Julia Iwanowa Ostatni Eksperyment Przełożył Janusz Majewski Prolog Wydanie nadzwyczajne! Sensacyjne wiadomości z Ośrodka Lotów Kosmicznych! Udało się nawiązać łączność ze statkiem gwiezdnym „Achilles 87”, który uznano już za zaginiony. Kapitan pojazdu Barry F. Kennan poinformował, że jego załoga przebywa na nieznanej planecie, nie tylko nadającej się do życia, ale do złudzenia przypominającej Ziemię, oraz że wszyscy czują się tam znakomicie. Zapytany o przyczyny tak długiego milczenia, kapitan Kennan oświadczył, że nie chce więcej mieć nic wspólnego z Ziemią. Na wezwanie zaś odpowiedział tylko dlatego, że całkiem przypadkowo znalazł się na pokładzie statku, by zabrać stamtąd jakieś rzeczy. A w ogóle cała załoga zdecydowała się na zawsze pozostać na Ziemi Beta. I na tym łączność się urwała. Dziwne zachowanie kapitana Kennana, a przede wszystkim jego ostatnie oświadczenie, pozwalają przypuszczać, iż załoga „Achillesa 87” znajduje się w niewoli u tajemniczych mieszkańców Ziemi Beta i w ten sposób wzywa pomocy. Na szczęście w czasie transmisji udało się określić położenie tajemniczej planety. Towarzystwo Ocalenia Kosmonautów bezzwłocznie przystąpiło do organizowania zbiórki darów, zamierzając w najbliższym czasie wysłać na Betę uzbrojoną ekspedycję ratunkową. Komunikat Ośrodka Lotów Kosmicznych: 27 września br. statek gwiezdny „Achilles 88”, wysłany na ratunek załodze „Achillesa 87”, pomyślnie wylądował na Ziemi Beta. „Niech to diabli, wszystko jest tu takie samo, jak na naszej staruszce Ziemi - widzę sosny i chmury!” - zawołał kapitan Steve Heyts, schodząc na powierzchnię planety. Były to jego ostatnie słowa. Próby ponownego nawiązania łączności ze statkiem nie przyniosły, jak na razie, rezultatu. Ośrodek Lotów Kosmicznych informuje: 12 marca br. statek gwiezdny „Achilles 89”, wysłany na ratunek statkom „Achilles 87” i „Achilles 88”, pomyślnie wylądował na Ziemi Beta. „Osobiście podoba mi się tutaj - informował Ośrodek kapitan John Derek. - Tamci mieli rację: prawdziwy raj. I my także chyba tu zostaniemy. Żegnajcie”. Derek również nie chce wracać na Ziemię! Kennan, Heyts, Derek... kto następny? Co się tam dzieje? Naukowcy powstrzymują się od komentarzy, cały świat gubi się w domysłach. Ziemia... Człowiek zawsze był jej wierny, dokądkolwiek zawędrował. Po raz pierwszy dobrowolnie się od niej odciął. A może to naprawdę raj? Ze źródeł nieoficjalnych: Przystąpiono do organizowania pierwszej partii przesiedleńców na Betę. Liczba kolonistów udających się na zagadkową Betę zatrważająco rośnie. Tylko w ubiegłym tygodniu odleciało tam 312 ludzi. Zdecydowali się na to pomimo niezwykle wysokiej ceny biletu, a także ignorując tragiczną statystykę - prawie jedna trzecia pospiesznie organizowanych ekspedycji ginie w Kosmosie. A może to naprawdę raj? Rząd Ziemi Beta oświadcza, że w związku z niebezpieczeństwem przeludnienia zamyka wszystkie porty lotnicze dla przesiedleńców z Ziemi. Rząd Ziemi Beta ogłasza całkowitą suwerenność i w przyszłości nie zamierza utrzymywać jakichkolwiek kontaktów z Ziemią Alfa! Rząd Ziemi Beta uprzedza, że wokół planety na wysokości trzystu kilometrów utworzona została strefa obronna. Dowódca sił zbrojnych strefy kapitan Barry F. Kennan wydał bezwzględny rozkaz niszczenia wszystkich rakiet przybywających z Ziemi Alfa. Tragiczna zagłada rakiet pasażerskich „Diana” i „Erica”. Wstrząsająca zbrodnia Betan. Obie rakiety odleciały na Betę trzy miesiące przed zamknięciem jej dla przesiedleńców, wśród pasażerów były kobiety i dzieci. Cały świat wstrząśnięty jest rozmiarem zbrodni, ze wszystkich stron do rządu Bety płyną noty protestacyjne. „Mój mąż nie mógł wydać takiego rozkazu!” - zapewnia Mrs Kennan. Nota rządu Wolnego Świata do rządu Ziemi Beta. Rząd Ziemi Beta nie odpowiada! Mrs Kennan nareszcie otrzymała wizę i w piątek odlatuje na Betę w celu spotkania z mężem i nawiązania kontaktów dyplomatycznych z Ziemią Beta. Na pokładzie rakiety znajdują się także dwaj synowie Keronana oraz jego pięcioletnia córka Gladys, której imieniem nazwano rakietę. Mrs Kennan ma za zadanie przekazać za pośrednictwem kapitana Barry F. Kennana notę rządu Ziemi Alfa do rządu Ziemi Beta. Kolejna potworna zbrodnia! „Maleńka Gladys” zniszczona na rozkaz Barry F. Kennana! „Ci ludzie zupełnie tam poszaleli! - stwierdził Prezydent. - Kennan to degenerat. Wątpię w jego człowieczeństwo. Bądźcie przeklęci!” W senacie trwa debata nad wypowiedzeniem wojny Ziemi Beta. Komunikat specjalny: Senat większością głosów odrzucił projekt wypowiedzenia wojny Becie. Senator Antoine Doret: „Niestety, wyposażyliśmy ich w najnowocześniejszą broń. Sami stworzyliśmy koszmar, wobec którego jesteśmy bezradni. Musimy się po prostu od tego odciąć! To najrozsądniejsze wyjście. Im szybciej zapomnimy e tej bolesnej i zawstydzającej karcie naszej historii, tym lepiej dla nas. Nie zapomnieliśmy! Dziś zmuszeni jesteśmy przypomnieć czytelnikom o bolesnej rocznicy - minęło dziesięć lat od zniszczenia „Maleńkiej Gladys”. Beta milczy. Przeważająca część dziennikarzy podziela przekonanie, że złowieszcza tajemnica Bety nigdy nie zostanie wyjaśniona. (Z prasy) *** Dziś powinna przyjść. Dzień zaczął się jak zwykle. Wyspałam się znakomicie. Indywidualny układ ćwiczeń gimnastycznych, masaż, orzeźwiający tusz i szorstki dotyk ręczników doskonale podnoszą nastrój. Delikatne mechaniczne ręce Jacquesa pomagają mi się ubrać. Mam go już przeszło 30 lat. Jeszcze żył Bernard, kiedyśmy go kupowali. Jackques wrócił właśnie z naprawy i ze szczególną gorliwością wypełnia swoje obowiązki. Jakby wdzięczny za to, że nie oddaliśmy go na złom. Przyzwyczaiłam się do niego. Nie znoszę tych nowoczesnych modeli - to pełne tupetu i nonszalancji wygadane lizusy. Co innego Jackques - ten posiada wrodzoną dystynkcję. - Czy szanowna pani nie ma nic przeciwko szarości połączonej z błękitem? Dzisiaj będzie w tym pani do twarzy, szanowna pani będzie świeżo wyglądała. Wiem, że mówi prawdę. Zgadzam się nawet na błękitną, pod kolor sukienki, perukę, chociaż nie znoszę peruk, i Jackques codziennie usiłuje z tego, co jeszcze zostało mi na głowie, zrobić żałosną namiastkę fryzury. - Delikatny makijaż, madame? Dzisiaj powinna przyjść... Jackques robi coś koło moich oczu, skubie brwi. - Czy to bardzo panią denerwuje? Już kończę, madame. Lustro. Patrzę na siebie. Korpulentna, stateczna dama. Niczego sobie, jeśli zważyć, że za kilka dni stuknie mi sto dwadzieścia siedem lat. A może nie stuknie? Przecież musi dzisiaj przyjść. A może nie przyjdzie? Może się rozmyśli? Co zostało z prawdziwej Ingrid Kane, tego chyba nawet ja sama nie umiałabym dokładnie powiedzieć. Podreperowany tu i tam szkielet, mięśnie, gruczoły, oczy. Cała reszta natomiast jest obca, przeszczepiona. Albo sztuczna. Niechby nawet najlepszego gatunku, to i tak nie lepsza niż, dajmy na to, u Jackquesa. Nie jestem już człowiekiem, choć jeszcze nie robotem. Prymitywny robot. Śmieszne. Coś tam nieoczekiwanie odmówi posłuszeństwa, zepsuje się. Nawet nie zdążę wezwać Docka. Albo Dock nie zdąży. Albo w nim samym trzaśnie jakiś mechanizm. Odmówi posłuszeństwa hipotermia, wyłączy się świadomość... Zwykły ciąg przypadków - i po wszystkim. Tak było z Bernardem. Wcześniej czy później tak stanie się z tobą, Ingrid Kane. Przyjdzie czy nie przyjdzie? A jednak - to ja. Dopóki istnieje mój mózg, a ściślej mówiąc, informacja nagromadzona w nim przez sto dwadzieścia siedem lat. A zatem ja - to informacja. Śmieszne. - Jadłospis, madame? Kurczę w galarecie, zielony groszek, przetarte warzywa... Mamy cudowne ananasy. - Podaj ananasy. I jeszcze befsztyk. Krwisty, Jackques. I pudding. - Ależ, madame... - Do diabła z tym wszystkim, Jackques. Mój sztuczny żołądek domaga się naturalnego mięsa. A dieta będzie jutro. Jeśli w ogóle będzie jutro. Befsztyk jest doskonały, ale już po pierwszym kęsie czuję w środku nieznośny ciężar. Odsuwam talerz i zabieram się do purre. Chcę, żeby przyszła. Dzwonek. Przyszła? Ale dlaczego tak wcześnie? Przecież wyznaczyłam jej wizytę na dwunastą... Muszę się jeszcze zastanowić... - Dziewczyna, Jackques? Przyprowadź ją tutaj. - Nie, madame, staruszkowie. Para. Ach, ci... Całkiem zapomniałam. Ale przecież wiedzą, że otwieram o dziesiątej. Nawet nie dadzą zjeść śniadania. - Powiedz, żeby poczekali - mówię do Jackquesa i zabieram się do ananasów. Ale apetytu już nie mam. Przeklęty befsztyk! Będę musiała połknąć pigułkę. Cierpliwie czekają na dole. Ona i on. Małżeństwo. Oboje siwiuteńcy, dostojni, odświętni. I młodsi ode mnie. - Czy mogę zobaczyć państwa dokumenty? - Oczywiście, proszę pani. - Staruszek pośpiesznie rozkłada na stole papiery - pozwolenie na śmierć, wypis z rejestru żywych w miejscu zamieszkania, testament i opis majątku. Wszystko w porządku. Pozostają jedynie formalności. - Czy stanowczo postanowiliście odejść z życia? - Tak, madame - zgodnie kiwają głowami. - Ale dlaczego? Przecież życie jest takie piękne! Przewidziane ceremoniałem zdanie zawsze brzmi w moich ustach fałszywie, choć w zasadzie nie mam nic przeciwko niemu. Jest jakieś niedorzeczne. - Widzi pani, madame - mówi ona - po prostu jesteśmy zmęczeni. „Po prostu jesteśmy zmęczeni”, „Zrobiło się nudno”, „Mam tego dość”... Typowa odpowiedź. Każdy to mówi. - Jesteśmy bardzo starzy - jakby usprawiedliwiająco uśmiecha się ona. - Wszystko już było, wszystko. - Jestem od was starsza. - Parni to co innego, madame. Panią trzyma chęć poznania. Przecież pani jest tą sławną Ingrid Kane, prawda? - Dziwne, jeszcze mnie pamiętają. Czterdzieści lat minęło, odkąd oficjalnie przestałam się zajmować nauką. - Mój brat był pani uczniem, madame Kane. Teraz zostanie sam, ale nie chciał przyjść z nami. Hoduje jakieś żuki z pięcioma łapkami. Prosił o przekazanie pani pozdrowień. - Czy naprawdę otrzymam przed śmiercią to, czego zapragnę? - podejrzliwie zapytał staruszek. - Czy jest to po prostu tylko reklama? O nie, wynalazek Ingrid Karne nie potrzebował żadnych chwytów reklamowych. Kiedy pół wieku temu odkryłam sposób na koncentrowanie wszystkich myśli, energii i doznań człowieka umierającego tak, by wywoływać wyraziste, przez niego wybrane widzenie senne, to - rzecz jasna - nie myślałam wtedy, że sztuka ta ze sposobu ulżenia śmierci przekształci się w przynętę ułatwiającą państwu walkę z przeludnieniem z powodu „długowiecznych”. „Domy Ostatniego Życzenia” stały się czymś tak zwyczajnym, jak wszystkie inne instytucje państwowe. A już zupełnie nie myślałam, że sama będę właścicielką jednego z nich. Zaprowadziłam staruszków do usypialni - ogromnego, przypominającego oranżerię pomieszczenia. Dokoła palmy, banany, drzewa pomarańczowe i cytrynowe, olbrzymie kaktusy i niesłychana ilość egzotycznych kwiatów. Wrzask papug i pawi. Przez sufit z kolorowego tworzywa padały zielone, pomarańczowe i błękitne smugi światła. Cicho sączyła się muzyka, kołysała, odurzała, i tak samo odurzająco pachniały kwiaty. Ułożyłam staruszków na sofach, przykrytych miękkimi, puszystymi narzutami, założyłam obojgu na głowy „czarodziejskie hełmy” - tak nazywano to urządzenie w ulotkach reklamowych. Na pierwszy rzut oka zwykły nocny czepek z tasiemkami, w których tkwiły misternie ukryte przewody. - Jak ty śmiesznie wyglądasz, Willy! Ale on był już „tam”, ze swym ostatnim pragnieniem, zwężone oczy błyszczały niecierpliwością. - Czy nie można szybciej, madame? Sama chciałam jak najprędzej, zawsze mnie to przyprawiało o mdłości. Włączyłam „księdza”. Przy wtórze organów rozległy się słowa modlitwy. - Możecie się teraz pożegnać. - Żegnaj, Willy. - Żegnaj, Marto. - Żegnamy panią, madame Kane? Nawet na siebie nie spojrzeli. - Proszę zamknąć oczy. Rozluźnić się. Proszę myśleć o swoim ostatnim życzeniu. Oboje umilkli. Włączyłam „hełmy”, pawie i papugi wypędziłam do bezpiecznej, hermetycznej izolatki, skąd zwykle obserwowałam proces umierania. Weszłam tam i nacisnęłam guzik. Na pulpicie zapłonął napis: „Wstęp wzbroniony! Wejście grozi śmiercią!” Oznaczało to, że do pomieszczenia napływa gaz „wiecznego ukojenia”. Za godzinę będzie po wszystkim. Automaty uprzątną trupy, przewietrzą pomieszczenie, gotowe na przyjęcie nowych klientów. O czym teraz myślą? Miałam możliwość dowiedzieć się tego i na początku, z ciekawości, „podłączałam się” do swoich klientów. Ale okazywało się to w zasadzie jednym i tym samym, zawsze niewiarygodnie nudnym marzeniem. Jeśli nie ślicznotka i nie mistrz sportu, to rozpustne, wielkie żarcie z mnóstwem dań i napojów. Bachanalia. Prymitywna uczta plebsu. Ach, jak wielką miałam ochotę zjeść dziś rano prawdziwy, krwisty befsztyk. Jakie byłoby twoje ostatnie życzenie, Ingrid Kane? W parku było zimno, włączyłam więc termoregulator umieszczony w sukience. No cóż, trudno moją obecną pracę nazwać przyjemną, ale dzięki niej mam do dyspozycji laboratorium. będę mogła przeprowadzić zaplanowany eksperyment. Ale czy ona przyjdzie? Czego ja właściwie chcę? Zacząć życie od nowa? Nie. Jestem zmęczona, tak samo jak moi klienci. Przeprowadzić eksperyment, po raz ostatni zaspokoić swoją żądzę wiedzy i postawić kropkę? Chyba tak. Jeśli wszystko odbędzie się zgodnie z planem, zjawię się jutro w „Domu Ostatniego Życzenia”, nałożą mi na głowę „czarodziejski hełm”... I czego mam wtedy pragnąć? Może młodego Bernarda? Może krwisty befsztyk? Do dwunastej pozostało czterdzieści siedem minut. Gdyby się nie udało, Ingrid Kane będzie dziś martwa. Trzeba zatrzeć wszelkie ślady. Moja ostatnia praca jest tylko moją własnością. Poświęciłam jej czterdzieści lat życia. Sukces czy klęska? To co w końcu zaczęło mi się udawać ze zwierzętami, w przypadku ludzi może okazać się zupełnym fiaskiem. Mózg szympansa i mózg człowieka... A jednak - jeden i drugi jest - mózgiem. Ach, żeby już jak najszybciej! Jesteś nazbyt ciekawa, Ingrid. Szłam za szybko i długo nie mogłam złapać tchu przed drzwiami laboratorium. Kręciło mi się w głowie, serce kłuło i waliło jak młot. Żeby tylko nie umrzeć, nim rozpocznę swój eksperyment, ot tak sobie, wulgarnie i prymitywnie, na trawniku własnego parku, pod rozłożystym dębem. Zdaje się, że przeszło. Zawsze ci się udawało, Ingrid. Wybrałam numer szyfru i drzwi bezszelestnie się otworzyły. Dwie małpy, Una i Red, z radosnym piskiem rzuciły się ku mnie, dałam im po kiści bananów. Jedyne zwierzęta, jakie zatrzymałam. Najbardziej udane. Una była niegdyś starym, oślepłym stworzeniem, które cierpiało na wszystkie możliwe choroby. Podarowałam jej ciało rocznej Emmy i teraz upajała się drugą młodością. Ze wszystkich sił starała się zaskarbić sobie przychylność Reda, ale jego sytuacja była bardziej złożona. W poprzednim wcieleniu był samicą, wielokrotnie rodzącą, i w żaden sposób nie mógł się przyzwyczaić do swojej nowej płci. Najpierw zebrałam wszystkie taśmy z opisami doświadczeń i rozpaliłam na podłodze ognisko. Prymitywny, ale skuteczny sposób. Popiół zebrałam odkurzaczem. Uporać się z przyrządami było jeszcze prościej, choć i tak nikt nie domyśliłby się ich przeznaczenia. Potem wypuściłam na wolność Unę i Reda - zwierzęta umieją dochować tajemnicy - i przystąpiłam do rzeczy najważniejszej. W tajnej skrytce w ścianie ukryty był mój DIK - dusza Ingrid Kane - nazwałam go tak dla żartu, miał on pomieścić w sobie moją duszę i tchnąc ją w ciało tej nieznajomej dziewczyny. Przyszła do mnie kilka dni temu, niewiarygodnie młoda, świeża i śliczna, w krótkiej, zielonkawej - pod kolor oczu - tunice, ze złotą żmijką, misternie wplecioną w popielate, także z zielonym odcieniem, włosy. Farbowane czy naturalne? To pytanie tak bardzo mnie męczyło, że wprowadziwszy ją do gabinetu wyjaśniłam przede wszystkim tę właśnie sprawę. Włosy okazały się naturalne. - Komu zatem potrzebne są moje usługi? - zapytałam, przekonana, że dziewczyna przyszła w imieniu swych sędziwych krewnych lub znajomych. - Mnie. Z zaskoczenia aż powtórzyłam pytanie. - Mnie! - powiedziała dobitnie. - Chcę umrzeć. - Ile pani ma lat? - Dziewiętnaście. Tak, o niej nie można było powiedzieć, że jest „zmęczona”. Umierać w wieku dziewiętnastu lat, kiedy życie jest takie piękne? - Kiedy życie jest takie piękne... - powtórzyłam głośno. W stosunku do niej nie zabrzmiało to fałszywie. - Chcę umrzeć - powtórzyła. - Ale dlaczego? - Sądziłam, że nie muszę odpowiadać na to pytanie... - Tak, oczywiście. - Wobec tego nie odpowiem. Głos jej ścichł do szeptu i wtedy po raz pierwszy zauważyłam w niej jakąś anomalię. Jakby od wewnątrz trawiła ją niewidoczna choroba. Może o to właśnie chodzi? - Muszę panią zbadać. Proszę wejść do boxu i rozebrać się. Dziewczyna zrzuciła tunikę. Na kolorowym ekranie widziałam ją teraz całą, pięknie zbudowaną, silną, zbrązowiałą od słońca. Włączyłam przyrządy i usiłując znaleźć dziurę w całym, zbadałam każdą część jej organizmu, od niewielkich, wąskich stóp, aż po końce zielonkawych włosów. Dziewczyna była absolutnie zdrowa, tak jak tylko można być zdrową mając dziewiętnaście lat. Nie miała nawet ani jednego zaplombowanego zęba! Jej mózg, jak potwierdziły badania, również był całkowicie w porządku. Nieznane dla mnie pozostawały tylko jej myśli, ale by je poznać, musiałabym zaprowadzić ją do laboratorium, co było nadzwyczaj nęcące, lecz niewykonalne. Wciąż nie wyłączałam ekranu: złapałam się na tym, że napawam się jej pięknością. Zniszczyć to wszystko, zeszpecić, zmienić w garstkę popiołu? Nonsens! A gdyby... Dusza Ingrid Kane w tym ciele. Kuszące. Lecz nie chciałam przeprowadzać ostatniego eksperymentu w takim pośpiechu. Trzeba jeszcze tysiąc razy wszystko sprawdzić, przemyśleć. Przecież w razie niepowodzenia umrę, nie zaspokajając swojej ciekawości. Żeby mieć jeszcze chociaż z pół roku. Ale za pół roku tej dziewczyny już nie będzie. Poza tym za miesiąc czy dwa upadnę na jakiejś ścieżce w parku, nie zadziała hipotermia, wyłączy się świadomość. Tak było z Bernardem. Jest się nad czym zastanawiać. Jej włosy. I nogi, W młodości byłam chyba niczego sobie, ale z włosami nigdy nie mogłam dojść do ładu, a sukienki powyżej kolan też nie były dla mnie. u Czyżbyś naprawdę była jeszcze kobietą, Ingrid? - Może się pani ubrać. Jak się pani nazywa? - Nicole. Nicole Brandeaux. - Zapięła paski sandałów i wyprostowała się. - Jeśli pani mi nie pomoże, rzucę się z dachu. Albo z mostu. Z wyrazu jej twarzy wywnioskowałam, że może to zrobić. Co za przedziwna dziewczyna! Nie wyglądała na zdrową, wbrew wynikom badań, wbrew młodości i urodzie. Z takim paradoksem zetknęłam się po raz pierwszy. - Dobrze. Ma pani trzy dni, żeby się zastanowić i przygotować niezbędne dokumenty. - Co jest potrzebne? Zapisała starannie w notesie, jak uczennica. - A zatem w sobotę, punktualnie o dwunastej. Przyjdę. Do widzenia, madame Kane. Do dwunastej brakowało ośmiu minut, kiedy wyszłam z laboratorium, zapuszczonego pomieszczenia, w którym ogłupiała ze starości baba hodowała małpy, psy i koty. Bardzo zmęczona, ledwie dowlokłam się przez park do domu, przyciskając do siebie DIK-a, którego dla niepoznaki włożyłam w kolorowe opakowanie po bananach. DIK był dla mnie za ciężki, jednak nikomu nie pozwoliłabym go nieść, nawet Jackquesowi. Brakowało mi tchu, przed oczami wirowały ciemne plamy, pierś gniótł nieznośny ciężar. Chyba nigdy nie rozumiałam tak dobrze swoich klientów, jak w tej chwili. Byłam zmęczona, miałom wszystkiego dość. To nic, jeszcze jeden wysiłek. Ciekawe, jak się to skończy. Udało się, jak zwykle. Zdołałam nie tylko dojść do usypialni, ale i pozostać niezauważoną. Starannie ukryłam DIK-a w donicy z daktylowcem i poszłam na górę. - Jak się szanowna pani czuje, madame? - Znakomicie, Jackques. Lepiej niż kiedykolwiek. - Źle pani wygląda. Wezwę automat medyczny. Tylko tego brakowało! Automat bezbłędnie oceniłby stan mojego zdrowia, a wtedy nie uniknęłabym pobytu w szpitalu. Zegar wybił południe. - Głupstwo, Jackques. Po prostu trochę się zmęczyłam. Chyba się na chwilę położę. Daj mi znać, kiedy przyjdzie dziewczyna. - Dobrze, proszę pani. Chyba się zdrzemnęłam. Kiedy otworzyłam oczy, było dwadzieścia po dwunastej. Nie przyszła. Oczywiście. Byłabym zdziwiona, gdyby przyszła. I wtedy na schodach rozległy się ciężkie, rytmiczne kroki Jackquesa. - Dziewczyna czeka, madame. Siedziała na leżaku przed domem. Oczy zamknięte, ręce złożone na kolanach, mizerna twarz, której bladość podkreślała źle dobrana sukienka w kolorze przydymionej szarości. - Trochę się spóźniłam., Przepraszam, madame, żegnałam się z... tym... Zatoczyła ręką łuk. Żegnała się? Żegnają się ci, którym żal się rozstawać. Nie chce porzucać życia, a jednak to robi. Kompletna bzdura. Ale było mi to obojętne, myślałam tylko o eksperymencie. Zaczęłam się spieszyć. - Pani dokumenty? Nieprzewidziana komplikacja: dokumenty okazały się fałszywe. Nieprzyjemności ze strony policji były mi absolutnie nie na rękę, jednak w tym momencie uświadomiłam sobie, że dokumenty w ogóle nie będą potrzebne, ponieważ za godzinę nie będzie kogo o nie pytać. Tym lepiej, jeżeli dziewczyna chce pozostać nieznana. Włożyłam je do torebki. Dziewczyna przyglądała mi się uważnie. Czy zrozumiała, że się zorientowałam? - Dziękuję pani, madame. Zrozumiała. Niech i tak będzie. To również nie ma znaczenia. - Chodźmy, Nicole. Ja nie potrzebowałam żegnać się z „tym”. Niczego mi nie było żal. Wszystko to widziałam tysiące razy. Wszystko. Zmęczyłam się. Szłyśmy, by przeprowadzić ostatni eksperyment Ingrid Kane. Jeśli wszystko się uda, za godzinę obie będziemy martwe. Na pół martwe. Umrze moje ciało, a jej dusza. Ciekawe, która z nas straci więcej? Dziewczyna krzyknęła, skaleczyła nogę o metalowy pręt, wystający z ziemi. Zmoczyłam chusteczkę w wodzie kolońskiej i starannie zdezynfekowałam rankę. Nicole uśmiechnęła się delikatnie. - Dziękuję pani, madame, to już zbyteczne. Ciekawe, jak by się zachowała, gdyby wiedziała o moim planie? Wreszcie znalazłyśmy się w usypialni. Czułam się doskonale, mdłości i osłabienie przeszły. Mózg pracował szybko i precyzyjnie. Ułożyłam dziewczynę na sofie w boxie bezpieczeństwa i wcisnęłam jej na głowę „czarodziejski hełm”. - Ostatnie życzenie? - uśmiechnęła się. Kiwnęłam głową. Jednak okłamywałam ją. Ani ona, ani ja nie dostaniemy tego pożegnalnego prezentu, który otrzymuje się w zamian za prawdziwą śmierć. Moje dawne odkrycie nie nadawało się do takich szalbierstw. Jej dusza, moje ciało - to zbyt niska zapłata. Zaczęłam swoje łotrostwa. - Proszę to wypić. Proszę zamknąć oczy, rozluźnić mięśnie. Proszę myśleć o swoim ostatnim pragnieniu. Żegnaj, Nicole. - Żegnam panią, madame Kane. Dziwna dziewczyna, cała aż się trzęsła. Ale środek nasenny zaczął powoli działać, blade wargi poróżowiały, rozchyliły się w uśmiechu. - David - powiedziała wyraźnie. David. Imię mężczyzny. I to wszystko. Przyznaję, że po niej spodziewałam się czegoś bardziej interesującego. Dziewczyna spała. Szybko wydobyłam spod palmy dwa przewody (nie grubsze od zwykłej nitki), jeden podłączyłam do jej hełmu i szybko zatrzasnęłam drzwi boxu. Teraz wszystko zależy ode mnie. Przygotować sofę, hełm. Podłączyć drugi przewód. Urządzenie zdalnego sterowania, znajdujące się zazwyczaj w boxie bezpieczeństwa, powinnam teraz mieć pod ręką. Wyłączyć automatycznych grabarzy. To chyba wszystko. Nacisnęłam guzik. Starając się nie wdychać głęboko słodkawego, oszałamiającego powietrza, które stopniowo wypełniało pokój, podeszłam do sofy, włożyłam na głowę hełm i wyciągnęłam się. Obwód został zamknięty. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że ostry ból rozsadzi mi czaszkę, dziewczyna również krzyknęła, szarpnęła się przez sen. To znaczy, że wszystko przebiega normalnie. DIK działał. Wydawało mi się nawet, że spod palmy dobiega jego buczenie, podobne do odgłosu trzmiela. Teraz będą powoli umierać, a każda komórka mojego mózgu, umierając, przekaże DIK-owi zawartą w niej informację, którą on przyjmie i prześle do mózgu Nicole Brandeaux, ścierając w nim poprzedni zapis. Wszystko to jest bardzo proste - zasada działania zwykłego magnetofonu. Czterdzieści lat pracy. Głos księdza odczytującego modlitwę. Komu? Jej? Czy mnie? Może nam obu? Rozpływam się w czymś różowoniebieskim, nieważkim, dźwięcznym, w cieple. Nigdy nie przypuszczałam, że śmierć jest tak przyjemna. Kto wynalazł ten gaz? W żaden sposób nie mogłam sobie przypomnieć. - Zegnaj, Ingrid. - Żegnam panią, madame Kane. - O, jak dobrze!... David! - wydaje mi się, że to mój głos. Zdziwiłam się. - David? - David - potwierdziły moje usta. - David - powiedziałam i budząc się pomyślałam: jaki David? Wszystko dokoła było jakby we mgle, głowa w kleszczach, czułam mdłości. „Czarodziejski hełm!” Zerwałam go i doznałam niezwykłego wrażenia - na ręce, ramiona, opadły popielatozielone, ciężkie sploty włosów. Nicole. Chyba dziwnej, nieznajomej dziewczyny już nie ma. Teraz to moje włosy. Nicole zniknęła, DIK ją starł. Zostało ciało i imię. Teraz to jestem ja - Ingrid Kane. Myślę, więc żyję. Udało się! Wmuszałam w siebie tę wiadomość, lecz myśli nie chciały jej przyjąć, przekonać się do niej, uwierzyć w dokonane. Wreszcie spróbowałam wstać - kierowałam swoim nowym ciałem jakby z dystansu, chodziłam ostrożnie, wstrzymując oddech. Papugi i pawie oglądały mnie z zadowoleniem. Wyciągnąć z hełmu przewód. Otworzyć drzwi. Otworzyć! W usypialni już pełną parą pracowały wentylatory wysysając resztki trującego gazu. Trzeba zniszczyć DIK-a. I wtedy zobaczyłam siebie. Swoje nieruchome, ociężałe ciało, rozciągnięte na sofie w odświętnej szaroniebieskiej sukni, w którą dziś rano ubrał mnie Jackques. Dziwne, nieprzyjemne uczucie zatamowało mi dech. Czułam, jak uginają się pode mną nogi. Zobaczyłam siebie. To, co było mną przez sto dwadzieścia siedem lat, stopniowo zmieniając się i starzejąc, ze wszystkimi własnymi, przeszczepionymi i sztucznymi organami. Moje ciało, takie znajome i zwyczajne, jak gdybym przeglądała się w lustrze. Ale lustra nie było. Stałam, a ono leżało. Żyłam, gdy ono, według wszelkich oznak, było martwe. A jeżeli nie? Podejdę bliżej. Trzeba zdjąć z niej hełm. Z niej? Wraz z hełmem spadła peruka. Z trudem zmusiłam się, by spojrzeć. Szarożółta skóra na policzkach, zamknięte oczy. Szczęka opadła odsłaniając sztuczne zęby, przez rzadki puch na głowie prześwitywała skóra. Dotknęłam swojej ręki, zimnej, zaczynającej już sztywnieć. Stwierdziłam własną śmierć i pomyślałam, że nikomu jeszcze się to nie zdarzyło. Zabawne. Ale moje nowe ciało również nie było w porządku. Drżało, jakby z zimna, żyło swoim własnym życiem. Ta niesamowita Nicole była bez wątpienia chora, a teraz ja otrzymałam w spadku jej chorobę. Trzeba znów włożyć perukę. Ściągnąć trupa na podłogę. Nieszczęśliwy wypadek. Madame Kane poczuła się źle, upadła. Zgasła świadomość, nie zadziałała hipotermia. Tak było z Bernardem. Nikomu nie przyjdzie do głowy, by wykonać ekspertyzy. Sto dwadzieścia siedem lat. Kroki Jackquesa. Co robić? Nie zdążyłam niczego wymyślić - Jackques rzucił się na pomoc pani domu, tej na podłodze. On potrafi mówić! Jednostrzałowy laser, który przygotowałam, żeby spalić DIK-a, muszę wykorzystać niezgodnie z przeznaczeniem. W plecach Jackquesa coś zadymiło, zasyczało i stary robot, zatrzepotawszy mechanicznymi rękami, ciężko zwalił się na podłogę. W jakimś dziwnym odrętwieniu patrzyłam na leżącego Jackquesa, na jego kleszczowate ręce, które tak zręcznie czesały, ubierały, robiły masaż. Jakbym czuła ich dotknięcie, jakbym słyszała suchy, drżący głos: - Jak się pani czuje, madame? Teraz już z pewnością pójdzie na złom. Ale co ze mną? Uciec stąd! Prędzej! Z powrotem schowałam przewody do donicy (nikomu nie przyjdzie do głowy szukać tam czegokolwiek) i upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, wyśliznęłam się za drzwi. Kryjąc się za drzewami parku, szczęśliwie dotarłam do ogrodzenia, przypomniałam sobie, że mam teraz dziewiętnaście lat i że każdy wiek ma swoje prawa. Przeskoczyłam przez płot i znalazłam się na ulicy. Ten dziecinny fortel nieoczekiwanie przyniósł mi ulgę. Szłam coraz szybciej i z każdą chwilą czułam się lepiej, pewniej. Wreszcie nowe ciało uspokoiło się, podporządkowane mi, a nawet zaczęło się podobać. Okazało się lekkie, prawie nieważkie. Upajałam się chodzeniem, wolnym od moich wcześniejszych, starczych dolegliwości. Pomyślałam, że mogę biec i pobiegłam, a ono chętnie przestroiło się na rytm biegu serce zaczęło bić szybciej, do policzków napłynęła krew, każdy mięsień, komórka były jak napięte żagle, które gnał pomyślny wiatr. Naprzód! Pomyślałam, że coś takiego przeżyłam tylko raz, w dzieciństwie. Wówczas istniały jeszcze rodziny. - Goń! - wołali do mnie bracia i na wyścigi biegli przez łąkę do rzeki, gdy ja wlokłam się za nimi. Miałam krótkie nogi i byłam gruba, bo za bardzo lubiłam pudding z dżemem truskawkowym. Któregoś wieczoru grałam z ojcem w tenisa i niespodziewanie wygrałam, odbierając na koniec tak trudne podanie, że mnie samą to zdziwiło. Odrzuciłam rakietę i nagle zdałam sobie sprawę, że mogę wszystko. To przekonanie przyszło ni stąd, ni zowąd, ale, nie wiedzieć czemu, od razu w nie uwierzyłam. - Gońcie! - zawołałam i pobiegłam. Bracia rzucili się za mną, nawet ojciec, dotknięty przegraną, postanowił wziąć na mnie odwet i też stanął do zawodów. Słyszałam za plecami ich oddechy i tupot, ale śmiałam się z nich, a gdy już mnie prawie doganiali, pobiegłam dwa razy szybciej. Leciałam jak na skrzydłach, nie czując nadwagi, i każdy mięsień, każda komórka były jak napięte żagle, które gnał pomyślny wiatr. Byle do przodu! Tego dnia zaczęli się mną interesować mężczyźni. Przeszło sto lat temu... Roboczy dzień trwał jeszcze, ulice Stolicy były ciche i wyludnione. Nad głową z rzadka przelatywały kolorowe aerokary. Drobnymi kroczkami szedł mi naprzeciwko nasz ksiądz. Instynktownie zwolniłam, ukłoniłam mu się. Odpowiedział na ukłon, ale nie zatrzymał się na pogawędkę, jak to zwykle robił. Nie poznał mnie. Jeszcze by tego brakowało! Oszklona wystawa. To nonsens, ale spodziewałam się zobaczyć w niej siebie. Tamtą siebie. Krótkonogą, gładko uczesaną dziewczynkę z nadwagą i pryszczami na czole, które nauczyłam się zasłaniać grzywką. Ale z lustra patrzyła mi w oczy Nicole Brandeaux, potargano, zaróżowiona od biegu, prześliczna. Obca twarz. Mojej już nie ma. Ani młodej, ani starej. Żadnej. I znów to obrzydliwe ssanie w dołku, ściśnięte gardło. Widzę, jak twarz Nicole blednie w oczach. Czepiam się kraty ogrodzenia, walczę z ciałem Nicole, starając się przyzwyczaić do tej twarzy. Mrugam, po - ciągam nosem, wysuwam język, a ona dokładnie powtarza moje miny. Uśmiecham się - ona odpowiada uśmiechem. Tak jest lepiej. Trzeba poprawić fryzurę. I zmienić nie pasującą do niej sukienkę. Śmieszne, że ciągle jeszcze zwracam się do siebie w trzeciej osobie. Z salonu piękności wyszłam niepodobna nawet do Nicole. Najbardziej chyba przypominałam Talmę, popularną prezenterkę telewizyjną, prowadzącą audycję „Pytania i odpowiedzi”. W salonie mody wybrałam oszołamiającą suknię, znacznie droższą niż zwykłe toalety, przy okienku kasowym podałam numer ewidencyjny Nicole, który mógł być fałszywy, podobnie jak jej dokumenty. Komputer przepuścił mnie. To znaczy, że Nicole Brandeaux rzeczywiście istniała, mieszkała w Stolicy i posiadała niezgorsze dochody. Ale kim ona jest, czym się zajmuje? Dziesiątki pytań dotyczących Nicole pchały mi się do głowy. Nie chciałam o niej myśleć, gdyż wciąż wywoływało to we mnie nieprzyjemne odczucia, a mimo to myślałam. Ulice były teraz pełne ludzi. Z restauracji roznosiły się zapachy wszystkich kuchni świata. Zapomniałam już, że można być tak głodną. Weszłam do pierwszej lepszej. Ludzie ze zdziwieniem spoglądali na mój stolik. Chyba było na nim wszystko, od zupy cebulowej i sławetnego krwistego befsztyka, aż po trepangi. Wszystko, czego wcześniej zabraniali mi lekarze. Wypiłam lampkę wina i nieoczekiwanie odkryłam, że pomaga mi ono zapomnieć o Nicole. Wtedy wypiłam po kolei trzy kieliszki dżinu i było mi już wszystko jedno, kim jestem - Ingrid, Nicole czy Talmą. Miałam dziewiętnaście lat i chciałam się bawić. Złapałam się na tym, że przyglądam się mężczyznom przy sąsiednich stolikach. O tej stronie życia dawno zapomniałam. Jeden z nich podszedł do mnie. - Nie przysiądziesz się do nas, mała? Pokręciłam głową. - Nie lubisz bokserów? Szkoda. Bokserzy to fajni chłopcy. Absolutnie nie był w moim guście. Ciekawe, nie w guście Ingrid, czy nie w guście Nicole? Jacy mężczyźni podobają się Nicole? Rozbawiło mnie to do reszty. Przy barku siedział chłopak „w naszym guście”. Lekkoatleta albo tenisista. Długie, elastyczne mięśnie. Wypłowiałe od słońca włosy barwą przypominały trociny, podkreślając jakby rzeźbiony kształt głowy. Na pełnych wargach zamarł czarujący uśmiech, bezmyślny i nieobecny. Chłopak zwrócony był do towarzyszki - wysokiej, tęgiej szatynki, wyglądem przypominającej koszykarkę. Jeśli lubi tylko takie, marne nasze widoki. Napotkałam jego wzrok i mrugnęłam. Zamknął usta. Zjadłam lody i znów zerknęłam w jego stronę. Nie odrywał wzroku od naszego - mojego i Nicole - ramienia, z którego niby przypadkiem zsunęła się sukienka. Chyba jednak ma inne zainteresowania. Trzeba działać - koszykarka zbierała się do wyjścia i ściągała go z krzesła. Ruszyłam w ich stronę. Kręciło mi się w głowie, było mi bardzo wesoło. - Czy nie miałbyś ochoty przysiąść się do mnie? - zaszczebiotałam. Teraz, jak mi się wydaje, przyjęty jest taki zwrot. W moich czasach mówiło się bardziej wyszukanie. Jego rozterki nie trwały długo. Wyśliznął się koszykarce i rzuciwszy jej „do jutra, mała”, posadził mnie sobie na kolanach. Pozostawiona sama sobie, koszykarka wypiła jeszcze lampkę wina, spojrzała na moją suknię, spytała o numer wzoru, potarła ręką policzek i wyszła. - Lekkoatletyka? - zapytałam. - Tenis. Już kiedyś graliśmy, masz znakomite podanie. Dlaczego nie poszłaś wtedy ze mną? Zabawne. Nicole i ja mamy różne gusty. Wyszliśmy na ulicę. - A więc tenis - powiedziałam. - A zawód? - Model. Z mojej figury biorą wzory na pomniki. Na stadiony, do parków. Różne znaczki... O, tam jest moja postać. - Wskazał ręką bielejący w oddali posąg. - Tam również, ale tamta jest mniejsza, stąd nie zobaczysz. - Czy nie masz czasem dość tego, że wszędzie spotykasz siebie? - O, tam... I tam... - No to co? - zdziwił się - - Jeśli to ładne... Jakby na potwierdzenie jego słów drogę zagrodziła nam jakaś intensywnie ruda dziewczyna. - Cześć. Kiedy? - Pojutrze, mała. Zdaje się, że zaczynałam rozumieć Nicole. Ale dotyk twardego rzeźbionego ramienia obejmującego moją kibić, ramienia „wzorca”, był przyjemny. Szłam więc z nim, starając się nie patrzeć na sterczące dokoła posągi. Udało nam się złapać aerokar i po paru minutach wylądowaliśmy daleko za miastem. Na początku rozegraliśmy kilka setów w tenisa. Nicole rzeczywiście robiła to świetnie, bez porównania lepiej niż kiedyś Ingrid Kane. Ciało miała wytrenowane, giętkie, nie znające zmęczenia. Ungo musiał się dobrze napracować, by z nią wygrać. Później ścigaliśmy się jednoosobowymi, sportowymi aerokarami. Zaciskałam powieki i poddając się wiatrowi zapierającemu dech w piersiach, pędziłam ku słońcu, które oślepiało nawet przez zamknięte powieki. Nagle wpadłam w obłok. Był ciepły jak świeżo przegotowane mleko. Zmniejszyłam prędkość i trwałam w nim, czując na twarzy, szyi i rękach pieszczotliwie łaskoczące krople nie spadłego deszczu. Później obłok rozerwał się, daleko w dole zobaczyłam zielone tafle stadionów z białymi plamami - statuami Ungo. A żywy Ungo gonił mnie. Wyłączyłam silnik aerokaru i zaczęłam opadać. Ziemia przybliżała się. Przemknęłam nad drzewami, zdążyłam chwycić w dłonie gałąź i zerwać kilka liści - to była sztuczka z mojej młodości - i znów wzbiłam się w górę, niemal zderzając się z Ungo. Krzyknęłam. Coś, czego nie umiałam nazwać, wypełniło mnie, wyrwało się w krzyku. Co się ze mną dzieje? Zatrzymaliśmy się. Ungo podszedł, popukał się w głowę i ze złością warknął, że mogliśmy się rozbić. Pocałowałam go. - Po kolacji - powiedział tym samym stanowczym tonem, jakim mówił „małym” „do jutra” i „pojutrze”. W tej chwili do złudzenia przypominał własny pomnik. ...W restauracji przywidziało mi się, że jestem Ingrid Kane, młodą Ingrid. Chyba bywałam tu kiedyś. Sala miała księżycowy wystrój, fosforyzujące ściany. Kręcili się tutaj półnadzy kelnerzy z dźwięczącymi bransoletami na przegubach - prawdziwi, żywi kelnerzy. I całujące się pary. I ja z chłopcem. Ma na imię Ungo, obejmuje mnie. Za chwilę poprosi do tańca. - Chodźmy zatańczyć - odezwał się Ungo. Taniec był nowy dla Ingrid, ale Nicole doskonale go znała. Zielonopopielate włosy ciężko uderzały po plecach w takt melodii. Wypiłam kilka kieliszków koniaku. Orkiestra zagrała coś wolniejszego. Ungo przytulił mnie do siebie i ciało Nicole odpowiedziało dokładnie tak, jak kiedyś opowiadało ciało Ingrid. - Pora spać - powiedział Ungo (och, ta punktualność!). - Dokąd pójdziemy? „Błękitne Niebo”? „Zielony Las”? Tak widać nazywały się teraz hotele do spotkań. - „Różowy Zachód” - powiedziałam na chybił trafił, chwytając ogólną regułę. - „Czerwony Zachód” - poprawił mnie Ungo. A może masz na myśli „Różowy Wschód”? Parszywe dziury. Mnie najbardziej podoba się „Błękitne Morze”. Zdecyduj się. - Jak morze, to morze. „Morze” okazało się bardzo popularne - wszystkie pokoje były zajęte. Ale Ungo obiecał młodej recepcjonistce, że spotka się z nią po pojutrze, i pokój się znalazł. W hallu zderzyliśmy się z nieznajomym chłopakiem. Nasze oczy spotkały się i niedostrzegalnie dla Ungo kiwnął mi głową. Nigdy wcześniej go nie widziałam, a jednak twarz ta wydała mi się dziwnie znajoma. Hotel nie bez powodu nazywał się „Błękitne Morze”. Lustrzane ściany i parkiet, wspaniale podświetlone, sprawiały wrażenie bezkresnego oceanu, po którym przebiegały białe grzywy fal. Mimo to ocean wydawał mi się bez życia - może dlatego, że woda była za bardzo niebieska, a fale nazbyt białe. Posłanie - na podobieństwo jachtu, który na życzenie cicho się kołysał, jakby na falach. Łazienka była zwyczajna. W lustrze znów z rozkoszą oglądałam zgrabne, opalone ciało Nicole, drżące w lodowatych strugach prysznica. I nagle... Już się prawie przyzwyczaiłam, że mam twarz Nicole. Ale chłopak, którego spotkałam na korytarzu, także miał twarz Nicole! Oto dlaczego wydał mi się znajomy. Idealna kopia, tylko wykonana w męskiej wersji. Zrobiło mi się nieswojo, ale nie chciałam o tym myśleć. Najprawdopodobniej za dużo wypiłam. Wyszłam spod prysznica, by się wysuszyć. Nie wiem, czy to mnie kręciło się w głowie, czy też Ungo włączył kołysanie. Patrząc, jak się rozbiera, pomyślałam, że nie na darmo kopiuje się z niego posągi. A także o tym, że ostatni eksperyment Ingrid Kane może się przeciągnąć. Kim jestem? Czy to nie wszystko jedno? Mam dziewiętnaście lat, a Ungo jest po prostu wspaniały. - Nie powinienem łamać rozkładu dnia - powiedział niezadowolony, spoglądając na zegarek. - To źle wpływa na wygląd. Nicole, nie masz racji, on jest nawet bardzo zabawny. Pocałowałam Ungo i tym razem jego miękkie wargi niecierpliwie napotkały moje. Już nie wypuszczając mnie wyłączył światło i nad naszymi głowami roziskrzyło się gwiaździste niebo. Obudziłam się nieoczekiwanie - jak gdyby od środka coś mnie trąciło. Zegar wskazywał kwadrans po piątej. Obok, wsparty o moje ramię, pochrapywał Ungo. Morze zniknęło. Poprzez wychodzącą na ulicę ścianę do pokoju wpadał zmętniały, szary świt, na drugiej, telewizyjnej, ścianie bezdźwięcznie rozbłyskiwały reklamy i kronika sportowa. Ból w nodze. Na stopie głębokie, świeże zadrapanie. Skąd? Przypomniałam sobie, że Nicole zraniła się o metalowy pręt, kiedy szła wraz ze mną do usypialni. Przypomniałam sobie wszystko. Po wczorajszym dancingu głowa wcale mnie nie bolała, umysł pracował jasno i precyzyjnie, i znów powróciła myśl, że młodość to wspaniała rzecz. Nawet gdy się powtarza. Leżałam w objęciach Ungo i skrupulatnie, minuta po minucie, przebiegałam w myśli wydarzenia poprzedniego dnia. A więc ostatni eksperyment Ingrid Kane można uważać za udany. Teraz interesowało mnie co innego - Nicole Brandeaux, jej niepojęte ciało, od tej pory należące do mnie. Dziwnych, burzliwych wrażeń w żaden sposób nie można było wytłumaczyć samą tylko młodością. Patologiczne zmiany w mózgu, niewykrywalne nawet przez najbardziej precyzyjne przyrządy? Jaka jest ich natura i pochodzenie? Chyba nawet moja ciekawość urosła w tym przeklętym ciele do nadnaturalnych rozmiarów. A myślałam, że przeżyję w nim zaledwie dobę! Działać! Natychmiast działać! Zaczęłam się pospiesznie ubierać. Ungo obudził się i spojrzał na zegarek. - Dokąd idziesz? Do śniadania mamy jeszcze czterdzieści siedem minut. - Mój rozkład dnia przewiduje spacer przed śniadaniem. To poprawia trawienie. Ungo ze zrozumieniem kiwnął głową. - Jeśli chcesz, możemy się spotykać. Czwartek mam wolny. Wiesz przecież, gdzie mnie szukać? Nie wiedziałam, ale odpowiedziałam twierdząco. Żeby tylko się od niego uwolnić. Już o nim nie myślałam. Poranne dzienniki przyniosły wiadomość o śmierci Ingrid Kane, niegdyś wybitnego neurofizjologa, ostatnio właścicieli jednego z najbardziej popularnych domów „ostatniego życzenia” i o konfiskacie, wobec braku spadkobierców, całego jej majątku. Teraz nie miałam nic: ani domu, ani nazwiska. Szłam ulicami, bezskutecznie próbując ułożyć jakiś plan. Iść do domu, którego adres widniał w dokumentach Nicole, było ryzykiem, dowiadywać się o nią - tym bardziej. Nie można było nawet zwyczajnie pospacerować, w każdej chwili mógł mnie zobaczyć ktoś ze znajomych Nicole. Jak ten dziwny chłopak z jej twarzą. Czas śniadania minął, miasto się wyludniło. Zatrzymał mnie policjant. Wpadłam? - Dlaczego nie jesteś w pracy? Nazwisko, numer ewidencyjny? Nie pozostawało nic innego, jak podać dane personalne Nicole. Policjant zajęty był teraz komputerem, a ja zastanawiałam się - czy warto próbować ucieczki. On jednak odwrócił się do mnie z uśmiechem i zasalutował. - Przepraszam cię. Możesz iść. No, no! Nicole albo pracowała w jakimś nocnym zakładzie, albo w ogóle miała prawo nie pracować. Ciekawe... Jedna z ulic była zagrodzona - coś tam budowali. Obeszłam ją. I... Stop! Dlaczego akurat ta ulica? Przeanalizowałam swoją drogę i ze zdziwieniem stwierdziłam, że od samego początku szłam w tym kierunku, a nie błądziłam, jak mi się wydawało. Dziwne. Dzielnica była mi nie znana, jednak czułam, że z całą pewnością powinnam iść tą drogą. Dokąd? Dlaczego? I ta osobliwość znowu wynikała z ciała Nicole. Jej dom? Sądząc z dokumentów, znajdował się on w przeciwległej części miasta. Ale dokumenty były sfałszowane. Jednak komputer w salonie mody potwierdził prawdziwość adresu. Iść tam? Nie można. I nie iść nie można - to jedyny punkt zaczepienia. Gdy tak wahałam się i rozważałam różne możliwości, nogi same niosły mnie przez zaułek ku zagrodzonej ulicy. Chciałam tam być, czułam potrzebę bycia właśnie tam. Ach, co będzie, to będzie! I poszłam. Mijając tę ulicę skręciłam w drugą, trzecią. Kilkakrotnie zatrzymywali mnie policjanci i za każdym razem, przeprosiwszy, puszczali. Jak długo mam jeszcze iść? Widać Nicole lubiła chodzić pieszo. Miasto kończyło się, długimi rzędami ciągnęły się wille, ale nie myślałam o zmęczeniu, ani o tym, że nie jadłam śniadania. Prawie biegłam. Wiedziałam, że jestem już bardzo blisko. Tutaj. Typowa willa, którą bezbłędnie odnalazłam pośród setek innych, bliźniaczo do niej podobnych. Serce waliło mi jak po filiżance mocnej kawy. Jeśli jest to dom Nicole, powinna znać szyfr zamka przy bramie. Ale został on z jej mózgu wytarty wraz z innymi wiadomościami. Zadzwonić nie można. Trzeba było znowu przechodzić przez płot, choć mój ekstrawagancki strój wcale się do tego nie nadawał - brzeg spódnicy musiałam trzymać w zębach. Udało się - w ogrodzie nie było nikogo. Jedynie dwa roboty, zakończywszy poranne sprzątanie, nieruchomo stały pod daszkiem, pobłyskując martwymi oczami. Bez przeszkód weszłam do domu. Nigdzie żywej duszy, cisza. Zwinięte dywany, zaciągnięte story. W bezludnym półmroku pokojów dźwięcznie rozniosło się echo moich kroków. Nie opuszczało mnie przykre uczucie, że już kiedyś tu byłam. Jak gdybym widziała to już we śnie. A jednocześnie nie był to dom Nicole, o czym się przekonałam, nie widząc charakterystycznych szczegółów, które wyróżniają mieszkanie kobiety. Kim jest ten mężczyzna? I jego niepojęty wpływ na Nicole, którego nie zdołała wymazać nawet śmierć... - Nie wolno! - coś ryknęło nagle za moimi plecami. Z wnęki ściennej, groźnie wymachując rękami, ruszył w moją stronę automat. Cofnęłam się i zaczęłam mu tłumaczyć, że jestem Nicole Brandeaux, numer taki to a taki... Do tej pory to pomagało, ale w tym przypadku zadziałało, jak się zdaje, wręcz odwrotnie. - Nicole Brandeaux. Nie wolno, nie wolno, nie wolno! - darł się robot, spychając mnie w kierunku drzwi. Nie czekałam, aż wpadnę w jego lodowate łapy, i wycofałam się. Ta poczwara szła za mną aż do samej bramy. Po drodze próbowałam się czegoś od niego dowiedzieć, ale był on z serii jeszcze bardziej milczącej niż mój Jackques i na wszystkie pytania odpowiadał tępo i opryskliwie: - Nicole Brandeaux. Nie wolno. Nie wolno. Wspaniale, czasu mam dużo, gdy się ma dziewiętnaście lat, można się nie spieszyć. W pobliskiej restauracji zjadłam z apetytem obiad. Na dachu znajdowało się lądowisko aerokarów. Wynajęłam dwuosobową „Jaskółkę” i obróciwszy ją tak, by interesująca mnie willa była w polu widzenia, rozpoczęłam jej obserwację. Przyszło mi długo czekać. Bardzo mi się chciało wyjść z pojazdu i rozprostować kości, dokuczały mi muchy i mężczyźni. Ale nie poddawałam się. To ciekawe, jak człowiek szybko się do wszystkiego przyzwyczaja. Nawet do niespodziewanie odzyskanej młodości. Wydawało mi się to niewiarygodne, że jeszcze wczoraj rano nie mogłam przejść bez zadyszki stu kroków, o mało nie umarłam po zjedzeniu znakomitego befsztyka, a ci kręcący się koło mnie chłopcy mogliby być moimi prawnukami. Jedynie w lusterku nad kierownicą ładniutka twarzyczka Nicole... Starałam się nie patrzeć tam. Zmierzchało już, gdy koło czarnego aerokaru na dachu willi pojawiły się dwie osoby. Wysoki mężczyzna i kobieta otulona w liliowy płaszcz. Czarny aerokar poleciał ku Stolicy, w ślad za nim wzbiła się moja „Jaskółka”. Była akurat pora szczytu, szybkość ograniczona, i oba pojazdy leciały prowadzone przez autopilota. Ułatwiało to obserwację: odległość między nami nie zwiększała się ani nie zmniejszała. Nagle czarny aerokar obniżył się i znikł. Kolorowe prostokąty miejskich dachów. Prawie na każdym z nich lądowisko i prawie na każdym - czarne aerokary. Zdaje się, że wszystko na nic. Wylądowałam na najbliższym dachu i na dalsze poszukiwania wybrałam się pieszo, w pełni przeświadczona o ich bezcelowości. Igła w stogu siana... Przed jaskrawo oświetlonym wejściem do nocnego klubu tłoczyli się ludzie. - Co dziś jest? - zapytałam dziewczynę bez powodzenia starającą się dostać do drzwi. - David Goore - odparła krótko i ściskając pod pachą torebkę rzuciła się w stronę wejścia. Ingrid Kane została w tyle za życiem. David Goore. Jakaś kolejna znakomitość. David. Nicole wymówiła to imię przed śmiercią. Bzdura. Mało to na świecie Davidów. Udało mi się dzięki niezwykłej giętkości i sile Nicole. Ledwie, spocona i potargana, wdarłam się do sali, zamknięto wszystkie wejścia i światła zaczęły gasnąc. Wyglądało na to, że trafiłam do cyrku. Amfiteatralnie rozplanowane miejsce, w dole arena pokryta czarnym puszystym dywanem, w którym jednak wyraźnie odbijał się żyrandol. Rozległ się gong i na arenę wyszedł wysoki, szczupły mężczyzna w tradycyjnym stroju iluzjonisty - śnieżnobiała koszula, czarny frak, cylinder. Ale jego twarz ucharakteryzowana była na klowna czy może mima - biała, zastygła maska z wąskimi otworami oczu i ust, ze zwisającymi nad czołem fioletowymi frędzlami peruki. Poznałam tego człowieka, tak samo jak i jego dom jakbym kiedyś we śnie widziała jego chód przygarbienie, powolne, miękkie ruchy, słyszała jego głos. - Stella! - zawołał mężczyzna. Na arenę wybiegła młoda, sympatyczna kobieta w przeciwieństwie do niego całkiem rozebrana. Jednak nagość jej wyglądała naturalnie i zwyczajnie, jak gdyby kobieta dopiero co wyszła z łazienki. Kobieta posłała publiczności pocałunek, weszła na podium i zastygła jak posąg. Mężczyzna wziął z dywanu ciężki młot. Zamachnął się i uderzył kobietę w ramię. Rozległ się charakterystyczny dźwięk, jakby coś się potłukło, i ręka kobiety upadła na dywan. Młot znów poszedł w górę. Brzdęk upadła druga ręka. Nie przestając się uśmiechać, spadła na dywan głowa. Dłużej nie chciało mi się na to patrzeć. Brzdęk, brzdęk, brzdęk... Kiedy otworzyłam oczy. kobiety nie było. Na scenie leżały tylko grudy jasnoróżowego marmuru, które mężczyzna rozbijał, zmieniając wszystko w miałki żwir. Sala reagowała na to wyjątkowo obojętnie - ludzie coś między sobą szeptali, śmiali się. Jedni obejmowali się, inni popijali przez słomkę koktajl. Mężczyzna machnął ręką - marmur wybuchł. Po arenie rozbiegły się języki ognia, buchnął gęsty dym, a kiedy się rozwiał, Stella znowu stała na podium - uśmiechała się i przesyłała pocałunki. Oklaski były rzadkie. Wszyscy oczekiwali czegoś ciekawszego. Gwoździa programu, dla którego się tu cisnęli. - Państwa, którzy chcą wziąć udział w seansie hipnozy, zapraszam na scenę. Chętnych było tak wielu, że utworzyła się kolejka. - Przepuśćcie mnie pierwszego - wrzeszczał jakiś młody człowiek. - O dziesiątej zaczynam dyżur. - Dobrze - zgodził się David Goore, zwracając się ku publiczności. - Ale niech nam za to odstąpi swoją towarzyszkę. - Molly? - chłopak wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Oczywiście. Molly to fajna dziewczyna. Trzymająca go za rękę pulchna, świeżutka blondynka przypochlebnie zamruczała. - Dawno się spotykacie? - Z kim? Z Molly? Od dwóch tygodni. Molly