rozsądny środek transportu. Ale było tylko to - droga, którą miał się udać. A więc ominął niedźwiedzia i jego dwójkę małych, które były śliczne, ale nie udomowione i biegały wokół ogromnego baobabu. Wtedy właśnie zobaczył miasto. - Widzisz to, co ja widzę? - spytał George torbę z dialogami. - Miasto? - zapytała torba z dialogami. - Tak, oczywiście, że je widzę. - Czy masz pojęcie, co to za miasto? - Nie jestem pewna - odparła torba z dialogami. - Wygląda na zagubioną Carcossę. Ale nigdy nic nie wiadomo. Nie do końca. Miasta, które wyrastają tak niespodziewanie jak to, są fatamorganą. W historii tego i innych światów mieliśmy wiele miast, które pojawiały się niczym widma dymu na odległych krzywiznach gałki ocznej, a potem wracały - często nagle, ale czasami powoli - do nicości, z której się wyłoniły. - A to? - Dlaczego mnie pytasz? Dlaczego nie pójdziesz i sam się nie dowiesz? - Mam dość chodzenia do miejsc, których rzeczywistość ma jedynie wartość nominalną - powiedział George. - Chciałbym znaleźć miejsce z lustrami. - Mówisz dziwne rzeczy - skomentował żółw. - Gdybyś był mną, też czułbyś się dziwnie - odparł George. - Ale nic nie szkodzi. Możemy mieć kłopoty, jednak myślę, że powinniśmy spróbować. Co wy na to? - Kiedy każde z wyjść jest równie nierealne - powiedział żółw,- wtedy on nas pyta. Ja głosuję za obiadem. - Czy nie zjedliśmy dopiero co obiadu? - spytał George. - Zawsze jest pora na kolejny obiad - stwierdziła torba z dialogami. - Co jadają torby z dialogami? - spytał George. - Naszą narodową potrawą są smażone niuanse - odpowiedziała torba z dialogami. - Ale w tych stronach są trudne do zdobycia. Nie miałbym nic przeciwko kanapce z gotowanymi oliwkami. Oliwki - samo to słowo było jak dzwonek! A dzwonek był ostro zakończony i z jednej strony miał malutką kropeczkę. George nic o tym nie wiedział. Pomyślał, że czas ruszać dalej. Dosiadł konia, który wszedł w obraz całkiem niespodziewanie i potruchtał w stronę, gdzie znajdowało się miasto, kiedy było jeszcze widzialne. I jakby jeszcze nie dość, były tam robaczki świętojańskie. Zostały wypuszczone z Centralnego Dowództwa - chociaż George odkrył to dopiero później - i posiadały inteligencję. Każdy dźwigał swojego marcepanowego robaka, każdy emitował blady ładunek chłodnego światła. Skupiły się wokół George'a, który tłumił chęć trafienia ich, gdyż nie był pewien, jaki to może odnieść skutek. Ich obecność całkowicie przysłoniła miasto, oczywiście tak, że George nie był w stanie nawet znaleźć kierunku w którym powinien się poruszać. Ale nie mógł też stać bez ruchu. Należało się spieszyć i mieć już to za sobą, bez względu na to jakim napawało obrzydzeniem i ilu z tego szydziło. A więc ciągnął to dalej. Torba z dialogami była przy nim, ale żółw błagał, by zostawić go przez chwilę tam, gdzie był, by mógł skończyć słuchać sonaty gitarowej, która sączyła się z płytkich korzeni. To było tego rodzaju miejsce, purpurowo zielone. Droga została zablokowana i nie mógł jej ponownie odnaleźć. I gdzie te panny, teraz, kiedy ich potrzebuje? Nie był to jednak odpowiedni moment na zastanawianie się. Był to czas na działanie, pomimo pewnego niedopowiedzenia, które zdawało się otaczać wszystko swoimi niezdrowymi oparami. - Czy tędy droga? - spytał George. - Idzie ci bardzo dobrze - odpowiedział niezidentyfikowany głos. George był zmęczony i znalazł leżący na boku akapit, który słabo wierzgał nogami. Postawił go i usiadł na nim. Akapit natychmiast przeistoczył się w Rewolucję Francuską, a potem rozpadł. Oczywistym się stało, że nie był to akapit przeznaczony do siadania. George znowu się rozejrzał. Miło było być znowu na łodzi. Starsze panie siedziały na niższym pokładzie, robiąc na drutach i machając aparatami fotograficznymi. Dzieci bawiły się w przejściach między ławkami, turlając ludzkie głowy i śmiejąc się hałaśliwie. Brzeg był słabo widoczny, a to, co było widać, przysłaniały chwasty, ubrania tweedowe, skowronki i piosenki. Było to miejsce, w którym na wodzie na skutek nieznanych i niewidocznych zjawisk pojawiały się pomarańczowe plamy, po czym znów znikały w grubej mgle przysłaniającej wszystko. Od czasu do czasu słychać było ciężki, chlupiący dźwięk. Dźwięk, jaki mógłby wydawać olbrzym odrywający swoją gigantyczną skórzaną stopę od dna rzeki i robiący krok naprzód w kierunku łodzi niosącej tego, który sam przyznał iż jest Hinkomanem. - Po zastanowieniu - powiedział George - stwierdzam, że może nie jestem Hinkomanem. - Och, wydaje mi się, że trochę na to za późno, nie uważasz? - spytał olbrzym. Miał wulgarne, czarne wąsy, przeszywające niebieskie oczy i skazę na lewym przegubie. Stanowił masę mrocznych symboli, które jeszcze pogłębiały dziewczęta, które wyłoniły się za nim z bagien, ich stopy chlupały w błocie, a dziewczęta śmiały się i rechotały niczym wizja we śnie, którą George uznał za grzeszną. - Grzeszny! - powiedziała torba z dialogami. - Samo słowo brzmi jak dzwon. - Daruj mi swoje poetyckie aluzje - odparł George. - A może tak dowiedzielibyśmy się, co będzie dalej? - A więc ty jesteś Hinkomanem - rzekł olbrzym. Znajdował się teraz blisko, stojąc, jak mówią miejscowi, twarzą w twarz. Jego długie, obleśne, czarne włosy spadały mu na małe, przypominające skurczone dyrndle, oczy. Od pierwszej chwili olbrzym nie spodobał się George'owi. Po pierwsze, bo nie był zbyt wielki. Właściwie był to olbrzym karzeł, o kilka cali niższy od George'a. Ale karłowatość nie zmieniła jego głównych cech olbrzyma, to znaczy bestialstwa i wrodzonej umiejętności posługiwania się szpikulcem. - Fi, fai, fo, fum - powiedział olbrzym. Nie pamiętam reszty, chociaż to długi lament i jako taki nuży ludzi, bez względu na czyhające na nich niebezpieczeństwo. A teraz panie, ty jesteś, zdaje się, Hinkomanem? - A co, jeśli jestem? - spytał George. - Nic, w zupełności nic - stwierdził olbrzym i zabrzmiało to bardzo pokornie. - To nie ode mnie zależy, kim jesteś. I mogę cię zapewnić, że nie planuję żadnych pochopnych działań. W ten sposób gubią się szczegóły. Torba z dialogami powiedziała: - Tłoczą się tu te wszystkie nieużywane symbole z dawno minionych czasów. Same nie wiedzą, co znaczą ani dla kogo są. Po prostu są, a diabli niech wezmą resztę. To wszystko zdawało się prowadzić George'a donikąd, a już na pewno nie tak daleko jak chciałby zajść. Potrzebował czegoś. Nagle poczuł dziwne pragnienie. Głęboko w sobie odnalazł tęsknotę za minionym, lub też za tym, co jeszcze nie nadeszło. I oto był tutaj zajmując się tymi nieprawdopodobnymi rzeczami, tymi stworzeniami z wrogiego wszechświata. Teraz zrozumiał, dlaczego prowadziło go to donikąd. Wszystkie te działania były przeciwko sobie, ten sposób i tamten, wszystko pomieszane, a żółw w ogóle się nie przydał. Cały czas tylko powtarzał: - Jestem tymczasowy. Nie zwracajcie na mnie uwagi. - Darujmy już sobie to gadanie - powiedział George. - Wszyscy jesteśmy tu dość tymczasowi, ale Bogowie Stworzenia oczekują, że każdy będzie spełniał swoje obowiązki. Chodź, torbo z dialogami, twoim zadaniem jest wydobyć z tego wszystkiego jakiś sens. - Co? - spytała torba z dialogami. - Do licha, dzieciaku, nie mam żadnych odpowiedzi. Dla mnie to wszystko jest takie, jakie jest. Posuwamy się naprzód, nie? Wyłącz moją wewnętrzność, bo właśnie zewnętrzność przyciąga mnie do tego świetnego, starego miejsca. - Nie znajdziesz tu nic - powiedział żółw. - Nie zostawiaj nas teraz, Torbo z Dialogami. - Natura mnie wzywa - wyjaśniła torba i poszła na pobocze, za modrzew, gdzie oddała kilka stolców bzdur przez otwór brzuszny, który dopiero co odkryła. To sprawiło, że poczuła się jak wynalazca. Była lekka; mogła latać! Postanowiła, że zrobi przerwę w potoku słów, by trochę odpocząć. Położyła się i przez chwilę napawała ciszą. George znajdował się w pobliżu, zamarły w półgeście, z ustami otwartymi do wyjaśnienia czegoś, co nigdy nie przeszło przez ogromne i zawiłe portale jego ust. Torba z dialogami była ogromnie zadowolona. Może czas uderzyć samej? Ale wiedziała, że nigdy nie potrafiłaby tego zrobić. To samo niedopowiedzenie, które zniewoliło wszystkich, zaczynało działać i na nią. Gwałtownie przystopowała i zasnęła. W środku tego wszystkiego George nagle zdał sobie sprawę z błyszczącego przedmiotu na niebie. Z początku myślał, że to samolot, taki aluminiowy, który odbija w sobie światło słoneczne. Ale chwila zastanowienia uzmysłowiła mu, że tu nie ma samolotów. Nie, to nie mógł być samolot. Ein UFO? To też nie bardzo mu pasowało. Zbadał niebo. Miało swoje zwykłe barwy zieleni i purpury. Miało też w sobie typowy brak zainteresowania, chociaż coś się jednak działo; czuł to w swoim podbródku. Tak, rodziło się coś nowego i chyba to mu się nie podobało. Nowe rzeczy przytrafiały się zbyt często i niemal zawsze działały na jego niekorzyść. Nie podobał mu się wygląd, czy raczej wyraz tego czegoś nowego. Oślepiające błyski na niebie stawały się coraz większe i przeistaczały się w człowieka. Tak, w człowieka. Co robił człowiek latający po niebie? Co to za rodzaj człowieka? George przyglądał się uważnie, kiedy ten zbliżał się do niego. Gdy był już blisko, a zmienił się w młodą osobę ubraną w czarne rajstopy, pod którymi miał obcisły garnitur z białego materiału, pokryty rzucającymi się w oczy, złotymi gwiazdami. Czapka z cekinami dopełniała wyglądu. Wszystko wskazywało na to, że leci bez żadnej pomocy. Ale kiedy George uważniej mu się przyjrzał, zobaczył, że mężczyzna na czymś siedzi, a ręce ma rozłożone nad głową, jakby w nich coś trzymał. Co za dziwna postać! Trzyma się niczego i siedzi pośrodku powietrza. Kiedy jeszcze się przybliżył George zauważył, że facet siedzi na pręcie, do którego z obu stron przyczepione są liny. Liny te biegły gdzieś w górę. Gość siedział na jakiejś olbrzymiej huśtawce, albo trapezie. Tak, właśnie tak. Mężczyzna leciał na trapezie i bardzo szybko schodził w dół, coraz szybciej kierując się w stronę George'a, aż George musiał upaść, gdyż zderzenie jego i tego czegoś wydawało się nie do uniknięcia. W ostatniej chwili artysta na trapezie skierował się znów ku górze, ale najpierw wychylił się poza swój drążek i wyrwał George'owi z ręki torbę z dialogami. W jednej chwili najeźdźca zniknął w skrzącym się powietrzu, lecąc swobodnie na swoim trapezie i pospiesznie wciskając trzymaną w ręku torbę z dialogami w mały, pleciony koszyczek, który wisiał mu przy pasie na złotym sznurku. - Uważaj! - krzyknął żółw. - Co znaczy uważaj? - spytał George. - To już się stało. - No, to się trochę spóźniłem - powiedział żółw. - Wiesz, to nie takie łatwe, nagle znaleźć się w służbie systemu wczesnego ostrzegania. - Jeśli tym właśnie jesteś, to straszna z ciebie fajtłapa - stwierdził George. - Jeśli wiedziałeś, że coś takiego się wydarzy, to dlaczego nie ostrzegłeś mnie na czas? - Na czas? Jaki czas? - Przed wydarzeniem, oczywiście, a nie po nim. - A więc na tym to polega? - zdziwił się żółw. - Dobrze, cofnijmy się trochę i spróbujmy jeszcze raz. George stwierdził, że przygląda się małemu, błyszczącemu przedmiotowi, który zbliżał się w jego stronę nabierając wielkości. Żółw powiedział: - Uważaj! - Na co? - spytał George. - Na ten błyszczący przedmiot - odparł żółw - nie niesie on tobie miłości. George zafascynowany obserwował zbliżający się przedmiot, który zmienił się w młodego człowieka na trapezie, ubranego w kostium cyrkowy, który wydawał się znajomy. Artysta trapezowy z błyskiem leciał w dół i w najniższym punkcie swojego zejścia znalazł się wystarczająco blisko, by wyrwać torbę z dialogami z ręki George'a i kontynuując swój lot, zniknąć z powrotem w górze, gdy w tym czasie żółw cmokał z niezadowolenia. - Moja torba z dialogami! - krzyknął George. - Zabrał mi ją! - No cóż, ja cię ostrzegałem - stwierdził żółw. - Powiedziałeś tylko, żebym uważał. Nie powiedziałeś na co. - A jak miałem zgadnąć, co się stanie? - Nie wiem, ale to kiepski system ostrzegania, który nie jest w stanie tego stwierdzić. - No to spróbujmy jeszcze raz - rzekł żółw. George obserwował jak jakiś przedmiot pojawił się na niebie, mały, błyszczący. Szybko zmienił się w człowieka na latającym trapezie, który leciał prosto na George'a. - Uważaj - powiedział żółw. - Wydaje mi się, że to stworzenie, kimkolwiek ono jest, planuje zabrać ci torbę z dialogami. - A skąd ty możesz to wiedzieć? - spytał George. - Spójrz tylko, to jedynie człowiek na latającym trapezie i to przyjemnie wyglądający. Jakie przyjemne opięte gatki, jaki śliczny kapelusz z cekinami. To chorobliwe z twojej strony uważać go za wroga zmierzającego w moim kierunku z nieba, by zrobić mi jakąś krzywdę - nie z jego schludnymi manierami i ogładą. - Wedle życzenia - stwierdził żółw, kiedy człowiek na latającym trapezie obniżył się. - Czołem - powiedział George, ale ostatnia sylaba powitania zastygła mu w gardle, gdyż artysta trapezowy opadł nisko, wyciągnął rękę, porwał torbę z dialogami z miejsca gdzie spoczywała i poszybował w niebo. George odwrócił się i spojrzał oskarżająco na żółwia. - No i co? - Co? - odezwał się żółw. - Twój lekkomyślny sposób ostrzegania spowodował utratę torby z dialogami. Naprawdę żółwiu, musisz znaleźć lepszy sposób, by mnie przekonać, jeśli uważasz, że zbliża się niebezpieczeństwo. - W porządku - powiedział żółw, - to koniec. Już wystarczająco ponaginałem czas. George, jesteś głupkiem i idiotą, i serdecznie cię nie cierpię. Powiedziawszy to, żółw zszedł z ramienia George'a i odmaszerował bardzo rozgniewany. George spytał: - Co ja takiego powiedziałem? Nie było odpowiedzi. Żółw zniknął. Nie wiem na czym polega jego problem - powiedział George do nikogo konkretnego. - Byłem trochę zdenerwowany. Kto by nie był, tracąc tak po prostu cenną torbę z dialogami? Nie musiał odchodzić w takim gniewie. To niegrzeczne z jego strony i całkowicie nie na miejscu. Ale tak się stało. Torba z dialogami została porwana albo skradziona, jak komu wygodniej, a żółw odszedł gniewnie nie wiadomo dokąd. Co za niesprawiedliwość! Opuścili go. No cóż, w pewnym sensie jego torba z dialogami nie opuściła go, gdyż najprawdopodobniej została uprowadzona wbrew swojej woli. Najprawdopodobniej. Ale czyż nie było, cholera, pewnego braku oporu w zachowaniu torby z dialogami kiedy złodziejskie ręce akrobaty zacisnęły się na niej? A może torba z dialogami z przyjemnością powitała swój los, albo nawet przechyliła się w stronę swojego oprawcy, w ten sposób sekretnie pragnąc tego, co się wydarzyło. Im więcej George o tym myślał, tym bardziej wydawało mu się to prawdą. I jakby tego było mało, jego żółw zamiast pocieszyć go ciepłymi słowami i żółwimi jajkami, zamiast zrobić wszystkie te miłe rzeczy, które mógłby zrobić żółw, po prostu odmaszerował rozgniewany, w ten sposób przyczyniając się do zdwojenia krzywdy. Ach, to wszystko prawda; jesteśmy zdani na łaskę tego, co mamrocze. - Co robi? - powiedział jakiś głos obok niego. Był to głos niezwykły, ponieważ brzmiał kobieco. Nawet nie spoglądając w górę, George potrafił rozpoznać, że należał on do blondynki, mierzącej mniej więcej sto siedemdziesiąt centymetrów i najprawdopodobniej mającej na sobie ciemno błękitną bluzkę z wykończeniami w kolorze kości słoniowej. Spojrzał w górę i stwierdził, że się nie mylił. - Jesteśmy zdani na łaskę tego - powtórzył George, - co przychodzi do nas bez ostrzeżenia albo z niewystarczającym ostrzeżeniem ze strony tych, którym powierzyliśmy opiekę naszych interesów. To prowadzi nas do coraz gorszych sytuacji, które nie dzieją się z naszej winy. Nie można obwiniać nas za zło tego świata, upadek przyjaciół, perfidię kochanków i ogólną, cholerną złośliwość rzeczy. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Jestem Satya - powiedziała kobieta. - Podaję swoje imię nie po to, by przeszkodzić twoim samotnym rozmyślaniom, ale po to, byś mógł zwracać się do mnie inaczej niż "ona", kiedy w swoich okrutnych cerebracjach rozważysz rolę, jeśli takowa istnieje, którą mogę odgrywać w twoim życiu, w tych ciężkich czasach. To, co przed chwilą powiedziałeś, to szczera prawda. Twoje stworzenia źle się z tobą obeszły, a co gorsza nie ma nikogo, kto poniósłby odpowiedzialność za to, że tak cię unieszczęśliwili swoim bezmyślnym postępowaniem. - A więc rozumiesz! - powiedział George i spojrzawszy po raz pierwszy na twarz Satyi stwierdził, że jest niesamowicie uczciwa. - Ach, George - odezwała się Satya - oczywiście, że rozumiem i każdy by zrozumiał, gdyby tylko przez chwilę zastanowił się nad twoim losem i na moment zapomniał o sobie. - Ty mnie rozumiesz! - powtórzył George. - Jakie to cudowne! - Miałam nadzieję, że ci się to spodoba - powiedziała Satya. - Wszyscy się z tobą źle obchodzili. Ja jestem przeznaczeniem, tą, którą los wyznaczył dawno temu by przyszła i wszystko naprawiła. Ale tylko jeśli mnie chcesz, George, ponieważ jeśli czas na to nie jest teraz odpowiedni, wrócę do mojej otchłani i dalej będę bawić się swoimi gobelinami. - Nie, zostań! Poczekaj chwilę - zawołał George. - To największe ukojenie, jakiego kiedykolwiek doznałem. Fakt, że mnie tu odnalazłaś, samego, zranionego i zrozumiałaś, że nie jestem winny problemom, pomogłaś mi poczuć się lepiej, być bardziej szczęśliwym, i wszystko co dobre i pozytywne. Bo właśnie po to tu jesteś, tak? - Powiedziałeś wszystko z największą dokładnością - przyznała Satya. - To takie w twoim stylu, George, wejrzeć tak wyraźnie w naturę rzeczy, nawet wtedy, gdy gnębi cię ból niezasłużonej samotności. Gdyż torba słów nie została porwana tak po prostu, jak rzekomo wskazywała na to jej pasywność, kiedy została uprowadzona przez złego akrobatę - ona była wspólniczką własnego porwania, tak jak to dobrze przewidywałeś, a teraz mieszka sobie daleko stąd śmiejąc się z ciebie i dzieląc tysiące słów z okropnym i wstrętnym cyrkowcem. - Właśnie tak podejrzewałem! - powiedział George. - A żółw… - Tak, to w stylu tego stworzenia - twarda skorupa i twarde serce - zostawić cię własnemu losowi dokładnie wtedy, kiedy najbardziej go potrzebujesz. Czy nie podejrzewałeś, że tak właśnie to się skończy? - Oczywiście, że tak! - stwierdził George. - A teraz to wszystko się sprawdziło! - Ale ja jestem tu, by cię uspokoić i pocieszyć - rzekła Satya. - Nigdy cię nie zostawię, George, będę ci towarzyszyć gdziekolwiek pójdziesz, trzymać twoją stronę wobec wszelkich przeciwności, zaglądać poprzez gęste wyziewy twoich zewnętrznych postępków do głębokich, przejrzystych źródeł twego serca, które nimi kierowało. - O rany, ale się cieszę - powiedział George. Ale prawdę mówiąc zaczynało go to już trochę nudzić, ponieważ Satya, choć kochana, miała odrobinę głupkowaty sposób mówienia. Była szczera, bez wątpienia, jeśli lubisz ten typ - kobieta, blondynka, ładna, ale niemożliwe, by mężczyzna nie mógł osiągnąć czegoś lepszego. Niemniej jednak nie należało zajmować się teraz taką myślą. Najpierw trzeba sprawdzić, jak ona sobie poradzi z tym zadaniem rozumienia