Gardner Dozois Tam, gdzie nie świeci słońce Robinson, pchany przed siebie już tylko desperacją, jechał od prawie dwóch dni przez Pensylwanię, a potem przez dymiące pustkowia New Jersey. Wyczerpanie dopadło go w dogorywającym przybrzeżnym miasteczku, pełnym rozsypujących się drewnianych budynków o pozatrzaskiwanych okiennicach, zza których wyglądały blade, przerażone twarze. Przejeżdżał wolno opustoszałymi ulicami, które zalewały pędzone ostrymi podmuchami morskiego wiatru fale strzępów gazet i pustych, brudnych torebek po cukierkach. Na skraju miasta natrafił na opustoszałą stację benzynową i zamknąwszy starannie drzwi i okna położył się, obserwując odbijające się w zardzewiałej pompie światło księżyca i ściskając w dłoni łyżkę do opon. Śniły mu się rekiny na nogach i raz uderzył się w głowę, kiedy wyrwał się ze snu i z usiłujących dosięgnąć go szczęk, a potem mrugał przez chwilę nieprzytomnie w gorącym, przesyconym potem wnętrzu samochodu, wsłuchując się w otaczającą go ciemność. Wraz z bladym, bezbarwnym porankiem dotarła do miasteczka fala uciekinierów i zabrała go ze sobą. Przez cały dzień jechał brzegiem niespokojnego morza, zszarzałego i oleistego niczym stargana, szara szmata; pozostawiał za sobą jedno po drugim przestraszone, ukryte za żaluzjami miasteczka wraz z ich łuszczącymi się tablicami ogłoszeń i zabitymi deskami wystawami sklepów. Był już późny wieczór i dopiero teraz naprawdę zaczęło do niego docierać to, co się zdarzyło, zaczynał to rozumieć i czuć wnętrznościami, jakby rzeczywistość cięła mu raz po raz żołądek ciosami rzeźnickiego noża. Drugorzędna szosa, którą jechał, zwęziła się, wspięła na nasyp i Robinson zwolnił, by wziąć zakręt, krzywiąc się boleśnie, gdy zazgrzytały zmieniane biegi. Szosa wyprostowała się, toteż wdepnął ponownie na pedał gazu, wywołując tym jękliwą odpowiedź silnika. Ile ten gruchot może jeszcze wytrzymać? pomyślał tępo. Na ile starczy mi paliwa? Ile jeszcze mil? Znowu, niczym owinięty w miękki filc młot kowalski, dosięgło go wyczerpanie odgradzając go nawet od bolesnej rzeczywistości. Przed sobą dostrzegł stojący po jego stronie jezdni wrak, toteż zjechał na sąsiedni pas, by go ominąć. Przy wylocie z Filadelfii autostrada była zakorkowana trąbiącą, kłębiącą się bez celu masą samochodów, ale że Robinson znał dokładnie rozkład dróg bocznych, udało mu się wyprzedzić całą tę hordę. Teraz szosy były prawie puste. Rozsądni ludzie siedzieli tam, gdzie udało im się dotrzeć. Zrównał się z wrakiem, po czym ominął go. Był to lekki pikap, przewrócony na bok i częściowo strawiony ogniem. Na jezdni, dokładnie na białej linii dzielącej ją na dwie części leżał twarzą w dół człowiek. Gdyby nie białawy poblask twarzy i rąk można by go wziąć za jakiś porzucony tłumok łachmanów. Na zniszczonym asfalcie widniały krwawe plamy. Robinson skręcił jeszcze bardziej na lewo, by nie najechać na zwłoki, złapał kołami pobocze, trochę go zarzuciło, wyprostował. Ominąwszy wrak wrócił na swój pas i ponownie przyspieszył. Pikap i martwy człowiek odpłynęli w tył; jeszcze przez chwilę widział ich w lusterku, oświetlonych tylnymi lampami, a potem połknęła ich ciemność. Po kilku milach Robinson zaczął przysypiać za kierownicą; kiwał się, tracił na moment świadomość, a potem gwałtownie mrugał. Zaklął, całą siłą woli powstrzymując się przed zamknięciem oczu, i zsunął szybę. Wiatr zawył w wąskim otworze. Powietrze było parne, przesycone dymem i chemicznymi wyziewami, nieodłącznymi składnikami przemysłowego koszmaru