Z powrotem - Czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur Zbigniew Batko Redaktor Anna Kowalik Redaktor techniczny Anna Kwaśniewska Korektor Agata Bołdok ISBN 83-207-0612-2 558947 © Copyright by Zbigniew Batko, Warszawa 1985 Ilustrations © copyright by Stasys Eidrigevicius, Warszawa 1985 Printed in Poland Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1985 r. Wydanie I. Nakład 19 750+250 egz. Ark. wyd. 10,4. Ark. druk. 12+1 ark. wkładek. Papier offset. kL III, 70 g, 70X100. Druk tekstu i oprawa — Łódzka Drukarnia Dziełowa. Zam. nr 277/1100/83. T-T8 Druk wkładek — Warszawska Drukarnia Akcydensowa. ............. viii Już od dawna miałem dość tej mętnej wody, która niosła mnie bezwolnego ku znanej mecie. Jeśli próbowałem co jakiś czas wy- łączyć moją łódź z szalonej gonitwy, to nie dlatego, bym chciał odwlec kres podróży — pragnąłem po prostu zawrócić, raz jeszcze zanurzyć dłoń w chłodnym, rwącym nurcie, raz jeszcze nasycić wzrok soczystymi barwami, jakie nas otaczały na początku drogi, odnaleźć dźwięki, obrazy, zapachy, które cichły, blakły i wietrza- ły w mej niedoskonałej, choć widocznie trwalszej niż u innych, pamięci. Chciałem na krótko przynajmniej znaleźć się tam, gdzie sny miały realność jawy, a jawa zwiewność snu, gdzie wszystko posiadało urok niespodzianki i moc olśnienia, gdzie zadziwiały, bu- dziły zachwyt lub niepokój najprostsze rzeczy pod słońcem: ko- lorowy kamyk, przejrzystość wody, ogromne oczy sowy. Słowem — chciałem wrócić do źródła. Dla większości moich towarzyszy podróży było to niezrozumia- łe. Parli naprzód w zapamiętaniu, nie oglądając się za siebie, jed- nakowo obojętni wobec wszystkiego, co nie było „tu i teraz". Kto nie miał żagla, zastępował go prześcieradłem, chustą, strzępem szmaty. Wiosłowano deskami, łopatami lub po prostu gołymi ręka- mi. Burty tłukły o siebie, zderzały się z trzaskiem, łodzie pękały i rozsypywały się w kawałki. Nie zatrzymując się, klecono napręd- ce ze szczątków prowizoryczne tratwy. Wyścig trwał. r Moja opieszałość budziła w tej sytuacji powszechne zdziwienie. Pociemniała ze starości krypa, zabłąkana wśród kolorowych jeszcze łódek tych, którzy płynęli za nami, stanowiła nieodmiennie przed- miot drwin i ironicznych komentarzy ze strony moich rówieśni- ków. Mimo że zajęci własnymi sprawami, zawsze znajdowali czas, by przywołać mnie do porządku. Rad nierad wracałem na swoje miejsce, zachęcany okrzykami do zdwojenia wysiłków. Pewnego dnia, gdy nienawistny zgiełk, tak różny od dawnego beztroskiego gwaru, osiągnął natężenie trudne do zniesienia, udało mi się niepostrzeżenie zbliżyć do brzegu. Przeciągnąłem dłonią po miękkiej trawie. W wyzwolonym moim dotknięciem zapachu ziół odezwało się nieoczekiwanie wyraźne echo minionego czasu. Pod- jąłem decyzję. Najpierw wyrzuciłem na brzeg walizkę. W chwilę później, mi- jając pochyloną nad wodą wierzbę, uchwyciłem się mocno wiotkich gałązek. Łódź umknęła mi spod nóg, porwana impetem, z jakim tamci gnali przed siebie. Nikt niczego nie zauważył. Wyskoczyłem na brzeg i przypadłem twarzą do ziemi. Chłodna rosa ziębiła roz- palone policzki. Do ucha wlazł mi trzmiel i buczał swą prostą piosenkę. Odczekałem chwilę, kichnąłem, wstałem, odszukałem walizkę i z przylepioną do czoła czterolistną koniczyną ruszyłem w drogę. i Okolica była piękna jak rzadko co. Las, gęstszy tutaj niż gdzie indziej, szumi znacznie weselej, słońce świeci jaśniej, dwukrotnie szersze ruczaje szemrzą nastrojo- wo, a śnieżnobiałe chmury dodają jeszcze — nie wiadomo po co — uroku tej i tak dostatecznie malowniczej krainie. Na urozmaiconą rzeźbę terenu składają się na przemian pagór- ki i doliny bądź górki i dołki. Tam zaś, gdzie górka wypada w tym samym miejscu co dołek — rozpościera się równina. Wszystko to czyniłoby ów zakątek rajem dla ludzi miłujących spokój, harmonię i ład, gdyby nie fakt, że ludzi tu w ogóle nie ma. Gdyby zaś byli, nie istniałyby zapewne spokój, harmonia i ład. Przebogata fauna tutejszej okolicy stanowić może osobny rozdział. Wśród bujnej roślinności pełzają ślimaki i pomykają jelenie. I jed- ne, i drugie mają rogi — po parze na głowę, ale na tym kończą się podobieństwa. Różnic, i to znacznych, jest więcej: między inny- mi różnica w liczbie nóg wynosi trzy — może dlatego ślimaki są mniej rącze. Tutejsze jeże bywają iglaste i liściaste, rzadziej mieszane. Wszyscy mieszkańcy tych stron, z wyjątkiem lisa, to wege- tarianie; zjawiskiem powszechnym jest tu widok lwa spijającego nektar z kwiatów, czy tygrysa spokojnie pasącego się na łące. Porzućmy jednak suchy ton akademickiego wywodu. Jesteśmy przecież w lesie! Wytężmy wzrok, nadstawmy ucha, chłońmy wszystkimi zmysłami jego uroki, odgłosy i zapachy. Oto z dala pohukuje sówka choinówka. Bliżej postukuje dzięcioł. Przez gąszcz leśny chyłkiem przemyka lis, niosąc coś z dro- biu. Do wodopoju zdąża ochoczo liczne stado gajowych w wyjścio- wych mundurach. Choć już wiosna, wiewiórka cierpiąca na amnezję wciąż jesz- cze szuka miejsca, w którym schowała orzechy na zimę. Stado wilków jaroszy z apetytem pałaszuje bukiet z jarzyn. Trzy motyle — wspaniały admirał, nieco mniej barwny ko- 12 mandor i szary, ale za to dużo masywniej szy bosman-mat — kreślą w nagrzanym powietrzu zawiłe meandry, wypisują na błękicie swoje bezsensowne poematy *. Wiosnę się widzi, czuje i słyszy. Nagle wszystko cichnie, las nieruchomieje. Jeszcze dzięcioł z rozpędu huknął raz w pień sosny, lecz zrobił to zbyt mocno — dziób uwiązł mu w drzewie. Nic już nie mąci ciszy. Wilki zasty- gają z rozdziawionymi paszczami pełnymi włoszczyzny, ślimaki stają jak wryte, nawet gajowy u wodopoju stara się ciszej łykać kryształową wodę. * Wieść gminna głosi, że motyl to dusza zmarłego kwiatu. Zapewne chodzi o kwiaty nie hodowane — może dlatego trudno oswoić motyla. Są to przypuszczenia pozbawione naukowych podstaw: w krainie tak zasob- nej w kwiaty i motyle daje sią zauważyć całkowity brak naukowców. Samym środkiem ciszy kroczyła żwawo jej przyczyna — obcy wędrowiec z dużą walizką. Pięknie sklepiona czaszka podróżnego znamionowała niepospolitą inteligencję, postawa i wejrzenie zdra- dzały cudzoziemca, liczne nalepki na walizce — światowca, a wszy- stko razem — królika. Obcego nie widziano tu od lat, walizki wręcz nigdy — nie dziw, że leśny ludek dosłownie osłupiał. Nienaturalny o tej porze dnia i roku bezruch w przyrodzie musiał w końcu zwrócić uwagę wędrowca. Martwa cisza, za którą instynktownie wyczuwał napięcie, zaczęła go niepokoić, tym bar- dziej że zerknąwszy kilkakrotnie przez ramię spostrzegł, iż wśród zieleni coś się czerwieni — to tu, to tam, a zawsze parę kroków za nim. Ktoś najwyraźniej deptał mu po piętach. Królik w krasnoludki nie wierzył. Wykluczył też muchomory, które nie chodzą i pomyślał, że musi to być słoń, z tych, co to lubią chować się w jarzębinie. Mylił się jednak — w lesie nie było jarzębiny. Trzeba tu wyjaśnić, że słonie i wszystko, co ich doty- czy, stanowiło, nie wiedzieć dlaczego, ulubiony temat rozmyślań królika. Zapomniał też natychmiast o całym bożym świecie. Zaś boży świat leśny zapomniał języka w gębie i gapił się na niego tysiącem zdumionych oczu. 14 Nie wiadomo jak długo trwałaby ta niczym nie zmącona ci- sza — nikt bowiem, ni zwierz, ni roślina, ani nawet kamień nie odważyłby się jej przerwać — gdyby nie kropla deszczu, która nagle nietaktownie uderzyła w listek, aż poszło echo. A za nią druga, trzecia i następne — i już po chwili cały las szumiał, plu- skał, chlipał i szeleścił. Deszcz zresztą, podobnie jak wszyscy, też był zdumiony, ale tak mu się chciało padać, że nie mógł wytrzy- mać — a gdy zaczął, za skarby nie umiał przestać. Ośmielone bractwo-ptactwo buchnęło wrzawą i Królik, a wła- ściwie Mokry Nieborak, w którym nie sposób było teraz rozpoznać królika, szedł dalej przy akompaniamencie przeraźliwego jazgotu, co toczył się w ślad za nim i rósł jak lawina, aż wreszcie spowodo- wał oberwanie chmury. Nieborak, choć zamyślony, rychło spostrzegł, że idzie po pas w wodzie. Tymczasem ulewa przybierała na sile. Po chwili woda sięgała mu już do ramion. Umieściwszy walizkę na głowie, brnął z wysiłkiem dalej, gdy nagle zagrodził mu drogę strumień. Jak okiem sięgnąć nie było żadnego mostu ni kładki, a przemoknięty do cna Nieborak nie miał wcale ochoty zmoknąć po raz drugi Zdjął więc walizkę z głowy, zepchnął ją na wodę, usadowił się na wieku i odbił od brzegu. Za pomocą poślinionego palca, sekstansu, kompasu, obserwacji słońca i pni drzew Nieborak ustalił w mig, że jest to jeden z tych strumieni, które płyną z powrotem. Czyli od morza do źródła. W dodatku wystarczyło zamoczyć w nim nogę, by zostać nie- uchronnie porwanym przez falę wspomnień. Tylko tu, w pobliżu źródła, przybierały one tak wyraziste kształty i tak żywe barwy. Zaledwie Nieborak usadowił się na walizce, dał się słyszeć od- głos niby rozdzieranego prześcieradła i ciężka powłoka chmur rozpruła się nad jego głową. Na skrawku czystego, granatowego nieba pojawiły się mętne, pulsujące kształty, które stopniowo na- bierały ostrości, aż uformowały się w czytelny, trójwymiarowy obraz. Z ogromnego lśniącego cylindra wynurzył się różowy słoń. Kołysał się leniwie w lekkich podmuchach wiatru, żeglując maje- statycznie wśród wielobarwnych obłoków, aż w końcu roztopił się bez śladu w kolorowej mgle. Wtedy z góry, spod niebieskiego sklepienia, opuścił się wolno trapez. Siedziała na nim dziewczynka w cielistym trykocie, z cytrynową kokardą w turkusowych wło- sach. Jedną ręką trzymała się linki, drugą zaś machała przyjaźnie do Nieboraka. W jej dłoni pojawiła się nagle muślinowa chustecz- ka: wypływając falami jak szkarłatna rzeka zatopiła w końcu wszystko w morzu purpury i wtedy ukazał się następny obraz. 16 -? Uśmiechnięty karzeł z niepojętą zręcznością żonglował szklanymi kulami, które mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Podrzucał je wysoko, coraz wyżej i nagle kule zaczęły pękać z suchym trza- skiem, a na granatowym tle wykwitły pióropusze różnobarwnych iskier. Kiedy rzęsista ulewa ognia opadła i zaległy ciemności, za- płonęły na niebie ogromne obręcze i trio chińskich tygrysów roz- poczęło dzikie harce. Powidok gorejących kręgów utrzymywał się na firmamencie jeszcze długo po ich zgaśnięciu. Potem ukaza- ły się jakieś groteskowe, grubo uszminkowane, pobielone twarze, kartoflane nosy, błazeńskie czapeczki. Jedna z twarzy mrugnęła figlarnie do Nieboraka, rozległ się niesamowity, zwielokrotniony echem chichot, po czym wszystko znikło, a na niebie pojawił się napis „K o n i e c". Ołowiane sklepienie chmur zwarło się ponownie nad głową Nieboraka niczym kopuła gigantycznego planetarium. Chociaż ko- lorowe wizje przebiły je przed chwilą, nie zdołały przeniknąć przez inną szarą zasłonę — zaciągniętą w jego pamięci. Czuł, że mają jakiś związek z nim i przeszłością, którą tak rozpaczliwie pragnął poznać. Strumienie deszczu zlały się w jedno ze strumieniem obra- zów i już tylko zabarwiona woda płynęła przez skołataną głowę Nieboraka. Balansując niebezpiecznie, otworzył walizę i schronił się do środka, powierzywszy swe losy wyrokom opatrzności. Deszcz wygrywał staccato na tekturowym wieku; ośmielone ciemnością natrętne pytania przypuściły atak ze zdwojoną siłą. Nie dały mu spokoju nawet wówczas, gdy zapadł w krótki, wypeł- niony majakami sen. Potężne kichnięcie spłoszyło senne widziadła. Wieko walizy odskoczyło z trzaskiem. Nieborak wychylił głowę i rozejrzał się dokoła. Strumień był coraz węższy, prąd coraz bardziej wartki — źródło musiało znajdować się blisko^ BIJ W o i Krajobraz był monotonny. Pojedyncze drzewa, niezliczone grzbie- ty wzgórz, jak zastygłe w bezruchu sine morskie fale. Wzrok Nie- boraka ślizgał się po nich obojętnie w górę i w dół, w górę i w dół, gdy wtem sterczący w niebo komin przykuł jego uwagę. Jeśli jest komin, musi być i dom. A dom — to ciepło i może coś z obiadu. Przybił do brzegu, wyskoczył, wytaszczył walizę i ruszył w stronę komina, z którego ulatywała w rozpłakane niebo wątła smużka dymu. W gnieździe na dachu stał ociekający wodą bocian, dziwny jakiś, krótkonogi, krótkodzioby, za to ogon — jakby dla równowagi — długi miał niesłychanie. Dom miał parę nóg; nie była to żadna rachityczna kurza stopka, ale dwie normalne, przywykłe do wędrówek nogi piechura, w żółtych solidnych półbutach na grubej podeszwie. Całości do- pełniały fioletowe skarpetki. Wszystko to razem budziło zaufanie. Nie było zresztą czasu, by się nad czymkolwiek zastanawiać — ulewa ciągle przybierała na sile i Nieborak czuł, że nasiąka wodą aż do trzewi. Pragnął jak najszybciej znaleźć się w środku, ale dom stał na baczność, więc nie mógł dosięgnąć klamki. Sterczał chwilę bezradnie z zadartą głową i już postanowił wleźć pod chałupę, gdy ta nagle siadła z pluskiem w kałuży, omal go nie rozgniatając. Drzwi otworzyły się na oścież — dom zapraszał wędrowca do mrocznego wnętrza. 18 Nieborak bez wahania przekroczył próg. — Dzień dobry — powiedział głośno, rozglądając się za go- ścinnym gospodarzem, ale nie dostrzegł w półmroku nikogo. Pod- szedł do stojącej na stole lampy i podkręcił płomień; dopiero teraz mógł się dokładniej przyjrzeć pomieszczeniu. Zwykła izba, zwykłe sprzęty: piec z okapem i fortepian, stół, patefon i kołyska, trąbka, pompka i lewarek. Wszystko wskazywało na to, że dom jest zamieszkały. Ogień nie wygasł jeszcze, łóżko było nie pościelone, na stole, oprócz lam- py, stały dwie miseczki, jedna pełna maku, zmieszanego niestety z popiołem, druga pusta. Na gwoździu wisiał czerwony kap- turek. Przybysza zastanowił brak jednego okna — w miejscu, w którym zgodnie z zasadą symetrii powinno było się znajdować, wi- siał duży obraz — portret soczyście zielonego konia — namalowa- ny z niezwykłym, fotograficznym wręcz, pominąwszy kolor, reali- zmem. Nieborak doznał przykrego wrażenia, że szkapa wodzi za nim oczyma, usiadł więc przy stole tyłem do obrazu i postanowił cierpliwie czekać na powrót gospodarzy. Nagle wzrok jego padł na złożoną we czworo i ostemplowaną kartkę papieru leżącą poza kręgiem rzucanego przez lampę światła. Przez krótką chwilę wal- czył na próżno z pokusą zaglądania do cudzej korespondencji. Kie- rowała nim nie tyle niezdrowa ciekawość, co wielka namiętność do słowa pisanego. Pismo zaadresowane było do ob. ob. Księżniczki na Ziarnku Grochu, Kopciuszka i Czerwonego Kapturka w/m. Główny Urząd d/s Rozmaitych komunikował, że „lokatorzy domu k/Zródła w oso- bach ob. ob. Księżniczki, Kopciuszka i Kapturka winni opuścić zajmowany lokal w nieprzekraczalnym terminie do zachodu słońca. Decyzja o eksmisji w/w podjęta została w wyniku ustaleń, iż w/w są postaciami całkowicie fikcyjnymi, anachronicznymi, a co za tym idzie zbędnymi, a nawet szkodliwymi". Tu przytaczano szereg przykładów na poparcie ostatniego za- rzutu: Śpiące Królewny chrapią, 19 Dziewczynki z Zapałkami stwarzają niebezpieczeństwo po- żaru, Wyrwidęby niszczą drzewostan, Itd., itd. W miarę czytania Nieborak nabierał pewności, że poprzedni lokatorzy wyprowadzili się na dobre, w miarę zaś jak nabierał tej pewności, czuł się coraz bardziej gospodarzem, a coraz mniej gościem. Poza tym z wolna stawał się znów królikiem. Pogwizdu- jąc nastawił czajnik, dorzucił do pieca parę drewek i zajrzał do spiżarni. Półki zastawione były słojami i garnkami, niestety pu- stymi. Po długich poszukiwaniach znalazł garść mąki w woreczku, odrobinę miodu, resztki smalcu w glinianym garnku, łyżkę powi- deł śliwkowych, szczyptę soli i ząbek czosnku. Po namyśle wy- mieszał wszystko dokładnie, powąchał, polizał, po czym wyrzucił wraz z garnkiem przez okno. Wypił wodę, która tymczasem się zagotowała i począł szykować się do snu. Próbował jeszcze wsunąć walizę pod łóżko, była jednak zbyt duża. Szybko wszakże znalazł wyjście. Otworzył walizę, wyjął z niej kolejno: — mleczny ząb słonia (był doń bardzo przywiązany), — flaszeczkę księżycowej rosy *, — pukiel turkusowych włosów, — walizkę, którą otworzył, po czym wyjął z niej — walizeczkę, po czym schował do niej walizkę, walizę i całą resztę, wsunął już bez trudu pod łóżko i poszedł spać. Mimo zmęczenia nie zasnął od razu — coś najwyraźniej uwie- rało go w plecy. Wstał niechętnie, przeszukał łóżko i wyciągnął spod siennika ziarnko grochu. Łóżko Księżniczki — pomyślał jeszcze naciągając kołdrę na głowę i natychmiast zmorzył go sen. ? (przyp. autora) 20 Obudziło go głośne burczenie. Zapalił światło i obszedł wszy- stkie kąty, ale nie mógł ustalić jego źródła. Otworzył okno — burczenie z przerwami rozlegało się nadal, zamknął — to samo. Wreszcie stwierdził, że burczy mu w brzuchu. Przypomniał sobie wzgardzoną strawę i postanowił odszukać garnek. Ulewa nie ustawała, a nawet jakby się nasiliła. Brodząc po kostki w wodzie, królik obszedł dom i nagle zatrzymał się zasko- czony. W strugach rzęsistego deszczu stało pod oknem coś. Coś mogłoby być szczypiorkiem — gdyby nie kształt, lub koniem — gdyby nie kolor. Woda kapała z zielonych uszu, z zielonego ogona i z krawata, który, o dziwo, nie był zielony. Kopyta nieznajomego grzęzły w błocie. Musiał zauważyć królika, ale udawał, że go nie dostrzega; z tępym uporem wpatrywał się w okienko. A więc to jest ten dziwny obraz — pomyślał królik i głośno zawołał: — Hej! Koń drgnął, ale nie odwrócił się. Zieleń na jego smutnej twa- rzy ustąpiła na krótko czerwieni. To chyba on lazł za mną i czer- wienił się w lesie — wnioskował prawidłowo królik. Tymczasem Koń znów zazielenił się jak ozimina i zakłopotany zaczął przestępować z nogi na nogę. Jako że miał ich cztery, trwa- ło to dostatecznie długo, by królik zaczął przeobrażać się na nowo w Mokrego Nieboraka. — Proszę pana! — spróbował jeszcze raz. Koń nie reagował. Będzie tak sterczał do sądnego dnia — pomyślał królik. Nagle dom nieoczekiwanie odwrócił się na pięcie i uchylone 22 drzwi znalazły się tuż przed nosem konia. Nie było chwili do stra- cenia: jedno mocne pchnięcie i gość wylądował z łoskotem na środku izby. Królik zatrzasnął drzwi i odetchnął z ulgą. Za wcześnie — koń stał nadal jak skamieniały, ze wzrokiem utkwionym w okien- ku. Co on tam widzi, u licha? — pomyślał królik i sam odruchowo wyjrzał przez okno. — Przed chwilą zaglądał do środka, teraz wygląda na zewnątrz. Milczenie przedłużało się. Królik nie miał zbyt wielkiej wpra- wy w przyjmowaniu gości, zwłaszcza w cudzym domu. Szkoda, że jest bez płaszcza — pomyślał. — Można by na początek odebrać płaszcz. A potem kapelusz i laskę — fantazjował. — Może zdjąć mu ten krawat? Trzeba było koniecznie coś powiedzieć. — Piękną mamy pogodę, nieprawdaż? To znaczy, chciałem powiedzieć, pogodę mamy fatalną. Cisza. Królik długo i starannie obmyślał następne pytanie. — Jak szanowna mamusia? W domu wszyscy zdrowi? — Święta, święta i po świętach — zaczął nieco bardziej re- fleksyjnie. Żadnej reakcji. Może by go wypchnąć z powrotem? — anielska cierpliwość królika wyczerpała się do dna. I nagle, niespodziewanie dla same- go siebie, wyciągnął do konia rękę. — Królik — przedstawił się. — Mysi Królik. — Koń — bąknął przybysz i stanął w pąsach. Pierwsze słowo zostało wypowiedziane. Trzeba było kuć że- lazo, póki gorące. Królika frapowała głównie niezwykła barwa Konia. Jego własny, mysi kolor sprawiał, że brano go często za mysikrólika, zwłaszcza kiedy wymieniał nazwisko. A przecież, choć nie był całkiem pewien, czy jest królikiem, to za to, że nie jest mysikrólikiem, gotów był dać głowę! 23 — Przepraszam — zaczął ostrożnie — jestem być może nie- dyskretny, ale ten kolor... rzadko spotyka się konia tak oryginalnej maści... Koń znów spłonął rumieńcem. — To choroba — wykrztusił. — Jestem nieśmiały. Zmieniam kolor z porami roku, żeby na tle tła... Zimą bieleję, jesienią brązo- wieję — wtedy wszystko gra, jestem podobny do ludzi, ale wiosna, lato... ta przeklęta zieleń... och, zapaść się pod ziemię! Umilkł wyczerpany. Było to jedno z jego najdłuższych wystą- pień wiosennych. — Ale skąd, za pozwoleniem, te kompleksy? Nie próbował pan dociec przyczyny? Medycyna... — Przecież właśnie mówię, nie? — zniecierpliwił się Koń. — To przez te cholerne kolory. — Coś się tu nie zgadza — przerwał mu Królik. — Czy zie- leni się pan na wiosnę, dlatego że jest pan nieśmiały, czy też jest pan nieśmiały dlatego, że zieleni się pan na wiosnę? Co tu jest skutkiem, a co przyczyną? — Czyż to nie wszystko jedno?! — wykrzyknął Koń drama- tycznie. — Chyba tak — zgodził się niepewnie Królik. — Zależy komu — rzekł Koń z goryczą — panu wszystko jedno. Pan nigdy nie był zielony. Łatwo mówić! — Pan mnie źle zrozumiał... — Zielony to tępy, tak? Nie rozumie? Mylisz się, kolego. Jestem sto razy mądrzejszy od ciebie. Mój dziadek był artystą! Malował kossaki! Tu Królik musiał się zdziwić. — Nie wierzysz? A kim był twój dziadek, jeśli łaska? Włó- częgą, hyclem, sprzedawcą śledzi? I ja mam mieszkać z takim pod jednym dachem! — Nie musi pan... Koń rozejrzał się nerwowo i pośpiesznie usiadł na jedynym łóżku. 24 — Przybłęda — mruknął wyciągając brudne kopyta na po- ścieli. — Przecież to pan przybłą... zabłą... — wymamrotał domnie- many wnuk hycla i natychmiast tego pożałował; Koń zerwał się z łóżka i natarł groźnie na niego. — Jako gospodarz wypraszam sobie... To... to nie stajnia! — zaprotestował bohatersko Królik. Ugodzony celnie Koń wpadł w furię. — Precz! — ryknął, aż zadrżały szyby — precz, bo psami poszczuję! — Tu wyraźnie się zagalopował: w okolicy nie było psa z kulawą nogą. Królik nie miał jednak czasu, by sobie to uprzy- tomnić — dopadł drzwi jednym susem i przesadziwszy próg wy- lądował w kałuży. Strugi deszczu spływały mu za kołnierz futra. Odczekał dłuż- szą chwilę, po czym wspiął się na palcach i przyłożył ucho do drzwi. Koń wzburzony burczał i parskał jeszcze, chodząc nerwo- wo po pokoju. Odgłosy kroków, coraz wolniejsze, umilkły wreszcie i zapadła cisza. Królik krążył bezradnie wokół domu, osłaniając się liściem łopianu przed pluchą. Wreszcie przystawił znalezioną drabinę do okna i ostrożnie zajrzał przez zalaną deszczem szybę. Koń leżał na łóżku, wpatrywał się tępo w sufit i dygotał. Po chwili rozdy- gotało się łóżko, wreszcie cały dom — i to tak, że Królik o mało nie spadł z drabiny. Jego miękkie serce, które przysparzało mu zwykle tak wiele kłopotów, nie zdołało widocznie stwardnieć na chłodzie — zapo- minając o awanturze, pośpieszył z pomocą choremu. Długie godziny spędzone na deszczu zrobiły swoje. Koń go- rączkował; w izdebce było ciepło jak w łaźni, mimo iż w piecu dawno wygasło. Królik rozniecił ogień na nowo i przykrył cho- rego dywanikiem. Było to wszystko, co mógł zrobić. Strapiony medytował jeszcze przez chwilę, wreszcie, nie mogąc nic wymyślić, ułożył się w kołysce. Sen nie przychodził. Zbyt wiele trosk zaprzątało głowę Kró- 25 lika. Sytuacja pogarszała się z każdą godziną. Jeszcze niedawno brakowało żywności dla jednej osoby, teraz dla dwóch. Na doda- tek jedna była chora. Kiedy tak leżał i szukał daremnie natchnienia w suficie, do- strzegł kwadratowy otwór ciemniejący wprost nad jego głową. Strych! Może tam znajdzie się ratunek? Na każdym strychu suszą się przecież jakieś zioła, grzyby... Zerwał się z kołyski. Po chwili pełen nadziei piął się po drabinie. Jeszcze jeden szczebel i podczas gdy nogi Królika pozostawały ciągle w pokoju... ...jego głowa znalazła się w zupełnie innym świecie. Wyprawa na strych jest zazwyczaj wyprawą w przeszłość. To sen, z którego budzisz się na krótko tylko, gdy hukniesz łbem w belkę, aż kurz się posypie, a pająki czmychną do swoich kryjó- wek. Królik rozciera guza i z głową wciśniętą w ramiona rusza ostrożnie naprzód. Gruby, miękki dywan kurzu tłumi odgłos kro- ków. Potrącone makówki zatrzeszczały urywanym niespokojnym szeptem i umilkły. W wąskiej smudze bladego światła kłębi się pył poderwany przybyciem intruza — zdumiony, wzburzony, zły. Na belce żółci się w półmroku gruby ogarek wosku z czar- nym przecinkiem knota pośrodku. Królik zapala świecę — płomień strzela w górę i z cichym sykiem pożera rozwieszone wokół paję- czyny. Cienie, które przed chwilą umknęły w popłochu, teraz uspo- kojone wyłażą z kątów, kołysząc się łagodnie i bacznie obserwując przybysza. Z mroku wyłaniają się pociemniałe belki i krokwie ob- wieszone wiankami suszonych ziół, sznurami grzybów i festonami pajęczyn. Obok bukietu wyblakłych bibułkowych kwiatów śpi zwieszony głową w dół nietoperz. Niżej, na stercie przejrzałych jabłek, spoczywa bezwładnie szmaciana lalka. Z rozprutego boku sypią się trociny, porcelanowe martwe spojrzenie utkwiła w Kró- liku. W kącie majaczy pokryte liszajami lustro. Coś się poruszyło! A 27 Dopiero po dłuższej chwili Królik rozpoznaje siebie w pękniętym, mętnym odbiciu. Zielony kufer wypełniają zbutwiałe księgi, zastygła, dawno nie budzona mądrość. Sięgnął po pierwszą z brzegu książkę i z trudem odcyfrował początek ledwie widocznego tytułu: „Z powrotem". Chyba to już czytałem — pomyślał — w każdym razie tytuł wydaje mi się znajomy. Strasznie dużo było tych dziwnie znajomych spraw i rze- czy, które nie układały się w żadną sensowną całość, choć — był tego pewien — musiały całość tworzyć. Głód wiedzy był u Królika zawsze silniejszy niż ten pospolity. Przykucnął w pobliżu światła i zagłębił się w lekturze. Książka zapowiadała się niezwykle interesująco — usadowił się więc wy- godniej, przeczytał jeszcze pół strony i zasnął zdrowym, mocnym snem, nie czując nawet, że ciepły wosk kapie mu na głowę. Świeca wypaliła się do końca. Chłodny półmrok napływał przez świetlik, wypełniał strych i nieruchomiał w jego zakamar- kach, gęstniejąc w nieprzebite ciemności. Królik ocknął się. W głowie kłębiły mu się strzępy przedziw- nego snu — jakiś pingwin, zegary, krasnoludek, słoń, gromada dzieci i gwiazda — ale wszystko to pierzchło bez śladu, zaledwie spojrzał w nieco jaśniejszy prostokąt okienka. Podniósł książkę, która zsunęła mu się z kolan, zamknął ją i z lekka się zataczając poczłapał w kierunku światła. Wyjrzał przez okno i znowu znalazł się na ziemi. Deszcz przestał właśnie na chwilę padać, a niebo rozjaśniło się nieznacznie, chociaż nadal powlekała je blaszana szarość. W przedświtowej ciszy słychać było delikatny, zwielokrotniony szelest spływających kropel — toczyły się po dachu, ściekały po pniach drzew, skapywały z liści, wsiąkały w spęczniała od wilgoci ziemię. Grzbiety wzgórz jaśniały zimnym srebrzystym blaskiem, który brał się nie wiadomo skąd — księżyc drzemał za grubą war- 28 stwą chmur, słońce jeszcze nie wzeszło. Było coś niezwykłego w tym widoku. Zdawało sią, że świat stanął na głowie. Gdzieś tam wysoko świeci moja gwiazda — pomyślał Królik, usiłując przebić wzrokiem ołowianą powłokę chmur. Nikomu 0 niej dotąd nie mówił. Nie wiedział, jak się ta osobliwa przyjaźń zrodziła. Była to jedna z jego tajemnic, która pozostawała tajemni- cą także dla niego samego. Szum wzmógł się nagle i chlusnęła nowa fala ulewy. W tej samej chwili za gęstą zasłoną chmur wypływało na niebo słońce, ale Królik nie wiedział o tym. Nie wiedział nawet, jak długo spał 1 czy od jego przybycia do domu upłynęły godziny czy doby. Cofnął się od okna z westchnieniem. Na dole czekał chory Koń. Zabrał się do zdejmowania porozwieszanych dookoła ziół. Ostry, odurzający zapach wypełnił strych i zakręcił mu w nosie. Królik kichnął potężnie, aż pająki przykucnęły ze strachu na swych cienkich nóżkach. Nietoperz otworzył oko: — Pomyślno- ści! — mruknął i natychmiast zasnął z powrotem. — Na zdrowie! — W otworze włazu ukazała się głowa Konia. Królik wzdrygnął się. Ale Koń nie przejawiał wrogich zamiarów, wprost przeciwnie, walił Królika w plecy, plótł trzy po trzy i od razu zjadł połowę jabłek, co znaczyło, że choroba minęła bez śla- du. Zrezygnowali wobec tego z ziół, zabrali tylko grzyby, resztę jabłek i dużą papierową torbę z nasionami. i Zazwyczaj pisze się: „Mijały tygodnie" lub „Mijał dzień za dniem". W najlepszym razie — „Godziny mijały". Największe lenie piszą nawet: „Mijały lata". Rzadko kto pamięta o sekun- dach, a przecież one też mijają. W domu k/Źródła mijały więc sekundy. Nie działo się nic szczególnie ciekawego, i nie bez powodu — książka skończyłaby się za szybko, gdyby wszystko zdarzyło się od razu. Ci, którzy się niecierpliwią, muszą wziąć pod uwagę, że życie to nie wesołe mia- steczko. Należy okazać pokorę wobec rzeczywistości i dać świade- ctwo prawdzie. A prawda wyglądała tak, że bez przerwy lało, aż do momentu, gdy nagle przestało. Tego dnia Królik obudził się przepełniony radością. Nie była to radość wielka, bo taka nie zmieściłaby się w małym sercu Królika; w każdym razie, zanim jeszcze otworzył oczy, usłyszał jej śpiew i natychmiast zawtórował jej drugim głosem. Wyskoczył z kołyski, podbiegł do okna i pchnął okiennice. Snop światła omal go nie przewrócił. Na niebie nie było najmniej- szej chmurki, na ziemi najmniejszej kałuży. Siedmiobarwna tęcza, na której suszyło pióra siedem wróbli, zanurzała się jednym koń- cem w potoku i użyczała falom swych siedmiu kolorów. Nad tę- czowym potokiem siedział tęczowy Koń. Koń wił wianki, po czym rzucał je do falującej wody. Nad jego głową ganiały się dwa motyle. 