go. - Co teraz? - spytał. - Teraz - powiedziała Satya - uważam, że powinniśmy się stąd wynieść. Ta dżungla… - Słucham? - Jesteśmy w dżungli - powiedziała Satya. - Zwróć uwagę na pnącza i winorośle, gorące wilgotne powietrze, skrzekliwe nawoływania papug. Ale nie mówię niczego, czego już byś nie wiedział, a więc nie smuć się. Wiedziałeś, że znajdujemy się w dżungli, ale nie przyswoiłeś sobie tej myśli z powodu głębokiej rany, jaką zadali tobie ci, których kochałeś. - Ty naprawdę rozumiesz - stwierdził George wielce się dziwiąc. - Świetnie, Satyo, co teraz zrobimy? - Mam niewielki domek niedaleko stąd - powiedziała Satya. - Chodź ze mną i odpocznij, posil się i pociesz. Wszystko będzie dobrze. I tak George poszedł wraz Satyą przez dżunglę, która teraz, kiedy George ją zauważył, stała się bardzo prawdziwa. Była to standardowa dżungla z pełnym wyposażeniem winorośli i pnącz. Od czasu do czasu słychać było ptaka, sadząc z głosu pięknie opierzonego, szczebioczącego do swojego towarzysza, albo w razie potrzeby do czyjegoś innego towarzysza. W ten sposób natura wkomponowuje nas w zestaw swych form. Aczkolwiek nie zawsze jest tak przyjemnie; czasem dają się słyszeć głębokie odgłosy chrząkania i piski, a pod stopami namokłe dno dżungli żali się i chlupie. W końcu dotarli do niewielkiej polany. Tutaj George dostrzegł, że ktoś zasiał trochę zboża, pieczoną wołowinę, owocowy pudding Yorkshire i inne rośliny typowe dla tego miejsca, choć pewnie nie tylko dla tego. Uniósł wzrok w odpowiedzi na gest Satyi i zobaczył osadzony wysoko na drzewach domek zrobiony z lian i winorośli, z niewielkimi, niebieskimi żaluzjami w oknach i małym, ale kształtnym kominem sterczącym z dachu w zawadiacki sposób. Należało wspiąć się po sznurze, aby będąc już w środku dostrzec, że jest to miejsce zielonych cieni z niskim podwójnym łóżkiem, sekretarzykiem z rattanu i komodą, która wyglądała jakby odebrano ją piratom, tak była malownicza, z inkrustowanymi muszlami i rogami trytona. Stały tam dwa krzesła i Satya wskazała, by George zajął jedno z nich. - Najpierw trochę lekkiego poczęstunku - powiedziała Satya. - Potem opowiesz mi o wszystkich swoich problemach, a ja cię wysłucham i będę cmokać współczująco. Pomysł ten wydał się George'owi wspaniały. Usiadł przy niewielkim stole i podłożył sobie serwetkę pod brodę. Satya krzątała się w sposób czarodziejski, wsadzając nos do garnków, wąchając, a potem mieszając składniki i dodając inne. Słońce uformowało na podłodze cętkowane paski, a przyjemny spokój wypełniał otoczenie. Naprawdę miło było tak siedzieć. George był zadowolony, właściwie jeszcze bardziej niż zadowolony, kiedy Satya podała mu dobre cygaro, którego końcówka nasączona była rumem, a czubek już został zapalony. - Skąd to masz? - spytał George. - Ach, cygaro - powiedziała Satya. Któregoś dnia spacerowałam sobie po lesie i natrafiłam na sklep z cygarami. Wielce się dziwiąc, wzięłam go za oznakę rzeczy, które mają nadejść i zakupiłam to cygaro, by ciebie, swego narzeczonego, ugościć. - Nikt nie będzie mnie tu złościć - powiedział George. Oboje roześmiali się wesoło z tej miłej rymowanki słownej. I tak minął dzień, nakrapiany złotymi plamkami słońca w jego długim, zielonym cieniu. Nadeszła noc, przenikająca czubki drzew. George bawił się w domku na drzewie, a nawet stosując się do swego wewnętrznego nakazu poszedł zbierać owoce i wrócił z wiadrem gruszek w kratkę i odrobiną innych owoców oraz korzeniem dneipera, a Satya ugotowała to wszystko, zamieniając w smakowity obiad. Chwilami z chmur dobiegały szepty, często padał deszcz, wilgotny i mokry deszcz tropikalny, który wdziera się do środka ludzkiego serca razem z kamiennymi nożami i jeżdżącymi drapaczami, którzy również tam mieszkają. Niekiedy George nie mógł mówić z podziwu dla tego wszystkiego. Innym razem mógł mówić, ale wolał tego nie robić. Zawsze istniała ciemność lasu paproci i czary niezgodnych ze sobą elementów. I czas płynął z namaszczeniem, a w głowie George'a była droga wiodąca przez las, zaś kolejna droga znajdowała się na mapie, którą Satya wyrwała z czasopisma i powiesiła na ścianie. Wszystko to było słuszne i okazałe, dźwięki i zapach dżungli, pięknej dżungli, która zamieszkuje te bardziej wilgotne części ludzkiej duszy. Również droga, gdyby tylko o niej wiedział. Ale on nie znał myśli, które przyjdą, a w pobliżu nie było oceanu, który ukołysałby go do swej melodii. George wyobrażał sobie, że życiu w domku na drzewie, w nieznanej dżungli, z młodą kobietą o imieniu Satya, brakować będzie cywilizowanych rozrywek, ale okazało się to nieprawdą. Drugiej nocy Satya zabrała George'a na odległą polanę. Tutaj zdumiony George zobaczył całą orkiestrę symfoniczną - wszyscy w czarnych garniturach i białych krawatach. Stali przodem do słuchaczy, złożonych z mniej więcej tysiąca osób. Kiedy zagrali, kierowani przez bardzo utalentowanego dyrygenta, Sir Philipa Homagera, George nachylił się ku Satyi i spytał: - Skąd są ci wszyscy ludzie? - Mieszkają w pobliskich miastach - odpowiedziała Satya. - Ale ja nie widziałem żadnych miast. - Oczywiście, że nie. Dżungla jest zbyt gęsta. Uważałam, że to będzie dobry sposób, byś poznał swoich sąsiadów. - Czy oni naprawdę mieszkają niedaleko nas? - Ależ tak. Niektórzy z nich mieszkają mniej niż sto metrów od nas. George był tym zaskoczony ponieważ zawsze uważał się za wyizolowanego w obcym świecie i wcale nie było mu miło zdać sobie sprawę, że nie jest tak do końca. Po występie odbyło się przyjęcie. Miało miejsce w dużym, kamiennym holu, który znajdował się zaraz za granicami wizji George'a i w pobliżu rzeki, która również była przysłonięta z powodów absolutnie koniecznych. George już po chwili znudził się przyjęciem i poszedł na spacer w stronę rzeki. Woda była prawdziwa i ta myśl wpłynęła na niego kojąco. Z przyjemnością patrzył na niewielkie fale, srebrzące się w świetle niepełnego księżyca i na sposób, w jaki winorośle dżungli wiły się, nieomal sięgając brzegu rzeki. Było to bardzo dobre połączenie rzeki z wsią, a przy brzegu znajdowało się nawet kilka rozwalających się chałup, oczywiście autentycznie starych, co nadawało okolicy smak wiarygodności. Dodatkowej realności, ale niezbyt miłej, dodał temu miejscu pluton żołnierzy, który właśnie przeszedł obok, pod czujnym okiem jakiegoś oficera. W ciemności nie sposób było dostrzec insygniów. Była to grupa około dwudziestu żołnierzy, którzy przemaszerowali po cichu z ledwo dosłyszalnym skrzypieniem skórzanych pasów i szuraniem obutych stóp. Ich widok sprawił, że George pomyślał, iż może jest zbiegiem i że lepiej będzie, jak zadba o swoje bezpieczeństwo na wypadek, gdyby jego przeczucie nie było mylne. Wydawało mu się, że dawno temu gdzieś tam zrobił coś nie tak i że był za to karany, albo raczej starali się go za to ukarać, ale do tej pory nie mogli go złapać i niech go licho, jeśli teraz im na to pozwoli. Dziwna to była myśl, ale nie należała do tych, które się ignoruje, szczególnie jeśli podjęcie środków ostrożności jest tak łatwe - wycofać się z powrotem w cień, pozostać w ukryciu, podczas gdy żołnierze, dwuznaczni w swoich intencjach, przemaszerują dalej. Stał tam, nie oddychając, panując nad sobą w sposób doskonały, by nie przestraszyć się albo nie krzyknąć na głos, kiedy ktoś - albo coś - ostro szarpnęło go za ramię. - Kto tam? - wyszeptał George. Nie było odpowiedzi. Ale miał wrażenie, jakby wszystkie popędzające go rozkazy z przeszłości zawisły mu przed oczami. George zastanowił się nad nimi. Nie widział możliwości, by istniała droga stąd tam. I z kim miał porozmawiać? Jego zadaniem nie jest zastanawiać się nad takimi sprawami. Rezultat nie jest jego problemem. Jego problemem jest zrobić następny krok. - Racja - powiedziało dziecko. - Chodź. George wziął głęboki wdech, a potem wydech. Niepokoiło go, jak często życie wyglądało w ten sposób - nabieranie i wypuszczanie powietrza, a potem znów nabieranie. Czy naprawdę nie było nic innego do zrobienia? Dziecko znowu szarpało go za ramię. George poczuł przypływ bezsilności. Znał to uczucie z dawnych czasów, kiedy był małym obcym, z dziwnie uformowaną głową i oczami świecącymi w ciemności, ale tylko wtedy, gdy był sam. To miała być kolejna próba przechodzenia przez cienie. Ale tego nie chciał. - Oczywiście, że nie chcesz. - Wielkie dzięki, sam o tym wiem. Czy muszę również mówić o tym, że tego nie chcę? - Oczywiście, ty wielki głupku. Jak możesz mówić o czymś, co nie jest dla ciebie najważniejsze? Albo powiedzmy to inaczej. Możesz zacząć od czegokolwiek, a twoja metoda polega na tym by iść naprzód, aż dojdziesz do jakiejś kwestii, którą lubisz. A ponieważ to właśnie zamierzałeś zrobić… George poszedł za dzieckiem. Znowu było ciemno, niekończący się mrok, który rozciągał się daleko poza najbliższą ciemność. Nie chciał tego robić. Dokąd zmierzał? Tego też nie wiedział. Był czas przeszły i był czas jeszcze wcześniejszy. - Usiądź tu na chwilę - powiedziało dziecko. - Zaraz wrócę. Znajdował się na rogu ulicy. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Usiadł na krawężniku. Za nim przelewał się ruch uliczny. To właśnie robił ruch uliczny, nie było co do tego wątpliwości. Dopóki George tam siedział, był bezpieczny. Mijali go ludzie. Nie był już sam. Był tylko jakby sam. Siedział tam, mając ochotę to zmienić. Nie, to się nie zmieni. Ale jak długo mogę tu jeszcze siedzieć? - spytał sam siebie. Tak długo jak będzie trzeba - pomyślał. Siedział tam, a po chwili zobaczył jak coś błysnęło w powietrzu. Spojrzał w dół i dostrzegł, że ktoś rzucił mu na kolana monetę. - Dziękuję panu. Żebrał? Takie są efekty, ale efekty czego? Nie było to pytanie, które chciał zadać. Chciał po prostu siedzieć tam, podczas gdy przygody mijały go jedna za drugą, mrugając znacząco, a potem szły dalej. - Podnieś się już. Był to głos dziecka. - Tu jest mi całkiem wygodnie, dziękuję. - Oczywiście, że tak. Ale o to właśnie chodzi. By zwalczyć twoją wygodę. No dalej, George, są miejsca, do których musimy dotrzeć. George podniósł się niechętnie. Czy musi iść naprzód? Tak, zdaje się, że musi. Bo jedyną alternatywą było zostać tam, gdzie był, samotny i niepocieszony. Podążył za dzieckiem. Dziwne, nie byli już na ulicy. Gdzie byli? W jakimś wysoko i szybko poruszającym się pojeździe, który jechał po szynie biegnącej nad i przez wysokie budynki miasta, którego George nigdy nie widział. Wydawało mu się, że będzie musiał przejechać całą trasę, by spełnić jakieś wymagania. To nie było wcale miłe. Ale przynajmniej znów był w ruchu; przemieszczał się. A co znajdowało się przy nim? Oprócz zmęczonych stóp i obolałej duszy? Czy to była torba z dialogami? - Nie, nie jestem twoją torbą z dialogami - powiedziała torba z dialogami i z niewielkim uśmiechem w kąciku swoich zagnieceń zmieniła się w coś innego. Nie była nawet na tyle uprzejma, by określić, w co się przemieniła, a więc George nadal pozostał w takim zwątpieniu jak przedtem. Nie mógł nic zrobić. Nie mógł nic poprawić; mógł tylko jedno. Iść dalej. George szedł przez zmieniający się krajobraz. Słyszał głosy: - Demotic geek. - Sans perdu. - Zagubiony w innych szerokościach. - Słowa wykraczające poza wiedzę. Nie był pewien, ale dźwięki brzmiały jak to coś, co wytwarzała jego torba z dialogami, kiedy była w odpowiednim nastroju. Przypomniał sobie czas, wiele lat temu, kiedy torby z dialogami były czymś rzadkim i każdy miał zapas słów gotowy do użytku. Słowa te były takie same, bez względu na to, gdzie się znajdowałeś. Nie spotykało się obcych słów, albo przynajmniej George nie znał żadnych. Była tylko specyfika tego. Ale teraz to minęło. Co z tego? - powiedział do siebie, było minęło, co jeszcze jest nowe? Jego nowoodkryta pycha przeciekała na szwach niczym torba z dialogami, która okres swojej świetności miała już za sobą. Wydawało mu się to możliwe, że upadnie, wyschnie i zostanie zdmuchnięty. Ale czy jest choćby wiatr? Takie rzeczy nachodzą cię, niektóre powoli, inne z rosnącą energią, w odpowiedzi na tajemniczo rozumiane prawa naturalne. Nie prowadziło go to do nikąd. Chodzenie. Chodzenie do przodu. Ale trwał w tym. Co innego mu zostało, jak tylko trwać? Tam na oknach były koła, po których mogły jeździć psy. Teraz nie rozumiał już nawet o czym mówi. - O czym on mówi? Tak, to znowu się zaczynało, odwieczne pytanie, poszukiwanie odpowiedzi, słowa bez końca i bez znaczenia. Starał się zapanować nad nimi. Grunt tu robił się niezwykle podstępny. Nieświadomy młyn słów wyłączył się jakiś czas temu, po tym, jak zebrali wszystkie dobre słowa, napełnili nimi torby z dialogami i wysłali je w świat. Obecnie konieczna była natychmiastowa operacja. - Połóż się tu, George - powiedział chirurg - zaraz cię naprawimy. George próbował usiąść, ale przytrzymywały go pasy. - Słuchaj, doktorku, zmieniłem zdanie; nie wydaje mi się, żebym potrzebował tej operacji. - Już za późno - odparł chirurg, maska marszczyła mu się, kiedy wpychał i wypychał słowa. - Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej. Nie ma innego wyjścia. Musimy zwolnić ucisk na twojej torbie pamięci; jest przepełniona, a ty straciłeś swoją torbę z dialogami, a więc nie ma sposobu, żeby zmniejszyć ciśnienie. Niektóre z tych słów stały się twarde, zbite, prawie zmieniły się w część ściany żołądkowej. Trzeba je usunąć, George. Ale oczywiście wyjaśnialiśmy ci całą tę procedurę dawno temu. Nie było sensu polemizować. Należało to zrobić. George obserwował jak anestezjolog, z małym, jaskrawym, wielobarwnym pudełeczkiem z tabletkami na głowie, podszedł niosąc wacik nasączony substancją usypiającą, magicznym lekarstwem uzyskiwanym z roślin śpiących ptaków. - Rozluźnij się, możesz na nas liczyć. Dopilnujemy, żebyś przez to przeszedł. - Nie ma teraz czasu na przedstawianie się - powiedział młody, dziewczęcy głos. - Chodź. Przysłano mnie, żebym cię stąd zabrała. - Chwileczkę - szepnął stanowczo George, opierając się jej, kiedy ciągnęła go za rękaw w kierunku, z którego nadeszła. - Jestem tu od niedawna. Nie chcę jeszcze iść. - Nie udawaj głupka - rzuciła dziewczyna. To zbyt niebezpieczne. Wszyscy już wystarczająco długo ci ulegali. Teraz proszę, posłuchaj rozkazów tego, kto wie lepiej od ciebie, o co chodzi. Przedyskutujemy wszystko później, obiecuję ci. George wiedział, że jest głupkiem, ale co miał zrobić? Fakt, że człowiek wie, iż jest głupkiem nic nie znaczy. W końcu nie ma nic głupszego niż głupek, próbujący uniknąć głupoty. Kiedy George szedł przez gęsty las, zobaczył daleko przed sobą coś świecącego wśród mnogości barw zieleni. Podążył tam z początku idąc powoli, jak ktoś, kto nie zaniechał wrodzonej ostrożności, a potem szybciej, jak przystało na kogoś, kto dopiero co odzyskał swoją utraconą odwagę. Świecąca rzecz została na swoim miejscu, upewniając go w ten sposób, że nie goni za błędnym ognikiem, gdyż wiadomo, że one świecą podobnie, równie ponętnie, ale zawsze cofając się coraz bardziej w kierunku czegoś tam, do czego się cofały. Zachowanie tego konkretnego światełka nie było inne. Rzeczywiście, migotało w sposób typowy dla świecących się przedmiotów, ale jego podstawowe położenie było bez wątpienia stałe. - No cóż - odezwał się George - obacymy, co my tu momy. Nie miał żadnego powodu, by wybuchnąć tym niby góralskim dialektem, jedyna najstarsza i najbardziej żałosna wymówka ze wszystkich brzmiała - bo tak wyszło. Teraz znajdował się w pobliżu owego przedmiotu. Jego kroki posłuszne wiedzy pochodzącej z oczu, zwolniły tak, by mógł ogarnąć cały widok rozciągający się przed nim; gdyż nie było w stylu George'a wkraczać nazbyt pospiesznie, przynajmniej nie w tej chwili. Był zdecydowany tropić to powoli, podchodząc bokiem, by posiąść cały jego smak, a przed stworzycielem przedstawić wszystko jak było, żeby go nie zbeształ. Nic z tego się nie wydarzyło, to znaczy żaden stworzyciel go nie zbeształ, a po chwili George znalazł się na wyciągnięcie ręki od tego, co świeciło. Delikatnie rozsunął winorośla, zza których świecidełko zwodniczo skrywało się i ukazywało. Ujrzał tabliczkę z mosiądzu, długą na jakieś piętnaście centymetrów i szeroką na sześć, a na niej wygrawerowane z całą masą zawijasów i ozdób słowo WEJŚĆ. - Aha - rzekł George, ale nie do kogoś konkretnego, gdyż w tym momencie był sam. - Tak jak się spodziewałem. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się wcale niczego takiego, ale czuł się pewniej mówiąc sobie, że się spodziewał. Dawało mu to chyba większą kontrolę nad nicością jaką stało się jego życie, od czasu kiedy… od czasu kiedy co? Nie mógł sobie przypomnieć. Zawsze tak było, pomyślał, więc można się spodziewać, że tak będzie przez niekończący się czas w przyszłości. - Wejść, ale dokąd? - spytał George, znowu mówiąc na głos, ponieważ nadal miał kieszeń pełną cudzysłowów i ponieważ był w dobrym nastroju, chociaż zachowywał ostrożność. Znowu spojrzał, albo raczej dostroił ostrość, gdyż jego wzrok nie opuścił tabliczki z brązu i jej najbliższego otoczenia i zobaczył, jakieś sześć - siedem centymetrów pod tabliczką, no najwyżej osiem, kolejny mrugający, świecący przedmiot, ale taki, którego niedostateczny blask z początku nie przykuł jego wzroku. Spojrzał w dół, znów dostroił ostrość wzroku i jedną ręką (prawą) odsunął kolejne winorośla i towarzyszące mu pnącze, aż dostrzegł klamkę z brązu. Zobaczył ją natychmiast. To było niezwykłe. Klamka pod tabliczką z brązu. Klamka - ale co ona otwierała? - To trzeba jeszcze zbadać - stwierdził, odsunął mocniej winorośle i pnącza, teraz już używając obu rąk, aż zobaczył, że zarówno tabliczka jak i klamka przymocowane są do prostokątnego przedmiotu z drewna, który spokojnie można by określić jako drzwi. - To trzeba jeszcze zbadać - powiedział na głos George. I wtedy, ponieważ jego własny dialog nie wydał mu się zbyt światły, dodał - Wszystko w letni dzień. Jego struny głosowe zareagowały przyjaźnie na ten dźwięk. Czując się nieco lepiej (przedtem czuł się nieco gorzej) sprawdził drzwi, najpierw z przodu, a potem badając parametry boków. Boki drzwi nie były na niczym wsparte. To znaczy nie było żadnej ściany, ani innej stałej konstrukcji, do której byłyby przyczepione. Stały tam po prostu drzwi oraz drzewa, winorośle, pnącza, różne insekty i małe zwierzątka. Może był jeszcze ptak czy dwa. Ciężko powiedzieć. Obszedł je całe, przesuwając się z lewej strony na prawą, potem zawrócił i znowu obszedł je z drugiej strony. Za każdym razem był w stanie zrobić wokół drzwi pełne koło i wrócić do miejsca, z którego zaczął. Przynajmniej tak mu się wydawało, że jest to to samo miejsce. Ciężko było być pewnym, gdyż las po obu stronach drzwi wyglądał tak samo, bałagan biologiczny bez przyjemnych kątów prostych. Tył drzwi różnił się od przodu jedynie tym, że nie było na nim tabliczki z brązu. Z tyłu była tylko jedna kartka papieru, przyczepiona za pomocą dużej pinezki z jakiegoś purpurowego brązu. Na kartce było coś napisane, ale George z początku tego nie przeczytał. Wszystko zaczynało być zbyt tendencyjne jak dla niego. Przeczytanie kartki z tyłu drzwi oznaczałoby, że dał się złapać w ich pułapkę, kimkolwiek oni byli. Ci, którzy postawili tam drzwi, byli prawdopodobnie bardzo starym i mądrym ludem, co można było stwierdzić po tym, iż nie zostawili po sobie żadnych śladów. Nie było tam pustych puszek, ani papierków i niedopałków. Był tylko las, sam i w nienaruszonym stanie, z wyjątkiem miejsc, w których George zdeptał krajobraz. Została mu do zrobienia jedna rzecz, ale George był dziwnie temu niechętny. Musiał przeczytać to, co napisano na kartce; no i musiał nacisnąć klamkę, a gdyby ustąpiła - przejść przez drzwi. Tak, to właśnie było przed nim. Ale miał tę dziwną niechęć. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli zrobi to wszystko, może wtedy tańczyć tak, jak ktoś mu zagra. Ale po co innego byłyby tutaj drzwi, jak nie po to, by zmusić nieostrożnego przechodnia, a może i zazwyczaj ostrożnego przechodnia, który w danej chwili się zagapił, by położył rękę na klamce, nacisnął ją i zobaczył co się stanie. Bez wątpienia tego właśnie od niego oczekiwano. Ale George'owi to się nie podobało. Zawsze chodził swoimi drogami. Nie mógł sobie przypomnieć konkretnie kiedy, ale wiedział, że to prawda. Czy otwierając te drzwi odkryje, że jest niewolnikiem? Nie wiedział, ale byłby to niewygodny wniosek. W głębi serca poczuł narastająca ambicję, by ich zmylić, kimkolwiek byli, wyrwać się z ciasnych więzów widocznych możliwości, zrobić coś nietypowego, nowego i innego, coś, co pokazałoby im, kim jest naprawdę. Ale nic nie przychodziło mu do głowy. Były drzwi, te cholerne drzwi, klamka i tabliczka z mosiądzu. George postał chwilę, odchrząknął, poszurał nogami i wyciągnął gwałtownie rękę jak ktoś, kto nie bardzo wie co robi, ale i tak ma zamiar to zrobić. George położył rękę na klamce, nacisnął ją i pchnął. Drzwi się otworzyły. George rozważał przez chwilę czy zajrzeć za nie - bez pośpiechu - a potem zerknął. Zobaczył jasno oświetloną przestrzeń szarości i brązu. Stał wpatrując się w nią i przyszła mu do głowy myśl, że może to odpowiedni moment, by wycofać się do lasu. Las był niebezpieczny, ale bez niespodzianek. Wszyscy wiedzą, co dzieje się w lesie. I co z niego wychodzi. Ale otwarcie drzwi na przestrzeń szarości i brązu… No cóż, to mogło prowadzić do wszystkiego. Ale oczywiście reguły nie pozwoliły mu się cofnąć. Nie wiedział jakie są reguły, ale wiedział mniej więcej jakie nie są. Zakaz cofania się. No i co, do cholery i tak musiałby iść naprzód, prędzej czy później, równie dobrze może zrobić to teraz i przestać torturować się oczekiwaniami. Zrobił dwa kroki, a potem trzeci i przeszedł przez drzwi. Odwrócił się, by zamknąć je za sobą. Drzwi już nie było. Las też zniknął. Zamiast jego zieleni był teraz w szaro brązowym miejscu, znacznie mniejszym nawet od najmniejszego lasu. Wydawało mu się - a późniejsze dowody empiryczne zdawały się to potwierdzać - że znajduje się w szaro brązowym pomieszczeniu. Był to ogromny pokój, chociaż ani trochę nie przypominał swoją wielkością lasu. Pokój z niskim, łukowatym sufitem, który zakrywał światło. Zamierzał właśnie dalej prowadzić obserwację pokoju, kiedy jakaś ręka chwyciła go za ramię. - Kapitanie! Dzięki Bogu, że wróciłeś! W pokoju nie było nikogo innego. Właściciel ręki zwracał się do niego. - Cholernie się cieszę, że jestem z powrotem - rzucił George. Co innego można powiedzieć w takich okolicznościach? - Niech pan wejdzie i usiądzie. Zawsze uważałem, że to błąd, wysyłać pana do Rumbleworld. Czy podać panu coś do picia? Dokąd? - spytał George. - Powiedziałeś Rumbleworld czy Rumpleworld? Głos zaśmiał się: - No cóż, panie, są takie… - Chwileczkę - przerwał George. - Jak masz na imię? - Jestem Eldritch, panie. Na pewno mnie pamiętasz. Byliśmy razem w trochę niezrozumiałym żargonie, który wtedy był jeszcze bardziej niezrozumiałym żargonem. Nie istniał na tym świecie sposób, w jaki George mógłby przejść przez to wszystko na poważnie, a więc robił co mógł. - Oczywiście, że cię pamiętam - powiedział - ale nie tak naprawdę, jeśli rozumiesz co mam na myśli. Chodzi mi o to, że wcale nie chcąc być niegrzeczny, mógłbym przysiąc, że nigdy wcześniej cię nie widziałem. - Rozumiem - odpowiedział Eldritch. - Niech się pan nie martwi. Nie jest pan pierwszym, który ma problemy z pamięcią po przejściu przez Glaze Interface. - Glaze Interface? Co to takiego? - Normalna interface w wersji specjalnej - wyjaśnił Eldritch. - Nazwany po Antonim Glaze, wynalazcy efektu Glaze. Pamięta pan efekt Glaze, prawda? - Ależ oczywiście - stwierdził George, ponieważ miał wrażenie, że straci twarz jeśli przyzna, że nie ma zielonego pojęcia o Efekcie Glaze. Eldritch wprowadził George'a do pokoju. Znalazł dla niego wygodne krzesło. Poszedł do barku znajdującego się po jednej stronie pokoju i przygotował dwa drinki. Były to żółto czerwone mieszanki w wysokich, zielonych szklankach. George wysączył swoją i stwierdził, że miała ona posmak orzeźwiającej limonki i kilku innych składników, których nie potrafił nazwać. - Teraz lepiej, prawda? - spytał Eldritch. - Naprawdę chcę, żebyś miał okazję złapać oddech. Nie staram się ciebie poganiać, George, ale mam nadzieję, że wkrótce będziesz mógł objąć normalną służbę. - Tak mi się wydaje - powiedział George. - Jak szybko? - zapytał Eldritch. - Powtarzam, nie chcę cię poganiać, ale gdybyś miał jakieś ogólne pojęcie, to mógłbym pozmieniać drużyny. Wiesz, jakie to ważne. - Tak, oczywiście, że wiem - potwierdził George. - No cóż, to może wstaw mnie w najbliższą wolną dziurę. - Słucham? - powiedział Eldritch. - Następna dziura. - Aha. Myślałem, że powiedziałeś następny ciura. - Nie, nie. - Co nie znaczy, że to miałoby jakieś znaczenie, gdybyś tak powiedział. Zrozumiałbym. - Eldritch potarł czoło jakby zdziwiony, zrobił tuzin kroków po pokoju, zatrzymał się, wrócił do George'a, a potem zawirował jak tancerz. - George! Czy dzieje się coś dziwnego? George'a zaniepokoiła nagła panika w głosie Eldritcha. Mężczyzna stał tam, z uniesionymi rękami, nieruchomy. Wszelkie oznaki zwierzęcego strachu widniały na jego twarzy. - Nie, Eldritch - powiedział George - wszystko jest w porządku. Wkurzyło go trochę, że musi tak mówić, bo stwierdził, że to on jest tym, który potrzebuje wsparcia, nie Eldritch. W końcu dopiero co wrócił z Rumbleworld i pomimo swojego zmęczenia zaofiarował się wziąć następną zmianę. Chociaż w chwili obecnej, nic dobrego nie wyniknęłoby z tego, że zdenerwowałby Eldritcha. - Wyluzuj się Eldritch, nie ma żadnego problemu. - Żadnego przesiąkania? - spytał Eldritch. - Ani trochę - odrzekł George, chociaż nie wiedział, o czym tamten mówi. - Nawet najmniejszego wezbrania? - Nie, w ogóle. - Ale czy można mieć pewność? - Posłuchaj - powiedział George, - może i dopiero co wróciłem z Rumbleworld, ale to nie znaczy, że nie wiem co się dzieje. Nie było żadnego wezbrania. I definitywnie żadnego przesiąkania. - Mam nadzieję, że się nie mylisz. Heinbergen przepowiadał… - Zapomnij o Heinbergenie - odpowiedział George. - Usiądź. Przyniosę ci coś do picia. A ty opowiesz mi wszystko o dyżurze. Eldritch usiadł. - Co chcesz wiedzieć? - spytał podejrzliwym głosem. - To nie ma znaczenia - stwierdził George. - Wiem o niej wszystko. Chcę po prostu, byś przez jakiś czas mówił i żebyś przekonał się, że wszystko jest w porządku. - Och? - rzucił Eldritch. - Naprawdę? - Tak - odparł George. - No cóż, to bardzo przyzwoite z twojej strony, George. Ale cóż, zawsze byłeś tym silniejszym. Myślę, że właśnie dlatego Cedulla był tak przygnębiony, kiedy dowiedział się, że odszedłeś do Rumbleworld. To znaczy, nigdy nie powiedział tego na głos, ale liczył na ciebie, George. Wydaje mi się, że wszyscy liczyliśmy. - Przestań już - powiedział George, zakłopotany i zadowolony, ale jak zwykle zmieszany. - Cedulla zmartwił się, co? - Tak, ale oczywiście Cedulla jest zawsze zmartwiony. Chodź, pokażę ci twoją kwaterę. Poprowadził George'a przez szaro brązowy pokój i drzwi na korytarz. Był to długi korytarz, który ciągnął się przez bardzo długi czas. Było tam bardzo cicho, jedynym dźwiękiem był słaby odgłos ich stóp na wykładzinie. - Daliśmy ci twój stary pokój - powiedział Eldritch. - Będziesz miał okazję zdrzemnąć się i odświeżyć przed swoją zmianą. Eldritch zatrzymał się przy drzwiach oznaczonych literami MKX. Otworzył je. Wewnątrz George zobaczył mały pokój stołowy, a dalej, za otwartymi drzwiami, sypialnię. W jednej ścianie znajdowało się okno. Wychodziło ono na szeroki, zielony trawnik, z rosnącymi na jego końcu drzewami i niebieskimi szczytami gór na horyzoncie. - Ależ to piękne - powiedział George podchodząc do okna i spoglądając na ten widok. - Co to za góry? - Takie, jakie wyobraził sobie artysta - powiedział Eldritch. - Ale jakie? Artysta musiał mieć coś na myśli. Eldritch zastanawiał się przez chwilę, a potem rzekł: - Owce wychodzą o określonej porze. Wydaje mi się, że jest też owczarek szkocki. Wszystko to bardzo uspokaja, pomimo, iż jest raczej efektem niż rzeczywistością. - Chcesz powiedzieć, że to nie jest realne? - Jak mogłoby być? - stwierdził Eldritch. - Przestrzeń, którą zajmujemy to RB2. Pustka po obu stronach. Dziewczęta były wspaniałe, pomyślał George, mimo iż wiedział, że w swojej nowej konfiguracji ułożonej przez pająka miał nie mieć takich myśli. Ale oczywiście utworzenie bunkra negatywnych myśli powodowało właśnie pojawienie się tych myśli. A to oczywiście zmuszało Pająka, w jego mniemaniu jedynego narratora wszystkich rzeczy, by nauczył się mówić i podążył za swoim głosem korytarzami, co najprawdopodobniej doprowadziło do fatalnych w skutkach skurczów. Te kobiety na plaży. Nie, pomyślał Pająk, pozbyliśmy się tego wszystkiego, teraz kończymy właśnie historię, dumne, odważne opowiadanie o proto-ludziach, którzy nadeszli zanim pająki osiągnęły swoją ogromną transcendencję, a niech to cholera, George, weź się w garść, bo przekręcasz wzniosłość moich myśli. - Strasznie mi przykro - odezwał się George - ale mam problemy związane z energią. Nie mogę dostać się do banku obrazów, więc może przejmiesz to i dasz mi spokój? - Niemożliwe - odpowiedział pająk - rozpadają się przy najmniejszym dotknięciu, nawet na wzmiankę o tym. Rozpadną się, zanim uda mi się podejść wystarczająco blisko, by powiedzieć im, że nie ma się czego obawiać, że to zwykły interes w starym banku myśli, że nic się nie zmieniło. Kiedy doszedł do szczytu wzniesienia, George zobaczył za nim duży, biały, drewniany dom. Wokół frontu rosły różne odmiany kwiatów. George nie potrafił rozpoznać żadnych z nich oprócz wszędobylskich, białych forsycji i czerwononosych asfodeli. W tym domu było coś znajomego, w jego białych perkalowych zasłonach i potężnych wiązach. Nie był w stanie tego zidentyfikować, ale szedł w tamtym kierunku. Niebo było niebieskie, głębokie od niemożliwych marzeń, a w powietrzu unosił się śpiew ptaków. Promienie słońca błyszczały na zielonych apachiolach, jak w niektórych częściach wszechświata nazywano drzewa treliswork. Drzwi frontowe miały zwykłą klamkę. George nacisnął ją i drzwi lekko otworzyły się na oścież. Wszedł do salonu, który prawdopodobnie pochodził z poprzedniej, bardziej łaskawej epoki, z sofą Clydesdale'a i piecem Ames. Stał przez chwilę, niezdecydowany. Co on tu w ogóle robi? Nie był pewien, a dokoła nie było nikogo, kto mógłby mu to powiedzieć. Ostrożnie poszedł naprzód w kierunku schodów. Spojrzał w górę. Schody były ciemne, ale u szczytu znajdował się punkt światła. Wszedł na górę, idą po jednym schodku, a nie dwa po dwa, lub nawet więcej - trzy po trzy. Minął półpiętro. Tak, to miejsce było zdecydowanie znajome. Ale jak to możliwe? Nie znalazł się chyba gdzieś, gdzie byłby wcześniej? Tego nie mógł być pewien, a więc szedł dalej i dotarł do pokoju na końcu korytarza na lewo. Drzwi były otwarte, więc wszedł do środka. Wewnątrz znajdowało się łóżko na żelaznej ramie z dużą, niebieską narzutą w słoneczniki. Było tam też krzesło z oparciem i staromodny sekretarzyk na łapach z pazurami. Kiedy tak stał, niepewien co ma o tym wszystkim myśleć, usłyszał głos z dołu: - George? Czy to ty jesteś w środku? - Tak, to ja - odkrzyknął George. - No, do licha! Zejdź że na dół i uściskaj ciotkę Tess. George pospiesznie opuścił pokój i pobiegł schodami na dół. Wszedł z powrotem do salonu i zobaczył tam pulchną, małą, starszą panią o siwych włosach zaczesanych w kok. To prawdopodobnie była Ciotka Tess. Jego Cioteczka Tess, chociaż nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek takową posiadał. - Najwyższy czas, George - powiedziała. - Czekaliśmy na ciebie. Ja i Wujek Terry, i twoi kuzyni, Andy i Slim. Tak się ucieszą, kiedy cię zobaczą! - Gdzie oni są? - spytał George. - Na dole w chlewni, karmią świnie - powiedziała śmiejąc się wesoło Cioteczka Tess. - Chodź do kuchni, George. Czy to nie szczęście, że akurat upiekłam świeżutkie ciasto brzoskwiniowe. Twoje ulubione! George usiadł przy stole kuchennym. Przez otwarte okna wlatywał przyjemny lekki wiaterek. George spojrzał przez okno i zobaczył, jak ziemia biegnie dalej, a na niej układają się już długie popołudniowe cienie. Nie widział chlewni, ale pomyślał, że z pewnością znajduje się po drugiej stronie domu. Cioteczka Tess krzątała się po kuchni piekąc jabłkowo-orzechowe ciasteczka. Na zewnątrz były kury, niektóre z nich gdakały z przejęciem, inne słuchały, wszystkie natomiast znosiły brązowe jajka w delikatne, zielone linie, którym nie można było przyglądać się ze zbyt bliska. Zza domu dochodziło ciche muczenie świeżo skoszonego siana, a mglista, letnia cisza zawisła nad wszystkim, przerywana od czasu do czasu przez nielelekikozodoje. George poczuł ciepłą pełnię, po której nastąpiło jeszcze silniejsze uczucie pęknięcia. Chrupał kawałek ciasta, które dała mu Cioteczka Tess. Wydawało ono w jego ustach miękkie, wijące się dźwięki, co nie było do końca zrozumiałe, ale i nie jednoznacznie złe. Robił się jeden z tych doskonałych wieczorów, które od czasu do czasu nachodzą nasz stary ląd, kiedy na zewnątrz fruwają duże skrzydlate ptaki. - To dyryngi - powiedziała Cioteczka Tess odpowiadając na jego pytające spojrzenie, uniesione brwi i rękę zastygłą w pytający sposób. - Złowróżbne ptaki, to pewne, ale nie martw się Georgie, chłopcze, nie dostaną cię. George poczuł, że wszystko w nim wraca do rozmiarów dziecka, może z wyjątkiem jego niepokoju, który był wielkości dorosłego mężczyzny i pachniał trochę cheeseburgerem. Często planował wydobyć to, co najlepsze z synestezji, a ta chwila wydała mu się dobra jak każda inna. Właśnie wtedy na otwarte drzwi padł cień, a za nim pojawił się mężczyzna, mały pokrzywiony człowieczek, ubrany w rdzawy brąz i szarość, w miękkim kapeluszu wciśniętym na głowę i z torbą przewieszoną przez ramię. - Witajcie - powiedział mężczyzna. Cioteczka Tess przywitała go i wyjaśniła George'owi - To jest Pierre, nasza francuski najemny pomocnik, pamiętasz go, prawda George? George nie pamiętał, ale nie miał zamiaru się zdradzić. - Cześć Pierre - powiedział. Najemnik zdjął kapelusz. Miękkie, szare włosy wysypały się z jego wnętrza, rozejrzały się pospiesznie dokoła i przywarły do kołnierza płaszcza. - Ach - rzekł, - to młody panicz, który powrócił z Rumbleworld, prawda? - Pewne jest, że mnie nie było - odpowiedział George. - Byłem w odległym gdzieśtam. Widziałem to i tamto. Ale dobrze jest być z powrotem. - I tak być powinno - stwierdził Pierre. - Przypominam sobie, jak często twój Wuj mawiał do mnie: - "Prug" (tak mnie przezywał - to nic nie znaczyło dla kogoś, kto nie wychował się na łonie rodziny) "Prug, czy wiesz jak często latają mernsy od czasu, kiedy George odszedł?" A ja odpowiadałem: - „Twiffilig, deratra” - ponieważ zawsze lubił, jak to mówiłem. - I słusznie - odezwała się Tess. - To piękne. Sposób w jaki wy, półkrwi, używacie języka. - Z pewnością coś w tym jest - odrzekł Pierre. - George, masz zamiar zostać tu jakiś czas? George nie rozważał jeszcze tego, gdyż jeszcze kilka minut temu nie miał pojęcia, że będzie… George często myślał o sile odruchu. Nie miał potrzeby eksperymentować na samym sobie. Były przecież wszystkie te bezradne zwierzęta. - Nie jesteśmy z tego dumni, ale taka jest droga. - Tak, może i tak, ale dokąd ona wiedzie? George zastanawiał się nad sensem tego wszystkiego. Szczególnie rozwodził się nad czasami, kiedy wewnętrzne światło było przygaszone, dźwięk był tylko gniewem, nic się nie działo i nie miał kto tego zrobić, nawet gdyby było zapalone. W takich chwilach całe ciało kurczy się pragnąc ukojenia. Skulony bałagan tęskniący za wolnością. Nie ma paroksyzmu. Nie ma oczywistego znaczenia w tym stwierdzeniu, jest ono wolne od kontekstu. I to był obraz, który miał przed sobą. Poprzedni król Francji, Eddie - komiczny kelner, Martina - jędza o miękkim sercu i wszyscy inni. Wyszli z workwork, zadając sobie najpierw trud jego stworzenia. Był to okropny widok, nie do zniesienia dla ciepłego, kochającego serca człowieka. Były dobre i złe dni, ale to zmieniało się w coś straszliwego i wymiętoszonego… Gwałtownie wyprostował się na krześle. Tak, niemal został wciągnięty przez pochlebstwa czegoś, co znajdowało się o metr od zemsty i nagrody, w korytarzach gór. W miejscu, gdzie metafory udają się na wiosenne czyszczenie. W miejscu za tęczą, które odmówiło zaprezentowania się. Miejsce, którego nie można znać, gdyż trzeba je znać. To miejsce. To oczywiście był dopiero początek. Coś walczyło, by się wydostać. - Nie tłum mnie - To nagromadziło w sobie mnóstwo niepokoju. Formy rzeczy, ślizgające się, tańczące z jednej w drugą. George, słyszysz nas? Tak, oczywiście że słyszę, powiedział George i przepraszam, że to wszystko wychodzi tak źle. Mówiłem im, żeby nigdy nie budzili mnie w ten sposób. Można by zastanawiać się, co znajduje się dalej. To się zobaczy. Scena nadal walczyła, a potem poddała się. Wygasła. Martwa scena leżąca całkiem sama. Otrzyj łzę. George, jesteś tam? George zachichotał. Był przyjemnie ukryty w zwoju pościeli pod łóżkiem. Nie mogli go tam znaleźć, był cały, to było odpowiednie miejsce. - Przepraszam, czy może grać dwoje? George wyprostował się. Nie oczekiwał tam innego głosu. Nie było tak, jak mu powiedzieli, że będzie. - Kim jesteś? - spytał George. - Mów mi Columbine - powiedziała - Jestem jedną z uniwersalnych tancerek, obecnie czekająca na rolę. A ty, jesteś jedną z regularnych postaci? - Jestem główną postacią - odparł George, nie bez pewnej dumy. Nienawidził używania tego materiału tak wcześnie, ale co u licha, to wszystko, co można zrobić z zasobami, wydać je. Znajdowali się w miejscu, które pełne było szczegółów. Ale z powodu jakiejś perwersji, jeszcze nie stało się widoczne. Nikt nie wiedział, jakie są rozkazy. Co ma się wydarzyć dalej. George postanowił wykorzystać ten