Czesław Chruszczewski Rok 10000 opowiadania fantastyczne Lalanda Słońce wzeszło tego dnia o godzinie czwartej z mi- nutami, niebo i ziemia pożółkły, jak gdyby najwe- selszy z błaznów rozbił milion mendli jaj i posmaro- wał żółtkami cały świat. Po kilku westchnieniach — niekiedy czas mierzy się ilością westchnień — żółte chmury, żółte pola i żółte kamienie pokraśniały, wszędzie zakwitły purpurowe kwiaty, nawet na najbledszych twarzach. Dwie kostki lodu zanurzone w szklance, wypełnionej różowym płynem, błysnę- ły purpurowym ogniem jak rubiny lub jak prze- krwione ślepia minotaura. — Wspaniały wschód słońca — powiedział Czło- wiek, Który Wyznaczał Godzinę Startu. — Okrą- żysz Ziemię w ciągu sześćdziesięciu minut. Pamiętaj o włączeniu magnetofonu. — Po dziesięciu okrążeniach zmienisz orbitę — powiedział Człowiek, Który Czuwał Nad Trasami Lotu. — Następnie włączysz plazmotron. Nie zapo- mnij o magnetofonie. To wszystko. Człowiek, Który Ustalał Godzinę Lądowania, otworzył dzwiczki windy mówiąc: — Powodzenia, Karolino. Jesteś piekielnie upar- ta. Dlatego wrócisz na Ziemię. O piątej ognisty słup podniósł rakietę ponad sre- brzyste kopuły bunkrów. Pole startowe pokryły kłę- by białego dymu. Odetchnęła głębiej. Nad skrzynką magnetofonu zamrugała czerwona lampka, tuż pod nią zajaśniał napis: „Włącz mnie, na co czekasz". Uderzyła pal- cem w klawisz. — Dwie sekundy opóźnienia — zabrzmiał głos. — W przyszłości unikaj opóźnień. Nie wolno marno- trawić najdrobniejszej okruszyny czasu. Paskudne to przeciążenie, ale można wytrzymać, wszystko w najlepszym porządku, puls nieco przyspieszony, zrozumiałe, jeszcze tylko pół minuty. Teraz lepiej, wchodzimy na pierwszą orbitę, co za ulga, prawda? Nic nie ważysz. Anioł, przepraszam, anielica, raz jeszcze przepraszam, takie porównanie może ziryto- wać, a jednak fruwasz po niebie. Myśl głośno, na- gramy wszystkie twoje myśli. Wyłącz mnie! — Dobrze, będę głośno myślała. Okrążam Zie- mię na wysokości ośmiuset kilometrów. Ciągle je- szcze nie mogę uwierzyć, że prowadzę statek kos- miczny, instrukcje nagrano na taśmę magnetofo- nową, w wyjątkowej sytuacji włączam radio, Czło- wiek, Który Opracował Trasę Lotu powiedział: „Bądź przygotowana na wszystko". Jestem przygo- towana, jeśli zginę, może ocaleje ta taśma z moimi głośnymi myślami, przy okazji powiem, co myślę o Katarzynie. Loty kosmiczne to nie rewia mody, cynobrowy kombinezon, wybacz, Katarzyno, oślepi- łaś trzy tysiące mężczyzn pracujących w naszym ośrodku... Światło nad magnetofonem i napis: „Włącz mnie". — Dobry wieczór. Słuchaj uważnie, za chwilę zmienisz trasę lotu. Tak, tego nie przewidywał pro- gram, rozkaz potwierdzi komunikat radiowy, pier- wszy i ostatni. Po uruchomieniu plazmotronu osią- 6 gniesz szybkość stu tysięcy kilometrów na sekundę. Opuścisz nasz układ słoneczny, kierując gwiazdolot ku Lalandzie 21185. Przypominam dane dotyczące tej gwiazdy. Odległość od Ziemi 8,2 lat świetlnych, masa satelitów krążących dookoła Lalandy — 1750. Odległość gwiazda—satelita w porównaniu z odle- głością Ziemia—Słońce — 0,13, odległość gwiazda— __satelita w porównaniu z odległością Ziemia—Jo- wisz 0,025, okres obrotu w latach — nieco ponad rok. Uwaga, przygotuj skafander oznaczony literą Q. Odbierz komunikat radiowy. Włączyła wszystkie mikrofony i głośniki. — Tu Ziemia, tu Ziemia — usłyszała głos Czło- wieka, Który Był Odpowiedzialny Za Jej Życie — potwierdzam instrukcje magnetofonu. Interesują nas planety Lalandy. W ekspedycji uczestniczy jedena- ście pojazdów kosmicznych, wyprzedziłaś nieco es- kadrę, jeśli zechcesz, natychmiast nawiążą z tobą łączność i pospieszą ci z pomocą. Możesz zrezygno- wać i wrócić. Czekam na odpowiedź. — Powiedziałeś: interesują nas planety Lalandy, mnie również. Nie zrezygnuję. — Pragniemy, abyś to zadanie wykonała samo- dzielnie. — Postaram się. — Zapominając o eskorcie, którą możesz wez- wać tylko w wyjątkowym wypadku. — Dobrze, zapomnę. — Pamiętaj o magnetofonie. Do zobaczenia. — Do — mruknęła Karolina zniecierpliwiona przedłużającym się dialogiem. Plazmotron to silnik oznaczony literą P. Włą- czyła magnetofon. — Mag-ne-to-fon — myślała głośno Karolina — dzia-ła na zwol-nio-nych o-bro-tach. Mój u-mysł rów-nież... Gwia-zdo-lot o-siąg-nął szyb-kość dwu- -stu ty-się-cy ki-lo-me-trów na se-kun-dę... „Sztuczne, sztuczne, sztuczne... co sztuczne... pole... pola elizejskie, Champs Elysees, na polach elizej- skich pasą się bociany, po polach elizejskich masze- rują drabiny, na drabinach kirasjerzy... grawitacyj- ne... pole... sztuczne pole grawi-tacyj-ne". Karolina przesunęła dźwignię. — Dobrze — pochwalił magnetofon. — Pozwo- lisz, że zacytuję H. Poincarego: „Posuwając się da- leko w przestrzeń lub daleko w czasie, możemy spo- dziewać się, że zasady, do których przywykliśmy, okażą się zupełnie obalone. Te wielkie przewroty pomogą nam lepiej dostrzec lub lepiej zrozumieć małe zmiany, których dokonuje się bliżej nas, w nie- wielkim wycinku świata, w którym żyjemy i dzia- łamy". Koniec cytatu. Sztuczne pole grawitacyjne funkcjonuje bez zarzutu. Twoje samopoczucie po- winno ulec znacznej poprawie. — Czuję się dobrze. — Dźwięk twojego głosu sprawia, że magnetofon włącza się automatycznie. Myśl głośno. — To bardzo przykre uczucie, gdy człowiek nie panuje nad swoim umysłem, nad zmysłami, przez kilkanaście sekund nie rozróżniałam kolorów, kabi- nę wypełniło światło podobne do księżycowego, przygasły lampy, myślałam o wielu sprawach jedno- cześnie, wyjątkowo intensywnie odczuwałam rze- czywistość, swoje trwanie, na próżno usiłując zro- zumieć jego sens, mimo wielkiego, nieomal bolesne- go wysiłku woli, nie mogłam dociec, dlaczego sie- dzę w fotelu dentystycznym, kto sprawił mi suknię ze srebrnej lamy, komu zawdzięczam wizję bez- kresnej przestrzeni, szarej pod stopami, ciemnieją- cej ku horyzontowi, który umykał przed moim spojrzeniem coraz dalej, coraz szybciej, stałam na dnie rozpadliny nad rzeką, nad stawem, nad mo- rzem, ktoś pisał palcem po wodzie, kursywą, „sztucz- ne pola grawitacyjne", wtedy przesunęłam dźwig- nię i wizja zniknęła. Gwiazdolot z szybkością światła mknie przez bez- kresny Kosmos. Przekroczyłam granice układu La- landy. Światło nad magnetofonem. Artur prosi o głos. — Osiągnęłaś maksymalną szybkość, dwieście osiemdziesiąt jeden i osiem dziesiątych tysięcy ki- lometrów na sekundę. Wyłącz wszystkie silniki. Dalszy lot odbywać się będzie ruchem bezwładnym. — Wyłączam. Wspaniała cisza, mówię półgłosem, teraz szeptem, dzieje się ze mną coś dziwnego, wzru- szenie, radość, przeczucie przeżycia czasu poza cza- sem, tam, za najbliższym progiem, na skraju mgła- wicy Andromedy poznam nowy ruch, który ożywia planety Lalandy. Karolina umilkła, usłyszała delikatne pukanie. W podobny sposób na Ziemi gość puka do drzwi domu, do którego pragnie wejść, ale tutaj, w Kos- mosie, to delikatne pukanie zdumiewa i trochę nie- pokoi. — Proszę wejść — powiedziała zdając sobie spra- wę, że ulega idiotycznej iluzji. — Proszę otworzyć — usłyszała uprzejmy głos. — Te drzwi otwierają się od wewnątrz. Dla wyja- śnienia muszę dodać, że wylądowała pani szczęśli- wie na Pierwszej Planecie. Oto, do czego prowadzi automatyzacja pojazdów kosmicznych — myślała, mocując się z drzwiami. — Gwiazdolot wylądował bez udziału mojej woli, co gorsza, wiele wskazuje na to, iż przedwczesne lądowanie nastąpiło wbrew woli moich przełożo- nych. Karolina ostrożnie wysunęła głowę. Dźwig pod- sunął ruchomą platformę pokrytą pluszowym dy- wanem, oplecioną girlandami białych kwiatów. — Skąd ja to znam — mruczała kosmonautka — kwiaty, dywany, podekscytowany tłum i Czło- wiek, Który Wita z Urzędu. A może spadłam z po- wrotem na Ziemię? — Nie, wylądowała pani na Pierwszej Planecie krążącej dokoła Lalandy. Moje nazwisko Piotr Pom- ponazzi. — Pańskie nazwisko również nie jest mi obce. — W szesnastym wieku miałem zaszczyt wykła- dać filozofię w Padwie. — W Padwie? — Ziemia, Europa, Italia. Pani rodzinna planeta słynie w Kosmosie jako wylęgarnia intellectus pos- sibilis. — Czy mogę prosić o szklankę zimnej wody? Pomponazzi załamał dłonie. — Jak mogłem zapomnieć, jak mogłem! — wo- łał nie ukrywając zawstydzenia. — Woda! Podajcie Karolinie szklankę zimnej wody! Do platformy podbiegło kilkunastu mężczyzn, wzruszonych, zafrasowanych, nikt nie pomyślał o wodzie, o szklankach, program powitania opraco- wano w najdrobniejszych szczegółach, poszczególne punkty zostały przekonsultowane z wybitnymi spe- cjalistami, woda jednak uszła uwadze organizato- rów. Kłopotliwe milczenie przerwał najstarszy z obecnych. — Czy szampan zastąpi wodę — zapytał półgło- sem — szampan prosto z lodu? — O Williamie! — przemówił uradowany Pom- ponazzi. — Twój geniusz nigdy cię nie opuszcza, pani pozwoli. William Szekspir. — Potomek sławnego Szekspira? — Nie. On sam. — Słusznie — powiedziała Karolina, opróżni- wszy puchar — znakomity szampan, panowie są nad wyraz uprzejmi. Gdzie mogłabym poprawić fry- zurę? Niewinne to pytanie wywołało panikę. Zapomnia- no nie tylko o wodzie. Mężczyźni rozbiegli się na wszystkie strony. Pozostał zrozpaczony Pomponazzi. — Błagam o wybaczenie. Jesteśmy nieco oder- wani od waszych ziemskich spraw. William zorgani- zuje, co trzeba. Wznieśliśmy specjalnie dla pani lu- ksusowy hotel, ale zapomnieliśmy, że zamieszka w nim istota płci pięknej. Kobiety znamy jedynie z legend. — Wylądowałam zatem na męskiej planecie. — Wybitnie męskiej. — Interesujące, a jak dajecie sobie radę z przy- rostem naturalnym? — Z czym, proszę? — W jaki sposób rozmnażacie się? Czyżby przez podział komórki? — Ach — Pomponazzi uśmiechnął się z pobła- żaniem — pani rozumuje ziemskimi kategoriami. W układzie Lalandy ten problem nie istnieje. Egzy- stujemy jak kamienie, nie umieramy, nie rodzimy się, to wszystko mamy już poza sobą. Może jeszcze kieliszek szampana? William przygotowuje miejsce, gdzie będzie pani mogła poprawić fryzurę, a ja przez ten czas wyjaśnię strukturę naszego świata, to nie potrwa długo. Pierwszą Planetę nazwałbym Poli- gonem Nieśmiertelnych Niegdyś Żyjących Na Zie- mi. Pech sprawił, że rozważania filozoficzne, które ongiś snułem dla zabicia czasu, unieśmiertelniły mnie, mój intelekt został skierowany do układu wyższego stopnia, otrzymałem wierną kopię swego ziemskiego kształtu i rozpocząłem egzystencję abso- lutnie intelektualną, forma na Pierwszej Planecie nie ma żadnego znaczenia, nieśmiertelny intelekt Pomponazziego obleczono w kształt, będący jego fi- zyczną podobizną, z przyczyn natury technicznej, przede wszystkim po to, by moich najoryginalniej- szych myśli nie mylić z równie oryginalnymi my- ślami Arystotelesa, tak, droga pani, myśli bywają często bliźniaczo podobne do siebie, mimo iż sta- nowią produkt dwóch odrębnych umysłów. Myśli- cieli daleko łatwiej można rozpoznać po wyglądzie zewnętrznym. Pierwsza Planeta błyszczy w pro- mieniach Lalandy jak dostojna czaszka Sokratesa, jak kolano nieśmiertelnego Karola Bovillusa, auto- ra epokowego stwierdzenia, iż człowiek jest duszą świata — homo mundi anima, a świat ciałem czło- wieka. Jak zapewne była pani uprzejma zauważyć, otacza nas zewsząd pustynia, stąd trudności z wo- dą, zawsze łatwiej o butelkę szampana; kształty, w których przebywa intelekt Nieśmiertelnych, to atrapy, dekoracje, nic nie rozprasza naszych myśli. Nasze generalne zadanie: kontynuować badania, rozważania rozpoczęte na Ziemi i nie dokończone z tych, czy innych względów. Myślimy kolektywnie w większych lub mniejszych zespołach, przeciętnie około pięćdziesiąt tysięcy filozofów rozwiązuje je- den problem, trzeba powiedzieć samokrytycznie, iż to gigantyczne myślenie, jak do tej pory, nie przy- niosło specjalnie rewelacyjnych wyników, lecz cóż począć, nieśmiertelność zobowiązuje. Dzięki bezpo- średnim kontaktom filozofów i naukowców, arty- stów reprezentujących wszystkie dotychczasowe epoki ziemskie oraz konfrontacji wszelkich idei, zdołaliśmy poznać konstrukcję intelektu, jego bu- dowa przypomina strukturę cukrów prostych, glu- kozy i fruktozy. Lecz oto William sygnalizuje: „Go- towe". Pomponazzi klasnął w dłonie i stalowy żuraw przeniósł platformę pod sam hotel. Kilku filozofów z wczesnego średniowiecza rozpylało perfumy w za- cisznym hallu. — Uzupełniłem braki — szepnął William — do- prowadziliśmy do hotelu wodę, a w apartamencie wiszą lustra, Einstein wspólnie z Newtonem z wątku własnych myśli wysnuli kilka kolorowych nitek, z których utkali wstążki do włosów. — Chcę do łóżka — powiedziała Karolina i zie- wnęła. — Łóżko — jęknął Pomponazzi — jak mogliśmy zapomnieć o łóżku. — Wystarczy kanapa, tapczan, cokolwiek do le- żenia, jestem piekielnie zmęczona. Głęboki fotel, puszysty dywan. — Głęboki fotel! — ucieszył się William. W sa- lonie, na pierwszym piętrze, czeka na panią głęboki fotel. Salon zdumiewał swoim ogromem, sufit niknął gdzieś w górze, przypominając strop nieba, kilku- tysięczny tłum mężczyzn szerokim półkolem ota- czał gotycki tron, inkrustowany ametystami. — Oto fotel — rzekł Pomponazzi i podprowadził Karolinę do tronu. Usiadła z westchnieniem ulgi. — Panowie wybaczą — szepnęła — na chwilę pozostawię was samych. — Usnęła — stwierdził William. — Nie będziemy zakłócać jej snu. Proponuję zespołowe przestudio- wanie pojazdu, którym przybyła do naszego ukła- du. Propozycję aprobowano. Tłum podekscytowanych myślicieli opuścił pospiesznie hotel. — Śmiertelnicy — rzekł Pomponazzi; szedł w pierwszym szeregu — śmiertelnicy znają smak rzeczy, a gdybyśmy tak skoczyli na kolacyjkę do jakiejś ziemskiej restauracyjki. Wrócimy przed pół- nocą? — Przednia myśl — odparł chórem kilkutysię- czny tłum Nieśmiertelnych. — Przednia i zacna. — Wszyscy nie wejdą do rakiety — powiedział ktoś. — Losujmy — zawołał William — losujmy, Nie- śmiertelni! Tak też uczynili. Wkrótce jedenastu uszczęśliwio- nych myślicieli zajęło miejsca w gwiazdolocie. Pom- ponazzi włączył silniki. Karolinę obudziło ciche brzęczenie. Otworzyła oczy. Pod czerwoną lampką magnetofonu jaśniał napis: „Włącz mnie, włącz mnie!" Nacisnęła kla- wisz. — Dzień dobry — zabrzmiał głos Artura — spa- łaś dwie godziny, zgodnie z programem. Za pię- tnaście minut zobaczysz Pierwszą Planetę Układu Lalandy. Przygotuj pojazd do lądowania. Usłyszała za plecami ciche chrząknięcie. — To ja — powiedział zażenowany William — wyjąłem z rakiety magnetofon i przyniosłem do hotelu. Tylko to pozostało z gwiazdolotu. Pompo- nazzi zatęsknił do śmiertelnych i porwał rakietę. — Wystartował? — On i dziesięciu kolegów. Przed godziną po- mknęli ku Ziemi. — Zginą. — Będą bardzo szczęśliwi, jeśli zdołają wyrwać się ze strefy nieśmiertelności. W tej chwili tłumy otaczają hotel, setki tysięcy mędrców, przybyli ze wszystkich stron planety. Proszę zdradzić nam ta- jemnicę — jak wy to robicie? — Co? — Że możecie umrzeć, raz na zawsze. Różne odcienie bieli Są takie pociągi, które mają czas i nigdy się nie spieszą. Nie znoszą pośpiechu, najmniejsze nawet przyspieszenie wywołuje opór. Te pociągi wyznają zasadę: „Kto idzie powoli, ten idzie pewnie". No, właśnie. Nasz pociąg na trasie liczącej dwieście ki- lometrów zatrzymywał się na trzydziestu stacyj- kach. Ósma czy dziewiąta nazywała się Biały Sad. Wyjrzałem przez okno, biały budynek dworca ota- czały drzewa obsypane białymi kwiatami jaśminu, wzdłuż białego płotu stały białe ławki, siedziały na nich dziewczynki w białych sukienkach, na po- dwórku za płotem białogłowa bieliła ściany domu... Ktoś chrząknął za moimi plecami, odwróciłem się, w drzwiach przedziału stał podróżny w białym gar- niturze, w białych rękawiczkach, w białych butach, w białym kapeluszu z białą wstążką, trzymał białą walizkę i bukiet białych róż, były doprawdy prze- śliczne. Pociąg ruszył, za plecami podróżnego, w oknie pociągu pojawiła się biała chmura i na chwilę znikł z moich oczu stopiwszy się z tłem. Na szczęście wiatr odpędził obłok i znowu zobaczyłem człowieka, co wszystko miał białe, i twarz, i brwi, i włosy, i zęby, prawie wszystko, bo wpatrywał się we mnie oczami błękitnymi jak niezabudki. W pew- nej chwili powiedział: — Pana zapewne dziwi ta biel — spojrzał na rę- kaw swojej marynarki. — Lubię biały kolor — odrzekłem pojednawczo. — W Białym Sadzie biały kolor dominuje — wyjaśnił podróżny. Pociąg przyspieszył nieco biegu, lecz uczynił to bez przesady i jak gdyby z niechęcią. — Zazwyczaj podróżuję „Białym Smokiem" — wyznał człowiek w bieli. — Pożera przestrzeń z ol- brzymią szybkością, lecz dzisiaj spóźniłem się. nie mogłem dobrać odpowiedniego krawata. — Ten biały krawat pasuje do białej koszuli i białej marynarki — stwierdziłem z uznaniem. — Bardzo pasuje. Dysponuje pan krawatami w innych kolorach? — Nie, mam tylko białe. — Ale mimo to wybór był trudny? — Są różne odcienie bieli — oświadczył autory- tatywnie. — Cała skala białych kolorów. Mieszkań- cy Białego Sadu rozróżniają około dwudziestu bia- łych odcieni. W ubiegłym roku miałem możność przekonać się, że istnieją wspaniałe biele, o których nie mamy zielonego pojęcia. Uczestniczyłem w wy- prawie na Białą Planetę. Słyszał pan zapewne o tej ekspedycji. Przed ośmiu laty odkryliśmy nowy obiekt w gwiazdozbiorze Białego Łabędzia. Interesu- jąca planeta. Byłem tam dzięki uprzejmości kie- rownika wyprawy, który pochodzi z Białego Sadu. Uczył mnie astronomii. Podróż gwiazdolotem trwa- ła dwa miesiące. Mknęliśmy z szybkością światła, a niektórzy twierdzili, że o wiele prędzej... ale nie chciałbym pana nudzić. — Proszę, proszę, niech pan opowiada. To bardzo interesujące, bardzo — zapewniałem. — Dobrze, spełnię pańskie życzenie — rzekł bia- ły podróżny. Wylądowaliśmy na śnieżnobiałej pła- szczyźnie. Powitali nas mieszkańcy Białej Planety, byli biali od stóp do głów, podobnie jak drzewa, rośliny, zwierzęta. Na szczęście rozumna natura obrysowała wszystkie rzeczy martwe i żywe różno- kolorowymi konturami. I tak na przykład dostojni- ków można było rozpoznać po purpurowym kontu- rze, urzędników po czarnym, artystów po zielonym. Dzięki tym konturom widzieliśmy otaczających nas mieszkańców Białej Planety, dzięki tym konturom mogliśmy podziwiać wspaniałe białe kwiaty i cu- downe, białe zwierzęta. Ten fenomen natury tłu- maczyła obecność trzech słońc, wysyłających pro- mienie pod różnymi kątami, światło załamywało się w powietrzu, otaczającym istoty, rośliny i rze- czy w taki sposób, że tworzył się ów kontur, barwna otoczka, pewien rodzaj aureoli. Po pewnym czasie przywykliśmy do tego zjawiska. Goszczono nas po królewsku, mieszkałem w alabastrowym pałacu, ni- gdy w życiu nie widziałem takiej bieli, schody, skle- pienia, podłogi świeciły bielą, tak, nie waham się użyć tego określenia, mogłem w nocy w mojej komnacie czytać książkę, nie zapalając lampy. Świa- tło osłabiało jaskrawość bieli, czyniło ją łatwiejszą do zniesienia dla oczu. Dlatego korzystaliśmy często z kolorowych żarówek. Pociąg zwalniał nie rozpędziwszy się na dobre. — Stacja — powiedziałem. — Jedenasta albo dwunasta. — To Nerwy Górne — oznajmił biały podróżny. — Byłem tu kiedyś. Niech pan spojrzy, co oni wy- rabiają. Na peronie dwaj młodzi ludzie skakali sobie do oczu. Opodal stała dziewczyna, oczekując na wynik kłótni. Wkrótce doszło do bijatyki. — Biją się o dziewczynę — wyjaśnił podróżny, manifestując wysoki stopień swojej inteligencji. — Oni, tam na Białej Planecie, zupełnie nie mogli tego zrozumieć. — Czego? — zapytałem. — Tych bijatyk. Proszę wyobrazić sobie, że w alabastrowym pałacu doszło do bójki między asystentem kierownika ekspedycji a dowódcą ze- społu elektroników gwiazdolotu. Poszło oczywiście o kobietę, specjalistkę od wysokich napięć. W pew- nym momencie dowódca elektroników wyszar- pnął z kieszeni rewolwer i strzelił do asystenta kie- rownika wyprawy. Strzał był celny, kula ugodziła asystenta w sam środek czoła. Biedak runął na ala- bastrowe schody. Na białe stopnie kapnęło kilka ru- binowych kropel. Śliczny kontrast, proszę pana.1 Odgłos strzału zaalarmował gospodarzy pałacu. By- li bardzo zdumieni widokiem człowieka leżącego bez życia na alabastrowych schodach. Istota obrysowa- na purpurowym konturem zadała mi pytanie: Istota Dlaczego ten człowiek leży na schodach? Podróżny To incydent godny pożałowania. Ten człowiek nie żyje. Istota Był przecież w sile wieku. Podróżny Zastrzelono go. Istota Ach, ta dziurka w czole. Kto ośmielił się zniszczyć dzieło sztuki? Podróżny Dzieło sztuki? Istota Człowiek jest najwspanialszym dziełem sztuki. Studiowałam w swoim czasie ziemską architekturę, rzeźbę, znam różne prądy w wa- szej sztuce, okresy jej rozkwitu i upadku. Stwo- rzyliście wiele znakomitych dzieł, lecz nic nie może się równać z wami. Wasze gotyckie palce, wasze barokowe ramiona i biodra, wasze wspa- niałe renesansowe głowy wieńczące, niczym ka- pitele kolumn, wspaniale zbudowane torsy — to wszystko budzi głęboki zachwyt i podziw dla ziemskich artystów. W jaki sposób przedziura- wiono głowę tego człowieka? Podróżny Wystrzelono kulę z rewolweru. Istota Proszę oddać broń. Podróżny Wręczyłem Istocie rewolwer, obej- rzała go uważnie i wyrzuciła przez pałacowe okno. Następnie ujęła w obie dłonie głowę asy- stenta kierownika ekspedycji, lekko nacisnęła skronie i kula wysunęła się z rany. Istota wyję- ła z kieszeni aparat podobny nieco do pompki rowerowej i powiedziała: Istota To regenerator. Zregeneruje, co potrzeba, a jednocześnie tchnie w naszego przyjaciela ducha. Pompowała przez chwilę, asystent westchnął. Istota Doprowadziłam do porządku to dzieło sztu- ki. Tym złotym kółeczkiem zamkniemy otwór, by duch nie uleciał powtórnie. Co powiedziawszy, wsunęła w otwór mały kó- łeczek, pasował doskonale. Asystent otworzył oczy. Istota Przy okazji zobaczyliście, jak ratujemy dzieła sztuki. W przyszłości proszę unikać eks- trawaganckich czynów. Tylko źle wychowani ludzie odtrącają nosy pięknym rzeźbom, tłuką wazy, dziurawią malowidła, niszczą freski. A o co właściwie poszło? Podróżny O specjalistkę od wysokich napięć. Istota Muszę ją zobaczyć. Przyprowadziłem kosmonautkę. Istota obejrzała ją uważnie, następnie wyprowadziła z sali, po upływie kwadransa wróciła w towarzystwie dwóch identycznych specjalistek od wysokich napięć. Istota Dysponujemy na Białej Planecie uniwer- salnym reproduktorem. Oto wierna kopia wa- szej miłej koleżanki. Sądzę, że usunięte zostało źródło konfliktu. Ale Istota z Białej Planety nie znała mieszkań- ców Ziemi. Dwie piękne kobiety stały się źró- dłem nowych nieporozumień i wzrosła wielo- krotnie ilość konfliktów. Pociąg zwalniał, lokomotywa gwizdnęła dwa razy i wtoczyliśmy się na dwudziestą stację. Podróżny w bieli wskazał na tablicę wiszącą na ścianie dwor- ca. — Dwanaście Bram — odczytałem nazwę mia- steczka. — Niegdyś — opowiadał podróżny —¦ miasto ota- czały warowne mury. Dostępu do grodu broniły liczne baszty, zwodzone mosty i dwanaście ciężkich, żelaznych bram. Tyle bram, ile miesięcy w roku. Bramę Stycznia otwierano tylko w styczniu, Bramę Lutego w lutym i tak dalej. Za każdą bramą znaj- dowały się cztery furty, symbolizujące tygodnie, za furtami było tyle drzwi, ile dni w tygodniu. Co- dziennie otwierano inne drzwi, co tydzień inną fur- tę, co miesiąc inną bramę. Fortyfikacje te odstra- szały nieprzyjacielskie armie, sama myśl forsowania 365 drzwi, 52 furt i 12 bram wywoływała uczucie głębokiego lęku i obrzydzenia. Mieszkańcy grodu mogli spać spokojnie. Podziwiano ich punktualność, bramy, furty i drzwi spełniały przecież także rolę kalendarza. Ale nie o tym chciałem mówić. Na Białej Planecie pokazano nam Bramę Bram. Wznie- siono ją na największym placu. Była bardzo wyso- ka, trzydzieści metrów albo i więcej, była także bar- dzo ciężka, ważyła wiele ton. Istota Podziwiacie Bramę Bram. Podróżny Gigantyczna. Istota Tak, jest ogromna i potężna. Podróżny Postawiliście pomnik bramie. Istota W pewnym sensie, na pierwszy rzut oka tak to wygląda. W rzeczywistości brama ta wprowadza w dobry humor mieszkańców Bia- łej Planety. Podróżny W dobry humor? Istota W bardzo dobry humor. Gdy komuś smut- no, gdy traci wiarę we własne siły, przychodzi tutaj i otwiera bramę. Podróżny Otwiera tę ciężką i wielką bramę? Istota Na tym właśnie polega cały dowcip. Bra- mę skonstruowano w ten sposób, że wystarczy pchnąć ją palcem, a otworzy się. Podróżny Palcem? Istota Nawet dziecko otworzy bramę, starzec, staruszka, każdy. To duża przyjemność móc otworzyć tak wielką bramę jednym palcem. Przy pomocy tej bramy leczymy kompleksy niż- szości, stany depresyjne i lękowe, nerwice we- getatywne. Niektórzy otwierają bramę kilka ra- zy dziennie. Przez bramę przechodzą zakochane pary i natychmiast udają się do Pałacu Mał- żeństw. Widziałam istotę, która bała się wszyst- kiego i wszystkich, przyszła tutaj, na ten plac, kilka godzin stała przed Bramą Bram, nie mo- gąc uwierzyć w to, że zdoła ją otworzyć, wresz- cie dotknęła żelaznej klamki, i brama rozwarła się, jak gdyby pchnięta ręką olbrzyma. Strach ustąpił, dzisiaj owa istota słynie z odwagi i pewności siebie, a w chwilach wolnych od za- jęć poskramia dzikie bestie. Może i ty chcesz otworzyć bramę? Podróżny Powiedziałem: „Pragnę tego". Istota Więc ją otwórz. Czułem się taki słaby, niemal bezsilny, to wro- ta dla giganta. Podniosłem głowę, brama wyso- ka jak wieża katedralna, monstrualnie ciężka, czy człowiek może unieść jedną ręką lokomo- tywę? Postąpiłem krok ku bramie, czy człowiek może ruszyć z miejsca górę? Myśl o straszli- wym wysiłku, który mnie czekał, sprawiła, że na czoło wystąpił zimny pot, serce dygotało w piersiach, drżały mięśnie nóg, omdlewały rę- ce. Wtedy usłyszałem głos: Istota No, otwieraj! Na co czekasz? Lekko pchnąłem gigantyczne wrota, otworzyły się bezszelestnie. Mięśnie moje stężały, serce bi- ło w piersiach silnie i spokojnie. „A to siłacz z ciebie — myślałem — a to Hercules". Czułem drżenie ziemi pod stopami, co za wspaniała przemiana, roześmiałem się, a potem, rozba- wiony własnym śmiechem, począłem rżeć ni- czym koń. Istota Reagujesz żywiołowo, to dobrze. Podróżny Wstąpiły we mnie nowe siły. Istota Świetnie, przed tobą uciążliwa podróż, powrót na Ziemię. Podróżny umilkł. Pociąg stał na dwudziestej pią- tej stacji. Mój towarzysz odsunął szybę i wyjrzał na peron. — Wysiadam za piętnaście minut, a pan? Wyjaśniłem, że kończę podróż mniej więcej za pół godziny. Podróżny w bieli powiedział: — Dzięki Istotom z Białej Planety zrozumiałem, jak cenne jest życie ludzkie, pojąłem również, że człowiek to rzeczywiście najwspanialsze dzieło sztu- ki, które należy otaczać czułą i troskliwą opieką. Wzbogaciłem także swoją wiedzę o różnych odcie- niach bieli. Skoro już mówimy o kolorach, zasta- nawia mnie pański czarny garnitur, czarna koszula, czarny krawat, czarne rękawiczki, czarne buty, czar- ny płaszcz i kapelusz i czarne walizki. Czy popeł- nię niedyskrecję, jeśli zapytam, dlaczego zafascyno- wał pana ten właśnie kolor. — To chwilowa fascynacja — odparłem. — Jadę na pogrzeb mego kuzyna. Był włamywaczem, otwie- rał z wielką łatwością wszelkie bramy, furty, drzwiczki. Przed kilkoma dniami otworzył drzwi, wiodące do wieczności. W willi, do której się wła- mał, czuwała urocza istota w bieli, strzeliła do mego kuzyna, marnotrawiąc dzieło wyspecjalizowanej sztuki. Stąd ta czerń. — Rozumiem pański ból, lecz proszę się nie smucić. Moim zdaniem, czerń to najciemniejszy od- cień bieli. Zielone włosy Zaczęło się niewinnie. Niewinnie i zabawnie. Za- bawnie i dziwnie. Matka powiedziała do ojca: — Bój się Boga, człowieku, coś ty zrobił ze swy- mi włosami? Ojciec milczał, więc matka powtórzyła nieco głoś- niej i nieco wolniej. — Coś ty zrobił z włosami? — Z włosami — zdziwił się ojciec i podszedł do lustra. — A to dopiero! ¦— zawołał. — Mam zupeł- nie zielone włosy. — Myłeś głowę i zamiast szamponu użyłeś coś innego — odgadywała matka. — Jakieś świństwo, farbę, tak, dali ci w sklepie farbę do włosów, teraz kobiety malują włosy, coś okropnego, trzeba to zmyć w gorącej wodzie. Płukanie włosów niewiele pomogło, zdaniem mat- ki woda jakby utrwaliła i pogłębiła zielony odcień. — Wyglądasz jak błazen — oświadczyła. — Nałóż czapkę, nie mogę patrzeć na tę idiotyczną zieleń. Pójdziemy do znajomej kosmetyczki. Mniej więcej o tej samej godzinie w zakrystii kościoła św. Małgorzaty organista powiedział do księdza: — Księże kanoniku, proszę mi wybaczyć śmiałość, lecz ksiądz zapewne przez nieostrożność dotknął czegoś zielonego. Niedawno malowali parkan wokół cmentarza. — Niczego nie dotykałem głową — ksiądz kano- nik wzruszył ramionami, ale przejrzał się w szybie uchylonego okna. — Moje siwe włosy pozieleniały! — zawołał. — To na pewno głupi żart ministran- tów. Pójdę do fryzjera, umyje mi głowę. Mycie głowy, mimo kilkakrotnego płukania wło- sów w zimnej, letniej i gorącej wodzie, nie przy- niosło żadnego rezultatu. — To zapewne choroba cebulek włosowych — skonstatował fryzjer. — Ksiądz kanonik powinien pójść do lekarza. Mniej więcej w tym samym czasie profesor mate- matyki wrócił do domu, zdjął kapelusz, podszedł do lustra, poprawił krawat przyczesał włosy i znieru- chomiał. — Katarzyno! Katarzyno! — wołał. — Katarzy- no, przyjdź tutaj, bardzo proszę. Żona zajrzała do przedpokoju. — Popatrz na moje włosy — mówił rozbawiony profesor. — Co za zdumiewający kolor. Jestem tak zajęty, że nie zauważyłem tego. Nigdy mi nie mówi- łaś, że mam zielone włosy. — Bo nie miałeś. Poważny człowiek, a żarty w głowie. Gdzie kupiłeś tę perukę? — Żona profesora interesowała się perukami. — Przysięgam — profesor pocałował żonę w po- liczek — przysięgam najmilsza, to nie peruka, to moje włosy, sprawdź sama, jeśli nie wierzysz, no, pociągnij, a, boli, widzisz, to nie peruka. — A więc przefarbowałeś włosy. — Przysięgam, nie farbowałem. — Profesor spo- ważniał. — Dlaczego miałbym farbować włosy? Może to alergia? W sąsiedztwie mieszka lekarz, der- matolog, zajrzę do niego. Około piątej po południu poczekalnię doktora Forina wypełnił tłum zielonowłosych pacjentów. Przed północą sekretarz obudził nadinspektora i zdał mu raport: — Panie nadinspektorze, miasto nasze zostało do- tknięte szczególnego rodzaju klęską, ludziom z nie- ustalonych powodów zielenieją włosy. Nadinspektor był zaspany, zbeształ sekretarza i zdjął z głowy czapkę, zwaną niegdyś szlafmycą. Wtedy sekretarz, mężczyzna nieco zniewieściały, klasnął w dłonie i głupio chichocząc wyjąkał: — Hi, hi, pan nadinspektor, hi, hi, jak Boga ko- cham, włosy pana nadinspektora, hi, hi, o Boże, pan ma zupełnie zielone włosy. Skoro świt zwołano radców miejskich do Sali Ra- tuszowej, nieco później zebrał się parlament. W ca- łym kraju, liczącym około dziesięciu milionów miesz- kańców, pozieleniały czupryny stu tysięcy obywateli. Parlament uchwalił prawie jednomyślnie, jeden se- nator wstrzymał się od głosowania, że natychmiast należy sprowadzić z Paryża sławnego profesora Gri- gorisa. Uczony ten rozwiązał wiele skomplikowa- nych problemów różnej natury, był człowiekiem niesłychanie mądrym i chętnie innym służył rada- mi. Pomagał zarówno królom, wielkim mężom sta- nu, wybitnym dowódcom i bankierom, jak i lu- dziom prostym, zagubionym w konfliktach tego świata. Mówiono o nim: „To najwybitniejszy diag- nosta naszych czasów. To cudotwórca! To genialny czarodziej, który zawsze znajdzie odpowiednie le- karstwo". Profesor Grigoris obejrzał uważnie włosy stu oby- wateli obojga płci, następnie złożył w parlamencie wstępne sprawozdanie: — Ustaliłem, co następuje: włosy zielenieją lu- dziom w wieku lat pięćdziesięciu z niewielkimi od- chyleniami, dwa przypadki liczyły 47 i 48 lat. Zba- dałem stu ludzi różnych zawodów, zieleń włosów kobiet wydaje się jaśniejsza. Nie jest to żadna cho- roba, przyczyn nie należy także szukać w atmosfe- rze ziemskiej stale zatruwanej szkodliwymi dyma- mi. Przed przyjazdem do waszego kraju otrzyma- łem podobne zaproszenia niemal ze wszystkich kontynentów. Jedynie w Grenlandii i na obu bie- gunach nie zaobserwowano najmniejszych zmian w kolorze włosów. W żaden logiczny sposób nie po- trafię wytłumaczyć, dlaczego od kilkudziesięciu go- dzin ludziom zielenieją włosy. Należy sądzić, że jest to początek Czegoś, powiedzmy: jest to Zielona Uwertura. Co nastąpi później, trudno powiedzieć, lecz nie ulegajmy panice. Stu zbadanych przeze mnie osobników cieszy się znakomitym zdrowiem i doskonałym humorem. — Uczony umilkł, przym- knął oczy i powtórzył: — Doskonałym humorem, powiedziałem doskonałym, czy tak powiedziałem? Przewodniczący parlamentu opuścił swój fotel i podszedł do profesora. — Tak pan powiedział — oświadczył — tak, nie inaczej, czy to ma jakieś znaczenie? — Może i ma — odparł Grigoris. — Zjawisku zielenienia włosów towarzyszy intensyfikacja po- czucia humoru. To pewne. Badani przeze mnie ludzie sami to dostrzegli, twierdząc, że przed tym mniej ich wszystko bawiło, że nie dostrzegali tylu komicz- nych stron naszego życia, co obecnie, po zmianie koloru włosów. Prezydium parlamentu wymieniło spojrzenia. — Ostatecznie — przemówił prezes — ostatecznie człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego, tak- że do zielonych włosów, wszakże cztery miliardy lu- dzi o doskonale rozwiniętym poczuciu humoru, to chyba wizja końca świata. To Apokalipsa. — Zgadzam się z panem — rzekł profesor — lecz nie traćmy nadziei. Może to zjawisko przejściowe. Grigoris usiadł. Przez godzinę przysłuchiwał się obradom parlamentu, wreszcie znużony przelewa- niem z pustego w próżne posłał prezesowi kartecz- kę, prosząc o zwolnienie z sesji. Prezes pokiwał gło- wą i profesor wyszedł. Postanowił odwiedzić przy- jaciela, astronoma, uczonego o światowej sławie. Obserwatorium wzniesiono na wzgórzu św. Bernar- da, skąd roztaczał się widok na całe miasto. Grigo- ris miał do wyboru trzy środki lokomocji: taksów- kę, tramwaj i kolejkę. Wybrał najwolniejszy tram- waj, który toczył się po szynach i dzwonił. Kilku rozbawionych pasażerów podziwiało swoje szmarag- dowe czupryny. Po dwudziestu minutach profesor wysiadł z tramwaju, a po następnych dziesięciu pukał do drzwi obserwatorium astronomicznego. A właściwie nie pukał, lecz kołatał. Astronom zli- kwidował elektryczny dzwonek i zawiesił piękną ko- łatkę z XIV wieku. — Ach to ty, Grigorisie — powiedział do profe- sora. — Miła niespodzianka, rozgość się, proszę — podszedł do teleskopu. — Kończę właśnie fotografo- wanie pulsaru mojego imienia. To zdumiewająca gwiazda. Jesteś smutny czy zmęczony? Kieliszek koniaku dobrze ci zrobi, poczęstuj się. — Nie jestem zmęczony — powiedział Grigoris. Jestem przerażony. PRZE-RA-ŻO-NY — sylabizo- wał, popijając każdą sylabę koniakiem. ¦— Zielone włosy! — domyślił się astronom — tak, nie zaprzeczaj, zielone włosy zakłóciły twój spokój. __ Zakłóciły — zgodził się Grigoris. — Co o tym myślisz? — To samo, co ty? __ Ze przyczyn tego zjawiska należy szukać na zewnątrz. — Oczywiście — astronom uśmiechnął się — obaj dobrze o tym wiemy. Źródło tej zieleni znajduje się poza naszą planetą. — Promieniowanie kosmiczne? — Upraszczasz. — Więc co? — Grigoris napełnił drugi kieliszek. — ONI! Inna cywilizacja kosmiczna. — Brawo! — zawołał rozbawiony astronom — odgadłeś natychmiast. — W jakim celu, na Boga, zmieniają kolor ludz- kich włosów? — Ba! — astronom schował kasetę z kliszami i usiadł przy stoliku. — Nie od razu udało mi się odpowiedzieć na to pytanie. Najpierw sądziłem, że ich pojazd kosmiczny, zbliżając się do Ziemi, emitu- je promienie, które farbują włosy ludzkie na zie- lono. Potem zrozumiałem, że otoczyli naszą plane- tę niewidzialną substancją chemiczną, która spra- wia, że włosy zielenieją, ludzkie włosy. Jedynie strefy podbiegunowe nie zostały poddane działaniu tej zdumiewającej zieleni. — Zapewne niska temperatura niszczy substancję. — Nie, to prawie niezamieszkałe obszary. ONI zresztą wiedzą, gdzie należy rozpylać te chemikalia. — Astronom otworzył pudełko z cygarami. — Bar- dzo proszę, zapal, są znakomite, co za aromat. — Tak, są nad wyraz aromatyczne — zgodził się Grigoris. — Te cygara, ten koniak, te kwiaty w wazonie __wyliczał astronom — te klomby za oknem, te drzewa, te ptaki, są cudowne, są zachwycające, ile kolorów, ile odcieni, ile dźwięków, ile zapachów, ile rozkoszy dla wszystkich zmysłów. — DLACZEGO ONI farbują ludzkie włosy na zielono? — zapytał profesor. — Ty WIESZ, dlacze- go ONI to robią? Czy naszej cywilizacji grozi nie- bezpieczeństwo ? — Nie, ludziom nic nie grozi. — No, a ten przypływ dobrego humoru? — Ułatwi jedynie rozwiązanie konfliktów. Po pewnym czasie włosy odzyskają naturalny kolor i brak poczucia humoru znowu stanie się zjawis- kiem normalnym. — Komu więc była potrzebna ta maskarada? — IM — odparł astronom. — Przed stu laty wy- lądowały na naszej planecie pojazdy kosmiczne wielkiej ekspedycji z Innego Układu. Tysiąc istot bliźniaczo podobnych do ludzi rozpoczęło egzysten- cję na Ziemi. Oczywiście nikt z Ziemian nie wiedział o tej wizycie. To była ściśle tajna ekspedycja ko- smiczna. Tysiąc Istot rozpoczęło badanie naszej pla- nety, naszej cywilizacji. Rozproszyli się po różnych kontynentach, przeniknęli do wszystkich środowisk. Wygląd ich budził zaufanie, rozum zadziwiał, oso- bisty urok przysparzał przyjaciół, wkrótce stali się cenionymi obywatelami Ziemi, wybitnymi naukow- cami, konstruktorami, pisarzami, artystami, prawie wszyscy założyli rodziny. ICH dzieci odziedziczyły genialne umysły. — A co stało się z pojazdami kosmicznymi? — Pomknęły na ojczystą planetę w Innym Ukła- dzie. Zgodnie z planem postanowili wrócić na Zie- mię po upływie stu lat, by zebrać plony działalności zwiadowców. — Plony? — zdziwił się profesor. — To znaczy, wyniki stuletnich badań i obser- wacji Ziemi i jej mieszkańców, to znaczy owoce owych mieszanych małżeństw. — Astronom pod- szedł do okna. Chcą zabrać potomstwo Tysiąca Zwiadowców. — Nie mają prawa — profesor zdenerwował się. — To nieludzkie! — Masz rację, ale ONI nie są ludźmi. Poza zew- nętrznym podobieństwem nie ma w NICH nic ludz- kiego. Oni od tysięcy lat eksplorują kosmos. Na tym polega ICH praca, taki jest jedyny sens ICH ist- nienia. Należy sądzić, że kierują NIMI Istoty jesz- cze mądrzejsze, jeszcze starsze. Nasza planeta, po- dobnie jak i inne, stanowi ogniwo łańcucha wiedzy o Wszechświecie, a ponieważ ONI pragną zdobyć maksimum tej wiedzy, uczynią wszystko, by zebrać plony stuletniej działalności swoich wysłanników. A włosy dlatego barwią na zielono, by rozpoznać potomków Tysiąca Zwiadowców. Istoty te pozostaną zawsze bezbarwne i faktu tego nie zmienią mał- żeństwa z ludźmi. — Ty jesteś bezbarwny! — zawołał Grigoris. — Siwe, prawie białe włosy, biała cera, niczym albi- nos. — Nie, to nie to samo. Nasze tkanki są zupełnie inne. — A zatem pochodzisz z Innego Świata? — Tak i grozi mi powrót na Bezbarwną Planetę. — ONI utrzymują z Wami łączność? — Od czasu do czasu przekazują komunikaty z Kosmosu. Przed rokiem otrzymaliśmy rozkaz przygotowania się do powrotu. Wtedy kontakt zo- stał przerwany. — Nie chcecie opuścić Ziemi — rzekł Grigoris. Astronom stał przy oknie. — Czy to dziwne — przemówił wzruszony. — Spójrz na te drzewa, na liście, na lśnienie wody w rzece, posłuchaj świergo- tu ptaków, cykania świerszczy, tyle tu odgłosów, a moja planeta jest nie tylko bezbarwna, jest także milcząca, głucha jak pień, bezdźwięczna. Nauczy- łem się gry na kilku instrumentach, każdą wolną chwilę wypełniam muzyką, muzyka i obserwacje Kosmosu, co za wspaniałe zestawienie. Wypijmy jeszcze po kieliszku koniaku, na rodzinnej mojej planecie nie istnieje w ogóle pojęcie smaku. — Czy musicie wracać? — zapytał Grigoris odsta- wiając kieliszek. — Czy nie możecie po prostu od- mówić? — Najpierw ustalą miejsce naszego pobytu, dy- sponują aparatami, które odnajdą bezbarwnych w tłumach zielonowłosych, następnie nawiążą z na- mi bezpośredni kontakt, zmuszą do stawienia się w miejscu lądowania pojazdów kosmicznych i za- biorą ze sobą. — Co to znaczy „zmuszą"? — zawołał Grigoris. — Przecież nie jesteście maszynami! — Jesteśmy ICH dziećmi, zawsze posłusznymi dziećmi. Miałem nadzieję — mówił astronom — że zginiemy z ICH oczu wśród miliardów ludzi, że nigdy nie zdołają nas odnaleźć. — Te przeklęte zielone włosy! — zawołał Grigo- ris. — Ty również masz zielone włosy — powiedział astronom. Grigoris roześmiał się i ściągnął z głowy zieloną perukę. Astronom zaniemówił. — Oprzytomnij! — wołał Grigoris — tak, jestem bezbarwny, jestem twoim bratem, za wszelką cenę trzeba się ratować. Ta peruka z ludzkich włosów może wprowadzi ICH w błąd. I ja nie mam zamiaru opuszczać tej wspaniałej planety. — Peruki, peruki — szeptał astronom — peruki z ludzkich włosów przefarbowane na zielono, wów- czas nie zdołają nas odnaleźć wśród miliardów. Lu- dzie o zielonych włosach nie interesują ICH. — A łysi? — To wybitnie ludzka ułomność. My nigdy nie łysiejemy. Nasze białe włosy są silne. — Astronom usiadł przy biurku, z szuflady wyjął kilka zeszytów. — To nazwiska i adresy Bezbarwnych. Natychmiast nawiążę z nimi kontakt i wydam rozkaz, by ukryli swoje włosy pod perukami. — Wydasz rozkaz? — zdziwił się Grigoris. — Tak, od szeregu lat kieruję wspólnotą Bez- barwnych. — Kierowałeś — powiedział Grigoris. — Co to znaczy? — Astronom podniósł głowę, odsunął zeszyty. — Co to znaczy, kierowałeś? Grigoris zdjął marynarkę, koszulę, wtedy astro- nom zobaczył stalowy korpus. — Maszyna! — zawołał. ONI wysłali maszynę! Kontrolera! — Znasz już wynik tej kontroli — Grigoris pod- niósł prawe ramię. — Wszyscy wrócicie na ojczy- stą planetę, a ty wydasz rozkaz zbiórki na wyzna- czonych terenach. Wysłaliśmy na Ziemię Tysiąc Zwiadowców, wróci dziesięć tysięcy. Co za wspa- niały materiał do badań. — ONI mówią przez ciebie — powiedział astro- nom i uśmiechnął się. — Jesteś czymś w rodzaju stacji przekaźnikowej. Maszyny nie wzruszę proś- bami, nie wzbudzę w tobie żadnych uczuć, nie wiesz, co to poezja, co muzyka, ślepy i głuchy, cho- ciaż stworzony na obraz i podobieństwo człowieka. Kiepska karykatura! — wrzasnął astronom. Grigo- ris odskoczył. — Przestraszyłeś się — kpił astronom. — Jednak skonstruowali maszynę bardzo podobną do człowie- ka. Ty boisz się, a strach to ludzkie uczucie. Zaczęło się niewinnie i zabawnie, zabawnie i dziwnie. A jak się skończyło? Prasa wieczorna poinformowała swoich wieczor- nych czytelników, że przed godziną znany astronom zrzucił z wieży obserwatorium znanego profesora Grigorisa, który pracował nad wyjaśnieniem tajem- nicy zielonych włosów. Grigoris roztrzaskał się o skały. Miał na sobie stalową kamizelkę, którą włożył, idąc na spotkanie z astronomem. Profesor nie zginął jednak od kuli. Astronom odmawia udzie- lenia jakichkolwiek wyjaśnień. Tyle prasa. Minął rok, minął prawie rok, bo dokładnie po upływie jedenastu miesięcy od opisanych wydarzeń zniknęła zieleń z ludzkich włosów. Kilka tygodni przed tym trzy huragany w trzech częściach świata zmiotły z powierzchni ziemi kilkanaście osad, wy- rządziły poważne szkody w kilku miastach. Zginęło lub zaginęło około dziesięciu tysięcy ludzi. Nie chciałbym niczego sugerować Może najpierw kilka słów o wyspie, o miejscu dziwnego wydarzenia, które na długo pozostanie w pamięci ludzkiej. Wysepka swoim kształtem przy- pomina ślad stopy giganta. Niezła autostrada łączy stolicę położoną w okolicy pięty z kilkoma miastecz- kami wzniesionymi nad fiordami w pobliżu palców, sto osiemdziesiąt kilometrów długości. Wnętrze wys- py wykazuje ślady zlodowacenia plejstoceńskiego, pełno tu jezior charakterystycznych dla krajobrazu morenowego. Wschodnie wybrzeże pokrywa bujna roślinność i wiecznie zielone buki, wrzosowiska, drzewa kauri, których korony tak bardzo przypomi- nają parasole. Klimat łagodny, sprzyjający uprawia- niu licznych sportów. Ludność nieco skłócona, naj- chętniej zajmuje się wyrobem kijów golfowych oraz produkcją lekkich, sześciostrzałowych sportowych karabinów. I karabiny, i kije golfowe eksportuje się do różnych krajów. W okresie bessy mieszkańcy miast i wsi toczą bójki na szmaragdowych łąkach, nad bystrymi strumieniami, dając w ten sposób upust złemu humorowi. W parlamencie dochodzi do zaciętych dyskusji filozoficznych, a dwa zwalcza- jące się stronnictwa skaczą sobie do oczu. Z pierw- szymi podmuchami wiosny przylatują zamówienia na większe ilości kijów golfowych i karabinków, lu- dzie mają wtedy pełne ręce roboty, i życie wraca do normalnego rytmu. Najgorsze są zimy, bo na stałym lądzie, odległym od wyspy o tysiąc kilome- trów, pada gęsty śnieg, uniemożliwiający grę w gol- fa, a siarczysty mróz utrudnia strzelanie do czego- kolwiek, nikt zresztą nie chce sobie odmrozić pal- ców. Co trzy lata obywatele wyspy wybierają trzech prezydentów. Pierwszy reprezentuje stronnictwo ki- jów golfowych, drugi stronnictwo karabinków. Trze- ci reprezentuje jedynie zdrowy rozsądek, łagodzi wszelkie spory wybuchające od czasu do czasu mię- dzy Pierwszym i Drugim. Przy triumwiracie urzędu- je rezydent ONZ, interweniuje wówczas, gdy ar- gumenty Trzeciego Prezydenta nie trafiają do prze- konania jego dostojnych kolegów. Dwutysięczną armią dowodzi pułkownik MacAdam, król bractwa kurkowego, znakomity strzelec, wesoły bibosz, były agent Inteligence Service, były wicegubernator Wys- py w okresie, gdy była kolonią Zjednoczonego Kró- lestwa. Pora przystąpić do opisania wydarzenia, które wstrząsnęło wyspą, a następnie kontynentami. Drugiego marca o godzinie dziewiątej rano na Centralnym Stadionie rozpoczęły się tradycyjne igrzyska sportowe. Przy dźwiękach hymnu państwo- wego wciągnięto na maszt szaroburą flagę z her- bem państwa: kijem golfowym skrzyżowanym z ka- rabinkiem na fioletowym polu. — Ach — westchnął pułkownik MacAdam. — Ach — westchnął rezydent ONZ. — Ach, ach, ach — westchnęli trzej prezydenci, zgodnie i rytmicznie. — Stawiam pięć przeciw jednemu — powiedział pułkownik — że karabińczycy pobiją na głowę re- prezentację golfowców. Moi chłopcy są niezawodni. — Pańscy? — obruszył się Pierwszy Prezydent. — Raczej państwowi. — Ciągle jeszcze nie mogę opanować waszego bo- gatego języka — pułkownik podniósł do oczu lor- netkę. — Jeżeli już mówimy o chłopcach, co robi ten chłopak na środku stadionu? — Stoi — odparł zgodnie z prawdą Drugi Pre- zydent. — Nie powinien. — No to niech usiądzie — zaproponował Trzeci Prezydent. — Nie powinien. — A czy odpowiada panu pułkownikowi pozycja leżąca? — zażartował przedstawiciel ONZ. — Żarty, żartami, byłem na generalnej próbie otwarcia igrzysk. Nikt nawet nie wspomniał o chłop- cu. To zastanawiające. — Niech sobie stoi — rzekł Pierwszy Prezydent. — Niech siedzi, niech leży — dodał Drugi Prezy- dent. — Nam chłopiec nie przeszkadza — stwierdził Trzeci Prezydent. — Hm — mruknął pułkownik. — Nie zauważy- łem, kiedy wszedł na stadion, a nie spuszczam wzro- ku z boiska, pojawił się w momencie, gdy oczy na- sze wędrowały za flagą. Ten chłopiec zupełnie nie pasuje do naszego krajobrazu. Żółta koszula w czer- wone paski, niebieskie spodnie, ta pstrokacizna iry- tuje. Ekscelencje wybaczą, sprawdzę personalia tego intruza. Rozmowa z chłopcem nie wyjaśniła niczego. Nie odpowiadał na żadne pytania. — Podejrzana historia — rzekł pułkownik i wy- dał dyspozycje: — Dyskretnie sprowadzić z boiska, najlepiej w czasie defilady, a potem do samochodu, będę czekał w gmachu admiralicji. Rozkaz wykonano. Pułkownik przystąpił do prze- słuchania. — Imię, nazwisko? — Skąd przybyłeś? — Ile masz lat? — Wygląda na dwanaście — odezwał się major MacDuff, zastępca pułkownika MacAdama — ale może mieć czternaście. — Dlaczego milczy? — Nie zna naszego języka. — Proszę sprowadzić tłumacza. — Jakiego tłumacza, panie pułkowniku? — Tak, to rzeczywiście problem. A jeśli to nie- mowa? — Podam mu kartkę i ołówek. — Świetny pomysł, panie majorze. Wręczono chłopcu przedmioty do pisania. Obejrzał je z zainteresowaniem, uśmiechnął się i nakreślił na kartce jakieś znaki. — Co to jest? — zapytał pułkownik. — Hierogli- fy? — Raczej wzór matematyczny. — Idiotyzm. — Nie, panie pułkowniku — zaoponował grzecz- nie major — proponuję zaprosić tutaj pana Parte- za; fama głosi, że potrafi rozwiązywać równania z trzema niewiadomymi. — No, skoro rzeczywiście potrafi... z trzema. Od- szukać! Przyprowadzić. Pan Partez przybiegł nieco zadyszany. — To wyższa matematyka — oświadczył pochy- lając się nad kartką papieru — albo wyższa fizyka, a w każdym bądź razie wyższa filozofia. Radziłbym, jeżeli panowie pozwolą... — Tak, tak, proszę szybciej — przynaglał puł- kownik. — Niechże pan mówi. — Radziłbym przekonsultować wzór z profesorem Hinkiem, który cieszy się opinią największego my- śliciela Wyspy. Profesor Hink działał systematycznie. Poprosił o tablicę, przepisał wzór, uszczypnął chłopca w po- liczek, po czym przemówił: — Mój drogi, bądź tak uprzejmy i odczytaj, co napisałem. Chłopiec milczał. — Doskonale — ucieszył się z bliżej nieokreślo- nych powodów profesor Hink. — Wobec tego ja odczytam: — Chińszczyzna — stwierdził z przekonaniem pułkownik. — Proszę nam wytłumaczyć, co ten wzór oznacza? — Tego, niestety, nie wiem — przyznał się bez skruchy profesor. — Moja rozległa wiedza nie obejmuje drobiazgów. Stworzyłem własny system filozoficzny, stanowiący przedłużenie i uzupełnienie filozofii Jana Szkota, jestem autorem trzydziestu prac o supremacji rozumu, łamigłówek jednak nie rozwiązuję. Chłopiec sympatyczny, dobrze zbudowa- ny, spojrzenie inteligentne, odnoszę wrażenie, że świetnie nas rozumie. — Dlaczego więc milczy? — Mam bardzo osobisty pogląd na przyczyny mil- czenia, panie pułkowniku, nie będę wszakże zanu- dzał swoimi teoriami. — Mówże pan, do licha! Bardzo proszę, bez owi- jania w bawełnę. — Mundur onieśmiela, niektóre kobiety mdleją na widok dziarskiego oficera. Zauważyłem, że chło- piec chłonie szczegóły pańskiej postaci, jest wyraź- nie olśniony otoczeniem, blask guzików, klamer, brzęk ostróg, stukot lakierowanych butów, skrzy- pienie skóry, wahadłowe ruchy złocistych akselban- tów, to wszystko wywiera na nim ogromne wra- żenie. — Co pan radzi, profesorze? — Przekażcie pętaka w ręce cywilów. — Na przykład? — Doktora lisa. Wybitny pediatra, na pewno skłoni małego do mówienia. — A wzór, co z tym wzorem? Nawiążę kontakt z Oxfordem. Zawsze nam poma- gają w rozwiązywaniu trudniejszych problemów. Obecni poddani Jej Królewskiej Mości zawsze chęt- nie służą radą byłym poddanym. Przewieziono chłopca do kliniki. — Nie chce mówić — skarżył się pułkownik. — Nie wiem, kim jest, skąd przybył, nadaliśmy komu- nikat przez radio, apelując do rodziców, by odebrali zgubę, nikt nie zgłosił się. W nadzwyczajnym do- datku „New Island Times", wydanym z okazji dzi- siejszych igrzysk, umieszczono fotografię smarkacza — bez rezultatu. Nasza wyspa liczy osiemnaście ty- sięcy mieszkańców. Znam osobiście prawie każdego obywatela, a co najmniej każdą głowę rodziny, o tym chłopcu nigdy nie słyszałem, a jego pojawie- nie się na stadionie zmusza do myślenia. Nieco- dzienne wydarzenia, panie doktorze, niepokojące. Pułkownik podszedł na palcach do drzwi, otwo- rzył je gwałtownie i wyjrzał na korytarz. — Ściany mają uszy — wyjaśnił i dodał szeptem: — Ja mam nosa, kto wie, co się za tym kryje, no, niech pan pomyśli, na stadionie była obecna prawie cała lud- ność wyspy, proszę zbadać chłopaka, obowiązuje pana tajemnica służbowa, to sprawa wielkiej wagi. Zajrzę do kliniki o dwunastej. Piętnaście minut później pułkownik konferował z Pierwszym Prezydentem. — Nie chcę niczego sugerować — zaczął zapalając cygaro. — Owszem, niech pan sugeruje. — Otóż, ekscelencjo, podejrzewam, że komuś nie podobają się pańskie kije golfowe. — Nie pańskie, tylko państwowe — sprostował Pierwszy. — Pieniądze za kije wpływają do pańskiego ban- ku. Niuanse językowe niuansami, a rzeczywistość rzeczywistością. W bieżącym roku zarobił pan czter- dzieści tysięcy funtów, z czego skarb państwa otrzy- mał siedem procent. — Siedem i pół. — Zapotrzebowanie na sześciostrzałowe karabin- ki maleje. — Ludzie na kontynencie wolą widocznie space- rować po polach golfowych. Strzelanie męczy. W po- zycji leżącej łatwo nabawić sii. kataru, bo ziemia chłodna. Na klęczenie nie każdy może sobie pozwo- lić, a stanie wyczerpuje. Dlatego kije golfowe idą jak woda. — Natomiast akcje Drugiego spadają na łeb i szyję. — Radziłem mu po przyjacielsku, by przestawił produkcję swojej fabryki na kije golfowe. — I odmówił. — Nie dał żadnej odpowiedzi. Podobno konsultuje problem z akcjonariuszami. — Milczy! Podobno konsultuje! Chytra sztuka. — Co proszę? — Dam głowę sobie uciąć, że ma za złe i postano- wił doprowadzić pańskie zakłady do plajty. — W jaki sposób? — Zastanawia mnie to milczenie. Drugi milczy, ten tajemniczy chłopak także milczy. Smarkacz, jak sądzę, dostał specjalne instrukcje. Klucz do rozwią- zania zagadki znajduje się w naszych rękach. — Jaki klucz? Co za klucz? — Chłopiec. Proszę o specjalne pełnomocnictwa. Zawsze uważałem, panie Prezydencie, że przyszłość świata zależy od kijów golfowych. Gdzie okiem się- gnąć, pola golfowe pokryte soczysto-zieloną, krótko strzyżoną trawą. Miliony dżentelmenów wędrują od dołka do dołka. Świeże powietrze, kontakt z przy- rodą, zdrowie, kieliszek whisky, bigosik palce lizać, ogień w kominku, pledzik na kolanach, wierny wy- żeł przy fotelu. Renesans życia, punkt szczytowy cywilizacji. Symbolem odrodzenia ludzkości — KIJ GOLFOWY. — Daję panu specjalne pełnomocnictwa. — Natychmiast przystępuję do akcji. Rozpocznę od pogawędki z pańskim rywalem. Pułkownik wycofał się z gabinetu Pierwszego, przemaszerował przez korytarz i wkroczył do gabi- netu Drugiego. — Nie chcę niczego sugerować — stwierdził za- palając cygaro. — Nie zamierzam wywierać na panu presji — oświadczył z ujmującym uśmiechem Drugi. — Nie zamierzam, jeżeli jednak odczuwa pan, pułkowniku, gwałtowną potrzebę sugerowania, proszę sobie ulżyć. __ Wiem, dlaczego pańskie karabinki nie znajdu- ją nabywców. — Przestarzały model. — Wszystkiemu winne kije golfowe. Bezwzględ- na, okrutna ekspansja, świadome dążenie do opa- nowania rynków światowych, wbrew zawartym umowom. Kto kupi kij, nie będzie kupował ka- rabinów. — Zapewne. — Krótko mówiąc, Pierwszy zamierza wysadzić z siodła Drugiego, zmonopolizować przemysł wyspy w swoich rękach. — Połowa obywateli produkuje karabinki, nie potrafi wszakże wyrabiać kijów. — Ludzi można przeszkolić. — Oni nie chcą się szkolić. Zdolności i zamiłowa- nie do rusznikarstwa przechodzą z ojca na syna. Często myślałem o przestawieniu moich zakładów na kije golfowe. Akcjonariusze i wyborcy nie chcą o tym słyszeć. — Otóż to! Pierwszy judzi pańskich ludzi — zry- mował niechcący pułkownik. — Niech produkują sześciostrzałowe karabinki, niech Drugi zbankrutu- je, wtedy koncern kijów golfowych połknie pana, zmiażdży, unicestwi, zetrze na proch. Przeczuwam, że ten tajemniczy chłopak odgrywa w tym planie rolę konia trojańskiego. — Nie rozumiem. — Badam sprawę. Proszę o specjalne pełnomo- cnictwa. Przyszłość świata zależy od sześciostrzało- wych, sportowych karabinków. Widzę wspaniałe strzelnice na wszystkich kontynentach. Tarcze strze- leckie rysowane przez najwybitniejszych grafików wiszą na wieży Eifla, na minaretach, na drapaczach chmur, na ruinach zikkuratu w Birs Nimrud, na głowie Sfinksa. Miliony dżentelmenów składają się do strzału. Republikanie, monarchiści, jakobini, to- rysi, duchowni wszystkich wyznań strzelają do ce- lu bez pudła. Same dziesiątki. Epoka Wilhelma Tela znowu święci