dławiącego górne New Jersey. Robinson odruchowo sięgnął do radia, włączył je i zaczął kręcić gałką, szukając w tym niewidzialnym świecie kogoś, kto dotrzymałby mu towarzystwa. Odpowiedział mu tylko szum. Nie działały już niemal wszystkie stacje z Filadelfii i Pittsburga; nieźle im się tam dostało. Ostatnia stacja z Chicago zamilkła tuż przed świtem, krótko po tym, jak doniosła o walkach w okolicach studia. Przez jakiś czas mówili o „oddziałach buntowników”, ale pewnie ktoś uznał to za niewłaściwie wpływające na opinię publiczną, bo potem wrócili do „prowodyrów zajść” i „grupek anarchistów”. Przez chwilę odbierał mocną stację z Bostonu, nadającą uspokajające przemówienie jakiegoś funkcjonariusza, ale wkrótce jej miejsce zajął coraz silniejszy szum, a potem rozpaczliwe wołanie o pomoc anonimowego radioamatora z Filadelfii. Małe, lokalne rozgłośnie już w ogóle nie działały. Telewizja pewnie też, ale na niej akurat wcale mu nie zależało. Od miesięcy już nie widział żadnej transmisji czy programu dokumentalnego, bo nawet w Harrisburgu, na wiele dni przed ostatecznym wybuchem, zniknęły z anteny wszelkie wiadomości, a ich miejsce zajęły komedie i musicale z lat dwudziestych. (Radosne postacie tańczące w długich sukniach na pudłach fortepianów, równie nierealne jak delirium tremens w migotliwym, białym poblasku telewizyjnych oczu, do tego muzyka i nagrany śmiech, wypełniające pokój niczym zawodzenie sztucznych ptaków. Za oknami od czasu do czasu słychać było strzały...) Wreszcie złapał stację z muzyką klasyczną, głównie Mozartem i Straussem. Prowadził z pewnością automatu, słuchając jakiegoś fragmentu Dworzaka, który wcisnął się między Haydna i „Nad pięknym, modrym Dunajem”. Pochłonięty muzyką, uśpiony monotonią, z jaką pas asfaltu wślizgiwał się bezustannie pod koła, prawie zapomniał... Na horyzoncie pojawiła się mała czerwona gwiazdka. Robinson przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią obojętnie, zanim zauważył, że robi się coraz większa; zamrugał niezdecydowanie, a potem dotarło do niego, co to jest, i poczuł, jak w żołądku otwiera mu się ssąca otchłań. Wystraszony, zaklął cicho. Zazgrzytały biegi, samochód zatańczył i zwolnił. Cisnął na hamulec, by jeszcze bardziej zmniejszyć prędkość. Tuż pod czerwoną gwiazdą zapłonął reflektor, zamieniając noc w dzień i oślepiając go całkowicie. Wyszeptał pod nosem jakieś przekleństwo czując, jak kurczy mu się żołądek i naprężają ze strachu mięśnie ud. Wyłączył silnik i czekał, aż samochód sam się zatrzyma. Światło reflektora podążało cały czas za nim, nie schodząc z przedniej szyby. Mrugając próbował coś dostrzec w oślepiającym blasku, ale oczy zaszły mu łzami, a krąg światła rozkwitł w promieniującą białymi smugami Gwiazdę Davida. Robinson skrzywił się, spojrzał w dół starając się przywrócić oczom ostrość widzenia, nie mając odwagi podnieść do nich ręki. Samochód zatrzymał się z sapnięciem. Siedział bez ruchu z dłońmi zaciśniętymi na kierownicy, słuchając syknięć i trzasków, jakie wydawał stygnący silnik. Dobiegł go głos zatrzaskiwanych drzwi, jakiś rozkaz, którego nie zrozumiał, krótka odpowiedź. Próbował zerkać na boki, by dostrzec coś poza tarczą miniaturowej Novej, jaką stanowił dla niego reflektor. Pod czyimiś nogami zachrzęścił żwir. Jakaś postać zbliżyła się do samochodu - niewyraźna sylwetka przed maską, nieregularna plama z grubsza tylko przypominająca człowieka. Coś błysnęło w rozmazanej ręce, snop światła, ruchliwy, próbujący uciec. Robinson poczuł na sobie czyjeś