John Sladek Człowiek z przyszłości Do Wielmożnego Pana Jeremiego Botforda 10 sierpnia 1772 Drogi Jerry! Po tych wszystkich latach wróciłem do Londynu z mieszanymi uczuciami. Miasto jest wspanialsze i okropniejsze niż kiedykolwiek. Przypomina wielką Prasę Drukarską, pod którą wtłoczono wszelkiego rodzaju ludzi, nie zadając sobie nawet odrobiny trudu, by ich zapytać, czy chcą się dławić fetorem swych sąsiadów. Jeśli o mnie chodzi, to jedynym miejscem, gdzie mogę znaleźć schronienie przed niezdrowymi wyziewami tłumu, jest kawiarnia. Oczywiście mówię o kawiarni Crutchwooda na Clovebelly Lane, którą masz powody miło wspominać. Ciągle jeszcze można tam znaleźć zajmujące towarzystwo, jakąż jednak było dla mnie niespodzianką, kiedy przy kominku zobaczyłem kilku naszych starych przyjaciół, August Strathnaver nabrał tuszy i wygląda, jakby był chory na puchlinę, ale ma Dowcip cięty jak za dawnych czasów. Dick Blackadder w dalszym ciągu molestuje wszystkich o przedpłaty na jego przekłady z Owidiusza i w dalszym ciągu robi to bez rezultatu, ale jak dawniej tak i dziś ciągle ma nadzieję, że mu się to uda. Dowiedziałem się, że biedny Oliver Colquhoun, który nigdy nie mógł wystawić swej sztuki na Drury Lane, rozstał się z tym światem. Jednakże największe zdumienie ogarnęło mnie, kiedy zauważyłem wielką postać w surducie tabaczkowego koloru, siedzącą tuż przy kominku tyłem do reszty towarzystwa. Postać ta odwróciła się, by przyjrzeć mi się, i wtedy ujrzałem znajomą twarz przypominającą pysk wielkiej żaby. Był to oczywiście Doktor Samuel Johnson2 we własnej osobie. Kiedy otworzył usta, zdawać się mogło, że ktoś rozkroił parujący pudding. - Acha... (powiedział) - Widzę, że niczego się pan nie nauczył, panie Timothy Scunthe! A zatem ja muszę nauczyć pana lepszych manier) Czy nie wie pan, że nie należy przerywać człowiekowi jego rozmyślań? Nasz stary przyjaciel nie utracił nic ze swego kłótliwego usposobienia. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym oblałem go korzennym winem - ale też on nigdy nie pozwoli mi o tym zapomnieć, chociaż od tej pory minęło już prawie jedenaście lat! Spędziłem cały wieczór w towarzystwie Johnsona i ludzi z jego kręgu, wśród których znalazłem wiele nowych twarzy. Poczciwy Doktor utył znacznie i, jak powiada, ma wyraźną skłonność do podagry, chociaż nie zauważyłem, żeby zmniejszyło to płynność jego wymowy. Tego wieczora rozprawił się z dwoma Studentami Filozofii (spierali się na temat duszy, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo nie byłem w stanie towarzyszyć im), z jakimś Dyrektorem Szkoły, z pewnym pisarzem z Grub Street i z jakimś Bogu ducha winnym akwizytorem, który zaszedł tu na filiżankę herbaty i uciekł, zanim zdążyła ostygnąć. Krótko mówiąc, Dr Johnson nic się nie zmienił: jest w dalszym ciągu człowiekiem Dowcipnym, Śledziennikiem i Wybitnym Racjonalistą. Jakże żywo stanęły w pamięci dni, kiedy to jako szczeniaki drażniliśmy go nieraz, a on potrafił jednym słowem zatkać nam pyski. Przypominasz sobie, jaką mieliśmy zabawę z Gościem z Przyszłości i jak poczciwy Doktor zdemaskował go jako błazna i wesołka? Nigdy tego nie zapomnę, tak jak - mam nadzieję - i Ty nie zapomniałeś Twego szczerze Ci oddanego Timothy Scunthe’a Do J. O. Baroneta Sir Timothy Scunthe’a 25 sierpnia 1772 Drogi Timie! Miło mi, że nie zapomniałeś o Wypadku z Człowiekiem z Przyszłości, zacząłem bowiem zbierać strzępki wspomnień i nader chętnie powitałbym pomoc Twojej wybornej pamięci. Chociaż sądziłem, że doskonale pamiętam to Wydarzenie, to jednak okazało się, iż w ciągu ostatnich dziesięciu lat wiele innych jakże Błahych wydarzeń zatarło pamięć o nim, toteż chętnie usłyszałbym Twoją relację o tym Wypadku. Podając mi ją zaskarbiłbyś sobie, Drogi Timie, wieczystą wdzięczność Twego szczerze Ci oddanego Jer. Botforda Do Wielmożnego Pana Jeremiego Botforda 5 września 1772 Drogi Jerry! Twoja pamięć jest niewątpliwie lepsza od mojej, ale ja swego czasu zanotowałem sobie kilka Uwag na temat tego interesującego Wydarzenia, które też - mając na względzie dobro Twojej książki - pozwalam sobie teraz przekazać do Twojej dyspozycji. Było to pewnego grudniowego wieczora roku 1762 i nasze stałe kółko, z Drem Johnsonem na czele, jak zwykle zebrało się w sali gry w kawiarni Crutchwooda. Ówczesny właściciel kawiarni, Paunceford, wdał się w sprzeczkę z jakimś gościem, który go zatrzymał przy wejściu, a ponieważ nie zamknął przy tym drzwi, w sali zrobiło się zimno. - Psiakrew! - ryknął Dr Johnson. - Chce pan, żebyśmy wszyscy nabawili się malarii? Niech pan wreszcie wpuści tego dżentelmena. Paunceford wprowadził chudego jegomościa o długich i cienkich nogach, dziwacznie ubranego. Przypominam sobie, że włosy miał naturalne i skandalicznie krótkie, a spodnie, które nosił, sięgały mu do kostek. Tabakierka Johnsona potoczyła się z brzękiem po podłodze. - O Boże! - ‘ Grub Street - nazwa ulicy londyńskie], przy której zamieszkiwali zawodowi literaci w XVIII w. zawołał jej właściciel. - A cóż to za Peruka? Jegomość nic nie odpowiedział i skonsternowany tylko rozglądał się do-koła. - A może jest pan metodystą? Albo dysydentem?4 - zapytał opryskliwie Johnson. - Zresztą, wszystko mi jedno, co pan głosi... Ale upolowałby pan więcej nowych wyznawców, gdyby przykrył pan głowę uczciwą peruką. - A może - powiedział Strathnaver chichocząc - a może ten dżentelmen uważa zdobienie ciała za szatański wymysł? - To możliwe. Ale zauważ, że mu to nie przeszkodziło w okryciu swych szczudłowatych kończyn. Nazywam się Dr Samuel Johnson - zwrócił się do obcego. - Niech mi pan wybaczy, że nie wstaję, ale dziś wieczór dokucza mi podagra. A jak pańska godność? Nieznajomy wyciągnął najpierw lewą rękę, cofnął ją, a potem znowu próbował ją podać. W końcu wyciągnął właściwą rękę i podał ją Johnsonowi. - Nazywam się Darwin Gates - powiedział nieśmiało. - Przybyłemu tu z XX wieku. Ręka Drą Johnsona zadrżała przez ułamek sekundy, kiedy wyciągnął ją po swą tabakierkę. - Jest to więc miejsce? - zapytał częstując nas tabaką. - Sądziłbym, że to raczej kierunek... Ale bardzo nam miło spotkać pana. Przypuszczam, że zaszczyci pan to szczęśliwe grono i opowie nam o licznych cudach swej epoki? Pan Gates usiadł i zachowując całą powagę pochylił się ku nam. - Oczywiście, że opowiem. Ale nie uwierzycie nawet w część tego... - Istotnie? Moja łatwowierność jest powszechnie znana - powiedział Johnson. Na jego wielkich i brzydkich ustach pojawił się szelmowski uśmiech. Niewątpliwie opowie nam pan o pojazdach poruszających się bez pomocy koni. O maszynach, które niby ptaki unoszą ludzi w powietrze. O statkach bez żagli... Obcy zaczerwienił się i wyjąkał: - Prawdę mówiąc... Głos Johnsona przybrał na sile i wysokości. - O maszynach, w których człowiek pływa pod wodą jak ryba, gdzie też ogląda niezliczone cuda. O koniach mechanicznych zdolnych do ciągnięcia naraz tuzina pojazdów. O sztucznych świecach, działających dzięki tajemniczej Sile, o której jeszcze nic nie wiemy. O budynkach zbudowanych z kryształu i żelaza, których mieszkańcy mogą kazać swym sługom zaaranżować taką pogodę, na jaką mają ochotę. Czy to taką właśnie Przyszłość chce nam pan opisać, panie Gates? Wydawało się, że nasz biedny gość po prostu dostanie apopleksji z zakłopotania i zmartwienia. Nie miałem wątpliwości, że to, co nieszczęśnik chciał nam opowiedzieć, nie umywało się do fantazji Johnsona. - Ja - wyjąkał - to znaczy, ja... - Ale - ciągnął Dr Johnson przez zaciśnięte zęby - dotychczas mówiłem * Dysydent - protestant odrzucający doktryny i formy Kościoła państwowego. jedynie o wynalazkach fizycznych, o maszynach, które potrafi przewidzieć byle Mechanik. Nie przyniosłoby to panu chluby, gdby nie umiał pan wy-myśleć czegoś lepszego. Może więc zamierza pan opowiedzieć mi coś o Stosunkach Politycznych panujących w XX wieku? Chwileczkę - Oczywiście, nie będzie wtedy wojen, ponieważ wynalezione zostaną przerażające rodzaje Broni zbyt groźnych na to, by można było ich użyć. Nasze kolonie w Ameryce zbuntują się i staną się Potężnym Narodem, który głosić będzie, że Wszyscy Ludzie są Równi. Być może, wyzwolą nawet swych murzyńskich niewolników, chociaż nie wiem, czy można tego oczekiwać po naszych amerykańskich przyjaciołach. - Chwileczkę l - zawołał nasz gość. - Jestem Amerykaninem i wypraszam sobie... - Cyt! - powiedział Johnson. - Pragnę pana ostrzec, że to właśnie ja zdemaskowałem George’a Psalmanaza-ra5, który przez czterdzieści lat udawał „Formozańczyka” i posługiwał się wymyślonym przez siebie „językiem for-mozańskim”. Ostatnie zdanie Johnson wypowiedział ściszonym głosem, ale potem wrócił db swego zwykłego chrapliwego barytonu i podjął swoje fantazje: - Przypuszczam, że wiele Mocarstw w Europie utraci swe znaczenie, a one same wejdą w zupełnie nowe Przymierza. Podejrzewam również, że monarcha angielski nie będzie miał do powiedzenia więcej niż studzienny żuraw. - Skąd pan to wie? - zapytał ze zdumieniem pan Gates. - Drogi panie - odparł lekceważącym tonem Johnson - po prostu wymyślam sobie własną historię, żebym nie musiał się nudzić, słuchając pańskiej. Ale proszę mi nie przerywać; chcę mówić dalej. Nie przedstawiłem jeszcze Przyszłego stanu Malarstwa, Muzyki, Filozofii Moralnej 4 Naturalnej... - Ale najpierw poczęstujmy pana Gatesa szklanką ponczu - zamruczał Strathnaver. - Oczywiście pod warunkiem, że osoby przybyłe z czasów tak bardzo niedostępnych naszym zmysłom są w stanie pić i jeść. Czy jest pan, panie Gates, nieziemskim duchem na kształt aniołów pana Miltona8? Czy potrzebuje pan snu, spożywa pokarmy i tak dalej? Podczas gdy nasz nieszczęsny gość zabierał się do swego ponczu, Dr Johnson rozparł się w swym fotelu i przyglądał mu się bez cienia zainteresowania. Na twarzy Johnsona malowała się pogarda; świadczył o tym grymas ust, które podciąga wtedy w górę aż do wielkiej brodawki, jaką ma na prawym policzku. - Mało znam się na Malarstwie - powiedział. - W najlepszym razie jest to prymitywna sztuka, niezręcznie naśladująca Naturę. Spodziewam się, że w przyszłości jej mistrzowie znudzą się malarstwem realistycznym i zainteresują się czymś innym. Oczywiście w XX wieku każdy będzie miał do dyspozycji taką Muzykę, jakiej > George Psalmanazar (1678-1763) - francuski awanturnik literacki, autor „Historycznego i geograficznego opisania wyspy Formozy”, 1704. 8 John Milton (1608-1674) - jeden z największych poetów angielskich, m.in. twórca sławnego „Raju utraconego”, 1667. zapragnie. Doskonale potrafię sobie wyobrazić szkodliwe skutki, jakie wywrze to na poczucie Smaku i ludzkie Upodobania. Jeśli każdy szewc czy kowal będzie mógł postukiwać swym młotkiem w rytmie tej Muzyki, na jaką tylko będzie miał chęć - Bo trzeba panu wiedzieć, drogi panie, że prawdziwej Sztuki nie da się spopularyzować! W Ogrodzie Filozofii zawsze znajdziemy całe bogactwo przeróżnych kwiatów, wystarczające na spory bukiet. W pewnej chwili ludzie przestaną mówić o Rozumie, a zaczną rozprawiać o Odpowiedzialności. Nie ma ładu we Wszechświecie - powiedzą kiedyś - tak jak nie było Olbrzymów w wiatrakach Don Kiszota. Absurd stanie się hałasem filozofii i wtedy nadejdzie Czas Głupców. Również mogę sobie doskonale wyobrazić, że Nauki Przyrodnicze rozwiną się i przyczynią do powstania licznych wynalazków - wszelkiego rodzaju maszyn i zabawek. Nie mam wątpliwości, że człowiek XX wieku będzie latał na Księżyc, a może nawet na Słońce. Astronomia, Chemia, Matematyka i Medycyna posuną się daleko w swym rozwoju. Wielkie Plagi będą niemal nieznane. Przypuszczam nawet, że dowiedzie się - ku ogólnemu zadowoleniu - iż Tytoń jest rośliną trującą. - Zdumiewające! - zawołał nasz gość. - Skąd pan to wie? - Spotykałem lepszych oszustów niż pan! - odparł Johnson, patrząc nań surowo. - Cierpię na podagrę, przeto spędzam tu wszystkie wieczory i staję się ofiarą każdego z nich, który tylko się tu pojawia. Nie dalej jak w zeszłym miesiącu spotkałem tu „człowieka z przyszłości”, przy którym pan powinien rumienić się ze wstydu. Nie tylko bowiem był to człowiek o eleganckich manierach i przebogatej fantazji, ale, co więcej, był wręcz moim sobowtórem! Nasz gość zbladł, a następnie zziele-niał. - Pańskim sobowtórem? - zapytał. - Tak, Ten