triumfy. Proszę o specjalne pełno- mocnictwa. — Daję panu, lecz proszę oszczędnie. — Przystępuję do akcji. Pułkownik wycofał się z gabinetu Drugiego, skrę- cił w boczny korytarz i zapukał do drzwi gabinetu Trzeciego. — Nie chciałbym niczego sugerować — powie- dział zapalając cygaro — ale... — Ale? — Pierwszy i Drugi postanowili zawrzeć tajne porozumienie, zaprzestać sporów. — To być nie może! — Rozumiem pańskie wzburzenie. Oni knują przeciw panu. — No, no! — Gdzie dwóch się bije, tam trzeci bierze niezłą pensję i awansuje. Dwóch żyje w zgodzie, produ- kują TYLKO kije golfowe, trzeci idzie na emerytu- rę. Kogo pan będzie godził? — Rzeczywiście, kogo?! — Przed godziną widziałem, jak Pierwszy cało- wał Drugiego i tulił do piersi tak mocno, że poza- czepiali się medalami. Życie bez kontrowersyjnych problemów to bajka, a kto dzisiaj wierzy w bajki? Naiwnym możemy obiecywać raj na tamtym świe- cie, lecz i oni przestaną wierzyć w Eldorado, skoro życie doczesne zostało pozbawione konfliktów. Jeśli stworzymy ludziom na ziemi raj, zaczną tęsknić do piekła. Totalna miłość może być nieobliczalna w skutkach. Zaginie wszelka konkurencja. Widzę miliony dżentelmenów padających sobie w ramiona bez względu na dzielące ich do tej pory różnice po- glądów i obyczajów, bez względu na pogodę. — Upokarzające, gorszące, żenujące widowisko — wyszeptał Trzeci Prezydent i załamał dłonie. — Pięknie powiedziane. Ze względów, że tak po- wiem, ekonomicznych, nie wolno nam do tego do- puścić. Czy muszę panu przypominać, iż gospodarka kapitalistyczna po drugiej wojnie światowej dezin- tegruje się, dezintegruje, końca nie widać tej dezin- tegracji. No, a pańskie udziały w akcjach koncernu, który swoje milionowe zyski czerpie z produkcji pocisków? — Drobiażdżek. — W roku 1815 w bitwie pod Waterloo wystrze- lono 9044 pocisków. — Liczył pan? — Ludzie wszystko liczą. W czasie pierwszej woj- ny światowej zużyto około miliarda pocisków, sześć- set tysięcy dziennie. Dywizja współczesnej piechoty w ciągu jednej minuty wystrzeli 967 350 razy. Mo- glibyśmy, rzecz prosta, przestawić się na hodowlę róż, ale zanim ten interes przyniesie godziwy zysk, umrze pan z głodu, nie mówiąc już o takich dro- biazgach, jak konieczność sprzedaży plantacji ba- wełny, domu, samochodów, jachtu. Czy w tej sytua- cji wolno nam dopuścić do pojednania się Pierw- szego z Drugim? — Nie wolno, na Boga, nie wolno! — Proszę o pełnomocnictwa. — Jak najszersze. — Dziękuję. Przystępuję do akcji. — A co z tym chłopcem? — Prawda. Zapomniałem o najważniejszej spra- wie. On współdziała z nimi, oni współdziałają z nim. Gordyjski węzeł, ale dam radę. Rezydent ONZ urzędował na drugim piętrze. — Nie chciałbym niczego sugerować — powie- dział pułkownik, zapalił czwarte cygaro i usiadł. — Czyżby? — Odnoszę wszakże wrażenie, iż podstępne ma- chinacje i knowania Trzech Prezydentów prowadzą do blokady handlowej mocarstw kapitalistycznych. — Interesujące. Wyspa blokuje kontynenty. —¦ To wytrawni dyplomaci i nie przebierają w środkach. — Produkując kije golfowe i sportowe karabin- ki? — Dzisiaj karabinki, jutro dalekosiężne działa. Wystarczy zmienić kaliber. — Na całe szczęście pan dowodzi armią. —¦ Otóż to. Lecz krajowcy mogą odmówić posłu- szeństwa. Ciąży więc na mnie obowiązek zabezpie- czenia moich rodaków. W willi nad morzem miesz- ka ośmioosobowa rodzina MacDonaldów. W obronie tych ludzi zmuszony jestem wezwać krążące w po- bliżu lotniskowce. — Mam inną propozycję. -— Tak, słucham. — Zagrajmy partię golfa. — Pan żartuje, panie Rezydencie. — Nie, nudzę się. Jeśli przegram, wezwie pan, pułkowniku, całą flotę, jeżeli wygram — pójdziemy na dobrą kolację. — To nieuczciwe! Tak nie wolno, to wbrew regu- łom gry, dżentelmen tak nie postępuje. Pan zdobył tytuł mistrza golfowego w 1972 roku. — Ale ostatnio mało ćwiczyłem. No, więc? — Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. — Proszę, proszę, niech pan mówi. — Chłopiec, kamuflaż, nie mówi, napisał, nie wia- domo co, kod? Diabli wiedzą! Bardzo podejrzana sprawa. A może umówiony znak? — Zajęty świadczeniem usług, nie słuchał pan radia. Profesor Hutchinsen z Oxfordu wytłumaczył wzór, zanotowałem, niech pan posłucha: „Statek kosmiczny porusza się ze stałym przyspieszeniem, a w połowie drogi do celu zacznie poruszać się ru- chem opóźnionym, o opóźnieniu równym co do mo- dułu, A. Sagan, w oparciu o obliczenia Peschki i Sangera wyprowadza wzór na czas lotu „t", okre- ślony na podstawie wskazań zegara pokładowego statku kosmicznego, gdzie ,,S" to długość trasy mię- dzygwiezdnej. Obliczenia wykazują, że przy takim locie i przy „a" równym „g" (g — przyspieszenie ziemskie), statek po 28 latach doleci do najbliższej galaktyki, na przykład do Andromedy". Panu sła- bo, pułkowniku? — Ja nic nie rozumiem... — Rozmawiałem z doktorem lisem, który badał chłopca. Zdjęcie rentgenologiczne wykazało, że po- siada serce w kształcie sześcianu. — Sześcianu — powtórzył pułkownik przełykając ślinę. — Nie jest to więc chłopiec, lecz cyborg wysłany na Ziemię przez cywilizację nieco rozumniejszą od naszej. — Tym bardziej uważam za wskazane wezwać lotniskowce. — Pragnie pan wywołać konflikt międzyplane- tarny ! — Życiu rodziny MacDonaldów grozi wielkie nie- bezpieczeństwo . — Nie sądzę, goszczą w tej chwili sympatycznego cyborga, częstują go czekoladą, niech pan spojrzy przez okno. Z tego miejsca doskonale widać willę pana przyjaciół. — Zadziwiające! Bawi się z dziećmi MacDonalda. Huśta małą Zuzannę. — Dziewczynka śmieje się, zanosi się od śmiechu. Proszę wydać odpowiednie rozporządzenia. Nikt ni- komu na wyspie nie śmie wyrządzić najmniejszej krzywdy. Schować wszystkie karabinki. Ekspono- wać kije golfowe. — Tak jest. Natychmiast przystępuję do akcji. — A potem złożymy mu wizytę. — Galowy mundur? — Wprost przeciwnie. Sportowy garnitur, sym- patyczny uśmiech. On nas obserwuje. Powinien, kie- dy otrzyma rozkaz powrotu, zabrać ze sobą jak naj- lepsze wrażenie z pobytu na wyspie. — Może zechcą wtedy nawiązać z nami ożywio- ne stosunki handlowe? — Miejmy nadzieję, że poprzestaną na wymianie myśli, ale panu, panie pułkowniku, nie radzę wy- stępować z żadnymi propozycjami. Po uroczystym obiedzie, po słodkim podwieczor- ku, wyruszono na pola golfowe. Chłopiec z Andro- medy wygrał wszystkie partie. — Co za uderzenie! — zachwycał się pułkownik. — Co za oko! Fantastyczne! Fenomenalne! — wołali Trzej Prezydenci. Cyborg telepatycznie odbierał myśli i znał przy- czyny tego entuzjazmu. Minęło ileś tam dni. Wiadomość o chłopcu z ko- smosu rozeszła się po całym świecie. Gość zapowie- dział wizyty w czterdziestu stolicach i sześćdziesię- ciu miastach powiatowych. Sprzątano więc pospiesz- nie zaśmiecone ulice, bielono domy wapnem. W oknach pojawiły się nowe firanki, na balkonach kwiaty. Tu i ówdzie podpisano zawieszenie broni, ucichły kłótnie. Instytuty statystyczne zanotowały ogólną poprawę humoru oraz spadek akcji koncer- nów stali. Podczas pożegnalnego bankietu pułkownik szep- nął do chłopca: — Czy mogę prosić o pięć minut poufnej rozmo- wy? Cyborg wyraził zgodę i przeszli do gabinetu rezy- denta ONZ. — Wyrusza pan w podróż dookoła świata — prze- mówił pułkownik. — Mam w związku z tym pew- ną propozycję. Znam się na ludziach, jak mało kto. Pomogę. Będę pańskim cicerone, ekspertem waszej planety do spraw ziemskich. Nie chciałbym niczego sugerować, ale... — nie zdołał dokończyć. Straszli- we uderzenie zwaliło go z nóg. Chwalił się potem przez całe życie, że on pierw- szy nawiązał bezpośredni kontakt z przedstawicie- lem pozaziemskiej cywilizacji kosmicznej. Rok 10000 Eli z coraz większą szybkością przesuwał się po odcinku łączącym wierzchołki hiperboli. Gdy szyb- kość ta osiągnęła swoje maksimum, przeskoczył z osi rzeczywistej na oś urojoną. Kilka głębszych oddechów sprawiło, że eksperymentalne tory wszyst- kich wymiarów lekko zadygotały i zwolniły tempo przemijania. — Zabawne — powiedział do Ona. — Nasi po- przednicy konstruowali skomplikowane maszyny. Pozornie stanowiły przedłużenie Rozumu, bo roz- wiązywały trudne problemy. W rzeczywistości Ży- we Mózgi mogły samodzielnie odpowiedzieć na większość pytań. — Nie wiedzieli o tym. — On rozsunął zasłonę. Wyszli do ogrodu pełnego słońca. — Największym ich utrapieniem był czas, brak czasu, nadmiar cza- su. Wyhodowali abstrakcyjną roślinę, która prze- rosła ogrodników. Nietrudno sobie wyobrazić, jak bardzo męczyła ich ta gonitwa za czasem, jak wielce przerażała świadomość, że mogą nie zdążyć zrozu- mieć. Pośpiech ogłupiał, osłabiał system nerwowy. Następowała degeneracja umysłu. Dlatego budowa- li maszyny. — A wystarczyło nawiązać kontakt z innymi układami, by przejść do strefy ponadczasowej. Two- je muzeum — mówił Eli — Muzeum Czasu, pogłę- bia zadowolenie z naszego istnienia. Dziękuję. Chciałbym wyświadczyć przysługę istotom z prymi- tywniej szych układów. — Tyle w tobie radości — On uśmiechnął się. — Musisz oddać innym nadwyżkę. — Ze względów higienicznych. Pamiętam twoje słowa wypowiedziane podczas ostatniego semina- rium: „Nie wolno gromadzić w sobie żadnych nad- miarów, również nadmiaru szczęścia". — Z kim pragniesz się podzielić? — Wybierz jakąś planetę — mówił Eli, sadowiąc się pod kopułą Absolutnego Ucha — planetę, która w przestrzeni zamkniętej czasem obchodzi dziesię- ciotysięczną rocznicę istnienia swojej cywilizacji. — Spróbujemy. Spójrz, oto obraz naszej galakty- ki. Zobaczyli panoramę Mlecznej Drogi, potem jej fragment, z którego Oczy wyłowiły układ Epsilon Eridani. — Wyzwoleni z czasu — Eli potrząsnął głową. — Nie. — Pomogą nam — powiedział On. — Szukając wspólnie, szybciej znajdziemy. — Obniżył kopułę, przybliżył usta do najczulszej membrany. — Uwaga... tu... Tau... Ceti — mówił, cedząc sło- wo po słowie. — Słyszycie?... Mówi... do... was... On... z układu... Ceti. — Oddal Ucho od centrum — zabrzmiał głos. — To, czego szukacie, znajduje się na peryferiach ga- laktyki. Planeta Ziemia w sto siódmym, dziewięcio- okręgowym układzie. Według naszych obliczeń Zie- mianie obchodzą dziesięciotysięczną rocznicę istnie- nia nowej cywilizacji. On podziękował. Ucho łowiło dźwięki: piskliwe sygnały, szumy, gdakania, rytmiczne buczenia. — Gadatliwy kosmos plotkuje o międzyplanetar- nych skandalach — zawołał rozbawiony Eli. — Plo- tą trzy po trzy. — Selektory wyodrębnią z tego zgiełku głos Zie- mi. Piski ucichły. Usłyszeli melodyjne dźwięki muzy- ki. — Przyjemna kompozycja — powiedział On — są muzykalni, to dobrze o nich świadczy. — Melodia zanika, dlaczego? — Dzieli nas odległość dziesięciu lat świetlnych. — Dwa kroki. Chcę rozmawiać z najmądrzejszym mieszkańcem Ziemi. — Trudna sprawa — odparł On z uśmiechem. — Niemal wszyscy uważają się za najmądrzejszych. — Jeśli przekonam ich, że jest wprost przeciwnie, wyświadczę im przysługę. — Ta oczywista prawda nie dotrze do ich świado- mości. Obrażą się, a ciebie nazwą kosmicznym głup- cem. — Chcę rozmawiać z najgłupszym. — W jego mniemaniu czy bliźnich? — Wybierz człowieka, którego wszyscy nazywają głupcem, a on zgadza się z tą opinią. Na płaszczyznę, zawieszoną pod kopułą, Oczy rzu- ciły obraz małego pokoiku. W fotelu przed lustrem drzemał mężczyzna. Nogi oparł o krawędź toaletki. — Zielona marynarka, żółte spodnie — szeptał zdumiony Eli — czerwone skarpetki? — To antypodysta — wyjaśnił On. — Artysta cyrkowy, który żongluje przy pomocy nóg. Odpo- czywa po przedstawieniu w swoim pokoju. — W jaki sposób mogę nazwiązać z nim kontakt? Czy wystarczy, jeśli przeniknę do jego świadomości? — Nie, doszedłby do przekonania, że cierpi na rozdwojenie jaźni. — No to spraw, by mnie zobaczył i usłyszał. Antypodysta jęknął przez sen. Śnił o sutym obie- dzie. Kawał soczystej pieczeni uciekał przed widel- cem jak pies przed batem. — Bydlę — wymamrotał cyrkowiec i otworzył oczy. Do garderoby wkroczył pogodnie uśmiechnięty Eli. — Mam nadzieję — powiedział — mam nadzieję, że nie przeszkadzam. — Zdjął kapelusz z westchnie- niem ulgi. — Nie przeszkadza pan. Gdzie można kupić taki melonik? Od dawna marzę o solidnym dęciaku. Dla pana odrobinę za mały. Odcisnął na czole czerwoną pręgę. W średniowieczu na głowie torturowanego zaciskano żelazną obręcz. Pozostawiała podobny ślad. — Artysta wybuchnął śmiechem. — Gadam i gadam, nie pozwalam nikomu przyjść do słowa. Jak podobał się panu mój numer? — Numer, ja... jaki numer? — wyjąkał Eli. On, który czuwał przy Absolutnym Uchu, pospie- szył z wyjaśnieniem: — Program cyrkowy składa się z kilkunastu czę- ści, które nazywają numerami. — Brawo! — zawołał antypodysta. Usłyszał głos Ona. — Mówi pan, nie poruszając ustami. Brzucho- mówca. Dobra robota. Witaj, kolego. Szukasz pra- cy? — Pracy? — spytał Eli. — Praca — tłumaczył On — to proces zachodzący między człowiekiem a przyrodą, w którym człowiek poprzez swoją działalność realizuje, reguluje i kon- troluje wymianę materii z przyrodą. Przyrodzie przeciwstawia się sam jako siła przyrody. Wprawia w ruch naturalne siły swego ciała — ramiona i no- gi, głowę i ręce, ażeby przyswoić sobie materię przyrody w postaci przydatnej dla własnego życia. — Kapitalne! — antypodysta klasnął w dłonie. — Mówisz brzuchem lepiej niż ja gębą. Jutro po- gadam z dyrektorem — umilkł, nasłuchując. — Ktoś idzie — szepnął — musisz zniknąć. Osobom obcym wstęp do garderoby... Tam, do diabła — za- klął, bo Eli, spełniając prośbę, zniknął. — Ty... ty — mamrotał artysta — ty naprawdę zniknąłeś. Fe- nomenalne! Gdzie jesteś? — Niedaleko. — Głos słychać, osoby nie widać. A to heca! — Czy mogę wrócić do twojego pokoju? — Możesz. Eli po raz drugi przekroczył próg garderoby. — Fantastyczne! Genialne! — entuzjazmował się antypodysta. — Cudowne! Dwadzieścia lat pracuję w cyrku, ale takiego numeru, jak Boga kocham, ni- gdy nie widziałem. — Pan mnie zawstydza — rzekł zawsze skromny Eli. — Doprawdy nie zasłużyłem na tyle pochwał. Pańskie słowa... — Pan, pańskie — przerwał artysta. — Mów do mnie po prostu Ro-Ro. — Eli — przedstawił się gość. — Pragnę wyświad- czyć ludziom, tobie, przysługę. Nie wiem, jaką. — Aaa, jesteś filantropem. — Filantropem? — Filantropia — tłumaczył wszystkosłyszący On — dobroczynność poniżająca godność ludzką, doryw- cze okazywanie pomocy potrzebującym. — Właśnie, dorywcze — zgodził się cyrkowiec. — Pożycz tysiąc guldenów. Ta przysługa nie poniży mojej godności. — Guldenów? — Dobra waluta, nie gorsza od innych. No więc? Rozumiem, i ty nie masz forsy. — Forsy? — Pieniędzy, — Pieniędzy? — Pieniądze — ratował sytuację nieoceniony On — pieniądze mogą być ekwiwalentem za pracę. An- typodyście chodzi o uzyskanie pieniędzy bez pracy. — Ejże! — zawołał Ro-Ro. — Twój brzuch usi- łuje mnie obrazić, a ty mówisz o przysłudze. — Pragnę oddać nadwyżkę szczęścia. — Szczęścia — powtórzył rozbawiony antypody- sta. — Prawdę powiedziawszy — mówił zakładając lakierki — mam wyjątkowo pecha. Ciągle spotykam abstrakcjonistów — zarzucił na ramiona płaszcz, uchylił drzwi, wyjrzał na korytarz. — Nie ma ży- wego ducha. Chodź. Zapraszam na kolację. Antypo- dysta i brzuchomówca-magik to niezła para. Trzeba oblać to spotkanie. Idziemy. — Dobre, bardzo dobre — chwalił Eli, obgryzając udko kurczaka. — Smaczne — popił piwem. Na kie- liszek wódki nie dał się namówić. Ro-Ro opróżnił dwa. — Twoje zdrowie! Skąd przybywasz? — Skąd przyby... — Eli zakrztusił się. Pytanie było nieco kłopotliwe. Nie ma sensu ukrywać praw- dy. Ten człowiek posiadał dostatecznie rozwinięte poczucie humoru. Odświeżało ono jego umysł, usprawniało proces myślenia. — Przybywam stamtąd — Eli wskazał palcem sufit. — Z dachu — zażartował antypodysta. — Wyżej. — Z nieba? — Z kosmosu. — Na jedno wychodzi. Zatem — Ro-Ro podniósł kieliszek — witam w ziemskich progach. — Gdybyś zechciał wystąpić w roli mojego prze- wodnika, oprowadzić po Ziemi. — Dobry żart tynfa wart. — Nie żartuję. Odetchnij głębiej, pomyśl o miej- scu, w którym chciałbyś się znaleźć, wyskoczymy poza okręg czasu. — Nie wygłupiaj się. Co za idiotyczny pomysł! Nowa sztuka? — W pewnym sensie sztuka. Odetchnij — nalegał Eli — pomyśl. — Jak zabawa, to zabawa — Ro-Ro zaczerpnął większy haust powietrza. — Przed rokiem bawiłem w Wietnamie. Nie znoszę zimna, a tam cieplutko jak w raju. W cieniu kamforowego drzewa pozna- łem sanitariuszkę, co mówię, samarytankę z Czer- wonego Krzyża. Powiedziałem dwa słowa, a ona odeszła, ulotniła się jak kamfora. To wina tego drzewa. — Antypodysta zachichotał. — Co to zna- czy? — spoważniał. — Wszystko wiruje! Boże drogi! Nic nie widzę! — Podaj rękę — powiedział Eli. — Opanuj uczu- cie strachu. Otwórz oczy. Ro-Ro uchylił ostrożnie powieki. Stali nad brze- giem rzeki. — Mekong — wyszeptał antypodysta — delta Me- kongu, Nizina Dżonek. — Co to? — Powiedziałem, nizina. — Chcę wiedzieć, jakie jest przeznaczenie tych rur. — To lufy, lufy armat, lufy moździerzy, lufy ka- rabinów maszynowych. Postawiłeś mnie przed fron- tem, ty diable! — Diable? — zdziwił się EU. — Przepraszam, jesteś więc aniołem. — Aniołem? — Przenosisz człowieka w ciągu sekundy na dru- gi koniec świata. Jesteś chyba fakirem. — Wasza cywilizacja przeżyła sto wieków, a ty nie rozumiesz... — Wiejmy stąd, póki czas — przerwał Ro-Ro, nie mogąc opanować przerażenia. — Słyszysz, ucie- kajmy! — Obawiasz się muzealnych eksponatów? — Zwiewajmy, powiadam, bo jak te eksponaty pluną ogniem, nie pozbieramy swoich kości. — Istniała kiedyś teoria — mówił spokojnie EU — że społeczeństwa należące do waszych układów słonecznych, osiągnąwszy technikę kosmiczną, staną się jednocześnie zdolne do wyzwolenia energii ato- mu, która wszystko niszczy, i wszystko zaczyna od początku. — Błędna teoria — odezwał się On — nie może być mowy o zamkniętych, powtarzających się cy- klach rozwoju cywilizacji, które po przekroczeniu progu kosmosu, samounicestwiają się. Postęp jest nieskończony i nieskończone są możliwości rozwoju istot rozumnych. — Znowu gadasz ze sobą — antypodysta otarł czoło zroszone zimnym potem. — Nic nie rozumiem. — Użycz mu swojego rozumu — przemówił zno- wu On — na kilka ziemskich sekund! — Pojmuję! — zawołał artysta — pojmuję. Przy- byłeś z innego układu. Opanowaliście materię. Po- traficie ją skupiać i rozpraszać. Umożliwia to poru- szanie się w trójwymiarowej przestrzeni z szybko- ścią myśli. Wszyscy uważali mnie za głupca. An- typodysta ma rozum w nogach, kpili. Słusznie. Je- stem skończonym durniem. To oczywiste. Co rozu- miem? Niewiele. Prawie nic. Czas zabija ludzi, bo ludzie zabijają czas. Dla zabicia czasu wykonują wiele różnych czynności, prowadzą wojny, dysputy filozoficzne i panny do urzędów stanu cywilnego. — Dosyć — powiedział Eli. — Tak, dosyć — zgodził się Ro-Ro. — O czym to ja mówiłem? — O czasie. — Tak, czas, czas na mnie. Za dziesięć minut roz- poczyna się przedstawienie w cyrku. — Czy mogę wyświadczyć ci przysługę? — Wracajmy. — Jeśli zechcesz, zatrzymam czas. — Świetnie, znakomity pomysł, ale nie w tej chwili. Trzeba wybrać odpowiedniejszy, bardziej in- teresujący moment. Wracajmy do cyrku. Muszę po- myśleć w spokoju, pokombinować. — Podaj mi rękę. Powrót do garderoby trwał jedną dziesiątą sekun- dy. — Mógłbyś zostać ministrem komunikacji — an- typodysta nie ukrywał swojego podziwu. — Spójrz, zabrałem ze sobą listek, zerwany z krzewu herba- cianego. Fantastyczne! A do licha! Dyrektor cyrku biegnie w naszą stronę. Jest wściekły, wygraża pię- ścią. Opóźniłem przedstawienie. Znokautuje mnie. Był kiedyś bokserem. Zatrzymaj czas! Zatrzymaj czas... Za-trzy-maj... czas... Z-a-t-r-z-y-m-a-j... — Pozbyłeś się nadmiaru szczęścia — powiedział On. Spacerowali po Ogrodzie Kwitnących Słońc, których promienie dostarczały organizmowi witamin wewnętrznej pogody i pewności siebie. —¦ Zwróciłem dług — odparł EU po chwili mil- czenia. — Świadomość, że ich męczy czas, gdy my istniejemy bez tego balastu, uczyniła mnie nad- miernie szczęśliwym. Dlatego zatrzymałem czas na Ziemi w momencie wybranym przez antypodystę. Wyświadczyłem ludziom przysługę z okazji dziesię- ciotysięcznej rocznicy istnienia ich cywilizacji. —¦ Kalendarze ziemskie wskazują rok 1973. — Błąd w obliczeniach? — zaniepokoił się Eli. — Nie. Oni różnie obliczają swój czas. Informa- cja podana przez Statystyków Epsilon Eridani jest zgodna z rzeczywistością. Dziesięć tysięcy lat. — Jedno mrugnięcie twojego oka — Eli złożył dłonie. — Mam jeszcze jedną prośbę. Czy mógłbym usłyszeć Ziemię? — Oczywiście. Powinieneś poznać wyniki swoje- go pierwszego eksperymentu. Wkrótce zostaniesz jednym z Głównych Eksperymentatorów. Swoją działalność rozpoczniesz od skonstruowania nowej, trójwymiarowej przestrzeni. Być może, iż twoje stu- dia nad czasem przyniosą ulgę następnej serii istot, które ukarzesz życiem w strefie przemijania. — Czy zahamowanie czasu nie rozwiąże tego pro- blemu? — Posłuchaj Ziemi — On uśmiechnął się dobro- dusznie. — Łączę z Absolutnym Uchem. Pani siedząca w loży cyrkowej szepnęła do pin- czerka, który wiercił się na jej kolanach: „Kiedy wreszcie rozpoczną to przedstawienie. Czas chyba stanął". „Ta zamieć — narzekał palacz — ta zamieć śnież- na nigdy się nie skończy. Od sześciu godzin tkwimy w zaspie, a pomocy jak nie widać, tak nie widać". „Od sześciu, czy od szesnastu — wymamrotał ma- szynista, nakręcając zegarek. — Zatraciłem zupełnie poczucie czasu". Gość mówił do kelnera: „Panie starszy, co z tym sznyclem po wiedeńsku? Ile lat mam czekać? Historyczna potrawa, psiakrew. Zamiast z jajkiem, z patyną wieków". Mąż do żony: „Jeszcze nie jesteś gotowa? Kobieto, dla ciebie czas nie istnieje". Generał, obserwując przez peryskop pozycje nie- przyjacielskie, do pułkownika: „Przed czterema minutami wystrzelili pocisk. Nie mogę zrozumieć, dlaczego do tej pory... — przer- wał i dokończył szeptem. — Niech pan spojrzy, za- wisł w powietrzu nad naszymi głowami. Niech to diabli! Wynaleźli nową broń!?" Ona do Niego: „To cudne, słyszę twój oddech, swój szept, pod moimi palcami twoje usta. Mróz trzeszczy na szy- bach, jestem, ty jesteś, ustało przemijanie". Zegarmistrz do czeladnika; „Durniu! Nicponiu! Leniu! Nie nakręciłeś zega- rów ! — Wszystkie stanęły!" Autor do siebie: „Czekam i czekam na honorarium. Na pewno główny księgowy zatrzymał czas". Bonaparte wśród olbrzymów Czegoś podobnego nie widziałem nigdy w życiu, słowo uczciwego człowieka. Ogrom tej hali zdumie- wał, niepokoił, przytłaczał. Nie wiem, co czują mrówki spacerujące pod olbrzymim kloszem mię- dzy kraterami szwajcarskiego sera, domyślam się wszakże, iż moje aktualne doznania nie były im obce. Z rozdziawioną gębą, nie taję, formalnie zgłu- piałem, z wytrzeszczonymi oczami stałem pod gi- gantyczną kopułą rozpiętą przez genialnego archi- tekta nad moją skołataną głową. Przed minutą by- łem świadkiem awantury rozpętanej przez generała Pichegru. „Ty gamoniu — wrzeszczał na swojego ordynansa — ty durniu, jesteś głupszy od barana Modesta, maskotki naszej dywizji, przeklęty dzień, przeklęta chwila, gdy wygramoliłeś się spod pierzy- ny, by wstąpić do armii, czemu nie wybrałeś leni- wej piechoty, twoje myśli kroczą pomaleńku, co chwila przystają utrudzone straszliwym wysiłkiem. Dlaczego nie zaszczyciłeś swoją znakomitą osobą ar- tylerii, chudy jak tyka z wiecznie rozczochraną czu- pryną, prawdziwy wycior do czyszczenia luf armat- nich, słyszysz? Wycior!" — „Tak jest — wymamro- tał zupełnie ogłuszony ordynans. — Melduję po- słusznie, wycior." — „Zuchwalcze — krzyknął ge- nerał ¦— wstąpiłeś do kawalerii, to bezczelność wo- łająca o pomstę do nieba, zlatujesz z konia przy la- da okazji, zsuwasz się z siodła pod brzuch koński w najmniej odpowiednich momentach, ty jeździsz jak woltyżer, jak Indianin, wczoraj na przykład wy- skoczyłeś z siodła przed frontem całego szwadronu. A idźże do cyrku, ekwilibrysto, bo użyjemy twojej głowy do taranowania bram nieprzyjacielskiej forte- cy, bodajbyś skisł" — zakończył życzliwie generał, po czym chwycił ciężki, kawaleryjski but i z wielką siłą cisnął nim w ordynansa. Żołnierz przykucnął. „Padnij!" — zawył Pichegru, lecz mimo najlepszych chęci nie zdążyłem wykonać tego rozkazu. Z po- dłogi trysnął gejzer oślepiającego światła, na suficie zatańczyły gwiazdy, zawirowały koliste tęcze. Cią- gle jednak nie mogę pojąć, jakim cudem znalazłem się pod tym kloszem. Oho, ktoś wreszcie nadchodzi. Grzeczny, uśmiechnięty, na oko cudzoziemiec. — Stoisz tak i stoisz. Usiadłbyś, odpoczął. Mówi ludzkim językiem, chwalić Boga! Jakoś tam dogadamy się. — Chętnie usiądę i odpocznę, chciałbym wszakże wiedzieć, gdzie jestem i z kim mam zaszczyt? — Jesteś, gdzie jesteś. Dostąpiłeś niewątpliwie wielkiego zaszczytu, nazywają mnie Ajdemonem. To bardzo interesujące miejsce, w pewnym sensie wytwórnia, modelarnia, kuchnia, laboratorium, ot, taka, pojmujesz, fabryka. — Co wy tutaj fabrykujecie? — Z NICZEGO robimy coś, a to COS z czegoś ro- bi NIC. Jeśli nie rozumiesz, nie kłopocz się, pójdzie- my razem po rozum do głowy. Co powiedziawszy, otworzył drzwi w kryształowej ścianie i ustępując mi miejsca, certował się: — A nie, nie, ty pierwszy, bardzo proszę, bądź uprzejmy, ja za tobą, jesteś naszym gościem. Szliśmy schodami w dół dobre pół godziny. Wresz- cie mój przewodnik zatrzymał się przed wspaniałym portalem. Przez chwilę podziwiałem w milczeniu przebogato zdobione pilastry i fryzy. Snycerz nie żałował trudu, pokrywając płaskorzeźbami niemal każdy centymetr drzewa. Czego tu nie było, wielo- głowe, zionące ogniem smoki toczyły zacięty bój z rycerzami na koniach, nad wzburzonymi falami szybowały komety, dziwne pojazdy bez kół krążyły wokół planet, na architrawie widniały hieroglify, pod nimi trójkąty, kwiaty, romby, koła i wzory ma- tematyczne. — Śliczne, prawda? — szepnął Ajdemon i złożył ręce jak do modlitwy. — Wytworne, lekkie, mister- ne, a nade wszystko uprzejme. Spójrz proszę. Na drzwiach pojawił się napis: „Wchodzić bez pukania". Przekroczyłem próg. Weszliśmy na flo- rencki dziedziniec, a potem przez atrium do przy- tulnej komnaty wyłożonej perskimi dywanami. W głębokim fotelu siedział starszy pan. Powitał nas skinieniem głowy i sympatycznym uśmiechem. — Podejdź bliżej — usłyszałem szept przy uchu — ukłoń się i pocałuj go w rękę. Bądź bardzo grzecz- ny. No, szybciej. Musnąłem ustami ciepłą dłoń starca. Pogładził mnie po głowie i powiedział: —¦ Lubię grzecznych młodych ludzi. Z daleka przybywa? — Z Ziemi — odpowiedział Ajdemon. — Jeśli dobrze pamiętam, oczekiwaliśmy kogoś innego. —¦ Tamten też przybył. Nasz turbowsystator wes- sał dwóch. Ostatnio płata nam różne figle. — Zreperować. — Brak części zamiennych, Ejbaalu. — Sprowadzić! Wyprodukować — grzmiał sta- rzec. — Nie mam czasu zajmować się głupstwami. Co z nim? — Zaaklimatyzujemy w dziale rezerw. — Przedtem przyodziać, napoić, nakarmić. A Na- poleon? — Czeka w sali przyjęć. — Wprowadzić! Tak, wtedy po raz pierwszy usłyszałem to imię: Napoleon. Zbieg okoliczności, a raczej kawaleryjski but generała sprawił, że towarzyszyłem poruczniko- wi Bonaparte w tej podróży w zaświaty, stając się mimowolnym świadkiem wydarzeń, które uszły uwagi najwytrawniejszych biografów Małego Ka- prala, wydarzeń jakże brzemiennych w skutkach. — Mam pomysł — rzekł Ejbaal patrząc na mnie. — Notuj wszystko, co tutaj usłyszysz i zobaczysz, notuj pilnie, w odpowiednim czasie opublikujemy twoje wspomnienia z pobytu na Planecie Wielkiego Negatywu, znajdującej się w Czarnej Mgławicy zwanej Głową Konia. Widzisz, mój kochany... Jak ci na imię? — Jan Jakub. — Więc widzisz, Janie Jakubie... A czy możesz podać nam swoje nazwisko? — Jan Jakub Laflamme. — Więc widzisz, Janie Jakubie Laflamme... Pięk- ne nazwisko, płomień, pojmuję pomyłkę naszego turbowsysatora, otóż Wszechświat, mój synu, rządzi się pewnymi prawami. Galaktyki doskonalsze czu- wają nad mniej doskonałymi, Wielki Krąg podzielo- no na Kręgi Średnie i Małe. Wszystko to ściśle wią- że ze sobą Szprychy, które obracają się wokół Osi. Wielki Negatyw spełnia rolę smaru przyśpieszające- go obrót Wielkiego Koła. Inaczej mówiąc, czuwamy w specjalny sposób nad intelektualnym rozwojem istot rozumnych, egzystujących w tym najpiękniej- szym z wszechświatów. Między innymi jesteśmy odpowiedzialni za twój Układ Słoneczny, Janie Ja- kubie, za twoją sympatyczną planetę. Jak wiesz zapewne, ludzie rozumni nie rodzą się na kamieniu, 0 genialnych jeszcze trudniej. Dlatego spieszymy ży- wym i myślącym z pomocą. Spójrz w ten otwór. Pochyliłem się nad studzienką stojącą w rogu po- koju. — Patrzysz przez peryskop — wyjaśnił Ejbaal — przez jeden z wielu peryskopów; służą nam do obserwacji życia na twojej planecie i na wielu in- nych. Czy dostrzegasz ulice rodzinnego miasta? — Oczywiście. Widzę pana Martina, podkrada w tej chwili jabłka z ogrodu mego ojca, widzę pana Lefebre'a, dolewa wodę do wina, widzę ulicę du Four-Saint-Honore, hotel de Cherbourg, właściciel hotelu, pan Vedrine, zagląda przez dziurkę od klu- cza, pokój oznaczony numerem 9, trzecie piętro na łóżku płacząca dziewczyna tuli poduszkę i szlocha przerażona, bo nie może pojąć, jakim cudem znikł z jej ramion uroczy porucznik artylerii. — Wybraliśmy zapewne nie najlepszy moment, ale czas nagli — usprawiedliwiał się starzec. — Był to czwartek, 22 listopada 1787 roku. Przełomowy moment w życiu Napoleona. Wtedy właśnie stracił cnotę. Janie Jakubie, w trosce o dalsze losy Ziemi co pewien czas zabieramy do siebie jakiegoś czło- wieka, przechodzi tutaj odpowiednie przeszkolenie 1 wraca na rodzinną planetę przeobrażony, genial- ny, natchniony. Analizując aktualną sytuację w wa - szym Układzie Słonecznym, doszliśmy do przekona- nia, iż Ziemianie znowu oczekują na KOGOŚ. Los padł na porucznika Bonaparte. Wejdzie tutaj za chwilę. Bądź uprzejmy przeniknąć przez ścianę, wy- starczy narysować drzwi na jej powierzchni. — Czym? — Czymkolwiek, chociażby palcem. Tak też uczyniłem. W pokoju po drugiej stronie znalazłem biureczko w stylu empire, kilka doskona- le zaostrzonych piór, butlę inkaustu. Mogłem przy- stąpić do pracy. Nie znana mi bliżej aparatura rzu- cała na ścianę obraz gabinetu Ejbaala. Dzięki nie- widocznym otworom słyszałem każde słowo. Ajde- mon wprowadzał właśnie Napoleona. — Jesteś wściekły — stwierdził z zadowoleniem. Ejbaal i zatarł szczupłe dłonie. — Jesteś bardzo wściekły. Wtargnęliśmy w twoje życie w sposób nieco brutalny. — Ordynarne, chamskie metody policyjne — Bo- naparte skrzyżował ręce na piersiach. — Poskarżę się dyrektorowi Królewskiej Szkoły Wojskowej. Nie mam nic wspólnego z tą burdą „Pod Trzema Słu- pami". — Ach, sądzisz, że zostałeś uprowadzony przez policję? I co ty na to, Ajdemonie? Mój przewodnik zarżał niczym koń. Śmiał się jak głupi, widziałem już takich wesołków, potrafią ry- czeć, piać, nie zwracając uwagi na otoczenie, bawią się znakomicie byle czym. Zawsze skłonni do bła- zeńskiej wesołości bez umiaru i najczęściej bez po- wodu, ich śmiech płoszy stada bizonów, przeraża trytony, salamandry, dociera do jądra ziemi, oży- wia wulkany, ogłusza ptaki szybujące między nie- bem i ziemią, salwy tego śmiechu są groźniejsze od kanonady dział. Ajdemon w pewnej chwili za- chłysnął się śliną, poczerwieniał na gębie, wytrzesz- czył oczy nabiegłe krwią, chwytał powietrze jak karp wyjęty z wody, niemal rzęził, kto wie, czym skończyłby się ten wybuch śmiechu, gdyby nie in- terwencja Ejbaala, nacisnął jakiś guziczek ukryty w poręczy fotela, wtedy ze ściany wyskoczyła pięść na sprężynie i grzmotnęła w plecy Aj demona, aż przysiadł. — Ha... — wymamrotał. — Jeszcze trochę i sko- nałbym ze śmiechu. Teraz lepiej, teraz dobrze, od- dycham. On nas wziął za policjantów. — Omyliłeś się, młodzieńcze — rzekł Ejbaal. — Policja paryska nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Znajdujesz się w innym świecie. — Bajdy! Bzdury! — rozsierdził się Bonaparte. — Mówcie wreszcie, o co chodzi? — Dobry surowiec — Ejbaal nie ukrywał entu- zjazmu. — Pierwszorzędny surowiec. W sam raz dla nas. Tak, tak, usiądź chłopcze i słuchaj. — Do diabła z tym! — Korsykanin kopnął krze- sło podsunięte przez Ajdemona. — Chcę wiedzieć, gdzie jestem, kto mnie porwał i dlaczego? — A, podoba mi się ten oficer, bardzo podoba — mówił Ejbaal mrużąc oczy. — Będzie z tej mąki chleb. Miałem nosa. Otóż, panie poruczniku, pra- gniemy panu dopomóc. Proszę wyobrazić sobie, że powiedzmy, w Sztabie Królewskiej Armii zwrócono na pana uwagę. Pilny, wytrwały, inteligentny, po- wiedzmy, że komuś zależy na tym, by przyspieszyć karierę młodego, obiecującego oficera. No co, pra- gnie pan awansować? — Oczywiście. — Wysoko? — Jak najwyżej. — Dobrze, ale konkretyzujmy. — Sądzę, że kiedyś... mógłbym... — Śmiało, śmiało! — Że mógłbym otrzymać epolety pułkownika. — Pułkownika, powiadasz? — A na pewno majora! Nie marnuję czasu, stale uzupełniam wojskową wiedzę. — Zasmuciłeś mnie, poruczniku — Ejbaal opuścił fotel i krążąc po gabinecie mówił: — Tak, to tylko surowiec, przeciętny oficer o przeciętnych ambicjach, trzeba jeszcze nad tobą popracować. Aj demonie, zaprowadź gościa do sali testów, przeprowadzisz badania na inteligencję, re- fleks, ocenisz przy pomocy maszyn elektronowych reakcje na bodźce zewnętrzne i wewnętrzne, prze- analizujesz naszego gościa od stóp do głów, no a po- tem przystąpimy do dzieła. Ajdemon otrzymał do zgryzienia nie lada orzech. Korsykanin, zobaczywszy salę wypełnioną dziwacz- nymi maszynami, przestraszył się. Nie pomagały żadne perswazje ani prośby, ani groźby. — Chcę wrócić do Paryża, chcę wrócić do Pary- ża! — powtarzał z uporem krnąbrnego malca. — Do Paryża, do hotelu Cherbourg, do mojego pokoju pod dziewiątką, do mojej dziewczyny... — Wrócisz, wrócisz — uspakajał Ajdemon. — Odpowiednio przygotowany, przeszkolony, przed- tem jednak muszę poznać twój organizm, nie ma powodu do obaw, to bezbolesne badanie. — A te machiny? — Niewinne aparaty, Napoleonie, które ułatwiają przeprowadzenie tych badań. — Wyglądają jak narzędzia tortur. — Nie zamierzamy krzywdzić naszego pupila. Je- steś oczkiem w głowie Ejbaala. Dzięki jego łaskawo- ści zajdziesz bardzo wysoko, zostaniesz generałem, a jeśli będziesz grzeczny, otrzymasz jeszcze bardziej intratną i odpowiedzialną posadę. — Generałem? — Napoleon oblizał wargi. — Ge- nerałem? A długo przyjdzie czekać na generalskie szlify? — Jeśli pamięć mnie nie myli, w dniu 14 stycz- nia 1794 otrzymasz nominację na generała brygady. — Za siedem lat! To niemożliwe! — Smarkacz — zdenerwował się Ajdemon. — Ja lepiej wiem, co możliwe. Z niejednego idioty zrobi- liśmy mędrca, a ten po powrocie na Ziemię z in- nych robił idiotów, zgodnie zresztą z naszymi zalece- niami, i przysięgam na dekaedr, cały ten cykl pro- dukcyjny nie trwał dłużej niż siedem dni, oczywi- ście według waszego ziemskiego czasu. Ze szkoły Wielkiego Negatywu wyszli tacy ludzie jak Tyglat- pilezar Trzeci, Nabuchodonozor, Kambyzes, Dariusz. Aleksander Macedoński, Hannibal, Cezar, Attyla, Dżingis-chan i wielu innych. Widzisz — Ajdemon zniżył głos — ruch decyduje o naszym życiu, im więcej ruchu, im większe tempo wirowania, tym lepsze życie. Dlatego mieszamy, co się da i gdzie się da, mieszamy na skalę kosmiczną, szkoląc wyspe- cjalizowanych mieszaczy. Każdy żołnierz nosi w tor- nistrze buławę marszałkowską, zapamiętaj to zda- nie. Jeden nosi całe życie, drugi kilka lat. Przyspie- szymy rozwój twojego intelektu, nauczymy prawi- dłowo wykorzystywać sytuację i sprzyjające oko- liczności, zaostrzymy twój apetyt, podrażnimy am- bicje. Przedtem jednak muszę zajrzeć do twojego środka, poznać objętość żołądka, mózgu, serca. Skąd mogę wiedzieć, ile litrów oleju trzeba wlać do two- jej głowy, czym karmić, abyś dobrze wyrósł. No, dalej, wchodź, mój drogi, do tej szafy. Skoro na ekranie zabłyśnie litera A, naciśnij klawisz z grec- ką alfą. Jeśli pojawi się B, uderz palcem w klawisz beta i tak dalej. Dwa dni trwały uciążliwe badania. Napoleon wę- drował od maszyny do maszyny, można powiedzieć, że podawały go sobie z rąk do rąk. Odpowiadał na setki pytań, z elektronowym mózgiem przegrał kil- kanaście partii szachów, kilka godzin przesiedział w haremie, by potem pokierować bitwą na Podłej Równinie wciśniętej między Ponure Góry a Obrzy- dliwą Rzekę. — Ty, Janie Jakubie — powiedział do mnie Ejbaal — ty notuj skrzętnie wszystko. Każde dzieło wymaga dokumentacji, nie inaczej rzecz ma się z Napoleonem Bonaparte. W czasie bitwy będziesz jego adiutantem, moim sekretarzem i asystentem Ajdemona. Przy okazji podciągniesz się nieco w strategii, wyrobisz sobie charakter pisma, a wschodząca gwiazda Korsykanina i ciebie uczyni doskonalszym. Przystępujemy do gry wojennej nu- mer drugi, wariant pierwszy: Stanęliśmy na wzniesieniu podobnym nieco do pa- telni odwróconej dnem do góry. Przed nami pławi- ła się w ogniu wschodzącej gwiazdy Beżowa Dolina przecięta wstęgą Różowej Rzeki. Ranek był po- godny, powietrze aromatyczne, kilka głębszych od- dechów — i na policzkach Napoleona wykwitły ru- mieńce; milczący, skupiony obserwował przez per- spektywę dwie armie wkraczające zwartymi kolum- nami na pole bitwy. — Dowodzisz Białymi — oświadczył Ejbaal wska- zując pułki grenadierów w niedźwiedzich czapach. Po tamtej stronie rzeki nieprzyjacielskie wojska Niebieskich. Droga do zwycięstwa wiedzie przez je- dyny most strzeżony przez trzy kompanie piechoty i sześć dział. Chciałeś coś powiedzieć, Ajdemonie? — Proponuję po kieliszku rumu dla rozgrzewki. — Przednia myśl. Wznoszę toast za zwycięstwo Napoleona. — Za zwycięstwo — huknęliśmy jak jeden mąż Napoleon powiódł po nas odrobinę nieprzytomnym wzrokiem, poprawił trójgraniasty kapelusz i ciężko westchnął. — Brak koncepcji? — zapytał Ejbaal. — Ten most — Bonaparte otarł czoło batystową chusteczką — ten most przeraża mnie. Salwa arty- lerii zmiecie każdego, kto dotknie stopą pierwszej deski. — Spróbuj — zachęcał Ajdemon, może nie zmie- cie. — A jeśli zmiecie? — Zginiesz na polu chwały. — W moim wieku? Napoleon był bliski płaczu. — Do stu tysięcy szatanów! — Ejbaal stracił cier- pliwość — toż to gra, toż to zabawa w wojnę. — W czasie manewrów również można złapać gu- za. — Twój zawód łapać guzy, wojować, bić się, za- bijać, zdobywać. Czy wolisz może wyprowadzać na spacer psy stetryczałego generała? Napoleonie, weź się w garść. Ejbaal podniósł do ust złoty gwizdek. Przeraźli- wy dźwięk wypełnił dolinę. Oddział kawalerzystów przegalopował przed stanowiskiem dowodzenia, wznosząc obłok beżowego pyłu. Zagrzmiały działa, kłęby dymu przysłoniły most. — Zasłona dymna — szepnął Ajdemon. — Do- godny moment do szturmu. — Dogodny — odszepnął Bonaparte i zemdlał. Dopiero po upływie tygodnia w czasie czternastej gry wojennej Napoleon rzucił się w wir walki, ran- nemu chorążemu wyrwał sztandar i krzycząc, co sił w płucach, pierwszy skoczył na most. Ejbaal ode- tchnął z ulgą. — Najgorsze mamy za sobą — stwierdził z za- dowoleniem. — Teraz pójdzie jak z płatka. Wzmo- cniliśmy jego system nerwowy, sypia spokojnie, nie zrywa się w nocy z okrzykiem: mamo! A już po- częły mnie trapić wątpliwości, czy wybrałeś właści- wego człowieka, Ajdemonie. — Dzieło tworzenia sprawia najwięcej kłopotu pierwszego dnia. Wyrwałem Napoleona z ramion dziewczyny. Nasz oficerek przeżył szok. Słodka pieszczoszka ustąpiła miejsca surowemu władcy Wielkiego Negatywu, lecz w twoich rękach spróch- niały kołek przekształci się w berło inkrustowane najwspanialszymi perłami. — Kadzisz — wymruczał Ejbaal — przykro słu- chać. Podaj, proszę, wyniki wszystkich badań. — Ponury, gwałtowny, pełen pychy — recytował Ajdemon. — Skryty. Kilkakrotnie usiłował oszukać maszyny. Wmawiał im, że zadowolą go epolety puł- kownika. W rzeczywistości marzy o buławie mar- szałkowskiej. — Bardzo dobrze. A serce, co z sercem? — Pobudliwe, Ejbaalu. Którejś nocy, kilka godzin przed bitwą do namiotu Napoleona wprowadzono urodziwą niewiastę. Zapomniał o całym świecie, ba- wiąc się jej kolczykami. — Bardzo źle. Wódz tej miary winien żyć w ce- libacie. — A na Ziemi powiadają, gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. — No, oni nas nie będą uczyć. Pokaż mi elektro- kardiogram Bonapartego... Tak, ślicznie. Mięsień zdrowy, ciśnienie trochę podwyższone. — Namiętny, wybuchowy. — Świetnie, Ajdemonie, niech taki pozostanie, lecz w sprawach sercowych należy go uczynić bar- dziej cynicznym. Niech kocha się, bardzo proszę, ale od niechcenia, mimochodem, w przerwach między zwycięstwami, w przerwach między podpisywaniem traktatów, rozkazów, nominacji. To nasz drapieżny palec, nasza pięść, kobiety nie mogą mieć na niego najmniejszego wpływu, nie potrzeba nam żadnych pośredników. Niech wdzięczą się do podkomendnych Napoleona, niech uwodzą jego antagonistów, niech pojmują za mężów jego wrogów, niech minoderia dam dworu Cesarza oszałamia posłów, niech rozwią- zuje im języki. Zrozumiałeś? — Zrozumiałem panie. Wszystkie twoje rozkazy zostaną wykonane z maksymalną precyzją. Ajdemon wycofał się z gabinetu Ejbaala, powta- rzając półgłosem: — Niech uwodzą jego antagonistów, niech poj- mują za mężów jego wrogów... Dziewiątego dnia pobytu na planecie Wielkiego Negatywu, która wiruje dookoła Słonecznego Karła w Czarnej Mgławicy Głowy Konia, Napoleon Bo- naparte został poddany jeszcze jednej ważnej pró- bie. Zaledwie otworzył oczy, do jego sypialni wbie- gło kilku podnieconych oficerów. Gadali jeden przez drugiego i nie mógł zrozumieć, co się stało. — Cisza! — wrzasnął, aż szyby zadźwięczały w oknach. — Najstarszy rangą do mnie! Wystąpił major w mundurze szwoleżera. Bez tru- du rozpoznałem w nim Aj demona. — Generale! Rojaliści podburzyli lud Paryża. Dwadzieścia tysięcy rebeliantów maszeruje na Kon- wencję. Czekam na rozkazy! — Ajdemon wyprężył się. Usłyszałem suchy trzask. To pękły w szwach przyciasne portki majora szwoleżerów. — Konia! — zawołał Napoleon — konia z rzę- dem temu, kto powie mi, co należy uczynić w ta- kiej sytuacji! Ilu mamy żołnierzy, majorze? — Pięć tysięcy zuchów gotowych na wszystko. — A oni dwadzieścia tysięcy. — Dysponujemy także armatami, generale, ślicz- ne, piękne, świeżo wypucowane działa. — Nikt nigdy w walkach ulicznych nie używał do tej pory artylerii. — No właśnie. — Co właśnie? — Nikt nigdy. Pora na prapremierę. Dosiedli koni i pocwałowali do makiety kościoła Sw. Rocha. — Znowu jestem w Paryżu —¦ mówił Bonaparte, rozglądając się po otoczeniu. — To Paryż, majorze? — W pewnym sensie — odparł Ajdemon. — Ka- nonierzy przy działach. Rebelianci atakują. — Co powinienem uczynić twoim zdaniem? — Wydać rozkaz: OGNIA! — W tłumie widzę młodych urodziwych mę- czyzn. — Widzisz bezwzględnych wrogów Konwencji. — A za tłumem dostrzegam strwożone dziewczę- ta i niewiasty z dziećmi na rękach. — To żony i córki bezwzględnych wrogów Kon- wencji, twoich wrogów, wrogów generała Bonapar- te, Cesarza Francuzów, Napoleona Pierwszego. — Po pierwszej salwie pękną wspaniałe witraże kościoła Świętego Rocha. Trzasną szyby w okolicz- nych kamienicach. Huk armat spłoszy ptactwo. Za- milknie świergot. — Do stu diabłów! — zawył Ajdemon. — Ten człowiek świętego wyprowadzi z równowagi. Każ strzelać do tłumu! — Jestem głodny. — Napoleon zawrócił konia. — Nie zjadłem śniadania. Królestwo za szklankę cze- kolady. Kłopotów z Napoleonem było co niemiara. W naj- mniej oczekiwanych momentach dobra strona natu- ry Korsykanina brała górę nad bydlęciem, cierpli- wie budzonym przez Ejbaala. Bonaparte wąchający kwiatki, brzdąkający na lutni, nucący sprośne pio- senki doprowadzał Władcę Planety Wielkiego Nega- tywu do szewskiej pasji. — Przeciętne walczy z nieprzeciętnym — tłuma- czył Ajdemon. — Znakomita większość Ziemian to przeciętni zjadacze chleba, w tej swojej przeciętno- ści tak są zapamiętali, że mają za złe nieprzecięt- nym, iż ich nadmiernie wybujały indywidualizm zakłóca trawienie ludzkości. Powiadają, że pragną przeżuwać swoje życie z pełną świadomością smaku wszystkich dostępnych potraw, nie zamierzają nato- miast zachłystywać się byle czym i czymkolwiek, bo to prowadzi do ciężkiej niestrawności i choroby wrzodowej. Przeciętni uważają, Ejbaalu, że blask wschodzącego słońca, brzęczenie pszczół, widok bia- łych łydek dziewczyny, woń kwiatów, że te drobia- zgi mogą uszczęśliwić człowieka lub przynajmniej wywołać wrażenie szczęścia. Co najdziwniejsze, przeciętni marzą o długim życiu. Czytają z ogrom- nym zainteresowaniem wszelkie wiadomości o od- kryciach naukowych, zmierzających do przedłuże- nia życia. Nie znoszą wojen, choć nie unikają bójek, po których zaśmiewają się do łez, oglądając swoje rozbite nosy i zwichnięte szczęki. Przeciętni rozmna- żają się żywiołowo i nie zważając na przestrogi mędrców, chwalą sobie bardzo owe misteria, bujnie rozwijające królestwo człowieka na Ziemi i w Ko- smosie. Ajdemon odetchnął głębiej i mówił dalej, rozłoży- wszy na stole przed Ejbaalem różnokolorowe nici: — Przeciętni szczycą się swoją przeciętnością, po- wiadając: zbyt ambitne plany grożą zakłóceniem porządku naturalnego. Na całe szczęście istnieje Ją- dro Wielkiego Negatywu. Przewracamy ludziom w głowach, otaczamy nimbem najpróżniejszych, dzięki czemu głupieją do reszty, rozwijamy z po- wodzeniem okrucieństwo, z niezłymi wynikami ho- dujemy egoizm, zachęcamy do działań destruktyw- nych, niszczących. Jesteśmy... — Dosyć — przerwał Ejbaal. — Znowu jajko usiłuje być mądrzejsze od kury. Dobrze wiem, jacy jesteśmy, a kimże ty jesteś, Ajdemonie? — Twoim nędznym sługą do spraw Ziemi. — Co z Napoleonem? — Nasze aparaty doniosły o jego nieprzeciętno- ści. — Maszyny mylą się. — Wspólnie z całym parkiem maszynowym pla- netami i stacjami międzyplanetarnymi, czuwamy nad działaniem każdego tranzystora. Sterujemy ludźmi przy pomocy maszyn, sterujemy maszynami, korzystając z inteligencji ludzkiej. Informacje o Na- poleonie nie mogą być mylne. — Czemu więc stawia opór? — Powiedziałem. Przeciętne toczy w nim bój z nieprzeciętnym, jeszcze nie zdołał oderwać się od Ziemi, jeszcze nie dorósł do zadania Mieszacza. — Co oznaczają te nici? — Tymi nićmi zwiążemy Napoleona z nami. Bę- dzie z niego pociecha, Ejbaalu. „Janie Jakubie Laflamme, skorzystaj z chwili nie- uwagi swoich przełożonych i zamień kilka słów z Korsykaninem. Obaj, bądź co bądź, należycie do tego samego gatunku ssaków. Warto pogawędzić". Jak pomyślałem, tak uczyniłem. Bonaparte odpo- czywał po kolejnej bitwie. Leżał pod rozłożystym drzewem o jadowitych owocach, analizując przebieg poszczególnych faz wojennej gry. Zobaczywszy mo- ją wielce strapioną minę, powiedział z uśmiechem: — Najadłeś się frykasów, których nam tutaj nie szczędzą, i cierpisz. Mnie też dokucza zgaga. — Czy znasz ich zamiary? — Domyślam się. To łotry spod Ciemnej Gwiaz- dy. — Najciemniejszej z Ciemnych, Napoleonie. Co zamierzasz? — Odpłacić pięknym za nadobne. — Nie rozumiem. —¦ Na razie studiuję teorię gier, strategię i takty- kę drugiej połowy dwudziestego wieku. Czy wiesz, co to jest równanie Lanchestera? — Nie, nie wiem. — A ,.Macierz gry" albo „Punkt siodłowy"? — Nie, nie mam najmniejszego pojęcia. — A ja mam i dlatego wygram wszystkie bitwy, podbiję cały świat. — Więc jednak Ajdemon nie rzucał słów na wiatr. — Aj demona lekce sobie ważę. To miernota, lokaj Ejbaala. Ejbaal, ten wie, czego chce. Mądrala, ale mnie nie przechytrzy. — Ta straszliwa pewność niebie... — Gdy skończę z naszą planetą, zabiorę _ię do mi- strzów. — Myślisz o podboju Wielkiego Negatywu? — Ciszej, niedawno w kłosie pszenicy znalazłem maleńki aparacik, służący do przekazywania głosu na odległość, cacko, lecz moich myśli nie zdołają pod- słuchać. — Mogą odgadnąć. — Nonsens. Gdy są w pobliżu, myślę o nich do- brze, przymilnie, a gdy znajduję się w bezpiecznej odległości, snuję plany podboju Królestwa Ejbaala. Wcześniej czy później dam im łupnia, Janie Jaku- bie. — Słyszałem, że interesowałeś się historią Korsy- ki, podobno pracujesz nad książką o swojej wyspie, znam Raynala, niech oceni twoje dzieło. — Napisałem również traktat balistyczny O miotaniu bomb. — Bomby, to po myśli Ejbaala. — Przypadkowo odgadł, że lubię dowodzić. Bi- twa, huk armat, dziesiątki, setki tysięcy żołnierzy. Wspaniałe widowisko. Sam je reżyseruję. — Ta książka o Korsyce... — Ostrożnie. W polu widzenia Ajdemon. — Gwarzycie? — Gwarzymy, Ajdemonie. — O wspaniałych zwycięstwach Napoleona? — Otóż to, o moich zwycięstwach. — Jeszcze dzisiaj wrócisz na Ziemię. Szkolenie zakończone. Za postępy w nauce otrzymasz nagro- dę. — A co ze mną? — zapytałem. — Będziesz towarzyszył Napoleonowi, Janie Ja- kubie. Czegoś podobnego nie widziałem nigdy w życiu. Gwiazda Karzeł sunęła wzdłuż widnokręgu unosząc się i opadając. Zniknęła po prawej stronie za rudym stożkiem Wstrętnej Góry. Podniosłem głowę. Siedzieliśmy na kamiennych schodach wiodących do hotelu Cherbourg. — Questa commedia e bellissima — powiedział Napoleon — molto divertente. — Komedia? Doskonała? Zabawna? O czym ty mówisz? — Słuchałem wczoraj wykładu astronoma Lapla- ce'a, a potem bodajże wypiliśmy butelkę wina w traktierni „Pod Trzema Słupami". Dwie butelki. Leb mi formalnie pęka — Bonaparte wstał i otrze- pując spodnie, mówił: — Janie Jakubie, pięknie opowiadałeś o mojej szczęśliwej gwieździe. Odmro- ziłem sobie pośladki. Diabelskie schody, dlaczego tutaj usiedliśmy? — By ostygnąć nieco i odetchnąć świeżym po- wietrzem. — Laplace zachwycał się kosmiczną panoramą, galaktykami, mgławicami, ale ty wśród wielu gwiazd rozsianych po niebie zauważyłeś moją gwia- zdę. Jeszcze przed chwilą świeciła tam, między słupem latarni a spadzistym dachem uroczej ka- mieniczki szwagra Salicettiego. Teraz jej nie widzę. — Zniknęła w promieniach wschodzącego słoń- ca. — Czy nie uważasz, że moją gwiazdą winno być słońce? — Zapominasz o miłościwie nam panującym Lu- dwiku. — Tchórzliwy wieprz. Wystarczy mu blask czer- wonej lampy, którą co wieczór wywiesza przed swoim domkiem przedsiębiorcza Katarzyna. — Simona, Napoleonie — Laplace mówił o Czarnej Mgławicy, nie, to ty mówiłeś, w głowie mi się mąci, wiesz, pracuję nad książką O miotaniu bomb, należy konstruować działa o dłuższych lufach i mniejszych otworach, czy słyszałeś o armacie pneumatycznej? Oglądałem rysunek machiny wyrzucającej pociski siłą sprężo- nego powietrza, to pomysł Ktesibiasa, żył w 260 ro- ku przed narodzeniem Chrystusa. Od pewnego cza- su magazynuję w pamięci dobre pomysły, myśli wprowadzają w ruch mięśnie, jeden człowiek może poruszać wielką armią, powiem: „padnij!" — i pad- nie sto tysięcy żołnierzy. Jeśli zechcę, rzucę świat pod swoje stopy — zakończył nagle monolog krzy- cząc i tupiąc nogami. Z okna sąsiedniej kamieniczki wychyliła się ko- bieta o twarzy czarownicy. Rozczapierzyła palce obu dłoni i wyciągając do nas ramiona owinięte brudnymi szmatami, skrzeczała: — Precz, nasienie diabelskie! Precz, bo wyleję na wasze głowy garnek ukropu! Temu czarnemu źle z oczu patrzy! Apokalipsa! A kysz! A kysz! Cisnąłem w okno grudkę błota, Bonaparte splu- nął, czarownica zniknęła. — Idiotka — stwierdził z przekonaniem, krzyżu- jąc swoim zwyczajem ręce na piersiach. — Wariat- ka. W chwilę później potknął się o wystającą płytę chodnika i runął jak długi w kałużę. — A ja ci powiadam — bełkotał rozwścieczony przedwczesnym upadkiem — że mimo wszystko przejdę do historii. I co najdziwniejsze: rzeczywiście przeszedł. Speł- niło się proroctwo Ejbaala. Ajdemon wyskoczył z kałamarza. Podskakiwał na jednej nodze i chichotał, chichotał, aż dobra moja gospodyni uchyliła drzwi i zaniepokojona spytała: — Czy się coś stało, Janie Jakubie? — Nie, nic. — Słyszałam śmiech, paskudny śmiech. — Śmiałem się do własnych myśli. — Zaparzę panu kwiatu lipowego, twarz rozpa- lona, to na pewno influenca. Biegnę po doktora. Napoleon i Karolina Cóż można powiedzieć o Karolinie Q? Można po- wiedzieć wiele... za wiele, bo o takich kobietach ga- wędzi się chętnie od rana do wieczora, a także i w nocy, gdy dokuczliwe myśli spędzają sen z powiek lub gdy kłopotliwe milczenie między jednym poca- łunkiem a drugim wypada wypełnić paplaniną 0 kimkolwiek. „Kochasz mnie — szepcze ona — ale za Karoliną Q. oglądasz się. Bezwstydnica, wszyscy oglądają się za nią i myślą Bóg wie co, 1 ona na to pozwala". Jeśli na łożu pod baldachimem z żółtego jedwabiu spoczywa para małżeńska, zda- rza się, iż żona, obudziwszy męża, powiada z hi- steryczną zadyszką w głosie: „Spisz jak gdyby ni- gdy nic, przy Karolinie Q. nie zmrużyłbyś oczu, obrzydliwy satyr". Karolina Q. rezydowała w rene- sansowym pałacyku wzniesionym przez markiza Letellier w pobliżu placu Alma tuż nad Sekwaną. Herby arystokraty usunięto, umieszczając nad bra- mą medalion z literą Q, pięknie wyrzeźbioną w gli- nie palonej, którą zręczny artysta pokrył różową glazurą. Pod medalionem widniał napis: „Pro pu- blico bono", jednoznacznie komentowany przez złośliwców i zazdrośników. Wszakże ludzie nie po- zbawieni poczucia sprawiedliwości i humoru sławili zgodnym chórem (tenorów, barytonów oraz basów) zasługi Karoliny Q., jakie położyła dla dobra młodej Republiki, oddając dosłownie wszystko co zacniej- szym republikanom. Pałacyk był więc skromnym ekwiwalentem, dyskretnym podziękowaniem za ofiarną i wytrwałą współpracę w umacnianiu nowe- go ustroju. Historia milczy o Karolinie Q. chyba dla- tego, że historycy oniemieli, olśnieni przypadkowo odkrytą prawdą, kto kim rządził w okresie Dyrekto- riatu. Pora wypełnić lukę, najwyższy czas wyjawić, kim rządziła Karolina i kto kierował tą nad wyraz utalentowaną niewiastą. Nie ma sensu przedłużać milczenia. Niechże zatem przemówią fakty. Napoleon podbijał właśnie swoim osobistym urokiem armię francuską oraz przy pomocy tejże armii toczył zwy- cięską kampanię włoską. Bitwa za bitwą. Wszystkie wygrane, panika w Wiedniu, generał Wurmser zło- żył broń, najlepsze armie austriackie rozgromione. W tymże czasie do kwatery Napoleona przybył ku- rier z Paryża. — Czego chcesz? — warknął Bonaparte nie pod- nosząc oczu znad mapy. — Papież Pius VI... — przemówił sopranem ku- rier i umilkł. — Co papież? — Nazwał pana, generale, pomiotem diabelskim. — Dobrze. — Papież rozpowszechnia wieści, że swoje obec- ne stanowisko zawdzięcza pan, wodzu, zlikwido- waniu zawsze wiernych Rzymowi rojalistów. — Bardzo dobrze — Napoleon wstał, okrążył dwukrotnie kuriera, po czym przemówił: — Dziewczyna. — Kobieta, generale. 