30 Rzekomy bocian z dachu okazał się po wyschnięciu pawiem. Jego ogon wyglądał teraz imponująco: kolorowe refleksy pawich oczek tańczyły wesoło po zielonej łące. U ich stóp leżała usłana miękkim kobiercem trawy dolina. Wzgórza otaczały ją ciasnym pierścieniem, chroniąc przed wiat- rem i intruzami. O jej istnieniu wiedziały dotychczas tylko moty- le i ptaki — reszta mieszkańców była zbyt leniwa, by tu dotrzeć, toteż w dolinie panował niczym nie zmącony arkadyjski spokój. Dwaj profani, którzy odkryli ją dzisiejszego ranka, bynaj- mniej spokoju nie pragnęli. Stali chwilę w milczeniu, porażeni nieziemskim pięknem widoku, jaki roztaczał się przed ich oczami, po czym Koń parsknął, zatańczył w miejscu i ruszył długim sto- kiem w dół — najpierw wolno, ostrożnie, potem coraz śmielej i prędzej, wciąż prędzej, aż wreszcie szyja, tułów i ogon wyciąg- nęły się w jedną linię i Koń jak strzała, jak smuga zieleni, ze świ- stem ciął powietrze, unosząc na grzbiecie rozpłaszczony placek Królika. Upojeni pędem, bezgranicznie, idiotycznie szczęśliwi upadli na trawę. Królik łyknął wody z kałuży, wlazł na drzewo, zleciał z niego, wpadł w pokrzywy, gonił ptaki, łapał motyle, puszczał bąki, fikał koziołki, tarzał się w trawie, kwiatach i piasku, w koń- cu podrzucił do góry kamień, dostał nim między uszy i zamroczo- ny padł na ziemię. Kiedy nieco oprzytomniał, przewrócił się na brzuch i podparł głowę rękami. — Wydaje mi się — rzekł wciągając nozdrzami zapach wil- gotnej ziemi — że to najodpowiedniejsze miejsce dla naszych na- sion. Pora też chyba dobra. — Najwyższa — zgodził się Koń. — Oczyma wyobraźni wi- dział już ogród pełen warzyw i siebie pośrodku. — Najpierw — planował Królik — zaorzemy kawałek grun- tu... 31 Warzywna wizja prysła. W jej miejsce pojawił się obraz, któ- ry Koń widział kiedyś w pracowni dziadka: wynędzniała chabeta ze zwieszonym łbem resztkami sił ciągnie pług. Oracz wywija nad nią batem. Koń wzdrygnął się. — Nie wydaje mi się, żeby wiosna była najlepszą porą. Zresztą nie mamy pługa... Królik uśmiechnął się tajemniczo, podbiegł do kępy wybuja- łego zielska i rozgarnął je rękami. Emerytowany stuletni pług, który chciał się jeszcze na coś w życiu przydać, czynił żałosne wy- siłki, aby błysnąć zardzewiałym lemieszem. Koń zbliżył się niechętnie. Miał jeszcze nadzieję, że wetera- nowi czegoś brakuje, ale wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że wszystko jest na miejscu: lemiesz, okładnica, słupica, grządziel, płozy z piętką, a nawet kółko podporowe. Królik splunął w dłonie. — Jazda! Koń przebierał nogami w miejscu, bacząc pilnie, by nie ru- szyć. Pług ani drgnął. — Ciągnij! — krzyknął Królik. — Pchaj! — odkrzyknął Koń. Królika zatkało. — Ja mam pchać? Zwariowałeś! — Chyba lepiej znam się na orce — obraził się Koń. — Całą pracę wykonuje oracz. Koń nadaje tylko kierunek i tempo. Do orania służy oracz, jak sama nazwa wskazuje. A oraczem jesteś ty! Ponieważ teoria brzmiała przekonywająco, Królik zmuszony był udowodnić swe racje praktycznie. Wyprzągł Konia, wrzucił sobie chomąto na szyję i szarpnął wściekle — lemiesz zarył się w ziemię i tłuste skiby poczęły się wywracać czarnymi brzucha- mi do góry. Nie znając żadnej z technik, Królik stosował wszystkie: orał na zwał i na rozwał, na zgon i na rozgoń, w okółkę i w figurę. 32 Wreszcie zakończył zaoraniem poprzeczniaków i mokry z wysiłku osunął się na ziemię. — No i kto miał rację? — zapytali obaj równocześnie i obaj równocześnie wykrzyknęli: — Ja!! — Teraz czeka nas zadanie o wiele trudniejsze — powiedział Koń i położył się na trawie. Leń toczył w nim walkę z Żarłokiem. Odłóżmy to do jutra — radził głośno Leń — albo zrobimy to dziś — sugerował Żarłok. Następnie przemówił Ten Co Lepiej Wie: — Należy wykopać tyle dołków, ile jest nasion i włożyć do każdego dołka po jednym. — Czy mam je policzyć? — zapytał Królik z gotowością. — Później. Najpierw trzeba pomyśleć, jak gęsto będziemy sadzić. — Co centymetr — zaproponował Królik. — Za gęsto — stwierdzili chórem Leń i Ten Co Lepiej Wie. — To może co półtora? — Też za gęsto. Trzeba co pół metra... — Strasznie rzadko! — ... albo co metr. Królikowi przyszło nagle na myśl, że metoda Konia jest zbyt czasochłonna, a był już także bardzo głodny. — Nie sadzić wcale — zadecydował nieoczekiwanie. — Eee, to znów chyba za rzadko — sprzeciwił się Koń. — Naprawdę nie musimy sadzić. Przecież można siać. Ten Co Lepiej Wie ustąpił Leniowi i Żarłokowi, więc Koń się zgodził. Królik stanął twarzą do poletka, a plecami do wiatru i wysypał nasiona z papierowej torby. Wiatr dokonał reszty w jed- nej chwili. Robota była skończona. Koń, bardzo z siebie zadowolony, huknął na wiwat z pustej torby. Natychmiast zresztą tego poża- łował — znowu zaczęło lać. Wyprawy Królika na strych przypominały słynne wyprawy Ro- binsona na wrak podczas odpływu. Z każdej przynosił bogate łupy, toteż wkrótce na strychu nie pozostało nic prócz pajęczyn i nietoperzy. Mimo to Królik żywił niejasne przeczucie, że znaj- dzie tam jeszcze coś, co może się przydać. Pewnego dnia, brodząc po kostki w grubej warstwie kurzu, medytował nad możliwością przeniesienia po kawałku na dół samego strychu, gdy wtem coś błysnęło wśród pyłu. Była to, jak się okazało, złota moneta. Uśmiechnął się na widok tych pieniędzy. — Nędzna mamono — powiedział na głos. — Cóż mi z ciebie przyjdzie tutaj! Nawet tyle nie jesteś warta, bym się miał schylić po ciebie. Pierwszy lepszy kartofel większą ma dla mnie wartość od tego całego bogactwa. Zostań tu sobie i idź na dno zapomnie- nia, nie jesteś warta ratunku *. Mimo to po namyśle wziął ten pieniążek z sobą, zawinąwszy go w chustkę do nosa. Od razu też zaczął rozważać, czy moneta rzeczywiście jest bezużyteczna. — Może się mylę — rzekł do Konia, gdy zszedł na dół — ale zdaje mi się, że idąc tu widziałem w oddali jakieś miasteczko. * Uderzające podobieństwo paw. fragmentu do znanej sceny z „Przypadków Robinsona Gruzoe" jest tu najzupełniej nieprzypadkowe. 34 Koń apatycznie obgryzał paznokcie; był to jego pierwszy po- siłek tego dnia. — W miasteczkach — ciągnął Królik — można czasem zdo- być jakiś prowiant... — W niektórych zaś za kradzież obcinają rękę — uzupełnił Koń dane o miasteczkach. Królik rzucił niedbale monetę na stół. Koniowi zaświeciły oczy. — Co chcesz za to kupić? — za- pytał siląc się na obojętność. Na jednej ze ścian widniała jasna plama, której kształt wska- zywał na to, że jeszcze niedawno musiał w tym miejscu wisieć zegar. Królik uroił sobie, że z pewnością był to zegar z kukułką, o jakim zawsze marzył. Odsunął jednak dzielnie na dalszy plan osobiste pragnienia. — Czy ja wiem? — zastanowił się. — Może worek kar- tofli? — Worek kartofli za tę blaszkę? Żartujesz chyba — parsknął Koń, po czym dodał szybko: — Reszta dla mnie! Zaklepane! Królik nie odpowiedział. W jego głowie znów zakukała zega- rowa kukułka i jednocześnie zrodził się nowy projekt. — Przecież można by coś sprzedać — rzekł — tyle tu niepo- trzebnych gratów... To na przykład — wskazał na przyniesioną ze strychu całkiem jeszcze porządną mufkę. — Albo ta szafa... — popukał w drzwi okazałego mebla. — Proszę! — odezwał się cienki głosik ze środka. — Nie wchodź! — krzyknął Koń, tknięty złym przeczu- ciem. Było jednak za późno — Królik znikł we wnętrzu szafy. Do- biegło stamtąd głośne mlaskanie, po czym drzwi raptownie roz- warły się z trzaskiem, jak gdyby szafa zamierzała zerwać się do lotu, i na środek pokoju wystrzelił niczym z procy różowy golas. Za łysą ofiarą pikowała z wyciem eskadra moli. Ostatnia kępka włosów znikła w mgnieniu oka. Po wykonaniu 35 Ii bojowego zadania mole, lecąc nieco niżej z powodu pełnych żołąd- ków, i gęsto bekając, zawróciły w szyku, trójkami do bazy. Koń doskoczył i zatrzasnął drzwi szafy, co było oczywiście przysłowio- wą musztardą po obiedzie. Utrata futra, choćby najtańszego, to cios straszliwy. Królik, który i tak wątpił, czy jest naprawdę królikiem, teraz, pozbawio- ny sierści, był nim w jeszcze mniejszym stopniu. Przesiadywał całymi dniami w kącie, nie spał, schudł, sczerniał i z pewnością by osiwiał, gdyby pozostał na nim chociaż jeden włos. Szary kolor, tak dotychczas pogardzany, wydał mu się nagle najpiękniejszą barwą świata. Koń sypiał również kiepsko. Oczywiście martwił się zupełnie czym innym — ogryziony Królik nie chciał słyszeć o wyprawie do miasta. Chociaż więc zaprzątanie sobie głowy cudzymi proble- mami nie należało do ulubionych zajęć Konia, rad nierad musiał to robić. Pomysły miał najrozmaitsze: flancowanie, krycie papą, smoła z pierzem, ale Królik zdecydowanie odrzucał wszelkie roz- wiązania. Nawet rewelacyjny zdaniem Konia projekt oklejenia pluszem z kanapy nie trafił mu do przekonania. — Chcesz ze mnie zrobić zabawkę? — zapytał z goryczą. — Może jeszcze wypchasz mnie sianem? Wypchaj się sam! Wreszcie Koń znalazł wyjście. — Europa, czy jak się to mówi! — zawołał. — Mufka! — Co mufka? — zapytał nieufnie Królik. — Przymierz to — nalegał Koń otrzepując mufkę z naftaliny i wywracając futrem na wierzch. Królik niechętnie poczłapał do lustra, spojrzał i oniemiał. — Jak nowy! — zachwycał się Koń. Radość zapanowała od tej chwili w małym domku koło Źródła. Królik sterczał do wieczora przed lustrem, wchodził w mufkę z jednej strony i wychodził z drugiej, szczotkował ją wytrwale z włosem i pod włos, wreszcie wszył do środka kieszonkę na do- kumenty osobiste, chociaż takowych nie posiadał. 36 — Ileż prawdy jest w przysłowiu: „Nie suknia zdobi czło- wieka" — rzekł do Konia. — Prawdziwa ozdoba to mufka! W nocy podłożył ją sobie pod głowę. I tym razem nie zmrużył zresztą oka. Nie mógł się doczekać świtu — chciał jak najprędzej wyruszyć do miasta. Szafa znikła im z oczu, porzucona w szczerym polu na wniosek Konia, który nie mógł patrzeć, jak wątły Królik samotnie zmaga się z ciężarem. Mimo to tempo marszu nie wzrosło, uwagę Królika przykuła bowiem poranna pieśń skowronka. Koń, mniej muzykalny, popędzał przyjaciela; chciał zdążyć do miasta, zanim zacznie puchnąć z głodu. — Okaż szacunek artyście — nieśmiało oponował Królik. — Napij się choć raz z kryształowego zdroju sztuki... — Nie chce mi się pić. Jestem głodny — gderał Koń. — ...sztuki przez duże S — ciągnął Królik z emfazą. — Dla mnie to tylko skowronek, przez małe s. Dlaczego nie zachwycasz się moim rżeniem? Jest znacznie głośniejsze niż pisk tego kurdupla. — Owszem — rzekł Królik nie odrywając oczu od skowron- ka — wrzeszczeć to ty potrafisz. — AuuuH! — zawył nagle wy- rżnąwszy palcem w kamień i rozciągnął się jak długi na drodze. — Tak się kończą te sztuki — mruknął z przekąsem Koń. — Przez duże S. — I zapewne dogadywałby jeszcze, gdyby z nieba nie spadło mu na głowę coś, co nie mogło być śniegiem, bo było zbyt ciepłe, ani deszczem, bo świeciło słońce, ani niestety kwiat- kiem, bo wcale nie pachniało... — Każdemu według potrzeb — odciął się Królik, półgłosem zresztą, żeby przyjaciel się nie obraził. 38 — Pieniądze! Zgubiłem pieniądze! Uszli spory kawał drogi, zanim Królik uświadomił sobie, że w zaciśniętej kurczowo dłoni nie ma monety. Musiał wypuścić ją podczas upadku. Zawrócili pędem pod skowronka. Przez dłuższy czas szukali pieniążka rozgarniając pył nogami. Na próżno. Upał był coraz większy. Śpiew skowronka wydał się nagle Królikowi czymś wyjątkowo niestosownym. Wtem Koń przypadł do ziemi z osłupiałym okiem. — Złoto! — wychrypiał tak przeraźliwie, że skowronka do- słownie zatkało. Królik podbiegł kuśtykając. Tuż obok kamienia, o który się potknął, złociła się obła grudka żółtego metalu. Po chwili obaj gorączkowo rozgrzebywali ziemię. Koń wpra- wił w ruch wszystkie cztery nogi. Rył kopytami, darł, szarpał z taką furią, że kamienie furkotały w powietrzu. Tuman kurzu wzbił się ponad drogę. Kiedy na chwilę opadł, z głębokiej jamy wystawał już tylko kawałek Konia. — Samorodek! Żyła złota — sapał. — Znam się na tym... kiedy ją znajdę... a psik!... każę się podkuć złotem, będę jadł ze złotych talerzy... złotym widelcem... złote kotlety!!! — ze zdwo- joną energią powrócił do kopania. Królik grzebnął jeszcze parę razy i nagle znieruchomiał. Prze- ciągnął językiem po zębach i wsadził palec w usta. — No tak — westchnął z dziwnym poświstem. — Oto nasza kopalnia złota. Miałeś, chamie, złoty ząb — dodał refleksyjnie i gorzko. Nachylił się nad dołem, szarpnął Konia za ramię i wy- szczerzył do niego zęby: — Zobacz! — Zło-te kot-le-ty — wyskandował tamten patrząc nieprzy- tomnie i nagle surowa rzeczywistość strzeliła go w pysk. \ '4l i 40 Ciemna plama lasu na horyzoncie już z daleka budziła nieokre- ślony lęk. Zanim zagłębili się w ponury mrok gęstwiny leśnej, Koń splunął kilkakrotnie przez ramię, jak się okazało na próżno, choć i nie bez powodu. Zaledwie weszli między pierwsze drzewa, wychynęło zza nich czterdziestu jeden rozbójników. Wzrok mieli odpowiednio dziki, suknie przepisowo plugawe. Herszt bandy zeskoczył ze swego wierzchowca i ryknął: — Stać! — co miało ten skutek, że Królik jednym susem dosiadł przyjaciela i Koń rzucił się do ucieczki. Ale Babcia Alicji (bo on to był), człowiek inteligentny, znał fortele. — Prrr! — zawołał znienacka, Koń zatrzymał się odru- chowo i to wystarczyło, by zbójcy otoczyli ich kołem. Większość natychmiast zajęła się walizką, dwóch zaś poczęło skrupulatnie obszukiwać pojmanych. Królik usiłował schować złoty ząb pod język, ale zbój rewi- dent spostrzegł to, ścisnął mu nos palcami, aż nieszczęśnikowi świeczki w oczach stanęły i ząb wyleciał na ziemię. — Panowie, to cały nasz majątek — zaczął szlochać Królik. Zbój 39 zafrasował się. — Babciu — zwrócił się do szefa — oni są ubodzy. To golcy. Chudopachołki. 40 Babcia podrapał się w głowę trzymanym w ręku drutem. — To zmienia postać rzeczy — mruknął i zajrzał do podręcz- nika. — Hej, obsypcież ich złotem i srebrem! — zawołał po chwi- li. — A nie zapomnijcież o klejnotach! Na zdumionych wędrowców posypała się istna kaskada klej- notów, złotych i srebrnych monet, a także banknotów, czeków i in- nych środków płatniczych. — Zabieramy bogatym i dajemy biednym — wyjaśniał tym- czasem herszt. — Wybaczcie, panowie, że nie rozpoznaliśmy w was dziadów, ta mufka, ząb, walizka i tak dalej... Właściwie to dziś debiutujemy — uśmiechnął się z zakłopotaniem. Walizka znikała powoli pod rosnącym w oczach stosem pre- cjozów. — Nie wytrzymam, lecę po szafę — gorączkował się dys- kretnie Koń. — Dosyć — Babcia powstrzymał zbójców ruchem ręki — trochę zostawcie dla nas. Pięć procent — usprawiedliwiał się przed Królikiem — trzeba z czegoś żyć. Te bogactwa — ciągnął — zdobył mój ojciec, Prababcia Alicji, ale nie miał nimi kogo obsy- pać i na mnie spadł obowiązek... Nie miałem zamiłowania do zbó- jeckiego fachu, świetnie robię na drutach, więc przyznam się, że ciążył mi już nieco ten cały majdan. No, ale dzięki panom pozby- łem się kłopotu. Będę się teraz mógł poświęcić robieniu pończochy dla mej ukochanej wnuczki, Alicji. — Wyjął z zanadrza druty i za- brał się bezzwłocznie do pracy. Równocześnie czterdziestu rozbój- ników rozwinęło drugie śniadania, zamieniając się w czterdziestu zwykłych, porządnych obywateli. Oszołomieni przyjaciele uznali, że najlepiej będzie natych- miast się oddalić. Siejąc złotem i brylantami ruszyli w dalszą dro- gę. — Babcia machał pończochą na pożegnanie. Nagle jeden ze zbójców odłożył nadgryziony chleb ze smalcem i uderzył się w czoło. — Babciu! — zawołał. — Do stu tysięcy fur beczek karta- 41 czy — coś mi się zdaje, że ci tam dwaj — wskazał na oddalającą się parę — to jacyś bogacze! — O psia... — zaklął Babcia i zerwał się na równe nogi. — Chłopaki, znów robota! Gonić ich! Zabrać im! Zabrać złoto i sre- bro! A nie zapomnieć o klejnotach! — Z żalem zatknął druty za pas, wskoczył na koń i ruszył galopem na czele watahy. Porzucony kłębek wełny rozwinął się i konie poczęły padać jeden po drugim, z kopytami spętanymi włóczką. W końcu Babcia pozostał sam. — Prrr, prrr! — wołał rozpaczliwie za Koniem, ale tym ra- zem usłuchała wezwania tylko jego własna kobyła. Zdyszani przyjaciele dopadli murów miasteczka. Zamek w walizce niestety nie zdzierżył — była pusta. W gar- ści Królika pozostało zaledwie kilka dukatów. i a Pojawienie się zielonego konia i królika w mufce wywołało po- ruszenie wśród mieszkańców miasteczka. Reakcje były różne — tylko niektórzy dorośli dostrzegali ich, tylko niektóre dzieci nie dostrzegały. Byli tacy, którzy widzieli, a udawali, że nie widzą i na głośne okrzyki dzieci reagowali wzruszeniem ramion. Inni nie widzieli, ale nadrabiając miną utrzymywali, że widzą. W końcu potworzyły się stronnictwa, w stronnictwach frakcje i odłamy, wzniesiono barykady i wybuchła rewolucja, przebiegu której nie będziemy tu relacjonować. Być może poświęcimy jej oddzielną książkę, bo z całą pewnością na nią zasługuje. Spec-oddziały halabardników przywracając porządek wywo- ływały coraz większy zamęt. Walki uliczne i ogólny chaos spra- wiły, że przez dłuższy czas nie mogli się dopytać o jakikolwiek sklep, a w końcu zaczęto im się przyglądać spod oka, przy czym najbardziej podejrzliwie patrzyli ci, którzy twierdzili, że ich nie widzą. Koń poczuł się nieswojo. Już miał zrezygnować z zakupów i dać nogę, gdy nagle Królik wydał okrzyk przestrachu wskazując na coś palcem. Na ścianie pobliskiego budynku wisiał ogromnych rozmiarów list gończy. Fotografia przedstawiała zielonego konia i królika w mufce. Za dostarczenie ich żywymi wyznaczono nagrodę 50 ta- larów. 43 Sytuacja była rozpaczliwa. Naradzali się gorączkowym szep- tem, starając się jak najbardziej skurczyć; nie wiedzieli, że już od pięciu minut obserwuje ich zza węgła tajny halabardnik (który jako tajniak nie miał oczywiście halabardy przy sobie). vnĄt x<,s?ać j 44 K JCrć lik: %t Stwierdziwszy, że nie grozi mu już niebezpieczeństwo, Królik zwolnił kroku. W najbliższym kiosku kupił parę gazet, z których sporządził sobie prowizoryczną kapotę, po czym przeliczywszy pie- niądze wypisał węgielkiem na ścianie obok listu gończego ogłosze- nie następującej treści: 45 Przejęty losem Konia nie przeczuwał, że za chwilę sam znaj- dzie się w opałach. Zaledwie skończył pisać, usłyszał rosnący gwar. Ze wszystkich stron nadbiegali uzbrojeni w laski i parasole ludzie. Królik rozejrzał się bezradnie. O ucieczce nie było mowy. Tym razem przyczyną ataku były gazety, którymi się owinął. Każda z nich była przypadkowo organem innego stronnictwa: „Wieczorny Dzwon" na plecach rozwścieczył skrajnie umiarkowa- nych radykałów — zaatakowali Królika z tyłu. Czerwona winiet- ka „Porannego Kura" podziałała jak płachta na byka na nadbie- gających z przodu umiarkowanie skrajnych liberałów. Anarchiści szturmowali z flanki. Królik dostał się w krzyżowy ogień i nie- chybnie przerobiono by go na pasztet, gdyby w ostatniej chwili nie wskoczył do walizki. Piekielny hałas ucichł wreszcie. Królik odczekał jeszcze chwilę na wszelki wypadek, po czym ostrożnie uchylił wieko. Uliczka była pusta. Wiatr rozrzucał strzępy „Dzwonu" i „Kura", na bruku poniewierały się okulary anarchistów, laski liberałów i kapelusze radykałów. Podniósł machinalnie kawałek gazety i wzrok jego padł na niewielkie ogłoszenie: ZEGARY, CHRONOMETRY, CZASOMIERZE SPRZEDAJĘ, KUPUJĘ NAPRAWIAM I PSUJĘ TEMPUS FUGIT ZEGARMISTRZ Zegar z kukułką! Odżyło w nim dawne pragnienie. Nie można było jednak poddawać się słabościom — należało ratować Konia. Schował skrawek gazety do walizki. W tej samej chwili ze wszyst- kich bram zaczęli się wysypywać mieszkańcy miasteczka. Królik rozważał, czy nie dać z powrotem nura do walizki, ale nim się na cokolwiek zdecydował, stwierdził zaskoczony, że tym razem nikt nie zwraca na niego uwagi. Podekscytowani przecho- 47 - dnie pojedynczo i grupami zdążali w jednym kierunku — na rynek. Wszyscy rozprawiali z ożywieniem, lecz strzępy rozmów, które usiłował złowić uchem Królik, by pojąć, o co chodzi, tonęły w mo- rzu nieartykułowanego zgiełku. W szerokim strumieniu śpieszących na rynek nie zabrakło ni- kogo (z wyjątkiem chorych, usprawiedliwionych); ludzie różnych zawodów, zapatrywań i wyznań, różnej tuszy, płci i karnacji, róż- nego wzrostu i usposobienia, sangwinicy, cholerycy, flegmatycy i pyknicy, nawet chwilowo pojednani przeciwnicy polityczni, nie- pomni dawnych swarów — wszyscy podążali ramię przy ramieniu, zjednoczeni jakimś wspólnym celem. Szczekały psy. Miauczały koty. Skrzypiały buty. Stopniowo ulice zaczęły się wyludniać. Gwar odpłynął, tylko kroki spóźnialskich odbijały się jeszcze echem w opustoszałych za- ułkach. Wreszcie i te ucichły. Królik zapominając o braku przyodziewku postanowił prze- konać się naocznie, co skłoniło lud do tak masowego opuszczenia domostw. Po chwili przedzierał się przez gęstą ciżbę zalegającą rynek. W tłumie panowało radosne podniecenie — pozdrawiano się, wy- mieniano ukłony i cichcem wyciągano sobie wzajemnie portfele. Nie było w tym, broń Boże, nic zdrożnego: okradani kradli, kradną- cych okradano, co w sumie składało się na pożądane ekonomicznie zjawisko, zwane cyrkulacją pieniądza. Odświętny charakter zgro- madzenia podkreślała unosząca się w powietrzu łagodna woń naf- taliny. Kiedy Królik, stanąwszy na walizce, wspiął się na palce, uj- rzał nie opodal wielki drewniany podest, po którym krzątali się ludzie w kombinezonach. Kilku przywiązywało do słupów kolo- rowe baloniki, inni obsypywali tłum chmurami konfetti i serpen- tynami. Na środku podestu stał przykryty suknem stół, na nim doniczka z pelargonią. Ożywienie tłumu sięgnęło zenitu, gdy na stole, obok doniczki, stanęła aptekarzowa. Oczy miała zawiązane, w jednej ręce dzierżyła miecz, w drugiej apteczną wagę. Jak słusz- 48 nie domyślił się Królik, stanowiła ona efektowny symbol ślepej sprawiedliwości. Wiwatom nie było końca. Leciały w górę czapki i berety. Grzmiały trąby. Ktoś dłubał w nosie. Zaledwie fachowcy uporali się z balonikami, na estradę wsko- czył dziarsko, witany gromkimi brawami, młody człowiek w bia- łym fraku posypanym tłuczoną bombką. Uciszył zebranych stosow- nym gestem i choć dzień niedawno dopiero się zaczął, powitał ich słowami: — Dobery wieczory panstywu! Jest mi niezmiernie miło powi- tać państwa na specjalnej, niepowtarzalnej i jedynej w swoim ro- dzaju imprezie plenerowej. „I ty masz szansę zostać prawni- kiem!" — oto nasze hasło dnia! Konferansjer wykonał podwójne salto ponad stołem i wyciąg- nął ze schowka koszyk pełen czerwonych piłeczek. — Kto złapie piłeczkę — zawołał — może już dziś zostać sędzią, katem lub adwokatem, he, he, he... Uwaga, rzucamy! W tłumie rozległy się piski i chichoty. Wodzirej dwoił się i troił. Piłeczki śmigały w powietrzu *. — Prosimy na estradę! Prosimy, prosimy! Pani w płaszczyku z linoleum! Proszę się nie ociągać! Świeżo upieczeni prawnicy wchodzili kolejno na podest i zbi- jali się w gromadkę. Wszyscy nadrabiali minami i próbowali się uśmiechać. Niektórzy pozdrawiali krewnych i znajomych, posy- łając całusy i machając chusteczkami do nosa. Piłek ubywało. Każdy rzut poprzedzany piruetem, szpagatem * W trakcie losowania miał miejsce następujący incydent: Pewien pan, który jako jedyny ndezainteresowany imprezą dawał wyraz znu- dzeniu, szeroko ziewając, połknął rzuconą piłeczkę i — musiał zostać katem. Nawiasem mówiąc, człowiek ów pozostał w branży do końca swych dni, piłka była bowiem na stanie, posiadała numer inwentarzowy i nie miała prawa zginąć. Dopóki więc poddawano go okresowym bada- niom rtg podczas remanentu, dopóty wszystko było w porządku. 4 — Z powrotem... 49 bądź doppelpurzelbaumem konferansjera wywoływał nieopisany wręcz entuzjazm gawiedzi. Kolejna piłeczka znalazła się niespodziewanie w rękach za- gapionego Królika. Zanim zdążył się jej pozbyć, wyciągnęła się do niego pomocna dłoń konferansjera: — Chcesz przeżyć coś wspa- niałego, wystąp w roli przysięgłego! — huknął mu prosto w ucho prowadzący. — Tylko się nie pchać — dodał i pchnął go w kie- runku grupki wybrańców losu. Następnie wodzirej ujął damę w linoleum za rękę: — En avant! Para za parą! — komenderował. — Koszyczek! Panie do środeczka! Raz dokoła, raz dokoła! Chasse croise! Panie na lewo, panowie w prawo! W dwuszeregu za mną zbiórka! Kolejno odlicz! — w mgnieniu oka wyodrębnił spośród zebranych komplet sędziowski złożony z przewodniczącego i prokuratora. Pozostało dwunastu przysięgłych, kat z piłeczką w brzuchu i dwóch świad- ków oskarżenia. Na adwokata i świadków obrony nie starczyło piłek. Królik znalazł się ostatecznie w zespole przysięgłych, obok dżentelmena w nieskazitelnie brudnej koszuli, damy w płaszczu z linoleum, emerytowanego pułkownika R. — autora pracy „Wstęp do teorii truchtu (z uderzaniem prawą nogą w pośladek)", czterech brydżystów, którzy nie chcieli się rozstać, marynarza przebranego za górala, czy też górala przebranego za marynarza, dokładnie nie pamiętam, policjanta przykutego do złodzieja *, oraz cioci Jadzi i wuja Czesia. Licząc złodzieja, przysięgłych było faktycznie trzy- nastu, ława okazała się za krótka, wobec czego pułkownik R., przy- wykły do niewygód żołnierskiego żywota, usiadł na podłodze, z któ- rej sterczał gwóźdź. * Złodziej i policjant złączeni losem od chwili, kiedy zginął kluczyk od kajdanek, pozostawali w bliskiej, wieloletniej zażyłości, co było przy- iczyną licznych, komplikacji w życiu prywatnym żonatego funkcjonariu- sza. W służbowym zresztą także: goniąc np. innych przestępców, policjant musiał brać swojego na barana. 50 Choć nikt tego nie ogłaszał, dla wszystkich było jasne, że część oficjalną zakończono i rozpocznie się część artystyczna. I tak się też stało. Konferansjer, który zarezerwował dla sie- bie rolę woźnego, wykonał beczkę, wpadł w korkociąg, po czym, przybrawszy uroczysty wyraz twarzy, ujął dzwonek wypielęgno- waną dłonią. Tłum zaszemrał i ucichł. — Wstać, sąd idzie! — zawołał woźny, zdaje się, że zbytecz- nie, bo i tak wszyscy stali, a sąd tkwił na estradzie od dobrych piętnastu minut. — Wprowadzić oskarżonego! Przy wejściu na estradę ukazała się głowa Konia. Przysięgły Królik uszczypnął sąsiadkę, by przekonać się, czy nie śni. Oskarżony, pchnięty brutalnie przez halabardników, potknął się i przebierając kopytami wjechał z łoskotem na środek podestu. Rozległy się pojedyncze oklaski — niektórzy sądzili, że ludowy artysta odtańczył brawurowo krakowiaka. Jak zwykle w podobnych sytuacjach Koń na wszelki wypadek zamknął oczy i dygotał. Zapadło kłopotliwe milczenie. Nikt z sędziowskiego kompletu nie wiedział, z racji swego amatorstwa, od czego należy zacząć. Rozglądano się bezradnie, szukając pomocy u sąsiadów. Na szczę- ście konferansjer szybko puścił w ruch ściągaczki, dzięki którym kwalifikowani już prawnicy mogli z dużą fachowością przystąpić do dzieła. — Protestuję! — krzyknął ni stąd ni zowąd pułkownik R., który na chwilę zdrzemnął się na swoim gwoździu. — Protest odrzucony. — Przystępuję do odczytania aktu oskarżenia — rzekł uroczyście przewodniczący, w cywilu bur- mistrz, zacny mąż i czuły ojciec, i wyciągnął z kieszeni zmiętą kartkę. — „Trzy jaja, pół kilo cukru, szczyptę soli..." — prze- wodniczący urwał i wlepił oczy w papierek, po czym zmiął go w kulkę i sięgnął do drugiej kieszeni. — „Kierując się życzli- wością i tylko życzliwością donoszę, że pańska żona.,." Chwi- leczkę. 51 Sędzia rozglądał się nerwowo. — Nożyce! — syknął do konferansjera. — Ochronkę otwieramy jutro, ekscelencjo — szepnął wodzi- rej. — Dziś mamy proces... Przewodniczący spojrzał na Konia i odzyskał wątek. — Oskarża się obecnego tu osobnika o... — wzrok burmistrza padł na walizkę pozostawioną przez Królika na skraju estrady. Uczepił się jej kurczowo i pośpiesznie dokończył — o... okolicz- ność obciążająca: posiadanie walizki. A propos, czy oskarżony po- siada zezwolenie na posiadanie walizki? — Nie posiadam — Koń nie otwierał oczu. Głuchy pomruk oburzenia przetoczył się przez tłum. — Pod mur! — wrzasnął pułkownik. — Nie posiadam też walizki — uzupełnił zeznanie Koń. — A to? — zapytał triumfalnie prokurator, ze wstrętem unosząc dwoma palcami walizkę do góry. Koń zerknął jednym okiem. — To nie moje. — Okaże się — rzekł przewodniczący. — Wezwać daktylo- skopa. Na estradę wdrapał się ekspert z lupą. Po dokładnych oglę- dzinach dowodu rzeczowego oświadczył: — Odciski usunięto pły- nem na odciski. — Spryciarz z was — wycedził prokurator. — Na spryciarzy mamy sposoby. Jasne wam? — Nam? — Tak, wam! Koń znów otworzył jedno oko i ukradkiem rozejrzał się na boki, ale oprócz niego nie było nikogo na ławie oskarżonych. — Jasne — bąknął niepewnie. I dodał na wszelki wypa- dek: — Nam. — Na gałąź! — zawył pułkownik R. Wezwano świadków. Jako pierwszy zeznawał Generalny Skarżypyta Miejski, który stanął przed obliczem trybunału w służ- 52 bowym ubranku z literą j[ wyhaftowaną na kieszonce. Język laitał mu jak łopata. — Ja nie mogę głośno — oświadczył. — Mogę najwyżej przy drzwiach zamkniętych. Niestety drzwi nie było. — Karygodne niedopatrzenie — przewodniczący zmierzył woźnego lodowatym spojrzeniem i postawił haczyk w swoich no- tatkach. — Wyprowadzić publiczność! Stutysięczny tłum zafalował. Pojawiły się transparenty z na- pisami: „Żądamy jawności rozpraw!", „Panem et circenses!" i „My się nie damy!" Ktoś strzelił z papierowej torby. Sytuacja była groźna. Należało ją opanować. Błyskawicznie rozdano sto tysięcy przygotowanych na tę ewentualność lizaków i wzburzony tłum natychmiast się uspokoił. — Nie, nie, nie! — upierał się Skarżypyta, którego woźny do czegoś namawiał. — Ostatecznie mogę na ucho — ustąpił wreszcie i zbliżył się do stołu. Prawnicy zastrzygli uszami. Kiedy wyszeleścił swoje zeznanie, zapadło wymowne milczenie. Komplet sędziowski z odrazą wpatrywał się w oskarżonego. Zeznanie Skarżypyty zaprotokołowano, woźny zademonstro- wał w formie przerywnika przepiękną jaskółkę i proces potoczył się dalej. Kolejny świadek nie chciał zeznawać. — Nie umiem. — A co umie? — Mogę zaśpiewać. — Prosimy, prosimy — wołała publiczność i chwyciwszy się pod ręce zaczęła kiwać się na boki, falować zachęcająco, rzędami, na przemian. Popłynęła pieśń. Wspominam ciągle z zachwytem Chwile z tobą spędzone, 53 Twe pantofle kordorikiem wyszyte I twe usta średnio czerwone. Dziś niestety me złudzenia się rozwiały I marzenia moje pierzchły jak motyle, Choć niedawno jeszcze do mnie należały I twe usta, i pantofle, i te chwile... Refren podjęli wszyscy zebrani i zespół sędziowski. Tylko Koń i Królik nie śpiewali. Dziewczynka w regionalnym stroju wrę- czyła śpiewakowi pelargonię ze stołu. Cisnął doniczką w tłum, bo kochał publiczność i sercem był z nią. To samo zrobił z dziew- czynką. Zamierzał jeszcze rzucić pułkownikiem, ale ten okazał się zbyt ciężki, więc dał spokój. Wzruszony, z twarzą mokrą od łez, zszedł z estrady żegnany huraganem braw. W tym momencie Koń odważył się wreszcie otworzyć oczy; pierwszą osobą, na którą padł jego wzrok, był Królik. W mgnieniu oka zgnębiony podsądny przeobraził się w pew- nego siebie aroganckiego typa, rozparł się nonszalancko na ławie oskarżonych i zaczął dłubać w zębach. Pułkownikowi R. wydało się to niezgodne z regulaminem. — W kwestii formalnej... — wycedził. — Pst! — uciszył go ekscelencja. — Protestuję! — ryknął pułkownik. — Siedź pan cicho! — Banda cywilów! — Pułkownik wywalił ozór. — Proszę pana, proszę pana, on pokazuje język — zawołał Skarżypyta. — Wnosi pan formalne oskarżenie? — zapytał przewodni- czący. Skarżypyta nie zdążył odpowiedzieć, bo pułkownik ugryzł go w nogę i rzucił się w kierunku Konia. — W tyralierę! — huknął i wyciągnął pistolet z kabury. — Jeszcze nie zapadł wyrok! — protestował przewodniczący. 