łotr próbował przekonać mnie, że jest mną, a!e zawiódł się srodze, bo nie wiedział, że nie spotkałem jeszcze człowieka, który potrafiłby rozumować lepiej ode mnie. Dowiodłem mu - tak jak dowiodę również panu - że człowiek nie może podróżować z Przyszłości w Przeszłość. Człowiek nie może poruszać się w Czasie tak, jak porusza się w Przestrzeni. Sama Natura nie zniosłaby tego, tak jak nie znosi Lewitacji i Próżni. Niech pan tylko pomyśli, do jakich okropnych Paradoksów doprowadziłyby takie podróże! Gdyby na przykład mógł pan powrócić do czasów swego dzieciństwa, to zobaczyłby pan siebie jako dziecko. Ale przypuśćmy, że pański powóz przejechałby to dziecko? Czy przestałby pan wtedy istnieć? Jakżeby pan jednak mógł być mimo to żywy? A przy dalszym rozważaniu sprawy pojawiają się Paradoksy jeszcze okropniejsze. Przypuśćmy, że spłodził pan dziecko ze swą własną matką, i przypuśćmy, że to dziecko to właśnie pan. Jakże jednak człowiek może być zarazem swym własnym ojcem i synem, parodią Praw Fizycznych i Moralnych? Nie śmiem nawet zastanawiać się nad problemem o wiele poważniejszym: Który z was - gdybyście mieli się spotkać - posiadałby pańską Duszę? A czy Dusza jest podzielna, czy niepodzielna? Czy któryś z was byłby bezdusznym zwierzęciem, jedynie Automatem? Nie mógł pan przybyć z Przyszłości, gdyż Przyszłość ex definitione jeszcze nie istnieje. Przyszłości jeszcze nie ma. A gdyby nawet podróż w czasie była możliwa, to i tak nie mógłby pan być naszym Potomkiem. Sądzę bowiem, że Człowiek z każdym pokoleniem nabywa więcej Rozumu, a tymczasem pan siedzi tu przede mną z rozdziawionymi ustami i z podziwem słucha moich zwodniczych argumentów, - Bardzo pana proszę - powiedział pan Gates - mogę dowieść, że przybyłem z Przyszłości. To ja zbudowałem jedyny Wehikuł Czasu, jaki kiedykolwiek zbudowano. A oto mój dowód. Tu mam monetę. - Przez chwilę grzebał w kieszeni spodni. - Tu ma pan ćwierć dolara - dolar to moneta Stanów Zjednoczonych Ameryki - oświadczył z dumą, wręczając monetę Strathnaverowi. - Sam się pan przekona, że pochodzi z XX wieku. - Mój Boże! - zawoła) Strathnaver. - l to ma być list uwierzytelniający, jaki sprokurował sobie ten biedaki Ależ to nie jest moneta, panie Gates. Muszę kiedyś nauczyć pana, jak się bije pieniądze. Kiedy projektuje pan sztan-cę, to musi pan odwrócić rysunek, tak] żeby wyszedł jak należy na samej monecie. Pokazał nam monetę i wszyscy mogliśmy się przekonać, że napis istotnie był odwrócony. Było to nędzne fałszer-s’two. - Po prostu napis uległ odwróceniu! - zawołał pan Gates. - Nie mam pojęcia, jak się to stało... Ale co mam zrobić, żebyście rni uwierzyli? - Nic pan nie może zrobić - powiedział Johnson. - Ten łotr pański poprzednik, pokazał mi dziwną maszynkę, którą nazywał Zapalniczką, ale kiedy przyjrzałem się jej bliżej, to okazał* się że w środku był tylko mały knot nasiąknięty naftą i krzesiwo z rusznicy. - W takim razie zabiorę pana ze sobą do moich czasów, bo widzę, że nic innego pana nie przekonał - Ładny pomysł - powiedział pan Strathnaver - ale nigdy nie odciągnie go pan od kominka. - Co takiego? - zawołał Johnson. - Mam porzucić to ciepłe miejsce przy ogniu i błąkać się na mrozie i śniegu, aż kamraci tego łotra napadną mnie gdzieś i zatłuką? Nie mogę powiedzieć, żeby mi się to uśmiechało... - Nie musimy iść daleko - powiedział Gates. - Mój Wehikuł Czasu znajduje się w pobliżu - a poza tym pańscy przyjaciele mogą nam towarzyszyć. Czyżby bał się pan, że słuszność jest po mojej stronie? Choć raz Johnson nie znalazł odpowiedzi. Zerwał się z niezwykłą żywością, wołając o swój płaszcz i kapelusz. - Dobrze! Przyjrzyjmy się temu twojemu Wehikułowi, ty draniu - zagrzmiał. Jako towarzyszy wybrał sobie Dicka Blackaddera i mnie. Nie zrobiliśmy nawet dwudziestu kroków, kiedy natknęliśmy się na ‘Wehikuł Czasu. Przypominał trochę lektykę, trochę wannę, a w niemałym stopniu także wyprostowaną trumnę na kółkach. Gates otworzył klapę f Wehikułu i obaj mężczyźni weszli do środka, zamykając klapę za sobą. Dick i ja przyglądaliśmy się bacznie tajemniczej maszynie, gotowi na wszystkie niespodzianki. Panowała śmiertelna cisza. - Obawiam się, ie Samuelowi coś się stało - powiedział Dick. - Nigdy nie był w stanie milczeć tak długo. Spróbowałem otworzyć klapę Wehikułu, ale nie udało mi się. Ze szczelin i szpar koło drzwi wydobywało się niesamowite światło i stopniowo stawało się coraz jaśniejsze. Przyłożyłem oko do jednej ze szpar i zajrzałem do środka. W środku nie było nikogo. Upiorne światło przybierało na jasności, aż wreszcie rozległ się ogromny huk i cała maszyna rozpadła się w kawałki. Ten Wielki Huk obalił mnie na ziemię, a kiedy się podniosłem, ze zdumieniem ujrzałem Drą Johnsona stojącego wśród szczątków rozbitego Wehikułu. - Nic się panu nie stało, Doktorze? - zapytał Dick podnosząc się z ziemi. - Nie, Mnie - nic. - A gdzie jest pan Gates? - Wydaje się - powiedział Johnson rozglądając się dokoła - że przeniósł się do Wieczności. Potem pomogliśmy mu wrócić do gospody i usadziliśmy go przy kominku, gdzie, jak sobie przypominam, pozostał przez cały wieczór. Był dziwnie milczący i posępny i nie reagował zupełnie na nasze żarty i docinki. Siedział, otulony płaszczem, i nie odzywał się ani słowem. To wszystko, co wiem o tym W/darzeniu, drogi Jerry. W nadziei, że ta relacja przyda Ci się do czegoś, pozostaję szczerze Ci oddany. Twój Timothy Scunthe Do J.O. Baroneta Sir Timothy Scunthe’a 9 września 1772 Drogi Timie! Otrzymałem Twoją opowieść i muszę powiedzieć, że dokładność Twojej pamięci i notatek naprawdę zdumiewa mnie. Nie ulega wątpliwości, że jesteś bardziej powołany do pisania Wspomnień niż ja. Wybornie udało Ci się uchwycić i oddać smoczek tyrad starego żabska, a Twoja relacja jest dokładna niemal w każdym Szczególe. Pozdrów Drą Johnsona ode mnie i poproś go, żeby przysłał mi jakiś interesujący drobiazg, który mógłbym zamieścić w moich Wspomnieniach. Jeśli nie sprawi mu to kłopotu, to nader chętnie usłyszałbym coś więcej o jego Doświadczeniu z tamtego dziwnego wieczora. Z bezgraniczną wdzięcznością pozostaję Szczerze Ci oddany Twój Jer. Botford Ps. Dlaczego w swej relacji napisałeś, że Doktor miał brodawkę na prawym policzku? Mam przed sobą jego miniaturę i wyraźnie widzę, że ma brodawkę na lewym policzku. Twój etc. Jer. Botford Do Wielmożnego Pana Jeremiego Botforda 14 września 1772 Drogi Jerry! Jestem tak bardzo zajęty, iż mogę posłać Ci tylko ten oto króciutki liścik z informacją, że rozmawiałem już z Drem J. i że obiecał przysłać Ci coś ciekawego. „Ale wątpię - powiedział - czy on zechce to wykorzystać”. Czy wiesz, co przez to rozumiał? Bo ja nie. Więcej w kolejnym liście Od Twego szczerze Ci oddanego Timothy Scunthe’a Do Wielmożnego Pana Jeremiego Botforda 15 września 1772 Mój Drogi Jeremi! Trzymając ten list przed lustrem (aby móc go przeczytać), znajdziesz chyba w sobie - jak ufam - odrobinę współczucia dla jego autora. Proszę Cię jednak: Nie uważaj mnie za szaleńca, dopóki nie przeczytasz go do końca i nie zrozumiesz mojej okropnej sytuacji. Wyruszywszy 10 grudnia 1762 roku z dziedzińca kawiarni Crutchwtoda udałem się w podróż w Przyszłość. Wypowiedziałem wiele żartobliwych pomysłów na temat XX wieku - i oto przyszło mi ujrzeć tragedię ich Urzeczywistnienia. Sztuka & Architektura spadły do poziomu Dziecięcych Zabawek, Literatura stała się Wieżą Babel. Moralność zniknęła; Nauka stała się służką Techniki. Głównym zajęciem epoki zdają się być Wojny Światowe, czyli Katastrofy, które człowiek sam ściąga na własną głowę. Podpala się całe miasta i żywcem smaży zamieszkujących je ludzi. W okresach między wojnami ludzie jeżdżą po całym kraju w wielkich powozach napędzanych przez maszyny, które zatruwają powietrze szkodliwymi waporami. Dym przez nie wydzielany, czarny i szkodliwy dla zdrowia, zasnu-wa całe miasta. W XX wieku nie ma ani Piękna, ani Rozumu, ani żadnej Cechy, która dowodziłaby, że Człowiek jest czymś więcej niż bestią. Ale dość już o moim smutnym pobycie w tym ponurym świecie. Jego widok doprowadził mnie niemal do obłędu! Zrozumiałem, że zrobiłem Źle, udając się wraz z panem Gatesem do jego Kraju Okropności, toteż wymyśliłem plan, który miał naprawić mój błąd. Wróciłem z powrotem do listopada 1762 roku i odwiedziłem siebie. Z całą powagą zwróciłem się do siebie z prośbą, bym nie podejmował tego rodzaju podróży. Niestety, temu do którego się zwróciłem, tak bardzo zależało na tym, by udowodnić mi, że jestem łotrem i oszustem, że moja argumentacja nie odniosła skutku. Pozostała mi wtedy tylko jedna szansa: pojawić się w tym czasie i miejscu, w których ja sam - niczego nie podejrzewając - wyruszę w Przyszłość, i zatrzymać siebie, jeśli trzeba, nawet siłą. Gates i biedny Johnson właśnie weszli do Wehikułu Czasu, kiedy się zmaterializowałem. W tej samej chwili, zniknęli oni, a połączone siły naszych Fluksji zniszczyły Wehikuł całkowicie. Była to pierwsza i - jak sądzę - ostatnia machina tego rodzaju. Z przyczyn, których nie rozumiem, uległem odwróceniu. Pan Gates sądził, że, być może, każda Podróż w Czasie odwraca wszystkie atomy w ciele podróżnika. Przypominasz sobie, że kiedy pan Gates pojawił się w gospodzie po raz pierwszy, to przez dobrą chwilę. próbował podać nam lewą rękę. Również napis na jego monecie był odwrócony. W mojej podróży do naszych Potomków i ja uległem odwróceniu. Kiedy powróciłem, by porozmawiać ze sobą, wszystko wróciło do normy, ale teraz znowu jestem odwrócony. Obawiam się, że mojej relacji nie będziesz mógł włączyć do swej książki, chyba ie przedstawisz ją jako Próbkę majaczeń szaleńca lub jako niemądre Zmyślenie. Przedstaw ją więc jako Zmyślenie lub ją zignoruj, ale nie szydź ze mnie jak z Obłąkanego. Albowiem ujrzałem Przyszłość, a było to gorsze, niżbym zajrzał w Czeluści Piekielna. Ufam, że mimo wszystko pozostaniemy nadal przyjaciółmi Twój Samuel Johnson Do Wielmożnego Pana Jeremiego Botforda 15 września 1772 Drogi Jerry! Nie znalazłem jeszcze dość czasu, by jak należy odpowiedzieć na Twój list. Mam nadzieję, że Dr J. posłał Ci już - lub pośle - swe Wspomnienie. Co do mnie, to muszę powiedzieć, że ostatnimi czasy zachowuje się on dziwnie. Mam wrażenie, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat jego zachowanie się wyraźnie się pogorszyło. Obecnie często bywa ponury i roztargniony lub - dla odmiany - śmieje się do siebie nie wiadomo z czego. Na przykład dzisiaj wybuchnął śmiechem, kiedy zapytałem go, co sądzi o opodatkowaniu kolonistów w Ameryce. Jest on prawdziwą zagadką dla Szczerze Ci oddanego Timothy Scunthe’a PS. Twoja miniatura jest fałszywa. Dopiero co przyjrzałem się oryginałowi. A chociaż moja pamięć może być zawodna, to jednak oczy mam dobre. Dr Johnson ma brodawkę na prawym policzku. Twój etc. T. Scunthe Tłumaczył Jerzy Prokopiuk Ilustrował Mieczysław Wasilewski POSTSCRIPTUM Tym razem treścią „żółtych kartek” są podróże w czasie, czyli jeden z ulubionych tematów fantastyki naukowej (przynajmniej ulubiony przez jej twórców). „Dziwne, rzeczywiście” - to opowiadanie Johna Wyndhama, napisane w tak charakterystyczny dla niego sposób, znany z „Random Quest” (sfilmowaną wersję tej noweli widzieliśmy w Polsce jako film pt. „W poszukiwaniu miłości” - tytułem starannie kamuflującym jakiekolwiek związki tego utworu z s-f). Drugim opowiadaniem jest „Człowiek z przyszłości” Johna Sladeka w niezbyt typowej dla s-f formie listów. K.F. DZISIAJ WIECZOREM Dziwny wieczór: wyglqdd no to, jakby chciały się dziś spotkać i słońce, i deszcz i wiatr. Nadleciały chmury, płyną nad dachami jak wiosenne lody, chciałoby się wyciqgnqc rękę i dotknqc ich: jakie sq - zimne czy ciepłe, miękkie, a może kruche? Ludzie wydajq się dziś zabiegani i śmieszni. O mało co nie wpadłem pod samochód, pisk opon i obelgi kierowcy usłyszałem nad samym uchem. Oprzytomniałem i wskoczyłem na chodnik, zwalając się na staruszka, ostrzyciela noży. Znam go trochę (chociaż nie jest częstym gościem na naszej ulicy), wojna prawie nie zostawiła mu twarzy - szrama zamiast brwi i ani skrawka zdrowej skóry. Stqd prawdopodobnie i jego kontuzja: ani wcześniej, ani nawet dzisiaj, gdy pomagałem mu podnieść się, nie powiedział ani słowa. Dziwny