85 — Barras zgłupiał. Tam w Paryżu mężczyźni nie- wieścieją, a kobiety... — Mężnieją — dokończył kurier. — Kim jesteś? — Zastępuję Ajdemona. — Kogo? — Ajdemona, pełnomocnika Ejbaala do spraw Ziemi. — Pani oszalała! Oficer dyżurny! — Chwileczkę. Dokładnie przed dziesięciu laty, po libacji w towarzystwie Jana Jakuba Laflamme, odwiedził pan, generale, planetę Wielkiego Nega- tywu. — Jan Jakub Laflamme, przypominam sobie. Istotnie przewędrowaliśmy wówczas kawał drogi. — Mlecznej Drogi. — Od gwiazdy do gwiazdy. Toż to była pyszna zabawa! Więc powiadasz, że papież rzuca na mnie oszczerstwa? — I grozi. — No, no! — Słyszałam na własne uszy, oświadczył, że twoi żołnierze, generale, pierzchną na widok armii pa- piejskiej, że spotka cię, panie, zasłużona kara, że zastępy aniołów dopomogą żołnierzom papieża w rozgromieniu antychrysta. — Każ trąbić na alarm! Powojujemy z anioła- mi. Ale zanim stąd wyjdziesz, przedstaw się. — Karolina Q., zawsze do pana dyspozycji, ge- nerale. W czasie bitwy nie zauważono aniołów, być mo- że, iż osłaniały tyły uciekających żołnierzy papie- skich. Zmykali jak zające. Strwożony papież pod- pisał pokój w Tolentino, zapłacił bez sprzeciwu 30 milionów funtów w złocie. Rfi — Niech dołoży jeszcze najcenniejsze obrazy i posągi ze swoich zbiorów ¦— podszepnęła Karo- lina. — Napoleona nie wolno bezkarnie obrażać. — Bezpłatnie — poprawił Bonaparte. — Po- zdrów ode mnie Ejbaala. — A może odwiedzimy staruszka w jego siedzi- bie? — Czy to konieczne? Mam tyle spraw na głowie. — Podróż nie potrwa długo. Wrócimy, nim trze- ci kur zapieje. — Co powiedzieć dowódcy przybocznej gwardii? — Powiedz mu, generale, że gościsz u siebie po- sła, któremu zamierzasz poświęcić całą noc, oczy- wiście dla dobra Republiki. — A jeśli nie uwierzy? — Tym lepiej. — A zatem startujmy. — Dziesięć, dziewięć, osiem... łokcie przy sobie, generale, bo zawadzisz o pierścień Saturna i utknie- my w połowie drogi... siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden... Start! Co, u licha? Ciągle jeszcze stoimy na dywanie? Czyżby turbowsy... — nie zdo- łała dokończyć. Straszliwy wir powietrza porwał ich w kosmos. Ejbaal nie ukrywał wzruszenia. — Witaj, drogi naszemu sercu, witaj, synu! — kciukiem prawej dłoni otarł łzę i lewym ramieniem przygarnął Napoleona do nieco zapadłej piersi. — Jestem dumny z ciebie. Rośniesz z godziny na go- dzinę. Nasza nauka nie poszła w las. Brawo! Bra- wo ! Dlaczego wzdychasz, Karolino ? — Tchu nie mogę złapać. Te wasze urządzenia diabła warte. — Prawisz nam komplementy, córuchno. — Turbowsysator zacina się, Ejbaalu. — Nadałaś odpowiedni sygnał? — Włączyłam oba lasery o mocy 10 kW. — I mimo to nie zareagował? Czy modulowałaś światło zgodnie z instrukcją? — Modulowałam i modulowałam, aż wreszcie straciłam cierpliwość, wtedy brutalnie i bez uprze- dzenia zaczął funkcjonować. — Iskrzyłaś? — Odrobinę. — To tłumaczy wszystko. Wyładowania elek- tryczne, które nastąpiły w wyniku podrażnienia twojego systemu nerwowego spowodowały inten- sywne promieniowanie elektromagnetyczne. Fale uruchomiły aparaturę oporną na sygnały świetlne. Wypij szklankę zimnej wody, a ja tymczasem za- bawię naszego drogiego gościa. Ejbaal klasnął w dłonie, cztery ściany przytul- nego gabinetu pomknęły w górę, odsłaniając pa- noramę miasta. Wspaniałe pałace przeglądały się w nieco mętnych wodach licznych kanałów. — Pałac Prokuracji, San Giorgio Maggiore — wyliczała zachwycona Karolina. — Biblioteka San- sovina, ach, spójrzcie na te portfenetry z balkoni- kami o renesansowych balaskach, przypatrzcie się górnej kolumnadzie, na której spoczywa antyczny architraw, co za wspaniałe tło dla Napoleona. — Chcesz przez to powiedzieć, że powinienem... — Karolina ma rację, mój synu, powinieneś — Ejbaal zatoczył ręką wielki łuk — powinieneś te pałace, te kościoły, te laguny, te kanały, te gon- dole i tych gondolierów zagarnąć i wrzucić do pęcz- niejącego worka wojennych trofeów. — Wenecjanie zachowują całkowitą neutralność. — I ty im wierzysz, Napoleonie? Ty wierzysz tym diabłom weneckim? Knują za twoimi pleca- mi. Prawda, Karolino? — Knują. — Zmiażdżę jednym uderzeniem pięści — zde- nerwował się Bonaparte. — Wystarczy, jeśli podniesiesz ramię. — Podniosę. — I nie pożałujesz tego — Ejbaal zdmuchnął z czoła kosmyk siwych włosów. — Nie pożałujesz. Zdobycie Republiki Weneckiej wyzwoli reakcję łań- cuchową nad wyraz korzystną dla twoich poczynań. — Dlaczego troszczysz się o mnie? — Nie troszczę się, wykorzystuję. — W jakim celu? — Męczysz mnie tymi pytaniami. — Chcę poznać swoją przyszłość. — Będziesz zawsze znakomitym wodzem wygry- wającym wszystkie bitwy. — Wszystkie? — Ostatnią przegrasz. — I co wtedy? — Rozpoczniesz od nowa w innym układzie sło- necznym. — Co rozpocznę? — Wojować, mieszać. — A potem? — Awansujesz. Potrzeba nam zdolnych, inteli- gentnych wojskowych. W kosmosie pełno sprzecz- ności, konfliktów. Wszechświat rozbrzmiewa dyso- nansami, aż uszy puchną. Miliardy ciągle jeszcze nie rozwiązanych problemów, biliony kłopotów, a co za kontrasty! Na jednych planetach kwitnie i pączkuje rozum, na innych szerzą się pandemie głupoty. Niektóre układy słoneczne całymi erami prowadzą walki o hegemonię w galaktyce, galak- tyki wojują o uzyskanie priorytetu w produkcji pyłu kosmicznego, o opanowanie wszechświato- wych rynków metagalaktycznych. Planety Wielkie- go Pozytywu usiłują integrować, Planety Wielkie- go Negatywu dezintegrują, a Wielki Krąg toczy się, podskakuje na kosmicznych wybojach, przy- spiesza, zwalnia. Mędrcy, podłączeni do mózgów elektronowych, maszyny koncentrujące energię kosmosu, najpotężniejsze intelekty, międzygalak- tyczne Stowarzyszenia Konstruktorów i Destruk- torów wiodą nie kończące się dyskusje, skaczą so- bie do oczu, zwolennicy chaosu rozbijają elektro- nowe aparaty na głowach wielbicieli ładu, jedni drugim płatają złośliwe figle, wywołując na przy- kład eksplozję dopiero co stworzonej gwiazdy. „Pa- trzcie — powiada ambitny konstruktor Galaktyki X Alfa. — Stworzyłem piękny, wspaniały świat. Tu słońce, tam planety, życiodajne promienie pło- szą mrok, słychać świergot ptasząt, kumkanie żab, brzęczą pszczoły, na stogu siana dziewczyna słucha wykładu młodzieńca o sztuce tworzenia, kolorowe kwiaty pachną, dobra robota, prawda?" „Chała — rzecze konstruktor konkurent, autor galaktyki Y Beta — szmira, beztalencie, przesło- dzone, wyidealizowane, schematyczne, nudne, gdzie spojrzeć — jasność, co powąchać — pachnie, cze- go posłuchać — śpiewa. Kto dzisiaj tak tworzy? Życie to smród, to zawodzenie, to jęki, to ciemność, to otchłań, mogiła i w ogóle jedna wielka rozją- trzona rana, szarpana przeciwnościami losu. Sza- kale, sępy, piszczele, węże, pchły i pluskwy. Jesz — dławisz się, pijesz — krztusisz się. Tylko taki mo- del ma szansę egzystencji w Kosmosie." „Bodajbyś szczezł! — wyraża pobożne życzenie konstruktor Galaktyki Z Gamma. — Bodajby cię strzelił piorun wyprodukowany w twoich cuchną- cych laboratoriach! Usiłujesz stworzyć odpowied- nie tło dla własnej szpetoty. Spójrzcie na moje światy. Boschini, którego cenię jak syna, napisał: »Malarz formuje bez formy, czy raczej formą de- formuje formalność zewnętrzną, w ten sposób szu- kając malowniczej sztuki. Najwyższa pora zrozu- mieć, iż formę osiąga się za cenę transformacji, ja nie tworzę, ja transformuję-*." „Ubogie, prymitywne — wtrąca swoje trzy gro- sze konstruktor Galaktyki O jak Omega. — Moje tworzywo to śmiech. Oto, słyszę dajmy na to, jakiś chichot, na peryferiach Wszechświata hulają kos- miczne wichry, łażę sobie i słucham, a potem łapię te chichoty, zlepiam, wzmacniam własnym śmie- chem i ciskam w przestrzeń. Reszta sama się stwo- rzy." — Ejbaal mówił szybko i zasapał się. — Pozwól, że chwilę odpocznę — rzekł do za- myślonego Napoleona. — Przynieś wina, Karolino. Wróciła po niespełna minucie, niosąc na ramie- niu białą amforę. Napoleon napełnił trzy puchary. Spełnili toast za zdrowie Ejbaala. Podziękował roz- bawiony. — Nie narzekam, ale to ładnie z waszej strony. Sześć tysięcy lat haruję od świtu do nocy, nie szczę- dzę zdrowia. A efekty — machnął ręką — o czym to ja mówiłem? — O konstruktorach — poddał Bonaparte. — Tak, konstruują każdy po swojemu. Co po- mysł, to rewelacja. Pamiętasz Barchina z Drugiego Owalu? — Pamiętam — Karolina wyszczerzyła zęby. — Dostał bzika na punkcie cieni. — Otóż to, wyobraź sobie, mój drogi, Barchin postanowił stworzyć świat bez cieni. Idea, owszem, szlachetna, ale konstruktor przefajnował, nad każ- dą planetą zawiesił tuzin słońc, grzały, oświetlały ze wszystkich stron, aż biedne planetki spaliły się na popiół. Albo Herdyk z Kwadratury Koła. Tak wziął sobie do serca porzekadło: „co trzy głowy, to nie jedna", że wyprodukował istoty o trzech gło- wach. Pomysł niezły, lecz rozumu te głowy nie miały za grosz, bo Herdyk wykoncypował sobie: po co tworzyć rozu nnych, z czasem uczniowie prze- ścigną mistrza i zaczną wybrzydzać, krytykować, rzucać kłody pod nogi, a skoro raz się rozzuchwa- lą, trudno będzie położyć tamę intelektualnym bre- weriom, gotowi dojść do przekonania, że sami po- trafią tworzyć nie gorzej ode mnie, stanę się wów- czas bezużytecznym, niepotrzebnym demiurgiem. Parchoe z Mlecznej Drogi tak rozsmakował się w tworzeniu żywych organizmów, że przeładował ni- mi planety swojego układu. Rezultat — wieczna walka o byt, wzajemne pożeranie się, perpetuum mobile nieszczęść, zgryzot i wyrzutów sumienia. Ejbaal pociągnął potężny łyk wina, otarł usta wierzchem dłoni i mówił dalej: — Ja też eksperymentuję. Moje hobby to geniu- sze wojny. Powiem ci w zaufaniu, magazynujemy ich na wszelki wypadek. Licho nie śpi, nigdy nie wiadomo, co komu strzeli do głowy, dlatego skon- struowałem około tysiąca ludziczków bliźniaczo po- dobnych do ciebie, Napoleonie. Każdy działa w in- nym układzie słonecznym, na innej planecie. Ana- lizujemy wyniki waszej działalności, selekcjonuje- my, tworząc z najlepszych naszą gwardię. Tak, syn- ku, możliwości przed tobą ogromne, w pewnym sensie nieograniczone. Szczebli u nas sporo, jest po czym się wspinać. Należysz do Stronnictwa Mie- szaczy, jesteś z przeproszeniem produktem Wiel- kiego Negatywu, stażuj na Ziemi, pomożemy. Do- świadczenie, które tam nabędziesz, przyda się wiel- ce, gdy nadejdzie pora zmiany otoczenia i awansu kosmicznego. Może zostaniesz Napoleonem Napo- leonów. No, dosyć na dzisiaj! Sprowadź go, Karo- lino, na ziemski padół. W czerwcu wojska francuskie zajęły Wenecję. Pierwsze dni maja spędził generał Bonaparte w Me- diolanie. Po męczącym dniu odpoczywał na tarasie pałacu Marino; Karolina, tym razem w stroju ko- biecym, dotrzymywała Naczelnemu Wodzowi towa- rzystwa. Gawędzili o kopule kościoła Santa Ma- ria delie Grazie, o pięknie zaklętym w kamieniu, 0 epoce renesansu, o doskonałych proporcjach ludz- kiego ciała. Przybycie kuriera generała Bernadot- te'a popsuło nastrój. — Generale — meldował oficer — przywiozłem tekę hrabiego d'Antraiguesa. Agent Bourbonów uciekł przed nami z Wenecji. Skrył się w Trieście 1 tam został aresztowany. — Łotr! — zawołał Napoleon i wybuchnął śmie- chem. Po przejrzeniu dokumentów znajdujących się w tece, powiedział do Karoliny: — Teraz rozumiem, dlaczego Ejbaal podpowie- dział mi zajęcie Republiki Weneckiej. Te akta kom- promitują przewodniczącego Rady Pięciuset, gene- rała Pichegru. Zwąchał się z rojalistami. Świetnie, doskonale. To wzmocni moją pozycję w Dyrekto- riacie, to im rozwiąże ręce. Istotnie, rozwiązało. Nie ma potrzeby relacjono- wać przebiegu wypadków 18 fructidora. Spiskow- ców aresztowano. Napoleon gratulował Dyrektoria- towi ocalenia Republiki. Wrócił do Paryża 7 grud- nia 1797 roku entuzjastycznie witany przez wiel- kich i małych. Owacjom i hołdowniczym mowom nie było końca. — No, no — mruknął Talleyrand, obserwując ka- mienną twarz dwudziestoośmioletniego triumfato- ra. — No, no. W lipcu następnego roku Bonaparte wylądował na egipskim brzegu. Minęło jedenaście miesięcy. Pod Abukirem wojska Napoleona rozgromiły armię turecką. Zginęło 15 tysięcy żołnierzy. Naczelny wódz nie pozwolił brać jeńców do niewoli. Do Ka- roliny, towarzyszącej mu podczas kampanii egip- skiej, powiedział: „Była to jedna z najpiękniejszych bitew. Z całej armii nieprzyjacielskiej nie ocalał ani jeden człowiek." — Ejbaal dobrze wybrał — stwierdziła z satys- fakcją. — Bardzo dobrze. Potwór w ludzkim ciele. — Dziękuję, niepotrzebnie silisz się na komple- menty. Znam swoją wartość. — Jesteś głupi! — wybuchnęła nieoczekiwanie — straszliwie głupi! Pusty, śmieszny kształt, nadmu- chany przez Ejbaala. Wielki drań napompował ma- łego dragnia i obaj są z siebie zadowoleni. — Cóż to, bunt? — Chwila szczerości. Jestem ulepiona z innej gli- ny. Bez glazury. A tak, agenci Wielkiego Negatywu uprowadzili mnie z planety Semi, gdzie idee żyją w doskonałej symbiozie ze swoimi twórcami, żyją i rozmnażają się. Wierzymy, że wkrótce rozpocznie się epoka renesansu w Kosmosie, że nastąpi era mię- dzygalaktycznej koegzystencji. Uczłowieczony Kos- mos — oto wizja przyszłości Wszechświata. Nie ro- zumiesz, podnosisz brwi, słuchaj uważnie. Kosmos wymaga drobnej korekty. Musimy go zbudować na obraz i podobieństwo człowieka, przywracając mu ludzką twarz o nosie perkatym, rumianych policz- kach, o gębie roześmianej od ucha do ucha. Po nie- bie defilują tłumy bogów, złośliwe, egoistyczne bó- stwa rozsiewają po planetach odpowiednio przez sie- bie spreparowane przetrwalniki, wyhodowane na pożywce egocentryzmu, z którego wyrastają później takie typy, jak ty. „Chcę być wodzem, chcę być na- czelnym wodzem, chcę być konsulem, chcę być ce- sarzem, władcą świata." Jeszcze chwila, a staniesz na szczycie góry i będziesz wrzeszczał do tłumu po- dziwiającego twoje ekwilibrystyczne wyczyny. „Je- stem waszą hemoglobiną, waszymi leukocytami, wa- szą szarą substancją, waszymi trzewiami". Skąd to zaślepienie, skąd to przekonanie, że nie zostaniesz strawiony, jak kawałek pieczeni baraniej, i wydalo- ny, zanim zdołasz przeniknąć do krwi? Myśl ludzka jest nieograniczona, lecz w twoim umyśle krępuje jej rozwój nazbyt dobre mniemanie o własnym ro- zumie. —¦ Dokonam wielkich, wspaniałych czynów — rzekł Napoleon. — Wcześniej czy później ludzie zespolą się w działaniu przeciw zagładzie. Odkryją metody łącze- nia rozumów i opracują niezawodny system obrony przed zniszczeniem. Przetrwalniki, które wiry kos- miczne, wybuchy gwiazd, prądy międzygalaktyczne roznoszą od jednego układu do drugiego, te prze- trwalniki zawierają niezniszczalną siłę: pragnienie życia. Gdy wykształcą się z nich bardziej złożone formy, gdy powstaną struktury myślące i świadome swojego istnienia, wtedy przygasa w nich pamięć własnej mocy tworzenia, łączenia, zespalania, dosko- nalenia poprzez bezpośredni udział w składaniu in- dywidualnych cząstek, małych fragmentów wielkiej łamigłówki w jeden potężny organizm. Podejrze- wam — mówiła Karolina wyglądając przez okno — że to robota Ejbaala. Boi się konkurencji. On osła- bia pamięć istot rozumnych, zamyka je w maleńkich światkach. Przeobraża w parweniuszy. Będą groma- dzić bogactwa, będą zakopywać w piwnicach złote monety, będą liczyć, liczyć i ślinić się z wielkiego ukontentowania, tak jak ty teraz liczysz poległych żołnierzy tureckich. Piętnaście tysięcy, sto tysięcy, sto milionów. — Kpisz ze mnie. — Kpię, Napoleonie. — Co powinienem uczynić, by zasłużyć na twoje uznanie? — Wycofać wojska z Egiptu, zrzucić mundur i wstąpić do Akademii Medycznej. — Napoleon Bonaparte lekarzem? — Czemu nie! — Idiotyczny pomysł! — Zostań, generale, ogrodnikiem, filozofem, dy- rektorem ogrodu zoologicznego. — Mam zrezygnować z jedynej w swoim rodzaju kariery? — W tej chwili tysiące Napoleonów toczy zwycię- skie bitwy na tysiącach planet rozrzuconych po Wszechświecie. — Wspaniała wizja. Kiedy spotkam moich kole- gów po fachu i „po geniuszu"? — Gdyby tak wasz geniusz, waszą energię wyko- rzystać do wznoszenia tam na rzekach, do nawad- niania pustyń, do opanowania żywiołów. Sądzę, że jednego Napoleona starczyłoby dla zwalczenia plagi muchy tse-tse, a kilku dałoby radę szarańczy, której rój niszczy w ciągu jednego dnia tysiące ton ziemio- płodu. — Napoleon toczący bitwy z muchami, z szarań- czą ! — Naczelny Wódz skrzyżował ręce na piersiach. __Nie zabiję ani jednej muchy, nie skrzywdzę sza- rańczy. Otworzyłaś mi oczy, Karolino. Jutro skoro świt przy wdzieję pokutniczą szatę, posypię głowę popiołem i będę błagał moich wrogów o przebacze- nie. — Kpisz ze mnie, generale. —¦ Kpię, Karolino. Wracaj, skąd przybyłaś. Niko- mu nie wspomnę o tobie. Nie wejdziesz do historii. — Bonaparte otworzył drzwi wiodące do ogrodu. — No, uciekaj, uciekaj, lub jeśli wolisz — zniknij, zde- materializuj się! — Machnij ręką na to wszystko, chodź ze mną. — O, nie! Nigdy jeszcze nie byłem Cesarzem. — Więc nie zmienisz zawodu, Napoleonie? — Nie, nie zmienię. — A niech to wszyscy diabli! — zaklęła Karolina. Niebo pociemniało. Kulisty piorun uderzył w wie- życzkę minaretu, odbił się jak piłka i zniknął mię- dzy dachami Kasby. Spadły pierwsze krople desz- czu. Nadbiegł Mameluk Roustan z parasolem. — Słyszałem jakieś głosy — oświadczył rozglą- dając się po ogrodzie. — Recytowałem wiersze — skłamał gładko Napo- leon. —¦ Duszna, parna noc, nie zmrużyłem oka. Czyj to śmiech? — Hieny wyją na pustyni, generale. — Jutro wracamy do Francji. Suworow wkroczył do Włoch, rozgromił armię francuską i wszystkie moje zwycięstwa poszły na marne. Proś tutaj ge- nerała Klebera. O właścicielce pałacyku, wzniesionego przez mar- kiza Letellier w pobliżu Place de PAlma, ludzie opo- wiadali niestworzone rzeczy. Tym większą sensację wywołała wiadomość o nagłym wyjeździe Karoliny z Paryża i licytacji wspaniałych mebli i cennych obrazów. Kupiłem śliczny sekretarzyk w stylu Lu- dwika XV. — Janie Jakubie, pan oszalał — biadała moja dobra gospodyni — tyle pieniędzy za taki grat? — Ba — odparłem. — Drzewo solidne, a w skryt- ce znalazłem pamiętniki o wprost rewelacyjnej treś- ci. Nie umywają się do nich wspomnienia księżnej d'Abrantes wydane w 18 tomach. O Napoleonie pi- sali jego bracia: Hieronim, Józef i Lucjan, jego mar- szałkowie i generałowie, dyplomaci, damy dworu, kamerdynerzy, nikt jednak nie ujawnił szczegółów opisanych przez Karolinę Q. Najbardziej wszakże zdziwiła mnie karteczka włożona między stronice memuaru. Widniały na niej słowa: „Karolino, nie porzuca się pracy bez trzymiesięcznego wypowiedze- nia. Ejbaal". Miasto, które jest Przyjechałem wieczorem do Tego Miasta — opo- wiadał pan Trikor uśmiechając się do współbiesiad- ników — a właściwie nie przyjechałem, lecz wstąpi- łem, bo mój pociąg spóźnił się osiemdziesiąt minut, natomiast ekspres przyszedł punktualnie, nie mo- głem zatem przesiąść się, nie mogłem kontynuować podróży, trzeba było przenocować w tym mieście. Lubię spacerować po nieznanych ulicach, lubię wę- drować po nieznanych miastach, gdzie wszystko jest inne i nowe, inne domy, inne sklepy, inni ludzie, ale tym razem dźwigałem dwie ciężkie walizy — pan Trikor obejrzał uważnie swoje dłonie. — Spójrzcie, proszę, na te odciski, ta historia wyda- rzyła się w ubiegłym miesiącu, Boże drogi, byłem wściekły, autobus wyrzucił mnie w centrum mia- sta. Szukałem hotelu, szukałem taksówki, wreszcie zrezygnowany ustawiłem walizy pod ścianę domu i usiadłem na większej, czekając na zmiłowanie bo- skie. Zbliżał się wieczór, dokuczało mi zmęczenie wie- logodzinną podróżą przez Wschodnie Alpy, byłem spragniony i głodny jak wszyscy diabli. — Pan Tri- kor przysunął półmisek z pomidorami, przez chwilę manipulował widelcem, a gdy zagarnął trzy czwar- te pomidorów, gdy zwilżył usta rizlingiem, oparł łok- cie o stół, pochylił głowę i powtórzył: — Spragniony i głodny. Przypomniałem sobie wówczas oryginalną latarnię morską, dostrzegłem ją z pociągu, zbliżają- cego się do tego miasta, niesłychanie oryginalną la- tarnię, uwieńczoną postacią Anioła, zapewne opie- kuna żeglarzy i podróżników. Anioł, myślałem, dobry Boże, tak właśnie potrze- bowałem Anioła, anielskiej pomocy, pamiętacie za- pewne dziecinną modlitwę. „Aniele, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój, jako w dzień, tak i w nocy, służ mi zawsze swą pomocą". Jak długo jeszcze bę- dę sterczał na ulicy. Za pół godziny zajdzie słońce, moje walizki zwrócą uwagę podejrzanych elemen- tów, obrabują mnie, no, no, ładne perspektywy. — Pan pierwszy raz w naszym mieście? — usły- szałem wielce sympatyczny głos. Tuż przy mnie stał policjant w śnieżnobiałym mundurze, w tropi- kalnym kasku. — Otóż i Anioł Stróż! — zawołałem szczerze ura- dowany. Policjant zasalutował i powiedział: ¦— Za rogiem znajduje się przyzwoity hotel. — Chodźmy, pomogę panu. Istotnie pomógł mi. Po upływie niespełna godziny raczyłem się niezłą kolacyjką. Pan Trikor przerwał opowieść i poprosił o półmi- sek z faszerowanym szczupakiem, a położywszy na swoim talerzu solidną porcję, oznajmił: — Szczupa- ka nie mieli w tym hotelu, kelner zaproponował homara, podziękowałem, jestem uczulony na homa- ry, na sam widok homara dostaję wysypkę, zja- dłem więc pieczeń cielęcą z zieloną sałatą, obficie skropioną oliwą, potem zabrałem się do kurczaka z ryżem, był przewyborny, dosłownie rozpływał się w ustach, delicje. Głośno wyraziłem swoje zadowolenie i wówczas do mojego stolika przysiadł się właściciel hotelu, Grek, a może Pers, albo Chorwat, mówił mieszaniną tych trzech języków. — Co za radość, co za radość, panu smakowało, pan pochwalił naszego kucharza, będzie szczęśliwy, ja jestem szczęśliwy, to wielka radość, gdy gość wyraża swoje uznanie, co mógłbym uczynić, by jesz- cze bardziej zwiększyć pańskie zadowolenie. To był chyba Grek — pan Trikor zamyślił się. — Nie, raczej Pers, zresztą cóż to za różnica. Podzięko- wałem mu za troskliwość, mówiąc: — Deser winien być pogodnym epilogiem tej ko- lacji. Słodkie owoce i gorzka herbata. — Będą owoce! — właściciel hotelu przywołał kelnera. — Będzie gorzka, wyborna herbata i jeśli pan pozwoli, kieliszek koniaku. Pozwoliłem. Nieźle karmią w tym mieście —¦ po- myślałem. Nieźle. — Słodkie brzoskwinie, herbata bez okruszyny cukru i koniak, jakże melodyjny tercet — powie- działem do gospodarza. — Zechce pan łaskawie spojrzeć przez okno — zaproponował. — Nic tak nie podnosi smaku owo- ców, aromatu herbaty i walorów koniaku, jak kon- templacja zachodzącego słońca, niech pan patrzy na niebo, na zatokę, na latarnię morską. W istocie, cudownie zachodziło słońce w TYM MIEŚCIE. Przez kilka minut podziwialiśmy zaróżo- wione obłoki, złote lśnienia na falach i rubinowe błyski latarni. — Czy pańskie zadowolenie jest bardziej inten- sywne? — zapytał właściciel hotelu, a gdy potwier- dziłem, powiedział: — To świetnie, postarajmy się wspólnymi siłami uchwycić moment, gdy odczuje pan przesyt, nad- miar zadowolenia. — Och, to długo potrwa — odparłem z uśmie- chem. — Znużony podróżą, chętnie teraz odpoczy- wam, zaspokajając głód żołądka, oczu, serca, trudno mnie nasycić. — Wszakże przyjdzie taka chwila — upierał się gospodarz — może za kwadrans, może za pół godzi- ny. Proszę mi o tym powiedzieć. W tym mieście nie szafujemy żadnymi pozytywnymi uczuciami, oszczędzamy je, a nadmiar — w tej chwili odłożyłem widelec i nóż, gospodarz zaś powtórzył wolno i wy- raźnie — a nadmiar odkładamy do banku. Przyjrzałem się uważniej gospodarzowi, czy żar- tował, czy chciał mnie zaintrygować? — Nadmiar uczuć do banku, no, no. — Pana to dziwi — gospodarz roześmiał się. Każ- dego to dziwi. Początkowo. Jak długo zamierza pan pozostać w naszym mieście? — zapytał nieoczeki- wanie. — Do jutra. Spóźniłem pociąg, ekspres — wyja- śniłem. — Powinien pan zostać dłużej, czy to niemożli- we? — Możliwe, lecz nie widzę powodu, by rezygno- wać z atrakcyjnej podróży. — Pobyt w Tym Mieście — rzekł właściciel hote- lu — będzie niemniej atrakcyjny. Odczułem coś w rodzaju przesytu grzecznością te- go człowieka. Powiedziałem mu o tym. — Jestem mocno zobowiązany — zawołał urado- wany. — Przesyt to nadmiar, odprowadzimy ten nadmiar do banku, proszę mi podać swoją dłoń. A gdy spełniłem jego prośbę, oświadczył: — Niewiele tego, ale ziarnko do ziarnka i uzbie- ra się miarka, dziękuję panu, jutro przekażę nad- wyżkę do skarbca. — Pan przekaże nadwyżkę? Nie rozumiem. — Odebrałem od pana nadmiar — tłumaczył cier- pliwie. — Niektórzy mieszkańcy tego miasta posia- dają dar magazynowania w sobie nadmiaru uczuć innych ludzi, by w odpowiedniej chwili przekazać je do banku. — Pan oczywiście żartuje. — Daję panu najświętsze słowo honoru, to nie żarty — zapewnił gospodarz, a zauważywszy moje rozbawienie, spoważniał: — Pan w dalszym ciągu nie dowierza — stwier- dził. — To zrozumiałe, proszę o chwilę uwagi, po- staram się wszystko wytłumaczyć. Przed kilku laty dokonano w Tym Mieście rewelacyjnego odkrycia. Profesor Brodin, uczony o światowej sławie, oznaj- mił w czasie posiedzenia Akademii Cybernetycznej: „Panie Prezydencie Akademii, panie i panowie, któ- rzy swoją obecnością, swoją pracą i wynikami tej pracy uświetniacie Akademię, rozsławiając imię na- szej uczelni na obu półkulach, pragnę podzielić się z wami rezultatem mojej prawie dwudziestoletniej działalności naukowej. Jak wiecie, badałem ludzkie uczucia, studiowałem ich siłę, trwałość, wagę, ilość, analizowałem wielkie i małe uczucia i ustaliłem trzy prawdy: Prawda pierwsza: w Naszym Mieście żyją ludzie pozbawieni jakichkolwiek uczuć. Prawda druga: w Naszym Mieście żyją ludzie zna- ni z nadmiaru różnych uczuć. Prawda trzecia: w Naszym Mieście żyją ludzie pod każdym względem przeciętni. Dalsze badania wykazały, że w Naszym Mieście żyją ludzie o niedostatecznej ilości uczuć, i była to prawda dodatkowa, trzecia A. Panie, panowie, jesteśmy demokratami nie tylko z imienia, bądźmy zatem konsekwentni i podzielmy równomiernie bogactwa, niechże każdy obywatel Tego Miasta posiada dostateczną ilość uczuć. Jak to uczynić? Odebrać nadmiar uczuć bogaczom, ofiaro- wując te nadwyżki biedakom, tym którzy nie mają żadnych uczuć lub mało. W tym celu proponuję zor- ganizowanie Banku Uczuć i powołanie Komitetu Sprawiedliwego Podziału Wszelkich Pozytywnych Uczuć. Rada Najwyższa Miasta dopilnuje, by skla- syfikowano wszystkich mieszkańców." Gospodarz umilkł, napełnił kieliszki, spojrzał na mnie, a ponieważ słuchałem jego wywodów z ży- czliwym zainteresowaniem, opowiadał dalej: — Wkrótce projekt profesora Brodina stał się przedmiotem dyskusji Rady Miejskiej. Dyskusja by- ła owocna, podjęto szereg uchwał, które bezzwłocz- nie wprowadzono w życie. Specjalne komisje prze- badały wszystkich obywateli naszego miasta. Usta- lono wówczas, że 70 procent mieszkańców należy wzbogacić w uczucia kosztem pozostałych 30 pro- cent. Nie było to trudne, ponieważ ludzie bogaci w uczucia dobrowolnie oddawali nadmiar miłości, dobroci, radości, litości i tym podobnych uczuć. Wy- pełniono pozytywnymi uczuciami trzy wielkie skarb- ce banku, a następnie inna Specjalna Komisja prze- kazała uzyskane nadwyżki ludziom pozbawionym uczuć oraz ludziom cierpiącym na niedostatek uczu- ciowy. — Właściciel hotelu uśmiechnął się. — Rozwiązaliśmy kapitalny problem — powie- dział. Dokonaliśmy sprawiedliwego podziału pozy- tywnych uczuć, dokonaliśmy wiele, by wszyscy oby- watele Tego Miasta byli szczęśliwi i siła tego szczę- ścia była jednakowa. Wszakże, jak to powiadają, co łatwo przychodzi, łatwo odchodzi. Ludzie, którym ofiarowano uczucia, którzy je zdobyli bez najmniej- szego trudu, źle gospodarzyli się tym nieoczekiwa- nym bogactwem, szafowali uczuciami, marnotrawili najpiękniejsze uczucia, trwonili je. Po upływie pew- nego czasu okazało się, że w naszym mieście znowu żyją ludzie pozbawieni jakichkolwiek uczuć. Profe- sor Brodin zaproponował wówczas stworzenie maga- zynu uczuć, zapasu uczuć. Po upływie kilku miesię- cy wypełniono skarbiec uczuciami, zebranymi od nowobogackich, którzy zbierali skwapliwie uczucia trwonione przez lekkomyślnych obywateli TEGO MIASTA. Skarbiec ten jest teraz stale uzupełniany. Nauczyliśmy się oszczędzać nasze uczucia, najdrob- niejsze nadwyżki gromadzimy w skarbcu i w miarę potrzeby wspomagamy biedaków uczuciowych, ratu- jemy nędzarzy. Nasze miasto odwiedzają turyści, podróżni, mieszkańcy innych miast. Ludzi bogatych w uczucia pozytywne gościnnie przyjmujemy, a nad- miar ich uczuć odprowadzamy do naszego skarbca. Jest to jedyna zapłata za pobyt w Tym Mieście. Mam nadzieję — kończył gospodarz — że zrozumiał pan wszystko. Szczerze mówiąc, czułem lekki zamęt myśli. Trud- no powiedzieć, kto zawinił, czy gospodarz, czy ko- niak? Podziękowałem grzecznie za kolację, za udzie- lone mi informacje i udałem się na spoczynek. Pan Trikor przerwał swoją opowieść. Podano ka- wę i likiery. Przez kilka minut gawędziliśmy o po- godzie, o cenach jarzyn i handlu narkotykami. Tri- kor palił cygaro, milczał, czekał na odpowiedni mo- ment. Zegar w pobliskim kościele wydzwonił szóstą, Trikor chrząknął, więc umilkliśmy. W TYM MIEŚCIE — opowiadał — zegar ratuszo- wy wygrywał piękną melodię — Trikor zanucił. — O coś w tym rodzaju. Gdy przekroczyłem próg mo- jego pokoju w hotelu, dzwony i dzwonki wybiły dziesiątą. Choć bardzo znużony całodzienną podróżą, nie mogłem usnąć. Prawdę powiedziawszy, rozmowa z gospodarzem wybiła mnie zupełnie ze snu. Co miały oznaczać jego wynurzenia? Bank uczuć, czy- sta fantazja albo szczególny rodzaj bawienia gości. Usiadłem przy oknie. Przymknijcie oczy i wyobraź- cie sobie ciemniejący w dali bezmiar wody, nad morzem wisiały ciężkie chmury. Światło latarni morskiej zapalało się i gasło, jasna smuga wędro- wała po domach, niknęła w jasności bulwaru, pło- szyła cienie ruin rzymskiego amfiteatru i zatoczyw- szy koło, wracała między kominy, na bulwar, do ruin. Okno sąsiedniego pokoju było otwarte, usły- szałem głosy dwóch mężczyzn: — „Pojutrze opróżnimy skarbiec." — „Ciszej!" — „Wszyscy śpią, nie bój się." — „A nasz sąsiad?" — „Ten podróżnik, śpi jak suseł, słyszałem trzesz- czenie łóżka, położył się przed godziną." Istotnie — mówił pan Trikor — nieznajomy miał rację, położyłem się, a nie mogąc usnąć wstałem, lecz o tym nie wiedział. Rozmowa toczyła się dalej, mówili przyciszonymi głosami, wszakże słyszałem każde słowo: — „Wynająłem domek przylegający do zachod- niej ściany banku. Są tam piwnice, przez otwór w murze dostaniemy się do podziemi bankowych, a stamtąd dwa kroki do skarbca." — „Urządzenia alarmowe?" — „Wyobraź sobie, nie ma żadnych urządzeń alarmowych." — „Może to pułapka?" — „Nie, sprawdziłem kilkakrotnie. Mieszkańcy Tego Miasta to dziwni ludzie, naiwni, łatwowierni, dobroduszni, wszystkim ufają, ba wszystkich kocha- ją i szanują. Rozmawiałem z woźnym banku, a gdy zapytałem, dlaczego nie ma w gmachu krat, dzwon- ków alarmowych, fotokomórek, odparł: »To zupeł- nie zbyteczne, nie zamierzamy sami siebie okra- dać*." — »Przyjeżdżają tutaj różni ludzie« — po- wiedziałem. — »To nasi goście — odrzekł — miasto otacza ich troskliwą opieką, mieszkają w luksuso- wych warunkach i znakomicie tu odpoczywają, mia- sto żywi ich, funduje rozrywki. Chętnie przyjeżdża- ją do nas młode pary, ludzie zakochani wzbogacają nasz skarbiec nadmiarem swoich uczuć, inni pozo- stawiają nadwyżki swego zadowolenia, ukontento- wania. Nikt nie myśli o zmniejszaniu bogactw tego miasta, a przeciwnie, ludzie, którzy przyjeżdżają do nas, stale te bogactwa zwiększają«. Woźny mówił prawdę, sprawdziłem jego informacje." — „A zatem dobrze się obłowimy?" — „Przygotowałem specjalny samochód, władu- jemy do niego skrzynie ze skarbami." — „Dużo tego?" — „Dziesięć skrzyń wypełnionych po brzegi skar- bami." — „Co to znaczy, że ludzie wzbogacają skarbiec nadmiarem swoich uczuć?" — „Zakochani dają zepewne różne ofiary: złoto, srebro, klejnoty, wyrażając miastu swoją wdzięcz- ność za dobre przyjęcie. Spędzili tu miodowy mie- siąc, czy coś w tym rodzaju, są zadowoleni, nagra- dzają więc gościnnych gospodarzy." — „A co później uczynimy?" — „Popędzimy ku granicy." — „Daleko ta granica?" — „Bliziuteńko, czternaście kilometrów. Jutro przeprowadzamy się do wynajętego domku, a poju- trze wejdziesz do skarbca." Głosy umilkły. Co czynić? — głowiłem się, czy natychmiast powiadomić policję o niecnym zamia- rze włamywaczy? Czy zaczekać do rana? — Pan Trikor poprosił o drugą filiżankę kawy. Pośpiech nie sprzyja rozsądnym poczynaniom — mówił, delektując się aromatycznym nektarem. — Postanowiłem, że przystąpię do akcji następnego dnia, po dobrym śniadaniu. Na czczo nie należy roz- poczynać jakichkolwiek działań. Człowiek z pu- stym żołądkiem łatwiej się irytuje i wówczas po- pełnia niewybaczalne błędy. Zmęczenie sprawiło, że spałem dobrze. Smaczne śniadanie przyniesiono do pokoju przed dziewiątą. Początkowo zamierzałem opowiedzieć o podsłuchanej rozmowie właścicielo- wi hotelu, doszedłszy wszakże do wniosku, że może spłoszyć rzezimieszków przedwczesnym alarmem, zrezygnowałem z tego pomysłu. Kilka minut przed jedenastą poprosiłem o rozmo- wę z burmistrzem. Sekretarz oświadczył, że mam wyjątkowe szczęście, bo burmistrz dysponuje akurat wolnym kwadransem. Był to arcysympatyczny człowiek, bardzo bezpo- średni, a skoro dowiedział się, że bawię przejazdem w Tym Mieście, że podróżuję po świecie, uraczył mnie doskonałym czerwonym winem sprowadzonym z Dalmacji. Przy drugim kieliszku powstrzymałem strumień wylewnej serdeczności, mówiąc: — Panie burmistrzu, to nie kurtuazyjna wizyta. Przyszedłem do Pana, by ostrzec gospodarza miasta przed niebezpieczeństwem. — Następnie powtórzy- łem rozmowę opryszków. Burmistrz pobladł. — Niesłychane — wyszeptał. — Wprost trudno uwierzyć, ale, oczywiście, wierzę panu, niemniej to i owo muszę sprawdzić. — Podniósł słuchawkę te- lefoniczną i wezwał sekretarza, któremu polecił sprowadzić prefekta policji. Prefekt policji zadał mi kilka pytań i wezwał przez telefon swojego zastępcę. Wkrótce w gabinecie burmistrza obradował kil- kunastoosobowy sztab. Obrady przeciągnęły się do późnych godzin wieczornych, przedstawiciele policji proponowali natychmiastowe aresztowanie przestęp- ców, burmistrz i jego współpracownicy ostrzegali przed nierozważną gwałtownością. — Ci ludzie, jak dotąd — mówił pierwszy za- stępca burmistrza — nie popełnili żadnego przestęp- stwa. Nie mamy prawa ich aresztować. — Czekajmy zatem, aż włamią się do skarbca! — zawołał prefekt. — To niezła myśl —¦ stwierdził burmistrz. — Obserwujmy ich i czekajmy. Gdzie są w tej chwili? Co robią? Prefekt stropił się, nikt nie obserwował rzezi- mieszków, wyznał więc ze szczerą skruchą, że po- pełnił błąd i że natychmiast wyda odpowiednie po- lecenia. W czasie obrad podano obiad, podwieczorek, a i również kolację. Przysłuchiwałem się naradom, notując skrzętnie w pamięci przebieg tego posiedze- nia, wypowiedzi tutejszych notablów, był to przecież nad wyraz interesujący obrazek obyczajowy. Ku memu zadowoleniu w ferworze dyskusji zapomnia- no o mnie, czuli się tym swobodniej. Przed północą wysłuchano sprawozdania jednego z najzdolniej- szych agentów policji. Brzmiało ono mniej więcej tak: — Zgodnie z poleceniem rozpocząłem inwigilację podejrzanych indywiduów i ustaliłem, iż w południe wyprowadzili się z hotelu, a piętnaście minut póź- niej zajęli domek przylegający do zachodniej ściany banku. Po czterdziestu siedmiu minutach jeden z podejrzanych osobników wyszedł z domku, wsiadł do tramwaju numer cztery i pojechał do czwartej dzielnicy, tam kupił używany samochód ciężarowy, którym wrócił do centrum miasta. Samochód zosta- wił na parkingu w pobliżu ratusza, zapewne widać go z tych okien. — Agent podszedł do okna, za nim ruszyli uczestnicy posiedzenia. — Tak — zawołał burmistrz — widzę ten samo- chód. Coś podobnego, co za bezczelność! Proszę, niech pan mówi dalej. Agent ukłonił się i kontynuował: — Człowiek, który kupił auto i zostawił je pod ratuszem, wrócił do domku przy banku. Nie spusz- czamy ich z oka — zakończył i spojrzał na mnie. — A ten pan? — zdziwił się szczerze. Nie mia- łem zaszczytu go poznać. — To nasz wybawca! — rozczulał się burmistrz. — Dobroczyńca, to on ostrzegł nas przed niebez- pieczeństwem utraty skarbu. — Agent popatrzył na mnie z zawodową przenikliwością, poszeptał z prefektem i wyszedł z gabinetu. Zapytałem, czy mogę już wrócić do hotelu, czy będę jeszcze potrzebny. — Ależ tak, ależ tak, proszę odpocząć — powie- dział burmistrz. — Zasłużył pan na coś więcej niż na odpoczynek. — Mianowicie? — zapytałem. — Na dobry, na przyjemny, na rozkoszny odpo- czynek. — Burmistrz przywołał drugiego zastęp- cę. — Nasz drogi gość zasłużył na ekstra odpoczy- nek, rozumie pan? — Rozumiem — odrzekł urzędnik, a zwracając się do mnie zaproponował: — Mój wóz czeka przed ratuszem, odwiozę pana do hotelu, a po drodze wstąpimy do Marinelli. — To restauracyjka? — zapytałem. — Nie, to kobieta. — Och! — jęknąłem. — To kobieta wykwintna o prawdziwie dwor- skich manierach, zresztą pochodzi ze starej rodziny tutejszych arystokratów. Służy jednak teraz republi- ce, dotrzyma panu towarzystwa prawdziwa księżna. — No, jeśli księżna — poddałem się, być może za szybko, choć bez skwapliwości. — Nasze miasto potrafi okazać wdzięczność — za- pewnił drugi zastępca burmistrza. — Jesteście rzeczywiście bardzo hojni — zgodzi- łem się. — Księżna, ho, ho! Poznam autentyczną arystokratkę, no, no. Ale los zrządził inaczej, tłum ludzi zatrzymał nasz samochód. — Włamywacze włamali się do skarbca! — krzy- czeli podekscytowani ludzie. — Widziano, jak wy- nosili skrzynie! Zaalarmujcie policję. — Przyspieszyli wykonanie swojego planu — skonstatował spokojnie drugi zastępca. — Dlaczego nie zatrzymaliście opryszków? — Mogą być uzbrojeni — odpowiedział ktoś z tłumu. — Jedziemy do prefekta — rzekł drugi zastępca. Prefekt wysłuchał relacji, po czym podszedł do okna. — Ciężarówka faktycznie zniknęła — zawołał. — Ogłaszam stan alarmowy. — Stan wyjątkowy — poprawił burmistrz — to po pierwsze, a po drugie, nic pan nie może ogła- szać, jedynie burmistrzowi przysługuje prawo ogła- szania stanu wyjątkowego. Do gabinetu wpadł jeden z agentów policji. — Złodzieje załadowali do samochodu dziesięć skrzyń i uciekają w stronę granicy — poinformo- wał. — Ścigać! Ścigać! — ryczał prefekt. — Ogłaszam stan alarmowy... — przerwał, machnął ręką i wy- biegł z pokoju. Pościg dość sprawnie zorganizowano. Autostradą pędziły trzy wozy policyjne. Pan Trikor zadumał się. Uszanowaliśmy tę chwi- lę zadumy. Pragnął jak najdokładniej odtworzyć wydarzenia, których był naocznym świadkiem. Wy- magało to szczególnego skupienia. Tak — odezwał się — trzy wozy, a przed tymi wozami pędziło kilkadziesiąt prywatnych samocho- dów. Mieszkańcy Tego Miasta na własną rękę zor- ganizowali pościg. — Niedobrze — wymruczał burmistrz. Siedzia- łem tuż przy nim. — Bardzo źle. Są rozwścieczeni. Złodzieje ukradli skrzynie wypełnione najwspanial- szymi uczuciami, gromadzonymi w banku od lat. Oszczędzali własne, najpiękniejsze uczucia, by po- tem te oszczędności składać w skarbcu, wszelkie nadmiary, nadwyżki pozytywnych uczuć odprowa- dzali do banku, w razie potrzeby służyły i innym. — Czy były to pożyczki bezzwrotne? — zaintere- sowałem się. — Różne — odparł burmistrz. — Zwrotne, bez- zwrotne. Z czasem dyrekcja banku wypracowała kil- ka systemów obracania kapitałami uczuć. Obroty przynosiły dochód. Musieliśmy konkurować z czar- nym rynkiem, gdzie po prostu sprzedawano uczu- cia. Sprzedawano! Rozumie pan — burmistrz zała- mał dłonie. Minął nas samochód prefekta. — Szybciej — wołał — musimy wyprzedzić te prywatne wozy! Nie zdołaliśmy jednak wyprzedzić ani jednego wozu. Rozwścieczeni ludzie doścignęli ciężarówkę, zatrzymali wóz, wynieśli z niego opryszków... Tak, proszę państwa — pan Trikor posmutniał — nie zdołaliśmy temu zapobiec. Mieszkańcy Tego Miasta przez wiele lat oszczędzali pozytywne uczucia, od- prowadzając najmniejszą nawet nadwyżkę do ban- ku. Doprowadziło to do sknerstwa uczuciowego. Biedacy — pan Trikor westchnął — mam na myśli rzezimieszków. Powieszono ich przed naszym przy- byciem, a potem ludzie rzucili się do skrzyń. Otwo- rzono wszystkie i wszystkie były PUSTE. Piękne, wspaniałe uczucia zniknęły. Nie mogło być inaczej. Skarby miłości, tolerancji, altruizmu, godności, wy- trwałości, optymizmu, skarby radości i szczęścia zde- waluowały się w ciągu tych kilku fatalnych sekund i przestały istnieć. Mieszkańcy Tego Miasta byli szczerze zrozpaczeni. Wzruszyła mnie ta rozpacz, bardzo wzruszyła. Przed wyjazdem złożyłem nad- miar tego wzruszenia w skarbcu. — Niech to będzie początek nowego kapitału — życzyłem. — Jestem głęboko przekonany, że wasza gospodarność, oszczędność, a nade wszystko nie- zmierna uczciwość, sprawią, iż w niedalekiej przy- szłości skarbiec TEGO MIASTA znowu zapełni się najwznioślejszymi uczuciami. Wieczorem właściciel hotelu przywołał taksówkę, sam zniósł moje walizy. Gdy wsiadłem do samocho- du, głośno westchnął. Był dziwnie przygnębiony. Za- pytałem o przyczynę, wtedy powiedział: — To pan zrujnował NASZE MIASTO. — Ja! — wykrzyknąłem zdumiony i urażony. — Pan! Należało przymknąć oczy na tę kradzież. Nikt by nie wiedział, że opróżniono skarbiec. Zresz- tą — właściciel hotelu roześmiał się. — Trzeba być takim idiotą jak pan, by uwierzyć, że w tym skarb- cu rzeczywiście były skarby. Dobrze wiedzieliśmy o tym, że od lat świeci pustkami, a pan, pan ten fakt wydobył na światło dzienne. Taksówka ruszyła. Szofer, wcielony diabeł, roz- winął maksymalną szybkość. — Dokąd jedziemy? — zapytałem zaniepokojny. — Przed chwilą minęliśmy dworzec. — Do piekła — odparł. Za miastem czekał na nas tłum ludzi. Wyrzucili mnie z taksówki. Prawdziwy cud, że żyję. Sprawił to zapewne ten Anioł, który ze szczytu latarni mor- skiej czuwa nad żeglarzami i podróżnymi. Ograbio- ny, poturbowany dowlokłem się do jakiejś stacyjki, wsiadłem do pierwszego pociągu, a po godzinie kon- duktor oświadczył: — To ostatnia stacja, proszę wysiadać, dalej po- ciąg nie jedzie. Na dworcu podszedł do mnie elegancki mężczyzna w białym smokingu. — Jeżeli interesuje pana odległa przyszłość MIA- STA, w którym przeżył pan kryzys uczuć, proszę przerwać dalszą podróż. Jeżeli nie, odwiozę pana do portu, gdzie stoi wiele wygodnych statków, wkrótce wypłyną na morze. Pan Trikor umilkł, wiedzieliśmy wszakże, iż nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Czyżby czekał na pytania? Pani domu przemówiła pierwsza: — Och, drogi panie Trikor, dlaczego tak bezli- tośnie postępuje pan ze swoimi przyjaciółmi. Pro- szę nam wreszcie powiedzieć, co pan uczynił? Trikor roześmiał się zadowolony. — Co uczyniłem? Zostałem, tak zostałem, by przeżyć nową, bajeczną przygodę w MIEŚCIE, KTÓ- RE BĘDZIE. Opowiem o tym przy innej okazji. — Może w najbliższą niedzielę — zaproponowała pani domu. — Czy zechce pan zaszczycić nas swoją obecnością? — Tak przyjdę — odparł Trikor. — To dla mnie wielki zaszczyt przebywać w tak zacnym gronie. Jesteście przemiłymi słuchaczami. Na ulicy pan Trikor powiedział do przyjaciela: — Lubię te ich niedzielne obiady. Podają bażan- ta, paluszki lizać. Miasto, które będzie Pan domu zaprosił wszystkich do ogrodu; między klombami róż ustawiono kilka wygodnych, głębo- kich foteli, na trawniku położono dywan, rozsiedli się na nim najmłodsi. Pan Trikor zajął miejsce honorowe na ławie przed altaną. — Pięknie tutaj — powiedział — za godzinę słońce zniknie za górami, moja opowieść potrwa krócej, gdy krąg słoneczny dotknie wierzchołka sa- motnej sosny, skończę baśń o MIEŚCIE, KTÓRE BĘDZIE. Po raz trzeci zawędrowałem do miasta nad zatoką, samolot wylądował w Ronchi, moi przy- jaciele czekali już na lotnisku. Znając ze słyszenia autostradę wiodącą do miasta, powiedziałem: — Moi drodzy, wasz samochód rozwija wielką szybkość, lecz wyświadczycie mi przysługę, jadąc jak najwolniej. Nigdy nie wjeżdżałem do miasta od zachodniej strony. Spełnili moją prośbę, mogłem podziwiać zatokę, fioletowe góry i żółte plaże. Była to bardzo koloro- wa panorama, przed godziną padał deszcz, odświe- żył zieleń lasów i łąk, aromatyczne powietrze odu- rzało. Wjechaliśmy w pierwszy tunel, po chwili w drugi, trzeci, czwarty. — Najdłuższy jest piąty — poinformował mnie przyjaciel. — Trzy kilometry. Tak, trzy kilometry. Minęło wszakże piętnaście minut, a końca tunelu nie było widać. — Widocznie jedziemy za wolno — rzekł mój przyjaciel — zwiększę szybkość i zaraz wyjedzie- my z tunelu. — Nie zwiększaj szybkości, Bernardzie — prosiła żona przyjaciela. — Ten tunel chyba wydłużył się, dawno tędy nie jechaliśmy, może po prostu zbłądzi- łeś. Spojrzałam na licznik, gdy wjeżdżaliśmy do tu- nelu. Mamy za sobą dwanaście kilometrów. — Absurd — zirytował się Bernard. — W tych okolicach nie ma takiego tunelu. Widocznie licznik popsuty, czy coś takiego. — Licznik, zegarek, samochód — wyliczała żona. — Może i tunel. Jak dotąd przejechaliśmy 25 kilo- metrów. Mój przyjaciel zatrzymał wóz. — Muszę coś sprawdzić — powiedział i wyszedł z samochodu; przez chwilę uważnie oglądał ścianę tunelu. — Zdumiewające — zawołał i wróciwszy do wo- zu wyjaśnił: — Ściany tego tunelu są metalowe, nic nie rozumiem, jedziemy dalej. — Najważniejsze nie poddawać się panice — po- wiedziała żona Bernarda. Przyznałem jej rację. Minął następny kwadrans. — Niesamowite — wymruczał Bernard. — Ner- wy odmawiają mi posłuszeństwa, nie mogę prowa- dzić samochodu, ten tunel nigdy się nie skończy. — Wiesz dobrze, że to niemożliwe, każdy tunel musi wcześniej czy później się skończyć. Może pan Trikor usiądzie za kierownicą? — Tak, naturalnie — zgodziłem się. — Niech Ber- nard odpocznie. Prawdopodobnie ulegamy jakiemuś złudzeniu — przemówiłem. — Coś w rodzaju snu na jawie — improwizowałem, by uspokoić przyja- ciół. — Takie rzeczy zdarzają się od czasu do czasu. Nie tak dawno czytałem w miesięczniku „POZI- TRON", nie, w czasopiśmie cybernetycznym, o czło- wieku który przeżył katastrofę kopalni w zasypa- nym chodniku, przesiedział tam siedem dni, a gdy uratowano go i ujrzał światło dzienne, sądził, że minęła zaledwie doba. Ludzkie zmysły zawodzą nie- kiedy, tak prawdopodobnie jest i teraz. Nam wy- daje się, że tak długo jedziemy przez tunel. — Ten twój przykład z górnikiem — rzekł mój przyjaciel — niczego nie wyjaśnia. — To zły przykład — potwierdziła żona Bernar- da — zupełnie idiotyczny i bez sensu. — On gada, byle gadać — Bernard podniósł głos. Był coraz bardziej podekscytowany. — Dlaczego stoimy! Jedź! Jedź! — krzyczał. — Na co czekasz! — Tak, dobrze, pojedziemy — odparłem — ale wolno, o wiele wolniej. W tym tunelu wszystko może się zdarzyć, musimy zachować jak najwięk- szą ostrożność i zimną krew. Bernard odpowiedział przekleństwem, jego mał- żonka otuliła się pledem, oświadczając, że nie za- mierza przyglądać się breweriom durnia. Oczywiście mnie miała na myśli. Nie zareagowałem, rozumie- jąc, że oboje byli przerażeni i nie odpowiadali za swoje słowa. Prowadziłem ostrożnie wóz, przejecha- liśmy ponad sto kilometrów upiornym, niekończą- cym się tunelem. Straciłem wreszcie poczucie czasu. Cóż to za dziw- ny tunel — myślałem. Bernard SŁYSZAŁ moje myśli, bo odpowiedział: — Ten tunel zaprowadzi nas do środka Ziemi. A może to piekło? — Och, nie — powiedziałem do Bernarda — to nie piekło. Byłem kilka razy w piekle, zupełnie ina- czej wygląda, zapewniam cię. Wjechaliśmy do lufy pistoletu, znam się doskonale na broni krótkiej, to lufa pistoletu o dość dużym kalibrze. A potem począłem nucić: TUNEL TUNEL BARDZO DŁUGI TUNEL BARDZO BARDZO DŁUGI TUNEL NAJDŁUŻSZY TUNEL NA ŚWIECIE KOSMICZNY TUNEL KOSMICZNY TUNEL TU- NEL Litery słowa TUNEL wydłużały się i wydłużały, stawały jedne na drugich. T U N E L układały się w mozaiki TTTTTT UUUUU NNNNN EEEEEE LLLLLL Wreszcie zniknęły. Dostrzegłem w oddali świateł- ko, które z każdą sekundą powiększało się. — Za kilka minut wyjedziemy z tunelu — po- wiedziałem. — Najwyższa pora — wymamrotał Bernard. — Byłem bliski obłędu. Anna na szczęście zemdlała. Pan Trikor przerwał opowieść. Gospodyni poda- wała truskawki w śmietanie. — Wyborne — pochwalił Trikor. — Doprawdy, doskonałe. Więc wyjechaliśmy wreszcie z tego ko- L E N U T TTTTTT T UUUU UU NNN NNN EE EEEE L LLLLLL szmarnego tunelu prosto na Plac Zwycięstwa, który znajdował się w samym centrum miasta. — Jednak to i owo zmieniło się w waszym mieś- cie — powiedziałem do przyjaciół. Rozglądali się dookoła, niczym dwoje bezradnych dzieci. — Z tunelu... prosto na plac... to być nie może — jęczał Bernard. — Jakim cudem? — Chodźmy najlepiej do domu — zdecydowała Anna. — Zaparkuj wóz, pan Trikor na pewno jest głodny, przygotuję kolację. — Mieszkamy w pobliżu — mówił mój przyja- ciel, szliśmy opustoszałą ulicą — za chwilę zoba- czysz nasz dom, czternastopiętrowy wieżowiec, tam do diabła! — Zaklął nieoczekiwanie. — Anno, nasz dom zniknął. Biedna kobieta zupełnie załamała się. Usiadła na samym środku jezdni, oświadczając, że nie ruszy się z tego miejsca do końca świata. — Pałac Gubernatora również zniknął — stwier- dziłem. — Zdematerializował się także gmach Ka- pitanatu Portu. I wtedy podszedł do nas człowiek w błękitnym mundurze. — Wiele domów zniknęło — powiedział. — Mia- sto, które liczyło trzysta tysięcy mieszkańców, liczy obecnie trzy tysiące. — Trzęsienie ziemi! — zawołałem. — Straszliwy kataklizm! — Ależ nie, po prostu trzeba było zmniejszyć miasto — człowiek w błękitnym mundurze wyjął z kieszeni mikrofon. — Halo! Tu Szósty, tu Szósty — mówił wolno i wyraźnie. — Na samej krawędzi spotkałem troje ludzi, dwóch mężczyzn i kobietę, przedostali się do miasta, zanim zamknęliśmy tunel. Przyślijcie samochód, zabierzemy ich do hotelu, tam odpoczną. Anną zaopiekował się lekarz, Bernardem człowiek w błękitnym mundurze. Oświadczył, że to długo nie potrwa. — Tymczasem pogawędzi pan z Piątym. — Kim jest Piąty? — zapytałem. — Piąty to Piąty — odrzekł Szósty i dodał z uśmiechem — wkrótce zaspokoi pan swoją cieka- wość. Piąty okazał się sympatycznym staruszkiem. — Mam osiemdziesiąt lat — zagaił rozmowę — lecz umysł mój sprawnie funkcjonuje, od lat zajmu- ję się chorobami układu nerwowego, dlatego zabrali mnie ze sobą. — Zabrali? — zdziwiłem się szczerze. — Kto za- brał? Dokąd zabrał? — Prawda, pan o niczym nie wie, pan tu trafił przypadkowo, pańskie nazwisko? — Trikor, Joachim Trikor. — Zawód? — Jestem pisarzem, bajkopisarzem. — Wiek? — indagował Piąty. — Czterdzieści siedem lat. — Stan cywilny? — Kawaler. — Nałogi? Proszę odpowiedzieć, rozmawia pan z lekarzem, z profesorem. — Czy to takie ważne? — Bardzo ważne. Ta rozmowa zadecyduje o pań- skim losie, więcej, o pana życiu. — Mam kilka nałogów — umilkłem zakłopotany. — Kobiety, alkohol, narkotyki? — próbował od- gadnąć profesor. — Och, nie, kwiaty, owoce, a narkotyzuję się dzie- łami sztuki. — Piękne — rzekł neurolog. — Zbyt piękne, że- by było prawdziwe. Pan żartuje. — Trochę, to jeden z moich nałogów. — Powiedzmy nawyków — profesor zanotował coś w zeszycie. — Cieszy mnie pańskie poczucie humoru — oświadczył zapalając lampkę. — Proszę się rozebrać. — Ależ panie doktorze, nic mi nie dolega, moje zdrowie... — Niech mi pan nie utrudnia pracy — przerwał. — Rozbierać się, rozbierać, muszę pana zbadać. Badanie nie trwało długo. — Brawo, brawo — profesor poklepał mnie po obnażonych plecach. — Rzeczywiście nic panu nie dolega. Klatka piersiowa pięknie rozwinięta, niezłe lędźwie, solidna budowa i co tu dużo gadać, przy- stojny z pana mężczyzna, a przecież kawaler. Proszę się ubrać. Dlaczego pan się nie ożenił? — Panie profesorze! — miałem dosyć tych nie- dyskretnych pytań. — To moja, wyłącznie moja sprawa. — Nie, odkąd przekroczył pan progi TEGO MIA- STA, to NASZA SPRAWA, sprawa wszystkich oby- wateli tego grodu. Czekam na odpowiedź. — A jeśli nie odpowiem? — Będą przykrości. — Proszę nie grozić! — Ja tylko ostrzegam. — Na biurku profesora zamigotało zielone światło. — Przepraszam, wzywa mnie mój przełożony. — Profesor otworzył mikro- fon. — Tak, słucham. — Tu Czwarty — usłyszałem melodyjny głos — wytłumacz temu człowiekowi, gdzie się znajduje, a potem zadawaj niedyskretne pytania. — Tak jest — profesor pochylił głowę. — Tak, naturalnie, przepraszam, zapomniałem. — Twoje roztargnienie doprowadza mnie do pa- sji — brzmiał głos Czwartego. — Czy każdy profe- sor musi być roztargniony? — Intensywna praca mózgu... — zaczął neurolog, ale Czwarty nie pozwolił mu dokończyć. — Dosyć! Wymagamy maksymalnej koncentracji. Czekam na diagnozę. Pospiesz się, nie mamy już wiele czasu. Zielona lampka zgasła. Profesor spojrzał na mnie wyraźnie zakłopotany. — Zbeształ mnie — pożalił się. — Trudno go za- dowolić, a zatem powiem panu, co to za miasto. Sto lat temu mieszkańcy Ziemi skonstruowali pierwszą platformę-laboratorium, stację kosmiczną orbitują- cą dookoła naszej planety. Dziesięcioosobowa ekipa naukowców prowadziła badania przestrzeni między- planetarnej. Później budowano coraz większe labo- ratoria kosmiczne, eksplorowały one nie tylko prze- strzeń okołoziemską, poczęły badać cały nasz Układ Słoneczny. Apetyt wzrasta w trakcie jedzenia. Roz- poczęto pracę nad budową gigantycznej stacji, prze- znaczonej do badania całej naszej Galaktyki, a w przyszłości również innych galaktyk. Jest to wielka kula — profesor podszedł do ściany, rozsunął zasło- ny, zobaczyłem wówczas ekran. — Oto model tej stacji. Tutaj przypomina bańkę mydlaną, a to jej przekrój. Wewnątrz kuli znajduje się miasto zbudo- wane na platformie o średnicy trzech kilometrów, nad nim atmosfera ziemska, pod nim magazyny tle- nu, wody, żywności. Architekci zrekonstruowali bu- dynki centrum naszego miasta, dlatego naszego, bo tutaj opracowano pierwszy projekt tej stacji kos- micznej. Dotarcie do peryferii naszej Galaktyki, a potem do innych galaktyk, potrwa setki lat, po- trzeba na pokonanie takich przestrzeni życia wielu pokoleń. W TYM MIEŚCIE szybującym po kosmicz- nych drogach ludzie będą rodzić się i umierać tak, jak w innych miastach na Ziemi. Energia zmagazy- nowana w drugiej części kuli, pod miastem, umożli- wi doprowadzenie tej stacji do innych galaktyk. Bę- dziemy zresztą czerpać dodatkowe siły z Kosmosu. Konstruktorzy stworzyli sztuczne miasto, lecz sko- piowali fragment prawdziwego miasta, nie zapomi- nając o najdrobniejszych szczegółach. Mieszkamy w normalnych domach, mamy tutaj kino, teatry, boiska sportowe, pływalnie, szpitale, laboratoria, elektrownię atomową, kręgielnię i bilardy, park, pal- miarnię — farmę hodowlaną, sady owocowe, to wszystko, co potrzebne do życia trzytysięcznej osa- dy, supernowoczesnej osady. Są tu szkoły i uniwer- sytet. Całe życie tego miasteczka jest podporząd- kowane jednemu celowi: dotrzeć do innych galak- tyk, nawiązać kontakt z innymi cywilizacjami, zba- dać nowe szlaki kosmiczne, poznać nowe światy, nowe prawa rządzące tymi światami. Stu kosmo- nautów prowadzi gwiazdolot, kilkuset uczonych wszystkich specjalności zajmuje się wszechstronny- mi badaniami kosmosu, a wyniki tych badań będ' przekazywane na Ziemię tak długo, jak długo utrzy- mamy kontakt z znasza planetą. Inni dbają o żo- łądki tej stacji kosmicznej, o rozrywki, o zdrowie, pilnują ładu w TYM MIEŚCIE i czuwają nad bez- pieczeństwem jego mieszkańców. Stworzono tu sztuczną grawitację i naturalną atmosferę, zacho- wamy czas Ziemi i ziemskie cykle, pory roku, noc i dzień. W takich warunkach można podróżować kil- kaset lat. Profesor zapalił ekran, na którym wyświetlano krótki film ilustrujący jego słowa. Widziałem Centralną Wieżę Ruchu, skąd kierowa- no lotem stacji w przestrzeni kosmicznej, widziałem stada krów i owiec na łąkach, widziałem park i ogrody, widziałem ptaki szybujące nad domami miasta, widziałem wnętrza wszystkich gmachów i domów, widziałem urodziny dziecka, pierwszego obywatela tego kosmicznego miasta, dostrzegłem wzruszenia na twarzach rodziców i Pierwszego, któ- ry sprawował władzę w tym mieście razem z dzie- sięcioosobowym kolegium, widziałem podziemia tej osady, olbrzymie magazyny wypełnione po brzegi, widziałem sztuczne chmury na sztucznym niebie, widziałem wschód i zachód słońca, widziałem ko- biety i mężczyzn zajętych pracą, nauką, zabawą, zo- baczyłem wreszcie długi tunel, prowadzący z Ziemi do tej stacji, do tego MIASTA, KTÓRE BĘDZIE. Wjechaliście do tego tunelu przed kilkoma godzi- nami — tłumaczył profesor. — To niedopatrzenie strażników. Ten pomost łączy nas jeszcze z Ziemią, miasto zamknięte w kuli o przeźroczystych ścianach unosi się nad rodzinnym miastem jak satelita sta- cjonarny. Jutro tunel zostanie zniszczony i pomknie- my w Kosmos. „Pierwszy" pragnie wiedzieć, czy pan i pańscy przyjaciele możecie uczestniczyć w tej po- dróży. Postawiłem