stan rzeczy podsuwając swoją własną małą propozycję. Długo rozważał celowość robienia czegokolwiek i zdecydował, psiakość, że tak Ta myśl już powstała w pałacach hamburgerów wysokiej gwardii. Szukali sposobu wdarcia się w tę konstrukcję. Próbowali przy użyciu narzędzi, ale tylko parsknęli pogardliwie i prychali dalej. Konstrukcja spięła się i wzdrygnęła się. Przezroczysty, żółty sok poleciał z wielu cięć zadanych piłą do trawy. Nie dali nam możliwości poniżenia się, więc walczyliśmy o siebie. Tego wieczoru Cioteczka Tess ugotowała na kolację czarny groszek i kaszę. Pierre usiadł przy końcu stołu tak, by mógł karmić Spota resztkami. Zakrzywiony, różowy język rozwinął się. Cioteczka Tess powiedziała: - Chciałabym, żebyś jutro poznał starego przyjaciela, George. - Kto to taki? - spytał George. - Nazywają go Obcy Historyk. - W porządku - odrzekł George, okazując zaledwie cień ochoty, chociaż wcale nie był pewien, jak się z tym czuje. Obcy Historyk… - Kim jest ten facet? - zapytał. - Ależ George - odpowiedziała Cioteczka Tess - to by wszystko wyjaśniło. Dlaczego miałabym zabierać ci przyjemność, jaką będziesz miał, kiedy go już spotkasz? - Jesteś pewna, że to będzie przyjemność? - spytał George. - Po prostu pytam, gdyż niewiele z tego, co mnie do tej pory spotkało, można by sklasyfikować jako przyjemne. Już w porządku. Mówię, w porządku. To, do czego za moment przejdziemy, to myśli George'a, jego nastrój w mijających dniach. Nie chce myśleć o swoim spotkaniu z Obcym Historykiem, ale oczywiście to niemożliwe, by nie myślał. Uwagi dotyczącego tego, jak będzie wyglądać spotkanie, wypełniały jego dzień i zakłócały koncentrację niezbędną do wykonywania normalnych czynności. Jak na przykład kopanie dziur. To robota, którą wykonuje najemnik Pierre. Jest to mozolna robota, na którą składa się kilof, szpadel i oskard. Oskard jest instrumentem o dziwnym kształcie, z długą rączką z polerowanego dębu i dwiema naroślami po bokach, które służą do trzymania. Oskardy miały kiedyś trzy narośle, ale z braku trzyrękich ludzi… I tak mijają dni. Kurczaki skubią na podwórku, kogut dumnie kroczy i pieje godziny na płocie, zmęczony pasterz zmierza do domu. Cisza zapada nad ziemią, chmury zasłaniają słońce, zrywa się niewielki wietrzyk, a potem znów zanika. To jest dzień pełen niekonsekwencji. I tak w następnych ujęciach albo kadrach widzimy George'a, zajmującego się gospodarstwem, opiekującego się bydłem w dziwnych kolorach i wielką albańską świnią. Pracuje w pocie, który później zmywa zanurzając się w niewielkim strumyku biegnącym ponad białym drewnianym domkiem, znajdującym się pośrodku pól uprawnych. O zachodzie słońca wszystko koncentruje się przy niewielkiej kupce kamieni o dziwnych kształtach, które tworzą religijne centrum okolicy. Cienie wiją się pośród starych kamieni, a tajemnicze światła, zieleń i róż, przenikają się wśród drzew. A potem jest noc, czas na ostatniego drinka i nieunikniony zastrzyk. I do łóżka. Nadchodzą sny, rozsnuwając swoją nielogiczność. Nie wnikamy w nie; zajmą swoje miejsce w odpowiednim czasie. Zamiast tego, pomijamy resztę nocy gdyż wypełniona jest jedynie śpiącymi postaciami i przechodzimy do świtu. Ten też pomijamy. Wciąż w głębi umysłu George'a istnieje jedna myśl: obcy. Następnego ranka, kiedy jest jasno i wcześnie, ale nie za wcześnie, właściwie to po kilku filiżankach kawy, wchodzi Obcy Historyk. Docierały do nas różne opisy Obcego Historyka. Żaden z nich nie jest dokładny, ponieważ ten obcy potrafi zmieniać kształt. Zmienia go tak często, jak niektórzy ludzie zmieniają humory. Obcy Historyk też ma swoje humory, a jego kształt to odzwierciedla. Tego ranka Obcy Historyk był w wątpliwym i niepewnym humorze, a zmiany w jego somatypie ukazywały to. Nie był w stanie zdecydować się dokładnie, jaką twarz pokazać światu. Coś antycznego, surowego, z zadartym nosem, pełnego grozy? Czy też coś o wesołych policzkach, śmiesznego? A może powinien sięgnąć po coś całkiem odmiennego? Dwie głowy, każda z innym wyrazem twarzy? A może w ogóle bez wyrazu? Pusta! To zawsze rozśmiesza. Cioteczka Tess dokonała prezentacji, podczas gdy Obcy Historyk znajdował się dokładnie pomiędzy zmianami. - Obcy Historyku, chciałabym, byś poznał George'a, mojego siostrzeńca i dobrego chłopca, który nieczęsto tu zagląda. - Niezmiernie mi miło - rzekł George. - Umbrashi - odparł Obcy Historyk. - Słucham? - To proste potwierdzenie używane przez Lud Sclorerat z Adeldis. - Aha - powiedział George - Nie wiedziałem. - Nie ma powodu, dla którego byś musiał. - Chyba nie. - Zostawię was chłopcy, żebyście mogli sobie porozmawiać - stwierdziła cioteczka Tess i wróciła do domu. Nadchodziła pora, by ustawić pułapkę na robaki, które infekowały wszystko zgnilizną i zniszczeniem. - No cóż - odezwał się George, kiedy zostali sami przy niewielkim drewnianym stole na pikniki, na środku podwórka, niedaleko krzaków jeżyn ale spory kawałek od śliwy. - To jedna z form powiedzenia tego - rzekł Obcy Historyk. W końcu zdecydował się i zmienił się w bardzo wysokiego, podwójnie złączonego mężczyznę o różowych oczach i zielonkawym odcieniu skóry. Powiedział: - Ty zdaje się pochodzisz z Ziemi? - Skąd to wiesz? - Ten wyraz zaskoczenia. Wy, Ziemianie, robicie to bardzo ładnie. - Mamy długą praktykę - powiedział George. - Czy mógłbym zapytać, co Obcy Historyk tutaj robi? - Historia - powiedział Obcy Historyk - To okrutna pani. Wiemy, jak wszystko powinno wyglądać. Uniwersalna historia wszystkiego została napisana już dawno temu. Niestety, życie odmawia kopiowania jej w uczciwy, odpowiedni sposób. A więc na nas, Obcych Historyków, spada obowiązek wkraczania i porządkowania rzeczy. - O? - powiedział George. - Tak - powiedział Obcy. - Co tutaj wymaga uporządkowania? - spytał George. - No, na przykład ty. - Ja? Ze mną jest wszystko w porządku! - To jasne, że tak mówisz - stwierdził Obcy Historyk. - Ty jesteś po swojej wewnętrznej stronie i nie jesteś w stanie zobaczyć, jak wyglądasz. George, czy zdajesz sobie sprawę, że od bardzo długiego czasu wałęsasz się bez celu? - A co w tym złego? - spytał George. - Nic, w przypadku pomniejszej postaci. Ale ty, George, jesteś protagonistą. - Ja? - zapytał George. - Jesteś tego pewien? - Oczywiście - odparł Obcy Historyk. - I nie spełniasz swoich zadań. - Zdaje się, że masz jakieś pomysły mogące to zmienić? - W rzeczy samej, mam - potwierdził Obcy Historyk. - Ale może wskazany byłby drink, zanim zrobimy coś drastycznego. KONIEC Księga piąta Rzeki siedmiu zup Były dwie pary drzwi. Z początku pomyślałem, że przejdę przez te z prawej, bez jakiegoś konkretnego powodu, po prostu dlatego, że trzeba któreś wybrać, jeśli ma się w ogóle przejść, a jedne i drugie wyglądały dla mnie tak samo zachęcająco i obiecująco. Ale kiedy podszedłem bliżej, a perspektywa uległa zmianie, zauważyłem trzecie drzwi, wcześniej ukryte za zakolem ściany, w której się znajdowały. Nowe drzwi znajdowały się po prawej stronie tych, wybranych przeze mnie na początku W ten okazało się, że zdecydowałem się przekroczyć próg środkowych drzwi. Te trzecie drzwi pojawiając się tak nagle wzbudziły we mnie niepokój. Czułem się jakoś dziwnie. Od momentu wyjazdu z COLOMB po nieszczęsnej sprawie z MORTH odbyłem długą i męczącą podróż. Znaki, jakie napotykałem w czasie drogi, były dwuznaczne; czasami nie rozumiesz, co oznaczają pewne rzeczy, aż w końcu robi się za późno na właściwą reakcję. Plecak miałem ciężki, wypełniony przedmiotami niezbędnymi w podróży, a oprócz tego tuzinem albo i więcej przedmiotów, po które prawdopodobnie nigdy nie sięgnę, ale nie mógłbym ich ot tak sobie znaleźć, gdyby okazały się niezbędne. Przed podróżą pakuje się do plecaka nie tylko to, co jest naprawdę potrzebne - bo któż wie dokładnie co się przyda? - ale również to, czego można potrzebować, albo ma się nadzieję, że będzie potrzebne, albo istnieje obawa, że to właśnie okaże się niezbędne. Nic więc dziwnego, że ramiączka plecaka wbijały mi się w skórę od potężnego ciężaru, jaki dźwigałem. Małe, ostre urządzenie GLYNNIS, które wziąłem w ostatniej chwili, wysunęło się z pokrowca i dźgało mnie w skórę powyżej biodra. Ale nie chciałem się zatrzymywać i przepakowywać - nie w momencie kiedy od PHOCIS dzieliło mnie zaledwie jedno z tych trzech wejść. Podszedłem do drzwi. Widok jaki ujrzałem, nie bardzo mi przypadł do gustu. Wydawało się, że drzwi niczym się od siebie nie różnią. Może to bez znaczenia, przez które przejdę? Przypomniałem sobie radę SICELLE: Uważaj na oczywiste! Wtedy pokiwałem rozważnie głową, ale teraz, kiedy o tym pomyślałem, zdałem sobie sprawę, że niełatwo stwierdzić, co jest oczywiste, albo odkrywszy to, uniknąć jego przyciągania. Moje postanowienie, by przejść przez drzwi środkowe, zaczęło się chwiać, a ja przeklinałem swoje niezdecydowanie, które sprawiało, że wahałem się bez końca zawsze, kiedy musiałem dokonać wyboru. Podobny przypadek zdarzył mi się podczas krótkiego pobytu z MORTH. Poprzysiągłem sobie, wówczas, że wyciągnę odpowiednie wnioski z owej lekcji. Ale czy to miało coś wspólnego z drzwiami? Zdaje się, że mógłbym spędzić sporo czasu na rozważaniu tej kwestii, stojąc niezdecydowanie przed trzema parami drzwi, z plecakiem wpijającym się w ramiona, niewielkim urządzeniem GLYN kłującym mnie w biodro oraz z ssącym żołądkiem, gwałtownie domagającym się jedzenia. Może to właśnie głód podjął decyzję za mnie. Jakaś prymitywna część mojego umysłu wiedziała doskonale, że nigdy nie zjem, jeśli będę tkwić w tym miejscu. Skierowałem się więc w stronę środkowych drzwi W ostatniej chwili zboczyłem jednak i bez widocznej przyczyny przekroczyłem próg drzwi znajdujących się po lewej. Najpierw dostrzegłem flamingi. Trzy biało-różowe kule piór na kościstych, wygiętych do tyłu nogach. Długie, podobne do węży szyje unosiły płaskie, niewielkie główki z czarnymi zakrzywionymi w dół dziobami. Dwa ptaki były pochłonięte czynnością przypominającą albo ptasie przekomarzanie się albo taniec godowy. Hałaśliwie skrzeczały do siebie i zarzucały głowami jak w pojedynku. Trzeci ptak - trochę większy od tamtych - w kolorze dojrzałej pomarańczy w ogóle nie zwracał uwagi na zachowanie towarzyszy. Trzymał łeb zwieszony nad powierzchnią płytkiej wody, w której stały wszystkie ptaki, i wykonywał jakieś wirujące ruchy. Tworzyły one drobne fale. Sądziłem, że flaming szuka małych stworzonek do jedzenia, ale nie widziałem, żeby coś przełykał. Tysiące myśli tłoczyło mi się w głowie, jedna dziwniejsza od drugiej, i pewnie mógłbym się wycofać przez drzwi, gdyby jeszcze tam były. Do PHOCIS prowadzą drzwi jednostronne i aby znaleźć wyjście, trzeba przejść przez złożoną i żmudną procedurę. Nie chciałem zawracać, ponieważ przed chwilą przybyłem. Znów spojrzałem na flamingi. W tym momencie znalazłem najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie: to jest ptaszarnia, jedna z tych, jakie zwykle stawia się w celu przyozdobienia miejsc publicznych, a powód, dla którego wszedłem w jej środek, wiązał się z niewłaściwym wyborem drzwi. Najwyraźniej, wszedłem drogą dla obsługi ptaszarni. Popełniłem błąd. ale niezbyt poważny, pomyślałem, ponieważ wystarczyło zaledwie kilka kroków, by znaleźć się poza ptasią okolicą - z mokrymi nogami, oczywiście - na ścieżce prowadzącej do centrum. Kiedy opuściłem ptaszarnię, rozejrzałem się pospiesznie, chcąc sprawdzić, czy ktoś zauważył moje faux pas. Nie obawiałem się kary, po prostu człowiek nienawidzi robić z siebie głupka w nowym miejscu. Jednak wyglądało na to, że w pobliżu nie ma nikogo. Byłem sam w długim, krętym korytarzem ze światłem ukrytym w niszach. Potem rozległy się dźwięki instrumentów - kobzy i bębna, a w korytarzu ukazała się grupa ludzi w jaskrawych ubraniach w czarne, czerwone i zielone pasy. Jeden miał kobzę, drugi zaś werbel. Pozostała czwórka, sądząc po lekkości i wdzięku, z jakim się poruszała, była tancerzami. Tańczyli krążąc po kole i cały czas delikatnie skacząc w bok, co wiodło ich w dół korytarza w moim kierunku. Dwaj mężczyźni-tancerze mieli w dłoniach tamburyna, natomiast dwie tancerki uderzały kastanietami. Zrobiłem parę kroków w tył, by mogli przejść. Wtedy ściana za mną ugięła się i rozpłynęła. Stanąłem na szerokim otwartym terenie z niebem lub jego atrapą u góry. Pod stopami miałem czerwonawą ziemię, suchą i twardo ubitą. W środku rosło kilka drzew z rozłożystymi koronami i przykurzonymi zielonobrązowymi liśćmi. W dali widziałem niską, postrzępioną linię szaroniebieskiego pasma gór. Ledwo zdążyłem docenić precyzję tej imitacji, kiedy spora grupa ludzi nadeszła stąd, skąd nadeszła. Byli ciemnoskórzy, niektórzy owinięci w skóry leoparda, a inni ubrani w błyszczące ciemne garnitury, które przypominały ubiory z ubiegłego wieku. Tancerze rozpoczęli już swoje przedstawienie, a nowi przypatrywali się im z pewnym zdziwieniem, ale jak zauważyłem, bez zbytniego zainteresowania. Z oddali wciąż słyszałem dźwięk bębna i instrumentów brzmiących jak flety. Wtedy stanął obok mnie Llew. Nadszedł niespodziewanie. Nie widziałem, jak się zbliżał. Miał na sobie niezwykle wzorzystą sportową koszulę i beżowe, mocno pofałdowane marynarskie spodnie, a na niewielkich stopach nosił mokasyny z wisiorkami. Przypomniało mi się, że zawsze był dumny ze swych małych stóp. - Chodź - powiedział. - Zamierzasz stać tu cały dzień i gapić się na to wesele? Nie wydaje mi się, żeby cię na nie prosili. Chyba że masz powiązania, o których nigdy mi nie wspominałeś. Dla twojej informacji - oto Saloops, król bez faktycznej władzy, tron odziedziczył po przodkach; a ten gruby mężczyzna obok niego perrorujący w dość porywczy sposób, to premier, albo jak go tam zwą w ich języku. Zdaje się, że Kas- Desair. Kiedyś mówiłem trochę w narzeczu Gheulu, gdy byłem oddelegowany do zajmowania się handlem na Orimbie. Wspominałem ci o tym, prawda? Nieważne. Kilku młodych mężczyzn idzie w twoim kierunku. Czas uśmiechnąć się grzecznie, skrzyżować ręce nad głową, by okazać przyjaźń, i zjeżdżać stąd. - A ty? - spytałem. - Mało prawdopodobne, aby mieli coś przeciwko mnie - stwierdził Llew. - Tak naprawdę ja tu nie istnieję. To, co widzisz, jest tylko projekcją wewnętrzną. Nic mi nie zrobią. Ewentualnie mogą jedynie wezwać Zarządcę Prywatności i powiedzieć mu, że pojawił się podglądacz. - Kiedy o tym wspomniał, rzeczywiście zauważyłem wokół jego postaci delikatną mgiełkę. Z początku wydawało mi się, że to po prostu gra świateł, ale potem zdałem sobie sprawę, że faktycznie komunikował się ze mną interpro. Obaj mężczyźni idący w moim kierunku z przyjęcia weselnego byli bardzo wysocy i silnie zbudowani. Rzucali spojrzenia spode łba i nieśli zakrzywione kije, zakończone solidnymi zgrubieniami, które sprawiały ponure wrażenie. - Jak mam się stąd wydostać? - spytałem Llewa. - Chodź za mną - polecił. - Przejdziemy znów obok flamingów. Pospiesznie zawróciłem i podążyłem za Llewem ścieżką, znów przez płytką wodę, wśród flamingów cały czas wykonujących dziwny rytuał. W końcu weszliśmy w ostry, wąski zakręt. Z początku niewiele było widać: te Miejsca zwykle zajmują sporo przestrzeni. Brodziłem więc w wodzie przez dłuższą chwilę, z Llewem, albo raczej jego projekcją interpro unoszącą się obok. Mój przewodnik bardzo przypominał żywą postać, z wyjątkiem tego, że nie miał mokrych stóp. Po niedługim czasie dotarliśmy do końca Miejsca i nagle pogrążyliśmy się w całkowitym mroku. Ciemność zazwyczaj panuje w przestrzeni znajdującej się pomiędzy Miejscami. Dla zaoszczędzenia energii pozostaje jedynie świecąca pod stopami żółta linia, prowadząca do następnej otwartej stacji. Llew mówił coś na temat naszych wspólnych znajomych, LAURY i DAGONA, którzy niedawno zawarli związek. Wspominał także o MAURITII. Podjęła ona pracę w AGENCJI NIEZTEJZIEMI, ale miała problemy ze skompletowaniem swoich dokumentów. Życzyłem wszystkiego najlepszego Laurze. Nie widziałem jej od kilku lat, od tych gorących dni na GREEN ISLAND. Miejsce to przejęli później Trippies i zamienili je w dom spoczynku dla wyznawców New Gnosis. Wielka szkoda, że tak się stało, naprawdę, ponieważ Green Island i podobne wyspy nie pojawiają się co dzień - tam natura jest górą, że się tak wyrażę, i panuje cudowna równowaga pomiędzy sztucznie wszczepioną florą a różnego rodzaju naturalnymi bogactwami. Zakładanie takiego miejsca to oczywiście niepraktyczne przedsięwzięcie i zwykle bardzo przypadkowe. Pierwszy raz spotkałem Llewa na GREEN ISLAND, gdzie studiował psychomalowanie i upijał się co wieczór, ale w bardzo wyrafinowany, nawet dość przyjemny sposób. Ależ ubaw mieliśmy tamtego lata! Jednak to było wtedy, a teraz jest teraz. Obecnie musiałem rozważyć sprawę PHOCIS. Zrobienie ogromnego kroku i przejście do PHOCIS nie należało do prostych zadań. Powody, z jakich tutaj przybyłem, tak oczywiste kiedy opuszczałem Ziemię, teraz wydawały się niejasne i nierealne. Posiadałem już małą maszynkę Glynnis, która, zdawało się miała własny rozum. Trzeba to sobie powiedzieć otwarcie: najprawdopodobniej popełniłem błąd przechodząc przez nieodpowiednie drzwi. Gdybym wybrał właściwe drzwi, którekolwiek by to były, nie błądziłbym teraz w mrocznej sieci łączącej różne Miejsca, idąc po cienkiej świecącej linii, której koniec niknął w absolutnej ciemności. Cały czas, rzecz jasna niosłem ciężki plecak i nie miałem okazji go przepakować. Właśnie myślałem o swoim bagażu, gdy w powietrzu rozległ się krystaliczny dźwięk dzwonków, automatyczny sygnał, który uruchomiłem swoją obecnością, a zapowiadał on, że za moment coś się wydarzy. Mieszkańcy Phocis są zmyślni, jeśli chodzi o te sprawy, ostrzegają wcześniej o nadciągających zmianach, chociaż oczywiście niczego nie precyzują. - Jak myślisz, co to jest tym razem? - spytałem Llewa. Brak odpowiedzi. Popatrzyłem wszędzie obracając się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Llewa nigdzie ani śladu. Zakłócenia w projekcji wewnętrznej są częstym zjawiskiem, więc nie się zmartwiłem, chociaż moment nie był zbyt dogodny na rozstanie. Idąc dalej zauważyłem, że żółty pas zmienił się w poszarpany ślad, przecinany czerwonymi i zielonymi liniami. Phocianie dość górnolotnie nazywają to konturbacją przeciwnych celów. No cóż, właśnie czegoś takiego się spodziewałem, a więc szedłem dalej nieco bardziej pewny siebie; dopóki po raz kolejny nie pojawiły się światła i nie znalazłem się w zupełnie innej scenerii. Z początku nie wydawało mi się tu znajomo. Miałem wrażenie, że dostałem się do jakiegoś małego, ciemnego pomieszczenia, ze ścianami z litego kamienia i sufitem tuż nad głową. Z boku widniało proste drewniane łóżko, na środku pokoju zaś ustawiono stół i krzesło. Było też niewysokie sięgające pasa przepierzenie. Za nim dostrzegłem człowieka w niebiesko-czerwonym uniformie, przypominającym wojskowy mundur. Nieznajomy trzymał w ręku coś, co wyglądało jak stary muszkiet. Mężczyzna miał ciemne, długie włosy, spięte z tyłu w mały