wieczór. Pod koniec pracy przybiegł nagle Lewin i przyniósł plastykowy przetwornik, który obiecał mi rok temu. Ale nawet nie miałem ochoty i zabrać się za wypróbowywanie urzą-dzenia. Poszedłem do kina na sześcio- : godzinny seans. Najpierw pokazali starq kronikę, wyświetlali taśmy przyprószone żółtawym pyłem czasu - pyłem, którego nie można zetrzeć. Z okopów, z zaśnieżonych parowów wypełzały czołgi, a nad polami, wśród sprzyjających lodowatych „wiatrów, sunęli narciarze. Smukły, dob- ^ rze zbudowany żołnierz, biegnący na przedzie z trzydziestoczwórką, bardzo przypominał mi ojca. Dziwny wieczór. Ale właściwie nic | szczególnego się nie zdarzyło. A teraz, już w domu, kiedy za ścianą w sq-siednim pokoju ojczym szeleści gazetq, głośno chlipiąc herbatę, stopniowo uspokajam się. Słyszę głos matki. Odgłos telewizyjnego klawisza. Suchy trzask zapalającej się zapałki (ojczym pali, ale „w miarę”, dziesięć papierosów dziennie, i tylko z filtrem). Niekiedy w takie właśnie wieczory słyszę, jak. mówi coś pod moim adresem. Będąc i dobrym i życzliwym ojczymem, powi-nien mnie kochać, ale co to za miłość bez ojcowskich kazań, przyjacielskich l rad i męskiej otwartości? Lubi dyskutować o młodzieży w ogóle: a to z go- WŁADIMIR SZCZERBAKOW ryczą narzeka na obojętność i bierność „naszych młodych ludzi”, to gładko i zgryźliwie mówi o „młokosach-dorobkie-wiczach”, którzy „zawsze i wszystko obowiązkowo psują”, i w obu przypadkach znajduje poparcie u matki. Jeśli idzie o mnie, ojczym ma rację: wszystko wychodzi mi inaczej niż u ludzi, zresztą sam siebie uważam za nieudacznika. Minionej wiosny o mało nie ożeniłem się z dziewczyną, która bardzo mi się podobała, ale okazało się, że spotykając się ze mną, kochała się w innym. Od tego czasu minął rok. l cały rok myślałem o niej, o życiu w ogóle i o miłości, i o śmierci - o wszystkim. Poczuć się wreszcie dorosłym, mając dwadzieścia sześć lat - to już nieźle, jak mówi ojczym. Przyszła mi do głowy prosta myśl: ojciec zginął, będąc młodszy niż ja teraz, mój dziadek - również. Jestem więc najstarszy z nas wszystkich. Kiedyś powiedziałem matce, że mam dość tej drobiazgowej opieki, że nie mogę tracić czasu na próżne spory. Ale czy można ją przekonać? Do tej pory boi się wyjść z domu, gdy biorę kąpiel. Myśli, że mogę zasnąć w cieplej wodzie i utopić się. Tak w ogóle to żyjemy w przyjaźni. Nawet nie obrażam się na ojczyma za jego moralizatorski ton - w końcu i ja mogę mu wygarnąć wszystko, co o nim myślę. A kiedy dokuczy mi swoim sapaniem nad gazetą, jak teraz, po prostu uciekam do swojego pokoju. Z grzeczności nie zamykam drzwi, tylko zostawiam lekko uchylone. Mój ojczym „nie z książek uczył się życia”, jest „specjalistą z dużym stażem”, praktyk. Ale, moim zdaniem, jeśli jest to nawet jakiś powód do przywilejów, to w innych sytuacjach. Być może, jestem niesprawiedliwy dla ojczyma, zdarza się, że nie mam racji. Wydaje mi się, że rzecz w tym, iż pamiętam ojca. Nie chodziłem jeszcze do szkoły, gdy wyjechał na front, ale już wtedy rozmawiałem z nim o wszystkim: 0 Ziemi, o Słońcu, o atomach. Kartkowaliśmy stare książki, gdzie na odwrocie strony tytułowej nieodmiennie było napisane: „Papier bez dodatku masy drzewnej (welinowy)”. Ojciec nauczył mnie czytać na pierwszym tomie „Życia roślin”, tak więc najpierw poznałem cejlońskie lasy, purpurowe śniegi Grenlandii (takimi niekiedy wydają się z powodu ogromnych ilości mikroskopijnych wodorostów), świecące mchy i krwiożercze rosiczki. Jak lekko i prosto podróżowało się od strony do strony, po górach i dolinach, na papierowym, przedpotopowym dinozaurze. Wspólnie zgłębialiśmy tajniki trójbarwnego druku 1 natury zórz polarnych, dyskutowaliśmy o radiolariach i świeceniu w rurkach Geisslera - dopóki matka nie kładła mnie spać (ojcu, zdaje się, nigdy nie przyszłoby to do głowy). Stare książki do dziś stoją na półkach mojej szafy. Czas ich nie postarzył, wciąż lśnią złote litery na ich grzbietach. W czterdziestym drugim ojciec dostał urlop z katedry, wyjechał na front i przepadł bez wieści. A moja babka wciąż czekała, czekała, l w czterdziestym piątym, i w czterdziestym siódmym dopóki nie umarła. W czterdziestym ósmym pojawił się ojczym i, oczywiście, nam z matką było już łatwiej. Ojciec stał się dla mnie mitem. Widziałem gdzieś obraz. Jego tytuł był krótki: „Żołnierz”. Żołnierz trzymający w ręce automat. Pod jego nogami i dookoła - po sam horyzont - płoną, dosłownie jak zabawki, czołgi i rozbite samochody; idą do ataku i walą się na poczerniały śnieg bataliony piechoty. Gigantyczna postać żołnierza nie jest groteskowa, nie ciężka. To po prostu smukły, dobrze zbudowany żołnierz, a jego ręka jakoś tak delikatnie obejmuje automat. U jego stóp - wojna, on jakby jej nie zauważał, patrzy gdzieś w bok, w dal. Pewnie, poprzez krwawe ognie i wybuchy, ujrzał skrawek błękitnego nieba. Tak stać może żołnierz najwyżej chwilę. Zaraz, za moment, jego kompania poderwie się z ziemi i pójdzie na południe i na zachód, depcząc- butami ogień. Czy trzeba doda- wać, że żołnierz z obrazu jest podobny do mojego ojca? Pewnego razu, bardzo dawno, przyśnił mi się czarny, zimowy las i domy wypalone do cna - tylko kominy sterczą jak nagrobki. Ziqb. Oddech zamienia się w śnieg, w szron. Biegniemy jakby ku skrajowi lasu, gdzie szarpią się ciemne figurki i nikną szare dymki. Mam na sobie białą maskującą kapotę z rękawami pokrytymi szronem, nogi z trudem odrywają się od śnieżnej szklanej waty. Nagle coś uderzyło mnie w twarz, w głowę, tak mocno, że nawet nie poczułem bólu. Na tym sen się urwał. Pamiętam, że wyskoczyłem z łóżka, usiłując pokonać strach. Za zmrożonym oknem jasno świeciły poranne gwiazdy, w nagrzanym pokoju było tak ciepło i przytulnie, cicho tykał zegar, za ścianą pochrapywał ojczym. ... Ujrzałem, jak słońce stoczyło się w dół po stygnącym dachu sąsiedniego domu, jak pociemniały drzewa na skwerze, w zakamarkach których wróble dopiero co zakończyły hałaśliwe figle. Pora gwiazd jeszcze nie nadeszła. Jeszcze błyszczą jak wiśnie kopuły cerkiewek, a otwarte na oścież okno bucha ciepłem. Pamiętam zachody z czterdziestego piątego. Wtedy nie wiadomo dlaczego, było dużo jerzyków, teraz prawie ich nie widać. W czterdziestym dziewiątym dachy porosły pierwszymi antenami telewizyjnymi, a obok mojego okna zaczął pokazywać się niekiedy ostrzycie! noży - ten sam, którego dzisiaj przewróciłem. Kilka razy ostrzył mi noże, sypał kłującymi iskrami i gestem nakazywał, żebym się odsunął. Lubię wieczorne godziny, kiedy można czytać lub po prostu nic nie robić - myśleć, wspominać. Dawniej często włączałem telewzmacniacz, długo się z nim grzebałem, a potem znudził mi się. Nawet odkurzać musiała go matka, ponieważ ze mnie spory leń. Ale telewzmacniacz to stary pomysł. Skończyłem właśnie studia na wydziale radiofizycz-nym i miałem całe dwa miesiące wolnego czasu. Pomysł był prosty: wzmocnić pole przekazujące telepatyczną informację. W zwykłym wzmacniaczu dźwiękowym mikrofon przetwarza fale dźwiękowe w impulsy prądu elektrycznego, impulsy te są wzmacniane i kierowane do głośnika. Nikogo to nie dziwi. Chyba że udałoby się dokonać dokładnie tego samego z nieznanym polem, przenoszącym na odległość myśli. Przekształcić je najpierw w pole elektromagnetyczne, potem wzmocnić (wystarczy do tego przecież zwykły elektroniczny wzmacniacz), a uzyskane sygnały elektryczne ponownie przekształcić w pole wejściowe. Przewertowałem stertę artykułów na temat łączności telepatycznej. Zdobyłem materiały i o statystycznym opracowywaniu wyników obserwacji, i o metodyce przeprowadzania eksperymentów, i o wpływie zakłóceń na stabilność łączności. Jednym słowem o wszystkim, tylko nie o naturze pola. Na ten temat, jak na razie, nie opublikowano żadnych poważnych pozycji. Nie należy bynajmniej sądzić, że informację niosą fale elektromagnetyczne. Sprowadzenie wszystkiego do pola elektromagnetycznego, moim zdaniem, przypominałoby tę staruszkę z anegdoty, która nie mogła sobie wyobrazić, w jaki sposób parowóz może ciągnąć wagony bez koni. Nie wiedziałem i nie wiem, co to za pole, które przekazuje myśli na odległość, ale byłem przekonany, że można je przekształcić w pole elektromagnetyczne. Łamałem głowę nad przetwornikami, wypróbowywałem kryształy, jakieś bimetaliczne układy, tworzywa sztuczne, żele, drewniane opiłki poddane chemicznej obróbce... Za ścianą słychać głos ojczyma, szelest gazety: „O, dzisiaj nowy film”. Wiem: zaraz podejdzie do moich drzwi matka i powie, że w telewizji idzie nowy film. A ja odpowiem: „Nie, mamo, nie mam czasu”. Nie lubię telewizji. A teraz jestem rzeczywiście zajęty. Lewin podarował mi wreszcie kawałek półprzewodnikowego tworzywa, a więc mógłbym wypróbować nowy przetwornik, a nuż się uda? Z Lewinem rozmawiałem chyba rok temu. Kiedyś stanowił dla mnie ideał człowieka nauki. Jest opanowany, stateczny. Można go nawet nazwać zamkniętym. Ale nie przypomina pod tym względem sprytnego pustelnika nauki, dniem i nocą „wysiadującego” ciepłe myśli o karierze. Lewin wysłuchał mnie spokojnie. - Zrozum - mówił - nikt nie wie, co to za pole. Możliwe, że myśli w ogóle nie są przenoszone przez pole. - A przez co? - spytałem. - Nie wiem - odpowiedział Lewin uśmiechając się. Przyjął pozę mentora, trzeźwego i obiektywnego. Cóż mogłem przeciwstawić „niewzruszonym prawom fizyki”, „wysiłkom wielkiej grupy specjalistów, pracujących nad podstawowym problemem”? Zrobiłem to, co zwykle robię w takich przypadkach: pokiwałem głową i powiedziałem: - „Masz rację”. Odwróciłem się i poszedłem. Lewin dogonił mnie. - Rzuć to, stary - klepnął mnie po ramieniu. - Mógłbyś uwiecznić swoje imię w każdy inny sposób. Tylko nie w ten. Lepiej kończ artykuł, o którym mówiłeś. Wyprowadzaj wzory przybliżone, kreśl wykresy. Pracuj na chleb. Kto wie, Lewin miał pewnie rację. Dzisiaj przyniósł ten plastyk. Zrobił to dla mnie, nie dla mojej idei. Niestety. Tymczasem od dziesięciu minut szukam elektromagnetycznego ekranu. Jakby się zapadł w ziemię. Idę z awanturą do matki. - Ile razy trzeba mówić, żeby na moim stole niczego nie dotykano? - Niczego nie ruszałam - usprawiedliwia się matka. - W takim razie gdzie wszystko znika? - pytam. - Przecież na stole masz straszny bałagan - mówi matka - tylko starłam kurz. - Głupoty - nie ma żadnego bałaganu. Zniknęło metalowe pudełko. - Żadnego pudełka nie widziałam. Znalazłem ekran w swojej teczce. Jak on tam trafił? Na ulicy ściemniało. Wciskam przełącznik i w ‘ampach mojego wzmacniacza rozpalają się czerwone języczki żarowych nitek. Ich światło jest przymglone i chybotliwe - różowawe plamy rozjaśniają ścianę, ale ciemność za oknem staje się od tego jeszcze gęstsza. Przeszedł spory deszcz. Podwórze, drzewa, dachy, parapety poczerniały i zabłysły. Dźwięki stały się głuche, jakby mokre, w powietrzu zawisł wodny pył, przez który na odległe latarnie patrzy się jak przez matowe szkło. Nie wiado- mo skąd rozległ się syk i lekkie, gumowe uderzenie, dosłownie jak odgłos zamykających się drzwi wagonu w metrze. Już późno. Moi za ścianą pogadali, pogadali i poszli spać. Na mnie też już pora. Może przyśni mi się dziś ojciec. Noc przeskoczy lata, ożyją w pamięci stare cienie. Malutka, ruchliwa babka 0 mądrej twarzy będzie raz delikatnie, raz ze złością targać mnie za ramię: „Wstawaj, wstawaj, do szkoły pora”. Ojciec zatrzyma się koło szafy, żeby przejrzeć nasze książki. Będzie opowiadał, a ja będę słuchał. Pomyślcie, pierwszy raz w życiu usłyszeć o lodowcach i mgławicach spiralnych, o doświadczeniu Platona i falach Hertza, o ludziach kromaniońskich i nowozelandzkich roślinach, l można to sprawdzać wciąż na nowo, nie tylko we śnie. Na moment książki zastygną bez ruchu w ojcowskich rękach. Wtedy chciałbym mówić ja, opowiedzieć ojcu o sobie - 1 budzę się. Tak zdarzało się zawsze. Zawsze - to znaczy te trzy, cztery razy, nocą, kiedy spotykałem się z ojcem we śnie. A było to dawno. Być może, babka jednak trochę zaraziła mnie swoją nieufnością co do tego, czy mój ojciec zginął. „Mało takich, których z zagranicy nie chcą wypuścić, albo kalekich, którzy drogę do domu zapomnieli. Różnie mogło się zdarzyć”. Mogli go trzymać ludzie, okoliczności, a potem już nie bardzo miał dokąd wracać. A mnie