54 Bez wyroku nie można! Zdąży go pan kropnąć. — Zajrzał do kon- spektu: — Woźny! Dawać psychiatrę! Wbiegł biegły. — Oskarżony — rzekł celując palcem w rozwścieczonego puł- kownika — zdradza... — Biegły się pomylił, proszę biegłego... — usiłował interwe- niować pobladły konferansjer, pokazując na Konia — to tamten. — Siad! — warknął biegły i ujął głowę pułkownika w dło- nie. — Pacjent zdradza klasyczne objawy psychozy endogennej i autyzmu, a więc dementia praecox określanej również jako schizofrenia paranoidalna, czyli kahlbaumowska vesania typica. Przypadek o tyle rzadki, że łączy się ona u oskarżonego ze schizo- frenią katatoniczną oraz hebefrenią uzupełnioną skłonnościami do actio praeter expectationem w fazie ultraparadoksalnej pod po- stacią paragnomen, co przejawia się ostrymi stanami zmącenia, nieusystematyzowanymi urojeniami, omamami... mimo... mamo... Konferansjerowi udało się wreszcie wyprowadzić uczonego z błędu. Biegły, niezadowolony, że mu przerywają, spojrzał z roz- targnieniem na Konia. — Ten? Normalny. Z kłopotliwej sytuacji wybawił zainteresowanych dzwonek. Woźny obwieścił dużą przerwę. Juryści z wrzaskiem rozbiegli się po estradzie. Jedni bawili się w berka, inni w kółko graniaste, jeszcze inni woleli uganiać się za paniami, ciągnąc je za włosy. Aptekarzowa-Sprawiedliwość grała w ślepą babkę porzuciwszy miecz i wagę. Kilku zrzynało coś, równie pośpiesznie, co bezczelnie, bo na oczach ludu, z ze- szytu protokolanta, płacąc mu za to drugimi śniadaniami. Kiedy dzwonek oznajmił koniec pauzy, na środek wyskoczył pułkownik, który wykorzystał wolny czas na opracowanie — za po- mocą ekierki, kątomierza i suwaka — przewrotu wojskowego. — Ludzie! — zagrzmiał. — Nadszedł czas, by zmienić azy- mut. Ta cywilna klika zepchnęła nas na krawędź katastrofy. Ja 55 was poprowadzę w lepszą, ogólnowojskową przyszłość! Bezpłatny przydział sortów mundurowych... — Wysoki sądzie! — oburzył się prokurator. — Ja w tych warunkach nie mogę pracować. Jak długo sąd ma zamiar tolero- wać nieodpowiedzialne wybryki tego żołdaka? — Ile mam czasu na odpowiedź? — zapytał przewodniczący. — Niewiele — rzekł prokurator patrząc na zegarek. — Zbliża się pora lunchu. Ekscelencja naradzał się przez chwilę z woźnym. — Jest dobrą tradycją w naszym miasteczku — rzekł wresz- cie — że o sprawach wagi państwowej decyduje ogół. Przepro- wadzimy plebiscyt w sprawie zasygnalizowanej przez pana puł- kownika. — Ogarnął tłum ojcowskim spojrzeniem. — Kto za? Las pięćdziesięciu tysięcy rąk zaszumiał i ucichł. — Kto przeciw? — Sędzia zamknął oczy i zatkał uszy. — Nie widzę, nie słyszę — rzekł po chwili. — Kto się wstrzy- muje od głosu? — Ja — powiedział niemowa. Sędzia przyjął to z widocznym zadowoleniem — brak jednomyślności był świadectwem niezależ- ności poglądów społeczeństwa. Niemowa, trzeba tu dodać, zwykle wstrzymywał się od głosu, więc i tym razem bardzo na niego li- czono. — Czas minął — oznajmił prokurator — 50 000 punktów dla pana. — Sprawa wyjaśniona — odetchnął z ulgą przewodniczą- cy. — Pułkowniku, proszę na miejsce. Panie prokuratorze, czyń pan swoją powinność. Pułkownik złamał suwak o kolano i czerwony ze złości wrócił na gwóźdź. — Będę mówił zwięźle — rzekł prokurator. — Wina oskar- żonego ustalona została ponad wszelką wątpliwość. Jego zielony kolor, z gruntu obcy każdemu uczciwemu obywatelowi, jest nie tylko skrajnym przejawem dekadencji i wynaturzenia, lecz, nie waham się tego powiedzieć, wręcz polityczną prowokacją. Musimy 56 chronić młode pokolenie naszej zdrowej społeczności przed zgub- nymi wpływami zieleni, musimy tępić jej agentów, co piorą mózgi i rozmiękczają kręgosłupy! Należy wymazać ten wredny kolor z palety i gamy! Matki zasłaniały oczy dzieciom. — Posiadanie walizki — kontynuował oskarżyciel — tego nienawistnego symbolu degrengolady, atrybutu moralnej zgnilizny, który należałoby natychmiast publicznie spalić, pogrąża oskarżo- nego ostatecznie. Fakt usunięcia odcisków dowodzi, że działał on z premedytacją szczwanego i wytrawnego agenta wrogich nam, ciemnych sił światowego waliziarstwa. Mówca potoczył wzrokiem po zebranych: — Wątpię, czy znaj- dzie się wśród nas choć jeden uczciwy człowiek, który nie żywiłby odrazy do tej kreatury. W tej sytuacji wnoszę... — zawiesił głos — o karę dwóch godzin twierdzy. — Protestuję! — krzyknął pułkownik R. — OK — powiedział przewodniczący. — Udzielam oskarżo- nemu ostatniego słowa. — O której podają obiad w twierdzy? — O czternastej. — Teraz mamy dziesiątą... — Koń liczył na palcach porusza- jąc bezgłośnie wargami — dziesiąta, jedenasta, dwunasta... Proszę o surowszy wymiar kary! — wypalił. — Zobaczymy, co się da zrobić — mruknął sędzia i głośno oświadczył: — Sąd udaje się na naradę. Przysięgli schowali się pod stół. — Panowie — rzekł pułkownik R. — prokurator to mięczak. Wnoszę o zmianę kwalifikacji prawnej czynu i proponuję karę śmierci, a w najgorszym razie dożywocie. Prokurator zajrzał pod stół. — Pułkowniku, ja wszystko słyszę! Zdaje się, że przekracza pan swoje kompetencje! To nie sąd polowy! — Dupa — wycedził z pogardą stary żołnierz. — Dekownik! 57 Pułkownik zerwał się na równe nogi, zapomniawszy, że siedzi pod stołem. Sanitariusze wynieśli ciało bohaterskiego weterana sześciu wojen. Zostało jedenastu przysięgłych i złodziej. Dziesięciu orzekło: winien. Królik orzekł: nie winien. Złodziej taktownie nie wyraził swej opinii. Wobec nieustępliwości Królika dożywocie nie wchodziło w rachubę. Wyleźli spod stołu. W tłumie zalegającym plac panowało pełne napięcia milczenie. Przewodniczący wysłuchał werdyktu przysięgłych, przygładził włosy kieszonkowym grzebykiem i powstał. — Biorąc pod uwagę młody wiek oskarżonego — rzekł — sąd przychyla się do wniosku prokuratora i skazuje go na dwie godzi- ny twierdzy. Rozległy się oklaski, gwizdy, okrzyki aprobaty i protestu. Ktoś nagle zawołał: bis! i sędzia odczytał wyrok po raz drugi. Proku- rator uciekł w przebraniu kobiety, nie zrozumiawszy, kto został skazany *. Koń, niezadowolony, zaczął się znów wykłócać o surowszy wymiar kary. — Przecież nie mamy twierdzy! — przypomniał sobie ktoś nagle. — To się ją zbuduje! — zawołał jeden z przysięgłych, który był murarzem i szukał fuchy. — W takim razie — powiedział sędzia — zmieniam sentencję wyroku: sąd skazuje oskarżonego na dwie godziny kopania dołu pod fundamenty twierdzy. Odprowadzić. — A obiad? — krzyknął Koń. — Protestuję! W gruncie rzeczy nowy wyrok przypadł mu do gustu; mimo niedawnego rozczarowania nadal wierzył w możliwość zdobycia * Z nietprzyjeminego tego incydentu płynie dla nas nauka o koniecz- ności poprawnego formułowania zdań, a szczególnie sentencji wyroków. 58 fortiuiy poprzez kopanie dołów, chociażby pod fundamenty. Królik też był zadowolony. Chwała Bogu, że go zamkną — pomyślał. — Załatwię, co trzeba i nie będzie mi się wtrącał. Oskarżonego ubrano w pasiak i wyprowadzono. Większość obec- nych była mocno zawiedziona i nie ukrywała swego rozczarowa- nia. Dopiero loteria, w której fantami były dowody rzeczowe z roz- prawy, poprawiła nieco nastrój tłumu. Po jej ogłoszeniu zrobił się taki ścisk, że czterech garbatych wyprostowano, co zostało natych- miast uznane za cud. Królikowi dopisało szczęście: w pierwszym ciągnieniu wylo- sował walizkę, w drugim mufkę. Potem były tańce, sprzedawano gorące kiełbaski, ciepłą le- moniadę, precelki, wiatraczki, miedziane pierścionki i piłeczki na gumce. Wirowało koło szczęścia. Zmęczony nadmiarem wrażeń Królik powziął mocne postanowie- nie unikania rozpraw sądowych, bójek ulicznych, potopów, poża- rów, wojen i innych tym podobnych pokus. Teraz, kiedy nie musiał martwić się o Konia, mógł spokojnie zająć się zakupami. W poszukiwaniu produktów najwyższej jakości zawędrował na peryferie miasteczka. Przed skleconymi byle jak z byle czego chałupami bawiły się byle czym umorusane dzieciaki. Po pewnym czasie zabudowania się skończyły, nie kończył się natomiast długi, drewniany parkan, za który Królik, zaintrygowany, daremnie usi- łował zajrzeć. Kiedy tak szedł, wypatrując szpary w płocie, do- strzegł nagle w oddali wielki cyrkowy namiot, wokół którego krzą- tali się w gorączkowym pośpiechu jacyś ludzie. Ogarnęło go wielkie wzruszenie, serce zaczęło mu walić jak parowy młot. Cyrk. To było miejsce jego urodzenia lub raczej powtórnych narodzin. Tam się zaczęło przed laty jego „życie od środka". Postąpił kilka kroków w kierunku namiotu i mimo że jakaś tajemnicza siła ciągnęła go dalej, zatrzymał się. Uwagę jego przy- kuł brodaty mężczyzna z drewnianą nogą i kolczykiem w uchu, który kuśtykał kołysząc się gwałtownie na boki i donośnym głosem wydawał marynarskie komendy przeplatane marynarskimi prze- kleństwami. Królik gotów był dać głowę, że zna tego człowieka. Skąd? I tym razem nie udało mu się rozświetlić mroku, w którym 60 utonęła jego przeszłość — spotykani kiedyś ludzie, minione zda- rzenia, dawno słyszane głosy. Ta przeszłość wlokła się za nim jak ogon, tak też jak ogon umykała, kiedy usiłował ją, kręcąc się w kółko, schwycić. Nagle wzdrygnął się. Coś pacnęło go lekko w nos i poczuł na twarzy rozpryskujące się kropelki; zapachniało- różanym mydeł- kiem — Królik spojrzał w górę i zobaczył tuż nad głową brudne pięty. Ich właściciel, mały obdartus w czerwonej czapeczce, sie- dział na płocie i spoglądając zezem na Królika dmuchał delikatnie w słomkę. Na jej końcu pojawił się maleńki, przeźroczysty bąbe- lek, który rósł w oczach, aż przemienił się w czerwono-zieloną, nie, złoto-błękitną, nie, pomarańczowo-fioletową kulę. Barwy zmienia- ły się w tak szalonym tempie, że Królikowi zawirowało w głowie. Pyzata twarz chłopca znikła niemal zupełnie za tańczącą na uwięzi bańką. Wtedy oderwał słomkę od ust, lekkim ruchem ręki strącił kulę i z zadartą głową patrzył, jak szybowała ku słońcu, unoszona ledwie wyczuwalnymi podmuchami wiatru. Królik zapomniał o Koniu, zapomniał o cyrku, o zegarze, o całym świecie. Czuł jedynie szalone pragnienie posiadania takiej cudownej kuli na własność. — Proszę... proszę pana — odezwał się z lekka schrypniętym głosem — czy mógłby mi pan podarować taką jedną kulę? Mały wytrzeszczył oczy i już otwierał usta, aby odpowiedzieć, ale się rozmyślił i znów zaczął dmuchać w słomkę. Druga kula była jeszcze piękniejsza niż poprzednia. Podobnie jak tamta ma- jestatycznie popłynęła nad płotem. Królik sięgnął do walizki i wyciągnął z niej monetę: złoty zajączek zamigotał na twarzy chłopca. Oczy mu rozbłysły. — No dobra — powiedział. — Mogę parę sprzedać. Z dzie- sięć. Nadstaw pan to pudło. Królik wspiął się na palce i uniósł walizkę nad głową. Obser- wował w napięciu ruchy malca, który dziesięciokrotnie zanurzył słomkę w kubku i wydmuchał dziesięć wspaniałych kul. Po kolei znikały we wnętrzu walizki. 61 — Czy... — Królik przełknął ślinę — czy jest już pełno? Chłopiec zrobił niewyraźną minę. — Nie ma jeszcze nawet połowy — rzekł i lekko się zarumienił. — Dam panu jeszcze pięć takich monet i złoty ząb. To wszystko, co mam. Proszę za wszystko. — Za tę forsę dostanie pan całą walizkę tego towaru — oży- wił się obdartus i ochoczo zabrał się do pracy. — No, gotowe — oznajmił po chwili. — Zamknę panu ten czemodan i niech go pan nie otwiera, bo wylecą. Zatrzasnął wieko, cisnął kubek na trawę, chuchnął w zaciśnię- tą w kułak dłoń i po chwili bose pięty zadudniły na ścieżce. Królik podniósł z ziemi kubek i zajrzał do środka, ale widocz- nie tamten oddał mu wszystko, co miał, bo poza nikłym śladem różanego zapachu nic w garnuszku nie było. Sięgnął po walizkę i w tym momencie przypomniał sobie cyrk. Cyrku również nie było. Po pustym placu poniewierały się podarte bibułkowe lampio- ny. Na środku jaśniała żółtą plamą trocin arena. Ostatni żółto po- malowany wóz znikał właśnie za zakrętem, spowity tumanami kurzu. Koń spojrzał na słońce, odłożył kilof i otarł zroszone potem czoło. Był to już drugi dzisiaj dół — nic dziwnego, że robota mu nie szła. Poszukiwanie złota to jednak co innego — pomyślał. — Nie chodzi już o złoto, ale o tę odrobinę romantyzmu. Z romantycznej zadumy wyrwał go nagle jeden z halabardni- ków. — Południe. Koniec kary — oznajmił i wręczył Koniowi cy- wilny krawat. — Tu wasza wypłata — odliczył trzy monety cho- wając po namyśle jedną z powrotem do kieszeni. Koń złożył w kostkę więzienny strój i pomachawszy towa- rzyszom niedoli ręką, ruszył do wyjścia. Halabardnik przy furtce uścisnął mu dłoń, życząc szczęścia w życiu osobistym i sukcesów w pracy zawodowej. 62 — Niech pan wpada częściej — zapraszał serdecznie. — Nie chciałbym być natrętny — mruknął Koń i pośpiesznie przemknął przez furtkę. Był wolny. Wolny jak ptak i głodny jak wilk. Pomyślał o przy- jacielu i w tym momencie dostrzegł go — Królik stał pod płotem wpatrzony w unoszącą się nad piaszczystą drogą chmurę pyłu. Ujrzawszy Konia, ruszył żwawym krokiem na jego spotkanie. — Kupiłem cudowną rzecz! — wołał z daleka szczerząc zę- by. — Kule, kolorowe, ze słomki, bajeczne, tęczowe — oczywiście nie do jedzenia — pełną walizkę! Surowe spojrzenie Konia zbiło go nieco z tropu. — Wydałem wszystko. Ale co tam, kilka tych krążków, złoty ząb. Dosta... — Otwórz walizkę — przerwał mu Koń chłodno. — ...libyśmy za to najwy... — Otwórz walizkę — powtórzył zimno Koń. — ...żej worek kaszy, no i cuk... — Otwórz walizkę — wycedził lodowato Koń. — Mówię ci, że są wspaniałe! — zniecierpliwił się Królik, szarpiąc oporny zamek. W tekturowe dno walizki wsiąkała powoli brudnoszara kałuża mydlin. Królik usiadł z jękiem na ziemi. — Ty... ty durniu, ty zidiociały idioto — pienił się Koń. — Czyś ty naprawdę w życiu nie widział maniek bydlanych?! Świet- nie się spisałeś, nie ma co! Całą forsę za talerz mydlin. Doskonały prowiant, palce lizać! Smacznego! Z lewego oka Królika spłynęła powoli łza żalu i wstydu i z pluskiem wpadła do mydlin. Koniowi zrobiło się przykro. — No, co ty? Przestań. Mam jeszcze trochę forsy... — zasta- nowił się przez chwilę. — Dostalibyśmy pewnie za to worek mąki i cukru, i ze trzy bochenki chleba. Ale właściwie po co nam to? Idzie lato. Nie zginiemy. — Wstał. — No, bądź mężczyzną! Podnoś się, idziemy! Kupimy sobie prawdziwy zegar z kukułką. Królik pchnął drzwi i znaleźli się w sklepie. Niewielka mroczna izdebka pełna była najrozmaitszych cza- somierzy: zegarów, zegarków i zegareczków, chronometrów, sto- perów i pozytywek. Większość wisiała na ścianach, część stała na półkach, reszta leżała na kontuarze bądź wprost na podłodze. Całe to gadatliwe towarzystwo tykało, terkotało, brzęczało, jazgotało i dzwoniło. Pozytywki grały, śpiewały kuranty, biły ścienne ze- gary, a jeden mruczał nawet jak kot. Powietrze zdawało się wi- brować; nieustanny hałas ze wszystkich stron wprawił w drżenie najpierw wrażliwe uszy Królika, a potem ogon Konia, który roz- kołysał się niczym wahadło. Serca obu poczęły bić w przyśpieszo- nym rytmie, zaszczekały im zęby, wreszcie rozdygotali się na do- bre, oszołomieni, niezdolni wykrztusić słowa. Królik miał wrażenie, że jeszcze chwila, a zamieni się w ze- garek. Już miał rzucić się do ucieczki, gdy z najciemniejszego kąta sklepu wyłonił się właściciel i jednym skinieniem ręki uciszył swych podopiecznych. Jego twarz przypominała do złudzenia tar- czę zegara; optymistycznie nastroszone wąsy wskazywały za dzie- sięć drugą. W ciszy, jaka nagle zapadła, tenor Konia zabrzmiał nieoczeki- wanie donośnie. — Chcielibyśmy kupić zegar, no nie? 64 W o t t — Tak przypuszczałem — rzekł grzecznie Tempus. — Czy mają panowie coś upatrzonego? — Myśleliśmy o zegarze z kukułką — rzekł nieśmiało Kró- lik. — Która by kukała. — Albo o kukułce z zegarem, który by chodził — wtrącił Koń. — Hm... Z kukułką... — zafrasował się zegarmistrz. — No cóż, mam taki zegar i sprzedam go nawet tanio. Wspiął się na drabinkę do zdobionego liśćmi klonu zegara i pchnął dużą wskazówkę w kierunku dwunastki. Rozległ się zgrzyt, drzwiczki odskoczyły i z czarnego otworu wyjechał chudy kocur. Miauknął przeraźliwie trzy razy i badawczo spojrzał na klientów — byli najwyraźniej skonsternowani. — Widzę, że mistyfikacja znów się nie udała — mruknął za- wiedziony kot i zły wycofał się do swej kryjówki, trzaskając bez- czelnie drzwiami. — Jak panowie znajdują tę sztukę? — zapytał zegarmistrz z lekkim niepokojem w głosie. — To przecież kot! — Kot — zgodził się uczciwy rzemieślnik. — A kukułka? — Kukułka? W kocie. Zeżarł ją pasożyt. W dzisiejszych cza- sach o kukułki trudno — musi za karę odpracować szkody. To wychowawcze. Wnoszę jednakowoż, że nie są panowie zachwyce- ni... Poszukamy czegoś innego. — Ale my... — zaczął Królik. — Nie ma mowy. Nie wypuszczam z zasady klientów, nie spełniwszy ich życzeń. Co by tu panom... — podrapał się w głowę i w zamyśleniu wodził wzrokiem po ścianach. — Może budzik? — ożywił się nagle. Przyjrzeli się uważnie. — Ależ to bomba zegarowa! — wykrzyknął Królik ze zgrozą. — Jak się zwie, tak się zwie. Może i bomba. Ale budzi sku- ! — Z powrotem... 65 tecznie, zaręczam — począł manipulować przy mechanizmie. — Zademonstrować? — Nie!!! — wrzasnęli obaj naraz. — Widzę, że z panów prawdziwi znawcy — rzekł Tempus z uznaniem i odłożywszy budzik sięgnął po inny zegar. — Ten ma sześć wskazówek, rzecz amatorska. Nie? Trudno. Nagle uderzył się w czoło. — O, byłbym zapomniał! Coś w sam raz dla panów: zegarek na rękę z kukułką... Za mała? Więc może zegar, który wylicza se- kundy, minuty, podaje godziny, dni tygodnia, do stołu, miesiące, lata, stulecia, fazy księżyca, co będzie dziś na obiad, i ile lat ma babcia dozorcy, czego nikt dotychczas nie wie... Także nie? — Zegarmistrz zasępił się. Po chwili twarz znów mu się rozjaśniła. — Ten oddam bezpłatnie — puknął palcem w duży stojący zegar. — Wymagania ma niewielkie: trzy skromne posiłki dzien- nie... — I mówiąc to przygotowywał kanapkę z salcesonem. Koń przełknął głośno ślinę, a kot wychylił głowę ze swego zegara i po- ciągnął nosem. Tempus wsunął chleb w szparę pod tarczą. Dało się słyszeć donośne mlaśnięcie, po czym mechanizm zaterkotał gwał- townie, wahadło rozkołysało się tak, jakby się miało lada chwila urwać i wskazówki popędziły dookoła jak szalone, aż obie dopadły dwunastki. Zegar nagle stanął — otworzyła się boczna ścianka i ze środka wylazł wątły osobnik w podniszczonym paletku, z tecz- ką w ręku. — Dwunasta — oświadczył wycierając usta wierzchem dło- ni. — Fajrant. — Uchylił kapelusza i godnym krokiem wyszedł ze sklepu. — Szwagier — wyjaśnił zegarmistrz. — Bezrobotny specjali- sta. Przepada za salcesonem. Jest o wiele szybszy, jak panowie zauważyli. Pracuje na akord, bardzom z niego kontent. Niewielu dziś prawdziwych fachowców. A szwagier jak zechce, to i zakukać potrafi. No i nazwisko ma znakomite: Schaffhausen się nazywa. Jeśli panowie reflektują... — Raczej nie, dziękujemy — rzekł Królik z zakłopotaniem. — 66 Prowadzimy kawalerskie gospodarstwo, rzadko gotujemy, a i na- sza kuchnia nie odpowiadałaby pewnie panu Schaffhause- nowi. Kolejne zegary pojawiały się na ladzie i znikały, ale trans- akcja w dalszym ciągu nie dochodziła do skutku — w żadnym nie było nawet śladu kukułki. Fugit zwijał się wśród swojej ko- lekcji jak fryga. Zdejmował zegary z najwyższych półek, to znów dawał nura pod ladę, by wyciągnąć co ciekawsze okazy z dolnych szuflad i niezliczonych zakamarków. Niektóre były tak piękne lub tak pomysłowo skonstruowane, że Królik omal nie zrezygnował z wymarzonego modelu z kukułką. Nie był jednak pewien, czy ku- pując inny zegar nie nadużyłby wielkoduszności Konia. Salceson, od którego tamten nie mógł oderwać pożądliwego wzroku, działał na Królika jak wyrzut sumienia, toteż postanowił skończyć wresz- cie z kłopotliwą dla wszystkich sytuacją. — Zajęliśmy panu niepotrzebnie masę czasu. Chyba już so- bie pójdziemy. Zegarmistrz wyraźnie posmutniał: wąsy wskazywały za dwa- dzieścia czwartą. Pożegnawszy uprzejmego gospodarza, z ociąganiem skierowali się ku wyjściu. — Chwileczkę! — zawołał nagle Tempus. — Mam jeszcze coś ekstra. Panowie poznają się na tym. Nie jest to wprawdzie rzecz na sprzedaż, ale nie darowałbym sobie, gdyby panowie tego cuda nie obejrzeli. Chodźmy! Poprowadził ich przez zaplecze do tylnego wyjścia i znaleźli się w ogrodzie. Tymczasem kot opuścił posterunek i bezzwłocznie zajął się salcesonem szwagra Schaffhausena. Okolona bujną roślinnością, oddzielona od niej ogromną szybą, której krańca nie mogli dostrzec, rozciągała się przed nimi bez- kresna pustynia. W samym jej środku wznosił się gigantyczny kopiec. Po zboczu kopca pięła się mozolnie w górę karawana zło- żona z siedmiu Beduinów na wielbłądach. Już na pierwszy rzut oka było widoczne, że wysiłki jeźdźców są daremne — piasek bez- 67 ustannie usuwał się spod nóg wielbłądów, pociągając je za sobą w dół. Kiedy podnieśli wzrok, odkryli natychmiast przyczynę tego stanu rzeczy. Oto spod nieba spadał nieustający strumień piachu. — Przecież oni nigdy nie osiągną szczytu! — zawołał Królik. — Sami wiedzą o tym doskonale — uśmiechnął się zegar- mistrz pobłażliwie. — Więc po co pchają się z takim uporem? — To jedyna ich szansa. Jeśli się zatrzymają, porwie ich i za- sypie piasek. Ta wędrówka ciągnie się od dziesięciu lat z górą, to znaczy od chwili, kiedy mój dziadzio stworzył tę klepsydrę. — Klepsydrę? — zdziwił się Koń, któremu słowo to skoja- rzyło się z jajkiem na miękko — słyszałem, że wystarczą trzy mi- nuty... — Mamy przed sobą — wyjaśnił Tempus tonem przewodni- ka — gigantyczną klepsydrę, zbudowaną przez najsłynniejszego zegarmistrza wszystkich czasów, którego mam zaszczyt być wnu- kiem. Odmierza ona nie marne sekundy, nie lata, nawet nie stule- cia, ale całą wieczność. Wieczność, rozumiecie? Jajka! — parsknął pogardliwie. — Czym jest jajko na miękko wobec wiecz- ności? — Jak to wieczność? — zapytał Królik. — Przecież sam pan mówił przed chwilą, że to działa dopiero od dziesięciu lat. — W tej postaci — zgodził się zegarmistrz — ale idea istniała od niepamiętnych czasów. I dopiero mój dziadzio tę ideę urzeczywistnił. Zginął zresztą bohaterską śmiercią, na posterunku, jak to się mówi, wciągnięty w tryby ratuszowego zegara. — Dlaczego właściwie pański szanowny przodek nieboszczyk zakroił czas działania tego urządzenia na tak ogromną skalę? — zainteresował się Królik, kiedy uczcili pamięć zmarłego minutą ciszy odmierzoną precyzyjnie stoperem Tempusa. Zegarmistrz uśmiechnął się z wyrozumieniem. — Była to niejako konieczność — rzekł. — Bo czyż można so- bie wyobrazić, by znalazł się ktoś, kto po przesypaniu wszystkiego 68 piasku odwróci tego kolosa do góry nogami? Oczywiście nie. Dlate- go też piasku musi być tyle, aby nigdy nie przestał się sypać, żeby nigdy nie zachodziła potrzeba odwracania klepsydry. I mój dzia- dzio taką właśnie koncepcję przyjął. I zrealizował — zakończył z dumą. Jednemu z Beduinów udało się w tym momencie dotrzeć pra- wie na szczyt góry, ale nie wzbudziło to większych emocji wśród jego towarzyszy. Tempus także nie zdradzał specjalnego tym zain- teresowania. Zgodnie z jego przewidywaniami' waląca się z góry struga piachu omal nie przewróciła śmiałka — cudem udało mu się zjechać po zboczu kilka metrów niżej i od tej chwili utrzymywał umiarkowane tempo wspinaczki. Chwilę jeszcze obserwowali zmagania karawany, po czym zatopieni w rozmowie wrócili do sklepu. Docierały tu z daleka stłumione odgłosy wznowionych walk ulicznych. Królik i Koń zmęczeni wrażeniami, postanowili się pożegnać i ruszyć w drogę powrotną. — Przykro mi, że nie mogłem panów zadowolić — rzekł Fu- git, kiedy znaleźli się przed sklepem. Uścisnął im dłonie. — Proszę zaglądać w przyszłości, może... — Padnij!!! — ryknął nagle kocur, wyskakując ze sklepu z salcesonem pod pachą. Zaledwie cała czwórka rozpłaszczyła się na ziemi, potężna de- tonacja wstrząsnęła powietrzem. Na leżących posypał się grad wskazówek, szpindli, osiek balansowych, sprężyn zapadkowych, wałków naciągowych, włosów, bębnów, ciężarków, półbeczułek, beczułek, kotwic, wrzecion, motylków, palet, trybików, zębników, kamieni, szkła i drobnych monet. W śmiertelnej ciszy, jaka zapadła po wybuchu, Królik usły- szał bicie serca Tempusa. Przypominało do złudzenia tykanie ze- gara. Po krótkiej chwili, gdy kurz opadł, odważyli się podnieść wzrok. Sklep przestał istnieć. — To budzik — wyjaśnił zegarmistrz. — Mówiłem panom 69 • wszakże, że działa niezawodnie. — Nawet w tej dramatycznej chwili zawodowa duma biła mu z oblicza. Wąsy sterczały zawa- diacko, zmierzwione podmuchem. — Ot przykrość — Koń spojrzał ze współczuciem na Tem- pusa. — Był interes, nie ma interesu. Zegarmistrz machnął ręką. — Dawno miałem zamiar z tym skończyć. — Szkoda zegarów — westchnął Królik grzebiąc nogą w ku- pie złomu. — Zegary rzecz nabyta. I nietrwała. Mam większe plany — będę sprzedawał czas. Jest popyt: ludzie nie mają go ostatnio zbyt wiele. — Czas? — zdumiał się Królik. — Na wagę? Na metry? Na sztuki? — W detalu na sekundy, w hurcie na lata. Ale żeby handlo- wać czasem, trzeba go mieć. A mieć go będę, jak przejdę na eme- ryturę. — A kiedy to nastąpi? — zaciekawił się Królik, jako poten- cjalny nabywca. — No, nie tak prędko. Mam jeszcze czas. — To skoro pan ma... — zaczął Królik, ale nie dokończył, gdyż w tym momencie rozległ się dziki tętent i siedmiu Beduinów, wzniecając tumany kurzu, ze straszliwym wrzaskiem przemknęło obok nich i znikło za zakrętem uliczki. Spojrzeli z niepokojem w kierunku klepsydry. Nim jednak zdołali ocenić sytuację, z innej uliczki wypadł oddział halabardni- ków na rowerach, zwabionych odgłosem eksplozji. Nie zwlekając wzięli nogi za pas. — Łapać anarchistów!!! — wrzeszczał dowódca straży. Pod lasem zaroiło się od jeźdźców. — Babcia Alicji! — krzyknął Królik. — Koniec z nami! Halabardnicy deptali im po piętach, zbójcy byli tuż, tuż... 70 Koń skamieniał. Królik zdrętwiał. I wtedy: konni ze szczękiem straszliwym starli się z cyklistami. Lu- dzie, konie, rowery, wszystko to zbiło się w jeden kłąb potworny; szczękały halabardy, ryczały gardziele, dzwoniły dzwonki i zęby. Zgiełk piekielny niósł się ku niebu wraz ze słupem kurzu, co spo- wił walczących złocistym tumanem. Nagle z oka bitewnego cyklonu pieśń buchnęła ku górze — piękna, porywająca, na trzy albo i więcej głosów rozpisana. Ktoś fałszywie co prawda w refrenie pociągnął, lecz wraz urwał, przez Babcię, który ucho wrażliwe miał nad podziw, po karku zdzie- lony. Uskrzydliła pieśń walczących. Ducha im dodała. Łomot ryt- mu nabrał i wyrazu. Zgrzyt oręża stopniowo w przedziwną jako- wąś antyfonę się przekształcił, w której odgłosom razów krzyki rażonych odpowiadały. Dowódca straży, halabardę zgubiwszy, pompkę zza cholewy wyszarpnął i w sam czas to uczynił, gdyż Babcia, z wodzowskiego raczej obowiązku niż z zamiłowania, z furią na niego natarł. Za- stygli też natychmiast w bezruchu zbrojni mężowie, by walce dwóch naczelnych lepiej się przypatrzeć, tym bardziej że porażka któregokolwiek z nich vacat korzystny i perspektywy dla zastęp- ców stworzyć mogła. Babcia parował zrazu ciosy pompki drutem, lecz ramię, do rzemiosła wojennego nienawykłe, wkrótce słabnąć mu poczęło i byłby niechybnie legł na polu chwały, gdyby mu wicehalabardnik w porę z niespodziewaną odsieczą nie pośpieszył. Ten znów, poń- czochę zdobyczną piaskiem napełniwszy, siał wokół trwogę i spu- stoszenie, a gdy mu się pod rękę sam ober nawinął, z dziką jakąś radością w łysy czerep grzmotnął i z siodełka jednym ciosem włas- nego szefa pod nogi Babci zwalił. Skoczył ku niemu Babcia i włóczką go związawszy zamyślił się głęboko, co z tym fantem zrobić. Powalony fotkę żony i dzieci wolną ręką pod nos zbójcy pod- 71 sunął. — Daruj życie, bierz, co chcesz! — wychrypiał, tamten zaś wziął rower i pojechał. Miał dość. Walka wznowiona czas jakiś jeszcze się toczyła mimo rejte- rady wodza. Włóczka, po wcześniejszych wydarzeniach rozsupłana i pracowicie w motek zwinięta, ponownie się rozwinęła, oplątując ludzi i konie, aż wszystko zamieniło się w jeden gigantyczny kłę- bek wełny, najeżony szprychami, rękami i nogami walczących, który toczył się z wrzaskiem tam i sam, strasząc zwierzynę leśną —• bez odrobiny kultury, co nawet w lesie, także i wojskowych, obowiązuje. — Chyba pójdziemy do domu — rzekł wreszcie Królik prze- krzykując gwar i podniósł się z walizki. — To się robi nudne. Wolę już wyścigi konne. I poszli. W miarę jak zbliżali się do domu, powracało stopniowo poczucie bezpieczeństwa, a wraz z nim, niestety, ssanie w dołku. Głód bur- czał gniewnie, wiercił w pustych żołądkach i rozdawał bolesne kuksańce. Koń zatopiony w ponurych rozmyślaniach o niefortun- nej eskapadzie, próbował go oszukać żując cierpkie liście. Nagle za- trzymał się z wyrazem przyjemnego zaskoczenia na twarzy. — Hm — mruknął przewracając oczami. — Niemożliwe... A jednak salceson! — Nie wspominaj — jęknął Królik. — Króliku — wycedził Koń cicho a dobitnie — znalazłem drzewo salcesonów e. Znowu zaczyna — pomyślał Królik. — Rano złoto, teraz jeszcze lepiej: drzewo salcesonowe. Pomieszało mu się z głodu we łbie. — W tym momencie owionął go dyskretny aromat salceso- nu. — Ze mną też niedobrze. Mam halucynacje. Koń trząsł tymczasem drzewem. Grad salcesonowych plastrów posypał się im na głowę. Opychając się tym niewyszukanym, a jakże w swej prostocie wspaniałym artykułem, Królik gotów był teraz dać głowę, że widział kiedyś w atlasie botanicznym piękne okazy drzew salcesonowych. Zaspokoiwszy pierwszy głód, ruszyli w dalszą drogę ze spo- rym zapasem wędliny w walizce. 73 Było już ciemno, kiedy dotarli do domu. Tuż przed samym progiem Królik potknął się o jakiś przedmiot. Pochylił się nad nim i ze zdziwieniem rozpoznał jeden z zegarów Tempusa. Nie była to, jak początkowo sądzili, sprawa sił nieczystych, lecz po prostu siły wybuchu, który rozrzucił zegary, a także salceson, w pro- mieniu kilkunastu mil. Kiedy zajrzeli do środka, okazało się, zgodnie zresztą z prze- widywaniami, że w zegarze nie ma kukułki. — Wprawdzie bez kukułki, ale i bez gotówki — rzekł Królik optymista. — Bez gotówki, ale i bez wskazówki — dodał pesymista Koń. Rzeczywiście brakowało małej wskazówki, ale Królik upierał się, że to nieistotne. — A jak poznasz, która godzina? — Po słońcu. Albo po pianiu koguta, po duchach, po sygnale czasu i hejnale z wieży Mariackiej. Najważniejsze, że wiemy, czy jest na przykład za dziesięć, czy dziesięć po. Duża wskazówka jest dokładniejsza, bo odlicza minuty, a mała tylko godziny. Zegar z jedną wskazówką jest lepszy. Mamy bardzo precyzyjny, bardzo dobry, solidny zegar. — Jutro rozlepimy w lesie ogłoszenia: „Uwaga, kukułki, mieszkanie do wynajęcia" — planował Królik, kiedy znaleźli się w łóżkach. Burzliwe wydarzenia minionego dnia dały im się mocno we znaki — już piętnaście po spali obaj kamiennym snem. Sprawa żywności rozwiązała się wkrótce sama: wystarczyła jedna przechadzka po okolicy, by spiżarnia zapełniła się nowalij- kami. Gorzej było z kukułką; mimo że porozwieszali ogłoszenia, a duża wskazówka obiegła tarczę kilkadziesiąt razy, żadna kandy- datka się nie zgłosiła. - Pewnie nie umieją czytać — domyślał się Królik. 