kucyk. Palił glinianą fajkę, którą odłożył, kiedy mnie zobaczył. - Dzień dobry, obywatelu - przywitał się oficjalnie. - Dobrze, żeście się już obudzili. Talerz ze śniadaniem znajdziecie pod serwetą, na małym stoliczku. Obok jest Biblia do porannych modlitw. Egzaminator przyjdzie zaraz z wami porozmawiać. Miałem przykazane powiedzieć to wszystko, abyście posiedli podstawową orientację i w dniu swojego sądu nie mówili, że coś zostało pominięte. Nie wolno mi dalej prowadzić dyskusji. A więc, jeśli wszystko jasne, wrócę do czytania… - Momencik - uciąłem. - Niczego nie rozumiem. Gdzie ja jestem? Czy to jakaś cela? Jeśli tak, o co więc zostałem oskarżony? - Obywatelu - zaczął mundurowy - to nie są rzeczy, o których mógłbym z wami rozmawiać. Poczekajmy na egzaminatora. - Powiedz tylko, co ja tu robię? Strażnik wstał. Był to wysoki, mocno zbudowany mężczyzna o twarzy szorstkiej i nieprzyjaznej. - Spełniłem swój obowiązek - zakomunikował. - Proszę ode mnie więcej nie wymagać. Jeśli się nie zamkniecie, to użyję tego. - Machnął muszkietem niczym kijem. - Przyznają mi rację, jeśli was powalę, by zapobiec dalszemu nielegalnemu przesłuchaniu. Zachowanie osiłka zmieniło się, teraz groził. Nie wydobyłem już z siebie ani słowa, gdyż mój rozmówca naprawdę był gotów sięgnąć po broń. Ta śmieszna sytuacja najwyraźniej wynikała z jakiegoś nieporozumienia. Czułem jednak, że narażę się na cios przez łeb, jeśli nie zaprzestanę indagacji. Odwróciłem się, usiadłem na krześle i wziąłem Biblię. Mężczyzna obserwował mnie przez chwilę, potem znowu zajął swoje miejsce i podniósł gazetę. Po chwili pykał już fajką i wyglądał na zadowolonego. Mnie dużo brakowało do szczęścia, ale co miałem robić? Wrogość strażnika była ewidentna i narastała tak gwałtownie, że pomyślałem, iż najlepiej przestać go prowokować. Przekartkowałem Biblię. Została napisana w języku, którego nie znałem. Nawet alfabet wyglądał zupełnie obco, więc nie znalazłem pocieszenia w tych niezrozumiałych słowach. Odłożyłem książkę i zdjąłem z ramion plecak. Robiąc to spoglądałem na strażnika. Nie podniósł wzroku znad gazety. Przynajmniej nie zabroniono lektury czasopism. Otworzyłem plecak i szperałem w nim w poszukiwaniu czegoś do czytania. Musiałem uspokoić nerwy, gdyż niesamowita sytuacja stała się nie do zniesienia. Gdzie, do diabła, podział się Llew? Miał przecież wystarczająco dużo czasu, by jego obraz znów do mnie dotarł? Ale Llwa nie było w pobliżu. Rozglądając się po celi, nie dostrzegłem żadnych aparatów zapewniających łączność, chyba że tkwiły ukryte gdzieś w wyblakłym obrazie na ścianie, który ukazywał kobiety i mężczyzn w staromodnych strojach. Postacie z malowidła biesiadowały na jakiejś wyidealizowanej polanie leśnej. Żałowałem, że nie mogę się do nich przyłączyć. Znowu zerkając na strażnika, wstałem, aby dokładniej przyjrzeć się obrazowi. Czułem, jakby przyciągał mnie jego wewnętrzny magnetyzm. Zbadałem dzieło dokładnie. Namalowane krzaki wyglądały sztucznie. Czy to zamierzony efekt? W czasie, kiedy studiowałem szczegóły biesiadnej scenki, usłyszałem odgłos kroków dochodzący z korytarza. Las nie okazał się prawdziwym schronieniem. Gdy nieodwołalnie się w nim znalazłem, zobaczyłem, iż jest to złowieszcze miejsce, pełne muchomorów i trujących roślin ze zniekształconymi łebkami. Jeśli chodzi o nobliwe towarzystwo z obrazka na ścianie, to nie znalazłem po nim nawet śladu. Dokąd poszli? Czyżbym zbyt długo marudził w więziennej celi? Tak mi się zdawało. Ale przynajmniej wciąż miałem swój plecak, chociaż nie mogłem sobie przypomnieć, w którym momencie go znów włożyłem na plecy. W tym miejscu, pełnym olbrzymich drzew i gęstych zarośli, zupełnie mieszały się kierunki. Instynktownie ruszyłem w stronę światła, chociaż niełatwo było je dostrzec. Szary mrok lasu rozpostarł się dokoła przesłaniając wszystko. Brnąłem dalej, przedzierając się przez zarośla i niskie, drapiące rośliny. Odnosiłem wrażenie, że jest to miejsce, gdzie czai się zło. Jak się tu dostałem? Nie chciałem marnować czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Nie teraz, kiedy czułem, że coś krąży wokół i zaraz rzuci się na mnie od tyłu. Nie miałem pojęcia, co to mogłoby być. Słyszałem wyłącznie hałas własnej walki z lasem Tylko od czasu do czasu niewielki podmuch wiatru poruszał gałęziami nad moją głową. Nagle mi się przypomniało, że od dawna nic nie jadłem. Postanowiłem więc przystanąć i poszukać czegoś w plecaku. Chyba nie spakowałem żadnego jedzenia, ale nigdy nie wiadomo, czasami można przeoczyć na wpół zjedzoną kanapkę, albo kawałek sera czy paczkę krakersów. Postawiłem swój bagaż na niewielkim wzniesieniu, a sam kucnąłem obok. Światło przygasało. Za chwilę zapanuje całkowita ciemność. Nie miałem zielonego pojęcia gdzie byłem, ani też dokąd zmierzałem. Oczywiście, znałem ogólne zasady. Wiedziałem, że to jedna z zabaw, w jaką cię wciągają w Phocis; ich ulubiona iluzja, tu, w tym miejscu, gdzie nic nie jest takie, jak się wydaje. Ale ta wiedza nie była mi tej chwili do niczego przydatna, ponieważ ma ona zastosowanie w każdej sytuacji, zawsze trudno odróżnić prawdę od iluzji. Przeklinałem Llewa za to, że mnie opuścił, bo tak właśnie to wyglądało. Trudności techniczne nie mogły usprawiedliwić jego długiej nieobecności. Znalazłem paczkę orzeszków, prezent, który dostałem na transporterze. Zacząłem jeść, ale zdałem sobie sprawę, że za moment zachce mi się pić, gdyż orzeszki bardzo się zeschły. Woda jest wszechobecnym cudem i jest doceniona dopiero wówczas, gdy jej nie ma. Właśnie teraz boleśnie doświadczałem braku życiodajnego napoju. Znowu się podniosłem i rozejrzałem z nadzieją, że znajdę niższy poziom, gdzie, jak mi powiedziano, zbiera się woda. Znużony, spakowałem swój plecak i zarzuciłem go na ramiona. Kiedy to zrobiłem, usłyszałem głos, ale nie potrafiłem rozróżnić słów. - Kto tam jest? - krzyknąłem. - Przewodnik - odpowiedział głos. Obróciłem się, próbując ustalić skąd dochodzi. Zdawało się, że jest blisko mnie, a jednak nie widziałem nic prócz zielonoszarej gęstwiny lasu i pojawiających się wraz z nocą niewyraźnych cieni. - Wyjdź, żebym mógł cię zobaczyć - poleciłem. Przez chwilę panowała kompletna cisza. Potem usłyszałem hałas w zaroślach więc natychmiast skierowałem tam wzrok. Po mojej prawej stronie stał jakiś zwierzak. Obrócił głowę i patrzył na mnie. Wydawało mi się, że była to odmiana jelenia. Mysioszare stworzenie o wrażliwych uszach, które drgały nerwowo, jakby usiłując podsłuchać wieści niesione przez wiatr. - Wybrałeś kiepską drogę - odezwał się jeleń. - Ja? Niczego nie wybierałem! - Nie jestem tu po to, by się sprzeczać - oznajmił. - Z doświadczenia jednak wiem, że wszyscy idą tą drogą z własnej woli. - Myślę, że to prawda w znaczeniu ogólnym - odparłem. - I przypuszczam również, że nie jesteś prawdziwym zwierzęciem. - Może nie - odrzekł enigmatycznie jeleń. - Czy to ma jakieś znaczenie? - Prawdziwe zwierzęta nie mówią, nie w normalnym spraw biegu. - Owszem. Ale ludzie nie wchodzą w obrazy, w normalnym spraw biegu, jak to nazywasz. Czy nie zauważyłeś, że zasady ogólne mają zastosowanie jedynie w chwili, gdy już można zająć się w wygodnym generalizowaniem, podczas kiedy to, co dzieje się na początku, jest niezmiennie wyjątkowe i specyficzne? - Trafiłeś w samo sedno - przyznałem. - Nie zamierzam jednak się spierać z tobą w kwestiach filozofii dyskursywnej, szczególnie że twoje wypowiedzi są wyjątkowo banalne. Wydostaniesz mnie stąd? - Może - powiedział jeleń. - Dokąd chcesz iść? - Chciałbym dotrzeć do Phocis Central - wyjaśniłem. - Tam są moi przyjaciele. - A więc oczekują ciebie? - No, niezupełnie. Nie miałem czasu im powiedzieć o swoich planach, kiedy w pośpiechu opuszczałem Punkt Zero. Trudno korzystać ze środków łączności z jednego punktu układu słonecznego na drugi, więc pomyślałem, że będzie szybciej, jak po prostu przyjadę. Czasami łatwiej wysłać siebie niż wiadomość. - To prawda - potwierdził jeleń. - Tak czy inaczej musisz ponieść konsekwencje tego, że jesteś własną wiadomością uprzedzającą o twoim przybyciu. - Jakie konsekwencje? - Wiadomości są często lekceważone. Ale widzę, że nie masz ochoty rozmawiać na ten temat. Chodź za mną, zobaczymy, co da się dla ciebie zrobić. Jeleń skierował się w stronę zarośli, a ja podążyłem za nim. Zmrok zapadał szybko. Nie było już widać pni drzew. Czułem sucho w gardle, więc spytałem: - Nie ma tu w pobliżu czegoś do picia? - Ależ tak, jest, tyle że ja bym tego nie polecał. - Potrzebuję wody! - Rozumiem musisz się napić. Chodźmy tędy. Ruszyliśmy niewielką ścieżynką, która biegła w dół pod łagodnym kątem. W ciemności błyszczały jasne punkty - świetliki. Las znieruchomiał. Po niedługim czasie dotarliśmy do małego, ciemnego stawu leżącego wśród korzeni ogromnych drzew. Podszedłem do brzegu, schyliłem się i nabrałem w dłonie wody. Jak tylko ją wypiłem, chciwie zapragnąłem więcej, a potem jeszcze więcej. Jeleń stał nieruchomo, podczas gdy ja wciąż gasiłem pragnienie. Wyczuwałem jakąś dezaprobatę w postawie zwierzęcia. - Czy robię coś nie tak? - spytałem. - Chyba ta woda do nikogo nie należy? - Zgadza się - powiedział jeleń. - Na tym właśnie polega problem. Jest tak samo niczyja wewnątrz jak i na zewnątrz. Nie bardzo miało to sens. Czułem wodę w brzuchu, a mimo to pochylałem się, by wypić więcej. Splecionymi palcami nabrałem kolejną porcję i podsunąłem do ust. Wydało mi się, że woda uformowała małą, przezroczystą kulkę. Musiałem ją raczej zjeść niż wypić. Pospiesznie cofnąłem się od brzegu stawu. Jeleń obserwował mnie z zainteresowaniem. Nagle zaczęły się dziać dziwne rzeczy w moim żołądku. Miałem wrażenie, że coś w środku mnie rosło. Tak jakby pęczniała ta niewielka ilość wypitego płynu. Poczułem w sobie obecność wody, ale nie będącej częścią mnie, tylko niezależnej, niczyjej, tak jak mówił jeleń. - Co się dzieje? - spytałem. - Co mi zrobiłeś? - Jest wiele kluczy do tego miejsca - orzekło stworzenie. - Ja tylko dostarczyłem ci Tego, czego jak twierdziłeś, potrzebujesz. Reszta zależy od ciebie i od Tego. Nie wiedziałem, o czym mówi. A raczej wiedziałem, ale wolałbym nie wiedzieć. Coś się wydarzyło i znowu nie byłem na to gotów. Woda w moim brzuchu ciągle się powiększała. W zasadzie nie woda, lecz kwas. Odnosiłem wrażenie, że mnie rozpuszcza od środka. - Pomóż mi! - błagałem. - Obawiam się, że już to zrobiłem - westchnął jeleń. Wtedy woda urosła do granic możliwości, a ja niczym papierowy ludzik rozpuściłem się sam w sobie. Ten obraz zupełnie nie miał sensu. Krystaliczna ciecz podniosła się, a ja z pluskiem upadłem na poszycie lasu. Stanowiłem cząstkę wody, osobną dzięki napięciu powierzchniowemu. To niesprawiedliwe, jak niespodziewanie dosięgają nas takie zmiany. Co się stało ze stabilnością starego świata? A może to zawsze był mit, nierealne marzenie o porządku? Zacząłem się rozpuszczać. Naprężenie powierzchni załamało się i już byłem wodą płynącą lasem z powrotem w stronę stawu. Zdawałem sobie sprawę, że jeleń, który dotąd mnie obserwował, odchodzi. Zapamiętałem jego smutek - wielkie, błyszczące brązowe oczy. Wydawało się, że mi współczuje. Bóg jeden wie, że nie był w tym osamotniony, ponieważ ja również niezmiernie sobie współczułem. Jak woda może współodczuwać? To pytanie zajęło moją uwagę przez chwilę, a potem zniknęło. Cały stałem się cieczą. Uświadomiłem sobie, że jestem stawem. Nie przesadziłbym twierdząc, że on mnie wypił. I co miałem robić dalej? - Mój miły jest na księżycu. Wiem, że wkrótce go poślubię… Słuchałem cienkiego, dziecięcego głosu, który był mi dziwnie znajomy. W głowie miałem mętlik i mnóstwo pajęczyn. Czy nie zostałem właśnie zamieniony w wodę? Jak dobrze odkryć, że znowu jestem ciałem, człowiekiem, a nie elementem przyrody. Uldze towarzyszyło jednak delikatne uczucie żalu. Znalezienie się w straszliwej sytuacji czasem może być interesujące! Po namyśle stwierdziłem, że moja radość jest przedwczesna. Jeszcze nie otrzymałem żadnych bodźców wizualnych potwierdzających zaistniałą sytuację. Dlaczego? Do głowy przychodziło mi kilka odpowiedzi: po pierwsze, miałem zamknięte oczy; po drugie, brakowało światła, dzięki któremu mógłbym coś zobaczyć; po trzecie, było światło i mój zmysł wzroku funkcjonował, ale umysł, mózg, czy jak zechcecie to nazwać, albo tego nie przyjmował, albo przyjmował, lecz odmawiał przekazania wyników do innych części systemu rozpoznawania świata. Podejrzewałem, że prawdopodobnie istnieją również inne opcje. Ale nie miałem czasu na ich rozważanie. Pierwsza, podstawowa kwestia polegała na zbadaniu możliwości percepcyjnych. To zaś sprowadzało się do jednego: czy powinienem coś widzieć, czy też nie? A jeśli powinienem, to czy należało podjąć jakieś kroki, by zobaczyć to, co należało zobaczyć, i tym samym uwolnić się od myśli o mojej własnej, histerycznej ślepocie? A może przesadzam? Ponieważ stwierdziłem, nawet po króciutkim zastanowieniu, że tak naprawdę niekoniecznie trzeba zmuszać się do tego, by widzieć (albo to się stanie w sposób naturalny albo wcale), pomyślałem o ewolucyjnym rozwoju wzroku. Te pierwsze, elementarne stworzenia, które są naszymi przodkami na drodze do posiadania oczu, z pewnością nie musiały angażować siły woli, aby dostrzegać różne rzeczy, prawda? Albo widziały, albo nie. A intencje - ten wielki elastyczny termin, będący konikiem naukowców - miały z tym bardzo niewiele wspólnego, jeśli w ogóle cokolwiek. Czy sprawa przedstawiała się tak prosto? Jakie były kolejne fazy, stopnie wiodące od ślepoty do ostrego widzenia? W jakiej części skali uważano stworzenie za niewidzące i gdzie jest owa wielka linia ewolucyjna, za którą rozpoczynało się wzrokowe postępowanie? A jeśli już przy tym jesteśmy, to czy istniały inne zmysły patrzące, prócz wzroku, połączone z nim być może, ale jednak wciąż oddzielne i odmienne Czy można stwierdzić, że odnosiły się one do wzroku jak Hyperion do satyra, używając eufonicznego zwrotu Szekspira. Im więcej o tym myślałem, tym więcej o tym myślałem. To poważna sprawa. Człowiek musi zorientować się w swoich możliwościach percepcyjnych, nim uczyni krok naprzód. Póki nie znasz swojego wyglądu, jak możesz wiedzieć, czego szukasz? Oczywiście, naszych przodków zadawalało znacznie mniej. Barwne cienie na ścianach jaskiń - gdy człowiek o tym teraz pomyśli, wybucha śmiechem. Ale to przeszłość, a problem nazbyt długo odkładany wymaga, by się nim zająć. Albo żeby się nim nie zajmować, lecz to też jest jakaś decyzja, oparta z kolei na wiedzy percepcyjnej. - To niewątpliwie prawda - odezwał się SELIGMAN. - Ale czy wziąłeś pod uwagę aurę przewidywalności, otaczającą nawet najbardziej nieznaną propozycję? Nie można nas całkowicie zaskoczyć, ponieważ umysł zamienia wszystkie postrzegane przedmioty w te dobrze nam znane, z których nowa jest zaledwie jakaś część. - Na boga, masz rację - powiedziałem. - Trudno o dobrą niespodziankę. - Tak. Ale tobie powiodło się lepiej niż większości. Zawsze byłeś dobrym studentem. Postawiłem ci szóstkę z estetyki oszukiwania samego siebie. Pole wizualne po prostu nagle się otworzyło. Znalazłem się w klasie. Moim jedynym związkiem z tym, co się wydarzyło wcześniej był plecak. Leżał na podłodze obok mnie, otwarty szeroko. Przyglądając się zawartości bagażu, zauważyłem, że ktoś w nim grzebał. Bez wątpienia ja. Pochyliłem się i sprawdziłem. Tak, czegoś brakowało. Minutę zabrało mi odkrycie, że zniknęła niewielka, sprytna, ostro zakończona maszynka GLYNNIS, choć bardzo prawdopodobne, że ja sam ją zabrałem i pewnie jeszcze uruchomiłem. Pamiętam ten czarujący uśmiech na twarzy Glynnis kiedy dawał mi maszynkę. A może w tym dniu Glynnis był płci żeńskiej? Tak trudno zapamiętać, kto jest kim w jakimś momencie, w czasach tak łatwej migracji seksualnej. Ale oczywiście nie zamierzamy poruszać tu kwestii płci. To indywidualna sprawa sumienia. Rozdzielenie, konwergencja - tych rzeczy należy starannie unikać. Mówiąc najprościej, Glynnis i ja nie współżyliśmy ze sobą tamtego odległego dnia, kiedy otrzymałem ową maszynkę. Glynnis powiedziała wówczas: - Będę za tobą tęsknić... - Tu nazwała mnie po imieniu, jakiekolwiek imię wtedy nosiłem. Po tych słowach zrobiła coś jeszcze, wykonała gest, wzruszający, nie do powtórzenia. A potem dała mi tę maszynkę. Rozejrzałem się dokoła, żeby zobaczyć, co się stało z tym cennym prezentem. Elg, bo tak są nazywane te niewielkie urządzenia, które rozmawiają w Linshiean - języku handlu seksualnego - leżał na podłodze, obok moich stóp. Nadal się obracał, zataczając kółka, które się zmniejszały zgodnie z dobrze znanymi regułami Prawa Rosko. A zatem z obecnej sytuacji, nie można otwarcie wywnioskować, co się działo, zanim sobie uświadomiłeś swoje położenie. Dlatego właśnie jest ciężko rozmawiać o maszynce. W chwili kiedy na nią patrzyłem, wyglądała solidniej niż zwykle. Sprawiała wrażenie godnej szacunku. Podniosłem urządzenie, dziękując swoim gwiazdom, że nie byłem już wodą, ponieważ doznawałem uczuć, trudnych do opisania. Na szczęście sytuacja uległa całkowitej zmianie i nasunęła mi myśl, że jeleń nie był zupełnie szczery, kiedy ostrzegł mnie przed… nie mogłem sobie za bardzo przypomnieć przed czym. Wystarczająco ciężko przewidzieć co nastąpi potem, bez zbędnego zastanawiania się nad tym, co właśnie minęło. A jeśli idzie o krótkotrwałe stany, nie posiadające odpowiedniej wytrwałości, by stać się wartymi opisywania... Hm, co można powiedzieć prócz tego, że należy dać całą naprzód i niech każdy martwi się o siebie. - Czy skończyłeś już skakać z tematu na temat? - spytał Llew. Potrząsnąłem głową i przetarłem oczy. Po chwili wszystko znów się wyklarowało. Llew, nadal w formie projekcji wewnętrznej, stał przy mnie wyraźnie zaniepokojony. Przypomniałem sobie, że Llew zawsze był skłonny do zamartwiania się. - Ze mną wszystko w porządku - oświadczyłem. - A o co chodzi? - Staramy się dostarczyć cię do Phocis Central - wyjaśnił Llew. - Naprawdę chciałbym, żebyś z nami współpracował. - Uważam, że właśnie to robię! -Posłuchaj, musisz być uważny i nie iść za wszystkim co tylko zobaczysz. Wiesz, jak to jest w Phocis. W tym miejscu są tysiące atrakcji, więc szybko można zboczyć z drogi. Właściwie zbłądzenie stanowi tu samą esencję przeżyć, ale to również rodzaj pobłażania samemu sobie, a tobie nie wolno tego robić jeśli chcesz dotrzeć tam, dokąd zmierzasz. - Ale dokąd ja zmierzam? I wtedy... stało się. Aż boję się powiedzieć co, tak doniosły był to moment. Takim wydawał mi się wtedy. Spojrzałem w górę. Wpatrzyłem się w pole wizualne, które jest jedynym miejscem, na którym możesz skupić swoją uwagę. Na prawo dostrzegłem las. Rozciągał się przede mną niczym smok wygrzewający się w słońcu na głównej ulicy jakiegoś nieszczęsnego miasta, w PHOCIS z moich najstraszliwszych przepowiedni. Wtedy spojrzałem w lewo i zobaczyłem inny widok. Tym razem było to jakieś bardzo dostojne miejsce, pełne metalowych konstrukcji, których