ojciec jest potrzebny, tak myślałem i myślę teraz. Słyszę głos spikera: „Jest dwudziesta trzecia trzydzieści czasu moskiewskiego. Nadajemy...” Trzasnęło coś w okno. Jeszcze raz. To już nie okno, lecz drzwi wagonu w metrze. Ale nie mogę przecież słyszeć trzaśniecie drzwi pod ziemią. Co za nonsens l W takim razie co? Wskazówka na moim zegarku głośno odliczała sekundy: dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści... Zdjąłem zegarek z ręki - tak wygodniej patrzeć na tarczę... Osiemdziesiąt, sto dwadzieścia, sto pięćdziesiąt. Uderzenie. Znowu drzwi. Dwie i pół minuty - średnio akurat tyle potrzebuje podziemna kolej na przejazd między stacjami. Teraz słyszę stukot kół: pociąg rusza ze stacji, szyny wtórują uciekającym kołom, dźwięki cichną, zanikają w tunelu. Znowu cisza. Żywa cisza, z takiej niekiedy rodzi się grom. Zaczynam domyślać się, o co chodzi. Włączony wzmacniacz - w tym rzecz. Tym razem, zdaje się, pracuje. Przetwornik wyłapuje nieznane pole, przekształca je w napięcie elektryczne, które następnie ulega wzmocnieniu i znowu wytwarza pole. W rezultacie dwaj ludzie (z których jednym jestem ja, a drugim ktoś nieznajomy w metrze) powiązani są niteczką, kanałem swobodnie przekazującym myśli i wrażenia. Trudno uwierzyć w coś takiego. Tym trudniej, że zbyt długo czekałem na ten moment i boję się omyłki. Nieco gubię się, ale od razu koncentruję się, pewnie dlatego, że tylko tak można stawić czoła faktom, l uczucie, że niepotrzebnie tracę czas. Huk kół ścichł. Zrobiło się cicho. No, ale to w końcu zrozumiale. Łączność była. Jeśli została przerwana, to znaczy, że była. Postanowiłem powtórzyć to jeszcze raz. Zebrałem nerwy, struna przy strunie, tak że dosłownie zadźwięczały, gotowe odezwać się na ledwie słyszalną melodię. Usta zrobiły się suche, przez skronie przebiegła ciepła fala. Poznałem stację metra. Hala i hałaśliwe stopnie ruchomych schodów. Umilkły i zniknęly. Znowu widać ślepe błyszczące okna i plasterek księżyca, odcięty skrajem chmury. Daleki gwizd, nie wiadomo skąd, przygasil szmery, z minutę trwała cisza, w którą wsłuchiwałem się chciwie, l usłyszałem. Schody ruchome unosiły do góry człowieka, którego rękoma dotknąłem, na koniec wilgotnych, twardych drzwi. Jakieś znajome były te ostrożne ruchy silnych rąk. Czułem je prawie tak, jak gdyby były to moje własne ręce. Zaszumiał lekki nocny wietrzyk i poczułem pojedyncze zimne krople spadające z topól. Zniknęło światło. Tylko noc i mokra ulica, l człowiek idący do naszego domu. Szedł ulicą, a ja liczyłem kroki, które pozostawały i tonęły za jego plecami w kałużach na asfalcie, i te, które jeszcze nas dzieliły. Szedł lekko i szybko, zostało mu jeszcze do przejścia parę kroków sąsiednią ulicą, potem powinien skręcić w lewo i wyjść na naszą ulicę - najwyżej trzysta merów. Ale on skręcił wcześniej - szedł tak, jak ja sam kiedyś, w latach pięćdziesiątych biegałem do szkoły, przez przechodnie podwórko. Pomogłem mu, pokazałem drogę bez ślepych zaułków, najkrótszą drogę do. domu - przecież znam tu każdy kamień, każdą dziurę. Wszedł na podwórze i skierował się do naszego wejścia - mała ciemna figurka z zawiniątkiem czy walizeczką w ręku. Spieszył się. Chciałem przyjrzeć mu się dokładniej i nie mogłem. Od odległych latarni rozbiegły się na wszystkie strony żółte, wilgotne promienie, i niczego oprócz nich nie było widać. Drzwi wejściowe skrzypią tak głośno, jakby chciały krzyczeć. Szybkie kroki po schodach nie mają końca. Wcho- dzi... jedno piętro, jeszcze jedno, jeszcze. Skronie stały się zimne, wstaję, żeby otworzyć mu drzwi. Jak to długo trwa. Ale przecież on wszystko zna. Przeszedł przez ogień i wodę i jeśli nie przyszedł wcześniej, to znaczy, że tak trzeba było. Dzwoni. Rwie się jakaś niewidzialna niteczka. Trzeba otworzyć ojcu drzwi, a trudno podnieść rękę, trudno poruszyć się. Zdarzyło się coś nie do naprawienia. Zaczepiłem nogą za przewód, w moim wzmacniaczu gasną lampy. Zniknęly ró-żowawe błyski na ścianie. Z półotwartego okna powiało mokrym chłodem od zastygłych na niebie chmur. Biegnę do drzwi. Szczęka zamek. Na progu stoi ostrzycie! noży, zdążyłem zauważyć, jak gasną jego oczy pod szeroką, mokrą szramą w miejscu brwi. - Przepraszam - odzywa się z trudem. - Chciałem zapytać, czy nie trzeba naostrzyć noży? Tłumaczył Adam Zubek ODWRÓT Po przedostaniu się z rakiety do kamiennego domu, zbudowanego niedawno przez astrofizyków, wszyscy czterej czuli się nieswojo - zamiast pracy czekał ich odpoczynek. Kierownik grupy biologów, Giennadij Aleksandrowie! Garin, jakby usprawiedliwiając się, rozpoczął jednego z pierwszych wieczorów rozmowę o kopalnych rzadkościach, do dziś zaskakujących specjalistów na od dawna zagospodarowanej i tak dobrze poznanej Ziemi; o żywej trzono-płetwej rybie - celekancie, złowionej niedawno u brzegów Madagaskaru; o legendarnym koniu morskim, a nawet pterodaktylach, obserwowanych podobno nad afrykańskimi dżunglami. - Jakby nie było, w domu praca jest bardziej interesująca - powiedział Kawardin, jeden z czterech biologów, nie zważając na intencje Ga-rina. Za oknem rozbiegały się na wezyst-kie strony wydmy, kamieniste, pozbawione życia wzgórza; każdy z pracujących tu wiedział, że piaszczyste fale sięgały po horyzont, obejmowały planetę i jakby wracały zza horyzontu, z drugiej jego strony - tak jednorodne było oblicze tego morza piasku z rzadkimi, pojedynczymi wyspami-skała-mi i kamienistymi stożkami, tęskniącymi do wody. Najmniejszego deszczu, ani kropli wilgoci w upalne dni. Tylko cienka i nieuchwytna jak para poranna rosa w zagłębieniach, złudne paciorki na suchych liściach i oszukańcze ciemne cienie pod kamieniami, gdzie nie sposób znaleźć ochłody. Entomolog Walentyn Kołosow podczas tej rozmowy ukradkiem robił notatki - niewykluczone, że tak starannie prowadził dziennnik. Jego kolega Stanisław Swarogin słuchał, zdawało się, uważnie, ale wyraz jego twarzy mówił, że wątpliwe jest - jego zdaniem - czy na planecie znajdzie się miejsce dla bajek i legend. - Przydałoby się tu więcej wody - powiedział Kołosow, doczekawszy się WŁADIMIR SZCZERBAKOW przerwy, a zabrzmiało to tak szczerze i entuzjastycznie, że wszyscy się uśmiechnęli. - Słusznie, nawodnić. Nie ma sprzeciwów. Przyjęto. - Kawardin podniósł rękę. - Jestem przeciw - nieoczekiwanie powiedział Garin. - Nie należy zbyt szybko wtrącać się do tego świata. To nie Sahara i nie Gobi. Czy woda jest potrzebna tutejszym osom i suchym krzewom? Być może, woda, ta woda, którą doprowadzimy na powierzchnię, zabije całe tutejsze życie. Kto wie? - Zresztą, nie ma tu wody pod piaskami. Wiercenia nie miałyby sensu - dodał Swarogin. - Ani kropli. Wszystko zawarte jest w atmosferze. To już resztki. Wkrótce i one się ulotnią. - No, nie tak wkrótce - sprzeciwił się Kołosow - może to trwać tysiąclecia, dziesiątki tysięcy lat, a nawet dłużej. Nas już nie będzie, a tu wszystko zostanie tak, jak było. l skały, i burze pyłowe i osy. Przeżyją nas. Cały następny dzień i kilka kolejnych Kołosow badał zachowanie os. Zaczął od prostych eksperymentów. Na zboczu wzgórza z rzadka porośniętego krzewami zainstalował przyrządy, kamery filmowe. Osy wypełzając z norek zataczały w powietrzu krąg, niekiedy dwa, i udawały się na poszukiwanie zdobyczy. Kołosow usypał w pobliżu otworów pagórek z piasku i wetknął weń pręt. Było to pierwsze bardzo proste pytanie, które powinno posłużyć za początek dialogu. Przecież umiejętność zadawania przyrodzie pytań stanowi podstawą wszelkiego poznania. Owady, jak poprzednio, nie zwracając uwagi na widoczne zmiany, wzlatywały i lądowały na placyku, ale można było zauważyć różnicę: przed odlo- tem na wydmy krążyły nad norkami dłużej niż na początku. Ale wracały, znikały w piasku, znowu pojawiały się, unosiły w powietrze - i znowu - jak wcześniej - tylko jeden, dwa kręgi nad swoją „bazą”. Było jasne, że pagórek i pręt zbiły je z tropu, zmuszając do poznawania miejsca przed odlotem. Ale poznawszy, przestawały reagować na zmiany, które stały się dla nich zwyczajne. Kołosow wyrównał pagórek i zabrał pręt. Tak jak należało się spodziewać, osy przy pierwszym wylocie długo krążyły nad placykiem. Miały no* we zadanie do rozwiązania. Do tej pory, do drugiego doświadczenia z pagórkiem i prętem, zachowywały się całkiem jak ziemskie osy. Możliwe, że gdyby doświadczenia prowadził kto inny, nie Kołosow, wniosek byłby już gotów: to zwykłe osy. Ale Kołosow, ulegając jakiemuś niezrozumiałemu impulsowi, kontynuował pracę. Fasetowe oczy owadów reagują na różne znaki orientacyjne i określają ich położenie z dokładnością dostępną, jak na razie, tylko przyrządom. W jaki sposób zapamiętują cechy swojego mieszkania? Odpowiedź na to pytanie wymagała innych, bardziej subtelnych obserwacji. Kołosow postanowił nie tracić z pola widzenia dwóch, trzech os. Oczyścił wszystkie miejsca przed wybranymi norkami, zabierając wszystkie kamyki, patyki, źdźbła, które inogłyby posłużyć jako znaki orientacyjne. Pojawiła się pierwsza osa, taszcząc zdobycz - gąsienicę czy jakiegoś wielonoga upolowanego w krzewiastych „dżunglach”. Do chwili gdy dzieliło ją od norki dwa - trzy metry, wszystko odbywało się jak zwykle. Ale nagle zatrzymała się, zawisła w powietrzu i zaczęła miotać się, tak że trudno było śledzić jej lot. Jeszcze raz zawisła, już tylko pół metra nad ziemią, zataczając kręgi, potem zmęczona opuściła się na piasek niedaleko od swojej norki, nie poznawszy jej jednak. Druga osa wróciła minutę później, zaczęła powoli obniżać lot, ale i w jej zachowaniu zaszła rażąca zmiana: zwolniła, rzuciła się w jednq stronę, potem w drugq, zatoczyła szeroki łuk i wreszcie zawisła w powietrzu. Również nie odnalazła ani jednego znajomego znaku. Opuściła się niedaleko od gniazda, znowu wzniosła i lecąc najwyżej kilka centymetrów nad powierzchnią, zaczęła jakby metodycznie badać okolicę; wkrótce dosłownie natknęła się na gniazdo i skryła się w nim. Pierwsza osa tymczasem podjęła poszukiwania swojego miejsca zamieszkania, pełznąc po rozszerzającej się spirali i wlokąc za sobą nielekki bagaż. Na piątym zwoju znalazła wejście do norki. Trzecia osa znalazła norkę najszybciej, dosłownie jakby w jakiś niewiadomy sposób przekazano jej doświadczenie poprzedniczek. Teraz Kołosow zrobił się uważny jak nigdy. Trzeba zaobserwować moment odlotu. Wszystkie trzy osy pojawiły się niemal jednocześnie, uniosły się na wysokość około metra i zaczęły krążyć nad placykiem (a kręgi stawały się coraz rozleglejsze, aż spirala rozwinęła się w prostą prowadzącą osy na miejsce polowań). Kołosow obliczył, że osiem razy obleciały miejsce, zapamiętując nowe znaki orientacyjne. Pod koniec następnego dnia, nie doczekawszy się spotkania w domu, Kołosow połączyŁ się z Carinem, który niedaleko stąd pobierał próbki gruntu. - Niech pan spróbuje przyuczyć osy do sztucznych znaków - poradził Ga-rin. - Niech je pan rozstawi w formie figur geometrycznych lub rysunków. - Rysunków? Myśli pan, że mogą orientować się według planów i rysunków? - A czemu nie? - Zazwyczaj osy rozróżniają jedynie proste figury, okręgi, elipsy, trójkąty... Może spróbuję z przecinającymi się okręgami. Na początek. - Niech popracują nad kwadraturą koła - poważnie powiedział Garin. - Wieczorem pokażę wyniki - trafił w jego ton Kołosow. - Dobrze - powiedział Garin. - W domu razem... Tak, i jeszcze coś, niech je pan nauczy czytać. Ekran zgasł. Kołosow zmiął biały plastykowy arkusik i machinalnie wsunął go do kieszeni kurtki. Nazbierał garść kamyków i ułożył je wokół norki os w kształcie kwadratu. Osa, przyzwyczaiwszy się do kwadratu, bezbłędnie odnajdywała wejście do swoje domu. Teraz orientowała się według tego kwadratu i wystarczyło go przesunąć, a zaczynały się długotrwałe poszukiwania. Zmiana kształtu dawała ten sam rezultat. Osy, orientujące się na kwadrat, nie uznawały trapezu lub trójkąta, „l co z tego, pomyślał Kołosow, ziemskie osy też odróżniają trójkąt od okręgu”. Rozsypał kamyki i przesuwając je, machinalnie ułożył słowo „dom”. W środku litery „o” znajdowała się norka. Wtem przyleciała osa, poszukała, poszukała - i znalazła gniazdo. Kołosow pozostawił napis i zaczął obserwować. Przy następnym powrocie osa od razu trafiła, gdzie trzeba. „Czyta - pomyślał