ciężkie spojrzenie. Siedział bez najmniejszego ruchu, ciągle mrugając... Rozmazana postać chrząknęła i częściowo odwróciła się w stronę reflektora, tracąc niemal zupełnie kształt. „W porządku!” wrzasnęła rozmazanym głosem. Coś szczęknęło i reflektor przygasł do jednej czwartej swojej poprzedniej jasności, zamieniając się w wielkie pomarańczowe oko. Świat, co prawda pocętkowany jeszcze tańczącymi białoniebieskimi powidokami, odzyskał szczegóły i barwy. Rozmazana postać przeistoczyła się w podstarzałego sierżanta policji, przysadzistego, nie ogolonego i porządnie siwiejącego. W dłoniach trzymał wielkokalibrową dubeltówkę; odbijające się w oksydowanej czerni lufy punkciki świateł zdawały się leciutko falować. Wylot mierzył w okolice gardła Robinsona. Nie poruszając głową zaryzykował szybkie spojrzenie w bok. Czerwona gwiazda okazała się pulsującym powoli światłem na dachu ustawionego w poprzek drogi dużego wozu patrolowego. Dużo młodszy od sierżanta policjant (na tyle żółtodziób, że nawet jeszcze się starał; patrz: świecące czuby wyglansowanych butów), stał przy żarzącym się reflektorze, zamontowanym w miejscu, gdzie przednia szyba łączyła się z maską. Starał się wyglądać marsowo i groźnie, ale olbrzymi rewolwer służbowy, jaki ściskał w dłoni, zupełnie do niego nie pasował. Jakieś poruszenie z drugiej strony drogi. Robinson spojrzał kątem oka w tamtym kierunku, po czym aż przygryzł wargi. Na trawiastym, wznoszącym się zaraz za poboczem nasypie stał zabłocony jeep z napisem MARO na drzwiczkach. Siedziało w nim trzech ludzi. Kiedy im się przyglądał, wysoki mężczyzna siedzący po prawej stronie powiedział coś do kierowcy, po czym wysiadł i wraz z małą lawiną błota i kamieni zjechał na piętach po nasypie. Kierowca ze znużonym wyrazem twarzy wsunął ręce do kieszeni polowej kurtki i oparł łokcie o kierownicę. Trzeci człowiek, pokryty błotem i brudem kapral, siedział za umieszczonym w tyle pojazdu karabinem maszynowym kaliber 50. Wyszczerzył zęby do Robinsona, bawiąc się niedbale spustem. Wysoki mężczyzna wyszedł powoli z cienia nasypu, minął nerwowego żółtodzioba nie zwracając na niego najmniejszej uwagi i wszedł w krąg rzucanego przez reflektor światła. W miarę jak zbliżał się do samochodu Robinsona, przeistaczał się z wysokiego cienia w porucznika w błyszczącej, nieprzemakalnej kurtce z odrzuconym do tyłu kapturem. Na skórzanym, przyszytym do ramienia pasku widniał czerwony napis: MOVEMENT AND REGIONAL CONTROL. Mężczyzna trzymał pod pachą pistolet maszynowy. Kiedy zrównał się z maską wozu patrolowego, sierżant odwrócił się w jego stronę. Lufy dubeltówki ciągle mierzyły w pierś Robinsona. - Wygląda, że jest w porządku - powiedział. Porucznik chrząknął, minął go i podszedł do samochodu od strony kierowcy. Przez sekundę spoglądał na Robinsona, po czym przełożył automat w zgięcie prawej ręki, lewą zaś stuknął w okno. Robinson opuścił szybę. Bladoniebieskie oczy porucznika, niczym okna, za którymi nie było nic oprócz pustki, wpatrywały się prosto w niego. Robinson zerknął na wylot lufy, potem znów podniósł wzrok na wąskie, zaciśnięte, bezkrwiste usta porucznika. Poczuł, jak coś mu się porusza w żołądku, jak jeżą mu się włosy na ramionach i nogach, ocierając boleśnie o ubranie. - Proszę dokumenty - powiedział porucznik ostrym, pewnym głosem. Powoli, bardzo powoli Robinson sięgnął ręką pod połę swej zniszczonej, sportowej kurtki, równie wolno ją wyciągnął i wręczył porucznikowi kartę identyfikacyjną oraz zezwolenie na wyjazd. Ten wziął