blada, drżąca barwa odbijała światło wstającego dnia. Owady fruwały w lesie, metaliczne robaki pełzały po mieście. Nie do końca wierzyłem własnym oczom. Zdawało się, że istnieje jakiś wybór. Mogłem iść w lewo, wtedy wróciłbym do lasu; lub w prawo, wówczas wszedłbym do miasta. Kiedy oglądałem tę podwójną wizję, dostrzegłem, że miasto i las nie są tak naprawdę jednoczesne. Wyglądało na to, że łączą się w sposób niedoskonały. Nie współistnieją ze sobą. Były inaczej uformowane i nieco dziwnie ze sobą zestawione. Szczegóły jednego planu nie pokrywały się z detalami drugiego. Nie wiedziałem, co zrobić. Ostatecznie zdecydowałem się wybrać ścieżkę wiodącą ku cywilizacji. Na zastanawianie się nad różnicami nie było czasu. Jeśli w ogóle taki czas istnieje. Odwróciłem się tyłem do lasu, który natychmiast zniknął. Skierowałem swe kroki do miasta. Inne obrazy ujrzałem kątem oka. Dostrzegłem spadające gwiazdy i duże, wolno obracające się sferoidy nijakiego koloru. Widziałem kobiety i mężczyzn tańczących na ulicach, w oślepiających łukach świateł. Zobaczyłem zmęczoną twarz młodej dziewczyny, jej oczy zwróciły się ku mnie pełne żalu. Patrzyłem dalej i wychwyciłem wzrokiem jeszcze jeden szlak - drogę prowadzącą do nieba. Wówczas spałem, a wtedy przyszła do mnie zjawa bez rąk i dotknęła mnie. Było to nic innego jak tylko niewielkie urządzenie, które wydostało się z plecaka i przywarło do mojego ramienia. - Co się dzieje? - wydało z siebie głos. - Bez głupich pytań, proszę - warknąłem. - Gdzie Llew? Stał tu przed chwilą, chyba że coś mi się pomyliło. - Myślę, że chyba ci się pomyliło - osądziła maszynka. - To nie był Llew. - Niemożliwe? - A jednak, biorąc pod uwagę zawsze obecne domniemanie iluzji, podstępu oraz naiwność tłumu. Wykręciłem sobie szyję, by spojrzeć na urządzenie siedzące mi na karku, częściowo podtrzymywane przez moje ramię. On - gdyż w końcu tak zacząłem o nim myśleć - był matową imitacją brązu w kolorze zieleni, dokładnie tak jak go zapamiętałem. Małe światełka na jego powierzchni pojawiały się i znikały. Przypominał sporawy kawał metalu, który przez długi czas leżał na dnie rzeki. Jednak jego głos brzmiał kusząco. Szybko się odwróciłem, ponieważ nie chciałem stracić z oczu miasta. Tak, cały czas istniało. Las zanikał z mojego rozdwojenia wizji. Byłem prawie uleczony. Gdybym tylko mógł skupić się na podstawowych sprawach: miasto, jedzenie, komfort, seks i filmy! - Czy naprawdę myślisz, że to takie proste? - spytała maszynka. - O co chodzi? Czyż miasto nie jest prawdziwe? - Czasami jest, a czasami nie. - A teraz? - Zależy, do czego się odniesiesz, staruszku. - Nie lubię takiego gadania. - Ale i tak będziesz je słyszał. Potrzebujesz porządnego trucia, mój chłopcze. Ten nonsens trwa już zbyt długo. Co ty próbujesz zrobić, wywołać rewolucję? Czy sądzisz, że nie mamy tu wystarczająco wielu problemów bez ciebie? Usłyszeć takie słowa od zwykłej maszynki! Cóż za poniżenie! Trudno się nie wkurzyć, widząc jak szybko wszystko wokół hardzieje. Zamyśliłem się, ale niezbyt głęboko. Przypomniałem sobie różne chwile. Zdecydowałem, że nie odpowiada mi to, kim jestem. Rozważałem zmianę tożsamości. Ale ciężko to zrobić z czymś takim uwieszonym na ramieniu. Wtedy znalazłem się w mieście. Ulice wiły się jak węże próbujące się wyprostować. To był jeden z takich widoków, które kosmos funduje ci od czasu do czasu, ale nie za często. Na parterze znajdowały się małe sklepiki. Omiotłem je wzrokiem z pewną obawą. Co oni w nich sprzedawali? Jedzenie? Seks? Musiało tu być coś, co mógłbym kupić i sprzedać. Widzicie, szukałem celu. Zaraz też natknąłem się na sklep z celami, opatrzony jaskrawym neonem: CELE WSZELKIEGO RODZAJU. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Sama konieczność myślenia na ten temat zakrawała na żart. A więc odłożyłem pozostałe słowa, przykryłem swój ślad innym śladem, wybranym spośród wszystkich biegnących drogą, którą przyszedłem. Byłem jedynie ostrożny. Po chwili przekroczyłem próg biura rządowego. Każdy tu wchodzący musi być pełen obaw. Taki napis widniał na drzwiach. Zastosowałem się, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, ponieważ pławienie się w ponurej głębi makabrycznych terminów doskonale oddawało styl Phocian. Ale z kim miałem rozmawiać? Roześmiałem się głośno, ponieważ cała sytuacja była szalona, rozpaczliwa i niemożliwa. A zaczęło się tak dobrze. Wiedziałem o tym i nie mogłem nic zrobić, oprócz kontynuowania tego, co zacząłem. Ten kto się poddaje jest głupcem i nigdy nie odnosi sukcesu. To zdarzyło się wtedy, kiedy stałem tam, próbując wprowadzić umysł w wyższe obroty. Dyskretna wskazówka w postaci ćmy krążyła uparcie, aż wreszcie dała nura w chaos, ciągnąc mnie ze sobą. Dostrzegłem gwiazdy, a one dostrzegły moją postać. Z pośpiechu biorą się ogromne ilości śmiecia. Wszelkiego rodzaju odpady otaczają mnie z każdej strony. Gdzie oni, u licha, postawili miasto? Ktoś najwyraźniej zrobił to w niewłaściwym miejscu, ale nie ja. Niech trafi szlag tych, którzy psują wszystko. A ja tak bardzo czekałem, na jakąś miłą, dyskretną i rozsądną propozycję, w której mógłbym się skryć. Potrzebowałem dziewczyny do miłości i kanapki do jedzenia. Miałem dość tajemnic i niepewności. I oto znalazłem się w przestrzeni, która odmawiała możliwości, aby ją określić. Jak to opisać? Narracja ma swoje ograniczenia. Mówię wam, że dosłownie nie było tam nic. Wszędzie rozciągała się nicość i kiedy tak patrzyłem, widziałem coraz wyraźniej i coraz głębiej przenikałem w tę pustkę. Mój wzrok pragnął jakiegoś choćby maleńkiego przedmiotu, na którym mógłby się zatrzymać. Nawet ciężar plecaka przyniósłby w tym momencie ulgę. „A więc tak wygląda śmierć”, powiedziałem do siebie. „A ja dotarłem do niej zbyt szybko”. - Witaj w królestwie śmierci - rozbrzmiał jakiś głos. Oczywiście nie widziałem nic. Wkrótce miałem zobaczyć wiele, ale w tej chwili nie dostrzegałem dosłownie niczego. To bardzo źle. Jednak usłyszałem głos. Powitał mnie w miejscu, do którego, jak podejrzewałem, od dawna zmierzam. To przyniosło mi pewną ulgę, ale również potrzebę rozmowy. - Cześć - powiedziałem. Wydało mi się, że takie powitanie jest wystarczająco niezobowiązujące. - Cześć sobie - odrzekł ktoś. Tkwiłem zatem pośrodku nicości z głosem, który stroił sobie ze mnie żarty. Sytuacja nie do zniesienia. Ale raczej musiałem to znosić. Starałem się przywołać jakiś obraz. Coś - cokolwiek, z pewnością byłoby lepsze niż ta nicość. Jednak żaden obraz nie chciał mnie nawiedzić. Zamiast tego przyszedł zapach. Smród starych odchodów myszy. Wcale mi się to nie podobało. Co mogło mieć wspólnego ze mną? Znalazłem się tutaj, a jakiś głos mówił do mnie „cześć”. - Teraz słuchaj - powiedział niewidoczny rozmówca., - Nie możemy tego tak dalej ciągnąć. Musimy znaleźć sposób, modus operandi. Czy mnie słyszysz, Caroline? Czy dociera do ciebie mój śpiew? Czy nie znajdziesz w swoim sercu miejsca zarówno dla zażenowanych jak i dla nie zaangażowanych, nie wspominając o tych, których tam już nawet nie ma? Pytam cię teraz, czy nie ma sposobu, żebyśmy mogli to jakoś poskładać do kupy? - Może gdybyś się pokazał? - zaproponowałem, gdyż ten od głosu, najwyraźniej, nie potrafił zastosować się do najbardziej podstawowych zasad uprzejmości. - Ha! Świetnie! Glina prosząca garnek, aby zapiał! My tu nie chcemy takich rzeczy. Pragniemy jedynie, żeby coś się wydarzyło. Prawda? - A może już dość się wydarzyło - zasugerowałem. Uważałem, że powinienem zachowywać się swobodnie, próbując jednak nie być beztroski, albo próbując być beztroski, ale w sposób zamierzony. Nie byłem pewien, którą taktykę obrać. Gdyby tylko przełamać tę cholerną niespójność! Niestety, trwała dalej, a ja z nią. Potem zjawiła się tam Sicelle. Wyglądała, jak zawsze, cudownie. Długie włosy opadały jej falą z przodu na małą twarz w kształcie serca. Patrzyła na mnie z pewnym zatroskaniem, ale równie dobrze mógł to być jedynie grymas wywołany niestrawnością. - Ogden - wymówiła imię, które w tym czasie akceptowałem, ale później stwierdziłem, że jest ono mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę to, co o sobie pamiętałem. Ale o tym później. A teraz, patrz, czy ja przypominam Ogdena? - Wyglądasz jakbyś był chory. Kpiny. Cóż innego robi człowiek, leżąc w ten sposób w łóżku, z wiatrakiem obracającym się nad głową i rosnącą temperaturą ciała, oprócz chorowania, poważnego chorowania, najpoważniejszego w świecie. Miałem wrażenie, że to pułapka. Ale nie byłem pewien. Okropne. Cierpliwości. Trochę sprzętu. Nie daj się rozszyfrować. - Od dawna tu jestem? - spytałem. - Może nie powinieneś teraz mówić - zasugerowała Sicelle. - Proszę, zjedz trochę zupy. Uniosła mi głowę i wlała gęstą ciecz do ust za pomocą długiej wyżłobionej łyżki. To była dobra zupa, rosół, chociaż nie wiedziałem dlaczego ją jem. Czy postacie z mojego życia istniały w jakiejś przestrzeni zarezerwowanej wyłącznie dla mnie i czy w tym miejscu wszystko trwało bez końca? Czy też prosiłem o zbyt wiele? Zachowywałem kamienną twarz, ale nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na te pytania. - Teraz, Ogdenie, weź się w garść - poleciła. - Mętlik zniknie. To jest to, co nazywają kołem chaosu. Wiem, że nie słyszysz mnie zbyt dobrze. Ale postaraj się pojąć sens tych słów. Sicelle zawsze była miłą osobą, nawet wtedy gdy spotykała się z Edgarem. Przypomniały mi się te dni pełne ubóstwa, małe mieszkanie w West Village, kafejki, pieśni wędrownych minstreli, niektóre pochodzące aż z dwunastowiecznej Francji. Dobre czasy. Chociaż wówczas wcale nam się tak nie wydawało. Żałuję, że nie mogę teraz tam być, gdziekolwiek to było. Nagle zrozumiałem, że te wspomnienia, chociaż tak bardzo prawdziwe, mogą nie być moimi wspomnieniami. Słyszałem o przypadkach, gdy podróżnik taki jak ja, przed opuszczeniem bezpiecznych brzegów gęstych od samego siebie, w których wszystko jest myślą jego lub o nim, więc jego pełną egzystencją, pożycza lub wynajmuje albo nawet kupuje czyjeś wspomnienia. Kiedy więc udaje się w podróż do jakichś odległych miejsc, ma tam kogo odwiedzić, ponieważ pamięć o osobie jest równoznaczna ze znajomością tej postaci, nawet jeśli nigdy tak naprawdę się jej nie poznało. Spojrzałem w górę. Nad głową błysnęło światło. Głos z taśmy powiedział: „Koniec wizyt”. I wtedy Sicelle zaczęła znikać. - Nie odchodź jeszcze! - krzyknąłem. - Jesteś dla mnie ostatnią oazą normalności w tym świecie, którego nigdy nie stworzyłem. Ale ona nadal znikała, wciąż mając na twarzy delikatny uśmieszek. Nagle pojawiły się ściany i żółte zdobienia. Stwierdziłem, że ignorancja jest lepsza od stanu błogiego, lepsza od pocałunku gorącego. Kiedy znów spojrzałem w górę, znajdowałem się w innym miejscu. Tak się czasami dzieje. - Hej tam! - krzyknąłem. Nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Wszystko jest zamętem. Kołem chaosu. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Ale trzeba mówić, żeby się wygadać, więc po chwili instynkt samozachowawczy przejął kontrolę, a słowa krztusiły się i mieszały mi gardle. Powstało jedno zdanie, potem następne. Nie potrafiłem znaleźć sposobu, by je z siebie wyrzucić. Wiedziałem, że mam nawrót. Ale czego? Jakie było znaczenie tych wszystkich dziwnych przygód? Dokąd zmierzałem? Nadszedł czas zdecydować o biegu wydarzeń. Wyobraziłem sobie kij z żelazodrewna, mocny, naturalny, doskonały materiał, z którym mógłbym pracować. Natychmiast znalazłem się poza szpitalną salą. A może wcale tam nie przebywałem. Albo - obrzydliwa myśl - wciąż tam jestem. Ale jeśli tak, co zatem robię idąc w nowe miejsce? Dom nigdy taki nie był. To zdanie kołatało mi się w głowie. A jednak taki jest, Anando. Ogromny, zimny budynek, garderoba pachnąca drewnem cedrowym, duże drzewo z rozłożystymi gałęziami stojące od frontu, "sekretna szafa samotnych pragnień" jak nazywa je Sidney Lanier, oraz nakładające się na to kilka mieszkań w paru miastach, przygnane tu po to, by popatrzeć na mój koniec, na umierające szczątki. Nie, przepraszam, nie chciałem powiedzieć tego ostatniego. Bardzo trudno jest o tym rozmawiać. Wam wydaje się to niejasne, prawda? A jednak naprawdę nie zamierzam niczego gmatwać. Wszystkie te modele domu nakładające się na siebie niczym przezroczyste strony kalendarza trzepoczące jak oszalałe na wietrze czasu, w którym żeglujemy. A więc dotarłem do miejsca, gdzie stworzyłem jedno ze swoich gniazd. - Cześć wszystkim, jestem w domu! Poruszenie w kuchni. Zapach jabłecznika, harmonijny, jednomyślny. - O cześć, Ogdenie - powitała mnie mama. Zapadłem się w stronice mrocznej książki. Ale miło jest wracać i wracać, i znów, i znów. Doznałem nagłej ochoty na odwiedzenie izby przodków. Wszyscy tam byli, nawet ci przez nas zapomnieni - kopie postaci które żyły, zanim rozpoczęto dzieło łączenia podartych stron pamięci. Był tam wujek Seth, wujek Dan, wujek George, wujek Charles; wszystkie ciotki, schludnie ustawione po jednej stronie izby. Każda z tych czcigodnych kobiet wykonywała charakterystyczną rzecz, układała kolekcję znaczków, polerowała srebro, odkurzała zbiór starego amerykańskiego szkła. - Co ty tu robisz? - spytał wujek Seymour. - Myślałem, że wybrałeś się w podróż. - No, bo tak też było. I nadal jest - odparłem. - Ale nieoczekiwane zwroty życia znów mnie tu przywiodły. Uśmiechnął się do mnie czule. Fakt, iż nie żył, przykuwał go do tej izby i wydaje mi się, że tego bardzo żałował. Jednak pewne różnice między żywymi a umarłymi muszą istnieć, po co inaczej byłoby niebo? Moja matka krzyknęła z drugiego pokoju, pytając czy przyjdę napić się z nią kawy? Pospieszyłem, by dołączyć do niej w wytapetowanym na żółto pokoju, gdzie nienadzwyczajne drzewa z New Jersey promieniały słodkim światłem. Nigdy nie potrafiłem rozszyfrować matki. Niektórzy mogą myśleć, że powinienem skorzystać z okazji i dowiedzieć się czegoś o okresie, który oni nazywają moim dzieciństwem. Ale to nie zawsze działa. W pracy istnieje pewna powściągliwość w mówieniu. Nasza ludzka rodzina, rozprzestrzeniła się tak bardzo od czasu, kiedy zapanowała doktryna antyplatońska, że myślałbyś… Och, nie wiem, co byś myślał. To niesamowite rozprzestrzenienie się rodziny w czasie i przestrzeni. Wszyscy czekają na ciebie, a ty na nich czekasz. Nadchodzą moje dzieci by zanieść mnie do domu. Jednak to nie pomogło, nie było w tym szczęścia. Powstało jedynie zamieszanie, nawet nie tyle w moim życiu, które szło naprzód tak jak to zwykle bywa, ale zamęt w relacjonowaniu tego, co się wydarzyło. Bo jak mam wyjaśnić, że przez pętlę, nieoczekiwaną choć nieuniknioną, zaniechałem próby dotarcia do Phocis, wróciłem do mojego dzieciństwa, a obecnie przechodziłem przez jaskinie pamięci? No cóż, wypowiedziałem się, ale nie jest to przekonujące. Przypadkowy człowiek z Marsa nie wiedziałby co o tym pomyśleć. Siedziałem w kuchni razem z matką popijając kawę. Kątem oka widziałem ścieżkę, która prowadziła z powrotem, tam, dokąd zamierzałem iść od samego początku. Czy powinienem z niej skorzystać? Zawsze jest taki moment żalu, kiedy trzeba rozstać się ze złudzeniami, z przeszłością. Są zdziwieni - przykro mi, mamo, muszę dosiąść tej tęczy i odjechać. Następnym razem, kiedy wracasz, wszystko idzie w zapomnienie, albo przynajmniej się o tym nie mówi, nikt nie wspomina, że ty po prostu wspiąłeś się po niewidzialnych schodach w swojej własnej kuchni i zniknąłeś, Bóg jeden wie gdzie. A jednak to gdzieś się czai, jak chromowane pierdnięcie, coś przykrego, bez charakteru. Mimo wszystko nie mogłem iść tak szybko. Długo byłem poza domem. To zadziwiające, jak rzadko w naszym życiu pojawia się taka możliwość. Trzymamy się tej straszliwej kolei rzeczy i nagle zostajemy zaskoczeni, że z własnej woli wracamy do spraw, o których wolelibyśmy zapomnieć. Nie miałem czasu na przyjemną dawkę sentymentów. Od najmłodszych lat żyjemy w świecie nieograniczonych możliwości, rodzimy się, by wciąż zataczać koło i powracać do tych samych miejsc, gdzie nic się nie dzieje i nie ma tego końca. Albo tak mi się wydaje. Bez końca! Przyglądałem się scenom z mojego dzieciństwa i zastanawiałem się, do kogo one należały. Dziwne i niewiarygodne, że mogłem kiedykolwiek bujać się na tej huśtawce, grać w krykieta tym odrapanym i brudnym kijem z pomarańczową obwódką. Ów podłużny kawał drewna znaczył dla mnie tyle samo, ile flamingi. Niewiele. Nie miałem nic więcej do powiedzenia. Nie tylko nie można wrócić do domu, ale nie można nawet chcieć tego, ponieważ nie można rozpoznać miejsca, poza wycinkami z gazet. W mgnieniu oka scena się zmieniła. Nie sądzę, żebym musiał choćby mrugnąć okiem, by spowodować tę zmianę. Sicelle ostrzegała mnie przed takimi rzeczami. Poślizg ust może rozmazać pomadkę, powiedziała. Znów byłem tam z nią, tym razem w przytulnym, małym pubie w Londynie. To właściwie jeszcze się nie wydarzyło, oczywiście, ale na pewno już istniało w wiecznym powtarzaniu się rzeczy. Zamówiłem butelkę piwa meksykańskiego, tylko po to, by mieć ten szatański styl. Sycelle poprosiła o jeden z tych kolorowych drinków z "creme de mentha" w środku. Usiedliśmy z powrotem w miłym zaduchu tytoniowego dymu, w miejscu gdzie mosiężne okucie i mahoniowa czerwień baru odbijały refleksy światła. Świetnie się bawiłem. Niemal tak dobrze, jakby to było po raz pierwszy. Tworzyliśmy nowy „pierwszy raz”, zapominając o poprzednim. - Dokąd więc zmierzasz? - spytała Sicelle. - Do Phocis - odparłem. - Znowu? Nigdy wcześniej tam nie byłem, ale kiwnąłem potakująco głową. Tutaj błędem jest myśleć w kategoriach: nowe - stare. To świat tłoczących się obrazów i nieskończenie długich, jasnych, krętych korytarzy, w których wszystko następuje cykliczne i recyklicznie, ukazywane, niszczone i ukazywane ponownie. Niemniej jednak, ja przetrwałem. - Idę do Phocis - oznajmiłem. - Zabierz mnie ze sobą - poprosiła. Pokręciłem głową. Oczekiwałem zmian, teraz i zawsze. Sicelle była miła, Glynnis była miła, ale nie umiałem osiąść gdzieś na stałe, odłożyć swoich wspomnień z przeszłości i przyszłości do banku, żyć życiem głupców, ślepców, gruczołowców, salamandrowców. - Robisz błąd - powiedziała Sicelle, odrzucając do tyłu jasne, mocno poskręcane włosy. Skończyłem piwo i zamówiłem następne. Niejasno zdałem sobie sprawę, że niedługo wezwą mnie na operację. Czułem się nieźle i to mnie cieszyło. Trzeba wierzyć w kosmos, który, jak przypuszczam, steruje całym tym absurdem. A potem byłem w innym miejscu, jaśniejącym od chromowanych powierzchni i wielkich animowanych portretów ściennych, przedstawiających stworzenia, których nigdy wcześniej, jeśli mnie pamięć nie myli, nie widziałem. Ale oczywiście pamięć mogła mnie mylić. Llew znów mi towarzyszył. Trzymał mój plecak. - Prawie o nim zapomniałeś - powiedział. - Ci z góry chcieli, byś odzyskał bagaż. Nie ma w nim nic nielegalnego, prawda? - Mam taką nadzieję - odparłem, ponieważ nigdy nie wiadomo, co też plecak może pochwycić, kiedy