Kołosow. - Nie, nonsens, po prostu poznaje literę - kółko. A gdyby...” Rozwiązanie przyszło nieoczekiwanie. Pozostawił napis, ale zastąpił owale liter „d” i „o” - rombami. Osa wróciła i bezbłędnie skierowała się do gniazda. Kołosow ułożył dłuższe napisy: „dom os”, „wejście do domu”, „norka”. Osy „czytały” niezależnie od charakteru liter. Co więcej, zamiana napisów nie zaskoczyła ani jednej osy, wszystkie od razu znajdowały wejście. Przypominało to prawdziwe czytanie. „Dlaczego przedtem błądziły przy trójkątach i trapezach? Co się wydarzyło?” - dumał Kołosow. Chwilę później Garin stal obok i z zainteresowaniem czytał napisy z kamyków. - Wzywałem pana, Walentyn... Myślałem, że coś się stało... Gdzie ekran? - Tak, ja go... - zaciął się Kołosow. - Tutaj. Wyciągnął ekran z kieszeni, zmięty i bezkształtny. - Do domu - rozkazał Garin. - Nie - obstawał Kołosow. - Jeszcze trochę, zaplątałem się. - Tym bardziej - powiedział Garin. - Jak można, Giennadiju Aleksandro-wiczu? Spójrzcie tylko - przecież one czytają moje napisy. - Poznają je tak, jak inne figury. - Nie!... - Kołosow opowiedział o tym, jak zmieniał charakter liter i co z tego wynikło. - Interesujące - powiedział Garin - a gdyby tak spróbować jeszcze raz od początku? Mam nadzieję, iż moja propozycja nauczenia ich czytać była żartem? - Oto pierwsze doświadczenie: górka z piasku i pręt. Kołosow pozbierał kamyczki i wetknął pręt w usypaną górkę. Osy od razu znalazły drogę. - No, to, powiedzmy, jest pamięć - powiedział Kołosow. - Spróbujmy jeszcze czegoś nowego, ale też z tej serii. Pozbierał z placyku wszystko i ułożył przemyślną figurę z kamieni. Wszystkie osy znalazły norki. - Niczego nie rozumiem! - wykrzyknął Kołosow. - Powinny przecież być zbite z tropu tą przebudową. - Kamera filmowa działała? - spytał Garin. Kołosow przytaknął, potem beznadziejnie machnął ręką, siedli na miękkich fotelach i wszędołaz poniósł ich przez piaski do bazy-domu. Po drodze Garin ostrożnie i z nieskrywanym zainteresowaniem próbował wybadać opinię Kołosowa na temat niespodzianek pierwszych dni. Kołosow starał nie spieszyć się z wnioskami. Co ‘myśli o osach? Niczego pewnego nie można na razie powiedzieć. A poza tym... Dlaczego by nie podjąć bezpośrednich doświadczeń nad określeniem intelektu? Właśnie tak. Faktów jest chyba wystarczająco dużo. A może należałoby poczekać? Jasne jest tylko to, że wszystko co do tej pory robili, rodziło nowe pytania. Wygląd zewnętrzny może być mylący, zwyczaje - również. Przykładów na to nie brak i na Ziemi. To przede wszystkim mi-mikra, naśladownictwo. Kiedyś w dzieciństwie uczył się odróżniać jeden z gatunków much od trzmiela. Nie było to proste. Mucha też wysysa nektar długim pyszczkiem, przelatując z kwiatka na kwiatek, a na podstawie stroju - bojarskiej szuby - uważana jest za kosmatego trzmiela. Dopiero zła- pawszy muchę, odkryjesz błąd: dwa skrzydła, trójczłonowe krótkie wąsiki bezbłędnie wskażą genealogię. Po co taka maskarada? Istota rzeczy - w żądle trzmiela. Nie każdy ptak zła kom i się na trzmiela, jeśli spróbował jego jadu. Dobroduszna mucha, brzęcząc przezroczystymi skrzydłami, nawet nie podejrzewa, że są na świecie trzmiele i ptaki; z pierwszymi zupełnie nie spotyka się, a spotkanie z ptakiem, oznacza jej ostatnią godzinę. Długa historia rozwoju tych gatunków szła jednak taką drogą, że ubarwienie trzmiela, ubarwienie muchy i oko ptaka - wszystkie te cechy oddziaływały na siebie nawzajem, nie stykając się w żaden sposób. Jeśli jednak stanie się coś z pysznym ubarwieniem stroju trzmiela - ptaki wyniszcza muchy. Zmienią muchy swój ubiór - los ich będzie przesądzony. Oczywiście, to tylko prosty przykład. Czy nie byłoby możliwe, że osy naśladują świadomie, celowo? Niewykluczone, że na planecie istnieją dwa gatunki os, z których jeden jest zdolny do mimikry; wtedy należałoby znaleźć drugi. Te drugie są, być może, prawdziwymi osami, w zwykłym ziemskim sensie. W domu wspólnie prześledzili drobne wydarzenia z piaszczystego wzgórza, kadr za kadrem. Zaskakiwała szybka przemiana, wydawało się, że pod koniec dnia osy zmądrzały. Tak wyraźnie osy wieczorne różniły się od os porannych, mozolnie zapamiętujących najprostsze znaki orientacyjne, liczących kamyki w liniach i figurach geometrycznych, dających się zmylić każdą zmianą znaków orientacyjnych. Kawardin był zdania, że zaszła jakaś pomyłka, że, być może, doświadczenia zostały przeprowadzone nieprawidłowo, najprawdopodobniej sama metodyka jest błędna i daje osom klucz do rozwiązania, przypadkowego - oczywiście. Swarogin wypowiedział się za hipotezą „intelekt”, chociaż bardzo ostrożnie (być może wpłynęły na to słowa Kawardina i jego twarde stwierdzenie: intelekt nie wchodzi w rachubę). Wysłuchawszy Swarogina, Garin zapytał, dlaczego rankiem osy zachowywały się inaczej, dlaczego pierwsze kadry dają zupełnie inny obraz i ani jednego dowodu na zachowanie świadome? - Trzeba sprawdzić jeszcze raz - twardo powiedział Swarogin. - A mnie się wydaje, że osy zmądrzały na zawsze, bezpowrotnie, jeśli można tak powiedzieć. Jak pan myśli, Walentyn? - Garin badawczo spojrzał na Kołosowa, jakby chciał rzeczywiście rozstrzygnąć problem większością głosów. - Zgadzam się z panem - powiedział Kołosow - chociaż niczego nie rozumiem. Tak mi się wydaje, i to wszystko. - Pomyślcie - powiedział Garin i zaczął oglądać jeden z kamyków, zabranych przez nich ze wzgórza. - Tak, tak... - zaczął Kołosow. - Przecież one mogły... zauważyć, tak? - Załóżmy - powiedział Garin - załóżmy, że one zauważyły... Co dalej? - Zrozumiały, że są przedmiotem eksperymentu - kontynuował Kołosow. - Tak - potaknął Garin. - To znaczy? -...znaczy, że przeszły na naturalne znaki orientacyjne, słusznie? - Oczywiście - powiedział Garin. - Lub nauczyły się czytać. - Pan pozwoli, Giennadiju Aleksan-drowiczu - zbudził się Swarogin - jedno drugiego nie wyklucza, raczej uzupełnia. Osy mogły zauważyć, że trwa eksperyment, i nauczyć się sylabizować, l jedno, i drugie na raz. - Na górze, w naszym laboratorium, stała skrzynka z osami, podarek od fizyków - powiedział późnym wieczorem Garin, jakby do siebie, nie zwracając się do nikogo. - No to co? - spytał Kawardin. - Plastykowe pudełko, przezroczyste, z otworami do oddychania. Fizycy bardzo troskliwie wszystko przygotowali i w dzień naszego przyjazdu ofiarowali nam - kontynuował Garin już głośniej, bacznie wpatrując się w ich twarze. - Wszyscy widzieli? - Widzieli - odkrzyknął Kolosów - i nie tylko widzieli. Przecież badaliśmy te osy. Zapisywaliśmy widma. O co panu chodzi, Giennadiju Aleksandro-wiczu? - Jak to o co: gdzie jest pudło? - Tam, w laboratorium. - Na półce? - Na półce. - Niestety... - To nieporozumienie - powiedział Kawardin - pójdę i sprawdzę. Chodźmy razem, Wala! Wyszli, drzwi miękko zamknęły się. Kroki na schodach. Potem cisza. Ledwie słyszalnie trzasnęły drzwi szafy. Jeszcze raz. Głosów nie było słychać, ale Garin bez trudu wyobraził sobie, o czym oni rozmawiają. O pudełku, które tu właśnie powinno się znajdować, l nie ma go... Swarogin spytał: - Myśli pan, że zginęło? - Nie wiem - powiedział Garin - nie wiem, co myśleć. - Nie mogliśmy go zgubić - odezwał się z progu Kawardin. - Znajdzie się. - Nie jestem przekonany, zupełnie nie jestem o tym przekonany - jakby rozmyślając na głos, mamrotał Garin. - Czy to takie ważne? Garin spotkał uparcie pytający wzrok Kawardina. - Ważniejsze, niż można sobie wyobrazić. - Nie rozumiem pana. - Ja też - dodał Kolosów. Garin pokręcił gałką odbiornika. Na ekranie pojawiła się twarz dyżurnego ze stacji orbitalnej. W powitalnym geście zwrócił się do Garina: - Dobry wieczór Giennadiju Aleksandrowiczu. - Dobry wieczór - odkrzyknął Garin - niech pan powie, kiedy mamy oczekiwać polskiej grupy biologów? - Za dwa tygodnie. Po aklimatyzacji. Informowaliśmy was... - Tak, informowaliście - powiedział Garin - dziękuję. Ekran przygasł, zamienił się w niezauważalny arkusik, przypięty do ściany zwykłą szpilką. - Ot co - Garin ogarnął wzrokiem kolegów - słyszeliście: za dwa tygodnie. A więc oprócz nas nie ma tu nikogo. Zupełnie nikogo. Od bieguna da równika i od równika do drugiego bieguna. Ani ducha. A tymczasem... Chodźcie ze mną. Garin przepuścił przodem Kawardina, Kołosowa i Swarogina, dokładnie zamknął drzwi, potem poprowadził ich wokół domu pod okna wychodzące na stronę południową. - Stop - rozkazał cicho. - To tu... Patrzcie. Nad samym oknem połyskiwała pochodnia komety. W jej żółtej, nierealnej poświacie ujrzeli zagłębienie, wgniecenie, jeszcze jedno mniejsze - ciągnęły się w kierunku pustyni nierówną linią: ślady. Garin zrobił krok i wszyscy zauważyli, że długość jego kroku jest mniej więcej taka sama jak odległość między odciskami na piasku: były to ślady stóp. Zaczynały się pod samym oknem. Obrócił się. Ich twarze wydawały się nieruchome, zastygłe jak maski. Nieuświadomione uczucie zagrożenia przykuło go na moment do miejsca, potem, już uśmiechając się, pokazał drugie ślady prowadzące do domu. - To ślady tego, kto ukradł osy. - Stąd prosty wniosek... - powiedział Kawardin - trzeba... - Nie, tylko nie tu... - zatrzymał go Garin. - Chodźmy. Wrócili do domu. - Trzeba jeszcze raz nałapać os - zakończył Kawardin swoją myśl. ...Swaroginowi nie bardzo wychodziło nowe pudełko. Zrobił więc szkielet z drutu i obciągnął go przezroczystą błoną tak grubą, że osy w żaden sposób nie byłyby w stanie sobie z nią poradzić. Długo radzili, gdzie umieścić urządzenie. Jeśli ktoś po nie przyjdzie, to nie powinien zbyt długo szukać - trzeba wyeliminować przypadki, które stają się nieoczekiwaną przeszkodą. Nawet obserwatorzy podlegają pewnemu ryzyku, niezależnie od przedsięwziętych środków ostrożności. Postanowiono paczkę z osami postawić na widocznym miejscu - na piętrze, gdzie przedtem znajdowało się zaginione pudełko. Ale Kawardin zgłosił sprzeciw - miejsce było już raz wykorzystane, ‘może wzbudzić podejrzenia. Czy nie lepiej zabawić się w chowanego? W końcu zgodzili się, że pułapkę trzeba zastawić na parterze, w pokoju ogólnym, a badacze pozostaną na piętrze. Okna należy otworzyć, przygotować oparty fotograficzne i kamery filmowe, broń, radiostację. Dwie osoby, według tego planu, miały udać się na pustynię: po pierwsze-praca nie mogła czekać, po drugie, przerwanie normalnego programu badań mogłoby niewątpliwie wzbudzić podejrzenia. Dwóch ludzi zajęło stanowisko obserwacyjne przy oknie. Komuś przyszedł do głowy pomysł z peryskopem, żeby niczym nie zdradzać swojej obecności. Następnego dnia schwytane osy umieszczono w skrzynce. Wczesnym rankiem Garin osobiście poinstruował Swarogina i Kawardina. Potem pojechał z Kołosowem, ale nie tak daleko jak zazwyczaj. Po pół godzinie pytał przez radio, czy wszystko w porządku, i przykazał, aby mieli się na baczności. (To polecenie zostało przekazane specjalnym kodem, aby w razie czego ktoś obcy nie mógł go rozszyfrować.) Ci, których wizyty oczekiwano na stacji, przypuszczalnie stwierdzili stratę rano, spostrzegłszy opuszczone norki (co prawda, był to raczej wątpliwy domysł niż hipoteza, ale i tak został potwierdzony znacznie później po wyjaśnieniu wszystkich okoliczności). Do południa było cicho. Kawardin wykonywał z pamięci szkice pejzaży. Swarogin dyżurował. Potem znudziło mu się to, przekartkował tomik wierszy, napisał list do brata, który z orbity przekazano w eter. (W tym celu wezwał operatora neutrinowej instalacji statku, potem jeszcze kilka minut rozmawiał z nim o nowościach, nie wspomniawszy jednak ani słowem o spodziewanej wizycie na stacji - w tym celu bowiem niezbędne byłoby pozwolenie na posługiwanie się kodem.) Ulegając nieuświadomionemu niepokojowi, Kawardin stał się koło południa bardziej uważny, jakby przeczuwał nieuchronność spotkania. Swarogin ulokował się przy przeciwległym oknie, tak że z zewnątrz był widoczny jedynie otwór peryskopu. Bez przerwy przed jego oczyma majaczyło to samo: niewysokie stołowe góry niezauważalnie przechodziły w wydmy, w pagóry z ciemnymi grzbietami opalonej gliny i purpurowym ornamentem dzikich krzewów. Poprzez karawany pyłowych obłoków, przecinając je oślepiającymi promieniami, przenikało słońce. Obrzeża chmur to różowiły się, to niezauważalnie zlewały się z niebem, to