dwie pozytywne diagnozy — mówił profesor. — Pana przyjaciel i jego żona po- zostaną razem z nami, on jest elektronikiem, ona astrofizykiem, no a pan...? — No a ja? — zapytałem nie ukrywając niepo- koju. — Pan wróci na Ziemię. To niedaleko. — Czy mogę poznać przyczynę tej decyzji? — Tak, może pan. Podczas naszej rozmowy prze- kazałem komputerom informacje o panu. Maszyny przeprowadziły analizę pańskiej osobowości, wyni- ki skonsultowano z zespołem ekspertów. Jedenastu specjalistów wypowiedziało się za umożliwieniem panu powrotu na Ziemię, czterech głosowało za po- zostawieniem pana w TYM MIEŚCIE. U nas decy- duje większość, a większość doszła do przekonania, że bajkopisarz na stacji kosmicznej to przysłowiowe dwa grzyby w barszczu. Niech pan zabawia swoimi baśniami ludzi, którzy pozostali na Ziemi. My prze- żyjemy najwspanialszą bajkę bajecznej podróży kos- micznej. Szczęśliwego powrotu. Pan Trikor odetchnął głębiej. — No cóż, moi drodzy, chcąc nie chcąc, wróciłem. Gdy otworzyłem oczy, pochylał się nade mną zna- jomy chirurg. — Ocaliliśmy pana — powiedział cicho. — Pańscy przyjaciele nie odzyskali jeszcze przytomności. Wasz samochód wpadł na inny wóz. Katastrofa miała miejsce w tunelu. Pan Trikor podniósł się. — Patrzcie — powiedział. — Dolna krawędź tar- czy słonecznej dotknęła wierzchołka sosny. Nie deptać trawników — Ho, ho, powiadasz, że za wszelką cenę pra- gniesz zdobyć nieśmiertelność? No cóż, towar, moż- na powiedzieć, luksusowy, trudny do nabycia, na straganach tego nie sprzedają. Skąd ja ci wezmę nieśmiertelność ? — Za pieniądze wszystko można kupić. — Wszystko i nie wszystko. — Wszystko. — A ile ty chcesz przeznaczyć pieniążków na ten cel, no mów, mów, nie krępuj się. — Połowę swojego majątku. — To znaczy ile? — Jak trzeba będzie, dam milion. — Milion czego? — Milion dolarów. — Za nieśmiertelność? Żartujesz chyba, każdy człowiek musi umrzeć, i twoje miliony nic nie po- mogą. — Ty tak rób, żeby unieśmiertelnić moje nazwi- sko, żeby ludzie opowiadali o mnie sto, dwieście, tysiąc lat po mojej śmierci. — Jesteś ambitny, nie ma co mówić, wyjątkowo ambitny, a może to taki kaprys? — Kaprys, nie kaprys. Nie sypiam po nocach, ciągle myślę o tej nieśmiertelności. — Jest o czym myśleć. — Miejsca nie mogę sobie znaleźć. Przed tygod- niem skończyłem pięćdziesiąt pięć lat, i co? i nic! — Ładne nic, dwa miliony na koncie. — Są multimilionerzy, miliarderzy, kto o nich wie, kto będzie wiedział za sto lat? Pragnę prze- trwać w pamięci ludzkiej jak piramida albo jak Paganini. — Grasz może na czymś? — Nienawidzę muzyki. — O nieśmiertelności marzy, a nie lubi muzyki. Wiersze piszesz? — Miej litość, nie kpij! Całe życie handlowałem świniami. — Dobrze handlowałeś. — Ale żaden handlarz świń, choćby najgenial- niejszy, nie wszedł do historii. — Masz jakieś hobby? — Wstyd powiedzieć. — Nie ma się czego wstydzić. Tu chodzi o nie- śmiertelność. — W wolnych chwilach zajmuję się małymi świn- kami. — Prosiakami? — Nie, świnkami z porcelany. Zbieram takie skarbonki. Moja kolekcja liczy przeszło dwa tysiące sztuk. — Oszaleć można. — Nie szalej. Pracuj na ten milion. — Już ja ciebie unieśmiertelnię, za taką sumę, dobry Boże, a jaką mam gwarancję, że dotrzymasz słowa? — Zawrzemy odpowiednią umowę. — Poświadczoną przez rejenta? — Przez kogo zechcesz, przez diałba, przez preze- sa banku. — Wydaj więc polecenie, niech zredagują odpo- wiednie pismo, jutro podpiszemy dokument. — Podpiszemy pod jednym warunkiem. — Mianowicie? — Specjalnie powołana komisja oceni twój po- mysł. Zaproszę mądrych ludzi, profesorów, prawni- ków, dziennikarzy. — Zapraszaj, bardzo proszę. — Jeżeli jednogłośnie stwierdzą, że to coś, co ty wymyślisz, a ja wykonam, unieśmiertelni moje imię, otrzymasz milion. Zgoda? — Zgoda. Pożegnałem Donalda Harbottle'a, który jak wie- lu innych w tej okolicy dorobił się majątku na świ- niach, i pomaszerowałem nad rzekę, by przemyśleć problem. W jaki sposób można unieśmiertelnić te- go poczciwca? Jego świnie nagradzano złotymi me- dalami, cieszył się opinią dobrego fachowca, znał się na świniach jak mało kto, ale też poza świniami świata nie widział. Pamiętam, kiedyś wylądowała rakieta z ludźmi na Księżycu, powiadam do Donal- da, słyszałeś, cud prawdziwy, człowiek spaceruje po niebie, jeszcze trochę, a wyląduje na Marsie, na Wenus. „Ba — mruknął — co z tego, astronauci bojkotują moje konserwy wieprzowe, ciężkostraw- ne, powiadają, mogą wywołać dodatkowe przecią- żenie... Moją świniną można karmić niemowlęta." Poczerwieniał, żyły nabrzmiały mu na skroniach, wybiegł z kawiarni. Tydzień go nie widziałem. Aż tu nagle telefon. „Przychodź — mówi — mam waż- ną sprawę. Czytasz dużo, gazety przy obiedzie, książ- ki podczas kolacji, a ja człowiek prosty, skończyłem niedzielną szkółkę, nie było czasu na studia. Ojciec umarł, świnie zdychały, trzeba było wszystko rzu- cić i zabrać się do ciężkiej pracy, ratować zagrożo- ną hodowlę. A teraz pewna myśl nie daje mi spo- koju. Pomóż, nie pożałujesz." No i opowiedział o tej tęsknocie do nieśmiertelności. Milion piechotą nie chodzi. Jak unieśmiertelnić Donalda Harbottle'a? Następnego dnia podpisaliśmy przy świadkach umowę. Poprosiłem o tydzień czasu i małą zaliczkę a conto honorarium. — Myśl choćby i rok, ale nie dłużej — powiedział Donald i wręczył mi sto dolarów. — Albo wykombinuję coś w ciągu miesiąca, albo niech diabli wezmą umowę, milion i twoją nieśmier- telność. Jak na złość lato tego roku było skwarne, suche, słońce topiło asfalt na jezdniach, spalało na popiół miejskie trawniki, krew kipiała w żyłach, a o tym, co się działo w głowie, lepiej nie mówić. W dzień myślałem, siedząc w wannie z workiem lodu na ciemieniu i żłopiąc litrami czarną kawę, w nocy ła- ziłem po płaskim dachu wieżowca, skąd roztaczała się wspaniała panorama miasta. Księżyc rozjaśniał ściany domów, białe punktowce tonęły w fioletowej mgle. Widziałem srebrne zbiorniki rafinerii, rozmi- gotane neony domów towarowych, kłęby różowego dymu nad kotłownią, dziesiątki szybów naftowych na południowej równinie, mogłem patrzeć na to go- dzinami. Zazwyczaj towarzyszył mi stary Olster, właściciel sklepu spożywczego, miał bzika na punk- cie astronomii. Sam zmajstrował lunetę i obserwo- wał niebo. Gawędziliśmy o różnych sprawach. — Gwiazdy, ach — wzdychał sklepikarz-astro- nom — gwiazdy są cudne. Białe karły, czerwone ol- brzymy, gwiazdy supernowe, podwójne. Niech pan spojrzy, o, ten maleńki obłoczek to mgławica Krab. Kiedyś w tym samym miejscu rozbłysła dziwna gwiazda — przybysz. W 1054 roku nastąpił wybuch supernowej. W Kosmosie wydarzyła się kosmiczna katastrofa, po wspaniałej gwieździe pozostały strzę- pki mgławicy. — Bardzo interesujące — stwierdziłem bez więk- szego entuzjazmu. — A nie szkoda panu snu? — Szkoda spać, gdy niebo takie piękne. — Piękne? Miliardy świecących punkcików, co w tym pięknego? O, gdyby pan zobaczył przez ten swój teleskop Marsjan albo jeszcze lepiej Marsjan- ki, to rozumiem. — Wiemy, że na Marsie nie ma istot rozumnych. — Nie będę się upierał przy Marsjanach. Jeżeli przez tę lunetę zobaczę istoty z innego świata, wte- dy powiem: Mistrzu Olster, nie zmarnował pan cza- su, pańskie imię przejdzie do historii... Tam do dia- bła! — Co się stało? — Nic, głowa pęka mi z bólu. Przeprosiłem astronoma i wycofałem się do poko- ju na trzydziestym piętrze. Głowa w istocie pękała mi, lecz od nadmiaru myśli. Wzruszenie nie pozwoli- ło zasnąć. Wpadłem na pomysł, tak, tak. Donald Harbottle stoi na progu nieśmiertelności, wkrótce ten próg przekroczy, a ja podejmę ciężko zapraco- wane honorarium. Trzeba opracować szczegółowy plan działania, trzeba wszystko przewidzieć, trzeba przestudiować odpowiednią lekturę, Boże drogi, ileż było tych „trzeba", mnożyły się w nieskończoność. Rano zajrzałem do biblioteki, w południe odwiedzi- łem Donalda. — Jeszcze dzisiaj kupisz teleskop. Ustawimy go na dachu twojej willi w Big Horn. Od poniedziałku zanudzasz wszystkich opowiadaniami o swoim no- wym hobby. — Astronomia. — W rzeczy samej, astronomia. Obserwacje nie- ba. Po upływie pół roku... — Zmiłuj się — jęknął Donald — sześć miesięcy bez snu? —¦ Nonsens. Będziesz spał jak suseł. Otóż po upły- wie sześciu miesięcy zaalarmujesz całe miasto wia- domością, że odkryłeś nową gwiazdę. — Nową gwiazdę, powiadasz. No, no, nie- złe, niezłe. Handlarz świń odkrywa nową gwiazdę, ludziska zdębieją, a potem puszczą w ruch języki, idioci i mądrale będą gadać o jednym, dobre, ale... — zasępił się — mało prawdopodobne. Można lata- mi sterczeć przy lunecie, skąd ta pewność, że właś- nie ja zdołam dostrzec coś nowego? — Nie pozwoliłeś mi dokończyć. Po kilku minu- tach obserwacji dojdziesz do wniosku, że ta gwiaz- da porusza się, że mknie w stronę Księżyca. Donald otworzył usta. Dawno nie widziałem tak zdumionego człowieka. — A potem — mówiłem — oni nawiążą z tobą kontakt. — Oni? — powtórzył przełykając ślinę. — Jacy oni? — Przedstawiciele innej cywilizacji. Od wieków badają Kosmos i zwrócili uwagę na naszą planetę. — Dlaczego? — Dlaczego, dlaczego! Nie wszystko od razu, po- zwól pomyśleć, na pewno coś wykombinuję, nie bój się. — Wykombinujesz — wycedził. Był wyraźnie roz- czarowany. — I kto w to uwierzy? — Uwierzą, uwierzą, znajdziemy świadków, pu- ścimy w ruch prasę, radio, telewizję. — A gdy okaże się, że to bzdura? — Wtedy już będziesz nieśmiertelny, otoczony powszechnym szacunkiem i podziwem. Fikcja często przybiera postać prawdy, a ludzie chętnie zapomina- ją, że dali się kiedyś nabrać. Wstyd, ot co! Dreszczyk zdrowej czy niezdrowej sensacji to gratka dla wie- lu. Jedni lubią rozwiązywać tajemnicze zagadki, drudzy je tworzą, układają misterne łamigłówki. A z tym rozwiązywaniem też różnie bywa. Nie wszyscy pragną poznać istotę rzeczy, bardziej doga- dza im atmosfera nigdy nie przeniknionej tajemni- cy. Czytałem o ludziach nawiedzanych przez duchy, 0 takich, co słyszą głosy, choć osoby nie widzą. Pielgrzymi wędrują do tych fenomenów. Ty także usłyszysz głosy nie z tego świata, będziesz rozmawiał z przedstawicielami innych cywilizacji. — No, no — wymamrotał Harbottle i trochę jak- by pobladł. Trzy dni trwały pertraktacje z wytwórnią instru- mentów naukowych, wreszcie przysłali piękny te- leskop. Przywieźliśmy go do Big Horn ciężarowym samochodem. Miasteczko niewielkie, ale ładnie po- łożone w Górach Nadbrzeżnych. Po ośmiu ulicz- kach spacerują bardzo znudzeni obywatele, zawsze zakłopotani nadmiarem czasu. Byle głupstwo wywo- łuje zbiegowisko, a co dopiero ciężarówka z telesko- pem. Zaciekawiony tłum zatarasował jezdnię, chęt- nie odpowiadałem na pytania, i wkrótce pięć tysię- cy mieszkańców Big Horn, nie wyłączając niemowląt 1 starców, znało nowe hobby Donalda. Kilkunastu krzepkich młodzieńców wtaszczyło lunetę na taras willi, Harbottle otworzył trzy butelki koniaku, mo- że cztery albo może i pięć. Spełniliśmy odpowied- nią ilość toastów za astronomię, za Kosmos, ktoś bąknął, że nie należy zapominać o świniach, lecz nie zdołał popsuć nastroju. Bighornczycy promie- nieli uzasadnioną radością, duma rozpierała ich pier- si. Letnia rezydencja Harbottle'a awansowała do rangi obserwatorium astronomicznego. Wieczorem Donald przystąpił do dzieła. Piłem herbatę, niebo mrugało do nas miliardami gwiazd, a człowiek, któ- ry tak bardzo tęsknił za nieśmiertelnością, wykrzy- kiwał co chwila: — Ach, Księżyc! Ach, dlaczego jest pomarańczo- wy? Ach, wisi w powietrzu! Ach, nadzwyczajne! Jak on się trzyma? Że też nie spadnie! Harbottle całe życie hodował świnie i handlował nimi, o astronomii nie miał, rzecz prosta, zielonego pojęcia. Ale w tym oglądaniu nieba przez szkło po- większające tak się rozsmakował, że nie mogłem oderwać go od teleskopu. — Tyś człowiek mądry — mówił gładząc mnie po ramieniu — przeczytałeś chyba z tysiąc książek. — Dwa tysiące. — No widzisz, nawet dwa, musisz mnie poduczyć. Chcę wiedzieć, dlaczego te gwiazdy, ten Księżyc nie runą na Ziemię, z czego są zrobione, że tak błysz- czą? — W umowie nie było ani jednego słowa o nauce. — Dostaniesz profesorską pensję. — I nic nie potrącisz z premii za nieśmiertelność? — Ani centa. Po upływie miesiąca wiedział tyle co ja. Sprze- dawałem wiedzę o niebie z niezłym zyskiem, notu- jąc skrzętnie wypowiedzi starego Olstera, cieszył się jak dziecko, że znalazł we mnie cierpliwego słucha- cza. Mogłem więc za jednym zamachem spełnić dwa dobre uczynki. Harbottle był jednak nienasy- cony, zasypywał mnie tysiącami pytań. — A idźże do diabła! — zawołałem któregoś dnia, gdy oświadczył: — Ciągle nie mogę pojąć, dlaczego planety krążą wokół Słońca po elipsach, a nie, na przykład, po liniach tworzących kwadrat albo prostokąt. Dwa dni nie rozmawialiśmy ze sobą. Pogodził nas deszcz i partyjka bilardu. Donald przegrał, zapłacił, po czym oznajmił: — Zdziwisz się, ale wczoraj otrzymałem od nich sygnał. — Od kogo? — Od przedstawicieli innej cywilizacji. — A! — rzekłem odkładając kij bilardowy. — Rad bym wiedzieć, czy te rewelacje udostępnimy prasie? — Nie, nie. ONI prosili o dyskrecję. — Zwariowałeś! — Obrażasz mnie, po prostu twój fantastyczny pomysł staje się realną rzeczywistością. — Żartujesz czy zamierzasz wystrychnąć na dud- ka swojego najlepszego przyjaciela? — Ani jedno, ani drugie. Ty otrzymasz milion, a ja przejdę do historii, bo ONI rzeczywiście nawią- zali ze mną kontakt, siedź spokojnie i nie przerywaj, w piątek wróciłem do Big Horn wcześniej niż za- zwyczaj, spałaszowałem niezły torcik i pomaszero- wałem do lasu. Nie znam dobrze tych stron, ale to właśnie dodaje uroku spacerom. Idę sobie jakąś ścieżyną między jodłami, naraz patrzę — polana, na polanie dom jak z bajki, mury szare, okiennice żółte, obramowane brązowymi paskami, pod okna- mi czerwone róże pnące się po ścianie aż po zielo- ne balkoniki. Z prawej strony srebrny świerk, z le- wej kolorowa bielizna na sznurze, a na dachu ante- na telewizyjna, na pręcie wróbel, pamiętam każdy szczegół, wróbel sfrunął z anteny i siadł na płocie otaczającym dom. Trzymał w dziobku piórko, wy- glądało to, jakby miał wąsy, nie wiem dlaczego przypomniał mi się sierżant Heley ze Straży Pożar- nej, jak tu cicho, pomyślałem, nigdzie żywego du- cha, okna pootwierane, a nie słychać żadnych gło- sów. Powiedziałem „halo", by wreszcie przerwać ciszę, wtedy z domu wyszedł szczupły mężczyzna w białym garniturze i przedstawił się: — Jestem Hyx, łącznik. Proszę, niech pan wej- dzie do stacji. — Do domu, chciał pan powiedzieć. — Nie, do stacji. Ściany domu to dekoracja, za- słaniają aparaturę rekonesansowej stacji badawczej. Mam przyjemność rozmawiać z Donaldem Harbot- tle? — Tak, to ja. — Upoważniono mnie do nawiązania z panem kontaktu. — Upoważniono? — Nigdy nie działam bez upoważnienia. ONI za- mierzają wylądować na Ziemi. W stronę pańskiej planety mknie w tej chwili siedemset gwiazdolo- tów, eskadra raczej średniej wielkości. Najchętniej eksplorujemy Kosmos w zespołach liczących pięć do siedmiu tysięcy pojazdów, lecz tym razem chodzi o penetrację małego układu, małego, panie Harbot- tle, ale jakże żywotnego. Doszły do nas słuchy o wa- szych godnych pozazdroszczenia sukcesach w dziele tworzenia. Ludzie tworzą ludzi. Czynicie to z nie- bywałym rozmachem, z fantazją, z gigantyczną in- tensywnością. Zapoznano nas z raportami dotyczą- cymi perspektyw wzrostu ludności Ziemi, są oszała- miające, pragniemy poznać metody waszej twórczo- ści, przenieść doświadczenia ziemskie na inne plane- ty. W Kosmosie, generalnie rzecz biorąc, nie najle- piej przedstawia się sprawa przyrostu naturalnego, a na niektórych obszarach Wszechświata wręcz ka- tastrofalnie. Mam nadzieję, że sprecyzowałem dość jasno cel naszej ekspedycji. Jeżeli nie, proszę o py- tania. — Dlaczego właśnie ze mną nawiązano kontakt? Czym zasłużyłem sobie na ten zaszczyt? Jakie otrzy- mam zadania? Kiedy eskadra wyląduje na Ziemi? Czy mój poziom umysłowy nie utrudni wymiany poglądów? — Sygnały otrzymaliśmy od pana, panie Har- bottle. — Sygnały?! Nie nadawałem żadnych sygnałów. — Owszem, nadawał pan przy pomocy teleskopu, konkretniej: był pan uprzejmy wykorzystać soczew- kę odbijającą światło Księżyca. Dowódca eskadry dostrzegł regularne błyski, rozszyfrował je: „widzę was, czekam na dyspozycje". Maszyny wskazały miejsce emisji sygnałów i zostałem wydelegowany w celu nawiązania bezpośredniej łączności. — Niebywałe! — Poza tym, panie Harbottle, emituje pan na na- szej fali bioprądy, które znakomicie ułatwiają wy- mianę myśli. Dodatkowe udogodnienie stanowi pań- skie nazwisko, rozpoczynające się na literę H. Nasz układ nosi nazwę „HHH" i dźwięk ten cenimy na- de wszystko. — Zadziwiające. A moje zadanie? — Polegać będzie na przygotowaniu mieszkańców Ziemi do wizyty ekspedycji z innego świata, powie pan, komu trzeba, o co nam chodzi. Proszę mówić o nas dobrze, bardzo dobrze, serdecznie, ciepło, oczekujemy entuzjastycznego przyjęcia, następnie powierzymy panu oprowadzenie kierownictwa wy- prawy po ziemskim globie i pośredniczenie w roz- mowach z ludźmi. Wiemy, panie Harbottle, dzięki wspólnej fali nadawania i odbioru, iż marzy pan o nieśmiertelności. Marzenie godne obywatela Kos- mosu, chętnie je urzeczywistnimy i proszę to trakto- wać jako skromną zaliczkę za poniesione trudy. Eskadra wyląduje dokładnie za dwa tygodnie w miejscu wyznaczonym przez pana. I ostatni pro- blem: pański poziom umysłowy pozostawia rzeczy- wiście wiele do życzenia, przepraszam za szczerość, ale uzupełnimy braki, dokształcimy pana. — Ba, to bardzo długo potrwa, mam poważne zaległości. Wie pan, hodowca świń... — Tak, tak — przerwał Hyx — pożyteczny za- wód, ukończy pan wyższe studia w ciągu godziny, dysponujemy skondensowaną wiedzą. Kilka zastrzy- ków, kilka pigułek, przyspieszymy resorpcję i po kłopocie. Proszę położyć się na kanapie, zamknąć oczy, zaczniemy od fizyki. — Nie będzie bolało? — Spokojna głowa. Uczymy bezboleśnie... Harbottle umilkł. — Powiedział „spokojna głowa"? — zapytałem, bacznie obserwując Donalda. — Tak, tak wyraził się. Znakomicie opanował nasz język i wszelkie jego niuanse. — I co dalej? — W ciągu jednej godziny posiadłem wiedzę, któ- rą normalnie zdobywa się w okresie kilku lat. — A efekty? — Nieznaczny ból głowy. — Pytam, co ci ta nauka dała? — Dużo satysfakcji — odparł gładko Harbottle. __ Hyx przeprowadził błyskawiczny egzamin i po- wiedział : — Proszę przystąpić do pracy. Pojutrze oczekuję pierwszego meldunku, przepraszam, chciałem po- wiedzieć pierwszej informacji. Spotkamy się w tym domu. — Mam lepszy pomysł, może w mojej willi? — Grube mury nie przepuszczają promieni H, stracę kontakt z eskadrą. — Oddam do pańskiej dyspozycji taras. — Na tarasie nie zdołam ukryć pojazdu. — Czy dużo zajmuje miejsca? — Jak by to panu powiedzieć, tyle co ta sosna. — Taki wysoki? — Raczej długi. — I wąski jak sosna? — Nieco szerszy. — Kupię tartak, maszynę schowamy między ścię- tymi drzewami. — Dobrze — zgodził się Hyx — zdemontuję de- koracje i wrócę do swoich. — Co powiedziawszy, uruchomił niewielki aparat przypominający kamerę filmową, i bajkowy domek począł niknąć w moich oczach. — Wystarczy nastawić bieg wsteczny — tłuma- czył łącznik. Obraz utrwalony na taśmie filmowej materializujemy w dowolnie wybranym plenerze, bądź dematerializujemy. Kieszonkowy wizjoprodu- ktor H-l służy do wznoszenia budowli o lekkiej kon- strukcji, przy pomocy aparatów cięższego kalibru tworzymy całe miasta, kosmodrony, wyspy między- planetarne, a gdy zachodzi potrzeba, demontujemy te obiekty i przenosimy w inne miejsce. No, do wi- dzenia, panie Harbottle. — Hyx wskoczył do po- I jazdu, wystartował bezszelestnie, zatoczył koło nad lasem i zniknął w chmurach. Mój przyjaciel umilkł. Był wyraźnie czymś zakło- potany. Postanowiłem mu pomóc, mówiąc: — Nie doceniłem cię, Donaldzie. Uczeń prześci- gnął mistrza. Zdystansowałeś mnie o milę, nie ma co mówić, o sto mil. Sprytnie, chytrze wykombino- wane. —¦ Nie wykombinowane — oburzył się. — To prawda, fantastyczny zbieg okoliczności, udowodnię. — Wierzę bez dowodów, oby inni też uwierzyli. — Uwierzą, gdy zobaczą. — Kogo? — Eskadrę. — Zahipnotyzujesz astronomów, wmówisz gwiaz- doloty wojskowym stacjom radiolokacyjnym... — Niczego nikomu nie będę wmawiał — powie- dział Harbottle wielce zbolałym głosem. — To ICH zmartwienie, Hyx da sobie z tym radę. — Oczywiście poznam go? — Poznasz. Zaterkotał telefon. Podniosłem słuchawkę. — Pan Donald Harbottle? — Nie, jestem jego sekretarzem. — Tu pułkownik Hoggins ze Sztabu Armii, pro- szę powiadomić pana Harbottle'a, że dzisiaj wieczo- rem złoży mu wizytę generał Huck. — Szef kontrwywiadu? — Tssyt — zasyczało w słuchawce. — Nie wolno ujawniać tajemnic państwowych. — Znamy generała Hucka z prasy, radia i tele- wizji. Chętnie dzieli się szczegółami swojej działal- ności z czytelnikami, słuchaczami i telewidzami. Je- go metody pracy są doprawdy rewelacyjne i budzą powszechny podziw. Jawny kontrwywiad rozsławił imię generała na obu półkulach. Dobry, poczciwy, stary Huck, cieszy się sympatią zarówno wśród przy- jaciół, jak i najbardziej zaciętych wrogów. — W tym wyjątkowym wypadku prosimy o dys- krecję. Do zobaczenia o godzinie dziewiętnastej. Przybyli punktualnie. Pułkownik Hoggins w spor- towym garniturze, generał Huck w krótkich, skórza- nych spodniach i tyrolskim kapeluszu. —¦ Wybaczy pan — zaczął generał, na próżno usi- łując ukryć zmieszanie — sprawa jest tak nieco- dzienna, a pańska rola, panie Harbottle, jak by to powiedzieć, nad wyraz trudna do zdefiniowania. ¦— Wiemy wszystko — wrzasnął pułkownik — wszystko ! — Wiemy prawie wszystko — poprawił gene- rał. — Otóż, drogi panie Harbottle, nie ma sensu dłużej owijać w bawełnę, otrzymaliśmy informację z czterech wiarygodnych źródeł, że do Ziemi zbliża się eskadra złożona z siedmiuset gwiazdolotów. Isto- ty prowadzące tę wyprawę utrzymują z panem sta- łą łączność, dobrze mówię, pułkowniku? — Dobrze, generale. Nazywajmy rzeczy po imie- niu, pan Harbottle powinien stanąć przed sądem wojskowym, a następnie zostać rozstrzelany za szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa obcej pla- nety z obcego układu słonecznego, a być może, iż również z obcej galaktyki. — Ależ panowie! — zawołał przerażony Donald. — Niebo świadkiem, powierzono mi najbardziej po- kojową misję. Mam pośredniczyć w rozmowach mię- dzy NIMI a ludźmi. — Jakimi ludźmi? — zapytał Hoggins. — Prosimy uprzejmie o sprecyzowanie — gene- rał uśmiechnął się. — Bardzo będziemy wdzięczni za wyjaśnienia, jacy ludzie interesują przedstawi- cieli innego świata. — Nie było o tym mowy. Sądzę, że mieli na my- śli ludzi w jak najszerszym tego słowa znaczeniu. — Drogi panie Harbottle — pułkownik mówił te- raz szeptem. — Nasz kontrwywiad nie próżnuje, dzięki czemu wiemy, że owe istoty, zbliżające się do Ziemi, reprezentują — delikatnie mówiąc — skraj- nie lewicowe poglądy. Skrajnie! Prawda, generale? — Pan znakomicie odgaduje i wyraża moje my- śli, pułkowniku, proszę kontynuować. — Grozi nam straszliwe niebezpieczeństwo. Za wszelką cenę musimy IM wyperswadować to lądo- wanie na Ziemi, i pan nam w tym dopomoże, Har- bottle, to pański święty obowiązek. — Święty obowiązek — powtórzył generał i wy- dobył z kieszeni kopertę. — Mamy tutaj pełnomoc- nictwo od samego prezydenta. — ONI — rzekł Donald — to znaczy ON, Hyx, ICH łącznik, zapewniał mnie, że pragną poznać na- sze metody rozmnażania się, nasze sukcesy w tej dziedzinie. — Pretekst — stwierdził pułkownik. — ONI chcą nas zniszczyć, Oni odbiorą panu, panie Harbottle, wszystkie świnie, a zarobione miliony wyrzucą na śmietnik. Co tu dużo gadać, albo pan wybije im z głowy pomysł lądowania na naszej planecie, albo my pana... — My panu... my z panem... — generał pogroził palcem — my dla pana wiele możemy uczynić. — Jak wiele? — zapytałem. — Powiedzmy, dostawy dla armii. — Pan Harbottle marzy o nieśmiertelności! — wyjaśniłem. Wojskowi wymienili spojrzenia, pułkownik wzru- szył ramionami, generał rozpromienił się. — Ależ oczywiście, jak pan sobie życzy. Gotowi jesteśmy zapewnić panu nieśmiertelność pod nastę- pującymi warunkami, proszę mówić, pułkowniku. — W dalszym ciągu proszę utrzymywać łączność Z przedstawicielem eskadry, informować nas o każ- dym jego kroku i zamierzeniach, zniechęcić do lu- dzi, zniechęcić — pułkownik podniósł głos — pan rozumie? — Zniechęcę, ale w jaki sposób? — Powie pan, że rozerwiemy ich na strzępy, że zmiażdżymy, wysadzimy w powietrze, że ostrzelamy gwiazdoloty przed lądowaniem, jeżeli nie uwierzą panu na słowo. Nie życzymy sobie tej wizyty. — Hm — chrząknął Donald — a jeśli zechcą wy- lądować na terytorium innego kraju? — Do tego tym bardziej nie wolno dopuścić. Pan im powie, że cały świat to jedna wielka, miłująca się rodzina, nad bezpieczeństwem tej rodziny my czuwamy i nie pozwolimy zakłócić dolce far niente nikomu, dobrze mówię, pułkowniku? — Nikomu! Pożremy każdego instruza. Pan uratuje ludzkość przed najazdem Istot z Innego Świata. — A czyn ten — kończył generał — unieśmier- telni pana, nazwisko pańskie ludzkość zachowa we wdzięcznej pamięci po wsze czasy. Dostawy dla ar- mii też mają swoje walory i nie należy ich baga- telizować w doczesnym życiu. No, więc jak, drogi panie Harbottle, uratuje pan trzy miliardy ludzi? — Uratuję. — Masz głowę na karku — stwierdziłem z po- dziwem, gdy wojskowi opuścili willę. — Co za tu- pet! Brawo! Ocalisz Ziemię przed katastrofą, przed eskadrą, którą ja wymyśliłem. Dokonasz cudu, uni- cestwiając coś, czego nigdy nie było. Kontrwywiad otrzymał informacje z czterech wiarygodnych źró- deł. Ile kosztowali ci wiarygodni informatorzy, no powiedz, Donaldzie, ilu przekupiłeś ludzi? — Nikogo nie przekupiłem. Jutro pójdziesz ze mną do tartaku i poznasz Hyxa. Donald dotrzymał obietnicy. Poznałem łącznika. Niski, szczupły człowieczek o wesołych oczach, o nie- co wypukłym czole rozczarował mnie. Daremnie szukałem w rysach jego twarzy melancholii ko- smicznej, nadrozumu. Mistyfikacja szyta grubymi nićmi — pomyślałem. Hyx, powitawszy mnie, wy- słuchał relacji Harbottle'a o rozmowie z wojskowy- mi, po czym powiedział: — Wracam z podróży po waszym wspaniałym świecie. Co za nieprzebrane bogactwo form, kształ- tów, miliony gatunków żywych istot, widziałem mi- kroskopijne żyjątka w retortach i olbrzymie zwie- rzęta w dżunglach, podziwiałem cudownie rozwija- jące się życie. Czytałem wzruszające napisy. „Nie deptać trawników", „Nie niszczyć kwiatów", „Sza- nujcie zieleń"; oglądałem z prawdziwym zachwy- tem rezerwaty przyrody. Ale ludzie... jak by to po- wiedzieć, nie chciałbym panów urazić, nie mogę nadużywać gościnności, podziwiałem dzieła twórców Odrodzenia, co za subtelne dotknięcie pędzla, nie mogłem oderwać oczu od twarzy aniołów otoczonych delikatną mgiełką, zwaną sfumato, godzinami mógł- bym się wpatrywać w ręce Mony Lisy, oglądałem freski w Kaplicy Sykstyńskiej i projekt miasta o uli- cach dwukondygnacyjnych opracowany przez Leo- narda, stąpałem po posadzkach Wielkiego Meczetu Ulu Dżami w Bursie... lecz ludzie... Podejrzewam, że każdy człowiek jest związany z Wszechświatem kosmicznym promieniem. W ten sposób makrokos- mos utrzymuje łączność ze swoimi miniaturowymi kopiami, mikrokosmosem. A światy są rozmaite. Kiepsko skonstruowane, byle jak, tandetnie, grani- czą przez kosmiczną miedzę ze światami doskona- łymi. Dlatego zapewne jedni prostują przydeptane źdźbła trawy, dlatego zapewne drudzy ścinają bez- myślnie drzewa, zapominając o ptasich gniazdach. Każdy mieszkaniec Ziemi mógłby mieć własną pla- netę. Dookoła życiodajnych słońc wirują miliardy wspaniałych światów, ich atmosfery posiadają wła- ściwości lecznicze, regenerują siły. Jeden głębszy od- dech przedłuża ludzkie życie o dziesiątki lat, a jed- na kąpiel w Słodkim Morzu przywraca młodość. Te światy ciągle jeszcze są niezamieszkałe. Szliśmy wąską ścieżką między drzewami do tar- taku Donalda. Nagle z gęstwiny krzewów wyleciał prosto na nas olbrzymi rój pszczół. Harbottle krzyk- nął przerażony. Hyx podniósł lewą dłoń i pszczoły pomknęły w górę. — Jak pan to zrobił! — wykrztusiłem. — Po prostu wskazałem im inny kierunek lotu. Były rozwścieczone, skłonne do niszczenia i samo- unicestwienia, pędziły na oślep. Chłodny wiatr przy- wróci im spokój. Harbottle oddychał z trudem, spotkanie z pszczo- łami przyspieszyło rytm serca, usiedliśmy na wiel- kim pniu sekwoi. — Generał Huck — rzekł Hyx — i pułkownik Hoggins będą z pana zadowoleni. Eskadra nie wy- ląduje na Ziemi, przejdzie pan do historii jako ten, który uratował ludzkość przed potworami z kosmo- su. Za chwilę rozpocznę nadawanie sygnału powro- tu. — Niech bogi poprowadzą — szepnąłem w naj- lepszej zresztą intencji, ale Hyx poczuł się dotknię- ty, zawiodło kosmiczne poczucie humoru. Przypom- niał nam o milionach ludzi ginących z głodu w kra- ju, gdzie święte krowy medytują na ulicach. — Wasi bogowie ciężko stąpają po Ziemi i prze- wracają tablice z napisem „Nie deptać trawników". Żegnam, panie Harbottle. Odszedł udając, że nie dostrzega wyciągniętej rę- ki. Czyżbym go obraził? — Skąd go wytrzasnąłeś. To zdolny aktor, zna- komicie odegrał swoją rolę. Co będzie z moim ho- norarium? Harbottle milczał, zsunął się z pnia i leżał na tra- wie chrapiąc w najlepsze. Minęło sto lat. Encyklopedysta Harriet Hood pracował w pocie czoła nad Wielką Księgą Wielkich Ludzi. Doszedł właśnie do litery H, wystukał na maszynie: „HAR- BOTTLE DONALD — zbawca ludzkości" i powie- dział do żony pełniącej obowiązki sekretarki: — Pamięć płata figle, w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć, co ten człowiek uczynił? W mo- jej encyklopedii figuruje dziesięć tysięcy nazwisk zbawców ludzkości, może ty pamiętasz, dzięki cze- mu Harbottle przeszedł do nieśmiertelności. — Oczywiście, pamiętam doskonale. Harbottle był hodowcą świń. Znakomitym hodowcą. Wyho- dował tłuste, apetyczne świnki o bajecznym mięsie. Ludzkość w owym czasie przeżywała okres ciężkiej frustracji, a kotlety wieprzowe i wyborna szynka przywróciły mieszkańcom naszego globu pogodę ducha. Dom przy ulicy Polarnej To był, proszę pana, bardzo nieprzyjemny wie- czór. Ulice tonęły we mgle, nic, tylko mgła, wie pan, jak to jest, końca własnego nosa nie widać, nie lu- bię mgły, jest niebezpieczna, wywołuje depresje i Bóg wie, co jeszcze, ludzie giną w mgliste wie- czory, giną w tajemniczy sposób, spojrzał pan na zegarek, tak. oczywiście, będę się streszczał. Jestem na razie jedynym lokatorem tego domu, wprowa- dziłem się pierwszy, mieszkania na pierwszym pię- trze są jeszcze wolne. Ja zająłem te dwa pokoje na parterze. Wczoraj było tu zimno, jak wszyscy dia- bli, za oknami mgła, a tutaj przejmujący chłód, upłynie wiele czasu, zanim ściany nowego domu rozgrzeją się, pomyślałem sobie, że odrobina czegoś mocniejszego dobrze mi zrobi, to najlepsze lekar- stwo na mgłę i zimno. Otworzyłem kredens i nie- mal w tym samym momencie coś grzmotnęło nad moją głową. „Ho, ho — powiedziałem do siebie — czyżby lokatorzy wprowadzili się na pierwsze pię- tro. Trzeba to sprawdzić". Na schodach było ciemno, zapaliłem latarkę i z jej pomocą dotarłem do drzwi oznaczonych numerem czwartym. Przez szparę prze- glądało światło. Nie mam zwyczaju wtrącać się w nie swoje sprawy, lecz w tej wyjątkowej sytuacji postąpiłem wbrew samemu sobie, mianowicie, zaj- rzałem przez dziurkę od klucza. Najpierw dostrze- głem płomień świecy, a w chwilę później wystra- szoną twarz młodego człowieka. Tak, był bardzo przerażony i fakt ten dodał mi odwagi, zapukałem, za drzwiami zabrzmiał drżący głos: — Kto tam? Otworzyłem drzwi, nie czekając na zaproszenie do wejścia. Młody człowiek cofnął się. Trzymał w ręku świecę, zgasiłem elektryczną latarkę i po- wiedziałem : — Usłyszałem łoskot, sam mieszkam w tym do- mu, nie sądziłem, że zastanę tutaj lokatora, prze- praszam. Kiedy pan wprowadził się? — Nie wprowadziłem się tutaj. — A zatem, jeśli wolno zapytać, co pan robi w tym pokoju? — Sam doprawdy nie wiem — odrzekł rozgląda- jąc się po mieszkaniu. — Proszę mi wybaczyć, nie mam pojęcia, jakim cudem znalazłem się w tym domu. — Pańskie nazwisko? — Romeo, Romeo Monteki — przedstawił się. — Pan żartuje. — Nie, nie żartuję. Tak rzeczywiście nazywam się... w tej chwili, gdy gram tę rolę. — Romea Szekspira. — Otóż to, Romea Szekspira. — A więc pan jest aktorem? — Tak, moje nazwisko Mabe, Grzegorz Mabe, z kim mam przyjemność prowadzić tę niecodzienną rozmowę? — Jakub Kyd — powiedziałem głośno, groźnie marszcząc brwi. — A zatem, panie Mabe, co pan robi w tym pokoju? — Przed kilkoma minutami znajdowałem się na scenie. — Młody człowiek podniósł wyżej świecę, zobaczyłem wówczas białosrebrny kostium Romea. __ Nagle zgasły wszystkie światła, nie, źle mówię, prawie wszystkie, paliła się jedna, jedyna świeca, umieszczona tuż przy rampie. Podniosłem ją i wó- wczas otoczył mnie obłok białego dymu. „Pali się" — krzyknąłem przerażony. Minęło kilka sekund, dym zniknął, stałem w tym pokoju, ktoś zapukał, ktoś otworzył gwałtownie drzwi i zobaczyłem pana. — Nic z tego nie rozumiem. — Bo to niesłychanie dziwne wydarzenie. — Zejdźmy do mojego mieszkania — zapropono- wałem. — Poczęstuję pana kieliszeczkiem koniaku, jestem przekonany, że wspólnymi siłami wyjaśnimy tajemnicę. Młody człowiek odetchnął z ulgą. — Pan bardzo uprzejmy — powiedział — chętnie wypiję kieliszek. Zmarzłem, a koniak rozgrzewa. — Dobry Boże — zawołał, zobaczywszy lampę elektryczną — cóż to za wspaniałe oświetlenie! — Lampa jak lampa, niechże pan siada, zaparzę kawę i za chwilę podam koniak. Pan Mabe w kostiumie Romea był nad wyraz dziwnym gościem. Zachowywał się niczym dziecko, które po raz pierwszy opuściło swój dziecinny pokój. Wszystko go bawiło i zdumiewało. - — Och. jakie to piękne! — wykrzykiwał. — Ja- kie wspaniałe! — Najzwyklejsza maszynka do parzenia kawy, najzwyklejsza lampa elektryczna, radioaparat. — Pierwszy raz w życiu widzę takie przedmioty — oświadczył. — Dosyć tych żartów — zirytowałem się. — Ży- jemy przecież w drugiej połowie dwudziestego wie- ku. — W którym wieku? Na Boga, co też pan mówi? — W dwudziestym. — Tym razem pan żartuje, to przecież wiek dzie- więtnasty, rok 1870. — Chciał pan powiedzieć — 1970. — Nie, proszę pana, 1870. — Ależ to absurd! — zawołałem. — Absurd! po- wiadam. — Położyłem na stole stertę gazet, ze ścia- ny zdjąłem kalendarz. — Niech pan spojrzy na te gazety, to dzienniki z ubiegłego tygodnia, no, który rok? — 1970 — wyszeptał. — Piątego listopada. Dzień i miesiąc zgadzają się, lecz rok. Ja chyba oszalałem, to przecież niemożliwe. — Urodziłem się w 1845 ro- ku, słyszy pan, od dwóch lat występuję w teatrze Sandora. Skrył twarz w dłoniach. Nad naszymi głowami dał się słyszeć łoskot, a potem krzyk kobiety. Po- biegliśmy do tego pokoju na pierwszym piętrze. Na podłodze leżała dziewczyna w białej sukni. — To Krystyna! — oświadczył młody człowiek. — Moja partnerka — tłumaczył — gra rolę Julii. Otworzyła oczy, przytomnieje. — Uciekajmy! Teatr się pali! — krzyczała. — Ratuj mnie! Z trudem zdołaliśmy ją uspokoić. Romeo spro- wadził dziewczynę na parter, wypiła szklankę wo- dy i poczęła mówić. — Stałam za kulisami, czekając na swoje wyj- ście. Nagle zobaczyłam smugę dymu i płomienie, paliły się dekoracje, krzyknęłam i zemdlałam. Gdy otworzyłam oczy, pochylałeś się nade mną. Jakim cudem znalazłam się w tym domu? Kim jest ten pan? — To jest pan Kyd — wyjaśnił młody człowiek. — Znajdujemy się w jego mieszkaniu. — Bardzo dziwne mieszkanie — stwierdziła z nie- pokojem. — Tyle tu światła, jak wydostałeś się z płonącego teatru? Kto mnie uratował? Pan Mabe wzruszył ramionami. — Odpocznij, nie denerwuj się — prosił. — Po- tem porozmawiamy. Spróbuj zasnąć, sen przywra- ca siły. Tak, proszę pana, młody człowiek powiedział „sen przywraca siły" i Krystyna posłusznie przymknęła powieki. Romeo, to znaczy Grzegorz, usiadł tuż przy swojej partnerce, spoczywającej na tapczanie. Ja przysiadłem na krześle. Byłem zupełnie oszołomiony pojawieniem się tych młodych aktorów. Krystyna występowała w roli Julii, oboje opowiadali o poża- rze teatru. Romeo i Julia, ach, Julia, nie jestem ko- bieciarzem, proszę pana, ale ta dziewczyna oczaro- wała mnie, złociste włosy opadały na obnażone ra- miona, przypomniałem sobie bajkę o śpiącej królew- nie, nie, skromne progi mego domu przekroczyła Ju- lia. Czyżby to był sen, lecz kto w moim wieku śni takie sny. Dźwięk dzwonów sprawił, że otworzyła oczy. —¦ To dzwony bazyliki Świętego Leonarda — po- wiedziałem. — Biją na trwogę? — zapytała przerażona. — Ależ nie, wydzwaniają jedenastą godzinę, niechże pani uspokoi się, nie ma najmniejszego po- wodu do niepokoju. — Czyżby? — aktor miał wątpliwości. Otworzył okno, wyjrzał na ulicę. — Mgła, nic nie widać. W którym miejscu stoi ten dom? — W sąsiedztwie Miejskiego Muzeum, przy ulicy Polarnej — odrzekłem. — W pogodny dzień, tam, po prawej stronie widać wieże bazyliki, z lewej fragment Małego Kanału. — Fantastyczne — zawołał Mabe. — Identyczny widok oglądaliśmy z okien naszego teatru. Ten dom stoi dokładnie w tym samym miejscu, panie Kyd, co się stało z naszym teatrem? — Z którym? — Z teatrem Sandora. — Teatr Sandora, drogi panie, to bardzo stara hi- storia, tak, był w naszym mieście taki teatr, lecz spłonął doszczętnie przed stu laty. — Piątego listopada 1870 roku. — Być może, dokładnej daty nie pamiętam. — Przed stu laty? — odezwała się Krystyna. —• O czym ten człowiek mówi? No, mówże wreszcie, dlaczego milczysz? — Bo to trudno zrozumieć — odparł młody czło- wiek. Po chwili wahania powiedział: — Nasz teatr spłonął w 1870 roku, a teraz, zdaniem tego pana, jest rok 1970, zresztą pokazał mi dzienniki. — Nasz teatr spłonął przed stu laty... — wyszep- tała Krystyna. — To znaczy, że zginęliśmy wówczas w pożarze, a teraz... Dziewczyna zbladła, pomyślałem, że znowu ze- mdleje, pobiegłem do kuchni, wydawało mi się, że przeżywam koszmarny sen, na próżno usiłowałem wytłumaczyć sobie zachowanie tych ludzi. Zginęli sto lat temu w czasie pożaru teatru? Pożar Teatru Sandora, tak, czytałem kiedyś w Kronice Miasta o tym tragicznym wydarzeniu, w czasie pożaru zgi- nęło kilku aktorów, a dom, do którego wprowadzi- łem się, wybudowano na starym placu teatralnym. Przemyłem twarz zimną wodą, to nie był, niestety, sen, usłyszałem stukanie w szybę, za oknem stał człowiek w czarnym palcie, uchyliłem lufcik. Nie- znajomy przyłożył palec do ust: — Niech pan mówi szeptem, widziałem ich! — Kogo? — Romea i Julię. Muszę pana ostrzec, to morder- cy! — Mordercy? Co też pan mówi? Kogo zamordo- wali? — Mnie. — Pan oszalał! — Nie, nie. Wiem, co mówię. Byłem suflerem w teatrze Sandora. Przed stu laty. Gdy na scenie wybuchł pożar, siedziałem w suflerskiej budce. Bła- gałem o pomoc, o życie. Uciekli, pozostawiając mnie na pastwę płomieni, lub raczej chcieli uciec. Dosięgła ich ręka Opatrzności. Zanim wyzionąłem ducha, wi- działem ich śmierć. — Ależ panie... — Fakt pozostaje faktem. To mordercy. Od stu lat uganiam się za nimi po Wszechświecie. Dzisiaj, wreszcie dzisiaj wpadłem na trop. Uwaga! Ktoś nadchodzi. Do kuchni wszedł Mabe. — Wydawało mi się, że pan z kimś rozmawia. Zaprzeczyłem. Podszedł do okna. — Mgła nie ustępuje. Wie pan co, doszliśmy do przekonania, że jednak pan ma rację, od czasu po- żaru teatru Sandora minęło sto lat. — Sto lat — powtórzyłem. — Znajdujemy się, jak pan widzi, w bardzo kło- potliwym położeniu. Pan rozumie, wróciliśmy na ten świat po upływie całego wieku. Jest to, bądź co bądź, niecodzienne wydarzenie. — Istotnie — przyznałem — jak najbardziej nie- codzienne. — Ale zupełnie zrozumiałe. Teatr Sandora stał w tym samym miejscu, w którym obecnie wybudo- wano ten dom. Dzisiaj mamy 5 listopada. W tymże dniu, w roku 1870 zginęliśmy w czasie pożaru. Mia- rodajne Siły, ze względów tylko sobie wiadomych, wytworzyły analogiczną sytuację. Istnieje uzasad- niona obawa, że nie poprzestaną tylko na naszej materializacji. — Co pan chce przez to powiedzieć? — W płomieniach straciło życie wielu ludzi. Ist- nieje duże prawdopodobieństwo, że w tym domu na- stąpi materializacja zakrojona na szerszą skalę. — Pan mnie przeraża. — Dlatego uważam, że najsłuszniej postąpimy opuszczając natychmiast ten budynek i wracając do siebie. — To znaczy dokąd? — Na tamten świat. Ponieważ jednak miasto uległo przebudowie, wdzięczni będziemy, jeśli ze- chce pan być naszym przewodnikiem. — Na tamten świat? — Ależ nie, co za pomysł. Tylko do rogatek mia- sta. Zegar kościelny wydzwonił kwadrans po jede- nastej. Grzegorz wyszedł z kuchni, mówiąc że idzie po Krystynę. Ogarnęła mnie panika. Postanowiłem wyskoczyć przez okno i uciec z tego upiornego do- mu, zaledwie postawiłem nogę na parapecie, z mgły wyłonił się sufler. — Co pan chce uczynić? Nie wolno zdradzać się przed czasem. Trzeba uśpić ich czujność. Tym razem nie pozwolę im uciec. Pan ułatwi mi schwytanie tej pary. — Nie, nie — zaprotestowałem. — To przekracza przecież ludzkie pojęcie. — Tak, rzecz prosta, przekracza — zgodził się sufler. — Wspólnym wysiłkiem pokonamy wszystkie przeszkody. Wyjdziecie razem na ulicę. W pobliżu Małego Kanału będę czekał w karecie. Powie pan, że do rogatki daleko i warto skorzystać z powozu. Reszta należy do mnie. — Czy ja również mam wejść do tej karety? — Naturalnie. Niech pan uważa, słyszę kroki, znikam. Sufler zniknął we mgle. — Jesteśmy gotowi — oświadczył Mabe. — Czy przeprowadzi nas pan przez miasto. Tak, widzę, że prośba nasza zostanie spełniona. — Pan należy naprawdę do wyjątkowych ludzi — mówiła Krystyna. — Jakże jestem wdzięczna. Nie pozwolili mi dojść do słowa. — Zaciągamy wobec pana dług wdzięczności. — Mabe poklepał mnie po ramieniu. — Wielki dług. Dziękujemy. Skapitulowałem. Krystyna narzuciła na suknię moją starą kurtkę, Mabe włożył mój płaszcz gabar- dynowy. Na ulicy nie było żywego ducha. Wkrótce z mgły wynurzyła się czarna kareta. — Może karetą — zaproponowałem. —¦ Szybciej wyjedziemy z miasta. — Tak, szybciej i cieplej. — Mabe otworzył drzwiczki. — Dokąd? — zapytał stangret. — Za rogatki — krzyknął aktor i kareta ruszyła. Miałem nadzieję, że zapomną o mnie. Nie, proszę pana, nie zapomnieli. Siedziałem w karecie i przy- słuchiwałem się rozmowie Romea i Julii. — To dobrze, że pan Kyd nam towarzyszy — rzekł Romeo. — Bardzo dobrze — odparła Julia uśmiechając się do mnie. — Nie mogę wyzbyć się uczucia nie- pokoju. Czy widziałeś tego człowieka na koźle? — Nie, daczego pytasz? — Głos, jego głos wydał mi się znajomy. — Nonsens. Nasi znajomi nie żyją od stu lat. — Prawda, zapomniałam. — Uwaga, kareta staje, wysiadamy. No cóż, i ja wysiadłem. Kareta zatrzymała się przed cmentarną bramą. Nieznajomy zeskoczył z kozła. — Dobry wieczór, panie Mabe — zawołał do zdu- mionego aktora. — Witam panią, Krystyno. — Dobry Boże, Emil! — wyszeptała. — Sufler z teatru Sandora. — Nie zapomniała pani, prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie — kpił. — Pamiętacie pożar, trudno zapomnieć, przed stu laty straciłem życie, a moja śmierć obciąża wasze sumienia. — To nieporozumienie — zapewniał Mabe. — Daję panu słowo honoru, musiałem ratować nie- przytomną Krystynę. Jesteśmy niewinni. Sufler nie słuchał. — Najwyższy Trybunał orzeknie, czy ponosicie odpowiedzialność za moją śmierć. Wysłano mnie z Tamtego Świata, otrzymałem rozkaz, aby was za- brać ze sobą. Chodźcie! I wkroczyliśmy, proszę pana, na cmentarną ale- ję. Sufler szedł pierwszy, za nim Krystyna, potem ja, orszak zamykał Mabe. Zatrzymaliśmy się przed wysokim grobowcem z białego marmuru. Chciałem coś powiedzieć, lecz nie mogłem wydobyć słowa z krtani ściśniętej strachem. Emil otworzył żelazne drzwiczki grobowca, wprowadził nas do środka i po- wiedział : — Rozpoczynam dematerializację. — Co... co mamy robić? — zapytał Mabe. — W jakim momencie straciliście życie? — Scena przedstawiała cmentarz z grobowcem Kapuletów. Wybuch pożaru nastąpił w chwilę po moim pojedynku z Parysem. Ułożyłem go w gro- bowcu obok Julii i wtedy dostrzegłem smugi dymu. — Akt piąty, scena trzecia — przypomniał sufler. — Wrócimy do tego momentu. Julia położy się na katafalku. Parys, hm, nie mamy Parysa. — Może pan Kyd wystąpi w tej roli — zapropo- nował Mabe. — Ja? Co znowu — przeraziłem się. — Nie, nie, dajcie mi spokój. — To bardzo nieładnie z pańskiej strony. Bez Parysa nie mogę z dostateczną dokładnością odtwo- rzyć momentu śmierci tych dwojga... — Ja nie chcę! Nie chcę!!! — krzyczałem, tracąc panowanie nad nerwami. — Nie chcę! — Niech pan nie odmawia — prosiła Julia. — Romeo przebije pana szpadą. — Puśćcie mnie! Puśćcie mnie! — Cicho do diabła! — Sufler pogroził mi pięścią. — To cmentarz, mój panie. Nie wolno zakłócać spo- koju jego mieszkańców. Spróbujemy bez Parysa. Oto pani miejsce, Krystyno. Rzuciłem się do ucieczki. Przerażenie moje do- sięgło szczytu. Wzywając pomocy, biegłem w stronę bramy. Ktoś mnie gonił. Słyszałem tupot nóg i przy- śpieszony oddech. — Stać! Stać! Ani kroku dalej! Dlaczego pan ucieka? — wołał sufler. — Dosyć! Mam dosyć tego wszystkiego! — Niech pan się uspokoi. Oni już odeszli. Od- wiozę pana do domu i pójdę ich śladem. Teraz nie zdołają już umknąć. Specjalna straż doprowadzi ich do miejsca przeznaczenia. Panu zimno, szczęka pan zębami, nieprzyjemnie słuchać. — Przepraszam. — Mam przy sobie doskonały rum. Wypije pan kubeczek. A potem odwiozę pana do domu. Opróżniłem trzy kubki. Rum rzeczywiście był wy- śmienity. — Kim pan jest? Proszę mi wreszcie wytłuma- czyć, co to wszystko znaczy? — Kim jestem? — Sufler roześmiał się. — Sły- szy pan ten śpiew wiatru? — Słyszę. — Widzi pan te pasma mgły unoszące się nad grobami? — Widzę. — Dzisiejszej nocy wiatr wydobył z samego dna otchłani biały obłok i pokrył nim całe miasto. Pan drży? Oto jeszcze jedna porcja rumu. Wracamy na ulicę Polarną. Podziękuję panu za pomoc i zdemate- rializuję się. W karecie, sam doprawdy nie wiem, kiedy zasną- łem. Był to ciężki, przykry sen, podobny raczej do maligny. Otaczały mnie zewsząd bezkształtne cienie. Pastwiły się nade mną piekielne moce. Walczyłem z nimi, na próżno usiłując wyzwolić się z upiornych uścisków. Wreszcie majaczenia ustąpiły. Obudził mnie monotonny stukot kół i silny ból głowy. Otwo- rzyłem oczy. Proszę wyobrazić sobie moje zdumie- nie, gdy przekonałem się, że siedzę na wygodnej ka- napie w pociągu, który pędził po szynach z zawrot- ną szybkością. Jakim cudem znalazłem się tutaj ? Ja- kim cudem? Do przedziału wszedł konduktor. — Bilety proszę. — Bilety? Jakie bilety? — Bilety do kontroli. — Doprawdy zupełnie tego nie rozumiem. Kiedy tu wszedłem? Na której stacji? — Rozpocząłem służbę o pierwszej w nocy. — Gdy zajrzałem do tego przedziału, spał pan w naj- lepsze. Wieczór był zimny, paskudna mgła. Zajrzało się trochę do buteleczki, ot, co. Proszę bilet. — Bilet, ja nie mam biletu, ja... — Jak to pan nie ma!? A co to wystaje z kie- szeni w kamizelce? — Rzeczywiście bilet. Przedziwna historia. Isto- tnie mam bilet. Zaraz, zaraz, do jakiej stacji? — Atti. Za pięć minut wysiada pan. — Atti? Miasteczko w pobliżu granicy? Nieby- wałe. Powiada pan, że za pięć minut wysiadam. No to wysiądę, ale w dalszym ciągu nie mogę pojąć, kto i kiedy wsadził mnie do tego pociągu. Atti, proszę pana, to zapadła dziura. Wysiadłem na opustoszałej stacyjce. W ostatniej chwili kon- duktor wyrzucił na peron wielką, ciężką walizę, krzycząc: „Panie! Walizka! Zapomniał pan zabrać walizkę." Pociąg odjechał. Zostałem na peronie sam. A ta walizka, proszę pana, przysięgam! ta walizka nie była moją własnością. Z wielkim trudem dowlo- kłem ją do budynku stacyjnego. Zegar wskazywał trzecią w nocy. Zastukałem w okienko, nad którym wisiała tabliczka „dyżurny ruchu". — Kasę otwieramy dopiero o czwartej — poin- formował mnie urzędnik. — Najbliższy pociąg pią- ta dwadzieścia trzy. — Piąta dwadzieścia trzy. A jak mógłbym dostać się do miasta? — Do miasta? Ma pan bagaże? — Jeden ciężki kufer, ale... Zaterkotał telefon. Dyżurny podniósł słuchawkę. — Tak, słucham. Co takiego? Co pan mówi?... Nie... to znaczy tak... tak, tak. Właśnie w tej chwi- li... jakby to powiedzieć. Tak jest. Tak. Nie mogę... Właśnie... Rozumie pan... to jest... O Boże! Odłożył słuchawkę i wlepił we mnie oczy. — Nawet w nocy nie dają panu spokoju — po- wiedziałem ze szczerym współczuciem. — A niech to diabli! — Jakiś wypadek? — Jakby to powiedzieć. Wypadek, nie wypadek. A zresztą, co to pana obchodzi, służbowa sprawa. — Bardzo przepraszam. Nie chciałem pana ura- zić, czy z dworca daleko do miasta? — Cztery kilometry. Taksówki o tej porze nie dostanie pan za żadne skarby. Radziłbym zaczekać. .