nie jest w twoich rękach. - Dobrze, czas najwyższy abyśmy zobaczyli się z burmistrzem, czy jak go tu nazywają. On wyjaśni twoją sytuację. Wydaje mi się, że za wejście przez niewłaściwe drzwi stracisz punkt. - Ale skąd miałem to wiedzieć? - spytałem. Llew wzruszył ramionami. - Nie musisz mi tego tłumaczyć, stary. Rozumiem, jak trudno ukryć błąd. Któż inny bardziej tego doświadczył? - Po tych słowach Llew wywrócił oczami, robiąc aluzję do jakiejś nieudanej przygody z przeszłości, a sądził widać, że powinienem się domyślać, o co chodzi. W rzeczywistości darowałem sobie wynajmowanie poślednich wspomnień Llewa, zadowalając się paroma naprawdę dojrzałymi. - Nie otrzymałem żadnych wskazówek odnośnie drogi - oznajmiłem. - To usprawiedliwia twój błąd, naprawdę, ale tylko przede mną. Góra nie przyjmuje tłumaczeń. A przynajmniej zamierzała słuchać tych, które im dotychczas oferowałem w twoim imieniu. Stanowczo trzymają się zasady, barany. Przy okazji, dostałeś się do więzienia, nie płacąc za wstęp. - Nawet nie miałem pojęcia, że tam szedłem. - Powiedz to glinom. - Llew pokręcił głową i skleił bibułką papierosa. Zastanawiałem się, czy używa narkotyków. Reguły dotyczące legalności i nielegalności brania środków odurzających tak szybko się zmieniają, że nigdy nie wiesz czy właśnie nie łamiesz prawa. Jakiś człowiek stwierdził, że bez względu na to co robi, zawsze łamie gdzieś prawo. Potem zjedliśmy lunch. Najwyższa pora, pomyślałem. Zaserwowano nam jakiś orientalny posiłek. Wszystko pocięte nie do rozpoznania i polane tłustym sosem. Natychmiast pochłonąłem całą potrawę.. Llew bawił się, pijąc mocną kawę kubek za kubkiem. Wydawał się niezadowolony. Po chwili szepnął: - Muszę ci coś wyznać. Czekałem. On zamilkł. - No wal, co masz do powiedzenia - zachęciłem. - Czy coś jeszcze zrobiłem źle? - Nie wiem, jak to ująć, stary. - Spróbuj zwyczajnie. - Zdaję się, że wyznaczono cię na śmierć. Z początku tylko na niego spojrzałem. Odezwałem się dopiero po dłuższej chwili: - I tak po prostu mi o tym mówisz? - Mój drogi przyjacielu! - zaczął Llew. - Żaden sposób przekazywania takich wieści nie jest dobry. Eksplozje w trawie. Ruchy obrzydliwej bestii. Jakież bezużyteczne obrazy masowo nawiedzają umysł w momentach stresu! Co można powiedzieć, kiedy się słyszy: - „Wyznaczono cię na śmierć?” Co rzec prócz tego, że ci przykro? Myślisz sobie, że zawsze wiedziałeś, iż zbliża się koniec. Wygląda na to, że oto tej nocy ciągłość ulegnie odwróceniu. - W jakiej formie nadejdzie, coś, nazywane przez ciebie śmiercią? - Możesz jej wcale nie rozpoznać - zapowiedział Llew. - Po co więc mnie uprzedzasz? - Żebyś był, jak to mówią, świadomy i gotowy, kolego. Ale czy rzeczywiście pozostawałem w stanie gotowości? Miałem nakaz prawnika zabraniający śmierci zbliżyć się do mnie na odległość mniejszą niż trzy metry, bez wcześniejszego otrzymania mojej pisemnej zgody. Bałem się, że śmierć może tego nie przestrzegać. Co mogliby jej zrobić, gdyby przekroczyła granicę i przyszła służyć mi w krainie wiecznej młodości? Mogliby sobie krzyczeć i marudzić, ile dusza zapragnie. Śmierć i tak zrobiłaby swoje. Lecz oczywiście zawsze istniała możliwość zawarcia układu. Zostawiłem Llewa i poszedłem po książkę telefoniczną. Tam pod „Śmierć”, „Układy”, znalazłem numery kilku brokerów Śmierci. Zadzwoniłem do pierwszego na liście. Czas ponaglał. Niski człowieczek z naroślą po jednej stronie piegowatego czoła przyjechał do mnie natychmiast. Usiadł za dużym biurkiem. Tło też uległo zmianie, oczywiście. Mężczyzna miał na sobie zielony strój chirurga. Później się dowiedziałem, że operował dobrowolnie zgłaszających się pacjentów w Saltpetriere. - Co może pan dla mnie zrobić? - spytałem, decydując się pójść na całość. - Przede wszystkim, czy jest pan pewien, że otrzymał zawiadomienie. Pogrzebałem w kieszeni. Po rozmowie z Llewem mi powiedział, sporządziłem zawiadomienie i oczywiście nadal je posiadałem. Kontynuowaliśmy. Ważne, by zrobić to ostrożnie, w przemyślany sposób. Zbyt wiele rozczarowań przynosi pośpiech i jego nieodłączny bliźniak, Thompson! Ale byłem zdecydowany wydostać się z wężowego dołka, jak nazywają miejsce, gdzie wałęsa się śmierć ze swoją przepiłowaną piłą oraz krzyżówką, bydlęcym fiutem i hymnem deszczowego dnia ku chwale władzy, która kiedyś istniała. - To naprawdę brzydko ze strony pana Śmierć - powiedziała do mnie Glynnis. - Tak po prostu wedrzeć się na nasze przyjęcie. Wiem, że on może iść tam, dokąd chce. Jednak dotąd się starał, żeby wszystko było w porządku, więc istniał powód, aby przypuszczać, iż poczeka te kilka godzin, aż wszyscy wyjdą. Zrobił to dla wielu innych ludzi, dlaczego nie dla nas? No, ale nic z tego. Stosowała klasyczną technikę, którą doskonale znałem, ale mimo doświadczenia jakoś dałem się nabrać całej tej magii. Glynnis zabrała mnie z powrotem na przyjęcie, którego jeszcze nie było, ale gdzie musiałem spotkać pana Śmierć. Sączyłem apetyczny, zielony, lodowy drink i właśnie postanowiłem iść stamtąd w diabły zanim pojawią się kłopoty, kiedy poczułem, że jakiś palec puka mnie w gołe ramię. Obróciłem się wolno. W moim uchu rozległ się wspaniały śpiew, zmysły zamarły i nagle gdzieś się przeniosłem. Zmiany, jak dla mnie, następowały trochę za szybko. Znajdowałem się w pięknym pałacu zbudowanym z ciemnego marmuru i kości słoniowej, z kariatydami podtrzymującymi sufit i zdobieniami na wyższych ścianach, zapomniałem, jak się nazywają. Zaraz z tyłu było długie jezioro z polerowanego, ciemnego szkła. Panowała niezwykła cisza. Pośrodku jeziora zobaczyłem wyspę z małym marmurowym domkiem otoczonym ciemnymi topolami. Znacznie mi ulżyło, bo nie wiedziałem, w jaki sposób śmierć się zaprezentuje, i miałem nadzieję, że będzie to raczej prezentacja klasyczna, coś w stylu greckim albo włoskim - oni wiedzą, jak sobie radzić z takimi rzeczami. Z pewnością nie chciałem nic surowego i egipskiego, a jeśli chodzi o monoteistycznych bogów, to jak dla mnie grali zbyt ostro. Nie pragnąłem dotrzeć do dna iluzji, wcale nie. Kiedy dotrze się już do dna, wtedy wychodzi się drugą stroną. Tak mówią. Byłem przygotowany popłynąć łodzią na wyspę, no i oczywiście łódź, coś w stylu długiej gondoli, przydryfowała do mnie, z wysokim zakapturzonym mężczyzną wiosłującym na rufie. Głosy dzwonów Deja Vu zagrzmiały w moich uszach. Już kiedyś tu byłem! - No cóż, dokąd teraz? - zapytałem. - Oszczędź mi swego poczucia humoru - odezwał się Śmierć. - Wsiadaj i ruszamy w drogę - rzekł. W jego głosie brzmiało zniecierpliwienie. Po raz pierwszy słyszałem o zniecierpliwionym Śmierci i to mnie zdziwiło dużo bardziej niż sama śmierć, której w tym momencie nie mogłem sobie za bardzo przypomnieć; coś jak upadanie w kałużę krwi, zdaje się, a może rzeczywiście umarłem na przyjęciu? Nieważne, znajdowałem się tutaj, w pobliżu czegoś, co nazywają królestwem Śmierci. A więc wszedłem do łódki, usiadłem na niewielkim siedzeniu pośrodku i palcami robiłem ślady na wodzie. Zakapturzony mężczyzna wrócił do swojego zajęcia - wiosłowania i wkrótce sunęliśmy po ciemnej wodzie, w kierunku prawdopodobnie wyspy zmarłych - czasami takie rzeczy się po prostu wie. Rozpryskiwaliśmy wodę i płynęliśmy naprzód, a po chwili Śmierć zatrzymał się, ciągnąc długie wiosło po wodzie. - Masz papierosa? - spytał. To mnie rozzłościło. Ocknąłem się z odrętwienia. - Ale tupet! To właśnie przez papierosy tu jestem. Nie bezpośrednio, tego nie mogę udowodnić. Gdybym jednak nie palił czyli, nie rozrywałbym sobie płuc nie wpuszczał do krwioobiegu metali ciężkich, arszeniku i tym podobnych gówien, to prawdopodobnie cały czas byłbym teraz na Ziemi, zajmując się właściwymi sprawami, jak przejmowanie się wszystkim, a nie siedziałbym w tej łódce i nie płynął na wyspę, gdzie, założę się, nie ma nawet kina. - Nawet bez papierosów ludzie umierają - napomniał mnie Śmierć. Pogrzebał w kieszeniach płaszcza, zlokalizował paczkę i wyćwiczonym gestem podrzucił jednego papierosa i złapał go w usta. Wyciągnął paczkę w moją stronę. - Palisz? - Myślałem, że nie masz. - Po prostu lubię palić cudzesy. No weź, teraz już ci to nie zaszkodzi. Wziąłem papierosa i pomacałem kieszenie. Tak, nadal miałem zapalniczkę. To zabawne, że Bic potrafi przeżyć nawet śmierć. Podpaliłem oba papierosy. Zaciągnęliśmy się z zadowoleniem. Śmierć spoczął na ławce naprzeciw mnie. W kościstych palcach trzymał papierosa. Zaciągnąłem się i spojrzałem w wodę. To była bardzo nastrojowa chwila. W życiu myślałem o wielu rzeczach, ale gdyby ktoś mi kiedykolwiek powiedział mi, że będę siedzieć w małej odkrytej łódce ze Śmiercią, to podejrzewałbym, że zwariował. Miło palić papierosa po śmierci. Wtedy przynosi to same korzyści. Papierosy po śmierci kosztują dużo mniej niż za życia. - A więc jak to jest, być Śmiercią? - odezwałem się do niego. Tak naprawdę wcale mnie to nie interesowało, ale należało coś mówić. - No cóż, praca jak praca - powiedział. - Na pewno spotykasz ciekawych ludzi. - To zależy. Wszyscy tędy przechodzą, choć niekoniecznie ze mną się widzą. Nie jestem jedynym Śmiercią. Alegoria alegorią, ale musimy też być praktyczni. Istnieje nas wielu i przyjmujemy różne formy. - Posłuchaj, wydaje mi się, iż z tego spotkania zakładam, że, iż istnieje życie po śmierci - Możesz sobie zakładać, co chcesz - odparł Śmierć. - Co się dzieje na wyspie? - Zaraz się tego dowiesz. Nie spodobała mi się ta odpowiedź. - Co robiłeś, zanim zostałeś Śmiercią? - spytałem. - Pracowałem jako duch spirytystyczny - powiedział. - Występowałem w alegorycznej scenie z nimfami, cherubinami i brodatymi mężczyznami. Bardzo fajna robota. Potem musieliśmy odgrywać sceny z Inferno. To już nie było tak przyjemne. - Miałeś kiedyś dziewczynę? - Sen jest panną młodą Śmierci. - Co chcesz robić gdy dorośniesz? - Są w tym wszechświecie zawody, których nie jesteś w stanie sobie nawet wyobrazić. Chciałem spróbować któregoś. Łódka kierowała się w stronę niewielkiej przystani na wyspie. We mgle dostrzegłem ogromne postacie w niezwykłych kostiumach. Wiedziałem, że każda coś przedstawia, ale niestety brakowało napisów, więc nie potrafię powiedzieć co. Poczułem jednak swobodę. Sceny alegoryczne, nie mówią ci, co masz robić, wszystko i tak toczy się naprzód. Kiedy rozmawialiśmy, zobaczyłem osoby stojące w doku i machające do nas. - Kim oni są? - spytałem. - Bez wątpienia twoimi przyjaciółmi - wyjaśnił Śmierć. Nie mogłem wyobrazić sobie nikogo, wystarczająco dobrze mi znanego, kto mógłby przebywać teraz w piekle i świętować moje przybycie. Kiedy wpłynęliśmy do doku, zacząłem rozpoznawać witających mnie tubylców: D'artagnan, Ulysses i wielki, gruby gość z wąsami, czyli, jeśli się nie myliłem, Balzak. Miałem nadzieję, że nie. Nigdy nie przeczytałem nawet słowa z tego co napisał, chociaż to sobie obiecywałem. Co za wstyd spotkać go po śmierci i nie umieć niczego powiedzieć o "Komedii ludzkiej"! - Mój drogi kolego! - odezwał się Balzak. - Jak miło cię tu widzieć! Nie, nie martw się, nigdy wcześniej mnie nie spotkałeś. Ale miałem ogromne szczęście zostać wybranym do komitetu powitalnego. To daje mi bardzo dobry punkt wyjściowy, z którego mogę kontynuować badania nad kondycją ludzkości. - W jakim celu prowadzić podobne obserwacje? - spytałem. - I skąd znasz angielski? - Angielski jest uniwersalnym językiem śmierci - wytłumaczył Balzak. - To jest teraz mój kraj, więc chyba nic dziwnego, że mówię w tym języku. I piszę też. Ponieważ, oczywiście, ciągle tworzę. - I publikujesz? - W rzeczy samej. Byłbyś zdziwiony jak ogromna jest lista wydanych tytułów w piekle. Wypuszczamy dużo więcej książek niż za życia, co ma sens, gdyż przebywamy tu w znacznie większej liczbie i jesteśmy zdecydowanie bardziej konsekwentni. Zdajesz sobie sprawę, że martwy zostaje takim przez długi czas. To ma swoje wady, ale jednak zapewnia ciągłość. Powiedz, czy naprawdę nie żyjesz? - No cóż, tak mi się wydaje - odrzekłem. - Czy są jakieś testy które trzeba przejść? - Owszem, są - powiedział Balzak. - Byłbyś zdziwiony, ilu żywych próbuje się tu przedostać. Gdy jeszcze żyją, podkreślam! A tego nie można tolerować. Mamy po każdej stronie detektory życia. Złoczyńców czeka kara wykluczenia. Mówi im się, że życie musi trwać i wysyła do jednego ze światów. Nie mógłbym wymyślić dla siebie lepszego zakończenia. Chociaż Balzak określił je jako niezbyt dobre, ja miałem nieco odmienne zdanie. Kontynuowałem fazę schodzenia z pokładu na ląd. Wokół rozciągał się zadowalający, miły widok. Cieszyłem się widząc długie rzędy ciemnych topoli, ogrody, błyszczące bielą rzeźby ustawione w różnych miejscach. I ta nie dająca się opisać, melancholijna atmosfera unosząca się w powietrzu. Teraz czułem się już całkiem dobrze, ponieważ zrozumiałem, że tak czy inaczej wygram - zostanę tu, w miejscu umarłych, jeśli naprawdę nie żyję, lub też będę odesłany, gdyby się okazało, że należę do żywych. Powiedziano mi, że tego wieczora odbędzie się bankiet na cześć nowo przybyłych. Obowiązuje strój wieczorowy. - Nie możesz pokazać się w takich kamaszach - zakomunikował D'artagnan i zmierzył mnie groźnym spojrzeniem. Zauważyłem, że on też mówi po angielsku, ale zdecydowałem się nie wnikać w kwestie językowe. Zaprowadzono mnie do pałacu, jednego z mniejszych. Wszystko, rzecz jasna, udostępniano za darmo. Tak przynajmniej mi się wydawało. Jak można płacić za egzystencję w życiu pozagrobowym? Mój służący był człowiekiem o twarzy przypominającą psią mordę, do pasa nagi, a dalej ubrany w coś w rodzaju egipskiego kiltu. Z początku wyglądał trochę niesamowicie, ale szybko się do niego przyzwyczaiłem. Po kąpieli i goleniu przejrzałem oficjalne stroje, które dla mnie wyłożyli. Wszystko wydawało się doskonale dobrane. Położyłem się w łóżku, na krótką drzemkę i wkrótce zasnąłem. Miałem sen, ale byłem świadom tego, że śnię. Wydawało mi się, że jedna ze ścian zniknęła i przez powstałą dziurę przeszła grupa osób. Wszyscy byli ubrani w egipskie szaty, a wielu z nich miało głowy zwierząt lub ptaków. Skinęli na mnie, a ja podniosłem się z sofy. Czułem się swobodnie, ponieważ wiedziałem, że to nie jawa. Ale nie byłem całkiem bezpieczny, gdyż w tym miejscu istniały tajemnice, o których nie miałem pojęcia. Poszedłem za przybyszami w dół ku rzece, która sięgała kamiennych ścian. Przy brzegu stała łódka zbudowana z papirusu, jeśli się nie mylę, a w niej znajdował się sternik z głową ptaka. Chciałem im powiedzieć, że już brałem udział w scenie z łódką, ale okazało się, że nie mogę wydać żadnego dźwięku. Wprowadzili mnie na pokład. Obok mnie siedziała blada kobieta z ciemnymi włosami. Była bardzo urocza, ale tkwiła tak nieruchomo, że bałem się rozpocząć z nią rozmowę. W końcu się odezwałem: - Często tu pani przebywa? - Tutaj nie należy zostawać - powiedziała. - Ja się niczego nie obawiam - odparłem. - Wszystko to mi się śni. - Co nie znaczy, że się nie dzieje - zauważyła. - A dzieje się? - spytałem, ale ona milczała.- Nie zamierzałem być niepoważny - usprawiedliwiłem się. - Czy może mi pani wyjaśnić, co się stanie potem? - Zabiorą pana do necrarium - powiedziała. - Zwiążą ręce, nogi i szczęki. Wyciągną mózg przez nos i wnętrzności przez odbytnicę, a potem wszczepią różne środki konserwujące. - Pani żartuje - oburzyłem się. - Wcale nie. - Ależ ja nie chcę, żeby oni robili ze mną podobne rzeczy! - To bez znaczenia. Pan jest martwy, pańskie chęci nikogo już nie interesują. - A co z Balzakiem? Czy jego też potraktowali w ten sposób? Potrząsnęła głową. - On poszedł na układ. - Ja też chcę iść na układ! Zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem. - Obawiam się, że pan nie ma czym się targować. - Po tych słowach odwróciła się, w ten sposób definitywnie kończąc rozmowę. Rozglądałem się na wszystkie strony, kiedy łódź przepływała przez długi, ciemny tunel. Szukałem wyjścia. Nic nie wskazywało na jego istnienie. Potem, po jakiejś chwili, minęliśmy pomost schodzący na ląd. Na brzegu siedziały psy. Patrzyły na mnie z wywieszonymi jęzorami. Nie podobał mi się ten widok, ale to, co podobno miało mnie spotkać, podobało mi się jeszcze mniej. Wstałem, gotowy walczyć z każdym, kto próbowałby mnie zatrzymać. Nikt tego nie zrobił. Zszedłem na pomost. Łódka popłynęła dalej, a mnie się wydało, że słyszę upiorny śmiech. Pomost przeszedł w tunel, dość szeroki i wysoki, zrobiony z ciemnych, nie polerowanych kamieni. Było tam akurat tyle światła, żebym widział drogę pod stopami. Tunel nachylał się nieco. Żaden z psów przy wejściu mnie nie zaatakował ani też nie poszedł za mną. Wkrótce musiałem się schylić, by móc iść dalej, gdyż tunel robił się coraz węższy. Zakręcał, a średnica malała, aż w końcu musiałem się czołgać. Wtedy przystanąłem, ponieważ wydało mi się, że dalsza wędrówka nie ma sensu. Ale kiedy próbowałem zawrócić, droga za mną też się zwęziła tak, że byłem ściśnięty w kamiennym tunelu, z wąskimi wyjściami po obu stronach, przez które nie dałbym rady się przecisnąć. Ogarnęła mnie rozpacz. Wtedy przypomniałem sobie, że nadal mam plecak. Zdjąłem go i wydobyłem małą, ostro zakończoną maszynkę. KONIEC Dzień, w którym przybyli Obcy Pewnego dnia do mych drzwi przyszedł człowiek. Nie wyglądał całkiem jak człowiek, choć również poruszał się na dwóch nogach. Z jego twarzą było coś nie tak. Sprawiała wrażenie, jakby rozpuszczono ją w gorącym piecyku, a potem pospiesznie zamrożono. Później się dowiedziałem, że taki wygląd twarzy był właściwie normalny wśród grupy Obcych zwanych Synesters, a nawet przez nich samych uważany za wyjątkowo piękny. Nazywali to Topionym Obliczem i często wykorzystywali w swoich konkursach piękności. - Słyszałem, że jesteś pisarzem - powiedział nieznajomy. Przyznałem, że to prawda. Po co kłamać w takich sprawach? - Szczęśliwy traf - ocenił. - Ja handluję opowiadaniami. - Nie żartuj. - Czy masz jakieś opowiadania, które chciałbyś sprzedać? Był bardzo bezpośredni. Postanowiłem zachowywać się podobnie. - Tak - odparłem. - Dobra. Niezmiernie się z tego cieszę. To dla mnie obce miasto. Planeta, co prawda, też obca, ale aspekt miasta bardziej mnie niepokoi. Inne zwyczaje i te sprawy. Jak tylko tu dotarłem, powiedziałem sobie: świetnie jest podróżować, ale gdzie ja znajdę kogoś, kto sprzeda mi opowiadania? - To prawdziwy problem - przyznałem. - No cóż, przejdźmy od razu do rzeczy, bo jest dużo do zrobienia. Chciałbym zacząć od opowiadania na dziesięć tysięcy słów. - Umowa stoi - zgodziłem się. - Na kiedy? - Do końca tygodnia. - A co w kwestii, przepraszam za wyrażenie, pieniędzy? - Zapłacę ci tysiąc dolarów za opowiadanie na dziesięć tysięcy słów. Powiedziano mi, że to standardowa stawka dla pisarza w tej części Ziemi. To jest Ziemia, prawda? - Tak, a twoje tysiąc dolarów jest do przyjęcia. Tylko określ, o czym mam pisać? - Sam zdecyduj. W końcu ty jesteś pisarzem. - Cholerna racja - przyznałem. - Nie obchodzi cię więc temat opowiadania? - Ani trochę. Przecież nie ja będę je