74 Koń pokiwał głową bez przekonania. Miał inną teorię na ten temat: podejrzewał, że to Królik nie umie pisać. Tymczasem zbliżała się Wielkanoc. Przyjaciele szykowali so- bie wzajemnie niespodzianki na święta. Królik leżał nieruchomo w ciemnościach i nasłuchiwał. Potem wstał i na palcach ruszył w kierunku stołu. Na środku pokoju zderzył się z czymś dużym. Skręcił w prawo, by to wyminąć i znowu zderzył się z czymś dużym. Wyciągając na oślep ręce, wyminął coś dużego i wdrapał się na stół... Koń leżał nieruchomo w ciemnościach i nasłuchiwał. Potem wstał i na palcach ruszył w kierunku drzwi. Na środku pokoju zderzył się z czymś małym. Skręcił w lewo, by to wyminąć i znowu zderzył się z czymś małym. Wyciągając na oślep ręce, wyminął coś małego i uchyliwszy drzwi wymknął się z domu... Zapach świeżego igliwia połaskotał Królika w nos. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą kosmatą gałązkę jodły. W pierwszej chwili sądził, że jest w lesie, ale gdy usiadł, okazało się, że choinka stoi na stole, tuż obok półmiska ze strusimi jajami, na którym prze- spał całą noc, przystrojony listkami borówek. Drzewko było świąteczną niespodzianką Konia, Królik na półmisku, otoczony pierścieniem olbrzymich pisanek — świątecz- ną niespodzianką Królika. Coś jest nie tak — pomyślał Królik — to nie Boże Narodze- nie. Pomyliły mu się święta. Coś tu nie gra — zastanawiał się Koń. — Powinien być ba- ranek albo zajączek. Pomyliły mu się zwierzęta. No cóż, gdyby zrobił coś, czego człowiek się spodziewa, nie byłoby niespodzianki — pomyśleli obaj i postanowili niczego nie prostować, dzięki czemu święta upłynęły w miłej atmosferze. 75 Coś zazgrzytało w dziurce od klucza; czułe ucho Królika roz- poznało od razu, że to wytrych. Ktoś najwyraźniej dobierał się do ich domu w nieuczciwych bez wątpienia zamiarach. Królik stłumił oddech. Oddychał tak cicho, że aż przestraszył się, czy jeszcze żyje. Po dłuższych manipulacjach rozległ się skrzyp z wolna otwie- ranych drzwi. Królik nadsłuchiwał odgłosu kroków, ale panowała cisza. Nagle poczuł delikatne muśnięcie na policzku. Zagrzechotały pisanki. Jakiś amator jajek na twardo — przemknęło przez głowę Królika. Kiedy poczuł powtórne dotknięcie, błyskawicznie wyrzu- cił ramiona na oślep, ale nie złapał nic poza odrobiną ciemności, która przeciekła mu przez palce. Trzask rozbijanych pisanek rozbudził Konia. Po chwili przy świetle lampy naftowej przeszukiwali wszystkie kąty, zaglądając pod łóżka, a nawet do walizki. Nie znaleźli nikogo. Kimkolwiek ten nikt był — zdążył zbiec. Za otwartymi na oścież drzwiami pano- wał nieprzenikniony mrok. — To chyba zwykłe duchy — rzekł Koń. Nasłuchiwali jesz- cze przez chwilę, wpatrując się w ciemność, wreszcie zgasiwszy światło wrócili: Koń do łóżka, Królik na swój półmisek. Zaledwie Królik uspokoił się na tyle, by móc zasnąć, znów rozległ się chrobot, a potem skrzyp drzwi. Królik bezszelestnie zsunął się ze stołu i zaczął skradać się do wyjścia. Niemal równocześnie z hukiem zatrzaskiwanych drzwi za- płonęła lampa. — Ręce do góry!!! — krzyknął Koń tak głośno, że zdrętwiał ze strachu. — Błagam, niech pan nie strzela, przez wzgląd na dziecko! — rozległ się cieniutki głosik spod sufitu. Zaskoczeni zadarli głowy. Na świeczniku siedział wystraszony ptaszek średniej wielkości, o szarym upierzeniu, z rękami uniesionymi posłusznie nad głową. — K-kto... c-co? — zapytał rzeczowo Królik. 76 — Kukółka jestem — wyszeptała nieznajoma. — Nie miałam złych zamiarów, to wszystko dla dziecka... — Co pani z tym dzieckiem? Nie widzę tu żadnego dziecka — przerwał Koń zdenerwowany. — A ja pistoletu — odcięła się Kukółka, która po szoku za- częła powoli dochodzić do siebie, i z ulgą opuściła ręce. — Czy pani może z ogłoszenia? — domyślał się Królik. — Niezupełnie. Zaraz wszystko wyjaśnię... Otóż kierowana instynktem macierzyńskim, który jak wiadomo przybiera u kuku- łek dosyć specyficzną formę, zmuszona byłam podrzucić swoje wio- senne jajko komuś godnemu zaufania. Rozglądając się po okolicy zauważyłam, że pan — zwróciła się do Królika — wysiaduje ślicz- ne kolorowe jajeczka. Pomyślałam: gdzie pięcioro, tam i szóste się uchowa... — Niestety to są pisanki. Dekoracja wielkanocna — prze- rwał jej oschle Królik. — Ja nie wysiaduję. — Podobno z jajek na twardo wylęgają się pieczone kurcza- ki — rozmarzył się Koń. — Wierutne kłamstwo — zaprzeczyła gwałtownie Kukół- ka. — Z jajek na twardo nic się nie wylęga. No właśnie — zasępiła się. — Klops. Jeśli pan nie wysiaduje, muszę rozejrzeć się za kimś innym. — Ukłoniła się i śmignęła w stronę lufcika. — Zaraz, zaraz — powstrzymał ją Królik. — Jajko nie za- jąc, nie ucieknie. Mamy dla pani propozycję. Od kilku dni jesteś- my w posiadaniu zegara z kukułką, bez kukułki. Czy nie zechcia- łaby pani... — Ach, z rozkoszą! — wykrzyknęła Kukółka. — To moje ma- rzenie z dzieciństwa. Jedni chcą zostać strażakami, inni maryna- rzami, a ja pragnęłam zawsze być kukułką zegarową. Nie mam co prawda kwalifikacji zawodowych, ale uzupełnię braki w drodze samokształcenia. — Może pani zaczynać od zaraz — łaskawie zezwolił Koń. — Za chwileczkę — Kukółka przestępowała z nogi na no- 77 gę. — Rada bym zacząć jak najprędzej, ale ja naprawdę muszę znieść to jajko. — I wyfrunęła przez lufcik. Koń miał niewyraźną minę. — Zdaje się, że wystawiono nas do wiatru. Trzeba było za- mknąć lufcik. Była kukułka, nie ma kukułki. — Właściwie nawet nie wiadomo, czy to naprawdę kukuł- ka — pocieszał się Królik. — Wyglądała mi raczej na jaskółkę. Nie zakukała ani razu... — Przepraszam — odezwał się nagle nieśmiały głos Kukółki w oknie — przepraszam najmocniej, ale zauważyłam, że panowie wymawiają moje imię w sposób niewłaściwy, to znaczy przez „u" otwarte, podczas gdy należy je wymawiać przez „o" z kreską. — Według reguł ortografii... — zaczął uczenie Królik — ku- kułka... — Wiem, wiem — przerwała mu ptaszyna — ale reguły orto- grafii nie zawsze idą w parze z prawami przyrody. Kukułka-matka, jak już wspomniałam, podrzuca jajka innemu ptaszkowi. W moim przypadku była to jaskółka, w związku z czym pierwszą część mego nazwiska dziedziczę po matce, drugą po macosze i brzmi ono: Kukółka. — Czy kuka pani również przez „o" z kreską? — zaintereso- wał się Królik uprzejmie. — Ależ nie. Kukanie to cecha dziedziczona wyłącznie po na- turalnych rodzicach. — A co z jajkiem? — przypomniał sobie Koń. — Podrzuciłam temu panu z dachu. Będę miała oko na dziec- ko. No, robi się wcześnie, pora spać. — Raz jeszcze podziękowała swym pracodawcom i błyskawicznie zainstalowała się w zegarze za pomocą śrubokrętu, który nosiła w kieszeni na wszelki wy- padek. Obowiązki swoje wypełniała nad wyraz gorliwie — do dwóch nie przespanych nocy dopisali trzecią. I — Mam dla ciebie niespodziankę — powiedział tajemniczo Kró- lik; oczy mu się śmiały. Koń ziewnął i przewrócił się na drugi bok. — Ogródek — mruknął obojętnie Królik, patrząc w sufit. Koń usiadł: — Ogródek? — Ogródek. — Ogródek! — wykrzyknął Koń i wyskoczył z łóżka. — A więc wyrosły? — Wyrosły. — Kartofle? — Lepiej! — Pomidory? — Lepiej! — Karczochy? Szparagi? Bakłażany? — Kwiaty! — Kwiaty? A niech cię... Już wiem: kalafiory! — Sam zobaczysz. Po chwili zdążali w kierunku doliny. Koń nie zdążył nawet zasznurować butów. — Harówka była ciężka, ale nie żałuję. Kto sieje, ten zbiera, zapamiętaj, synu — prawił pędząc co sił w nogach. — Och, uwiel- biam nowalijki! 79 — A ja konwalijki — zachichotał Królik. — Dobry żart tynfa wart — pochwalił uprzejmie Koń. Czuł, że kocha życie i że świat jest piękny. Stanęli na szczycie wzgórza. W dole jaśniał barwną plamą ich ogródek. Królik podparł się pod boki i spojrzał na przyjaciela z dumą. Im szerzej rozciągała się w uśmiechu twarz Królika, tym bar- dziej wydłużało się oblicze Konia. Jeszcze nie wierzył własnym oczom, jeszcze tliły się resztki nadziei, ale gdy znalazł się na dole, obróciły się w zimny popiół. Zanim Królik zdołał go powstrzymać, wskoczył w sam środek poletka i zaczął w zapamiętaniu szarpać wściekle kwiaty, wyrzucając w górę całe ich naręcza. — Pomidory! — zawołał szyderczo. Siedem czerwonych róż wyleciało pod niebo i opadło deszczem płatków. — Marchew! — Złota chryzantema frunęła w powietrze. — Kalafiory! — Chiński aster śmignął na głowę Królika. — Kartofle! — W górę wystrzelił z rykiem tygrys, który upojony nektarem przysnął na posłaniu z niezabudek. To położyło kres szaleństwu Konia, gdyż, jakkolwiek w gnie- wie bywał straszliwy, strach brał zwykle górę nad największym gniewem. Tygrys nie zdążył jeszcze spaść na ziemię, a Konia już nie było. Na placu pozostał Królik. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym z miejsca wyrwali w dwie przeciwne strony. Królik zatrzymał się dopiero wtedy, gdy uprzytomnił sobie, że znajduje się w zupełnie nieznanej pustynnej okolicy. Czyżbym zaleciał do Afryki? — pomyślał i nagle pojął, że stoi na drodze do miasta, zasypanej od północy potężną ławicą piachu. Klepsydra Tempusa — przemknęło mu przez głowę. Właściwie droga do miasta nie istniała, co tam zresztą dro- ga — gorzej, nie istniało samo miasto. I chociaż Królik był tam 80 V i zaledwie raz w życiu i wyniósł stamtąd więcej guzów niż miłych wspomnień, teraz poczuł nagle ogromną sympatię do wszystkich: skrajnie umiarkowanych radykałów, umiarkowanie skrajnych li- berałów, anarchistów i tych zupełnie bezpartyjnych. Pogrążony w niemej rozpaczy stał i bezradnie wpatrywał się w wolno, lecz nie- ustannie postępującą lawinę piachu. Nagle z góry rozległ się świergot skowronka. Był, zawisł w tym samym miejscu co przedtem — mała czarna plamka na czy- stym błękicie. Królik ucieszył się: temu piasek nie zagraża! Będzie wciąż śpiewał swoją piosenkę, wzbijając się coraz wyżej, w miarę jak piasku przybywa. Ale on, Królik, nie będzie przecież niedługo mógł wrócić, by go posłuchać. Postanowił ocalić cokolwiek, zabrać to ze sobą, wracać kiedy zechce w przeszłość za pomocą jakiegoś amuletu. Przypomniał sobie, że gdzieś tutaj, pod skowronkiem, powinien znajdować się kamień, o który się potknął, i zapragnął go odnaleźć, choć stłu- czony palec doskwierał mu jeszcze. Zaczął gorączkowo rozgrzeby- wać piasek. Jest! — Teraz wydał mu się zupełnie miły. Spoczywał w dłoni gładki, przyjazny, nagrzany, i nalegał, aby go stąd zabrać. Też bał się piasku, chociaż byli bliskimi krewnymi. A Źródło? Co będzie ze strumieniem wspomnień, kiedy pusty- nia dotrze do Źródła? Zniknie ostatnia szansa odzyskania pamięci. Królik przygnębiony zawrócił i powlókł się w stronę domu. Gdy tak szedł z opuszczoną głową, nagle coś błysnęło na zapylonej dro- dze. Kopnął to niedbale — potoczyła się z brzękiem moneta, któ- rej wtedy daremnie szukali. Podniósł ją i cisnął daleko w piach, ze słabą nadzieją, że przekupi zachłannego molocha, powstrzyma jego pochód. Moneta znikła po chwili, mrugnąwszy na pożegnanie, a piasek nieubłaganie, z cichym, złowrogim szelestem wędrował na- przód, wciąż naprzód. Te r e 3 K a Był ciepły wiosenny wieczór, ostatni wiosenny wieczór tego roku. Nazajutrz miało nadejść lato. Koń i Królik wyszli przed dom i usie- dli z braku przyzby na walizce. Obok stał oparty o ścianę zegar — Kukółka jak zwykle nie chciała zostać sama w domu. Koń ględził, Królik gapił się w rozgwieżdżone niebo, niebo zaś gapiło się na nich i mrugało porozumiewawczo jednym ze swo- ich niezliczonych oczu do Królika. Była to gwiazdka, z którą Kró- lik od dawna się przyjaźnił. — Spójrz — rzekł do Konia — ta mała gwiazda na lewo od księżyca chce mi, zdaje się, coś powiedzieć. — Eee tam — skrzywił się Koń, któremu akurat świetnie się ględziło. — Może ma tik. Skąd wiesz, że mruga do ciebie? — Czuję to przez mufkę. Obserwuję ją od lat i jestem pe- wien, że właśnie mnie daje znaki. — Można sprawdzić — mruknął Koń bez przekonania. — Schowaj się gdzieś, a ja będę ją obserwował. Jeśli będzie mrugać dalej, to znaczy, że robi to ot tak sobie, z przyzwyczajenia albo na tle nerwowym, jeśli przestanie... — Na pewno przestanie, mówię ci, jestem absolutnie pe- wien! — gorączkował się Królik włażąc do walizki. — No co, mru- ga? — zawołał zduszonym głosem ze środka. — Mruga... ła — rzekł Koń — i przestała. Miałeś rację. 82 — Wiem — Królik wystawił głowę i gwiazda znów zaczęła mrugać. — Co więcej, medytuję, jak by się tam dostać. Ta gwiazd- ka ciągnie mnie do siebie jak magnes. W ciągu następnej godziny monolog Królika obracał się wokół jednego tematu. — Musimy ją jakoś po ludzku nazwać — postanowił wresz- cie. — Dlaczego po ludzku? — sprzeciwił się Koń — miałem kie- dyś słodziutką przyj aciółeczkę imieniem Gniada. Nawet była do niej podobna, miała taką samą gwiazdkę na czole. Mogłaby być Gniada, po co zaraz po ludzku? — Tak się mówi — zniecierpliwił się Królik. — Chodzi po prostu o jakieś przyzwoite imię. Każdy powinien mieć imię. Właś- ciwie chciałbym ją nazwać naprawdę po ludzku — zastanowił się. — Przeczucie mi mówi, że ona ma coś wspólnego z ludźmi. — Co mnie to w końcu obchodzi — mruknął Koń. — To twoja znajoma. — Zdajmy się na przypadek — rzekł Królik. Sięgnął do wa- lizki, wyciągnął kalendarz i otworzył go na chybił trafił. — Pięt- nasty października: Teresy. A więc Teresa. Tereska. — Będę dziś spał na dworze — postanowił Królik — a wła- ściwie to nie zmrużę nawet oka. — Jak uważasz — wzruszył ramionami Koń. — Gwiazda gwiazdą, a ja wolę wygodne łóżko. Zresztą nie chcę się nabawić reumatyzmu. Idę do domu. — Do domu, do domu! — zdenerwował się Królik. — Ty i ten twój... — urwał nagle, widząc, że Koniowi, który wpatrywał się w coś ponad jego głową, oczy wylazły z orbit. Spojrzał i włos zjeżył mu się na mufce. Domu nie było. Walizka leżała samotnie w szczerym polu. Obok stał oparty o nią zegar. Królik osunął się bezwładnie na walizkę. 83 — Dogonię go — sapnął Koń. — Nie odchodzi się tak bez słowa, bez do widzenia... Ruszył z miejsca galopem. Po chwili widać było tylko male- jący obłoczek kurzu. W końcu i ten zniknął. Królik czekał z niepokojem na rezultat pogoni. Na jednym ze wzgórz pojawił się wreszcie mały zielony punkcik, który rósł z sekundy na sekundę (zegar chodził), aż okazał się Ko- niem. — Szkoda gadać! — wołał zdyszany z daleka. — Zdążyłem jeszcze zobaczyć komin. O dogonieniu nie ma mowy. — Machnął ręką i usiadł ciężko obok Królika na brzegu walizki. — Co się stało? — rozległ się głos Kukółki, która właśnie wyjrzała, by odkukać dziesiątą. — Co się stało, co się stało! — wściekał się Królik. — Stało się to, że nie mamy domu. Nie mamy dachu nad głową. Jesteśmy bezdomni. Bezdomni, rozumiesz? No nie, ty nie możesz zro- zumieć, twój dom jest na miejscu... — głos mu się załamał. — Uspokój się — pocieszał go Koń. — I tak miałeś spać na dworze. Patrz, Tereska mruga do ciebie. Masz gwiazdę, co ci po domu? — Gwiazda... — biadał Królik — nocleg na dworze... to pięk- ne i zdrowe... kiedy dom pod nosem... Ja chcę do domu! — roz- beczał się. — Wystarczy! — Koń postanowił opanować sytuację. — Ju- tro rozejrzymy się za innym. Noc dziś ciepła. Rano powitamy lato. Spać. Na kilka minut przed północą rozległo się w ciemnościach jak gdyby ciężkie westchnienie. Nie był to jednak powiew wiatru, lecz raczej drgnienie powietrza, dreszcz, który przeniknął na wskroś naturę. Liście zadrżały, gładka powierzchnia wody zmarsz- czyła się na mgnienie oka i świat znowu zastygł w bez- ruchu. 84 Królik westchnął przez sen. Czujne uszy ocknęły się i na- słuchiwały przez chwilę rozważając, czy nie obudzić swego pana. Żaden szmer nie zakłócał jednak ciszy. Wszystko wokół pogrążone było w głębokim śnie. Uspokojone uszy opadły. Koniec części pierwszej o ?o o O O O O o o o o O Otworzyć oczy. Powitać lato. Stanąć na głowie. Raz! Dwa! Trzy! ? A to co? — sen chyba? Ogromne białe prześcieradło, skaczą po nim wrony. Ktoś szczypie w uszy. Nie ma nikogo — to mróz szczypie! — Obłoczek pary ulatuje z ust, rozpływa się w kryształowym powietrzu i znika. Koniec snu. Teraz otworzyć oczy. Powitać lato. Stanąć na głowie. Raz! Dwa! Trzy! ? Natrętny sen! Czy ja się nigdy nie obudzę? Królik ruszył przed siebie. Chociaż wytrzeszczał oczy aż do bólu, senny zwid nie znikał; w dodatku mróz coraz natarczywiej dobierał się do uszu, które, całkiem już sztywne, podzwaniały z cicha, trącając jedno o drugie i vice versa. Widocznie jeszcze noc — tłumaczył sobie głupio Królik, bo nic mądrego nie przychodziło mu do głowy. — To przykre, ale się skończy. — Rano powitamy lato — rzekł głośno i w tym momencie gruchnął na ziemię. To nie sen — przemknęła mu przez głowę myśl, a zaraz potem następna, od której stajał pod nim lód: Przespałem lato. Przespałem jesień. To niemożliwe! I straszne! Gdzie Koń? 89 I Konia nie było. Nie było nic poza bielą i śladami, które sam w niej wydreptał. W bezsilnej rozpaczy osunął się w zaspę. — Hej! — stęknął pod nim biały pagórek. — Co ty wyra- biasz? Skądeś nabrał tyle śniegu? Kto to do licha będzie sprzątał? — Człowieku! — zawołał Królik łapiąc białego Konia za kra- wat. — To nie ja, to... jakiś koszmar! Uciekło nam lato! Przespa- liśmy lato i jesień! Pół roku! Na dodatek nie mamy domu! W tym momencie rozległo się kukanie. Kukółka w czapce uszatce, wydostawszy się z trudem z przysypanego śniegiem ze- gara, spełniła swą powinność wypuszczając osiem obłoczków pary. — Chwileczkę! — zawołał Koń. — Czy mogłabyś podać do- kładniejsze dane? Dzień, miesiąc, rok? — Dwudziesty drugi czerwca 0791 roku, wtorek. — Niemożliwe — zaprotestował Królik. — Owszem, możliwe — cierpko stwierdziła Kukółka, ufna w swoje kompetencje — jeśli weźmiemy pod uwagę, że wczoraj mieliśmy dwudziesty pierwszy czerwca. — Ale ten śnieg... — Śnieg jest prawdziwy. Po prostu zamiast lata przyszła zima, która w rzeczywistości jest latem. Wypadki takie notowano już w historii. Jak utrzymują najstarsi górale... Królik nie słuchał dalszych wywodów. Choć przychodziło mu to z trudem, starał się uwierzyć, że jest lato. Wobec niespodziewanego kaprysu natury wczorajsze odejście domu okazało się prawdziwą katastrofą. Teraz nawet Koń nie mógł tego faktu zlekceważyć. Mieli jeszcze nadzieję, że lato czai się gdzieś w pobliżu: za górą, za lasem, po drugiej stronie rzeki, ale ostry i mroźny wiatr, który zmieniał co chwila kierunek, rozwiał skutecznie złudzenia. — Trudno, musimy zejść w dolinę i jakoś przeczekać — rzekł wreszcie Koń. — To chyba nie potrwa długo. Przemarznięty do szpiku kości Królik milczał. Kulił się w 90 swojej mufce, rozcierał uszy i złorzeczył przeklętej chałupie. Opty- mizm Konia zaczynał go drażnić; przyszło mu nawet na myśl, żeby nie ruszać się z miejsca i na złość tamtemu zamarznąć, kiedy jed- nak Koń zjechał z rżeniem po oblodzonym zboczu pagórka, dosiadł zegara i podążył w jego ślady — ostatecznie mógł zamarznąć i na dole, gdzie przynajmniej było trochę cieplej. W dolinie panowała śnieżnobiała cisza. Nie docierały tu lo- dowate podmuchy wiatru i choć mróz nie zelżał ani odrobinę, wszystkim trojgu zrobiło się nagle cieplej i raźniej na duszy. Śnieg skrzył się w słońcu jak trzeba, skrzypiał pod nogami jak należy, a niepokalana biel kusiła, by się w niej wytarzać. Skorzystali też natychmiast z zaproszenia, po czym ruszyli w dalszą drogę. Na koń- cach nosów zalśniły im migotliwe brylanciki. Przy każdym gwał- towniejszym ruchu spadały w śnieg, a na ich miejsce pojawiały się nowe, jeszcze piękniejsze. Pierwotny pomysł zamarznięcia na złość Koniowi wydawał się teraz Królikowi niedorzeczny. Przechodząc obok drzewa ułamał spory sopel lodu i ssał go z upodobaniem. Przy niewielkiej pomocy wyobraźni sopel zmieniał co chwila smak — to na waniliowy, to na pistacjowy, to na czekoladowy, zaledwie jednak Królik wspo- mniał lato, które nie nadeszło — z powrotem odzyskiwał swój zwykły smak soplowy. — A mnie jest szkoda lata... — zaintonował nieśmiało, ale natychmiast przekrzyczała go Kukółka, której zimowy repertuar zdawał się być niewyczerpany; Koń wtórował jej fałszywie po- rykując. Nagle przystanęli. Umilkł dziarski śpiew. Zza niewielkiego wzgórza dobiegły ich uszu dzikie wrzaski, pokwikiwania i rechoty. Spojrzeli na siebie, po czym puścili się pędem w tamtym kierunku. Na środku zamarzniętego jeziora tkwił ściśnięty lodową obrę- czą człowiek, gajowy, jak wywnioskowali z czapki będącej jedy- nym jego okryciem, i zanosił się od śmiechu, aż twarz mu spur- purowiała. Nie opodal drugi, także tylko w służbowej czapce, ster- czał na brzegu uwięziony za nogę i szczękał okrutnie zębami. 1 91 Trzeci dreptał w kółko po lodzie, trzymał się oburącz za głowę i cicho jęczał. Na gałęzi powiewały smętnie cztery przyprószone śniegiem mundury. Królik w mig zrekonstruował przebieg wydarzeń. Zima za- skoczyła gajowych w trakcie zażywania kąpieli. Najbardziej przy- kre było położenie pierwszego: zdążył zanurzyć się po pas w wo- dzie, zanim ścisnął mróz. Drugi sprawdzał najwidoczniej nogą temperaturę wody — szczęki lodu chwyciły go za paluch. Trzeci usiłował prawdopodobnie wykonać, połowicznie niestety udany, skok do wody z urwistego brzegu. Gajowi dostrzegli przybyszów i sytuacja stała się niezręczna. — Dzień dobry — niepewnie odezwał się uwięziony za no- gę. — Czy nie mogliby panowie podać nam ubrań? Jestem skłonny do przeziębień, a lato mamy wyjątkowo chłodne... Koń podał mu mundur. Gajowy rozważał przez chwilę możli- wość wciągnięcia spodni przez głowę. Tymczasem Królik dotarł po lodzie do wesołka i kiedy pomagał założyć mu kurtkę, poznał wreszcie przyczynę nerwowych chichotów: pod przeźroczystą taflą lodu śmigały srebrzyste płotki, łaskocząc nieszczęśnika w pięty. Gajowy z guzem spojrzał na nich błędnym wzrokiem i ubrał się niezdarnie sam, po czym oddalił się bez słowa, kulejąc i grzęz- nąc w zaspach. Wkrótce znikł im z oczu i tylko wiatr przynosił z oddali jego cichnące jęki. Uznawszy, że nic więcej nie mogą zrobić, przyjaciele zaczęli zbierać się do odejścia. Nie chcieli narzucać się dłużej ze swoim towarzystwem, intrygował ich jednak czwarty mundur powiewa- jący samotnie na gałęzi. Widząc ich ociąganie i ukradkowe spojrzenia, gajowy przy- brzeżny pośpieszył z wyjaśnieniami: — Nasz kolega... Nurkował właśnie, kiedy ta przeklęta zima... rozumiecie, panowie... — poki- wał ze smutkiem głową. — A szkoda, zdolny był... Po złożeniu gajowym życzeń rychłej odwilży ruszyli w dalszą drogę odprowadzani pełnymi wdzięczności spojrzeniami. 92 Wkrótce okazało się, że gajowi nie byli jedynymi ofiarami kaprysów natury. Lis dostał reprymendę za to, że przyniósł mrożonkę miast świeżego drobiu — na nic zdały się tłumaczenia. Niedźwiedzia, co się dobierał do dziupli dzikich pszczół, zmo- rzył znienacka twardy sen zimowy — runął z drzewa jak wór kartofli nie zakosztowawszy miodu. Sama zresztą natura także robiła wrażenie kompletnie zasko- czonej własnym wybrykiem. Zmarszczona podmuchem wiatru po- wierzchnia wody nie zdążyła się wygładzić — lód pokrył rzekę na kształt falistej blachy. Drzewa, które nie zdołały zrzucić w porę liści, uginały się teraz pod brzemieniem śniegowych poduch. Na- wet zwykle lepiej i wcześniej poinformowanego wilka zawiódł tym razem, odmrożony zresztą aktualnie, nos. Królik nalegał, aby zajrzeć do Doliny Kwiatów. Już od dłuż- szego czasu z niepokojem łowił uchem napływające stamtąd fala- mi zagadkowe dźwięki. Wydawało mu się, że setki miniaturowych dzwoneczków gwałtownie biją na alarm, przyśpieszył więc kroku, nie zważając na perswazje Konia, który pomny spotkania z pija- nym tygrysem, wolałby raczej pójść w przeciwną stronę. Dolina, jak wszystko wokoło, pokryta była śniegiem. Poza tym jakby nic się nie zmieniło; kwiaty, których Koń nie zdążył zniszczyć, chwiały się lekko na wietrze, czerwieniły się, niebieściły i złociły w zimowym słońcu, niczym się najwidoczniej nie przej- mując. Kiedy jednak podeszli bliżej, Królik spostrzegł, że wszyst- kie dygoczą z zimna. Zauważył też, że choć zachowały żywe ko- lory, które na śnieżnobiałym tle robiły nawet wrażenie stokroć jaskrawszych, mają nienaturalną, szklaną niemal przejrzystość. Koń stał w bezpiecznej odległości i przyglądał się z rezerwą poczynaniom Królika. Wydawało mu się, że spomiędzy kwiatów wyskoczy lada chwila niedźwiedź polarny albo coś jeszcze gor- szego. Tymczasem Królik bez wahania wkroczył w sam środek po- letka. Kruche łodyżki pękały z suchym trzaskiem przy byle do- 93 tknięciu, a cieniutkie blaszki obłamanych liści chrzęściły mu pod stopami. Liście także nie straciły barwy — mróz posrebrzył je tylko z lekka szronem i poskręcał fantazyjnie, na podobieństwo roślinnych tworów swojej wyobraźni, którymi zdobił szyby. Królik pochylił się nad białą Królową Nocy, która ujrzała dziś po raz pierwszy zabójcze dla niej światło dnia. Była wciąż piękna, ale straciła zapach i choć Królik wwiercał się nosem w kielich, nie odnalazł najlżejszego nawet śladu waniliowego aro- matu. Jeden z kwiatów, wyjątkowo duży i barwny, już z daleka przyciągał uwagę Królika. Teraz, gdy się doń zbliżył, stwierdził, że to na niepozornym mikołajku polnym usiadł wspaniały admirał, a zima uśmierciła go znienacka swym mroźnym oddechem. Usi- łował niezgrabnie zdjąć go z kwiatu, ale zaledwie musnął motyla palcami, ten rozsypał się w proch; migotliwe cekiny opadły na śnieg tęczową mgiełką. Kiedy próbował zebrać chociaż te okruchy, pozostała mu w palcach odrobina kolorowego pyłu. Masywniejszy bosman-mat na pewno by się nie rozsypał — pomyślał z żalem Królik. Było mu coraz smutniej. Wszystko się rozpadało: dom odszedł, lato nie przyszło, kwiaty były martwe. Ostrożnie zerwał pierwszą różę. Coraz prędzej i pewniej łamał łodyżki tuż przy ziemi i układał kwiaty w miękkiej zaspie. Nie wiedział jeszcze, co z nimi zrobi — był tylko pewien, że nie można ich tak zostawić. W jednym z kielichów znalazł martwą pszczołę, która szu- kała tu daremnie schronienia przed mrozem. Wkrótce okazało się, że jest ich więcej. I choć Królik po niefortunnej przygodzie z mo- lami czuł uzasadnioną niechęć do wszelkich owadów, a w dzie- ciństwie jak każdy lubił dręczyć muchy, nie mógł się pogodzić z bezruchem pszczół. Wierzył, że uda mu się je wskrzesić. Objuczeni kwiatami ruszyli z powrotem. Królik nie widział zza swego naręcza drogi, ale było to nieistotne. Nie mieli dokąd iść, a zatem mogli iść dokądkolwiek. Nie mieli domu, więc mogli go mieć wszędzie, Mimo to bez namysłu skierowali swe kroki do 94 miejsca, gdzie rano nastąpiło brutalne przebudzenie. Tu był ich dom. Powtykali kwiaty w śnieg i utrudzeni usiedli na walizce. Około południa słońce przygrzało mocniej; zaświtała nadzieja, że samozwańcze panowanie zimy skończy się lada chwila i lato obejmie zziębniętą ziemię we władanie. Przestała ich martwić perspektywa noclegu na mrozie, a jako że śnieg nadawał się teraz znakomicie do lepienia bałwanów, postanowili cieszyć się urokami zimy, dokąd to możliwe. Jeden bałwan był wkrótce gotowy, a ponieważ zima się nie kończyła, zabrali się do lepienia drugiego — i następnych. W nie- długim czasie szóstka śniegowych grubasów otoczyła pierścieniem ich sztuczny ogród. Niestety, zaledwie słońce opuściło się na nieboskłonie, ścisnął ponownie siarczysty mróz, pokrył Konia siwym szronem, a śnieg cienką skorupą lodu — i ostudził zapał przyjaciół. Na domiar złego nadciągnął ze świstem lodowaty wiatr z północy, powywracał i po- rozrzucał na wszystkie strony zamarznięte kwiaty, wytargał bez litości udręczone uszy Królika i ostatecznie rozwiał ich nadzieje. — Poproszę Kukółkę o udzielenie gościny w zegarze — rzekł Królik — a ty spróbuj wejść do walizki. — Nie jestem kucykiem — obruszył się Koń. Nagle zerwał się na równe nogi: — Mam! Po chwili obaj wycinali wielkie tafle zlodowaciałego śniegu. Wypełniwszy nimi przestrzeń między bałwanami, zbudowali w cią- gu kwadransa wspaniałe igloo. Sześć krzepkich śniegowych karia- tyd dźwigało na swych barkach imponującą konstrukcję. Był to prawdziwy triumf końskiej myśli technicznej. W igloo było ciepło jak w uchu gorączkującego, toteż kwiaty szybko przychodziły do siebie. Królik obwąchiwał je bezustannie, by sprawdzić, czy już zaczynają pachnieć. Nagle wrzasnął prze- raźliwie, cisnął hiacyntem o ziemię, złapał się za nos i począł biegać w kółko jak szalony. Kolejna pszczoła ucięła go w piętę. Nad stra- I 95 towaną stertą kwiatów unosiła się złocista chmura rozdrażnionych, półprzytomnych owadów. Królik rzucił się do ucieczki. Na nieszczęście wcześniej uczy- nił to Koń, który utkwił w ciasnym wyjściu z igloo, odbierając w ten sposób koledze wszelkie szansę. Nie było chwili do strace- nia: Królik dał susa w kierunku zegara, staranował głową wycho- dzącą właśnie Kukółkę i utknął w drzwiczkach, pozostawiwszy tyły na pastwę rozwścieczonego przeciwnika. Pszczoły zadowoliły się metodycznym skłuciem tej reszty Królika, po czym nastąpił odwrót. Z zegara dobiegały czas jakiś stłumione jęki, okrzyki współ- czucia ze strony Kukółki, wreszcie wszystko ucichło. Królik do końca życia nie powąchał kwiatka. Krótki zimowy dzień czerwcowy dobiegał końca. Zmrok zapadł nagle, jakby ktoś nakrył ziemię kapeluszem. Koń wykurzywszy pszczoły położył się do snu na walizce usłanej wonnym kwieciem, Królik zaś ulokował opuchnięte siedzenie na bryle lodu, której chłód cudownie koił ból. Po raz pierwszy tego dnia naprawdę szcze- rze błogosławił zimę; postanowił, że rano poprosi Kukółkę o nau- czenie kilku z szeregu przepięknych pieśni, które z takim zapałem wykonywała przed południem. Wtem, jakby wtórując jego myślom, rozległ się w ciemno- ściach czyjś wesoły śpiew: Hu hu ha, hu hu ha, Nasza zima zła! Szczypie w nosy, Szczypie w uszy, Mroźnym śniegiem w oczy prószy... Nadstawił uszu. Początkowo zdawało mu się, że to Kukółka rozemocjonowana wydarzeniami minionego dnia nie może zasnąć, ale gdy po chwili ten sam głos zaintonował Puchowy śniegu tren, a następnie Walca łyżwiarzy, stało się jasne, że śpiew dobiega z ze- 1 — Z powrotem... 97 wnątrz. Ktoś nadchodził. Po piosenkach zimowych rozbrzmiały całkiem już blisko mrożące krew w żyłach tony tanga Drakula. Królik nie budząc Konia wyszedł przed igloo. Na szczycie wzniesienia ujrzał białą niewysoką postać. ^•! '?'"'