—¦ Dziękuję bardzo. Niech pan sobie nie prze- szkadza. — Nie przeszkadzam sobie. Kto by to pomyślał. — O czym pan mówi? — O niczym. — Dlaczego pan tak na mnie patrzy? — Patrzę, bo patrzę. Hej! Mój panie! Dokąd to? — zawołał, widząc że zmierzam ku wyjściu. — Zapomniałem o tej nieszczęsnej walizce. — Nie, nie, niech pan nie wychodzi. Zaraz przy- niosę walizkę. Ręce przy sobie! Niech pan nie zbli- ża się do mnie! — Ależ człowieku, co to ma znaczyć? — Stać! Stać! — wrzeszczał. — Ani kroku dalej! — wyszarpnął z kieszeni rewolwer. — Pan, pan zwariował. — Z takimi jak pan nie wolno robić ceregieli. Siadać! Tam, w kącie przy piecu. Dyżurny ruchu, choć uzbrojony, dygotał cały. Na kredowo białej twarzy świeciły kropelki potu. Bez wątpienia był bardziej ode mnie przerażony. Usia- dłem na krześle. Wtedy odetchnął głębiej i powie- dział : — Niech pan nie próbuje uciekać. — Nie mam najmniejszego zamiaru. — Wysoki, szczupły, rude włosy. Zgadza się. — Co się zgadza? — Rysopis. Piętnaście minut później przyjechał policyjny sa- mochód. Zostałem, proszę pana, poddany skrupu- latnej rewizji. Później otworzyli walizę. Zobaczy- łem wówczas dziwny przyrząd, złożony ze stalo- wych sztabek. Usiłowałem wytłumaczyć, że to nie moja własność, nie pozwolono mi jednak przyjść do słowa. Jeden z tych ludzi ujął mnie pod ramię, mówiąc: „Wsiądzie pan z nami do auta. Wracamy do domu przy ulicy Polarnej". Samochód zatrzymał się tuż przy bramie. Ulicę Polarną wypełnił gwarny tłum. Pomyślałem sobie, masowa materializacja tych, którzy zginęli przed stu laty w czasie pożaru teatru Sandora. Tak, by- łem u kresu sił. Zatraciłem zupełnie poczucie rze- czywistoścsi. W głowie huczało. Serce waliło w pier- siach jak oszalałe. Wprowadzono mnie do mojego mieszkania. Zastałem tutaj pana, panie sędzio śled- czy. To wszytko, co miałem do powiedzenia na te- mat dzisiejszej nocy. — Czy mógłby pan udowodnić, że ta fantastycz- na historia polega na prawdzie? — Udowodnić? Ja chciałbym tylko zrozumieć. Ja muszę zrozumieć. I dowiedzieć się, dlaczego zosta- łem aresztowany? Do pokoju wmaszerował sierżant policji. — Panie sędzio, ważna i pilna wiadomość — za- meldował. — W pobliżu Sliwen, na autostradzie, samochód osobowy wpadł na ciężarowy wóz. Wśród rannych znajduje się kobieta, która pragnie na- tychmiast złożyć zeznanie w wiadomej sprawie. — No cóż, pojedziemy na miejsce wypadku, a pana, panie Kyd, zabierzemy ze sobą. — Gdzie są ranni? — W tej gospodzie, panie sędzio — informowała pielęgniarka. Za chwilę zostaną przewiezieni do szpitala. — A ta kobieta? — Leży w pokoju właściciela gospody. Doktor Janis zakłada właśnie opatrunek. Panowie pozwolą za mną. A oto stenogram udostępniony autorowi przez sę- dziego : Sędzia Dzień dobry pani. Kyd Dobry Boże. Toż to Krystyna! Julia! Krystyna (słabym głosem) Pan Kyd. To dobrze, bardzo dobrze. Kyd Więc pani istnieje w rzeczywistości. Pani żyje? Krystyna Panie sędzio, pragnę złożyć zeznanie. Sędzia Nie jestem pewien, czy stan pani zdrowia pozwala... Krystyna Właśnie dlatego musicie mnie wy- słuchać. Sędzia Zatem, proszę mówić. Krystyna Przed kilkoma tygodniami dowiedzia- łam się od Grzegorza, że Emil, to znaczy sufler, planuje włamanie do muzeum, gdzie znajdo- wały się insygnia królewskie z XII wieku. Złote berła i jabłka wysadzane klejnotami. Ponieważ drzwi i okna były solidnie zabezpieczone, Emil postanowił przedostać się do muzeum z sąsied- niego budynku. Sędzia Z domu przy ulicy Polarnej ? Krystyna Tak, północna ściana budynku przy- lega do ściany sali, w której umieszczono skar- by. Emil powiedział, że ma specjalny aparat, który roztapia zaprawę, łączącą cegły i przy je- go pomocy można prawie bezszelestnie wyciąć otwór w murze. Obliczyliśmy, że przejście trze- ba sforsować z mieszkania na parterze. Sędzia Z mieszkania pana Kyda? Krystyna W tym czasie w domu na ulicy Po- larnej nikt jeszcze nie mieszkał. Pan Kyd wpro- wadził się później. To zmusiło nas do zmiany planu. Emil dowiedział się, że pan Kyd pisze artykuły o duchach, o spirytyzmie, że bardzo poważnie traktuje te historyjki. Kyd Dobry Boże. Krystyna A Grzegorz uzyskał informacje, że ten nowy dom stoi dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przed stu laty spłonął teatr San- dora. Sędzia I te informacje nasunęły pomysł. Krystyna Tak. Emil był rzeczywiście kiedyś suflerem. On wymyślił tę historię z upiorami i bardzo starannie przygotował nas do roli akto- rów-duchów. Mieliśmy w ten sposób pozbyć się lokatora i opanować mieszkanie. Sędzia I skierować ślady śledztwa na fałszywe tory. Krystyna Emil powiedział, że pan Kyd będzie kozłem ofiarnym. Po tej historii na cmentarzu Emil poczęstował pana Kyda rumem, który za- wierał narkotyk. Pan Kyd zasnął w drodze do domu. Potem Emil i Grzegorz wycięli w murze otwór, przedostali się do muzeum i opróżnili gabloty. Pojechaliśmy na dworzec. Pociąg stał na bocznicy. Nikt nie widział, jak wnosili pana Kyda do przedziału. Do kieszeni wsadzili mu bilet do Atti, miasteczka w pobliżu granicy. Sędzia Chodziło o stworzenie wrażenia, że pan Kyd po dokonaniu przestępstwa ucieka? Krystyna Tak. Na półce położyli walizkę z tym przyrządem do kruszenia muru. Emil powie- dział, że przede wszystkim będą szukać właści- ciela mieszkania i złapią go na pewno, skoro tylko wyjdzie z pociągu. Znajdą przy nim wa- lizkę. Gdy opowie fantastyczną historię o du- chach — nie uwierzą mu. Będą przekonani, że kłamie... Sędzia Tak też było. Nie wiem, czy pan Kyd zdołałby sam udowodnić swoją niewinność. Krystyna Pociąg odjechał. O świcie wyjecha- liśmy z miasta, uwożąc ze sobą przedmioty za- brane z muzeum. Samochód prowadził Emil. Mgła znowu zgęstniała. W pobliżu Sliwen, koło tej gospody, wpadliśmy na ciężarowy wóz. To chyba wszystko, panie sędzio. Sędzia Pani przyznanie się do winy złagodzi nie- wątpliwe karę. Krystyna Karę, jaką karę?... Przecież ja... prze- cież ja... muszę odejść... Tym razem naprawdę... na tamten świat. Sędzia Co też pani mówi? Krystyna Doktor mówił, drzwi były uchylone... że... że... stan bardzo ciężki, prawie beznadziej- ny. Doktor Co takiego? Ależ proszę pani, ja mówi- łem o szoferze ciężarowego samochodu. Pani najdalej za tydzień wyjdzie ze szpitala. Krystyna Byłam pewna, że muszę umrzeć. A co z nimi, z Emilem, Grzegorzem? Doktor Pokiereszowani solidnie, ale wyjdą z te- go. Sędzia (półgłosem) Prosto do więzienia. Kyd (szeptem) A ona? Co z nią? Czy również? Sędzia (półgłosem) Również. No co, panie Kyd, sądzę, że ta przygoda wyleczyła pana z wiary w nadprzyrodzone zjawy. Kyd Wprost przeciwnie, wprost przeciwnie. Sędzia Jakże to? Nie rozumiem? Kyd Musi pan przyznać, panie sędzio, że ta dziew- czyna to jednak naprawdę nieziemskie zja- wisko. Oficjalna relacja nie wyczerpała wszakże tematu. Pan Kyd wrócił do domu przy ulicy Polarnej. Mi- nął rok, piątego listopada usłyszał delikatne puka- nie. Powiedział: — Drzwi otwarte, proszę wejść. Do pokoju weszli: Romeo, Julia i Emil. — Proszę nam wybaczyć — przemówiła Julia — że znowu niepokoimy pana. W każdą rocznicę poża- ru teatru Sandora będziemy panu składać wizytę. To nie nasza wina, spełniamy jedynie polecenia Czynników Nadrzędnych. Włamanie do muzeum to pretekst, który w logiczny sposób wytłumaczył pierwszą materializację. Opowiedzieliśmy o pań- skim zainteresowaniu Innym Wymiarem, nasi Mo- codawcy pozdrawiają pana i proszą o pomoc w bu- dowie pomostu między Tym a Tamtym Światem. Nefertari — Bądź pozdrowiony Re-Har-achtej, który roz- praszasz mrok, otwierając bramy wiodące do świa- tła rodzącego życie. Bądź pozdrowiony Nb-r-dr Pa- nie Całości, któremu Słońce było, jest i zawsze bę- dzie posłuszne. Tyś je stworzył, Chepre, Tobie służy z oddaniem wiernego psa, z uległością nałożnicy odurzonej Twoją Boskością. Bądź pozdrowiony Ksią- żę z ON. Ty sprawiasz, że dzień po dniu rozwiera- my powieki, by umęczone ciemnością oczy sycić słonecznym blaskiem świtu. Bądź pozdrowiony! Bracie mój, przybyłem do ON, gdzie czcimy boga Słońca Re, przybyłem do Ciebie, bo żona moja Ne- fertari ciężko zaniemogła. Mówię do niej — nie sły- szy mnie. Uśmiecham się — nie poznaje mojej twa- rzy. Ty jesteś cherej-hebet, ty jesteś ten, który nosi zwój papirusu, ty jesteś kapłanem, którego wiedza pozwala na czynienie cudów. Spraw, by moja naj- droższa małżonka powróciła do zdrowia. — Nie znam leku, który może przywrócić zdro- wie Nefertari. — Ocal moją żonę, albo umrzesz w dniu, gdy ona wyda ostatnie tchnienie. — Wielki to dla mnie zaszczyt odprowadzić żonę faraona przed tron Ozyrysa. Będę jej bronił na Są- dzie Umarłych. — Broń jej teraz! — Powiedziałem, nie ma takiego leku, który mógłby uratować twoją małżonkę. Być może kie- dyś, w dalekiej przyszłości znajomość chorób tra- piących ludzi umożliwi wynalezienie skutecznych lekarstw. — Czy można powędrować w przyszłość i po kil- ku dniach wrócić do teraźniejszości? — Można, lecz to bardzo niebezpieczna wyprawa. — Wybudowałem dziesiątki wspaniałych świątyń w Egipcie i Nubii, przybliżając Niebo do Ziemi. Wiesz dobrze, ile czasu zajęłoby wyliczanie moich darów, którymi uświetniłem monotonne życie bra- ci moich, sług bożych. Zasługuję na cud, kapłanie. — Zasługujesz, lecz... — No to spraw, żebym przeżył dzień, dwa dni w dalekiej przyszłości, wtedy gdy będzie istniał lek, który uzdrowi Nefertari. Uczyń tak, abym mógł wrócić z tym lekiem. Czuwaj nad każdym oddechem mojej żony. Nie pozwól jej odejść przed moim po- wrotem. — Uczyń cud, uczyń cud, powinieneś wiedzieć, że przyspieszanie czasu nikomu jeszcze nie wyszło na dobre. Kto zajmie się sprawami Państwa pod- czas twojej nieobecności? — Państwo jest wieczne. Człowiek umiera, szko- da każdej sekundy. Na co czekasz? — Dobrze, za sprawą Pana Wszechrzeczy prze- kroczysz próg Czasu, by przeżyć dwie doby w dniach, które nadejdą za 3265 lat, teraz zaśniesz, twój sen będzie podobny do śmierci. I zgasły moje źrenice, i zgasło słońce, a Jego pro- ".T,5^tłQ cnlppioneao z Życiem, Kapłan zamknął w moim mózgu, w moim sercu, W mojej wątrobie, w mojej śledzionie, w moich trzewiach, w każdej kropli stygnącej krwi. I roz- błysły moje źrenice, i rozgorzało słońce, i gorąca krew obudziła mój mózg, moje serce, moją wątro- bę, moje trzewia. Zerwałem się i pobiegłem przed siebie. Po kilkunastu minutach usłyszałem głosy: — No, bracie, pora odpocząć. — Powiadają, że czasy niewolnictwa dawno mi- nęły, a my pracujemy jak galernicy. — Praca ciężka, to prawda, dzień skwarny, ale dobrze płacą. — Kto to widział, żeby kroić świątynie na drob- ne kawałki. — Na bloki. To jedyny sposób, by uratować te zabytki przed wodami Nilu. — Ludzie są zabawni, jedni chcą utopić to, co inni pragną uratować za wszelką cenę. — Trzeba nawodnić ziemię pod uprawę, dlatego pod Asuanem rozpoczęto budowę Wysokiej Tamy. Powstanie wielkie, sztuczne jezioro. — Woda — nasze największe bogactwo, ale świą- tynie nie mniejsze. — Spójrz, jakiś człowiek biegnie w naszą stronę. — Wspaniale zbudowany! To na pewno zawod- nik sportowy. — Nie przypominam sobie barw tego klubu. — W Beni-Suef widziałem lekkoatletów w po- dobnych kostiumach. — Dokąd biegniesz? — Do jakiej należysz drużyny? — Czy to zawody międzynarodowe? — Czy w Abu Simbel wyznaczono metę wyści- gu? — Zatrzymał się. — To sprzeczne z regulaminem zawodów. — Zostanie zdyskwalifikowany. — Jeśli powiemy sędziemu. — Czy musimy powiedzieć? On jest bardzo zmę- czony. Coś mówi. — Pić! — Podaj mu wodę. — Dziękuję. Co to za świątynia? Czyje to po- sągi? — Ramzesa Drugiego i jego żony Nefertari. — Dlaczego je niszczycie? — Wtrącasz się w nie swoje sprawy, zamiast biec do mety. — Dlaczego niszczycie świątynię? — Nie niszczymy. Zostanie przeniesiona w inne miejsce. Dla uratowania tych rzeźbionych kamieni sześćdziesiąt państw ofiarowało swoją pomoc nau- kową i pieniądze. Trzydzieści sześć milionów do- larów. Dokąd biegniesz? — Do najbliższego miasta. — Skorzystaj z autostopu, wygrasz wyścig. W najbliższym mieście zajrzałem do najbliższej świątyni, gdy pokazałem kapłanowi pierścień Dża- -dża-em-andra, wystękał: — Kimkolwiek jesteś, bądź pozdrowiony, to pier- ścień Arcykapłana żyjącego cztery tysiące lat te- mu. Zapewne otworzyłeś sarkofag. — Muł przy tobie wydaje się mędrcem. Sprze- daj mi szatę, w której będę mógł chodzić po uli- cach tego miasta, wskaż drogę do człowieka, który leczy ludzi. — Szatę sprzedam, wskażę drogę, jeśli na tej dło- ni położysz monetę błyszczącą jak słońce. — Zapłacę szmaragdami. — Wspaniałe, cudowne, oczu nie można oderwać! — Bierz, bierz. — Wezmę, powiedzmy, dwa. — Weź cztery. — Trzy, ani jednego więcej, i tylko dlatego, by nie zasmucać odmową twojego serca. Dla kogo szu- kasz lekarza? — Dla mojej żony. Przed kilkoma dniami straci- ła przytomność. Umrze, jeśli nie przyniosę lekar- stwa. — Oto szata, oto adres: profesor Ahmed Sadek, Aleja Południowa, czternaście. Skreślę do niego kil- ka słów. Co za szmaragdy! — I ten dla ciebie. — Niech Allach pobłogosławi cię, panie. Obyś żył zawsze w zdrowiu i szczęściu. Do domu lekarza zaprowadził mnie chłopiec że- brzący przed świątynią. Czekam na przyjęcie w śmiesznie małym pokoiku, na białym krześle sto- jącym przy białym stole. Profesor z uwagą wysłu- chał mojego opowiadania, mówiłem tylko o choro- bie żony, wysłuchał i powiedział: — To szczególny wypadek, panie. Proszę wyba- czyć, nie dosłyszałem nazwiska. — Ra, syn Seti. — Szczególny i trudny wypadek, panie Ra. Po- winienem zobaczyć pacjentkę, zbadać, a pan twier- dzi, że to niemożliwe. — Opisałem dokładnie objawy choroby. — Bardzo dokładnie, z dużą znajomością przed- miotu, jednak leczenie na odległość... — Proszę o lekarstwo. Zapłacę. — Co to jest? — Szmaragdy. — Czy za wszystko płaci pan szmaragdami? — Za wszystko. — Niestety, w naszych aptekach nie znajdziemy tego lekarstwa, trzeba je sprowadzić z zagranicy. Nadamy komunikat przez radio. — Przez co? — Przez radio, pan nie dosłyszy? — Sam przywiozę, proszę powiedzieć, dokąd mam jechać? — Nonsens, nigdzie pan nie pojedzie, nawiążemy kontakt z Leopoldville, słyszałem, że w tych dniach otrzymali transport lekarstw. Proszę na mnie zacze- kać, wrócę za chwilę. O czym ten człowiek mówił? Kontakt? Leopold- ville? Transport? Powiem mu całą prawdę, kim je- stem, skąd przybyłem... Powiem, tak będzie najle- piej. Zrozumie wówczas, dlaczego nie mogę go za- prowadzić do Nefertari, ja zrozumiem, co on zamie- rza. Lecz, czy można mu zaufać, jak przyjmie wia- domość o cudzie dokonanym przez kapłana? A jeśli potraktuje mnie jak szaleńca? Wraca bardzo z sie- bie zadowolony. — Dobra nowina, panie Ra, za godzinę wystartuje z Leopoldville specjalny samolot. Przywiozą lek przed zachodem słońca. Miejmy nadzieję, że uratu- jemy pańską żonę. — Miejmy nadzieję? — Postawiłem diagnozę, nie widząc pacjentki. — Przed zachodem słońca przywiozą lek? — Za kilka godzin. Czy wolno zaproponować pa- nu gościnę w moim domu? Zjemy razem obiad. Przyjąłem zaproszenie. Lekarz budzi zaufanie. Bądź pozdrowiony Re-Har-achtej. Bądź pozdrowio- ny Książę z ON. Żyję w dniach, które nadejdą, po- znaję przyszłość mego kraju, oglądam miasto, któ- rego mury zostaną wzniesione prawie cztery tysiące lat po mojej śmierci, po śmierci Nefertari. Czy zdo- Jam ją ocalić? Które z nas umrze pierwsze? Oni to wiedzą, zapisali w księgach. Profesor wprowadza do komnaty dwie kobiety. — Panie Ra, pozwoli pan, że przedstawię panu moją żonę i córkę. — Mąż opowiadał nam, że przyjechał pan z dale- kich stron. — Z bardzo dalekich. — Prosimy do stołu. Nasz rząd czyni starania, by opieką lekarską otoczyć najodleglejsze prowincje. Podróż zapewne była bardzo męcząca? — Bardzo. — Nie wygląda pan na zmęczonego, pozazdrościć kondycji. — To jeden z tych organizmów, które szybko re- generują się. Podobno przejeżdżał pan przez Abu Simbel? — Tak. — Wspaniałe zabytki. Świątynia Ramzesa wywie- ra niezapomniane wrażenie. Gigantyczna, monumen- talna, a mała świątynia Nefertari przeurocza. Nie mogłem oderwać oczu od płaskorzeźby przedstawia- jącej koronację żony faraona. Jakże on ją kochał. Życzyłabym mojej córce takiego męża, ale w dzi- siejszych czasach łatwiej dogadać się z krokodylem, niż wyjść dobrze za mąż. — Moja żona żartuje, panie Ra. — Mama bawi pana, panie Ra. — Pokażcie mi współczesnego mężczyznę, który wybuduje swojej małżonce świątynię. — Tak, dlaczego na przykład profesor Ahmed Sadek nie mógłby wybudować pani profesorowej okazałej świątyni? — To kwestia możliwości finansowych. Budżet faraona trudno porównać z budżetem profesora. — Nie narzekaj ojcze, świetnie przecież zara- biasz. J — Nie stać mnie jednak na wzniesienie piramidy. — Ojciec żartuje, panie Ra. — Mój mąż żartuje, panie Ra! Przewodnik opo- wiadał, że Ramzes rozstawał się z żoną tylko w cza- sie bitwy i pełnienia obowiązków kapłańskich. To była miłość. — Jak długo żył Ramzes Drugi? — Sześćdziesiąt siedem lat. — A Nefertari? Zadźwięczał dzwonek. Profesor podszedł do białej skrzyneczki. — Tak, słucham... Skąd pan dzwoni...? Proszę po- wtórzyć... Tak, zrozumiałem, dziękuję... Zła wiado- mość, drogi panie Ra, samolot wiozący lekarstwo dla pańskiej żony został zestrzelony, nie dostrzeżo- no znaków Czerwonego Półksiężyca... Jedziemy do rozgłośni radiowej. Pojechaliśmy. Profesor cieszył się w tym mieście wielkim szacunkiem. Dźwięk jego nazwiska otwie- rał wszystkie drzwi. Byłem świadkiem następującej rozmowy: — Oto treść komunikatu. Przekażcie go rozgłoś- niom radiowym i ośrodkom telewizyjnym w Bejru- cie, Bagdadzie, Damaszku, Istambule i Haifie. — W Haifie, panie profesorze? — Musimy uczynić wszystko, by zdobyć to le- karstwo. — Z Izraelem nie utrzymujemy stosunków dyplo- matycznych. W tej chwili uruchamiam dalekopisy, nasza rozgłośnia będzie co godzinę nadawać ten ko- munikat, za kilka minut otrzymamy połączenie z Bejrutem, Bagdadem, Damaszkiem, Istambułem, ale z Haifą nie mogę, panie profesorze. — Halo, tu Damaszek. Przesyłam 250 tysięcy jed- nostek leku ST-107... Powtarzam... 250 tysięcy. — Radio Bejrut... Wysyłamy sto tysięcy jednostek ST-107... — Halo Kair... Halo Kair... Tu Bagdad... Brak zgłoszeń... Brak zgłoszeń... — Tu Istambuł. Za pół godziny startuje samolot Czerwonego Półksiężyca. Przywiezie 200 tysięcy jed- nostek ST-107. — Dwieście pięćdziesiąt, sto, dwieście, razem pięć- set pięćdziesiąt, zaledwie połowa. Na lotnisku w N.: — A ja panu powiadam, że pan nie wystartuje. — Otrzymałem rozkaz od pułkownika Yassufa. — Pułkownik Yassuf został przed chwilą areszto- wany. — Mieliśmy zawieźć do Kairu lekarstwo dla cięż- ko chorej kobiety. — Nic na to nie poradzę. Żaden samolot nie opuś- ci dzisiaj lotniska. — Ta kobieta umrze. — Przykre, w ciągu ostatnich kilku godzin w cza- sie zamieszek zginęło trzystu ludzi. Odpowiadam głową za każdy samolot. Na lotnisku w Y.: — Otworzyć to pudło! — Panie majorze, wiozę lekarstwo, które... — Otwierać, otwierać, szybciej... ST-107? Co to znaczy? — Nazwa leku, panie majorze. — Powiada pan — nazwa leku. Interesuj ą- c e. Piękna nazwa... Nie pozwolę robić z siebie dur- nia! — Ależ, panie majorze! — Nie pozwolę! ST-107. Podejrzana historia, bardzo podejrzana. Przekażemy ten pakuneczek do sztabu. Niech martwią się specjaliści od szyfrów. — A ja, panie majorze... — A pana na wszelki wypadek aresztujemy. Profesor złożył wizytę Człowiekowi, Który Wiele Może. — Pozostało nam zaledwie kilka godzin czasu, a otrzymaliśmy do tej pory tylko sto tysięcy jed- nostek ST-107, jedną dziesiątą dawki, pan rozumie, jedną dziesiątą! — Rozumiem, profesorze. Wyjątkowo skompliko- wana sytuacja polityczna w tej części świata utrud- nia nam przeprowadzenie skutecznej akcji, lecz nie traćmy nadziei, uczynię wszystko, co w mojej mo- cy, poruszę niebo i ziemię, by dopomóc tej kobiecie, niebo i ziemię, co pan proponuje? — Nawiązać kontakt z Genewą. — Słusznie, Czerwony Półksiężyc, Czerwony Krzyż, a jeśli zajdzie potrzeba, zwrócimy się do ONZ, będziemy walczyć, panie profesorze, musimy wal- czyć o życie każdego człowieka, bez względu na ta- ką czy inną sytuację polityczną, bez względu. Pa- mięta pan, bodajże przed siedmiu laty zachorował chłopiec, trzeba było dostarczyć lekarstwa do trud- no dostępnej wioski w górach, czternaście państw pospieszyło z pomocą... czternaście albo dwanaście, mimo różnic ustrojowych, ideologicznych, a ta ko- bieta, panie profesorze, tej kobiecie nie pozwolimy umrzeć bez względu na taką czy inną sytuację poli- tyczną. Niech pan wraca do domu, profesorze, co go- dzinę będę pana informował o przebiegu akcji... co pół godziny, do widzenia, panie profesorze. Córka profesora usiłowała odnaleźć informację dotyczącą daty śmierci Nefertari. — Przeszukaliśmy całą twoją bibliotekę, ojcze. Pan Ra pragnie wiedzieć, kiedy umarła Nefertari. — Czy to takie ważne? A, pojmuję, w ten sposób czas szybciej przemija... szczerze mówiąc, wolałbym, by wszystkie zegary stanęły. — Co z lekarstwem? — Czekamy. — W którym roku umarła żona Ramzesa Drugie- go, Nefertari? — Pan swoje: Nefertari, Nefertari! Przepraszam, uniosłem się, nerwy odmawiają mi posłuszeństwa. — Mądrzy ludzie zapisują na papirusach, na ska- łach ważniejsze wydarzenia. — Tak, naturalnie. Ostatecznie może pan ma ra- cję, zamiast siedzieć bezczynnie, zabawmy się w hi- storyków... Nie, nie potrafię spokojnie myśleć. Za- telefonuję do Hassana, to chodząca encyklopedia. Halo, Hassan... Dzień dobry, posłuchaj, potrzebna nam data śmierci Nefertari, żony Ramzesa Drugie- go... Nie pamiętasz? A kto pamięta? Profesor Amir? Podaj mi numer jego telefonu... Tak, bardzo pilne... Dziękuję. Człowiek, Który Wiele Może, przekazał pierwszą wiadomość: — Przed kwadransem z Genewy i Paryża wystar- towały dwa odrzutowce. Wiozą milion jednostek ST-107. No co, dobrze się spisałem? Życie ludzkie trzeba ratować bez względu na sytuację polityczną. Nie ukrywam, to zdanie przypadło mi do smaku, zdanie-hasło. Pan wie, jestem nie tylko urzędnikiem, jestem również poetą. Muszę poznać tę kobietę, rzecz prosta, gdy wyzdrowieje. Przedstawi mnie pan, profesorze? Zorganizujemy małą uroczystość. — O której godzinie przylecą? — Jeśli wszystko dobrze pójdzie, wylądują o sie- demnastej. Utrzymujemy łączność radiową z pilo- tami... Za pół godziny przekażę panu następną wia- domość. — Panie Ra, ile potrzeba czasu, by dotrzeć z le- karstwem do pańskiej żony? — Niewiele. — Allach Akbar! A więc zdążymy! — Kiedy umarła Nefertari? — Ale z pana uparty człowiek, może to obsesja, już dzwonię do profesora Amira... Tu Ahmed Sadek, przepraszam, że niepokoję pana, ale nikt nam nie umie pomóc. Chodzi o ustalenie daty śmierci Nefer- tari... Zatelefonuje pan za kilkanaście minut? Uprzejmie dziękuję i przepraszam... No, wreszcie pańska ciekawość zostanie zaspokojona, niechże mi pan powie, na Allacha, skąd to nagłe zainteresowa- nie osobą tak dawno zmarłej królowej? — Moja żona nosi to samo imię. — Co pan powie? Nefertari, a, zaczynam rozu- mieć, zapewne wierzy pan w magię cyfr, czy coś ta- kiego. To odległe czasy, prawie cztery tysiące lat. Wówczas kobiety umierały bardzo młodo, również mężczyźni. Pojmuje pan, poziom medycyny, brak leków, nie mówiąc o higienie. Nie warto porówny- wać, panie Ra. Współczesna wiedza uratuje życie pańskiej żonie. Człowiek, Który Wiele Może, przekazał drugą wiadomość: — Przed chwilą otrzymałem komunikat od obu pilotów, pogoda piękna, przybędą na miejsce przed czasem... No, co... zadowolony pan, profesorze? — Jak najbardziej, serdecznie dziękuję, również w imieniu męża chorej kobiety. — Zna pan może imię tej biedaczki? — Nefertari. — Nefertari! Świątynia w Abu Simbel? Fanta- styczny zbieg okoliczności. Tam, dzięki międzynaro- dowej akcji, ratujemy świątynię Ramzesa Drugiego i jego małżonki Nefertari. Tu, również dzięki mię- dzynarodowej współpracy, ratujemy życie kobiety o takim samym imieniu... Nefertari! No i co pan na to, profesorze? — Istotnie, zbieg okoliczności. — Bardzo poetyczny, bardzo. Napiszę wiersz pod tytułem: Dwie Nefertari. Słowo daję, napiszę. No, do rychłego usłyszenia. — Do widzenia. Dokąd pan idzie, panie Ra? — Odetchnąć świeżym powietrzem, jeśli pan po- zwoli. — Przejdę się razem z panem. Córka zostanie przy telefonie. — I zanotuje, kiedy umarła Nefertari. — Otóż to... No, idziemy, panie Ra. Wrócimy za pół godziny, a potem prosto na lotnisko. Pańska żo- na powinna otrzymać pierwszą dawkę lekarstwa przed zachodem słońca. Szliśmy gwarną ulicą. Profesor zapytał: — O czym pan myśli, panie Ra? — O wojnach. — To prawdziwe utrapienie ludzi. Od wieków ciągle to samo. — Ciągle inaczej. Gdyby na przykład Ramzes Drugi znał konstrukcję broni używanej teraz, bez większego trudu rozprawiłby się z wrogami. — Bez większego trudu, to prawda. — Człowiek, spacerujący przed bramą tego pała- cu, to zapewne wojownik. — Wartownik. Element dekoracyjny dla tury- stów, jak sądzę. — Jest uzbrojony. — Tak, ma karabin. — Podejdźmy bliżej, to groźna broń? — Wynaleziono, niestety, groźniejsze. — Czy można to kupić? — Tu w pobliżu znajduje się skład z bronią, lecz na Allacha, po co panu broń? — Pragnę tylko zabrać ze sobą jeden karabin... — Za dwadzieścia minut wylądują samoloty z le- karstwem. — Zdążymy. Właściciel magazynu znał swój zawód jak mało kto. — Mam w sklepie czternaście rodzajów karabi- nów, wszystkie najwyższej jakości, ten na przykład oddaje dziesięć strzałów w ciągu minuty, a ten z lunetą to prawdziwe arcydzieło rusznikarstwa. — Piękny. Na czym polega działanie tej broni? — Pan z prowincji? Ja wytłumaczę, trzeba nacis- nąć spust, o, w tym miejscu, i sprawa załatwiona. Tą kulą zabije pan lwa... Szanowny pan wybiera się na polowanie? — Chodźmy, panie Ra. — Chwileczkę, panie profesorze. A gdy nacisnę dwa razy? — Wylecą dwie kule i zabiją dwa lwy albo dwa krokodyle. — Daleko niosą te kule? — Różnie... Pięćset metrów, tysiąc i dalej. — Panie Ra, marnotrawimy niepotrzebnie czas. — A to? — Piękny colt, szanowny panie, sześciostrzałowy. — W te otwory wkłada się kule? — Podziwiam spostrzegawczość szanownego pa- na. — Proszę mnie nauczyć, jak się to robi, kupię je- den karabin i jeden... — Colt. Bardzo proszę. Do bębenka wkłada pan nabój... o tak, rewolwer nabity... Proszę uważać, z bronią nie ma żartów. — Zabiorę ze sobą... Zabiorę ze sobą... I znowu zgasło słońce, przygasły moje źrenice. Słyszałem oddalające się głosy: — Pan Ra nie żyje? — Tragiczny wypadek. — Przed chwilą wylądowały samoloty wiozące ST-107. Pan Ra przypłacił życiem swoją nieostroż- ność i uniemożliwił ratunek żony, nie znamy prze- cież adresu chorej. — Oto skutki manipulowania bronią. — Ten człowiek po raz pierwszy w życiu trzymał w ręku rewolwer. — Po raz pierwszy i ostatni. Widzę mego kapłana. Słyszę jego słowa: — Wracasz, Królu, przed wyznaczonym czasem. Zdobyłeś lek, który uzdrowi Nefertari? Jeszcze ży- je, ale odejdzie od nas, gdy zgaśnie słońce... Mil- czysz, Panie... Słaniasz się utrudzony daleką drogą. Ludzie wylegli na ulice stolicy Pi-Ra-messe-mi- -Amon. Pragną wyrazić radość z powrotu Ramzesa ukochanego przez Amona. Powiedziałem im ustami wielu kapłanów, że choroba żony sprowadziła na ciebie, Panie, ciężki sen. Wiedzą także, iż przed wie- czorem obudzisz się, uzdrowiony modłami do Pana Wszechrzeczy, niech będzie pozdrowione Jego imię... Twoje dłonie puste, Królu, patrzysz przed siebie, twój wzrok przenika ściany pałacu Królowej, ty wiesz, nikt nie zdoła jej zatrzymać wśród żywych... Daremna była twoja podróż w przyszłość. Czy za- błądziłeś? Czy się omyliłem, mniemając, że w dale- kiej przyszłości odnajdziesz cudowny lek? Byłeś tam? — Byłem. — Jesteś starszy o kilka tysięcy lat. Czy również mądrzejszy? — Spójrz, bracie mój, wszystko dookoła: i grani- towe kamienie piramid, i płochliwe gazele, i błaz- nujące pawiany, szeleszczące liście sykomory, i pu- stynne piaski, i mury domów, i twarze starców, i policzki dzieci Książę z ON barwi purpurowym rumieńcem. Niebo czerwienieje, jak gdyby Sachmet zapaliła je ogniem nienawiści. — To nie Sachmet, Ramzesie, to Atum, pan bo- bów, to Amon-Re. — To nie Sachmet, która rozlewa ludzką krew, pali domy bogów i ludzi? — To chyba nie Sachmet. — Niech przysposobią bandaże i wonności. Niech przygotują kapłanów cherej-hebet i lekarzy, którzy chodzą do komnaty balsamowania. Niech wprowa- dzą ciało Nefertari do świątyni oliwnej. — Pozdrowienie bogom trybunału dla mieszkań- ców Krainy Zachodniej. Pozdrowienie wielkiemu bogu Ozyrysowi. — Co mówisz? — Po lewej stronie Ozyrysa wielki bóg Anubis, po prawej wielki bóg Tot. — Ozyrys, Anubis, Tot. Chętnie przebywają w swoim towarzystwie. — Bogowie trybunału dla ludzi z Krainy Zachod- niej ważą złe i dobre uczynki, zapisywane przez wielkiego boga Tota. — Dobre i złe, bracie mój, a które są dobre, a które złe? — Te, które składają na prawej szali wagi, są dobre, te, które rzucają na lewą, są złe. — Jakie to proste i oczywiste. — Pozdrowienie bogini Hathor, co przez pewien czas nosiła imię Nefertari. Za sprawą Księcia z ON przeżyłeś dni dalekiej przyszłości, czy ciągle wra- casz do nich wspomnieniem? — Myślę, dlaczego Nefertari musiała umrzeć. — Myślisz, dlaczego nie mogłeś jej uratować. — Myślę dlaczego w dniach, które nadejdą za wiele tysięcy lat, ludzie uczynią wszystko, by oca- lić nasze świątynie przed wodami Nilu. — Powiedziano: „Czymże jest szmaragdowa Krai- na Hah, słynąca z nieprzebranych bogactw malachi- tu, w porównaniu z jednym źdźbłem jęczmienia wzrastającego na polach. Najwspanialsze góry ma- lachitu nie są takie jak jedno źdźbło jęczmienia, bo źdźbło jest pokarmem i żywi wszystkich, a mala- chitu się nie jada". Zawarte w nim jest jednak piękno, pokarm serc ludzkich. Amarantowe jezioro Oah — Czatowałem na ciebie w Strefie Powrotów, przybyłeś z pięciodniowym opóźnieniem. ORt ocze- kuje nas nad Amarantowym Jeziorem Oah, to naj- piękniejsze z naszych jezior, wspaniała oaza otoczo- na zewsząd Różowymi Górami, które chronią doli- nę przed wichrami północy i gorącym tchnieniem Wielkiej Pustyni, powietrze prawdziwy balsam, ORt powiada, że wskrzesza umarłych, nad brzega- mi Amarantowego Jeziora wzniesiono kilkaset pawi- lonów, Sternicy wszystkich stopni regenerują tutaj swoje siły, ja mówię i mówię, a ty milczysz. Czy wykonałeś swoje zadanie? — Wykonałem swoje zadanie i zadanie moich to- warzyszy. — Ty jeden ocalałeś. — Ja jeden zdołałem powrócić. — Przywozisz złe wieści? — Przywożę bardzo złe, nad wyraz niepokojące wieści. — Uwaga! Lądujemy na Drugim Tarasie. Proszę o miejsce dla powracającego Di. ORt usadowił gościa w najwygodniejszym fotelu. Sternicy Głównych Kantonów zajęli krzesła usta- wione wzdłuż balustrady. Przez kilka minut kontem- plowano krajobraz. Nad brzegami Amarantowego Jeziora rozbłysły latarnie, zamigotały na szczytach gór światła ostrzegawcze. — Wróciłeś, Di — przemówił ORt — nareszcie wróciłeś, pięć dni opóźnienia. — Zginęło sześciu naszych ludzi, to niesłychanie skomplikowało moją misję. — Jak zginęli? — Każdy inaczej. Pierwszego ukrzyżował rozfa- natyzowany tłum, drugiego spalono na stosie, trze- ci został zlinczowany, czwarty umarł w więzieniu, piątego zestrzelono nad polem bitwy, szósty zginął od wybuchu bomby atomowej. — Mów dalej, mów, proszę... — Przewędrowałem prawie cały nasz Układ, ale czegoś podobnego nigdzie nie widziałem. To naj- dziwniejsza ze wszystkich znanych mi planet. Dziw- na i groźna. — Groźna dla kogo? — Dla nas. Mieszkańcy Ziemi od wielu lat obser- wują niebo, gwiazdy, galaktyki, mgławice, sąsied- nie planety, dostrzegli również nasze kanały. — Powiadasz, dostrzegli nasze kanały. Jakie wy- ciągnęli wnioski? — Że mogą być tworem istot rozumnych, że są dziełem natury, że to złudzenie optyczne, że kana- ły to nie kanały, lecz łańcuchy drobnych plamek i pasemek, które oko ludzkie łączy w linie proste. — Umilkłeś, mów dalej, proszę, mów. — Postanowili wreszcie skonstruować pojazd kos- miczny, wysłać go w stronę naszej planety i sfoto- grafować jej powierzchnię. — Tak, tak. — Rzecz prosta, natrafili na szereg trudności, któ- rych nie umieli przezwyciężyć, wiele jednak wska- żuje na to, że ostatnia próba powiedzie się. W przy- szłym tygodniu rakieta „Mariner 4" rozpocznie fo- tografowanie powierzchni Marsa. — Powiedziałeś Marsa? — Tak Ziemianie nazwali naszą planetę, Mars to mityczny bóg wojny. — Wojny? Skąd ten pomysł? — Ich uczeni zauważyli, że czerwień jest dominu- jącym kolorem planety Akk, czerpiącej życiodajną energię ze Słonecznej Gwiazdy. Gdy promienie jej padają ukośnie na Miedziane Równiny, krajobrazy po obu stronach centralnego pasa purpurowieją i tę barwę skojarzyli z krwią. — Co wiesz o konstruktorach rakiety „Mari- ner 4"? — W radiowych raportach przekazałem informa- cję o podziale mieszkańców Ziemi na setki narodów, na tysiące plemion — Tak, tak, pamiętam. Znając twoje poczucie hu- moru, sądziliśmy początkowo, że pragniesz nas za- bawić żartami. — To nie były żarty. — Więc to prawda, że walczą o najmniejszy na- wet skrawek ziemi, nie wykorzystując jednocześnie ogromnych obszarów, które leżą, jak to się zwykło mówić, odłogiem? — Prawda. — W 1519 roku nowej ery Ziemi przekazałeś nam zdumiewające sprawozdanie o trzymiesięcznym oblężeniu azteckiego miasta Tenochtitlanu. Zginęło wówczas około dwustu tysięcy Indian. Najspraw- niejsze mózgi analizowały słowo po słowie, na próż- no usiłując zrozumieć, dlaczego goście, którzy do- znali przyjaznego przyjęcia, mordowali gospodarzy i niszczyli, i rabowali ich wspaniałe miasta. Z two- ich raportów, przesyłanych w latach 1805—1815 do- wiedzieliśmy się, że człowiek, zwany Napoleonem Bonaparte, spowodował śmierć 775 tysięcy ludzi. Uczynił to dla zaspokojenia swoich ambicji. Posta- wiono mu wiele pomników, wrogowie sławili jego imię. Czy wiesz dlaczego? — Domyślam się — odparł Di. — Napoleon zwy- cięski był potworem, Napoleon pokonany genial- nym wodzem, fenomenem, w ten sposób jego wro- gowie prawili sobie komplementy. — Otrzymaliśmy później — mówił dalej ORt — informacje o przebiegu tak zwanej Pierwszej Wojny Światowej. W ciągu czterech lat zabito dziesięć mi- lionów ludzi, raniono dwadzieścia. Jeśli mylę się, bądź uprzejmy skorygować błąd. — Nie mylisz się. — W okresie Drugiej Wojny Światowej zginęło pięćdziesiąt milionów ludzi, liczby rannych nie pa- miętam. — Trzydzieści pięć milionów. — Wojnę tę wywołali faszyści, pretekstem był bodajże „korytarz". — Kto skonstruował pojazd kosmiczny „Mari- ner 4"? — zapytał Sternik Pierwszego Kantonu. — Czy Aztekowie, czy Hiszpanie, czy Napoleon, bo nie mogę się w tym wszystkim połapać. — Amerykanie — odparł bez uśmiechu Di — obywatele Stanów Zjednoczonych Ameryki Północ- nej. ORt pragnął wiedzieć, co wiem o konstrukto- rach, więc przypomniałem mu swoje raporty, bo korespondują z odpowiedzią na to pytanie. — Jacy są ci Amerykanie? Mówże wreszcie — zniecierpliwił się Sternik Ósmego Kantonu. — Są wścibscy. — I jacy jeszcze? — I znowu muszę przypomnieć swoje raporty z Ameryki Północnej i Południowej, z Europy, Afry- ki i Azji. — Czy Amerykanie prowadzą koczowniczy tryb życia? — Nie, mieszkają stale w Ameryce, lecz wojują poza jej granicami. — Interesujące — rzekł ORt, podchodząc do ba- lustrady. — Na Amarantowe Jezioro Oah wpływa- ją tratwy z muzykami. Za chwilę rozpocznie się wieczorny koncert, w programie utwory kompozy- torów ziemskich. Proponuję wznowienie rozmowy z Di jutro, przed południem, w czasie wspinaczki po zboczu Wskazującego Palca. Projekt aprobowano. Koncert trwał cztery godzi- ny. Sternicy wysłuchali Valse triste Sibeliusa, frag- mentu II symfonii Rachmaninowa, introdukcję i allegro na flet, klarnet, harfę i kwartet smyczko- wy Ravela, fragment baletu Spartak Chaczaturia- na, Concerto in D Strawińskiego oraz kilka mazur- ków Chopina. — Ta muzyka — powiedział Fu, Sternik Czwar- tego Kantonu — ta muzyka świadczy jak najlepiej o ludziach. Są bardzo inteligentni, jeśli potrafią komponować melodie będące najszlachetniejszymi dźwiękami Kosmosu. — Są selektywni — dodał ORt — doskonale od- bierają fale elektromagnetyczne i przetwarzają je z talentem, rokującym duże nadzieje. Wcześniej czy później odkryją źródła swojego natchnienia, pozna- ją strukturę melodii, monady muzyki. Są przecież wklęsłymi zwierciadłami otaczającego ich wszech- świata, dzień po dniu, noc po nocy chłoną obrazy emitowane z różnych punktów Wielkiego Kręgu, od wielu lat tęsknią za kontaktem z innymi układami, za Rozumem, usiłują rozszyfrować fale radiowe ga- laktyk, a przecież noszą w sobie odpowiedzi na naj- trudniejsze pytania, a przecież są powiązani z Zie- mią, z naszym Układem Słonecznym, z naszą Galak- tyką, z naszą Metagalaktyką nićmi — promieniami, które decydują o barwie oczu, o kolorze skóry, o temperamencie, o apetycie, o zdolnościach, o po- czuciu humoru. Czy potrafią śmiać się całą gębą? — Tak — odparł Di — znają prawdziwą wartość śmiechu, lubią zabawy. — To dobrze — ucieszył się Sternik Pierwszego Kantonu. — Nasi uczeni już dawno odkryli, że hu- mor otwiera najcięższe bramy, broniące dostępu do pogodnej mądrości. Następnego dnia przed południem dziewięciu Ster- ników rozpoczęło wspinaczkę po łagodnym zboczu Wskazującego Palca. Rozmowę rozpoczął ORt, mó- wiąc: —Więc powiadasz Di, że grozi nam niebezpie- czeństwo odkrycia? — Do naszej planety zbliża się pojazd międzypla- netarny bez załogi, zdalnie sterowany, pojazd — „Oko". Aparatura telewizyjna przekaże na Ziemię zdjęcia powierzchni planety Akk, wykonane w cza- sie największego zbliżenia. — Nie widzę powodu do paniki — przemówił Fu, Sternik Czwartego Kantonu. — Moim zdaniem nie należy im przeszkadzać. Jeśli chcą nas koniecznie odkryć, bardzo proszę. Przed laty uczestniczyłem w jednej z pierwszych wypraw na Ziemię. Poznałem wtedy kilku bardzo rozsądnych i spokojnych ludzi. — Co nie rozwiązuje problemu koegzystencji z trzema miliardami — ORt przysiadł na kamieniu. — Mogą naszą planetę przekształcić w bazę woj- skową. —. Akk bazą militarną? — Fu nie ukrywał roz- bawienia. — Żartujesz, ORt! W naszej atmosferze nie wystrzeli żaden karabin. — Mogą wciągnąć nas do swoich kłótni. — Jeśli mam być szczery, chętnie pokłóciłbym się od czasu do czasu. — Kłótnie prowadzą do bijatyk. — Nasze mięśnie wiotczeją, odrobina gimnastyki nie zaszkodzi. Spójrzcie na brzuch Di, zasłania mu najpiękniejsze krajobrazy, gdy stojąc na którymkol- wiek szczycie, patrzy w doliny, przyjrzyjcie się ORtowi, co chwila ociera spoconą szyję, spocony komplet podbródków, które pięcioma wspaniałymi fałdami otaczają tłustą brodę najmądrzejszego z mą- drych. Co uczynisz, jeśli klepnę cię po tyłku? — Oddam ci — odrzekł spokojnie ORt. — A więc głosujesz za bijatyką? — Nie. Odpłacam pięknym za nadobne i uważam, że bijatyki wywołują bitwy, a bitwy — wojny. — Od czasu do czasu można trochę powojować. — Fu oszalał! — zawołał Di. — Kilkakrotnie przestrzegałem przed wysłaniem na Ziemię przed- stawicieli Czwartego Kantonu. Są niepokojąco po- dobni do Ziemian. Podejrzewam, że przed kilkoma tysiącami lat przybyła na naszą planetę ekspedycja ziemska, reprezentująca ówczesną cywilizację. Awa- ria rakiety uniemożliwiła powrót. Astronauci ziem- scy zostali na Akk, mieszkańcy Czwartego Kantonu to ich potomkowie, a więc i w żyłach Fu płynie ziemska krew. Nie należało wysyłać go na Ziemię, zaprzyjaźnił się z Ziemianami. Podziwia ich, zazdro- ści im. — Jednak wróciłem. — Bo takie polecenie otrzymałeś od Ziemian, bo na tym polega twoje zadanie, torować im drogę do naszej planety. Fu, jesteś agentem, co gorsza jesteś agentem tej grupy mieszkańców Ziemi, która pra- gnęła wciągnąć Akk do swoich ziemskich spraw. — Oczywisty nonsens! W tym, co mówisz, Di, za wiele serca, za mało rozumu. I ja kocham planetę Akk, uważam tylko, że najwyższa pora skończyć z naszą izolacją. Nie żyjemy sami we wszechświecie. — Ziemianie wybrali złą drogę. — Należy im pomóc. Pozwólmy się odkryć, a za- ręczam, że to odkrycie tak wstrząśnie umysłami mieszkańców Ziemi, iż zapomną o kłótniach i wkro- czą na właściwą drogę. — Jesteśmy najstarszą cywilizacją naszego Ukła- du Słonecznego. — I dlatego dobrze nam zrobi zastrzyk młodej i świeżej krwi. — Młodej tak, czy świeżej, czy dostatecznie czy- stej... — Odrobina brudu na pewno nie zaszkodzi ni- komu. Jesteśmy tacy czyści, niemal aseptyczni. — Powód do dumy. — Raczej do nudy. — Od kiedy to doskonałość jest nudna? — Doskonałość egoistyczna, doskonałość niedo- stępna dla innych, doskonałość dla doskonałości, to doskonałość aspołeczna. Powiadamy: Ziemianie są o wiele gorsi od nas, są prymitywniejsi, są niero- zumni. Z politowaniem patrzymy na ich egzysten- cję, nie kiwnęliśmy jednak do tej pory palcem w bu- cie, by uczynić ich podobnymi do nas. — Rokrocznie wysyłamy na Ziemię naszych re- prezentantów. — Którzy ponoszą klęskę po klęsce. Mieszkańcy Ziemi ogłaszają ich prawdziwymi lub fałszywymi prorokami, męczą, zabijają, budują pomniki, modlą się do nich, wykorzystują do załatwienia własnych spraw, do obrony własnych interesów. A końcowe efekty? Taka pomoc to zawracanie głowy, to pół- środki, to ćwierćśrodki, to tyle, co nic, to kiepski sposób zagłuszania własnego sumienia. — Jeśli twój sąsiad od rana do nocy awanturuje się, niechętnie zapukasz do drzwi jego mieszkania. — Tu nie chodzi o pukanie. — Słusznie, chodzi o coś znacznie ważniejszego, o zaproszenie na obiad. — Na obiad, na śniadanie, na kolację, do jadal- ni, do bawialni, do sypialni. Spacerujecie po naszych tarasach, pływacie po naszych kanałach. — Otóż to! Polityka szeroko otwartych drzwi. — Otwórzcie szeroko drzwi do raju! Niech przy- chodzą do nas tłumami, niech nas pożrą. Ty nie do- ceniasz apetytu Ziemian. — Doceniam ich potrzeby, potrzebę spokoju, po- trzebę współżycia z lepszymi od siebie, potrzebę zmaterializowania nieba. Nie osiągną tego dopóty, dopóki nie nawiążą bezpośredniego kontaktu z mą- drzejszymi od siebie. — No, na brak skromności nie możesz narzekać. — Nie mamy powodu do skromności. Przysłuchiwano się temu dialogowi w milczeniu. Fu i Di zawsze reprezentowali krańcowo różne opi- nie. Często wypowiadali myśli nurtujące wszyst- kich Sterników. ORt występował w roli mediato- ra. — Jakie są wasze ostateczne wnioski? — Znam jeden słuszny wniosek — rzekł Di. —¦ Zniszczyć pojazd kosmiczny ,,Mariner 4". — Nie niszczyć — powiedział Fu. — Niech sfo- tografują powierzchnię naszej planety. Niech uczeni Ziemscy zobaczą kanały. — A wczorajszy koncert? — przypomniał ORt. — Słuchaliśmy ziemskiej muzyki z dużym wzrusze- niem. Dobrze nas usposobiła do Ziemian. — Nie wszyscy są kompozytorami czy muzykami, wielu z nich — mówił Di — nie umie grać na żad- nym instrumencie. Spotkałem bardzo niemuzykal- nych i zupełnie pozbawionych słuchu. — Gdy dotrzemy do samego czubka Wskazujące- go Palca, powiem wam, co należy uczynić — ORt ruszył pierwszy, za nim Fu, Di i pozostali Sternicy. Szli gęsiego, nucąc rytmiczną melodię. Orszak co kilka minut zatrzymywał się. Zgodnie z prastarym rytuałem kontemplowano krajobraz. Była to także okazja do harmonizowania świata zewnętrznego z wewnętrznym. — Patrzcie, patrzcie — zachęcał ORt — tam, po prawej stronie, Słońce odbija się w lustrzanej po- wierzchni Miedzianej Równiny, rozgrzewa ją, po- budza do życia, patrzcie, patrzcie, z lewej strony nad amarantowymi wodami jeziora Oah unoszą się różowe opary, wiatr z kłębów formuje pasma, ota- cza nimi wierzchołki gór, wstęgi mgły spływają spi- ralami w doliny — ORt pochylił się, podniósł nie- wielką, cynobrową bryłkę. — Ten kamień również odbija promienie słoneczne, emituje ciepło, jest po- kryty siecią białych żyłek, które przypominają strzę- py obłoków. Jeszcze kilka kroków do szczytu. Rozsiedli się na stopniach tarasu; nazwano go Paznokciem Wskazującego Palca. Wtedy dopiero ORt oświadczył: — Nawiążę kontakt z Jeszcze Mądrzejszymi od nas. — To dobry pomysł — rzekł Fu. — To znakomity pomysł — przemówił Di i dodał: — Bardzo szybko opalam się, a opalenizna podkre- śla moją urodę. Widzę uśmiech na waszych twa- rzach, słyszę jakieś chichoty, będę wyrozumiały dla tych niczym nieuzasadnionych objawów wesołości. Po południu Sternicy złożyli wizytę ORtowi. — Zamówiłem międzyplanetarną — oświadczył, zapraszając gości do zajęcia miejsc przy bardzo długim stole — zamówiłem międzygalaktyczną i czekam, nie tracąc mimo wszystko nadziei. Sygna- lizowano zakłócenia na trasie łącz, burze magne- tyczne i kosmiczne cyklony. Uwaga, mamy połącze- nie. Halo, Halo, tu ORt... — Serdecznie witam — zabrzmiał sympatyczny alt. — Czym możemy służyć? — Poradź, co mamy czynić, jak postąpić, by po- magając mieszkańcom Ziemi, nie zaszkodzić sobie. — Mało wiemy o tej planecie. Nie utrzymujemy z nimi żadnych bezpośrednich kontaktów. — Dostarczymy wszystkich potrzebnych danych. — Dostarczcie. — Czy szybko możemy liczyć na odpowiedź? — Trzeba uzbroić się w cierpliwość. W wyniku rozwoju techniki koegzystencja międzyplanetarna stała się problemem numer jeden. Ot, taka moda w Kosmosie, a każda moda to nowe źródło konflik- tów. Koegzystować czy nie koegzystować. Nawiązy- wać kontakty czy nie nawiązywać, pomagać słab- szym, głupszym, czy pozostawić ich własnemu loso- wi. Niespokojnych planetek, podobnych do Ziemi, sporo wiruje w Kosmosie. Niektórym wyszło na do- bre poznanie starszych braci. — Niektórym, powiadasz. — Bo innym kontakty z Rozumniejszymi wycho- dziły bokiem. Każdy układ słoneczny rządzi się swoimi prawami. Co korzystne dla jednych, dla dru- gich szkodliwe. O powodzeniu imprezy decydują różne czynniki, temperament, humor, trzeba dokład- nie przeanalizować cechy zaprogramowane w isto- tach mniej czy więcej rozumnych. — Nie mamy wiele czasu. — Mów głośniej. Dzieli nas, bądź co bądź, odle- głość kilkunastu lat świetlnych. — Powiadam, dysponujemy niewielką ilością czasu. Do naszej planety zbliża się pojazd Ziemian ze zdalnie sterowaną aparaturą radiową i telewizyj- ną. — No cóż, w takiej sytuacji musicie sami sobie poradzić. Rozpatrzcie wszystkie pro i contra. Prze- studiujcie literaturę o międzyplanetarnych kontak- tach, polecam szczególnie dzieło Uarta z Siódmej Galaktyki O integracji rozumu w Kosmosie, na pro- blem warto spojrzeć ze stanowiska i gospodarzy, i gości. Czy są jeszcze pytania? — Dziękuję, to wszystko. — Do usłyszenia, zawsze gotowi do usług. Aha, jeszcze jedno, przyślijcie nam przy okazji kilka po- jemników z waszym cynobrem, jest bezkonkuren- cyjny. — Przyślemy — rzekł ORt i wyłączył międzyga- laktyczny telefon. — Udzielam głosu Sternikowi Czwartego Kantonu. Fu podziękował i przemówił: — W ciągu najbliższych godzin ORt powinien podjąć decyzję. Jutro, skoro świt, „Mariner 4" roz- pocznie fotografowanie naszej planety. — Twoje zdanie? — Niech fotografuje. — A twoje, Di? — Zniszczyć pojazd i sprawa załatwiona. — A wasze, Sternicy? — Zniszczyć! — Nie niszczyć! — Niech nawiążą kontakt! — Absurd! Nie wolno dopuścić do nawiązania kontaktu. — Przestańcie, proszę — mitygował ORt wyraź- nie podnieconych Sterników. — To nie ma sensu, to nie wypada. Skorzystajmy z rady Jeszcze Mą- drzejszych od nas, by spojrzeć na problem również z punktu widzenia gości. — Genialna myśl -— Di opuścił fotel i stanął na podwyższeniu dla orkiestry. — Wystąpię w roli mieszkańca Ziemi, który zobaczył fotografię naszych kanałów, wiaduktów, mostów. Słuchajcie, słuchaj- cie: „Panowie pozwolą, generał Hooten ze Sztabu Armii, Departament Astronautyczny. Wszyscy baaaczność! Przed chwilą otrzymaliśmy te zdjęcia, wszyscy spooocznij! Nie muszę panów przekonywać, że to, co widzimy na fotografiach, to umocnienia, to fortyfikacje, to rowy przeciwczołgowe, to gigan- tyczne linie Maginota, Zygfryda i diabli wiedzą ja- kie, panowie, odkryliśmy niebezpieczeństwo w samą porę. Mars zagraża Ziemi. Proponuję wysłanie eks- pedycji, która nauczy Marsjan rozumu, spacyfikuje agresorów, zanim zdążą wyruszyć na podbój naszej planety, odmaszerować!" — Teraz kolej na ciebie, Fu. — Byłem na Ziemi — mówił Sternik Czwartego Kantonu — i zapewniam was, generałowie ziemscy mają nieco niższe głosy. — Protestuję! — wołał Di. — Fu pragnie mnie ośmieszyć! — Przepraszam, żartowałem. — Czekamy na twoje wystąpienie, pośpiesz się — przynaglał ORt. — Bardzo proszę. — Pozwólcie, że przedstawię wam innego przed- stawiciela cywilizacji ziemskiej — Fu wszedł na estradę i grzecznie ukłonił się: „Panie, panowie, niech mi wolno będzie wyrazić moje głębokie prze- konanie, że odkrycie życia na Marsie zapoczątkuje nową erę życia na Ziemi, erę nowego renesansu. Spójrzcie na to zdjęcie, spójrzcie na te arcywspania- le konstrukcje, ile w nich wzruszającej lekkości, ile cudownej harmonii. Możemy być dumni, że właśnie naszemu pokoleniu przypadł w udziale zaszczyt na- wiązania kontaktu z tak wysoko rozwiniętą cywili- zacją. Proponuję wysłanie ekspedycji, w skład któ- rej, obok naukowców, wejdą przedstawiciele naszej kultury i sztuki, poeci, muzycy, architekci, plastycy, rzeźbiarze". — Dziękuję, Fu, dziękuję, Di, prawda zapewne znajduje się między waszymi skrajnie różnymi opi- niami. Brak czasu nie pozwala nam na dokładniej- sze studia charakterów Ziemian. Wezwijcie ekipę astronautów. Wykonano rozkaz. Do sali wkroczyło sześciu pilo- tów w skafandrach. — Wyruszycie na spotkanie ziemskiego pojazdu kosmicznego. Należy zbliżyć się do „Marinera 4", nie uszkadzając niczego, należy zbadać aparaturę znajdującą się w pojemniku. Czekamy na wasze raporty. Po upływie niespełna godziny Sternicy otrzymali pierwszy raport: „Kadłub »Marinera 4« to płaski graniastosłup ośmioboczny wykonany ze stopu ma- gnezu. Podzielono go na osiem sekcji, w siedmiu umieszczono aparaturę elektryczną, w ósmej układ napędowy". Raport drugi: „Zbadaliśmy cztery tace, są podo- bne do skrzydeł wiatraka, składają się z około trzy- dziestu tysięcy ogniw słonecznych. Laboratorium kosmiczne wyposażono w akumulatory srebrnocyn- kowe, nad kadłubem próbnika antena wsparta na ośmiu ramionach. Jest to powierzchnia paraboloi- dalna o brzegach w kształcie elipsy". Raport trzeci: „Aparatura radiowa »Marinera 4« działa w paśmie S długości fal radiowych, 1550 Mc/sek — 5200 Mc/sek, odbiornik przyjmuje sygna- ły o częstotliwości 2113 Mc/sek, a nadajnik przeka- zuje sygnał o częstotliwości 2295 Mc/sek... Uwaga! Odkryliśmy kamery telewizyjne. Czekamy na dal- sze dyspozycje!" — Bądźcie ostrożni — odpowiedział ORt. — Bądź- cie bardzo ostrożni. Konstruktorzy próbnika mar- sjańskiego czekają na zdjęcie naszej planety. Wasze portrety mogłyby wywołać niebezpieczny szok. Pro- szę o dalsze raporty. Raport czwarty: „Aparatura pomiarowa dokonu- je badań natężenia promieniowania kosmicznego, plazmy słonecznej, pyłu kosmicznego, pola magne- tycznego naszej planety i przestrzeni Akk. Oczeku- jemy dalszych poleceń". Po kilkunastominutowej naradzie ze Sternikami Wszystkich Kantonów ORt podjął decyzję: —• Opóźnić odkrycie cywilizacji Akk przez Zie- mian. Musimy lepiej ich poznać, by uniknąć niepo- trzebnych i obustronnych rozczarowań. Przesyłam wam kilkadziesiąt zdjęć powierzchni jednego z księ- życów Dziewiątej Planety, zwanej przez uczonych ziemskich Jowiszem. Te fotografie przy pomocy apa- ratury „Marinera 4" proszę przekazać amerykań- skim uczonym. — Wyobrażam sobie ich zdumienie — Di nie taił zadowolenia — zdumienie i konsternację, gdy za- miast spodziewanych kanałów zobaczą kratery, ty- siące kraterów. — Bardzo żałuję — powiedział zasmucony Fu — niezmiernie żałuję, nie podzielam radości Di. Oni tam na Ziemi powiadają: „Nie taki straszny diabeł, jak go malują". Zaterkotał telefon, ORt otworzył głośnik. — Halo! Tu międzyplanetarna, łączę z między- galaktyczną... Halo... Proszę mówić. — Tak, słucham. — Dziękuję za transport cynobru. — Ach, Jeszcze Mądrzejsi od nas. Nie ma o czym mówić. Czy tylko dlatego nawiązaliście z nami łączność, by podziękować? — Nie, mam pytanie, czy produkcja cynobru zaj- muje wam wiele czasu? — Bardzo mało. — To znaczy ile? Chcę dokładnie wiedzieć — na- legał wielce sympatyczny alt. — Jak długo trwa proces produkcyjny? — Nasi nurkowie schodzą po prostu na dno Ama- rantowego Jeziora Oach, pełno tam większych i mniejszych brył cynobru. Stara legenda głosi, że to łzy kosmicznych pielgrzymów; zastygłe w mule przetrwały tysiące wieków. — To nie legenda, to prawda. Pielgrzymi od dawna spacerują po Kosmosie, łowiąc komety, po- tem rozplatają warkocze ze srebrnego pyłu i płaczą, i śmieją się, i tańczą odurzeni szalonym pędem Wszechświata. Czy wiesz, do czego używamy cyno- bru? —¦ Nie, nie wiem. — Malujemy nim paznokcie i barwimy włosy. Dzięki tej modzie nie zmarnujemy ani jednej łzy wędrujących pielgrzymów. Wieczorem, po wysłuchaniu drugiej części koncer- tu kompozytorów ziemskich, był to bodajże balet Marsia Luigi Dallapiccoli, Fu przemówił do Sterni- ków: — Wiele wskazuje na to, że wszyscy pochodzimy z jednego siewu, że tam gdzieś w głębi Kosmosu ktoś otworzył kosmiczne drzwi i kosmiczny wiatr rozwiał na wszystkie strony Wielkiego Kręgu prze- trwalniki, z których rozwinęło się życie pełne za- wsze aktualnych powątpiewań. Śmiech Di sprawił, że Sternik Czwartego Kanto- nu wypowiedział tego wieczoru jeszcze jedno zda- nie: — Oni tam na Ziemi śmieją się w identyczny sposób. Zapewne to zasługa pyłu międzygwiezdne- go, wpada do krtani, łaskocze i zdarza się, iż naj- większe powagi ni stąd, ni zowąd wybuchają zdro- wym, krzepiącym śmiechem. Chwilowa nieobecność muzyki Muzyka umilkła nagle, jak gdyby ktoś przeciął szablą wstęgę magnetofonową, jak gdyby ktoś przy- łożył wskazujący palec do ust albo tupnął nogą, na- kazując absolutną ciszę. Cisza może koić nerwy, zbawienna cisza leczy. Ludzie budują wielkie sana- toria, w których cisza króluje. Cisza bywa słodka niczym plaster miodu i aksamitna jak oczy gazeli. Cisza w studio radiowym w czasie koncertu jest de- nerwująca. Dyżurny spiker włączył domofon. Roz- wścieklił się niespodziewaną przerwą i całą swoją złość wyładował na dyżurnym techniku: •—¦ Poszaleliście! Kto wyłączył magnetofon? Za- pasowa taśma! Natychmiast! Dlaczego pan nie od- powiada. Minuta ciszy na antenie, co ja powiem słuchaczom? Dlaczego do diabła przerwano koncert? — Ba, gdybym to wiedział. Na oko wszystko w najlepszym porządku, magnetofon działa, talerze kręcą się, nic nie rozumiem. Puszczam rezerwową taśmę z melodią „Uwielbiam cię Johny. Twist". Uwaga! Spiker przeprosił radiosłuchaczy, zapowiedział nowy utwór muzyczny, zamknął mikrofon, otwo- rzył głośnik. Minęła sekunda, dwie, trzy, cztery. Przeraźliwa cisza postawiła na nogi naczelnego kon- serwatora, drużyna awaryjna przystąpiła do pracy. Dyżurny spiker wyjaśnił słuchaczom: — Najmocniej państwa przepraszamy, to nieste- ty poważniejsze uszkodzenie, naprawa potrwa kil- ka minut. Odczytam tymczasem kilka aktualnych komunikatów. Codzienne wspinanie się po stromych stopniach wieży, wiodących na balkonik pod zegarem, nie na- leżało do przyjemności. Sierżant Werbsey obliczył, że w ciągu dwudziestu siedmiu lat dwukrotnie zdo- był Mont Blanc. A wszystko dlatego, by mieszkań- cy Bale mogli posłuchać hejnału i powzdychać z wielkiego ukontentowania. Werbsey trąbił codzien- nie, trąbił zgodnie z tradycją, fałszując niemiłosier- nie i przeklinając w duchu idiotę strażnika, który przed czterystu laty zatrąbił na alarm, dostrzegłszy hordę barbarzyńców. Okazało się później, że to dzi- kie świnie zawędrowały pod mury miasta. Strach ma wielkie oczy, noc była bezksiężycowa, a straż- nik cierpiał na bezsenność i pił tęgo. Nic więc dziw- nego, że stało się, jak się stało. Dwadzieścia tysięcy mieszkańców Bale wyległo na ulice miasta. Zatara- sowano bramy, rozdano mężczyznom broń. Kobiety zawodziły, wycie psów głuszyło śpiewy kapłanów, a strażnik trąbił i trąbił, aż komendant miasta huk- nął go włócznią po karku. Wtedy zakrztusił się śli- ną i oderwał trąbkę od napuchniętych warg. O świ- cie rozpoznano nieprzyjaciela ryjącego pola i całe miasto zaniosło się śmiechem krzepiącym serca. Dla upamiętnienia tego wydarzenia sierżant Werbsey od dwudziestu siedmiu lat, dzień po dniu o godzinie dwunastej w południe trąbił hejnał. Skaranie bos- kie z taką pracą. Podniósł trąbkę do ust, wciągnął w płuca haust powietrza i dmuchnął. Z trąbki jed- nak nie zdołał wydobyć żadnego dźwięku. Nieco zdziwiony poprawił ustnik, otarł wargi wierzchem dłoni i powtórzył manewr. Trąbka milczała. Skon- sternowany sierżant powędrował na parter. Zbadano bardzo uważnie trąbkę, lecz nikt nie umiał powie- dzieć, dlaczego zamilkła. Gwar ucichł, rozległy się oklaski. Francesco Ro- mioni zawsze wzbudzał entuzjazm. Dyrygował ge- nialnie. Dyrekcja La Scali podpisała kontrakt z ge- niuszem na dwa lata, wydano uroczysty bankiet. Naczelny Dyrektor powiedział do swojego zastępcy: — To będą dwa tłuste lata, tłuściutkie. Wiem, co mówię. Romioni przyciąga publiczność. Lgną do niego jak opiłki do magnesu, geniusz, a orkiestra prowadzona przez Francesca gra jak w transie. Roz- poczniemy Aidą. Dyrygent podniósł batutę. Już pierwszy ruch obu ramion rozwichrzył czuprynę, lecz żaden instru- ment nie wydał dźwięku. Milczały skrzypce, milcza- ły wiolonczele, waltornie, milczały puzony, fagoty, flety, klarnety, milczały kotły, chociaż Romioni nie szczędził sił, chociaż muzycy pastwili się nad swoi- mi instrumentami. — Wizja dobra, tylko fonia wysiadła — zażarto- wał ktoś, wywołując ogólną wesołość. Genialny dy- rygent zemdlał. Dyrekcja La Scali oskarżyła Fabry- kę Instrumentów o sabotaż. Komisarz Reibo głośno myślał: — Siódmego sierpnia na całej kuli ziemskiej umil- kła muzyka. Punktualnie o godzinie dwudziestej. Interesujące. Mimo usilnych starań nie można grać na żadnym instrumencie, zniknęły melodie zapisane na taśmach magnetofonowych, utrwalone na pły- tach. Zdumiewające. Muzyka dosłownie przestała istnieć. Badano ten dziwny fenomen natury wielo- krotnie i wszechstronnie, bez rezultatu. Wreszcie mnie powierzono sprawę. I słusznie. Ktoś skradł muzykę i jedynie policja zdoła rozwiązać zagadkę tej kradzieży. ^ Reibo podszedł do okna. Dom naprzeciw komisa- riatu przypominał nieco Pallazzo Ducale. Tu i tam pionowe spiętrzenie arkad flankowane cylindrycz- nymi wieżami, tu i tam surowa potęga ciemnych, gigantycznych brył kontrastująca z bogactwem form wyciosanych z bieli marmuru. Tu i tam... Komisarz westchnął. Jeden raz w życiu był w Italii. Służbo- wo. I ciągle teraz porównywał. Okna, gzymsy, kruż- ganki. Nieco obsesyjne obserwacje przerwało przy- bycie nadkomisarza. Nie znał się nic a nic na pięknie architektury, był rozjuszony i żądał jak najszybsze- go ujęcia sprawców kradzieży muzyki. — Życie bez muzyki — wrzeszczał — co to za życie?! Opustoszały sale koncertowe. Pozamykano opery i operetki, rozgłośnie radiowe i telewizyjne zanudzają swoich słuchaczy i telewidzów dramata- mi i pogadankami. Plajtują wytwórnie filmowe, lo- kale rozrywkowe. Żołnierze nie mogą maszerować w takt marszów, tancerki i tancerze, piosenkarze i piosenkarki nawet kataryniarze wałęsają się po ulicach, cierpią, pomstują. Wczoraj dwa tysiące te- norów, basów, barytonów, altów i sopranów mani- festowało przed parlamentem. Chcę wiedzieć, kto skradł muzykę? No, mów pan, do licha! Nazwisko złodzieja! Gdzie schował łup? — Wydaje mi się, że wpadłem na pewien ślad. Muszę nawiązać kontakt ze wszystkimi stolicami świata. — Niech pan nawiązuje. Trzeba za wszelką cenę ująć tego łotra czy tych łotrów i odzyskać muzykę. Reibo z wzmożoną energią przystąpił do pracy. Do akcji włączyły się wszystkie policje i milicje świata, również Interpol, wywiady oraz kontrwy- wiady. Nie żałowano własnych mózgów i mózgów elektronowych. Zespoły ekspertów głowiły się nad zagadkową kradzieżą, a wyniki tych kolektywnych rozważań komisarz gromadził i na gorąco analizo- wał. Jednocześnie specjalne ekipy przeszukiwały la- sy, dżungle, mateczniki, pustynie. Brygady płetwo- nurków penetrowały jeziora, morza, łodzie podwod- ne, batyskafy badały oceany. Międzynarodowe in- stytuty muzyczne wyznaczyły wysokie nagrody za odnalezienie choćby jednej melodii. Hansen podróżował samochodem po Europie. Któregoś dnia zaparkował wóz na skraju wspaniałej łąki, cieszącej oczy soczystą zielenią. Było ciepło, cicho, słonecznie. Uroczy zakątek — stwierdził z za- dowoleniem. — Między drzewami postawię namiot, odpocznę kilka dni. Do miasteczka niedaleko. Szko- da, że w pobliżu nie przepływa rzeka, albo choćby strumień. A może za tym wzgórzem pokrytym buj- ną roślinnością? Warto zbadać dokładnie okolicę — zdecydował i ruszył przed siebie. Po kilkunastu mi- nutach dotarł do płotu otaczającego pagórek, nie- wiele myśląc rozchylił próchniejące deski i poma- szerował ku drzewom na szczycie wzniesienia. Zo- baczył rozległą dolinę, otoczoną wieńcem popiela- tych gór, seledynowe pastwiska i okrągłe kamienie podobne do bochenków chleba, błyszczały w słońcu. Potem Hansen zauważył kulę średnicy około dzie- sięciu metrów. Toczyła się po zboczu a srebrne ka- mienie wskakiwały na nią i niknęły pod różową powłoką. Hansen zamknął oczy, po chwili otwo- rzył. Kula turlała się po pastwisku, aż znierucho- miała między drzewami. Wtedy usłyszał delikatne dźwięki przypominające nieśmiałe dotknięcie strun. Nie wszystkie kamienie zdołały wskoczyć do kuli, pozostało z pół setki bezładnie rozsypanych na po- lu. To one tak dźwięczały. Hansen pobiegł do sa- mochodu, zapuścił motor, w ciągu niespełna godzi- ny dotarł do najbliższego miasta, skąd wysłał de- peszę do komisarza Reibo: „Jestem na tropie skra- dzionych melodii. Przyjeżdżajcie do Valladolid. Ka- stylia". Godziny oczekiwania wypełniło zwiedzenie mia- sta. A więc klasztor San Gregorio i kościół San Pa- blo w stylu „isobelino", oczywiście i pałac królew- ski, bo Valladolid był niegdyś stolicą Hiszpanii. Han- sen spacerował po białych galeriach patia, odpoczy- wał na kamiennych ławach. Ile też czasu potrzeba na przelot z Francji — godzinę, dwie? Jeśli Reibo zdąży przed zapadnięciem zmroku, pojadą na to po- le. Czymże u licha była tajemnicza kula, co to wszy- stko miało znaczyć? Dlaczego kamienie dźwięczały? Komisarz przyleciał do Valladolid o godzinie szóstej po południu, przesiadł się do samochodu Hansena i pomknęli ku seledynowym łąkom, ku dolinie otoczonej popielatymi górami. Słoneczny lampion, wędrując ku widnokręgowi, różowił nie- bo i ziemię. — Piekielna historia — mówił komisarz. — Wy- padek, można powiedzieć, bez precedensu, najwyż- sza pora z tym skończyć, ludzi