rozpływały się. l wyraźnie obrysowany obłok nagle przestawał istnieć, a na jego miejscu pojawiała się nowa, prawie żywa istota z niebieskiego zwierzyńca. W miarę jak rozżarzona kula zbliżała się do zenitu, powietrze stawało się coraz bardziej płynne i drżące, falowało nad piaskami. Swarogin uczuł na plecach ostrożne muśnięcie. Podniósł głowę i ujrzał tuż koto siebie twarz Kawardina, który przyłożywszy palec do ust, pokazywał ręką nieco w lewo, tam, gdzie gorące blaski były szczególnie oślepiające. Kawardin przykucnął, kryjąc się pod parapetem, i Swarogin bez trudu dostrzegł sylwetkę człowieka stojącego tam, z przodu, za oknem, jakby wahającego się. Miał na sobie jasną odzież, kapiszon i pelerynka zakrywały górną część jego twarzy. Swarogin podniósł okulary, ale Kawardin mocno ścisnął mu rękę, okulary upadły. Kawardin miękko pochwycił je i milcząc położył na podłodze. Blask szkieł zdradziłby ich. Swarogin przestał oddychać. Człowiek wykonał kilka kroków w ich stronę, przystanął, potem ruszył znowu. Kaptur widocznie przeszkadzał mu, odrzucił go więc. Jego twarz, nieruchoma i ogorzała od wiatru, nie sprawiała jednak wrażenia maski. Swarogin zdążył zauważyć zmarszczki na wysokim czole, podłużne oczy, suche cienkie usta i uszy jakby ulepione z porcelany. Swarogin szczęknął migawką aparatu. Chwilę później włączył kamerę. Człowiek szedł nadal. Nawet nie spojrzał na okno. (W tym momencie Kawardin zreflektował się: okno powinno było być zamknięte - niewybaczalny błąd!) Tym niemniej wszystko szło jak trzeba. Przybyszowi pozostawało jeszcze jakieś dziesięć metrów, l wtedy podniósł głowę, Stał i patrzył do góry, na okno. Chciałoby się coś zawołać czy wyjść mu po prostu na spotkanie lub porozmawiać z nim, opierając się łokciami na parapecie. Kawardin i Swarogin odgadywali jego uważne spojrzenia. Chwila ciszy i bezruchu. Ni szmeru, ni ruchu. Nawet oddech przeszkadza. Tył- l ko iluzja. Na tej planecie nie było przecież ludzi, poza członkami ekspedycji. Oślepiające światło słońca, wiszącego w górnym rogu okna, razi oczy. Purpurowa sterta obłoków, przeniknięta płomieniem, jakby zastygła, jej skraje powoli rozpływają się na boki - niewiarygodnie lekki, ledwie zauważalny ruch, jakiś zamierający akompaniament zdarzenia. l nagle coś, jakby brzęczenie komara, jeszcze, głośniej, l cichy stuk, i słowa. Radiostacja! Cisza wybuchła. Ręka namacała przewód, przycisk. Za późno. Znów cisza, ale inna. Człowiek za oknem oddalał się. Bez obawy patrzyli za nim. A on szedł rytmicznie, niekiedy zatrzymywał się. 2 każdym krokiem oddalał się od wszystkiego, od domu, do którego dopiero co szedł, i od ludzi, których nie chciał zobaczyć. - Wydaje mi się, że zauważył aparat fotograficzny - powiedział Kawardin. - Zresztą, z takiej odległości trudno nie zauważyć. - l na dodatek radiostacja... - odezwał się Swarogin. - Garin nie pozwolił za nim iść, tego nie rozumiem. Dlaczego? - Nie wolno tego robić. Nic nie wiemy, nie rozumiemy - to znaczy nie należy działać. Pod tym względem ma rację. Jednak nikt nie zabronił nam badać śladów. Dokąd one prowadzą? Poczekali, aż sylwetka rozpłynęła się. Połączyli się z Garinem. - Wszystko idzie jak trzeba - powiedział Garin - dobrze, że nie doszło do rozmowy, na razie nie trzeba; ślady sfotografować, jeśli ich jeszcze nie zasypało, wywołać błony. Ale Kawardin zapalił się, chciał dowiedzieć się jak najwięcej - i od razu. Poszli po śladach, pierwszy kilometr pokonali dość łatwo, potem zmęczyli się i przysiedli dla odpoczynku. Ruda, kudłata kula wisiała już nisko nad żółtym horyzontem, a horyzont nie był linią, lecz pasmem, płynącym pasmem, gdzie1 zlewały się żywioły i nieba i ziemi. Ślady pokrywał już cień, wiatr uciszył się i Kawardinowi wydawało się zupełnie naturalne, a nawet konieczne, że idąc dalej mogą jeszcze się czegoś dowiedzieć. Jeszcze jeden odpoczynek - i znowu kilometr. Poszli szybciej. Kawardin spieszył się: trzeba zdążyć wrócić przed zachodem, a kto wie jak długo jeszcze trzeba iść? Już wtedy nabrał podejrzeń trudnych na razie do wyrażenia. Szli zdyszani, ledwie powłócząc nogami, ale ciągle wydawało im się, że lada moment dogonią kogoś idącego przodem chociaż wcale nie było widać znajomej postaci. Znikła już dawno, rozpłynęła się, jeszcze zanim wyszli z domu. A teraz, nagle, przy końcu dnia ślad urwał się. Dalej była tylko zagadkowa pustka, pofalowany piasek i nic więcej. Ani zagłębienia, które można by uznać za przysypany odcisk, ani przedłużenia śladów w odległości stu kroków. - Trudno - powiedział Kawardin. - Trzeba wracać. Chodźmy. Minęła godzina jedna, druga. Zbliżali się do domu. Kawardin myślał, jakim cudem mógł zniknąć ślad, ale doszedł do wniosku, że nie to jest akurat najbardziej zagadkowe w tej całej historii. Ślady można przysypać piaskiem. Swarogin był zmęczony, umył się i położył. Kawardin czuł, że coś jest nie w porządku. Szybko wszedł na piętro. Tu nic się nie zmieniło, kamera znajdowała się na swoim miejscu, narzędzia i cala reszta. Co tchu rzucił się na dół. Plastykowej pułapki z osami nie było. Pusty hak samotnie sterczał ze ściany. Kawardin ściągnął Swarogina, który zdążył już zdrzemnąć się. Razem wyskoczyli na ulicę, l zobaczyli: od samych drzwi prowadził w pustynię jeszcze jeden ślad. ...Kawardina gnębiło uczucie wstydu, zdawał sobie sprawę, że postępek jego i Swarogina był dziecinadą. Ale Garin był innego zdania. Uspokoił ich. Czy można cokolwiek przewidzieć, spotykając coś zupełnie nieznanego? W końcu, co się stało? Osy zginęły? Czyż nie po to je złapano, aby stanowiły pułapkę? Tak, przynęty już nie ma, ale przecież pokazała się ryba. Siedli i zaczęli oglądać fotografie. - Coś podobnego, niczego nie brakuje, wszystko jest! - ze wzburzeniem wykrzyknął Kawardin. - A przecież wiedział, że go fotografujemy, i widział na pewno, że go śledzimy. - Oczywiście - odpowiedział Garin. - Wygląda na to, że on, lub raczej oni podlegają prawom podobnym do naszych. Nie wykluczone, że i dla nich nie wszystko jest jasne. Ale zgodzicie się, że takie milczące spotkania zmuszają do myślenia o przyszłości i wymagają poznania się. Rankiem, na starym miejscu, tam, gdzie osy uczyły się czytać, wszystko było jak dawniej. Kolosów siadł na piasku, zanurzył w nim dłonie i długo wsłuchiwał się w przeraźliwe ‘brzęczenie os wędrujących po swoich powietrznych drogach od wypalonych pastwisk do miasta i z powrotem. Miastu os trudno, bardzo trudno przetrzymywać walkę z wichurą. Co mogą przeciwstawić skrzydlate drobiny suchym szkwałom? „Rozum” - pomyślał Kołosow. W to, jak sądził, trudno było wątpić. Poza tym wydawało się, że ktoś je chronił, troszczył się o nie. A jakie dziwne jest to miejsce, na którym ulokowało się miasto os! Trudno znaleźć lepszy zakątek w całej okolicy, tu zawsze nie wiadomo dlaczego jest zacisznie, a nawet nie tak upalnie jak gdzie indziej. Kołosow nawet nie bardzo się zdziwił, kiedy znalazł w dłoni nie wiadomo skąd arkusik z rysunkiem. Pomyślał, że mógł go podnieść z piaskiem lub że podrzucił go wiatr i przycisnął do dłoni. Spojrzawszy nań mimochodem, Kołosow domyślił się, że to portret. Zaczął go uważnie oglądać i przywidziało mu się, że oczy na nim są żywe i tak samo uważnie go obserwują. Ale nie! To był rysunek, nic więcej. Za to wykonany był po mistrzowsku, tak że każdy ruch, każde przesunięcie arkusika papieru wywoływało w nim błysk życia. Tego samego dnia, wieczorem, Garin dokonał ważnego stwierdzenia: portret nie jest narysowany. Było to coś w rodzaju mozaiki z maluteńkich kawałeczków suchych roślin, najpewniej robota os. Nietrudno było poznać, kogo namalowały osy-artystki. Garinowi wydawało się to całkiem naturalne. Ze zdjęć i z portretu spoglądała na nich ta sama twarz, z tą różnicą, że fotografia człowieka, który ukradł osy, stanowiła zwierciadlane odbicie portretu. - Myślę, że chcieli nam przez to powiedzieć - zauważył Garin - że zbytecznie fotografowaliśmy go wówczas. Jeśli jest nam potrzebny jego portret na pamiątkę lub dla innych celów, to niepotrzebnie trudziliśmy się. Osy nam go podarowały. Wygląda to na nienatrętną próbę nawiązania z nami kontaktu. - Lub na próbę skończenia z kontaktami - sprzeciwił się Kawardin. Jak często bywa, wydarzenia tych kilku dni szybko zostały zepchnięte na dalszy plan: zbliżał się koniec ostatniego etapu badań. Garin pracował do późna, nadrabiając zaległości. Razem z nim inni członkowie ekspedycji (dołączyli do nich jeszcze Polacy) zbierali i przygotowywali do wysyłki materiały, albumy, eksponaty. Nie było czasu na eksperymenty i hipotezy. Ta niecodzienna historia musiała poczekać na dalszy ciąg. Z tym, niestety, wszyscy się zgadzali. Nie ma trudniejszego zadania niż przeprowadzenie wszechstronnych badań planety, a kilka tygodni pracy stanowiło jedynie maleńki epizod długotrwałej akcji. Inni mieli więcej szczęścia. Ekspedycja Olchowskiego w pięć lat później odkryła pod pustynią prawdziwe miasta. Najstarsze i najpiękniejsze z miast, jak kamienna śnieżnobiała wyspa, wznosiło się kiedyś nad piaskami. Brukowane ulice w zagadkowy sposób łączyły przeróżną pod względem stylu zabudowę - chałupy i pałace. Ich prawidłowe, geometryczne linie ciągnęły się kilometrami, a pod ulicami ukryte były kamienne rury wodociągowe. Na placach tego słonecznego miasta wznosiły się nie świątynie, nie pomniki bogów i bohaterów, lecz studnie wyłożone czerwoną ceramiką i czarnymi, błyszczącymi kamieniami, oszlifowanymi jak lustro. W ich wypolerowanych powierzchniach przeglądały się, być może, dziewczyny z wysokimi dzbanami na ramionach, ich stopy dotykały czerwonej ceramiki i monet rzucanych ubogim, a spadające z dzbanów krople wody syczały w gorące dni i wyparowywały, ledwie musnąwszy czerwone | płytki. Trzy studnie o niezwykłej głębokości dostarczały wodę do basenu, gdzie mogli zażywać kąpieli wędrowcy, którzy dotarli do rogatek gościnnego miasta. Z tego właśnie basenu nagrzana przez słońce woda kierowana była ku wiszącym ogrodom, przewyższającym słynne ogrody Semiramidy. Gigantyczny zbiornik niedaleko miasta podobny był do jeziora, z niego wypływały sztuczne rzeki, zasilające pola. Ale tam, gdzie kończyło się królestwo wody, zaczynało się królestwo śmierci - piasek, piasek, piasek, miraże pod rozpalonym niebem i obłokami purpurowego pyłu. Studnie i kanały były zasilane przede wszystkim wodą „wypoconą” przez górskie skały. Woda więc przepadała, źródła wyczerpywały się, studnie stawały się coraz płytsze. Olchowski odtworzył mnóstwo starych kanałów i dowiódł, że dawni mędrcy za pomocą substancji barwiących, znakowanych ryh i specjalnych pływaków określali podziemne szlaki niewidzialnych rzeczek i jezior. Potem poznali właściwości wody lekkiej i ciężkiej, sekrety roztworów i przegrzanej pary. Nad późniejszymi miastami wznosiły się już wieże ciśnień, nieco później - skomplikowane kondensatory. Wydawało się, że kłopoty rozwiązano raz na zawsze. Ale samych miast pozostało bardzo mało, a i te bardziej przypominały nie ludne centra handlowe, a stacje badawcze, gdzie prowadzono ustawiczną walkę z pustynią. Mieszkańcy tajemniczych miast próbowali wywoływać sztuczne deszcze, ale wilgoci w atmosferze było za mało. Najcenniejsza substancja, woda, stopniowo, kropla za kroplą, obłok za obłokiem, rozpraszała się w przestrzeni, unosiła się w Kosmos, ale najstraszniej-sze było to, że jej właściwości z czasem zmieniały się. Najlżejszy z izotopów wodoru, prot, zanikał, palące promienie unosiły jego molekuły z atmosfery, nie-ważka para, początek wszelkiego życia, jego podstawa, rozpływała się w czarnych przestworzach. Pozostawała ciężka woda, stopniowo zabijająca życie. Ci, którzy oddawali planetę pustyni, nie byli w stanie zmierzyć się z tym niebezpieczeństwem. Tak, wycofali się. Ale nie wyginęli. Byli gotowi pozostać za wszelką cenę. Męstwo i wiara nie pozwoliły im zginąć. Potwierdziły to wykopaliska, prowadzone przez Ol-chowskiego. Jak powinni byli postąpić? Co przedsięwziąć w beznadziejnej, wydawało się, sytuacji? Nie żądano od nich szybkiej odpowiedzi. Pustynia od wieków rozbrzmiewała głosami zwierzęcych stad i dzikich ptaków, szukających schronienia koło ludzkich domostw, a piaskowe trąby powietrzne przez tysiąclecia stukały do okien. Czy odkryli w