czytał. - No tak. Dlaczego zatem miałoby cię to interesować? Nie zamierzałem drążyć tej sprawy. Założyłem, że ktoś to przeczyta. Tak zwykle dzieje się z opowiadaniami. - Jakiego rodzaju prawa kupujesz? - zadałem profesjonalne pytanie. - Pierwsze i drugie synesteryjskie - odparł. - No i oczywiście zachowuję synesteryjskie prawa do zrobienia filmu, chociaż zapłacę ci pięćdziesiąt procent netto, jeśli uda mi się ten film sprzedać. - Czy istnieje taka możliwość? - dociekałem. - Trudno powiedzieć. Jeśli o nas chodzi, Ziemia jest nowym terytorium literackim. - W takim razie umówmy się na sześćdziesiąt do czterdziestu, na moją korzyść. - Nie będę się kłócił - powiedział. - Nie tym razem. Kiedyś może się przekonasz, że jestem bardzo twardy. Kto wie? Dla mnie to całkiem nowa para kiełbasek. Przemilczałem to. Przypadkowy lapsus językowy nie od razu czyni Obcego ignorantem. Napisałem nowelę w tydzień i zaniosłem do biura synesterskiego znajdującego się w starym budynku MGM na Broadwayu. Wręczyłem Obcemu tekst, a on skinął, żebym usiadł i poczekał, aż przeczyta. - Niezłe - ocenił po chwili. - Bardzo mi się podoba. - To dobrze - odrzekłem. - Ale chcę kilku zmian. - Och, naprawdę? - zdziwiłem się. - A konkretnie jakich? - No cóż - zaczął synesterianin. - Chodzi o tę postać, Alice. - Aha, Alice - powiedziałem, chociaż nie bardzo mogłem sobie przypomnieć, bym pisał o jakiejś Alice. Może miał na myśli Alzację, prowincję we Francji? Postanowiłem nie pytać. Nie ma sensu wychodzić na idiotę podczas rozmowy o własnym tekście. - Ta Alice jest rozmiarów niewielkiego kraju, tak? - dopytywał się. Zdecydowanie chodziło mu o Alzację, a ja przegapiłem moment, w którym mogłem go poprawić. - Tak - przyznałem. - To prawda, rozmiarów niedurzego państwa. - No cóż, dlaczego by nie rozkochać Alice w większym kraju w kształcie precla? - W kształcie czego? - spytałem. - Precla. To często stosowany obraz w synesteriańskiej literaturze beletrystycznej. Synesterianie lubią czytać takie historie. - Naprawdę? - Tak - odparł. - Synesterianie mają upodobanie do wyobrażania sobie ludzi w kształcie precli. Zmień to, a opowiadanie stanie się bardziej obrazowe. - Obrazowa - powtórzyłem, czując pustkę w głowie. - Właśnie - skwitował. - Ponieważ musimy brać pod uwagę możliwość sfilmowania tego materiału. - Oczywiście - powiedziałem przypominając sobie, że dostanę sześciedziesiąt procent. - A teraz, jeśli chodzi o filmową wersję pańskiego tekstu, wydaje mi się, że akcja powinna się dziać o innej porze dnia. Gorączkowo szukałem w pamięci odpowiedzi na pytanie, kiedy toczy się akcja mojej noweli. Chyba w ogóle nie sprecyzowałem czasu. Wspomniałem mu o tym Obcemu. - To pawda - przyznał. - Nie określił pan czasu akcji. Ale proponuje pan półmrok. Pański bełkotliwy styl utwierdził mnie w przekonaniu, że to właśnie ma pan na myśli. - Jasne - przytaknąłem. - W półmroku. - To byłby ładny tytuł - zauważył. - Owszem - powiedziałem, ale propozycja wcale mi się nie podobała. - "W półmroku" - powtórzył, charakterystycznie formując usta przy wypowiadaniu tych słów. - Można by to tak nazwać, ale mam wrażenie, że właściwie akcję powinien pan umieścić w świetle dnia. Dla ironii. - Tak, rozumiem, co pan ma na myśli. - Niech więc pan to przestuka raz jeszcze na komputerze i przyniesie mi z powrotem. Kiedy dotarłem do domu, Rimb zmywała naczynia i wyglądała na smutną. Powinienem wspomnieć, że była średniego wzrostu blondynką z niespokojnym spojrzeniem tak charakterystycznym dla przybyszów z Gottlich. Z salonu dochodziły dziwne dźwięki. Kiedy spojrzałem pytająco na Rimb, wywróciła oczami i wzruszyła ramionami. Poszedłem do salonu i zobaczyłem tam dwie istoty. Bez słowa wróciłem do kuchni. - Kim oni są? - spytałem Rimb. - Przedstawili się jako państwo Bayerson. - Przybysze? Skinęła głową. - Ale nie z mojego gatunku. Są dla mnie tak samo obcy jak dla ciebie. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że Obcy mogą być obcy również dla siebie nawzajem. - Co tu robią? - Nie wiem - odparła Rimb. Poszedłem znowu do salonu. Pan Bayerson siedział w moim fotelu i czytał wieczorną gazetę. Miał niewiele ponad metr wzrostu. Jego głowę zdobiły pomarańczowe włosy. Pani Bayerson, również z pomarańczowymi włosami, była tak samo niska jak jej towarzysz. Robiła na drutach coś pomarańczowo-zielonego. Pan Bayerson wygramolił się z fotela, gdy tylko mnie dostrzegł. - Przybysze? - spytałem siadając. - Tak - potwierdził Bayerson. - Jesteśmy z Capelli. - A co robicie tutaj? - Powiedzieli, że tak będzie dobrze. - Kto powiedział? Bayerson wzruszył ramionami i popatrzył nieprzytomnie. Z czasem miałem przywyknąć do tego spojrzenia. - Ale to jest nasz dom - zauważyłem. - Oczywiście, że wasz - zgodził się Bayerson. - Nikt się o to nie sprzecza. Jednak czy pożałujecie nam odrobiny miejsca, byśmy mogli ty zamieszkać? Nie jesteśmy zbyt duzi. - Ale dlaczego nie trafiliście do kogoś innego? - Jakoś akurat tutaj nas przyniosło i bardzo nam się spodobało - wyjaśnił Bayerson. - Teraz już myślimy o tym miejscu jak o własnym domu. - W jakimś innym miejscu też moglibyście się dobrze czuć. - Może tak, a może nie. Pragniemy tu zostać. Posłuchaj, traktuj nas po prostu jak brązowe plamki na tapecie. My się wkomponujemy w tło, tak robią Cappelani. Nie będziemy przeszkadzać. Rimb i ja nie chcieliśmy ich zbytnio, ale wyglądało na to, że nie istnieje jakiś dramatyczny powód, dla którego musieliby odejść. W końcu już się tu znaleźli. I rzeczywiście, naprawdę nie wchodzili w drogę. W kilku kwestiach byli nawet lepsi niż inni nasi współlokatorzy których poznaliśmy później. Prawdę mówiąc, niedługo potem Rimb i ja żałowaliśmy, że państwo Bayerson nie są bardziej natrętni i nie pomagają w domu. Albo przynajmniej nie dopilnowują niektórych spraw. Szczególnie tego dnia, kiedy pojawili się włamywacze, a Rimb i ja byliśmy poza domem. Z tego, co zrozumiałem, Bayersonowie nie zrobili nic, żeby powstrzymać intruzów. Nie wezwali policji. Po prostu patrzyli, jak poruszający się bardzo powoli, ze względu na tuszę, włamywacze - Obcy z Gwiazdy Barnarda - przeszukują mieszkanie. Zabrali całe stare srebro Anny. Byli to barnardyjscy złodzieje srebra, których tradycje sięgają daleko w przeszłość. Tak przynajmniej, okradając nas, opowiadali Bayersonom. Pan Bayerson robił w tym czasie ćwiczenia powiek, jakby zupełnie nic się działo. Wszystko to zaczęło się wtedy, gdy poznałem Rimb w barze „Franco's” przy ulicy McDougal w Nowym Jorku. Oczywiście wcześniej widziałem kilku przybyszy, robiąc zakupy przy Piątej Alei lub obserwując łyżwiarzy w Centrum Rockefellera. Jednak po raz pierwszy tak naprawdę z którymś z nich porozmawiałem. Zapytałem o płeć i dowiedziałem się, że Rimb należała do gatunku Ghottich. To określenie płci brzmiało dość ciekawie. Po tym jak Rimb i ja ustaliliśmy, że ona właściwie jest kobietą, pomyślałem, że byłoby zabawnie połączyć się z kimś z gatunku Ghottich. Później zasięgnąłem rady u ojca Hanlina w Dużym Czerwonym Kościele. Stwierdził, że w oczach Kościoła wszystko jest w porządku chociaż osobiście nie popierał takiego związku. Rimb i ja byliśmy jednym z pierwszych mieszanych małżeństw. Z początku nie widywało się zbyt wielu Obcych. Wkrótce jednak zaczęli się pojawiać licznymi grupami i sporo z nich wprowadziło się do naszego sąsiedztwa. Większość była raczej przybyszami pozaziemskimi, a nie jednostkami chodowanymi na miejscu. To znaczy, przybyli z innych planet, a nie zostali wychowani na Ziemi, jak niektórzy z naszych Obcych - Zła Śmierć, dla przykładu. Bez względu na to skąd byli, Obcy mieli obowiązek zarejestrować się na policji oraz u władz lokalnych sprawujących nadzór nad pojawianiem się nowych ośrodków kultu. Tylko niewielu jednak zadało sobie taki trud. Pisałem opowiadania na rynek synestriański i wraz z Rimb spokojnie mieszkałem z naszymi gośćmi. Państwo Bayersonowie byli cisi a poza tym dokładali się do czynszu. Nie wymagali wiele i nic ich nie martwiło; w przeciwieństwie do Rimb, która wszystkim bardzo się przejmowała. Z początku podobał mi się styli życia Bayersonów, ale zmieniłem zdanie w dniu, kiedy włamywacze zabrali ich najmłodsze dziecko, małą Claude Bayerson. Nie wspomniałem, że Bayersonom, wkrótce po tym jak u nas zamieszkali, urodził się potomek. A może mieli gdzieś to dziecko i przynieśli je dopiero wtedy, kiedy zajęli nasz pokój gościnny. Nigdy nie zdołaliśmy poznać prawdy. W małej Claude było coś takiego, o czym jej rodzice nie chcieli rozmawiać, więc nie naciskaliśmy. Przecież, u licha, mieliśmy mieszkać z nimi pod jednym dachem. Zgodnie z relacjami Bayersonów, porwanie małej Claude wyglądało ,na prosty i oczywisty fakt. Rozstanie polegało na zdawkowej wymianie zdań: - Do widzenia, Claude. - Do widzenia, tatusiu. Kiedy spytaliśmy, jak mogli pozwolić na uprowadzenie córki, odparli: - Ależ to najzupełniej normalne. Przynajmniej, taką mamy nadzieję. W ten sposób my, Bayersonowi, żyjemy. Ktoś kradnie nasze dzieci. No cóż, dałem sobie z tym spokój. Nie potrafiłem się dogadać z tak pasywnymi istotami. Jak mogli znieść, że ich mała Claude zostanie wychowana na barnadyńską złodziejkę srebra? Jednego dnia tej rasy, drugiego innej. Niektórzy Obcy nie są dumni ze swego pochodzenia. Niczym kukułki. Sprawę uznaliśmy zatem za zamkniętą, więc usiedliśmy razem przed telewizorem. Wszyscy chcieliśmy zobaczyć nasz ulubiony show Monongaheli Reedy. Tego wieczoru głównym gościem Monongaheli był człowiek, który jako pierwszy zjadł Mungulu. Nie krył się z tym, a nawet zachowywał się prowokująco. - Jeśli się nad tym zastanowić, to dlaczego miałoby być etyczne jedzenie wyłącznie głupich zwierząt - powiedział. - Jedynie ślepe uprzedzenie powstrzymuje nas przed spożywaniem istot inteligentnych. Ta myśl przyszła mi do głowy w dniu, w którym rozmawiałem z glotchem złożonym z Munguli. - Ile Munguli wchodzi w skład jednego glotcha? - spytała mądrze Monongahela. - Od piętnastu do dwudziestu, chociaż bywają wyjątki. - A co Mungule robiły na talerzu? - To miejsce, gdzie zazwyczaj chodzą. - Chyba nie znam tego gatunku - stwierdziła Monogahela. - Są dość nietypowi, charakterystyczni jedynie dla dzielnicy Yonkers. - Jak się tam dostali? - Pewnej nocy po prostu zjawili się na moim talerzu. Z początku tylko jedno, czy dwuosobowe glotche. Trochę podobne do ostryg. Potem przyszło ich więcej, około pół tuzina. Dość, by można było prowadzić zupełnie przyzwoitą konwersację. - Czy powiedzieli skąd przybywają? - Z planety zwanej Espdarille. Nigdy tak naprawdę nie zrozumiałem, gdzie to jest. - Czy wyjaśnili, jak się znaleźli na Ziemi? - Mówili coś na temat serfowania na lekkich falach. - Jak wpadłeś na pomysł zjedzenia Mungula? - No cóż, z początku w ogóle mi to nie przyszło do głowy. Kiedy jakieś stworzenie odzywa się do ciebie, nie od razu myślisz o jego zjedzeniu. Zwłaszcza jeśli jesteś cywilizowanym człowiekiem. Jednak te Mungule zaczęły pojawiać się na moim talerzu co wieczór - ustawione w szereg na krawędzi porcelanowego naczynia, naprzeciw mnie. Czasami rozmawiały ze sobą i zachowywały się tak, jakby były zupełnie same. Potem jeden z nich udawał, że mnie zauważył. „O! To facet z Ziemi”, mówił i wtedy wszyscy zaczynaliśmy gadać. Taka scena powtarzała się każdego dnia. Wkrótce zacząłem dostrzegać pewną prowokację w sposobie zachowania Mungulów. Wydawało się, że próbują mi coś przekazać. - Czy uważasz, że pragnęły abyś je zjadł? - Nigdy tego nie wyraziły wprost, ale zaczęła świtać mi taka myśl: jeśli nie chciały zostać zjedzone, to co robiły na brzegu mojego talerza? - Co wówczas się wydarzyło? - Krótko mówiąc, pewnej nocy miałem dość tych wygłupów i tak dla draki nadziałem jednego Mungula na widelec i połknąłem. - Co zrobili inni? - Udawali, że tego nie zauważyli. Po prostu kontynuowali rozmowę. Tyle że ich gadanie było trochę głupsze. Oni potrzebują w glotchu mocy wszystkich swoich umysłów. - Wróćmy do tego Mungulu, którego pan połknął. Czy protestował lecąc do pańskiego żołądka? - Nie, on jakby się tego spodziewał. Miałem uczucie, że dla Mungulu zostać połkniętym to nie jest okrutna czy niezwykła kara. - Jak smakował? - Trochę jak panierowana ostryga w pikantnym sosie, może odrobinę inaczej. Wiadomo, Obcy. Po programie zauważyłem w rogu salonu wózek. W środku znajdował się mały, milutki człowieczek, trochę przypominający mnie samego. Z początku myślałem, że to Claude Bayerson w jakiś sposób wróciła. Ale Rimb szybko wyjaśniła mi tą zagadkę. - Ten maluszek jest nasz - powiedziała. - Och, nie przypominam sobie, żebyś go rodziła. - Wstrzymałam poród. Poczekam z nim do odpowiedniego momentu - stwierdziła. My, z rodu Ghottich, jesteśmy w stanie to zrobić. - Jak go nazwałeś? - spytałem. - Menio. - Czy Menio to popularne imię na twojej planecie? - Nie - odparła Rimb. - Nazwałam go tak ku czci ludzkiego gatunku. - Jak to? - zdziwiłem się. - To oczywiste. Menio oznacza Małego Mężczyznę. - Zazwyczaj trochę inaczej nazywamy dzieci - powiedziałem. Ale ona w ogóle nie rozumiała, o czym mówię. Ani ja nie pojmowałem jej słów wyjaśniających proces narodzin Menia. Przełożone porody nie są normalne wśród mieszkańców Ziemi. Jak zrozumiałem, Rimb będzie musiała odrobić prawdziwy poród w późniejszym, bardziej dogodnym terminie. W rzeczywistości nigdy do tego nie doszło. Menio leżał w kołysce, "ooał", "uuał" i zachowywał się niczym ludzki osesek, przynajmniej tak myślę. Byłem niezmiernie dumny. Rimb i ja tworzyliśmy jedną z pierwszych mieszanych par, których połączenie zaowocowało nowym życiem. Później się dowiedziałem, że to nic wielkiego. W innych miejscach na Ziemi również przychodziły na świat ludzko - Obce dzieci. Wtedy jednak wydawało nam się to ważne. Liczni sąsiedzi przychodzili w odwiedziny, żeby zobaczyć naszego potomka. Bayersonowie przybyli ze swojego nowego pokoju, który przytwierdzili do bocznej ściany domu. Obejrzeli Menia od stóp do głów i powiedzieli: - Wygląda na dobrego. Zaoferowali, że się nim zaopiekują, ale nie chcieliśmy z nimi zostawiać synka. Nadal nie mieliśmy wiarygodnych informacji na temat ich sposobu odżywiania się. Fakty były takie, że zdobycie jakiejkolwiek wiedzy dotyczącej Obcych zajmowało mnóstwo czasu, pomimo tego, że rząd federalny zdecydował się udostępnić wszystkie dane o potomkach, które przybyły na Ziemię. Pojawienie się Obcych zainicjowało kolejny krok w rozwoju ludzkości. Wzosło zainteresowanie życiem par mieszanych. Rimb i ja myśleliśmy, że to może być ciekawe - połączyć się ze stworzeniem takim jak meduza czy portugalski wojownik. Ale nie byliśmy tego pewni. Nie wiedzieliśmy zatem, czy mamy się cieszyć czy nie, kiedy dotarło do nas pocztą zawiadomienie, że zostaliśmy wybrani na obcy kompozyt formy życia. Stanie się częścią kompozytu stanowiło jeszcze wtedy zjawisko niezwykłe. Rimb i ja odbyliśmy poważną rozmowę na ten temat. W końcu zdecydowaliśmy się wziąć udział w pierwszym spotkaniu, zorganizowanym w miejscowym kościele unitarian. Przyszło około dwustu ludzi i Obcych razem. Wszyscy byli życzliwie nastawieni, choć nieco zdziwieni formą spotkania. Jako nowicjusze i nie mogliśmy uwierzyć, że bez wcześniejszego przeszkolenia mamy utworzyć dwustuosobowy kompozyt. W końcu pojawił się ktoś w szkarłatnej bluzie, przyniósł segregator z kartkami i powiedział, że najpierw powinniśmy utworzyć kompozyty pięciojednostkowe, a zaraz potem, jak będzie ich już kilka tuzinów i zrozumiemy o co chodzi, przejdziemy do drugiej fazy. Dopiero wtedy się dowiedzieliśmy, że może istnieć wiele schematów postaci kompozytowych, a każdy schemat stanowi osobny kompozyt. Na szczęście kościół unitarian posiadał dużą, pustą przestrzeń w podziemiach i tu właśnie my i nasi partnerzy mogliśmy się dopasować. Z początku byliśmy zaskoczeni, próbując przeprowadzić ten proces. Większość z nas nie miała żadnego doświadczenia w łączeniu się z innymi stworzeniami. Nie wiedzieliśmy na przykład, że Englena -organ Pseudontoiki - doskonale wpasowuje się w ludzkie lewe ucho. Niemniej jednak, z pomocą naszego eksperta (mężczyzny w szkarłatnej bluzie), który zgłosił się na ochotnika by nam pomagać, wkrótce utworzyliśmy pierwszy kompozyt. I chociaż nie wszystko układało się idealnie, gdyż niektóre organy Obcych mogą pasować do kilku różnych typów ludzkich otworów, to i tak niesamowitym przeżyciem było widzieć, jak zmieniamy się w nowy twór, istotę posiadającą całkowicie własną indywidualność oraz świadomość. Szczytowe osiągnięcie mojego zjednoczenia z nowym kompozytem stanowił coroczny piknik. Udaliśmy się do ruin Hanford, gdzie kiedyś znajdowała się stara elektrownia atomowa. Wszystko porastały chwasty, niektóre miały niesamowite kolory i kształty. Jak nam powiedziano, był to efekt przedostania się tajemniczych substancji bezpośrednio do gleby. W pobliżu płynął zanieczyszczony strumyczek. Tam rozbiliśmy obozowisko. Nasza grupa składała się z około dwóch setek osobników. Dalsze wspólne łączenie się odłożyliśmy na później, po obiedzie. Oddział Żywnościowy Kobiet rozdawał jedzenie. Nieopodal zaś znajdował się punkt, gdzie każdy płacił tyle, ile mógł. Ja wrzuciłem synestriański banknot, którym niedawno co zapłacono mi za opowiadanie. Wielu ludzi się zebrało, by popatrzeć na ten pieniądz. Dużo było "ochów" i "achów", ponieważ synestriańskie banknoty są naprawdę piękne, chociaż tak grube, że nie można ich złożyć i wsadzić do portfela, toteż zazwyczaj tworzą szkaradne wybrzuszenie w kieszeni. Zobaczyłem, że zbliża się do mnie jeden z mężczyzn Dużego Czerwonego kompozytu. Wziął banknot, uniósł go pod światło a następnie obserwował, jak kształty i kolory pulsują i przenikają się nawzajem. - To niezwykle piękne - powiedział. - Czy kiedykolwiek myślałeś, by go oprawić i powiesić na ścianie? - Właśnie zamierzałem o tym pomyśleć - odparłem. Nieznajomy stwierdził, że chce mieć ten banknot. Zapytał, ile za niego żądam. Podałem mu cenę w walucie amerykańskiej, mniej więcej trzy razy wyższą od wartości tego nominału. Mężczyzna był zachwycony. Ostrożnie trzymając banknot za krawędź, powąchał go delikatnie. - Cudownie - powiedział. Dopiero wówczas, zdałem sobie sprawę, że synstriańskie pieniądze rzeczywiście mają ładny zapach. - To pierwszorzędne banknoty - zapewniłem. Powąchał raz jeszcze. - Jadłeś je kiedyś? - spytał. Potrząsnąłem głową. Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Nadgryzł rożek. - Pyszny! Patrząc tak na rozkosz nieznajomego poczułem zazdrość. Sam chciałem spróbować, ale banknot należał już do niego. Wszystko co miałem, to starą, bezsmakową walutę amerykańską. Przeszukałem kieszenie. Tak, sprzedałem ostatni synstriański banknot. Nie miałem ani jednego, żeby powiesić w domu na ścianie lub po prostu zjeść. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, jak bardzo zmieniło się życie, odkąd przyszli Obcy. I wtedy dostrzegłem Rimb, całkowicie samą, a wyglądającą tak słodko, że poderwałem się, by do niej dołączyć. Koniec