?P 98 Pierwszy zerwał się pingwin. Strzepnął niedbałym gestem biały pył z czarnego fraka i lekko się skłoniwszy, wyciągnął rękę do Królika. — Pozwoli pan, że się przedstawię: moje nazwisko Pingwin. Baron. Lat... nie pamiętam. Lubię budyń, wilgoć, muzykę kla- syczną. Nie znoszę storczyków. Chodzę w sandałach, mam serce po prawej stronie. Chciałbym nawiązać kontakt z osobą o podob- nych zainteresowaniach. Oto mój bilet wizytowy. Królik zbity z tropu gapił się z rozdziawionymi ustami na nieznajomego. Nagle w ciemnościach rozległ się wzburzony głos Konia: — Królik! Gdzie łazisz? Tam wojna, dom w gruzach, cudem uszedłem z życiem! — To nie wojna — uspokoił go Królik. — To pan był uprzej- my przewieźć mnie na sankach. Pozwól... — Chciałem cię nastraszyć — wymamrotał Koń zmiesza- ny. — Gdzie się włóczysz po nocy? — Bardzo przepraszam za ten pożałowania godny incydent — odezwał się Pingwin, zarzucając na plecy pokaźny adamaszkowy 99 tobół, w którym coś głośno zagrzechotało. — Sądzę, że uda mi się naprawić wyrządzoną szkodę. Zagadnienia budownictwa nie są mi obce. Jestem autorem publikacji Zabytki architektury eskimoskiej. „Pożałowania godny incydent...", „publikacja..." — pomyślał Koń. — Podejrzany typ. Trzeba się mieć na baczności. Zniszczenia nie były wielkie. Pingwin obejrzał dokładnie igloo przez monokl, po czym szybko i wprawnie załatał dziurę w ścia- nie. — Tę w suficie można zostawić — rzekł Królik. — Zapo- mnieliśmy o oknie. — A więc ta wspaniała budowla jest panów dziełem? — Pingwin spojrzał na nich z uznaniem. — Głównie moim — rzekł skromnie Koń. — Jeśli się panu nigdzie nie spieszy, może pan przenocować u nas — dodał łaska- wie. — Szczerze zobowiązany — gość ukłonił się. — Nic mnie nie goni. Właściwie jestem u celu podróży. Śnieżny pył na jego fraku odtajał i woda zaczęła skąpywać na podłogę. Królik wyciągnął z walizki świecę, zapalił i postawił na ziemi. — Proszę bliżej ognia. Niech pan się czuje jak u siebie w igloo — zapraszał serdecznie. — Może zdejmie pan frak? Jest zu- pełnie mokry. — O nie! Nie robię tego nigdy, z trzech nader istotnych powodów. Primo: prawdziwy dżentelmen nie daje się zaskoczyć uroczystym okazjom, takim chociażby jak obecna, nie będąc od- powiednio ubranym. Secundo: w czerni prezentuję się nad wyraz korzystnie, a wilgoć mi, jak już wspomniałem, nie przeszkadza. Lubię ją. — A co po tertio? — dopytywał się Koń., ; — Trzeci powód jest może mniej istotny: ja po prostu nie mogę zdjąć tego fraka. Jest to, rzekłbym, niemożliwość fizyczna. Szkoda — pomyślał Królik. — Może dałby przymierzyć. Zbrzydła mi już ta mufka. — Nienaganne maniery, sposób wysła- 100 wiania i dyskretna elegancja nowego znajomego oczarowały go bez reszty. Koń, który lekceważył formy, bo ich nie znał (a nie znał ich, bo je lekceważył), bynajmniej nie ulegał fascynacji. Interesowała go raczej zawartość tobołka. Poza tym żałował, że tak pochopnie zaproponował przybyszowi nocleg w dostatecznie już ciasnym igloo; zastanawiał się też, po co Pingwin przylazł, jak długo ma zamiar zostać i co on, Koń, będzie z tego miał. Pingwin jak gdyby czytał w jego myślach, bo zanim Koń zdą- żył sformułować pierwsze z wymienionych pytań, pośpieszył z wyjaśnieniami. — Zapewne dziwi panów obecność pingwina w tych okoli- cach. Muszę zaraz na wstępie zaznaczyć, że pochodzę ze starego arystokratycznego rodu. Tak, tak — arystokracja antarktyczna,. choć nie rodzima, tylko napływowa, jest arystokracją najzupełniej autentyczną. Ale wróćmy do mojej historii. Otóż papa wysłał mnie na studia do starego kraju. Początkowo wiodło mi się tam nie najlepiej. Po prostu było zbyt ciepło i nauka mi nie szła. Prze- niesiono mnie, jak to się zwykle w podobnych wypadkach prak- tykuje, do służby dyplomatycznej. Objąłem placówkę na biegunie północnym. Tam odżyłem! Przez pewien czas pracowałem jako attache handlowy. Wiecie, panowie: import, eksport — te rzeczy. Pośredniczyłem w wymianie igloo. Wysyłaliśmy je do krajów za- cofanych gospodarczo, dla bezdomnych, oczywiście na okres mro- zów. Sprawa wymiany rozbiła się o worek cukru. Wynikła mia- nowicie różnica zdań co do formy zapłaty. Oni chcieli nam odda- wać nasze domy w postaci przegotowanej wody — my żądaliśmy dodatkowo esencji i worka cukru... — Pańska herbata jest zupełnie zimna — wtrącił nieśmiało Królik. Pingwin spojrzał roztargnionym wzrokiem na trzymaną w ręku szklankę. — Nie szkodzi, mam rękawiczki. Na czym to stanąłem? — Na worku cukru. 101 T — Aha. No więc przez ten cukier transakcja nie doszła do skutku. Przerzuciłem się wobec tego na eksport bałwanów do kra- jów tropikalnych. Na skutek pomyłki przy załadunku wpakowano do lodówek kilka ważnych osobistości z ministerstwa... Natychmia- stowa dymisja. Zostałem na lodzie. To nie było najgorsze — wkrótce z nie wyjaśnionych powodów lód ten zaczął tajać. Nastą- piło nagłe ocieplenie, a po paru dniach zapanował upał wręcz nie do zniesienia. Eskimosi byli kompletnie zaskoczeni; nawet naj- starsi czegoś podobnego nie pamiętali. Wszyscy pozamieniali futra na kostiumy kąpielowe. Znikły góry lodowe i foki, pojawiły się krokodyle. Białe niedźwiedzie przefarbowały się na brunatno. Wszystko zalała woda, trzeba było budować domy na palach. Ma- jąc rozległe kontakty z zagranicą ustaliłem, że zima zmieniła nie- oczekiwanie plan marszruty i zmierza w te właśnie strony, za- brawszy ze sobą wszelkie rezerwy mrozu, śniegu i lodu. Nie zwle- kając ruszyłem w drogę — i oto jestem. Kukółka, która z rozwartym dziobem przysłuchiwała się opo- wieści, odkukała z opóźnieniem północ. Koń od dłuższego czasu spał w najlepsze. Zmęczonemu Pingwinowi także kleiły się oczy. Życząc gościowi dobrej nocy Królik zdmuchnął świecę. Dłu- go jednak nie mógł zasnąć, leżał z otwartymi oczyma i rozmyślał. Miał dziwne przeczucie, że przybysz jest zwiastunem nowych wy- darzeń związanych z nim — Królikiem — i mrugającą przez otwór w sklepieniu Tereską. SWa^ Wbrew oczekiwaniom Królika (i większości czytelników) nic się na razie nie zmieniło, poza tym, że w igloo zrobiło się ciasno. Najbardziej cierpiał z tego powodu Koń: musiał ograniczać się z jedzeniem, a nawet nie mógł głębiej odetchnąć. Wytrwał bohater- sko trzy dni, podczas których w myśl przepisów Pingwin pozosta- wał gościem. Czwartego dnia po śniadaniu i nakarmieniu okrusz- kami przymarzniętych gajowych zdecydował się wreszcie poruszyć tę drażliwą kwestię. — Igloo jest za małe — oświadczył prosto z mostu, patrząc wymownie na Pingwina. Królikowi wydało się to niedelikatne w stosunku do gościa. — Moim zdaniem jest o wiele za duże — powiedział. Eks-dyplomata Pingwin znalazł się w nie lada kłopocie. — Zasadniczo obaj macie rację, choć w gruncie rzeczy żaden z was jej nie ma — rzekł po głębokim namyśle. — Igloo, moi panowie, jest po prostu za średnie. Po krótkiej naradzie postanowili zbudować nowy dom, który nie byłby ani za mały, ani za duży, ani za średni. Natychmiast wynikła różnica zdań co do jego lokalizacji. Królik proponował Do- linę Kwiatów, Pingwin brzeg jeziora, Koń zaś twierdził, że naj- rozsądniej pozostać przy starym miejscu — w myśl przysłowia: Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. W rzeczywistości liczył na to, że jeśli tamci się wyniosą, zdobędzie igloo bez wysiłku. 103 W końcu ustalili, że każdy zbuduje sobie domek tam, gdzie zechce. — Czy nie będzie nam dokuczać samotność? — martwił się Królik. — Przecież możemy sobie składać wizyty — uspokoił go Koń. — I przynosić drobne upominki. Po czym rozeszli się, aby lepić swe domy. Ukończywszy robotę Królik postanowił złożyć wizytę Pingwi- nowi. Uznał, że będzie to w dobrym tonie, wydmuchał zatem piękną bańkę mydlaną, która natychmiast zamarzła, przewiązał ją wstążką i ruszył w stronę jeziora. Pingwin umocował ostatnią śniegową płytę, cofnął się o parę kroków, obrzucił swe dzieło bezkrytycznym spojrzeniem, wszedł i wyszedł kilkakrotnie przez drzwi, po czym postanowił odwiedzić któregoś z przyjaciół. Wskoczył do przerębli, wyłowił najpięk- niejszą rybę w szkocką kratę i podreptał do swego najbliższego sąsiada — Konia. Koń nie trudził się specjalnie. Właściwie nie trudził się wca- le — jego igloo było gotowe. Teraz należało złożyć wizytę barono- wi lub Królikowi. Zdecydował się na Królika — szło się tam z wiatrem, a do Pingwina pod wiatr. Zamiast czekać na upominek, postanowił iść i odebrać go wcześniej. Myśl o czekających na niego prezentach tak go pochłonęła, że zapomniał zupełnie o podarun- kach dla przyjaciół. Królik nie zastał Pingwina i domyśliwszy się, że ten poszedł do Konia, ruszył w dalszą drogę. 104 Pingwin nie zastał Konia i domyśliwszy się, że ten poszedł do Królika, ruszył w dalszą drogę. Koń nie zastał Królika i domyśliwszy się, że ten poszedł do Pingwina, ruszył w dalszą drogę. Podziwiał przy tym swoją inteli- gencję i przezorność, które nie pozwoliły mu zabrać upominku dla przyjaciela. Królik wbrew oczekiwaniom nie zastał u Konia Konia ani Pingwina, popędził więc do siebie, nie chcąc, by goście musieli czekać na gospodarza. U Królika nie było ani Królika, ani Konia, toteż Pingwin, sądząc, że obaj udali się do niego, pomknął do domu — nie chciał, by goście zbyt długo czekali na mrozie (klucz od igloo zabrał z sobą). wy- Koń nie zastawszy u Pingwina Pingwina ani Królika, wy- wnioskował, że obaj musieli pójść do niego, pogalopował więc do domu, by czym prędzej odebrać wspaniałe upominki. Ślady widoczne na śniegu potwierdzały niby ich przypuszcze- nia, ale kiedy wszyscy dotarli do celu, zastali domy puste. Królik podejrzewając, że przyjaciele nie zastawszy go w domu ruszyli dalej, pobiegł... itd. 105 Kiedy po paru dniach byli już solidnie zmęczeni, postanowili przerwać wędrówkę, licząc: Królik — na przyjście Konia lub Pingwina. Pingwin — na przyjście Królika lub Konia. Koń — na upominki. Ponieważ powzięli to postanowienie jednocześnie, licząc wza- jemnie na siebie, doczekali w samotności końca zimy. Koniec części drugiej I Nadeszło lato. Stało się to nagle: po prostu pewnego ranka zamiast białego sklepienia igloo wszyscy trzej ujrzeli nad sobą błękit nieba i poczuli, że pościel jest nieco wilgotna. Ziemia po odrzuceniu ciepłej pięrzyjiy przeciągała się roz- kosznie i oddychała tak głęboko, że kjrótkonogi Pingwin z trudem utrzymywał równowagę. Koń znów się zazielenił, a Królik coraz częściej pokazywał się bez mufki. Wraz z nadejściem lata powrócił z ciepłych krajów dom. Opa- lił się, przytył — był obecnie domostwem trzyizbowym. Gajowi odtajali i powrócili do stęsknionych rodzin. Tylko trzeci, podwodny, zaginął bez śladu. Koń podjął na nowo kopanie dołów, Pingwin zamierzał szukać zimy, Królik zaś niezmiennie pochłonięty był puszczaniem baniek. Surowca dostarczał mu Koń, który odstępując swe mydło bohater- sko rezygnował z wieczornego mycia nóg. Już wkrótce jednak bańki zeszły na drugi plan. Królikowi przydarzyło się coś, co obudziło w nim pragnienie zostania pta- kiem. Otóż poznana przygodnie krowa, którą po krótkiej poga- wędce próbował wydoić, wymierzyła mu siarczystego kopniaka... 109 - - 1 W pierwszej chwili był abso- lutnie pewny, że nauczył się latać... ...później zwątpił, choć jeszcze nie tracił nadziei... ...wreszcie zyskał całkowitą pewność, że nie umie... Po namyśle doszedł do wniosku, że sprawa nie jest jednak zu- pełnie przegrana. To, co miało przed chwilą miejsce, różniło się od latania drobnym tylko szczegółem: zawierało fazę spadania. Gdyby ją wyeliminować — rozważał — co nie powinno być trudne, ziści- łoby się jedno z moich dawnych marzeń. — Pogadam z nią jeszcze — zwierzył się Koniowi — może udzieli mi kilku lekcji. Poza tym lubię mleko. A kto lubi mleko, cieszy się dobrym zdrowiem — dodał, oglądając w lusterku pod- bite oko. Dopiero teraz, gdy zamieszkali razem, mogli lepiej poznać Pingwina. Jego poobiednie gawędy weszły wkrótce w stały zwy- czaj. Niezrównany causeur, potrafił godzinami snuć opowieści o rautach, polowaniach, rejsach jachtem i golfie. Z jego słów wyni- kało, że we wszystkich tych imprezach grał pierwsze skrzypce — był znawcą win, wykwintnym smakoszem, arbitrem elegancji, zawołanym tancerzem — jednym słowem prawdziwym bon-vi- vantem. Podziw Królika rósł z dnia na dzień, z dnia na dzień także rosła niechęć Konia. Miał on dosyć mętne pojęcie o etykiecie: ko- łatały mu się po głowie jakieś niejasne zasady mierzenia tempe- ratury wina łokciem i spożywania ryb za pomocą dwóch noży, ale nie był zupełnie pewien, czy nie myli się co do szczegółów. Jedną tylko zasadę znał dobrze i skrupulatnie jej przestrzegał: wiedział mianowicie, że nie należy rozmawiać przy stole — można wówczas zjeść trzykrotnie więcej od innych. Pingwinowi — od- wrotnie — próżność nie pozwalała milczeć nawet podczas posił- ków. — Nie wiem, czy już mówiłem — zaczął swą kolejną opo- wieść — że pochodzę z dobrej rodziny... — Ja też! — wyrwał się Koń. Pingwin uniósł brew. Monokl wpadł mu do zupy. — No tak! — zaperzył się Koń. — Rodzina: koniowate, rząd: nieparzystokopytne, gromada: ssaki, typ... 111 ] — Ciemny — mruknął Królik. — Otóż to — przytaknął Pingwin. — Mówiąc: z dobrej ro- dziny — zwrócił się do nadąsanego Konia — chciałem po prostu podkreślić, że jestem dobrze urodzony. Dobrze urodzony — pomyślał z goryczą Królik. — Ja nie jestem urodzony w ogóle. Wylazłem z chaszczy, w nocy, od razu dorosły, z nie zapisanym kontem przeżyć, z dziewiczym umysłem noworodka i guzem na głowie. Z czarną otchłanią zamiast prze- szłości. Z jedyną przyjaciółką, odległą o miliony lat świetlnych. Ach, gdybym był ptakiem... — Słuchaj! — zawołał do barona. — Ty, wytrawny żeglarz i globtroter, umiesz też pewnie latać? Pingwin zesztywniał. — Racz przyjąć do wiadomości, mój drogi — wycedził z kwaśną miną — że twoje maniery pozostawiają wiele do życzenia. Przerywanie mówiącemu w pół słowa jest wysoce nietaktowne. — Wstał od stołu i z godnością opuścił pokój, po raz pierwszy nie kończąc swojej opowieści. Niezrażony Królik próbował jeszcze parę razy zagadnąć go w sprawie latania, ale Pingwin natychmiast zmieniał temat lub ni stąd, ni zowąd zaczynał surowo strofować natręta: — Nie dłub w nosie! Nie garb się! Przestań mlaskać!... — i tak dalej, i tak dalej. Królik prostował się, przestawał dłubać i tak dalej, a mi- mo to nie dowiedział się, jak jest naprawdę z tym lataniem Ping- wina. Tymczasem zdarzyło się coś, co na krótko odwróciło uwagę Królika od latania, a zwróciło uwagę Konia i Pingwina na Królika. Była pełnia lata. Letnie popołudnie. Pszczółka ćwiczyła lot na plecach. Orzeszek postanowił dojrzeć (kochał się w wiewiórce). Grzybek tęsknił za deszczem. Królik leżał na wznak w miękkiej trawie. W plecy uwierał go patyczek, ale postanowił go nie zauważać. Był zbyt senny. Jed- nym okiem zazdrośnie śledził lot pszczółki. Drugim spoglądał na dojrzewający orzeszek. Uchem łowił brzęczenie owadów. Nosem letnie aromaty. Odurzający zapach ziół, monotonne brzęczenie owadów, ła- godne falowanie rozgrzanego powietrza sprawiły, że Królika zmo- rzył sen. Tymczasem: Pszczółka potrąciła skrzydełkiem orzeszek. Orzeszek upadł na grzybek. Grzybek się przewrócił. Wtedy spod grzybka wyszedł krasnoludek i powiedział: — Do jasnej cholery, znowu jestem bez mieszkania!* W tym momencie z niewielkiej chmurki, która przez roz- targnienie pozostała od wczoraj na niebie, spadły dwie krople * Za K. I. Gałczyńskim, bez odpowiedzialności za rzeczywisty prze- bieg wydarzeń. I — Z powrotem... 113 deszczu. Pierwsza trafiła w krasnoludka. Ociekając wodą rzucił się do ucieczki. Niechże kto spróbuje spuścić sobie z nieba na gło- wę wiadro wody (albo chociażby i puste), zrozumie wtedy krasno- ludka! A więc krasnoludek rzucił się do ucieczki w poszukiwaniu bez- piecznego schronienia. Przypadkiem schronieniem tym stało się ucho Królika. Druga kropla deszczu pacnęła w nos śpiącego. Obudził się więc i pomaszerował do domu unosząc w uchu niezwykłego lo- katora. Trudno powiedzieć, kto był bardziej zaskoczony — czy Kró- lik obecnością krasnoludka w swoim uchu, czy krasnoludek swoją obecnością w uchu Królika — do tej pory w króliki nie wierzył; owszem, czytał o nich w bajkach, od dawna jednak nie był prze- cież dzieckiem. Pogląd Królika na sprawę istnienia krasnoludków był analogiczny, tym bardziej że dzieckiem nie był nigdy, a w każdym razie tego nie pamiętał. Kowalski, bo tak nazywał się nowy znajomy, był krasnolud- kiem dyplomowanym, słusznego stosunkowo wzrostu (ok. 9 mm). Starannie ogolony, ubrany szykownie, z gustem, w niczym nie przypominał brodaczy w czerwonych czapach z filmów Disneya. Miał długie blond sznurowadła, kruczoczarne buty i guziki jak gwiazdy. Ku wielkiej radości Królika przepięknie grał na skrzyp- cach — gdyby go odpowiednio wzmocnić, zaćmiłby z pewnością niejedną gwiazdę światowej wiolinistyki. Jego obecność miała na razie pozostać tajemnicą dla niedo- wiarka Konia i krótkowidza Pingwina. Ale, jak się okazało, na krótko. Przy podwieczorku baron podjął kolejną opowieść z życia wyższych sfer, a Królik i Koń nie słuchali. Królikowi zdarzyło się to po raz pierwszy — był pochłonięty czym innym: Kowalski stroił w uchu instrument. Pingwin zakończył historię niebezpiecznego polowania, pod- czas którego ocalił życie arcyksięciu F. zaatakowanemu przez roz- 114 juszoną, niezwykle dziką kaczkę, i widząc, że Koń pobladł jak chusta, postanowił wymyślić coś jeszcze straszniejszego. Ale Koń nie przejął się bynajmniej arcyksięciem. Wbił prze- rażony wzrok w Królika, który nagle rozpłynął się dosłownie w powietrzu. Nad stołem zawisła para uszu. — Królik! — krzyknął ze zgrozą. — Czego? — niechętnie zapytał Królik, równie nagle ma- terialny jak krzesło, na którym siedział. — Przerwałeś mi w naj- piękniejszym miejscu. To "andante con variazioni... — Jakie znów wariacjoni? — denerwował się Koń. — Gdzie byłeś? Co się z tobą dzieje? Nie było sensu ukrywać dalej tajemnicy. Presto odegrane zo- stało na stole, między talerzami, po czym Kowalski wrócił do ucha bogatszy o nowe znajomości. W uchu zakończył rondem, odłożył skrzypce i dłuższą chwilę siedział zamyślony. Potem wyjął z kie- szeni notes i ołówek i napisał: Czy to bajka, czy nie bajka, Myślcie sobie, jak tam chcecie, A ja przecież wam powiadam, Że króliki są na świecie. O ći — Jest wśród nas człowiek z towarzystwa — rzekł Pingwin prze- glądając się w kałuży rozlanego mleka — a mimo to reprezentu- jemy niski poziom życia i jeszcze niższą kulturę spożycia. Koń usiłował wywrócić garnek na lewą stronę, by go do- kładnie wylizać. — Posiłek, moi drodzy, to cała ceremonia — ciągnął baron. — Nie można dorwać się do stołu jak do żłobu (Koń drgnął nerwo- wo) i ćpać bez umiaru i opamiętania. Istnieje na przykład, o czym pewnie nie wiecie, zwyczaj przebierania się do obiadu (Królik zerknął ukradkiem na sfatygowaną mufkę). Są jednak tacy, co przedkładają treść nad formę, zapominając, że treściwa bywa głównie pasza! Otóż dowiedzcie się, amatorzy śledzi z beczki serwo- wanych na gazecie i kartofli w mundurkach ze wspólnego garnka, że najważniejsza jest właściwa oprawa. Czas skończyć z tą ka- rygodną gastronomiczną abnegacją. Dziś przygotuję wystawny, elegancki obiad. — Świetnie! — ucieszył się Królik. — Napalę w piecu. Koń milczał, ale w duchu postanowił na swój Siposób przy- łączyć się do przedsięwzięcia. Pingwin nie chciał jednak słyszeć o jakiejkolwiek pomocy. — Nie obraźcie się, ale w tej delikatnej materii jesteście ignorantami. Proszę opuścić dom na czas przygotowań i stawić się 116 za cztery godziny. I nie zapominajcie, że punktualność jest grzecz- nością królów. Kiedy zawstydzeni ignoranci posłusznie wymknęli się z domu, Pingwin wyciągnął spod łóżka swój adamaszkowy tobół i zaczął wykładać na podłogę jego zawartość. Były tam miśnieńskie tale- rze z delikatnym arabeskowym ornamentem imitującym koronkę, przepięknie zdobione fajanse bleu persan z Nevers, miniaturowe czarki ze szkła opałowego, półmiski z wdzięcznymi scenami pa- storalnymi, maleńkie talerzyki ze złoconej porcelaine a emaux, secesyjne wazony i sosjerki o kapryśnej linii, rokokowe wazy, fili- żanki z chińskiej porcelany biało-kobaltowej, misterne ażurowe kosze na owoce, dzbanki z czerwonej porcelany bottgerowskiej, rzadkie, olśniewająco białe biskwity sewrskie, a nawet jeden wło- cławek. Rozstawiwszy całe to bogactwo na podłodze baron nakrył stół adamaszkiem, a potem bez pośpiechu, ze znawstwem począł do- bierać elementy zastawy i układać je w pełną harmonii i wykwintu kompozycję. Koń próbował zwietrzyć z daleka, co składa się na wystawny obiad, ale nie zdołał wyłowić żadnej woni poza zapachem lipy. Po długim jak wieczność oczekiwaniu z zegara na plecach Królika wyjrzała Kukółka. — Chłopcy, za pięć druga. Pora iść! Pingwin strzepnął serwetką nie istniejący pyłek z talerza, wygładził urojoną zmarszczkę na obrusie, poprawił kwiaty w wa- zonie, wyrównał szpaler srebrnych koziołków, zerknął w okno, dostrzegł nadchodzących przyjaciół i w tym momencie uświadomił sobie, że zapomniał ugotować obiad. 117 — Zjemy coś na zimno — postanowił Królik. Koń spoglądał łakomie na stary zmywak. Pingwin nie pod- nosił głowy. Zwątpił w wyższość formy nad treścią. Skompromi- tował za jednym zamachem siebie i swój światopogląd. Cierpiał. — Mam trochę orzechów — nie dawał za wygraną Królik. — Są pyszne na zimno. Jedli je więc na zimno ze srebrnej patery, która lśniła, aż oczy bolały, a Koń próbował nawet operować nożem i widelcem, co miało ten skutek, że większość orzechów znalazła się za oknem, zaś część zastawy pod stołem. Dopiero wówczas osowiały Pingwin, uchylający się apatycznie przed orzechową kanonadą, ożywił się nieco. Widząc to, Królik strącił łokciem największy półmisek. Po chwili talerze fruwały po pokoju, a cała trójka brodziła w sko- rupach. To dziwne — pomyślał Królik. — Widok tej porcelany wy- daje mi się znajomy. Jestem pewien, że stłukłem jej w życiu znacz- nie więcej. Nie pamiętam tylko gdzie i kiedy. — Z tą pamięcią bywa różnie — odezwał się Koń, jak gdyby czytał w jego myślach. Królik spojrzał nań zaskoczony, ale zorien- tował się, że tamten nawiązuje tylko do sprawy obiadu. — Ja na przykład — ciągnął Koń — zapomniałem kiedyś chodzenia. Wysunąłem przednią nogę i ani rusz dalej. Próbuję pozostałymi, po kolei — coś nie tak. I byłbym tak stał do sądnego dnia, gdyby nie przypadek — sięgnął po orzech i zmiażdżył go w zębach. — Jaki przypadek? No, dokończ! — niecierpliwił się Królik. — Dostałem batem po zadzie. een. Kukółka zaniedbywała od kilku dni swoje obowiązki — upał spra- wiał, że nie była w stanie wydobyć z siebie naraz więcej niż jedno kuknięcie. Czas dłużył się im więc przeokropnie: mieli wrażenie, że ciągle jest pierwsza. Do południa wszystko wokół zdawało się roztapiać. W roze- drganym powietrzu falował i przelewał się pozbawiony zwykłej konsystencji świat. Słońce, jak rozpalona do białości moneta, to- czyło się przeraźliwe wolno przez powleczone błękitną emalią niebo. Kiedy osiągnęło zenit, ustawał wszelki ruch, zatrzymywał się znużony czas, kurczyły pokonane przez spiekotę cienie. Teraz świat sprawiał wrażenie ugotowanego na twardo. Udręczona przy- roda dogorywała, pokryta matowoszarym nalotem upału. Jedynie powierzchnia wody lśniła jak rtęć. Tu właśnie znaj- dował schronienie Pingwin. Uciekał nie tylko przed skwarem. Widok nakrytego stołu przypominał skutecznie o kompromitacji, nie pozwalając otworzyć mu dzioba — błahy epizod z obiadem urósł do rangi osobistego dramatu. Tak to przynajmniej odczuwał, nie wiedząc, co go czeka w następnym rozdziale. Tymczasem Koń, a nawet Królik rzeczywiście zaczęli odkry- wać pewne skazy w tym monolicie wykwintu: frak na przykład przy bliższych oględzinach okazał się nie taki znów czarny (do- strzegli nawet wypaloną żelazkiem plamę), opowieści zaś niezu- 119 pełnie wiarygodne, wszystko to nie wpływało jednak na ich sto- sunek do barona. Koń zaczynał wręcz nabierać doń sympatii, gdy zamyślonemu Pingwinowi zdarzyło się siorbnąć głośniej przy obiedzie, wytrzeć nos w serwetę lub zgasić cygaro w sadzonym jajku. Królika gnębiły zresztą poważniejsze problemy. Nadzieje, ja- kie wiązał z przybyciem Pingwina, okazały się płonne. Sprawy małego formatu, niewielkiej wagi, te wszystkie krasnoludki, ce- lebrowane obiadki, rozmowy o niczym, bezczynność, otępiające drzemki, szczęki nadwerężone ziewaniem, dzień za dniem bez niespodzianek, takich chociażby jak miniona zima, jednym sło- wem proza i miałkość obecnej egzystencji grzebały nadzieję na rychłe rozwiązanie dręczącej go zagadki. Lekcje latania pobierane u krowy okazały się stratą czasu, Kowalski zmęczony upałem gry- wał teraz rzadko i same krótkie kawałki, bańki pękały na słońcu, nie osiągając przyzwoitych rozmiarów. Skwar i jego nieodłączna towarzyszka nuda dopiekły nawet Koniowi, który był dotychczas święcie przekonany, że bezczyn- ność jest jego ulubionym zajęciem. Zapowiadał każdego ranka, że coś zrobi i pewnie zrobiłby coś w końcu, gdyby wiedział co. Ale niestety nie wiedział — było zbyt gorąco, aby się nad tym zastanawiać. Pewnego wieczoru, gdy upał nieco zelżał, podjął heroiczną próbę ożywienia życia towarzyskiego. Zamknął usta, które otwo- rzył rano ziewając i poruszył nogą. — Salonowiec — wychrypiał. — Chętnie — sapnął Pingwin niechętnie. — Co salonowiec? — zapytał po kwadransie Królik. — Można zagrać — wyszeptał Koń; salonowiec był jedyną znaną mu grą. — Wszystko, tylko nie salonowiec — zaprotestował słabo Królik. — Dlaczego? — nie wytrzymał Pingwin. — To bardzo wy- tworna rozrywka. 120 — Zależy z kim się gra. Koń ma za ciężką łapę. — Coś podobnego?! Ja? — obruszył się Koń. Na chwilę za- pomniał o upale. — Grywałem w salonowca w najlepszym towa- rzystwie! — Ze stajennym i dorożkarzem. Sam byś się z tego uśmiał, gdybyś znał porzekadła! Koń poczerwieniał. — Byłem na ty z jednym królem! — Pik czy trefl? — Przyjmowano mnie na dworze! — Też bym cię nie wpuścił do domu — zachichotał Królik. — Panowie, tak nie można — mitygował ich Pingwin. — Zagrajmy lepiej w brydża. — Nie ma czwartego. — Może Kowalski? — Za mały. I chyba nie umie... — A ty umiesz? — Prawdę mówiąc nie. — Ja też nie — ucieszył się Koń. — Może czwarty by umiał? — Gdyby był... I znów zrobiło się nudno. Nie na długo jednak. Następnego dnia o siódmej rano wybuchła wojna. Wielka, prawdziwa wojna między zwierzętami dzikimi i domowymi. W o j n. a Zaledwie Koń zdążył wylizać talerz po śniadaniu, drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wpadł pies w ceratowym płaszczu z od- bezpieczonym rewolwerem w dłoni. Kukółka akurat obwieszczała ósmą. — Kto was rodził? — warknął do niej pies i strzelił trzy- krotnie na postrach w podłogę. — Ja... ja wyklułam się z ja... jajka, zaś ja... jajko wysiady- wała ja... jaskółka, której to ja... jajko podrzuciła mamusia, która to mamusia jest w związku z tym bliżej nieznana — wyjąkała Kukółka szczękając straszliwie zębami i schowała się nie dokoń- czywszy kukania. — Niech żyją zwierzęta dzikie! — wrzasnął pies i zasaluto- wał. — Jak to? — zdumiał się Koń. — To pan walczy po stronie dzikich? Przecież pan domowy! — Domowy — skrzywił się pies — ale — tu oczy mu roz- błysły — ale porwały mnie idee dzikich. Czuję się dzikim. A jest się tym, czym się czuje, że się jest. Precz z domowymi! Może któ- ryś z was domowy, co? — obrzucił podejrzliwym spojrzeniem całą trójkę. — Koń, Królik... zaraz, zaraz... — E, gdzie tam — zaprzeczył pośpiesznie Koń. — Ja jestem wyjątkowo wprost dziki koń Przewalskiego, a kolega Królik to też dzikus. Australijczyk. 