tym czasie jakieś inne planety zdolne dać im szansę przetrwania? A jeśli nie? A może gorące piaski niszczyły im rakiety, zasypywały, zatapiały w bezbrzeżnym pomarańczowym oceanie, skąd już nie było im dane wzbić się i unieść ku błękitnemu niebu, ku innym światom, światom marzeń i nadziei? l nagle, zdaje się, znaleźli... W ich laboratoriach z pewnością jeszcze pracowano, jeszcze miano nadzieję, i chociaż stu głosami ryczała nad nimi pustynia, ich mędrcy, szepcząc modlitwy lub, być może, wiersze, szukali ostatnich dróg ratunku. Późniejsze warstwy przechowały ślady cywilizacji, która osiągnęła poziom niezwykle wyrafinowanych środków technicznych. Wodę zbierano po molekule, po kropli, dając początek skromnemu źródełku, żywiącemu wszystkich, którzy żyli w okolicy. Niezwykłe maszyny, których przeznaczenia nie udało się określić...aparaty, przypominające rakiety... kwarcowe naczynia, wypełnione zielonym piaskiem, który wydobywali w kopalniach... znaleźli wyjście w przestrzeń sprzężoną. Atomy zielonych ziarenek piasku jak gwoździe spajały ją z naszymi światami, to most, po którym wszystko, co istnieje, przeszłoby tam, przeciekło jak strumień, spełniając przepowiednię ogłoszoną na początku dni istnienia. Poprzez najdrobniejsze sito atomów dostrzegli błękitne przestrzenie nowych ziem. Z początku, jak zwykle, obraz był zamglony i rozmyty, ale z dnia na dzień coraz wyraźniej zarysowywały się brzegi dalekich rzek, rozjaśnione zorzami wiecznej wiosny i blaskami tęcz. Jak ptaki, uwięzione w klatkach, widzieli bezgraniczność tych dali i zdążali ku nim. Świat skryty na.razie, do czasu, tajemny świat spoza siedmiu pieczęci, otworzył się nagle. Był tuż obok. W tym samym miejscu. Ta właśnie pustynia była jego siedliskiem. Dla niewtajemniczonych był niewidoczny i niedotykalny, jakby oddzielała go ściana, przez którą nie dane było im się przebić. l na tę właśnie czarodziejską podróż zabrakło im sił. Nieco za późno odkryto przestrzeń sprzężoną i zbyt mało czasu zostało na znalezienie właściwego sposobu przedostania się tam. Ocena liczebności mieszkańców planety, przeprowadzona dla tego okresu przez współpracowników Olchowskiego, przyniosła dziwny wynik: wszystkiego około dwóch tysięcy lub nieco więcej. Zresztą, a to zakrawało na cud, mogło ich być znacznie mniej, l oto w górnych horyzontach nagle zanika dążenie do wody. Tak jakby w swoich poszukiwaniach poddali się rozpaczy. Coraz mniej aparatów do wytwarzania syntetycznej wody. Przez całe stulecie - ani jednej nowej konstrukcji. Tak, odchodzili w niebyt, byli do tego zmuszeni. Przypominało to, być może, oczekiwanie, ten niewyrażalny lęk, który rodzi się, kiedy ocean zbiera siły do wysłania ostatniej fali na ostatni skrawek lądu, gdy oto widoczna jest już w dali przezroczysta, błękitna ściana wody, pionowo strzelająca w górę, do samego nieba, gdy zalega straszliwa cisza i stygnie krew w żyłach. Możliwe, że było to podobne do tonącego ziemskiego okrętu, kiedy woda już cicho szemrze w ładowniach, przyjmując postać żywych, oddychających, przelewających się strumyków, pieszczotliwie obmywających grodzie i wręgi... Być może, tylko wszystkie ziemskie oceany razem mogą dać wyobrażenie o śmierci z braku wody. Jak uciekali? Woleliby niewątpliwie tysiące razy zamienić się w upiory, aby ich duch unosił się nad starymi ścianami umierających miast, aby tylko pozostać. Chwytali się każdej szczeliny zachowującej zieleń i resztki wilgoci, żeby choć na rok, na jeden dzień odroczyć rozstanie... lub przedłużyć życie. Każda, najbardziej surowa planeta może posłużyć za krótkotrwałą przystań dla rakiety i jej załogi, ale życie, długie życie garstki ludzi - czyż jest ono możliwe, czyż może ocaleć? W ostatniej warstwie kulturowej, na głębokości najwyżej dwudziestu metrów od powierzchni, znalazł Olchowski medale z wizerunkiem os. Co to? Poetycki symbol, abstrakcja? Czy kryje się może w tym myśl wiodąca ku horyzontom nadchodzącego, ku ostatniej nadziei. Faktów było akurat tyle, aby jak na kanwie ułożyć z nich jedną z czarodziejskich bajek, w której księżniczka czy też królewna zamieniła się w białego łabędzia lub żabkę. Siła poetyckiego wymysłu, zamkniętego w kanoniczną formę baśni, była tak wielka, że Olchowski szukał potwierdzeń i dowodów. Usiłował, oczywiście, odrzucić te na poły bajeczne hipotezy i iluzoryczne wyobrażenia, które nim owładnęły, ale nie znajdował rozwiązania w żadnej innej płaszczyźnie, jakby wszystkie drogi poszukiwań wiodły go do zamkniętych drzwi, za którymi zaczynały się czary. ...Tak więc długo powstrzymywane piaski pogrzebały rozwaliny, pokryły umarłych, usypując nad nimi kurhany. Pozostały osy. Planeta poskromiła swój charakter, wiatry stawały się z roku na rok cichsze, i osy, pracowite osy zbudowały swoje pierwsze miasto, wspaniałe miasto, w którym znajdowało się tysiące norek - domów os. Nieoczekiwane odkrycia Łarionowa zerwały zasłonę czasu i po raz pierwszy pozwoliły ocenić głębię wyobraźni tych, którzy przez tysiąclecia walczyli z naporem żywiołu. Ich pismo, wyglądające jak wielobarwna mozaika jakichś bajkowych żuczków, ptasich piór, wzorzystych liści, wydawało się niedostępne na wieki. Nawet zwykłe opisanie każdej metalowej tabliczki czy kamiennej płyty, pokrytej barwnymi znakami, było trudne, graniczyło z naukowym bohaterstwem. A co dopiero, jeśli ktoś zamierzał doszukać się sensu, zdobyć się na zrozumienie przekazów zaszyfrowanych w tak niezwykły sposób. l oto, nikomu dotychczas nie znany czterdziestoletni uczony nagle znajduje klucz do zagadki. Nie, nie mógł jeszcze czytać wszystkich tekstów, na to nie mogłyby liczyć całe pokolenia gra-fologów. Nikt by w to zresztą nie uwierzył, ponieważ nawet na Ziemi pozostawały nie odczytane teksty, o ileż mniej skomplikowane. Łarionow był w stanie odczytać krótkie napisy z ostatniego okresu, wybite na medalach z wizerunkiem os. Sposób ich odczytania został odkryty niewątpliwie przypadkowo. W jaki sposób można by inaczej wyjaśnić fakt, że Łarionow opracował optyczny układ, przekładający hologramy na litery i wiersze. Oni posługiwali się właśnie hologramami, tym niezwykle pojemnym szyfrem dla zapisu myśli. Dzięki temu kwestia kopiowania oryginałów stawała się niebywale prosta: najmniejszy fragmencik hologramu zachowywał jego pełną treść. Oczywiście, musieli mieć swoje sposoby szybkiego czytania hologramów: wystarczało właściwie tylko spojrzeć na dowolną grupę znaków, raz popatrzeć na tabliczkę, nawet nie obejmując całej wzrokiem - a stawał się zrozumiały sens całego zapisu. Pozostawało jeszcze odczytać otrzymane przez Łarionowa litery i słowa, l chociaż umykał sens wielu, wielu stronic, najprostsze zapiski, rozszyfrowane przez niego, opowiedziały bardzo wiele. Carin interesował się przede wszystkim tymi napisami, które bezpośrednio wiązały się z wizerunkami os. Prace Łarionowa zmusiły do wspomnień o tym, co niegdyś widział na własne oczy wraz z przyjaciółmi. Przypadkowo natknąwszy się na artykuły Łarionowa, Garin napisał do niego list (Łarionow pracował w Kijowie). Otrzymał szczegółową odpowiedź. Ze zdumiewającą szczerością Łarionow przedstawił mu teksty rozszyfrowanych napisów. Co więcej, przysłał mu warianty innych odczytanych tekstów, których badanie jeszcze nie było zakończone. Na jednym z medali, równolegle z holograficznym, był wybity zwykły tekst. Obok wizerunku osy można było przeczytać, posługując się alfabetem Łarionowa: „One będą wiedzieć to, co my wiemy”, l niżej: „Wiele się od nich uczymy”. „O kim mowa, - zgadywał Garin - o osach?...” l znowu napisał do Łarionowa. Ten odpowiedział dosłownie tak: „Pytanie nie jest proste, ale liczę na Pańską wyrozumiałość, bowiem argumentów przemawiających za moim punktem widzenia jest na razie niewiele. Myślę, że napisy adresowane sq do nas, a mowa w nich rzeczywiście o osach. Zbędne będzie przypominanie Panu o tych nieprzeciętnych możliwościach, którymi obdarzyła je przyroda. Opublikowane przez Pana i Pańskich współpracowników artykuły sq dość elokwentne, ale nie udało mi się skorzystać z tych materiałów ekspedycji, które trafiły do archiwum. Czy mogę liczyć na Pana pomoc? Szczególnie zależałoby mi na zapoznaniu się ze zdjęciami i filmami. Trudno sobie w tej chwili wyobrazić skalę tragedii, w wyniku której praktycznie zginęła cywilizacja, która nie znalazła drogi ocalenia. A jednak oni czegoś dokonali. Czuję, że natrafiłem na ważny ślad. Jak do tego doszło, to zupełnie inny problem. Trzeba wyobrazić sobie ową sytuację bez wyjścia, aby w pełni ocenić to, co udało się im osiągnąć. Jasne, że zachować, zakonserwować, jeśli można tak powiedzieć, idee czy osiqgniecia wielu gałęzi nauki można za pomocq maszyn elektronowych. Ale komu zostawić te „konserwy”? A myśl, żywa myśl, rozwijająca się i zmieniająca jak śnieżna lawina lub obłok - co z nią? Komputer tu nie pomoże. A śmierć żywej, twórczej myśli to prawdziwa tragedia, to śmierć cywilizacji, śmierć ostateczna. Zaczęli więc szukać sposobu przekroczenia progu wieczności przez niebyt. Taki właśnie mieli przed sobą problem, niczego innego nie byli w stanie zrobić. Zostali zmuszeni do wybrania formy życia stosunkowo prostej i, przede wszystkim, takiej, która mogłaby wytrzymać wszelkie próby. Jednocześnie jednak powinna była być dostatecznie złożona i odpowiadać ich celom. Zamierzali ni mniej ni więcej tylko obdarzyć to inne życie rozumem. Swoim, oczywiście, lub jego modelem, bardziej lub mniej dokładnym. Ich wybór padł na osy, ponieważ nie było na planecie istot bardziej nadających się do tego celu, szczególnie ze względu na społeczny charakter ich zachowania. Przekazali im więc rozum, a być może i osiągnięcia - pokaże to przyszłość. Jestem głęboko przekonany, że przewidzieli odwiedzenie planety przez istoty sobie podobne. Jest to najbardziej sporna część moich przypuszczeń, najbardziej podatna na krytykę. Ale ja jestem zupełnie przekonany... dla mnie to fakt (z braku miejsca i czasu, a także z innych, jeszcze ważniejszych przyczyn nie mogę zatrzymywać się nad tym dokładniej). Zapyta Pan niewątpliwie, jak byli w stanie zrealizować tak gigantyczny program. Odpowiem - nie wiem, chociaż wiele się domyślam. Z czasem coraz jaśniejszą staje się dla mnie czysto techniczna strona dzieła. Wydaje się, że postanowili oni w końcu doprowadzić do zmaterializowania na planecie nośnika rozumu, który we wszystkim podobny byłby do nich samych lub spodziewanych przybyszów, to znaczy do was. Zadanie to poruczyli osom. Właśnie one były zdolne wybrać z nietkniętych zapasów, zachowanych bóg wie gdzie, niezbędny zestaw i molekuła po molekule złożyć życie... Program musiał zawierać i przekaz myśli, chociażby częściowy, i wiedzy, jak przypuszczam, nie w formie gotowych informacji, lecz z jakimś nieuch- wytnym kluczem, otwierającym drzwi wiodące w kraj poznania ich historii, ich kultury - powoli, w procesie aktywnej pracy... Wasza ekspedycja odniosła sukces, jak sądzę, właśnie dlatego, że dała początek kontaktom. Powinien był się pojawić człowiek chroniący osy. Same osy były bezradne bez niego, moglibyście niechcący zniszczyć je. Ale i ten człowiek, który pojawił się tam niewiele wcześniej, był początkowo nie tylko bezradny; samo jego narodzenie mogłc ziścić się tylko przy udziale os, przez tysiąclecia, pokolenie za pokoleniem oczekujących tego dnia, kiedy przyjdzie czas działania. Tak więc kontakty zostały zapoczątkowane, pamiętajcie o tym. Wydaje mi się, że nadeszła pora powiedzieć o tym otwarcie”. List nie zdziwił Garina. Łarionow, jak go sobie wyobrażał, był uczonym gabinetowym, przy tym jeszcze młodym i pewnie entuzjastą. Spróbował go sobie wyobrazić i od razu stworzył sobie dość stereotypowy obraz roztargnionego młodego człowieka w okularach. Tym niemniej przekazał treść listu Kołosowowi (Kawardin i Swarogin wyjechali wówczas daleko) i wysłał do Łarionowa jeszcze jeden list wyjaśniający całą błędność, jego, Łarionowa, poglądów. Garin wiele już zapominał z tego, co widział tak dawno, ale jasno przypominał sobie fakty dotyczące os i uważał, że jeśli osy zajmowałyby się czymś jeszcze oprócz budowy gniazd i karmienia larw, to nie umknęłoby to uwagi jego i jego kolegów. Kołosow zgadzał się z Garinem. Co z tego, że osy obdarzono