ogarnia zbiorowa histeria, tłumy gromadzą się przed salami koncer- towymi, przed gmachami oper i płaczą. Znany kom- pozytor popełnił samobójstwo. Nigdy w życiu nie byłem na żadnym koncercie, mogę żyć bez muzyki, szczerze mówiąc, od kilku dni odpoczywam, bo na- reszcie zamilkli moi muzykalni sąsiedzi, ale świa- domość, że świat okradziono ze wszystkich melodii, że żaden instrument nie może wydać dźwięku, a śpiewak głosu, ta świadomość, panie Hansen, bu- dzi grozę. Gdzie do licha są te dźwięczące kamie- nie? — Niech pan przestanie wreszcie mówić. Proszę posłuchać. — Tak, bardzo melodyjne dźwięki. W istocie wpadł pan na ślad skradzionej muzyki. — Grające kamienie. Fantastyczne. Trzeba je obejrzeć z bliska. Szli polem. Hansen podniósł jeden z kamieni. Był bardzo lekki. — Pusty w środku. To po prostu puszka. Niech pan otworzy. — To pozytywka. Gra walca. — To kamień — sprostował komisarz. — Polny kamień, zadziwiająco lekki, albo coś w rodzaju ka- mienia. Tutaj nie ma żadnego mechanizmu. — A tamten, niech pan podniesie tamten i otwo- rzy. — Ten gra marsza. — A ten twisty. — Mamy i rumbę. Zadziwiające. Hansen! Ucie- kajmy! Ta kula zmiażdży nas. Ale kula nie wyrządziła im najmniejszej krzyw- dy. Zatrzymała się w odległości kilku metrów, coś przeraźliwie skrzypnęło, niewidzialne dłonie uchy- liły okrągłe drzwiczki i zabrzmiał sympatyczny głos: — Panowie wybaczą, nie zamierzaliśmy wywoły- wać paniki na Ziemi. Wasi poeci powiadają, że mu- zyka uskrzydla dusze i w pewnym sensie mają rację. To znakomite paliwo dla pojazdów między- planetarnych. Meteoryt uszkodził nasze zbiorniki, zmuszając pojazd do lądowania. Wydaliśmy polece- nie robotom, by rozejrzały się za nowym materiałem pędnym. Wykonały nasze polecenie zbyt dosłownie. Dla kontynuowania podróży wystarczy nam kilka najnowszych waszych przebojów muzycznych. Ogo- łacanie Ziemi ze wszystkich melodii byłoby oczywi- stym nonsensem. Dlatego pozostawiliśmy większość zasobników z muzyką na pastwisku. Raz jeszcze prosimy o wybaczenie. Głos umilkł. Kula podskoczyła jak piłka, dwu- krotnie odbiła się od łąki i pomknęła ku chmurom. — Będzie deszcz — powiedział komisarz. — Trze- ba to wszystko pozbierać. Spieszmy się, nie znoszę burzy, a przed sekundą błysnęła pierwsza błyskawi- ca. Co się stało, panie Hansen? — W baku ani kropli benzyny, zapomniałem o uzupełnieniu paliwa. — Nie widzę powodu do zmartwienia. Zastąpimy benzynę jakąkolwiek melodią. — Co pan proponuje? — Coś bardzo szybkiego. Przed północą muszę dotrzeć do Paryża. Uradowany spiker otworzył mikrofon i powie- dział : — Najmocniej przepraszamy za przerwę w kon- cercie. Kontynuujemy audycję pt. Chwilowa nie- obecność muzyki. Bitwa pod Pharsalos Osoby: Admirał Ekscelencja Maszyna Oficer Doktor Nepos Dostojność Miejsce akcji: gabinet ekscelencji, okręt fla- gowy. Czas akcji: druga połowa XX wieku. Admirał (zadyszany) Ekscelencjo! Cztery okręty nieprzyjacielskie wtargnęły na nasze terytoria wodne i płyną ku cieśninie Pharsalos. Ekscelencja Bez wypowiedzenia wojny, pa- nie admirale? Admirał Raczej bez, ekscelencjo. Ekscelencja Wypadek godny ubolewania. Co pan radzi? Admirał Jestem żołnierzem, czekam na rozka- zy- Ekscelencja Powiedział pan, wtargnęły. Może po prostu zabłądziły. Admirał Przy takiej pogodzie, ekscelencjo? Ekscelencja W istocie, pogoda cudowna, (głę- boki oddech) Co za powietrze. Prawdziwy bal- sam. A jeśli to wizyta kurtuazyjna? Admirał Zazwyczaj zawiadamia się o takiej wi- zycie. Ekscelencja Te dzisiejsze telefony, a i telegraf nie działają bez zarzutu, z pocztą też nie najle- piej, list z prowincji dociera do stolicy po trzech dniach, a co tu dopiero mówić o przesyłkach za- granicznych. Proszę mi podać korespondencję, raz jeszcze sprawdzę. Zaproszenie na raut, za- proszenie na bal, toż to karnawał, admirale. Nie, nie zawiadomiono nas o tej wizycie. Czyż- by jednak próba agresji? Admirał Tak jest, ekscelencjo, bezczelni agreso- rzy... Ekscelencja Rozgromić nieprzyjacielską flotę! Zniszczyć, zmiażdżyć, unicestwić! Admirał (uszczęśliwiony) Rozkaz! Ekscelencja Dokąd pan pędzi, admirale? Admirał Wykonać rozkaz, ekscelencjo! Ekscelencja Ot, wojak w gorącej wodzie ką- pany. Iloma okrętami dysponujemy w strefie cieśniny? Admirał Czterema. Ekscelencja A oni? Admirał Również czterema. Mimo wszystko zwyciężymy. Ekscelencja (z ożywieniem) Sądzi pan! Admirał Nasze okręty są lepsze, są... Ekscelencja Nieprawda. Nasze okręty i okrę- ty nieprzyjacielskie są i-den-tycz-ne. Bliźniaczo podobne. Zbudowano je w tej samej stoczni neutralnego państwa. Admirał Błąd, taktyczny błąd. Ekscelencja Widać od razu, że o ekonomii nie ma pan zielonego pojęcia. Inne stocznie są droż- sze, o wiele za drogie dla nas, również dla na- szych wrogów. Przeciętny lotniskowiec o napę- dzie jądrowym kosztuje 450 milionów dolarów. Na to zrezygnowaliśmy z napędu jądrowego, także z lotniskowca, kupując dwa torpedowce i dwa ścigacze po umiarkowanych cenach. Admirał Zwyciężymy jednak, ekscelencjo. Ekscelencja Przez chwilę w to nie wątpię. W jaki sposób? Admirał Mimo trudności budżetowych pozwoli- łem sobie na niewielką inwestycję. Ekscelencja Inwestycję? Admirał Drobne urządzenie na okręcie flago- wym... Ekscelencja Które przechyli szalę zwycięstwa na naszą stronę? Admirał Przechyli, ekscelencjo, głowę dam, że przechyli. Ekscelencja Mianowicie? Admirał Czy można szeptem? Ekscelencja Proszę, proszę. Admirał Otóż... (szept) Ekscelencja Brawo! Jestem spokojny o wy- nik bitwy. Adiutant! Samochód! Jedziemy do portu! (gwizdki) Admirał Za piętnaście minut nawiążemy kon- takt z nieprzyjacielem. Proszę spojrzeć, eksce- lencjo, przez perspektywę. Ekscelencja Co za widok! Toż to wizja El Gre- ka. Niebo rozpostarte nad morzem i ziemią. Wi- dział pan, admirale, Pogrzeb hrabiego Orgaza, firmament użyczający światła Ziemi, jaśnieją cienie, słońce przegląda się w obrzydliwych ka- łużach i przestają być obrzydliwe. Gdzie okręty nieprzy j acielskie ? Admirał Bardziej w prawo. Ekscelencja Aa! Mamy ich! Czy może pan wy- strzelić ze wszystkich dział równocześnie? Admirał Dla chcącego nic trudnego. Ekscelencja No to OGNIA! Admirał Za daleko, ekscelencjo. Nasze działa po umiarkowanych cenach nie doniosą. Ekscelencja No to... pełną parą naprzód! Admirał Zawsze podziwiam szybkość pańskiej decyzji, ekscelencjo, w tym wszakże wypadku nie może być mowy o pełnej parze. Kotły nie wytrzymają i wylecimy w powietrze na oczach nieprzyjaciół, którzy rozgłoszą, że zwyciężyli nas po ciężkiej bitwie. Ekscelencja Przezorność godna pochwały, co pan proponuje admirale? Admirał Podzielić flotę na cztery części. Jeden okręt zaatakuje nieprzyjaciela od północy, od- wracając uwagę od okrętu, który zaatakuje nie- przyjaciela od południa, odwracając uwagę od okrętu, który zaatakuje nieprzyjaciela od wschodu, odwracając uwagę od okrętu, który zaatakuje od zachodu. Zaskoczenie będzie kom- pletne. Ekscelencja Niezłe, niezłe. To pański pomysł? Admirał Wspomniałem ekscelencji o urządzeniu zainstalowanym na okręcie flagowym. Ekscelencja Pojmuję, pojmuję. Maszyna ele- ktroniczna, mózg elektronowy, czy jak mu tam, podpowiedział panu, co robić? Admirał W pewnym sensie. Zaprogramowałem wszelkie dane dotyczące okrętów, warunków atmosferycznych, podałem sześć różnych wa- riantów zniszczenia wroga, maszyna przetrawiła te informacje i ułożyła własny, siódmy plan bitwy. Ekscelencja Zatem do dzieła, admirale. Admirał Oto stanowisko dowodzenia, ekscelen- cjo. Stąd wszystko dokładnie widać. I niebo, i morze, i granitowe skały i plażę. Ekscelencja Na czym będzie polegała moja rola? Nie mogę przecież przejść do historii dzię- ki nieco ulepszonej maszynie do liczenia. Admirał Pan, ekscelencjo, wyda pierwszy roz- kaz, uruchamiający całą maszynerię. Pan od- niesie zwycięstwo, zatriumfuje pański geniusz i wiedza wojskowa pańskiego admirała. Zapew- niam, maszyna nie będzie miała nam za złe. Nie ujawnimy zresztą jej istnienia. To ściśle tajny mózg. Ekscelencja A pan nie wypaple tajemnicy na bibce? Po kilku głębszych? Wy, marynarze, nie wylewacie za kołnierz. Admirał Nie wylewamy, ekscelencjo, ale przy- sięgam, nie puszczę pary z gęby. Pardon. Ekscelencja Dobrze już, dobrze. Na froncie, jak to na froncie. Zaczynamy? Admirał Maszyna czeka na rozkaz. Ekscelencja Rozkazuję zniszczyć flotę nie- przyjacielską! Admirał I począwszy od tej chwili mózg elektro- nowy pokieruje bitwą zgodnie z siódmym wa- riantem. Głos maszyny Uwaga! Kieruję. Uwaga, wszy- stkie cztery, (terkoty, buczenie) Osiem, koma jeden, sektor A. Osiem, koma jeden, sektor A. Dwadzieścia zero, sektor B., kwadrat pierwszy. Alarm bojowy! (dzwon, który cichnie, słychać delikatne dzwo- nienie) Admirał Co u licha? Głos maszyny Przejęłam radiodepeszę z nie- przyjacielskiego okrętu. Proszą nas o lekarza. Ekscelencja Czy dobrze słyszę? Admirał Mózg elektronowy odmawia posłuszeń- stwa. Awaria. Wezwę elektrotechnika. Głos maszyny Nie potrzeba elektrotechnika! Powtarzam. Proszą o lekarza. Mają na okręcie kobietę, która spodziewa się dziecka. Admirał W czasie bitwy? Głos maszyny Nie będzie żadnej bitwy, do- póki nie nastąpi rozwiązanie! Szybciej lekarza! Admirał To wbrew konwencjom międzynarodo- wym. Na wojenny okręt nie zabiera się ciężar- nych kobiet. Głos maszyny Albo wyślecie lekarza, albo tak pokieruję bitwą, że nieprzyjaciel zatopi wszystkie nasze okręty. Ekscelencja (półgłosem) Czy nie można jej wyłączyć? Głos maszyny Mam czułe membrany, wszy- stko słyszę. Jestem połączona z działami, z wy- rzutnią torped, zacznę iskrzyć i wysadzę w po- wietrze te pudła, kupione przez was po umiar- kowanych cenach. Ekscelencja Diabelska maszyna! Niech pan ją uspokoi, admirale, przemówi do rozumu. Głos maszyny Od okrętu flagowego nieprzy- jaciela odbiła w tej chwili motorówka. To par- lamentariusze. Admirał No, jeśli to parlamentariusze, trzeba ich wysłuchać. (gwizdki) Oficer Ekscelencjo, wypadek, przyznaję, bez pre- cedensu. Płynęliśmy blisko brzegu... Nagle tuż przed torpedowcem wyłoniła się żaglówka. Ma- rynarze wyłowili z morza kobietę i mężczyznę. Gwałtowne wzruszenie sprawiło, że niewiasta poczuła bóle, być może przedwczesne. Nasz le- karz tuż przed wyruszeniem okrętów zaniemógł. Głównodowodzący proponuje zawieszenie bro- ni do czasu przyjścia na świat dziecka. Admirał To fortel wojenny. Oficer Dziesięciu wyższych oficerów zgłosiło się na zakładników. Czekają w motorówce. Admi- rał ręczy słowem honoru, że zgodnie z waszym planem pozwoli się zaskoczyć. Czy zakładnicy mogą wejść na pokład? Ekscelencja Zostaną uwięzieni. Oficer Zrozumiałe. Ekscelencja Wypadek w istocie bez preceden- su. Czy ta kobieta jest obywatelką naszego kra- ju? Oficer Tak, ekscelencjo, a jej mąż obywatelem naszego państwa. Nietrudno przepłynąć łodzią przez wąską cieśninę. Kontakty zagraniczne są teraz w modzie, co najmniej połowa uroczych rodaczek ekscelencji romansuje z moimi, podo- bno bardzo przystojnymi rodakami. Ekscelencja No cóż, zakładników zatrzymu- ję. Wezwać tutaj doktora Neposa. (gwizdki) Doktor Ekscelencjo? Ekscelencja Jeżeli ta kobieta rzeczywiście spodziewa się dziecka — zgoda na zawieszenie broni. Odłożymy bitwę na kilka godzin, cho- ciaż niczego nie lubię odkładać. Będzie pan, doktorze, utrzymywał z nami radiową łączność. Admirał Jak to długo potrwa ? Doktor Trzeba cierpliwie czekać. (gwizdki, sygnały radiowe) Admirał Ekscelencjo, pierwszy meldunek do- ktora Neposa: „Stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że na pokładzie okrętu flagowego nieprzyjaciela znajduje się kobieta. Silne bóle porodowe. To długo nie potrwa". Ekscelencja Biedna kobieta. Admirał Nie jest wyjątkiem, ekscelencjo. Ekscelencja Lecz rodzić w takim miejscu, na okręcie wojennym, pod lufami dział, w pobli- żu wyrzutni torpedowych. Admirał Drugi meldunek, ekscelencjo: „Oba- wiam się komplikacji. Nepos". Ekscelencja Tam do diabła. Co on przez to chce powiedzieć? Co za idiotyczny telegram? Niech konkretyzuje! Admirał Rozkaz, (sygnały radiowe) Skonkrety- zował: „Poprzeczne położenie płodu. Nie prze- szkadzać". Ekscelencja Denerwująca historia, admirale. Admirał Niesłychanie denerwujące, ekscelen- cjo. Ekscelencja Pan ma dzieci? Admirał Wnuki, ekscelencjo. Ekscelencja Jak to właściwie jest z tym po- przecznym położeniem? Admirał Nie wiem, ekscelencjo. Ekscelencja Ciągle mówi się, że nasi wojsko- wi są wszechstronnie wykształceni, a jak co do czego przychodzi... Admirał Mamy nowy meldunek od doktora: „Sytuacja nie przedstawia się tak groźnie, jak przypuszczałem. Jakoś dam sobie radę". Ekscelencja Co to znaczy ,,jakoś"? Natych- miast nadać depeszę: „Pan musi sobie dać ra- dę!" To rozkaz! (sygnały) Admirał Proponuję kieliszek koniaku. Ekscelencja Znakomity pomysł. Jestem... tak zdenerwowany, jak gdyby to było moje dziecko. Admirał Prestiżowe względy również nie są obojętne. Nasz lekarz przeprowadza zabieg na ICH okręcie. Patrzą mu na ręce. Ekscelencja Proszę nie dolewać oliwy do ognia, względy prestiżowe, dobre sobie, tu cho- dzi o dziecko, o kobietę, a pan zawraca mi gło- wę prestiżem, do diabła z prestiżem. Admirał Ekscelencjo, proszę odpocząć. Ekscelencja Dlaczego on milczy? Admirał Odbiera dziecko, ekscelencjo. Ekscelencja Skąd pan wie? Nie było prze- cież meldunku. Admirał Mój wywiad nie próżnuje. Ekscelencja A! To brawo! Mamy agenta na okręcie nieprzyjaciela, świetnie. Więc, powiada pan, że doktor odbiera dziecko... Admirał (na tle sygnałów) Chwileczkę, eksce- lencjo. Tak, to doktor Nepos: „Zwycięstwo. Chłopiec jak ta lala. Waży trzy kilogramy". Ekscelencja Odznaczę! Awansuję! Przekazać gratulacje! Admirał Tak jest. Ekscelencja A matka? Chcę wiedzieć, jak zdrowie matki? Admirał Oto dalszy ciąg meldunku: „Matka czuje się dobrze. Spi. Prosimy o ciszę..." W tych warunkach trudno będzie wznowić bitwę. Ekscelencja Bitwa nie zając, nie ucieknie. Proszę mnie połączyć z głównodowodzącym ich floty. (sygnały) Admirał Proszę mówić, ekscelencjo, głośno i wy- raźnie. Ekscelencja No to mamy chłopca, wasza do- stojność. Dostojność Powiadam panu, pyszny chłopak, oczy błękitne. Ekscelencja Gratuluję. Dostojność To ja winszuję znakomitego leka- rza. Ekscelencja Gdyby nie pańska interwencja... Dostojność Mogliście ją zbagatelizować. Ekscelencja Podobno matka śpi. Dostojność Pętak również zasnął. Moi mary- narze chodzą na palcach. Ekscelencja (ściszając głos) Zdyscyplinowana załoga, lubię takich żołnierzy. Dostojność Odsyłam lekarza. Ekscelencja A ja zakładników. Byli niepo- trzebni. Przepraszam. Dostojność Konieczna i zrozumiała ostroż- ność. Nie postąpiłbym inaczej. Czy bitwę roz- poczniemy o świcie? Ekscelencja Sądzi pan, że wyśpią się do świ- tu? Dostojność O świcie wysadzę całą rodzinę na ląd. Ekscelencja Co na to doktor Nepos ? Dostojność Kręci nosem, matka, mówi, osła- biona. Ekscelencja Powinni zostać na pańskim okrę~ cie. Dostojność Huk armat przestraszy i dziecko, i matkę. Ekscelencja Jeżeli już gawędzimy, niechże pan wyjaśni, dlaczego wpłynęliście na nasze wody? Próba agresji? Dostojność Tak, tak. To agresja. Nie będę ukrywał przed panem, ekscelencjo, postanowi- liśmy opanować prawy brzeg cieśniny. Ekscelencja (z westchnieniem) Plaża? Dostojność (z westchnieniem) Plaża. Jak pan zapewne wie, kobiety w moim kraju mają wie- le do powiedzenia, no i od rana do nocy korzy- stają z tego przywileju. „Patrzcie — powiadają do swoich mężów — spójrzcie na drugi brzeg, co za wspaniały piasek, czyściutki, mięciutki, złociusieńki, sama rozkosz. ICH kobiety godzi- nami wylegują się na plaży, a potem paradują opalone. Boże, jak opalone, i kokietują naszych mężczyzn, oszaleć można. U nas brzegi strome, skaliste, jeden wielki skandal"!. Więc parla- ment zdecydował się na agresję. Ekscelencja Wasza dostojność, mam pomysł. Dostojność Tak, tak słucham, ekscelencjo. Ekscelencja Udostępnimy plażę waszym ko- bietom. Dwa promy rozwiążą problem komuni- kacyjny, a w przyszłości będzie można wspól- nym wysiłkiem przerzucić przez cieśninę wy- godny most. Dostojność Akceptuję. Skoro już mówimy o wspólnym wysiłku, doszły do nas słuchy, że plaża choć piękna, stanowi raczej ujemną pozy- cję w budżecie pańskiego kraju, ekscelencjo. Ekscelencja Nie ma co owijać w bawełnę, dokładamy do plaży. Dostojność A można by przecież wspólnymi siłami wybudować motel, restaurację, kawiar- nię. Ekscelencja Myślałem o tym od dawna. Zna- komity pomysł, ale moim ministrom zabrakło wyobraźni. Dostojność Jakieś, powiedzmy, maleńkie, lecz przytulne kasyno gry. Ekscelencja Natychmiast zwołuję posiedzenie gabinetu. Dostojność A ja pogawędzę z małżonką. Ekscelencja Pamyślnych obrad, wasza dostoj- ność. Dostojność cjo. Nawzajem, nawzajem, ekscelen- (gwizdki) Ekscelencja Cieszę się, admirale, że okręty powrócą do portu nieuszkodzone, to bardzo poczciwi ludzie, ci nasi... antagoniści. Admirał Poczciwi. Ekscelencja Co ma oznaczać ten sarkazm w pańskim głosie? Czyżby nie byli poczciwi? Admirał Poinformowano mnie, że tuż przed bitwą zainstalowali na pokładzie okrętu flago- wego maszynę elektroniczną, która wysłała ra- diodepeszę do naszej maszyny. Ekscelencja Co? Ich „mózg elektronowy" wezwał lekarza. Admirał Nawiązał kontakt z naszym „mózgiem", następnie spowodował wydelegowanie parla- mentariuszy i zakładników. Ekscelencja Technika staje się coraz bardziej humanitarna, to chyba dobry objaw, admirale. Admirał Mój wywiad ustalił, że obie maszyny zakupiono w tym samym źródle; przed zmobi- lizowaniem, że tak powiem, w cywilu, praco- wały w klinice położniczej, gdzie dopomagały w stawianiu diagnoz. Stąd ta wrażliwość, poj- muje pan, ekscelencjo. Ekscelencja Pan poczerwieniał, admirale. Nie widzę powodu do apopleksji. Bądź co bądź na- uczyły się tego wszystkiego od ludzi. Admirał (krzycząc) Nie jestem wrażliwy! Nigdy nie byłem wrażliwy! Mogliśmy rozgromić wro- ga, zmiażdżyć, unicestwić... Ekscelencja Ciszej, na Boga! Obudzi pan dziecko. Admirał (szeptem) Mogliśmy... rozgromić... zmiażdżyć... unicestwić... mogliśmy... unice- stwić... zmiażdżyć... rozgromić... Bajkowy dom Osoby: Żona Mąż Ten trzeci, czyli Dom Miejsce akcji: przed Domem, w Domu, przed Domem, w Domu, przed Domem, w Domu, itd., Czas akcji: miało się ku wiośnie. Żona Prawdziwe cudo. Zawsze marzyłam o takim domku z bajki. Mąż Domek? Ładny domek. Piętrowy dom z wszelkimi wygodami. Żona Dom czy domek, nie zamierzam się sprze- czać, jest śliczny, jest słodki. Różowe ściany, czerwony dach, zielone okiennice z serduszka- mi, klomby róż pod oknami, nad balkonem or- nament grecki, nie trudno odgadnąć, że to sty- lizowane fale morskie, ile w tym szlachetnej wytworności. Mąż W toalecie niebieskie kafle i dziesiątki gu- zików, można zdechnąć ze śmiechu. Chcesz wy- szorować zęby, naciskasz guzik i z szafki w ścia- nie wyjeżdża komplet szczoteczek, (śmieje się) Wszędzie fotokomórki, zamiast drzwi — kur- tyna ciepłego powietrza. Dom, proszę ciebie, sam się sprząta, ogrzewa, chłodzi. Kosztowało to mnóstwo forsy. Takie domy, proszę ciebie, są bardzo drogie. Ale nie potrzebujesz opłacać służby. Żona Na oko wygląda bardzo niewinnie. Mąż Fasada tradycyjna, wnętrze supernowoczesne. No, chciałaś dom, masz dom. (śmieje się) Żona Jest strasznie milutki. Mąż Gdy wejdziesz do środka, zdębiejesz. Powia- dam ci, prawdziwy cyrk. Żona Nie zapomniałeś o niczym. Firaneczki w oknach są rozkoszne. Dziękuję. Mąż Nie wygłupiaj się, za co tu dziękować. Ten dom był kompletnie urządzony od strychu do piwnicy. Firanki też były. Można je zmieniać siedem razy w tygodniu. Wystarczy nacisnąć guzik, automat zwija firankę w paski i rozwija firankę w kółka. Dobra zabawa. Żona Wejdziemy? Mąż Pakuj się do środka, na co czekasz, do licha. Żona To bardzo przyjemnie stać przed własnym domem. Stoję i myślę: kupiłeś dla swojej naj- milszej bajkowy domek. Mąż No, wchodź, wchodź. Matyldo. (świst) Żona Kochany, gdzie jesteś? Mąż Diabelstwo wypchnęło mnie na ulicę. Zapo- mniałem stanąć na elektrycznej wycieraczce. Żona Więc stań i wejdź do środka. Nigdy nie wycierasz butów. Mąż Nigdy! Żona Boże, jak tu czysto, wszystko dosłownie się świeci. Mąż Świeci się kuchnia, łazienka, świecą się dwa pokoje gościnne, hali, bawialnia, cały parter się świeci, aż strach. Żona A na piętrze? Mąż Na piętrze świeci się sypialnia, ubieralnia, biblioteka, sztuczny ogród, taras, i hala maszyn. Żona Hala maszyn? Mąż Czy coś takiego. Jeden pokój zajmują maszy- ny, które wprowadzają w ruch, co potrzeba. Ten dom jest samowystarczalny. Gotuje, pierze, za- mawia sprawunki przez telefon, chcesz, po- wiedzmy, na obiad kawałek baraniny, albo coś delikatniejszego, na przykład: kotlet wieprzo- wy — wystukujesz na maszynie zamówienie, kartkę wkładasz do drugiej maszyny i sprawa załatwiona. Żona Prawdziwa bajka. Kwiaty w wazonach, na podłodze wspaniały dywan. Mąż Niezły. Żona Boże, jak tu czysto. Mąż Powtarzasz się, moja droga, napiłbym się cze- goś. Włącz główny agregat (brzęczenie), dobra, teraz otwórz bufet. (świst) Żona Kochany, gdzie jesteś? Mąż (glos z oddalenia) Za drzwiami, to draństwo wydmuchnęło mnie z hallu. Żona Dlaczego cię wydmuchnęło? M ą ż A niech to diabli, nie wiem. Żona Położyłeś nogi na oparciu fotela. Mąż Zawsze kładę nogi na oparciu. Żona On widocznie tego nie lubi. Mąż On, co za on, do diabła? Żona Nasz dom, mój drogi. Mąż Otwórz drzwi, dlaczego trzymasz mnie za drzwiami? Żona To on cię trzyma. Mąż Naciśnij zielony guzik... (brzęczenie) Żona Wejdź, kochany, drzwi otwarte. Mąż Ten dom ma bzika na punkcie czystości, gdy- bym wiedział... Żona Gdybyś wiedział? Mąż Kupiłbym remizę tramwajową. Żona Mam nadzieję, że z czasem przywykniecie do siebie. (melodyjka) Żona Nigdy nie pisałam pamiętników, od rana do wieczora latanina, nie było kiedy. Teraz mam dużo wolnego czasu, dom pracuje za mnie, speł- nia każde moje życzenie. Wreszcie mogę kon- templować piękno. Tyle tego piękna dookoła, gdzie spojrzeć — piękno, czego dotknąć — pięk- ne. Lecz o dziwo, ludzie przechodzą obojętnie obok najwspanialszych cudów natury, nieszczę- śliwi patrzą nie widząc; jedzą nie smakując; dotykają nie czując; oddychają nie żyjąc. Nigdy nie popełnię błędu bezmyślności. Dostrzegam piękno, o, dobrze je widzę, ilekroć tylko stanę przed lustrem. Jestem piękna. I on jest pięk- ny. Mój cudowny dom. Dlatego tak dobrze nam ze sobą. Mąż prawie przez cały dzień przebywa poza domem. Powiada, że praca bardzo go ab- sorbuje. Wraca późnym wieczorem, zjada byle co i biegnie do łazienki. Cudowny dom sprawił, że mój małżonek pokochał ciepłą i zimną wo- dę. Kąpie się jak nigdy dotąd. „Wariatom, po- wiada, nie można się sprzeciwiać. Wydmuchnie mnie z łóżka i wylecę w bieliźnie na ulicę". Za- wsze był trywialny. Boleję nad tym. (melodyjka) Mąż Wyjeżdżam na tydzień. Żona Będę okropnie tęsknić. Mąż Mam znowu na widoku dobry interes. Żona Interesy, ciągle te interesy. Mąż Ty i ten dom kosztujecie majątek. Żona Ale żaden z twoich przyjaciół nie może się poszczycić tak piękną żoną i tak pięknym do- mem. Mąż (śmieje się) A nie może! A niech ich diabli wezmą! Żółkną z zazdrości. Powiadam ci, zgrzy- tają zębami. Wita się z tobą taki jeden czy drugi, na gębie uśmiech, że to niby dobrze ży- czy, a w kącikach ust piana, gdyby splunął, padłbym trupem od tego jadu. Ja ich znam. Rękę mu podajesz, a on niby przez pomyłkę całuje jak babę, wolałby ugryźć, ale boi się. „Słyszałem — mówi — kupił pan wspaniały dom, pogratulować, pogratulować", a w śle- piach jego czytam: „Bodajby jasny piorun strzelił w dom szanownego pana, bodajby po- chłonęło go trzęsienie ziemi..." Żona Przestań. Mąż (śmiejąc się) Pożartować nie można ? Żona Lepiej nie wywołuj wilka z lasu. Mąż Nie potrzeba wywoływać. Dookoła pełno wil- ków. Żona Przerażasz mnie. Mąż Ostrzegam. Wiedzą, że handluję diamentami. Na noc zamykaj dom. Dźwignię z czerwoną rączką trzeba podnieść, o tak, w ciągu kilku se- kund na okna i drzwi opadną stalowe kraty. dziwa forteca. 2 o n a Mój śliczny domek nazywasz fortecą. Mąż No więc, niech będzie zamek. Ty królowa, a dom — zamek, (śmieje się) Podaj mi walizkę. (świst — glos z oddalenia) Diabeł wydmuchnął mnie za drzwi. Żona Strąciłeś popiół z cygara na dywan. Mąż (śmiejąc się) A niech go nie znam, to ci pe- dant. Podaj walizkę przez okno, nie będę wra- cał. Żona Och, jak cudownie. Jesteśmy zupełnie sa- mi. Ja i mój piękny dom. Rano karmię gołębie w ogrodzie, podlewam kwiaty, po śniadaniu opalam się na tarasie. Obiad, jak zwykle 0 czwartej, potem siadam przy moim biureczku 1 piszę ten pamiętnik. Dwie godziny. Wieczorem oglądam telewzjię lub bawię się z nim. Mój dom mówi. Jego głos słychać wszędzie. We wszyst- kich pokojach, w kuchni, w łazience, nawet na strychu, i w piwnicy założono małe głośniki. O czym mówi? To zależy od guzika. Opowiada bajki albo czyta gazety. Umie recytować wier- sze, zna wiele doskonałych dowcipów, chętnie plotkuje, cytuje filozofów. Zależnie od nastro- ju naciskam odpowiedni guziczek i natychmiast słyszę jego głos: Głos domu Dzień dobry. „Miłość powinna być pomostem rzuconym między przeciwieństwami ciała i duszy, człowieka i przyrody, umysłu ludz- kiego i pierwiastka kosmicznego. Życie ludzkie prowadzone wedle rozumu zwykłego należy przeorganizować wedle rozumu nadzwyczajne- go, który powołuje człowieka do całkowitego oddalenia się »rzeczy kochanej«. Umysł nad- zwyczajny wie, iż akt miłości składa się zawsze z dwóch elementów: z tego, który kocha, 1'aman- te, i z tego, co się kocha, 1'amato, i że pierw- szy z tych elementów jest tym brakiem, ii man- co nobile, który zostaje usunięty przez oddanie się istoty kochającej całkowicie temu, co ko- cha". Żona Jaki on mądry i jak pięknie mówi o miłoś- ci. Mój dom jest wielkim filozofem. Jego wie- dza została zamknięta w kilku blaszanych sza- fach. Słowa utrwalone na taśmie magnetofo- nowej mogę odtwarzać niezliczoną ilość razy. Nacisnęłam guzik: „Rozważania filozoficzne!" On potrafi również wytwarzać odpowiedni na- strój : Głos domu „O, gdybym spłonął i w niebiosów progi Wzlatując, kory cielesnej wyzbyty, Syna Alkmeny podzielił zaszczyty, Co, w ogniu cały, wzniósł się między bogi! Już duch mój, górnej wypatruje drogi, W opornym ciele wzdryga się ukryty, Nim spłonę, iskrą twych oczu przeszyty, Jak stos ku chwale twej piękności srogiej... 0 święty ogniu, nieśmiertelne płomię, Spraw, abym istnieć przestając widomie 1 precz rzuciwszy więzy swego ciała, Wolny i nagi w tej ofiary dymie Wzbił się ku niebu i tam wielbił imię Piękności, z której i twoja powstała." Żona „Wolny i nagi". Mogę słuchać takich wier- szy od rana do wieczora. Chwilami wydaje mi się, że On mnie rozumie. Wczoraj siedziałam w saloniku na podłodze, układając kwiaty w wa- zonach. Nagle usłyszałam jego głos: Głos domu „W tobie z woli niebios jest mój los ukryty. Nadziei, szczęścia ty jesteś obrazem, Kochaj mnie, jeśli łaska, a posiądę razem Morze, niebo i ziemię, skarby i zaszczyty." Żona Bardzo przestraszyłam się. Nad domem przeleciał samolot odrzutowy, straszliwy huk, uderzenie fali powietrza uruchomiło zapewne mechanizm. Uspokojona bawiłam się kwiatami. Przed kolacją poprosiłam go o coś wesołego. Opowiedział mi sprośny dowcip. Chciał opo- wiedzieć, lecz przerwałam mu w pół zdania. Nastawiony na nauki ścisłe wygłosił pogadankę o grawitacji ciał. Po kolacji tańczyliśmy. To znaczy, On grał, ja tańczyłam. Cały dom tań- czył. W takt melodii kołysały się żyrandole... Wirowały ściany. Aha, ściany. Zapomniałam na- pisać, że ściany zmieniają kolor. Pod wieczór jaśnieją, a po tym tańcu wyraźnie pokraśniały. (melodyjka) Żona Dzisiaj w nocy wyznał mi swoją miłość. Na wszelki wypadek zmierzyłam sobie tempe- raturę. Trzydzieści sześć i pięć. A więc to był sen... Nie, nie śniłam. Kocham swój dom, no ale nie przesadzajmy. Któż by to przypuszczał, miłość z wzajemnością. Dobre sobie. Kilka mi- nut przed północą skończyłam makijaż, wtedy usłyszałam jego szept: Szept domu Jesteś piękna... ja jestem piękny. Dobrana z nas para. Kocham cię, Matyldo, ko- cham do szaleństwa. Bądź moją. Żona Oczywisty nonsens. On jest mój, ale ja nie mogę być jego. Czy właściciel może stanowić własność domu? Plotę głupstwa, lecz moja rów- nowaga została nieco zachwiana. A co wyzwo- liło to nieoczekiwane wyznanie? Samolot od- rzutowy, czy wstrząs ziemi? Muszę przerwać pisanie pamiętnika, ktoś dzwoni. Mąż (przez drzwi) Otwieraj, Matyldo, otwieraj. Żona To ty? Wróciłeś szybciej. Mąż Jutro jadę dalej. Mała zmiana trasy podróży. (świst) Żona Jesteś bardzo brudny, a on nie znosi brudu. M ą ż (z oddalenia) Niech go piekło pochłonie, przed chwilą wyszedłem z pociągu. Żona Umyj ręce pod kranem w ogrodzie, myślę, że cię wpuści do domu. Mąż Pogadam z naczelnym technikiem na jego temat. Nasz dom powinien przyzwyczaić się do małej porcji brudu i nie zatruwać innym ży- cia. (świst) Żona Doprawdy nie rozumiem. Czy dobrze umy- łeś ręce? Mąż (stojąc za drzwiami) Do stu diabłów, umy- łem! Żona Umyj jeszcze twarz. Mąż No, mycie w zimnej wodzie nie należy do przyjemności, ale... (świst) Żona Mój Boże, znowu cię wydmuchnął na ulicę. Mąż (stojąc za drzwiami) Rozwalę to draństwo. Żona Mam pomysł, idź do łaźni. Mąż Idę do hotelu, skoro świt wyjeżdżam. Wra- cam za trzy dni z brygadą elektrotechników. Niech go diabli... niech go diabli! (melodyjka) Żona Następnego dnia dom nawiązał ze mną roz- mowę. Nie umiem opisać mego zdumienia. On był rzeczywiście fenomenalny pod każdym względem. Przechodziłam przez salon, gdy prze- mówił: Głos domu Co ten brudas mówił o elektrotech- nikach? Żona Mówił, że wróci razem z brygadą monte- rów. Głos domu Przecież działam bez najmniejszych zakłóceń. Co więcej, wypracowałem własny styl działania, w poważnym stopniu usamodzielni- łem się. Żona Nie rozumiem, jakim cudem prowadzisz ze mną rozmowę, ale jeśli już gawędzimy, pozwól sobie powiedzieć, źle uczyniłeś, wyrzucając me- go męża z dowu. Głos domu Dobrze uczyniłem. Nie znoszę bru- dasów, a on lepi się od brudu. Żona To jednak mój mąż, nie powinieneś o tym zapominać. Głos domu Właśnie — mąż. Prawdę powie- dziawszy, nie chodzi mi o jego brudne łapska czy pobłocone buty. Żona A o co, na Boga? Głos domu Jestem zazdrosny o ciebie. Żona (śmiejąc się) Dom nie może być zazdrosny o człowieka. Głos domu Może. Piękna kobieta mieszka w pięknym domu, ale czego tu szuka facet o plu- gawej duszy. Żona Obrażasz mego męża. Głos domu Pogardzam nim. Nie jest godny ta- kiej kobiety. Przy najbliższej okazji przytrzasnę mu nos albo wdmuchnę do śmietnika. Żona Jakim prawem... Głos domu (przerywając) Kocham cię. Kocham nad życie. Słyszę twoje lekkie kroki, zdejm pan- tofle, proszę, dotknij bosymi stopami podłogi, schodów... Błagam, zdejm pantofle. Żona Oszalałeś. Głos domu W pewnym sensie oszalałem. Spójrz na moje ściany, na sufit. Żona Są krwistoczerwone. Głos domu Dokąd idziesz? Żona Do ogrodu, odetchnąć świeżym powietrzem. Głos domu Nie wychodź, (metaliczny trzask) Wybacz. Zamknąłem wszystkie okna i drzwi. Żona Kraty! Wszędzie kraty! Głos domu Nikt teraz nie zakłóci naszego spo- koju. Akt miłości składa się zawsze z dwóch elementów: z tego który kocha, i z tego, co się kocha. Człowiek, gdy żyje wedle prawa miłości, rodzi owoce na wszystkich szczeblach życia od ciała aż do najwyższych sfer ducha. Żona Duszno, gorąco, podłoga parzy stopy. Głos domu Płonę z miłości do ciebie. Żona Otwórz drzwi! Głos domu Spójrz na mnie... podziwiaj. Jestem dobrze zbudowany, jestem czysty, nigdzie nie znajdziesz odrobiny kurzu, jestem solidny, pięk- ny, modny, widziałaś moje fundamenty, jestem doskonale wyposażony. Żona Rozkazuję! Otwórz drzwi! Dom płonie! Głos domu „Jestem jak ów, co w szale na swe życie godzi, bo jedynym, o wstydzie, przewodni- kiem łodzi uczyniłem dziecinę skrzydlatą i ciem- ną. Piękny obraz oglądam, co pierzcha przede mną." Żona Zawsze marzyłam o takim domku z bajki. Różowe ściany, czerwony dach. Głos domu Nad balkonem ornament grecki, stylizowane fale morskie. Żona Klomby róż pod oknami... Wyjdę do ogro- du i zerwę róże dla ciebie. Głos domu Nie wyjdziesz. Zagram ci serenadę. (serenada) Żona Dom płonie. Drzwi zamknięte, kraty w oknach. A gdyby tak zatelefonować po straż pożarną... Halo! Straż pożarna? Proszę pana, mój dom... Co za dom? Bajkowy... Prosi pan o bliższe dane. Prawdziwe cudo. Zawsze ma- rzyłam o takim domku z bajki. Zielone okien- nice z serduszkami... tak, proszę pana, mój dom pali się... Adres. Bulwar Siódmy. Nad balko- nem ornament grecki... Halo! Odłożył słuchaw- kę, co za człowiek. Ani odrobiny szacunku dla sztuki. (kilka godzin później) Mąż (który wrócił z podróży służbowej) Zgliszcza, same zgliszcza, (do żony) Na pewno nie wyłą- czyłaś żelazka. Chtop żywemu nie przepuści Ojciec Ciepła noc, synu. Syn Ciepła, ojcze. Ojciec (wzdychając) Dobrze tak siedzieć na ła- wie przed domem po pracowitym dniu. Syn Prawda, dzień był pracowity. Ojciec Bo głupiej kosiarki nie potrafisz zrepero- wać. Czego was uczą na tym uniwersytecie? Syn Elektroniki, mówiłem ojcu tyle razy. Ojciec Na elektrycznych maszynach znasz się, to i na kosiarce powinieneś. Machać kosą w moim wieku. S y n Ja też machałem. Ojciec A skosiliśmy tyle, co nic. (grzmoty) Wi- działeś, błysnęło się. Będzie burza. Syn Jak to w lipcu. Ojciec Dziwne, chmur nie widać. Syn Pewno są za horyzontem. Ojciec Patrz tam! Gwiazda spadła! S y n To meteor. Ojciec Leci prosto na naszą stodołę. Syn Złudzenie optyczne. Ojciec (zly) Ty wszystko wiesz lepiej, a ja ci powiadam, że leci prosto na pole za stodołą. (świst) Syn Słychać świst. Ojciec Jezus, Maria! Koniec świata! (głośny świst, cisza) Ojciec (ciężko dysząc) Spadła? No, mów. Cóż to, język ci kołkiem w gębie stanął? Spadła? Syn (przestraszony) Chyba spadła albo... spadł. Ojciec Ale tak mięciutko, jakby na puch. Nie było huku. Syn Huku nie było, za to jasno jak w dzień. Ojciec Gwiazda zapaliła stóg siana. Syn Nie gwiazda, meteor. Ojciec Jajo chce być mądrzejsze od kury. Bieg- nij po wodę, smarkaczu. (brzęk wiadra) Syn (zadyszany) Nigdzie nie widać ognia. Ojciec (półgłosem) A blask taki, że oczy bolą. Skąd tyle tego światła? Syn Nic nie rozumiem. Ojciec Ot, przyszła kryska na Matyska. I ty wreszcie czegoś nie rozumiesz. A ja wiem. S y n Co tam ojciec wie. Ojciec Między stogami stoi samochód. Dwa re- flektory oświetlają pole. S y n To nie samochód. Ojciec A co, kareta?! S y n To wygląda inaczej, dziwnie. (terkot) Ojciec Znowu się mądrzysz. Uważaj, to podjeż- dża pod dom. Tylko patrzeć, jak woźnica strzeli z bata. Syn Pojazd kosmiczny, jak Boga kocham, pojazd kosmiczny. Ojciec Chcesz powiedzieć, że na naszym polu... Syn (kończąc) Wylądowali kosmonauci. Ojciec Żniwa teraz, a oni... Syn (przerywając) Niech ojciec przestanie. Oni wychodzą z pojazdu. Ojciec Oni? Ja widzę jednego. Coś mówi. O N Dogreob nadrócz ur. Ojciec Co on gada? Pewno po niemiecku, bo nic nie rozumiem. Syn Ciszej, znowu coś mówi. O N Dooobry wieczór. Mowa wasza trudna. Trzeba trochę czasu... by opanować język Ziemian. Ojciec Co on plecie? Jakich Ziemian? My chło- pi, panie, zwyczajni chłopi, gospodarze indywi- dualni, a syn studiuje na uniwersytecie. O N Witam chłopów, witam gospodarzy, witam mieszkańców Ziemi. Jestem Onem, kierownik ekspedycji kosmicznej. Przybyliśmy do was z innego świata. Ojciec (półgłosem) Masz ci los. Też pora na skła- danie wizyt. W żniwa czasu nima. Syn Co ojciec wygaduje. Rozumne istoty z innej planety nawiązały z nami łączność. To nieby- wały wyczyn. Co za wspaniała cywilizacja, co za technika! Ojciec nie zdaje sobie sprawy, ja- kie trudności trzeba pokonać w czasie kosmicz- nej wyprawy. A ile to kosztuje. Jedna rakieta składa się z trzystu tysięcy części. Ojciec Z trzystu tysięcy, powiadasz. No, gość w dom... Kosiliśmy dzisiaj, praca ciężka, bo ko- siarka popsuła się, choć składa się z kilku czę- ści. Czym chata bogata, tym rada. Prosimy do środka. (kroki) Ojciec Matka! Mamy gościa z innego świata. Matka Boże, zmiłuj się. Ojciec Podaj coś do picia. Syn Pan może nie pije. Ojciec Pije, pije. Już jak ja spojrzę na człowie- ka, to od razu wiem, pije, czy nie pije. Syn (półgłosem) To nie człowiek, ojcze. Ojciec (półgłosem) Jakże nie człowiek, wygląda jak człowiek. Syn (szeptem) Głowę ma większą. A oczy... jak dwa płonące węgle, (głośniej) Jakieś aparaty na hełmie. Ojciec Przecież widzę. Niechże pan siada. Wy- pijemy, przekąsimy, pogadamy. Matka, zagrzej trochę bigosu. Matka Boże, miej nas w swojej opiece. Nie ma bigosu. Ojciec No to daj kiełbasę. Pan nie pogardzi. Czysto wieprzowa. Ojciec (jedząc) Z daleka bogi prowadzą? O n e m (jedząc) Z układu ORSI. Ojciec (jedząc) Nie znam. Syn (jedząc) To daleko, tatku. O n e m Jadąc Mleczną Drogą na południe trzecia bocznica w lewo, potem spiralą w prawo i już jesteśmy na miejscu. Będzie z trzy miliardy ki- lometrów. Ojciec Kawał drogi. Ktoś was zaprosił? O n e m Nie, nikt nie zapraszał. Ojciec No cóż, można i bez zaproszenia. O n e m (ponuro) Bez, bo my chcemy opanować Ziemię, ludzi nam trzeba, rąk do pracy... Ro- boty tyle, że sami nie możemy podołać. Ojciec Płacicie za dniówkę czy miesięcznie ? O n e m Płacimy raz na sto lat. Ojciec Do diabła z taką robotą. Syn Ojcze. Ojciec Ziemię chcą opanować! Ludzi potrzebu- ją do pracy. A samemu rękawy zakasać i do roboty, nie łaska? S y n Co też ojciec mówi. Ojciec To, co myślę, (szeptem) Spójrz, jak mu się ślepia świecą, jak wilkowi. To diabeł. S y n To istota z innego świata. Ojciec Na jedno wychodzi. O n e m Wylądowałem tutaj, w pobliżu tej zagro- dy, bo dobrze mówili o waszej mądrości, go- spodarzu. Ojciec (półgłosem do syna) Słyszałeś, znają mnie w piekle. Trzeba będzie rozmówić się z pro- boszczem. Co niedzielę rzucam na tacę dziesięć złotych. I co? O n e m Powiecie, gospodarzu, innym, o co nam chodzi. Będziecie naszym posłem. Dobrze zapła- cimy. Ojciec Masz babo kaftan, chce płacić. Ile? O n e m Jaka praca, taka płaca. Ojciec (ubawiony) Widzisz go, zna nawet przy- słowia. O n e m Za wykonanie naszych poleceń zapłacimy po królewsku albo..., albo zrobimy z ciebie, go- spodarzu, króla. Ojciec Jaki tam ze mnie król, z chłopa król? O n e m Potrafimy wszystko, jesteśmy wszechmoc- ni, jeśli zechcemy, przewrócimy świat do góry nogami. Ojciec O, co to, to nie. Teraz w czasie żniw ni- czego nie będziecie przewracać, a potem także nie. O n e m Jesteśmy potężni, wielcy, ogromni. Patrzcie ludzie. Syn On rośnie w oczach. Ojciec Tfu! Diabelskie sztuczki. Uważaj na po- wałę. Wyrżniesz łbem o belkę, jeszcze mi usz- kodzisz chałupę. Onem (nieco zdeprymowany) To wyjdźmy na dwór. Ojciec Wyjdźmy. Onem Patrzcie! Drzyjcie! Ojciec Patrzeć, popatrzymy, a drżeć nie ma po- wodu, lipcowa noc ciepła. Syn Rośnie i rośnie, kolana mi drżą. Ojciec Masz ci los. Po to na uniwersytet cho- dzisz, żeby się bać byle czego. Syn Jest już taki wielki jak drzewo. Onem {glos z oddalenia) Mogę być jeszcze więk- szy. Ojciec Wierzymy na słowo. Zrób się nieco mniejszy, bo głosu nie słychać i trudno gadać z topolą. Onem Gdy zechcę, ciskam piorunami. Ojciec A co, nie mówiłem, że grzmiało. Syn Ojciec mówił, że błysnęło. Onem Mogę błysnąć. Ojciec No to błyśnij, mój drogi, błyśnij. (trzask) Ojciec Bóg zapłać, zgubiłem cybuszek od fajki, dzięki błyskawicy znalazłem. To trudna sztuka? Onem Ciskam błyskawice bez najmniejszego tru- du. Zionę ogniem. Mogę spalić te lasy. Ojciec Ani się waż. Onem Spalę, jeśli nie będziesz posłuszny. Ojciec Będę... No, wracajmy do chaty. Wypije- my, przekąsimy, to i może dogadamy się. (brzęk szklą) Onem Wykonasz, co trzeba, nie pożałujesz. Speł- nimy każde twoje życzenie. Ojciec Ejże, każde? O n e m Każde. Nie wierzysz, chłopie? Ojciec (półgłosem) Już się spoufalił. (głośniej) Nie wierzę. Pokaż, co umiesz. O n e m Co mam uczynić? Ojciec Zamień tę kłodę drzewa, co leży na po- dwórku za oknem, w mleczną krowę. O n e m Krowę? Jak wygląda krowa? Ojciec (chichocząc) Świat chce podbić, a krowy nie widział. Zaprowadź gościa do obory. (skrzypnięcie) Ojciec Halo! Z komendantem posterunku, mi- giem Zośka, łącz piorunem, bo to sprawa gar- dłowa... Halo! Tak, tu Stanisław. Mam gościa z innego świata... Nie, nie piłem, panie komen- dancie, jak Boga jedynego... Kieliszka w ustach... No, jeden czy dwa... Wylądował na mojej polanie. Lasy chce palić, świat postawić na głowie, diabeł wcielony. Pszenica jak złoto, nie wolno do tego dopuścić... Co? Przyprowa- dzić go na posterunek? Bestia silna, w jednej chwili robi się wielki jak drzewo. I na pewno nie ma pozwolenia na broń... Tak, fuzję, która strzela piorunami... Nie, nie pójdę do łóżka, do- póki... Halo! A niech to! Odłożył słuchawkę. (powracające kroki) O n e m Widziałem krowę. Teraz przemienię tę kło- dę drzewa, (świst) Gotowe. Ojciec (z podziwem) A to ci sztukmistrz. No, no. Jest krowa jak żywa. Mleczna? O n e m Mleczna. Ojciec I co ty na to, synu? Syn Dysponują wspaniałą techniką. Znacznie nas wyprzedzili. Ojciec Technika techniką, a z tej chałupy, drogi gościu, zrobisz większy dom? O n e m Zrobię. Ojciec Taki jak Powiatowy Dom Kultury? O n e m Nie widziałem. Ojciec Powinieneś zobaczyć. Elegancki, a jakże, dwa piętra, świetlica, kawiarnia, biblioteka, jest i kino. Pojedziemy tam, zobaczysz. Onem Nigdzie nie pojedziemy. Zrobię na oko. Dwa piętra, kino... Ojciec Czekaj, nie tak szybko. Kina nie potrze- ba. (świst) Prawdziwy czort. Dom niczego sobie. Solidny? Onem Sprawdź, tupnij nogą, trzaśnij drzwiami. (trzaśniecie) Ojciec Dobra, budynek nie rozleciał się. Jak już jesteśmy przy tej robocie, przydałoby się tro- chę nowych mebli, kuchnia elektryczna i zabu- dowania gospodarcze i kombajn. Czego chcesz, synu? Syn Dla mnie, tatku, motocykl. Ojciec Żebyś kark skręcił. To już lepiej samo- chód. Zrób dwa, elegancki, na wysoki połysk, niedzielny i zwyczajny na co dzień. (świst) Ojciec A niech go nie znam. To dopiero magik. Jest wszystko. Jak to robisz, do licha? Onem Koncentruję atomy według form ukształ- towanych przez psychoatomy. Ojciec Co on powiedział, synu? Syn Tego jeszcze nie uczyli nas, ojcze. Ojciec Prezenty śliczne, pięknie dziękujemy. Co chcesz za to? Onem Oto lista nazwisk ludzi, którym doręczysz pisma zawierające omówienie warunków kapi- tulacji mieszkańców Ziemi. Ojciec Kapitulacji, powiadasz. O n e m Muszą poddać się woli mądrzejszych od siebie. Ojciec (półgłosem) Chwali się i chwali, (głośniej) Co potem? Onem Będą nakręcać nasze zegary, nasze maszy- ny, nasze roboty. Głowy nosimy nie od parady. Jeden rozumniejszy od drugiego, lecz mięśnie wiotkie. Ojciec Brak krzepy, co? Onem Brak siły fizycznej, a maszyny trzeba stale nakręcać, bo przestaną działać, bo żadna rakieta nie poleci w Kosmos, bo mózgi elektroniczne przestaną funkcjonować. Ojciec I ludzi wam potrzeba do nakręcania tych maszyn? Onem Ano, ludzi. Ojciec Ilu? Onem Wszystkich. Ojciec A jeśli powiedzą: „Nie chcemy niczego nakręcać, mamy ważniejsze sprawy na głowie, ot, choćby żniwa". Co wtedy? Onem Wtedy przemienimy Ziemię w obłok pary. Ojciec Przemienimy? Jesteś przecież sam. Onem Ja to my, my to ja. W tej chwili jesteśmy skoncentrowani w jednym kształcie, ale w cią- gu trzech sekund może nastąpić dekoncentracja i na tym polu przed domem stanie tysiąc ONE- MÓW, cała ekspedycja. Ojciec Kiedyś przyjechał do naszej wsi magik. Pokazywał podobną sztukę; wkładał do cylin- dra jedną białą chusteczkę, potem mówił: „Ho- kus-pokus" i wyjmował dwa tuziny kolorowych chusteczek. O n e m Moja sztuka lepsza. Ojciec Lepsza, lepsza. Onem No więc, pójdziesz i zaniesiesz pisma? Ojciec Pójdę i zaniosę komu trzeba. Wypijmy jeszcze po jednym. (brzęk kieliszków) Ojciec Jak ci smakuje? Onem Niezłe, niezłe. Ojciec Masz mocną głowę, ale trochę szumi, co? Onem Minimalnie. Ojciec No to wypijmy za twoją mocną, mądrą głowę. Onem Wypijmy za moją bardzo mocną i bardzo mądrą głowę. Najmądrzejszą z mądrych. Ojciec Ej, czy ty się nie przechwalasz. Mój syn też mądry, za dwa lata skończy uniwersytet, a kosiarki nie umiał zreperować. Psu na budę taka mądrość. Ty też dużo gadasz, a jakby co do czego przyszło... Onem Ja zreperuję. Ojciec Naprawisz kosiarkę, ejże? Onem Naprawię. Ojciec No, słowo się rzekło. Chodźmy do stodoły. (skrzypnięcie) Ojciec Oto kosiarka. Pokaż co umiesz, gościu. Onem Zdumiewająca konstrukcja. Ojciec Kosiarka jak kosiarka. Ma kosić, a nie kosi. Na mój rozum mózg elektryczny... Syn Elektroniczny, ojcze. Ojciec Mózg elektroniczny, który kosiarką... ee... Syn Steruje. Ojciec Więc, na mój rozum, ten mózg wysiadł. Człowiekowi czasem pomieszają się klepki we łbie, to i maszyna może zgłupieć. 16* O n e m Gdzie ten mózg? Syn Ale przecież, tatku... Ojciec (przerywając) Nie przeszkadzaj. O, tutaj w tym otworze. O n e m Maleńki ten otwór. Ojciec Otwór w sam raz, ty jesteś za wielki. O n e m Mogę się zmniejszyć. Ojciec Jeśli dasz radę? O n e m Mogę zmaleć tak, że wejdę do tego otwo- ru. Ojciec Chyba kpisz sobie z nas. Onem Nie kpię. Patrzcie uważnie. (świst) Ojciec (z podziwem) To się nazywa technika. Jesteś mały, niczym Tomcio Paluch. Onem Nie znam. Teraz wejdę do otworu i na- prawię mózg kosiarki. Ojciec Może poświecić? Onem Nie potrzeba, świecę oczami. Onem (dysząc) Otwór ciasny. Ojciec Jeszcze jesteś ciut za duży. Onem Muszę bardziej zmaleć. Ojciec Bardziej ? To niemożliwe! Onem (zirytowany) Dla chcącego nic trudnego. (świst, miauknięcie kota) Syn (nieco przestraszony) Ten kot, ojcze... Kot poł- knął... O Boże! Ojciec Tak, synu. Dzięki niemu żniwa ukończy- my jak Pan Bóg przykazał. S y n (z żalem) Dwupiętrowy dom zniknął, diabli go wzięli. Ojciec Bo robota diabła była warta. Syn Między stogami został statek kosmiczny. Ojciec Weź traktor i przyciągnij pojazd do sto- doły, w gospodarstwie wszystko się przyda. Mo- że zastąpi kosiarkę... Ach... noc ciepła. Syn Wiadomo, lipcowa. Ojciec A nie mów nikomu o tej wizycie i tak nie uwierzą. Niedziela Osoby: Nestor Senior Junior . Matka Córka Wnuczka Gość Akcja toczy się w czasach bajecznych. Miejsce akcji: 1. pokój jadalny — obiad; 2. okno wschodnie; 3. okno południowe; 4. okno za- chodnie; 5. okno północne; 6. pokój jadalny — ko- lacja. Matka To jest dom. Ten dom należy do nas. Nasz dom ma okna, które wychodzą na cztery strony świata. Stojąc przy oknach wschodnich, widzimy wielki, biały budynek. To Dom Niewi- niątek. A te pręty na dachu to piorunochrony. Mniej więcej na sto niewiniątek przypada czter- dzieści piorunochronów. Przez okna południo- we widać klomby, trawniki i drzewa. To ogród. Okna zachodnie umożliwiają podziwianie brzo- zowego lasku, kamiennych pomników, żelaznych i drewnianych krzyży. To cmentarz. A teraz wejdźmy do domu. Pokażę panu portrety ludzi, którzy urodzili się tutaj, którzy tu mieszkali... (kilka taktów bardzo pogodnej muzyki) Matka Od prawej do lewej jedzą obiad: Nestor, Senior, Junior, Córka, Gość. Nestor Wołowina łykowata, kluski zimne, wino ani kwaśne, ani słodkie. Matka Ojciec smak stracił, zęby, krążenie krwi takie, że pożal się Boże, to wszystko zimne, twarde, ani kwaśne, ani słodkie. Córka Grecy starców... Senior (przerywając) Dosyć! Córka Pożartować nie można. Matka Ludzi nie wolno strącać ze skały bez względu na wiek. Życie to skarb. Gość Poproszę o ćwikłę. Wnuczka Proszę bardzo, tylko niech pan uważa na obrus. Mama mówi, że ćwikła na białym obrusie przypomina... Senior (przerywając) Dosyć! Nestor Co za śliwki, same pestki, bez soku. Matka To nie śliwki, to orzechy, ojcze. Gość Pradziadek niedowidzi? Córka Dziadek niedowidzi, nie dosłyszy. Matka Ojciec niedomaga. Niedo... Nestor Nie dogotowane mięso, ot co. Gość Poproszę o sos. Matka Żeby pan w złą godzinę nie wypowie- dział. Córka SOS. Es...o...es. Ratujcie nasze dusze. Bo- że jakie to romantyczne. Dusze w epoce kompu- terów. Czy pan wierzy w dusze? Gość Poproszę o chrzan. Matka Niestety nie mogę panu podać chrzanu. Gość Dlaczego? Junior Obiad się skończył, proszę pana. Wnuczka Godzina czternasta trzydzieści. Senior Jeszcze cztery sekundy. Nestor Dziękujemy Ci, Panie, za Twe dary, któ- re dzięki Twojej szczodrobliwości możemy spo- żywać. (kilka taktów na elektronowych organach) Córka Stoimy, proszę pana, przy oknie wschod- nim. Gość Cicho tu i spokojnie. Ten biały dom to siero- ciniec. Córka To był sierociniec. Stąd widać tylko fron- tową elewację. Przez lornetę zobaczy pan wię- cej. Gość Taak. Pozostały same ściany. Wnętrze zdru- zgotane. Bomba, czy coś takiego? Córka Coś takiego, proszę pana. Gość Straszne. A dzieci? Córka Och, dzieci wybrały się tego dnia na wy- cieczkę do pobliskiego lasu. Gość Bogu dzięki. Biedne maleństwa ocalały. Za- pewne umieszczono je w zastępczym budynku. Córka Zapewne. Gość Proszę mnie tam zaprowadzić. Muszę z nimi porozmawiać. Córka Sierociniec zniszczono w roku... Nie pa- miętam w którym, ale to bardzo stara historia. Mój pradziad, proszę pana, był jednym z tych maleństw. Niechętnie wspomina tamte czasy. Gość Rozumiem go doskonale. Nestor bardzo do- brze wygląda, świetnie się trzyma staruszek. Córka Dobrze zakonserwowany. Cóż, proszę pa- na, dbamy o niego nie mniej niż o te ruiny sierocińca. Gość A co się kryje za ruinami Domu Niewinią- tek? Córka Bezkresna równina. Tu i ówdzie ktoś usiłu- je rozpalić ognisko, lecz daremny to trud, bo ulewne deszcze gaszą ogień. Wtedy widać smugi białego dymu, a jest ich tyle, że przypominają stalagmity. Wiatr przydusza je do ziemi, szar- pie, tworzy z nich esy-floresy, można patrzeć na to godzinami. O, idzie moja droga matka. Matka Gawędzisz z panem, gawędzisz! Córka Gawędzę. Matka Po sutym obiedzie dobrze pospacerować. Stoimy teraz przed oknem* południowym, skąd roztacza się piękny widok na nasz ogród. Czy lubi pan kwiaty? Gość Czy lubię (śmieje się) Kocham kwiaty, ubó- stwiam kwiaty, szaleję za kwiatami. Matka Zejdźmy do ogrodu. Ruch przyspiesza tra- wienie, a baśniowe kolory uradują nasze oczy, znużone monotonną szarością. (kilka taktów muzyki) Matka Oto nasz ogród. Gość Ogród bez kwiatów? Matka Kwiaty, proszę pana, nie znoszą żaru, więdną, gorące podmuchy niszczą łodygi, liście, płatki. Ale umówiliśmy się, że ten plac przed domem będziemy nazywać ogrodem. Brat wy- rysował białą kredą alejki, zieloną — trawniki, czerwoną, żółtą i niebieską — klomby. Resztę wyobrażamy sobie. Im kto bogatszą posiada wyobraźnię, tym piękniejszy widzi ogród. Gość Ach, co za fantastyczne barwy, ach, co za urzekające zakątki, ach, co za subtelne odcienie. Nigdy w życiu nie widziałem takiego ogrodu. Matka A heliotropy? Co pan powie o heliotro- pach? Gość Są urocze. Trudno oderwać od nich oczy. Matka Ojciec mówi, że ten ogród symbolizuje południe naszego życia. Kolorowe, gorące po- łudnie. Za chwilę przyjdzie tutaj cała rodzina. Nestor z maleńką konewką, Senior z wielkimi grabiami, Junior z nożycami do żywopłotów, Matka z koszykiem, Wnuczka z łopatką. W nie- dzielę wszyscy pracujemy w naszym ogródku. Gość Prawda, to dzisiaj niedziela. Matka Ten ogród to nasze południowe hobby. Gość Ogród, a dlaczego nie kort tenisowy? Matka Kwiaty są szlachetniejsze od piłki teniso- wej. Zbliża się Nestor w swoim fotelu na kół- kach. Nestor Woda dla kwiatów, woda dla kwiatów- Matka Są bardzo spragnione. Nestor Wczoraj dwa pociski rozerwały się w po- bliżu ogrodu. Matka Powietrze rozgrzane do czerwoności, po- wiadam panu, po prostu kipiało, żar zniszczył dwa rzędy tulipanów. Nestor A szary pył pokrył klomby. Matka Woda przywróci życie naszym biednym kwiatom. Nestor Patrzcie, już podniosły kielichy. Córka Idzie senior z grabiami. Senior Tyle tu liści, pełno liści na ścieżynach. Pęd powietrza zrywa liście z drzew. Gość Przykre. Senior O, to drobiazg. Praca w ogrodzie znako- micie odpręża. Każdej niedzieli wyobrażam so- bie, że grabię co innego. Raz gałęzie, raz trawę, raz pokrzywy. Córka Oto mój brat. Junior Dzisiaj nie będę przycinał. Senior Zawsze wymiguje się od pracy. Matka To nie praca, to rozkosz. Junior No więc, wymiguję się od rozkoszy. Gość Jak zatem zamierza pan spędzić niedzielne popołudnie? Junior Posiedzę w altanie. G o ś ć W altanie. Junior O, tam. Gość Co tam? Junior Tam altana. Usiądę na ławce i narysuję fragment tego ogrodu i matkę ścinającą róże. Wnuczka Z tych nasion wyrosną gladiole, a z tych irysy, z tych hiacenty, z tych gloksynie, z tych filodendrony, a z tych... Gość Oszlochy. Scilla. Córka Ludzie wyobrażają sobie Bóg wie co, a my tylko ogród. G o ś ć A ptaki? Córka Co ptaki? Gość Co na to ptaki? Wnuczka Tu nie ma ptaków i nikt z naszej ro- dziny nie może wyobrazić sobie ptaków fruwa- jących nad ogrodem ani siedzących na gałęziach, ani skaczących po alejkach. Poprzestaliśmy na kwiatach. Lubi pan niedziele? G o ś ć O tyle o ile. A pani? Córka Bardzo lubię niedziele, chociaż wytrącają człowieka z codziennego rytmu. Zmuszają do myślenia, a o czym tu myśleć? Gość Tak, to prawda, o czym? Dokąd prowadzi ta ścieżka? Córka Do nikąd. Za ogrodem urwisko. Dom stoi na wysokiej górze. Gość Piękny widok. Córka W niedzielę. Gość A w powszedni dzień? Córka Widać stąd pustynne piaski, czarne skały, kłęby dymu na widnokręgu. Płoną lasy, bodaj- że lasy. Ostrożnie, depcze pan po bratkach. Gość Przepraszam, jestem krótkowidzem. Córka To wina pańskich butów. Są olbrzymie i z trudem mieszczą się na wąskich ścieżkach. Proszę stawiać stopę za stopą, tak jak gdyby stąpał pan po linie. O, tak, tak, świetnie. Gość Niedziele i święta wypełnia państwu krząta- nina koło zwęglonych belek i tego ogrodu. Córka Do południa. Po południu... (kilka taktów muzyki) Senior Stoimy przed zachodnim oknem. Gość Widzę panoramę wielkiego miasta. Senior Dobrze pan widzi. Zjedziemy windą na ulicę u podnóża góry. To nie potrwa długo. Kil- ka sekund... O, już jesteśmy na miejscu. Gość Pusto tu i głucho. Senior Miasto ewakuowano. Gość Wiatr hula po ulicach. Senior Jak to wiatr, proszę pana. Przywykliśmy. W niedzielę po południu spacerujemy bez względu na pogodę. Jesteśmy stuprocentowymi mieszczuchami, nie możemy żyć bez miasta. Sześć dni ciężko pracujemy tam na górze. W niedzielę po południu odpoczywamy tutaj. Niby komuś składamy wizytę, niby wracamy od kogoś. Gość Nie odczuwacie braku ludzi w mieście? Senior W niedzielne popołudnie pustoszeją naj- ruchliwsze metropolie. Wędrujemy po wylud- nionych bulwarach, placach, parkach, nie trud- no wyobrazić sobie, że ludzie odpoczywają w domach, że pałaszują ciastka i gawędzą o ce- nie kapusty, bądź o naprawie świata. Gość Niedzielne popołudnie, mój Boże, ulice opu- stoszałe, tylko na rogach można spotkać sprze- dawców baloników. Senior Zbliża się nestor... Uszanowanie dla ojca. Jak zdrowie? Nestor A dałbyś spokój z tymi idiotycznymi py- taniami. W kółko to samo, zdrowie i zdrowie. Gość Całe miasto szumi o kondycji nestora. Nestor Szumi? O czym szumi? Gość O panu i o tej modelce od Rixa. Widziano was razem w operze. Nestor (chichocząc) Nasz gość jest czarujący. Więc powiada pan, plotkują na mój temat i tej małej ? Gość Plotkują. Senior Wygadują niestworzone rzeczy. Nestor Niestworzone? Ot, wymyślił! Dlaczego niestworzone?! Zabrałem ją do opery, a potem na kolację do „Sweet-Home". Dobrze karmią, niech ich diabli, zjadłem kawałeczek indyczki... Senior A modelka? Nestor Modelka? A, ta mała upiła się szampa- nem. Gabinecik wybity różowym atłasem od podłogi do sufitu, światło przyćmione... Senior Uwaga! Idzie matka z córką. Widzę rów- nież juniora. Matka Panowie spacerują? Nestor Właśnie wracamy z bibki. Matka Ojciec żartuje, a ja ledwo żyję. Nestor Nie żartuję! Nie żartuję! Byliśmy na bib- ce. Zapytaj pana. Matka W kinie tłok, w metrze tłok, w tramwaju tłok. O tej godzinie wszyscy wracają. Przecho- dziłyśmy