to fajna dziewczyna. - No to zdrowie Molly! Chłopak jednym duszkiem wypił kielich szampana i z zadowoleniem odchrząknął. Nagle jego oczy rozszerzyły się, szczęka opadła i zastygł tak z grymasem tępego zdziwienia na twarzy. - A teraz posłuchaj mnie. - Goore chwycił mężczyznę za ramię i gwałtownie odwrócił go ku sobie. - Molly to nie tylko fajna dziewczyna. Ona jest najwspanialsza. Wymarzona dla ciebie. Wszystko ci się w niej podoba - to jak mówi, chodzi, śmieje się... - Cha, cha, cha - śmiała się Molly. Jej zdarty głos całkiem był pozbawiony wdzięku. Widownia ożywiła się. - Nie ma nic piękniejszego od jej śmiechu - uparcie powtarzał hipnotyzer. - Nad jej słowa, pieszczoty. Życie bez Molly jest puste i nudne. Teraz odejdziesz, a Molly zostanie z nami. Więcej jej nie zobaczysz. Nigdy. Wrócisz do swojego mieszkania, w którym każda rzecz będzie ci przypominała Molly. Molly, Molly! Możesz uciec z domu, przyprowadzić inną dziewczynę, setki dziewczyn, ale żadna z nich nie zastąpi ci Molly. Zrozumiałeś? Żadna! Goore odepchnął go. Ciężko oddychał, fioletowe pasma peruki przykleiły mu się do czoła. Ten dziwny monolog widać musiał go kosztować mnóstwo energii. Ciekawe. Ale jeszcze ciekawsze było zachowanie chłopaka. Widać wypowiedziane przez Goore’a banialuki odniosły skutek. Chłopak ze zbolałym wyrazem twarzy rozglądał się, krzywił, jakby powstrzymywał się od kichnięcia, jego ręce dyndały, niby oderwane od niego i żyjące własnym życiem. I oto cały się wyprężył, odwrócił się w stronę swej blondynki, ruszył ku niej. Ale Goore zagrodził mu drogę. - O, nie, to nie jest w porządku. Przecież ją nam odstąpiłeś, kolego. Dziewczyna jest teraz nasza. Prawda? Publiczność z aprobatą przyjęła jego słowa. - Molly nasza! Tutaj, Molly! Do nas, Molly! Blondynka nie przestawała pomrukiwać. Chłopak wyrywał się do niej, ale czyjeś ręce porwały ją ze sceny za barierę, uniosły i podały dalej, w drugie, trzecie, unosząc ją w głąb amfiteatru. Tłum zwarł się. - Molly! - Nie był to krzyk, lecz wycie. Obłąkańcze wycie oszalałego zwierzęcia. Chłopak miotał się biegając wokół areny. Siła, z jaką wdarł się w tłum, starając się przecisnąć do swojej blondynki, była. niewiarygodna. Ale tłum był silniejszy. Chłopak odbijał się od niego jak piłka od ściany i znowu, skowycząc, próbował go sforsować. Publiczność bawiła się. W końcu zmordowany chłopak runął na deski i zamilkł. Automat podniósł go i posadził w fotelu. Wkrótce dobiegło stamtąd równomierne chrapanie. - Za piętnaście minut się obudzi - oznajmił Goore. - Kto następny? Na środek sceny wyskoczył maleńki, ruchliwy człowieczek z pociągłą twarzą i ciemnymi, kędzierzawymi włosami. - Ja pana znam - powiedział Goore. - Pan jest artystą. Byłem na pana wystawie. Człowieczek pokręcił głową. - To było dawno. Teraz jestem dżokejem. - Dlaczego? Przecież malował pan znakomite obrazy. Człowieczek znowu pokręcił głową. Przypominał w tej chwili mechaniczną zabawkę. - Marne obrazy. Nie podobały się komisji. Wyznaczono mi okres próbny. Zacząłem pracować nad panneau dla nowej hali gimnastycznej. Malowałem całymi dniami. Myślałem, że zrobiłem to dobrze. Ale myliłem się. Komisja odrzuciła panneau, a mnie postanowiono przekwalifikować na dżokeja. - A gdzie są teraz pana obrazy? - Nie mam pojęcia. Chyba zostały zniszczone, - I jest pan zadowolony z nowego życia? - Oczywiście. Byłem kiepskim malarzem, a jestem dżokejem ekstra klasy. Wczoraj zdobyłem trzy nagrody za skoki. No i forsa... - A zatem uczcijmy pańskie sukcesy. Znakomity szampan. Goore napełnił dwa puchary. Trącili się i wypili. I znów ten sam zastygły, zdziwiony grymas na twarzy poddającego się hipnozie.! donośny głos Goore’a, który gdzieś już słyszałam: - Pan jest artystą. Prawdziwym, wielkim artystą. Komisja się pomyliła. Pańskie ostatnie panneau - to najlepsza ze wszystkich rzeczy, jakie pan do tej pory namalował i namaluje kiedykolwiek. Urodził się pan po to, by je stworzyć. Po raz ostatni dotknął pan je pędzlem, odszedł parę kroków... Pamięta pan?... Pańskie wrażenia... - Tak, tak. - Człowieczek rozglądał się zmieszany. Wrażenia... Muszę je jeszcze raz zobaczyć. Muszę iść do pracowni. - Uwierzył! - krzyknął ktoś w podziwie za moimi plecami. - Komisja się pomyliła! Ach, ten Goore! Historia się powtórzyła. Człowieczek biegał wokół areny, usiłując wydostać się na zewnątrz, wszędzie napotykał jednak nieprzeniknioną, zwartą ścianę zanoszących się od śmiechu ludzi. Czyżby w szampanie coś było? Dlaczego to „coś” nie działa na Goore’a? Czy aby nie ma jakiegoś związku między zachowaniem się „ochotników” a „osobliwościami”, które otrzymałam w spadku po Nicole? - Dokąd? - krzyczał Goore. - Pańska pracownia już nie istnieje. Ale panneau zachowałem. Poznaje pan? Czysty arkusz papieru. Człowieczek chciwie wyrwał go z rąk Goore’a, przycisnął do piersi. Jego oczy błyszczały, jakby zapaliły się w nich świeczki. W życiu nie widziałam czegoś takiego! - Tak, tak... Widzę, to wygięcie, ta gracja... Cały tydzień pracowałem. Jasne, że się pomylili. Wrażenia! Oczywiście! - Stella! Asystentka Goore’a, tym razem ubrana w obcisły czarny trykot, wybiegła zza kulis i, podkradłszy się do pogrążonego w sobie, mamroczącego coś dżokeja, wyrwała mu kartkę. - Nic się nie da zrobić - skomentował Goore. - Zgodnie z decyzją komisji pańskie panneau musi zostać zniszczone. - N-nie! I znów ten przeszywający, zwierzęcy ryk. Oszalały człowieczek rzucił się w pogoń za Stella, lecz ona, zręcznie się uchyliwszy, wskoczyła na podium. Na dywan posypały się strzępy papieru. Pełzając na kolanach, maleńki człowieczek zbierał je i składał, lecz kiedy zrozumiał bezsensowność tych prób, usiadł na podłodze, obejmując rękami kolana. Ramiona jego zadrżały, z oczu popłynęły łzy. Już po chwili człowieczek błogo spał w fotelu. W tym czasie pierwszy, śpiący do tej pory, ochotnik, ziewając i przeciągając się, szukał swej czapki. - Gdzie Molly? - spytał Goore. - Przecież oddałem ją, żebyście mnie pierwszego puścili. Ale gdzie jest czapka? Rozległy się oklaski. Upewniwszy się, że wszystko się dobrze kończy, ochotnicy przeskakiwali barierę, odpychając jeden drugiego i usiłując dostać się do Goore’a. - Wszyscy na miejsca! Kobieta! Teraz potrzebna jest kobieta! Goore wskoczył na podium. Na jego nieruchomej, osłoniętej maską twarzy widniały tylko oczy, uporczywie przeszukujące rzędy amfiteatru. Nagle (albo mi się tylko tak wydawało) zatrzymały się na mnie. Ingrid Kane we mnie nawet się ucieszyła, zamarła w oczekiwaniu, ale ciało Nicole znów się zbuntowało, jakby poczuło niebezpieczeństwo. To głupie, ale w najciekawszym momencie niepojęta siła kazała mi wstać i opuścić salę. W foyer było pusto. Paliłam i bezskutecznie stara łam się zebrać myśli oraz nauczyć się posługiwać moim nowym ciałem. Z sali od czasu do czasu dobiegały salwy śmiechu i gwizdy. Nagle czyjaś ręka ścisnęła mi łokieć. Był to młody człowiek z twarzą Nicole, którego spotkałam w hallu hotelu „Błękitne Morze”. - Chodź, Rita. Fakt, że słowa te skierowano do mnie, nie budził wątpliwości. A więc Rita - to jest moje prawdziwe imię. A może wzięto mnie za kogoś innego? Ile ich jest z twarzą Nicole? Nie pozostawało mi nic, jak tylko dać się poprowadzić. Wjechaliśmy windą na plac, gdzie czekał już aerokar. Pojazd stał akurat obok aerokaru Davida Goore’a - również czarny, lecz większy i nowszy model. Bliźniak Nicole otworzył mi przednie drzwiczki, sam usiadł za kierownicą. Zawarczały silniki. Lecieliśmy w milczeniu. Dokąd? Po co? Współtowarzysz nie zwracał na mnie uwagi, jedynie parę razy puścił do mnie oczko i zaproponował papierosa. Włączył telewizor i wygodnie ułożył się w fotelu. Wydawało się, że nie widzi nic prócz ekranu. Przyglądałam mu się z boku. Czy możliwe jest aż takie podobieństwo? Brat-bliźniak Nicole, Rity... Co to wszystko zna - czy? Głowa pękała mi od pytań, na które nie było odpowiedzi. Miasto dawno zostało za nami, niknącymi skupiskami gwiazd przepływały w dole światła podmiejskich willi. Wreszcie zaczęliśmy się zniżać. Mój towarzysz wyłączył ekran, twarz jego przybrała surowy, oficjalny wyraz. Miękkie zetknięcie z ziemią i koniec podróży. Drzwiczki aerokaru otworzono z zewnątrz, do środka wsunęły się metalowe szczypce komputera. - Dokumenty! Bliźniak Nicole włożył w nie coś, jedno ramię zniknęło, dwa pozostałe opukiwały i badały pojazd. - Możecie wyjść. Rozejrzałam się. Znajdowaliśmy się na betonowym lądowisku u podnóża góry. Niebo raz po raz przeczesywały silne światła reflektorów, wyławiając z ciemności to przewody kolejki linowej, to porosłe gęstym zagajnikiem zbocza, to przypominający piramidę budynek na szczycie, będący jakby przedłużeniem góry. Od razu go poznałam. Była to siedziba Najwyższej Policji! Krążyły o niej legendy. Nikt dobrze nie wiedział, czym się tam zajmują. Jakimś wpływem innych planet. W każdym razie osobiście nigdy nie słyszałam nic konkretnego. Gmach NP dla olbrzymiej większości ludzi był czymś w rodzaju symbolu - wizerunek piramidy widniał na wszystkich pieczęciach państwowych. Czyżby okoliczności śmierci Nicole Brandeaux posiadały znaczenie państwowe? A zatem co? Może mój DIK? Bzdura, nie zorientowaliby się, nawet gdyby znaleźli coś w donicy z palmą. Kolejka linowa wolno pełzła pod górę. Zauważyłam, że ręce Nicole drżą. Bliźniak uważnie spojrzał na mnie i uśmiechnął się. - Marzniesz? Włącz termoregulator. Udałam, że naciskam guzik przy kołnierzyku sukienki. Naprawdę włączyłam go jeszcze podczas przedstawienia. Ale wtedy było mi gorąco. Na szczycie po raz drugi skontrolowano nasze dokumenty, ściana otworzyła się i, przepuściwszy nas, zamknęła. Budynek otoczony był czymś w rodzaju parku, lecz ciekawość Ingrid Kane nie mogła pokonać emocjonalnych zahamowań Rity-Nicole. Wszystkie moje siły zużywałam na to, żeby się nie trząść. Zdaje się, że szliśmy długim korytarzem, potem znów nas kontrolowano. I od razu trzy informacje. - Część, Paul. Teraz cię poznaję. Dwieście ósmy, szef u siebie? Mego bliźniaka nazywają Paul. - Wszystko w porządku. Szef czeka. A czemu to twoja siostra wciąż nie jest zdrowa? - Cześć - powiedziałam. Mój bliźniak - brat Rity-Nicole. Nie zdążyłam jeszcze zastanowić się nad poprzednimi, gdy otrzymałam trzecią informację. Być może najważniejszą. - Idź - powiedział do mnie Paul. - Ojciec najpierw chce widzieć ciebie. Szef NP jest ojcem Paula. A zatem - ojcem Rity-Nicole. Moim ojcem. Poczułam nagły przypływ energii. Łyk wody. Nareszcie coś wiem! Zdusiłam, zmięłam w sobie Nicole. Do gabinetu Szefa weszła Ingrid Kane, jej ręka dotykając klamki już nie drżała. Powinnam być niezwykle czujna i ostrożna. Muszę, wszystko jedno jak, wygrać tę partię, jeśli mam nie wypaść z gry, którą sama rozpoczęłam. Gabinet szefa urządzony był niezwykle surowo, z mebli stały tam tylko najpotrzebniejsze. Za to było w nim mnóstwo elektroniki - komputerów, ekranów, najróżniejszych przyrządów, których przeznaczenia można się było jedynie domyślać. Człowiek, który wstał na mój widok zza stołu, mimo baków, zmarszczek i całkowicie łysej czaszki, także miał twarz Nicole. I nagle olśniło mnie. Bliźnięta stworzone metodą jądra genetycznego zachowują wygląd i predyspozycje pierwowzoru! W danym przypadku pierwowzorem był, jak widać, sam Szef. A może jego ojciec? Dziad? Pradziad? Przywitałam się. Szef milcząc przyglądał mi się, jakby czegoś ode mnie oczekiwał. Potem nachmurzył się. - Dlaczego weszłaś niezgodnie z regulaminem? Zdrapywałam lakier z paznokci. Cóż mi pozostało? Mat w pierwszym ruchu. - Wyjdź i zamelduj się tak jak trzeba. A diabli wiedzą, jak trzeba! Wybrałam najgłupszy sposób i stałam, udając, że nic nie rozumiem. W pewnej chwili zachciało mi się śmiać. I wtedy Szef sam mi podpowiedział: - Powinnaś powiedzieć: agent numer 423 melduje się na rozkaz. Wyszłam z pokoju i wzięłam parę głębokich oddechów. Dlaczego mi pomógł? Idiotyzmem byłoby podejrzewać takiego człowieka o naiwność czy głupotę. On nie starał się mnie przeniknąć, tak jak gdyby to, że mogę coś ukrywać, było niemożliwe. Doprawdy trudno o większy nonsens. - Agent numer 423 melduje się na rozkaz. - Siadaj, Rito. Dlaczego nie dawałaś o sobie znać przez tyle dni? I znowu mat. Gra wyraźnie nierówna. - Tak jakoś wyszło - powiedziałam, nie starając się nawet niczego wymyśleć. Jeszcze raz pomoc: - Otrzymałem meldunek, że widziano cię z chłopakiem. Dobrze, że znowu zaczęłaś używać życia. Mimo to prosiłbym cię, żebyś zechciała nie zaniedbywać swoich obowiązków. Co nowego? Wyglądało na to, że bawił się ze mną jak kot z myszą. Milczałam. - Widziałaś się z nim? - Z kim? - wymamrotałam niewyraźnie. - Z obiektem 17 D. - Był zaskakująco cierpliwy. Czułam, że naprawdę rozgrywa tę partię celowo poświęcając własne figury, a ja... Nawet nie wiedziałam, kto to taki, ten numer 17 D. - Nie pamiętam. - Wlepiłam oczy w sufit, próbując zgadnąć, kiedy wyczerpie się jego cierpliwość. - Pytam o Davida Goore’a. Źle się czujesz, Rito? Teraz on ofiarował mi swą figurę. Nie przyszło mi do głowy, by zrzucić wszystko na chorobę. Nic prostszego, jak wysłać mnie na badania i od razu wykryć symulację. Ale prezent przyjęłam. - Tak, ojcze, coś mi się stało z pamięcią. Widziałam go wczoraj wieczorem. Byłam na przedstawieniu. - Rozmawiałaś z nim? - Nie, ale byłam na dachu jego willi. Nie wpuszczono mnie. - Zdaje się, że zabroniłem ci tam chodzić. - Ale mnie tam ciągnęło... - W ciągu kilku sekund odrzuciłam dziesiątki możliwych odpowiedzi i zdecydowałam się na prawdziwe. Czy Szef wie o dziwnym zachowaniu swojej córki? Czy wie, co kazało mi iść na zagrodzoną ulicę. Milczał. Patrzył na mnie uważnie i milczał, wciąż milczał. Wydawało mi się, że serce Rity-Nicole rozsadzi pokój. W końcu wstał, otworzył jeden z ukrytych w ścianie sejfów i podał mi nieduży, owalny przedmiot. - Zdając relację, zatrzymaj się dokładniej na stanie własnych emocji, na zmianach, jakie się w tobie dokonują. W tej chwili jest to najważniejsze, ważniejsze niż David Goore. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz, Rito? Kiwnęłam głową. Przedmiot kształtem i wielkością przypominał gęsie jajo, tylko był znacznie cięższy. - Sprawozdanie muszę mieć jutro rano. A teraz możesz iść do siebie. Myślę, że najlepiej będzie, gdy zostaniesz tutaj do całkowitego wyzdrowienia (zabrzmiało to jak rozkaz). Dobranoc, Rito. Z pewnością znów zrobiłam coś nie tak „jak trzeba”. Znów uważne spojrzenie. Ale tym razem Szef nie zareagował, widać uznał to za objaw „zmian, jakie się we mnie dokonują”, z których mam mu dokładnie zdać relację. Co wspólnego miał z moim stanem owalny przedmiot, na razie nie było dla mnie jasne. Drzwi gabinetu Szefa zamknęłam z wyraźną ulgą. W tej samej chwili wszedł tam Paul. Marzyłam o tym, by jak najszybciej trafić „do siebie”, by wreszcie pobyć sam na sam ze sobą, pomyśleć, zastanowić się, ale przyszło mi do głowy, że nie wiem, gdzie jest to „u siebie”. Wrócić i spytać Szefa? Trudno przewidzieć, jak odniósłby się do tego rodzaju „zmian”. Intuicja, która tak bezbłędnie zaprowadziła mnie do willi Davida Goore’a, tym razem milczała, jakkolwiek wzywałam ją na pomoc. Jak idiotka stałam na środku korytarza, czując na sobie badawcze spojrzenie funkcjonariusza ochrony, z którym rozmawiał Paul. Był to młody chłopak i w tym momencie widać w nim było czyste męskie zainteresowanie moją osobą, ściślej mówiąc, ciałem Rity-Nicole. I wtedy przyszedł mi do głowy pomysł. Potknęłam się, krzyknęłam i udałam, że się przewracam, pozwalając mu chwycić się w ramiona. - Kręci mi się trochę w głowie - szepnęłam ze zbolałym uśmiechem. - Wczoraj przebrałam miarkę. Nie chcę, żeby ojciec się o tym dowiedział. Odprowadzisz mnie? Tylko psyt... Udało się. Widać wiedział, co to znaczy „do siebie”. Wisząc na nim, dałam mu pełną możliwość prowadzenia mnie przez labirynty wind i korytarzy. Jeśli nawet przejrzał mój fałsz, zrozumiał to po swojemu. Zaprowadził mnie do mieszkania i nawet pomógł mi otworzyć drzwi. Czy znał szyfr z racji służby, czy też dzięki naszym osobistym związkom w przeszłości? Nie wiadomo. W każdym razie nie próbował zostać u mnie - prawdopodobnie nie mógł opuścić posterunku. Pospiesznie pocałowaliśmy się i wyszedł, nie mówiąc ani słowa. Nareszcie byłam sama. Swego mieszkania również nie poznawałam, podobnie jak nie poznawałam niczego w tej budowli. Niczego i nikogo. Obeszłam pokoje, z zadowoleniem oglądając meble, obrazy, sukienki, pościel, drobiazgi. czułam się tak, jak gdybym znalazła się w obcym domu. Próbowałam stworzyć sobie jakieś wyobrażenie o tej, którą się stałam, o jej gustach, przyzwyczajeniach,- charakterze. Lecz wszystko wokół mnie było wyjątkowo typowe, pozbawione jakiejkolwiek indywidualności. Zwyczajne mieszkanie współczesnej dziewczyny, która najbardziej lubi kolor złoty i zielony, perfumy „Wiosna” - moim zdaniem zbyt ostre, i telewizyjną audycję „Wiadomości sportowe”. Ostatnią informację zdobyłam przeglądając stertę programów telewizyjnych, gdzie zaznaczone było wszystko, co dotyczyło sportu, starannie zapisane nazwiska zwycięzców i ich wyniki. To prawda, programy były stare sprzed trzech miesięcy. Być może fakt ten miał związek ze stanem zdrowia Rity-Nicole, o którym wspominał Szef. Za plecami coś brzęknęło, zajaśniał ekran nad stołem i sympatyczna blondynka przypomniała, że zbliża się pora kolacji. Na ekranie zamigotały szybko zmieniające się apetyczne, kolorowo przybrane dania, napoje i owoce, które polecała na kolację. By już mieć z nią spokój, dotknęłam palcem cyfry „5” na klawiaturze znajdującej się pod ekranem. Ale widocznie, znowu coś mi się pomyliło, bo nagle ze ściany wyszedł robot i zaczął rozkładać tak wielki stół, jak gdyby miał zamiar zaserwować mi co najmniej pieczonego byka. - Co to znaczy? - Zamówiono kolację na pięć osób. - Nic podobnego. Kolacja numer pięć, z winem. - Pierwsza cyfra wskazuje na ilość osób, a następujące po kropce - numery dań. I - składając stół - pouczył mnie: - Nadmierna konsumpcja napojów alkoholowych osłabia pamięć. Pamiętajcie! Własne zdrowe serce jest lepsze od sztucznego. Z żalem przypomniałam sobie milczącego Jackquesa i po kolacji, rzeczywiście doskonałej, na złość temu kretynowi zamówiłam koniak i papierosy. Wiedziałam, że zachowują się jak idiotka. Czuję w żołądku przyjemne ciepło, od koniaku kręci mi się w głowie, rwą się myśli. Leżę na sofie i oglądam program sportowy. Zawody wioślarskie, wyścigi aerokarów. I oto Ungo gra w tenisa. Wygrywa. Zuch, Ungo! Podoba mi się, chciałabym się z nim jeszcze spotkać. Jest mi dobrze. Mam dziewiętnaście lat. Widocznie zdrzemnęłam się, bo kiedy otworzyłam oczy, stół był już uprzątnięty, światło w pokoju przygaszone, troskliwy robot przykrył mnie lekkim puszystym pledem. Na pustym stole połyskiwał dziwny biały przedmiot, rozmiarami i kształtem przypominający jajo. Wzięłam go do ręki. Widniał na nim numer 17 D. „Obiekt numer 17 D” - tak nazywano Davida Goore’a. Z jednej strony jajo było płaskie i miało dwa guziki - „zapis” i „stop”. Włączyłam „zapis” - rozległ się cichy szmer, jajo zaświeciło się od środka. Nacisnęłam „stop” - jajo zgasło. Od razu domyśliłam się, że jest to magnetofon do rejestrowania informacji o obiekcie 17 D. „Zdając relację, zatrzymaj się dokładniej na stanie własnych emocji, na zmianach, jakie się w tobie dokonują. W tej chwili jest to najważniejsze, ważniejsze niż David Goore”. Nad tym trzeba się było zastanowić. Po pierwsze. Najwyższą Policję z jakichś nieznanych mi przyczyn interesuje David Goore. Ustanowiono nad nim tajny nadzór, główną osobą w tej operacji jestem ja, agent numer 423, córka Szefa NP. Lecz w trakcie operacji coś zdarzyło się z Ritą-Nicole - jakieś zakłócenie w jej stanie zdrowia, być może to właśnie doprowadziło ją do samobójstwa i uczyniło przedmiotem eksperymentu Ingrid Kane. Szef wiedział o tej anomalii. Co więcej, prowadził dokładną obserwację stanu Rity-Nicole. A ponadto uważał jeszcze, że obserwacje te są „ważniejsze niż David Goore”. Ja jednak byłam przekonana, że anomalia pozostaje w jakimś tajemniczym związku z Davidem Goore’em. Kiedy indziej śmiałabym się z komizmu całej sytuacji - teraz jestem zmuszona łamać sobie głowę, by dowiedzieć się czegoś o sobie samej. Nie było mi do śmiechu. Jutro rano muszę złożyć Szefowi raport, w stylu poprzednich. A jeżeli nie... Najbardziej bałam się badań lekarskich. Jeżeli wyłączą mnie z gry, nigdy się niczego nie dowiem. Moja ciekawość dochodziła do zenitu. Ostatni eksperyment Ingrid Kane chyba się przeciągnie. Co robić? Nagle wszystko stało się jasne. Jajo! Całkiem możliwe, że taśma magnetofonu zawiera również wcześniejsze meldunki Rity-Nicole, że jest to pewien rodzaj dziennika, zapis jednej tylko operacji, dotyczącej obiektu 17 D. Wystarczy przesłuchać taśmę od początku... Genialny pomysł. Ale czy wykonalny? Przycisku „przewijanie” nie ma - przynajmniej z zewnątrz. Jednak owal jaja nie był regularny - przecinała go na połowę ledwie widoczna linia. Powinno się otwierać. Ale jak? Było sporo po północy. Wypróbowałam setki sposobów - jeden głupszy od drugiego. Wszystkie ostre przedmioty, nitki, druty, środki chemiczne, prąd, woda, a nawet statuetka hokeisty, ważąca dziesięć funtów, którą w rozpaczy waliłam w jajo, okazały się bezsilne. Jajo błyszczało jak gdyby nigdy nic w moich rękach - podrapanych, pokaleczonych, z połamanymi paznokciami. Nie było na nim najdrobniejszej rysy czy też wgniecenia. Kiedyś w dzieciństwie z taką właśnie idiotyczną zawziętością niszczyłam zabawki, żeby zobaczyć, co mają w środku. Ale zawsze potrafiłam się w porę opamiętać, gdy rozum mówił mi, że dalsze próby nie mają sensu. Teraz moja rozpalona ciekawość wymykała się spod kontroli - nie miała ochoty podporządkować się rozsądkowi. A może nie była to już ciekawość, lecz ów sławetny „stan” Rity-Nicole? Krótko mówiąc, nie potrafiłam się opanować, i nie mogąc niczego wymyślić, bez przerwy waliłam jajem o podłogę, zapominając o zachowaniu ostrożności - przecież mogli mnie usłyszeć. Wreszcie zupełnie wyczerpana upadłam na tapczan i, jak mi się wydaje, zasnęłam, zresztą nawet we śnie nie przestając ciąć, kłuć, rozbijać przeklęte jajo. Spałam zaledwie kilka minut, ale gdy się obudziłam, poczułam, że coś się zmieniło. Byłam przekonana, że wiem, jak zmusić jajo do mówienia. Co więcej, byłam tego całkowicie pewna. Pomoże mi w tym jakiś czerwony przedmiot. Sposób na otwieranie jajka jest związany z kolorem czerwonym. To odkrycie nie było chyba mądrzejsze niż wszystkie moje wcześniejsze pomysły, tym bardziej że mi się po prostu przyśniło. Ale skąd ta niedorzeczna pewność teraz, gdy sen ulotnił się jak kamfora. A jeżeli to właśnie podczas snu nagle dała o sobie znać niedokładnie wymazana informacja w mózgu nieistniejącej już Nicole? Nicole nie została przeze mnie unicestwiona do końca - coraz bardziej się o tym przekonywałam. W nieuchwytny sposób odżywała we mnie za każdym razem, gdy rzecz dotyczyła Davida Goore’a. Krótko mówiąc, nie pozostawało mi nic innego, jak rozejrzeć się za czymś czerwonym. Doprawdy, wierutna bzdura. Ale dlaczego ta czerwona rzecz ma się znajdować w mieszkaniu Rity, a nie, dajmy na to, w gabinecie Szefa? Tym bardziej że Rita raczej nie lubiła tego koloru ani też jego odcieni. Nieliczne przedmioty, które znalazłam w jej garderobie i w ogóle w mieszkaniu - pasek, pierścionek z rubinem, obraz z jaskrawoceglastym słońcem i futerał po elektrycznej szczoteczce do zębów - nie pozostawały chyba w żadnym związku z jajem. Słowem, bez przekonania obwiązywałam jajo paskiem lub smarowałam je resztką pomadki do warg. Mimo to nie zaprzestawałam poszukiwań. Między leżącymi w nieładzie kasetami jedna miała kolor intensywnie czerwony, lecz była to kaseta do zwykłego magnetofonu, który stał obok na stoliku. O tym, by umieścić ją w jajku, nawet gdyby się ono nagie otworzyło, nie było mowy. Wsunęłam kasetę do magnetofonu i przy akompaniamencie popularnego kwartetu jazzowego snułam się po pokoju. Za oknem świtało. Niespodzianie jazz się urwał. W ciszy, jaka nagle zapadła, rozległ się donośny, wyraźny głos: - Jak ci idzie, Rito? Zamarłam, czując jakieś obrzydliwe, rozchodzące się po całym ciele ssanie w dołku. Poznałam ten głos - należał do Szefa NP, ojca Rity-Nicole. Czyżbym wpadła? Ale w pokoju nadal nikogo nie było. Tymczasem głos zapytał ponownie: - Jak ci idzie, Rito? Rozległ się tuż obok. Obserwowano mnie! Przez cały czas ja byłam dla nich „obiektem obserwacji”, królikiem doświadczalnym - gdy to pomyślałam, ręce mi opadły. - Jak widzisz - odpowiedziałam, usiadłam na sofie i zapaliłam papierosa. - Jak ci idzie, Rito? - po raz trzeci drwiąco zapytał Szef i znów, jak gdyby nigdy nic, zadudnił jazz. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że głos rozlegał się z magnetofonu. Był nagrany na tej właśnie taśmie, gdzieś pomiędzy bębnem a saksofonem. Taśma w czerwonej kasecie! Mimo woli zerknęłam na leżące na stole jajko. Było otwarte! Jeszcze nie wierząc własnym oczom, przyglądałam się miniaturowej taśmie, dźwigience ze schematem ścieżek, sekretnym guzikiem. Zawsze ci się udawało, Ingrid Kane! To znaczy, że jajko było zaprogramowane na głos Szefa! Trzykrotne powtórzenie pytania: „Jak ci idzie, Rito”? Naturalnie oznaczało to, że nikt prócz Szefa nie mógł go otworzyć. Ale w jaki sposób głos Szefa znalazł się na czerwonej taśmie? Szczerze mówiąc, nie miałam żadnych wątpliwości, że nagrała go Rita-Nicole, tak jak byłam pewna, że zrobiła to po kryjomu, nie chcąc, by ktokolwiek, przede wszystkim zaś ojciec, wiedział, że otwierała jajko. Ale dlaczego musiała je otwierać? Żeby posłuchać siebie? Relacji, których treść powinna być jej doskonale znana? Czy było to warte takich starań - przecież nagranie głosu Szefa w chwili, gdy podawał hasło, było zadaniem skrajnie trudnym i ryzykownym. A mimo wszystko Rita zdecydowała się na to! Dlaczego? Zastanawianie się nad tym teraz było jednak co najmniej idiotyzmem. Przewinęłam taśmę i włączyłam pierwszą ścieżkę. - Wywiadowca numer 423 melduje - w pokoju rozległ się dźwięczny, rzeczowy głos Rity - dziś, 16 grudnia, przystąpiłam do obserwacji obiektu 17 D, zgodnie z instrukcją zajęłam miejsce w drugim rzędzie, naprzeciw wejścia dla aktorów. Kilka miesięcy temu agent NP numer 423 otrzymał rozkaz obserwowania Davida Goore’a - sztukmistrza i iluzjonisty. O przyczynach i celu obserwacji agent nie został poinformowany, zresztą mało go to obchodziło. Rita po prostu działała zgodnie z instrukcją. Pracowała. Zadanie polegało przede wszystkim na tym, żeby:. Możliwie jak najszybciej zawrzeć znajomość z obserwowanym obiektem.. Postarać mu się spodobać i zostać jego przyjaciółką.. W oparciu o powyższe punkty dotrzeć do zawodowych tajemnic iluzjonisty, przede wszystkim zaś do tak zwanych „seansów hipnozy”. Nie przyszło to Ricie łatwo. Goore był powszechnie uważany za dziwaka i odludka. W cyrku ceniono go jego występy zawsze gwarantowały pełną frekwencję - ale nie było człowieka, który mógł pochwalić się bliską z nim znajomością. Goore nigdy nie chodził w gości, nigdy też nikogo nie zapraszał do siebie. Domyślano się, że iluzjonista strzeże swoich tajemnic zawodowych. Jednak jego życie obfitowało również w zagadki. Goore nie uprawiał sportów, chociaż nie miał żadnych wad fizycznych, a w latach młodości kolejno przez kilka sezonów zdobywał mistrzostwo Stolicy w pływaniu. Nie interesował się kobietami, raczej wprost przeciwnie, unikał ich, mimo że liczne jego wielbicielki uważały go za bardzo interesującego mężczyznę i dosłownie polowały na niego w tych rzadkich momentach, kiedy wychodził z domu. Goore nigdy nie bywał w nocnych hotelach, nie pokazywał się nawet w restauracjach - całkowicie zadowalał się kuchnią domową. W jego willi pracowały jedynie roboty, asystentka zaś była głuchoniema. Rita bardzo poważnie zabrała się do rzeczy. Odszukała i przesłuchała te nieliczne kobiety, którym udało się zawrzeć z Goore’em znajomość. Zebrała niezwykle cenne informacje o jego przyzwyczajeniach i gustach, włącznie z takimi szczegółami jak fasony i kolory sukienek, które mu się najbardziej podobały, oraz rodzaj fryzury i perfum. Wszystkie te dane zostały wrzucone do komputera, przeanalizowane i opracowane. I oto szesnastego grudnia ubiegłego roku Rita, ucharakteryzowana zgodnie z typem „dziewczyny dla obiektu 17 D”, zjawiła się na przedstawieniu i zajęła miejsce w drugim rzędzie. Zgłosiła się do wzięcia udziału w jednym z jego eksperymentów. Szampan podany przez iluzjonistę okazał się najzwyklejszy w smaku, tego zaś, co było później, Rita nie pamiętała, podobnie jak nie pamiętał tego żaden z „ochotników” Goore’a. Następnego dnia znów przyszła do cyrku i po raz drugi zgłosiła się „na ochotnika”, ale Goore nigdy nie brał dwukrotnie tego samego widza, wszelkie zaś próby wyprowadzenia go w pole nie dawały rezultatów. Rita zaczęła pojawiać się w cyrku codziennie, stając się jedną z wielbicielek Goore’a, tropiąc go wszędzie, nawet tam, gdzie zwykli śmiertelnicy nie mieli dostępu. Córka Szefa NP miała pewną przewagę nad innymi. Ponadto była przecież ideałem „dziewczyny obiektu 17 D”. Niemniej jednak musiała się ciężko napracować, nim Goore zgodził się w końcu pójść z nią na basen z morską wodą, niedaleko swojej willi. Rita straciła pół dnia, by wybrać najodpowiedniejszy kostium i czepek, a on nawet na nią nie spojrzał. Pluskał się w wodzie niczym zwariowany na punkcie pływania dziwak, czerpiąc z tego tyle uciechy, że Rita wyciągnęła prosty wniosek - istnieje jakaś przyczyna, która nie pozwala obiektowi 17 D żyć tak, jak on chce, przede wszystkim chodzić regularnie na basen jak inni miłośnicy pływania. Mimo to jeszcze kilka razy udało się Ricie namówić go do pójścia na basen, skąd było już bliziutko do jego domu, i wreszcie wprosić się do niego, a tam Goore już nie zdołał oprzeć się wdziękom swego ideału. Po tym wydarzeniu sytuacja zaczęła się rozwijać nieco szybciej, Rita została przyjaciółką Goore’a, ale informacji o nim, interesujących NP, nie przybyło. W sprawozdaniach Rita z nużącą dokładnością opisywała jego „gusty, przyzwyczajenia i słabości”, niemal we wszystkim naśladując swoje poprzedniczki. Spotykali się zwykle w dzień, kilka godzin przed rozpoczęciem przedstawienia i spędzali czas na basenie albo w willi Goore’a, po czym Goore odwoził Ritę do miasta własnym aerokarem. Wszystkie próby spotkania się z nim o innej porze nie dały rezultatu. Prawie całe nagranie poświęcone było opisowi wymyślnej aparatury szpiegowskiej, którą Rita z profesjonalną wprost zręcznością naszpikowała willę. Ale, o dziwo, nawet aparatura w niczym nie pomogła. Magnetofony nagrywały jedynie odgłos kroków, brzęk naczyń i inne nic nie mówiące dźwięki. Z kim w końcu Goore miał rozmawiać, skoro goście do niego nie przychodzili, roboty pochodziły z najbardziej „milczącej” serii, asystentka zaś była głuchoniema. Co wieczór, po przedstawieniu, Goore jadł kolację, potem mniej więcej przez godzinę spacerował po ogrodzie, po czym zamykał się w swoim gabinecie, skąd wychodził dopiero nad ranem. Nie było wątpliwości, że wszystkie rekwizyty trzymał właśnie tam, ale wstępu do gabinetu nie miał nikt, włącznie z asystentką. Mimo najbardziej wyrafinowanych technik, użytych do obserwacji ciężkich hermetycznych drzwi gabinetu, Ricie nie udało się wykryć żadnego mechanizmu, przy którego pomocy Goore je otwierał. Niczego nie wyjaśniła także dokładna analiza mikrofilmów, na których zarejestrowany został moment otwierania drzwi. Ani słowa, ani jednego zbędnego ruchu. Wyglądało na to, że drzwi otwierały się samoczynnie. A może to również był jeden z tricków znanego iluzjonisty? Rita nie przestawała działać. Któregoś dnia zniknęła bez śladu asystentka Goore’a. Po pewnych wahaniach zgodził się on przyjąć na jej miejsce Rite. Był to wielki sukces. Rita mogła przychodzić teraz do willi codziennie. Podobnie jak jej poprzedniczka, zjawiała się tam o dwunastej - o tej porze Goore zwykle już nie spał. Jedli razem śniadanie i przystępowali do prób w specjalnie wyposażonym pomieszczeniu obok gabinetu. Rita poznała sekrety wielu jego numerów, niektórych nauczyła się sama, jednak to najważniejsze, to co tak interesowało NP, wciąż pozostawało tajemnicą. Czym wytłumaczyć dziwne zachowanie „ochotników” w czasie seansu hipnozy? Przebadano dziesiątki widzów - u żadnego z nich nie stwierdzono po seansie jakichkolwiek zmian zarówno w organizmie, jak i w zachowaniu. Szampan do doświadczeń Rita zamawiała osobiście i ponad wszelką wątpliwość stwierdziła, że Goore otwiera butelkę dopiero podczas seansu, na oczach widzów. Jednakże specjalna kamera filmowa, skierowana na jego ręce, sfilmowała coś interesującego. Jeden nieznaczny ruch ręki, powtarzający się za każdym razem. Wyglądało na to, że Goore, napełniając kielich, niepostrzeżenie coś do niego wlewał lub wsypywał. Jeśli rzeczywiście tak było, to w jaki sposób zdobyć choćby miligram tego „czegoś”? Jedno nie ulegało wątpliwości: Goore trzyma to „coś” w gabinecie, w przeciwnym razie dziewczyna dawno by już wyświetliła całą tajemnicę. Rita zauważyła, że zawsze przed przedstawieniem iluzjonista bez widocznej przyczyny wchodził na chwilę do gabinetu, a kiedy stamtąd wracał, lewy mankiet jego koszuli lekko odstawał. Pewnego razu ich aerokar wpadł w wir powietrzny. Rita niby niechcący chwyciła lewą rękę Goore’a powyżej nadgarstka i rzeczywiście namacała nieduży okrągły przedmiot, widocznie przymocowany do łańcuszka od zegarka. Należy postępować nad wyraz ostrożnie, aby nie wzbudzić w obiekcie 17 D nawet cienia podejrzeń - takie było bezwzględne polecenie Szefa. Kilka przedstawionych przez Ritę wariantów gry od razu zdyskwalifikowano, aż w końcu jeden z nich okazał się możliwy do przyjęcia - prymitywny i ordynarny, odpowiadał naczelnemu wymogowi - konspiracji. David Goore skończył dopiero trzydzieści osiem lat i na zdrowie nie narzekał, jednak był bardzo wrażliwy na duchotę. Rita nieraz mogła zaobserwować, jak straszliwie reagował na najmniejszy ubytek tlenu z pomieszczenia. Bladł na twarzy, jego czoło pokrywało się kropelkami potu, czym prędzej wybiegał na powietrze, obawiając się utraty przytomności, co - - jak sam się kiedyś Ricie przyznał - nie raz już mu się zdarzyło. Pewnego dnia, jak zwykle przed wyjazdem do cyrku, Goore wszedł do gabinetu, ale w tej samej chwili wybiegł z niego i zawołał Ritę. - Co się stało z klimatyzatorem? Tam nie ma czym oddychać! - Musiał się zepsuć. Wezwać montera? - Nie mamy czasu, i tak jesteśmy spóźnieni. Spróbuj włączyć go na cały regulator. Oczywiście, czasu na naprawę nie było - wszystko zostało wcześniej przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. Także brak w gabinecie okien miał w tym wypadku odegrać istotną rolę. Rita posłusznie włączyła klimatyzator w sąsiednim pokoju i Goore, słysząc jego szmer, znowu wszedł do gabinetu, pozostawiając drzwi na wpół otwarte. Skąd mógł wiedzieć, że zamiast klimatyzatora pracuje silny wentylator, wysysający resztki świeżego powietrza? Rita sama zaczęła się dusić, włożyła pod język tabletkę tlenową. Wreszcie za drzwiami gabinetu rozległ się łoskot, jakby coś ciężkiego upadło na podłogę. Na razie wszystko przebiegało zgodnie z planem. Rita wyłączyła „klimatyzator” i szybkim krokiem weszła do gabinetu - jej obecność tutaj była teraz zupełnie naturalna. Zgodnie z jej przewidywaniami, iluzjonista leżał zemdlony na podłodze. Rita pobieżnie obejrzała pomieszczenie - najzwyklejszy, skromnie urządzony pokój. Żadnego tajemniczego eksponatu, i w ogóle nic takiego, co rzucałoby się w oczy, przyciągało uwagę. Prawdę mówiąc, w tej samej chwili pomyślała, że właśnie brak owego „tajemniczego rekwizytu” jest mocno podejrzany. Jednak na dokładniejsze oględziny pomieszczenia nie było czasu - na omdlenie Goore’a plan przewidywał nie więcej niż pięć minut. Rita pochyliła się nad nim. Na lewej ręce Goore’a, przypięty do łańcuszka od zegarka, wisiał niby breloczek niewielki flakonik. Rita obejrzała go, lekko nacisnęła zawór, ciężka, jasnożółta kropla o delikatnym sosnowym zapachu upadła na dno podstawionej kapsułki. Jeden niedostrzegalny ruch - i kropla płynu spada do kieliszka. Kolorem nie różni się od szampana... Rita wycisnęła z flakonika zaledwie parę kropli - większa ilość „stanowiłaby zbyt duże ryzyko - i zakręciła kapsułkę. Teraz należało już tylko wysłać ją NP z pomocą mechanicznego „gołębia pocztowego” - automatu, który czekał w pogotowiu na zewnątrz willi, pod oknem sąsiedniego pokoju. Minęły trzy minuty. Rita cofnęła zegarek Goore’a o pięć minut - w dzień, kiedy zegarek leżał na nocnym stoliku w sypialni, o tyle właśnie popchnęła go do przodu. Potem weszła do sąsiedniego pokoju i otworzyła okno. Chwyciła „gołębia”, otworzyła jego „bagażnik”, i już zamierzała włożyć tam kapsułkę, gdy nagle usłyszała głos Szefa, kierującego operacją z Centrali: - Stój, coś jest nie w porządku. Przyrządy wskazują, że kapsułka jest pusta. Rita otworzyła kapsułkę i nie uwierzyła własnym oczom. Nic w niej nie było! Nie miała czasu rozmyślać nad tym zaskakującym zdarzeniem - świeże powietrze z otwartego okna wypełniało pokój i Goore w każdej chwili mógł się ocknąć. Rita wróciła do gabinetu. Już wcześniej dostrzegła stojącą na stole pękatą kolbę. Przypuszczenie sprawdziło się - w kolbie chlupotał tajemniczy płyn. Prawdopodobnie z niej to właśnie Goore napełniał co wieczór mały flakonik. Korek odkręcał się bez trudu. Rita kapnęła małą kroplę płynu na rękę i kropla na jej oczach zaczęła parować, aż znikła. Najwidoczniej w taki sam sposób ciecz ulatniała się ze zwykłego naczynia, przechowując się jedynie w specjalnych pojemnikach Goore’a. Ciecz pozostawała także w organizmie człowieka, oddziałując na niego w pewien określony sposób. Goore do każdego kieliszka wpuszczał zaledwie jedną kroplę! A co się stanie, jeśli zwiększyć dawkę? Tak zastanawiano się w Centrali i Rita wkrótce otrzymała nowy rozkaz: podniosła do ust szyjkę kolby, wyjęła korek i wypiła parę łyków płynu. Nie poczuła żadnego smaku, w ustach pozostał tylko delikatny zapach igliwia, pokój zakołysał się - jego ściany na chwilę odpłynęły i zaraz powróciły na swoje miejsce, jeszcze bardziej ostro i wyraziście. To wszystko. Jak najszybciej uciekać! Rita rozejrzała się po pokoju. Nic nie mogło wzbudzić podejrzeń Goore’a. Jeśli nawet zauważy, że płynu w kolbie ubyło, to z pewnością pomyśli, że niezbyt dokładnie zakręcił korek albo że niechcący rozlał go na podłogę. Rita włączyła klimatyzator w sąsiednim pokoju, tym razem prawdziwy, otworzyła wszystkie okna. Żeby się już ocknął! Kilka razy głośno wymówiła jego imię. W końcu na nie zareagował. Teraz wszystko było w porządku. Jeśli spojrzy na zegarek, zobaczy, że zasłabnięcie trwało nie dłużej niż minutę. - Jesteśmy spóźnieni - przypomniała Rita. Prawie od razu wyszedł, taki sam jak zwykle, jedynie nieco bledszy. Mijając Rite, popatrzył na nią uważnie i wówczas Rita poczuła... Nagle chciałam spuścić oczy. Albo zamknąć je. Albo się odwrócić. Bardzo dziwne uczucie. Nie chciałam, żeby na mnie patrzył. Zrobiło mi się gorąco, serce zabiło mi gwałtowniej. Później wszystko to minęło. Pojechaliśmy do cyrku. Teraz czuję się dobrze. Myślę, że płyn przestał działać...” A jednak Rita myliła się, mimo że szczegółowe badania medyczne nie stwierdziły w organizmie dziewczyny żadnych zmian fizjologicznych, poza wzmożoną nieco pobudliwością systemu nerwowego. Jedynie Rita mogła opowiedzieć o tym, co wymykało się spod kontroli przyrządów. Teraz ona była najważniejszym „obiektem” i w kolejnych sprawozdaniach dobrowolnie starała się zrelacjonować to, co się z nią działo. Ale przychodziło jej to z wielkim trudem. Chaotyczne, bezładne opowiadanie nie miało nic wspólnego z rzeczową analizą, jakiej oczekiwano od niej w Centrali. Drążył ją dziwny niepokój, niejasne, bezsensowne pragnienia w rodzaju: ,.Chciałabym, żeby ktoś przy mnie siedział i głaskał mnie po policzku. I żeby jego ręka była ciepła”. Lub: „Chciałabym, żeby wszyscy sobie poszli i żebym została sama, i myślała, jak w szkole nad zadaniem... sama nie wiem o czym...” Albo przeciwnie: „Chcę, żeby wszyscy na mnie patrzyli, kiedy wejdę, żeby wiedzieli, że przyszłam.! żeby o coś mnie zapytali. Dlatego krzyknęłam. Wtedy patrzyli, ale nie tak...” Z początku Rita dzielnie wyliczała swoje dziwności, sama, zaskoczona, drwiła sobie z nich, potem zaczęła je analizować, później zaniepokoiła się. Usiłowała się do nich zdystansować, zrozumieć to, co się z nią działo, ale nie potrafiła. Wreszcie „choroba Goore’a” zmogła ją do reszty. Dopóki stan Rity nie zagrażał NP, dziewczyna nadal pracowała u Goore’a. Jego imię pojawiało się w raportach Rity coraz częściej, lecz już nie jako jedno ze słów w relacji agenta, ale w związku z objawami jej choroby. Objawy te powoli konkretyzowały się - teraz nie były to już bezsensowne, chaotyczne pragnienia. Wszystkie one w różny sposób zwracały się w jednym kierunku - do Davida Goore’a. Były rezultatem przedziwnej władzy, jaką nagle posiadł nad nią Goore. Choroba rozwijała się. Niewtajemniczonym mogło się wydawać, że zawodowa gorliwość Rity osiągnęła absurdalne rozmiary. Dziewczyna dosłownie ścigała Goore’a, wypełniała sprawozdania nic nie znaczącymi, bezużytecznymi informacjami. Wydawało się, że po prostu musi bez przerwy o nim mówić. Wszystko jedno co, byleby to było o nim. Kiedy wyrzucał ją od siebie, wbrew zdrowemu rozsądkowi czatowała na niego przed willą. Nie ulegało wątpliwości, że Goore miał już tego dosyć. Rita została zwolniona z obowiązków asystentki. Z pewnością również w NP stwierdzono, że dalsze wykorzystywanie Rity w charakterze agenta jest bezcelowe i może przynieść jedynie szkodę. Ostatni raport Rita złożyła w trzy tygodnie po tym, jak zabroniono jej widywać się z Goore’em. Miała wspaniały nastrój. Oświadczyła, że jej choroba, według wszelkich oznak, mija, a dziwnych, bezsensownych pragnień prawie wcale już nie odczuwa, o Goorze nie myśli i z radością wraca do normalnego trybu życia... To wszystko, czego udało mi się dowiedzieć. Resztę poznałam sama. Cóż więc zdarzyło się później? Nagły nawrót choroby? Przypomniałam sobie twarz Rity tamtego ranka. - Jeśli pani mi nie pomoże, rzucę się z dachu. Albo z mostu... Przejrzałam program zapisów audycji telewizyjnych. Od czasu ostatniego raportu nie było tam żadnych nowych rejestracji. A przecież odbywały się wtedy wielkie zawody, inaugurujące rozpoczęcie sezonu letniego, które nawet ja oglądałam. Niemożliwe, by Rita wróciła do „normalnego trybu życia”. Raz jeszcze przesłuchałam ostatni raport. Energiczny, ożywiony głos. Chyba nazbyt ożywiony... Stop! Nagranie w czerwonej kasecie! Ostatni raport był fałszywy. Ricie udało się w jakiś sposób nagrać głos ojca, by otworzyć jajko i skasować prawdziwy raport, w którym jak można się było domyślać, naopowiadała wiele niepotrzebnych rzeczy. Być może były to myśli o śmierci. W każdym razie coś, co postanowiła przed NP zataić. Zniszczyła prawdziwą relację i zastąpiła ją fałszywą po to, by zbić z tropu NP. Rita nie wywiązała się z zadania - rzecz niesłychana, jeżeli chodzi o agenta NP, tym bardziej w wypadku córki Szefa. Ale co ją skłoniło do takiego postępowania? Czyżby płyn dawał Goore’owi taką władzę? Jeśli rzeczywiście tak było, mogłam zrozumieć, dlaczego ten iluzjonista wzbudził zainteresowanie NP. Ale czym w takim razie wytłumaczyć rezygnację NP z natychmiastowego aresztowania Goore’a? Przecież ten człowiek jest niebezpieczny dla społeczeństwa! No cóż, Goore, może pan uważać, że w tej rozgrywce pojawił się jeszcze jeden partner. Ingrid Kane chce się z panem zmierzyć. Perspektywa pojedynku z Goore’em tak bardzo mnie pochłonęła, że niemal zapomniałam o NP, swoim realnym i najbliższym przeciwniku. Czyż więc czeka mnie gra na dwa fronty? W moim pokoju zrobiło się już widno, a tymczasem to raport wciąż nie był gotowy. Mój stan... Uśmiechnęłam się. Nigdy dotąd nie czułam się tak dobrze, mimo nieprzespanej nocy umysł miałam jasny i świeży. Zamknęłam „jajo” i zabrałam się do sporządzania raportu. Należało ułożyć go tak sprytnie, jak tylko było to możliwe, kontynuując wersję „wyzdrowienia”, a jednocześnie pozostawiając sobie furtkę w postaci nawrotów choroby. I nie zapomnieć poskarżyć się na luki w pamięci. Tak zakończył się drugi dzień mojego eksperymentu. Blisko miesiąc spędziłam na górze, na terytorium NP, i nie bez pożytku. Po pierwsze, należało koniecznie poznać tutejsze życie, zwyczaje, prawa, współpracowników. Zdobyć jak najwięcej informacji o ojcu, bracie, krótko mówiąc, wypełnić te „luki w pamięci”, które mogłyby mi w przyszłości zaszkodzić. Muszę stać się Ritą. Tą, która dziewiętnaście lat temu urodziła się w rodzinie od pokoleń pracującej w NP, w rodzinie, której członkowie dziedziczyli tam kierownicze stanowiska. Tą Ritą, która wyrosła tu, na górze, tutaj skończyła specjalną szkołę, Ritą, która wiedziała i potrafiła to, czego nie wiedział i nie potrafił nikt z żyjących na dole. Po drugie, powinnam ich wszystkich, a w pierwszej kolejności Szefa, utwierdzić w przekonaniu, że już wyzdrowiałam. A w każdym bądź razie, że jestem na najlepszej drodze do wyzdrowienia. To było szczególnie ważne - na każdym kroku popełniałam błędy, zdradzałam niefortunne „luki w pamięci”, co oczywiście przypisywano mojej chorobie. Mimo woli wiodłam ich fałszywym tropem. Ciekawe, czy kiedyś otrzymam za to podziękowanie od Davida Goore’a? Tymczasem objawy „choroby Goore’a” wcale nie zamierzały ustępować. Najzabawniejsze było to, że również ja, podobnie jak Rita, nie umiałam ich dokładnie nazwać. Nie były to już ataki. To trwało prawie cały czas. Moje ciało, ciało Rity, nadal żyło jakimś własnym życiem, nie chcąc się podporządkować rozumowi, i za każdym razem musiałam czynić wysiłki, by zmusić je do posłuszeństwa, a i samej wyglądać w miarę normalnie. Żeby nadal prowadzić tę grę, musiałam spowodować, by NP straciła zainteresowanie mną jako „obiektem obserwacji w sprawie Goore’a”. Musiałam stracić dla niej wszelką wartość jako przedmiot doświadczenia. Stać się znów normalną, zwykłą Ritą, agentem numer 423. Obserwowałam, nasłuchiwałam, poznawałam, wszelkimi możliwymi sposobami zdobywając i odtwarzając to, co wytarł z pamięci mój DIK. Poza zwykłą koniecznością było to również interesujące przedłużenie mojego eksperymentu. W wyniku tych starań otrzymałam na przykład prawo uczęszczania na zajęcia w szkole specjalnej i przekonałam się, że uczę się znacznie szybciej od innych uczestników kursu, i że właściwie nie uczę się od podstaw, lecz jedynie przywracam pa - mięci to, co się w niej zatarło. Rita nie przestawała żyć we mnie. A jednocześnie znakomicie pamiętałam wszystko, co powinna pamiętać Ingrid Kane. Przyszła mi do głowy zabawna myśl: co będzie, jeśli Rita odtworzy swoją osobowość w takim stopniu, że zacznie zagrażać Ingrid Kane, aż wreszcie, z racji przysługującego jej prawa do własnego ciała, wypchnie z niego Ingrid Kane? To przypuszczenie miało wyłącznie wartość humorystyczną. Rita zmartwychwstała po to, żeby mi pomóc. Po to, by, wskrzeszona, stać się mną. Tak jak ja stawałam się nią. Przeobrażałyśmy się w siebie nawzajem. Na ogół ciekawie spędzałam czas. Były tu wspaniałe boiska, basen, dobra kuchnia i dużo młodzieży. W czasie wolnym od zajęć oddawałam się rozrywkom, upajałam się swoją drugą młodością. W dzień sporządzałam raporty - innych obowiązków nie miałam. Kilka razy wzywano mnie do Szefa. Rozmawialiśmy na najbardziej abstrakcyjne tematy. Najwidoczniej był to swego rodzaju sprawdzian - w ten sposób Szef mnie obserwował. Kiedyś odważyłam się zapytać go o Goore’a - Szef wzruszył ramionami i zaczął mówić o czymś innym. Czyżby unikał tego tematu? Czy może Goore rzeczywiście nie interesował już NP? Zresztą czy to nie wszystko jedno? Ważne, że interesował mnie. Co to było? Ciekawość Ingrid Kane czy rezultat choroby Rity? A może jedno i drugie? Wiedziałam na pewno: chcę żyć, bo chcę poznać Davida Goore’a. I oto nadeszła długo oczekiwana chwila. Badania lekarskie i specjalna komisja, gdzie przez bite dwie godziny odpowiadałam na najbardziej podchwytliwe pytania. Odpowiadam bez namysłu - w pamięci nie mam żadnej luki! Komisja orzeka pełne wyzdrowienie i ostatecznie zostaję Ritą, pełnosprawnym agentem NP numer 423. Następnie wzywa mnie Szef. Domyślam się, że chce zlecić mi nowe zadania. Nigdy nie uwierzyłabym, że w sto dwudziestym ósmym roku życia obiorę taki zawód. Zabawne! - Myślę, Rito, że należy ci się teraz trochę odpoczynku. Jedź do miasta, pobaw się, rób, co ci się podoba. Wezwiemy cię, gdy będziesz potrzebna. Obudziła się we mnie nieufność, wszystko układało się zbyt dobrze. Ale spojrzenie Szefa było życzliwe i spokojne, a w kącikach jego ust po raz pierwszy zauważyłam ślad uśmiechu. - Jesteś już wolna, Rito. Tym razem pożegnałam się z nim zgodnie z regulaminem. Już po pół godzinie kolejka linowa zwoziła mnie na dół. Minęło kilka dni. Zamieszkałam w hotelu nad brzegiem morza i odpoczywałam. W dzień kąpałam się, opalałam, wieczorami zaś aerokar wiózł mnie do Stolicy, gdzie czekał Uugo. Przyjemnie spędzaliśmy czas. Z nim nie byłam ani Ritą, ani Ingrid, lecz Nicole Brandeaux - słodką dziewczyną nieokreślonego zawodu. Udało mi się nawet dostać na łamy prasy jako jednej z czołowych tenisistek - przydały się regularne treningi „na górze”. Jeszcze jedno potwierdzenie wersji o „wyzdrowieniu” Rity, najbardziej dla NP pożądane. Szczególnie teraz, gdy myśli Ingrid-Rity, jak nigdy przedtem, zajęte były Davidem Goore’em. W cyrku już nie występował. W Biurze Pracy powiedziano mi, że Goore jest teraz zwykłym wykonawcą programu rozrywkowego w małym nocnym lokalu na przedmieściu Stolicy. Odszedł z cyrku na własną prośbę, co wywołało w Biurze wielkie zdziwienie. Przecież jego „seanse hipnozy” podobały się publiczności i przynosiły mu niezłe dochody, a także