dokumenty, odstąpił krok wstecz i przyjrzał się im, cały czas mierząc z pistoletu w Robinsona. Niewielki otwór lufy wyznaczał z odległości kilku cali nieznaczne kręgi na jego piersi. Dotknął suchym językiem warg i spróbował przełknąć ślinę. Bez skutku. Przeniósł spojrzenie z taksujących go chłodno oczu porucznika na znużony grymas twarzy sierżanta, na nerwowe, zaczepne spojrzenie żółtodzioba, na obojętną twarz kierowcy, wreszcie na skryte w cieniu kaptura oczy kaprala od karabinu maszynowego. Wszyscy patrzyli na niego. Stanowił centralny punkt wszechświata. Pulsujące światło rzucało długie, splątane cienie na pobliskie krzaki; cienie wyskakujące gdzieś daleko i momentalnie powracające. Chmury nad północnym horyzontem rozjaśniała czerwona, żarząca się poświata. To płonął Newark. Porucznik zmarszczył brwi, usiłując wolną dłonią rozłączyć zlepione kartki zezwolenia na wyjazd. Mruknął coś pod nosem, oparł nogę o błotnik wozu Robinsona, położył na kolanie automat i pomógł sobie zębami przewrócić oporną stronę. Robinson dostrzegł pełne dezaprobaty spojrzenie, jakim żółtodziób obrzucił brudny trzewik porucznika, i mimo mierzących weń luf zaczął się śmiać. Zdusił to jakoś w sobie, bo już w jego gardle był to wysoki, zawodzący chichot - histeryczny śmiech wypełniający mu pierś niczym suche i pomarszczone liście. Porucznik zdjął nogę z błotnika i wyprostował się. But wydał jakiś ssący, suchy odgłos i pozostawił na karoserii błotnisty ślad. Ty sukinsynu, pomyślał Robinson, czując, jak znienacka ogarnia go irracjonalna furia. Rozległo się kwilenie nocnego ptaka. Powiał przenikliwy wiatr, sypiąc na samochody drobnym żwirkiem; ponury, metaliczny wiatr niosący zapach sadzy i opuszczonych dworców kolejowych. Zatrzepotał kartkami zezwolenia, przeczesał futro kaptura kurtki porucznika, spróbował bezskutecznie potargać jego krótko przycięte włosy. Porucznik, przytrzymując kciukiem strony, wczytywał się w treść dokumentów. Ty sukinsynu, wrzeszczał w milczeniu Robinson, dławiąc się strachem i wściekłością. Ty cholerny sadysto. Długie milczenie ciążyło już jak skała. Migająca lampa rzucała swe czerwone cienie na twarz porucznika, zamieniając jego oczy w płytkie kałuże krwi i natychmiast je osuszając, przekształcając jego policzki w ziejące doły trupiej czaszki i po chwili ponownie wypełniając je ciałem. Przerzucał strony jak maszyna, nie zdradzając śladu jakiegokolwiek uczucia. Nagle z trzaskiem zamknął zezwolenie. Robinson podskoczył za kierownicą. Porucznik patrzył wprost na niego przez długą, straszną chwilę, po czym wręczył mu z powrotem dokumenty. Robinson wziął je, z wielkim wysiłkiem powstrzymując się, by nie wyrwać mu ich z ręki. - Dlaczego pan podróżuje? - zapytał spokojnie porucznik. Popłynęły urywane słowa: interesy... samoloty nie latają... musi wrócić... żona... Porucznik słuchał obojętnie, a potem odwrócił się i skinął na żółtodzioba. Ten zbliżył się pospiesznie, sprawdził tylne siedzenie i bagażnik. Robinson słyszał, jak się porusza i posapuje, kołysząc przy okazji samochodem. Patrzył prosto przed siebie i nie odzywał się ani słowem. Oficer również milczał, trzymając niby od niechcenia automat. Sierżant wiercił się niespokojnie. - Nic nie ma, panie poruczniku - zameldował żółtodziób, wyłażąc na zewnątrz. Oficer skinął głową i żółtodziób nie zwlekając wrócił do wozu patrolowego. - Zdaje się, że jest w porządku, panie poruczniku - odezwał się sierżant, niecierpliwie przestępując z jednej obolałej nogi na drugą. Wyglądał na zmęczonego; pod