122 — Mysi Królik — dodał na wszelki wypadek Królik, błyska- jąc możliwie dziko oczami. — No dobra. Powiem wam w sekrecie: jestem konfidentem dzikich. — Konfidentem? — Królik usiłował przypomnieć sobie ła- cinę: con-fido, con-fidere, con-fisus sum... — A co robią konfi- denci? — Konfidenci denuncjują konspiratorów. Confido, -ere, denuntio, -are, denuntiavi, denuntiatus, con- spiro, -are, conspiravi, conspiratus — kotłowało się w głowie Królika, a wyraz twarzy miał widocznie nieszczególny, gdyż pies zaczął wyjaśniać. — Tropią i wydają w ręce dzikich domowe koty z tajnej organizacji. To nasza rola. Ach, prawda, byłbym zapom- niał, mam dziś jednego do rozpracowania. Pardon, obowiązki wzy- wają. Cóż, wojenny czas... Zasalutował, wyskoczył przez okno i znikł im z oczu. Zaledwie ucichło jego szczekanie, do izdebki wjechał hamu- jąc pazurem kot w butach z cholewami, w płowokasztanowocyna- monowoziemistożółtym * mundurze z akselbantami. — Cześć! — huknął. — Czuję tu psa! Który z was jest ipsem? — wymachiwał rewolwerem — przyznać się od razu! — Strzelił trzy razy w sufit i przez trzy nowe dziurki zaczął padać deszcz prosto do trzech dziurek w podłodze. — Tu jest tylko koń — rzekł Koń. — I pingwin — rzekł Królik. — I królik — dodał słabym głosem nieustraszony pogromca dzikich kaczek. — Pan pozwoli — wyciągnął rękę z trzepoczącą wizytówką — moje nazwisko Pingwin. Baron. Lat nie pamiętam. Lubię budyń, wilgoć, muzykę klasyczną. Chodzę w sandałach. Chciałbym nawiązać... — Co wy mi tu... — parsknął kot. — Mam was kropnąć? — Szkoda naboju... — Pingwin próbował wejść pod szafę. * Khaki wg SWO. 123 — Pies był tu przed chwilą i mam wrażenie, że szukał pa- na — rzekł Królik. — Ha, ha! — zaśmiał się kot szyderczo. — Szukał mnie, a to dobre! A może któryś z was jest dzikim? — spoważniał nagle. — Nie, wszyscyśmy domowi — odparł Pingwin. Nogi ugięły się pod nim, zimny pot zrosił mu czoło. — Klawo. — Kot schował pistolet. — Musicie wiedzieć, że jestem konspiratorem. — Od razu poznałem — Pingwin starał się przypodobać go- ściowi. — A co robią konspiratorzy? — zapytał naiwnie Królik. — Konspiratorzy likwidują konfidentów. — Liąuidatus — mruknął Królik ze zrozumieniem, Kot zaś ciągnął dalej: — Najpierw nękamy ich tyły... — Tyły? — zdumiał się Koń — Dlaczego tyły? — Ponieważ narząd węchu służący do tropienia konspirato- rów znajduje się u konfidentów z przodu. Nękając ich tyły nie narażamy się zatem na wytropienie. — A ilu jest konspiratorów? — zainteresował się Koń. Kot sięgnął do kabury, a twarz mu stężała. — On chciał powiedzieć: konfidentów — pośpiesznie wtrą- cił Królik. Kot rozpogodził się: — Trzydziestu. Trzydziestu drani. — To po ilu wypada na jednego konspiratora? — chytrze zagadnął Koń. — Po jednym. Po jednym draniu. Koń miał jeszcze jedno istotne pytanie, ale nim zdążył je zadać, Kot przykładając palec do ust, odsunął go na bok i z wzro- kiem utkwionym w Pingwina zbliżył się do niego miękkim, posu- wistym krokiem. — Skąd ja was... — wycedził zaglądając w pobladłą nagle twarz. — No jasne! — uderzył się w czoło — kamerdyner arcy- księcia! Pingwin zachwiał się i fajtnął jak rażona pociskiem kukła 124 na strzelnicy. Monokl potoczył się pod szafę. Kot przestąpił ze- mdlonego obojętnie i rozejrzał się badawczo po izdebce. — Jest! — wykrzyknął i dopadł do kredensu. — Niezły ptaszek — wyjaśniał upychając pośpiesznie do plecaka srebra i porcelanę. — Rąbnął arcyksięciu serwis na czterdzieści osób i znikł jak kamfora. Ścigają go listami gończymi. Obejrzał pod światło ostatni talerzyk i wepchnął go razem z innymi do plecaka. — Rekwizycja dla potrzeb wojskowych — oświadczył urzę- dowym tonem i prztyknął oszołomionego Królika w nos. — Mógł- bym was wszystkich zwinąć, ale to w gruncie rzeczy równy gość ten fagas. Ma na sumieniu sporo dzikich, zwłaszcza kaczek. Ko- militon, że się tak wyrażę — zaśmiał się drwiąco. — No, pa! Dla mnie wojaczka skończona! Zarzucił plecak na ramię i zniknął za drzwiami, pobrzękując wesoło łupem. Królik przypadł do zemdlonego Pingwina. Koń zdawał się nie kontaktować z rzeczywistością. — Taaak — mruknął i pogrążył się w zadumie. — Trzy- dziestu konspidentów denuncjuje trzydziestu konfiratorów. Trzy- dziestu konfiratorów likwiduje trzydziestu konspidentów. Na czym właściwie polega ta wojna? Najpierw Królik ze swoim lataniem. Potem ten obiad. I wreszcie cholerna wojna — ukoronowanie wszystkiego. Dno! Kamerdyner arcyksięcia dotarł do dna, wykonał przewrót, odbił się mocno krótkimi nogami i wystrzelił w górę, ku po- wierzchni jeziora; tu właśnie, pod wodą, ukrył się przed światem wraz ze swoją hańbą. Kilka dni wcześniej opowieści o dzikich kaczkach, polowa- niach na bengalskie tygrysy — teraz dałem się zastraszyć parszy- wemu kocurowi — rozmyślał gorzko. — Diabli go nadali, prze- klętego szczurołapa! Trzeba będzie w końcu wyjść z tej wody i spojrzeć im w oczy, nie mogę tu moknąć wiecznie. Witali arystokratę, pożegnają służącego. I złodzieja. Prawda, zwędziłem serwis arcyksięcia. Skorupy i trochę srebrnego złomu! Czyż to zapłata zbyt hojna za ocalenie życia w starciu z dziką kaczką? — Inny by go usynowił, obdarzył szla- chectwem, włościami, obsypał zaszczytami. Arcyksiążę zeżarł kaczkę z dziobem i piórami, nie zostawiając wybawcy nawet ka- wałeczka. Przez lata całe płacił za wierną służbę porcją lodów tygodniowo. — Czy to zbrodnia, że miałem większe aspiracje? Zamiast sprzątnąć po obiedzie, zgarnąłem zastawę w obrus i da- łem nogę. Wyrównałem rachunki — któż postąpiłby inaczej? Każdy, komu drogie ideały demokracji, przyklasnąłby mojej de- 126 cyzji. Może nawet pomógłby pakować? Zresztą gdyby nie ta woj- na, nikt nie musiałby klaskać. Spieniężyłbym te skorupy, kupił- bym tytuł, sam byłbym arcyksięciem... Tak sobie rojąc nieszczęsna ofiara wojny i nieustraszony szermierz demokracji, Robin Hood nieledwie, mknął ku po- wierzchni wody. Pochłonięty rozmyślaniami nie zauważył nawet, że woda skończyła się nagle, a on, pracując miarowo skrzydłami, wzbił się w powietrze. Leciał. Kiedy to sobie wreszcie uświadomił, było za późno, aby spaść ze strachu. Pokryta ciemnozielonym runem, przystrojona srebrnymi wstążkami rzek, poczciwa, wyrudziała, przydymiona, z czarnymi źrenicami jezior uciekała w dół, kurczyła się, coraz bardziej sa- motna w otaczającym ją bezkresie. Ziemia. Po jej powierzchni kręciły się psy, wałęsały krowy, chodzili ludzie, tu i ówdzie widać było słonia. Najpierw psy były jak mrówki, ludzie jak psy, krowy jak ludzie, słonie jak krowy. Jesz- cze chwila i ludzie jak mrówki, krowy jak psy, słonie jak ludzie. Potem krowy jak mrówki, słonie jak psy, wreszcie słonie jak mrówki i nic już nie było widać. Malejącą w oczach Ziemię spowijał coraz gęstszy mrok. Żół- ty prostokącik okna, który jeszcze niedawno był maleńką gwiazd- ką, zniknął bez śladu w ciemnościach. Nie trafię do domu — pomyślał z niepokojem Pingwin. I wtedy przypomniał sobie inną, prawdziwą gwiazdę, jedy- ną, jaką znał z imienia — mrugającą przyjaciółkę Królika. W jego głowie zrodził się nagle szalony projekt. Poczuł przy- pływ nieopisanego entuzjazmu i uniesienia, które potężniały z każ- dym ruchem skrzydeł i mieszały się z narastającym równocześnie niepokojem. Były to doznania zupełnie dotychczas Pingwinowi obce: myślał ze ściśniętym sercem o pozostawionych na Ziemi 127 przyjaciołach, o bliskim mu i tak znajomym świecie, który żegnał być może na zawsze, a jednocześnie nie mógł się oprzeć zniewala- jącemu magnetyzmowi zawieszonej w bezkresnej przestrzeni Te- reski, nie mógł stłumić innej, nieokreślonej tęsknoty do niezna- nego, do nowych istot i spraw, które tam na niego czekały. Ser- cem i duszą wracał ku Ziemi — ciałem i wyobraźnią pędził do gwiazd. Nie wiedział, że to zwykłe uczucie tych, co stworzeni do dreptania po ziemi, oderwą się od niej nagle jakimś dziwnym trafem. Lecąc spoglądał lewym okiem w górę, prawym w dół; w gó- rę, aby trzymać kurs, w dół, by nie tracić z oczu Ziemi Planety Pingwinów. Świeciła teraz odbitym blaskiem, zanurzona w atramento- wym oceanie nocy. Stwierdził ze zdziwieniem, że ma kształt jaj- ka. Domyślił się też zaraz, kto mógł je znieść: w górze majaczyła niewyraźnie gigantyczna kurza noga. W tym historycznym dla siebie i pingwinów całego świata momencie postanowił sprawdzić, która jest godzina. Wyciągając z kieszonki kamizelki zegarek, wyszarpnął wraz z nim plik bile- tów wizytowych. Zawirowały w kosmosie jak ogromne płatki śniegu, a potem schwytane tuż nad Ziemią przez wiatr, prze- mknęły nad polami niby stado białych gołębi, rozpierzchły się i usiadły. Pingwin poczuł się tak, jak gdyby wraz z wizytówkami stra- cił nagle dotychczasową, ciążącą mu tożsamość, zyskując jedno- cześnie nową, nieporównanie wspanialszą. Porcelanowa afera, wojna, arcyksiążę — wszystko to było teraz błahe i odległe, jakby zasłyszane czy wyczytane w jakiejś marnej powieści. Myślał o so- bie dawnym jak o dalekim kuzynie z głuchej prowincji. Uśmiech- nął się do siebie. Mógłby wrócić i stawić dumnie czoło całym armiom kotów, arcyksiążąt i cesarzy, ale pochłonęła go całkowi- cie nowa misja. Tak silne pragnienie mogło się zrodzić tylko w ta- kiej przestrzeni, tylko tak daleko od jajowatej Ziemi, rozczula- jąco teraz bezbronnej, drobnej i zagubionej w nieskończoności. 128 Co było pierwsze? — pomyślał — Chyba ta kura... nie, jaj- ko... nie, jednak kura... a jednak jajko... Nie czuł zmęczenia. Skrzydła pracowały miarowo, swobodnie, bez wysiłku. Ogarnęła go tylko nagle dziwna kosmiczna senność. Przymknął oczy i pędził ku gwiazdom w wirującym chaosie kur i jajek. Kukółka wyjrzała z zegara. — Jeszcze go nie ma? Królik pokręcił przecząco głową. Myślał ciągle o piasku z klepsydry Tempusa i był pełen jak najgorszych przeczuć. Niebo za oknem rozjaśniło się nieznacznie. Wstawał nowy dzień. Królik zdmuchnął świecę. Postawili ją koło północy w okienku, ale światełko zwabiło tylko kilka ciem, Jasia i Małgosię oraz parę sierotek, które stwierdziwszy, że to nie ta bajka, od- chodziły rozczarowane, odmawiając nawet wypicia szklanki gorą- cej herbaty. — Nie ma rady — westchnął Królik — idziemy go szukać. Koń wzdrygnął się na myśl o porannym chłodzie i wlepił pełen nadziei wzrok w drzwi. Nie drgnęły. Pierwszym napotkanym był ślimak Kamil §. — Czy nie widziałeś przypadkiem Pingwina? — zagadnął go Królik. Na twarzy ślimaka odbiła się męka myślenia, ale nic nie od- rzekł. Ponowili pytanie — milczał jak zaklęty. Może nie zrozumiał? — Królik wytężył umysł, aby przypo- mnieć sobie języki obce. Sprawa była piekielnie trudna, ale cho- dziło przecież o życie przyjaciela. — Auriez-vous vu, par hasard, Monsieur le Pinguin? 130 Poszło. Ślimak milczał jednak uparcie. Może jeszcze po hiszpańsku? — A caso ha visto usted al Senor Pingiiino? Po angielsku: — Did you happen to see Mr Penguin? Ślimak bez słowa pełznął wolno przed siebie. — Haben Sie vielleicht Herrn Pinguin nicht gesehen? He BH,a;eji jim Tbi cJiyHaiiHO IlHHrBMHa? Hai forsę visto ii signor Pin- guino? — Królikowi szło coraz lepiej. 1iB. to ślimakowi nie szio wcale. A Pingwin leciał. Kiedy ocknął się ze snu-letargu, nie od razu uświadomił so- bie, gdzie jest i co się z nim dzieje. Wokoło wirowały roje dziu- rawych czajników, koziołkowały połamane parasole, stare kapcie i inne rupiecie, przelatywały ze świstem stada świecących meteo- rów; tuż obok głowy Pingwina śmignęła nawet sztuczna szczęka. Wszystkie te przedmioty, choć niewiadomego pochodzenia, świad- czyły w każdym razie o istnieniu innych, pozaziemskich cywili- zacji. Dwa rozchichotane anioły przemknęły musnąwszy go w lo- cie skrzydłami. Pingwin przyspieszył usiłując zajrzeć im pod dłu- gie nocne koszule, by sprawdzić, czy anioły to chłopcy czy dziew- czynki — była to jedna z dręczących go zagadek, na które nauka nie znalazła dotychczas odpowiedzi. Wyhamował dopiero przy Drodze Mlecznej; miał nadzieję, że ugasi tam pragnienie. Nieste- ty, galaktyka okazała się gigantyczną smugą mleka w proszku. Kiedy przebił się wreszcie przez białą kurzawę, zauważył, że pokonuje teraz przestrzeń niemal bez wysiłku. Nie musiał nawet 131 machać skrzydłami. Wykorzystał to, by zapalić od małej jak iskierka gwiazdki hawańskie cygaro. Zaciągając się z lubością mknął ku rosnącej z minuty na minutę świetlną Teresce. Spotkali jeszcze pradziadka pratchawca, który wybrał się z rodziną na niedzielną przechadzkę, ani jednak on, ani jego żona, ani wół, ani osioł (który jego był), nie widzieli niestety Pingwina. Zniechęcony Koń zaczął w końcu powątpiewać, czy Pingwin kiedykolwiek istniał, a jeżeli tak, to po co. Poszedł w swych roz- ważaniach nawet dalej: wyraził wątpliwość, czy pingwiny w ogó- le istnieją jako takie. — Zabobon — mruknął i splunął. — Tak samo jak te... jak im tam... stegozaurusy. W tej samej chwili minął ich stegozaurus na hulajnodze, uchylając grzecznie kapelusza i prawdopodobieństwo istnienia pingwinów jako takich gwałtownie wzrosło. — No dobrze, w ogóle to może i są. Ale ten, którego szuka- my, na pewno nie istniał — upierał się Koń. — Tak czy inaczej, trzeba go znaleźć — zdecydował Kró- lik. — Przecież zginął, a jak może zginąć coś, co nie istnieje? A Pingwin leciał. I — Dajmy temu spokój — perswadował Koń. — Tego faceta nigdy naprawdę nie było. Pamiętasz, co opowiadał? Arystokrata, dyplo- mata, tratatata — wszystko lipa. Jego istnienie to jeszcze jedna bujda. Fałszywy baron! — Patrz! — zawołał Królik. Na piasku widoczne były wyraźne ślady stóp Pingwina: pro- wadziły prosto do jeziora. — No tak — sapnął Koń. — Człowiek nie śpi po nocach, wariuje, a ten dureń moczy się w jeziorze! — Nigdy nie siedział tak długo pod wodą. Może się utopił? A może coś go zeżarło? Obeszli jezioro dookoła, ale nic nie wskazywało na to, by Pingwin wychodził z wody. — Trzeba będzie nurkować — postanowił Królik. Po godzinie łódka wypożyczona od gajowych wypłynęła na środek jeziora. Królik wlazł do słoja po ogórkach, po czym Koń zakręcił wieko, obwiązał słój sznurkiem i wyrzucił go za burtę. Batyskaf pogrążył się w wodzie. Nurkowanie nie było dla Królika pierwszyzną. Nieraz kąpiąc się w balii dawał nurka w pogoni za wypuszczonym mydłem. Lu- bił sobie wówczas wyobrażać, że jest poławiaczem pereł. To, co ujrzał w jeziorze, różniło się jednak znacznie od widoków znanych z balii. 133 Ogromna połać dna porośnięta była ni to krzewami, ni karłowatymi drzewkami o splątanych śnieżnobiałych gałązkach. Przypominało to zimowy pejzaż, jakiś na wpół realny, oszroniony sad — tylko zamiast czarnych wron uwijały się kolorowe ryby. Poruszały się wolno i z leniwą gracją, ale bezustanne migotanie srebrzystych, błękitnych, szmaragdowych i szkarłatnych łusek, wibracje fosforycznych lśnień, falowanie płetw-welonów i ogo- nów-wachlarzy stwarzało pozór gorączkowego ruchu. Dokoła rozpościerały się brunatne, żółtozielone i purpurowe łąki wodorostów. Ławice ryb wężowatych, kulistych, płaskich, wrzecionowatych, kwadratowych i trójkątnych wyległy na te pastwiska, skubiąc liście morskiej sałaty, zrywając kulki grono- rostu, tarmosząc za włosy rozwichrzone listownice. Tu i ówdzie jak kopuły cerkwi tkwiły wśród glonów pękate, zdobne misterny- mi ornamentami muszle. Inne, płaskie, przywarły do dna i wolno, miarowo rozdziawiały paszcze, czyhając na zdobycz. Bladoróżowe i kremowe, lekko opalizujące konchy przypomniały Królikowi na moment serwis Pingwina i cel wyprawy, ale prawie natychmiast znów o nim zapomniał urzeczony podwodną fantasmagorią. Słój obracał się powoli, odsłaniając nowe widoki. Na skali- stym odcinku usadowiła się kolonia korali koloru koralowego, upstrzonych gwiazdokształtnymi polipami. I tu roiło się od ryb, krabów i mięczaków. Całe to towarzystwo najwidoczniej uczestni- czyło w jakimś balu: harcowały koniki morskie, gruba ryba wy- wijała polkę z rakiem, sum podkręcał wąsa, a pomiędzy tańczą- cymi trzepotały się maleńkie jak kolibry szczeciozęby. Nawet przyczepione do podłoża ukwiały podrygiwały rytmicznie, potrzą- sając rudymi czuprynkami. Przygrywała do tańca orkiestra złożona z ryby w kształcie harmonii, dziarsko rozciągającej miechy, pacyficznego kraba, któ- ry rzępolił na skrzyżowanych piszczelach, ośmiornicy-harfistki i kłapiącej rytmicznie muszli jakiegoś małża. Uczestników szalonego karnawału oświetlały raz po raz gej- zery fosforyzującego planktonu. 134 Nie opodal sali balowej odbywała się biesiada, istne pande- monium obżarstwa. Wszyscy zjadali tu wszystkich. Rozwarte, wchłaniające, żujące, szarpiące paszcze pracowały zajadle i nie-r zmordowanie. Królik miał wrażenie, że słyszy mlaskanie i chrzęst rozgryzanych ości. Nad głowami jedzących unosiły się zwiewne strzępy szkarłatnic, którymi goście raz po raz ocierali usta. Olbrzymia ośmiornica pałaszowała z apetytem swe popołudniowe frutti di marę. Jedną macką przytrzymywała talerz-muszlę, w drugiej dzierżyła nóż, w trzeciej widelec, w czwartej kieliszek z winem, w piątej solniczkę, w szóstej wykałaczkę, a w siódmej serwetkę. Ósmą zmieniała talerze. Szczupak zajadał się homara- mi, a siedzący naprzeciwko homar ostentacyjnie opychał się szczupakiem w galarecie. Przy osobnym madreporowym stole siedziały szkarłupnie: strzykwy i liliowce. Skłębiony obłok sepii chronił jedzących przed natrętami, którzy zaglądali im w talerze. Tylko rak pustelnik, zawodowo pogrążony w kontemplacji, nie brał udziału w ogólnej zabawie. Obok słoja przemknęła wąsata twarz gajowego, który nie zginął, jak początkowo przypuszczali, lecz przyzwyczaił się do nowych warunków i pozostał w jeziorze. Gwałtowne uderzenie wody wywróciło słój. Królik leżał teraz na wznak. W lustrze je- ziora odbijał się od spodu cały podwodny świat. Jakiś ciemny owalny kształt łamał i mącił ten delikatny obraz. Była to łódka, w której siedział Koń. Koń spał. Królik uświadomił sobie nagle z przerażeniem, że zaczyna brakować mu powietrza. Spojrzał wyczekująco w górę — sznu- rek zwisał luźno i obojętnie, poruszany lekko falującą wodą. Na szczęście w samą porę zjawił się jakiś rekin. Podpłynął do zape- klowanego nurka oblizując się łakomie, przeczytał napis na ety- kiecie i trzasnął na odlew ogonem w słój — nie cierpiał ogórków. Szkło rozprysło się w kawałki. Wyswobodzony Królik, czepiając się sznurka, z trudem wydostał się na powierzchnię. Koń uchylił powieki. — Co się stało? Wpadłeś do wody? 135 I Królik otworzył usta, ale w końcu machnął ręką. Nie było sensu wdawać się w dyskusję. — Nie ma go tam — rzekł po chwili. Koń milczał długo, próbując zgadnąć, kogo tam nie ma i gdzie go nie ma, po czym pośpiesznie wyciągnął sznurek z wody. — Rany boskie! — wrzasnął — Królik utonął! Nagle oprzytomniał. — Źle patrzyłeś. Sprawdzę sam — powiedział zmieszany, zamknął oczy i z pluskiem zanurzył głowę w wodzie. Upłynęła długa chwila. Zaniepokojony Królik szarpnął przy- jaciela za ogon i Koń wynurzył wreszcie ociekający łeb. Oczy miał zamknięte. — I co, widziałeś go? — Nie wiem — odparł Koń i zamrugał bezradnie. — Za- pomniałem otworzyć oczy. W sumie podwodna wyprawa Królika była bardziej udana, a miałaby przebieg jeszcze pomyślniejszy, gdyby nie to, że: a) Królik dostał kataru b) stracili bezpowrotnie słoik c) nie znaleziono Pingwina A Pingwin leciał. W pierwszym etapie lotu ciążyła mu dolna połowa ciała. W miarę jednak jak zbliżał się do Tereski, ciężar przemieszczał się stopniowo w kierunku głowy, a on sam nabierał coraz więk- szej szybkości. Porzucony niedopałek cygara przez chwilę towa- rzyszył mu w locie, po czym z wolna zaczął się oddalać. Pingwin spadał. Kiedy to sobie uświadomił, ogarnęło go przerażenie. Nie opa- nował przecież sztuki lądowania, nie miał pojęcia o hamowaniu, nie pomyślał nawet o próbie zawrócenia na Ziemię. 136 Czy ustawić się nogami w dół, czy odwrotnie? Może lądo- wać poślizgiem, na brzuchu? Czy złożyć skrzydła, czy przeciw- nie — użyć ich jako hamulców? Otworzyć czy zamknąć oczy? Ze wszystkich możliwości zdążył wybrać jedną — tę ostat- nią — i w tej samej chwili huknął dziobem w coś, co było twarde i elastyczne zarazem. Usłyszał przenikliwy syk j ostrożnie otwo- rzył jedno oko, ale natychmiast zamknął je z powrotem. Oślepiający blask. Leżał chwilę bez ruchu, wstrzymując oddech, gdy nagle roz- legł się tupot kilkudziesięciu drobnych stóp. Teresjanie! — przemknęło mu przez głowę. Tupot ucichł. Nadbiegający zatrzymali się w pewnej odleg- łości. — Ale tłusty! —? rzekł dziecięcy głosik z podziwem. — Może trujący? — zawołał inny. — Trzeba go sparzyć! — Oskubać! — Odgłowić! — A potem upiec! — Udusić! — Pod przykryciem. — Aż zmięknie! — Podać z frytkami. — Na słodko. — Z papryką. — Z truflami. — No to brać go! ostrożnie! Przerażony Pingwin uchylił powieki. Spodziewał się, że będą podobni do Marsjan, choć właściwie nie miał pojęcia, jak wyglą- dają Marsjanie. Tymczasem w blasku bijącym z powierzchni gwiazdy ujrzał otaczającą go ciasnym pierścieniem gromadę dzie- ciaków w marynarskich ubrankach. Wystające zęby upodabniały je do gryzoni. Każde trzymało w dłoni nadgryzioną mar- chewkę. 137 Krąg zacieśniał się powoli. Nagle jeden z chłopców zatrzymał się nasłuchując. — Hej, co tu tak dmucha? Dzieciarnia zapomniała na chwilę o Pingwinie. — Patrzcie, dziura! — Zatkajcie ją! — Czym? — Może marchewką? — Dawaj! — Weź swoją. — Moja jest za mała. — A ja już zjadłam! — zawołała jedyna w towarzystwie dziewczynka i połknęła swoją marchew w całości, nie mrugnąw- szy okiem. Reszta natychmiast poszła w jej ślady. — Tak zginę — pomy- ślał Pingwin. — Mamo! — wrzasnął i rzucił się na oślep przed siebie. W tym momencie zderzył się ponownie z czymś twardym i elastycznym. Tym razem był to brzuch przysadzistego, szpilko- głowego jegomościa w szafirowym garniturze i sensacyjnie żółtym krawacie. — Ratunku... — wymamrotał bezbarwnym głosem Pingwin i ukłonił się odruchowo. Człowieczek wyminął go obojętnie, przykucnął i zatkał dziu- rę w Teresce marchewką. Dzieci obserwowały go w pełnym na- pięcia milczeniu. Pingwin zbliżył się niepewnym krokiem. — Moje nazwisko Pingwin. Nie-baron. Lat nie pamię- tam. Lubię budyń, wilgoć, muzykę klasyczną. Nie znoszę storczy- ków, chodzę w sandałach, mam serce po prawej stronie. Chciał- bym nawiązać kontakt z osobą o podobnych zainteresowaniach. Oto mój bi... — urwał, nie znajdując biletów w kieszeni. Wyciągnięta dłoń zawisła w powietrzu. Zaaferowany grubas wpatrywał się z niezwykłym skupieniem w granatowe niebo. Z przestworzy nadlatywał rozjarzony punkcik — spóźniony nie- 138 dopałek pingwinowego cygara. Człowieczek pochwycił go zręcz- nie w locie, zaciągnął się głęboko i starannie zgasiwszy o pode- szwę schował niedopałek do kieszeni. — Ja mam inne — oświadczył nieoczekiwanie. — Obawiam się, że niezupełnie rozumiem... — Zainteresowania. Inne mam. O! — wyciągnął z zanadrza marchewkę, obejrzał ją z zachwytem, wetknął w usta i zaczął hałaśliwie cmokać. Dzieci przełykały głośno ślinę. Pingwin obser- wował je nieufnie kątem oka. — Bez obawy, nie ruszą pana — szafirowy zaśmiał się jo- wialnie. Jego afekt do marchewki pozostawać musiał uczuciem czysto platonicznym, opartym na domysłach bądź na zapewnie- niach uzębionych dzieci, że to dobre: sam miał tylko trzy zęby, rozstawione do tego tak niefortunnie, że nie trafiały na siebie. — Przepraszam — zaczął delikatnie Pingwin, którego roz- pierała ciekawość, kim jest człowieczek i co robi na Teresce — nie dosłyszałem chyba pańskiego nazwiska... — Nie. Bo się nie przedstawiłem — uśmiechnął się chytrze grubas. — Tato nazywa się Trójząb, prawda, tato? — zawołał jeden z chłopców. — Cicho, łobuzy! — fuknął ojciec — bo nie dostaniecie mar- chewki! Dzieciarnia podniosła wrzask. — To wszystko pana? — zapytał Pingwin. — Co do jednego — odparł Trójząb z dumą. — A ile ich jest? — Pingwin usiłował policzyć dzieci, ale stracił rachubę. — Coś około trzydziestki — machnął niedbale ręką Trój- ząb. — Dokładnie nie wiem. Męczy mnie, proszę pana, ta cała wyższa matematyka, te słupki i różniczki... — Zmarszczył czo- ło. — Dzieci jest tyle, co liter w alfabecie, tak, teraz sobie przy- pomniałem... — A więc dwadzieścioro czworo? 139 — Pewnie jest tak, jak pan mówi — przystał Trójząb. — Alfabet oczywiście znam, ale jako humanista nigdy nie liczyłem liter. — A gdzie ich matka? — Tutaj — Trójząb tupnął nogą. — Jak to? — No, Tereska. Ona jest mamusią. Pingwin omal nie zemdlał z wrażenia, z innego zresztą po- wodu, niż myślicie. — Skąd pan wie, jak ona ma na imię? Trójząb wzruszył ramionami obrażony. — No wie pan! Mam z nią dwa tuziny dzieci. Sam pan obli- czył. — Chwileczkę — Pingwin starał się opanować. — Chodzi mi o to, skąd pan wie, że akurat z Tereską... Nie, nie tak... — machnął z rezygnacją ręką. Pytanie, skąd Trójząb zna imię gwiazdy ochrzczonej przez Królika, nie dawało mu spokoju, widząc jednak, że ten gospoda- ruje nader oszczędnie skromnymi zasobami swej inteligencji, dał za wygraną i przeszedł do prostszych kwestii, raczej z towarzy- skiego obowiązku podtrzymywania konwersacji niż z autentycz- nej ciekawości. — Piękna marchewka — rzekł z uznaniem. — Z własnego ogródka zapewne? Trójząb wytrzeszczył oczy: — Z ogródka? Nie... pada tu cza- sami. Wczoraj padało. Najwyraźniej nie mogli się dogadać. — Proszę pana — zaczął Pingwin, najspokojniej jak mógł — nie widzę tu żadnych zabudowań, roślinności, nie ma nawet tak zwanej rzeźby terenu. Tereska jest goła i gładka jak tyłek, za przeproszeniem, niemowlęcia. Skąd się wzięła marchewka, mary- narskie ubranka, że nie wspomnę już o dzieciach? — Przecież mówię, że tu często pada. Ubranka? Miesiąc te- mu spadła szafa z ubrankami. Było tego więcej, ale nie szanują. 140 Dziś spadł pan, jutro spadnie co innego, jeśli w ogóle będzie pa- dać... Na jakim świecie pan żyje, u licha? Skąd się pan urwał? — Stamtąd — Pingwin wskazał na jaśniejącą w oddali Zie- mię. — Nie, żartuje pan! Przecież to maleństwo! — Jest znacznie większa od Tereski. Trójząb pokręcił głową z niedowierzaniem. — A jak ma na imię? — Ziemia. — Też ładnie. I dużo tam takich jak pan? — Masa. Takich i innych... — Takich jak ja? — Aha. Trójząb zadumał się. Jakaś refleksja poczęła się formować; w jego niewielkiej głowie, ale nie zdążyła... — A skąd się tam wzięli? — powrócił do pytań, — Nie wiem. A skąd pan się tu wziął? — Zawsze tu byłem. Nie musiałem się brać. Rozmowa toczyła się jeszcze czas jakiś, w duchu wzajemnego niezrozumienia, ale kulała coraz bardziej i Pingwin czuł się tro- chę niewyraźnie. Kilkakrotnie zrywał się mówiąc: „Zasiedziałem się" lub „No to ja już sobie pójdę", albo „My tu gadu, gadu..." i tak dalej. Trójząb potakiwał skwapliwie, a wtedy gość uświada- miał sobie, że nie ma dokąd pójść i siadał z powrotem. Kiedy z braku lepszego pomysłu próbował przynajmniej oddalić się nie- co, dzieciaki wlokły się za nim i wymieniały fachowe uwagi na temat przyrządzania drobiu. Opędzał się od nich jak od uprzyk- rzonych much. — Pobawcie się — zachęcał je bez przekonania. — Lekcje odrobione? Oj, bo przyjdzie dziad z workiem! Dzieciaki reagowały wybuchami śmiechu. — Czy naprawdę nie macie nic do roboty? Nic was nie inte- resuje? Co lubicie najbardziej robić? — próbował im pomóc. Trusiać! 141 — Papać!! — Pałaszować!!! — Jeść!!!! — Kuszać!!!!! — Wcinać!!!!!! — Wsuwać!!!!!!! — Wtykać!!!!!!!! — Wtrajać!!!!!!!!! — Rąbać!!!!!!!!!! — Ćpać!!!!!!!!!!! __ Żreć!!!!!!!!!!!! — Dość!!!!!!!!!!!!! — ryknął Pingwin. Wrócił zrezygnowany do Trój zęba i usiadł po raz szósty. Za- padło kłopotliwe milczenie przerywane obustronnymi pochrząki- waniami. Tymczasem na Teresce wstawał nowy dzień. Niebo pojaśnia- ło i gwiazda przestała świecić. Wyglądała teraz jak wielki różowy balon — silniejsze podmuchy wiatru kołysały nią łagodnie. Trój- ząb z dziećmi ruszyli z miejsca, a Pingwin podreptał za nimi w nadziei, że jest tu coś w rodzaju domu, do którego być może go zaproszą. Trójząb idąc podskakiwał co chwila zabawnie, jakby kicał; było widoczne, że odruch, którego nie może opanować, męczy go jak uporczywa czkawka. Obeszli gwiazdę trzykrotnie dookoła, nie napotykając po drodze nic, na czym dałoby się zatrzymać wzrok, oprócz tragicznie samotnego krzesła ze sfatygowaną ta- picerką. Pingwin próbował wypatrzyć na niebie Ziemię, ale w dzień była niewidoczna. Poczuł bolesne ukłucie w sercu, lecz jedno- cześnie doznał przewrotnej satysfakcji, wyobraziwszy sobie, jak muszą się tam niepokoić jego niespodziewanym zniknięciem. Po- stanowił na razie wstrzymać się z powrotnym lotem. Czuł zresztą instynktownie, że ma do spełnienia jakąś misję — czekał tylko na wyraźniejsze instrukcje wewnętrznego głosu. 142 Kiedy po południu gwiezdna rodzina zapadła w sen, poszedł w ich ślady. Śniło mu się triumfalne powitanie bohaterskiego astronauty — tłumy wiwatowały, arcyksiążę wydał uroczysty obiad i obdarował go srebrnym widelcem. Z marzeń sennych wyrwał go głośny tupot. Dzieci biegły gromadą do krzesła, na którym usadowił się Trójząb. — Co się stało? — zawołał Pingwin. — Wugiegie! — odkrzyknął w biegu chłopczyk imieniem Comber. Pingwin zbliżył się do krzesła zaintrygowany. Dziatwa obsiadła ojca kołem. — Wieczorna Gawęda Gastronomiczna — wyjaśnił Trój- ząb. — Zwykle kończymy nią dzień. Warto posłuchać, to bardzo kaloryczne i bogate w proteiny. Nie mówiąc o witaminach. — Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w pociemniałe niebo, jak gdyby przywoływał jakieś wspomnienia. Dzieci u jego stóp za- stygły w oczekiwaniu. — Przepiórka jest pośród dzikiego ptactwa tym, co najmil- sze i najrozkoszniejsze — zaczął Trójząb w rozmarzeniu. — Do- brze tłusta prząpiórka raduje smak i cieszy oko swoim kształtem i barwą. Aktem ignorancji jest podać ją inaczej niż pieczoną lub w papilotach, ponieważ zapach przepiórki jest nader ulotny i przy każdym zetknięciu ptaszka z płynem ów zapach ucieka, rozwiewa się i przepada...* W ciemnościach błyszczały dwadzieścia cztery pary oczu — prawdziwa mała galaktyka. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że to z gruntu teoretyczna gawędą budzi takie emocje — myśli dzieci krążyły wokół realnej, tkwiącej samotnie w powłoce Te- reski, ostatniej nie zjedzonej marchewki. I Gawęda Trójzęba wg „Fizjologii .smaku" Anthelme'a Brillat-Sava- rma. Słońce, jak w każdej dobrej powieści, chyliło się ku zachodowi, Panowała przedwieczorna cisza. Królik pomyślał o pozostawio- nym w domu Koniu i zapałkach i postanowił zakończyć na dziś poszukiwania. Przystanął, by nim ruszy w powrotną drogę, ro- zejrzeć się po nieznanej okolicy, do której dotarł po całym niemal dniu forsownego marszu. Dookoła rozciągała się ogromna połać zżętego pola, oskrzy- dlonego z jednej strony szerokim łukiem lasu. Tu i ówdzie bielały jak kości na stepie rozsypane bilety wizytowe Pingwina. Ich właś- nie tropem podążał Królik bezowocnie od południa. Żółtobrunatne ściernisko zapłonęło jeszcze na krótko, omie- cione ostatnimi promieniami i kałuże fioletowych cieni poczęły wypełniać jego zagłębienia. Odurzający zapach słońca zmieszał się z chłodnym zapachem nocy. Jeszcze jedno „hop, hop!" w lesie — postanowił Królik — i zawracam. Ruszył przed siebie żwawym krokiem, by zdążyć przed za- padnięciem zmroku. Okazało się jednak, że nie ma najmniejszych szans w nierównym wyścigu z nocą. Las zdawał się oddalać i kie- dy wreszcie Królik zanurzył się w jego gęstwinie, ciemności runęły nań z góry jak na zdobycz. Chciał się wycofać, ale oślepiony stracił zupełnie orientację. Gdziekolwiek się ruszył, wpadał na 144 że drzewa, które złośliwie zastępowały mu drogę. Splątany gąszcz jeżyn jak gdyby nagle ożył: niezliczone macki czepiały się nóg Królika, raniąc go boleśnie ostrymi kolcami. Panował mrok tak gęsty, że można go było kroić nożem (gdyby się oczywiście miało nóż przy sobie), Z wyciągniętą szyją pokonywał jego materialny niemal opór. Załzawione oczy wyłaziły mu z orbit. Potykając się i klucząc wydostał się wreszcie na otwartą przestrzeń, ale i tu najmniejszy okruch światła nie rozpraszał ciemności. Tuż obok niego przemknął z przeraźliwym krzykiem nocny ptak; dopiero po tym krzyku przeraził się ciszy, która pod- stępnie wciągała go w bezmierną otchłań. Rzucił się na oślep przed siebie, ale tym razem, o dziwo, nie mógł natrafić na żadną przeszkodę. Począł się miotać w panice na wszystkie strony — na próżno. Świat przestał istnieć. A może nigdy nie istniał? Oto jest sam jak palec w otaczającej go głuchej i niemej, czarnej nie- skończoności, w której nie ma nawet żadnego swojskiego upiora ni straszydła, która sama jest koszmarem bez kształtu, bez twa- rzy, bez głosu. To nie był ciemny pokój, gdzie zawsze w końcu wpadnie się na którąś ze ścian, gdzie można liczyć, że ktoś jest za tą ścianą, gdzie wreszcie odnajdzie się jakiś znajomy kształt, a w ostateczności ma się do przycupnięcia cztery kąty i piąty piec. Nagle przypomniał sobie, że w trudnych chwilach należy czerpać siłę z poezji. „Kennst du das Land, wo die Zitronen bluhn?" — zapytał na próbę ciemności. Głos zabrzmiał obco i niepewnie. Nie było odpowiedzi. „Mais ou sont les neiges d'antan?" — Podniósł się z wysił- kiem i ruszył wolno przed siebie. Strach nie ustępował. „Arma virumque cano Troieąui primus ab oris..." — wy- skandował głucho i strach ponownie przerodził się w pa- nikę. „Litwo, ojczyzno moja!" — wykrzyknął w rozpaczy i w tej U — Z powrotem... 145 samej chwili runął w jakąś czeluść, a za nim posypała się lawina kamieni. Miał wrażenie, że leci w nieskończoność, ale w końcu wy- lądował miękko w pokładach zbutwiałych liści. Wstrząsnął nim dreszcz — poczuł przejmujący chłód i domyślił się, że żyje. Dom i przyjaciele wydali mu się czymś odległym i nierze- czywistym. Jęknął cichutko i dotknął twarzy. Nagle wstrzymał oddech, z góry, gdzieś spod sklepienia nieba dobiegł go ledwie dosłyszalny szelest liści. Serce zabiło mu moc- niej. Pomyślał o nowym dniu, który przecież musi nadejść, choć przed chwilą miał wrażenie, że nigdy nie doczeka się kresu nocy. Wyobraził sobie przerażonego i samotnego Pingwina, który być może także umiera ze strachu — tuż obok, jak on oślepiony przez mrok i ogłuszony ciszą. Wstał, odnalazł po omacku strome zbocze wąwozu i w nagłym przypływie energii począł piąć się w górę. Czuł, jak z każdym pokonanym metrem rośnie i potęż- nieje, jak przeobraża się z małego, przygniecionego ogromem świata zwierzątka we wspaniałego, silnego wybawcę zagubionych i bezradnych pingwinów. Noce na Teresce były ciepłe i bezwietrzne. Gwiazda świeciła swym wewnętrznym blaskiem, a na aksamitnoczerwonym niebie pojawiło się siedem księżyców: czerwony, pomarańczowy, żółty, seledynowy, zielony, niebieski i fioletowy. W rzeczywistości było ich dziewięć, ale infraczerwony i ultrafioletowy pozostawały nie- widoczne. Wszystkie one razem dawały białe światło, co było zdumiewające, zważywszy, że nie miały pojęcia o prawach optyki. Dzisiejsza noc sprzyjała wyjątkowo planom Knedla: około północy niebo zaciągnęło się gęstymi chmurami, księżyce znikły, a sama Tereska, z której po lądowaniu Pingwina uszło sporo po- wietrza, świeciła blado i bez zapału. 