popularność. Zamienić własny, duży program na dwa, trzy numery w knajpie - czy to nie głupota? Razem z Ungo z trudem odnaleźliśmy tę restauracyjkę i obejrzeliśmy występy Goore’a. „Marmurowa kobieta”„kilka innych tricków, wśród nich mało ambitne sztuczki karciane i nic, co przypominałoby dawne sensacyjne „eksperymenty”. Jednak nie byłam skłonna uważać decyzji Goore’a za przejaw głupoty - miałam na ten temat własne zdanie. Odpoczywałam i obmyślałam plan czekającej mnie rozmowy z Goore’em. Widziałam tylko jeden sposób na skłonienie go do otwartości - prawdę. Ma się rozumieć, nie prawdę o Ingrid Kane, lecz prawdę o Ricie, agentce NP numer 423, która zajmowała się obserwowaniem go i w rezultacie sama stała się „obiektem obserwacji” po wypiciu-dziwnego płynu o zapachu sosny. Zaproponuję mu współpracę. Handel wymienny: informacja za informację. Przecież faktycznie staliśmy się wspólnikami w chwili, gdy przekonałam NP o swoim całkowitym „wyzdrowieniu”, udzielając jej niezgodnych z prawdą informacji o objawach „choroby Goore’a”. Całkiem możliwe, że Goore mi nie uwierzy, być może uzna moją propozycję za prowokację. Ale w każdym przypadku zmuszony będzie nawiązać ze mną jakiś kontakt - przecież nie pozostawi mnie do dyspozycji NP, by ta bez przeszkód obserwowała rozwój moich „objawów”! Jasne, że w pełni zdawałam sobie sprawę z tego, jak bardzo ryzykowna była taka wizyta. Ale cóż w końcu mogła na tym stracić Ingrid Kane, pomyślnie finalizując - tego byłam już pewna - swój koronny eksperyment? Jedynie możliwość zaspokojenia po raz ostatni swojej ciekawości! Najważniejsze było postanowione, pozostawało jedynie zastanowić się nad szczegółami. Po pierwsze z Goore’em najlepiej spotkać się w jego willi - w każdym innym miejscu łatwo wykręci się od rozmowy. Przy czym należy zrobić to znienacka, wziąć go szturmem - Rita swą nieznośną natarczywością bardzo skomplikowała moje zadanie. Po drugie, nikt nie może się dowiedzieć o mojej wizycie, a ponieważ znów przyjdzie mi przechodzić przez płot, najlepiej zrobić to, gdy na ulicy będzie ciemno i pusto. Także roboty bywają zwykle na noc wyłączane, a więc mam wtedy większe szansę na dostanie się bez przeszkód do willi. Dlatego wybrałam noc. Już w przeddzień mojej wyprawy ciało Rity wymknęło mi się spod kontroli - dosłownie nie znajdowałam sobie miejsca, nie mogłam myśleć o czymkolwiek innym, jak tylko o Goorze. Myśli mi się plątały, przeskakiwały z jednej na drugą, traciłam dech w piersiach, do tego nie mogłam zasnąć. Krótko mówiąc, czułam się fatalnie i to zaostrzenie się „choroby Goore’a” było mi bardzo nie na rękę. Dziwna sprawa - pragnienie zobaczenia Goore’a było wyjątkowo silne, lecz moje ciało nie chciało się z tym pogodzić. Paradoks. Konflikt ducha i materii. Przekonałam się już, że przy podobnego typu dolegliwościach trochę pomaga alkohol, ale nie wypadało, bym zjawiła się u Goore’a pijana! Znalazłam jeszcze jedno lekarstwo - ruch. Poddać ciało jak największemu wysiłkowi fizycznemu. Przez cały dzień ciągałam Ungo po kortach i basenach, a wieczorem roztańczyłam się w restauracji do tego stopnia, że rzucił mnie i uciekł z infantylną blondynką z sekcji pływania artystycznego. Ale dopięłam swego, i moje ciało opadło z sił. Pragnęłam tylko jednego - położyć się lub chociażby usiąść. Wyobraziłam sobie, jak u Goore’a rozłożę się w wygodnym miękkim fotelu, i ciało posłusznie poddało się tej fantazji, niecierpliwie oczekując na Wymarzony spokój. Tak więc wybrałam się do Goore’a. Miałam szczęście. Padał deszcz i na ulicy nie było żywej duszy. Prócz tego na parterze willi otwarte było jedno okno, nie musiałam „rozszyfrowywać” zamków, co w swoim czasie nieźle opanowałam. Przez okno weszłam do oranżerii, z niej do hallu, obeszłam po kolei wszystkie pokoje, włącznie z sypialnią - Goore’a nigdzie nie było. Znów zaskoczyło mnie, że tak łatwo orientuję się w tym obcym mi domu. Sama w ciemnościach. Wiedziałam, że stoję przed drzwiami do gabinetu. Goore, jak widać, nie zmienił przyzwyczajenia, by pracować nocami, i powinien być tutaj. Co robić? Zapukać? Ciało Rity znów się „zbuntowało”. Zapukałam i zaczęłam nasłuchiwać. Cisza. Zapukałam głośniej - to samo. Mocno pchnęłam drzwi i nagle... Nieprawdopodobne, ale prawdziwe - drzwi się otworzyły. Nie były zamknięte! Jaskrawe światło z gabinetu oślepiło mnie, zatrzymałam się w progu, nie miałam siły się poruszyć, tak bardzo byłam oszołomiona. Nie mniejszą niespodzianką była nieobecność Goore’a. Może pomyliłam pokoje? Ależ nie, wszystko zgadzało się z opisem Rity - ściany bez okien, masywny, wypolerowany stół, obok niego sejf, w którym Goore trzymał swoją kolbę. A światło w gabinecie? A jeśli iluzjonista był i dopiero przed chwila, uciekł? Było to co najmniej śmieszne, ale ja nie miałam ochoty się śmiać. Gdzie jest Goore? Dokładnie rozejrzałam się po pokoju. Na pierwszy rzut oka nie było w nim nic szczególnego - zwyczajne meble gabinetowe, a jednak po uważnym obejrzeniu pokój wydał mi się dziwny. Gabinet robił wrażenie niezamieszkałego. Nie było w nim śladów, jakie zazwyczaj znaczą pomieszczenie, w którym człowiek często pracuje. Zwłaszcza, gdy robi to codziennie. Nagle usłyszałam za plecami jakiś dźwięk. Odwróciłam się - nikogo nie było. Ale dźwięk powtórzył się. I znów, i jeszcze raz. Stłumione, równomierne plaśnięcia dochodziły jakby spod podłogi, spod niewielkiego, puszystego dywanika, w którym wszystko odbijało się jak w lustrze. Podobny dywan, lecz znacznie większy, widziałam na przedstawieniu Goore’a. Podeszłam bliżej. Dźwięki ucichły, lecz nagle znowu coś stuknęło w samym środku dywanu. W dotyku był miękki jak mech. Uklękłam i przyłożyłam ucho do miejsca, z którego wydobywały się te odgłosy. W tym momencie dywan usunął mi się spod nóg i runęłam w ciemność. Coś mnie chwyciło, przycisnęło do ziemi, poczułam ciężki, duszący apteczny zapach i straciłam przytomność. Gdzie jestem? Chyba na dnie studni. Ale nie, jest sufit, tyle tylko, że bardzo wysoki i, podobnie jak ściany, wykonany ze srebrzystego materiału o metalicznym połysku. Byłam przywiązana do fotela. Naprzeciw mnie siedział Goore. Patrzył na mnie w milczeniu i palił papierosa. Na stojącym między nami stoliku szachowym leżał pasek od mojego płaszcza, w którym ukryte było urządzenie do łamania szyfrów w zamkach. Dowód rzeczowy, symbol mojej przegranej. Nie mniej symboliczny był fotel, o którym tak marzyłam za dnia i w którym teraz „odpoczywałam”. Zamiast wyznania winy i kary za nią, areszt na miejscu przestępstwa, całkowita katastrofa - w sensie dosłownym i przenośnym. Koniecznie powinnam coś wymyślić, a tymczasem jestem całkiem otępiała. Kręci mi się jeszcze w głowie, mdli od aptecznego zapachu. - Jak dostałaś się do gabinetu? Po raz pierwszy widziałam Goore’a z tak niewielkiej odległości. Teraz, bez błazeńskiej czapeczki i bez charakteryzacji, wyglądał znacznie młodziej niż. na scenie. Mizerna, blada twarz o matowej cerze, z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi, ostra szczotka włosów - harmonijne połączenie naturalnego jasnego blondu z siwizną, piękne ręce. I ten ptasi sposób patrzenia na rozmówcę, z ukosa, bez mrugnięcia okiem. Jak kogut szykujący się do ataku. Już raz tak było. Tak samo siedział w hotelu naprzeciwko mnie, z papierosem w długich nerwowych palcach, takim samym ruchem strząsał popiół, spoglądając po ptasiemu, bez mrugania powiekami. Znałam tego człowieka! Moja pewność nie miała nic wspólnego z niejasnym podświadomym rejestrowaniem wszystkiego, co dotyczyło Goore’a, co otrzymałam w spadku po Ricie-Nicole. Teraz poznałam go ja, Ingrid Kane. Bez wątpienia musiałam się z nim zetknąć w swoim dawnym życiu. Gdzie to było? Kiedy? - Jak dostałaś się do gabinetu? Tylko nie kłam, że przy pomocy tego. - Goore rzucił mi na kolana „dowód rzeczowy”. Ociągałam się z odpowiedzią. Prawda była zbyt niewiarygodna! Goore jeszcze mocniej przechylił głowę na bok, jego oczy stały się jeszcze bardziej okrągłe, pociemniały. - Słuchaj, Nicole, ty wcale nie jesteś idiotką. Dosyć sprytnie mnie oszukiwałaś, ale pora z tym skończyć, nie sądzisz? W przeciwnym razie spalę cię razem z fotelem. A przecież nie chcesz tego, prawda? No co? Jego wygląd wymownie świadczył o tym, że Goore mógł spełnić groźbę. Nasze spotkanie w przeszłości było, jak sądzę, o wiele przyjemniejsze. Ale nie mam teraz ochoty na wspomnienia. Ogień, dym... brr... Nie znosiłam bólu i czym prędzej zaczęłam przekonywać Goore’a o swych szczerych zamiarach. Nigdzie nie mogłam go znaleźć, więc weszłam do gabinetu... - Jak weszłaś? - przerwał mi... Drzwiami? Ależ się uczepił tych drzwi! - Nie były zamknięte. - Jak to? Nie były zamknięte? Chyba nie bez powodu bałam się prawdy. Goore podskoczył jak sprężyna i ruszył w moją stronę. W jego ręce błysnęło coś ostrego. Zacisnęłam powieki i zamarłam. Poczułam, że więzy się rozluźniły. - Wstań. Te drzwi także nie są zamknięte. Otwórz je. Na pierwszy rzut oka nic tylko ściana. W chwilę później zobaczyłam na jej tle nieco ciemniejszy, wpasowany prostokąt. - One także nie są zamknięte. No! Dalej! Nie miałam wyjścia. Wzięłam głęboki wdech i całym ciałem naparłam na prostokąt, moje palce dotknęły zimnego metalu i, straciwszy oparcie, trafiły w pustkę. Miałam wrażenie, że przeleciałam przez ścianę, o mało nie upadłam. Za plecami coś szczęknęło - zapanowała zupełna ciemność. Czekałam nasłuchując. Goore nie dawał znaku życia. Czyżby to była pułapka? A jeśli postanowił tu mnie spalić, nie oszczędzając fotela? Rzuciłam się z powrotem. Znów przeleciałam przez ścianę, ale tym razem nie zdołałam się utrzymać na nogach. Siedząc na podłodze czekałam, że Goore zacznie się ze mnie śmiać. Widział to kto - wyłamywać otwarte drzwi! Ale Goore się nie śmiał, był bardzo blady. Chwycił mnie za kołnierz, podniósł do góry jak kota i nie wypuszczając, wychrypiał: - Jak ty to robisz? Poczułam się nieswojo. Nawet palce Goore’a były jak ptasie szpony - wpiły się w moje ramię. - Nie wiem. - Próbowałam się uwolnić. - Naprawdę nie wiem. W przeciwnym razie po co byłyby te zachody z klimatyzatorem? - Z klimatyzatorem? Nareszcie! Szansa, by skierować rozmowę w pożądanym kierunku. - Jeśli zechciałbyś wysłuchać... - Dobrze - powiedział puszczając mnie wreszcie. Dobrze. Opowiadaj. Znów siedzieliśmy na fotelach naprzeciwko siebie, a ja streszczałam relację Rity o obserwacji obiektu D. Całą uwagę skupiłam na tym, by mówić o Ricie w pierwszej osobie. Goore słuchał w milczeniu, wpijając we mnie nieruchome ptasie spojrzenie, tak dobrze znane dawnej Ingrid Kane. Opowiedziałam o klimatyzatorze, o płynie pachnącym sosną, o tym, jak zakołysał się pokój. - Gdybym wiedziała, że drzwi można było otworzyć ot tak po prostu... - To mógł zrobić jedynie człowiek. Nie zrozumiałam. - Człowiek - powtórzył Goore. - Byłem jedynym człowiekiem na Becie. Adamem. A teraz ty... Ewa z NP. Zaśmiał się ochryple. Co on wygaduje? - U nas nazwano to „chorobą Goore’a”. David, co się ze mną dzieje? - Myśliwym nie udało się znaleźć borsuczej nory i przyszli po radę do samego borsuka. - Jeśli myślisz, że nasłała mnie NP... Zastanów się. Jestem chora i nie całkiem normalna, to znaczy, po pierwsze, że nie jestem wiarygodnym agentem. Po drugie, sama przedstawiam dla nich wartość jako jedyny obiekt do badań nad objawami „choroby Goore’a”. Po co mieliby wydawać mnie w twoje ręce? - A jednak zrobili to... - Po prostu przekonałam ich, że jestem zdrowa. Oszukałam NP, żeby się z tobą spotkać, i... - Skoro przekonałaś ich, że jesteś zdrowa, znów mogli cię wykorzystać jako agenta. Tak czy nie? Ta cała twoja logika rozłazi się. Nadeszła kolej na mój ostatni atut. - Zresztą... Jestem w twoich rękach. W każdej chwili możesz mnie sprzątnąć. I jeśli przedtem wymienimy między sobą informacje, nic się nie zmieni, prawda? Tylko bądź łaskaw bez ognia. W inny sposób, Davidzie, dobrze? Goore potarł policzek o ramię, spojrzał na mnie spod oka. Gdzie? Kiedy? Nieoczekiwanie znów się wyprostował jak sprężyna i przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia (tym razem przez zwyczajne drzwi). Usłyszałam szum lejącej się z kranu wody. Goore wrócił z napełnioną szklanką, coś do niej wrzucił, woda przybrała błękitny odcień. Podał mi szklanką. - Oto „inny sposób”. Umrzesz w dwie godziny po wypiciu tego. Błyskawiczny paraliż serca, całkowicie bezbolesny. A ja w tym czasie zdążę zaspokoić twoją ciekawość. Zgoda? Ot i wszystko. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że Goore nigdy mnie stąd nie wypuści, i że jego propozycja jest w tej sytuacji chyba najlepszym dla mnie wyjściem. To, po co tu przyszłam, to, co trzymało mnie przy życiu przez te dwa miesiące, teraz się spełni. Borsuk pokaże myśliwemu swoją norę i zabije myśliwego. Śmieszne. Chcę wiedzieć, gdzie jest nora. Wzięłam szklankę. Płyn nie miał smaku. Wypiłam go z rozkoszą, byłam spragniona. Goore uśmiechnął się. - Rzeczywiście się zmieniłaś. Dawniej ceniłaś życie i interesowałaś się tylko tym, czym kazali ci się interesować. Byłaś jak rzadko kto pozbawiona jakichkolwiek zainteresowań, Nicole. Spojrzałam na zegarek. Za osiemnaście czwarta. - Nie mamy zbyt wiele czasu. Przyglądał mi się z zainteresowaniem, przechylając głowę prawie na ramię. W końcu chyba zadam mu pytanie: „Czy spotkałeś się kiedyś z Ingrid Kane”? - W porządku - powiedział. - Idziemy. Przekonałam się, że drzwi w ścianie umie otwierać nie gorzej ode mnie. Zabłysło światło i znaleźliśmy się w pomieszczeniu o takim samym wysokim suficie, ale znacznie przestronniejszym. Ogromny srebrny sześcian o metalicznym blasku. Wzdłuż ścian stały półki ciasno zastawione papierowymi prostopadłościanami, przypominającymi stare pudełka po cukierkach. W ogóle wszystko wokół zapchane było do niemożliwości różnymi dziwnymi przedmiotami, o których przeznaczeniu nie miałam pojęcia. Jedne wyglądały jak meble, inne jak przyrządy, jeszcze inne nie przypominały niczego. Wszystkie były bardzo stare - spłowiałe, popękane farby, rdza. Nawet w powietrzu, pomimo klimatyzacji, czuło się muzealny zapach staroci. Czy Goore nie przechowuje tu tej zagadkowej „aparatury”, której istnienie już wcześniej podejrzewałam? Wzięłam z półki jedno z „pudełek”. Wewnątrz znajdował się plik pożółkłych kartek, pokrytych starym drukiem. Pradawny sposób zapisywania myśli... - To są książki z Ziemi-Alfa. - Z Ziemi-Alfa?! - Tak. Tu wszystko jest z Ziemi-Alfa. Niewiarygodne! Od ponad trzystu lat prawo nakazuje bezzwłocznie niszczyć każdy przedmiot, który stanowi informację o ojczyźnie człowieka. Za złamanie tego prawa grozi śmierć. Ziemia-Alfa - planeta wyklęta przez Boga, dokąd Bóg wygnał człowieka z raju, karząc go za grzechy, i nic ponadto. Zrobił tak, by po upływie wielu tysięcy lat ludzie znów odzyskali utracony raj tu, na Ziemi-Beta. - To nadzwyczaj rzadkie archiwum. I chyba jedyne. Odkryłem je przypadkowo, kiedy w moim laboratorium na parterze wybuch zniszczył podłogę. Do tej pory nie wiem, kto i dlaczego to wszystko zostawił. Wówczas zajmowałem się chemią. Ziemia-Alfa interesowała mnie nie więcej niż ten niedopałek. Chemią. Strzepnął popiół z papierosa. I nagle wszystko sobie przypomniałam. Earl Stonel Dwadzieścia lat temu David Goore był Earlem Stonem, najlepszym uczniem Bernarda. Zdolny chemik, wschodząca gwiazda nauki, która nieoczekiwanie znikła z firmamentu. Poznałam go, wówczas chudego dryblasa, którego Bernard przyprowadził kiedyś na obiad. Chłopak miał wilczy apetyt, śmiał się, że żyjemy po staremu, rodzinami, Bernard zaś dowodził, że na starość jest to bardzo wygodne - ma się z kim porozmawiać o własnych kłopotach, pograć w karty. Później Bernard poszedł do sypialni, a myśmy aż do wieczora rozmawiali na werandzie przy filiżance kawy. Earl był doskonale zorientowany w moich badaniach, mimo że o Ingrid Kane dawno już zapomniano, a w ogóle to moje prace nie miały nic wspólnego z tym, czym on się zajmował. Zaintrygował mnie zdumiewającą chęcią poznania - pod tym względem byliśmy do siebie podobni. Do tego wszystkiego byłam wtedy prawie w stanie ruiny, rozmowa mnie zmęczyła, odpowiadałam z trudem i bardzo cicho. A Earl, po ptasiemu, spoglądając na mnie z ukosa okrągłymi ciekawymi oczami, nerwowo pstrykał długimi palcami w papieros, potem nagle wyprostował się i wyrzucił z siebie swoje: „No, dalej! No!” - widać bardzo mu się chciało mnie szturchnąć, potrząsnąć mną jak starym, odmawiającym posłuszeństwa przyrządem. - Mam nadzieją, madame Kane, że kiedyś będziemy mogli dokończyć tę rozmowę... Powiedział to, przypatrując mi się z powątpiewaniem, jak gdyby się zastanawiał, ile jeszcze pociągnę. Patrzyłam, jak szedł rzęsiście oświetloną aleją parku, bezszelestnie, z kocią gracją, i po raz pierwszy od dawna żałowałam, że nie mam dwudziestu lat. Earl Stone... Już chciałam ukryć się w cieniu, ale w tym momencie zdałam sobie sprawę, że on w żaden sposób nie może mnie poznać. Byłam Nicole Brandeaux, która nie skończyła jeszcze dwudziestu lat. I nigdy nie skończy. Zabawne. - Gdy się zorientowałem, o co chodzi, od razu pomyślałem, by donieść o tym, gdzie trzeba. - Zmusiłam się do słuchania Goore’a. - Ale coś mnie w tej rupieciarni zainteresowało. Postanowiłem zaczekać. Wciąż zwlekałem. Z ciekawości. W żaden sposób nie mogłem ich zrozumieć, coś stało mi na przeszkodzie... Sam powinienem był się zmienić, stać się człowiekiem z Ziemi-Alfa. I zostałem nim. Nazwałem tę ciecz alfazynem. Wystarczą dwa centymetry... - Ale skąd się ona tu wzięła? - Z Ziemi-Alfa. Kolba była w jednej ze skrzynek. - Jak się dowiedziałeś o jej właściwościach? - Całkiem przypadkowo. Po prostu eksperymentowałem. Dopiero później zrozumiałem, co to takiego, gdy porównałem objawy swojej choroby z tym oto. - Goore wskazał na półki. Wyraźnie coś chciał ukryć. - Ale skład cieczy, wzór chemiczny? Sposób działania? Alfazyn znika ze zwykłego naczynia i momentalnie łączy się z krwią... - To jakaś nieznana nam substancja. - Jednak chyba znana była na Ziemi-Alfa. - Niewykluczone. Brak na ten temat jakichkolwiek wiadomości. Goore z całą pewnością coś kręcił. Był chemikiem aż nadto żądnym wiedzy, by nie odkryć prawdy. Czego się boi? Jestem prawie trupem. - Czy ta kolba jest tutaj? - Alfazyn skończył się - powiedział Goore. - Za dużo wypiłaś. Nie mogłem dotrwać w cyrku nawet do końca sezonu. Świetnie mi tam płacili, ale interesowały ich jedynie seanse hipnozy. I nie tylko ich. - Goore drwiąco spojrzał na mnie. - Co jeszcze chcesz wiedzieć? - Czym oni się od nas różnili? - Możliwością odczuwania. - Co przez to rozumiesz? - W każdym bądź razie nie te pięć zmysłów i instynkty w rodzaju instynktu samozachowawczego, które posiadają także zwierzęta. Mam na myśli uczucia łączące ludzi z sobą. Można to nazwać sumieniem, samoświadomością społeczną - jak się komu podoba... Nasz raj zabił człowieka, pozwolił mu uciec w głąb siebie. - Nie rozumiem... - Umieli marzyć i smucić się, kochać i nienawidzieć. Niezrozumiałe słowo, co? Oni zupełnie inaczej pojmowali świat i inaczej postrzegali w nim siebie. Bardziej wyraziście, głębiej, pełniej. Taki człowiek wiedział, co to cierpienie - i dobrze! Ale to zmuszało do poszukiwania wyjścia, do walki, do zmieniania świata. Ci ludzie mieli sztukę. - Czyżby u nas... - My mamy tylko rzemiosło. Wyuczeni malarze, tancerze i muzycy, którzy chcą wyrazić tylko to, że umieją pomalować płótno i ściany, lepiej niż inni odtańczyć „czangę” i bębnić w klawisze. Zabawiają masy i otrzymują za to czeki. Obojętni nie mogą stworzyć sztuki. Ludzkość zatrzymała się w rozwoju. Niczego nie pragnie i do nikąd nie dąży. W nauce pozostała jedynie garstka zapaleńców, którzy zaspokajają osobistą ciekawość i mają w pogardzie ludzkość. Ciekawość kota uganiającego się za własnym ogonem. Ziemia spokojnych, ziemia żywych ciał i martwych dusz. Po raz pierwszy w życiu czułam, że jestem beznadziejną idiotką. Założenie, iż Goore ma po prostu fioła na punkcie Ziemi-Alfa, i że jego dziwnych stwierdzeń nie należy traktować poważnie, byłoby zbyt proste. A jednak „choroba Goore’a”, jego władza nad Ritą, tajemnicza decyzja Rity o śmierci, i drzwi, które otwierały się nie wiadomo jak, i tajne archiwum - wszystko to istniało naprawdę i wymagało wyjaśnień. Ale mój czas się kończył. Odchyliłam się na oparcie kanapy i zamknęłam oczy. Zasnąć! Nie wiem, czy dało o sobie znać zmęczenie, czy zaczął działać środek Goore’a, ale całkowicie wyłączyłam się ze wszystkiego i nawet nie wiedziałam, gdzie jestem, gdy w moje ramię wpiły się palce Goore’a. - Nie zrozumiałaś? Nie wierzysz? Nicole... Sądząc po zegarku, dawno już byłam na tamtym świecie. Jednak Goore ze swymi ptasimi szponami raczej nie przypominał anioła. - Nie zrozumiałaś? A chcesz zrozumieć? Chciałam jedynie spać. Jak gdybym ześlizgiwała się po równi pochyłej w niebyt, i jeśli to była śmierć, pragnęłam jej. Ale nie puszczały mnie palce Goore’a. - Chcesz zrozumieć? Zostaniesz tu. Masz do dyspozycji archiwum. Jeśli chcesz zrozumieć... Dałem ci zabarwioną wodę... Sam... sam tego chcę. Żebyś zrozumiała. Żeby ktoś jeszcze był. Już dłużej nie mogę... Jego palce rozwarły się i spadłam w przepaść. Jednak ostatnia moja myśl znów dotyczyła śmierci - już dawno zapomniałam, jak się zasypia w wieku dwudziestu lat po wielkim zmęczeniu. Przylegający do tajnego archiwum, podobny do dna studni pokoik był teraz moim domem. Niezbędne urządzenia - malutka łazienka, przedpotopowy niemy robot, nieco ubrań i kosmetyków, które Goore przywiózł tu z miasta na moją prośbę, fotel, stolik i tapczan. Wylegiwałam się na nim od rana do wieczora, obłożona książkami i słownikami, usiłowałam zrozumieć dziwne opowiadania, w których ludzie zwierzali się ze swych najskrytszych uczuć, mówili dziwne słowa, podobne do modlitwy, zabijali siebie i innych, walczyli z wiatrakami, odgrywali długie kiepskie przedstawienia powodowane najbardziej elementarnymi pragnieniami. Szczególnie, gdy chodziło o kobiety. Rozumiałam tylko ich muzykę. Można jej było po prostu słuchać, bez doszukiwania się logiki i zdrowego rozsądku. Niepokój, jaki wyzwalała, nie przychodził z zewnątrz, ale tkwił we mnie, jeszcze nieuświadomiony, lecz niezwykle absorbujący. Słuchałam siebie. Nikt mi nie przeszkadzał. Czasem tylko zza drzwi dobiegało rozdzierające duszę skrzypienie (gdzieś wyczytałam to „rozdzierające duszę” i bardzo mi się spodobało) - pojawiał się robot, żeby mnie nakarmić, pozbierać z podłogi książki i, wynosząc popielnicę pełną niedopałków, odejść z „rozdzierającym duszę” skrzypieniem. W nocy słyszałam przez sen kroki Goore’a. W dół po schodach i dalej wzdłuż podziemnego korytarza. Dokąd i po co chodził, nie miałam pojęcia. Surowo zabroniono mi wychodzenia na korytarz, a Rozdzierający Duszę czujnie śledził, czy nie naruszam tego zakazu. Kroki Goore’a były ledwie słyszalne, ale nie wiadomo dlaczego za każdym razem mnie budziły. Dopiero później zdałam sobie sprawę, że podświadomie czekałam na nie w półśnie. Nad ranem wracał. Dostać się do archiwum można było tylko przez mój pokój. Udając, że śpię, obserwowałam, jak przekradał się koło mojego tapczanu. Doskonale orientował się w ciemnościach, z bezszelestną kocią gracją przemykał się między krzesłami, które specjalnie rozstawiałam na jego drodze. Podobnie jak tamtego wieczoru, kiedy był Earlem Stonem. Dlaczego zmienił nazwisko i zawód? Co było teraz prawdziwą treścią jego życia? Te pytania zajmowały mnie nie mniej niż Ziemia-Alfa. Interesował mnie Goore, a jeszcze bardziej moja fascynacja jego osobą. Wiedziałam, że Rita była jego przyjaciółką, ale on ani razu się do mnie nie zbliżył. Ja również nie podejmowałam żadnych prób zbliżenia, wprost przeciwnie, za każdym razem gdy przekradał się do archiwum koło mojego tapczanu, instynktownie się napinałam, jakby rzeczywiście groziło mi niebezpieczeństwo. Było to tym bardziej niewytłumaczalne, że coś mnie w nim pociągało. I to nie tylko jako źródło informacji. Kiedy Goore był w bibliotece, nie mogłam spać, czasem nie wytrzymywałam i szłam do niego. Goore siedział z zamkniętymi oczami na starej kanapie z książką w ręce albo ze słuchawkami na uszach. Jego twarz robiła się popielata, pod oczami pojawiały mu się niebieskawe kręgi - nie wiadomo, resztki szminki, czy oznaka zmęczenia. Kąciki ust i ręce były rozluźnione, emanował z nich spokój, jedynie zamknięte powieki, zazwyczaj nieruchome, leciutko drżały. Cicho siadałam przy nim i również nakładałam słuchawki. Taśma była stara, uszkodzona, muzyka to rozbrzmiewała z całą siłą, to zupełnie cichła, słyszałam ni to Ingrid Kane, ni to Ritę, to znowu Nicole, która siedziała teraz obok Goore’a. Dokonałam bardzo ważnego odkrycia w związku z Ritą i Goore’em. „Przez cały czas pragnęła go widzieć, myślała o nim, ścigała go...” Miłość. Jak na Ziemi-Alfa. Rita kochała Goore’a. To słowo tamtych, które wcześniej było da mnie jedynie określeniem czegoś niepojętego, absurdalnego, nagle stało się prawdą Nawet czymś więcej niż prawdą. Mną. Rita. Betanka do szpiku kości. Otrzymała zadanie obserwowania Goore’a, musiała zostać jego przyjaciółką, wypełniała polecenie z ochotą, ponieważ Goore nie by! jej niemiły, z pewnością mogłaby się z nim związać także bez instrukcji. A potem alfazyn, po którym jej stosunek do Goore’a zaczął przypominać chorobę. Miłość. Goore był zdania, że istota miłości tkwiła w dążeniu „tamtego” człowieka do porzucenia skorupy swego „ja”, do zjednoczenia się z innym „ja”. Dążenie do nieziszczalnego. Samooszukiwanie się, iluzja. Głupota. Rita chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, co się -z nią dzieje, a jaszcze mniej umiała walczyć z własnymi emocjami. Znudziła Goore’a, zdradziła się przed nim i przez obie strony została wykluczona z gry. Dopóki mogła widywać go codziennie, jakoś się trzymała, ale oto nie widzi Goore’a trzy tygodnie. Ostatni raport. Nastrój znakomity, choroba ustaje, żadnych niedorzecznych pragnień, żadnych myśli o Goorze. Po dwóch dniach przyszła do mnie po śmierć. Jej twarz tamtego ranka. Podeszłam do lustra. Dzisiejsza Kita wyglądała dojrzalej - czy tak dawało o sobie mać życie w ukryciu, czy może... Wydało mi się, że twarz Rity-Nicole zaczęła przybierać rysy Ingrid Kane. Wokół oczu, jak dawniej, ani jednej zmarszczki, ale spojrzenie... Inny niż u Rity rysunek warg, zbyt napięty - zawsze, gdy rozmyślałam, zaciskam usta tak, że w kącikach ich tworzyły się dołeczki. I uczesanie. Widać machinalnie upinałam włosy tak jak kiedyś, w latach młodości. Rita była zakochana w Goorze i będąc od niego oddzielona, poczuła, że nie chce już dłużej żyć. Sytuacja analogiczna do tych z książek. Ale Rita była Betanką. Dlatego nic nie powiedziała ojcu, nie zwróciła się do lekarzy, gdy objawy stały się nie do zniesienia. Co więcej, dlaczego je zataiła, dlaczego skasowała ostatni raport? Czy dlatego, aby nikt nie przeszkodził jej umrzeć? I czy w tym celu sfałszowała niezbędne do śmierci dokumenty, kiedy szła do mnie? Nie chciała się wyleczyć się z „choroby Goore’a” i związanych z nią cierpień, w rozpaczy wybrała śmierć. Jakby widziała w tym jaki sens, spełnienie. Upodobanie do cierpienia? Bzdura. A może to tak zwana ofiara „z samej siebie”, z czym również często spotykałam się w książkach tamtych ludzi? Rita nie magia długo okłamywać NP, podając zmyślone fakty z przebiegu „choroby Goore’a”, po dobnie jak pszczoła z jednego ula nie może składać miodu w innym. Ale wypełniając nadal swoje obowiązki, występowałaby przeciwko Goore’owi, dlatego wybrała śmierć, podobnie postępowano na Ziemi-Alfa. Czułam, że czerpię z tego odkrycia znacznie więcej radości niż ze wszystkich odkryć Ingrid Kane razem wziętych. Po raz pierwszy samodzielnie przeanalizowałam fakty i wyciągnęłam wnioski, posługując się pojęciami z Ziemi-Alfa, niedostępnymi do tej pory mojemu rozumowaniu. Szkoda tylko, że nie mogłam podzielić się swoim odkryciem z Goore’em. Rita była w nim zakochana i dlatego umarła. Lecz Rita była mną, Ingrid Kane, która dwadzieścia lat temu rozmawiała z Earlem Stonem na werandzie i która także umarła. Obie stałyśmy się teraz Nicole, która żyła, ale nie była już tą Nicole, którą Goore znał. Zbyt wiele wyznań, które stanowczo nie mieściły się w moich pianach. Nawet wersja: „Nie odstępowałam cię ani na krok, bo się w tobie zakochałam” - nie wchodziła w rachubę, ponieważ nie odpowiadała rzeczywistości. Moje zainteresowanie Goore’em miało przede wszystkim charakter poznawczy, chociaż pamięć Rity ciągle we mnie żyła. Także pamięć Ingrid Kane, kobiety, która niegdyś zatęskniła do swoich dwudziestu lat. Ale żadnych głupstw. Goore przychodził teraz mniej zmęczony i razem poznawaliśmy Ziemię-Alfa. Z początku był moim mistrzem, ale stopniowo doganiałam go. Zbyt byliśmy wtedy zajęci Ziemią-Alfa, żeby interesować się sobą nawzajem. Goore powiedział, że ze mną odkrywa ją jakby na nowo. Ją i tamtych ludzi. Jak gdybyśmy wspinali się razem na jakąś niedostępną górę, zaczepieni jedną liną, wciągaliśmy się wzajemnie coraz wyżej, wyżej; wydawało się, że jeszcze krok - i będziemy na szczycie. Ale był to tylko kolejny stopień, za którym wyrastała nowa grań, jeszcze bardziej stroma, i znów drapaliśmy się na szczyt, obmacując każdą rozpadlinę, każdy występ. Gnała nas ciekawość - co też jest tam, dalej? Historia ludzkości. Wieki, tysiąclecia... W każdym stuleciu inne troski. W każdym kraju, w każdym pokoleniu. W życiu każdego człowieka. W swym podobieństwie ludzie byli tak różni. Każdy człowiek był odrębnym światem, tajemnicą. Zrozumieliśmy: aby pojąć to wszystko do końca, nie starczy i tysiąca lat życia. A jednak podążaliśmy naprzód. Nędza, poniżenie, ludzkie cierpienia. Kto ma ostrzejsze zęby, kto bardziej jest bezwzględny, ten zwycięży. Mordują się, prowadzą wojny. Naród przeciwko narodowi, brat przeciwko bratu... XX wiek. Tu jest jakaś luka, zmowa milczenia. Jakby nie było w ich historii tego tajemniczego wieku. Można się było tylko domyślać jakichś burz lub kataklizmów, wskutek czego większa część planety, dziesiątki krajów i narodów albo przestało istnieć, albo stało się dla „Wolnego Świata” takim samym tabu jak dla nas Ziemia-Alfa. „Wolny Świat” - tak sami się nazywali. Odkryto nowe, ekonomiczne sposoby otrzymywania energii, wszystkie uciążliwe prace wykonują teraz maszyny. Ale ludziom jest coraz gorzej. Wzrasta ilość samobójstw, kliniki i szpitale przepełnione są chorymi psychicznie, sztuka staje się coraz bardziej ponura i pozbawiona nadziei. Cierpienia duszy zdają się być cięższe od fizycznych. Języki zlewają się w jeden, ale ludzie posługujący się nim nie rozumieją się i nawet nie próbują się zrozumieć. Namiętność, nienawiść, przyjaźń, miłość, współczucie - słowa, które kiedyś określały stosunki międzyludzkie, stopniowo wymierają. W modzie spokój i obojętność, kult alienacji. Jakby ludzie z Ziemi-Alfa wzorowali się na Betonach, ci zaś, którym się to nie udaje, uciekają w alkoholizm i narkomanię, by stępieć psychicznie i emocjonalnie, zatracić się w swej samotności. Ucieczka w siebie przed sobą. Koło się zamyka. Wyjścia nie ma. Marzą o samotności i cierpią z jej powodu. Dlatego że są inni, że dane jest im zbyt wiele. Ale oni nie chcą tej łaski. W Kosmosie znajdują raj, w którym można pozostać samotnym panem samego siebie, bez cierpień. I pędzą tam. Na Betę. Na Planetę Spokoju. Wydawało się nam to wielkim nonsensem, jakimś błędem w konstrukcji naszych przodków. Często na ten temat dyskutowaliśmy, a ja w ferworze walki sięgałam po argumenty, które w ustach Nicole brzmiały doprawdy niesamowicie. Spostrzegałam na sobie zdziwiony, uważny wzrok Goore’a i pospiesznie zmieniałam temat. Nie miało to najmniejszego sensu, by dziewczyna z NP rozważała problemy Ziemi-Alfa. Obojgu nam nie podobały się te pauzy w rozmowie. Goore szybko przyjął reguły gry. Twarz jego nie zmieniała się nawet wówczas, gdy cytowałam aforyzmy profesora Mitchu, który zmarł przed osiemdziesięcioma laty. Moja osobowość interesowała go o wiele mniej niż nasze dyskusje. Myślę, że gdybym wtedy przyznała się, że jestem Ingrid Kane, nie wywarłoby to na nim jakiegokolwiek wrażenia. A jednak to on pierwszy spojrzał na mnie. Czegoś tam dowodziłam i nagle zauważyłam, że mi się przygląda. Nie tak jak zwykle, niewidzącymi oczyma, oczekując jedynie, aż skończę wywody, by przedstawić mi swój punkt widzenia, lecz przeciwnie - nie słysząc tego. co mówiłam. - Nie słuchasz? - Powinnaś odpocząć, Nicole. Źle wyglądasz. - To głupstwo, posłuchaj... - Jutro mam wolny czas. Co powiesz o małej przejażdżce po morzu? Potrzebne ci jest świeże powietrze. I dość już tego palenia. Goore wyjął mi z dłoni papieros. Niedopałek czymś go zainteresował, wbił wzrok w popielnicę pełną takich samych niedopałków. - Co się stało? Goore pospiesznie odstawił popielnicę. - Do jutra. Gdy ścichły jego kroki, ja się zajęłam popielnicą. Chyba inaczej niż Nicole gasiłam papierosy. No to co z tego! Ma mnie na oku. Było to raczej źle niż dobrze. Goore przyszedł po mnie bardzo wcześnie i kiedy wlokłam się za nim tajemniczym korytarzem (zdążywszy zauważyć, że nie ma on końca), kiedy szliśmy po schodach do włazu - przejścia do gabinetu (skąd zleciałam na dół), a potem jechaliśmy windą na dach, nie mogłam zapanować nad ziewaniem, mimo że po raz pierwszy od wieki dni wyprowadzono mnie na wolność i odpoczynek. Co prawda, pod strażą, ale jednak... Słaniałam się jak po długiej chorobie, kolana mi drżały. W Stolicy była już jesień. Niebo upodobniło się do mokrego prześcieradła, przez które wiatr wdmuchiwał krople deszczu. Czarny błyszczący aerokar Goore’a pokryty był rdzawymi plamami zwiędłych liści. Z rozkoszą wciągnęłam w piersi ostre, wilgotne powietrze, zakręciło mi się w głowie, ale po chwili wszystko wróciło do normy. Dachy sąsiednich domów, przylepione do aerokaru liście i krople na szybie wydały mi się teraz bardziej wyraziste, jak na fotografii. Jakbym znów napiła się alfazynu. Zaleta młodości - zdolność do natychmiastowej regeneracji sił. Okna aerokaru były zasłonięte i nie widziałam, dokąd lecimy. Można się było jednak domyślać, że na jedną z plaż reklamowanych w porannym komunikacie meteorologicznym, gdzie „dzień będzie ciepły i słoneczny”. Goore przez całą drogę milczał, ja spałam. Stop. Drzwiczki aerokaru otworzyły się i prawie wypadłam na gorący piasek. Trudno było uwierzyć, że gdzieś tam jest jesień i deszcz, że jeszcze godzinę temu po cielsku pojazdu spływały krople deszczu. Teraz był suchy, rozgrzany, przeglądało się w nim morze i wydmy. Morze znajdowało się parę kroków od nas, zaciągnięte poranną mgiełką niebo wydawało się na jego tle jakby wyblakłe. Słońce grzało - lecz nie paliło - tym „aksamitnym” ciepłem, w którym człowiek zanurza się jak w wannie, które rozleniwia, usypia, łagodnie kołysze, podobnie jak gaz „wiecznego ukojenia”. Piasek sypał się do butów, w ubranie, ale wstawać nie mieliśmy ochoty. - Może chciałabyś się przebrać? Goore podszedł do mnie z kostiumem kąpielowym, chyba z tym samym, w którym kiedyś kokietowała go Rita. Był w kąpielówkach, przygarbiony, kanciasty i niezdarny, jak wyrostek, ale w ruchu jego ciało stawało się piękne, sprężyste i silne jak u kota. Earl Stone... Pomógł mi wstać, podał kostium, wciąż coś mówił, nie spuszczając ze mnie oczu. Czekałam, aż się odwróci, i już miałam go o to poprosić, gdy nagle zdałam sobie sprawę, że Nicole była jego przyjaciółką i że w takiej sytuacji nie musi się odwracać. Poczułam, że się rumienię, i z wściekłością rozpięłam suwak przy sukience, ale Goore już się zorientował. Jego oczy na krótką chwilę wpiły się w moją twarz, ale w tym samym momencie odwrócił się i, rzuciwszy mi kostium, poszedł wyładowywać bagażnik. Ach, jak głupio! Długo krzątał się przy składanej łodzi. Podeszłam do niego, już w kostiumie - nawet na mnie nie spojrzał. Położyłam mu dłoń na głowie - włosy miał szorstkie, gorące od słońca. Z jego spojrzenia domyśliłam się, że tylko pogłębiłam swój błąd. W każdym bądź razie Goore wiedział, że wykonałam ten gest, by naprawić swój błąd. Cofnęłam rękę. Jednak gdy łódka została zmontowana, gdy zawarczał motor i pomknęliśmy w stronę horyzontu, ledwie dotykając powierzchni wody. gdy słone bryzgi uderzyły w twarz, a podmuch wiatru zatamował oddech i gdy rzuciło nas na siebie - Goore już nie mógł mnie nie objąć. Takie było prawo, rytuał Bety - ona i on, objęci, mkną po falach w dwuosobowej łódce. Setki razy ślizgałam się tak w młodości i Goore chyba też, gdy był jeszcze Earlem Stone’em. Objęcie się było tu równie naturalne jak w tańcu. W końcu oboje urodziliśmy się na Becie. Jego dłoń oparła się na moim ramieniu, później poczułam na plecach jego rękę i rozlała się we mnie fala ciepła, uderzyła do głowy i paląc w policzki rozpłynęła się. Znajome uczucie, chyba tylko silniejsze niż dawniej. Nie miałam ochoty na zastanawianie się - obejmował mnie Earl Stone. Tylko to do mnie docierało i bałam się, żeby nie zabrał ręki. A jeszcze musiałam udawać, że wcale mi na tym nie zależy, bo przecież już tysiąc razy obejmował Nicole. On z kolei musiał udawać, iż wierzy w to, że ja mam wszystko w nosie. Śmieszne. Oboje graliśmy i oboje wiedzieliśmy, że gramy. Długo siedzieliśmy tak w bezruchu, aż wreszcie Goore wyłączył silnik. Łódka zatrzymała się, a on zabrał rękę. Nagle zrobiło się bardzo cicho. Plaże z sosnami i wydmami, ludzie i wille - wszystko zostało za linią horyzontu. Byliśmy na morzu sami. Dokoła pluskały białe grzywy fal, kołysały łódką. Przypomniałam sobie Ungo, hotel „Błękitne Morze”. Wtedy wszystko było proste. Pomyślałam, że morze wcale nie jest błękitne. „Modre Niebo”, „Zielony Las”, „Czerwony Zachód” - tak też jest prosto i przyjemnie. Wybaczać wszystko. Ale zachód na Becie wcale nie jest czerwony, a morze nie jest błękitne. A jakie? Żeby to opisać, potrzebna jest zdolność odczuwania. Sam dla siebie człowiek wszystko rozumie, ale gdy musi komuś opowiedzieć... Potrzebne są słowa szczególne, zrodzone z uczucia. Z uczucia do drugiego człowieka. Betanie nie potrafią tego. Błękitne morze. Przyglądałam się, jak Goore pływa, rytmicznie wyrzuca ręce, cicho burzy stopami wodę. W wodzie był naturalny jak ryba, nawet jego twarz stawała się jakaś rybia. Postanowiłam zrobić sobie trampolinę, nacisnęłam przycisk z symbolem „5 m” i stojąc na płaszczyźnie, która powoli wznosiła się w górę, wpatrywałam się w zwróconą ku mnie twarz Goore’a - leżał teraz na plecach, ramiona miał szeroko rozrzucone. Otworzył oczy. Nie wolno mi się było skompromitować - dawniej Ingrid Kane skakała znakomicie. Zdecydowałam się na jeden z najtrudniejszych i bardzo efektownych skoków, bezszelestnie przecięłam taflę wody i nie rozłączając dłoni nad głową poleciałam w głębię, w ciemniejącą otchłań bez dna. Już za chwilę skończy się powietrze. Koniec. Ręka Goore’a na moim ramieniu. Nie. Do góry, prędzej! Jeszcze jedno odkrycie - chciało mi się żyć. Tym razem kierowała mną nie tylko ciekawość. Ręka na ramieniu? Tak było przecież tysiące razy. Więc co? Goore już siedział na rufie, przechylił głowę jak kogut na grzędzie - z jego spojrzenia wyczytałam, że znowu popełniłam jakiś błąd. Z pewnością Rita nie umiała skakać z trampoliny. Może miała lęk wysokości? Nie sposób wszystkiego przewidzieć. Po jakiego diabła z nim pojechałam? Mimo to śniadanie zjedliśmy z apetytem, sama przygotowałam kanapki, nie myśląc już o tym, jak - zrobiłaby to Nicole. Potem znów pływaliśmy, aż w końcu, wyczerpani, rozciągnęliśmy się na pokładzie, wystawiając brzuchy do słońca. Kątem oka widziałam jego profil, zamknięte pod ciemnymi okularami powieki, i instynktownie czułam, że przez cały czas mnie obserwuje, ani na chwilę nie spuszcza ze mnie oczu, choć ma je zamknięte. Nicole była jego przyjaciółką i oboje wiedzieliśmy, że jeżeli się nie pocałujemy, będzie w tym coś nienaturalnego. Oboje urodziliśmy się na Becie, gdzie w podobnych sytuacjach zawsze się tak działo, na pewno tak samo było też z Goore’em i Nicole, kiedy wyprawiali się na przejażdżki po morzu. Zabawne. Oboje czekaliśmy. W końcu nie wytrzymałam i, uniósłszy się na łokciu, przywarłam do jego warg. Byłoby lepiej, gdybym tego nie zrobiła. Odpowiedział co prawda na pocałunek, musiał wypełnić rytuał, ale była to tylko gra w Goore’a i Nicole. I to też oboje wiedzieliśmy. A w ogóle, wszystko tego dnia było nie tak. Ale kiedy wracaliśmy i dłoń Goore’a znów leżała na moim ramieniu (przyznaję, że już tego nie czułam - ramię i plecy zdrętwiały mi, bo bałam się poruszyć), żałowałam, że ten „dzień zdrowia” już się kończył. Goore znowu gdzieś przepadł i nie pokazywał się ponad tydzień. Nic mu się nie przytrafiło - każdej nocy słyszałam na korytarzu koło moich drzwi jego miękkie kocie kroki. Nad ranem wracał do siebie. Wyglądało na to, że zapomniał o moim istnieniu. Z początku jego nieobecność nawet mnie cieszyła - byłam zbyt zajęta sobą w związku z kolejnym odkryciem. Wszystko wskazywało na to, że nie udało mi się uniknąć losu Rity i ja również zakochałam się w Goorze. A może Rita nie miała z tym nic wspólnego i zdarzyło się to Ingrid Kane, która kiedyś zatęskniła do swoich dwudziestu lat? A może w Goorze zakochała się nowa Nicole, która wraz z nim odkrywała Ziemię-Alfa po to, by starając się zrozumieć tego człowieka, zrozumieć siebie samą? Myślałam o nim cały czas. Nawet wtedy, gdy o nim nie myślałam. Kiedy siedziałam przed ekranem w tajnym archiwum, ze słuchawkami na uszach albo z książką. Próbowałam wyobrazić sobie, co Goore powiedziałby o tym czy owym, przyznawałam mu rację, kłóciłam się. Po czym odkładałam książkę i po prostu myślałam o nim. Chaos z jego słów, gestów, mimiki... Goore, Goore, Goore... Nie chciało mi się samotnie odkrywać Ziemi-Alfa. Brakowało mi Goore’a, jego duszy, myśli. Po raz pierwszy w życiu nudziłam się z sobą. Musiałam go widzieć. „Cały czas chciałam go widzieć...” Mogłam go zawołać, ale potrzebne mi były złudzenia, że jestem jak dawniej spokojna. Instynkt samozachowawczy. Gdyby Goore nie zareagował, byłabym bezsilna i bezbronna. Bałam się jego władzy nad sobą. Wiedziałam już, jakie jest jej źródło. I gdy wreszcie Goore przyszedł, jak gdyby nigdy nic, przyjęłam reguły gry. Goore był do przesady obojętny i to go zdradzało. Wiedziałam, że gra. Tak jak on wiedział, że ja gram. Oboje, nie będąc już Betonami, wciąż ich udawaliśmy. Podobnie jak tamci - z Ziemi- Alfa. Żadnych uczuć, żadnej zależności. Każde we własnej skorupie, samo dla siebie. Goore znów przychodził codziennie, ale więcej o nim nie myślałam. Było mi lekko i spokojnie. Znowu zajmowaliśmy się tylko Ziemią-Alfa. To zdarzyło się nieoczekiwanie. Uchwyciłam spojrzenie Goore’a w lustrzanej powierzchni jakiegoś przyrządu. Patrzył na mnie, nie wiedząc, że go obserwuję. Coś jak gdyby się w nim otworzyło; coś, do tej pory na głucho zamknięte, teraz było otwarte, zwrócone ku mnie. Przestał być dla mnie mieszkańcem Bety. I chociaż zdawałam sobie sprawę, że jest to tylko wrażenie, że wszystko dzieje się jedynie po drugiej stronie lustra, że Goore marzy w samotności - nie mogłam oderwać oczu i jak zaczarowana poddałam się wraz z nim tej ułudzie, i ja również odpowiedziałam mu spojrzeniem, na jakie mogłam sobie pozwolić nie będąc dostrzegalną. Nasze spojrzenia spotkały się w lustrze. Ale żadne z nas nie odwróciło wzroku - ułuda była zbyt kusząca. Patrzyliśmy na siebie, zrobiło się strasznie. Moja natura Betanki wściekle się opierała, ale ją okiełznałam. Przezwyciężyć siebie, zaryzykować. Zniszczyć spokój. Bodaj jeszcze kilka chwil... Goore uśmiechnął się. Nie do siebie. Uśmiechnął się do mnie, jak gdyby urealniając to, co się między nami zdarzyło. Wytrzymać, zaryzykować. I oto nie ma już lustra, jego ręce spoczywają na moich ramionach. Twarzą w twarz. Ja-ty. Ty. Ty. Ty. „To niemożliwe” - pomyślałam zamykając oczy. A jednak to trwało - złudzenie, że nie jestem sama. Zaledwie kilka sekund, ale dzięki nim... Cierpieć z powodu złudzeń? A niech tam. Co teraz z nami będzie, Earlu Stone? Przestaliśmy być Betonami, jesteśmy niczym para syjamskich - bliźniąt, połączonych wspólnym krwiobiegiem. Każdy nieostrożny ruch będzie sprawiać drugiemu ból. Wszystko jak u tamtych. - Earl... Nazwałam go prawdziwym imieniem, a on nawet się nie zdziwił, o nic nie zapytał. Nie byłabym zaskoczona, gdyby i on nazwał mnie Ingrid. To, co już się zdarzyło, było cudem. Kilka niewielkich cudów na dokładkę. Nocą czekałam na niego w swoim pokoju przekonana, że przyjdzie. Earl rzeczywiście przyszedł i w milczeniu usiadł na brzegu tapczanu, nie próbując się do mnie zbliżyć. Pomyślałam, że w rzeczywistości to mogło się nie zdarzyć. Wizyta Rity, mój ostatni eksperyment, wszystko, co zdarzyło się później... Splot przypadków. Odeszłabym z życia i nic by się nie stało. Nie byłoby tego wilgotnego, przypominającego dno studni pokoju, ani szmeru klimatyzatora, ani Earla Stone’a, który nie miał odwagi mnie dotknąć, ani naszego milczenia. A jednak cud trwał. Miałam dwadzieścia lat, byłam o wiele ładniejsza niż Ingrid w tym wieku, Earl Stone przyszedł do mnie, siedział tuż obok, nie mając odwagi mnie dotknąć. Dzięki ci, Rito! „Dzięki” - ta słowo tamtych. Zbyt mało wyraża, ale innego nie ma. Dlaczego ich słowa wyrażają tak niewiele? Dziękuję za filiżankę kawy. Dziękuję za życie. Pomyślałam jeszcze, że jemu było łatwiej - przecież Nicole już dawniej była jego przyjaciółką. Ale gdy została nią Ingrid Kane, gdy umierała w jego ramionach i gdy to już się stało, a jego twarz w moich dłoniach znów była realna, była twarzą Earla Stone, usłyszałam: - Ty nie jesteś Nicole. Może zwariowałem, ale ty nie jesteś Nicole. Kim ty jesteś? Kim? Wiedziałam, że nigdy mu na to nie odpowiem. Nawet gdybyśmy stali się sobie najbliżsi. Mógłby być moim wnukiem. Nie, zbyt mocno czuję się kobietą. A on jest mężczyzną. To nas zbliżyło i to nas dzieli. Pozostanę Ingrid Kane, nie mogę się przed nim odkryć do końca. Czegoś się w nim boję. Ponieważ jestem kobietą, a on jest mężczyzną. W jakimś sensie na zawsze pozostaniemy jedno dla drugiego zagadką. Na Ziemi-Alfa też tak było. Miłość porównywano do ognia - naiwne to, ale prawdziwe. Płonęłam. I całe ciało, wszystko, co było we mnie najlepsze - ofiarowywałam jemu. Moje ciepło jak gdyby w nim się materializowało. Za każdym razem Earl zabierał ze sobą cząstkę mnie. Im bardziej mu to oddawałam, tym mocniej się do niego przywiązywałam. Tym bardziej go kochałam. Teraz rozumiałam Ritę - oddała mu zbyt wiele, by móc żyć bez niego. Sobie nie zostawiła nic. Spłonęła do cna, miała dwadzieścia lat. A może to jest rzeczywiście piękne - spalić się do cna? Kiedy indziej żałowałam, że nie jestem do tego zdolna. Na zawsze pozostanie niezniszczalny sejf, zamknięty od środka, nikt nie będzie mógł się do niego dostać. Nawet Earl Stone. Moich sto dwadzieścia siedem lat. Ostatni eksperyment. Chyba to, co oni nazywali szczęściem, było ponad moje siły. To, o czym myślisz „niemożliwe”, kiedy jesteś struną napiętą do granic możliwości, struną, która już za chwilę pęknie. To jest absolutem, to jest czymś „ponad”, tego nie sposób długo wytrzymać. „Wieczne szczęście” to absurd. Podobnie jak „wieczna błyskawica”. Chyba że w prawdziwym raju. Płonęłam. Nawet nie wiem, czy było mi dobrze, czy źle. Różnie. Ale za pół godziny z Earlem oddałabym całą moją przeszłość. Nawet gdy udawaliśmy Betan, nawet gdy było źle. Gdy jego spojrzenie zatrzymywało się na mnie w dręczącej niepewności: - Ty nie jesteś Nicole. Może straciłem rozum... Kim ty jesteś? Tylko raz ośmielił się o to głośno zapytać. Wiedział, że nie jestem Nicole. Wątpił w swoją normalność, nie dowierzał samemu sobie. Pytanie było zbyt intymne, mniej więcej jak przyznanie się do utraty zmysłów. Jedynie ja mogłabym mu pomóc. Ale nie mogłam. Skazywałam go na samotność i sama zostawałam samotna. W takich chwilach było nam obojgu źle. Ale właśnie to podobieństwo odczuwania zbliżało nas, to wydawało się być cudem. Wciąż nie miałam pojęcia, dokąd i po co wychodzi nocami, nie starałam się z tego dowiedzieć. Ten jego sekret jak gdyby równoważył mój. Lżej mi było wtedy uciekać przed jego męczącym: „Kim ty jesteś, Nicole?” Zadając sobie ból, częściowo oszczędzałam bólu jemu. Złudzenie? Możliwe. Zbawcza ofiara. Jak u tamtych. A jednak wiedziałam - wcześniej czy później Earl wszystko mi opowie. Moja niewiedza ciążyła mu bardziej niż mnie. Był człowiekiem absolutu. Oddać wszystko. Do końca. Pod tym względem podobny był do Rity. Albo po prostu oboje byli młodzi? Dlaczego Earl nie zakochał się w niej? Gaśnie światło, jesteśmy na dnie studni. Szumi klimatyzator. Ciało Rity, dusza Ingrid. Która z nas umiera w twoich ramionach? Ingrid była zupełnie inna. Ciekawe, czy by ci się podobała? Czy też będąc z tobą nie przestaję być Ingrid? Rozkładasz ręce. Znów to spojrzenie: „Kim ty jesteś, Nicole?” Udaję, że śpię. Udajemy Betan. Ubierasz się i skradasz ku drzwiom z bezszelestną gracją kota. Starasz się mnie nie zbudzić, choć dobrze wiesz, że nie śpię. Twoje kroki w korytarzu - dokąd i po co, nie wiem. Zobaczymy się jutro, a ja już czekam. Całe życie za pół godziny z tobą. Nawet kiedy jest nam ze sobą źle. Nie powinieneś wiedzieć, że jestem nieprawdziwa. Nie mogę, Earl! Minęła jesień, skończyła się zima. W tym czasie miało miejsce tylko jedno nic nie znaczące zdarzenie - wypadła mi plomba. Chyba nie warto byłoby o tym wspominać, gdyby nie... Rita nie miała plombowanych zębów! Wiedziałam to na pewno, gdyż w swoim czasie zbadałam przy pomocy specjalnej aparatury każdą komórkę jej ciała - od palców stóp aż po koniuszki popielatych z zielonkawym odcieniem włosów. Wobec tego ani razu nie byłam u dentysty. Ale oto myjąc zęby wyczułam maleńkie wgłębienie i przypomniałam sobie, że gdy w przeddzień eksperymentu gryzłam orzechy, rzeczywiście wypadła mi plomba. Może przyrządy zawiodły? A może Rita, przygotowując się na śmierć, w ciągu tych dwu podarowanych jej dni postanowiła zaplombować całkiem zdrowy ząb? Wątpliwe. A może... Może nie jestem Ritą? Zabawne. A może... Mój Rozdzierający Duszę zdążył wyrzucić skorupy orzecha i ja również postarałam się wyrzucić z głowy całe to zdarzenie. Kim jestem? Czy to nie wszystko jedno? Zauważyłam, że nawet dla Earla Stone’a pytanie to traci powoli znaczenie. Byliśmy zbyt pochłonięci sobą: tym cudem, który tamci nazywali miłością. Ziemia-Alfa, najlepsze, co kiedykolwiek stworzył tamten człowiek, należało do nas. Szekspir, Goethe, Dostojewski, Tołstoj, Beethoven, Czajkowski, Mozart... Wszystko, co tamci nazywali pięknem, pięknym. Teraz prawie się nie rozstawaliśmy - jego nocne spacery skończyły się. Cieszyłam się z tego i czegoś się bałam. Wiedziałam, że podjął decyzję za nas oboje, sam, ale potrzebna mu była moja aprobata. Oczekiwał ode mnie pytań, lecz ja milczałam, lękając się jego zwierzeń. Już i tak za bardzo stawał się mną, a ja nie mogłam odpowiedzieć mu tym samym. Zbliżał się czas Wielkiego Wiosennego Karnawału i zapragnęłam wyjść na świat. Nie wiem, dlaczego i skąd zrodziło się we mnie pragnienie, od którego w żaden sposób nie mogłam się uwolnić - poczuć się w tłumie, stopić się z nim. Jedyny dzień w roku, gdy było to dla nas możliwe. W kostiumach i maskach nikt nas nie pozna. Powszechnie przyjęte upodobania - zwierzę, ptak, owad, roślina. Flora i fauna Bety, dziesiątki tysięcy rodzajów i gatunków. Każdy starał się wybrać coś nowego, nieznanego, twórca nie rozpoznanego przez nikogo kostiumu otrzymywał na koniec zabawy nagrodę specjalną. Były też nagrody i dla tych, którzy rozpoznali największą ilość przebrań. My nie chcieliśmy nagród. Earl został lampartem - był to oczywiście mój pomysł, a ja - zwyczajną trawą. Lubił, gdy byłam w zielonym. Coś w rodzaju spódnicy z zielonych, jedwabistych źdźbeł trawy, jak u Papuaski z Ziemi-Alfa, we włosach, przy których musiałam się nieźle napracować, zielone nici, na twarzy zielona ozdobiona złotem maska. Odkryte plecy, ręce i szyja skrzą się złotem pudru. Jaka ty jesteś piękna, Rito! Długie zgrabne nogi ledwie zasłonięte zwiewną spódniczką dzikuski - moje były znacznie gorsze. I włosy... Niezgrabna, gruba Ingrid z ciemnymi, sterczącymi w różne strony włosami - gdyby można było cię wrócić! Zachciało mi się płakać. Sentymenty, bzdura. Zagryzając wargi zaczęłam pudrować nogi. Przyjrzawszy mi się, Earl gwizdnął z aprobatą.. Sam czuł się niezręcznie z dyndającym z tyłu ogonem, chciał go urwać, ale mu nie pozwoliłam. Jak lampart to lampart. Earl w duchu nie pochwalał mojego pomysłu. Uważał go za lekkomyślny i ryzykowny, ale nie sprzeciwiał się, chciał mi sprawić przyjemność. Nie rozumiał, dlaczego tak ciągnie mnie do ludzi. Ja sama też nie rozumiałam. Ale kiedy przez tylną furtkę wydostaliśmy się na ulicę i rozwrzeszczany, barwny potok flory i fauny porwał nas i poniósł przed siebie, gdy niemal zlaliśmy się z nim, śpiewaliśmy, tańczyliśmy, wykrzykiwaliśmy „aj-aj-jaj!”, poczuliśmy, że obojgu nam tego właśnie brakowało. Społeczeństwa? Przecież Betonie to stado rozumnych zwierząt. Co ciągnie ich do siebie? Przyzwyczajenie, rozsądek, instynkt? A ja i Earl? Co mamy z nimi wspólnego? Butle szampana przechodzą z rąk do rąk. Jakaś starsza pani pociągnęła kilka łyków, wetknęła butlę Earlowi i ochryple się roześmiała. Po trzęsącym się podbródku, po szyi ściekały jej lepkie krople. Earl napił się i spojrzał pytająco na mnie. Biorę z jego rąk butlę, piję. Jest mi wesoło. Dokoła coś trzeszczy, stuka, świszczę. Barwne serpentyny, konfetti, baloniki, sztuczne ognie. Nad głowami latają aerokary. Stolica wyludnia się, zamknięto już biura, sklepy, restauracje. W strefach wypoczynku czekają nakryte stoły, beczki pełne piwa. Jak w kalejdoskopie. Zmieniają się reklamy, oczekują gości przytulne domy spotkań. „Zielony Las”, „Czerwony Zachód”, „Błękitne Morze”. Młodzież na polanie tańczy czangę. Przyłączamy się do nich. Z upojeniem poddajemy się opętańczym rytmom, potem, wyczerpani, padamy na dywan pod lodowaty strumień powietrznego tuszu. Earl obejmuje mnie, spod maski wesoło spoglądają jego okrągłe, ptasie oczy. Całujemy się bardzo długo, zapominając o tłumie, a jednocześnie czując jego obecność. Skąd się wzięło to pragnienie, by inni zobaczyli nas razem? Niech patrzą, niech wiedzą - tylko we dwoje jest nam dobrze. Czy to nie wszystko jedno - wiedzą albo nie wiedzą? Instynkt stadny? Earl wyraźnie całował mnie na pokaz - niech patrzą, niech wiedzą! Jego oczy błyszczały. - Zuch jesteś! - szepnął, mając na myśli naszą eskapadę. Na czas karnawału na rzece wybudowano zaporę, na dnie wykopu urządzono scenę, wokół której piętrzyły się amfiteatralne rzędy widowni. Wszystkie miejsca były zajęte, Z trudem przecisnęliśmy się do bariery na skraju wykopu. Odbywały się tu zawody sportowe - boks i zapasy, gimnastyka i akrobatyka, szermierka i konkurs jazdy konnej. Kult zdrowia i urody. Wspaniale zbudowane, opalone na brąz ciała, ledwie przysłonięte barwnymi, zwiewnymi szatami, doprowadzone do perfekcji, pełne gracji ruchy, idealna harmonia ciała - było to nadzwyczaj piękne, błękitne niebo - było naprawdę błękitne, wokoło życzliwe uśmiechnięte twarze wszystko to przywodziło na myśl złoty wiek ludzkości. Długonogie dziewczyny miękko poruszały się w takt muzyki, świeży wiosenny wiatr chłodził rozpalone od szampana policzki, Earl Stone był obok mnie - czułam ciepło jego ręki, jak zawsze nieśmiało spoczywającej na moim ramieniu, i byłam w cudownym nastroju, który tamci także nazywali „szczęściem”, ale nie tym nazbyt emocjonalnym jego rodzajem, który określałam słowami „to niemożliwe”, lecz czymś spokojnym, spełnionym. Równowaga ciała i ducha. Nie za dobrze, a po prostu - dobrze. Nagle palce Earla boleśnie wbiły się w moje ramię. - Woda!... Tam... Nie, nie, tam nie idź... O, Boże! To, co się dalej działo, przypominało zły sen, w którym najbardziej nieprawdopodobne zdarzenia przepływają w nierealnym, zwolnionym tempie. Gigantyczna zapora rozpadała się jak rozmokły papier, szczelinami tryskała woda tworząc setki wodospadów, które pędziły przed siebie rozpryskując się i skrząc w promieniach słońca. Przez krótką chwilę widok był nawet piękny - kolorowe, zastygłe w dole, pełne gracji sylwetki, mozaika rzędów widowni - wszystko w mglistej, tęczowej aureoli wilgotnego pyłu. Później ryk, który wyrwał się z tysięcy gardeł jednocześnie: - A-a-a-a-l. Ludzka mozaika na dole ożyła, drgnęła, jak w kalejdoskopie, i runęła w górę, ku wyjściom. Ścisk, jęki, zawodzenia. Ci, którym udało się przedostać za barierę ochronną, z ciekawością rozpychali przechodzących, tworząc jeszcze większy tłok. A woda na dole aż kipiała zalewając wykop, we wzburzonej, białej pianie znikały rzędy widowni, grzmot spadającej wody zagłuszał krzyki tonących i rżenie oszalałych koni. Woda przybierała. Ci, którzy dotarli do najwyższego rzędu, nie mogli przecisnąć się do wyjścia, usiłowali przedostać się przez barierę - trzy metry pionowej ściany. Gdyby stanęli jeden drugiemu na ramiona... Ale nikomu nie przyszło to do głowy, podobnie jak tamtym - po drugiej stronie bariery - nie przyszło do głowy, by rzucić się na pomoc innym. Każdy ratował własną skórę, każdy, kto poczuł się bezpiecznie, z miejsca zamieniał się w ciekawskiego widza. Dwa lub trzy razy w życiu oglądałam podobne sprawy, kiedy obojętność gapiów, jak również moja własna, wydawały mi się całkiem naturalne. Niesienie pomocy to obowiązek służb ratowniczych, one są za to odpowiedzialne i wobec nich wyciągane są konsekwencje za ofiary w ludziach. Ale teraz... Wykrzywione strachem twarze, prawie wszystkie w maskach - niczym sceny z jakiejś niesamowitej opery! Betanie cierpiący, Betanie niepodobni do samych siebie! Poczułam pragnienie, by rzucić się tam, do nich, na spotkanie tych błagających o pomoc oczu i wyciągniętych ku mnie rąk.- Nie zastanawiałam się w czym właściwie mogłabym im pomóc, ale wyrywałam się Earlowi. Krzyczałam, waliłam łokciami w czyjeś plecy. Na krótką chwilę udało mi się przyciągnąć uwagę tłumu. Jednak to, co działo się na dole, było dla niego znacznie ciekawsze niż histeria jakiejś dziewczyny. Nie pamiętam, jak znalazłam się w objęciach Goore’a, trzęsłam się jak z zimna, on zaś mówił: - Przestań! To przecież nie są ludzie. Słyszysz, Nicole, to nie są ludzie. Nie są ludzie! Zapora runęła i rzeka ze zwycięskim rykiem popłynęła w stronę zdobytego wykopu. Nadleciały aerokary służb ratowniczych, wyskakiwali z nich nurkowie. Tłum rozchodził się. Przy barierze prócz nas stała jeszcze tylko grupka dzieci, które obstąpiły inżyniera-ratownika. - Szefie, niech pan wyciągnie miss Bertę. Jesteśmy z dwieście piątego internatu, to nasza wychowawczyni. Blondynka w czerwonej sukience. Niech ją pan wyciągnie, szefie... Nie, nie jestem samotna w swoich odczuciach, jeszcze ktoś nie czuje się tutaj dobrze. Dzieci. One pragną, by ją uratowano. Wydało mi się nawet, że ją pamiętam - jasnowłosą dziewczynę w czerwonej sukience, widzę jej twarz zwróconą ku mnie, zsuniętą na tył głowy czapeczkę internatu numer 205. Przytuliłam tłuściutką, krótko obciętą dziewczynkę, podobną do maleńkiej Ingrid, gładziłam jej ciepły kark. - Wyciągnijcie ją. Ona musi pokazać nam tresowane słonie. Ona ma bilety. Nasze bilety... - Zadzwonię, wpuszczą was bez biletów - powiedział ratownik. - Dwieście piąty? - Tak. Dziękujemy, szefie. Już lecimy. Dziewczynka odepchnęła mnie, maska zsunęła się jej na szyję. Jej spokojne oczy ziały pustką. Byliśmy sami. Wśród żywych trupów ze zwróconymi w głąb siebie oczami. Nasza wspólnota okazała się iluzoryczna. Beta przestała być dla nas ojczyzną. Byliśmy tu obcy. Dwoje ludzi z Ziemi-Alfa. Adam i Ewa. Nagle po raz pierwszy naprawdę poczułam dzielącą nas przepaść. Była to przepaść między dawną a dzisiejszą Ingrid Kane. Ziemia spokojnych i obojętnych. I my. Na zawsze skazani wśród nich na samotność. Ich przewaga nad nami była przewagą robotów nad żywymi. Roboty nie cierpią: chroni ich przed tym nieczułość. Możemy im mówić, co tylko się nam podoba, krzyczeć, płakać, walić głową o ścianę. W najlepszym razie popatrzą na nas z ciekawością. I wyminą nas, obojętne na wszystko. Ale nigdy nie przestaniemy cierpieć z powodu ich obojętności i niezrozumienia. Dlatego że jesteśmy inni. Zrobiło mi się strasznie. Earl, jakby czując to, mocniej ścisnął moją dłoń. Nadal na zewnątrz niczym nie różniliśmy się od kręcących się wokół par, ale teraz mój wzrok z bolesną ostrością notował kolejne dowody naszej inności, niemożliwości porozumienia się z nimi. Siedzący samotnie na ławkach, na ziemi. Niekiedy w grupkach, a mimo to samotnie. Oczy skierowane w głąb siebie. O czym myślą? Tego nie wie nikt i nikogo prócz nich samych to nie interesuje! Na ulicy siedzi dziewczyna, potłukła, a może zwichnęła sobie nogę. Tłum mija ją tak, jak rzeka opływa zatopiony pień drzewa, jej towarzysz widocznie poszedł z inną, a ona cierpliwie czeka, aż zauważy ją aerokar pogotowia. Kiedyś byłoby to dla mnie całkiem naturalne. Dziś zobaczyłam na jej miejscu siebie. Noga bardzo boli, Earl odszedł, bezlitosny tłum mija mnie jak zwalone drzewo... Mimo woli zwolniłam kroku. Earl zrozumiał, zasępił się, jednak spróbował przenieść dziewczynę na trawę, dalej od tłumu. Dziewczyna odpychała go, stękała, a on próbował jej coś wytłumaczyć. Czekałam, tłum opływał mnie -* oceniające męskie spojrzenia, dotyk czyichś gorących, lepkich rąk, wszystkie te słonie, hipopotamy, niedźwiedzie i wilki. Zdrowe, syte, muskularne i... martwe. Błękitne morze. Różowy zachód. Przypomniałam sobie, jak kiedyś Earl rozpalił w lesie ognisko, jak patrzyliśmy na rozedrgane płomyki, które żyły chyba tylko dzięki swej nieokreśloności, półtonom, płynności kształtów i drżeniu. Ognisko promieniowało ciepłem. Potem światło sztucznych lamp wydało mi się obrzydliwie martwe i chłodne. My i oni... Wreszcie Earl wrócił. - Kiepski pomysł. Ona nawet nie rozumie, czego od niej chcę. Niech leży. To nie są ludzie. - Pomyśl, myśmy też tacy byli. - Nic nie chcę sobie przypominać. - Wziął mnie na ręce i poniósł, byle dalej od drogi. Chciał, abym ja również zapomniała, tulił mnie jak szalony. Trawa była coraz wyższa, rozstępowała się z delikatnym szelestem, krzyki i hałasy powoli ucichały, rozpływając się w sennym graniu koników polnych. Delikatnie ułożył mnie na trawie i z widoczną ulgą zdarł maskę. Powiedział cicho: - Chcę cię widzieć. I choć było to nieostrożne, ja również zdjęłam maskę. Jego głodne oczy wpiły się w moją twarz, która coraz bardziej nabierała rysów Ingrid Kane. Twarz w twarz. Earl! Razem. To niemożliwe... Tracę zmysły. Sama. Stęskniliśmy się za swoimi twarzami. Earl wyciągnął się na plecach, rozrzucił ramiona, chudy i niezgrabny w swoim trykotowym przebraniu. Jego głowa na moich kolanach, zamknięte oczy, jeszcze jest gdzieś daleko, ze mną, teraz całym światem jest dla niego dotyk moich rąk. Jak zawsze podziwiam i zazdroszczę mu jego harmonii. Myślę o nim i nie o nim. O tych, którzy zginęli w katastrofie, o dziewczynie ze zwichniętą nogą, o samotnych na poboczu drogi - o ślepcach ze skierowanym do wewnątrz wzrokiem. Earl wiedział, co to samotność. Przeżył wśród nich czternaście lat i przez cały czas próbował się do nich zbliżyć, bo kiedy stał się Człowiekiem, już nie mógł inaczej. Zaczekajcie. Spójrzcie. Zrozumcie. Posłuchajcie. Choćby popatrzcie jeden na drugiego... Nie potrafili i nie chcieli widzieć nikogo prócz siebie. Żywy pośród martwych, samotny. Na Ziemi-Alfa nazywa się to nienawiścią. Właśnie to uczucie Ear! powinien żywić do mieszkańców Bety. - To nie są ludzie, Nicole... Ale przecież jeszcze niespełna rok temu byłam jedną z nich. Przeżyłam życie będąc jedną z nich. I, zmieniwszy się, nigdy nie cierpiałam na samotność, bo był ze mną Earl. - Nienawidzisz ich? Sama nie wiem, pytałam, czy stwierdzałam fakt. Popatrzył na mnie jakby z daleka, nie rozumiejąc, co chcę powiedzieć, potem pokręcił głową. - Teraz już nie. Teraz jest mi wszystko jedno... Chciał powiedzieć „teraz mam ciebie”, ale nie powiedział tego, bo i tak wiedziałam. Trzymam w dłoniach twoją twarz. Tamci nazywali szczęściem także i to. W piersiach coś pali c ja cała się w tym cieple rozpływam. Przy tobie jestem słaba i delikatna, a zarazem twarda i silna. Jedno i drugie - to ja. - Powinnaś to wiedzieć - nieoczekiwanie odezwał się Earl, gryząc źdźbło trawy. - Alfazyn się nie skończył. Nie od razu zrozumiałam, o czym mówi. - Alfazyn? - Sam go zrobiłem. - Ty? Moje palce zastygły na jego twarzy. Westchnął i usiadł. - Powinnaś wiedzieć. Chodzi o trod. Widzisz, w ich atmosferze nie ma trodu. Mówił tak szybko, jakby się bał, że nie dam mu dokończyć. - Cały czas szukałem przyczyny. Dlaczego są do nas niepodobni. Dlaczego nie mogę ich zrozumieć, choćbym nie wiem jak się starał? Jak widać, klucz do tej zagadki tkwi w różnicy pomiędzy dwiema planetami, którą powinienem był wykryć. Zabrałem się do studiowania geografii, geologii, poznałem glebę Ziemi-Alfa, roślinność, klimat - wszystko jest tam takie jak u nas. Prócz jednego: w ich atmosferze nie ma trodu. - Ale to jeszcze niczego nie dowodzi... - I ja tak myślałem, ale mimo to spróbowałem w warunkach laboratoryjnych wytworzyć powietrze Ziemi-Alfa. Nie było to łatwe. Żeby sztucznie wytrącić trod, otrzymać dla niego reagent, trzeba było pracować dwa lata. I oto - alfazyn. Było go jednak zbyt mało, a produkcja za dużo mnie kosztowała, bym w najbliższej przyszłości... Wybrałem inną drogę. Załóżmy, że przyczyną jest trod. Załóżmy także, iż w połączeniu z alfazynem trod traci swoje właściwości. Wówczas wystarczy zrobić sobie zastrzyk z alfazynu... Ciekawe. Doświadczenia ze zwierzętami rozczarowały mnie - nie zaobserwowałem żadnych zmian w ich zachowaniu. Wprowadziłem do swojego organizmu dawkę wystarczająco dużą, by uzyskać pełną odporność na działanie trodu i jego wpływ na psychikę, jeśli taki posiada. Tak bardzo chciałem choćby przez chwilę poczuć się tamtym człowiekiem, że wcale nie pomyślałem, iż mogę zostać nim na zawsze. Nie, nie myśl, że kiedykolwiek tego żałowałem. Nawet gdy byłem bliski samobójstwa. Znów być jednym z nich? Za nic. Masz rację: nienawidziłem ich! Ich niczym nie zmąconego spokoju. Dobrze wyregulowane mechanizmy z podwójną izolacją. A gdyby się to komuś przydało... Można byłoby ich po kolei zniszczyć, zmienić w niewolników, skłonić do zabijania się nawzajem. Mógłbym stać się ich władcą, dyktatorem. Ale nie o tym marzyłem. Dać im możliwość odczuwania. Tok jak ja. Jak dobrze byłoby choć na krótko rozruszać ich alfazynem! - Stąd wziął się pomysł cyrku? - Częściowo tak. A poza tym „seanse hipnozy” przynosiły niemały dochód. Potrzebne mi były środki, by urzeczywistnić swój plan. Trod błyskawicznie wchodzi w reakcje z alfazynem tracąc swoje właściwości. Można by go nazwać silnym naturalnym narkotykiem, który paraliżuje w ludziach uczucia wyższe. Nie zabija, ale paraliżuje. Pamiętasz? Na Ziemi-Alfa również szukano zapomnienia w narkotykach... Zabrać Betanom trod, zburzyć ich raj - o tym właśnie marzyłem. Lecz by wywołać w atmosferze reakcję łańcuchową, potrzeba dwanaście ton alfazynu. W ciągu doby udawało mi się otrzymać najwyżej trzy kilogramy. Jedenaście lat nieprzerwanej pracy. Gdy zauważyłem, że ktoś mnie obserwuje, brakowało mi cztery i pół tony. Musiałem odejść z cyrku - marny ze mnie iluzjonista, program trzymał się jedynie na numerach z alfazynem. Dochody gwałtownie spadły, w ostatnim czasie otrzymywałem zaledwie kilogram na dobę. Postanowiłem zniszczyć laboratorium. Mam ciebie. Oni mnie nie obchodzą. Nienawiść? Śmieszne. Po co mi ich cierpienia teraz, kiedy jestem szczęśliwy! - A ich szczęście? Zdziwione spojrzenie. Widać nie przyszło mu to do głowy. - Ich szczęście, Earl. Podobnie jak nasze... Tak jak było na Ziemi-Alfa. - Po co? - Earl objął mnie. - Ile to wymaga czasu, wysiłku. To jest nasz czas, nasze życie. A zresztą to ryzykowne. Po co? Całuje mnie. Oczywiście, ma rację. - W jaki sposób chcesz zniszczyć laboratorium? Czy ono znajduje się w podziemnym korytarzu? Earl mrugnął do mnie porozumiewawczo. - To trochę nie tak! Korytarz prowadzi do starej kopalni, gdzie ukryty jest pocztowy aerokar. Jest to w górach, czterdzieści minut lotu stąd. Sam odnajduję je tylko dzięki pomocy pilota automatycznego, wokół skały nie ma nawet krzaczka czy trawki. Krajobraz jest ponury, ale miejsce dobre, ileż razy to sobie wyobrażałem. Fioletowy obłok, który wypuszczam na wolność. Obłok wznosi się, rozpływa nad skałami. Niebo robi się czarne, nad Betą zrywa się wicher... Trwa to zaledwie kilka minut, a wtedy oni. Ale dość o nich! - Pojedziemy tam... - Po co? Jego spojrzenie niespokojnie musnęło moją twarz. Niebezpieczeństwo? Niepotrzebnie się pospieszyłam. Wstał, wyciągnął rękę. - Chodźmy. Powstrzymałam go, nakłoniłam, by z powrotem usiadł. Czułam się wobec niego winna. Wspaniałomyślnie znosił moje pieszczoty, dokładnie tak długo, jak długo uspokajałam własne sumienie. Potem delikatnie, ale stanowczo uwolnił się z moich objęć. - Chodźmy, już późno. Znów porywa nas szalejący, rozbawiony tłum przebierańców, znów coś świszczę, trzeszczy, huczy, nad głową przelatują aerokary. Prawie wszyscy już połączyli się w pary, czekają na nich nocne hotele. „Błękitne Morze”, „Czerwony Zachód”, „Zielony Las”. Dla starych i brzydkich - kluby i jarmarczne widowiska. Albo sprzedajna miłość po umiarkowanej cenie. I samotni. Na ławkach lub wprost na trawie. Oczy zwrócone w głąb siebie. O czym myślą? O czym ja myślałam będąc Betanką, istotą samowystarczalną? O czym się dało? Sto dwadzieścia siedem lat! Niedoszli myśliciele, artyści, muzycy, poeci. Żyją tylko dla siebie. Ich myśli, ich dusze umrą wraz z ich śmiercią. I nie potrafię zmusić ich, by przemówili. Earl mógłby... Pomyślałam, że historia powtarza się. Znów Ewa prowadzi Adama do drzewa poznania. By zabrać im raj. Ale tamta Ewa była młoda. I nie postępowała samozwańczo. Adam zaś... - Chyba dziś z tym skończę, co? Odpowiednia chwila - wszystko stanie się w czasie karnawału. Zdążymy. - Tak, Earl. Jeszcze szłam do przodu, jeszcze gdzieś w podświadomości przebywałam drogę przez gabinet, na dół, korytarzem do starej kopalni, aerokarem w kierunku szarych skał, gdzie Earl Stone ukrył swoje laboratorium. Lecz już się zatrzymałam. Podobnie jak rozbita szklanka przez jakąś krotką chwilę zachowuje swój kształt, ale już nie jest szklanka, lecz kupką odłamków. Na krześle przy drzwiach prowadzących do gabinetu siedział człowiek. Zachodzące słońce złociło jego nagie, niby wypolerowane ciemię. Szef NP nie nosił peruki. Odwrócił się i wstał na nasze spotkanie. To niemożliwe. Ta sama myśl, która pojawiała się w najlepszych chwilach z Earlem. Dokładniej jej antyteza. Zbyt fatalne, by mogło się zdarzyć. Zdążyłam dostrzec zawieszony za oknem milicyjny aerokar. Czyżby to był koniec? Wciąż jeszcze czułam na ramieniu rękę Earla, ale już leciałam gdzieś w dół, w przepaść, wraz z nieprzytomnym sercem. Ciemno, duszno, szum w uszach. I jak zza mgły wyłania się twarz Earla. - Nicole, co ci jest? Nicole! Z pozoru wszystko jest w porządku - mam przecież dziewiętnaście lat. Wreszcie udaje mi się złapać oddech, przedmioty nabierają normalnych kształtów. Od tej chwili marzę o omdleniu, o niebycie. Ale trzymam się. Nawet machinalnie ściskam rękę ojca. - To ja, Rito! Czy ci niedobrze? Jeżeli tak, to możesz odejść. Paul odprowadzi cię do domu. Wypełniłaś już swoją misję. Earl! Milczę. Patrzę na Earla, który odpowiada na pytania. - Earl Stone, numer osobisty taki a taki, rok urodzenia taki a taki, były chemik, obecnie iluzjonista występujący pod pseudonimem Davida Goore’a, jest pan oskarżony o przygotowywanie wielkiej akcji przeciwko państwu - o wykrycie i przechowywanie przedmiotów zawierających informacje o Ziemi-Alfa... Wiedzieliśmy, że kiedyś może się to zdarzyć, ale odrzucaliśmy takie myśli, podobnie jak myśli o śmierci. Było to tak samo nieprawdopodobne i tak samo możliwe jak śmierć w każdej chwili. I nie byliśmy na to przygotowani tak, jak ludzie nigdy nie są przygotowani na śmierć. Earl naiwnie usiłował się bronić. - Niczego nie rozumiem, Szefie. Jakie ma pan dowody? - Dowody? - Ten człowiek miał mój uśmiech! Wiedziałam, że i Earl pomyślał o tym samym. Ojciec wyjął z kieszeni znane mi już jajko, o którym wiedział również Earl. - Jak tam sprawy, Rito? Jak tam sprawy, Rito? Jak tam sprawy, Rito? - Nie opuszczało mnie wrażenie, że jestem tylko marionetką w straszliwym chaosie. Jajo otworzyło się. Spodziewałam się usłyszeć któryś z monologów Rity, ale zamiast tego: - Jeżeli myślisz, że nasłała mnie NP... Zastanów się. Jestem chora i nie całkiem normalna, to znaczy, po pierwsze, nie przedstawiam wartości jako agent... Po co mieliby posyłać mnie prosto w twoje ręce? - Tak jak zakładaliśmy, zabrzmiało to dość przekonywająco - skomentował Szef. Mój głos. Ear! odpowiada. Znów ja. - Po prostu udało mi się wmówić im, że jestem zdrowa. Okłamałam NP, aby spotkać się z tobą i wyjaśnić... - Kiedy zrozumiałem, o co chodzi, moją pierwszą myślą było oczywiście, by zawiadomić kogo trzeba. Ale coś w tym chaosie przyciągnęło moją uwagę... Nasza dawna rozmowa. W jaki sposób? Skąd? Coś musi się stać teraz, zaraz. Ze mną, z Earlem, z tym pokojem, ze światem. Ale nic się nie dzieje. Stoimy i słuchamy własnych głosów, tego, co mówiliśmy tylko do siebie, co było w nas najszczersze, najbardziej intymne. W archiwum, w moim pokoju przypominającym dno studni, na naszych zakonspirowanych spacerach. Nie, to niemożliwe, przecież byliśmy wtedy sami! „Tylko człowiek” mógł przeniknąć... To dziwne, techniczne nieprawdopodobieństwo, nierealność tego spektaklu pomogła mi wytrwać, przekonać siebie o nierealności tego, co się działo. Absurd. Nie mam z tym nic wspólnego. Niedorzeczny sen. - Przestańcie! Chyba to Earl krzyknął, ale nie poznałam jego głosu. A twarz! I napięte ciało, sprężone, gotowe do skoku. „Zabije go” - pomyślałam apatycznie. Nie jak uczestnik, ale jak widz. Szef wyłącza magnetofon, jak gdyby nigdy nie miał w rękach „jaja”, do ust ma znów przyklejony uśmiech Rity. - Spodziewałem się, że to wystarczy. Jest pan aresztowany, Earlu Stone. Chcielibyśmy przeszukać pomieszczenie. - Czy potrzebna jest wam moja zgoda? - Nie, pomoc. Przecież nie jesteśmy ludźmi. Ironia? Chyba nie. Po prostu stwierdzenie faktu. Earl spokojnie, jak prawdziwy Betanin, otwiera drzwi do gabinetu. - Proszę. Ojciec wchodzi, za nim „chłopcy”, którzy nie wiadomo skąd się tutaj wzięli. Earl przepuszcza ich, wchodzi sam, nie patrząc na mnie. Drzwi zamykają się. W dalszym ciągu jestem widzem. Obaj wyłączyli mnie z gry. Po czyjej jestem stronie? Kim ja jestem? Odebrano mi osobowość. Bezwolne, zdrewniałe ciało bez uczuć i myśli. Szok. Instynkt samozachowawczy. Ręka na moim ramieniu, tu gdzie nie tak dawno jeszcze leżała ręka Earla. Przystojny blondyn z moją twarzą. Paul, brat Rity, mój brat. O coś zapytał, odpowiedziałam. Miękki fotel aerokaru. Telewizor, mecz piłki nożnej Paul zostawia mnie. Jestem widzem, oglądam mecz. Kryję się, uciekam od samej siebie, wszystko jedno gdzie - w szaleństwo, w niebyt. Jestem trawą na łące, chmurą. To zbyt poetycko. Prosto i łatwo. A może jestem Ritą? Prawdziwą Ritą, Betanką, córką Szefa NP. Nie wolno, nie fantazjuj. Trzeba wrócić do rzeczywistości, bo tam jest Earl. Jesteś Ingrid Kane. Zabrali Earla, wszystko skończone. Słyszysz, jesteś Ingrid Kane? Jesteś w gmachu NP, przywiózł cię tutaj Paul. W pokoju Rity, na jej łóżku. Jestem Ingrid Kane. Jestem, jestem... Wszystko się we mnie buntuje, bo Ingrid Kane - to ból. Niewyobrażalny, nieludzki, stokroć straszliwszy od fizycznego. Earl! Zabiją go, może już... Nigdy go nie zobaczę. Earl! Milcząc krzyczę z bólu. Rozpaczliwie, jak oszalała... Wiję się na tapczanie, ale... ani drgnę. Mogłoby się wydawać, że śpię. Tysiące oczu, tysiące uszu. Być może śledzą każdy mój gest. W sypialni jest ciemno i cicho, ale mnie się wydaje, że jest to cisza sceny, przed którą rozstawiono krzesła widowni. Niewidzialni obserwatorzy, przed którymi nie można się ukryć. Wszystko mi jedno, co ze mną zrobią. Jest tylko Earl. Earl, który jest częścią mnie. Oto co tamci nazywali cierpieniem, oto przed czym uciekali na Betę. Zło, niesprawiedliwość, okrucieństwo otaczającego świata. I bezsilność, niemoc dokonania jakiejkolwiek zmiany. Nie mogli? Nie umieli? Nie wiedzieli? Tam, gdzie jesteś tylko sam z sobą, gdzie nie cierpisz z powodu zła. Na planetę samotnych i spokojnych. A ja nie mam dokąd uciec, chyba że od siebie samej. Bo Earl - to ja. Ból. Milcząc krzyczę, nieruchomo rzucam się na tapczanie, płaczę bez łez, udając, że śpię, udaję Betankę dla tysięcy niewidzialnych oczu. Earl uważa mnie za szpiega, za zdrajczynię. Z boku tak właśnie to wygląda. Czy nic nie da się naprawić? Niemożliwe! Przyzywam Boga, błagam o cud. Boże, jeżeli istniejesz naprawdę... Wstaję, zamawiam kanapki i kawę. Niech patrzą. Muszę mieć siły. Co też oni właściwie wiedzą? Oskarżyli Earla o ukrycie archiwum. Ani słowa o alfazynie, o laboratorium, o zamiarze zniszczenia „raju” Betan. Dlaczego? Gra czy niewiedza? Skoro wiedzieli, to dlaczego nie aresztowali go wcześniej? O „krytycznej masie” alfazynu wiedział tylko Earl, a więc zwłoka była bardzo ryzykowna. Czekali aż do końca się otworzy? To stało się dzisiaj, ale przecież Earl nic konkretnego mi nie powiedział, jedynie same ogólniki. Wybieraliśmy się obejrzeć jego laboratorium - najcenniejsza informacja sama pchała się w ręce NP. Wydawałoby się, że jest to najbardziej odpowiednie miejsce, by wszystko wyjaśnić, by nas ująć i unieszkodliwić. Ale oni nie wiadomo dlaczego rezygnują ze zdobyczy, na którą tak długo polowali. Sami sobie odcinają drogę. Dlaczego? To bezsens. Nie wiedzieli? To mało prawdopodobne. Podsłuchiwali nas nawet w łóżku. I co wiedzą o mnie? Teraz, gdy nareszcie odzyskałam zdolność myślenia i gdy próbowałam przywołać na pamięć moment aresztowania, zrozumiałam coś niezwykłego. Tamci jakby się obawiali czegoś dotyczącego mnie. Od razu wzięli mnie pod swoje skrzydła, odizolowali... Czułam, że jestem im potrzebna. Po co? Dlaczego ojciec przyrzekł aresztować Earla Stone’a osobiście - przecież zwykle powierza to któremuś ze swoich podwładnych? Dlaczego do pewnego czasu żadnego z agentów NP nie było w hallu. Mogliśmy zachowywać się niezbyt spokojnie, a zresztą tak właśnie było. Przypomniałam sobie, jaką twarz miał Earl. Szef zdecydował się na ryzyko, żeby tylko nie dopuścić nikogo z postronnych. Wyraźnie czegoś się bał. Czego? Nie jestem w stanie nic wymyślić, nic zrobić, i to jest najgorsze. Pozostaje jedynie czekanie. Nawet nie wiem, czy Earl żyje. Earl, który myśli, że jestem zdrajczynią. Ból, rozpacz, bezsilna złość - całą noc jestem z nimi sam na sam. Nie mam nawet prawa płakać, udaję Betankę, której pilnują tysiące oczu... Rano zostałam wezwana do Szefa. Na jedenastą. Zmuszam się, by zjeść śniadanie. Cieszę się, spostrzegam, że włosy nad czołem mam jakby przyprószone pudrem. Osiwiałam. No cóż, tamtym też się to zdarzało. Niewielki makijaż i znów mam dwadzieścia lat. Teraz także i Rita ma farbowane włosy. Dobrze, że Ingrid dopisuje jeszcze poczucie humoru. Jednak wiem, że już jestem inna. Ta noc zmieniła Ingrid Kane chyba bardziej niż miesiące szczęścia z Earlem... Weszłam i zameldowałam się zgodnie z regulaminem. Szef skinął głową i wskazał mi krzesło. Earl... Na sekundę zaparło mi dech. Żeby tylko wiedzieć, czy żyje! Chwila ciszy zdaje się nie mieć końca. - No więc tak, dziewczyno. Myślałaś, że wszystkich wyprowadziłaś w pole, prawda? Zresztą ich rzeczywiście wykiwałaś, całą komisję. Do tej pory niczego się nie domyślają. Tylko ja wiem, że ty... Przerwał. Gdyby powiedział: „jesteś Ingrid Kane”, wcale bym się nie zdziwiła. - Że twoja choroba jest nieuleczalna. Wiedziałem, że pójdziesz do Goore’a, jak tylko cię wypuścimy. Przewidziałem, że połknie haczyk. Obawialiśmy się, że Goore ma powiązania z Ziemią-Alfa, ale nie chcieliśmy przedwcześnie wszczynać alarmu. To prawda, podstęp z zębem również był ryzykowny, ale nadzwyczaj kuszący. To mój pomysł. - Z zębem? - Z wrażenia zaschło mi w gardle. - Jak to, nie wiedziałaś? - Szef uśmiechnął się. Byłem przekonany, żeście to rozszyfrowali. Łączność nagle się urwała, ale właściwie dowiedziałem się wszystkiego, czego chciałem. Dlatego postanowiłem, że trzeba z tym skończyć! Czy nie za długo... Aż mi się niedobrze zrobiło z obrzydzenia do siebie: proste jak dwa razy dwa - zwykła plomba w zębie. Zachciało mi się zwierzeń! Plomba, której nie miała Nicole i która nagle wypadła z ust Rity. A ja, pogrążona w najróżniejszych domysłach, nie domyśliłam się tego. Narkoza podczas snu, miniaturowy przekaźnik w zębie. Nie chciało mi się nawet szukać tej plomby - wypadła, no to wypadła. Obrzydliwość! To ja jestem winna, Earl. Tak, byłam szpiegiem. Pospieszyli się z aresztowaniem! Szczęśliwy przypadek. Nie wiedzą nic o trodzie i o laboratorium. Zresztą, jakie to ma znaczenie, kiedy za jedną tylko książkę z Ziemi-Alfa Earlowi grozi śmierć? A może posłużyli się prowokacją, by zmusić go do złożenia zeznań o laboratorium? Chyba nie. Szefa nie byłoby w tej chwili tutaj. - Co z nim zrobiliście? - miałam wrażenie, że to pytanie zadał ktoś obcy. Byłam przygotowana na krzyk, wiedziałam, że nie wytrzymam, że z tego bólu zawyję, upadnę na podłogę, przyznam się, że jestem Ingrid Kane, będę trawą na łące, umrę... - Jest tutaj, w czwartym bloku. Źle się czujesz? Kręcę głową. Kilka głębokich wdechów i wszystko jest w porządku. Mogę nawet mówić. - Ojcze, on nikomu nie wyrządzi zła. Zniszczcie ukryte archiwum, Earl znów zajmie się chemią albo czymś innym... Wyleczę go. Ojcze! Łapię się na tym, że próbuję grać na jego uczuciach, których w nim nie ma. Oduczyłam się rozmawiać z ludźmi z Ziemi-Beta. Szef słucha mnie cierpliwie i wyrozumiale, jak chorej. - Córka Szefa NP prosi ojca, by złamał prawo lepiej zamilcz, Rito. Jesteś chora i nie rozumiesz, co mówisz. To będzie proces pokazowy - nie zaszkodzi przypomnieć społeczeństwu, do czego prowadzi żądza wiedzy. Kto wie, niewykluczone, że podobne archiwa... Earl Stone musi umrzeć. - Kiedy? - O tym właśnie chcę z tobą porozmawiać. Jak ci wiadomo, prawo pozbawienia życia przestępcy należy do agenta, który go zdemaskował. - Zatem miałabym... Tego było już za wiele. Dają mi prawo zabić Earla. Zachłystuję się od śmiechu, nie mogę przestać się śmiać. Histeria. To niedobrze, nerwy odmawiają mi posłuszeństwa... Szef cierpliwie czeka, aż się uspokoję. - Musisz to zrobić, maleńka. Oni myślą, że jesteś zdrowa. Przekonałem ich, że postępowałaś zgodnie z moją instrukcją. Gdyby wiedzieli... Postawiliby cię w jednym rzędzie z przestępcą. Troska o mnie. Instynkt ojcowski? To interesujące! - Przekonałem ich, ale niektórzy mają wątpliwości. Grałaś zbyt dobrze. Obawiałem się, że coś wytniesz, gdy będziemy aresztować tego chłopaka, i postanowiłem załatwić sprawę bez świadków. Ale trzymałaś się bardzo dzielnie. A teraz... Jeśli się nie zgodzisz wszystko będzie dla nich jasne. Postawią cię przed sądem. Albo wyślą cię do szpitala dla chorych psychicznie. - Wszystko mi jedno. - Ale nasza rodzina zostanie skompromitowana, ja będę musiał podać się do dymisji. Nasza dynastia... A więc stąd ten miękki, proszący ton, oto dlaczego jestem mu potrzebna. Dynastia. Śmieszne. - To znaczy, że przestrzegasz prawa tylko wtedy, gdy rzecz nie dotyczy ciebie? - Bzdura. Czy ty jesteś winna swojej choroby? Tego wymagało dobro sprawy. Zaraz po śmierci Earla Stone’a otrzymasz całkowitą swobodę. Możesz zjechać na dół, wypoczywać, wybrać sobie jaki chcesz zawód. Jedyny warunek - nigdy nie wspominaj o Ziemi-Alfa. Jeśli nie chcesz, by Betonie złożyli na ciebie donos. Mam nadzieję, że jesteś wystarczająco rozsądna. Kiedy Earla Stone’a już nie będzie, twój obłęd ustąpi, jestem o tym przekonany. Powinnaś zrobić to dla własnego dobra. - A jeżeli nie? - Wtedy... po cichu cię zlikwiduję - katastrofa powietrzna, nieszczęśliwy wypadek, wszystko się może zdarzyć... Nie mam innego wyjścia. A Earlowi Stone’owi i tak nic nie pomożesz. Milczę. Wszystko na nic. Szef rozumuje całkiem logicznie. Nic prócz logiki. Mówimy różnymi językami i jesteśmy w ich mocy. - Kiedy mam ci dać odpowiedź? - Natychmiast. Z Earlem Stone’em wszystko jest jasne - każde odroczenie wyroku wyda się podejrzane. Jutro w południe przestępca musi umrzeć. - Czy mogę się z nim zobaczyć? - Nie. Nawet cierpieć nie mam już siły, jedynie mózg, nie chcąc się poddać, gorączkowo szuka wyjścia. Takie niepotrzebne ciosy w twardy, głuchy mur. Earl, Earl, Earl... I nagle światełko. Nawet nie myśl, a nagłe olśnienie, jeszcze nie dające się wyrazić słowami. Spokojnie, Ingrid. Szef nie powinien niczego zauważyć. - Zgadzam się. Dwuosobowy aerokar niesie mnie do Stolicy. Wiem, że nie jestem obserwowana - Szef demonstruje pełne zaufanie do mnie. Co więcej, udało mi się załatwić dla Earla prawo do ostatniego życzenia, prawo do śmierci nie w mrocznej celi czwartego bloku, lecz na miękkiej leżance któregoś z zaproponowanych przeze mnie zakładów. Pośród palm, kwiatów, pawi i słodkiej, odurzającej muzyki. Obejrzawszy dla zmylenia pozorów kilka domów, skierowałam aerokar na 593 aleję, tam, gdzie mieszkała kiedyś Ingrid Kane. Cieszę się, że przeżyłam tę noc, cieszę się, że się zmieniłam. Teraz wiem, co to za przemiana. Znów nauczyłam się spokoju. Spokój Betan to martwe, wyschnięte koryto, mój spokój to koryto, w którym kipi rzeka. Kwieciste to, lecz adekwatne. Nowa właścicielka, szacowna starsza wdowa w peruce koloru bzu, nie wie na szczęście, co mam w środku. Widzi przed sobą jedynie śliczną Betankę z NP, szukającą odpowiedniego miejsca na kaźń prawdziwego Alfianina. Obraca w rękach dokumenty, a sama nie spuszcza ze mnie oczu, zazdroszcząc mi prawdopodobnie młodości, długich, pięknych nóg i zielonopopielatych włosów, spiętych złotą żmijką. Kiedyś tak właśnie ja patrzyłam na Nicole. Tylko włosy są teraz farbowane. Oczywiście, pokaże mi dom - prawdziwych Alfian nie znajduje się na ulicy, taka reklama dla jej zakładu! Idę za nią - prawie nic się tu nie zmieniło. Wciąż te same starannie przystrzyżone gazony, kwiaty, które zasadziłam zeszłej zimy, a oto aleja - tu umarł Bernard. Ingrid Kane... Czyżby to kiedyś było? Moje życie, mój eksperyment. Miesiące, lata... Nawet zardzewiały pręt, o który Nicole zraniła nogę, jak dawniej wystaje z ziemi. Ale nie mam głowy do wspomnień. Ukradkiem wyciągam pręt - przyda mi się. Serce wali głośno i rytmicznie, niczym piłeczka o stół ping-pongowy. Spokojnie, Ingrid. W usypialni nie ma palmy. Spokojnie. Nie ma plamy. To wszystko. Nie udało się, Earl. - Czy coś nie tak? - Mało zieleni. Na 146 alei w usypialni są palmy... - Palmy? Mam ich na szczęście mnóstwo. Pomyślałam, że tu jest za ciasno, i wyniosłam je do hallu. Ile tylko pani sobie życzy. Chwileczkę. Robot dźwiga do usypialni donice z palmami. Niebawem pomieszczenie przypomina tropikalny las. Właścicielka patrzy na mnie już bez wcześniejszej życzliwości. Ta! Nareszcie jest. Ale życzę sobie, by przyniesiono mi jeszcze jedną palmę! I dokumenty stwierdzające prawo do zarządzania. Właścicielka znika. Korzystając z jej nieobecności, szybko wbijam pręt w ziemię. Trafił na coś twardego. Chyba DIK jest na swoim miejscu. Zawsze ci się udawało, Ingrid Kane. Jeszcze coś tam muszę podpisać, wydaję ostatnie dyspozycje na jutro, ale myślami już nie jestem tutaj. Wiele mam do zrobienia. Przecież to mój ostatni dzień na Ziemi. Pożegnać się z tym, co żal opuszczać. Przypomniałam sobie Ritę, ona też się żegnała. Wtedy mnie to zdziwiło. Opustoszały w powszedni dzień brzeg rzeki, woda zimna, czysta. Małe, zwinne ptaszki wzlatują spod nóg. Jaki zapach ma ta rzeka - czuje się w nim i deszcz, i śnieg, słońce i ziemię, dzień i noc, i wszystkie cztery pory roku. Płynę na drugi brzeg, z rozkoszą poddaję się silnemu nurtowi opływającej mnie wody. Nie mam nawet czasu popłynąć na wyspę, którą zamieszkują raki. Nigdy tam nie popłynę. Nigdy. Przykry chłodek gdzieś w dole brzucha. Nie, tak nie można. To twój pierwszy dzień na ziemi, Ingrid. Witaj, rzeko. I witaj niebo. Pogoda wietrzna. Sportowe aerokary wypożyczają tylko zawodowcom - ledwie uprosiłam, i teraz każdy poryw wiatru rzuca mną, aerokar kręci się jak bąk. Szkoda, że nie mogę umrzeć jak ptak, spadając w dół. Ciało Rity już do mnie nie należy. Przed obiadem jestem nad morzem. Pełnia sezonu, plaże usłane urlopowiczami, dwuosobowe łódki kołyszą się na falach, unoszą się wzdłuż brzegu, jak kolorowe plamki majaczą na linii horyzontu. Ręka Earla na moim ramieniu... Uciec stąd. Chwilę tylko postałam boso w wodzie, słuchałam szumu morza. Jakie ono właściwie jest? Okazuje się, że dzień to bardzo długo. Gdy jest pierwszy lub ostatni. Zdążyłam nawet polecieć tam, gdzie trwała jeszcze zima, i oma! nie zabłądziłam na nartach, bo nagle spadł śnieg, tor zawiało, a ja zostałam sama pośród białych, nieruchomych świerków i śniegu, który wciąż padał, cicho i uroczyście. W drodze powrotnej zjechałam z góry, pobiegłam do bazy i już nawet przejechałam milę, ale pomyślałam, że nigdy więcej nie będę zjeżdżać na nartach, i nie mogłam nie zawrócić, zjeżdżałam raz za razem - choć już się ściemniało - z jakimś rudym dwudziestoletnim zawodowcem. Wpadliśmy w zaspę, pocałował mnie zimnymi od wiatru wargami i nagle rozpłakałam się, utknąwszy w śniegu. Do Stolicy wróciłam w nocy. Przed willą Earla Stone’a płonęło olbrzymie ognisko - palono nasze archiwum. Taśmy, płyty, książki. Dokoła zebrał się pokaźny tłumek. Dzieci bawiły się skacząc koło ognia, dorośli gapili się. Jedni obojętnie, inni z zaciekawieniem. Przyglądali się, jak ogień pożera dziwaczne przedmioty, próbowali domyślić się ich przeznaczenia. Przecisnęłam się jak tylko można było najbliżej do miejsca, gdzie otaczali ogień „chłopcy” z NP. Wielu z nich znałam, witali się ze mną, gratulowali mi, zgodnie z rytuałem, pomyślnego zakończenia operacji. Moje pojawienie się tu przyjęte zostało jako coś bardzo naturalnego - agent numer 423 przyszedł popatrzeć na swoje dzieło. Ogniska z książek. Na Ziemi-Alfa też tak było. Patrzyłam, jak ginie to, czym wraz z Earlem żyliśmy przez wszystkie miesiące, wspominałam. Nasze myśli, uczucia, dyskusje - wszystko to było ze mną i nie ulegnie zniszczeniu, dopóki ja żyję. Dopóki ja żyję - jakie to smutne! Także i później zostanie to z nami, Earl, dlatego że ty i ja - to jedno. Oszukamy ich, owiniemy sobie wokół palca. Ta myśl prawie mnie rozweseliła. Są Betonami. Ich ramiona dotykają moich, czuję ich oddechy. Ich twarze, oświetlone drżącym, migotliwym blaskiem płomieni, wydają się teraz niemal natchnione. Złudzenie. Im nic nie zostanie, palą ostatni most łączący martwą ludzkość z żywą. Nic prócz ciekawości. Powinnam czuć do nich pogardę i nienawiść, jak Earl, ale w duszy mam tylko współczucie. Może dlatego, że przeżyłam życie jako jedna z nich. Mój ojciec i dziad byli Betonami, także dzieci, które mi zabrano. Moje wnuki, prawnuki, których nigdy nie widziałam. Nici, które nas łączą, są silniejsze o całe stulecie niż nici Earla. Po raz pierwszy naprawdę uświadomiłam sobie, że jutro zrobię to nie tylko dla Earla. Pocztowy aerokar, ukryty w starej kopalni, czterdzieści minut lotu, laboratorium pośród skał. Tylko Earl wie, gdzie ono się znajduje, tylko on zna tajemnicę produkcji alfazynu. Fioletowy obłok unosi się i ginie nad skałami, niebo ciemnieje, nad Betą przelatuje wicher. Wszystko trwa zaledwie kilka chwil. Dziwne. Patrzę, jak płonie nasza przeszłość, a cała jestem w przyszłości, w której mnie już nie będzie. Słyszycie, chcę wysadzić w powietrze wasz raj, wasze tchórzliwie strzeżone schronienie! Ale kim ja jestem? Jakie mam do tego prawo? Jestem Ingrid Kane, jedna z was. Moje prawo - to moje pierwsze życie, wiek i ćwierć. I drugie - to, które teraz płonie przed wami. Tylko rok. I pamięć wielu pokoleń waszych przodków z Ziemi-Alfa, zamknięta w tych taśmach, książkach, obrazach. Chcę wysadzić w powietrze wasz przeklęty raj, waszą ospałość, wasz martwy spokój. Za cenę życia Ingrid Kane. Co mnie do tego skłania? Ani nienawiść, ani pogarda, nawet nie złość. Może współczucie? Może miłość? To odkrycie wstrząsnęło mną. Miłość? Mumie zastygłe przy ognisku, w którym palą książki. Do nich? Tak, to dziwne, ale kochałam ich. Nie ich teraźniejszość, lecz przyszłość, w której mnie już nie będzie. Ale w której mimo wszystko pozostanę. W ich przebudzeniu, w śmiechu i we łzach, w ich twórczości i natchnieniu, w poszukiwaniu. W tym, co jest „niemożliwe”, i w ręce spoczywającej na moim ramieniu. Przywrócę im to. Dziesiątki, setki, tysiące pokoleń po mnie. Nie umrę, dopóki będzie żyła ludzkość. Podobnie jak ci, których palą teraz na stosie. Których palono we wszystkich czasach, a mimo to nie zdołano ich zniszczyć. Tych, którzy pomogli ludziom stać się lepszymi, którzy uczyli człowieka, jak być Człowiekiem. Oni we mnie żyją. W tym, co zaplanowałam. Ingrid Kane, samotna, przy ognisku, w którym palą wszystko, co dla niej drogie. Earl jest w ich rękach. Uważa mnie za zdrajczynię. Ale myślę o jutrze i jestem... szczęśliwa. Nie jestem samotna, bo jestem z nimi. W ich przyszłości i przeszłości, którą próbują teraz tak naiwnie spalić. Jakie to proste - poczuć się cząstką, ogniwem ogromnej całości, która nosi miano ludzkość. Słup ognia i dymu wzbił się w czarne niebo - wysadzili willę Davida Goore’a. Tłum gwizdał, wrzeszczał, darł się wniebogłosy, podniecony niecodziennym widowiskiem, ale nikt nie wiedział o pocztowym aerokarze, ukrytym w starej kopalni. Nikt nie wiedział, że to ostatnia noc Ingrid Kane na Ziemi. Że nie czuje się samotna. I że jest szczęśliwa. Nie myślałam, że w ogóle będę mogła spać, a zasnęłam od razu i spałam do rana - po raz ostatni młodość Rity dowiodła swoich zalet. Złapałam się na tym, że już myślę o jej ciele jak o czymś, co do mnie nie należy, że dbam o nie ze szczególną troską, jakbym szykowała je na sprzedaż. Moja twarz w lustrze wydała mi się podobna do twarzy Ingrid. I ufarbowane, siwe pasmo włosów - to również Ingrid. Gimnastyka, tusz, śniadanie - ciało Rity będzie w doskonałej formie. Jak to dobrze, że się wyspałam! Ostatnia rozmowa z Szefem. Zgodnie z moją prośbą przygotował dokumenty. Gdy komputer medyczny potwierdzi śmierć Earla Stone’a, Rita będzie mogła pójść, dokąd zechce, i robić, co się jej tylko spodoba, otrzymując corocznie ładną sumkę. W torebce dokumenty, kaseta magnetofonowa wielkości guzika. Mój ostatni list do Earla. Mój głos. Podłączę list do DIK-a, Earl wysłucha go we śnie i wszystko zrozumie. Aerokar wiezie mnie do Stolicy, do dawnego domu Ingrid Kane. Odprowadza mnie tylko Paul, którego na szczęście, jak zawsze, pochłania program telewizyjny. Wszystko po raz ostatni: i mój lot, i chmury, i słońce, i przesuwające się w dole dachy, ale nie mam do tego głowy. Myślę tylko o tym, jak przywita mnie Earl, i moja pewność siebie stopniowo ulatnia się. Co będzie, jeżeli uwierzył w wersję Szefa? Rita - szpieg, zdrajczyni, kat... Jeżeli nie zechce ze mną rozmawiać, jeżeli odwróci się, plunie mi w twarz? Jak mam wtedy zrealizować swój plan? Willa Ingrid także jest otoczona, dokoła ten sam żądny wrażeń tłum, czekający aż mu pokażą, ku przestrodze, ciało Earla Stone’a. Informują mnie, że już przywieziono przestępcę, że został o wszystkim poinformowany i, jak się wydaje, zachowuje się spokojnie. Ale na wszelki wypadek wręczają mi broń. Na sukienkę nakładają mi czarną pelerynę z herbem - budynek NP w kształcie piramidy - symbolem władzy państwowej. Wysocy, opaleni chłopcy w czarnych koszulach z takimi samymi naszywkami oddzielają tłum od pomostu, który wzniesiono na placu przed domem. Boże, jeśli naprawdę istniejesz... Spokojnie, Ingrid! Wyprowadzono Earla, jak tygrysa na arenę cyrku. Miękko, leniwie wskoczył na pomost i zamarł w uległe-ironicznej pozie. Zmuszony do podporządkowania się okolicznościom pozostał sobą. Pełen pogardy dla gapiącego się na niego tłumu i do tych, którzy go na to wszystko skazali właśnie ku uciesze tłumu. Zawsze mi w cyrku było żal tygrysów. Earl zobaczył mnie. Jego spojrzenie. Niezwykłe wrażenie - plac znów się zakołysał, poszerzył się, wypełnił powietrzem, zarysy twarzy i przedmiotów znów stały się ostre i wyraziste. Jak gdybym jeszcze raz napiła się alfazynu. Czy mogłam przypuścić, że zwątpi we mnie, w cud, który nas łączy - dwoje ludzi pośród stada Betan? Głupia, głupia Ingrid! Jest wdzięczny za to, że znalazłam w sobie dość siły, by stać się jego katem, by w ostatniej chwili być razem z nim. Jest mną zachwycony. Wierzę, że tak jest. Wszystko się pomieszało - kłamstwo i prawda, wzlot i upadek, to, co tamci nazywali cierpieniem, i to, co nazywają szczęściem. Widzimy tylko siebie, jesteśmy sami. Które z nas jest ofiarą, a które katem? Które dziś umrze, które będzie żyło? A może zostaniemy obydwoje, tak jak nie przestaje żyć pośród nas Rita, niezauważalnie wywierając wpływ na nasze myśli > czyny? I ci, którzy żyją wiele setek lat świetlnych stąd, ci, którzy zostawili po sobie książki, obrazy, symfonie?... I nieznajomy, który zostawił nam archiwum... Rozlega się monotonny głos urzędnika odczytującego wyrok. Spokojne, niewidzące oczy Betan. Jeśli krzyknę, zapłaczę, rzucę się na ziemię - pojawi się w nich ciekawość, nic więcej. Na sosnach wokół domu wyrastają młode pędy. Po dachu spaceruje rudy kot. Na placu młodzi grają w siatkówkę, dziewczyna w białych dżinsach nie umie odbierać piłki, wali w nią nadgarstkiem, piłka bez przerwy wypada jej z rąk. Sosna, dach, kot, siatkówka - wszystko to „nigdy”. Właścicielka usypialni daje mi krótki instruktaż, udziela niezbędnych informacji. Znajome, słodkie odurzające ciepło „usypialni”. Palma stoi na dawnym miejscu. Udaję, że słucham właścicielki - ona uczy Ingrid Kane posługiwać się aparaturą! Zabawne! Sofa, na której umarła kiedyś stodwudziestosiedmioletnia Ingrid Kane, przygotowana jest teraz dla Earla Stone’a. A tam, gdzie Ingrid zmartwychwstała zabijając Rite, wskrzeszony zostanie Earl Stone zabijając Ingrid. Czy nie ma w tych naszych zadziwiających związkach jakiejś prawidłowości? A co będzie, jeżeli Rita, Earl, ja i życie każdego z nas stanie się ogniwem jednego łańcucha? Betanie umierają, zostają ludzie. Selekcja naturalna, jak wśród zwierząt. W imię ocalenia człowieczeństwa. Pocztowy aerokar w starej kopalni, laboratorium wśród skał, fioletowy obłok. Earl, musisz to dokończyć. Teraz, gdy dowiesz się, kim jestem, dowiesz się o mnie wszystkiego... Całe moje życie i moja śmierć nakażą ci to. Będziesz miał ciało Rity, jej siły, jej młodość. Nowa Rita będzie patrzeć na rozmówcę z ukosa, nieruchomym wzrokiem, jak ptak. Ale siwe pasmo pozostanie - nie zapomnij go ufarbować. Hełm „ostatniego życzenia”. Z ciebie umrze ciało, a ze mnie? Co pozostanie ze mnie? Fioletowy obłok. Chcę, żeby tak się stało. Po raz pierwszy osoba umierająca w tym pokoju będzie myśleć o przyszłości. Jesteś moją przyszłością, Earl, dlatego wypełnisz moją wolę. Właścicielka wychodzi. Prędko wyciągam z donicy przewody, podłączam je do hełmu. Ampułka ze środkiem usypiającym. Połknę ją w odpowiednim momencie, przed włączeniem gazu. Mój list do ciebie. Chyba to wszystko. Za godzinę roboty wyniosą twoje ciało do pomieszczenia, w którym automat medyczny potwierdzi twoją śmierć. Po dwóch godzinach obudzisz się. Będziesz miał dokumenty i postać Nicole Brandeaux. I wolność. Wstań i idź. Musisz wytrzymać, Earl. Wiem, że wytrzymasz. Wybacz mi, nie mogłam inaczej. Nigdy byś się nie zgodził. Dlatego zdecydowałam za nas oboje. Pięć minut tylko z tobą, pięć minut na to, by się z tobą pożegnać. Jak cicho... Z ulicy dobiegają rytmiczne uderzenia piłki. Pac! Pac! - widocznie tej w białych dżinsach znów się nie udało. Słuchaj, gdy wyjdziesz... naucz ją odbierać podanie.