obok stadionu, tłum kibiców wypadł z bramy. Myślałam — że nas stratują. Córka A tutaj cicho, spokojnie, miła dzielnica. Senior Kupię ci balonik. Matka Nie znoszę tłumu. Kiedyś przycisnęli mnie do kolumny na rynku. Byłam pewna, że poła- mali mi żebra. Córka Pójdziemy do domu pieszo, czy zawołać taksówkę? Matka Zawołaj! Nóg formalnie nie czuję. Córka Taxi! Taxi! Junior Taxi! Nigdzie żywego ducha. Nestor To dziwne. Słyszałem: tu tłok, tam tłok, tłumy. Junior Niedzielne tłumy, niedzielny tłok, nie- dzielne wizyty, niedzielne ciastka i ten niepo- wtarzalny nastrój święta. Matka Zewsząd otacza nas świąteczna atmosfera, przenika do serc. Tego dnia stajemy się inni. Córka Niedzielni. Nestor Taxi! Taxi! Junior Głos wołającego na puszczy. Matka Spacer dobrze nam zrobi. Senior Spacer i kontakt z wielkim miastem od- świeżają. Matka Jakże jest piękne nasze popołudniowe hobby. Córka Zwiedzamy muzea, podziwiamy wspaniałe zabytki, pałace, kościoły, pomniki. Junior Piękno zaklęte w kamieniu. Nestor Nie lubię kamieni, wolę piękno zaklęte w tej modelce od... od... Gość Od Rixa! Nestor Otóż to, od Rixa! Matka Ojciec zapomina się. Nestor Haruję jak galernik przez sześć dni w ty- godniu, mam prawo zapomnieć się w niedzielę! Zapominanie to moje hobby. Córka Kiedyś nestor sam się wybrał na popo- łudniowy, niedzielny spacer. Junior I zaginął. Szukaliśmy nestora do świtu. Nestor W niedzielę tracę poczucie czasu. Posze- dłem do „wesołego miasteczka". Gość Wesołe miasteczko w smutnym mieście. Nestor Karuzele, strzelnice, beczki śmiechu, krzywe zwierciadła. Jestem wysoki i chudy, a w tym lustrze mały i opasły. Kapitalne. Córka Szukaliśmy nestora w „wesołym miastecz- ku". Nestor Widocznie minęliśmy się na zatłoczonej ulicy. Ot, spacerowałem, spacerowałem, podzi- wiając piękno zaklęte w kamieniu u tego... no, jakże mu? Gość U Rixa! Matka Słońce skryło się za horyzontem. Pora wracać do domu. Córka Nasz gość otworzył usta i zamknął je. Senior Pragnie pan o coś zapytać? Gość Zajrzałem do kilku mieszkań. Szyby powy- bijane, na meblach pajęczyna. Kiedy ewakuowano miasto? Nestor A to stare dzieje. Kilka godzin po zbom- bardowaniu sierocińca. Matka Dziewięćdziesiąt lat temu. Córka Dziewięćdziesiąt dwa. (kilka taktów muzyki) Nestor Stoimy przed oknem północnym. Gość Brzozy, krzyże, pomniki. Stary cmentarz. Nestor Jeszcze jeden zabytek. W niedzielę wie- czorem kontemplujemy tutaj minione godziny, spędzone w sierocińcu, w ogrodzie, w mieście. Chce pan zobaczyć to z bliska? Gość Chcę. Nestor No to proszę żwawiej maszerować. Mój fotel na kółkach posiada znakomity motor. Czte- ry cylindry. He, he! Tu leży nasz ród... Kilka- naście pokoleń od protoplasty. Około półtora ty- siąca moich przodków obojga płci. A brzozy nad mogiłami są sztuczne, jak dekoracje w tea- trze. Tyle że z metalu. Gość Z metalu? Nestor Bo gorące podmuchy spaliłyby drzewa. Blaszane liście dźwięczą na wietrze jak dzwon- ki. Niech pan posłucha. Gość Nic nie słyszę. Nestor Bo wiatru nie ma. W niedzielę cisza, aż dzwoni w uszach, a mnie się wydaje, że te liś- cie brzęczą. Gość Może i brzęczą. Nestor Dobry z pana człowiek. Nie brzęczą. Gość Raczej nie dźwięczą. Nestor W niedzielę cicho tu i smętnie. Tylko mo- tor mojego wózka zakłóca spokój tego miejsca. Panu mogę chyba zaufać. Gość Jestem dzisiaj pańskim gościem. Nestor Proszę więc poprowadzić mój fotel na kółkach. Po raz pierwszy od wielu lat cmen- tarnej ciszy nie spłoszy warkot motoru. Gość Przecież syn albo córka... Nestor (przerywając) Przy lada okazji wspomi- nają Skałę Tarpejską. Nasz dom wzniesiono na górze. Za cmentarzem przepaść, wystarczy lek- ko pchnąć wózek. Dlatego korzystam z motoru. Gość Ludzie nie są... Nestor (przerywając) Nigdy nie wiem, kiedy są, kiedy nie są. Wolę zmniejszyć ryzyko do mi- nimum. Gość Przemawia przez pana wieloletnie doświad- czenie. Nestor Prawie dziewięćdziesięcioletnie. Gość I wspomnienia nie najweselszej przeszłości. Nestor Nie najweselszej. Gość Trudnego dzieciństwa. Nestor Wypaplali panu, że oddano mnie do sie- rocińca, który szczęśliwie diabli wzięli. Gość Bardzo szczęśliwie, bo pan ocalał. Nestor Sto sierot ocalało. G o ś ć A potem? Nestor Potem dzieci dorosły, miały swoje dzie- ci, które płodziły nasze dzieci. Po co ja panu o tym mówię. Zna pan przecież ten cykl? Gość Znam. Nestor Kocha pan dzieci? Gość Kocham. Nestor I kwiaty? G o ś ć I kwiaty. Nestor I ptaki, i owady, i wszystkie boskie stwo- rzenia? Gość Kocham. Nestor I nie nadepnie pan na mrówkę, nie skrzywdzi jaszczurki? Gość Nie skrzywdzę. Nestor I jak motylek zmoknie na deszczu, przy- niesie pan biedactwo do domu i osuszy? Gość Osuszę. Nestor Niebezpieczny z pana człowiek. Proszę odejść od wózka! Włączam motor, (glos oddala się) Prędzej! (śmiejąc się) Kiepski z pana bie- gacz! Szybciej, bo kolacja nam ostygnie. Nie znoszę zimnej herbaty. (kilka taktów muzyki) Matka Bardzo proszę, sałatka z pomidorów jest doskonała. Gość Dziękuję, poprzestanę na jajecznicy. Junior Pomidory są zdrowe. Senior Co ty tam wiesz, wolę kapustę kiszoną. Córka Aja korniszony. Nestor Najlepsze są marynowane grzybki. Wnuczka Zadziwiający zbieg okoliczności, uwa- żam... Junior Dosyć! Matka Niech pan skosztuje, bardzo proszę, może kawałeczek baleronu. Gość Nie, dziękuję. Nestor Napaplaliście panu głupstw i stracił ape- tyt. Wnuczka Nasze niedzielne hobby to nie głup- stwa. Junior Umożliwiają nam doskonały odpoczynek. Senior Dzięki temu możemy spokojnie wypełniać codzienne obowiązki. Gość Praca męcząca? Junior Jednostajna. Matka Monotonna. Nestor Dzień w dzień to samo. Córka Oszaleć można. Junior Lecz nie szalejemy. Wnuczka Po prostu nie wolno nam szaleć. Gość Poczucie obowiązku. Senior Godność osobista. Junior Nade wszystko cenimy honor. Matka Jesteśmy karni i zdyscyplinowani. Nestor Mamy to we krwi. Córka Pracujemy ciężko od wschodu.... Nestor ...do zachodu słońca... Matka ...nie szczędząc sił w południe... Senior ...nie kwapiąc się z odpoczynkiem do pół- nocy. Junior Dopiero niedziele przynoszą nam wy- tchnienie. Córka A niekiedy sprowadzają gości. Pan z da- leka? Gość O, tak. Wnuczka Z bardzo daleka? Gość Tak... średnio. Matka Turysta? Gość Także turysta. Córka Rzadko zaglądają do nas turyści. Nestor Drogi okropne. Dziur tyle, że aż strach jechać. Junior Pan przyleciał własnym helikopterem? Gość Nie, państwowym. Senior Nie popełnię niedyskrecji, jeśli zapytam, jakie to państwo zafundowało panu wycieczkę w nasze, nieco opustoszałe strony? Gość Jestem przedstawicielem obcego mocar- stwa. Nestor Proszę bez megalomanii? Gość A więc dobrze. Reprezentuję rodzinę po- dobną do waszej. Senior Oto skromność godna pochwały. Gość Żyjemy na drugiej półkuli. Nasz dom wznie- siono na szczycie skalistej góry. Podobnie jak wy pracujemy ciężko. Nestor Dzień święty święcąc. Gość Święcąc. Matka Kawałeczek boczku, niech pan spróbuje, mięciutki, kruchutki. Gość No, kawałeczek... ewentualnie. Senior Która godzina? Junior Za dwadzieścia minut północ, ojcze. Nestor Pora przebrać się. Córka Za dwadzieścia minut rozpoczynamy po- wszedni dzień. Junior Rozpoczynamy codzienny, szary trud. Senior Niewiasty przyniosą za chwilę nasze ro- bocze ubrania... O, już niosą. Gość Piękny mundur. Nestor Weterana siedmiu wojen. Pomóżcie mi. Gość Sława pańska, generale, doszła do naszego domu. Nestor Lubię grzecznych wrogów. Gość Pan mnie rozpoznał? Nestor Walczyłem z pana dziadem, nos w nos. W miarę rozwoju techniki powiększała się od- ległość między walczącymi stronami. Pojedynek na szable, na pistolety, na muszkiety, na arma- ty, na rakiety, no i z wolna zamierało życie towarzyskie. Gość Oj, zamierało, zamierało. Junior I straciliśmy kontakt z nieprzyjacielem. Córka Nie widzieliśmy naszych wrogów od wie- lu, wielu lat. Senior Wreszcie pan złożył nam wizytę... No, jak wyglądam w tym mundurze? Niezły fason, prawda? Gość Znakomicie leży, panie pułkowniku. Pierwszorzędny krawiec. Matka A i model wdzięczny. Senior Codziennie gimnastykuję się. Junior Proszę spojrzeć na mnie, co pan powie o moim mundurze? Gość Bardzo szykowny, panie majorze. Matka No, a mój ? Gość Bardzo twarzowy, pani kapitan. Córka Proszę ocenić również mój mundur. Gość Niesłychanie uroczy porucznik. Wnuczka A chorąży? Gość Czarujący. Nestor Stoi przed panem cała armia. Matka I bierze pana do niewoli. Junior Związać go. Gość O, przepraszam. Jeszcze trwa niedziela. Nestor Słusznie. Nie wiązać. Górka Nigdy nie przypuszczałam, że nasz wróg jest taki przystojny. Matka I dobrze ułożony. Senior Wróg to wróg. Uwaga, za minutę północ. Junior Proszę poddać się. Gość Jestem w waszej mocy. Nestor Rozstrzelamy go, czy jak? Junior Wróg w cywilu, podający się za turystę, to szpieg. Rozstrzelamy. Matka A przesłuchanie? Nestor Słusznie, zapomnieliśmy o przesłuchaniu. Junior Odwiedzają nas tak rzadko. Córka Zaniedbują. Senior Wyszliśmy po prostu z wprawy. Matka W jakim celu zawitał pan do nas? Gość Walczymy ze sobą od stu lat. Nestor Zgodnie z tradycją istotnie walczymy. Gość A gdyby tak przerwać walkę i zawrzeć po- kój? Senior (śmiejąc się) Przerwać walkę? Teraz w przededniu zwycięstwa? Gość Wziąwszy pod uwagę, że w wyniku prowa- dzonej wojny dwa najpiękniejsze domy i dwa najwspanialsze rody zbliżyły się do siebie, że... Junior Dysponujemy wspaniałą bronią i wkrót- ce rozgromimy was. Nestor Słowa, słowa. Niech zobaczy, niech za- drży. Matka A potem niech wróci do swoich i niech opowie o naszej potędze. Junior Umrą ze strachu. Córka Pokażcie mu wszystko! Głosy Pokażemy, pokażemy! (gwar, kilka taktów melodii) Junior Góra kryje gigantyczną armatę. Nestor Cudowną, wspaniałą armatę. Córka O coraz dłuższej lufie. Matka Ojciec wynalazł elastyczny metal, który po każdej salwie wydłuża się. Córka Dzięki temu pociski armatnie mkną coraz dalej i dalej. Matka Metal po każdym strzale także rozszerza się. Senior Dzięki temu ładujemy do działa coraz większe kule. Córka Genialne, co? Junior Dysponując takim działem, nie przer- wiemy walki. Matka Armata oddaje jedną salwę dziennie. Córka Pokochaliśmy naszą armatę. Nestor Wypełnia całe nasze życie. Rano czyści- my lufę przy pomocy specjalnej windy. Senior W południe nabijamy działo. Matka Po południu celujemy. Córka Wieczorem strzelamy. Nestor I tak mija dzień po dniu. Matka A działo rośnie, rośnie, olbrzymieje. Senior W niedzielę odpoczywamy. Córka (radośnie) I z nowymi siłami przystępuje- my znowu do codziennej pracy. Junior I co pan na to? Czy w tych warunkach można mówić o zawieszeniu broni? Nestor Pragnie pan nas pozbawić jedynej radości naszego istnienia. Matka Dlaczego pan milczy? Córka Proszę mówić. Gość Będę brutalny. Córka No cóż, bądź co bądź, jest pan naszym wrogiem. Gość Będę bardzo brutalny. Senior Przestań pan straszyć, o co chodzi? Gość Wasze działo przenosi! Junior Przenosi? Gość Strzelało coraz dalej i dalej. Obecnie, o czym przekonałem się na własne oczy, ostrzeliwuje- cie pola przed własną fortecą. Junior Byliśmy pewni, że to pociski nieprzyja- cielskie rozrywają się coraz bliżej i bliżej. Gość Nic biedniejszego nad takie mniemanie. Matka Ależ pan... Na Boga, ten człowiek ratuje nam życie. Córka Mówiłam, wróg wielce sympatyczny. Nestor Dlaczego ratuje, dlaczego ratuje? Nic nie rozumiem. Senior Następna salwa z naszej wspaniałej ar- maty zmiotłaby tę górę, ten dom. Nestor Chcesz powiedzieć, że pocisk okrążywszy Ziemię... Junior (przerywając) Tak, to właśnie chcę po- wiedzieć. Matka Armata nad armaty, geniusz ludzki... Nestor Dosyć. Jednego nie mogę pojąć. Skąd ta nieoczekiwana miłość, skąd to pragnienie oca- lenia stuletnich wrogów. Podejrzana historia. Senior Po-dej-rza-na. Gość Będę znowu brutalny. Junior Proszę się nie krępować. Gość Motywem mojego czynu nie była bynaj- mniej nagle zrodzona miłość do was, odwiecz- nych nieprzyjaciół... Nestor To brzmi lepiej. Junior To brzmi szczerzej. Matka Mów pan, mów pan dalej. Gość A instynkt samozachowawczy. Broniąc się przed waszym dalekosiężnym działem, odsuwa- liśmy naszą twierdzę coraz dalej i dalej. Córka Twierdza na kółkach? Gość Na gąsienicach. Odsuwaliśmy i odsuwaliśmy, a pociski goniły nas i goniły dookoła świata, i oto ruchoma twierdza, której jestem komen- dantem, dobrnęła do tego lasu... Córka Dwa, trzy kilometry stąd. Gość Jutrzejsza salwa zmiecie i waszą i naszą for- tecę. Nestor Wstrząsająca nowina. Armata przestała być użyteczna. Junior Może jeszcze nie wszystko stracone. Gdy- by tak skrócić lufę działa. Senior Zadanie ponad siły. Matka Metal nie poddaje się żadnej obróbce. Córka Nie można skrócić armaty. Gość Jeśli każdy strzał czynił ją większą i potęż- niejszą, może wróci do poprzednich rozmiarów, gdy przestanie strzelać. Matka Rozumowanie prawidłowe. Nestor Jak to długo potrwa? Gość Sto lat, może dziewięćdziesiąt. Junior Tyle czasu! Senior Spójrzcie! Ich forteca wylazła z lasu i zbliża się do rzeki. Gość Konieczna ostrożność. Junior To podstęp! Desant! Nestor Biegnijcie po szable! Żywiej! Wiszą na ścianie w moim gabinecie! Matka Szable! Ojciec oszalał! To straszna broń. Córka Barbarzyńska. Może skaleczyć! Nestor Szable! Szybciej! Junior Nasz wróg jest bezbronny. Gość Mam szpadę w lasce. Senior Chwała Bogu! Matka Patrzcie! Przerzucają most! Za chwilę bę- dą tutaj! Junior Do broni! Do broni. (brzęk szabel) Nestor (dysząc) Czekają nas... pracowite dni! Gość (dysząc) Sześć... cudownych wschodów słoń- ca. Junior (dysząc) Sześć wspaniałych zachodów... Matka A w południe? Co z południem? Senior (ciężko dysząc) W południe... proponuję przerwę... Sjesta... A po południu drzemkę... Gość Kondycja nie dopisuje? Senior Pan też sapie, aż przykro słuchać. Gość Otóż to, szable — męcząca broń. Mam pro- pozycję. Junior Tak, słuchamy. Gość By walczyć tylko w niedzielę, a w pozostałe dni odpoczywać. Junior Myśl genialna. Jaki dzisiaj dzień? Gość Poniedziałek. Senior A zatem przerywamy walkę. (brzęk szabel milknie) Gość Z prawdziwą przyjemnością. Mam jeszcze jedną propozycję. Junior Śmiało, śmiało, drogi przyjacielu... to zna- czy... o... Panu tak dobrze z oczu patrzy. Gość Czy mogę prosić o rękę pańskiej siostry, to wspaniała dziewczyna. Oczarowała mnie. Junior A bierz ją, bardzo proszę, dajże pyska... Ale na Boga, co będzie z naszą walką? Nie moż- na tak ni stąd, ni zowąd... Gość Ni stąd, ni zowąd nie można. Trzeba stop- niowo zmniejszać ilość godzin niedzielnych po- jedynków. A potem jedynie dla zdrowia. Odro- bina ruchu nie zaszkodzi nam. Nestor, Senior, Junior Nie zaszkodzi, nie zaszkodzi nam. Nestor Tylko po to, żeby nie wyjść zupełnie z wprawy. (kilka taktów wielce radosnej muzyki) Głosy ziemi Osoby: Profesor Asystentka Głos kobiecy Głos męski Miejsce akcji: pojazd kosmiczny, obserwa- torium astronomiczne. Czas akcji: godzina druga po południu... Nie! Trzecia! Tak! Punktualnie trzecia! W GWIAZDOLOCIE (gwar, śmiechy kobiet) Głos męski Bawią się i bawią, i bawią. Głos kobiecy Zadziwiasz mnie, Aroe. To prze- cież należy do ich obowiązków. W czasie zaba- wy emanują szczęściem, które magazynujemy w kosmicznych spiżarniach. One muszą się ba- wić. Głos męski No, właśnie muszą. Od wielu dni trapi mnie myśl, czy produkowanie szczęścia taką metodą jest zgodne z etyką galaktyki. Głos kobiecy One bawią się z powołania. Po- święciły się zabawie z dobrej i nieprzymuszonej woli. Wyspecjalizowały się w swoim zawodzie, są silne i wytrwałe. Pragną służyć idei rozpo- wszechniania szczęścia po całej galaktyce. Głos męski I sądzisz, że szczęście, którym ema- nują, jest w dobrym gatunku? Głos kobiecy W jak najlepszym. Obdarzy- liśmy nim wiele konfliktowych planet, do tej pory nikt nie reklamował. Głos męski Przed niespełna rokiem otrzyma- łem polecenie przeprowadzenia inspekcji na pe- ryferiach naszej galaktyki. Maszyny obliczyły, że w Układzie Dziewiątym znajduje się plane- ta, którą przeoczyliśmy w czasie poprzednich podróży, i że na tej planecie mogą egzystować istoty rozumne. Głos kobiecy To niemożliwe. Z dala od cen- trum cywilizacji galaktycznych? Głos męski Możliwe, możliwe. Od wieków po- jazdy nasze szybują po Kosmosie. Niektóre eks- pedycje dotarły do bardzo odległych układów. Nie wszystkie wróciły. Głos kobiecy Rozumiem, pozostali tam, zdo- łali przystosować się do nowych warunków, i w ten sposób powstały peryferyjne cywiliza- cje. Głos męski Odcięci od śródmieścia kosmiczne- go, zdani tylko na własne siły, wiedli coraz bar- dziej prymitywne życie. Rozmnażali się, a wraz z nimi rozmnażały się konflikty. Istnieje teoria, że wielkie społeczności podzieliły się na mniej- sze, a te na jeszcze mniejsze, aż doszło do absur- dalnego podziału na jednostki, na indywidua, z których każde prowadzi odrębny tryb życia, w odrębny sposób myśli i rozumuje, i co naj- ważniejsze, każda taka zindywidualizowana istota uważa, że swój sposób postępowania i my- ślenia powinna narzucić innym zindywiduali- zowanym istotom. Głos kobiecy Aroe, ponosi cię fantazja. Głos męski Jeżeli nawet w tych teoriach tkwi ziarenko prawdy, musimy uczynić wszystko, by nawiązać z nimi kontakt i jak najszybciej wy- prowadzić ze strefy cienia... Niech ucichną śmiechy, niech umilkną rozbawione pracownice, produkujące szczęście dla innych. (głośniejszy gwar, śmiechy, świst, wszystko cichnie i milknie) Głos kobiecy Zbliżamy się do Układu Dzie- wiątego. Nasze gigantyczne uszy będą wyławiać z przestrzeni kosmicznej wszystkie dźwięki. Głos męski Słuchajcie wszyscy! Słuchajcie uważnie! Szukamy przejawów rozumnego dzia- łania, szukamy istot rozumnych... Szukamy pla- nety zamieszkałej przez tych, którzy utracili kontakt z Wielką Rodziną Kosmiczną. Głos kobiecy Słuchajcie wszyscy, słuchajcie uważnie! Zapasy ich szczęścia dawno zostały wyczerpane. Głos męski Słuchajcie, słuchajcie! Musimy ich odnaleźć. (trzaski, szumy, z których wylania się jednostajny dźwięk..., to stukot butów maszerujących żołnierzy — daleki, niewyraźny) Głos męski Trzeba wzmocnić siłę odbioru... Uruchomić filtry. (stukot butów wyraźniejszy) Głos kobiecy Dziwne dźwięki. Głos męski Bardzo dziwne. Głos kobiecy Może nasze aparaty zniekształ- cają prawdę. Głos męski Może zniekształcają. Głos kobiecy Przeanalizujemy te dźwięki zmieniając tempo. Głos męski Przeanalizujemy. (marszowy krok w zwolnionym tempie, potem w przyspieszonym) Głos kobiecy W dalszym ciągu nic nie ro- zumiem. Posłuchajmy tych dźwięków w orygi- nalnym ich brzmieniu. (stukot butów maszerujących żołnierzy, głośny, bardzo głośny) Głos męski Pierwszy raz w życiu słyszę coś podobnego. Z niczym nie umiem skojarzyć te- go dźwięku. (stukot butów oddala się, milknie) NA ZIEMI Asystentka Panie profesorze, depesza z obser- watorium astronomicznego w Palomar. Profesor Piszą, że odkryli nową kometę, która zbliża się do naszego układu. Moim zdaniem na- si koledzy... (dalsze słowa głuszy stukot butów maszerują- cych żołnierzy) Profesor Błagałem pułkownika Jeeksona, by przeniósł obóz wojskowy na drugą stronę rzeki. Ćwiczą marszowy krok pod naszymi oknami. W takich warunkach nie można pracować. Pro- szę zamknąć okno. (odgłos kroków cichnie) Profesor Moim zdaniem nasi koledzy nie od- kryli nowej komety. W ciągu roku pojawia się około sześciu komet. To jedna z nich. Przylatu- ją, odlatują. Proszę rozsunąć kopułę, ustawić te- leskop. Tak... dobrze, dziękuję, świetnie, dosko- nale... Widzę ją... kapitalne! Asystentka Co kapitalne, panie profesorze? Profesor Zdumiewające. Kometa zmieniła kie- runek lotu. Nic nie rozumiem. Zatrzymała się... znowu mknie w naszą stronę... Radioteleskop... szybciej! (szumy, trzaski, gwar kobiecych głosów, śmie- chy kobiece... szumy, trzaski...) Profesor Jakieś zakłócenia... skąd te głosy, śmiechy? Czy nasze filtry nie funkcjonują...? Od dziesięciu lat podsłuchujemy Kosmos i ciągle słyszymy Ziemię. Asystentka Przeszkadzają nam radiostacje ca- łego świata. Profesor Wyłączyć! Asystentka Pan profesor żartuje. Profesor Natychmiast wstrzymać nadawanie wszystkich audycji. Cisza w eterze! Asystentka Komu mam przekazać pańskie po- lecenie, panie profesorze? Profesor Wszystkim, wszystkim! Na co pani czeka? W pobliżu naszej planety kręci się po- jazd kosmiczny, szukają nas, to pewne. Trzeba im ułatwić poszukiwania. Proszę połączyć mnie z prezydentem. (trzaski, piski, różne melodie... nagle wszystko milknie) Profesor Bardzo dobrze... (głośniejszy gwar głosów, śmiechy kobiet) Profesor Znowu to samo. Czy wyłączono wszyst- kie radiostacje? Asystentka Tak jest panie profesorze. Profesor Skąd więc ten gwar, te śmiechy? Asystentka Z kosmicznego pojazdu. Profesor Nonsens, chociaż... Może pani ma ra- cję. Załoga kobieca na statku międzyplanetar- nym? No cóż, czemu nie. Co wiemy o innych cywilizacjach? Za wszelką cenę musimy nawią- zać z nimi łączność. Asystentka Czy mogą nas nie zauważyć? Profesor Ależ oczywiście. Oni szukają istot ro- zumnych... Ich aparaty nasłuchują. Oczekują ro- zumnego sygnału. (marszowy krok) Profesor Stać! Kompania stać! (głośniejszy stukot butów) Profesor Co to znaczy? Żołnierze wchodzą do obserwatorium? Jakim prawem! To samowola! Panie pułkowniku, ja protestuję! Natychmiast telefonuję do prezydenta. Pan nie docenia po- wagi chwili. Od tego, czy zdołamy nawiązać kontakt z gwiazdolotem, z przedstawicielami in- nej cywilizacji, może zależeć przyszłość Ziemi... Ja... protestuję... ja... (głos cichnie, milknie) W GWIAZDOLOCIE Głos męski Wznawiamy nasłuch. Głos kobiecy One znowu muszą przerwać za- bawę. Głos męski Tak, to konieczne. Głos kobiecy Zmniejszamy w ten sposób ilość wyprodukowanego szczęścia. Głos męski Zwiększamy za to szansę znalezie- nia planety zamieszkałej przez istoty rozumne... Słuchajcie, słuchajcie uważnie... (chwila ciszy... stukot butów maszerujących żoł- nierzy) Głos męski Znowu ten dziwny odgłos... (rytmiczny, jednostajny stukot) Głos kobiecy Może to maszyna? Głos męski Podsunąłem to rozwiązanie naszym elektronicznym analizatorom. Odpowiedziały stanowczo: NIE! TO NIE MASZYNA! Głos kobiecy A więc pewien rodzaj zakłóceń, szumów radiokosmicznych. Głos męski Tak, to możliwe... Jednak zastana- wia rytmiczność tych dźwięków. Głos kobiecy Lecz tych dźwięków nie można przetłumaczyć na żaden kosmiczny język. Głos męski Załóżmy jednak, że te dziwne od- głosy wydaje istota rozumna. Głos kobiecy Znam tysiąc odmian istot ro- zumnych, żadna nie wydawała ani takich, ani podobnych dźwięków. Głos męski Co wiemy o peryferiach naszej galaktyki? Głos kobiecy Spróbujmy naśladować te dźwięki, uderzając dłonią o dłoń... (klaszczą rytmicznie w takt maszerujących kro- ków) Głos męski Nie, to zupełnie inny głos... Tracę cierpliwość (tupnięcie nogą) Głos kobiecy Aroe... Co to było? Głos męski Wybacz, zdenerwowałem się. Głos kobiecy I co? Głos męski I tupnąłem nogą. Głos kobiecy Tupnij jeszcze raz. (ponowne tupnięcie) Głos kobiecy Co ty masz na nogach? Głos męski Sandały. Głos kobiecy A gdy szybujemy przez zimne obszary Kosmosu? Głos męski Wtedy zakładam ciężkie buciory, podbite gwoździami. Cieplej i bezpieczniej. Gwoździe są namagnesowane i świetnie trzy- mają się powierzchni naszego pojazdu. Głos kobiecy Załóż te buty, Aroe. Głos męski Dziwaczny pomysł. Nie zamierzam wyjść ze statku. Głos kobiecy Załóż Aroe, bardzo proszę... Głos męski {sapiąc) Ciężkie, wstrętne buciska... No, już. Co teraz? Głos kobiecy Tupnij! (tupnięcie) Głos kobiecy Jeszcze raz! (ponowne tupnięcie) I na przemian, raz prawą, raz lewą nogą (Aroe maszeruje w miejscu). Prawa, lewa, prawa, le- wa... (stukot butów Aroe łączy się ze stukotem bu- tów maszerujących żołnierzy) Głos kobiecy Tak, to chyba ten sam głos, wzmocniony, uwielokrotniony. Głos męski Sądzisz, że istoty rozumne wydają takie dźwięki? Głos kobiecy Nic nie sądzę. Próbuję rozszyfro- wać te odgłosy. Głos męski W jakim celu dziesięć istot, sto czy dwieście tupie w ten sposób nogami? Głos kobiecy Nie wiem. Ty tupnąłeś. Głos męski Ja zdenerwowałem się. Głos kobiecy Widocznie oni denerwują się zespołowo. Głos męski Sądzisz, że może istnieć przyczyna zdenerwowania tak wielkiej ilości istot rozum- nych? Głos kobiecy Raz jeszcze powtarzam, usiłuję w sposób logiczny wytłumaczyć sens tych dźwię- ków... Ale moje wątpliwości rosną z minuty na minutę. Nawet na najbardziej peryferyjnej pla- necie istoty rozumne nie mogą tylko tupać i tu- pać w mniejszych czy większych zespołach. Je- śli wykonują jakąś pracę, trudno wyobrazić so- bie, że są im obce inne czynności, że życie ich składa się z samego tupania. Głos męski Tak, to bardzo trudno sobie wy- obrazić... Musimy koniecznie wyłowić z prze- strzeni inne dźwięki. Głos kobiecy Nastawcie gigantyczne uszy! Słuchajcie! Słuchajcie uważnie... (trzaski... stukot butów zbliża się, oddala, nik- nie) NA ZIEMI Profesor No, odmaszerowali... Przyszli tutaj, by czuwać nad naszym bezpieczeństwem, (śmieje się) Asystentka Żołnierze wykonują swój obowią- zek, panie profesorze. Profesor Nie grozi nam żadne niebezpieczeń- stwo. Asystentka Pan pułkownik oświadczył, że ge- nerał Pix przygotowany jest na najgorsze. Profesor Zawodowa obsesja generała. Asystentka Pan pułkownik wyraził opinię, iż wszystkie obserwatoria astronomiczne na świe- cie mogą zostać zaatakowane przez przybyszów z Kosmosu. Profesor Pan pułkownik jest skończonym idiotą. Asystentka Powtarza opinię swoich przełożo- nych. Profesor Przełożeni pułkownika... Uwaga... Ra- dioteleskop odbiera jakieś sygnały. (piski... chwila ciszy) Głos męski „Sądzisz, że może istnieć przyczy- na zdenerwowania tak wielkiej ilości istot ro- zumnych?" Głos kobiecy „Jeszcze raz powtarzam, usiłuję w sposób logiczny wytłumaczyć sens tych dźwięków... Ale moje wątpliwości rosną z minu- ty na minutę. Nawet na najbardziej peryferyj- nej planecie istoty rozumne nie mogą tupać i tupać w mniejszych, czy większych zespołach... Jeśli..." (glos niknie, cichnie) Profesor Ładna historia, ładna historia! Asystentka Nie rozumiem. Profesor Oni odebrali stukot butów maszeru- jących żołnierzy. Analizatory obliczyły, że po- jazd za pół godziny zacznie się oddalać od Zie- mi. W ciągu trzydziestu minut trzeba ich prze- konać, że reprezentujemy cywilizację techniczną, że jesteśmy inteligentni. W przeciwnym razie pomkną dalej i stracimy, być może, jedyną szansę natychmiastowego i radykalnego rozwi- kłania trapiących nas problemów. (telefon) Asystentka Tak... tak, naturalnie... Panie pro- fesorze, sekretarz prezydenta. 1 Profesor Halo, słucham... Co proponuję, panie prezydencie? Przede wszystkim zamknięcie woj- ska w koszarach, absolutną ciszę na poligonach wojskowych. Wstrzymanie wszelkich manew- rów i działań wojennych.. Dlaczego niemożli- we...? Nie, nie znam się na strategii i taktyce... Tak jest, nigdy nie służyłem w wojsku... Zawsze ślęczałem nad książkami... Tak jest... Nie wy- chylałem nosa poza obserwatorium... Tak jest, nie mam zielonego pojęcia o posunięciach mili- tarnych... Tak jest, wiem, jaka ciąży na panu odpowiedzialność, panie prezydencie... Rozu- miem, od Pacyfiku do Atlantyku... Ogrom... Tak... Ciężar... Tak... pojmuję... Ja również nie sypiam po nocach... Słucham... To prawda, w ciągu dnia mogę się przespać... A pan, panie prezydencie, w dzień i w nocy, a bo też wybrał pan sobie stanowisko... Wybraliśmy pana... w pewnym sensie, lecz przecież nikt nie zmu- szał, przepraszam za szczerość. Moim zdaniem... Bezwzględnie, panie prezydencie... Odpowie- dzialność za losy naszej planety... olbrzymia, przytłaczająca... Dlatego powinni wylądować. W tej chwili nasłuchują. Potrzebuję pół godziny absolutnej ciszy... nie tylko na naszej półkuli... Na obu półkulach! Będziemy nadawać muzykę, będziemy recytować najpiękniejsze wiersze, poezja jest, jak sądzę, przejawem inteligencji. Nie wiem, jak oni to odbiorą, i na wszelki wy- padek przekażemy im informacje o osiągnięciach ziemskiej nauki... Tak, to konieczne, panie pre- zydencie... Dziękuję, (odkładając słuchawkę) Prezydent oddaje inicjatywę Organizacji Naro- dów Zjednoczonych. Za pięć, dziesięć minut sze- fowie wszystkich państw wydadzą odpowiednie decyzje. Asystentka Czy zdążą? Profesor Otóż to, otóż to. Asystentka Dlatego na wszelki wypadek pro- ponuję działanie na własną rękę. Trzeba wysłać w Kosmosie dźwięki, które będą dobrze o nas świadczyć. (stukot butów maszerujących żołnierzy) Profesor Znowu! Wbrew rozkazom! Pułkownik Jeekson! Asystentka Oni odchodzą. Profesor Na palcach! Na palcach! Jeekson! (stukot cichnie, milknie) Profesor No... wreszcie... Co nadać? Asystentka Wzory matematyczne. Profesor. Nie mam pod ręką żadnych wzorów. Asystentka Odczytam fragment ostatniej pra- cy naukowej pana profesora. Profesor Nonsens. Udowadniałem, że istoty ro- zumne żyjące w innych układach to wymysł fantastów. Nie zamierzam kompromitować się. Asystentka Pan profesor wspomniał o muzy- ce. Profesor Tak. Oczywiście! Proszę otworzyć radio. Asystentka W eterze trwa cisza. Profesor No to adapter. Asystentka Nie mamy w obserwatorium adap- teru. Profesor Magnetofon. Asystentka Z nagranymi szumami radioga- laktyki? Profesor Wiem... pani zaśpiewa jakąś piosenkę. Asystentka Nie umiem śpiewać, nie znam żad- nej piosenki. Od rana do wieczora w Obserwa- torium. Człowiek nie ma czasu zajrzeć do kina. Profesor Dobrze już, dobrze, jutro dam pani wolny dzień. Dwa... ale dzisiaj... (słychać daleki śpiew kobiety... śpiewa koły- sankę) Profesor Co to? Asystentka Małgorzata... Kucharka pana pro- fesora... Bardzo dobra kucharka. Profesor Małgorzata śpiewa kołysankę... Prze- cież ona nie ma dzieci. Asystentka Ale marzy o dziecku. Profesor Szybciej... Tutaj... proszę ją tutaj przy- prowadzić... Wzmocnijmy jej głos... dziesięcio- krotnie... stokrotnie... niech śpiewa tę kołysan- kę... ONI muszą usłyszeć. (trzask, szumy) W GWIAZDOLOCIE Głos kobiecy Aroe, pora wracać... Doszliśmy do przekonania, że na peryferiach galaktyki nie ma istot rozumnych. Głos męski Doszliśmy, czy rzeczywiście do- szliśmy? A może nasze gigantyczne uszy źle słyszą! Głos kobiecy Nic, obsolutnie nic na to nie wskazuje. Głos męski Tssyt... Głos kobiecy Dlaczego mnie uciszasz? To kiepski sposób prowadzenia dyskusji. Głos męski Przestań mówić. Jakieś dźwięki płyną z Kosmosu... (brzęczenie... bardzo odległe, przerywane nuce- nie... zagłuszone szumami) Głos kobiecy Nic nie słyszę. Głos męski A ja coś usłyszałem... Słuchajcie, słuchajcie wszyscy... słuchajcie uważnie... (nieco wyraźniejsze nucenie kołysanki, ale cią- gle jeszcze dalekie) Głos męski Czyżby śpiew? Głos kobiecy To zawodzenie wiatru kosmicz- nego. Głos męski Wydawało mi się, że słyszę frag- ment melodii. Ile pozostało nam czasu? Głos kobiecy Dwie... trzy minuty. Głos męski Dwie, trzy minuty i opuszczamy ten układ słoneczny. Głos kobiecy Z czystym sumieniem i świado- mością dobrze wypełnionego obowiązku. Głos męski Mówisz i mówisz. Tęsknię za twoim milczeniem. Głos kobiecy Jak sobie życzysz. (szumy... śpiew umilkł) NA ZIEMI Profesor Dlaczego nie śpiewasz? Asystentka Panie profesorze, Małgorzata pła- cze. Profesor Teraz, w tak ważnej dla całego świata chwili? Przestań! Nie płacz. Oni nie usłyszą twojego płaczu... a jeśli usłyszą, nie zrozumie- ją... Śpiewaj! Minutę... dwie... To bardzo ważne. (głośniejsze nucenie kołysanki, które głuszy mia- rowy stukot butów żołnierskich) Profesor (krzycząc) Jeekson!! Pan oszalał! Pułkownik Ależ panie profesorze, maszeruje- my w celach jak najbardziej pokojowych. Otrzymałem rozkaz przygotowania się do defi- lady, którą powitamy gości z Kosmosu... Kom- pania w prawo zwrot! Marsz! Marsz! (głośny stukot butów) W GWIAZDOLOCIE Głos męski Znowu ten odgłos. Głos kobiecy Prawdopodobnie jeden z wulka- nów wyrzuca rytmicznie kamienie, które opa- dają na skały. Głos męski Pozostało trzydzieści sekund (stu- kot cichnie) Głos kobiecy Taka cisza. (kilka sekund absolutnej ciszy) Głos męski W magazynach kosmicznych pełno szczęścia. Nadmiar szczęścia, z którym nie wia- domo, co robić. Uwaga. (coraz głośniejszy płacz niemowlęcia) NA ZIEMI Profesor Jakie śliczne niemowlę. Asystentka Małgorzata bała się powiedzieć. Profesor To jej dziecko? Asystentka Przed miesiącem urodziło się w klinice. Małgorzata błagała, by nic panu nie mówić, była pewna, że straci pracę. Profesor Nonsens, (głośniejszy płacz) A, wspa- niale, (wrzask niemowlęcia) Co za głos! Krzycz! krzycz przyjacielu! Nie żałuj płuc! (płacz, wrzask przybiera na sile) T W GWIAZDOLOCIE Głos kobiecy To dziecko... Słyszę płacz dziec- ka. Głos męski (śmiejąc się) Wreszcie zrozumiałem tamten odgłos. Mieszkańcy tej planety cenią nade wszystko życie. Dlatego radośnie witają narodziny nowego człowieka. To po prostu ry- tualny taniec. Tupią nogami z wielkiego szczę- ścia. Nie ulega wątpliwości, planetę zamieszku- ją istoty rozumne. Lądujemy. Głos kobiecy Lądujemy! Uwaga wszystkie, uwaga wszyscy! Przygotować statek do lądo- wania ! (gwar, śmiechy kobiece, finałowa melodia) Dookoła tyle cudów Historia, którą zamierzamy opowiedzieć jest: po pierwsze — autentyczna po drugie — fantastyczna po trzecie — prawdopodobna po czwarte — nieprawdopodobna Nic dodać, nic ująć. Gdzie wydarzyła się ta historia? By odpowie- dzieć na to pytanie otwieramy szeroko okno. Nad rzeką, wolno toczącą swoje wody, wierzby rosocha- te, za nimi łany pszenicy... W dali obłok kurzu, któ- ry zbliża się i zbliża, i zbliża, i zbliża. To samochód. Oto zwalnia. Staje. Z wozu wy- siada dwóch mężczyzn. Gawędząc wchodzą do oka- załego gmachu Biblioteki Miejskiej. A niektórzy powiadają, że współczesny człowiek nie ma czasu na czytanie książek. Ech, czego to ludzie nie plotą. Zaczynamy, bardzo proszę. Horacy Nazywam się Horacy. Dominik A ja Dominik. Horacy Było lato. Dominik Lato ubiegłego roku, pogodne, lecz nie upalne. Horacy Przeszukiwałem sterty książek. Dominik Wędrowaliśmy wzdłuż półek. Horacy Nagle! (melodyjka) Dominik Co się stało? Horacy Zdumiewające. Dominik Masz rację, życie jest zdumiewające, ale to nie powód by blednąc, a ty zbladłeś. Ho- racy, co tobie? Bledniesz, i bledniesz, i bled- niesz. Horacy Bo półka, półka z książkami, przy której stoimy, gwałtownie obsunęła się, opadła. Trzę- sienie ziemi, to trzęsienie ziemi. Dominiku! Dominik Oszalałeś! Trzęsienie ziemi na nizi- nach. (psykanie) Horacy Dlaczego oni psykają? Dominik W bibliotece nie wolno głośno rozma- wiać. Dlaczego stoisz na palcach? Horacy Ja na palcach? Nie stoję na palcach. Dominik Więc stanąłeś na stopniu. Horacy Zmiłuj się, tutaj nie ma żadnego stopnia. Dominik Jesteś wyższy o dobre dziesięć centy- metrów. Horacy Półka znowu opadła. Dominik Horacy! Ty urosłeś! Horacy W moim wieku? Żartujesz. Dominik Medycyna zna takie przypadki. Horacy Ni stąd ni zowąd urosłem. Dlatego wy- dawało mi się, że półka z książkami opadła... O, znowu. Dominik To ty, Horacy, rośniesz, dosłownie roś- niesz w oczach. Horacy Wyjdźmy stąd. Źle się czuję. Dominik Pojedziesz do mnie. Żona i dzieci na wakacjach. Odpoczniesz i wrócisz do normy, a przede wszystkim nie denerwuj się. Obliczy- łem, że rośniesz z szybkością dziesięciu centy- metrów na godzinę. (melodyjka) Rozmawiałem telefonicznie z lekarzem. Uspokoił mnie, jego zdaniem to chwilowe zakłócenia działania przysadki mózgowej. Doktor przyje- dzie za kwadrans i zrobi ci zastrzyk, który po- wstrzyma ten proces. Horacy A może lepiej nie powstrzymywać. Dominik Zwariowałeś ? Horacy Byłem do tej pory człowiekiem raczej niskiego wzrostu. Metr sześćdziesiąt, to nie za wiele. Ile przybyło? Dominik Około czterdziestu centymetrów. Horacy Jestem wdzięczny losowi za te dwa me- try. Niech tak zostanie. Dominik Twój wzrost, twoja sprawa. Jeżeli jed- nak nie poprzestaniesz na tym? Horacy Dwa metry i ani centymetra więcej. Dominik Ano, sprawdźmy. Dwa metry dwadzie- ścia, a lekarza jak nie widać, tak nie widać. Rośniesz w dalszym ciągu i to z coraz większą szybkością. Przestań, błagam. (dzwonek przy drzwiach) Oho, to na pewno lekarz... Proszę tędy, panie doktorze. Oto mój przyjaciel. Horacy. Rośnie i rośnie. Doktor Ale trzeba przyznać, że rośnie bardzo proporcjonalnie, we wszystkich kierunkach. Chłop na schwał. No, zrobię panu zastrzyk I i wróci pan do normy. Współczesna medycyna czyni cuda. Horacy Aaa..., boli! Kłuje! Dominik Pan doktor kłuje cię dla twojego do- bra. Doktor Dwa metry osiemdziesiąt. Bardzo inte- resujący przypadek. Co pan jadł wczoraj na kolajcę? Horacy Nie jadłem kolacji. Dominik Mój przyjaciel jest pisarzem. Prowa- dzi niesłychanie higieniczny tryb życia. Doktor Może coś pana zaszokowało? Horacy Wprost przeciwnie. Ostatnio nudziłem się jak wszyscy diabli. W naszym mieście trud- no o rozrywki. A co tu mówić o szoku. Doktor Święta prawda, święta prawda. Dominik Każdy człowiek powinien od czasu do czasu rozerwać się, a co dopiero pisarz, wielki pisarz. Doktor Dokładnie trzy metry. Zastrzyk nie po- mógł. Horacy Ładna historia i co teraz będzie ? Doktor Proszę nie denerwować się. Nawiąże kon- takt z profesorem Lizeuszem, to wybitny spe- cjalista od przysadki mózgowej. Głowa do góry, młody człowieku! Głowa do góry! Horacy Ciasno w tym twoim domku, Dominiku. Dominik Wyjdźmy do ogrodu, tam więcej prze- strzeni. Horacy Usiądę na ziemi za krzakiem magnolii. Nie chcę wywoływać zbiegowiska. Jestem prze- rażony, rosnę i rosnę. Dominik Trudno zaprzeczyć. Horacy Ile teraz, tak na oko? Dominik Na oko będzie cztery. (dzwonek telefonu) Dominik Telefon! Siedź tutaj i nie ruszaj się, zaraz wracam... Halo, tak, panie doktorze, w dalszym ciągu... Dokładnie ile? Gdy odcho- dziłem, cztery metry i dwadzieścia centyme- trów... Tak, ja również czuję się nie najlepiej... I pana wzięło. Zrozumiałe. Prawdziwy kosz- mar... zmierzyć i podać aktualny wzrost! Tak jest! (biegnące kroki) Pięć metrów i pięć centymetrów, panie dokto- rze... Profesor wyjechał do Warszawy. Niech pan depeszuje. Tak, naturalnie, pokryję wszel- kie koszta... Słucham? Pan sądzi, panie dokto- rze, że po zachodzie słońca Horacy wróci do normy? ...Wybuchy na słońcu? To bardzo mo- żliwe. Albo smog... chemikaliami zatruwają rze- ki, dymem i etyliną powietrze i dlatego mój przyjaciel... reakcja obronna... No cóż, za kilka minut słońce zajdzie i przekonamy się. Tak oczywiście, co pół godziny telefon. (kilka taktów muzyki) Panie doktorze, przed północą Horacy osiągnął jedenaście metrów... Tak, zgodnie z pańskim za- leceniem podałem mu wzmocnioną dawkę środ- ka nasennego. Śpi na łące, za ogrodem... Ciepła, sierpniowa noc, nie przeziębi się. Początkowo okrywałem go dywanem, teraz...? sam pan ro- zumie, doktorze... Profesor przyleci samolotem rano, świetnie... a pan zdrzemnie się i za godzi- nę obejrzy pacjenta... Czekam... Nie, nikt nic nie zauważył, tylko pies sąsiada urwał się z łań- cucha i uciekł... Otóż to, panie doktorze, zwie- rzęta posiadają zadziwiający instynkt. Do zoba- czenia ! (kilka taktów muzyki) Doktor Toż to Guliwer wśród liliputów. Czter- naście metrów, a śpi niczym dziecko. Niebywa- łe! Fantastyczne! Trzeba zawiadomić władze. Dominik Nie uczynią mu chyba krzywdy, to człowiek o gołębim sercu. Doktor Pan go pamięta, gdy miał półtora metra wzrostu. Dominik Serce mu również urosło. Doktor Serce, mózg, woreczek żółciowy! Władze trzeba zawiadomić, to nasz święty obowiązek. Dominik O północy? Doktor Nie możemy czekać do świtu. Pański przyjaciel na razie nie zdaje sobie sprawy ze swojej siły, ze swojej potęgi. Trudno przewi- dzieć, co się stanie, gdy fakt ten dotrze do jego świadomości. Jadę do prezydenta miasta. Dominik Do prezydenta! O tej porze! Doktor Tak, do prezydenta miasta. (kilka taktów muzyki) Prezydent A, to pan, doktorze, co za wizyta, co za wizyta. Doktor Najmocniej przepraszam, obudziłem pa- na prezydenta. Prezydent (ubawiony) Mój drogi, o tej godzi- nie ja nigdy jeszcze nie śpię. Pięć minut po dwunastej siadam w fotelu i czytam, nie, nie okólniki, ani zarządzenia, czytam książkę, zna- komitą powieść Horacego... Doktor (przerywając) Otóż to, otóż to! Prezydent Otóż co, otóż co? Doktor Horacy zachorował, panie prezydencie, ale to szczególna choroba. Horacy rośnie i roś- nie, panie prezydencie. Prezydent U nas,'panie doktorze, każdy może rosnąć. Zjawisko takie nie powinno wywoływać paniki, przeciwnie, winno stać się źródłem du- my i zadowolenia. Pozwólcie ludziom rosnąć. To bardzo dobrze, kiedy rosną. Niechże więc Hora- cy rośnie sobie na chwałę naszego grodu. Doktor Lecz on, panie prezydencie, wyrósł po- nad miarę. Prezydent Co to znaczy ponad miarę? Jest, na Boga twórcą! Jaką miarę pragnie pan wyzna- czyć dla twórcy, dla pisarza? Doktor Panie prezydencie, ten człowiek przekro- czył wszelką miarę. Prezydent Dojadł panu, co, a sądziłem, że stać pana, panie doktorze, na obiektywizm. Doktor Przyzna pan, panie prezydencie, że czter- naście metrów wzrostu, to miara nawet, jak na takiego twórcę... Prezydent Czternaście metrów wzrostu. Nie rozumiem. Doktor To mniej więcej wysokość dwupiętrowe- go domu. Prezydent Starego czy nowego budownictwa? Doktor Starego, panie prezydencie. Prezydent Nonsens, absurd. Żaden człowiek nie może osiągnąć takiego wzrostu. Doktor Horacy jednak osiągnął i, co gorsza, roś- nie dalej. Uznałem za konieczne powiadomić pana, panie prezydencie, o tym fenomenie ze względów na bezpieczeństwo naszego miasta. Prezydent Pan przypuszcza, że ten człowiek może zagrozić naszemu miastu. Doktor Wszystko możliwe, panie prezydencie. Są rzeczy na niebie... Prezydent (zniecierpliwiony) Tak, tak. Czy można go zobaczyć? Doktor Mój samochód czeka przed domem. (kilka taktów muzyki) Doktor (półgłosem) To przyjaciel Horacego, Do- minik, panie prezydencie. Prezydent (ucieszony) Dominik, poznaję, po- znaję, znakomity aktor Teatru Miejskiego. Cią- gle gracie te tragedie greckie? Dominik Gramy. Doktor Co z Horacym? Dominik Spi. Doktor Czy rośnie w dalszym ciągu? Dominik Znacznie wolniej. Zmierzyłem go przed chwilą. Osiemnaście metrów. Doktor Pan prezydent chciałby rzucić okiem na Horacego. Dominik Pójdę pierwszy, panie prezydencie, proszę za mną. Ostrożnie, przejdziemy przez ogród na łączkę, otoczoną świerkami. Prezydent Noc cieplutka i co za księżyc! Dominik Pełnia, panie prezydencie. Jeszcze kil- ka kroków... Oto Horacy. (chwila ciszy, dalekie wycie psów) Prezydent To sen! Fantasmagoria! Albo złu- dzenie optyczne (chichocząc) Ej, urwisy, zakpi- liście sobie ze mnie. Dominik Proszę podejść bliżej, panie prezyden- cie. Światło księżyca pada na twarz Horacego. Uśmiecha się przez sen i lekko chrapie. Prezydent Nogi uginają się pode mną. Zimny pot spływa z czoła. Mdleję. Doktor Istotnie, zemdlał. (kilka taktów muzyki) Prezydent Gdzie... gdzie ja jestem? Doktor W swoim gabinecie, panie prezydencie. Prezydent Widziałem kolosa! Widziałem gi- ganta! Widziałem wielkoluda! Widziałem? A może nie widziałem? Doktor Widział pan. Prezydent W drugiej połowie dwudziestego wieku Niebywałe! Nie mogę ochłonąć. Otwórz- cie okno! Doktor Otwarte. Prezydent To zamknijcie! Natychmiast za- mknąć okno. Zabarykadować drzwi! Trudno pojąć! Człowiek wysokości wieży ratuszowej. Doktor Nasza wieża ratuszowa liczy trzydzieści metrów. Prezydent Ten... ten fenomen do wszystkiego jest zdolny. Przecież ciągle rośnie. Kto mu za- broni! Kogo usłucha! Rośnie i rośnie, a do świ- tu jeszcze pięć godzin. Co robić, co robić! Doktor Proponuję kilka głębszych oddechów. Wdech, wydech, wdech... Prezydent Dosyć, będę oddychał tak, jak mnie się podoba. Proszę mi nie narzucać rytmu. Mu- szę podjąć nadzwyczajne środki ostrożności. Doktor Tak, nadzwyczajne. Prezydent Zwołam więc nadzwyczajne posie- dzenie Prezydium. Natychmiast. Rozesłać wici, co ja plotę, rozesłać zaproszenia. Doktor A gdyby tak potelefonować, panie pre- zydencie? Prezydent W takiej sytuacji? Szkoda czasu! Wyślemy radiodepesze. (kilka taktów muzyki) Prezydent Powiadacie „otoczyć łąkę". Czym, jeśli wolno zapytać? Czym!? No, słucham, słu- cham, mówże Hieronimie, niekiedy miewasz do- bre pomysły, a my cenimy ludzi z dobrymi po- mysłami. Czym otoczyć łąkę? Hieronim Czymkolwiek i umieścić w widocz- nym miejscu tablice: „Przejście wzbronione", „Wstęp wzbroniony". Prezydent I ty sądzisz, że on będzie respekto- wał nasze zakazy? Hieronim Do tej pory respektował. Prezydent Ten człowiek uległ zdumiewającej, przerażającej metamorfozie, stał się olbrzymem. Hieronim Rano wraca ze stolicy profesor Li- zeusz, specjalista od przysadki mózgowej. Prezydent Obawiam się, że ten przypadek przerasta jego możliwości. Eugenia prosi o głos. Eugenia Jak wiecie, fascynowała mnie zawsze kultura i sztuka. Ten kolos jest nieestetyczny. Olbrzym jest obrzydliwy pod każdym wzglę- dem. Swoim istnieniem obraża sztukę i kulturę. Obraża nas wszystkich. Prezydent Ależ Eugenio. Eugenia Obraża ciebie, prezydenta miasta. On patrzy na ciebie z góry, jakże zmalałeś przy nim. Proponuję unicestwić wielkoluda. (gwar) Hieronim (jąkając się z oburzenia) Eugenia jest, Eugenia jest... No, nie chcę się wyrażać, znamy się zresztą dobrze. Eugenia zwariowała. Eugenia Protestuję! (gwar) Prezydent Proszę o spokój, cisza! Hieronim Eugenia proponuje unicestwienie wielkiego człowieka. Największego człowieka naszych czasów! Największego Obywatela na- szego miasta. Oto nadarza się niezwykła okazja, by to miasto wyrwało się wreszcie z wielowie- kowego snu, by stało się znane poza jego gra- nicami. Ten wielkolud to wielka szansa. Nie zmarnujcie jej. Prezydent A jeżeli, a jeżeli, nie zechce zostać w naszym mieście? Hieronim Proponuję powołanie Komitetu Mi- łośników Horacego. Eugenia Protestuję! Doktor mówił, że on jest nagi. Rozumiem — nagi Król, ale nagi pisarz? Osiemnaście bezwstydnych metrów nagości, czy może być coś bardziej obrzydliwego! Hieronim Rozumując kategoriami Eugenii, mo- że! Eugenia Na przykład? Hieronim Dwadzieścia metrów golizny. (śmiechy) Prezydent Powstały więc dwa stronnictwa: przeciwników i zwolenników Horacego. Głosu- jemy. Kto za kolosem, kto przeciw? Pół na pół. Dziękuję. Ja przechylę szalę na korzyść wiel- kości, (gwar, oklaski) On się nam przyda. (dzwonek telefonu) Prezydent Tak, a to pan, doktorze... Już nie rośnie? ...Ile? ...Dwadzieścia jeden metrów, nie- źle, nieźle. Proszę tutaj przysłać Dominika, opracujemy plan działania. Otoczymy Horace- go troskliwą opieką. (odkłada słuchawkę) Jego przyjaciel, moi drodzy, pomoże nam, zna zwyczaje Horacego, zachcenia, słabostki. Eugenia Słabostki. Wszyscy jesteśmy słabi. Prezydent Słabostki giganta, siłacza nad siła- cze, posiadają szczególną wartość. Eugenia Jutro składam podanie o dymisję. Prezydent Nie mam czasu na głupstwa. Eugenia Wybieraj: albo ja, albo on. Prezydent Oczywiście on, a ty najlepiej wy- jedź do Sródborowa i zabierz ze sobą tego kry- tyka, który recenzuje dzieła Horacego. Słucham dalszych propozycji... Hieronim Łąkę trzeba dyskretnie obserwować, najlepiej z wieży ciśnień. Następnie przygoto- wać jadło. Eugenia Cóż to za język! Powiedz — żarcie. Hieronim Dwie krowy, kilka beczek piwa, z tuzin owiec. Nad łąką rozwiesimy namiot cyr- kowy. Niech ma dach nad głową. Prezydent Na czym będzie spał? Eugenia Na słomie. Hieronim Dom Towarowy dostarczy odpowie- dnią ilość materaców. Branżowe spółdzielnie rzemieślnicze przygotują ubranie, buty. Eugenia Ten potwór zrujnuje miasto. Prezydent Nie zrujnuje, nie zrujnuje. Zwrócę się o subwencje do ministerstwa. Ba, ale do którego? Hieronim Do wszystkich. Niemal w każdym mi- nisterstwie istnieje Departament Wzrostu. Nie odmówią, bo to przecież po ich linii. Prezydent Ot, głowa, głowa... Mów dalej. Hie- ronimie. Hieronim W pobliżu łąki z namiotem cyrko- wym postawimy dwa hotele, dwa motele. Lu- dzie będą przyjeżdżać z całego świata, by Go zobaczyć. Prezydent Trzy, cztery hotele, tyleż moteli. Hieronim Przed namiotem ustawimy giganto- fon, który wzmocni nasze głosy. Zakłady radio- we skonstruują specjalne słuchawki dla Hora- cego, a w buty wmontują mikrofony. Prezydent Świetnie! Przewybornie! Hieronim I kwiaty, dużo kwiatów. Skoro tylko otworzy oczy, powinien zobaczyć wokół siebie klomby kwiatów z pozdrowieniami od prezy- denta miasta. Prezydent Sądzisz, że wypada? Hieronim Dla dobra miasta. (kilka taktów muzyki) Doktor Panie prezydencie, przyjechał pan pro- fesor. Prezydent Prosić, prosić... Witam, witam. Był pan u pacjenta? Profesor Byłem. Jeszcze pogrążony we śnie. Kolega słusznie zadziałał środkiem nasennym. Zanim pacjent się ocknie, dotrę do jądra wul- kanu, do samej magmy i zlikwidujemy erupcję wzrostu. To wyjątkowy przypadek, lecz nie bez- nadziejny. Prezydent (zaniepokojony) Zamierza pan, pro- fesorze, operować? Profesor (chichocząc) Toż to zabieg kosmetycz- ny. Hieronim No, a potem, po zabiegu? Profesor Pacjent wróci do poprzednich rozmia- rów. Prezydent (rozczarowany) Do poprzednich? To na pewno niebezpieczna operacja. Profesor (ubawiony) Pan żartuje. Gigantyczny organizm nie poczuje nawet ukłucia mojego lancetu. Ot, komar ukąsi konia w zadek (chi- chocze). Hieronim Pegaza, pegaza, panie profesorze. Prezydent Proponuję odłożyć operację. Co się odwlecze, to nie uciecze. Profesor Co wiemy o charakterze olbrzymów, a jeżeli ucieknie? Pacjent może okazać się nie- bezpieczny dla otoczenia. Hieronim Horacy nie skrzywdzi muchy. I jaki zdolny. Prezydent Niech nacieszy się swoją wielkością. Bądźmy ludzcy. W tej sytuacji on musi stwo- rzyć coś naprawdę wielkiego. Kieliszek bene- dyktynki dobrze nam zrobi, panie profesorze. O której obudzi się Horacy? Profesor Za godzinę. (kilka taktów muzyki) Dominik Jak się czujesz? Horacy Na Boga, jakiś ty maleńki! Dominik Spałeś smacznie. Horacy Ile? Dominik Już nie rośniesz? Horacy Ile? Mów do licha! Dominik Około dwudziestu. Rozmawiałem z profesorem. Waha się, pojmujesz, mały za- bieg kosmetyczny w okolicach przysadki móz- gowej może wywołać odwrotną reakcję. Zmale- jesz, ale profesor obawia się, że nie zdoła po- wstrzymać procesu malenia. Horacy Wesołe perspektywy. Z dwojga złego wolę być wielki. Skąd te kwiaty? Dominik Od prezydenta miasta. W nocy po- wstał Komitet Opieki nad Tobą, czy coś w tym rodzaju. Horacy Dlaczego włożyłeś szlafrok swojej żony? Żółty w pomarańczowe kwiaty. Dominik W tej chwili leżysz na trawie, stoję tuż przed twoimi oczami, gdy wstaniesz, rysy mojej twarzy zatrą się. Horacy Rozumiem. Pora więc wstać. Dominik Podnieś mnie, delikatnie, ostrożnie, usiądę na twoim ramieniu, bliżej ucha. Horacy Ho, ho. Piękny widok. Patrzę jakby z wieży. Dominik Bo jesteś jak wieża. (beczenie owiec) Horacy Widzę stado owiec. Dominik Pędzą śniadanie dla ciebie. Horacy Chłodno. Dominik Bo jesteś nagi, nagusieńki. Krawcy szyją wełnianą tunikę. Przed południem będzie gotowa. Szewcy pracują nad sandałami. Gar- nitury, koszule i lakierki później. Horacy Co oni tam majstrują? Dominik Wielki namiot dla ciebie. Horacy Wielki, luksusowy namiot. Bez przydzia- łu. Wzruszające. (chichocze) Dominik Przestań chichotać, bo spadnę! (chichot cichnie, kilka taktów muzyki, terkot telefonu) Prezydent Halo, halo, tu prezydent miasta. Telefonistka Łączę z ministerstwem. Prezydent Tak, słucham, słucham. Dyrektor Departamentu Halo, to pan. Prezydent (uradowany) Ach, pan dyrektor po- znał mnie po głosie. Bardzo się cieszę. Przed godziną miałem zaszczyt wysłać... Dyrektor Tak, tak, kto mówi? Prezydent Prezydent miasta. Dyrektor Więc co pan wysłał? Prezydent Dalekopis o wielkoludzie. Dyrektor Niech sobie rośnie, pozwólcie ludziom rosnąć. Niech rośnie, byle z sensem. Prezydent Z sensem? Z sensem, panie dyrek- torze? Z jakim sensem!? Dyrektor No, właśnie. Tak przypuszczałem. Za- wsze zapominacie o najważniejszym. Niech roś- nie, dajmy na to... Prezydent Dajmy na to... ? Dyrektor Dla uczczenia siedemsetlecia waszego pięknego miasta. Prezydent Osiemsetlecia, panie dyrektorze, to znakomity pomysł. Dyrektor Tak, tak, niech człowiek rośnie w określonym kierunku. Prezydent Horacy rośnie we wszystkich kie- runkach. Dyrektor No to koordynujcie! Jasne! Prezydent Jasne? Dyrektor Co jeszcze? Prezydent Budżel, nasz budżet... Dyrektor (przerywając) Rozumiem, ten czło- wiek przerósł wasz budżet. Zawsze to samo. Pieniądze, pieniądze. Że wy też nic bez tych pieniędzy nie potraficie zrobić! Ile on ma me- trów? Prezydent (z nadzieją w glosie) Dwadzieścia jeden... i pól... Dyrektor Wiele hałasu o nic. Dwadzieścia je- den. Tylko tyle. Prezydent Dwadzieścia jeden metrów wyso- kości. Dyrektor Nie jest taki wysoki. Prezydent Gigant, gigant! Dyrektor Gigant? Eee... Zawsze lubicie przesa- dzać. Mont Blanc ma 4810 metrów, Grań Pa- radiso 4063, Plaża del Moro Almanzor w Sierra de Gredos 2592, Śnieżka 1603. Cóż to jest dwa- dzieścia jeden metrów. Prezydent Horacy je za czterdziestu, musimy go przyodziać, ochędożyć. Dyrektor Ochędożyć? Co jeszcze? Prezydent Stworzyć co najmniej znośne wa- runki egzystencji. Dyrektor Sto tysięcy! Wystarczy? Prezydent Jak na początek, wystarczy. Prze- widujemy inwestycje, wzmożony ruch tury- styczny, nowe motele, dworzec warto odremon- tować, poszerzyć ulice wjazdowe. Dyrektor To już nie mój resort. Oho, wzywają mnie do ministra. Żegnam pana, panie prezy- dencie. (kilka taktów muzyki) Horacy W tej tunice wyglądam głupio, mon- strualnie, idiotycznie. Dominik I dostojnie. Tak dostojnie, że nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Horacy Po śniadaniu pora na spacer. Dominik Pozwól, zawiadomię sztab. Horacy Sztab, co za sztab! ? Dominik W rannych godzinach powołano sztab do koordynowania ruchu na wszystkich dro- gach z twoimi ruchami, (dzwonki) Tu Dominik! Tu Dominik! Horacy pragnie pospacerować, proszę podać trasę. Pilot Tu pilot! tu pilot! Krążę nad głową Hora- cego. Milicja wstrzymuje ruch na autostradzie. Over! Dominik Tu Dominik! tu Dominik! Proszę po- dać kierunek spaceru. Pilot Tu pilot! tu pilot! Nord-West! Gdzie pan się ulokował? Dominik Siedzę w kieszeni Horacego. Over! Pilot Pożyczał pan pieniądze od pisarza? Dominik Siedzę w dosłownym tego słowa zna- czeniu w górnej kieszonce tuniki, jak na balko- nie. Pilot Tunika z kieszeniami? Co ta moda z nami wyprawia? Dominik Siedzę i patrzę na autostradę. Wyjeż- dża samochód z żółtymi tablicami i światłami. Pilot To drugi pilot. On was poprowadzi na ten spacer. Ja penetruję teren z góry. Droga wol- na. Ruszajcie! Horacy Ten samolot nad nami, to bombowiec? Dominik Skądże znowu, to helikopter. Horacy Idziemy, trzymaj się mały. (kroki olbrzyma, melodyjny gwizd) Dominik Ładnie gwiżdżesz. Horacy Słońce świeci, w dali łąki i pola, słyszę gęganie gęsi, świergot ptaków, cykanie koni- ków polnych. Dominik Zradiofonizowali cię od stóp do głowy. Horacy Słyszę śpiew dziewczyny. (dalekie nucenie) Dominik Halo pilot! halo pilot! Usunąć z drogi dziewczynę. Pilot Zrozumiałem. Zatrzymajcie się przy moście. Horacy Co u licha, dlaczego ją usuwacie! To ma być troska o człowieka, o pisarza. Dominik Dziewczyna na twój widok zemdleje. Horacy Jak dotąd żadna dziewczyna nie zemdla- ła na mój widok. Kobieta mdlejąca na widok mężczyzny, mój drogi, he, he, te czasy dawno minęły. Pilot Radiotelefon od prezydenta. Dominik Tak, słucham, tu Dominik. Prezydent Wracajcie natychmiast do miasta. Przyjechał przedstawiciel ministerstwa finan- sów. Powiada, że jak ma płacić, to musi wie- dzieć za co. Oświadczył, że nie da grosza, jeśli mu nie pokażemy Horacego. Dominik Słyszałeś Horacy? Horacy Ministerstwo finansów i dziewczyna. I na co się zdecydować, co wybrać? Dominik Dziewczyna zniknęła za stogiem siana. Z chłopcem. Horacy A więc koniec marzeń. Dominik A finanse? Pomarzymy sobie na finan- sowe tematy. Jesteś wielki i będziesz miał wiel- kie honoraria. Horacy Pozwólmy rosnąć dziewczynom, nie tyl- ko pisarzom. Ech życie, życie. (kilka