146 Knedel nasłuchiwał. W nocnej ciszy rozlegało się chrapanie Trój zęba i niespokoj- ne pojękiwania Pingwina. Słychać było też miarowe oddechy licz- nego rodzeństwa. Chłopiec dostosował się na wszelki wypadek do ich rytmu, by nie budzić najmniejszych podejrzeń, po czym odli- czywszy do stu, zaczął ostrożnie pełznąć pomiędzy śpiącymi. Kie- dy już znalazł się w bezpiecznej odległości, wstał i puścił się pędem w kierunku czekającej na niego od rana samotnej mar- chewki. Biegł lekko, bezszelestnie, wiedziony nieomylnym instynktem głodomora. Chciało mu się śpiewać i tańczyć — miał wrażenie, że rosną mu skrzydła. Zobaczył ją z daleka. Przyśpieszył, lecz gdy był już blisko upragnionego celu, niejasne podejrzenie zakiełkowało w jego nie- zbyt lotnym umyśle. Marchewka była stanowczo za duża i za bardzo rozczochrana. Nieoczekiwany podmuch wiatru rozwiał chmury i podejrzenie stało się rzeczywistością: w miejscu, gdzie powinna była znajdować się marchewka, siedziała Zalewajka. Dziewczynka była blada jak papier kredowy II klasy, a twarz jej przybrała ten dziwny, intrygujący wyraz, jaki spotyka się zwykle u osób, które zrobiły siusiu w majtki. Obok leżały szczątki naci. Knedel rzucił się z okrzykiem rozpaczy na siostrę. W tej sa- mej chwili z dwudziestu dwóch stron runęło na nią dwudziestu dwóch pozostałych braci. Poczęli okładać dziewczynkę pięściami i szarpać ją na wszystkie strony, lecz ta nawet nie drgnęła. Za- parła się i siedziała w najbardziej stanowczy i zasiedziały sposób, jaki można sobie wyobrazić. Bladła przy tym coraz bar- dziej — teraz była biała jak papier kredowy I klasy. Kiedy w końcu udało się ją ruszyć z miejsca, odkryli jej straszną tajemnicę. Pojęli wszystko w ułamku sekundy, było jed- nak za późno, by ratować sytuację. Z otworu, który rósł w oczach, uchodziło z piekielnym rykiem powietrze, a porywane szalonym 147 impetem strzępy powłoki tryskały w niebo na kształt fajerwer- ków *. Rzucili się do ucieczki. Gnani strachem rwali niemal tak szybko jak przedtem, gdy uskrzydlała ich myśl o marchewce. Ostatni odcinek drogi pokonali z najwyższym trudem — gwiazda traciła sprężystość, potykali się więc i grzęźli w więdną- cej powłoce. Trójząb i Pingwin już nie spali. Biegali w kółko półprzy- tomni, usiłując utrzymać równowagę. Kiedy dzieci obwieściły straszliwą nowinę, natychmiast się uspokoili. — Nie spadniemy niżej niż na Ziemię — pocieszał dzieciar- nię Pingwin. Przecięli Drogę Mleczną. Zawirowała chmura mleka w prosz- ku. — Dobre! — wrzasnęły dzieci. Trójząb wpatrywał się w rosnącą w oczach Ziemię. — A więc stało się. Los tak chciał! — rzekł z patosem. I mknęli z zawrotną szybkością ku swemu przeznaczeniu. I Zniechęcony bezowocnymi poszukiwaniami Królik wlókł się noga za nogą do domu, gdy wtem spadająca gwiazda przecięła granatowe niebo. Zanim znikła, zdążył okręcić się na pięcie i wy- powiedzieć dwa życzenia: najnowsze — by Pingwin odnalazł się żywy i zdrowy, i dawne, które wyrzucił z siebie bez zastanowie- nia, błyskawicznie, jak gdyby czekał na ten moment — aby, jeśli rzeczywiście nie jest królikiem, odzyskał pamięć i swą praw- dziwą postać. * Czytelnikom nasuną się zapewne nieodparte skojarzenia z historią bohaterskiego chłopczyny z Hagi, który uratował kraj przed powodzią Jeśli kroniki milczą na temat nie mniej heroicznego wyczynu Zalewajki, to tylko dlatego, że dziewczynka posłużyła się nieodpowiednią, choć nie- słusznie dyskryminowaną przez dziejopisów, częścią ciała. 148 Natychmiast zresztą pożałował tych rytualnych piruetów — stracił zupełnie orientację w terenie. Stał bezradny w środku szczerego pola, pod kopułą upstrzonego gwiazdami nieba i darem- nie usiłował ustalić, z jakiego kierunku przyszedł i w jakim powinien ruszyć. Spróbował okręcić się w przeciwną stronę, aby odnaleźć drogę — nic nie pomagało. Wtedy przypomniał sobie Tereskę. Tak, Tereska zaprowadzi go do domu. Zadarł głowę do góry, lecz Tereski nie było na swoim miej- scu. Gwiazdy patrzyły na niego zimnym obojętnym wzrokiem: żadna z nich nie była na pewno Tereską. — To ona spadła z nieba — pomyślał i osunął się bez sił na ziemię. Dniało. Kur zapiał. Królik ocknął się. Rozejrzał się po okolicy i do- strzegł nie opodal wysoką sosnę. Z właściwą królikom małpią zręcz- nością wspiął się na drzewo niczym wiewiórka. Daleko, za ciemną plamą lasu dostrzegł coś, co mogło być domem k/Źródła. By nie tracić czasu, spadł z drzewa i utykając ruszył w drogę. Tereska z resztkami powietrza i dwudziestoma sześcioma pa- sażerami na pokładzie podchodziła do lądowania. Przemknęli tuż nad wierzchołkami drzew. Mignęła barwną plamą Dolina Kwiatów. Na ich spotkanie pędził dom. Dzieci piszczały. Pingwinowi wczepionemu kurczowo w zwiotczałą powłokę gwiazdy mdlały ręce. — Przygotuję śniadanie! — zawołał. — Wpadnijcie koniecz-; nie, będzie marchewka! Puścił się i runął prosto w czarną czeluść komina. Na nieszczęście drzwiczki pieca były zamknięte. 150 Koń zerwał się z łóżka przerażony. Nasłuchiwał przez chwilę, ale piekielny łoskot, który go obudził, nie powtórzył się. W izdeb- ce panowała głucha cisza. — Chyba mi się przyśniło — mruknął uspokojony i już z po- wrotem chował nogi pod kołdrę, gdy znów rozległo się gwałtowne pukanie. Ktoś był w piecu. Koniowi zrobiło się słabo. Nie cierpiał obcych, szczególnie w piecu i to o tak wczesnej porze; na dodatek był w domu sam. — Kto tam? — zapytał niepewnie. — To ja, Pingwin — piec wypuścił obłoczek sadzy z popio- łem. — Otwieraj! Znamy takich — pomyślał Koń. — Udają pingwiny albo in^ kasentów, włażą przez komin o piątej rano, a potem rozpruwają kasy i wyjadają z garnków! — Nie ze mną te numery — powiedział głośno. — Pingwina nie ma. Zginął. Piec zażegotał gwałtownie drzwiczkami. — Królik, otwórz! — Nic z tego, Królik też zginął — oznajmił Koń triumfal- nie. — Poszedł szukać Pingwina i przepadł. Drzwiczki zadygotały jeszcze gwałtowniej. A może to jakiś koniokrad? — zimny pot wystąpił Koniowi na czoło. Naciągnął kołdrę na głowę i powiedział zduszonym gło- sem: — Wszyscy poginęli. Nie ma nikogo w domu. Zapadło milczenie. Głowy po obu stronach drzwiczek inten-r sywnie pracowały. Najlepiej byłoby uciec — rozważał Koń, chociaż żadna siła nie wygoniłaby go z łóżka o piątej rano. — Słuchaj — odezwał się piec tonem łagodnej perswazji podszytej hamowaną pasją — za chwilę będą tu goście, czereda głodomorów, banda kosmicznych żarłoków. Zaprosiłem ich na *? 151 śniadanie. Nic ich nie powstrzyma. Sforsują drzwi. Są wszystko- żerni, przepadają za koniną. Tylko ja mogę ci pomóc. Koń zawahał się. Lepiej jednak być okradzionym, a nawet ukradzionym, niż zjedzonym — pomyślał i ostrożnie wychylił gło- wę spod kołdry. — Ostatecznie Królik, zakazując otwierać drzwi, nie wspominał o drzwiczkach od pieca. Przeszedł na palcach przez izbę, błyskawicznie odryglował drzwiczki i odskoczył jak oparzony, chociaż były zimne. Z pieca wylazła czarna postać, będąca niewątpliwie Pingwi- nem. Trudno tylko było odróżnić tył od przodu. Zawstydzony Koń oblał się ciemnozielonym rumieńcem. — Po kiego czorta udawałeś koniokrada? Nie mogłeś powie- dzieć, że to ty? Wpuściłbym cię od razu! Pingwin bez słowa przystąpił do szykowania przyjęcia na dwadzieścia osiem osób. Wszelkie pytania zbywał machnięciem ręki, a kiedy Koń przypomniał mu, że Królik zginął, odniósł po prostu do kuchni jedno nakrycie. Jeden się znalazł, to nie ma drugiego. Znajdzie się drugi, to pewnie ja będę musiał zginąć — rozmyślał ponuro Koń skrobiąc marchewkę. — Co za cholerna książka! Plusnęło. Słońce w jeziorze rozprysło się w kawałki, wodne ptactwo z trzepotem uleciało w powietrze, zakołysały się gwał- townie trzciny. Potem wszystko ucichło, a rozdarta upadkiem Te- reski powierzchnia jeziora wygładziła się udając, że nic się nie stało. Pierwszy wylazł na brzeg Trójząb, za nim wygramoliły się dzieciaki — każde z rybą w zębach. Resztki powietrza uszły z głośnym bulgotem, ale nikt nie zwrócił na to uwagi — nowa pla- neta sprawiała wrażenie bez porównania zasobniej szej w żyw- ność. Trójząb otrząsnął się jak pies. — Jesteśmy zaproszeni na śniadanie — przypomniał. — 152 Tylko którędy pójdziemy? — podrapał się w głowę. — Nie zdą- żył nawet podać adresu... Ruszyli zdając się na ślepy los. Około południa, zachwyceni urodą i bujnością Ziemi, z brzuchami pełnymi jej płodów, stawili się w domu k/Źródła na śniadanie. Nie znając przeznaczenia drzwi, ćwierć setki małych Teresjan wjechało kolejno do domu przez komin, bezmyślnie naśladując Pingwina. Jedynie Trójząb, który nie mógł wdrapać się na dach, a poza tym miał wątpliwości, czy jest to właściwa droga, wlazł przez okno. Potężna ławica piachu z klepsydry Tempusa, która zbliżyła się od północy niemal pod sam dom, uniemożliwiła dalsze poszu- kiwania. Przygnębiony Królik, pogrążony w ponurych rozmyśla- niach, szedł z opuszczoną głową. Nagle dostrzegł, że coraz rza- dziej rosnące drzewa poogryzane są do wysokości metra z kory. Zatrzymał się. Trawa była dokładnie do skóry wystrzyżona, po liściach poziomek nie zostało ani śladu, nawet mech powygry- zano miejscami i łysiny torfiastej ziemi czerniały pośród jego martwej zieleni. Wszystko było dokładnie wyżarte, wytrzebione i spustoszone przez jakiegoś tajemniczego zwierza. Jałowy szlak wiódł prosto do ich domu. Królikowi ciarki przeleciały po grzbiecie: — Co z Koniem? Może właśnie to pożarło Pingwina? — Strzępki biletów wizyto- wych fruwały unoszone wiatrem. Nie bacząc na niebezpieczeń- stwo puścił się pędem i zdyszany dopadł drzwi. — krzyknął Koń. — Królik! — ucieszył się Pingwin. — wrzasnęły dzieci (a zabrzmiało to jak „pasz- tet!") — Królik — powtórzył jak echo Trójząb i wlepił wzrok w przybyłego. 153 Królik opadł ciężko na stołek i odetchnął z ulgą, aż otwo- rzyło się okno, a niebieska kokarda Zalewajki wyfrunęła przez nie, aby już nigdy nie powrócić. Pingwin zerwał się pośpiesznie z krzesła, by dokonać pre- zentacji: — Królik — pan Trójząb. Teraz dopiero Królik przyjrzał się tamtemu i nagle, po raz nie wiadomo który, doznał przejmującego wrażenia, że oto stoi twarzą w twarz ze swoją przeszłością. Nigdy jeszcze nie było ono tak silne. Zapomniał zupełnie o cudownie odnalezionym Pingwi- nie, o przeżyciach ostatnich paru dni, o całym świecie. Tamten też pobladł i cokolwiek zbaraniał. Stali jak wryci, jak wrośnięci w ziemię — gdyby nie była to podłoga, z pewnością wypuściliby korzenie. Marchewka wy- sunęła się Trójzębowi z dłoni, ale nawet tego nie zauważył. Nie wiadomo jak długo tkwiliby tak w miejscu z głupimi minami, gdyby nagle nie rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Pingwin skoczył otworzyć. W progu stał ślimak, Kamil S. — Owszem, widziałem go, jak leciał do nieba; yes, I've seen him flying up to the sky; ja, ich habe ihn gesehen, wie er gen Himmel flog; si, l'ho visto ąuando volava verso ii cielo; si, lo he visto volando al cielo; oui, je 1'ai vu en volant vers le ciel; fla a BM^eji, on yjieraji b He6o; a — wyrecytował i oddalił się w ślimaczym tempie. Tego dnia Królik poszedł spać z brudnymi nogami. Mimo zmęczenia Królik nie zmrużył oka. Był pewien, że to, czego oczekiwał, nastąpi lada chwila. Kiedy jednak pod koniec następne- go dnia Kukółka wykukała ósmą i nic się nie zdarzyło, zaczął tę pewność tracić. Uczucie rozczarowania mieszało się z ulgą: pragnął wprawdzie wyświetlenia tajemnicy, ale jednocześnie instynktow- nie obawiał się momentu, w którym miałoby ono nastąpić. Po nader obfitej kolacji dzieci rozlazły się po kątach, wę- sząc za czymś konkretniejszym do jedzenia, zaś starsi porozsia- dali się wygodnie, by oddać się rozkoszom słodkiej bezczynności. Trójząb wielce rad i odprężony starał się wywrzeć jak naj- lepsze wrażenie na nowych znajomych. — Historyczna data — rzekł z emfazą po chwili milcze- nia. — Wreszcie poznałem smak marchwi i mogę stwierdzić, że jestem naprawdę szczęśliwy. Pomyśleć, że całymi latami zajmo- wałem się wyłącznie teorią... Zmarnowany czas. Jak się nazywa ta boska potrawa? — zwrócił się do Królika. — Tarta marchewka. — Musi mi pan koniecznie dać przepis. A propos teorii i marchewki: napisałem rozprawę naukową, która powinna szcze- gólnie zaciekawić pana Pingwina... — Niezwykle interesujące — ziewnął uprzejmie Pingwin. — ...jej tytuł: Zastosowanie marchwi w konstrukcji bałwa- 155 nów. Ponadto — dodał z wahaniem, skromnie spuszczając wzrok — jestem także autorem wiersza, ściślej ody... — Musi nam ją pan bezwarunkowo jutro przeczytać — pośpiesznie odezwał się Koń, widząc, na co się zanosi — albo lepiej pojutrze, ewentualnie w któryś z długich zimowych wie- czorów. Najlepiej byłoby chyba w grudniu po południu. — Mogę dziś, natychmiast, znam na pamięć — skwapliwie zaofiarował się Trójząb. — Nie śmielibyśmy... — Ależ to doprawdy drobiazg! Cała przyjemność po mojej stronie. To racja — pomyślał Koń i zaczął się w duchu modlić o po- top, pożar albo trzęsienie ziemi. Jak na złość nic się jednak nie działo. — No dobrze — rzekł Trójząb — skoro panowie tak nale- gają, chyba się zdecyduję. Ale uprzedzam, że to nic nadzwyczaj- nego, ot taki sobie amatorski wierszyk. Biały. Proszę nie sądzić zbyt surowo. Wstał, ukłonił się, odchrząknął i przezwyciężywszy tremę zaczął recytować. Daucus Carota Oda do marchwi I om Jedyny gatunku z rodzaju Daucus c rodziny 156 Królik przypomina sobie łacinę baldaszkowatych uznawanych (przez niektórych) za P o dg atunk i!!! Roślino jednoroczna dwu- lub wieloletnia 0 łodydze wysokości 40 1 więcej! owłosionej wewnątrz pustej, liściach pierzastodzielnych o odcinkach równowąskich zaostrzonych Kwiaty! zebrane w baldachy drobne białe (środkowe często purpurowe) Owoce! rozłupki, złożone z dwóch niełupek Korzeniu palowy! cienki lub zgrubiały barwy białej jasnożółtej pomarańczowej czerwonej fioletowej! 100 cm Krasnoludek mdleje Krasnoludek dostaje zawrotów głowy 15? II Marchwi dzika zwana też marchwicą marchwi znana od ok. 2 tys. lat V- n. e. w staroż. Persji Grecji Rzymie W pierwszym roku wytwarzasz rozetkę liści i mięsisty korzeń składający się z części nad- i podliścieniowej oraz górnego odcinka palowego korzenia siewki w drugim roku pęd nasienny Marchwi Paryska Targowa Duwicka Amsterdamska Pingwin: — byłem! — byłem! — byłem! Pingwin (z rozpędu): — byłem! — Byłem! (to Pingwin) — Byłem! 158 Nantejska Londyńska Marchwi pastewna dobra dla koni bydła (zwłaszcza młodzieży)* Marchwi Biała Zielonogłowa Loberychska St. Valery o korzeniu dużym wrzecionowatym lub cylindrycznym barwy białej żółtej pomarańczowej lub fiołkowej fiołkowej! Królik nie chcąc być gorszym: — Byłem! — Byłem! — Jadłem! Koń nadstawia uszu nie przerywając drzemki. Pingwin: — znam go! III Marchwi udająca się wszędzie nie znosząca gleb kwaśnych Królik przypomina sobie wreszcie łacinę, skutkiem cze- go zapomina polskiego i już do końca nic nie rozumie. * Termin zootechniczny nie mający mc wspólnego z młodzieżą jako przyszłością narodu itp. 159 podmokłych Pingwin strzyże uchem, wymagająca nawożenia Koń kicha — Krasnoludek się ocyka. odchwaszczana wysiewana współrzędnie z makiem lub rzepakiem Niech nigdy! nigdy!! nigdy!!! nie ima się ciebie ani W tej chwili z zegara wyskoczyła Kukółka: mięczak rzekomy blaszkowaty — kuku! ani czarna zgnilizna — kuku! ani zgnilizna twardzikowa — kuku! ani mszyce — kuku! ani połyśnica marchwianka — kuku! ani gąsienice rolnic — kuku! ni drutowce — kuku! IV Marchwi!!! — kuku! — kuku! — kuku! — kuku! — kuku! 1 I 160 Słuchacze czekali w milczeniu na dalszy ciąg czwartej zwrotki, ale okazało się, że to już było wszystko. Siedzieli nieruchomo: autor wstrząśnięty, Królik nieswój, Pingwin pogrążony we wspomnieniach ze swej kosmicznej wy- prawy, a Koń w głębokim śnie. Spod łóżka wypełzły ciemności i rozlazły się po izdebce. Pierwsze czarownice pojawiły się na niebie. Słychać było dobiegające ze wszystkich stron szelesty, skrzyp desek i stłumione nawoływania — to dzieci myszkowały po kątach w poszukiwaniu żywności. W otworze na suficie zamajaczyła pyzata twarz Dewolaja. — Tato! Znalazłem jakąś książkę! Może kucharska? Chłopiec zeskoczył na fortepian i z fortepianu na podłogę. Trójząb spojrzał na syna nieprzytomnym wzrokiem. Sie- dzący bliżej okna Królik sięgnął machinalnie po książkę i roz- poznał w niej to, co czytał kiedyś na strychu. Odcyfrował z tru- dem w blasku księżyca tytuł Z powrotem, otworzył ją na chybił trafił i przeczytał: „...chybił trafił i przeczytał. Niech moc stracą siły nieczyste, niech jednością stanie się dwoiste!" — Niech moc stracą siły nieczyste, niech jednością się stanie dwoiste! — powtórzył głośno i w tej samej chwili... Fragment dramatyczny Noc. Scena przedstawia wnętrze znanego nam pokoju. Do momentu zapalenia zapałki dekoracje, rekwizyty, aktorzy i w ogóle wszystko zbyteczne, ponieważ scenę zalegają kompletne ciemności (z tego względu polecamy rzecz teatrom amatorskim). Trzask: trzeszczy ?'?"•',.'. Łomot: łomocze Odgłosy przerażenia: dają się słyszeć Wszyscy: zrywają się na równe nogi i wpadają na siebie II — Z powrotem... 161 Ogólne zamieszanie: powstaje Koń: łamie zapałkę jedną po drugiej Zapałka druga: łamie się Zapałka jedna: łamie się po drugiej Pingwin (przerażony): — Ratunku, wąż! Głos Królika (nosotuo): — To nie wąż. To ja. To moja trąba. Dziecko I: — Tato, boję się! Głos Królika (?): — Spokojnie, moje Dziecko I, spokojnie, syn- ku! Koń: — To chyba trzęsienie ziemi (zapala zapałkę trzecią). Ach! Na środku sceny leży ogromny głaz. Głaz okazuje się sło- niem. Wszyscy: kamienieją na 30 sekund 30 sekund: mija Słoń: (głosem Królika, z namaszczeniem): Obiit Królik Hic natus est Słoń Obiit Trój ząb Hic natus est Słoń Dziecko I, II, III, IV, V, VI, VII, VIII, IX, X, XI, XII, XIII, XIV, XV, XVI, XVII, XVIII, XIX, XX, XXI, XXII, XXIII i Za- lewajka: Alleluja! (korzystając z ogólnego zamieszania, wy- jadają resztki zapasów ze spiżarni) Kurtyna Zapewne większość czytelników odłoży w tym miejscu książ- kę, by już nigdy do niej nie wracać — ich cierpliwość i poczucie zdrowego rozsądku zostały wystawione na zbyt ciężką próbę. Po- zostaje jednak jeszcze garstka upartych tropicieli Prawdy, któ- rych wytrwałość będzie nagrodzona: im właśnie dostanie się naj- lepszy kąsek. Oni dowiedzą się, jak banalna i wbrew pozorom prosta jest historia Słonia, w którego przeobrazili się Trójząb 162 i Królik, oraz jak powszednia i prozaiczna jest historia Trójzęba i Królika, którzy przeobrazili się w Słonia. Uchylmy zatem kurtyny i zajrzyjmy raz jeszcze do domu k/Żródła. Jedyną z obecnych tam osób, które zachowały spokój w obli- czu przemiany-katastrofy, był Kowalski. Jako krasnoludek obco- wał on z niezwykłymi zjawiskami zawodowo. Poza tym jego obecna sytuacja zdecydowanie różniła się od położenia Konia i Pingwina: ucho, w którym mieszkał, powiększyło się raptownie, podczas gdy przestrzeń życiowa tamtych równie gwałtownie się skurczyła. — Nie bój się — szepnął do Konia (do siebie?) wciśnięty w kąt Pingwin. — Przecież to Królik. — Ja się nie boję — wymamrotał Koń i zemdlał. Słoń strącając garnki z pieca, nabrał trąbą wody z wiadra i ocucił przyjaciela; omal go przy tym nie utopił. Był nie mniej zbulwersowany tym co się zdarzyło niż oni. Wiedział, że oczekują wyjaśnień, nie był jednak jeszcze gotowy. Chrząknął niepewnie — mokry Koń wzdrygnął się i skulił ze strachu, gotów w każdej chwili zemdleć po raz drugi. — Chciałbym wam wytłumaczyć... — zaczął Słoń — wszy- stko... ale muszę najpierw przyjść do siebie... Przymknął oczy i trwał tak dłuższą chwilę nieruchomo. Wy- dawało się, że zasnął. — Tak — rzekł wreszcie..— Przeszłość przestała być tajem- nicą. Jawi mi się przed oczyma w całej okazałości i w kolorach naturalnych... Czy chcecie wysłuchać mojej opowieści? Chcieli. Pytanie było wprawdzie i tak retoryczne, bo od- grodzeni od drzwi masywem Słonia nie mieli innego wyjścia, ale naprawdę chcieli. Ciekawość brała górę nad początkowym stra- chem. Usadowili się wygodnie. Skrzypnęły drzwiczki zegara. Kras- noludek wylazł z ucha, żeby lepiej słyszeć. Tylko dzieci nieprzer- wanie penetrowały nieliczne dostępne jeszcze zakamarki domu. 163 gftfyftefe Dzieciństwo moje upływało spokojnie i bez wstrząsów. Two- rzyliśmy kochającą się rodzinę, żyjącą w zgodzie i harmonii. Ojciec był moim rówieśnikiem, toteż świetnie się nawzajem rozu- mieliśmy — nie było mowy o żadnych pokoleniowych konfliktach. Miałem też siostrę bliźniaczkę, starszą ode mnie o dwa lata i czułą mateczkę, młodszą o rok od ojca. Beztroskie dzieciństwo minęło jednak szybko i w życiu mo- im, tak dotąd radosnym, pojawiły się czarne chmury, które nigdy już nie miały się rozwiać. Rodzice postanowili wyemigrować do Ameryki i pozostawili mnie pod opiekę stryjaszka-dziwaka do czasu, kiedy się tam ja- koś nie urządzą. Niestety wkrótce przestały przychodzić listy i wreszcie słuch o nich zaginął. Wówczas to padłem ofiarą wygó- rowanych ambicji i szalonych pomysłów stryja, który, jak się to mówi, postanowił pokierować moją karierą. Uważał on, że jako bratanek geniusza powinienem wyko- nywać jakiś niezwykły — w naszym oczywiście, słoniowym poję- ciu — zawód i zarekomendował mnie u znajomego właściciela składu z porcelaną jako sprzedawcę. Kiedy pierwszego dnia po- tłukłem trzy serwisy do kawy, nikt się tym specjalnie nie przejął; pocieszano mnie, że to z braku wprawy. Istotnie, z czasem zaczą- iem jej nabierać — po miesiącu tłukłem przeciętnie sześć serwi- 164 sów dziennie. Nabawiłem się w ten sposób kompleksu wielkości, który wciąż się pogłębiał, aż wreszcie przybrał takie rozmiary, że musiałem opuścić pracę. Jedynym ratunkiem była dla mnie zmia- na otoczenia, a więc pożegnanie stron rodzinnych. Wkrótce nadarzyła się okazja: do miasteczka przyjechał wę- drowny cyrk. Udało mi się nań, jak to określił jego dyrektor — „zaokrętować"; szef był najprawdziwszym eks-piratem, z naj- prawdziwszą drewnianą nogą i choć od dawna na emeryturze, nie wyzbył się starych nawyków. Rozbijanie namiotu przypomi- nało raczej stawianie żagli: brasuj reje, refuj grot, lewy foka szot luzuj — padały gęsto komendy. Nie muszę chyba dodawać, że przy takich okazjach grałem pierwsze skrzypce i harowałem jak galernik, aż wkrótce zbrzydła mi ta robota do cna. Zazdrościłem okropnie artystom, a artystów miał cyrk nie byle jakich. Była tam kobieta bez brody i dwumetrowy liliput, i tresowana mucha Trixie, która chodziła po suficie — ten numer zapierał dosłownie publiczności dech w piersiach. Nie mogłem ścierpieć, że wykonuję najbrudniejszą robotę, podczas gdy oni zbierają oklaski. Próbowałem przekonać Mendo- zę, bo tak się nazywał nasz szyper, że również mógłbym występo- wać — czułem powołanie — ale nie chciał o tym słyszeć. Uważał mnie za nowicjusza i niezdarę. Miałem wśród załogi dwoje serdecznych przyjaciół: iluzjoni- stę Tortelliniego i dziewczynkę okrętową o dźwięcznym imieniu Lolita. Lolita N. Tortellirti, ezłor/iek wielkiego serca i rozumu, gawędził ze mną często, opowiadał o swoich podróżach, o ludziach, których spotykał, i wydarzeniach, w jakich uczestniczył. Lubiłem zaglą- dać do jego wozu, pełnego tajemniczych przedmiotów i książek. Pewnego razu powiedział, że gdybym nie był taki duży, zaprosił- by mnie do środka, żebym nie musiał zaglądać przez okno. Tym niewinnym zdaniem rozdrapał starą ranę... Od tej chwili moim jedynym i najgorętszym pragnieniem było skurczyć się. Jakkolwiek: w praniu, za pomocą czarów 165 albo z wykorzystaniem naukowych metod. Poczułem się znów wielki i niezgrabny. Kiedyś przez nieuwagę usiadłem na jego cy- lindrze. Przestraszyłem się okropnie widząc, że zgniotłem sza- poklak na placek, ale on uśmiechnął się i pstryknięciem przy- wrócił mu pierwotny kształt. Tylko króliki, które zeń wyciągał, były przez jakiś czas płaskie jak flądry. Ach, jakże zazdrościłem tym jego królikom! Cóż z tego, że były małe i słabe? Spały sobie spokojnie w zaciszu cylindra wymoszczonego miękką atłasową podszewką i czekały na zaklęcie, aby się pojawić. W każdej chwili mogły też zniknąć. A ja, choć kuliłem się i starałem się być nie- widoczny — zwłaszcza kiedy trzeba było rozbijać namiot — ciągle stawałem się mimowolną przyczyną konfliktów i złorze- czeń. Na domiar złego zakochałem się w Lolicie. Jej rodzice, do których pisałem w sprawie ślubu, byli zdania, że słoń nie jest odpowiednią partią dla ich córki. O małżeństwie nie było więc mowy, choć Lolita, dziewczyna o niebieskich włosach i złotym serduszku, odwzajemniała w dziewięćdziesięciu siedmiu procen- tach moje uczucie. Zacząłem błagać Tortelliniego, żeby zamienił mnie w kogoś mniejszego. Wiedziałem, że jest w posiadaniu dwóch ksiąg: jednej od zauroczeń, pod tytułem: W tę i drugiej, od odczyniań — Z powrotem. Odmówił: — Człowiek nie może być kim innym niż jest. Nie powinien — powiedział. — Kto musi, drogo za to płaci. Człowiek może tak — pomyślałem — ale nie słoń. Śniłem o tych księgach po nocach. W dzień dojrzewał we mnie pewien plan. Wreszcie dojrzał. Tego wieczoru po raz pierwszy nie oglądałem przedstawie- nia. Po jego rozpoczęciu wymknąłem się chyłkiem z namiotu i pod osłoną ciemności zakradłem się do wozu Tortelliniego. Nie wiem sam, jakim cudem udało mi się wejść do środka. Wstrzyma- łem oddech i nasłuchiwałem chwilę. Było cicho — tylko z namio- tu dobiegały stłumione dźwięki muzyki i odgłosy braw. 166 Odnalazłem księgi w kuferku pod łóżkiem. Nie mogąc odcy- frować maleńkich literek w nikłej księżycowej poświacie, drżącą trąbą zapaliłem świecę. W chwili gdy odnalazłem potrzebne mi zaklęcie, usłyszałem odgłos kroków. Ktoś nadchodził. Bez namysłu wyrwałem kartkę z zaklęciami i wywracając płonącą świecę wy- cofałem się pospiesznie z wozu. Ukryty w głębokim cieniu, bacznie się rozglądałem. Nagle do- strzegłem błysk płomienia w wozie Tortelliniego. Wkrótce ogień rozszalał się na dobre, pożarł w mgnieniu oka wóz magika i prze- niósł się na sąsiednie. Rozległy się pojedyncze okrzyki i po chwili z namiotu poczęK wysypywać się ludzie. Artyści i publiczność, kto żyw — oprócz mnie — rzucili się do gaszenia pożaru, który mimo ich rozpaczli- wych wysiłków rozszerzał się w zastraszającym tempie. Oszołomiony otwierającymi się przede mną perspektywami, nie tylko pozostawałem obojętny wobec tej gorączkowej krząta- niny, ale nie przyszło mi nawet do głowy, że wraz z wozem Tortel- liniego spłonęła księga odczyniań. W jednym z wozów trzymano ognie bengalskie, fajerwerki i rakiety, zwykle żegnaliśmy bowiem odwiedzane miasteczka wiel- kimi pokazami ogni sztucznych. Silniejszy podmuch wiatru sypnął rojem iskier w stronę wozu i nagle w hukiem, sykiem i trzaskiem trysnęły w niebo fontanny ognia. Zrobiło się widno jak w dzień. Kolorowe kaskady spadały ku ziemi i znikały w płomieniach. Lu- dzie zastygli z rozdziawionymi gębami, pożerając wzrokiem nie- ziemskie widowisko. I wówczas, w tej piekielnej scenerii wyrzuciłem z siebie zdła- wionym głosem zaklęcie, które miało zmienić mnie w czło- wieka. Z zamarłym oddechem i bijącym sercem czekałem na to, co miało się stać. Nie stało się nic. Tylko fajerwerki buchnęły w niebo ze zdwo- joną siłą. Powtórzyłem zaklęcie — żadnego efektu. Zrozpaczony, zmią- 167 łem kartkę i już chciałem cisnąć ją w płomienie, gdy nagle przy- szło mi do głowy, by wypróbować jakąś inną formułkę. Na drugiej stronie odnalazłem zaklęcie, które powinno zmie- nić mnie w królika. Nie było to najgorsze wyjście, myślałem 0 tym kiedyś przecież — a i u Lolity miałbym jeszcze pewne szansę. Wyrecytowałem drugi wierszyk. Znowu nic. Ostatnia rakieta eksplodowała deszczem kolorowych iskier i zgasła. Koniec spek- taklu. Byłem rozczarowany i zrozpaczony. Więc zaklęcia okazały się niewartą funta kłaków bzdurą?! Więc nigdy nie spełnią się moje marzenia! A cała ta iluminacja tylko po to, by oświetlić scenę mojej sromotnej i ostatecznej klęski? — Zapłakałem gorzko 1 jak się już wkrótce przekonałem, miałem wszelkie powody, żeby płakać!... Słoń umilkł i pogrążył się w zadumie. Nikt się nie poruszył. Wszyscy czekali cierpliwie, aż ze skłębionego chaosu wspomnień wysnuje dalszy ciąg opowieści. Wysnuł: — Wkrótce zapomniano o pożarze i życie potoczyło się zwyk- łym trybem. Tylko Tortellini nie mógł się otrząsnąć z przygnę- bienia po stracie swoich ksiąg, aż wreszcie pewnego dnia pożeg- nał się z nami i odszedł w nieznane. Wraz z nim odeszła Lolita. Miotały mną sprzeczne uczucia. Oto traciłem największy skarb, być może na zawsze i na pewno z własnej winy. Jednocześ- nie wstyd powiedzieć, ale odejście Tortelliniego, byłego przyja- ciela, przyjąłem obojętnie, a nawet z pewną ulgą. Od owej pa- miętnej nocy był dla mnie wszechobecnym wyrzutem sumienia. Przy pożegnaniu spojrzał mi w oczy tak przenikliwie, że za- drżałem. Teraz jestem absolutnie pewien, że wiedział o wszyst- kim. Gdybym mu się wówczas przyznał, zwierzył! Tylk*o on po- trafiłby mi pomóc, zapobiec temu, co później nastąpiło. Niestety, zapiekła uraza nie pozwoliła mi wykrztusić słowa. Kapały wolno jałowe dni i bezsenne noce, podobne do siebie jak krople wody i atramentu. Wykonywałem teraz swe zwykłe 168 obowiązki machinalnie i bez sprzeciwu, ale wcale nie czułem się lepiej. Popadłem w dziwny stan ducha. Był to rodzaj pustki, zaćmienia, bezruchu, jakiejś koszmarnej luki w życiu, ciszy mor- skiej, bez przyjaźni, bez marzeń, bez odrobiny radości czy cier- pienia. Trwało to długo, nieskończenie długo. Ale wreszcie coś się zaczęło zmieniać. Najpierw pojawiły się zawroty głowy. Potem zachcianki po- karmowe — szalałem za marchewką. Pewnego dnia ze zdumie- niem usłyszałem swój własny głos, który plótł jakieś brednie. Nie mogłem nad tym zapanować, choć nie byłem pijany. Coś dziwnego działo się z moją twarzą — kiedy byłem rozbawiony, pytali mnie z troską, czym się gryzę; w smutku szczerzyłem zęby. Miałem też coraz częściej trudności z podejmowaniem decyzji, zwłaszcza na rogatkach. Dostałem rozbieżnego zeza, stopy stawiałem na ze- wnątrz, prowadziłem sam z sobą długie głośne rozmowy. Kiedy zacząłem nie wiadomo po co kopać nory, zaciągnęli mnie do we- terynarza. Diagnoza brzmiała: rozdwojenie jaźni. Chciałem walczyć, to znów się poddać, na przemian działać i tkwić w bezczynności, to kochać, to nienawidzić. Romanso- wałem wówczas z dwiema siostrami naraz, choć ich jednocześnie nie cierpiałem. Zdarzało się, że siadając rozmyślałem się w poło- wie i wstawałem. Byłem zupełnie rozkojarzony: tkwiąc godzina- mi na brzegu łóżka w jednym bucie zastanawiałem się, czy zało- żyłem go, żeby wstać, czy zdjąłem drugi, żeby się położyć. Moja choroba poczyniła wreszcie takie postępy, że zacząłem śpiewać na dwa głosy, a nawet grywałem na cztery ręce na for- tepianie. Mendoza był wniebowzięty! Spełniło się w końcu jedno z moich pragnień — zaproponował mi publiczne