rozumem? Portret na papierze wykonany przez osy? Rzeczywiście interesujące... Znalezisko dla archiwum czy kosmicznego muzeum (zdaje się, że tam właśnie trafił). Człowiek na planecie? Zdumiewający fakt, rzeczywiście. Ale nikt jeszcze nie wyjaśnił tego fenomenu. (Przypuszczalnie - zjawisko podobne do mirażu.) Podobieństwo portretu z oryginałem? Jeśli osy są rozumne, to i one obserwowały miraż. Próbowały go utrwalić. W każdym razie Garin starał się wywołać w młodym uczonym wątpliwości co do jego ekstrawaganckiej koncepcji, wyłożonej dość bezapelacyjnie. Co on takiego mówi? Że rozum w człowieku stworzonym przez osy budzi się stopniowo? Rozwija się według jakiegoś programu? Dlaczego jednak nie zacząć od dialogu? Garin otrzymał odpowiedź szybciej, niż się spodziewał. Reakcja Łarionowa była piorunująca. Tłumaczył się tylko na temat dialogu, który powinien był dojść do skutku, z tym człowiekiem na planecie. Jego zdaniem, takiego dialogu nie można zaczynać od razu, nie wiedząc, z kim się ma do czynienia. Czyżby Ga- rin nie znał tej prostej zasady? Czy może uważa tych, co stworzyli cywilizację na pustyniach obcej planety, a potem znaleźli sposób przekroczenia wieczności, za niedość dalekowzrocznych? To była polemika, l polemika niezgodna z prawidłami, pomyślał Garin przeczytawszy list. „Niech Pan przyjedzie, przekona się Pan sam” - tak brzmiało zaproszenie Łarionowa do kontynuacji wymiany poglądów. „A czemu nie - pomyślał Garin - czemu by nie spotkać się i nie porozmawiać o osach? Czy choćby o dalszej roli zasobów planety?” Zaproszenie zostało przyjęte. Trzy dni później Garin i Kołosow wylecieli z Moskwy i po kilku minutach byli w Kijowie. Na cichej ulicy, wśród starych topól, znaleźli dom, gdzie mieszkał i pracował ich oponent. Letnie żółtobłękitne niebo już matowiało. Nad dachem starego domu unosiły się jerzyki, a ich świst wypełniał powietrze ledwie słyszalną pulsacją, tak jakby przeskakiwały przez nie niewidzialne iskry lub ładunki elektryczne. Przez puste podwórko podeszli do domu. Na drzwiach mieszkania Łarionowa była przypięta kartka informująca, że gospodarz będzie za pół godziny. Możliwe, że nie oczekiwał ich dzisiaj. Ale drzwi były otwarte. Weszli do środka i usiedli w wygodnych fotelach. Wśród rozrzuconych na stole rękopisów wyróżniało się kitka barwnych rysunków i kolorowych fotografii. Piaski, wydmy, purpurowe niebo, osy. Człowiek. Garin poznał go od razu i niezgrabnie przyciągnął rysunek do siebie, tak że sterta kartek leżących na wierzchu rozsypała się. Na tle martwych, zalanych gorącym światłem wydm kroczył ten sam człowiek... „Popatrz!” - wyszeptał Garin, wyciągając akwarelę do Kołosowa. Coś w tym rysunku niepokoiło go i dziwiło. Na sąsiednim stoliku, koło okna, zauważył farby, pędzle, nie dokończoną pracę Łarionowa. l jeszcze portret, wydawało się, że taki sam, jaki podarowały im osy. Twarz człowieka na akwareli była wykonana tak samo jak na portrecie od os - z półprofilu - dlatego tak żywo wywoływała w pamięci tamte dni z planety piasku. W przedpokoju rozległy się miarowe, niespieszne kroki. Garin spojrzał na Kołosowa i zdążył uchwycić kątem oka podpis pod akwarelą, ale sens nie dotarł jeszcze do jego świadomości. Na progu gabinetu ukazał się gospodarz. - Autoportret - machinalnie przeczytał Kołosow podpis pod akwarelą i powoli podniósł głowę. - Czekałem na panów - powiedział Łarionow. Tłumaczył Adam Zubek POSTSCRIPTUM Dwa opowiadania Władimira Szczerbakowa, „Dzisiaj wieczorem” i „Odwrót”, stanowiące treść „żółtych kartek” tego numeru PROBLEMÓW, zaczerpnięte zostały ze zbioru opowiadań tego autora wydanych w roku 1976 przez radzieckie wydawnictwo „Mołodaja Gwardia”. Jest to debiut książkowy tego autora, mimo że jego opowiadania drukowane były od roku 1961 w takich miesięcznikach jak „Nauka i Żyzń” i „Znanije-Siła”. W roku 1968 Szczerbakow uzyskał nagrodę na międzynarodowym konkursie autorów s-f w Warszawie. W poprzednim roku na „żółtych kartkach” drukowane było jego opowiadanie „Szkocka baśń” (nr 1/1976). Iv. . l HIBERNACJA so Hugh Ciarkson spojrzał w górę ku migającemu neonowi i pomyślał: To jedyne, co mi pozostało, to moja ostatnia szansa. Niech diabli wezmą wszystkich lekarzy... Na tle nieba dziesięciometrowe czerwone jak krew litery układały się w napis: HIBERNACJA. Wzrok Hugha zbiegł dwadzieścia pięter w dół, ku wejściu prowadzącemu do budynku. Oczywiście stała tam SYDNEY J. BOUNDS cała kolejka; zawsze była tam kolejka, odkąd spadła cena. Przecisnął się przez tłum przechodniów i stanął przed tablicą z ogłoszeniami. Za szybą widniała ostatnia kwota. Tylko czterysta dolarów! Im więcej ludzi udawało się w tę podróż (a były ich już tysiące), tym bardziej spadała jej cena. Czterysta dolarów... Było to wszystko, co posiadał, ale miał już dość czekania. A skoro mógł sobie na to pozwolić... Kiedy zajął miejsce w kolejce, ogarnął go szum stłumionych rozmów. - To chyba bezpieczne, co? Nie zdarzyło się jeszcze, że ktoś się nie obudził? - Niech pan nie gada głupstw! Przecież mamy się obudzić dopiero w przyszłości... Hugh skrzywił się na widok zbolałych twarzy, które go otaczały; większości tych ludzi zdawało się tylko, że są chorzy. Było na to nawet jakieś określenie, ale nie mógł go sobie przypomnieć. Mieli szczęście, że nie musieli znosić tego co on. Portierzy w mundurach kierowali posuwaniem się kolejki. Trzeba ich szybko zapędzić, zanim się rozmyslq - pomyślał Hugh cynicznie. Kiedy dotarł do portalu, w twarz uderzyło go chłodne powietrze. Chłodne? Było tu wręcz zimno. Zimno nie tylko przez kontrast z letnim upałem panującym na ulicy. Było to zimno, które docierało z komór hibernacyjnych. Wewnątrz gmachu kolejka rozdzielała się na dwie części: mężczyzn kierowano w prawo, kobiety - w lewo. Hugh dotarł wreszcie do biurka i tu wypełnił podany mu formularz. Urzędnik przestudiował jego odpowiedzi i spojrzał nań pytając. - Nie jest pan żonaty, panie Clark-son. Ma pan, jak się zdaje, dobrą pracę. Dlaczego pan przychodzi do nas? Hugh nie omieszkał rozwieść się nad swymi kłopotami. Opisał urzędnikowi dokładnie swoje złe samopoczucie, opowiedział mu o swych lękach i o lekarzach, u których się leczył. - To wszystko znachorzy, nie lekarze, - stwierdził z goryczą, - Konowały! Wszyscy udawali, że nic mi nie jest... Mnie! Przecież ja chorowałem przez całe moje życie! Nieuki... - Zniżył głos do konfidencjonalnego szeptu. - Ja już w ogóle nie sypiam; tak źle jest ze mną. Jestem pewien, że to rak. Nic innego, tylko rak. To chyba dość, żeby mieć prawo do hibernacji? Urzędnik, który przez cały czas bawił się trzymanym w ręku piórem, skinął potakująco głową. - Ale musimy to sformułować nieco konkretniej, panie Clarkson. Tego wymaga prawo. Musi pan podpisać oświadczenie stwierdzające, że jest pan nieuleczalnie chory. - Wyjął z biurka inny formularz. - Jeśli pan to podpisze... Hugh podpisał, po czym wyjął swą kartę kredytową i potrzymał ją przez chwilę przed ustawionym na biurku ekranem; ekran był elementem komputera firmy, który sprawdził stan konta Hugha w banku. - O. K. Jest pan przyjęty. Ubrany na biało funkcjonariusz skierował go do następnej kolejki. - Wielki interes, co? - zapytał Hugh. - Głowę dam, że magazynujecie ich jak śledzie. Funkcjonariusz nie zareagował na tę uwagę. Kolejka przesuwała się pod ścianę, którą zakrywał ogromny plakat: ZAŚNIJ l OBUDŹ SIĘ W ZDROWIU NISKA TEMPERATURA POWSTRZYMUJE ROZKŁAD CIAŁA LEKARZE PRZYSZŁOŚCI WYLECZĄ CIĘ. Hugh nawet nie spojrzał na szczegółowe informacje, wydrukowane mniejszym drukiem; znał je dobrze z ogłoszeń, które oglądał w tv. Koszta terapii kriogenicznej były ogromne, kiedy wprowadzono ją w życie, ale teraz, kie- dy osiągnęła tak wielką popularność, spadły tak bardzo, że niemal każdy mógł pozwolić sobie na podróż w przyszłe, bezbolesne życie. l nie tylko na to. Także na nową młodość i żywotność, na długowieczność. Po betonowych schodach zeszli do ogromnej komory. Panowało tu przenikliwe zimno. Wzdłuż ścian stały zbiorniki wypełnione żywymi trupami; przypominały plastry w ulu. Pompy pracowały niby potężne serca. Płynny hel wypełniał zbiorniki. Cały system był nastawiony na produkcję masową; teraz Hugh mógł zdać sobie z tego sprawę. W tej jednej komorze można było pomieścić tysiące ciał, a setki ich już się w niej znajdowały. - Proszę się rozebrać. Hugh chętnie zrzucił ubranie i położył się na stole. Zauważył, że była to właściwie pochylnia, z której ciało mogło zsunąć się wprost do hibernate-ra. Tu zaś pozostanie - z zawieszonymi czynnościami życiowymi - tak długo, aż lekarze przyszłości znajdą dla niego lekarstwo. Pytanie tylko, jak długo on będzie musiał na to czekać. Dziesięć lat? Pięćdziesiąt? Za jego plecami ktoś mruknął: - Ciekawe, czy kiedykolwiek znajdzie się lek na hipochondrię? Poczuł jeszcze ukłucie igły i zrozumiał, że jego podróż zaczęła się... Hugh Clarkson zbudził się. Mrugając spoglądał na świat przyszłości, który powitał go całą serią świateł. W miejscu, gdzie się znajdował, panował miły chłód, a odległe ściany i sufit były nieskazitelnie białe. Poczuł ulgę, kiedy zdał sobie sprawę, że uwolniono go już z hibernatora i przywrócono do życia. Podniósł ostrożnie głowę i rozejrzał się dookoła. Nie miał wątpliwości, że znajduje się w sali operacyjnej. W ogromnej sali operacyjnej. Dokoła niego stało wiele stołów, wokół których biało ubrani chirurdzy zwijali się jak w ukropie. Widocznie ci, którzy mieli się nim zająć, nie byli jeszcze gotowi. Nagle za plecami usłyszał czyjś głos: - Proszę przygotować zastrzyk! Silne ręce przycisnęły Hugha do stołu i mocno przytrzymały. - Przypuszczam, że macie już diagnozę mojego przypadku? To rak, oczywiście? l macie już lek? - Tak. Mamy już lek. W zasięgu jego wzroku pojawiła si pielęgniarka ze strzykawką w ręku. S«j bardzo sprawni, pomyślał Hugh, prze widzieli każdy szczegół. Poczuł si% szczęśliwy, że znalazł się tutaj. - Będziecie mnie operować? - zapytał? - Operować? - usłyszał chłodny głos. - Dlaczego mamy was operować? l bez was jest zbyt wielu ludzi na świecie. Na szczęście nie wszyscy się budzicie. Ty należysz do wyjątków. Hugh usilnie starał się zrozumieć, co znaczą słowa pielęgniarki. Jego wzrok pobiegł ponad szeregiem stołów ku innej pielęgniarce, która niosła amputowaną nogę. Wzdłuż ścian sali widniały szklane pojemniki: pojemniki, w których znajdowały się prawe i lewe ręce, prawe i lewe nogi, serca, nerki, gałki oczne, krew. Na stelażach rozciągały się skóry ludzkie. Hugh nerwowo przełknął ślinę. Inaczej wyobrażał sobie szpital przyszłości. Ten przypominał raczej rzeźnię. Jego wzrok padł znowu na pielęgniarkę. Zabrawszy nogę ze stołu, umieściła ją w jednym z pojemników. Niemal krzyknął z przerażenia, kiedy do stołu, na którym leżał, przytoczono wózek z całą kolekcją noży i piłek. - To miejsce to jakby duża lodówka - usłyszał znudzony głos. - Przechowujemy tu zapasowe części ciał. Przydają się ofiarom wypadków. A te części bierzemy z waszych ciał. Przeraźliwy lęk dodał Hughowi siły, toteż zmagał się przez chwilę z nad-biegłym pielęgniarzem. Mocne ręce przykuły go do stołu. Po zastrzyku przez chwilę zachował przytomność, l w tej chwili zdążył jeszcze kątem oka zauważyć ruch ręki lekarza sięgającego po piłę. Tłumaczył Jerzy Prokopiuk Ilustrował M. Wasilewski POSTSCRIPTUM Drukowane w tym numerze „Problemów” opowiadania s-f trudno byłoby określić jako pogodne. Pierwsze z nich - „Eutopia” Poula Andersena - to dość ponura wizja co najmniej jednego (a właściwie dwu) światów i dróg rozwoju ziemskiej cywilizacji. Na szczęście obie te wymyślone cywilizacje sq w zamierzeniu autora rze-czywistościami równoległymi do naszej, z czego, na podstawie lektury, trudno nie odczuwać pełnego zadowolenia. Natomiast „Hibernacja” Sydneya J. Boundsa to jeszcze jedna możliwość (zapewne, a właściwie niemal na pewno nieprawdziwa) zakończenia hibernacyjnej podróży w przyszłość ludzi, którzy w zamrożonych w płynnym azocie pojemnikach oczekują przebudzenia w przyszłości. Opowiadanie jest tym bardziej niepokojące, że ludzie tacy w naszych czasach istnieją w rzeczywistości, nie tylko na kartach opowiadań s-f. Ich ewentualne przebudzenie będzie jednak inne. Przynajmniej wierzymy w to w naszych czasach. K. F.