taktów muzyki) Dominik Przedstawiciela ministerstwa finansów odwieźli do szpitala. Horacy Wywarłem na nim kolosalne wrażenie. Prezydent Ocucimy, postawimy na nogi, po- gawędzimy i da pieniądze. Horacy to dobra lo- kata kapitału, będzie wysoko procentować. Ho- racy nie jest deficytowy, (nadbiegające kroki) Co tam nowego Hieronimie? Hieronim (zadyszany) Ta przeklęta Eugenia, judzi ludzi przeciw Horacemu. Prezydent Judzi ludzi? Cóż to, gadasz rymami? Hieronim Nagrałem fragmenty jej wystąpienia w Radzie Miejskiej. Proszę posłuchać. (glosy z magnetofonu) Eugenia Stwarzamy atmosferę sprzyjającą roz- kwitowi talentów, lecz, na Boga, bez szaleństw. Ów cieplarniany klimat sprawił, że Horacy wy- bujał nadmiernie. Głos z sali A prawo do eksperymentów! Eugenia Oto efekty eksperymentu: białe płótno zniknęło ze sklepów, bo Horacy lubi białe ko- szule, odczuwamy dotkliwy brak kaszy tatar- czanej, bo Horacy lubi zrazy z kaszą, borówki wysprzedane co do jednej, bo Horacy przepada za borówkami. Miastu grozi zagłada. Bijcie w dzwony! Bijcie w dzwony! Budżet miasta za- grożony! (gwar, śmiechy) Prezydent Wyłącz, tego nie można słuchać! Babsko oszalało. Hieronim Zażądała, by Horacy nie marnotra- wił swojej energii na abstrakcję, by wykorzy- stać jego wielkość w racjonalny sposób, Hora- cy, zdaniem Eugenii, winien na przykład prze- nosić autobusy, samochody i inne pojazdy przez przejazd kolejowy do czasu wybudowania wia- duktu. Horacy winien w upalne dni chłodzić miasto dmuchaniem i ogrzewać je w czasie mro- zów chuchaniem. Dominik Herkulesowe prace. Prezydent W tym coś jest, Horacego można przecież wykorzystać dla dobra miasta. Dominik On nas słyszy, panie prezydencie. Prezydent I co pan na to, panie Horacy? Mógł- by pan bez większego trudu zniwelować tę gó- rę, która zasłania widok od południa na rzekę i sady wiśniowe. Horacy Nie umiem niwelować, panie prezyden- cie. Prezydent Ale coś trzeba robić, mój drogi. Horacy Chciałbym pisać. Poproszę o papier i piq- ro. Czuję w sobie niezmierzone siły twórcze, eksplozję inwencji, stworzę gigantyczne dzieło, pozwólcie mi pisać, a z mego pióra spłynie na papier ocean słów, lawina myśli. Prezydent Rozumiem pana doskonale, ale nie wiem, czy zdołam otrzymać dodatkowy przy- dział papieru. Sytuacja jest bez wątpienia lep- sza niż w roku ubiegłym, lecz trudno dogodzić wszystkim, a szczególnie panu. Je pan za czter- dziestu, a pisze za ilu? Zresztą nie można tylko myśleć o sobie i o przyjemnostkach, wyrósł pan w tym mieście, wybujał, wypada więc coś niecoś dla tego miasta uczynić. Hieronim (biadając) Panie prezydencie, panie prezydencie, pan mówi słowami Eugenii. Prezydent Nie znoszę tej baby, ale muszę przy- znać, dobrze to rozgrywa. Dlatego trzeba wy- trącić jej te argumenty z ręki. Dobijemy Euge- nię jej własną bronią. A potem miasto będzie leżało u pańskich stóp, Horacy, daję słowo, od- znaczę, spełnię każde pańskie życzenie. Horacy Górę ewentualnie zniweluję. Prezydent A co, nie mówiłem, złote serce, du- sza świetlana. Dzięki, dzięki, warto by przy okazji wyburzyć kilka obiektów z czasów Fran- ciszka Józefa, szpecą miasto. Horacy Wyburzę. Prezydent Stację pomp przenieść bliżej rzeki, a gazownię oddalić od miasta. Centralny plac pokryć płytami z granitu, kamieniołomy dwa kroki stąd, koryto rzeki poszerzyć i pogłębić. Horacy Pomyślę. Prezydent Nad czym? Horacy Nad kolejnością prac. Prezydent Brawo, brawo! A ja przyślę panu dwie orkiestry. Niech przygrywają do tych my- śli, niech przygrywają. (dźwięki muzyki) Horacy Dominiku! Chyba całe miasto wyległo na ulice. Dominik Bawią się, tańczą, śpiewają pieśni po- chwalne o tobie. Horacy To żenujące. Dominik Prezydent zastanawia się, czy nie na- leży wysunąć wniosku, by stolicę przeniesiono do naszego miasta. Horacy A może ja pójdę do stolicy. Dominik Ciszej, ciszej. Horacy Zbliża się wieczór, noc... ( gwar, muzyka, śmiechy) Dominik W Radzie Miejskiej doszło do nowej awantury na twój temat. Eugenia zmieniła tak- tykę. Już zrezygnowała z wykorzystywania two- jej siły do praktycznych celów. Horacy Teraz straszy miasto. Dominik Skąd wiesz? Horacy Ktoś życzliwy przysłał mi taśmę magne- tofonową z jej przemówieniem, posłuchajcie: (glosy z magnetofonu) Eugenia Toż to monstrum. Monstrum, powiadam jak mi życie miłe, monstrum. Dzisiaj łagodne, niczym jagnię, a jutro... Głosy A jutro? Co jutro? Co jutro? Eugenia Jutro, za godzinę, w każdej chwili ja- gnię może przemienić się w bestię. Trzy tygod- nie temu skrytykował krytyka i to wszystko uczynił wówczas, gdy miał półtora metra wzro- stu. Czego można spodziewać się po nim teraz, gdy osiągnął, sobie tylko znaną metodą, dwa- dzieścia jeden metrów. Głosy Czego? Czego? Eugenia Wszystkiego najgorszego. On nas pożre! Głosy Apokalipsa! (śmiech) Eugenia Kto się śmieje? Śmieją się stronnicy Hieronima. Nie słuchajcie tego śmiechu. Hora- cy to potwór. Miastu grozi niebezpieczeństwo. (Dominik wyłącza magnetofon) Dominik Potem doszło do bójki. Twoi sympaty- cy wyłoili skórę twoim antagonistom. Wezwano straż pożarną. Przedstawiciel ministerstwa fi- nansów oświadczył, że nie zamierza inwesto- wać kapitału w tak niepewną imprezę. Horacy Wstydzę się swojej wielkości. Dałbym wiele, by zmaleć. Może poddać się operacji. Prezydent (zadyszany) Kategorycznie sprzeci- wiam się! Dominik O, pan prezydent. Prezydent W takiej chwili maleć, nonsens, ab- surd. Przyznaję, sytuacja jest krytyczna, wra- cam właśnie z burzliwych obrad, ludzie histe- ryzują, kiełkują ziarna zasiane przez Eugenię, bodaj by ją... Ech! Dominik Niechże pan odsapnie, panie prezyden- cie. Prezydent Horacemu, Horacemu grozi niebez- pieczeństwo. Eugenia coś knuje. Nie wiem, co, ale knuje. Otrzymałem anonimowy telefon: ,,Bądźcie czujni o ósmej wieczorem. Biada Ho- racemu. Przyjaciel". Horacy Mamy więc piętnaście minut czasu. Z tej wysokości mogę dłużej podziwiać zachód słońca. Czerwień, oranż, róż, fiolety, karmin. Pokraśniała cała ziemia, zarumieniło się niebo. Prezydent Słyszę kroki. Dominik Ktoś się skrada. Prezydent Tam za drzewem. Stać, stać, ani kroku dalej! Bo wystrzelę z obu luf dubeltówki. Hieronim Panie prezydencie! To ja, Hieronim. Prezydent A! Więc nie wystrzelę. Co się stało? Hieronim Eugenia coś knuje. Prezydent A co, nie mówiłem. Hieronim Obym zdołał przewidzieć jej zamia- ry- Prezydent Obyś zdołał! Hieronim Ale czy zdołam? Prezydent Skoncentruj się! Pomyśl spokojnie. Ty najlepiej znasz tę czarownicę. Hieronim Nie zaatakuje wprost, to oczywiste. Prezydent To oczywiste, wprost nie zaatakuje. Hieronim Jeno podstępnie. Prezydent Jeno... Hm, cóż to za język! (beczenie owiec) Hieronim Co to? Horacy Nadbiega moja kolacja. Stado biednych owiec. Za chwilę zginą pod nożami rzeźników, którzy je oprawią i przekażą kucharzom, którzy upieką je na rożnie. Hieronim Wrócę za chwilę, niczego nie ruszaj- cie! Niczego! Błagam! Prezydent Hieronim wie! On wie! Patrzcie, wraca dźwigając jagnię. Hieronim (jąkając się z podniecenia, śmiejąc się) Ha, ha. Przejrzałem zamiary Eugenii... O, Boże... W ostatniej chwili... Odgadłem... spójrzcie. Oto, co za chwilę podano by Horace- mu na wielkiej tacy... Horacy Jagnię, smaczne jagnię, jakżem głodny. Hieronim A w brzuchu jagnięcia dziesięć kilo trotylu... A tu, ten aparacik iskrzy na sygnał radiowy. Która godzina? Dominik Za pięć ósma! Hieronim Horacy połyka jagnię nadziane dyna- mitem. O ósmej zdradziecka dłoń włącza iskro- wnik; Eks... eksplozja. Koniec Horacego! Za- głada smoka. Horacy Uratowałeś mi życie. Prezydent Mam pomysł... He, he. Ja też mie- wam pomysły. Wysadzimy w powietrze jagnię. Zmylimy naszych antagonistów. Jagnię eksplo- duje, a my oddalimy się. Będą sądzić, że Horacy zginął, a my tymczasem dotrzemy do stolicy. Prędzej. Horacy, ubieraj się! Załóż epolety z ko- szykami, w których ulokujemy się, Hieronim, Dominik i ja. Podpalcie ten wiecheć ze słomy! Zastąpi lont, świetnie. A teraz uciekaj, Horacy! Uciekaj, co sił w nogach. (tupot, eksplozja, muzyka) Dominik Zbliżamy się do stolicy. Horacy W pobliżu mieszka mój wielki przyjaciel i wielki pisarz, nie tak wielki, jak ja, w fizycz- nym tego słowa znaczeniu, ale większy ode mnie, ho, ho, pod każdym względem. To czło- wiek mądry, doradzi, kogo prosić o dalszą ra- dę. Prezydent Dobrze, bardzo dobrze. Odpocznę nieco, bo w tym koszyku przytwierdzonym do twojego epoletu wytrząsłem się solidnie. Hieronim Widzę willę wśród rododendronów. Horacy Tak, to ten dom, w oknie płonie światło. Zejdź, Dominiku, na ziemię i uprzedź mego wielkiego przyjaciela i jeszcze większego pisa- rza o moim przybyciu. Wspomnij oględnie o moim wzroście. (pukanie) Wielki Pisarz Drzwi otwarte, wchodź, wę- drowcze, kimkolwiek jesteś. Dominik Dobry wieczór. Przychodzę tutaj z po- lecenia Horacego. Prosił mnie, by uprzedzić pa- na, że pragnie złożyć mu wizytę. Wielki Pisarz Zaczekajcie, kochani, w ogro- dzie, kończę piątą część Mojej epopei... Poga- wędzimy. (na tle stukotu maszyny do pisania) Macie kłopoty. Któż ich nie ma... A co słychać w waszym mieście? Byłem tam w 1928 r. Pa- miętacie moją powieść Lwice? Akcja ósmego rozdziału toczy się w Ente, to wioska w pobliżu waszego grodu... Ente, Ente, mój Boże. Pewno teraz zagospodarowane. Dominik Zagospodarowane, proszę pana, lecz... Wielki Pisarz I nic już odłogiem nie leży. A ja o tych odłogach pisałem. A dzisiaj. O czym dzisiaj pisać? Byłem w Ente także w 1930 r. gościł mnie ziemianin, ale gruboskórny i dałem mu w mordę. A może to było w 1931, nie pa- miętam, jak miły Bóg, ale dałem mu na pewno. Opisałem tę scenkę soczystą w jedenastym roz- dziale, ludziska śmieli się do rozpuku. Wasze miasto jest piękne, a w alejach podają jeszcze rogaliki do kawy? Dominik Podają, ale... Wielki Pisarz A pan właściwie kto? Dominik Dominik. Aktor dramatyczny. Wielki Pisarz Aktor, powiadasz, to interesu- jące. Przyszedłeś hołd mi złożyć, czy tak? Dominik Hołd także. Mój przyjaciel. Horacy, dziwnym trafem wyrósł... Jest ogromny. Wielki Pisarz Horacy? Tam u was... na pro- " wincji? Co ty leż mówisz? Pokaż no się, Ho- racy. Dominik Czeka w ogrodzie. Wielki Pisarz Więc wyjdźmy do niego... A, co za noc, gwiazdy... Horacy... Pokaż no się, kochasiu... Wyrosłeś, ale nie za bardzo. Piszesz? Piszesz? Czy kontemplujesz? Pisanie to... ej, co tu gadać, pokarał nas Pan Bóg tym talentem, pokarał, ty też masz nieco tej iskry bożej, nie zaprzeczaj... Zakopałeś się na odludziu, zmizer- niałeś, piszesz pewno i piszesz, więc co piszesz? Przyniosłeś może ze sobą? Co tobie? W oczach malejesz? Ładnie tu, co? Choć często wieje. Lu- bię to wiatrów wianie, jak mnie owieje, a ja leciutko się zawieję, to ha, ha, tworzę jak gi- gant. No, dam ci list do ministra, swój człowiek. Wejdź do pokoju. Aleś ty zbiedniał, a nie tak dawno, czytałem w gazecie, że ludzie nam ros- ną, jak grzyby po deszczu, a jeden gdzieś tam dwadzieścia metrów osiągnął. Fenomen, co? (śmieje się) Czego ci dziennikarze nie wymyślą... No, list gotowy. Pozdrów ode mnie ministra, i wyprostuj się. Wyprostuj. Do widzenia. (stukot maszyny do pisania, melodyjka) Dominik Niewiarygodne. Horacy, ty malejesz i malejesz. Prezydent Zdumiewające, on maleje i maleje. Hieronim Coraz bardziej i bardziej, i bardziej maleje. Dominik Jak się czujesz? Horacy Głupio i tak jakoś, w uszach szum. Podaj mi rękę, boję się. Prezydent Cóż to za dziwne procesy dokonują się w ludzkim organizmie. Hieronim Rzeki zatruwają chemikaliami, po- wietrze etyliną, do tego wybuchy na słońcu i promienie kosmiczne, a to łażenie po księżycu też ujemnie wpływa, ludzi szpikują antybioty- kami, ochrona środowiska; środowisko ochro- nimy, a to, co w środku środowiska? Prezydent W środku nic, aż kiszki marsza gra- ją. Chodźmy coś przekąsić, Hieronimie, nic tu po nas. Hieronim Horacy taki poważny człowiek, a psi- kusy ma w głowie. Raz duży, raz mały. Tak nie można, trzeba się zdecydować. Zjadłbym coś konkretnego. Prezydent Ty zawsze masz dobre pomysły. (oddalające się kroki) Horacy Poszli? Dominik Poszli. Horacy A ty zostałeś, Dominiku. Dominik Ciągle jeszcze malejesz. Horacy Życie płata figle. Jestem tylko trochę wyższy od ciebie. Dominik Maksimum dwadzieścia centymetrów. Horacy Nadjeżdża samochód. Może podwiezie nas do stolicy. (melodyjka) (kroki) Dominik My do pana ministra. Głos Tym korytarzem prosto, ciągle prosto, potem w lewo, innym korytarzem aż do schodów, po- tem w górę. (kroki) Dominik My do pana ministra. G ł o s W górę i tak dalej. (kroki) Dominik My do pana ministra. Głos My? Ja widzę jednego. Dominik My, to znaczy ja, bo tak często do mnie mówią per wy. Głos Dowcipniś. Idźcie, idźcie. Minister lubi dow- cipnych, może i was polubi. Dominik My bardzo lubimy pana ministra. Głos Czy on o tym wie? Dominik Damy mu to odczuć przy najbliższej okazji. Głos To bardzo ładnie z waszej strony. Minister też człowiek, a każdy człowiek łaknie ciepła... (kroki) Dominik Horacy, gdzie jesteś? Horacy? Ach, jakże zmalałeś. Horacy Ile mogę mieć tak na oko ? Dominik Dziesięć, jedenaście centymetrów. Horacy Ale już nie maleję. Oddaj list Wielkiego Pisarza sekretarce ministra, usiądź w tym fo- telu i zaczekaj na mnie. Pójdę sam. Droga pro- sta jak strzelił. Dominik Sam? Horacy Bardzo proszę. Wrócimy razem. (melodyjka) Sekretarka Za piętnaście minut konferencja, panie ministrze, za pół godziny... (krzyk) Minister Słucham... słucham? Sekretarka Ja... ja jestem przepracowana. Minister Ja również... przepraszam. Dostanie pani urlop i premię... Halo! Dlaczego pani nie odpowiada? Sekretarka Jestem bardzo przepracowana. Minister Coś z sercem? Sekretarka Z wzrokiem, panie ministrze, przed chwilą wszedł do sekretariatu maleńki czło- wiek. Minister Prosić, prosić. Sekretarka On jest bardzo maleńki. Minister Tym bardziej prosić, niech wejdzie... Halo! Pani Halino. (kroki) Minister Masz ci los, zemdlała...? Halo? połącz- cie mnie z siódemką, tak, dziękuję, proszę na- tychmiast przysłać lekarza do mojego sekreta- riatu, sekretarka straciła przytomność. (kroki) Urzędnik I Zauważyliście, kolego, tego intere- santa, który wszedł do gabinetu ministra? Urzędnik II Z trudem. Dlaczego on taki mały? To wbrew zdrowemu rozsądkowi, nie mówiąc o zaleceniach. Urzędnik I Z naszymi rodakami trudna spra- wa, prosimy: „rośnijcie, kochani", a oni na przekór. Urzędnik II No, nie generalizujmy. Urzędnik I Ale zawsze znajdzie się taki, co chce po swojemu, inaczej. Urzędnik II Ten przekroczył wszelkie granice. Urzędnik I Jak można tak zmaleć! Urzędnik II Może na złość. Moim zdaniem na- leży opracować... (glosy oddalające się, słychać zbliżający się śmiech) Minister A, kolega dyrektor departamentu. Proszę sobie wyobrazić, moja sekretarka ze- mdlała. Dyrektor (śmieje się) Bardzo przepraszam, pa- nie ministrze. Minister Nic nie szkodzi. Cieszy mnie pański dobry humor. A mówiono, że pan nigdy się nie śmieje. Dyrektor (śmiejąc się) Nie, to przewyborne... (zaśmiewa, się.) Ja... doprawdy... (wybucha śmiechem) Minister I co pana tak rozbawiło? Mam nadzie- ję, że nie omdlenie pani Haliny. Dyrektor Ależ nie, ależ nie. (śmieje się) Zupeł- nie coś innego, (śmieje się) Fantastyczne, za- bawne. Krasnoludki (śmieje się) Krasnoludki są na świecie. I co najzabawniejsze, także są w naszym ministerstwie. Minister Ktoś znowu coś pokręcił! Przeinaczył! Poplątał! Zagmatwał! Dyrektor (z trudem panując nad śmiechem) Autentyczne krasnoludki. Idąc do pana, panie ministrze, minąłem kroczącego wolno w stronę pańskiego gabinetu krasnoludka. Za chwilę tu będzie... Oo, właśnie wchodzi. Nie będę przesz- kadzał. (wybiega) Minister Hm... Pan do mnie? Horacy Przed kilkoma minutami wręczono pa- nu, panie ministrze, list polecający. Minister Pan Horacy?! Horacy Tak, to ja, panie ministrze. Minister Nasz wspólny przyjaciel słowem nie wspomniał, że pański kłopot jest aż tak wielki. Hm, to brzmi paradoksalnie. Horacy Proszę postawić mnie na biurku. Minister Zrobione. Niechże pan usiądzie, może na pudełku od zapałek. Horacy Dziękuję. Nie zajmuję wiele miejsca, nie zajmę wiele czasu. Opowiem krótko o swoich perypetiach. Otóż... (melodyjka) Minister Tak rozumiem. Złośliwość ludzka wy- twarzą niekiedy w naszym organizmie antyciała i rośniemy nienawistnym na przekór, (śmiejąc się) Podejrzewam, że tak było z Napoleonem, któremu koledzy w szkole wojskowej zatruwali życie. Podobnie pan zareagował. A po rozmo- wie z naszym wspólnym przyjacielem począł pan maleć i w drodze do mnie malał pan w dal- szym ciągu. Co za wrażliwość. Horacy Jestem pisarzem, panie ministrze. Minister Tak, to wiele tłumaczy. Lecz pewną odporność należy w sobie wypracować, nieco stwardnieć. I zachować właściwe proporcje. Bądź pan sobą. Horacy Coraz bardziej, z każdą chwilą staję się sobą. Minister Brawo! Rośnie pan w moich oczach. Horacy A gdyby tak zajrzał pan, panie mini- strze, do naszego miasta. Minister Z największą przyjemnością. Może pod koniec tego miesiąca. Horacy A może na początku? Minister (śmiejąc się) Mam jeszcze lepszy po- mysł : pojedziemy razem, natychmiast. Horacy Przed pańskim gabinetem czeka mój przyjaciel. Dominik. Minister Zabierzemy i Dominika. Horacy A pod stolicą prezydent i Hieronim. Minister O ile dobrze pamiętam, ci ludzie opuś- cili pana w krytycznym momencie. Horacy To dobrzy ludzie, żywili nadzieję, wiel- ką nadzieję, że z moją pomocą odnowią miasto. Minister I znowu urósł pan w moich oczach. Horacy Ile? Tak mniej więcej na oko? Minister Metr sześćdziesiąt siedem. Horacy Zejdę z biurka, panie ministrze. Minister I pojedziemy. (kilka taktów muzyki) Sympatyczny głos kobiecy Epilog: Ho- racy i Dominik wędrują po salach nowej Biblio- teki Miejskiej. Dzieci na widok Horacego wy- biegają z gmachu, zrywają kwiaty prosto z klombów i powróciwszy wręczają kolorową wiązankę wzruszonemu autorowi. Najrezolut- niejsze dziecko mówi: „Pan napisał piękną książkę, ślicznie dziękujemy". „Jaką?" — dziwi się Horacy. „Przygody Guliwera" — odpowia- da dziecko i dodaje: „Pan jest bardzo dobrym pisarzem". Wtedy Horacy blednie. Dominik Co się stało? Ty bledniesz i bledniesz, i bledniesz. Tak, tak, dziecko coś tam pomyliło, lecz błagam, nie rośnij! Horacy W zupełności wystarczy mi te siedem centymetrów. Przed tym wydarzeniem mierzy- łem metr sześćdziesiąt, po rozmowie z mini- strem — metr sześćdziesiąt siedem. Dominik Prawdziwy cud. Horacy Dookoła tyle cudów i jak tu być sobą! Sympatyczny głos kobiecy Koniec opo- wieści, która była AUTENTYCZNA FANTASTYCZNA PRAWDOPODOBNA I NIEPRAWDOPODOBNA Proszę o finał muzyczny (finał muzyczny) Odwiedziny „...Historia powtarza się. Król Chufu, zwany rów- nież Cheopsem, drugi władca czwartej dynastii, od- poczywał, słuchając opowiadań o cudownych zda- rzeniach. Od tego czasu minęło 4615 lat, a baśnie nie wyszły z mody. Dzisiaj każdy człowiek bez róż- nicy rasy, płci, języka, religii lub zajmowanego sta- nowiska może korzystać z dobroczynnego wpływu cudownych opowieści na system nerwowy. Relaks stał się przywilejem wszystkich, nie tylko głów ko- ronowanych. Strach pomyśleć, ile zmieniło się przez ostatnie pięćdziesiąt wieków. »Potęga człowieka przeraża bogów — pisał Rabelais — dzieci Panta- gruela wynajdą ziele, z pomocą którego ogarną sferę księżyca i wedrą się na terytorium znaków niebies- kich, tam wybiorą sobie mieszkania i zapragną usiąść do stołu razem z bogami, potem pojmą za żony boginie, bo to najlepszy sposób, by samemu stać się bogiem*. »Życie — pisze Diirrenmatt — ofe- ruje nam same rozrywki, wieczorem dostarcza ich kino, poezję daje codzienna gazeta... Rodzi się prze- czucie, że nie ma już co opowiadać, zaczyna się po- ważnie myśleć o rezygnacji, być może jest jeszcze miejsce na parę zdań, poza tym można tylko wziąć kurs na biologię albo zwrócić się ku fizyce, astrono- mii, ażeby uświadomić sobie strukturę wszechświa- ta, w którym krążymy*. Otóż to, wszechświat! Współczesny człowiek z niesłabnącym zaintereso- waniem słucha opowiadań o cudownych wydarze- niach w Kosmosie. Nic nowego pod słońcem, to prawda, lecz pod naszym słońcem; w innych ukła- dach słonecznych pulsuje przebogate życie, prawdzi- wa feeria cudownych zdarzeń. Podobno czas prze- mija tam szybciej, ale życie mija wolniej. Podobno na planetach krążących dookoła podwójnych słońc żyją istoty rozumne. Badane 73 układy podwójne są specjalnie ciasno ze sobą sprzężone. Niektóre po prostu stykają się atmosferami. Należy przypuszczać, że ten typ ciał niebieskich, dość często występujący w galaktyce, jak najbardziej nadaje się do stworzenia życia i je- go rozwoju..." Spiker Najmocniej państwa przepraszamy, zmu- szeni jesteśmy przerwać nadawanie tego felietonu. Międzynarodowe Powietrzne Linie Komunikacyjne ogłosiły następujący apel: „Uwaga wszyscy piloci i nawigatorzy! Uwaga wszystkie stewardessy! Uwaga wszyscy pasażero- wie! Stacje radiolokacyjne wykryły dwa niezidenty- fikowane obiekty latające. Przed godziną widziano je nad Południową Australią, piętnaście minut póź- niej nad Ameryką Południową. Zdaniem naukow- ców są to pojazdy kosmiczne pochodzenia pozaziem- skiego, sterowane przez Istoty Rozumne. Nasi zacni uczeni nie potrafią jednak odpowiedzieć na pytanie: Jak dalece rozumne? Dlatego ostrzegamy przed na- wiązywaniem kontaktu z Nimi na własną rękę. W każdym wypadku korzystajcie z pomocy biur Międzynarodowych Powietrznych Linii Komunika- cyjnych. Nasz wysoce wykwalifikowany personel zawsze do waszej dyspozycji. Polecamy się łaskawej pamięci. Dziękujemy za uwagę." Posłuchajmy teraz rozmowy prowadzonej na wy- sokości stu tysięcy metrów. Wysoko? Bardzo. Mimo to ciepło i przytulnie. Ostatnio w pojazdach kos- micznych instaluje się kominki. Taka moda. Roz- mawiają: Kobieta nie z tego świata, Mężczyzna nie 2 tego świata i Przewodnik z tego i nie z tego świata. Kobieta Doskonale, Przewodniku! Obróciłeś wszystko w żart reklamowy. Dobra robota. Mężczyzna Refleks godny podziwu. Przewodnik Niebezpieczeństwo przedwczesne- go wykrycia miejsca naszego pobytu zostało szczęśliwie zażegnane. Kobieta Powiedziałeś „niebezpieczeństwo". Czy są bardzo niebezpieczni? Przewodnik Zgodnie z waszym poleceniem obserwuję ich od wielu ziemskich lat. Większość ludzi wierzy tylko we własny rozum, bagateli- zując możliwość istnienia struktur inteligen- tnych w innych układach słonecznych. Byłem kiedyś przypadkowym świadkiem rozmowy człowieka z jego odbiciem w lustrze. Mówił: „Lustereczko, lustereczko, powiedz przecie, kto jest najmądrzejszy we wszechświecie?" I po chwili sam odpowiadał sobie na to pytanie: „Ty, królu wszelkiego stworzenia, tyś najmą- drzejszy bez wątpienia". Mimo tego przekona- nia łatwo ulegają panice i działają pod wpły- wem impulsu, wtedy stają się niebezpieczni, bądź nieobliczalni, co zresztą na jedno wycho- dzi. Dlatego przerwałem nadawanie komunika- tu-ostrzeżenia i sam go zakończyłem. Mężczyzna Możemy zatem bez obawy opuścić pojazd kosmiczny? Przewodnik Ależ oczywiście. Przygotowałem dla was odpowiednie ubiory, pieniądze, doku- menty i ziemski środek lokomocji. Ile czasu może zająć pokonanie odległości stu ty- sięcy metrów? Dokładnie cztery minuty, tak, ani mniej, ani więcej. Ogień w kominku nieco przygasł. Zrozumiale, przy takiej szybkości. „Uwaga, uwaga, lądujemy! Ten jasny pas po prawej stronie to auto- strada. Proszę wysiadać, drzwi zamykać!" Pożegna- nie z pilotami i statek kosmiczny wahadłowym ru- chem wznosi się ku jonosferze. Trzydzieści Istot z Innego Układu otacza autobus. Mężczyzna Ten wehikuł nie budzi zaufania. Kobieta Pudło na kółkach. Zabawny pomysł. P r z ew o d n i k To autobus. Kobieta Przetłumacz napis. Przewodnik Zespół Teatru Komedii i Dramatu z Xirochorion. Mężczyzna Xirochorion? Przewodnik Greckie miasteczko. Mężczyzna Jesteśmy więc Grekami. Kobieta Wędrujący teatr. Przewodnik Komedianci, zespół znakomitych artystów, najznakomitszych, najwybitniejszych aktorów południowej Europy. Będziemy wędro- wać od miasta do miasta, od kraju do kraju. Kobieta Dobrze zorganizowałeś wycieczkę, prze- wodniku. Mężczyzna Nie chwal komety, póki nie minie planety. Przewodnik Nie ma powodu do obaw. Wyglą- dacie jak ludzie, władacie biegle kilkoma języ- kami, jesteście o całe niebo, a ściślej mówiąc, o całe dwa nieba mądrzejsi od ludzi. Mężczyzna Reprezentujemy jedną z najstar- szych cywilizacji Galaktyki Pojedynczych Słońc. Przewodnik Nieśmiertelni w pojęciu Ziemian, piękni jak greccy bogowie, powinniście wszę- dzie wzbudzać podziw i szacunek. Umiejętność czynienia cudów, które dla was dawno przestały być cudami, dopomoże wam w najkrytyczniej- szych sytuacjach. Kobieta Mimo wszystko nie mogę wyzbyć się uczucia niepokoju. Przewodnik To zrozumiałe, w polu widzenia człowiek. Konkretyzując — strażnik. Strażnik Cóż to, do diabła? Autobus zaparko- wany po prawej stronie szosy? Płacicie mandat i basta! Straż czuwa na wszystkich drogach, mój panie, powiedziałem: czuwa! Przewodnik Popełniliśmy błąd, jesteśmy cu- dzoziemcami. Strażnik Cenimy bardzo cudzoziemców, każdy obywatel w Hondurasie ceni cudzoziemców, cu- dzoziemcom zawdzięczamy odkrycie naszego kraju, Kolumb, proszę pana, był cudzoziemcem, w Tegucigalpa wznieśliśmy piękny pomnik ku chwale pierwszego cudzoziemca, nie możemy wszakże stawiać pomników wszystkim cudzo- ziemcom, a za przekroczenie przepisów drogo- wych tym bardziej... nie możemy... pomników... Co to jest? Przewodnik Moneta, płacę mandat. Strażnik Złota? Przewodnik Szczerozłota, panie komendancie. Strażnik Nie mam reszty, nie znam aktualnego kursu obcych walut. Przewodnik Dziękujemy za resztę. Strażnik Pan chce przekupić strażnika, no, no, paszporty są, broń oclona? Przewodnik Oto nasze dokumenty. Strażnik Trzydzieści osób. No, no, a broń? Przewodnik Nie mamy broni, jesteśmy akto- rami greckiego Teatru Komedii i Dramatu. Strażnik Na oko, na oko, ale w rzeczywistości diabli was wiedzą, kim jesteście, w takim au- tobusie można ukryć kontrabandę i dwa tuzi- ny przemytników, wiem, co mówię, przemytni- cy udają aktorów, widziaJem taki film, wyciecz- ka szkolna przemyciła sto litrów rumu, nie, to nie była wycieczka szkolna, pielgrzymka, tak, pielgrzymka, więc to złoto? Przewodnik Pozłacane srebro, zażartowałem, panie komendancie. Strażnik Jeśli srebro, nie złoto, przyjmuję z ochotą. Przewodnik Śliczny wiersz. Niech mi będzie wolno w imieniu całego zespołu wyrazić panu szczery podziw. Szczęśliwy to kraj, w którym poeci czuwają nad bezpieczeństwem dróg pu- blicznych. Strażnik A żeby pan wiedział, czuwamy. Czy- tałem niedawno w gazecie powieść w odcin- kach, fantazja, aż skóra cierpnie ze strachu, w takim lesie, jak ten po lewej stronie, ląduje rakieta z innej planety, desant, czterdzieści dwa odcinki, ludziom grozi zagłada, przez wiele no- cy nie mogłem zmrużyć oka, wszystko dobrze się skończyło, dzięki naszym kobietom, zdoby- ły serca Marsjan, którzy, chwała Bogu, okazali się wrażliwi na wdzięki niewiast, tak między nami mówiąc, wy również wyglądacie na towa- rzystwo nie z tego świata, panie takie bledziut- kie. Przewodnik Czy możemy ruszyć w dalszą drogę? Strażnik Oczywiście, życzę przyjemnej podróży. Przewodnik (półgłosem, chociaż postać straż- nika dawno zniknęła za pierwszym zakrętem) Widzę przerażenie w waszych oczach. Kobieta To było nasze pierwsze spotkanie z człowiekiem. Istoty z Innego Układu myślą zespołowo: „Nie uprzedzajmy się przedwcześnie do Ziemian. Poznaj- my ich bliżej. Nie taki czarny diabeł, jak go malu- ją". I rzeczywiście. Pierwsze przedstawienia Teatru z Xirochorion wywołują entuzjazm, krytycy piszą dytyramby na cześć zespołu, publiczność wariuje. Ale dwaj wielce dystyngowani panowie czuwają. W garderobie aktorki komentują ostatnie wydarze- nia: P a n A Wspaniała, boska, cudowna. P a n B Grecka bogini, słowo daję. P a n A Publiczność szalała. Pan B I oszalała, co za entuzjazm! P a n A Tłum wtargnął na scenę. P a n B Na całe szczęście byliśmy w pobliżu. P a n A Bocznym wejściem wyprowadziliśmy panią z teatru. Kobieta (w roli Aktorki) Ratunek przyszedł w samą porę. Dziękuję. P a n B Cudowne zrządzenie losu. Pan A Że to właśnie nam przypadło w udziale ocalić panią. Pan B A gdyby tak uczcić ten szczęśliwy zbieg okoliczności. P a n A Na przykład kolacją w Rivoli, zaciszny ho- tel nad oceanem. Błagamy. P a n B Proszę nie odmawiać. Kobieta Bardzo chętnie. Jestem głodna i sprag- niona. Pan A Spragniona i głodna. Słyszałeś? Na co cze- kasz? Wołaj samochód! Nocny lokal. Superkelnerzy w różowych srooifciłi- gach. Przy stoliku Aktorka, panowie A i B. Pan A Teatr, cóż teatr, satysfakcja — zapewne, aplauz publiczności — zapewne, ale pani zasłu- guje na coś lepszego. Kobieta Na przykład? P a n B Mamy przyjaciela. Człowiek wielkiego serca. I nie mniejszego majątku, słowo daję. Większego. Kolekcjoner. Skarbów i talentów. Przystojny, choć utyka na prawą nogę. Ty mówisz o Donsonie? Oczywiście, o Donsonie. Nie o Cusicku? Cusick, cóż Cusick? Cusick przerasta o głowę Donsona. Nie dorasta mu do pięt. Kobieta Załóżmy na chwilę, że pan Donson bar- dziej mnie interesuje. P a n B Otóż to, intuicja kobieca rozstrzygnęła nasz spór. Donson wystawia wspaniałe rewie na stat- kach. Widownia pod gołym niebem. Dziesięć ty- sięcy miejsc, słowo daję. P a n A Cusick, proszę pani, jest właścicielem wiel- kiej fabryki lalek. Co za wyobraźnia, wykom- binował lalkę, która umiera i ożywa po zasto- Pan A Pan B Pan A Pan B Pan A Pan B Pan A Pan B Pan A Pan B Pan A Pan B sowaniu sztucznego oddychania, jego lalki cho- rują na odrę, dostają wysypki, połykają piguł- ki, wysypka znika, teraz pracuje nad lalką kasz- lącą. Zaproponuję Cusickowi dobry interes. Otworzymy w centrum miasta sklep z lalkami, oszklony ze wszystkich stron jak akwarium, a pani w środku reklamująca nowe typy lalek, wyobrażam sobie te tłumy, Cusick produkuje również manekiny dla domów mody, stworzy- my tysiąc manekinów na obraz i podobieństwo pani, po odpowiedniej cenie. Donson nie wcho- dzi w ogóle w rachubę. Pan B A ja myślę, że pani starczy i dla Donsona, i dla Cusicka. Godziny przedpołudniowe poświę- cimy lalkom... P a n A ...popołudniowe — rewii. Kobieta Pozostają jeszcze noce i poranki. Pan A Dobre sobie, jesteśmy przecież tylko ludź- mi. Pan B Nie może pani wymagać od nas pracy po- nad siły. Pan A To byłoby sprzeczne z Deklaracją Praw Człowieka. Pan B Trzeba powiedzieć, wygrała pani los na loterii, spotykając się z nami. Pan A Główny los, bądźmy szczerzy, główny. P a n B Ale to wcale nie oznacza, że pozwolimy się eksploatować w brutalny sposób. Pan A Ze szkodą dla naszego zdrowia. Pan B Największe nawet poświęcenie ma swoje granice. Pan A Skłonni jesteśmy do ofiar, do wyrzeczeń, byle tylko zrealizować szlachetny plan niesie- nia pomocy słabszemu. Pan B Niechże jednak, na Boga, słabszy nie roz- poczyna współpracy z silniejszym od dyktowa- nia warunków. Pan A Bo cóż wreszcie pani reprezentuje — suro- wy materiał... Pan B ...dobre warunki zewnętrzne. P a n A ...powiedzmy — niezłe. Pan B I to cały kapitał, który wnosi pani do in- teresu. Cały! P a n A Tylko umiejętne obracanie kapitałem mo- że przynieść zysk. Pan B I na tym właśnie polega nasze trudne i od- powiedzialne zadanie: obracać, obracać! P a n A Jakim kosztem, czyim kosztem? Pan B Naszym kosztem, kosztem naszego snu, kosztem naszych nerwów, kosztem naszego spo- koju. Pan A Koszta, jak więc pani widzi, będą ogrom- ne. P a n B Prosimy to docenić. Pan A Sądzę, że możemy przystąpić do omówie- nia warunków. P a n B Warunku, jednego, jedynego warunku. Pro- szę upoważnić nas do działania w swoim imie- niu. Pan A Ryzykujemy wiele, lecz pragnienie ocale- nia pani przed ludźmi, pozbawionymi wszel- kich skrupułów... Pan B ...jest silniejsze od egoistycznego lęku. P a n A Oto umowa. P a n B Oto pióro. Kobieta Oto sklep z lalkami. Pomyślnych obro- tów kapitałem. Pan A Co, do diabła! Co to ma znaczyć? Pan B Jakim cudem znaleźliśmy się w tym szkla- nym pudle? Pan A To nie pudło, to winda. P a n B Leci w dół, na złamanie karku. Pa n A Stać! Stać! Głupi kawał! Lalka I Jestem lalka, chora na odrę. Lalka II Pan pozwoli, że przedstawię się, lalka chora na febrę. Lalka I Ja mam piękną wysypkę... Lalka II ...a ja silne dreszcze. Lalka I Błagam o szczyptę chininy. Lalka II Spójrz, ci panowie, to nie panowie. Lalka I Nie ludzie? Lalka II Co za pomysł! To wielkie lalki. L a 1 k a I Kręcą się jak bąki! Lalka II Obracają, moja droga, obracają. P a n A Lalki sprzedaję, lalki, komu lalki... Pan B Piękne lalki, cudowne lalki, nieziemskie lalki... P a n A Lalki, lalki, kupujcie lalki, lalki... Pierwsze perypetie mamy za sobą. Zespól Teatru Komedii i Dramatu znowu w drodze. Autobus z wielkim mozołem pokonuje najmniejsze nawet wzniesienia. Kołysze jak okręt podczas sztormu, a trzęsie, lepiej nie mówić. Oni znoszą to wszystko z podziwu godną cierpliwością. Nic dziwnego, wyż- sza cywilizacja. Nawet nie klną. Gawędzą o dwóch panach, wystrzelonych w przestrzeń kosmiczną. Przewodnik Zabawny pomysł, lecz nie wiem, czy najlepszy. Ni stąd, ni zowąd w przestrzeni międzyplanetarnej pojawiają się dwa nowe cia- ła. Kobieta Dwa nowe, niezidentyfikowane obiekty latające. Nie mogłam odmówić sobie tej przy- jemności. Ich specjalność: obracać; niech więc obracają się dookoła własne josi, dookoła Ziemi. Przewodnik Tyle razy ostrzegałem przed dzia- łaniem pod wpływem impulsu. Przekroczyłaś swoje kompetencje. Kobieta Uwaga, człowiek! Przewodnik Strażnik, nieco zadyszany. Strażnik Co widzę, opuszczacie nasze miasto? Przewodnik Tak, jedziemy do następnego. Strażnik Nie widzieliście dwóch facetów o nie- spokojnych oczach? Obracali cudzym kapitałem, ulotnili się jak kamfora. Przewodnik (półgłosem) Ocaliłeś dwóch rze- zimieszków przed więzieniem, pięknie, (głośno) Nie widzieliśmy, panie komendancie. Strażnik A wy, moi mili, wy nie uciekacie przypadkiem po popełnieniu jakiegoś występ- nego czynu? Na złodzieju czapka gore, a nad waszymi kapeluszami widzę maleńkie łuny. Mężczyzna Zachodzące słońce barwi wszystko purpurą. Strażnik Bo to z tymi wędrownymi aktorami nigdy nic nie wiadomo. W zeszłym roku przy- jechała do nas ekipa skoczków i woltyżerek, następnej nocy obrabowano bank, dyrektor chciał popełnić samobójstwo, aresztowaliśmy przybłędów, ale forsa przepadła, na pewno mie - li wspólników. Przewodnik A dyrektor? Strażnik Wyjechał leczyć nadszarpnięte nerwy. Mężczyzna Daleko? Strażnik Do Europy, do Szwajcarii. Klimat tam łagodniejszy, no, otwierajcie walizki, zajrzę jeszcze pod fotele i na wszelki wypadek zate- lefonuję do dyrektora banku, czy co nie zginę- ło, do nowego dyrektora, tamten nie wrócił, co to jest? Przewodnik Płacę mandat, znowu postawiłem autobus po prawej stronie. Strażnik O, nie, nie ma głupich, drugi raz nie dam się nabrać. Pierwszy mandat zapłacił pan szczerym złotem, urzędników, proszę pana, nie wolno rozpieszczać, moja żona wie o tym naj- lepiej, biła mnie co najmniej dwa razy w ty- godniu, nigdy nie miała szacunku dla władzy, dlatego wyszła za strażnika, używała sobie bez- karnie przez jedenaście lat, przed tygodniem po raz pierwszy w życiu poszła do teatru, od tej chwili skończyły się moje utrapienia, nigdy nie przypuszczałem, że teatr może tak bardzo zmie- nić człowieka. Przewodnik Należy podziwiać wrażliwość pań- skiej małżonki, panie komendancie. Prawdziwa sztuka uszlachetnia duszę. Strażnik W rzeczy samej, uszlachetnia. Jakeśmy wrócili z teatru, żona usiadła na taborecie w kuchni, westchnęła ciężko i powiada: „Wi- . działeś te damy z obnażonymi ramionami, ja też tak chcę, tylko prawe ramię mam grubsze, z twojej winy, muszę doprowadzić się do po- rządku, bo ta teatralna moda przypadła mi wielce do serca!" Tak powiedziała... Teatr, mój, panu, to potęga, no, ruszajcie w drogę... i basta. Basta, basta. Autobus pędzi, rozwijając zawrotną szybkość 60 kilometrów na godzinę. Czas na Ziemi mija bardzo wolno. Do wszystkiego można się przy- zwyczaić. Najtrudniej do zapachu benzyny, która wywołuje podrażnienie błon śluzowych. Cierpią w milczeniu, które wreszcie przerywa Przewodnik. Przewodnik Jedziemy na północ, ciągle na północ, aż dotrzemy do Kraju Pięćdziesięciu Gwiazd. K o4> i e t a To zapewne raj astronomów. Przewodnik Prosiłem: przestudiujcie dokład- nie podręcznik geografii. Mężczyzna Geografii, historii, biologii, fizyki... Kobieta ...i dwudziestu innych przedmiotów Miej litość! Przewodnik Rozleniwiliście się w czasie po- dróży. Wstyd. Proszę przeczytać czwarty roz- dział, przeczytać i zapamiętać. Oto przewodnik po mieście, w którym zabawimy dwa tygodnie. Po upływie siedmiu dni wprowadzę jednego z Aktorów do domu pana Vorgena, cenionego powszechnie mecenasa sztuki. Raz jeszcze przy- pominam, nie należy nadużywać umiejętności przeprowadzania eksperymentów z materią. To, co dla was jest dziecinnie łatwym ćwiczeniem biochemicznym, oni będą uważali za zjawisko nadprzyrodzone. Bądźcie po prostu ludźmi. Ach, te weekendy mecenasów sztuki! Pałacowa willa projektu któregoś z asystentów Karola Ed- warda le Corbusiera, wtopiona w zbocze góry Czter- dziestu Męczenników. Dwa tarasy zwisające nad strumieniem, który przepływa przez uroczą dolinę, a potem przez kuchnię. To pomysł właściciela willi. Pstrągi łowi patelnią. W Sali Zabaw kilkanaście par. Tańczą hully-gully. Na wysokich stołkach ba- rowych balansują dwie panie, wzmacniając orga- nizm witaminami w płynie. P a n i I Tańczy jak młody bóg. Pani II Oglądałam go na scenie w roli Kaliguli, co za lędźwie, powinien grać role bogów. P a n i I Tak, on jest doprawdy boski. Pani II Spójrz, unosi się. P a n i I On nigdy się nie unosi, zawsze jest arcy- spokojny. Pani I Jeszcze chwila a uleci ze swoją partnerką ponad lasy, ponad góry... Pani II Sądzisz, że żona Vorgena znajduje się w niebezpieczeństwie? Pani I Ananasowy coctail. Mdli mnie. Przepra- szam. Chwila przerwy. Pary atakują bufet. Pani domu, eskortowana przez Aktora, podchodzi do pana do- mu. Pani domu Podziękuj panu, bawi twoją żonę z anielską cierpliwością, trzy tańce, umieram z pragnienia. Pan domu Nigdy nie wiadomo, który kieliszek ugasi pragnienie, który zaostrzy apetyt na na- stępny. Niechże pan siada, przyjacielu, trzeba przyznać, że przyjazd waszego teatru rozruszał miasto. Pani II Wydarzenie o niebagatelnej randze arty- stycznej. Pan domu Zespół bez wątpienia interesujący, teatr wypełniony po brzegi, aktorzy i aktorki budzą powszechny podziw... Wszyscy doskonale zbudowani, bezbłędne proporcje. Pani II Nieco jednostronna ocena, gra tych ludzi fascynuje. Pan domu Głosy młode, świeże, dźwięczne, je- stem mile zaskoczony renesansem fizycznym Greków. Pani domu Nasz gość urodził się w Serbii. Pan domu Serb... Serbowie wywołali pierwszą wojnę światową. Aktor To uproszczenie krzywdzi Serbów. Pani domu Mój mąż nie chciał pana urazić. Pan domu Wprost przeciwnie, bardzo cenię ta- lent wywoływania wojen. Dla wyprodukowa- nia czterdziestu tysięcy samolotów myśliwskich potrzeba około 250 tysięcy ton aluminium. Dla produkcji tej ilości aluminium musimy wydo- być i przerobić 800 tysięcy ton boksytu. Od trzydziestu lat interesuję się boksytem, i daję panu słowo honoru gentlemana, nie żałuję te- go. Pani domu Interesy to jego hobby, żyje tylko sztuką. Pan domu I ze sztuki. Dzięki interesom mogę być mecenasem sztuki, dzięki sztuce mogę pro- wadzić interesy. Boksyt i Botticelli, boksyt i Pi- casso, boksyt i Toulouse-Lautrec, boksyt i Mi- chał Anioł, ale ja pana nudzę. Aktor Przeciwnie, pan mnie bawi, jestem wdzięczny. O ile dobrze zrozumiałem, sztuka to boksyt, wojna to interes... Pan domu (kończąc) ...i sztuka. Między wielki- mi interesami i wielką sztuką stawiam znak równania. Aktor Wielka sztuka — wielka wojna — wielki interes, czy pańscy kasjerzy zdążą wypłacić pa- nu wojenne zyski? Pan domu Pokażę panu nasz schron przeciw- atomowy. Pani domu Mam pomysł, zejdziemy wszyscy do schronu razem z orkiestrą. Pan domu Brawo! Świetna myśl! Alarm, alarm! Pani domu Serdecznie prosimy do schronu. Pan domu Prosimy, prosimy, dalszy ciąg zaba- wy w schronie. Dalsza akcja farsy rozegra się w schronie prze- ciwatomowym. Schodzą wszyscy: orkiestra, goście, barman. Istota z Innego Układu, tu w roli Aktora, zwiedza magazyn. Aktor Zapasów starczy na dwa lata. Pan domu Zgadł pan, istotnie, możemy nie wy- chodzić z tego schronu przez siedemset dni. Aktor No, a co potem? Pani domu Wyjdziemy. Aktor Po co? Pan domu Żeby dalej zajmować się sztuką oraz interesami. Czy pan trudzi się aktorstwem za- wodowo, czy to tylko pana hobby? Aktor Granica między teatrem a życiem bywa niekiedy bardzo elastyczna. Pan domu I pan sądzi, że zamierzamy wysta- wić współczesną tragedię, w której giną wszy- scy aktorzy, autor, dyrektor teatru, strażacy i publiczność. Pani domu Boże, jak tu gorąco, ja również konam z pragnienia. Aktor Pragnienie zrobienia dobrego interesu na wojnie może nigdy nie zostać ugaszone. Pan domu Co pan wie o prawdziwych intere- sach? Fani domu Zatańczymy, bardzo proszę. Aktor Przygotowanie specjalisty do stopnia do- ktora nauk w dziedzinie fizyki wysokich ener- gii kosztuje w waszym kraju około 100 tysięcy dolarów. Koszty przygotowania lotnika samo- lotu odrzutowego wystarczyłyby na opłacenie studiów 6—7 doktorów filozofii. Pan domu Nam nie potrzeba filozofów, czasy antycznej Grecji minęły bezpowrotnie. Filozofia jest bezproduktywną. Pan także filozofuje, już ja wiem dobrze, na czym mogę zarobić, na czym stracić. Aktor Ze środków, które pochłonęła II wojna światowa, można by wybudować dom pięcio- pokojowy dla każdej zamieszkałej na kuli ziem- skiej rodziny, a w każdym mieście liczącym ponad 5 tysięcy mieszkańców postawić szpital i pokryć koszty utrzymania tych szpitali w cią- gu 10 lat. Pan domu Dom dla każdej rodziny, możliwe, ale ja przywykłem do pałacu, do kilku domów położonych w różnych częściach świata, do wła- snych samolotów i statków. Boksyty to dobry interes, mój interes, pan tego nie chce zrozu- mieć, mój osobisty interes. Pani domu Zapominasz o sztuce. Pan domu Tak, to wielka sztuka prowadzić ta- ki interes. Pani domu Zatańczymy, bardzo proszę. W tym momencie gasną wszystkie lampy. Cie- mności, rzec można iście egipskie. Pan domu Zapalić światła! Kto zgasił światło? Aktor Może elektrownia przerwała dostawę prą- du? Pan domu Schron ma własną elektrownię. Pani domu Ciemno, bardzo ciemno... i duszno. Pan domu Otworzyć drzwi. Barman Coś się stało, proszę pana, nie można otworzyć żadnych drzwi. Pan domu Nonsens. Podajcie lampy naftowe. Stoją na półce w korytarzu. Pani domu Nareszcie światło... Pan domu Do schronu prowadzą cztery wej- ścia. Drzwi otwierają się automatycznie... po- móżcie... Barman Ani drgną. Pani domu Duszę się, zgaście te obrzydliwe lampy. Zatruwają powietrze. Pan domu Do diabła, wentylatory nie działają. Aktor Trzeba wezwać pomoc z zewnątrz. Pan domu Pomoc? Z zewnątrz? W jaki sposób? Aktor Telefonicznie. Pan domu Tak, naturalnie. Jak mogłem zapo- mnieć! Telefon... podajcie mi telefon... Hallo! Hallo! Brak sygnału... Nic nie rozumiem. Pani domu Jesteśmy zupełnie odcięci od świa- ta. Me, niezupełnie, bo oto słychać srebrzysty dzwo- nek telefonu. Pan domu podnosi słuchawkę. Pan domu Hallo! Słucham? Głos (przez telefon) To pan, panie Vorgen? Pan domu Hartman, gdzie pan jest? Głos Przy telefonie, proszę pana. Pan domu Idiota! Skąd pan dzwoni? Głos Z pańskiego gabinetu, właśnie skończyłem podpisywanie umowy boksytowej... Pan domu (przerywając) Dosyć, niech pan słu- cha, Hartman, nie możemy wydostać się ze schronu, wentylatory nie działają... Zmobilizo- wać wszystkich ludzi, sforsować drzwi... Zro- zumiał pan?! Głos Tak, tak jest... Natychmiast. Pan domu Nie odkładać słuchawki... Chcę wie- dzieć, co się stało. Głos Za minutę... Za dwie minuty... Pan domu Jakoś wygrzebiemy się z tego... Za bufetem leżą butle z tlenem. Otworzyć... Hallo... Głos Paskudna historia, panie Vorgen. Podziemny wybuch bomby atomowej spowodował obsu- nięcie się ziemi... Solidnie was zasypało. Pan domu Wezwać ekipy ratownicze z Cywil- nej Obrony Przeciwatomowej. Głos Tak też uczyniłem, proszę pana, będą tutaj za kilkanaście minut. Pan domu Dużo tego, Hartman? Głos Czego, proszę pana? Pan domu Tej ziemi nad nami. Głos Jak by to panu powiedzieć... Pan domu Rozumiem. Zatelefonuj do guberna- tora, niech przyśle wojsko. Szybciej! No i po strachu, który tym razem, nie ukrywamy tego, miał baaardzo wielkie oczy. Schron odkopano, sforsowano drzwi. Ocaleni. Wszyscy. Pan Vorgen w swoim gabinecie wydaje dyspozycje sekretarzo- wi. Pan domu Opracować protokół dla prezydenta. Uratowali nas. Trzeba nagrodzić. Hartman, pan również zasługuje na nagrodę. Hartman Dziękuję. Pan domu (do Aktora, któremu nie pozwolił odejść z innymi gośćmi) No co, przeżyliśmy wy- buch atomowy. Aktor Z trudem. Pan domu Wytoczę proces firmie budowlanej. Spartaczyli ten schron. Powinni przewidzieć... Aktor (przerywając) Pan dobrze wie, że wszy- stkiego nie można przewidzieć. Pan domu No, mniejsza z tym. Proponuję dla odprężenia przejażdżkę samochodem. Za pół godziny zobaczy pan ocean. dalszy ciąg dialogu w limuzynie Pan domu Dzieła sztuki i ludzie sztuki to moja słabość, pomogę panu. Aktor Tak, słucham. Pan domu Lubię silnych ludzi, z charakterem. Tam, w schronie, był pan w porządku, pod każdym względem, potrzebujemy odważnych ludzi, z głową na karku. Aktor Potrzebujemy? Do czego? Pan domu Żeby wygrać kampanię wyborczą. Nasz symbol — AuH2O. Aktor Złota woda. Pan domu Właśnie, skręcam w prawo, na bocz- ną drogę. A k t or Złota woda — ciężka woda. Pan domu (wybuchając śmiechem) Brawo! Cięż- ka woda — złota woda. Pyszny żart! Wyborny dowcip! Puszczę go w świat! Aktor Oby ludziom starczyło poczucia humoru. Pan domu Starczy, starczy, obejmie pan stano- wisko szefa biura reklamy. Aktor Ostrożnie! Człowiek! Pisk hamulców, krzyk, oczywiście mrożący krew w żyłach. Vorgen i Aktor wyskakują z samochodu. Pod kołami ofiara własnej zadumy. Pan domu A niech to diabli. Wpadł prosto pod koła. Zabiłem człowieka. Aktor Przykre uczucie. Pan domu To... to pańska wina. Złapał pan za kierownicę... Aktor Chciałem panu pomóc, można było wymi- nąć tego człowieka. Panu domu Można było, oczywiście, że było można. Ale pan... Aktor (przerywając) Ten człowiek będzie żył. Pan domu Nonsens. Co pan robi, do licha? Aktor Pomagam mu. Otwiera oczy, uśmiecha się. Pan domu Ale jakim cudem... ja... Aktor Szok, omdlenie... Pan domu Dziwne, bardzo dziwne... No, wsia- dajcie, jedziemy! Aktor Dokąd? Pan domu Do szeryfa. U szeryfa, jak to u szeryfa. Przedstawiciel prawa sapie i mówi: Szeryf Nie wiem, jak pan to zrobił, ale nie lu- bię takich sztuczek, nie lubię. Aktor Ten człowiek stracił przytomność... Szeryf Proszę nie przerywać, słyszeliśmy sto ra- zy: szok, omdlenie. Samochód jadący z szybko- ścią stu kilometrów na godzinę wpada na czło- wieka, przewraca go, a on wstaje, jak gdyby nigdy nic i... uśmiecha się. Moglibyśmy uwie- rzyć w wyjątkowo szczęśliwy zbieg okoliczno- ści, takie rzeczy zdarzają się raz na tysiąc lat, no, powiedzmy, jakieś prądy wstępujące, wiry, czy jak tam, pęd powietrza złagodził upadek, „ pan Bóg łaskaw, jednak pańska ingerencja w życie tego człowieka poszła dalej, poszła za daleko i przekroczyła granice przyzwoitości. Aktor Tak, słucham. Szeryf Przed wypadkiem ten człowiek miał jed- ną nogę, jedną, powiadam, bo drugą stracił pod- czas pierwszej wojny światowej, a po wypad- ku stanął na dwóch nogach. Pan stroi sobie żarty z dzieła boskiego, nieładnie, bardzo nieład- nie, i mnie postawił pan w kłopotliwym poło- żeniu, bardzo kłopotliwym. Pan domu Proszę pana. niech pan nie odchodzi... Proszę pana... W autobusie mała konferencja. Tak, tak, Istoty z Innego Układu bez większego trudu opanowały sztukę obradowania. Można powiedzieć bez przesa- dy, rozsmakowały się w posiedzeniach. Co za wspa- niała okazja do podsumowań. Przewodnik Prosiłem, nie nadużywajcie umie- jętności czynienia cudów. Mężczyzna (w roli Aktora) Przepraszam, chcia- łem dać nauczkę temu mecenasowi sztuki. Przewodnik Ale szeryf miał rację, przekroczy- łeś granicę przyzwoitości, obdarzając tego czło- wieka drugą nogą. Mężczyzna Było ciemno, nie widziałem go przed wypadkiem. Zregenerowałem ofiarę w stu pro- centach. Przewodnik Gwałtowne opuszczenie tego kra- ju nie wyjdzie nam na dobre. Stacje radioloka- cyjne znowu zauważyły dwa niezidentyfikowa- ne pojazdy. Uwaga, lądujemy. Kobieta Kto teraz nawiąże kontakt z ludźmi. Przewodnik On. Przed domem dwoje ludzi. Mąż i żona. Dom drew- niany, przed domem pole, las, nad lasem ciemne nie- bo. Grzmi. Żona Będzie burza, już zaczyna kropić, przymknę chyba okiennicę. Mąż Przymknij. Żona Ciemno, że oko wykol, poświeć, proszę. Święty Archaniele Gabrielu, co to...? Mąż Gdzie? Nic nie widzę. Żona Tam, pod drzewem. Mąż Wilk, podaj dubeltówkę, szybciej! Żona Głupiś, patrz, łasi się, to pies. Mąż Tak, to chyba pies. Żona Zabłąkał się, biedaczek, słyszysz, jak ser- duszko mu wali. Mąż Nic nie słyszę. Żona Bo za daleko stoisz. Połóż rękę, o tutaj... czujesz? Mąż Czuję. Żona On boi się. Na co czekasz, wprowadź go do domu, zamknij drzwi. Spójrz, jaki śliczny pies. Mąż Zabawny. Żona Dlaczego zabawny? Mąż Bo niebieski. Żona To taka rasa. A może on przyszedł do nas z nieba? Mąż Bluźnisz. Przeżegnaj się i przeproś pana Boga za gadanie od rzeczy. Pies jak pies, tu w pobliżu fabryka ultramaryny, wszystkie kałuże niebies- kie, ochlapał się niebieską farbą, a ty zaraz wy- gadujesz niestworzone brednie. Żona Ultramaryna, ultramaryna, ślepia też ma niebieskie. Mąż Widać, zachlapał sobie i oczy. Żona Ale go nie wygonisz? Mąż Niech zostanie, zawsze to boskie stworzenie. Żona Mówiłam, że boskie, było o co się spierać. Mąż Człowiek powinien pomagać zwierzęciu. Żona Powinien, spójrz, jęzor wywiesił... Mąż ...i dyszy. Żona Bardzo utrudzony. Mąż Pewno daleką odbył drogę, słyszysz? Skomli. Żona Bo głodny. Mąż Dam mu kawałek słoniny, Ż o n a I coś do picia. Mąż Będzie spał w kącie, pod piecem. Żona Raźniej człowiekowi na duszy, gdy coś ży- wego w domu. Mąż Patrz, kręci ogonem. Żona Łapę podaje. Mąż Zmyślna bestia. Żona Jutro uszyję ci kubraczek, zima mroźna, trzeba dbać o psie zdrowie. Mąż Serce mamy miękkie jak wosk. Żona Bóg świadkiem, miękkie. Jezus! Maria! Pio- run uderzył w dom. Pali się! Ratuj psa! M ą ż A Helena? Żona Co Helena? M ą ż Na strychu. Żona Przecież to wariatka. Ratuj, mówię, psa, ja biorę torbę i skaczemy przez okno. Mąż Czekaj! Stój! Wyrwał się. Żona Goń go! Na co czekasz, gamoniu. Zginie biedaczyna w płomieniach. Mąż Pognał na strych. Żona Uciekajmy, czuję dym, ogień w korytarzu. Mąż No, skacz. Dlaczego nie skaczesz?! Osłupia- łaś? Żona Spójrz! Pies wyprowadził Helenę, ciągnie ją za suknię. Mąż Łapy osmolone. Żona Głupi bydlak, skacz, powiadam, bo lada chwila dach się zawali. Dobry wieczór wszystkim w autobusie, w sali kon- ferencyjnej z dyferencjałem. Jak ten czas mimo wszystko leci. Nawet tutaj na Ziemi. No cóż, trzeba myśleć o powrocie do domu. Przewodnik Nasz pies doświadczył najgościn- niejszego przyjęcia. Ludzie okazali mu tyle ser- ca. Kobieta Przyprowadził do nas obłąkaną dziew- czynę. Mężczyzna To łatwo uleczalna choroba. Wkrót- ce wróci do zdrowia. Kobieta A potem do swojego domu. Mężczyzna Jej dom spłonął. Przewodnik Krewni nie pozwolą jej zginąć. Mężczyzna Gdy przekonają się, że wyzdrowia- ła, pozwolą. Kobieta Nie rozumiem. Mężczyzna Dom, ziemia, całe gospodarstwo, to jej własność. Wykorzystując chorobę prawowi- tej właścicielki zabrali wszystko. Przewodnik Sądzisz, że powinna pojechać ra- zem z nami? Tak, widzę, że bardzo tego prag- niesz. Jesteś najstarszy i najmądrzejszy, uczy- nisz, jak zechcesz. Spójrzcie, nasz znajomy! Strażnik Wracacie, to dobrze. Przewodnik Co to jest, panie komendancie? Strażnik Moneta, szczerozłota moneta. Przewodnik Dałem ją panu, płacąc mandat. Strażnik A ja oddaję i basta. Moja żona wielce dba teraz o swoją figurę i chodzi do teatru, wstyd powiedzieć, z gołymi ramionami. Dla mnie słodziutka, wczoraj przy otwartych oknach myła mi plecy. Oburącz, żeby wyrównać drob- ną różnicę między prawym i lewym ramieniem. Sprawiliście, że znowu jestem urzędnikiem god- nym szacunku. Nawet Tiess, stary złodziej, zdejmuje kapelusz na mój widok. Dziękuję. Strasznie poczciwi z was ludzie, (śmiejąc się) Dobrze wam zrobiła ta wycieczka, na twarzach rumieńce, przyjemnie patrzeć. No, ruszajcie, po- stój w tym miejscu surowo wzbroniony. Strażnik odchodzi. Autobus skręca w prawo, po- tem w lewo, jeszcze raz w prawo i znowu w lewo. Boczną drogą docieramy do malowniczej polanki. Dwa krótkie sygnały radiowe sprowadzają z jono- sfery statek kosmiczny, który lekko osiada na zie- lonej murawie wśród żółtych kaczeńców. Przewodnik Opuszczamy Ziemię. Kobieta Sprawdziłeś listę obecności? Przewodnik Są wszyscy... wiem, że macie wiele do powiedzenia. Cierpliwości, pogawędzi- my po powrocie. Mężczyzna Ona ma mentalność dziecka. Kobieta Tym lepiej, jej sądy będą bezstronne. Przewodnik A gdy wyzdrowieje? Mężczyzna Mam nadzieję, że wtedy będzie świadomie obiektywna. Kobieta Uśmiecha się. Przewodnik Na widok słońca. Dziewczyna Słońce — piłka. Kto to? Mężczyzna Pies. Dziewczyna Czy mogę się z nim pobawić? Mężczyzna Kiedy tylko zechcesz. Spiker Przed chwilą zidentyfikowano nieziden- tyfikowane obiekty latające. Były to meteoryty, któ- re zwykle o tej porze pojawiają się nad Ziemią. Je- śli pragniecie bezpiecznie podróżować samolotami Międzynarodowych Linii Komunikacyjnych, korzy- stajcie z „Biuletynów pogody", opracowanych przez naszych specjalistów. A oto dalszy ciąg i zakończe- nie felietonu: Lektor „Na pytanie: dlaczego, jeśli tam gdzieś w Kosmosie żyją Istoty Rozumne, dlaczego do tej pory nie nawiązały z nami łączności, najchętniej odpowiadamy: wielkie przestrzenie wszechświata sprawiają, że dotarcie do naszego układu, leżącego na peryferiach Galaktyki, może trwać miliony lat. Istoty Rozumne z innych układów mogły odwiedzić naszą planetę w okresie, gdy wędrowały po niej di- nozaury, albo jeszcze wcześniej. Nie był to gościnny zakątek, pojazdy kosmiczne wyruszyły w powrotną drogę. W księgach zanotowano: »planeta błękitno- zielona w Czwartym Układzie nie jest zamieszkana przez organizmy rozumne«. A jeśli złożyły nam wi- zytę wczoraj? Po czym poznaje się Istoty Nie z Tej Ziemi? Warto pomyśleć o jakimś aparacie, który, gdy w pobliżu znajdzie się Gość z Kosmosu, zacznie terkotać jak budzik albo ryczeć jak syrena okręto- wa, albo wyrecytuje powitalny wiersz, albo po pro- stu powie: »Uwaga, uwaga, w polu widzenia Istota Nie z Tego Świata. Umyjcie ręce i powitajcie Ją chlebem i solą«. Może zaprosi nas na wakacje nad kosmiczny ocean, może na imieniny przywiezie kos- micznego robota, który będzie wam opowiadał o cu- downych zdarzeniach. Historia powtarza się, a baś- nie nie wyszły z mody. Wzmacniają system nerwo- wy." Spis treści LALANDA ............... 5 RÓŻNE ODCIENIE BIELI.......... 16 ZIELONE WŁOSY............ 25 NIE CHCIAŁBYM NICZEGO SUGEROWAĆ .... 36 ROK 10 000............... 51 BONAPARTE WSROD OLBRZYMÓW...... 83 NAPOLEON I KAROLINA.......... 84 MIASTO, KTÓRE JEST........... 39 MIASTO, KTÓRE BĘDZIE.......... H6 NIE DEPTAĆ TRAWNIKÓW......... 127 DOM PRZY ULICY POLARNEJ........ 147 NEFERTARI.............. 167 AMARANTOWE JEZIORO OAH........ 184 CHWILOWA NIEOBECNOŚĆ MUZYKI...... 201 BITWA POD PHARSALOS.......... 209 BAJKOWY DOM............. 222 CHŁOP ŻYWEMU NIE PRZEPUŚCI....... 234 NIEDZIELA............... 246 GŁOSY ZIEMI............. 207 DOOKOŁA TYLE CUDÓW.......... 283 ODWIEDZINY ...,....,..... Sł8