występy. Jako jednoosobowy duet fortepianowy Baden-Baden stałem się główną atrakcją programu. Ponieważ zdarzało mi się wówczas często, że wszystkie czynności wykonywałem po dwa razy — wielokrotnie bisowałem, nawet nie proszony. Ale publiczność chętnie wybacza- ła swemu ulubieńcowi tę słabostkę. Przejściowe sukcesy przewróciły mi w głowie. Znikło złe sa- I 169 mopoczueie, ucichł głos sumienia. Jeśli się czasem odzywał, zagłu- szałem go rumem. Widziałem wtedy wszystko poczwórnie i wy- dawało mi się to bardzo zabawne, toteż coraz częściej zaglądałem do kieliszka. Lubiłem wówczas szczególnie liczyć pieniądze, które płynęły szerokim strumieniem do mojej kieszeni. Bardzo długo nie uświadamiałem sobie, że moja dziwna cho- roba jest rezultatem zaklęć, które po prostu działały z opóźnie- niem. Aż wreszcie przyszło to najgorsze i wtedy rozjaśniło mi się w głowie. A właściwie w głowach, bo kiedy obudziłem się pewne- go ranka, stwierdziłem ze zdumieniem, że jest mnie w łóżku dwóch, że nie ma już słonia, za to obok leży królik, który jest mną, a obok mnie, który jestem królikiem, leży człowiek, który także jest mną, i którym ja jestem oczywiście też... no — rozu- miecie. Początkowo było to nawet zabawne. Ale krótko. Pewne nie- doskonałości w realizacji zaklęć sprawiły, że na przykład jako człowiek miałem tylko trzy zęby, za to jako królik aż sześć- dziesiąt jeden. Nieproporcjonalnie podzielił się też mój intelekt — nieoczekiwanie na korzyść królika. Z grubsza biorąc moja ludzka postać odziedziczyła mentalność i upodobania królicze, królicza zaś — ludzkie. Oczywiście nikt w cyrku nie miał pojęcia, skąd się wzięliśmy (wziąłem) i gdzie podział się słoń, a ja w obawie przed ujawnieniem moich grzeszków wymyśliłem jakieś sprytne kłam- stwo. Któż by mi zresztą uwierzył, gdybym wyznał prawdę? Przestałem występować jako duet fortepianowy, ponieważ dwuosobowy duet nie stanowiłby dla publiczności żadnej atrakcji i nie chciałem zresztą budzić podejrzeń powrotem do dawnego za- jęcia. Po pewnym czasie różnice charakterów doprowadziły do pierwszych konfliktów między nami, to jest, chciałem powie- dzieć — mną. Może nawet nie chodziło o różnice charakterów — najbardziej nieznośna — zwłaszcza od chwili, kiedy przekonałem się, że nieunikniona — była konieczność ciągłego przebywania z sobą. Doszło do tego, że na swój widok dostawałem białej go- 170 rączki, a ponieważ widziałem się zawsze, nawet bez lustra, biała gorączka trawiła mnie bezustannie. Ktoś powiedział kiedyś: „Piekło to są inni", ja byłem zdania, że piekło to my sami dla siebie. Żywiłem odrazę do wielu swoich postępków i nawyków, nie mogłem znieść swojej powierzchow- ności, mierziło mnie moje towarzystwo. Nie znosiłem siebie za to, że nie mogę siebie znieść. Jako zwierzę nie cierpiałem w sobie człowieka, jako człowiek — zwierzęcia. Na dodatek odczuwałem teraz boleśnie swój niski wzrost, zwłaszcza jako królik, lekcewa- żony i popychany przez wszystkich, łącznie z samym sobą. I cho- ciaż jako królik miałem inteligencję nieprzeciętną, nikt w nią nie wierzył. Zadziwiające jak bardzo ludzie przywiązują się do swoich wyobrażeń o powierzchowności inteligenta. Czasami, owszem, udawało mi się uciec od siebie; niestety były to tylko krótkie chwile — zawsze w końcu się odnajdywa- łem, choć tak bardzo pragnąłem się zgubić. W snach bywałem wolny i niezależny, cudownie samotny. Nie mogłem jednak spać bez przerwy. Budziłem się zawsze z sobą — ponura rzeczywistość wykrzywiała gębę. Pewnego dnia rozbolał mnie, królika, jeden z moich sześćdzie- sięciu jeden zębów. Nie mogąc znieść swoich jęków zaprowadzi- łem się za kołnierz do dentysty. Był to małomiasteczkowy wyrwi- ząb, trudniący się również stawianiem pijawek i astrologią. Kiedy zaprezentowałem mu swój sześćdziesięciojednozębowy garnitur, zmarszczył brwi i długo się zastanawiał. Wreszcie rzekł: „Nie wiem, czy powinienem o tym mówić, ale wydaje mi się, że oprócz tego zęba i białej gorączki dręczy pana także inna, poważniejsza dolegliwość..." Wybałuszyłem oczy; nic z tego nie rozumiałem. „Znam pańską historię z opowiadań — wyjaśnił zwracając się do mnie siedzącego w fotelu i do mnie stojącego w drzwiach gabinetu. — Wiem, że nie jest pan... że panowie są słoniem. Był tu u mnie przed rokiem Tortellini i opowiadał mi co nieco". Gruchnąłem(-ęliśmy) przed nim na kolana, błagając, by mi 171 - (nam) pomógł. Pokręcił głową i rozłożył bezradnie ręce. „To nie- możliwe — powiedział — musiałby się pan przenieść w prze- szłość, cofnąć w czasie do tych dni, kiedy Z powrotem jeszcze istniała". „To pan zna tę książkę?" — zawołałem z nadzieją w głosie. „Kiedyś czytałem. Słabo ją pamiętam, stary już jestem. Wiem tylko, że oprócz magicznej formułki odczyniającej, był tam także przepis na podróże w czasie". Formułki niestety nie pamiętał, przepisu też nie. „Istnieje podobno drugi egzemplarz tej książki — pocieszył mnie — ale nikt nie wie, gdzie się znajduje. Właśnie Tortellini szuka jej po świecie, jak dotąd bezskutecznie". Widząc moją zrozpaczoną minę dodał: „Na razie usuniemy przynajmniej jedną z pańskich dolegliwości". — I wyrwał mi ząb. — Potem wprawiłeś sobie złoty, a potem wybiłeś! — wtrą- cił Koń, dumny, że coś kojarzy i że on miał swój udział w tej całej historii. Uciszono go natychmiast i Słoń podjął opowieść: — Chcąc pozostać w cyrku, a chcąc nie chcąc musiałem w cyrku pozostać, trzeba się było, jak wspomniałem, przekwalifiko- wać. W owym czasie szalenie modne stały się popisy tzw. ludzi- -pocisków, których wystrzeliwało się po prostu pod kopułę cyrku, posypawszy ich przedtem talkiem. Dyrektor Mendoza uznał, że doskonale się do tego numeru nadaję. Stawałem więc jako królik przy lawecie, a jako człowieka wpychano mnie do lufy. Sztuczka była nieskomplikowana i efektowna. Kiedy podczas jednego z występów poleciałem, ku nieopisa- nemu zachwytowi gawiedzi, nieco wyżej niż zwykle, zrodził się w moich głowach szatański zaiste plan. Otóż zazwyczaj używałem dla wystrzeliwania się z armaty około funta prochu. Tego wie- czoru, po przedstawieniu, upewniwszy się najpierw, że nie ma mnie w pobliżu, zakradłem się do niej jako królik i podsypałem jeszcze dwa funty. Następnego dnia, tuż przed odpaleniem dosypa- 172 łem jeszcze dwa, tym razem w tajemnicy przed sobą — królikiem. Wystrzelę się na Księżyc — myślałem — zostanę na Ziemi. Nigdy się już nie zobaczę. To jedyne rozwiązanie. Nadszedł wreszcie moment, na który z taką niecierpliwością czekałem. Z bijącym sercem tkwiłem w lufie. Z bijącym sercem przypaliłem lont. Huk, ogień, dym — wymiotło mnie dosłownie z lufy! Ze świstem pomknąłem w przestrzeń. Armata wściekle szarpnęła się do tyłu, uderzając mnie w głowę. Straciłem przytomność... Słoń przerwał i łyknął herbaty z wiadra podsuniętego usłuż- nie przez Pingwina. — ...Kiedy po raz pierwszy odzyskałem na krótko świado- mość, pochylali się nade mną jacyś ludzie z przyprawionymi czer- wonymi nosami i ubielonymi szminką twarzami. Zemdlałem po- nownie. Ocknąłem się w jakichś chaszczach. Wokół panowały ciemności. Ból rozsadzał mi skronie, przejmujący wilgotny ziąb dobierał mi się do skóry. Nie mogłem zebrać myśli, dociec, kim jestem i gdzie się znajduję. Długo nie odważyłem się poruszyć, z obawy przed nieznanym, które czaiło się tuż obok, za zasłoną suchych, splątanych badyli. Wreszcie ostrożnie wypełzłem na otwartą przestrzeń, gdzie było nieco widniej. Na środku dużego placu majaczyła niewyraźnie wielka kopuła namiotu. „To jest cyrk — pomyślałem. — Tak się to na pewno nazywa. Kiedyś to już widziałem". Dostrzegłem swój cień. „Jest to cień królika. Na- leży do mnie, a więc jestem królikiem" — wnioskowałem. Usiło- wałem uruchomić pamięć, będąc pewnym, że istnieje coś, co na- zywa się przeszłością, ale ilekroć zawracałem myślą wstecz, nagły ból przeszywał mi czaszkę, jak gdybym uderzał głową w mur. Zrezygnowałem z prób i ruszyłem ostrożnie w jedynym kierunku, jaki mi pozostał — na spotkanie z przyszłością. Skradając się na palcach, wszedłem do namiotu. Przez zie- jący w kopule postrzępiony otwór wpadało do środka nieco świat- ła. Uwagę moją przykuła większa od innych gwiazda, która, gdy się w nią wpatrywałem, zaczęła do mnie nagle mrugać. Pozostała 173 na długie lata jedyną moją przyjaciółką — innych przyjaciół stra- ciłem wraz z pamięcią. Oczywiście nie [przyszło mi wówczas do gło- wy, że Trójząb — druga część mojej jaźni — znalazł się na niej po wystrzale i podobnie jak ja tutaj, tak on tam — straciwszy pamięć, nie potrafi rozwiązać zagadki swojej tożsamości. Słoń poczuł się nagle ogromnie znużony tym odkrywaniem przed zasłuchanymi przyjaciółmi swych tajemnic — tajemnic, które sam przed godziną zaledwie zdołał rozświetlić, we własnym umyśle. — Nie będę wam opowiadał szczegółowo, jakie były moje dalsze ziemskie i gwiezdne losy. Przez pierwszy tydzień nie mo- głem się z nikim dogadać — ogłuchłem podczas eksplozji. Gdy- bym pozostał w cyrku, może udałoby się komuś odświeżyć mi pamięć, ale zaszokowany, prawie natychmiast wyruszyłem w dro- gę. Rozpoczęła się moja włóczęga po świecie. Włóczęga bezimien- nego królika bez przeszłości, bez dzieciństwa, chociażby trudnego, którym tak przyjemnie jest się chwalić. Nie mogłem też cieszyć się z upragnionego rozstania z samym sobą, straciwszy bowiem pamięć, zapomniałem o swych dawnych udrękach, a niebawem zaczęły się nowe. Śniłem, nie wiedząc dlaczego, sny o potędze. Usiłowałem odgadnąć, jaki jest mój związek z gwiazdą. Każdy cyrk mi o czymś przypominał, ale nigdy do końca nie przypom- niał. Czułem się nie tylko zgubiony, ale i jakiś niekompletny — fizycznie, umysłowo, pod względem biografii. Jako Trójząb znosiłem to znacznie lepiej, będąc osobnikiem tępym i nieskłonnym do refleksji. Nie zawracałem sobie długo głowy tajemnicą, przywykłem do życia na gwieździe — nie zna- łem innego. Ożeniłem się z nią z konieczności, bo nie było wybo- ru — gwiazda była bezludna. Potem przyszły dzieci... Po wielu perypetiach trafiłem tu, do domu, i to w obu wcieleniach. Resztę znacie. Dzień się kończył, a problem wyprowadzenia Słonia na zewnątrz pozostawał nie rozwiązany. Szczególnie trapiło to unieruchomio- nego od wielu godzin w kącie Konia. Pingwin i dwudziestocztero- raczki wydostali się znaną już sobie drogą przez komin i teraz umorusani i zaaferowani krążyli wokół domu, zaglądając do okien i prześcigając się w niemądrych pomysłach. — Potrzeba jest matką wynalazków — pocieszał Konia Słoń. — Coś nam podpowie, mam nadzieję. — Nadzieja jest matką głupich — zmartwił Słonia Koń — a ja już naprawdę muszę za potrzebą. Wreszcie sposób się znalazł. Słoń ściągnął z szafy swą nieza- wodną, praktyczną walizkę, po czym ostrożnie, łamiąc krzesła, wstał, wstawił do niej jedną nogę, potem drugą, trzecią i czwartą, zwinął ciasno trąbę, przykucnął i znikł w jej wnętrzu. Koń zatrzasnął wieko, pędem wyniósł walizkę na dwór i po- gnał w krzaki. Kiedy wrócił, Słoń stał w otoczeniu dzieci, które teraz do- piero mogły zobaczyć ojca w całej okazałości. Patrzyły na niego z mieszanymi uczuciami podziwu i przestrachu: któż by z jednej strony nie chciał mieć takiego tatusia, kto z drugiej — chciałby od niego dostać klapsa trąbą? Onieśmielenie wobec imponującej postury Słonia sprawiało, że nikt nie odważył się wyrzec słowa. Im dłużej trwała ta martwa 175 cisza, tym bardziej była kłopotliwa, i choć wszyscy to widzieli, nikt nie mógł się zdecydować na jej przerwanie. Na łące stała grupa znajomych nieznajomych, za bardzo zżyta, by prowadzić konwencjonalną towarzyską konwersację, zbyt obca, by swobod- nie, zwyczajnie jak kiedyś rozmawiać. Krępującą ciszę przerwał wreszcie sam Słoń. — Moi drodzy... przepraszam was... chciałbym się teraz przejść... chciałbym przez chwilę być sam. Dwudziestosześciokrotne westchnienie ulgi strąciło pierwsze liście z drzew i zerwało drugą kokardę z głowy Zalewajki. — Czy jesteś szczęśliwy? — zapytało coś w środku Słonia (a nie mógł to być Kowalski, ponieważ ten pognał z nowinami do rodziny w lesie). — Chyba... tak. Nie. Nie wiem — odrzekło inne coś. — Spełniły się przecież twoje marzenia. Jesteś sobą. — Tak, spełniły się... i znikły. Nie mam nowych. Nie wiem, o czym powinno się marzyć, kiedy już jest się wreszcie sobą. O czym może marzyć słoń? — Żeby być mrówką? W jednej niemal chwili wyczerpał się cały zapas jego ma- rzeń. Mimo to penetrował uparcie najgłębsze zakamarki świado- mości i wyobraźni, aż wreszcie znalazł. Tak, to było to. Duże, ogromne, okrągłe, kolorowe, lekkie jak powietrze marzenie — w sam raz dla słonia. Zawrócił pędem w stronę domu, aby zdążyć przed zachodem słońca. Gałązki przydrożnych wierzb szorowały mu po grzbiecie. Polny drobiazg w popłochu pryskał spod nóg. Dudniła głucho pod stopami ziemia. Chwilami doznawał wrażenia, że nie on się zmie- nił, a po prostu skurczyło się to, co go otacza. Wszystko było kruche i filigranowe — świat przeobraził się w jeden wielki skład porcelany. Nagły chóralny pisk wyrwał go z zamyślenia. Zatrzymał się tak gwałtownie, że omal nie upadł. 176 Na środku drogi stała zbita w gromadkę setka przestraszo- nych krasnoludków. Każdy z nich dzierżył w dłoni miniaturowy instrument. Były tam skrzypce (w tym trzy stradivariusy), altów- ki, wiolonczele i kontrabasy, były flety, oboje, klarnety, fagoty, rogi, rożki angielskie, trąbki i puzony, a także tuby, kotły, talerze celesta, bębny i inne jeszcze instrumenty, których Słoń nie mógł nawet dokładnie rozpoznać ze względu na ich mikroskopijne roz- miary. Osiem krasnoludków taszczyło fortepian, pięć innych harfę. Strach doprawdy pomyśleć, co by się stało, gdyby Słoń nie cofnął w porę uniesionej nogi, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwa- gę, jak mało mamy krasnoludków i stradivariusów. Struchlałe towarzystwo stało jak wrośnięte w ziemię. Wresz- cie do przodu wysunął się krasnoludek ze skrzypcami, w którym Słoń rozpoznał ze zdziwieniem Kowalskiego. — Pan pozwoli, moja rodzina — rzekł muzyk i odchrząknął zakłopotany. — Wybieraliśmy się właśnie do pana, jest bowiem pewna gprawa... — naciągana nerwowo struna skrzypiec pękła z jękiem — która... Powiem wprost: tworzymy razem niezwykle zgrany zespół symfoników, więc pomyślałem sobie, że przy pań- skiej słabości do muzyki i szczęśliwym trafem zwiększonym mili- metrażu ucha, można by, moglibyśmy... nie miałby pan nic prze- ciwko temu, by moja rodzina... — Drogi kolego — rzekł Słoń wzruszony. — Nie ma o czym mówić, cała przyjemność po mojej stronie. Sprawa jest załat- wiona. — Nie będzie pan żałował — zapewniał go radośnie pod- niecony Kowalski, kiedy już cała rodzina zainstalowała się w uchu. — Damy blachę i pierwsze skrzypce do prawego, drzewo i drugie do lewego — będzie cudowny efekt. Zapewniam pana, że nie ma takiego drugiego zespołu na świecie: zgranie, soczyste brzmienie, czystość intonacji... A jakich mamy solistów! Kuzynka Viola na violi d'amore, babunia na tubie, no i stryj Eustachiusz — ach, jak on przepięknie gra na trąbce... I Przodem szedł Słoń. Za nim na ramionach dwadzieściorga trojga dzieci jechała balia. W balii siedziała Zalewajka i z zapałem mie- szała mydliny. Za balią postępował uroczyście Pingwin, drobiąc mydło i wrzucając je do wody. Pochód zamykał Koń. Kiedy korowód dotarł na szczyt najwyższego w okolicy wzgó- rza, dzieci rozsiadły się wianuszkiem dookoła balii, jak widzowie wokół cyrkowej areny. Niecodzienny widok zwabił wkrótce tłu- my innych mieszkańców okolicy, którzy nie mając odwagi podejść bliżej, gromadzili się u stóp wzgórza. Słoń blady z emocji zbliżył się na miękkich nogach do balii i zanurzył trąbę w mydlinach. Oto miało się spełnić jego ostatnie, najnowsze marzenie — za chwilę największa bańka świata poszy- bować miała w przestworza. Wzniósł trąbę do góry i zaczął dąć. Mydlany pęcherzyk tań- czył na koniuszku trąby, zrazu niesforny i rozbawiony; w mia- rę jak się powiększał, nabierał godności i powagi. Po chwili, osiągnąwszy rozmiary Słonia, zapalił się tysiącem opalizujących barw. Zebranym wydawało się, że mydlany balon rozpryśnie się lada chwila i spadnie na nich ulewnym kolorowym deszczem. Ale było to tylko złudzenie — bańka rosnąc krzepła jednocześnie, nabierała szklistej twardości i fosforycznego blasku. 178 Słoń dął z przymkniętymi oczyma, w jakimś przedziwnym transie — zdawał się nie pamiętać o obecności zgromadzonych tłumów i nie słyszeć wybuchu szalonego entuzjazmu, jaki ogarnął widownię. Wtem krzyk zamarł. Potężne szare cielsko zakołysało się nieznacznie i nogi Słonia oderwały się od ziemi. Pierwszy połapał się Antrykot. Wrzasnął przeraźliwie i pod- skoczywszy jak żaba złapał ulatującego ojca za ogon. W ostat- niej chwili zdążył uchwycić nogę brata Bryzol. Comber uczepił się Bryzola, Dewolaj Combra, Eskalop Dewolaja, Filet Eskalopa, Gulasz Fileta, Hamburger Gulasza, Indyk Hamburgera, Jabłecznik Indyka, Knedel Jabłecznika, Lizak Knedla, Majonez Lizaka, Na- leśnik Majoneza, Omlet Naleśnika, Pulpet Omleta, Rumsztyk Pulpeta, Salceson Rumsztyka, Tort Salcesona, Ulik Torta, Wer- miszel Ulika, Yogurt Wermiszela, a Zakalec Yogurta. Na samym końcu zawisła goluteńka Zalewajka. Koń i Pingwin pozostali na szczycie wzgórza sami. Tak oto w jednej chwili spełniły się naraz trzy byłe marze- nia byłego Królika: — był znów sobą, — wydmuchał największą bańkę mydlaną świata, — latał. Tymczasem Kowalski pochłonięty przygotowaniami do gene- ralnej próby i zupełnie nieświadom sytuacji, odłożył na chwilę smyczek i kalafonię, wyjrzał z ucha i omal nie wypadł z wraże- nia. Zobaczył w dole malejącą Ziemię, drobne figurki Konia i Pingwina, zobaczył lud zgromadzony u stóp wzgórza, miotaną wichrem małą Zalewajkę, i choć niewiele z tego rozumiał, kie- rowany tajemniczym impulsem wewnętrznym prawie natychmiast podjął decyzję. Nie odegrałem w tym wszystkim dużej roli, bo jakąż rolę mógł odegrać mały krasnoludek? — myślał gorączkowo. — To ostatnia szansa. Finał! Coś na finał! Nie stroili nawet instrumentów. Nie było na to czasu. Zaczęli jak gdyby nieśmiało, lecz po chwili z zamglonego dźwiękowego pejzażu pustych kwint wyłonił się główny temat narastający w mocnym unisonie orkiestry. Patetyczne tony Dzie- wiątej Kowalskiego spłynęły jak letnia burza na pola i lasy. Wszy- stko co żywe nadstawiło uszu. Posępny dramatyzm introdukcji ustąpił wkrótce tematom na przemian tęsknym i radosnym, o gdy te wybrzmiały do końca, eksplodowało trzydziestoośmiotaktowe tremolo kotłów i gwałtow- ne, dzikie akordy instrumentów dętych przygotowujące powrót naczelnego tematu. Potem róg wprowadził ponownie główny mo- tyw w jasnym dur. Wdzięczna, wezbrana uczuciem melodia, opar- ta na znanej pieśni ludowej Wszystkie rybki, niepostrzeżenie roz- płynęła się w pełnych skargi harmoniach instrumentów dętych, rozpiętych ponad chromatycznymi pochodami basów. Napięcie potężniało w szerokich akordach, gdy po silnym crescendo jeszcze raz z całą mocą powrócił naczelny motyw. Pełnia i przepych brzmienia oraz wysublimowana czystość uczucia opromieniającego swym blaskiem arcydzieło Kowalskiego poraziły dosłownie słuchaczy i nie wiadomo, jak by się to dla nich skończyło, gdyby po pełnej ekspresji kulminacji nie nastą- piło krótkie tutti, zanikające w głuchych tonach puzonów i tuby, które stanowiło zamknięcie symfonii. Kiedy przebrzmiały ostatnie akordy, Koń i Pingwin stali dłu- go bez ruchu, jak gdyby pozbawieni poczucia rzeczywistości. Ale zniewalający czar muzyki wyparował w końcu i uleciał wraz z bańką w przestworza. Wtedy zrozumieli, że Słoń odlatuje na zawsze. Pingwin otwo- rzył dziób, lecz nie wydał głosu — słowa pożegnania uwięzły mu w gardle. Koń chciał pomachać chusteczką do nosa, jak to się zwykle praktykuje, ale przypomniał sobie, że jest brudna. 18© Śledzili malejący szary kształt z powiewającym dwudziesto- czteroosobowym ogonem, aż do chwili, gdy znikł im z oczu. ^ Na pociemniałym niebie, w pustym od czasu upadku Tereski miejscu, rozbłysła nowa gwiazda. Koniec części trzeciej I ? . 1^**1 i • Przez szeroko otwarte weneckie okno domu k/Żródła napływał falami intensywny zapach angielskiego ziela. Włoski orzech rzu- cał na ścianę migotliwe chińskie cienie. Fragment pejzażu widocz- ny przez okno powlekała zgaszona barwa indyjskiego różu. Koń siedział po turecku na perskim dywanie: wieczorami ćwiczył gim- nastykę szwedzką. Pingwin leżał na łóżku i rozmyślał. Od czasu, gdy stracili przyjaciela, popadł w szczególny, minorowy nastrój. Czuł się w tym domu jak gość na przyjęciu, na którym zabrakło gospoda- rza — niemal jak na stypie. Definitywny koniec jego gwiezdnej misji ujawnił mu z całą wyrazistością brak perspektyw i planów na przyszłość. Dotych- czas wszystko w jego życiu było proste: nie miał — więc ukradł, ukradł — więc uciekł, przyszedł — więc został, wydało się — więc pofrunął. Teraz ten łańcuch przyczyn i skutków został ra- ptownie zerwany; co najwyżej głód skłaniał go do jedzenia, a sen- ność do spania. Czuł się jak aktor, dla którego zabrakło roli. Trzeba było coś zmienić, uruchomić od nowa, coś przedsię- wziąć. Nie wiedział co. Motyw był znany: odejście Królika. Nie- wiadomą było działanie, jakie należało podjąć. Powinienem... trzeba... muszę... ranek przyniesie dobrą ra- dę — pomyślał leniwie — i usnął. 185 ,i Ii Tymczasem: — na horyzoncie gromadziły się czarne chmury, — był piątek, trzynastego, — czarny kot szykował się, by przebiec komuś drogę, — na podłodze czyhało zdradziecko na czyjąś nogę mydło... Zamiast dobrej rady przyniosło rano listonosza. Spali jeszcze, gdy przejechawszy się na mydle wyrżnął z hukiem głową w piec. Zerwali się przerażeni i nieprzytomni. — Przepraszam najmocniej — rzekł zakłopotany pocztylion i na palcach ruszył do drzwi. — Co złego to nie my. Już mnie nie ma! — Nagle uderzył się w czoło: — Ach, byłbym zapomniał — mam tu coś dla panów. — Zawrócił od progu, podał Koniowi zło- żoną we czworo kartkę, zasalutował i ulotnił się. Nie trzeba było umieć czytać, by zrozumieć, że ostemplowany świstek nie zwiastuje niczego dobrego. Koń zrozumiał. Bez słowa podał kartkę Pingwinowi. Pismo zaadresowane było do ob. ob. Królika, Konia, Pingwi- na i Krasnoludka Kowalskiego w/m. Główny Urząd d/s Rozmai- tych komunikował, że „lokatorzy domu k/Źródła w osobach ob. ob. Królika, Konia, Pingwina i Kowalskiego winni opuścić zaj- mowany lokal w nieprzekraczalnym terminie do zachodu słońca. Decyzja o eksmisji w/w podjęta została w wyniku ustaleń, iż w/w mącą w głowach, rezonują, nie posiadają dokumentów osobistych i notorycznie uchylają się od pełnienia obowiązków, jakie na nich z natury rzeczy spoczywają. Konie winny orać — stwierdzało pismo — króliki rozmnażać się i dostarczać cennego surowca w postaci skór i mięsa, pingwiny — zapełniać ogrody zoologiczne. Jedynie krasnoludek miałby ewentualnie podstawy do pozostania w domu, gdyby nie fakt, że krasnoludki nie istnieją". Pingwin skończył czytać i usiadł na brzegu łóżka. Pismo wy- padło mu z ręki. Siedzieli długo w milczeniu. Wreszcie Koń zaczął wolno wcią- gać na nogi buty do konnej jazdy. Pingwin powstrzymał go. — Odejdziemy jutro rano. To pismo nie ma żadnej daty. 186 1 — Dokąd? — Przed siebie. — Mógłbyś polecieć do Kró... do Słonia, na Tereskę. Wczo- raj mrugała do nas... Pingwin nie odpowiedział. Wiedział, że to niemożliwe: utracił zdolność latania natychmiast po powrocie na Ziemię. — Masz rację, na Tereskę polecimy w ostateczności — zgo- dził się Koń. — Są tu jeszcze miejsca, w których nas potrzebują. Rozejrzał się po izdebce, jak gdyby widział ją po raz pierw- szy. Podszedł do okna. Gwałtowny podmuch wiatru sypnął mu piaskiem w twarz. Konia zapiekły oczy. Ranki były teraz chłodniejsze; gdy niezupełnie jeszcze roz- budzeni wychodzili z domu, wszystko dokoła srebrzyło się od szronu. Jechali stępa. Zaspany Pingwin kiwał się skulony na grzbie- cie Konia. Zasmakowawszy w urokach lata, którego tak starannie do niedawna unikał, fatalnie znosił chłody jesieni. Starali się trzymać drogi, chociaż trudno ją było wypatrzyć w półmroku przedświtu, tym bardziej że rzadko uczęszczana, po- rastała już gdzieniegdzie anemiczną trawą. Trwali czas jakiś w milczeniu, pogrążeni w niewesołych rozmyślaniach, gdy wtem Koń parsknął i zatrzymał się raptownie — w ostatniej chwili do- strzegł pod nogami skraj urwiska. Potoczył się z hałasem potrą- cony kamień. Daleko w dole rozciągała się bezkresna równina, której krań- ce tonęły w mroku. Rozwleczone bezładnie bure łachmany chmur zasnuły niebo. Świat wydawał się płaski i szpetny. Przytłaczał ogrom i martwota krajobrazu. Pingwin poczuł się nagle zagubiony i samotny, mimo że tuż obok stał Koń. Koń poczuł się nagle samotny i bardzo mały, mimo że obok stał jeszcze mniejszy Pingwin. W tej chwili nawet Słoń, 187 1 gdyby był z nimi, poczułby się nieswojo wobec tego bezmiaru szarości i tak obcego nagle oblicza ziemi. Ale Słonia nie było. Nie było Królika. Ani Trójzęba. Ani jego żarłocznej gromady. Nawet Kowalski odszedł ze swymi skrzyp- cami. Czarna jak frak Pingwina melancholia zasnuła im serca. Wtem w górze dał się słyszeć dziwnie znajomy i obcy za- razem przejmujący dźwięk — jeden przeciągły ton, na wpół smutny, na wpół radosny. Zadarli głowy do góry. Nie były to jednak, jak sądzili, skrzypce Kowalskiego. To tylko wiatr spadł z góry i zamiótł z szumem po ziemi, jak gdyby chciał ją uprzątnąć przed nadejściem dnia, usunąć resztki mroku, wilgotnego chłodu i strzępy ciemności zaczajone w krzakach, snujące się wśród opa- dłych liści, porozwieszane w koronach drzew. Kilka suchych liści uderzyło Konia miękko w twarz. Wyczuwało się w przyrodzie nastrój napięcia i oczekiwania. Zaczynały ptaki. Ich dźwięczne głosy rozbrzmiewały donoś- nie w chłodnym, ostrym powietrzu. Potem umilkły na chwilę, podczas gdy skłębione chmury różowiały, nabierając nieoczekiwa- nie lekkości i wdzięku. Był to znak, że ptaki spełniły swoją po- winność — obudziły słońce. Promyk-zwiadowca wystrzelił zza horyzontu, pacnął Konia w nos i nagle jak krzyk buchnęła w niebo czerwień jutrzenki. Ptaki z furkotem wzbiły się w powietrze. Widmowy przed chwilą, ponury pejzaż w ułamku sekundy nasycił się światłem i barwą, utracił raptem wszystkie mroczne tajemnice. Otuliło ich łagodne ciepło — rozchodziło się rozkosznie po zziębniętych członkach Konia, wygładzało gęsią skórkę na Pin- gwinie. Słońce traciło z wolna rumieńce zdrowego snu. Blade teraz, prawdziwie jesienne, pięło się z trudem ku górze. Tylko na li- ściach pozostało mocne, gorące piętno jego porannej purpury. Ruszyli w dalszą drogę. Nagle Koń zatrzymał się. — Kukółka! — zawołał. — Zapomnieliśmy o Kukółce! 188 — Ona jest tutejsza. Nie zechciałaby odejść. A poza tym „pełni obowiązki, jakie na niej z natury rzeczy spoczywają". Niech przynajmniej ona zostanie. Pusto. Grobowa cisza, w której słuchać tylko miarowe tyka- nie zegara. Gdy duża wskazówka zbliżyła się do dwunastki, drzwiczki otworzyły się nagle i ze środka wyskoczyła Kukółka. Choć dom często świecił pustkami, wyczuła instynktownie, że tym razem jego mieszkańcy wyprowadzili się na dobre. Zamknęła dziób, który już, już miał zakukać, wstrzymała jajko, które już, już miało spaść, po czym nie chcąc czy nie mogąc oderwać się od swego domku, wyfrunęła wraz z nim przez okno i poszybowała nad polami i lasami przed siebie, w nieznane. Dom postanowił nie sipieszyć się z odejściem do ciepłych kra- jfrw, w nadziei, że może znów się coś pokręci i po jesieni nastąpi wiosna. Nie wiedział, że wcześniej zmuszą go do ucieczki ruchome piaski z klepsydry Tempusa. Koniec części czwartej Świeca wypaliła się do końca. Chłodny półmrok sączył się przez świetlik, wypełniał strych i nieruchomiał w najgłębszych jego zakamarkach. Królik ocknął się. Nie od razu uprzytomnił sobie, gdzie się znajduje. W jego głowie kłębiły się strzępy przedziwnego snu — jakiś pingwin, zegary, krasnoludek, słoń, gromada dzieci i gwia- zda — ale wszystko to pierzchło bez śladu, zaledwie spojrzał w nieco jaśniejszy prostokąt okienka. Podniósł książkę, która zsu- nęła mu się z kolan, zamknął ją i (ciąg dalszy na str. 28, w. 10 od d.) «* ' Spojrzałem w dół i dostrzegłem pod sobą wąską wstążkę rzeki. Z niepokojem stwierdziłem, że bańka nie unosi mnie już w górę, a wręcz zaczyna z wolna opadać, bo kiedy po chwili spojrzałem ponownie, wstążka była już wstęgą. Mogłem nawet rozróżnić po- jedyncze łodzie, znacznie bardziej zniszczone i postarzałe niż wów- czas, gdy opuszczałem moich towarzyszy; być może odległość sprawiała, że kolory były wyblakłe i marne. Tak, nie ulegało wątpliwości — powoli, ale bezustannie opa- dałem w dół. Oni też mnie dostrzegli: pokazywano palcami, ma- chano rękami, dobiegał mnie poprzez szum wiatru gwar i ra- dosne okrzyki. W odruchu rozpaczy zebrałem wszystkie siły i wciągnąwszy w płuca powietrza, dmuchnąłem z całej mocy w słomkę. Bańka mydlana powiększyła się, szarpnęła mnie ra- ptownie w górę i nagle prysła jak mydlana bańka! Runąłem w dół. Zamknąłem oczy i ścisnąłem kurczowo rączkę walizki. Plusnęło. Wpadłem do wody tuż obok pustej łódki, która przez cały czas mej nieobecności dryfowała wśród innych, jak gdyby spodziewając się mojego powrotu. Znurkowałem głęboko i otworzyłem oczy: — Tak — postanowiłem nagle — zostanę tutaj! Traciłem dech, ogarniała mnie dziwna senność. Jakaś tajem- nicza siła oderwała mnie przemocą od piaszczystego dna. 190 — Nie! — zabulgotałem — Nie! Nie chcę! — Tak! — odpowiedziała zimno i wyniosła mnie jak korek na powierzchnię. Zewsząd wyciągnęły się pomocne dłonie. Po godzinie suchy, przebrany i nieszczęśliwy mknąłem wraz z innymi przed siebie; wiosła uderzały miarowo w mętną wodę, a za każdym ich uderzeniem dźwięczało mi w głowie natrętne pytanie: czy jeszcze tam wrócę, czy wrócę, czy wrócę? Czy wrócę?... czerwiec, 1978 r. Koniec Prolog 7 Wiosna Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział I Obowiązkowy opis przy- rody 11 II (osobny) Przebogata fau- na tutejszej okolicy lź III Wędrowiec 14 IV Strumień 16 V Dom 18 VI Koń 22 VII Strych 27 VIII Dolina 30 IX Mole 34 X Gorączka złota XI Babcia Alicji » dziestu rozbójników XII W miasteczku i XIII Rozprawa 47 XIV Bańki mydlane XV Zegarmistrz 64 XVI Kukółka 73 XVII Piasek 79 XVIII Tereska 82 38 czter- 40 43 60 Zima Rozdział I Niespodzianka 89 Rozdział II Nocny gość 97 Rozdział III Na swoim 103 Lato Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Jesień I Znowu razem 10S II Kowalski 113 III Obiad 116 IV Spleen lii V Wojna 122 VI Ad astra 126 VII Poszukiwania 138 VIII Pod wodą i aupełaie gdzie indziej 133 IX Upadek 144 X Na Ziemi 159 XI ...i z powrotem 155 XII W tę ... czyli opowieść Słonia 164 XIII W uchu 175 XIV Narodziny gwiazdy 178 Rozdział I ... i ostatni 185 Epilog 190 ii 1680015547 Cena zł 300,-» łSBN;83-2G 7-0642-