skórą, na siwiejącej skroni pulsowała mu sieć niebieskich żyłek. Porucznik zastanowił się przez chwilę, po czym niechętnie skinął głową. - A-ha - powiedział wolno; zaraz się ożywił, zwracając się do Robinsona z czymś, co miało imitować uśmiech: - Jasne. Dobrze, może pan jechać. Z tyłu, zza niedalekiego horyzontu wyłoniła się kolejna para świateł. Uśmiech porucznika zniknął. - Dobra - powiedział - pan tu zostaje. Proszę n i c nie robić. Sierżancie, trzymajcie go na oku. Odwrócił się i odszedł w stronę wozu patrolowego. Zbliżające się światła urosły i widać było, jak podskakują na nierównościach terenu. Robinson usłyszał rzuconą przez porucznika półgłosem komendę i reflektor ponownie rozbłysł pełnym blaskiem. Tym razem świecił nie na niego, toteż Robinson widział, jak niemal materialny słup światła przebija się przez noc i sięga czegoś, przyszpilając to niczym schwytaną ćmę. Był to duży Volkswagen-mikrobus. W kręgu światła z reflektora wyglądał jakoś ziarniście i nierealnie, niczym zbyt kontrastowa fotografia. Mikrobus zwolnił i zatrzymał się przy nasypie po przeciwnej stronie drogi niż Robinson. Widział dwie sylwetki na przednim siedzeniu, zasłaniające się rękami przed oślepiającym światłem. Zbliżył się porucznik, przyjrzał się im z odległości kilku stóp i machnął ręką. Reflektor przygasł do jednej czwartej pełnej jasności. W pomarańczowym, rozproszonym blasku Robinson ledwie mógł rozróżnić pasażerów mikrobusu: wysokiego, szczupłego mężczyznę w czarnym golfie i młodą kobietę o nordyckiej urodzie i sięgających do ramion blond włosach, ubraną w pomarańczową koszulę. Porucznik podszedł od strony kierowcy i zastukał w szybę. Robinson widział, jak dokładnie i precyzyjnie porusza ustami, ledwo co je otwierając. Szczupły mężczyzna beznamiętnie wyjął dokumenty i porucznik zabrał się do sprawdzania, przeglądając je niespiesznie kartka po kartce. Robinson poruszył się niecierpliwie. Czuł, jak z wolna na całym ciele wysycha mu pot, mokry jeszcze i lepiący się pod pachami, kolanami, w kroczu. Ubranie lepiło mu się do ciała. Porucznik kiwnął na żółtodzioba, sam zaś cofnął się o kilka kroków, tak że stał teraz przed maską. Żółtodziób podszedł do tylnej części pojazdu i zaczął otwierać boczne, odsuwane drzwi. Robinson spostrzegł, że szczupły mężczyzna nerwowo oblizał językiem wargi. Kobieta spokojnie patrzyła wprost przed siebie. Kierowca powiedział coś żartem do porucznika. Żółtodziób odsunął drzwi i zaczął wchodzić do środka... Coś poruszyło się między drugim rzędem siedzeń a zamkniętymi, tylnymi drzwiami; na bok odleciał gruby, wojskowy koc, ktoś zerwał się na kolana, wstawał. Robinsonowi mignęła ciemna skóra, niezwykle białe na jej tle oczy, nozdrza rozszerzone z przerażenia. Żółtodziób rozdziawił usta ze zdumienia, rzucił się wstecz, wymachując bezładnie rewolwerem. Twarz kierowcy wykrzywiła się w okrutnym grymasie - otwarte usta, nabrzmiałe żyły, zęby na wierzchu. Spróbował włączyć bieg. Ciemność przeszył strumień ognia. Zagrzechotał pistolet maszynowy, wierzgając wściekle w dłoniach porucznika. Z twarzą pozbawioną choćby cienia jakiegokolwiek uczucia oficer przesuwał go w lewo i w prawo. Przednia szyba mikrobusu rozprysła się na tysiące kawałków. Kobieta i mężczyzna poderwali się, podskoczyli, ich ciała miotały się w groteskowym tańcu. Porucznik nie przerywał ognia. Szczupły mężczyzna zgiął się wreszcie do przodu, niżej, coraz niżej, z twarzą zamarłą w przedśmiertnym grymasie, aż w końcu jego ciało opadło na kierownicę. Kobietę pociski rzuciły na boczne drzwi. Otworzyły się i wypadła na zewnątrz, z włosami rozwianymi w splątaną chmurę, jedna ręka gdzieś za głową, szeroko rozstawione palce wyciągnięte, sięgające po coś. Uderzyła o asfalt i leżała częściowo w środku, częściowo poza samochodem. Jej długie palce jeszcze raz zadrżały, zacisnęły się, a potem otworzyły. Ciemnoskóra postać szarpnęła rozpaczliwie za tylne drzwi, otworzyła je, wypełzła na zewnątrz, próbowała skoczyć ku nasypowi, skryć się w ciemności. Z góry zagrzechotał karabin maszynowy, seria pocisku rozniosła dach mikrobusu. Metal jęczał i dymił. Czarny dostał w momencie, kiedy spinał się do skoku, z jedną nogą już w powietrzu. Wielkokalibrowe pociski uderzyły z ogromną siłą, przecięły go prawie na pół, cisnęły bezwładne ciało sześć czy siedem stóp dalej. Cekaem pruł bez przerwy, z jezdni strzelały w górę miniaturowe gejzery asfaltu. Żółtodziób, wrzeszcząc w jakimś nieludzkim podnieceniu, walił z rewolweru do nieruchomej postaci. Porucznik dał znak ręką i wszystko ucichło. Nikt się nie poruszał. Echo odchodziło coraz dalej. Z lufy pistoletu maszynowego porucznika unosiła się leniwie smużka dymu. W nieprawdopodobnej ciszy słychać było tylko czyjeś szlochanie. Robinson dopiero po chwili pojął, że to jego głos; zacisnął zęby i napiął mięśnie żołądka, by nie zwymiotować. Bolały go zaciśnięte na kierownicy palce, ale nie mógł ich rozprostować. Wiatr chłodził jego skąpane w pocie ciało. Porucznik podszedł do drzwi kierowcy i otworzył je. Chwycił martwego mężczyznę za włosy i poderwał jego głowę do góry. Szczupła twarz była odprężona, gładka, pełna niemal ascetycznego spokoju. Oficer cofnął rękę i zakrwawiona głowa ponownie opadła na kierownicę. Niespiesznie obszedł mikrobus od strony maski i przez jakąś sekundę przyglądał się kobiecie. Leżała połową ciała na jezdni, twarzą ku górze, z jedną ręką przerzuconą za głowę. Jej otwarte szeroko oczy ciągle patrzyły przed siebie. Twarz miała nietkniętą, natomiast jej ciało od gardła do krocza było czerwonym, z wolna rozszerzającym się koszmarem. Porucznik, z twarzą jakby wyciosaną z marmuru, gładził delikatnie lufę swego pistoletu. Ostry wiatr szarpał sukienką kobiety, owijając ją dokoła jej talii. Porucznik wzruszył ramionami i przeszedł za mikrobus. Trącił nogą leżącego niemal dokładnie na środkowej linii Murzyna, po czym odwrócił się i szybkim krokiem ruszył do wozu patrolowego. Na nasypie kapral zabrał się do ładowania swego dymiącego karabinu. Kierowca znowu zapadł w drzemkę. Żółtodziób stał ciągle przy mikrobusie; nie widać było po nim już nawet śladu niedawnego podniecenia. Ze spopielałą, chorą twarzą patrzył na niebieski dym unoszący się z lufy jego rewolweru, na swoje błyszczące buty, na krzepnącą powoli krew. Migające światło zalewało czerwienią martwe, blade twarze, na ułamek sekundy przywracając im pozory życia, zaraz na nowo im je odbierając. Stary sierżant, ściskając cały czas swoją dubeltówkę, odwrócił się do Robinsona. Wyglądał, jakby nagle przybyło mu jeszcze dwadzieścia lat. - Lepiej stąd spływaj, synu - powiedział łagodnie. Poprawił dubeltówkę, spojrzał na osmalony mikrobus, odwrócił wzrok, spojrzał jeszcze raz. Niebieskie żyły pulsowały na jego skroni. Potrząsnął z wolna głową, przygarbiony wsiadł do wozu patrolowego i cofnął go na pobocze. Porucznik wrócił, gdy Robinson próbował uruchomić silnik. - No jazda, ruszaj dupę - powiedział i załadował do automatu świeży magazynek. Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik