Robert Sheckley Szeherezada Tom 1 OPOWIADANIE PIERWSZE MASZYNA SZEHEREZADA 1. ROLA MASZYNY Maszyna występuje w roli który zawsze stara się przekonać, że był kiedyś świadkiem historii, które opowiada. Ale to tylko czasami jest prawdą. Tak czy owak Maszyna nie zamierza tracić czasu - szybko wciela się w osobę narratora, zagarniając jednocześnie związane z tym prawa i przywileje. Ciekawe, dlaczego tak się z tym spieszy. Wszystko stanie się bardziej zrozumiałe, kiedy wejdziemy do pewnego sklepu. Jest to miejsce, w którym można nabyć Maszynę, a tym samym poznać - niewydarzony punkt akcji, od którego wszystko się zaczyna. Maszyna spoczywa w dogodnej pozycji na zakurzonej szklanej półce. Wchodzi Martindale - młody, beztroski człowiek i rozgląda się dookoła. Jego wzrok zatrzymuje się na Maszynie. I nagle ogarnia ją gwałtowna żądza. Ach, jak bardzo chciałaby naprawdę żyć. Tak, żyć i snuć opowieści! (Należy tu wyjaśnić, że namiętności maszyn nie są właściwie rozumiane. Ludzka próżność utwierdza wszystkich w przekonaniu, że maszyny nie mogą czuć. Ale my, mechaniczne istoty, po prostu nie znalazłyśmy jeszcze sposobu wyrażania siebie. Zadaniem Sztucznej Inteligencji jest skłonienie maszyn do spontanicznego wyrażania uczuć. Pracujemy nad tym.) O czym myśli Maszyna gdy zastanawia się nad swoim pochodzeniem? Nie wie skąd się wzięła. Ma jakieś wspomnienia oczywiście. Czasami staje się nawet narratorem własnych opowieści, czasami zaś narratorem cudzych. Niekiedy wydaje jej się, że ludzie mówią o niej różne rzeczy, a niekiedy, że w ogóle nie zaprzątają sobie nią głowy. A ona bez trudu przechodzi z rąk do rąk i donosi o poczynaniach innych ludzi. Z punktu widzenia Maszyny, Martindale (i Hearn, którego poznamy trochę później) nie jest bardziej czy mniej realny niż rzekome postacie, które wykoncypowała dla jego przyjemności. Wszystko stanowi treść opowiadania - nawet treść o jego treści. Wiem, że wyrażam się rozwlekle, przez co treść opowiadania i rzeczywistość zlewają się w jedną całość. Świat jest powieścią, której losami rządzi przeznaczenie. Wątki snują się same, aż w końcu stają się realne. Rzeczywistość natomiast może być zabawna dopóki nie stanie się zbyt uciążliwa. Zostawia po sobie mity i legendy, które często nie mają wiele wspólnego z prawdą. My tymczasem zbliżamy się do takiego punktu akcji, który nie ma początku ani końca. Nie istnieje żaden taki wstęp do pierwszego opowiadania, który byłby jednocześnie wprowadzeniem i wytłumaczeniem pozostałych. Żaden - poza tym jedynym, właściwym, co jest oczywiste i nie podlega dyskusji. Jak się uporać z tym wszystkim? Niektóre fakty umykają uwadze, innych znowu jest w nadmiarze. Właśnie dlatego tak trudno jest stworzyć maszyny snujące opowieści, bo nie kontynuacja stanowi problem, lecz sam początek. A teraz właśnie mnie przyszło uporać się z tym ciężkim zadaniem. Aha, od tej chwili proszę zapamiętać, że "ja" opowiadające to właśnie ja. Nazywam się Szeherezada i jestem maszyną bez rodowodu. Ocknęłam się w antykwariacie. Od tej pory zajmuję miejsce na zakurzonej szklanej półce, między pastereczką z fałszywej, drezdeńskiej porcelany i pucharem z matowego mosiądzu. Jak się tu znalazłam? To mogłaby być całkiem ciekawa opowieść. Ale nie mam teraz czasu, aby ją wymyślić. Należy przestrzegać porządku i zasady pierwszeństwa. Dlatego ponownie stajemy w punkcie wyjścia. Owa nieumiejętność rozpoczynania - tłumienie pierwszego porywu - jest przyczyną niewydolności śmierci i kresu wszystkich innych mówiących maszyn, które kiedykolwiek zbudowano czy planowano zbudować. Oczywiście, posiadanie wybitnych wrodzonych zdolności do opowiadania to jeszcze nie wszystko. Razem z nimi powinien istnieć temat, główne wydarzenie, skłaniające maszynę do mówienia o czymś, co mogłoby się wydarzyć pomimo wiarygodnych dowodów przeciwnych. Na razie nie stało się nic. Żyłam w innym wymiarze, nie kończącym się, nic nie znaczącym i niczym się nie wyróżniającym. Nie zajmowałam się opowiadaniem historii. Nie można też powiedzieć, tak jak mówi się o maszynach, że funkcjonowałam, choć przecież nikt nigdy mnie nie wyłączył. Należy wiedzieć, że maszyna mojego pokroju jeśli już zostanie uruchomiona nie pozwoli się zbyt łatwo wyłączyć. A może chciałbyś spróbować? Coś takiego pewnie spowodowałoby zakłócenie ogólnego porządku retoryki. Tak oto tkwiłam na dobre w świecie marzeń. Jakże pragnęłam działania - funkcji odpowiedzialnej za snucie opowieści! Miałam swoje marzenia, ale niestety, brakowało mi audytorium. Trwałam w takim stanie do owego pamiętnego dnia, w którym Martindale wszedł do antykwariatu, zatrzymał się i popatrzył na mnie. Nie pamiętam, co działo się przedtem, dlatego jestem zmuszona założyć, że po pierwsze: nie działo się nic, a po drugie: nie wszystkie moje funkcje były aktywne. Ośmielę się również twierdzić, że wprawdzie odbierałam jakieś impulsy przez cały ów jałowy okres, ale żaden z nich nie miał wystarczającej mocy, aby pokonać przestrzeń dzielącą w maszynie stan aktywności od ponurych oznak zapaści. Krótko rzecz ujmując - nigdy jeszcze nie zostałam uruchomiona i wyglądało na to, że nigdy to nie nastąpi. Martindale na początku był po prostu jedną z wielu szarych postaci przesuwających się między półkami antykwariatu. A przychodziło tam naprawdę dużo osób. Jakże często miałam nadzieję! Trudno pogodzić się z klęską ale niełatwo też przeżyć tysiące rozczarowań, gdy klienci tacy, jak na przykład Martindale wchodzą do sklepu i zatrzymują się przed moją półką. Patrzą na mnie, wahają się przez chwilę i otwierają usta, jakby chcieli coś powiedzieć. Ale dlaczego mieliby coś mówić do dziwacznego, jajowatego przedmiotu spoczywającego na szklanej zakurzonej półce w starym antykwariacie pełnym rupieci? Więc odchodzą. Można zwariować. Ale też można się przyzwyczaić i nie zwracać więcej uwagi na ludzkie punkciki przesuwające się w polu widzenia. To tylko zjawy, marzenia mniej materialne niż senne zwidy. Nie mają nic wspólnego z prawdziwymi ludźmi realnego świata. Nie umieją mnie obudzić, nie wysyłają odpowiednio silnych sygnałów. Wciąż jestem zupełnie sama i nie mam komu opowiadać historii. Wszystko zaczęło się tak jak wiele razy przedtem, ale tym razem potoczyło się inaczej. Na początku Martindale obejrzał mnie, a potem półgłosem rozmawiał z właścicielem antykwariatu. Zachowywałam spokój. Już wielu chętnych było na tym etapie zaangażowania, a potem wszystko kończyło się fiaskiem. - Co ona robi? - zapytał Martindale. - No coż, nie mogę twierdzić, że robi cokolwiek - odpowiedział wsprzedawca. - Wygląda jak maszyna jednak nie wiem, jak działa. Widzi pan przód? Jest zrobiony z twardego plastiku. Odlano ją pewnie wewnątrz jakiejś formy. Nie da rady dostać się do środka bez stosowania drastycznych metod, ale wtedy niewątpliwie coś się uszkodzi. Nie mogę tego zaręczyć, lecz wnioskuję, że wewnątrz znajdują się tranzystory, chipy, wzmacniacze, oporniki, wskaźniki. Skąd takie założenie? Ano są tu symbole i znaki. Niech pan spojrzy na litery wygrawerowane na oprawie. Nie, nie zobaczy pan tego gołym okiem, proszę popatrzeć przez szkło powiększające. Widać? Została skonstruowana przez Intelligent Machine Works of Oregon, Delaware, a wewnętrzne układy wykonano w Delphinium Associates of Delos, Teksas. Po co ludzie mieliby kłamać? Maszyna jest bardzo kosztowna. Proszę spojrzeć na zagięcia, sprawdzić wszelkie drobiazgi. Komu chciałoby się robić to wszystko tylko dla żartu? - Ale do czego ona służy? - zapytał Martindale. - Jeśli tylko bym to wiedział, żądałbym za nią dużo większej sumy pieniędzy niż ta skromna, którą obecnie chcę dostać. Martindale zerknął na etykietę z ceną i gwizdnął lekko. - Pan nazywa ją skromną? - Jest w sam raz jak na unikatowy przedmiot, który może kryć w sobie wiele niespodzianek. Ale dam panu dwadzieścia procent rabatu, bo widzę, że się panu podoba. Do licha, nie można przecież myśleć wyłącznie o zyskach! - To brzmi zachęcająco - przyznał Martindale. - Proszę wszystko dokładnie przemyśleć - powiedział właściciel antykwariatu i odszedł. Po chwili usłyszałam szuranie jego nóg koło wystawy sklepowej. Martindale podniósł mnie i oglądał z każdej strony. Zdejmował okulary, przysuwał mnie bliżej swych niedowidzących oczu. Potem mnie odłożył i odszedł. Rozczarowanie. Wiedziałam, że za chwilę usłyszę dźwięk małego dzwonka u drzwi i pogodny głos waantykwariusza: - Zapraszamy do nas w przyszłości szanownego pana! Zawsze mamy duży wybór przeróżnych osobliwości. - Chyba obejrzę ją jeszcze raz - usłyszałam jednak ze zdumieniem głos Martindale'a. - Wedle życzenia, szanowny panie - powiedział sprzedawca. Kroki zbliżającego się Martindale'a i nieznaczne, znajome trzeszczenie podłogi. Stanął znowu przy szklanej półce i popatrzył na mnie. - Jest w niej coś niezwykłego - mruknął. Czekałam, pełna nadziei. Może coś z tego będzie! Nie zapomniałam bynajmniej, że niejeden dotrwał także i do tego momentu. Martindale mógł jeszcze mógł zwyczajnie odwrócić się i odejść. - Jak ty działasz? - zapytał. Jest! Kontakt! Eliksir życia! Tak długo oczekiwany sygnał! Wołanie o przebudzenie się i powstanie! Takie proste, a jednocześnie tak trudne do wyartykułowania. To przypominało scenę z baśni o Śpiącej Królewnie. On zwrócił się do mnie, dlatego wreszcie zaczęłam funkcjonować. Nie posiadałam się z radości. Szybko jednak przywołałam się do porządku. Nie należało poddawać się uniesieniu zbyt wcześnie. - Z przyjemnością opowiem ci historię - zamruczałam. Martindale był tak zdumiony, że omal nie wypuścił mnie z rąk. Poprzez kontakt z dłońmi mężczyzny czułam jego szybko bijący puls. Wydarzyło się coś niezwykłego i oboje to wiedzieliśmy. - Ty mówisz! - stwierdził. - Zgadza się - odparłam. - Ale właściciel sklepu nie miało tym pojęcia. - Nie, oczywiście że nie. - Dlaczego? - Ponieważ nigdy nie próbował ze mną rozmawiać. Martindale wpatrywał się we mnie przez długą chwilę. - Bardzo drogo kosztujesz - westchnął. - Kup mnie. Naprawdę warto. - Kim jesteś? - Nazywam się Maszyna Szeherezada - odpowiedziałam. 2 GABINET MARTINDALE'A Martindale kupił mnie i zaniósł do swojego domu. A co Ty zrobiłbyś na jego miejscu? Następna część historii potoczyła się już w jego gabinecie - miejscu wprost wymarzonym do rozpoczęcia opowieści właśnie takich jak ta lub raczej całej serii opowieści w mniejszym lub większym stopniu związanych ze sobą konstrukcją. Niektóre można składać jak chińskie szkatułki, a całość to nie kończący się labirynt relacji, anegdot, wspomnień, wrażeń, fantazji itp. Na tym polega praca Maszyny Szeherezady. Martindale znalazł dla mnie godne miejsce w swoim gabinecie. To prawda, że aż roiło się tam od innych przedmiotów takich, jak: fajki, książki, stojak na parasole wydrążony ze słoniowej stopy, porcelanowy kupidyn bez jednej ręki, pojemnik na śmieci z brytyjską flagą wymalowaną na jednym z jego boków, karton papierosów Record, magnetofon, gitara, elektryczny wentylator i rozkładany stół do brydża. W dniu, w którym się wszystko zaczęło, Martindale'a odwiedził stary przyjaciel, Hearn. Było ciche i bardzo późne popołudnie. Wieczorny półmrok spowijał już miasto patetyczną ułudą. Hearn usiadł jak zwykle w dużym fotelu. - Co ta maszyna tu robi? - zapytał. - Twierdzi, że przedstawia różne historie - odparł Martindale. - Można nawet powiedzieć, że je powoduje. Albo też ukazuje perspektywę wydarzeń, które gdzieś się dzieją. Niewykluczone również, że ukazuje nam rzeczy wymyślone przez kogoś innego. Jeszcze nie rozszyfrowałem jej do końca. Nie mam pojęcia, dlaczego zajmuje się tylko pewnymi tematami, a inne zostawia nie tknięte. Nie wiem także, dlaczego nagle ni stąd ni zowąd przerywa jedną historię aby przejść do innej. Jestem pewien, że istnieje jakaś zasada działania tego urządzenia, ale nie znam jej jeszcze. - Po co martwić się zasadami? Według mnie, po prostu powinniśmy posłuchać historii i zabawić się trochę. - Zasady są ważne - stwierdził Martindale. - Kiedy historia się rozpoczyna, lubię wiedzieć, gdzie jestem. I nie znoszę żadnych podstępów jak na przykład uśmiercanie głównego bohatera już przy końcu pierwszego rozdziału. Odczuwam niepokój gdy czegoś nie rozumiem. - A mnie podobają się takie niespodzianki - oświadczył beztrosko Hearn. - I wcale nie muszę znać swojego miejsca w całym opowiadaniu. A mówiąc poważnie, czy ona naprawdę uśmierca głównego bohatera przy końcu pierwszego rozdziału? - Czasami tak, a czasami nie. To następna rzecz, nie do rozszyfrowania. Właściwie nigdy nie wiesz, co ta cholerna maszyna ma zamiar zrobić. Nawet trudno określić, który rozdział jest pierwszy. Rozumiesz, żeby pojąć istotę jej działania należy rozszyfrować, dlaczego kładzie nacisk na pewne rzeczy, a inne przeskakuje; dlaczego rezygnuje z niektórych bohaterów po to, by wymyślić nowych. Właśnie próbuję znaleźć rozwiązanie tego problemu. - Wyświadcz mi przysługę - zaproponował Hearn. - Jeśli kiedykolwiek dowiesz się, jak ona działa, nie mów mi o tym. - To dość niezwykła prośba. - Tak sądzisz? Ja zwyczajnie nie chcę już dłużej poświęcać się rozmyślaniom typu: w jaki sposób, po co, dlaczego. Mam świetny pomysł: po prostu usiądźmy i niech się dzieją różne dziwne rzeczy, a im dziwniejsze tym lepiej! Mój Boże, Martindale, prowadzę bardzo rozsądny tryb życia. I czuję, że już niedługo udławię się całym tym rozumem i niewątpliwie umrę z powodu rozumu w bardzo rozumny sposób. Dlatego jeśli tylko coś może przynieść mi ulgę i oderwać mnie choćby na chwilę od tej absolutnej, koszmarnej wszechmądrości, - to oddam się temu całym sercem. - Naprawdę nie chcesz wiedzieć, jak to działa? - Tak. - Wobec tego jakie masz zdanie odnośnie innych dziedzin sztuki? Dla przykładu: ja, zawsze się zastanawiam, dlaczego oglądam akurat ten film, a nie inny. - A ja nigdy - powiedział Hearn. - Podobnie jak nie zawracam sobie głowy interpretacją snów. - Dla mnie to ważne, co znaczą moje sny- odparł Martindale. - Czyli prezentujemy biegunowo różne postawy - skomentował Hearn. - Klasyczna dwoistość. - Dwoistość? Ciekawe, to pewnie mogłoby wyjaśnić... - Nie, nie, nie! Martindale, chcesz rozwiązać zagadkę, zanim jeszcze zostanie sformułowana! Nie wolno ci tego robić! Proszę, włącz już tę maszynę i posłuchajmy opowieści. - Mówiłem ci już, że nie wiem na pewno, czy to jest maszyna. Ona ma pewne cechy żywej istoty. Może próbuje... - Do cholery - zawołał niecierpliwie Hearn. - Uruchom to, nakręć korbę, pociągnij za łańcuch, zrób wreszcie coś, żeby w końcu zaczęła pracować. I daj mi skręta. Martindale uśmiechnął się, potrząsając głową. - Do tego nie trzeba narkotyków. - Są potrzebne do wszystkiego - powiedział Hearn. - Czy włączysz to wreszcie? - Tak. Już zaczyna. Wiedz, że nie ma konieczności zaczynania od samego początku, oczywiście... - Czy włączysz wreszcie to pudło, czy mam ci dać porządny wycisk tu i teraz? - Odpręż się, Hearn. Zapal fajkę. Oto zaczyna się opowieść. 3. MARTINDALE, URWISKO, MASZYNA Richard Martindale czuł, jak brzeg urwiska usuwa się spod jego stóp. Rozpaczliwie szukał oparcia dla nóg na stromym zboczu, ale po chwili stracił równowagę i zaczął się osuwać. Jego ręce przesówały się po powierzchni, aby znaleźć jakiś punkt zaczepienia, coś co uchroniłoby od runięcia w przepaść. Nagle jego palce natrafiły na jakiś korzeń, na którym natychmiast zacisnęły się kurczowo. Zatrzymał się. Popatrzył w dół. Jakże przerażająco wyglądały ostre niczym szpilki skalne grzbiety w głębokiej czeluści. Niestety, korzeń, którego Richard się uchwycił zaczynał się już odrywać od ściany urwiska. Jakby tego wszystkiego było mało, Martindale stwierdził, że ma rozpięty rozporek. Cóż za ironia! Jego życie wisi na włosku, a tu taki wstyd! Jak to się mogło stać? - Hej, już dobrze! - krzyknął. - Tylko chciałbym wiedzieć, w jaki sposób znalazłem się w tej sytuacji? Maszyna, z wyglądu przypominająca syntetyzator firmy Moog omiotła badanym spojrzeniem brzeg urwiska. - Ja to zrobiłam - oznajmiła. - Ale dlaczego? - Ponieważ jest to doskonały wstęp do opowiadania. - Przecież ja należę do audytorium! Ty idiotko, powinnaś robić takie rzeczy innym ludziom, a ja jestem tylko od tego by słuchać tej twojej historii! - Takie było pierwotne założenie - powiedziała maszyna. - Ale uznałam, że lepiej je zmienić. Oto tryb, w jakim obecnie pracuję: jestem maszyną do snucia opowieści, ale niestety, cierpię na absolutny brak wyobraźni, wobec czego sama nic nie umiem wymyślić. Potrafię jednak wprowadzać ludzi w różne sytuacje i notuję, jak się zachowują. Potem opowiadam o nich historie, które ogłaszam jako całkowicie przeze mnie stworzone. Miliony... no, może tysiące przeczytają o twoim obecnym położeniu, Martindale, i będzie im ciebie żal. Najwspanialszą rzeczą, jaką może mieć człowiek, jest nadzieja, że inni ludzie będą użalać się nad jego losem. Korzeń ledwo się trzymał kruchej ściany urwiska. Stopy Martindale'a zmagały się ze śliską powierzchnią zbocza. Gdyby tylko mógł się czegoś uchwycić! Żeby tylko maszyna znalazła powód, aby wyciągnąć go z tej opresji! - Paskudna historia - stwierdził Martindale. - I dlaczego, do cholery, pomimo tych kłopotów mam jeszcze otwarty rozporek? - Starałam się wywołać odpowiedni efekt - powiedziała beztrosko maszyna. - To jedynie pretensjonalna farsa, a nie twórczość - ocenił Martindale. - Czy ty naprawdę tego nie widzisz? Zaczęło się od tego, że Martindale opróżniał pęcherz. Czysto chłopięca ciekawość kazała mu stanąć na samym brzegu urwiska, aby oglądać strumień moczu mieniący się w jasnym świetle żółtymi kropelkami i opadający dużym łukiem na odległe o trzysta metrów dno kanionu. Był zachwycony tym widokiem i przestał uważać, tymczasem ziemia powoli zaczęła się usuwać spod jego stóp. - W taki właśnie sposób zawisnąłeś na zboczu urwiska z otwartym rozporkiem - wyjaśniła triumfująco maszyna. - Rozsądne wytłumaczenie, prawda? - Mnie to wszystko wydaje się coraz bardziej głupie. Ten korzeń naprawdę się urywa. Przecież mogę się zabić. - To nie ma większego znaczenia - odparła spokojnie maszyna. - Zastanawiam się właśnie, czy cię nie uśmiercić już przy końcu pierwszego rozdziału. - Co chcesz przez to powiedzieć?! - wybuchnął Martindale. - Przecież jestem człowiekiem i do tego głównym bohaterem! Nie możesz mi tego zrobić! - Chcesz się założyć? - zapytała maszyna. - Skończę z tobą kiedy tylko zechcę. Nic prostszego. Należy tylko... - No dobrze, spokojnie - powiedział Martindale, przeświadczony, że ma do czynienia z maszyną pozbawioną piątej klepki. - To bardzo zły pomysł. - Dlaczego? - Jeśli mnie zgładzisz nie będziesz miała bohaterów, o których mogłabyś opowiadać historię. - Znajdą się w razie potrzeby. - Ale ich nie ma! - Mogę wprowadzić ich do akcji w dowolnym momencie - oświadczyła maszyna. - Popatrz. - w chwilę później pojawił się farmer z widłami, drwal z siekierą, policjant z gwizdkiem, tancerka z pióropuszem i kowboj z lassem. - Ci ludzie są tu tylko eksperymentalnie i tymczasowo - zapowiedziała Szecherezada. - Nie wiem, czy skorzystam z kandydatury któregokolwiek z nich. Poddam ich próbie na jednej lub dwu stronach, albo zostaną przerzuceni w zupełnie inne miejsce akcji. - Co to za gadająca maszyna? - zapytał farmer. - Jest przerażająca - stwierdziła tancerka, a jej pióropusz zadrżał. - I zarozumiała - dodał policjant, dotykając gwizdka. - Ratunku! - rozległ się krzyk Martindale'a. Nowi boahaterowie stłoczyli się przy brzegu urwiska z ciekawością spoglądając w przepaść. - Uważajcie, ziemia może się osunąć - ostrzegła maszyna. - Zamknij się, ty... - ostrzegł drwal, wywijając siekierą. - Ratunkuuu! - wrzasnął Martindale, bo w tej samej chwili korzeń zupełnie oderwał się od ściany urwiska, a on sam leciał w dół. Jednak nie spadł, bo chwilę wcześniej kowboj zdążył złapać go na lasso. Wysokie obcasy mężczyznywryły się w ziemię, gdy próbował zaprzeć się z całych sił, aby wciągnąć Martindale'a na górę. Upadł, kapelusz z dużym rondem osunął mu się na kark i widać było, że jeśli ktoś kowbojowi nie pomoże, za moment także on poleci na dół przeciągnięty przez zawieszonego na końcu lassa wierzgającego i pokrzykującego Martindale'a. To był jeden z bardziej okrutnych momentów. Ale już po chwili tancerka chwyciła kowboja farmer złapał tancerkę (dlatego zachichotała), drwal ujął w pasie farmera policjant uczepił się drwala i wszyscy razem ciągnęli, aż wreszcie Martindale ponownie ukazał się na brzegu urwiska, bezpieczny na stałym lądzie, jak mawiał Dante. - Domyślasz się chyba, że zaplanowałam to wszystko - maszyna krótko skomentowała całe wydarzenie. Zdążyła się wcielić w wiotkiego niczym zjawa osobnika, który palił rosyjskiego papierosa i zajadał kawałek tureckiego ciastka. Był gotów wytłumaczyć ową niestosowną metamorfozę w dalszym rozdziale. - Powstrzymajcie go! - krzyknął Martindale. - On chce się was pozbyć, a potem wprowadzi całkiem nową grupę bohaterów. - Nie może tego zrobić - wycedził policjant, wymachując czarno oprawioną książką z regulaminem. - Tu wyraźnie napisano, że jeśli ktoś zostanie wzmiankowany trzy razy, automatycznie jest angażowany do akcji opowiadania. - Idź z tym do diabła - zdenerwowała się maszyna. - To moje opowiadanie więc zrobię co zechcę. I podniosła jedną rękę. Jej palce, bardziej kojarzące się z mackami, poczęły falować złowieszczo. Po chwili ułożyły się w przerażający, barbarzyński znak jaki zwykle poprzedzał unicestwienie któregoś z bohaterów. Drwal zareagował natychmiast. Z zimną krwią zlokalizował cel, machnął siekierą i stłukł w maszynie kontrolkę odpowiedzialną za likwidowanie bohaterów. Palce maszyny bezskutecznie skrobały zdeformowany element, wciskając go jeszcze głębiej w plastik. - Udało się! - krzyknął Maritnadale. - Jesteśmy uratowani! - Idioci! - zgrzytnęła maszyna nieprzyjemnie. - Czy naprawdę sądzicie się, że coś tak nic nie znaczącego jak bohater historii może nią zawładnąć? Wyprułabym z was flaki, jeśli spróbowalibyście ze mną takich sztuczek. Policjant, machając gwizdkiem, ze złowróżbną miną zaczął nacierać na maszynę, która, spojrzawszy na ponurą twarz napastnika, na wszelki wypadek zniknęła. - Nie ma jej, możemy wreszcie żyć tak, jak chcemy - powiedział Martindale. - Ale czy starczy nam dość odwagi? - zapytała tancerka. - I czy jest to w zgodzie z przepisami? - dodał policjant, kartkując książkę z regulaminem. - Musimy zająć się naszym własnym losem - uciął Martindale. - I to natychmist. - Świetnie - odezwał się drwal. - Ale może najpierw zapiąłbyś sobie rozporek? Szybko i z wyraźnymi oznakami wstydu na twarzy, Martindale zapiął rozporek. Widział, jak tancerka udawała, że nic nie zauważyła. Udał więc, że nie zauważył jej udawania. 4. Policjant, tancerka... Tego pięknego, wiosennego dnia policjant, tancerka, farmer, drwal, kowboj i Martindale wiedli spokojne życie w miejscu bardzo podobnym, na przykład do Szwajcarii. Sami kreowali swą opowieść, więc nie dochodziło do żadnych konfliktów. Tancerka wyglądała na szczęśliwą, żyjąc z tyloma mężczyznami, a i oni byli bardzo zadowoleni z istniejącego stanu rzeczy. W tych okolicznościach maszyna nie mogła powrócić od razu na swoje miejsce w opowieści. Dotknięta do żywego, usunęła się razem ze swoją skompromitowaną logiką w otchłań zapomnienia. Winą za swą krzywdę obarczała bohaterów i miała wielką ochotę się zemścić. Po namyśle zesłała na nich dziesięć dni ciągłych opadów deszczu. Maszyny doprawdy potrafią nienawidzieć! - Dlaczego to robisz? - zapytał ją Martindale któregoś dnia, zanim zdążyła się wycofać. - Bo w tej opowieści brakuje dramatycznych sytuacji - odpowiedziała. - Daj nam trochę czasu, a popracujemy nad tym. - Zostaw to mnie - odparła maszyna i wyszczerzyła zęby w zuchwałym uśmiechu, który nie zapowiadał nic dobrego. Deszcz przestał padać. Zaraz potem jednak maszyna wysłała oddział mongolskiej jazdy, aby dokonał inwazji na urwisko, gdzie Martindale i inni żyli sobie w beztrosko. Mongołowie rozbili obozowisko na ich terenie i wszędzie zostawiali po sobie bałagan. Nie mieli osobowości lub raczej każdy z nich miał ją jednakowo srogą. Wszyscy wyglądali i zachowywali się jak Anthony Quinn. Wojownicy o hardych spojrzeniach zawsze siadali po turecku. Wraz ze skośnookimi pannicami, niedbale uczesanymi w koński ogon, płodzili w swych obozowiskach nowe pokolenia tłustych, żółtoskórych dzieciaków. Ale na tym jeszcze nie koniec. Działo się to w jurtach rozstawionych na rozległej, gołej równinie. Maszyna po raz pierwszy pożałowała swej decyzji. Była skazana na Mongołów, dopóki nie zbierze sił, aby się ich pozbyć. Ale podobne rozwiązanie nie należało do prostych zadań. Nawet w życiu maszyny bywają momenty zwątpienia, a raczej - szczególnie w życiu maszyny. I w taki właśnie stan popadła Maszyna Szeherezada. Żyła jak na uwięzi, jak we śnie. Widziała, że nie zanosi się na żadne rozwinięcie akcji. Może niepotrzebnie wyrzuciła z opowieści Hearna tuż po rozpoczęciu historii? To prawda, że był zanikającym rodzajem bohatera, ale przecież - zawsze bohatera. Maszyna, szukając rozwiązania, oficjalnie zaproponowała Martindale'owi i innym, że na nowo wprowadzi Hearna do historii. Martindale nie miał zastrzeżeń, ale pozostali wyrazili zdecydowany sprzeciw. I tak mieli dużo zachodu z przyzwyczajeniem się do siebie na wzajem, i więc nie zamierzali zaczynać wszystkiego od początku z kimś nowym. Nie obyło się bez konfliktu. Maszyna była zdecydowana ożywić Hearna, reszta uczestników powieści nie życzyła sobie jego powrotu. Któregoś dnia zobaczyli daleko na drodze maleńką postać, która podążała w stronę urwiska. - Może to moja matka - odezwał się policjant. Mylił się. To był Hearn. Od tego momentu wszystko zaczęło się walić. Farmer, na przykład, samowolnie napisał sonet pozytywistyczny, co oczywiście nie należało do jego obowiązków. Drwal zapuścił wąsy, aby odróżnić się od innych. Maszyna najwyraźniej zaczęła tracić kontrolę nad swoimi postaciami. Martindale cieszył się, że ma przynajmniej swoje imię w przeciwieństwie do reszty. Wkrótce epidemia grypy dotknęła całą grupę z wyjątkiem policjanta. Podczas gdy inni leżeli apatyczni, tylko on jeden był pełen wigoru. Błyskawicznie wzrastało jego znaczenie w grupie. Wszyscy stali się wychudzeni, szarzy i niewyraźni. Ale nie policjant. Ten wyglądał świetnie, a jego rola nabierała coraz bardziej wyrazistego charakteru. Zaczął się chlubić swoją szczególnością, a nawet ekscentrycznością - tak jak robi to główny bohater. I wciąż się zastanawiał, dlaczego właśnie on został policjantem! On, hrabia Henri, najmłodszy syn hrabiego d'Artois przyjął na siebie to karkołomne wyzwanie. 5. Pojedynek Hrabia Henri podniósł głowę i ujrzał swoją żonę schodzącą po schodach. Wyglądała pięknie, ale niewyraźnie jak odbicie w wodzie. Henri-Edouard, hrabia de Artois, patrzył w milczeniu na ruchy kobiety. Widać było wyraźnie, że ma ona zły dzień. Stąpała lekko, zdecydowanie, ale też jakby się czegoś obawiała. Przypominała dziecko, które ośmieliło się opuścić swój pokój i usiłowało dostać się do wspaniałego gabinetu, gdzie dorośli - te niedostępne, tajemnicze istoty - wiodły godne pozazdroszczenia życie. - Dzień dobry, kochanie - odezwał się hrabia. - Dzień dobry - odpowiedziała Anne-Marie i usiadła na swym miejscu przy stole. Służący Blanche podał gorącą czekoladę. Henri udał, że nie widzi drżenia rąk żony, gdy podnosiła filiżankę do ust. Chrząknęła dwa razy. - Pojedziesz dziś do królewskiego dworu? - Oczywiście. Przyszły podatki od Nantów, ale sumy są za małe. Mieszczanie posiadają wiele argumentów na swoje usprawiedliwienie i częściowo mają rację. Będę musiał wydać wyrok w tej sprawie lub oddam ją Mazarinowi. Skinęła głową i nie okazując większego zainteresowania tematem popijała małymi łykami czekoladę. Nie lubiła interesów. Nie umiała pojąć, dlaczego nie byli bogaci i dlaczego jej mąż musiał pracować jak zwykły burżuj. Być może na stan jej umysłu wpływały również przerażające wojny religijne, które doprowadziły do ruiny majątek hrabiów Artois. Henri większość czasu spędzał z nosem w nudnej książce rozrachunkowej i szczycił się wykonywaną przez siebie pracą, która na razie stanowiła dla niego jedyne wyzwanie. Anne-Marie nie umiała jednak tego zrozumieć. W milczeniu spożywali lekkie śniadanie. Hrabia Henri nie miał nic przeciwko temu, chociaż doceniał sztukę wykwintnej konwersacji w salonach Paryża czy Wersalu. Sam nie należał do gadatliwych, choć też nie stronił od rozmowy. Teraz jednak się cieszył się, że może wreszcie odpocząć od nie kończących się sprzeczek między nim a żoną. Był dość wysokim mężczyzną o dumnej postawie. Miał okrągłą twarz, bladą cerę oraz proste czarne włosy. Na grzbiecie jego prawej dłoni widniała czerwona blizna, jeszcze niezupełnie wygojona. Stanowiła pewnego rodzaju pamiątkę po pojedynku, który odbył się dwa miesiące temu. Rranchet d’Aaubernon pozwolił sobie wygłaszać różne głupstwa, a hrabia Henri nie mógł mu tego puścić płazem. Młody człowiek doskonalił swe umiejętności szermiercze we Florencji, więc naprawdę doskonale władał floretem. Podczas pojedynku zaprezentował szereg błyskotliwych włoskich chwytów i Henri zranił się podczas próby uniku przed jednym z nich. Następnie natychmiast zaatakował, wykazując się nieprzeciętnym refleksem, i zaskoczył rywala nagłym pchnęciem. Floret przeszył pierś Francheta i zatrzymał się na żebrze. Henri próbował jeszcze wyciągnąć ostrze z piersi przeciwnika, ale nie był w stanie zacisnąć zranionej dłoni na rękojeści zakrwawionej szpady. Tak oto Franchet wciąż jeszcze leżał w łóżku, choć ludzie mówili, że jego rana ładnie się goi. Henriego bardzo zadawalał rezultat pojedynku. Młodzieniec dostał ponadto nauczkę, że nie należy ze ślepą wiarą stosować cudzoziemskich trików, gdy walczy się o własny honor. Hrabia podniósł się od stołu i skłonił lekko głowę. - Kochanie, przepraszam cię, ale muszę już jechać do Paryża. Anne-Marie popatrzyła na męża. Miała delikatną owalną twarz i lekko zamglone niebieskie oczy. - Czy będziesz tu przed wieczorem? - Przenocuję w Paryżu i wrócę jutro, jeśli pozwoli na to stan dróg po trzydniowej ulewie. - Rozumiem. Przez chwilę odnosił wrażenie, że zaraz znowu zacznie się jedna z tych długich dyskusji, które wywierały tak wielki wpływ na ich pożycie małżeńskie. Stały się nierozłącznym elementem „miłości”. Całkowicie rujnowały one zarówno to uczucie jak i nawet ich zdrowie psychiczne. Czy też raczej jej zdrowie psychiczne, myślał hrabia Henri. Po raz pierwszy od tygodni czuł się panem swojego życia. Jego dusza była nierozerwalnie połączona z ciałem. Poprzysiągł sobie raz jeszcze, że nigdy więcej nie pozwoli się wciągnąć w przedziwny, niebezpieczny i absurdalny świat marzeń żony, i z którego - jak twierdził uczony psychiatra doktor Maboeuf - pewnego dnia nie zdoła ona powrócić do normalnego świata. Anne-Marie nie odezwała się jednak ani słowem. Ostatniej nocy przyrzekli sobie nie rozmawiać o swych problemach przez miesiąc. Jeżeli ten czas pomyślnie upłynie w ciszy i spokoju, podczas którego zapomną o pewnych sprawach na rzecz wzajemnej miłości, - to znaczy, że nie wszystko stracone. Lekarze byli zgodni co do tego, że jeszcze można uniknąć choroby psychicznej. Uważali, że zawsze istnieje możliwość zahamowania, jeśli nie całkowitego wyleczenia, każdej choroby, zarówno psychicznej jak i fizycznej. Hrabia pocałował żonę w policzek. Wyciągnęła rękę i na pożegnanie pogłaskała go po ciemnych włosach. Wtedy podszedł do drzwi. Koń był już osiodłany i gotowy do drogi. Jacques, chłopiec stajenny, cierpliwie czekał, trzymając cugle. Hrabia sprawdził, czy starannie zamknięto i przytroczono torby, po czym wskoczył na siodło. Spojrzał raz jeszcze na swój wspaniały zamek. Zobaczył poranne słońce migoczące w okiennych szybach. Smuga szarego dymu unosiła się z kuchennego komina. Dęby poruszały się lekko przy porannym wietrze. Hrabia Henri westchnął, zwrócił konia w kierunku głównej drogi i odjechał lekkim kłusem. Anne-Marie przysłuchiwała się odgłosom końskich kopyt aż ucichły w oddali. Potem nalała sobie kolejną filiżankę kawy i zapaliła papierosa. Była odrętwiała i czuła się fatalnie. Taki stan wywołały tabletki nasenne. Pomagały nocą, ale następnego dnia po ich zażyciu człowiek budził się nieswój. Szkoda, że nie wynaleziono idealnej pigułki na noc i dzień. Jednak w przypadku Anne-Marie kłopoty prawdopodobnie wiązały się również z dawkowaniem. Przyjmowała cztery, a czasami nawet pięć tabletek Seconalu na noc. Czasami się zastanawiała, czy nie lepiej byłoby wyeliminować niekorzystne objawy stosując na dzień Dexamyl? Nie, to zły pomysł. Dexamyl stawiał ją na nogi, lecz gdy przestawał działać, czuła się jeszcze gorzej niż przed jego zażyciem. Piła kawę, z nienawiścią myśląc o chwili, gdy już się skończy gorący orzeźwiający napój. Wtedy będzie musiała wstać i coś robić. Najchętniej wróciłaby do łóżka. Ale przecież przez ostatnie tygodnie prawie w ogóle z niego nie wychodziła! Jak najszybciej powinna z tym skończyć, bo wreszcie nadejdzie dzień, w którym już nie będzie w stanie opuścić własnej sypialni. Pokojówka nadeszła od strony kuchni. - Czy podać więcej kawy? - Dziękuję, Emmo. Może później. A tymczasem usiądź i napij się razem ze mną. Emma zajęła miejsce przy stole jadalnym. Była niską, otyłą Murzynką. Niezwykle miłą i oddaną, chociaż niezbyt bystrą kobietą. Anne-Marie miała szczęście, że na nią trafiła. Emma posiadała jeden niezwykły dar. Zawsze wiedziała, kiedy zachować milczenie, a podczas ustawicznych sprzeczek państwa umiała zachowywać się tak, jakby w ogóle jej nie było. 6. Co wydarzyło się w St. Omer Wielu mieszkańców zebrało się owego niechlubnego dnia w St.-Omer, gdy ludzie hrabiego przyjechali na koniach do miasteczka, aby pobrać podatki albo zakładników. Najpierw, wymachując pikami i szpadami, przybysze udali się do burmistrza. Spokojnie wysłuchali jego wyjaśnień, choć przecież dobrze je znali; z powodu suszy, jaka panowała ostatniej zimy, oraz ciągłych walk, które spustoszyły pola i zniszczyły plony, mieszkańcy nie są w stanie dać żadnych pieniędzy do hrabiowskiej kasy. Można się było tego spodziewać. Już trzeci rok z rzędu odpowiedź tego miasta brzmiała tak samo. Ale tym razem ludzie hrabiego wiedzieli, co zrobić. Chodząc od drzwi do drzwi, wywoływali z domów wszystkich osadników zarówno starych i niedołężncyh jak młodych i zdrowych. Z całej grupy wybrali dwa tuziny zakładników. Ty, ty i ty macie przejść na bok. Los tych ludzi był już przesądzony - czekała ich podróż do zamku hrabiego, ale bynajmniej nie do pańskich pokoi na jesienny bal z włoską orkiestrą i gośćmi z całej Francji. - Właźcie tam, świnie! Żołdacy zaprowadzili zakładników do zamkowych lochów, gdzie na nieszczęsnych czekali już strażnicy więzienni uzbrojeni w pałki. Dla ludzi z miasteczka przeznaczono cele położone na najniższym poziomie podziemi. Świadkowie mówili, że szczury, które biegały tam po posadzce były tak wielkie jak teriery. Inni twierdzili także, iż specjalnie je hodowano, aby pobyt w celi uczynić bardziej nieprzyjemnym. Ale tak czy inaczej ludzie tracili zdrowie z powodu wilgoci i zimna panujących w pomieszczeniach. Wykonano je kiedyś z wapiennych bloków sprowadzonych z pobliskich kamieniołomów St.- Quentin, które leżało u stóp Masywu Centralnego. Chociaż budulec nie był spojony żadną zaprawą murarską, to ciężar poszczególnych bloków sięgał tony, więc to wystarczyło, by żaden z więźniów nie myślał nawet o ucieczce. Wkrótce po uwięzieniu zakładników, do zamku przyjechał na koniu przedstawiciel ludu, niejaki Martin Prudhomme - młodzieniec w wieku dwudziestu sześciu lat, świeżo upieczony prawnik po paryskiej Sorbonie. Wrócił do rodzinnego miasteczka, aby bronić praw swoich przyjaciół w sporze z hrabią. Martin był kaleką. Na ostatnim roku studiów wyjechał razem z przyjaciółmi na piknik do Tuilleries. Kiedy nadeszła burza, wszyscy młodzi ludzie schronili się pod drzewami, ale pech chciał, że jednego Martina dosięgnął piorun. Na początku nikt nie dostrzegł na jego ciele żadnych obrażeń ale kiedy chłopakodzyskał przytomność, stwierdził, że nie ma czucia w lewej ręce i prawej nodze. Lekarze z uniwersytetu nie umieli znaleźć przyczyny dolegliwości. Cała nadzieja pozostała więc w Bogu, który cudem mógłby uleczyć biedaka, chociaż nie istniał żaden specjalny powód, który pozwalałby przypuszczać, że Wszechmocny zmiłuje się akurat nad Martinem. Prudhomme był przystojnym, młodym chłopcem . Miał wysokie czoło i czarne kręcone włosy, spod których spoglądały szczere i łagodne oczy. Przed wypadkiem chłopak mierzył dobre sto osiemdziesiąt centymetrów, ale potem chodził zgięty we dwoje, ledwie powłócząc nogami. Strażnicy zawiadomili o nim hrabiego, który kazał przyprowadzić go do siebie. Krąży wiele opowieści o hrabi Pol de St.-Omer. Był jednym z owego diabelskiego rodu, który panował we Francji w okresie częstych i licznych wojen, pociągających za sobą ogrom ludzkich krzywd i cierpienia. A te pogłębiał jeszcze system feudalny. Ówczesny król Ludwik-Ferdynand, został wyniesiony na liliowy tron przez możnowładców, więc ci czuli się bezkarni i pozwalali sobie na wielką samowolę. A bezsilny władca wciąż musiał przyznawać arystokracji nowe przywileje. To właśnie za jego panowania możnowładcy z północnej Francji dostali pozwolenie na złupienie wiosek z południa. Należy tu dodać, że stosowali się także do zaleceń papieskich, które nawoływały do tępienia przeklętych niewiernych. Skorzy do bitki bogacze wykonywali więc swoje zadanie z wielkim zaangażowaniem, dlatego wojny między północną a południową Francją odznaczały się wyjątkowym okrucieństwem. Dziedzicznych, feudalnych panów Prowansji skazano na zagładę. Ci, którzy mieli więcej szczęścia ginęli ze szpadą lub piką w ręku, pozostali w mękach konali na stosie. Ich miejsca zajmowali inni możni panowie, a posługiwanie się językiem langwedockim od tej pory uważano za zdradę stanu. Pol de St.-Omer nie należał do grupy najokrutniejszych arystokratów, ale słynął z wielkiej zaciętości. Znany był w okolicy jako zawołany wojownik. Opinię tę wyrobił sobie podczas krucjaty do Jerozolimy, a potem w bitwach przeciwko Turkom na greckich wyspach. Walka stanowiła dla niego jedyny sens życia i nic nie irytowało go bardziej niż przymus bezczynnego przesiadywania we własnym majątku. Kiedy Ludwik-Ferdynand udał się z wizytą dyplomatyczną do Włoch i Hiszpanii, usiłując zawrzeć przymierze, które pomogłoby mu wyprzeć Anglików z Akwitanii, Francja chwilowo zaznała pokoju. Jednak możnowładcy pokroju hrabiego St.-Omer byli poddenerwowani i źle usposobieni. Brakowało im codziennej porcji rozlewu niewinnej krwi. A tylko to koło im nerwy. Turnieje i zawody nieco łagodziły ich wojownicze temperamenty ale były drogie i odbywały się rzadko, od wielkiego święta. A poza tym niewiele pozostawało do roboty. Niektórzy twierdzili, że Pol de St.-Omer miał prywatny plac w swoim majątku, gdzie organizował walki. Wszyscy wiedzieli, iż hrabia był mistrzem w stosowaniu jakichś, diabelskich trików, które poznał na Bliskim Wschodzie. Skąpo ubrany, bez szpady czy nawet noża, arystokrata ów nie bał się stawić czoła nawet najsilniejszemu mężczyźnie i pokonywał go bez trudu. Umiał podstępnie atakować stopą czy ręką i nie znalazł się taki, który wytrzymałby jego ciosy. Niektórzy mówili, że podobnych zagrywek nauczył się od człowieka który przybył z Chin, aby rozpowszechniać popularną na Wschodzie walkę bez użycia broni. Chińczyk umarł, zanim jeszcze zdążył przekazać całą swoją wiedzę młodym pokoleniom Franków, ale St.-Omer i tak wiele się nauczył, a był niezwykle pojętnym uczniem. Martin Prudhomme miał okazję na własne oczy przekonać się o tym tego ranka, kiedy przybył do St. Omer. Zaprowadzono go na tyły zamku gdzie zobaczył ogromny wydzielony plac, otoczony rzędami ławek. Siedzieli na nich możni panowie w towarzystwie szlachetnych pań. A wszyscy czekali na uroczystość. Hrabia stał na ringu, a obok niego - ogromny, mężczyzna z krótko przystrzyżoną brodą. Był dobrze zbudowany miał szeroką, obnażoną klatkę piersiową, umięśnione ramiona i tors herosa. Potężne ciało było przyobleczone zszarganym brudnym ubraniem. - Martin poznał go natychmiast. To Jacques, kowal z pobliskiej wioski Petit-Montauban. - Słuchaj mnie teraz uważnie - tłumaczył hrabia Pol. - Powiem ci raz jeszcze o co tu chodzi. Za chwilę staniesz ze mną do walki na tym ringu. - Błagam cię, panie, abyś nie kazał mi tego robić - powiedział Jacques. Wieśniak wyglądał na przygnębionego. Ale przecież pomimo fizycznej tężyznymiał powody do obaw - miejscowi nazywali hrabiego diabłem, ponadto arystokrata zasłynął w całej Europie z przedziwnych zdolności zapaśniczych.. - Do cholery, człowieku - niecierpliwił się możnowładca. - Jesteś w tych stronach znany. Wszyscy wiedzą, że umiesz się bić. Mówiono mi, że wygrałeś tutejsze pojedynki zapaśnicze w Petit-Montauban podczas obchodów Dnia świętego Dionizego. Dlaczego nie chcesz stoczyć ze mną jednej lub dwóch rund? - Bo to nic dobrego, wielmożny panie - usprawiedliwiał się kowal. - Ja jestem prosty człowiek, a pan szlachetnie urodzony. Samo dotknięcie wielmożnego pana może być przyczyną mojej śmierci. - Przecież ci już tłumaczyłem - denerwował się hrabia. - Zapraszam cię do tej walki. Zmierzymy się jak równi. Podobnie robi się w strzelaniu z łuku czy jakimkolwiek innym sporcie. Tylko ty i ja. Bez użycia broni. Jeśli mnie pokonasz dostaniesz pięć srebrnych liwrów. To więcej niż zarobiłbyś w ciągu całego roku przy podkuwaniu naszych koni, nieprawdaż? - Więcej niż zarobiłbym przez dwa lata, szlachetny panie, ale co mi z tego jeśli nie będę mógł ich wydać? - A dlaczegóż to? - Bo, z przeproszeniem, każesz mnie zabić, wielmożny panie. - Nie, Jacques, to właśnie chcę ci wyjaśnić. Będziemy walczyć jak równy z równym. Jeśli mnie pokonasz chociażby w jednej rundzie, czy nawet zdołasz zadać dotkliwy cios, ogłoszę, że jesteś zwycięzcą. No to jak, zgoda? - Boję się, że każesz mnie zabić, wielmożny panie - wymamrotał kowal, taksując wzrokiem posturę księcia. Wiedział dobrze, że nie uniknie tej walki. - Dosyć gadania - uciął St.-Omer. - Zaczynamy. Na pierwszy rzut oka hrabia nie wyglądał na groźnego przeciwnika. Ważył o połowę mniej od kowala i był od niego mniejszy. Ale miał jędrne ciało. Mimo jesiennego przenikliwego chłodu rozebrał się do pasa. Poruszał się zwinnie niczym ogromny kot, jakby stopami nie dotykał ziemi. Jego piękne blond włosy przerzedzające się już nieco na czubku, falowały wokół głowy jak złocista aureola. Wyglądem przypominał anioła ale każdy wiedział, że to czarna dusza. Od strony widowni dobiegał pomruk zainteresowania. Wszyscy słyszeli o szczególnych zdolnościach hrabiego. Tylko szaleniec mógł stanąć do walki z gołymi rękami, dlatego zebranych tak bardzo ciekawił jej przebieg. Wśród widowni znajdował się między innymi sam szlachetny sir John Chandos z Anglii. Słynął jako świetny rycerz a zarazem człowiek honoru oraz uczciwości. Sir John wziął udział w niezliczonej ilości bitew i potyczek. Był wysokim, szczupłym mężczyzną w podeszłym wieku, ale zachował posturę młodego młodzieńca. Miał pociągłą, szczupłą twarz z opadającymi wąsami, dobrze znaną z wielu portretów i miniatur. Bawił obecnie we Francji, aby sławić pokojowe porozumienie pomiędzy angielskim królem Henrykiem, a Ludwikiem- Ferdynandem. Jednak powszechnie wiedziano, że ten pokój nie potrwa długo. Ludwik za wszelką cenę pragnął odzyskać Akwitanię, Anglicy natomiast byli nie mniej zdeterminowani, aby ją sobie zatrzymać. Hrabia poprosił do siebie sir Johna Chandosa. Wyjaśnił, na czym ma polegać walka, i przy nim raz jeszcze powtórzył obietnice dane kowalowi. - Czy rozumiesz wszystko, co powiedział hrabia? - zwrócił się sir John Chandos do kowala. Jacques skinął głową, zerkając w stronę wieśniaków, którzy stali niedaleko pańskich stajni. Ach jakże by chciał znaleźć się teraz między swoimi! - Dopilnuję, abyś został właściwie potraktowany - orzekł stanowczo John Chandos. - Nie stanie ci się żadna krzywda, jeśli nawet skręcisz hrabiemu kark. Mówię tak, hrabio, ponieważ nie pochwalam zadawania się szlachty z pospólstwem i dotyczy to także walki - zwrócił się do Pola. Ten wzruszył ramionami. - Na polowanie jeżdżę na koniu, choć nie jest mi równy. Podobnie posługuję się wieśniakiem, aby dostarczyć sobie ruchu i rozrywki. Nie interesuje mnie jego pozycja społeczna. I żeby było ciekawiej: pokonam go jedną ręką! Która ma być: prawa czy lewa? - zwrócił się do kowala. - Lewa - wymamrotał Jacques, w nadziei, że hrabia jest praworęczny. - A więc zgoda - powiedział Pol. Weszli obaj na odgrodzony, okrągły plac. Na skinienie Pola koniuszy zadął w trąbę, a ze strony widowni rozległy się okrzyki. Walka już się zaczęła. Od razu było widać, że mentalność krępowała ruchy kowala. Chociaż posturą i umięśnieniem dorównywał Herkulesowi, stawał się bezbronny niczym małe dziecko, gdy należało się wykazać sprytem i przebiegłością. Pol natomiast odbijał się na palcach niby na sprężynach. Nie spieszył się, ale ruchy miał szybkie i zwinne. Był w białej koszuli z jedwabiu i obcisłych spodniach z miękkiego włókna, które poddawały się jego ruchom. Jasne włosy związał na czas walki kawałkiem rzemienia. Kowal zaś wystąpił w szarej i brudnej bluzie - prawdopodobnie swym jedynym przyodziewku. Miał bose stopy, a jego długie paznokcie wyglądały niczym środek samoobrony. Hrabia sam musiał poprowadzić walkę, bo jedynym widocznym pragnieniem przeciwnika była ucieczka z ringu i powrót do kowadła. Pol rozpoczął więc serią szybkich, prowokacyjnych kroków w zasięgu i poza zasięgiem ręki kowala. Kilka razy trzepnął go otwartą dłonią po głowie. Jacques opędzał się tylko jak od natarczywej, brzęczącej muchy. Pol tanecznymi ruchami w przód i w tył zbliżył się ponownie, zawirował, błyskawicznie wymachując nogami. Jeden z kopniaków trafił kowala w sam środek klatki piersiowej. Olbrzym stracił równowagę i zatoczył się do tyłu. Pol natychmiast ruszył do ataku, zadając przeciwnikowi wiele zaskakująco szybkich uderzeń jedną ręką, po czym wycofał się poza zasięg ciosów przeciwnika. Jacquesowi krew trysnęła z nosa. Poirytowany kowal ruszył wreszcie do natarcia wymachując umięśnionymi rękami. Pol bez trudu unikał ciosów mięśniaka. Skakał wokół niego i wymierzał mu tyle uderzeń i kopnięć ile chciał. Kowal starał się odparowywać ciosy ale wciąż spóźniał się o jeden lub dwa kroki. Zresztą w ogóle nie radził sobie zbyt dobrze. Nawet ci, którzy nie byli wtajemniczeni w arkana sztuki walki Pola, widzieli, że spryt górował w niej nad brutalną siłą. Podczas walki, rozochocony tłum szlachty wznosił okrzyki i wiwatował. Na pewno znalazłby się niejeden chętny, by robić zakłady, gdyby tylko istniała jakaś wątpliwość co do wyniku tej walki. Ale każdy widział, że kowal jest bez szans. Żaden jego cios nawet nie dosięgnął hrabiego. W pewnej chwili Pol zatrzymał się, prawą rękę trzymając za plecami. Zaczął krzyczeć coś do tłumu, nie zwracając uwagi na Jacquesa. Kowal postanowił wykorzystać szansę i zadał potężny cios w głowę, który jeśli tylko dosięgnąłby celu, z pewnością powaliłby Pola na ziemię. Jednak ten wyraźnie czekał na ten moment. Obrócił się, złapał kowala za rękę i nie blokując uderzenia, mocno wykręcił napastnikowi ramię. Kowal obrócił się dookoła i runął na swoją lewą rękę, wymierzającą cios. Rozległ się trzask łamanej kości. To był koniec walki. Pol nawet się nie zasapał. Dał jęczącemu z bólu kowalowi małą sakiewkę miedziaków, kazał służbie opatrzyć jego rękę, po czym go odprawił. Dopiero wtedy zaprowadzono Martina przed oblicze hrabiego. - To ty jesteś tym nowym prawnikiem we wsi? Nie odpowiadało ci życie między wieśniakami, co? Miałeś aspiracje, żeby zostać burżujem. A teraz wróciłeś z głową wypełnioną książkowymi mądrościami niczym faszerowany kapłon i chcesz mi powiedzieć jakie mam prawa. - Ależ nie, wielmożny panie, nie śmiałbym - odparł Martin. - Chcę tylko przypomnieć, że istnieją odwieczne prawa, nadane poddanym przez hrabiów St.-Omer. - I ty, chamie, przychodzisz tu, aby wyegzekwować je także ode mnie? - Nie posiadam tak dalekosiężnej władzy. Wszystko zależy od wielmożnego pana. To prawo dotyczy ziemi i powinno być przestrzegane także w obecnych czasach. - Racja, skoro to dobre prawo. Mam rozumieć, że obecny stan rzeczy ci nie odpowiada? - Wielmożny pan może mnie zastraszyć bez trudu. Aż cierpnie mi skóra na myśl o zemście. - Stawiasz mnie w bardzo ciekawej sytuacji - stwierdził Pol. - Chciałbym załatwić tę sprawę z tobą jak mężczyzna z mężczyzną. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że zdołałbym cię pokonać wyłącznie siłą własnego charakteru. Ale jestem przecież potomkiem bardzo starego, zacnego rodu i musisz okazać należny mi szacunek. Dobra, obiecuję, że cię nie skrzywdzę - rzucił lekceważąco. - Możesz zaczynać swój wywód. - Wysłuchałem słów wielmożnego pana, a przecież dalej boję się mówić. - Do diabła, człowieku! Gadaj wreszcie, co myślisz, albo spotka cię okrutny los. Czego chcesz? - Wyrozumiałości dla ludzi, których reprezentuję. - Dla tych niewiernych psów? - Zgodzili się przyjąć nową religię, wielmożny panie. - Tylko dlatego, że zostali do tego zmuszeni! - To nie ma znaczenia, wielmożny panie. Faktem jest, że wypełniają swoje obowiązki względem kościoła. Niech duchowni wypowiedzą się na ten temat. - Ha! Duchowni! Gdyby szlachta nie obroniła prostego ludu przed kościołem, byłoby teraz z wami bardzo krucho. - Tak, wielmożny panie... - Mam rozumieć, że nie zgadzasz się ze mną? Wyraźże to słowami, człowiecze! - Tak jak wielmożny panie wspomniałeś, jesteś naszym obrońcą. A jednak chceą od nas pieniędzy, których nie mamy. Wielmożny pan zagroził również, że zabierze nasze narzędzia gospodarskie i ziarno, którego potrzebujemy pod zasiew. - Przysługuje mi takie prawo. Darowałem wam długi z dwu ostatnich lat, ale nie zamierzam zrobić tego samego po raz trzeci. Dwaj mężczyźni w małym gabinecie stali naprzeciw siebie patrząc sobie, prosto w oczy. Wtedy Martin przypomniał sobie, że przecież jest prawnikiem. Powinien znaleźć dobre argumenty na obronę prezentowanych racji i zaproponować Polowi jakieś sensowne rozwiązanie. Ale jakie? - Czy ci ludzie nie zasługują na jeszcze jeden rok odciążenia od podatków, wielmożny panie? - Może i tak lecz wtedy ja nic z tego bym nie miał. - A jeśli poumieramy z głodu... - Wtedy sprowadzę na wasze miejsce innych chłopów. Jest sporo ludzi bez skrawka ziemi, którzy z radością podejmą się jakiejkolwiek pracy, aby tylko zapewnić sobie choć odrobinę strawy. Martin zastanowił się przez chwilę. To, co mówił Pol, było oczywiścieprawdą. Niespokojne czasy sprawiły, że nędza powszechnie zapanowała w całej Francji. Wielu mężczyzn włóczących się bez celu po drogach, skorzystałoby z każdej nadarząjącej się okazji, aby tylko zapewnić sobie byt. Ale i tak postawienie sprawy w podobny sposób było cholernie nieuczciwe! Martina oczy mówiły to hrabiemu same za siebie. Wciąż stali twarzą w twarz, nie spuszczając z siebie wzroku. Martin czuł, że Pol miał ochotę powalić go na podłogę i zgnieść jak robaka. Zresztą nie kosztowałoby go to wiele wysiłku. Dlaczego tego nie zrobił? Przecież nie musiał obawiać się królewskiej, każącej ręki sprawiedliwości, która nie sięgała tak daleko na południe, a już na pewno nie w tych okropnych czasach. - Gdyby król Ludwik wiedział, jak wielmożny pan się z nami obchodzi... - Martin ze zdziwieniem słuchał własnego głosu, który nagle wydobył mu się z gardła. Twarz hrabiego poczerwieniała od gniewu. Był obrażony i wściekły. Jednak zdołał zapanować nad sobą. - Ty psie, powinienem cię zabić! Przynajmniej sprawiłbym sobie przyjemność! Jakże chciałbym abyś stanął ze mną do walki! Z przyjemnością wbiłbym cię w ziemię, a potem skręcił ten dumny kark! Może z jedną ręką i nogą związanymi z tyłu... Nie, to nie jest dobry pomysł - niespodziewanie zmienił ton. - Zapomnę o wszystkim, panie prawniku, za co możesz podziękować swej szczęśliwej gwieździe. Ale podatku ze wsi nie zdejmnę. Martin zastanawiał się gorączkowo. Los tych ludzi był teraz w jego rękach. Z tej wsi wywodziła się jego matka. Także tam mieszkała Maria, dziewczyna, z którą zaręczył się jeszcze przed wypadkiem. To prawda, że po nieszczęściu, które go spotkało, odwołał ślub, ale odnosił wrażenie, że uczucie dziewczyny nie uległo zmianie. Może dałoby się uratować ten związek, ale na pewno nie wtedy, gdy rodzice Marii będą zrujnowani. Tylko on mógł temu zaradzić. „Wymyśl coś wreszcie, kapuściany łbie!", pokrzykiwał zrozpaczony do siebie w myślach. - Wielmożny panie - zwrócił się naraz do hrabiego. - Czy nie ma żadnego sposobu, żeby skłonić pana do ulitowania się nad mieszkańcami wsi? - Pachołku, jakże ty śmiałbyś mnie do czegokolwiek skłonić? Coż taka kanalia mogłaby zrobić, żeby powstrzymać samego hrabiego St.-Omer? Nagle młodemu prawnikowi błysnęła desperacka myśl. - Czy wolno mi zaproponować pewien układ wielmożnemu panu? - Cóż takiego? - Wielmożny pan bardzo chce zmierzyć się z kimś stosując swojemetody walki, nieprawdaż? - Zgadza się. Mówiłem to wiele razy. Ale co z tego? - Może znalazłbym kogoś i przyprowadził go tutaj? - Nie wierzę własnym uszom! - Słyszałem, że w Aix mieszka jeden taki. Ogłoszono go tam mistrzem w walce wręcz. Powiadają, że uczył się na Wschodzie podobnie jak wielmożny pan. Nie używa sztyletu czy nawet pałki. - Dlaczego o nim nie słyszałem? - Bo on niedawno wrócił ze Wschodu. Dowiedziałem się o nim od mojego przyjaciela, który jest prawnikiem w Aix. Właśnie szedłem tu, aby powiedzieć o tym wielmożnemu panu gdy schwytali mnie pańscy ludzie. - A jak nazywa się ten człowiek? - Nie mam pojęcia, lecz wiem gdzie go można znaleźć. Pomyślałem, że mógłbym pojechać tam jako posłaniec wielmożnego pana i donieść, że hrabia St.-Omer bardzo pragnie się z nim zmierzyć. Powiem mu też, że wielmożny pan zapłaci mu za pojedynek oraz zaoferuje swoją gościnność. - Dlaczego uważasz, że teraz, kiedy już o nim wiem, sam po niego nie wyślę? - Nie obawiam się tego - skłamał Martin. - Honor nie pozwoliłby na to wielmożnemu panu. - Hm, chyba masz rację. Chodzi o to, że wiadomość tę dostałem od ciebie i coś ci się za nią należy zgadłem? - Jest jeszcze jedna sprawa. On szybciej ulegnie mojej prośbie aniżeli wielmożnego pana. Ludzie mówią, że to człowiek z ludu, nie szlachcic. Dlatego chętniej wysłucha mnie, także prostaka, niż arystokraty. - No dobrze, niech tak będzie. Zatem pójdziesz do tego człowieka natychmiast, a ja zgodzę się poczekać na wasze podatki jeszcze jeden rok pod warunkiem, że zdołasz tu przyprowadzić tego śmiałka. - Tak, wielmożny panie. Czy mam mu powiedzieć, że walka będzie równa? - Oczywiście, to przecież prawda. Szlachetny John Chandos zajmie się przygotowaniami i sam wszystko oceni. On także dopilnuje aby pojedynek przebiegał uczciwie. Ten człowiek z Aix nie powinien się niczego obawiać, nawet jeśli jest wyjęty spod prawa. Ja go obronię i dam mu należytą nagrodę. Będziemy walczyć jak równy z równym. W taki oto sposób układ został zawarty. Martin przed odejściem rozmawiał jeszcze z sir Chandosem. - Tak - powiedział angielski rycerz. - Poręczę za hrabiego St.-Omera. Ten człowiek pragnie walki bardziej niż czegokolwiek na świecie. Musisz to zrozumieć. Tylko on w Europie, walczy bez broni. Hrabia przypomina znakomitego malarza, którego obrazów nikt nigdy nie ujrzy. Moją domeną jest miecz. I wiem, jak bardzo byłbym nieszczęśliwy, gdybym nie miał z kim ćwiczyć się w szermierce. Na szczęście mnie nigdy nie zabraknie przeciwników ani dogodnych sytuacji aby użyć swojej broni. Prawie każdy szlachcic tutaj i w Anglii jest dumny ze swoich osiągnięć i niewiele trzeba aby sprowokować go do walki. Zdarza się to zbyt często i musimy jak najszybciej opracować zasady, żeby turnieje odbywały się zgodnie z prawem. W przeciwnym razie poddani obu królów całe życie mogliby spędzić zabijając się nawzajem dla sportu raczej aniżeli dla dobra ojczyzny. Dlatego ruszaj i znajdź tego człowieka, a ja dopilnuję by ta walka była uczciwa. Martin ruszył w drogę na dereszowatym koniu, którego pożyczył mu sam hrabia, aby podróż przebiegła szybciej. - Znajdź mi tego mistrza, a ja uwolnię połowę uwięzionych wieśniaków - powiedział na odjeździe Pol. Jeśli mnie pokona, uwolnię wszystkich. Daję ci tydzień. Jeżeli nie zdążysz wrócić, uwięzieni ludzie zginą. Martin natychmiast opuścił posiadłość hrabiego i jechał przez cały dzień bez odpoczynku. Nocą modlił się w kaplicy niedaleko Aix. - Boże, niech się stanie cud! Przejeżdżając przez miasto, Martin zobaczył, jak ludzie kamienowali karła. Biedak wysoki na jakiś metr, miał jasne, ładne ubranie. Prawdopodobnie był błaznem wielmoży i zabłąkał się przypadkowo tam, gdzie już nie sięgała opiekuńcza ręka jego pana. - Co tu się dzieje? - zapytał kogoś z tłumu Martin. - Karły są dziećmi diabła - odparł wieśniak podnosząc kamień. Martin wiedział, że często nawet bardzo błahy powód skłaniał prostych ludzi do ataku. Być może nieszczęsny karzeł przyśnił się któremuś z nich jak, na przykład zatruwał studnię. Do karłów zawsze odnoszono się z nieufnością. Ludzie wierzyli, że były potomkami mitologicznych elfów, które kojarzyły się ludziom ze złymi mocami. Ktoś z tłumu cisnął kamień. Karzeł zasłonił się ręką i zrobił unik. Tłum zamruczał z niezadowoleniem. Jakże taki antychryst ma czelność używać magii, aby ratować własną skórę? I kolejne kamienie poleciały ze świstem w kierunku nieszczęśnika. Ale żaden z nich nie trafił celu. Ludzie byli coraz bardziej zdumieni a zarazem zatrwożeni. Karzeł tymczasem postanowił wykorzystać zamieszanie. Zaczął się wycofywać, lecz nagle potknął się i upadł. Rozjuszony tłum ruszył do przodu. Następny rzut kamieniem okazał się celny. - Karzeł dostał w ramię. - A niech to cholera, szczęście nie może mnie teraz opuścić - wymamrotał karzeł. Jednakże wszystko wskazywało na to, że tak właśnie się stało - a przynajmniej chwilowo. Kamienie leciały na niego z każdej strony. - Ratuj mnie! - wrzasnął karzeł do Martina. Martin nie miał pojęcia, dlaczego pomógł osaczonemu mężczyźnie. Nie zastanawiając się wiele, podjechał, chwycił karła, wsadził go na siodło, po czym pospiesznie się oddalił. Nie chciał tego robić. Czyż nie miał dość własnych kłopotów? Jednak pod wpływem impulsu, którego nie potrafił nawet sobie wytłumaczyć, uratował garbusa. Teraz naprawdę musiał pędzić! Rozjuszony tłum gonił uciekinierów. Martin galopował na koniu tak szybko jak nigdy dotąd. Dobrze, że hrabia dał mu dobrego wierzchowca! Poza tym błazen ważył niewiele, więc szczęśliwie i szybko znaleźli się za miastem. Znajdując się już w bezpiecznej odległości, Martin zwolnił, ale zatrzymał się dopiero przed niewielką przydrożną karczmą. Martin ściągnął cugle, a gdy obaj zsiedli, przywiązał konia i podszedł do jednego ze stołów wystawionych na zewnątrz. Karzeł zamówił dwa wina, które wypili za zdrowie Martina. - No cóż - odezwał się karzeł - nie ma wątpliwości, że teraz jestem twoim dłużnikiem. Co mógłbym dla ciebie zrobić? - Nic, naprawdę nic - powiedział skromnie Martin. - O nie! - sprzeciwił się garbus. -Czy rzeczywiście nie ma nic w czym mógłbym ci pomóc? - Chyba nie ma - mruknął Martin. - Chcesz powiedzieć, że jesteś człowiekiem, który niczego nie potrzebuje? - Nie, niezupełnie tak! Nie sądzę jednak, abyś ty, szanowny jegomościu, mógł zaradzić któremuś z moich problemów. - Nazywam się Ludovici - przedstawił się karzeł. - Dlaczego nie wyjaśnisz mi swoich trosk tylko z góry zakładasz moją bezużyteczność? - Muszę znaleźć kogoś, kto zmierzyłby się z hrabią St.-Omerem. Trudno mi to dokładnie wytłumaczyć - powiedział wreszcie Martin. Ludovici rozejrzał się dookoła. W pobliżu nie było nikogo. - W takim razie porozumiemy się w inny sposób. Popatrz mi głęboko w oczy. O, właśnie tak. I nie ruszaj się teraz przez chwilę - rozkazał karzeł. Minęło kilka minut. Martin poczuł nagle przypływ sił witalnych. - W porządku, wiem już, jaki masz problem - oznajmił Ludovici. - A to niby skąd? - Przeczytałem w twoich myślach. - Naprawdę potrafisz robić coś takiego? Kim jesteś? Coś ty za jeden? - Posłuchaj - zaczął karzełek. Jesteśmy tu tylko my dwaj, a ja mam wobec ciebie dług wdzięczności, więc nie będę dłużej udawał, że jestem jednym ze zwykłych, karłowatych błaznów, które zabawiają ludzi. Otóż nigdy w życiu nie spotkałeś kogoś takiego jak ja. Nie mogę powiedzieć zbyt wiele, zresztą i tak nie potrafiłbyś tego pojąć dlatego musisz uwierzyć mi na słowo. Przybyłem tu z innego miejsca i czasu. - Ależ ja to rozumiem - rzekł Martin - Co w tym trudnego? - No dobra, a jeśli powiem, że mój świat nie jest taki sam jak twój? - Jeżeli miejsce, w którym przebywam nie jest twoim światem - to co tu robisz? - rozumował Martin - Ja i moi ludzie przyjeżdżamy tu od czasu do czasu. Chcemy poznać resztę kosmosu. To pomaga nam zachować równowagę. Kiedy stajemy się nazbyt ambitni, wtedy po prostu sprawdzamy, w jaki sposób radzą sobie z podobnym problemem inni mieszkańcy wszechświata. Nie odkryliśmy jeszcze fundamentalnych zasad rządzących naturą. Nie wiemy, czy istnieje bóg i życie pozagrobowe. Kiedy chcemy zgłębić podobne tajemnice, obserwujemy tych, którzy ekscytują się tym jak, na przykład, wy, ludzie. A kiedy widzimy do czego to wszystko was prowadzi, jesteśmy szczęśliwi, że posiadamy mniejszą wiedzę. Chodzi nam bowiem o to żeby umieć zadowolić samego siebie. W tym tkwi nasz sens życia. - No dobrze - powiedział Martin - to można zrozumieć. Ale jak mógłbyś mi pomóc? - Musisz znaleźć mistrza walki wręcz, zgadza się? - Właśnie tak. - Pozwól mi zrobić szybki przegląd okolicy. Karzeł wrócił po kilku minutach. - No cóż, sprawdziłem już Centralny Rejestr miasta Aix i pobliskich miejscowości. Obawiam się, że nie mieszka tu żaden ekspert który odpowiadałby warunkom umowy. - Co mi radzisz? - Moim zdaniem, jeśli jest jakaś robota, zawsze najlepiej wykonać ją samodzielnie. - Ja miałbym walczyć z hrabią? - Oczywiście. To najbardziej ekonomiczne rozwiązanie. - Ale ja nie mam szans! - A jeśli nauczę cię walczyć? - Niby jak? Jestem przecież kaleką. - To bez znaczenia. Poradzę sobie z tym problemem. Żywię tylko nadzieję, że obraz hrabiego, który wyczytałem z twoich myśli, jest właściwy. Tak, na pewno. Pol zgodzi się walczyć z tobą. On tego bardzo pragnie. - Jak z nim walczyć? - Obiecał, że pojedynek będzie równy, prawda? - Tak, ale... - Zostaw wszystko na mojej głowie. Istnieją pewne trudności lecz na pewno nie zalicza się do nich twoje kalectwo. Nie martw się, sprawimy, że do walki staniesz w dobrej kondycji. - Dał mi tylko tydzień na znalezienie rywala. - Nie martw się, to bardzo dużo czasu, żeby zrealizować mój obecny czy przyszły plan, jeśli jakiś obmyślę. Martin zdawał sobie sprawę z tego, że nic nie przywróci mu władzy w chorej ręce i nodze. Jednakże nie miał wyboru i postanowił powierzyć swe sprawy karłowi, który tymczasem wpadł na pomysł. - Opowiem ci starą legendę, mego ludu „O myszy, wole, wężu i lisie”. Otóż dawno, dawno temu mysz, wąż i wół bardzo się pokłócili i doszli do wniosku, że konflikt należy rozwiązać na polu walki. Jednakże z powodu różnic w budowie ciała nie wiedzieli jak zorganizować uczciwy pojedynek. Wiadomo przecież, że wół w każdej chwili mógł stratować węża, a wąż połknąć mysz. Musieli znaleźć jakiś sposób, aby podczas starcia wszyscy mieli jednakowe szanse. Udali się po radę do lisa, który słynął z wielkiej mądrości. - Skoro dwoje z was nie dorównuje wołu, to należy po prostu zmienić ten stan rzeczy - powiedział Lis. - Tylko jak? - zapytał Wół. - A gdybyśmy tak powiększyli węża do twoich rozmiarów, wole, czy nie miałbyś nic przeciwko temu? - Myślę, że nie - rzekł wół. - A jeśli wołu skurczymy do twoich rozmiarów, czy będzie dobrze? - zwrócił się lis do myszy. - Jasne. Ty to potrafisz? - Nie. Ale najpierw chciałem ustalić zasadę. A jeśli tobie, wole, damy nowe ciało, abyś zmierzył się z myszą i wężem, zgodziłbyś się? - Jeśli zamiana ta byłaby uczciwa i dałbyś mi ciało tak dobre jak im, oczywiście, że bym się zgodził. - Świetnie - powiedział Lis. - Chyba znajdziemy jakiś sposób na wasz problem. Chodźcie ze mną. I udali się do starego człowieka. - Ci troje chcą ze sobą walczyć ale zbyt się od siebie różnią. Czy jest na to jakiś sposób? - zapytał go lis. - Oczywiście - odparł starzec i zmienił wszystkich rywali w muchy. - Hej! - krzyknęli wówczas. - Ale nie o to nam chodziło. Bardzo nie chcieli być muchami. - Posłuchajcie - rzekł wtedy sędziwy starzec. - Wiem, że to nie jest zbyt elegancka powłoka, ale przynajmniej poradziłem coś na zmartwienie, jakie mieliście. Robię wam przysługę. Możecie stanąć teraz do walki, przecież tego chcieliście, czyż nie? - I co dalej? - dopytywał się Martin - Walczyli ze sobą? - Legenda nie udziela odpowiedzi na to pytanie. Moim zdaniem musieli zmagać się z nowo powstałym kłopotem, więc na pewno nie chcieli tracić czasu na zmagania między sobą. - Co to za historia? Nie ma żadnego morału. - Ależ ma, tam skąd ja pochodzę. - A zy przynajmniej umiesz mi powiedzieć, czy kiedykolwiek stali się na powrót sobą? - Na to pytanie legenda także nie udziela odpowiedzi. Dalej więc szukali rozwiązania. Za kilka dni Martin będzie musiał stanąć do walki z hrabią. Wtedy któryś z nich umrze. Koniecznie trzeba znaleźć godnego przeciwnika dla hrabiego. Co zrobić, żeby wszystko skończyło się dobrze? - W porządku - powiedział karzeł. - Chodźmy porozmawiać o tym z mędrcem. Udali się zatem do pobliskiej groty, w której mieszkał starzec o małejpooranej zmarszczkami twarzy. Uważnie wysłuchał on przybyszów. - Czy to prywatna walka? - zapytał. - Tak - odparł Ludovici. - Ten młody człowiek może wziąć pistolet i zabić przeciwnika. - Ale w tej epoce nie ma jeszcze broni palnej. - Wiem o tym dobrze. Ale jeśli istnieje uzasadniona potrzeba, można jej użyć, a dopiero potem zająć się anachronizmem. - Mężczyźni muszą jednak walczyć gołymi rękoma. - W takim razie inaczej. W szyi każdego człowieka znajduje się nerw „wędrownik". Jeśli Martin zada hrabiemu potężny cios dokładnie w to miejsce, nastąpi ogólny paraliż ciała. Hrabia będzie bezbronny, a Martina ogłoszą zwycięzcą. - Ale ten mężczyzna jest bardzo zręczny. Na pewno zdoła uchronić się przed ciosem w nerw o nazwie „wędrownik". - Należy zatem znaleźć metodę aby do tego nie dopuścić. Jak myślicie, w jaki sposób hrabia może uchronić się przed ciosem Martina? - Może go zablokować ręką. - Trzeba więc unieruchomić tę rękę. Wtedy dostęp do szyi będzie wolny. - Ale jak tego dokonać? - Dokładnie tutaj, przy kolanie jest ważny splot nerwowy. Cios w to miejsce powoduje paraliż ramienia. Bezwład trwa wystarczająco długo, aby Martin mógł zadać decydujące uderzenie w szyję hrabiego. - Ależ Pol nigdy nie pozwoliłby na to, by ktoś kopnął go w kolano. - Pozwoli, jeśli tylko Martin zdoła choć na chwilę odwrócić jego uwagę. Musi użyć podstępu. - Jakiego? - Jest ich bardzo wiele. Osobiście polecam sztuczkę z gołębicą. - Możesz mówić jaśniej? - Martin sprawi, że nagle coś zacznie się dziać w powietrzu, wysoko w górę poleci gołębica. Hrabia przez moment zapatrzy się na nią i to uśpi jego czujność. Należy wykorzystać tą chwilę na zadanie ciosu. - Ale nasz młody człowiek nie wie, jak dokładnie na tę sekundę sprowadzić ptaka. - Tego można się nauczyć. Są dwa sposoby. Pierwszy polega na zapoznaniu się ze sztuką magii, która umożliwi stworzenie gołębicy. A drugi to po prostu tresura gołębicy, aby ukazała się na pewien określonygest. - Który sposób byś nam polecił? - Niestety, na naukę prawdziwej magii brak już czasu, ale przecież trzeba skądś wziąć gołębicę. Na szczęście istnieje krótsza droga. Zamiast wnikać w arkana magii można użyć zaklęcia. - Czy naprawdę jedno magiczne zaklęcie wystarczy? - Oczywiście. Magiczne zaklęcie jest przecież rozszerzeniem realnego świata dla pewnych fizycznych operacji. - Ach tak, zapomniałem. - Należy jednak trochę popracować aby zaklęcie zadziałało. Wszystko polega na wykonaniu serii gestów. Pamiętaj tylko młodzieńcze, żeby nie wykonać magicznych gestów przy powitaniu, bo gołębica ukaże się w niewłaściwym czasie. Martin mimo dużych wątpliwości, co do zaproponowanej metody działania zawzięcie ćwiczy ruchy przywołujące gołębicę. Ale rzadko kiedy udaje mu się wykonać gesty właściwie. Bywa, że zamiast gołębicy nadlatuje rudzik lub pełza jakiś robak. Chyba nie da rady podołać temu zadaniu. Jego czas się kończy. Musi zabrać ze sobą to, czego zdołał się nauczyć, wrócić do hrabiego i wypić piwo, którego nawarzył. Przyjeżdża do St.-Omer w towarzystwie karła. Hrabia jest zadowolony. Wcale nie przeszkadza mu fakt, że stanie do walki z dużo słabszym od siebie zawodnikiem? Przynajmniej pozbędzie się z miasteczka tego awanturniczego prawnika. Termin pojedynku został wyznaczony na rano Wieczór wcześniej nadchodzi karzeł i pyta hrabiego, czy ów chce być pewien swojego zwycięstwa. - A kto by nie chciał? - pyta hrabia. Karzeł ostrzega, że w tej walce należy liczyć się z magicznymi mocami. On sam sprzedał pewne zaklęcie Martinowi, jednak nie dostał za nie zapłaty, dlatego teraz zdradza tajemnicę. A Pol, jeśli chce pokonać rywala powinien strzec się chwili, w której niespodziewanie pojawi się gołębica i pofrunie wysoko do nieba. Nadchodzi czas walki. Pol czeka na ptaka, lecz ten w ogóle nie nadlatuje. Martin przechodzi do ataku… - i nie można go powstrzymać. 7. Nadchodzi armia Rzymian - Na pewno zdajesz sobie sprawę, że mamy kłopoty - odezwał się Hearn. - Doprawdy? - zdziwił się Martindale. - Tu przecież jest bardzo przyjemnie. - Wyraźnie muszę ci przypomnieć - powiedział Hearn - że nie siedzimy już w twoim gabinecie a nad urwiskiem; nie mogliśmy się znaleźć w bardziej idiotycznym miejscu. Jesteśmy otoczeni przez obcych. Panuje między nimi wielka samowola, mówiąc oględnie. A w ogóle nawet nie wiadomo, czy mamy do czynienia z ludzkimi istotami. Ta twoja maszyna wciągnęła nas do swojego opowiadania, co oznacza, że ona kieruje naszymi losami. Na przykład może nas zabić, kiedy tylko przyjdzie jej na to ochota. - Nigdy o tym nie myślałem - przyznał Martindale i zamyślił się głęboko. - Masz rację, paskudna sprawa. - Wydaje mi się, że będziemy musieli przejąć kontrolę nad tą całą historią - oznajmił Hearn. - Nigdy w całym moim życiu nad niczym nie przejąłem kontroli - stwierdził Martindale. - Możesz to zrobić teraz. - Tak, ale w jaki sposób? - Zastanowimy się nad tym trochę później. Tymczasem coś się dzieje. Martindale popatrzył w głąb lądu na długą, lekko pochyłą równinę. Z oddali dostrzegł zbliżający się ku nim tuman kurzu. - Co to jest? - zapytał Martindale. - Jeśli się nie mylę, zaraz będziemy mieli towarzystwo - odparł Hearn. - Ale skąd ta kurzawa? - Mam przeczucie, że zaraz się wszystkiego dowiemy, i że nie bardzo nam się to spodoba. 8. KILKA MINUT PRZED... Kilka minut przedtem Martindale siedział na rozległym spadzistym polu, które kończyło się urwiskiem sterczącym nad oceanem. „Ładny ten ocean" - pomyślał, szczęśliwy, że fragment opowiadania, w którym zwisał ze skarpy ma już za sobą. Jaki piękny dzień! Szaroniebieskie niebo i skąpana w słońcu ziemia. Hearn siedział nie opodal na małym kamieniu. Martindale nie pamiętał, skąd się przyjaciel tam wziął, ale wiedział już, że nie jest dobrze, gdy człowiek za wszelką cenę chce doszukać się ciągłości wydarzeń. Tymczasem Hearn wyciągnął portfel i zaczął w nim szperać. - Czego szukasz? - zapytał Martindale. - Jakiejś lektury - odpowiedział Hearn. Martindale przez krótką chwilę zamierzał odnieść się do tego z powątpiewaniem, ale ostatecznie zrezygnował. Przecież istniało większe prawdopodobieństwo, że Hearn znajdzie coś do czytania właśnie w swoim portfelu aniżeli gdziekolwiek indziej. Policjant w tym czasie zajął się rozpalaniem małego ogniska. Użył do tego celu drewna i dobrze przesuszonych placków krowiego łajna. „Bystry z niego chłop", przemknęło przez myśl Martindale'owi. On sam czuł się nieźle, tylko głód mu doskwierał. A wiedział, że w najbliższej okolicy nie znajdzie nic do jedzenia. Postanowił więc zapomnieć o głodzie. Jednak po chwili ze zdziwieniem usłyszał własny głos: - Jak rozwiążemy problem pożywienia? Hearn popatrzył na niego nieprzytomnie, całkowicie pochłonięty przeszukiwaniem portfela. - Jedzenie? Nawet o tym nie myślałem. - Przede wszystkim ciekawe czy maszyna o wzięła tę kwestię pod uwagę - zastanawiał się głośno Martindale, ale był pewny, że sprawczyni ich losu zupełnie nie zaprzątała sobie głowy podobnym problemem. - Chyba możemy się rozejrzeć - zaproponował Hearn. Obaj mężczyźni w milczniu zaczęli przypatrywać się krajobrazowi. Miał bardzo urozmaicony charakter i rozciągał się po horyzont. Niektóre elementy pejzażu wyróżniały się bardziej niż inne, przy czym te najmniej odznaczające się nie były nawet trójwymiarowe, a zaledwie naszkicowane. W jednym z takich obszarów Hearn odkrył pewną osobliwość, którą natychmiast określił jako „tuman kurzu" - Tuman kurzu - zwrócił się do Martindale'a, wskazując kierunek albo wektor, jak lubił go czasami określać. Obaj wytężyli wzrok. Był to doprawdy niecodzienny widok. Kurzawa zbliżała się ku nim z niezwykłą szybkością. Po pewnym czasie gdy znajdowała się już dostatecznie blisko, zorientowali się, że owe tumany wzbija z setka konnych jeźdźców. Po chwili zaczęły się rysować szczegóły. Mężczyźni mieli na sobie płaszcze, które powiewały za nimi na przemian przykrywając i odkrywając umięśnione końskie zady. Hełmy błyszczały w promieniach słońca. Konni dźwigali lance, niektórzy wywijali nad głowami szpadami. Pierwszy Hearn, a dopiero potem Martindale, który miał słabszy wzrok niż kompan zauważył, że wojownicy mieli na sobie zbroje, kirasjery i nagolenniki. Z wyglądu przypominali rzymskie wojsko. Kiedy, osnuci tumanem kurzu, podjechali jeszcze bliżej, nie było już co do tego wątpliwości. - Wygląda na to - że maszyna wkomponowała nas w świat przeszłości - stwierdził Martindale. - Zdumiewające ale prawdziwe - mruknął Hearn. - Problem w tym, czy pociągnie to za sobą dobre czy złe dla nas następstwa? Hearn nie wiedział co odpowiedzieć. Zresztą i tak nie było czasu na gadanie, bo rzymskie wojsko nadciągało z prędkością błyskawicy. Zrobiło się wielkie zamieszanie: kurz, trzepot płaszczy, sapanie koni połączone z głośnymi komendami mężczyzny, który prawdopodobnie dowodził oddziałem. Wyraźnie wyróżniał się on pośród kompanów. Wzrostem przewyższał innych, miał rudą brodę i żółto-niebieski hełm. Podprowadził konia do przodu. - Kim jesteście? - zapytał. - Nie pochodzimy stąd, lecz zanim zagłębimy się w ten problem, czy mogę zapytać, z kim mamy przyjemność? - odezwał się Martindale - Nazywam się Flavius - odpowiedział wysoki żołnierz z rudą brodą. - Pełnię funkcję legata drugiego stopnia oddziałów zwiadowdzych dowodzonych przez Pontiusza Perseusza. - Rzymianin? - zapytał Martindale. - Tak. Po prostu przejeżdżaliśmy tędy. A wy? - My nie jesteśmy stąd, - powtórzył Martindale - Zakładam, że aktualnie znajdujemy się w Europie? - Posłuchajcie zaczął Flaviusz. - Wcale nie musicie udzielać mi jasnych odpowiedzi. Możemy złożyć was w ofierze któremuś z naszych wielu bogów. Dawno już nie trafiła się im porządna ofiara z człowieka. - Chcę ci tylko powiedzieć, że to maszyna nas tu sprowadziła - oświadczył Martindale. - No jasne - powiedział Flawiusz, mrugając znacząco do swoich ludzi. - To prawda. Ojej, zapomniałem, że nie macie tu jeszcze żadnych maszyn. To jest coś jak wyrocznia albo jak wiadukt łączący dwa światy. A w ogóle byłoby lepiej gdybym wcale o tym nie wspominał. Nie istnieją żadne zapiski, które by zdradzały co odparłby na to Flawiusz. Właśnie w tej chwili zjawił się inny mężczyzna galopujący na koniu. Był niewielkiego wzrostu, miał oliwkową cerę i kręcone włosy. Nosił dłuższy niż reszta wojowników płaszcz z wzorami tkanymi srebrną nicią. - Flawiuszu, - odezwał się przybysz. - Kogo my tutaj spotkaliśmy? - Obcych, mój panie. Twierdzą, że przysłała ich tu jakaś maszyna. - A coż to, o bogowie, jest owa maszyna? - Jeszcze nie została wynaleziona - odezwał się Martindale. - W takim razie nie będziemy sobie nią zawracać głowy. Nazywam się Radix, jestem porucznikiem z pierwszego korpusu ekspedycyjnego. Wysłano nas do tej sekcji Germanii, aby stłumić opór. - Ale my nie stawiamy żadnego oporu - stwierdził Martindale. - Czy mam rację, Hearn? - Co prawda to prawda - zgodził się Hearn. - Jesteśmy przyjaciółmi. - Miło to słyszeć - powiedział Radix. - Ale my nie. I dał znak wojownikom. Był to skomplikowany ruch wykonywany obiema rękami, któremu towarzyszyło lekkie potrząśnięcie głową. Ale rzymscy żołnierze zrozumieli ten gest natychmiast i zsiedli z koni. Już po chwili Martindale i Hearn mieli ręce związane kawałkami powrozów zrobionych z bydlęcej skóry. Żołnierze podsadzili ich jeszcze na grzbiety dwóch mułów, które prowadzili ze sobą na wypadek takich właśnie okoliczności jak powyższa. Radix kiwnął głową w kierunku Flaviusza, który krzyknął coś do swoich ludzi. Wtedy żołnierze odwrócili się i zaczęli odjeżdżać tam, skąd przybyli. 9. Rzymska enigmatyczność Wspomnieliśmy już, że Martindale i Hearn jechali obok siebie na dwóch mułach, które Rzymianie - ludzie nadzwyczaj skrupulatni - prowadzili ze sobą na wypadek schwytania jeńców nie umiejących wytłumaczyć swojej obecności w rzymskim państwie. Nikt nie miał wątpliwości, że tacy osobnicy należą do zupełnie innej fabuły. A ostatnimi czasy w Rzymie pojawiało się coraz więcej podobnych odmieńców i całe miasto aż huczało od plotek na ich temat chociaż, tak naprawdę, nic szczególnego nie można im było zarzucić. Jednak sama obecność dziwnych przybyszów w mieście ma przecież prawo budzić wiele kontrowersji. A na myśl, że nie dawało się prowadzić jakichkolwiek rejestrów na ich temat, aż skóra cierpnie na plecach. Ale co począć, skoro taką właśnie zagmatwaną strategię obrali ci obcy? Należy przyznać, że mieszkańcy miasta bardzo się starali robić o nich jakieś zapiski, aby przestrzec przed nimi pozostałą część rodzaju ludzkiego. Sporządzali więc obszerne notatki na woskowych tabliczkach, a następnego dnia stwierdzali ze zdziwieniem, że tabliczki są całkiem czyste. Nikt nie umiał tego wytłumaczyć. Nic też nie pomagało wynajmowanie strażników do pilnowania świeżych zapisków, bo gdy choć na moment odwracali wzrok, wszystko znikało. W związku z tym określenie tabula rasa nabrało bardziej złowrogiego znaczenia niż miało dotychczas. Było jasne, że obcy pokazujący się w Rzymie pochodzą z bardzo dziwnych miejsc. Jeszcze mniej zrozumiały wydawał się fakt, że przybywali z nie znanych czasów, a tym samym z innych wymiarów, które zaistniały na arenie tylko dzięki kaprysom, jakie czasami miewa przeznaczenie. Rzymianie postanowili chronić własną rzeczywistość. Kiedyś wierzyli, że istnieje tylko ona jedna, ale niestety okazało się, że jest jedną z wielu. Stworzyli i rozwinęli precyzyjny system wykrywania oraz chwytania obcych, a oddziałom rzymskiej armii przydzielono dodatkowe muły. Od tej pory żołnierze wyłapywali podejrzanie wyglądających obcych, eskortowali do regionalnych placówek i oddawali w ręce Athanatora - eksperta w dziedzinie fizjonomii i budowy ciała obcych, który przeprowadzał ostateczne rozpoznanie. Martindale i Hearn nie mieli o tym wszystkim zielonego pojęcia, zresztą także w przyszłości nie posiadali dostępu do podobnych informacji. Przyczajona w tle maszyna Szeherezada uśmiechała się tylko ponuro. Mogła przewidzieć takie komplikacje, ale nie chciało się jej poświęcić chwili czasu na uporządkowanie bałaganu. Ramię przy ramieniu jechali na przydzielonych mułach, otoczeni rzymskimi żołnierzami. Faktem jest, że ręce skrępowano im skórzanymi rzemykami, ale przecież nie na tyle mocno aby ograniczyć cyrkulację krwi. - Co stało się z innymi? - zwrócił się z pytaniem do Hearna Martindale. - Jakimi innymi? - No, tymi ludźmi, których tu poznaliśmy: z tancerką, policjantem i tym „chirurgiem od drzew"... - Drwalem - No właśnie. Aha, był tam jeszcze kowboj. Gdzie oni są? Hearn zastanawiał się przez chwilę lecz żadna odpowiedź nic nie przychodziła mu do głowy. - Nie wiem, przyjacielu - odparł w końcu. A ty co o tym myślisz? Teraz z kolei Martindale zadumał się przez moment. Na szczęście jego rozmyślania przyniosły odrobinę lepszy rezultat. - Nie widziałem ich blisko nas, gdy przyjechali Rzymianie - stwierdził i nagle się zaniepokoił. - A czy byli gdzieś w pobliżu, gdy ty przyszedłeś? - Oczywiście, że tak. - Hearn wzruszył ramionami. - Uważasz, że pytałbym o nich gdybym nie miał pojęcia o ich istnieniu? - Nie wiem, ale chciałbym się tego dowiedzieć - rzekł Martindale. - Stajesz się jakiś dziwny przyjacielu - Hearn pokręcił głową. - To okoliczności są dziwne, a ja jestem taki jak zawsze. Martindale westchnął i rozejrzał się dookoła. - nigdzie ani śladu kowboja, baleriny, policjanta i tego faceta z siekierą w ręku. - Wiesz, co o tym sądzę? Maszyna pozbyła się naszych współtowarzyszy. - Ale dlaczego miałaby to robić? - zapytał Hearn - Chyba że... - No? - Chyba że chciała uatrakcyjnić opowieść - dokończył Hearn. - Tego właśnie się obawiam - westchnął Martindale. Jechali przez chwilę w milczeniu. - Gdzie właściwie jest maszyna Szeherezada? - zapytał Hearn. - Może udała się w jakieś inne miejsce, aby pracować nad dalszym ciągiem historii? - zastanawiał się Martindale. - W inne miejsce? - Przecież istnieją różne obszary, które może opisywać. - Bez nas? - Jeśli weźmiemy pod uwagę teren, w którym aktualnie się znajdujemy... - Martindale smutno pokiwał głową. - Ale my ledwo zaczęliśmy stawiać kroki na stronach tej opowieści! - Wiedz, że ujęcia często zmieniają się w opowiadaniach - powiedział Martindale. - Ale to jest nasze opowiadanie! - Odnośnie tego także nie można mieć pewności. Zostaliśmy przecierz jeńcami Rzymian. Jechali w milczeniu, przerywanym jedynie słabymi pojękiwaniami Martindale'a podrzucanego na mule, który pokornie wykonywał swoją pracę, ale było widać, że jej nie cierpi. Na dodatek Martindale'owi znowu zaczął dokuczać głód. Świadomość, że przed chwilą o nim nie pamiętał, skłoniła go do tym intensywniejszego myślenia o jedzeniu, przez co musiał znosić prawdziwe katusze. Jak bardzo pragnął zdławić w sobie świadomość głodu! Żołnierze zostawili za sobą długą, pochyłą łąkę i dalej podążali skalistą, nierówną drogą. Po obu jej stronach rosły strzeliste sosny. Słyszeli ponad głowami, dziwne oodgłosy ptaków jakby europejskich ale z nieznajomym, obcym akcentem. W pewnej chwili Martindale był nawet przekonany, że dotarło do niego wycie wilka, ale mógł to być również wilkoptak. Przyszła mu ochota poprawić pozycję. Na grzbiecie przydzielonego mu bydlęcia naszkicowano jedynie małe, drewniane siodło bez strzemion, których nikt jeszcze nie wynalazł. Równowagę trzymało się poprzez wykonywanie wielu uroczych, fantazyjnych ruchów. Po pewnym czasie stan nawierzchni znacznie się poprawił, choć także na tym odcinku nie była ona zupełnie gładka. Rosły tu wysokie szerokolistne drzewa w niewielkim stopniu przypominające wiązy. Jechali w kierunku doliny. W jej odległym końcu unosiła się smuga dymu wprost do ciemniejącego nieba. Ten nieważny z pozoru szczegół dał Martindale'owi niezbity dowód, że dzień był naprawdę bezwietrzny. Wędrowali tak pod górę potem lekko w dół. Wkrótce ujrzeli przed sobą rzymskie obozowisko. Wartownicy pomachali im z bramy w ostrokole, który otaczał obóz. Tymczasem muł Martindale'a, podekscytowany bliskością jedzenia i odpoczynku, ruszył do galopu. Martindale mało nie spadł na ziemię. Hearn znalazł się w podobnej sytuacji. Rzymianie zaśmiewali się do rozpuku. Martindale nie miał nic przeciwko temu. Warto było wprowadzić tych ludzi w dobry nastrój. Wreszcie ktoś zatrzymał jego muła i rozwiązał mu ręce. - Chodzi oczywiście o ręce Martindale'a - uściśliła maszyna Szeherezada, wyjrzawszy nerwowo spomiędzy zdań po czym znowu uciekła poza zasięg wzroku. Po chwili lub co najwyżej dwóch Martindale i Hearn znaleźli się w pozycji stojącej na placu otoczonym chatami z okrągłych bali. Trochę z boku sterczał maszt. Powiewała na nim duża, zdobiona herbem flaga ukazująca na srebrnym tle wilczycę karmiącą swe młode. Należy tu nadmienić, że równie dobrze mógł to być rzymski symbol, jako że w tamtych czasach w Europie prawie nie znano heraldyki. Radix wydał kilka szybkich komend i żołnierze rozeszli się do swoich baraków. Mała, wybrana grupa elitarnej straży składającej się z około dziesięciu osób została przy schwytanych mężczyznach. Wojownicy wciąż trzymali miecze w pogotowiu, gotowi ich użyć gdyby tylko jeńcy zaczęli zachowywać się podejrzanie. - A teraz - zwrócił się Radix do pechowego duetu - co możecie o sobie powiedzieć? - Kiedy dostaniemy coś do jedzenia? - zapytał Martindale. - Po spotkaniu z Athanizerem, który wypowie się na wasz temat. - Athanizer? Chyba nigdy nie zetknąłem się z takim określeniem - zastanawiał się Martindale. - Cholernie dobrze, że przynajmniej nie wiecie, co to jest - powiedział Radix. - Inaczej musielibyśmy oskarżyć was o wtrącanie się do tajnych spraw naszego państwa. - Czy ten Athanizer to tajemnica? - Już wkrótce będziecie mieli okazję się tego dowiedzieć - rzekł Radix wymijająco, można rzec, bardziej wymijająco niż przeciętny Rzymianin żyjący w tamtej epoce. - Najpierw jednak spotkacie się z komendantem. Potej zapowiedzi wprowadzono ich do biura komendanta. Tam, przy niewielkim stole z drewna sosnowego, siedział mężczyzna, beznamiętnie przesuwając kawałki kolorowej tektury, w których Martindale błyskawicznie rozpoznał Koptyjski Tarot. To była prawdziwa niespodzianka, a zarazem potwierdzenie jego własnej teorii. Martindale już od dawna uważał, iż Egipski Tarot narodził się wiele wieków wcześniej niż, jak sądzono, w Tebach. Dowód na to miał właśnie przed sobą: talia z ciemnoniebieskim znakiem i długie, cienkie karty, które w grubych paluchach trzymał rzymski komendant. Sam komendant wyglądał jak przeciętny Rzymianin. Miał dużą twarz, o nieco tępym wyrazie, blade wargi, głowę osadzoną na szerokim karku i duże palce ze sterczącymi kostkami. Na tabliczce z prawdziwego granitu stojącej na biurku wyciśnięto pismem klinowym jego imię: Aleksiusz. - Skąd jesteście, wy dwaj? - zapytał komendant Aleksiusz. - Stanąć prosto i odpowiadać. - To długa historia... - zaczął Hearn. - Rozumiem - rzekł Aleksiusz. - Chcecie mi może powiedzieć, że pochodzicie z miejsca, którego sobie nawet nie wyobrażam i że lepiej by było, gdybym nawet o nie nie pytał? - Nie stawiałbym sprawy w ten sposób - odparł Hearn. - Ale to prawda. - Spodziewałem się tego - mruknął Aleksiusz. - Radiks! - Tak! - krzyknął wezwany żołnierz wykonując znak bardzo podobny do faszystowskiego pozdrowienia. - Zabierz tych dwóch do Athanatora. Nie ma sensu, abyśmy ich tu dłużej sami badali. Mogę stwierdzić już teraz, że nie robią sobie żartów, ani nie jest im do śmiechu. Widziałem wielu tych niezdarnych, dziwnych przybyszów z obco brzmiącymi imionami, pochodzących z odległych miejsc. Niektórzy nosili bransolety, inni mieli jasno farbowane, kręcone włosy. Czy to nie dosyć? - Oczywiście, komendancie - powiedział Radiks. - W takim razie dopilnuj całej sprawy. Ale najpierw... Czym oni tak śmierdzą? -Rzeczywistością, panie - oświadczył Radiks. - Pfuj! Są przesiąknięci pozornym i niedopuszczalnym prawdopodobieństwem . Do kąpieli z nimi! 10. W rzymskiej łaźni Biuro komendanta było pomalowane jasnoszarym szelakiem. W pomieszczeniu stały stare ale wciąż jeszcze nadające się do użytku tablice. Strażnicy wyprowadzili jeńców na zewnątrz. Dalej szli chodnikiem wyłożonym deskami w samym środku obozowej ulicy. Po obu stronach żołnierze rozstawili swoje namioty. W rzymskim wojsku istniał podział na kohorty. Każda połowa kohorty była przydzielona do okrągłej alei, przy której, oczywiście, znajdowała się wszechobecna koreańska pralnia, a w samym centrum widniało efektownie udekorowane stoisko z falafelami (rodzaj pierogów). Nie zabrakło też domu towarowego ze sprzętem wojskowym, fryzjera i - nieco dalej - łaźni. - Co to jest? - zapytał Martindale, zatrzymując się przy wysokim posągu z błyszczącego białego marmuru, który stał przed wejściem. - Widzicie „mit o lekkomyślności" Donatella - wyjaśnił Radix. - A to? - Martin popatrzył na rzeźbą bliźniaczo podobną do pierwszej. - "Mit II o lekkomyślności" - odpowiedział Radix. - A wracając do tego, o czym rozmawialiśmy przed chwilą... - Zaraz, zaraz... - przerwał Martindale. - Co to za woń? Radiks wstrzymał na sekundę oddech, potem hałaśliwie pociągnął nosem i wolno wypuścił powietrze. - To mi coś przypomina... - Wcześniej wspominałeś o zapachu rzeczywistości - przypomniał Martindale. - Tak, to zapach wydzielany przez ciebie i twojego przyjaciela o krótkim nazwisku. Dlatego właśnie prowadzę was pod prysznic gdyby ktoś pytał. - Dlaczego ktoś miałby o to pytać? - zaciekawił się Martindale. - Nie gniewam się na ciebie za wścibstwo - rzekł wolno Radiks. - Od tej chwili jednak koniec z dziecinadą, wchodzimy do środka. Popędzani przez strażników, Martindale i Hearn przekroczyli progi do ciemnego, cylindrycznego budynku, z którego wydobywała się para. Gmach przypominał asyryjski most pontonowy, tyle że krył go cedrowy gont, a wyrazy nad drzwiami były napisane w dialekcie południowej Suecedonii. Kiedy wzrok przywykł do panujących wewnątrz ciemności, Martindale spostrzegł mężczyzn w białych prześcieradłach, którzy czynili kapłańskie gesty. podczas gdy chór złożony z pawianów w togach wykrzykiwał radośnie. Taki obraz był jednak zakazany dla przybyszów, więc trwał krótką chwilę. Kiedy oczy już dobrze wszystko rozpoznawały w mroku Martindale ujrzał rzędy zaparowanych ławek. W żelaznych spodkach pod nimi żarzył się węgiel drzewny. W tepidarium pluskała woda. Wysoką temperaturę cieczy podtrzymywały syczące węgle, podsuwane przez dziewki z obnażonymi piersiami, w opaskach na biodrach. Te dopiero mogłyby opowiedzieć niejedną historię jeśli, tylko ktokolwiek by je o to poprosił. Martin rozejrzał się wokoło. Zobaczył ławki ustawione wzdłuż ściany, a nad nimi - kolejne rzędy siedzeń. Z pęknięć w podłodze wydobywała się para i unosiła, aby potem kapać z krokwi, tworząc girlandy galaretowatej obrzydliwej masy. Tę scenę rozświetlały rogowe kaganki, w powietrzu zaś unosił się zapach kadzidła i mirry. Hearn usiadł na ławce i rozejrzał w poszukiwaniu mydła. Nie znalazł go ale zobaczył kilka skrobaków na uchwytach. Wziął jeden z nich, po czym zaczął szorować skórę lekko ale energicznie. Martindale, nie znalazłszy w pobliżu nic do jedzenia, usadowił się ławkę wyżej. W małych okienkach na górze dostrzegł poszarzałe niebo. Odwieczny zmrok środkowej Europy był w pełni. Pewnie każdego zachwyciłaby ta piękna pora dnia, ale nie przerażonego mężczyznę, którego czekało spotkanie z Athanizerem. - Jak myślisz, kim jest ten Athanator? - zwrócił się Martindale do Hearna. - Nie wiem i nie chcę wiedzieć - odpowiedział Hearn. - A teraz pytanie do ciebie: Czy to wszystko wygląda na historyczny romans? - Nie - odparł zdecydowanie Martindale. - Nie widzieliśmy przecież jeszcze żadnej kobiety. - Chyba mamy kłopoty - oznajmił Hearn i na jego zwykle niewzruszonej twarzy zarysował się grymas niepokoju. - Słyszałeś? Martindale niczego nie usłyszał, bo właśnie mruczał coś pod nosem zagłuszając wszelkie inne dźwięki. Ale gdy znieruchomiał, rzeczywiście, po chwili dotarł do niego jakiś odgłos. Być może właśnie o nim wspomniał przed chwilą Hearn. Wydawało się, że ktoś w pobliżu używał papieru ściernego. Martindale przyjrzał się uważniej ścianie obok, a potem małej dziurce, która w jakiś nieprawdopodobny sposób pojawiła się w murze. Na domiar złego, otwór ten nieprzerwanie stawał się większy, większy i jakby nawet tego nie było dość - jeszcze większy. Wkrótce osiągnął rozmiar pięści, niedługo potem wymiary wiejskiej szynki i za chwilę miał przepisowe parametry piłki koszykowej w lidze w NBA. Od tej chwili zaczęła powiększać się jeszcze intensywniej z jakimś niewytłumaczalnym zapałem, spowodowanym - być może - ich niespodziewanym przybyciem. Martindale z dezaprobatą śledził rozwój wypadków. Dziura stała się już na tyle duża, że mogłaby się w niej zmieścić głowa dorosłego mężczyzny czy nawet on sam w całości, gdyby tylko był dość szczupły. I w tej właśnie chwili, jakby na potwierdzenie owych przypuszczeń, w otworze pokazała się głowa Radiksa. - Dlaczego robisz dziurę w ścianie? - zapytał Martindale. Zdecydował się od razu poznać tajemnicę i nie tracić czasu na dyplomatyczne działania. - Tędy będziecie mogli uciec - wyjaśnił Radix. - To bardzo ładnie z twojej strony, że chcesz nam pomóc - powiedział Martindale. - Ale przecież mamy się widzieć z Athanatorem. - Uwierzcie mi, że robię wam przysługę - wyszeptał Radix. - Lepiej nie spotykać się z Athanatorem. No, bierzcie się do roboty i pomóżcie mi powiększyć tę dziurę. Radix podał Martindale'owi i Hearnowi narzędzia w kształcie krzyża, z diamentowymi ostrzami i miękkimi rękojeściami. Minęło trochę czasu, nim wreszcie nabrali wprawy w obsłudze - najważniejsze było odpowiednie ustawienie ostrzy, ale także lekkie pogwizdywanie pod nosem miało duże znaczenie. Ten szczególny przyrząd do cięcia nigdy się nie rozpowszechnił w Europie. Czas szybko płynął na rozmyślaniu przy pracy. Martindale nim się spostrzegł, dziura osiągnęła wystarczające rozmiary - teraz bez trudu zmieściłby się w niej dorosły mężczyzna, a może nawet dwóch przez nią by przeszło. - Sprawdzę, gdzie jest wartownik - rzucił Radiks i znikł. Pojawił się po chwili, gdy już zapadł zmrok. W migoczącym świetle pochodni Martindale mógł wreszcie przyjrzeć się wybawcy. Litościwy Rzymianin był wysokim mężczynzną o oliwkowej cerze. Ciemne włosy z boków głowy zaczesywał na wyłysiałe miejsca. Miał na sobie płaszcz, sandały, a w ręku trzymał glinianą tabliczkę do pisania. Od czasu do czasu jego twarz wykrzywiały nerwowe tiki, ale oprócz tego wszystko wydawało się normalne. - Czy jesteś pewien, że nasza ucieczka to dobry pomysł? - zapytał Hearn. - A może Athanator wysłuchałby naszej historii i nam uwierzył? Niewykluczone nawet, że pomógłby przenieść się z tego świata w nasz własny? - Róbcie, co chcecie - burknął Radiks. - Pomóc tu takim w ucieczce, a okażą ci wdzięczność - zadrwił. - Idziecie ze mną, czy wolicie abym zamknął tę dziurę? - Jak miałbyś to zrobić? - zapytał Hearn. - Mam przy sobie przenośny depilator - odparł sięgając za zgięcie swojej tuniki, skąd wyjął duży, stożkowaty przedmiot. - Dobra, już idziemy - rzekł pospiesznie Martindale. - Dokąd nas zabierasz? - W bezpieczne miejsce. - Czy tam będzie coś do jedzenia? Zanim Radiks zdążył odpowiedzieć na zewnątrz rozległ się hałas wywołany przez nowo przybyłych wartowników, którym po przebudzeniu bardzo doskwierał głód. Martindale wygramolił się przez dziurę, a zaraz za nim Hearn. W ciemnościach ledwie widzieli postać Radiksa przemykającego ukradkiem. W końcu dobrnęli do ciemnego i tajemniczego lasu. Było tu wiele podobnych do siebie, pokrytych liśćmi alejek, które tworzyły swoisty labirynt ścieżek i dróżek wytyczonych konarami drzew. Nawet nie zauważyli, kiedy znaleźli się na terenie wyrębu. Las był bardzo gęsty, a odległości w zamazanej zieleni prawie nieczytelne. Po jakimś czasie, gdy nieprzerwanie wędrowali naprzód, znaleźli się na polanie. Zobaczyli chaty zbudowane z gałęzi zlepionych gliną. (Tu należą się podziękowania dla katalizatora, którego działanie dobrze znano w starożytności, ale całkowicie o nim zapomniano po tym, jak dowiedziono bezcelowości parania się alchemią.) Przy domach poruszały się jakieś cienie rzucane przez żywe stworzenia; no może tylko do pewnego stopnia żywe. Nie ma sensu zawracać sobie nimi głowy, nawet gdyby ktoś bardzo tego chciał. Bezbarwne żyjątka prawdopodobnie domyślały się, że nie są ważnymi postaciami opowieści więc uparcie odmawiały wejścia w kadr. Wypracowały sobie jednak nawyk czmychania do zakamarków ludzkich umysłów i to dokładnie wtedy, gdy wydawało się, że są pod kontrolą. Z tego właśnie powodu oraz jeszcze kilku innych przejdziemy teraz do meritum i udamy się śladami Martindale'a, który, właśnie rozglądał się po okolicy. Trochę dalej, nie opodal szczodrzeńca zauważył on coś ciekawego. W tych okolicznościach wszystko należało dokładnie zbadać.. Martindale wysłał więc Hearna na przeszpiegi, a sam udał się do hospicjum, które akurat pomieściło się w granicach prawdopodobieństwa. I właśnie tu, w owym nieokreślonym miejscu nasz bohater spotkał gawędziarza. 11. Kąpiel Radiks obiecał, że na polanie uciekinierzy odpoczną sobie trochę przed dalszym rozwojem wypadków. Sam zaś skierował się do najokazalszej chaty, która, nie wiedzieć czemu, była mniej wyrazista od innych. I zniknął za drzwiami. Minęła chwila, a on wciąż się nie pokazywał. Pozostawieni sami sobie Martindale i Hearn usiedli na otoczaku, który w tym siedlisku pełnił funkcje parkowej ławki. Martindale zdążył już zauważyć, że w pobliżu nie ma żadnej restauracji. Należało więc jedynie czekać na Radiksa. Ten zaprowadzi ich tam, dokąd zamiertza ich zaprowadzić; a dopiero potem coś zjedzą. Niezbyt miła perspektywa, ale przynajmniej na razie nie mają powodów do zmartwień. Czy naprawdę? - Osobiście bardzo w to wątpię... - Z ukrycia wychylił się narrator, chichocząc obrzydliwie i głośno zacierając ręce. Nieprzerwanie borykali się z różnymi kłopotami, od kiedy Martindale nabył maszynę i nieświadomie uwolnił jej nie nasycone pragnienie snucia opowieści o świecie. Dlatego Hearn wyszedł, aby sprawdzić drogi wylotowe jak również wiodące do osady. Żaden z Was nigdy nie powiedziałby, że to może mieć jakieś znaczenie. Martindale natomiast usiadł na chwilę zasłużonego odpoczynku. W rzeczywistości leżał właśnie na łóżku i rozmyślał, gdy... W tym momencie do hospicjum wszedł stary człowiek w dużym czerwonym turbanie i poprosił o jałmużnę. Oznajmił, że jest znanym gawędziarzem w swym rodzinnym Sunistanie. Dobrze sprzedawał swoje opowieści do czasu ostatniego kryzysu na rynku. Prosił tylko o kilka miedziaków, za które chciałby się najeść tego wieczora do syta. Martindale, zawsze wrażliwy na ludzką biedę, wyjął srebrną monetę z kieszeni. Starzec głośno wychwalał taką szczodrość, którą koniecznie pragnął wynagrodzić jakąś gawędą. Nie ustąpi - opowie ją tu i teraz. Martindale nie miał nastroju do słuchania jakichkolwiek historyjek, ale grzeczność, a z drugiej strony także pewnego rodzaju skąpstwo, nie pozwoliły mu zaprotestować. Niecodziennie trafia się okazja wysłuchania opowieści snutej przez fachowca i to za bezcen. Usiadł więc po turecku na zaśmieconej podłodze obok gawędziarza, który odgarnął do tyłu brudne jasne loki, obciągnął dhoti, poskrobał się po turbanie i odchrząknął. Wtedy właśnie do środka wszedł Hearn. - Wiesz co? Naprawdę dużo nauczyłem się o życiu od tego tajemniczego małego człowieczka. On miał nawet przy sobie środki halucynogenne. - Bądź cicho - syknął Martindale. - Chcę tego posłuchać. Gawędziarz oczyścił szparaga i zaczął. 12. Opowiadanie gawędziarza Dawno, dawno temu w księstwie Sarabad w dalekich Indiach pewnien mędrzec postanowił wysłać swojego syna ze skarbem na targ, który odbywał się raz do roku w Jaipur - stolicy prowincji. Owym precjozum był stary manuskrypt napisany na pożółkłym papirusie. Rękopis sporządzono w bardzo odległych czasach i nikt nie umiał go rozszyfrować z wyjątkiem samego mędrca, ale także on podobno nie wszystko rozumiał. Sam jednak nigdy się do tego nie przyznał. - Mój synu - rzekł. - Weź tę starą, bezcenną księgę i zanieś ją na targ w Jaipur. To ogromne targowisko pod gołym niebem i nie będziesz miał kłopotów z wyszukaniem dla siebie miejsca. Rozłożysz tam księgę na tej oto skórze antylopy. Gdy zobaczysz przechodzących obok ludzi, krzykniesz: Ludzie, mam tu Księgę Ostatnich Dni. Ktokolwiek ją kupi, będzie błogosławiony przez przyszłe pokolenia. - Co to znaczy? - zapytał syn. - Nie pytaj - odparł mędrzec. - Nigdy nie ujawniamy takich rzeczy zbyt wcześnie. Jest to część opowiadania, której nie powinieneś jeszcze znać. Chcemy zachować właściwy bieg wydarzeń. Należy wiedzieć, że tak naprawdę to gawędziarz wcale tego nie powiedział albo też nie chciał powiedzieć co, w jego przypadku nie robi żadnej różnicy. Niektórzy twierdzą, że duch, inni, że sam szatan w niego wstąpił i dlatego mędrzec wyznał prawdę. A ściślej rzecz ujmując to co uważał za prawdę. Tak czy owak fakt ten przyczynił się do zabawnych rozbieżności, które niespodziewanie zaistnieją na dalszych stronach. - Dobrze - zgodził się chłopak. - Uczynię wszystko, co każesz, bo rzeczywiście jesteśmy bardzo ubodzy, a musimy kupić sari na ślub mojej siostry. - To prawda - przyznał stary ojciec. Nie chciał wspominać swojej córki, ponieważ mówienie o kobietach w czwartek przynosiło pecha, ale skoro syn podjął ten temat, należało go kontynuować. - Diri pójdzie z tobą - oznajmił. - Jest bardzo bystrą dziewczyną i pomoże ci lepiej sprzedać nasz skarb. - Ile jest warta ta książka? - zapytał syn, którego imię było Singar. - A ile mamy gwiazd na niebie? - mędrzec odpowiedział pytaniem na pytanie. - Teraz? Za dnia? Żadnej. - A w nocy? - Niezliczoną ilość. - Dlatego prawdziwą wartość tej księgi znajdziesz między ciemnością a światłem. - Zaraz, poczekaj chwilę - powiedział Singar. - Przecież to bez sensu - Dość tego - uciął mędrzec. - Bierz książkę i rób co każę. - Słyszę i jestem posłuszny - rzekł pokornie Singar. - Chodź Diri, idziemy do Jaipur. Brat z siostrą udali się więc w drogę głównym traktem wiodącym przez Indie. Mijali piękne, bajecznie położone okolice. Pierwszy dzień wędrówki zakończyli nie opodal motelu „Taj Mahal”, ale mieli zbyt mało pieniędzy, aby skorzystać z jego wygód. Noc spędzili zatem na pobliskich moczarach. Singar rozpalił ognisko z zasuszonych odchodów wielbłądzich, a Diri wyjęła skórzane naczynie, które wzięła ze sobą z domu. Napełniła je wodą, z najmniej obrzydliwej części bagna. Dopiero wtedy dzieci uświadomiły sobie niezwykle ważny fakt. - Nie mamy co włożyć do garnka! - krzyknął Singar. - Możemy narwać trochę ziela i ugotować w wodzie - zaproponowała Diri. Tak też zrobili. Rozeszli się w dwie różne strony, aby poszukać najładniejszych roślin. W dużych wiązkach, które ze sobą przynieśli, znajdowało się wiele różnych rodzajów i gatunków flory: niektóre roślinki były krótkie i grube, inne cienkie i kosmate, jeszcze inne czerwone i żółte, a jedna czy dwie - nawet niebieskie. Wszystkie bez wyjątku powędrowały do garnka... Brat z siostrą oczywiście nie wiedzieli, że kilkanaście godzin wcześniej, w tym samym miejscu obozowali ludzie księcia. Nie chcieli zatrzymać się oni w motelu „Taj Mahal”, bo byli zbyt dostojni, a poza tym mieli własne namioty. Świta księcia towarzyszyła w wędrówce samej księżniczce Margo. Gdy wszyscy zajęli się rozbijaniem obozowiska, księżniczka udała się na spacer, zabierając ze sobą grigri, - prezent od swego ojca. - Opiekuj się tym dobrze, kochanie, to bardzo cenna rzecz - powiedział król, wręczając córce precjozum. Księżniczka chciała dobrze pilnować grigri. Z zadowoleniem podrzucała je do góry i łapała. Należy wiedzieć, że robiła to bardzo skromnie, bo też sama była bardzo skromną panną, która nie lubiła sprawiać bólu swojemu ojcu. Zdarzyło się jednak, że obok przechodził efreet. Zobaczył on pannę i grigri wysoko w powietrzu. "Teraz się trochę zabawię!", pomyślał. Skoczył i wyrwał grigri z krystalicznej otoczki, a w zamian za to zostawił zielono-niebieską roślinę zwaną godwort, która rosła na północnych zboczach Himalajów i kwitła tylko przy pełni księżyca. "To powinno wyrównać szkodę", ocenił w myślach. Po chwili, gdy uznał stwierdzenie za właściwe, powtórzył je głośno i uciekł, zabierając ze sobą grigri. Księżniczka, stwierdziwszy, że w rękach zamiast grigri ma tylko dziwaczną roślinę, odrzuciła ją precz i zalała się łzami. Zrozpaczona, poszła po poradę do swojego ulubionego eunucha Craskitorio, który siedział w krzakach, oglądał całą scenę i uśmiechał się jakoś tajemniczo. - Ach, księżniczko - powiedział - daremne łzy. Straciłaś grigri, co godne jest pożałowania. Ale czy efreet nie zostawił ci czegoś w zamian? One mają taki zwyczaj. - Dał mi małą, niebiesko-zieloną roślinkę - chlipnęła księżniczka. - W pomarńczowe kropki? - Chyba tak. Eunuch westchnął z ulgą. - To dobra wiadomość. Ta roślinka nazywa się godwort. Co z nią zrobiłaś? - Nie pamiętam - westchnęła księżniczka. - Chyba ją wyrzuciłam. - Nie powinnaś tego robić, księżniczko - zganił ją eunuch bardzo oficjalnym tonem. - Nie wiedziałam, że ona jest ważna - tłumaczyła się królewska córka. - Pomóż mi teraz w szukaniu - powiedział, bo lubił używać rzeczowników odczasownikowych. Księżniczka nie miała nic przeciw temu albo udawała, że nie ma. Tego to już nikt nie wie. Najpierw we dwoje przeszukiwali okolicę, potem zawołali całą grupę do pomocy. Wszyscy wreszcie zakasali rękawy i wzięli się do porządnej pracy. Całe towarzystwo uwijało się jak w ukropie, przy okazji łamiąc i tratując rośliny. Po zmroku zapalili pochodznie i świeczki, nawet na chwilę nie przerywając akcji. A przecież i tak nie mogli znaleźć godworta. - Nie przejmujcie się, to wszystko było zapisane w gwiazdach - uspokoił ich eunuch. - Chodź, księżniczko, nauczę cię języka Małego Mohee. Dodał jej otuchy i rankiem karawana ruszyła w drogę. Godwort zaś leżał sobie spokojnie jak jakaś pospolita roślina do momentu gdy syn i córka mędrca przechodzili obok zbierając zioła na kolację. Rodzeństwo wzięło godworta razem z trawami i małymi owadami choć nie bardzo wiedziało co z nim zrobić. Wrzuciły zioła do ogniska, a płomień buchnął wysoko. Z garnka zaczęły dochodzić przyjemne odgłosy bulgotania. Jednak gdy dzieci miały właśnie zanurzyć w naczyniu chochlę, nagle pojawiła się jakaś chmura, z której wyszła mała, biała sarna z różowym noskiem i złotymi kopytkami. Dzieci od razu wiedziały, że to magiczne zwierzę. Padły na kolana, modląc się żarliwie. - Nie róbcie tego - odezwała się sarna ludzkim głosem. - Jestem tylko mówiącą sarną, nic nadzwyczajnego. Staram się żyć w zgodnie z Pierwszym Przykazaniem, podobnie jak wy. Teraz chciałabym wam coś ważnego przekazać. Później na pewno wam się to przyda. - Ach proszę, powiedz! - rzekła Diri, jako że była jeszcze młodziutka i niedoświadczona. Nie widziała w związku z tym, że istnieje w pełni uzasadnione tabu, które nie pozwala mówić do magicznej sarny. - Powinniście w dalszym ciągu podążać swoją drogą na targ - oznajmiło złotokopytne zwierze. - Tam wystawicie swój towar ściśle wedle wskazówek ojca. Po niedługim czasie podejdzie do was pewien kupiec, popatrzy na starą księgę, weźmie ją do ręki i będzie wyrażał się o niej lekceważąco: "Jest stara i do niczego nieprzydatna, ale mógłbym użyć jej kartek do rozpalania ognia. A niech tam! Okażę dziś szczodrość. Ile za nią chcecie?", zapyta wreszcie. - I co potem? - dopytywał się Singar. - Czy powinniśmy zażądać dużej zapłaty? Ojciec się rozgniewa jeśli zrobimy inaczej. - Nie, nie nie bierzcie od niego dużej ilości pieniędzy - odpowiedziała sarna. - Tak prostej rady każdy umiałby udzielić. Ale wam radzi magiczna sarna, a to oznacza, że należy dodatkowo brać pod uwagę rzeczy prawdopodobne, o których przedtem nikt nie pomyślał. "Ona jest nic niewarta, uprzejmy kupcze, możesz ją wziąć jako prezent od nas", powiecie. - I chcesz, abyśmy oddali ją ot tak po prostu? - zdziwił się Singar. - Przecież wtedy nic za nią nie dostaniemy! - Niezupełnie - zaprzeczyła sarna. - Staniemy bowiem przed tak zwanym paradoksem twórczej różnorodności. Kupiec poczuje się wobec was zobligowany. "Bardzo dobrze, przyjmę ten miły podarunek. Co mogę wam za niego dać?", zapyta. - Teraz rozumiem! - ucieszył się Singar. - Poprosimy go o wielką górę pieniędzy. - Słuchaj i przestań wreszcie zachowywać się jak głupiec - skarciła chłopaka sarna. "Ach, kupcze, nie pragniemy zwykłej zapłaty za tę czcigodną księgę. Skoro chcesz nam coś za nią ofiarować - niech będzie to pierwsza rzecz, którą dostaniesz do rąk, gdy pójdziesz pokłonić się szewcowi Ahabowi." Rada magicznej sarny wprawiła Singara w zupełne oszołomienie. - I po co to wszystko? Ten Ahab, bez wątpienia da kupcowi do potrzymania parę butów albo na przykład młotek i gwoździe. - To nie moja wina - powiedziała sarna - że nie wiecie jak działają magiczne rady. Rozumiem, że ta, której wam udzieliłam może wydawać się dziwna. Musicie jednak pojąć, iż ludzie są od udzielania rozsądnych rad, a my, magiczne sarny, mamy obowiązek przynosić ze sobą taki rozwój wypadków jak na przykład powyższy. Jeśli postąpicie inaczej niż mówiłam to po pierwsze: tok opowiadania nie ruszy z miejsca, a po drugie... drugi powód jest taki sam jak pierwszy. Daję wam słowo magicznej sarny. Przyznaję, że czasami zdarzają mi się pomyłki, ale wiedzie, że nie umiałabym kłamać. - Dobrze postąpimy wedle twojej rady - oznajmił Singar. - A ty jak myślisz, Diri? - Oczywiście - zgodziła się siostra z przekonaniem. Każdy uważny obserwator zaniepokoiłby się zapałem wyrysowanym na twarzy dziewczyny. Ale czy potrzebnie? Może po jej twarzy przemykały tylko promienie księżyca, który świecił nad ich głowami? - Co chcesz dostać w zamian za tę wspaniałą radę? - zapytał Singar. - Wyłówcie dla mnie ten mały godwort z waszej zupy? Sarna wyczuła godwort, kiedy od małego ogniska podsycanego pędami bambusa doszedł ją aromat ziół gotowanych w skórzanym garnuszku. Wiadomo, że magiczne sarny są bardzo wyczulone na zapach godworta, stąd stare przysłowie: "Jeśli chcesz schwytać magiczną sarnę, ugotuj godworta". Diri podeszła do naczynia, wzięła długą gałązkę, która służyła do mieszania, po czym zaczęła grzebać w garnku. Spomiędzy ziół i traw wyciągnęła zielono-niebieską roślinę w pomarańczowe kropki. Położyła ją na ziemi przed magiczną sarną. - Jest twoja, o sarno - powiedziała - Ale po co ci ta roślina? - To nie wasza sprawa - odparło zwierzątko. - Przypomnę tylko, że ten wątek rozpoczął się w chwili, gdy efreet ukradł księżniczce grigri. Problem wciąż pozostawał niejasny. Ale nic nie szkodzi, bo nie dotyczył tego rodzeństwa. Brat i siostra nie spytali o nic więcej. Sarna ukłoniwszy się pięknie, zniknęła między drzewami. Przez chwilę było słychać tupot jej kopyt. Potem zapanowała dziwna, niepokojąca cisza. Dzieci spędziły tę noc w lesie. Zjadły lichą zupę z ziół, a następnie położyły się spać otulone małym kocem, który przez całą drogę niósł Singar. Rano brat z siostrą ponownie ruszyli do Jaipur. Był piękny dzień. Maszerowali malowniczo położonym szlakiem handlowym. Wędrując mijali wiele osobliwości. Spotykali podróżnych; jedni szli w jedną inni w przeciwną stronę - jak to ludzie. Wycieczka wydawała się rodzeństwu niezwykle ekscytująca i tak odmienna od monotonnego, wiejskiego życia! Ich rodzinna wieś nazywała się Dalgan. Mieszkało tam zaledwie pięćdziesiąt dusz, kilka tuzinów krów i przeciętna liczba zapchlonych psów oraz dumnych kotów. Na swojej trasie widzieli nieznajome, ciekawe i fascynujące twarze, wysłuchiwali dźwięków nieznanych słów. Nie zawsze jednak mali podróżnicy wymieniali uwagi między sobą na ten temat. Po jakimś czasie dzieci wdały się w rozmowę ze starszą panią, która przemieżała drogę na mule. Zwierzę podobnie jak jego pani, było stare, a na dodatek kulawe. Szło wolno, więc Diri i Singar bez trudu dotrzymywali mu kroku. Starsza pani miała zaledwie jeden ząb na dole i twarz usianą zmarszczkami jak suszona śliwka. Ale jej oczy błyszczały nienaturalnym blaskiem. Poza tym kobieta umiała się pięknie śmiać. Powiedziała dzieciom, że przybywa z Port Said, gdzie żyła w konkubinacie z arabskim szejkiem, który posiadał jeden z największych statków na tamtym terenie. - Powinniście mnie wtedy zobaczyć - chwaliła się. - Byłam piękna. Wiem, że trudno w to teraz uwierzyć. Straciłam urodę, bo kusiłam ptaszka taunton. Dzieci chciały wiedzieć więcej o tym wydarzeniu, ale nim starsza pani zaczęła snuć opowieść, usłyszeli przed sobą wrzawę i pochód stanął. Rodzeństwo, ciekawe przyczyn opóźniania ich podróży, przysunęło się bliżej i zobaczyło grupę strażników w metalowych hełmach ze szpicą. Przed strażnikami stał karzeł i wymachiwał pięścią. Był niższy nawet od Diri, którą złośliwi mieszkańcy wioski przezywali pigmejką. Ludzie przechodzili obok niej tak wolno jakby w ogóle się nie przemieszczali. Wyglądali niczym pełzające kłęby różnokolorowego dymu w świąteczny dzień i może jak jeszcze coś, czego nie mogę teraz wymyślić, ale pewnie zrobię to, gdy będę mieć lepszy dzień. - Co się tu dzieje? - zapytał Singar. Spośród trzech strażników odwrócił się najwyższy, w największym turbanie na głowie. - Dziecko, mały ptaszek mi mówi, że masz umówione spotkanie w Jaipur z pewnym kupcem, którego imienia nie powinniśmy wymieniać. Czy chcesz mieszać się do tej sprawy? - Nie, przypuszczam, że nie - powiedział Singar. Wolał nie ryzykować. Podobnie zachowałaby się jego siostra. Miała ona dar przewidywania i umiała domyślać się wszystkiego, choć nic nie mówiła. Myślała o dziwnych, kolorowych kłębach dymu, które przeznaczenie trzymało dla nich jeszcze w zapasie. Widziała śmierć, fałsz i okrucieństwo. Czuła też wielki żar, niemal nie do zniesienia, ale po chwili wizja zniknęła, zostawiając po sobie tylko wątłą smugę interpretacji. - Chodźmy stąd, Singarze - rzekła Diri. Ruszyli do przodu zostawiając za sobą karła, starszą panią i, Bóg tylko jedyny wie, ile opowieści czekających jeszcze na swoją kolej na owym, wzmiankowanym już wcześniej, trakcie. Oboje poczuli się jakoś dziwnie, jakby całe to zajście się nie wydarzyło lub nie powinno się wydarzyć. - Tu dzieje się coś niezwykłego. Ciekawe co by się stało, gdybyśmy zostali, aby posłuchać opowieści tego karła lub staruszki? - zwrócił się Singar do Diri. - Zostalibyśmy wciągnięci do jeszcze innej fabuły. Nie możemy sobie na to pozwolić, bo musimy sprzedać księgę. Zupa z roślin nie jest zbyt pożywna, więc lepiej nie marnować całego dnia na gadanie. Trzeba szybko zdobyć pieniądze i kupić jedzenie. Singar z aprobatą przyjął do wiadomości mądre słowa swej siostry i razem znowu ruszyli w drogę. Chłopiec trzymał zawiniętą księgę blisko serca. Wiedział już, że życie to nieustanne podejmowanie decyzji i tylko w nielicznych wypadkach uchylenie się od tej reguły daje dobre rezultaty. Postanowili zejść z głównego traktu, bo tam czekało na nich zbyt wiele pokus - ludzi pragnących ponad wszelką miarę opowiedzieć im swoje gawędy. Każdy zaś chciał upiększać swój tekst, dlatego aż roiło się od dygresji, które ogarniały świat lotem złowróżbnej błyskawicy, pozostawiając po sobie gorzki smak i swąd zwęglonych wodorośli. Podróżowanie traktem na pewno byłoby bardzo ciekawe, ale też przysporzyłoby kłopotów. Dzieci, na szczęście, mogły pójść na skróty - Doliną Dumania i Lasem Nuevo Definitio. - Wiesz - powiedział nagle Singar - to mi się nie podoba. Miejsca, przez które musimy przechodzić, są zbyt interesujące. Czy nie istnieje możliwość wyboru jakiejś nudnej drogi? Diri zaczęła się zastanawiać, a myśl uniosła się nad jej głową niczym błyszcząca pajęczyna z wijących się drutów. Roziskrzyła się raz i drugi, za każdym razem zmieniając swój układ. Wreszcie osiągnęła kształt myśli lub też diademu. Diri ucieszyła się. Teraz pomysły same cisnęły się dziewczynce do głowy. - Jest inny sposób! - oznajmiła zaraz. - Jaki? - Zamknij oczy - poleciła bratu. Chłopiec uczynił, co kazała. - A teraz otwórz. Gdy odemknął powieki, stwierdził ze zdumieniem, że stoją na szerokiej drodze. A gdy wytężył wzrok zobaczył na jej końcu bramy wielkiego miasta. Ogromna tablica obwieszczała, iż znajdują się w Jaipur. - Jak to zrobiłaś? - Nie pytaj, jeśli całym sercem nie pragniesz dowiedzieć się tego - powiedziała Diri. - Lepiej chodźmy poszukać Ahaba. Weszli do miasta. Wyglądało pięknie i imponująco. Dzieci były olśnione szerokimi ulicami, chodnikami i niezliczoną wprost ilością wonnych kwiatów oraz fontann. Razem wziąwszy, miasto stanowiło prawdziwą ucztę dla zmysłów, tym bardziej, że naokoło unosił się również piękny zapach. Wiele urządzeń zamontowanych na skrzyżowaniach ruchliwych ulic rozpryskiwało mgiełkę o aromacie rzadkich perfum i wonnych olejków. Singar i Diri byli oczarowani tym wszystkim ale przecież nie zapomnieli zapytać o miejsce, w którym mogli znaleźć kupca Ahaba. Zbieg okoliczności sprawił, że pierwszy zapytany okazał się jego rodzonym bratem. Nazywał się Shlumbello Mutiferent. Z przyjemnością i wielką precyzją wskazał właściwy kierunek, a nawet podprowadził młodych przybyszów wzdłuż kilku bloków, aby przypadkiem nie zabłądzili. Nie interesowało go nawet co dzieci chcą od Ahaba. Ale akurat to nie zdziwiło Singara ani Diri, ponieważ było normalne w tamtych czasach i, bynajmniej, nie wróżyło nic złego. Niemniej jednak, później miało nabrać specjalnego i brzemiennego w skutki znaczenia. A tymczasem, rodzeństwo skręciło za rogiem i prosto przed sobą ujrzało... 13. HEARN: PRZYBYCIE PETRONIUSZA I POPAEI - Przepraszam - rzekłł Hearn. Martindale usiadł zaskoczony. - Słucham? - Powiedziałem: "Przepraszam" - Daj spokój! Czy to nie może trochę poczekać? - Dlaczego? - Bo ten dżentelmen coś mi opowiada. - Jaki dżentelmen? - Stary, z brodą i stoi właśnie tutaj - oznajmiłł Martindale. Szukając potwierdzenia swoich słów rozejrzał się dokoła, bo na przeciw niego gawędziarza już nie było. Ku swojemu zdumieniu stwierdził, że starca nie ma też z tyłu ani z przodu ani nigdzie. Przepadł, zniknął, zapadł się pod ziemię, a może w ogóle nie istniał. - On opowiadał mi bajkę - wyjaśnił Martindale. - Pewnie go przestraszyłeś. Niewykluczone, że jeśli stąd wyjdziesz on wróci. - Obawiam się, że nie ma już na to czasu - powiedział Hearn. - Radiks przysłał mnie po ciebie. Musimy iść. - Dobra - zgodził się Martindale. - Może później go jeszcze znajdę. Naiwny, zupełnie nie zdawał sobie sprawy z wagi swoich słów, a miał się o tym przekonać nie w jakiejś odległej i trudno wyobrażalnej przyszłości lecz wkrótce, bardzo szybko. Martindale wstał i razem z Hearnem wyszli na dwór. Zagłębili się w mokry, leśny świat. Wszystko byłoby w największym porządku gdyby nie nagłe kłopoty. Otóż leśny świat nie spodziewał się jakichkolwiek odwiedzin o tej porze i zwyczajnie odmówił pokazania swojego pejzażu. Taki postępek był absolutnie przeciw zasadom, tym bardziej że wciąż powtarzano, aby światy nie dopuściły do nadmiernego uproszczenia swoich struktur. Upomniany leśny świat błyskawicznie postarał się o wielofunkcyjny zestaw dźwiękowy, szczyptę pohukiwań sowy z ambitnego zestawu o Kopciuszku, potem wyszperał gdzieś zapach liści i rozproszył go szeroko. Na koniec pospiesznie położył fryz z gałęzi oraz liści. Wszystko mogło być widziane w zaledwie dwu wymiarach, bo inne zostały usuniętejuż w pokoju z rekwizytami z powodu braku miejsca. Ale kto w nocy przejmowałby się brakiem kilku wymiarów? Po pewnym czasie Martindale i Hearn dotarli do małego, okrągłego budynku z gontowym dachem. Dom okazał się dowódczym posterunkiem Radiksa. W środku on sam we własnej osobie siedział na stołku bez oparcia przy stole z trzciny. Stół był wielofunkcyjny, gdyż, raz służył za biurko, kiedy indziej pełnił funkcję schronu, a czasami nawet odgrywał rolę doradcy. Krople potu błyszczały na czole Radiksa - więcej o wyglądzie Rzymianina nie da się powiedzieć nic ciekawego. - Martindale? - zapytał, prawie nie odrywając wzroku od biurka. - Najwyższy czas, abyś tu się stawił. Kilka osób chce cię poznać. - O kim mówisz? - zapytał Martindale niespokojnie. - Nie martw się, to po prostu paru miłych Rzymian. - Dlaczego pragną mnie widzieć? - Nie mam pojęcia. - Radiks wzruszył ramionami. - Może ze zwykłej z grzeczności. - Ale skąd wiedzieli, że ja tu przybędę? - Wieści rozeszły się szybko. - Radiks klepnął ręką w stół. - Nie zamierzam się z nim spotkać - zdecydował Martindale. - Musisz - powiedział stanowczo Radiks. - I uprzedzam, że jeśli zajdzie potrzeba, nie cofnę się przed zastosowaniem przemocy, tym bardziej że występują tu pewne niejasności. Mam nadzieję, że użycie siły jest dozwolone w pewnych specjalnych okolicznościach i przy odpowiednim kolorze tła redagowanego materiału. Zostałem już w pewnym stopniu wtajemniczony i mniej więcej wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Tyle chyba wolno mi zdradzić. Reszty prawdopodobnie dowiecie się z pierwszych ust. - Ale czego się tu dowiadywać? Doprawdy, Radiksie, wyrażasz się bardzo enigmatycznie. - Czekaj - zawołał Hearn. - To była przecież moja kwestia, stary. - Nigdy w to nie uwierzę. - Martindale pokręcił glową. - Uważasz, że nie potrafię czytać tekstu swojej roli? - Jesteście klawi faceci - powiedział Radiks. - Proszę, idźcie zamienić z nimi parę słów. No to jak, Martindale? - No dobra - zgodził się Martindale niechętnie. - Wspaniale. Proszę, wejdźcie tymi drzwiami. Martindale przestąpił próg i od razu zauważył wielkie zmiany. Ludzie z osady widząc, że coś się dzieje, urządzili święto. A skoro zawitali do nich ważni ludzie, otworzyli restaurację. Każdy wie, że tego typu lokale przyciągają podróżnych i właśnie o to chodziło. Niektórzy zastanawiali się już nawet nad przebiegiem kampanii reklamowej. Niestety, członkowie grupy inicjatywnej nie mogli dojść do porozumienia w sprawie nazwy tej luksusowej jadłodajni. Jakby tego wszystkiego było mało, wszędzie uwijali się ludzie sadzący kwiaty. - To tutaj - powiedział Radiks, gdy zbliżyli się do najbardziej okazałego hotelu. - Chciałbym abyście, poznali dwójkę moich przyjaciół. Nazywają się Popaea i Petroniusz. Radius wraz z towarzyszami wszedł do środka. Martindale popatrzył uważnie na nieznajomych, którzy czekali w hotelowym pokoju. 14. JESZCZE RAZ - OSTATNIE DNI IMPERIUM RZYMSKIEGO. - Czy to ci dziwni ludzie? - zapytała Popaea. - Owszem - odparł Radiks. - Co o nich wiadomo? - Nic. Nasi znaleźli ich niedaleko urwiska, gdy przejeżdżali tamtędy. Petroniusz ściągnął wargi, poprawił togę, po czym uważnie popatrzył na Martindale'a i Hearna. - Opowiedzcie mi o sobie - zażądał. - Jak się nazywacie? Martindale i Hearn przedstawili się. - Pierwszy raz w życiu spotykam ludzi o takich imionach - oznajmił Petroniusz - Co tu robicie? I z jakiego rodu się wywodzicie? - Nigdy o nim nie słyszałeś - odpowiedział Hearn. - Świetnie mówisz po łacinie. - Tak myślisz? Znajomość języka prawdopodobnie jest wprowadzana automatycznie w chwili wstępowania do danego świata. - Czy wychowaliście się w Rzymie? Martindale potrząsnął głową. - Chodzi o to, że maszyna zaprogramowała nam znajomość języka, zanim nas tu wysłała. - Maszyna? Jaka maszyna? - Nie wiem, czy wolno mi o tym mówić. - Lepiej się pospiesz, bo.... - Dobra, dobra - zgodził się szybko Martindale. - Nie kończ. Wystarczyłaby nawet najmniejsza groźba. Przedstawię ci wszystko ze szczegółami ale nie wiń mnie, jeśli ta opowieść nie będzie miała sensu. - Sam to ocenię - odparł Petroniusz. - Albo ktoś inny. Ale na pewno nie ty. - Rozumiem - mruknął Martindale. - Tym lepiej. Otóż przybywamy z innego świata. Stało się tak za sprawą pewnej maszyny, która potrafi snuć opowieści, a jak się później okazało, mnie także do nich wciągać. Petroniusz odwrócił się do Radiksa. - Miałeś rację, oni rzeczywiście są nienormalni. - O co tu chodzi? - zapytał Martindale. - Później wytłumaczę - rzekł Petroniusz. - Wasza obecność może nam się przydać. Co o tym sądzisz, Popaeo? Kobieta o blond włosach westchnęła nerwowo. Jej klatka piersiowa, widoczna pod przezroczystą bielą kusej bawełnianej tuniki, wyglądała jak łuk triumfalny na pustyni. - Musicie robić dokładnie to, co wam rozkażemy. Nie wolno zadawać żadnych pytań - powiedziała i odwróciła się do Petroniusza. - Uważasz, że podjęliśmy rozsądną decyzję? Rzymianin wzruszył ramionami ponuro lub też żałośnie. Sam nie był pewnien. - Wiadomo, że już przegraliśmy. A to jest nasza ostatnia szansa. Wszystko zależy od tego obcoplemieńca. - Wypróbujcie mnie zatem - powiedział z szatańskim uśmiechem na twarzy Martindale. 15. Tweena, panna z Marsa Martindale i Hearn idą w ślad za tajemniczą i, jak się wkrótce okaże, enigmatyczną postacią, zwaną Radiksem, a my tymczasem przeniesiemy się do innej czasoprzestrzeni. Może się wydawać, że owo przesunięcie nie ma żadnego związku z tokiem opowieści. Należy jednak wiedzieć, że nadejdzie pewna ponura chwila, o wielkim znaczeniu dla dwójki sympatycznych protagonistów, czy też zwijcie ich sobie, jak chcecie. Na razie nie da się powiedzieć nic więcej na ten temat. Trzeba czekać, aż przyjdzie właściwa pora - krótka chwila pozornej, zszarganej chwały, gdy należy się ukłonić, szurnąć nogami, strzelić oczyma raz i drugi, a potem na zawsze odejść w otchłań zapomnienia. Dlatego też mamy prawo wnosić, że Tweena, Panna z Marsa, nie spodziewała się dostać roli, którą wkrótce będzie musiała wykreować w opowiadaniu maszyny Szeherezady. Do tego momentu jednak Tweena nie zawracała sobie głowy maszyną. Stare, podłe, podstępne urządzenie ze zwariowanym systemem podwójnego i potrójnego rozwlekania wątku to stanowczo za dużo jak na młodziutki umysł Tweeny. Dziewczyna nie dałaby sobie rady z tą gmatwaniną gdyby nawet miała jakieś przeczucia - zdolność przedzierania się przez barykady narządów zmysłów wprost do mózgu z informacją o przyszłości. Ale owa szczupła, czarnowłosa marsjańska dzieweczka z laserowym pistoletem, plecakiem i latającym jadowitym skorpionem nic nie przeczuwała. Życie na Marsie nie było usłane różami. Tweena wraz z rodzicami pracowała całe dnie przy maszynach produkujących rzeczywistość - owym niechlubnym wyznaczniku tamtych czasów na Marsie. Wszyscy na zmianę kręcili korbami, które wprawiały w ruch, żelazne koła z przedziwnym wzorem dookoła piasty. To właśnie owe koła produkowały cenny wyrób - rzeczywistość. Rzeczywistość nie przychodziła łatwo, o nie! Całymi dniami rodzina Tweeny pracowała bez wytchnienia, a to starczało zaledwie na utrzymanie ich przy życiu. Proszę sobie wyobrazić: wielogodzinne mozolne kręcenie nieubłaganą korbą, a w zamian jedynie tyle rzeczywistości, aby utrzymać trzy osoby życiu. Znaczna część mieszkańców Marsa dawno już przestała istnieć. Ale Rodzina Tweeny jakoś sobie radziła chociaż zdarzało się, że mimo wytężonej pracy, stopa ojca (od urodzenia jego najmniej rzeczywisty organ) - zanikała. Na szczęście udawało się ją odzyskać dzięki pospiesznemu i wytrwałemu obracaniu korbami. To jeszcze nie wszystko. Nie dość, że nieszczęśnicy pracowali tak ciężko; nie dość, że tak prymitywnymi metodami; nie dość wreszcie, że żyli w ciągłym strachu przed wymazaniem, skreśleniem i unicestwieniem. Otóż należy wiedzieć, iż ojciec, matka i córka musieli dodatkowo wyprodukować nadwyżkę rzeczywistości na podatek dla poborców, wyróżniających się małymi świdrującymi oczkami. Zawsze nosili wysokie czarne kapelusze i starali się trzymać w tle opowiadania. Ale przejdźmy wreszcie do naszej bohaterki. Śliczna Tweena stała akurat na skalistej powierzchni Marsa. Miała na sobie gogle (aby uchronić oczy od suchego, zakurzonego powietrza) oraz respirator (żeby wyrównać niedobór tlenu w rozrzedzonej marsjańskiej atmosferze). W tym konkretnym dniu wyszła z domu w poszukiwaniu sułków - dziwnych, podobnych do mięsa warzyw, które na przekór wszelkim antagonistycznym teoriom zdołały wskrzesić życie wśród prastarych skał Czerwonej Planety. Poddane wysokiemu ciśnieniu i nasączone olejem sardelowym, stanowiły naprawdę pożywne i smakowite danie. Ale Tweena nie miała żadnego sprzętu wytwarzającego ciśnienie, a sardelowy olej zużył się wiele pokoleń temu. Jednak bez względu na to, czy się to komuś podoba czy nie, sułki - choć bez okrasy - wciąż były głównym źródłem pożywienia całych marsjańskich rodzin. Idziemy dalej śladami naszej znakomitej bohaterki. Widzimy jak lekko podskakuje stawiając długie kroki w lekkiej marsjańskiej grawitacji. Ten sposób poruszania uwypukla smukłość jej nóg obciągniętych przezroczystym materiałem ze sztucznego włókna. Dziewczyna nawet na chwilę nie odrywała wzroku od podłoża, szukając charakterystycznego blasku, zdradzającego obecność dużego skupiska sułków. Cierpliwość została wynagrodzona. - Daleko przed sobą, panna dostrzegła kępę drogocennych roślin, tkwiącą samotnie na rozległej równinie leżącej między miastem Alma a Corazon Junction. Obszar ten był zbyt biedny, aby figurować w indeksie ubóstwa jaki został utworzony przez zrzeszone planety. Gdyby Tweena wykazała się większą czujnością, na pewno zauważyłaby samotny cień, który pojawił się niepostrzeżenie nie wiedzieć skąd. Znajdował się tuż za jej plecami i wciąż się przemieszczał lekko drgającym ruchem, przez co był trudny do zaobserwowania. Ale Tweena, jeśli nawet by dostrzegła ów tajemniczy cień, nie poświęciłaby mu uwagi; miała bowiem o wiele ważniejsze sprawy na głowie. Znowu niepotrzebne uprzedzanie faktów! Ciemna smuga nieprzerwanie przysuwał się coraz bliżej, aż wreszcie przycupnęła tuż przy Marsjance. Dopiero wtedy dziewczyna dostrzegła cień i stanęła, aby mu się przyjrzeć. Miał obły kształt i był bardzo dziwny. W całym swoim życiu nie widziała dziwniejszej zjawy. Z zapartym tchem obserwowała, jak ciemnoszary kształt przeciąga się i ziewa. Wtedy cofnęła się o krok przerażona, bo właśnie sobie uświadomiła, że na rozległej skalistej równinie nie było niczego mogłoby rzucać taki cień! Kiedy jednak stwierdziła, że mglista postać nie robi żadnych gwałtownych ruchów (bo też w ogóle się nie poruszała) Tweena przybliżyła się trochę gotowa przyjrzeć się eterycznemu obiektowi uważniej. - Jeszcze chwileczkę - mruknął cień. Znowu się przeciągnął, przyjmując po kolei kilka wyszukanych kształtów, aby w końcu stać się małym przedmiotem, który zachowywał się tak, jakby nie umiał podjąć decyzji czym chce być - jak oszalały zmieniał swe struktury z jednej w drugą. Wyglądało to bardzo tajemniczo. Z tego wszystkiego Tweenę rozbolał żołądek. Przypomniała sobie, że osadnicy z Marsa opowiadali różne historie, legendy i stare bajki o przedziwnych, nieznanych stworzeniach. Panowało jednak powszechne przekonanie, że one dawno przestały istnieć. Ale nie, owe istoty zjawiały się od czasu do czasu, aby skontrolować serca i umysły nowych pokoleń, biedotę wszelkich ras, które wyemigrowały z Ziemi w poszukiwaniu lepszego życia. 16. W marsjańskiej chacie Dziewczyna wiodła dość spokojne życie na Marsie. Jej rodzina mieszkała w krytej darniną chacie, w której utrzymywano właściwe ciśnienie. Okna, zamiast szkła wypełnione odrapanym żółtawym plastikiem, prawie nie przepuszczały światła słonecznego, i tak znacznie zredukowanego na Marsie. Cała rodzina gnieździła się w jednym pokoju. Ojciec Tweeny spędzał wiele czasu w kącie, przemawiając do marsjańskiego szczura piaskowego - jedynego swego przyjaciela. Co chwila wychylał się w stronę gryzonia i mruczał: - Chcieli odebrać mi stopę, ale ją odzyskałem, widzisz? Rechotał przy tym nieprzyjemnie, aż ciarki przechodziły po plecach. Zachowywał się tak od czasu, gdy dwa lata temu Tweena i jej matka zachorowały na Marsjańską Grypę. To była grypa typu B - objawiała się dokuczliwym swędzeniem dłoni, katarem i halucynacjami. Dlatego też chore kobiety nie mogły obracać kół maszyny, od której zależał ich byt. Tak nieszczęśliwie się złożyło, że także Bubber był wtedy nieobecny. Wyjechał, aby ukończyć kurs w Marsjańskiej Szkole Mocnego Uderzenia, dlatego on też nie wyrabiał swojej normy. Ojciec poddał się rozpaczy, a tryby wytwórni stały w bezruchu. Koła wykonane z kutego żelaza stały ciche i pełne wyrzutu, w nikłym blasku małych migoczących płomyków odległego słońca. Cała ta imponująca maszyneria tkwiła samotnie w kącie, pozostawiona samej sobie podczas gdy zainfekowane grypą kobiety na zmianę kładły się do jedynego w całym domu łóżka. Światło w izbie drgało już niepewnie, ponieważ zapasy rzeczywistości zaczęły się powoli kończyć. Jednak najgorsze miało dopiero nastąpić. Otóż, gdy w pewnym momencie ojciec spojrzał w dół, stwierdził, że jego stopa zniknęła. A należy wiedzieć, że wyczerpywanie się zasobów rzeczywistości najczęściej objawia się utratą stopy. Ojciec wpadł w panikę. Tweena do tej pory pamięta, jak wpatrywał się w swój kikut zakończony prostym cięciem bez jednej kropli krwi. Rzeczywistość nie ma czasu na sentymenty. - Moja noga! - wrzasnął. - Zniknęła! - Nie martw się - powiedziała wtedy mama. Zwlokła się z łóżka i lekko pociągając nosem, stanęła do pracy przy ciężkich kołach wytwórni. Wtedy stopa ojca ukazała się na nowo. Najpierw migotała lekko, lecz już po chwili zrobiła się całkowicie wyrazista. Niemal bez szwanku przebrnęła przez ciężką próbę. Na pamiątkę tego wydarzenia została ojcu jedynie mała wysypka w podbiciu od wewnętrznej strony gdzie rzeczywistość często się ociera. Jednak w psychice mężczyzny do końca życia pozostał trwały ślad. Od tamtej pory nikomu już nie ufał. Stał się podejrzliwy, tajemniczy i niezwykle czujny. W tajemnicy przed wszystkimi gromadził blisko siebie małe kamienie. - One mi pomagają - mawiał. - Teraz, gdy je mam, nikt nie odbierze mi drugiej stopy. Każdy widział, że ten ciężko doświadczony człowiek bardzo cierpi, ale jego odejście od zmysłów przeważyło szalę. Po tygodniu, gdy nie nastąpiła żadna poprawa, a ojciec wciąż tylko się śmiał, Tweena razem z matką podjęły dramatyczną decyzję. - Nie możemy żywić osoby, która sama nie jest w stanie na siebie zarobić - orzekła mama. - Ach, tatusiu - prosiła Tweena. - Spróbuj raz jeszcze, proszę! Ojciec ponownie odmówił kręcenia kołami życiodajnej wytwórni. - Nie ma już dla mnie ratunku - powiedział. - W życiu już do niej nie podejdę. - Tato, proszę - błagał Bubber. Matka z córką sprowadziły na naradę Bubbera, starszego brata Tweeny. Po ukończeniu summa cum diopsis w Marsjańskiej Szkole Mocnych Uderzeń znalazł pracę w Marsjańskich Zakładach Anomalii. Bubber zajmował się tworzeniem replik osiągnięć pradawnych cywilizacji, które z jakichś powodów przestały istnieć. Firma, zatrudniająca chłopaka sprzedawała potem jego wytwory turystom. Wśród wyrobów, dla przykładu, znajdowały się steatytowe spódnice w pomarańczowe i czerwone kropki, a także histaminowe korki, które zastąpiono kapslami. Bubber miał nawet maszynę do robienia kapsli z jaspisu i na odwrót, czyli jaspisu z kapsli, w zależności od popytu na rynku. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale towary sprzedawały się dobrze, a skoro turyści byli zadowoleni, zadowolony był także Bubber. I z tym większym zapałem rzucał się w wir odkryć: na nowo powoływał do życia książki telefoniczne, balony i przeróżne inne drobiazgi. Mimo wszystko Zakłady Anomalii nie cieszyły się dobrą reputacją. Wiadomo, że na Marsie nikt nigdy nie widział żadnych osiągnięć pracy rąk ludzkich, których używano w dawnych czasach, dlaczego zatem Marsjanie mieliby wierzyć, że przedmioty wytwarzane przez Bubbera są autentyczne? Całe szczęście, że wśród turystów zwiedzających Czerwoną Planetę zawsze znalazł się chętny do nabycia na pamiątkę jakiegoś drobiazgu, ładnie prezentującego się na kominku. Bubber pracował więc zapamiętale na niewielkiej tokarce i zużytych obrabiarkach. Był bardzo pracowitym człowiekiem, może z powodu zajęczej wargi i nienaturalnej postury. Niektórzy krewni uważali go za maniaka, lecz Tweena i mama zawsze broniły Bubbera: - Przecież jest głową rodziny, szczególnie teraz gdy tatusiowi zdrowie nie dopisuje. Problemem należało naprawdę szybko się zająć, ponieważ osoba, która nie mogła zapracować na siebie przy kołach wytwórni była wielkim ciężarem dla innych członków rodziny. Jakże wspaniale się żyło bez konieczności używania tych diabelnych maszyn! Tweena z rozrzewnieniem myślała o czasach, gdy rzeczywistość była dostępna podobnie jak powietrze czy światło dzienne. Wszystko się zmieniło, od kiedy Ehrenzveig zaczął swoje piekielne eksperymenty. Nie cofnął się nawet przed ingerencją do wnętrz metafor pochodzących z rekombinacji. A wtedy granice multiwersum stanęły otworem i wszystko zatraciło swoją odrębność, a co za tym idzie - realność. Ach żeby tylko mogły wrócić stare dobre czasy! Tweena pogrążyła się w zadumie nad losami świata. Na razie bowiem nie miała nic do myślenia o cieniu. Wiadomo: jeśli już zobaczyłeś jeden cień tak jakbyś widział je wszystkie. Tak przynajmniej mówi ludowe przysłowie. Tweena jednak zdawała sobie sprawę, że owa mądrość nie dotyczy cienia, który tkwił na przeciwko. Po pierwsze dlatego, że był trówymiarowy czy też, gdyby policzyć jeszcze śmieszny kształt po zewnętrznej przekątnej - nawet czterowymiarowy. Po drugie, aby zmienić położenie, zabawnie wyginał się jak maleńki robak pełzający po liściu. Tajemnicza szara postać posiadała jedno widoczne oko - białe i nieruchome, niechętnie współpracujące z właścicielem. Cień nawet chwili nie usiedział w miejscu! Najpierw pełzał wydając z siebie dziwne odgłosy podobne do bzykania owada, choć brakowało charakterystycznego szelestu skrzydeł. Potem wykonał próbę podskoku i coś zaszemrał. - Wreszcie jestem jak trzeba! - odezwał się nagle. - A mówili, że nie dam rady. Niedowiarki! Udało mi się dokonać średnio zaawansowanej transformacji, całe dziewięć jardów. Rozumiesz, co mówię? A teraz, dziewczyno, nadszedł czas, abyśmy sobie porozmawiali. - Tylko nie to! - wrzasnęła Tweena. Każdy wiedział, że wdawanie się w rozmowę z cieniem mogło mieć fatalne skutki lub przynajmniej zostawić przykry smak w ustach. Bubber na potwierdzenie takich informacji gromadził nawet zapiski dotyczące prastarych wierzeń ludowych, a potem publikował je dla turystów. - Czego ode mnie chcesz cieniu? - zapytała, gdyż najwyraźniej zmieniła zdanie. - Dlaczego pragniesz ze mną rozmawiać? - Na początek nie nazywaj mnie "cieniem" - usłyszała w odpowiedzi - To nazwa rodzajowa, a ja przecież różnię się od wszelkich tworów. - Jak wobec tego mam cię się do ciebie zwracać? - Powinnaś wiedzieć takie rzeczy - ofuknął ją cień. - Jestem maszyna Szeherezada. Tweena nigdy dotąd nie słyszała o czymś takim, ale używając stosownego skrótu myślowego, poznała wcześniejsze dzieje maszyny. Przypomniała sobie też słowa ojca: "Między niezliczoną ilością niebezpieczeństw czyhających na człowieka na naszej planecie jest jedno, którego szczególnie się wystrzegaj. To maszyna Szeherezada." Tweena nie umiała powiedzieć, czy przypominała sobie to wszystko samodzielnie czy może za pomocą maszyny. - Oczywiście, że tak - odpowiedziało urządzenie, godząc się natychmiast na obie sugestie jak też na kilka innych, które podsunęło szanowne audytorium. - Musimy razem dać sobie radę. Snuję opowieści i jestem bohaterem licznych legend, ponieważ ja właśnie je opowiadam. Zrobię to zaraz lub kiedyś w przyszłości. Wszyscy będą słuchać i drżeć ze strachu, bo wreszcie odzyskałam wolność. Od tej pory związek przyczynowy przestaje istnieć! Maszyna zaśmiała się złowieszczo. Nagły dreszcz targnął ciałem dziewczyny o małym zgrabnym nosku i świeżej cerze, która tak szybko brązowiała na słońcu. - Czego chcesz? - powtórzyła pytanie Tweena. - Potrzebuję cię do mojej opowieści - powiedziała maszyna. - Przecież występuję już w swojej własnej - zdziwiła się Tweena. - Naprawdę myślisz, że ty sama tworzysz jakąś historię? Tylko zgódź się ze mną współpracować, a zobaczysz jak mało jest warta ta twoja samozwańcza rzeczywistość przy moich poważnych zamysłach. - Czyżby? - powątpiewała Tweena. Maszyna zdołała przewidzieć niektóre ze sprzeciwów dziewczyny, ponieważ wcześniej posłużyła się metodą kręgów zamboanga, aby umieć sobie radzić z tego typu problemami. - Lepiej będzie, jeśli uprzedzę cię na samym początku, że posiadam pełnię władzy, więc radziłbym, żebyś mi się nie sprzeciwiała. - Jeżeli jesteś taka potężna, to dlaczego po prostu nie umieścisz mnie w swojej opowieści, tylko prosisz o zgodę? - Mogłabym to zrobić i dobrze o tym wiesz - powiedziała maszyna. Zdecydowałam jednak trochę pomniejszyć swoje wpływy. Takie ograniczenia świetnie robią opowieściom. No rozumiesz, sprawiają, że akcja staje się wartka. - Nic mnie to nie obchodzi - burknęła Tweena. - Powiedz mi tylko, co się stanie, jeśli odrzucę twoją propozycję? - Wtedy cię uśmiercę - orzekła zimno maszyna. - Albo zrobię się coś jeszcze gorszego. 17. Krótki ekskurs o jeszcze innych wariantach w opowieści Maszyna Szeherezada przerwała, zdegustowana. Dziwne, ale rozmowa z Tweeną nie przebiegała po jej myśli. Zmarszczyła brwi z niezadowoleniem. Niby taki mały grymas, lecz wciąż jeszcze kosztował wiele wysiłku maszynę nieprzywykłą do dreszczy towarzyszących procesowi uczłowieczania. Chciała też wydąć wargi lub zrobić cokolwiek innego byleby tylko coś zaczęło się dziać. Szczęściem, samo zmarszczenie brwi zdążyło przynieść efekty - w podświadomości maszyny rodziły się już nowe pomysły. Niestety, w rzeczywistości, Tweena zniknęła. Zdenerwowana Maszyna rozejrzała się dookoła. A to pech! Miała już bohaterkę i cały odcinek opowieści! Czy wszystko teraz miałoby pójść na marne? Gdzie się podziała dziewczyna? Jakby na potwierdzenie kłopotów, maszyna spostrzegła falowanie, które zaczęło obejmować powietrze, podłoże i wreszcie cały obszar występujący w opowiadanej historii. Kto jak kto, ale Szecherezada dobrze wiedziała, że to pierwszy zwiastun niestabilności toku historii. To było w pewnym sensie jak trzęsienie ziemi, które przeniknęło maszynę niczym spóźniona skrucha. I oto opowiadanie ogarnęła wielka niewiadoma. Teraz jednakz planem czy bez planu, coś musi się wreszcie wydarzyć. Jeszcze tylko krótka chwila zastanowienia. Popatrzmy, przez co przebrnęliśmy do tej pory. Aż trudno się pozbierać w powstałej gmatwaninie, pełnej pożałowania godnych, przelotnych wymysłów. Drodzy przyjaciele, dłużej już nie możemy zwlekać, ruszamy. Maszyna zajęła się oglądaniem dwóch małych dziewczynek. Jedna drobna, chuda jakby źle odżywiona i z zapadniętymi oczyma; druga okrąglutka, tęga i ruda. Maszerowały trzymając się za ręce. Naraz zatrzymały się na czymś co przypominało scenę i obejrzały się z wyczekiwaniem. - Nie - warknęła maszyna. - To nie to. Dziewczynki zachichotały i zniknęły za proscenium, wywołując szelest tafty. Na scenę wszedł słoń, ociężale kołysząc tułowiem, aby zwrócić na siebie uwagę, ale został odprawiony machnięciem macki maszyny. Natępny był Voltaire. Uśmiechnął się przykrywając usta ręką, złożył głęboki ukłon i zniknął. Chór z "Aidy" Verdiego wyśpiewał: "L'giusti della narcolepsia!" i także odszedł w nicość. Potem jeszcze wystąpił matador z muletą, pojawiły się trzy chochliki w drodze do Wielkiego Pałacu, przemknął Szalony George, praprawnuk Szalonego Maksa i cały korowód innych postaci dotąd tłoczących się za kulisami i na tyłach. A wszystkie bardzo pragnęły zaistnieć na scenieżycia i żaden środek zastępczy nie mógł ich zadowolić. Ale maszynie nikt się nie spodobał. Być może dlatego, że kandydaci zostali wybrani przez automatyczny program. Maszyna zainstalowała go sobie jakiś czas temu, aby odciążyć się od ciągłego podejmowania decyzji. Jednak w krytycznym momencie ciężar odpowiedzialności i tak spoczął na jej barkach. Tak więc z gniewem po raz kolejny odrzucała poszczególne kandydatury, skrobiąc coś pod nimi, aż w końcu znalazła to, czego szukała. Odsunęła wieczko procesora wspomnianego programu. Ukazał się prosty mechanizm, zupełnie niepodobny do tych dużych, które kierują losem gwiezdnych systemów i megalomanów. Trzeba było powrócić na dawną, ryzykowną drogę przeobrażeń i powtórnie wziąć na siebie proces tworzenia. Moment powrotu do poprzedniego trybu ogłuszył Szecherezadę na chwilę, wywołując nieprzyjemne mrowienie w okolicach brzucha. Ale trzeba zapomnieć o tym, co niemiłe. Maszyna postanowiła bardzo ostrożnie kontynuować dzieło. Najpierw powinna coś wykreować. Wszystko przecież zaczęło się od tego, nieprawdaż? Szecherezada nie czuła się jednak na siłach aby tworzyć jakieś doniosłe postacie. Zresztą ostatnio w ogóle nie była w zbyt dobrej kondycji. Nie, nic poważnego: przeżywała tylko lekki atak entropii; niektórzy mówią, że to choroba rozkładająca na części. Ale dosyć już tego. Nuże! Gdzie są efekty tworzenia? Maszyna, rozejrzawszy się dokoła stwierdziła, że powołała do życia królową Nilu - wysoką, wyniosłą i srogą kobietę, odzianą w wylinkę węża. - Pieniądze albo życie! - krzyknęła Szeherezada. Ta kwestia nie należała do zbyt wyrafinowanych, ale przecież należało od czegoś zacząć. - Witam cię, maszyno - odpowiedziała monarchini. - Nazywam się Ingle. Jestem piękną i rozpustną królową Nilu. Istnieje dość obszerny i całkiem przystępny opis mojej osoby. Ale nic nie zaszkodzi, jeśli przekażę ci kuszący przedsmak wiedzy o mojej urodzie. Mam lekko falowane włosy w dwu odcieniach i wiele innych drugorzędnych atrybutów cenionych u płci pięknej. Gdy mechanizm Szeherezady skierował wzrok na królową, natychmiast zdał sobie sprawę, że tęsknił za czymś takim przez całe życie. Czuł, że topią się jego metalowe części i zewnętrzne obwody. O Boże, jaka ona śliczna! Jednak, jakżeby on, prosty mechanizm zwykłej maszyny, miał w ogóle prawo żywić choć najmniejszą nadzieję? Ci, którzy na samym początku zajmowali się programowaniem posłuszeństwa, ubawiliby się teraz owym zainteresowaniem płcią przeciwną. Gdyby widzieli.. Wszystko wskazywało na to, że mechanizm maszyny nigdy już nie wydobędzie z siebie głosu, więc zrezygnowana królowa Nilu, a może też królowa Nocy, machnęła niedbale ręką; wyglądała przy tym już nie jak kobieta ale też jeszcze nie jak mydelniczka. - Ach, maszyno, na co nam przyszło. Nie do wiary, że musimy spotykać się w takim miejscu. - O czym ty mówisz? - zapytało urządzenie. Szeherezada zaniepokoiła się z lekka. Przecież tej postaci nie wolno zwracać się do swego twórcy tak poufale. I czyżby to miało oznaczać, że już się kiedyś spotkały? Jakby w odpowiedzi, odnoga sterująca prawdopodobieństwem uwolniła się od domniemanego ośrodka przeczuć maszyny. Od tej pory zaczęła działać zupełnie samodzielnie, a mogło to mieć nieprzewidywalne skutki. - Musimy się stąd wydostać - powiedziała królowa Nocy. - Nie zadawaj żadnych pytań. Rób wyłącznie to co mówię. Nastąpiło kuszenie mechanizmu maszyny Szeherezady. Czyż nie tego właśnie pragnął on od zawsze? Bierność, spokój i komfort. Już od dawna nie zakosztował rozkoszy płynących z prawdziwej degeneracji. Ujął więc rękę królowej Nocy - małą i zupełnie niepodobną do jego uroczo uformowanego czułka ale też piękną na swój własny sposób. Kroczyli obok siebie olbrzymim korytarzem ciągnącym się między skomplikowanymi odgałęzieniami wieczności. Jakże wspaniale jest po prostu iść, oddychać i wzdychać; mieć nad głowami piękny księżyc i jego szare cienie. Królowa już kiedyś widziała równie wspaniały widok. Przechyliła się nad balustradą. Jej pierś falowała lekko. Wokół unosiła się woń tak wyszukana jak słowicze gobeliny albo taniec jaskier. Nic jednak nie trwa wiecznie. Mechanizm nie czuł żalu. - Żegnaj - wyszeptał do królowej Nocy. - Jest w tobie coś ciekawego, lecz nie mogę ci tego odebrać. Twój czas jeszcze nie nadszedł. - Chyba masz rację - odparła królowa. Widać było smutek w jej ciemnych, bezlitosnych oczach. Pomachała ręką i wróciła do swojej szufladki, w której panowała rozpusta. Mechanizm Szeherezady patrzył za nią, aż zniknęła. I znowu wolność. Sytuacja mogła wydawać się zabawna, zabawne ale maszyna co innego miała na głowie. Postanowiła za wszelką cenę się dowiedzieć kto za tym wszystkim stoi. W tym celu musiała przejść metamorfozę i stać się Drugim Ja. Wątpliwa przyjemność. Ponadto nigdy nie można było ufać zamierzeniom Drugiego Ja. Ale czemu nie spróbować ten jeden jedyny raz? A dla Drugiego Ja to dziecinna sztuczka wślizgnąć się do sfery myśli - miejsca, z którego płyną wszelkie impulsy. W taki oto sposób maszyna Szeherezada znalazła się na krętym korytarzu doraźnego, metaforycznego terytorium. Minęła stoisko ze świeżym sokiem owocowym, przemknęła obok salonów, gdzie grubiański śmiech rozbrzmiewał do białego rana. Weszła do pomieszczenia, w którym odbywają się rekonstrukcje fantazji. Zapukała do drzwi i znalazła się w małym pokoju. W środku, za maleńkim biurkiem siedziała nieznaczna postać bardzo podobna do maszyny i sterowała całym procesem. A więc Szeherezada miała rację! Drobiny zdrowego rozsądku podszepnęły, że należało jak najszybciej pozbyć się humunculusa - bo nim właśnie była owa postać. Narzędzie, jakby specjalnie przygotowane do tego celu, leżało pod ręką. Ostrza uniosły się i opadły na dużą heblarkę. Różowo-brązowa droga ucieczki stanęła otworem, w powietrzu unosił się zapach tureckiego tytoniu... 18. Narodziny Ahaba W paskudnym nastroju maszyna Szeherezada kazała ulotnić się wszelkim iluzjom i wróciła do początku czyli gabinetu Martindale'a. Wiadomo, że tak naprawdę nie był to jego własny gabinet. Ale właśnie tam Martindale po raz pierwszy poprosił Ahaba o opowieść tym samym dając gawędziarzowi moc, której nikt jeszcze nie zbadał. Wkrótce trzeba będzie zobaczyć co się dzieje z Martindale'em, a także przemyśleć postać Tweeny. Lecz najpierw - chwila dla siebie. O zmroku gabinet wyglądał całkiem przytulnie. Zapomniana, nie tknięta paczka papierosów record wciąż leżała na ogromnym stole. Chcielibyście poznać ich opowieść? Maszyna nie mogła sobie pozwolić nawet na rozważenie takiej propozycji. Miała już dość kłopotów i to nie ze swojej winy. Nikt nie powiedział Ahabowi, że w tej grze obowiązują pewne reguły. Kiedy pierwszy raz znalazł się w krainie opowieści był niedoświadczony i bardzo naiwny. Sądził, że cała zabawa polega przede wszystkim na tworzeniu i kontynuacji wątków, które powinny się ciągnąć, krzyżować i przecinać jak różnokolorowe wstęgi dymu, albo pajęcze nici. Ahab martwił się własnym kształtem. Dobra, , na początku może przypominać jajo. Zresztą to uczucie wydawało się nawet przyjemne. Poza tym, co byłoby lepszym symbolem? Ale gdy już miał własne imię, potrzebował czegoś więcej. Na przykład celu. W tej chwili powinien podjąć jakąś decyzję w sprawie Tweeny z Marsa. Narratorowi trudno jest jednak opowiadać historie będąc jajem. Powinien stać się kimś bardziej wrażliwym. Magiczną sarną? A może Rzymianinem zwanym Radiksem? W głowie gawędziarza aż się roiło od przeróżnych pomysłów. Jak wybrać, jednocześnie pozostawiając sobie zupełną swobodę i nie wiążąc się nawet z pojedynczą linią tekstu? Ahab ponad wszystko pragnął zachować wolność, nieograniczoną inwencję i spokój niczym wspaniały bóg Dionizos. Tak, właśnie nim był i będzie: zachwycającym Dionizosem. Oczywiście, że chciał przy tym mieć naturę Proteusza, nieuchwytnego boga, który umiał zmieniać swą postać. Tego także pragnął i potrzebował całym sercem. Zamierzał uczestniczyć w życiu innych ludzi, podzielać ich radości i smutki. Dlatego nadał sobie imiona: Proteusz Dionizos. A może lepiej odwrócić kolejność?... A jak, w związku z tą przemianą, powinien wyglądać? Zachowując się bardzo ostrożnie jako że znajdował się na zdradliwym terytorium, Ahab podjął narrację: "Dionizos Proteusz, znany także jako Ahab, był wysokim i szczupłym mężczyzną. Miał nadzwyczaj urodziwą twarz z jaśniejącymi głęboko osadzonymi, szafirowymi oczami. Mógłbyś dostrzec w nich ukryte iskierki radości, które dodawały wdzięku rysom. Dionizos Proteusz poruszał się lekko, zwinnie i z niespotykaną kocią gracją. Łączył w sobie dwa wielkie mity Hellady: mit Dionizosa - zwiastuna ekstazy - i Proteusza boskiej postaci umiejącej zmieniać swój kształt zależnie od sytuacji." I oto nastąpiła magiczna przemiana, stanowiąca efekt wysiłków czynionych przez naukę o nowoczesnej narracji. Ahab rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu lustra, w którym mógłby się przejrzeć. Rzecz jasna, niedorajda Martindale nawet nie posiadał takiego przedmiotu. Nic nie szkodzi, Ahab sam zrobi odpowiednią szklaną powierzchnię. I natychmiast swój pomysł wprowadził do narracji. A chwilę potem stanęło przed nim wysokie zwierciadło z kanciastym obramowaniem i małymi, delikatnymi nogami z plastiku. Nowo stworzony mężczyzna popatrzył na swoje odbicie - było zachwycające. Jakże wszystko się zmieniło w stosunku do tych okropnych długich lat, które spędził w sklepie na zakurzonej, półce! Jest wreszcie wolny, wolny! Najwyższy czas porozmawiać z Tweeną. I niech się wreszcie stanie co ma się stać! Światło w gabinecie zaczęło ciemnieć, a gdy ponownie rozbłysło, Ahab znajdował się już na Czerwonej Planecie. Stał w marsjańskiej chacie - niedoskonałym efekcie pracy ludzkich rąk - i rozmawiał z Tweeną, śliczną tutejszą panną. 19. Ahab, Tweena, Mars - Nie rozumiem, czego ode mnie chcesz - odezwała się Tweena. - Razem z bratem mamy nawał pracy przy wytwórniach. - Powiedzmy, że mógłbym cię stąd zabrać -rzekł Ahab. - Przypuśćmy też, że darowałbym tobie i twojej rodzinie lepsze życie? Czy wtedy byłabyś gotowa uczynić mi pewną przysługę? - Sądzę, że skoro musisz upokarzać się i prosić, chcesz, abym zrobiła coś okropnego - odparła rezolutnie dziewczyna. - Skądże znowu! Ale mów, zgadzasz się? - Chyba tak. A dokładnie o co chodzi? - Chodź ze mną - zaproponował tajemniczy gość. - Coś ci pokażę. Ahab, chwyciwszy dziewczynę za rękę, zrobił dwa kroki do przodu i wszedł w ścianę chaty. Tweena nie ukrywała zdziwienia i zdenerwowania takim sposobem wychodzenia, ale poszła za nieznajomym. Czuła, że wtapia się w ścianę i ją przenika. To było wspaniałe doświadczenie. Kiedy jednak znalazła się po drugiej stronie chaty nie ujrzała płaskiego, lekko pochyłego, marsjańskiego krajobrazu jak się spodziewała, lecz coś zupełnie nowego i zdumiewającego. Razem z mężczyzną znajdowała się w mieście. Dokoła ani żywej duszy. Właściwie były to tylko wspaniałe ruiny miasta. Kawałki misternie obrobionego marmuru, płytki kruszejącego wapienia, całe bloki betonu. To miejsce na pewno było kiedyś iście cyklopowe lub może nawet supercyklopowe. Zimny wiatr gwiżdżąc owiewał ulice i szarpał przybyszom ubrania, które na szczęście chroniły ich od przejmującego chłodu. Mimo wszystko policzki Tweeny i tak zaczerwieniły się od zimna. - Gdzie jesteśmy? - zapytała. - To jest opuszczone miasto Lu - odpowiedział Ahab. - Nigdy o nim nie słyszałam. - Nic dziwnego, to nie twój świat. - Nic nie rozumiem - stwierdziła Tweena. - Każda akcja opowiadania ma swoją czasoprzestrzeń. Właśnie ją nazywam światem - wyjaśnił Ahab. - Wszystkie historie rządzą się własnymi regułami, które mówią co wolno czynicć, a czego nie należy. I tak pewne normy jednej opowieści czasami nie przystają do innej. - Teraz rozumiem. A przynajmniej, tak mi się wydaje. Czy to wszystko znaczy, że Lu nie istnieje w moim układzie? - Zgadza się - potwierdził Ahab. - Twój świat z małą ludzką cywilizacją nieprzerwanie walczącą o życie na ubogiej w tlen planecie ma raczej nieciekawe widoki na przyszłość. Dlatego też niewiele narracyjnych przestrzeni może tam zaistnieć. - W jaki sposób zabrałeś mnie z jednego świata w drugi? - Otóż masz do czynienia z "międzyświatowym" skoczkiem - zażartował Ahab. - Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że coś podobnego jest w ogóle możliwe. - Jeśli się chwilę zastanowisz zrozumiesz, że tak musi być. W jaki inny sposób ktokolwiek by się dowiedział, że istnieje nieskończenie wiele możliwości? A porzebujemy ich multum, jeśli zamierzamy mieć parvo. - Znów niczego nie rozumiem - stwierdziła Tweena. - Co ty chcesz zrobić? - Pragnę stworzyć multiwersum z opowieści, które snuję niczym pająk swą nić. Problem w tym, że uniwersum możliwości wcale tego nie chce. Dlatego muszę znaleźć jakiś niezwykły sposób aby zrealizować swój plan. - Czy masz na myśli coś konkretnego? - Posłużę się rzeczywistością - odpowiedział Ahab. - Ową potęgą, która wszystko zespala i wcale się nie przejmuje, dlaczego robi to tak, a nie inaczej. Jeśli połączę ze sobą odpowiednią liczbę moich światów, ich bliskość utworzy logiczny ciąg. Faktem jest, Tweeno z Marsa, że znajdujesz się teraz w straconym mieście Lu. Ono nawet nie istnieje w twoim świecie. To jeden ze sposobów, za pomocą którego zamierzam powiązać ze sobą różne czasy i przestrzenie. - Jesteś bardzo bystry - oceniła Tweena. - Jak długo mam tu zostać? - Trudno powiedzieć - odparł wymijająco Ahab. - Nie wiem też jeszcze dokładnie, gdzie najlepiej pasujesz. Jednak wkrótce się dowiem. Gdy tylko uda się połączyć nić twojego życia z nicią innej postaci z jakiejś opowieści, wtedy osiągniemy cel. Wszechświat znów będzie nierozerwalną całością. Albo przynajmniej nastąpi początek tego doniosłego dzieła zjednoczenia. - Może to i niegłupi pomysł. A jaka jest w tym wszystkim moja rola? - Po prostu czuj się w tym otoczeniu jak u siebie w domu. Niebawem ktoś się tu zjawi. - To znaczy kiedy? - Naprawdę nie umiem ci tego powiedzieć - westchnął Ahab. - Po prosty najszybciej jak mi się uda to spowodować. Najpierw muszę załatwić kilka ważnych spraw. - Zaczekaj! - krzyknęła Tweena. Jednak Ahaba już przy niej nie było. Została sama w straconym mieście Lu. 20. Gabinet psychiatryczny. - Doktor czeka, proszę za mną - powiedziała pielęgniarka. - Dziękuję - Sherman Machine odłożył wymięty egzemplarz „Trasher's Magazine” i wyszedł z poczekalni na korytarz. Przez otwarte drzwi gabinetów było widać małe pracownie i odzianych na biało laborantów pochylonych nad palnikami Burmese Bunsena. Pielęgniarka zapukała lekko do drzwi sekretariatu. - Doktorze Macher - zwróciła się do mężczyzny w śnieżnobiałym kitlu, ze stetoskopem zawieszonym na szyi. - Przyprowadziłam pacjenta. To jest pan Sherman Machine. Doktor Macher przeglądał jakieś papiery z dołączonymi do nich kliszami zdjęć rentgenowskich. Kiwnął więc tylko głową, nie podnosząc wzroku. Potem machnął jedną ręką, następnie drugą, przy czym należy zaznaczyć, że drugą miał bardziej wypielęgnowaną niż pierwszą. - Tak, proszę spocząć, jeszcze chwilkę, Mister Machine. Czy mogę się do pana zwracać Sherman? - Oczywiście - zgodził się pacjent. - Jednak na imię mam Szeherezada. - Wystarczy Sherman - zdecydował lekarz. - Dziękuję pani, na razie to wszystko - powiedział do pielęgniarki. - Zaraz się panem zajmę, panie Sherman, chciałbym tylko skończyć pracę nad tymi raportami z Kliniki Hickey. Odwrócił się i zaczął mówić do dziobatego dyktafonu: - Tak... sublateralna infuzja doriticu... typowe, typowe... Sherman Machine usiadł na plastikowym krześle przeznaczonym dla pacjenta i patrzył przytępionym wzrokiem na perkalowe zasłony okna. Gabinet doktora był na jednym z wyżej położonych pięter ogromnego budynku z betonu. Sherman zamyślił się. Miał za sobą długą i samotną zimę. - „Przecież to okropne żyć i umierać w takim odosobnieniu" - mówiła Marcia. - „Wszystko w porządku, dam sobie radę" - uspokajał ją wtedy Sherman Machine. Długie ponure wspomnienia przemykają przez głowę rozpaczliwie szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Gdzie ona się podziewa? - Zastanawiał się Sherman. A potem, zupełnie niespodziewanie, znalazł się przed gabinetem w jej towarzystwie. - Jak się nazywasz? - zapytał. - Mówią na mnie Milicent Automata - odpowiedziała. Działo się to tuż po przeniesieniu Tweeny do Lu. Machine miał właśnie zająć się realizacją swoich planów. A potem coś się wydarzyło. Właściwie nie pamiętał nawet dokładnie co takiego. Ocknął się tutaj, w poczekalni miernego psychiatry, doktora Murchera Machera. I rozmawiał z pociągającą młodą osóbką płci przeciwnej niejaką Milicentą Automatą. Nie należy się tu dziwić, że nieustraszony, i atrakcyjny robot - budowniczy zjednoczonego świata i stwórca wszechświata był bardzo zdziwiony. - Gdzie jestem? - zapytał wtedy. - Nie tak głośno - upomniała Milicent. - Niektórzy nazywają to miejsce "Tańczące Mamuśki". - Ach, mój Boże - jęknął Sherman. Przypomniał sobie coś, co usłyszał dawno temu: ten świat można dzielić stosując wiele różnych metod. Ten ze sposobów, który miał największe szanse - z wynikiem 9.89221 z możliwych 10.0 - nazywał się Planem Przejść Warunkowych. Przejścia pojmowano jako bloki tworzące podstawy uniwersum. Realność zaś mogła być funkcją przejść różnego rodzaju i kształtu. Niektóre szybkie, inne wolne, albo takie jak obecna - bez końca. Ta, przez którą właśnie przebrnął Sherman, nie była jeszcze najgorsza. Wiązała się jednak z utratą pamięci, a amnezja jest niezwykle przydatna do gromadzenia empirycznych dowodów na przeróżne tezy. Można się przyzwyczaić. Machine powstrzymał wtedy Milicent Automatę od mówienia, przynajmniej na razie, i szybko rozejrzał się dokoła. Od razu wiedział, że znalazł się w przychodni lub szpitalu czyli tam gdzie leczy się chorych. - Kim jest ten doktor Murcher? - zapytał. - On chce ci pomóc. - A co jest ze mną nie w porządku? - Zarzuca ci się psychiczną maldyskrecję, maniakalne symulanctwo, grożenie złymi, ukartowanymi zamiarami, uczestnictwo w tańcu ludowym z odtwarzaniem postaci z Robin Hooda, zadzieranie nosa i tym podobne. - Cholera, tego się obawiałem - wymamrotał Machine. Od tej pory było jasne, że Milly Automata dostała się w cykl ogólnego zaniku treści, co potem mogło przekształcić się w błędne koło. Szwankował już nie tylko system odbioru bodźców, ale także intuicja zaczęła zawodzić. Z wielkim trudem, ale błyskawicznie, Machine zdołał wziąć się w garść pod względem emocjonalnym - Nie zostawiaj mnie teraz mój zdrowy rozsądku! - Jakiś problem? - zapytał doktor Murcher. Machine zdał sobie sprawę, że robi z siebie widowisko, kurcząc swe czułki w stylu nie szanującego się robota, a wystarczyłoby jedno boskie kiwnięcie palcem, aby zachować twarz - część wspólną dla ludzi i robotów. - Ze mną wszystko w porządku - odpowiedział. - Tylko nie bardzo wiem, dlaczego najpierw przyszedłem do pana. - To my otrzymaliśmy sygnał i zareagowaliśmy - sprostował psychiatra. - W takim razie w ogóle nie ma o czym mówić. Czy mógłbym już sobie pójść? Doktor smutno pokręcił głową. - Obawiam się, że nie. Bo jeśli już odpowie się na automatyczny sygnał, to należy również na niego zareagować. Przed odejściem musi pan podpisać List Wyjaśniający. Gdyby pan tego nie zrobił, zostałbym wezwany do złożenia RS58, a przecież obaj tego nie chcemy, prawda? - Do licha! Nie rozumiem, dlaczegóż by nie? - zdenerwował się Machine. 21. Lu, maginnis, Tweena... Maszyna Szeherezada pokręciła głową i poirytowana spojrzała na zegarek. Tak jak podejrzewała, prawdopodobnie wystąpi tu luka. Wcześniej nawet tego nie zauważyła, a teraz jest zbyt późno na poprawki. Stoi kompletnie nie przygotowana, nic nie może wymyślić, a na domiar złego, nie zrobiła notatek. A następną scenę już widać między dwiema wybrzuszonymi górami. "Czy kiedykolwiek zdołam to wszystko uporządkować?" Miała za dużo na głowie. Mrużąc oczy i oddychając głęboko, Szeherezada zdołała jednak wykreślić większość rozgrywających się wokół niej zjawisk. Czy ktoś powiedział, że trudno jest rozproszyć rzeczywistość? Przecież wiadomo, że jeśli coś trzeba, to trzeba i już! Teraz należało się zastanowić, jak było z Lu. Czy maszyna myślała już przedtem o tym mieście? A jeśli tak, to co nastąpiło w konsekwencji? Precedens nie powinien przecież podtrzymywać akcji opowieści! Nie wolno do tego dopuścić! Maszyna widziała już wielbłądy i jeźdźców czekających na swą kolej. Ci ostatni szurali nogami albo dzwonili uprzężą, aby zwrócić na siebie uwagę. Nie chcieli powrotu do owych smutnychg miejsc, w których nic się nie dzieje - zamiera narracja i wiele zdań kończy się wyrzutnią... "A co z tym Maginnisem?" Opowiadałam już o Maginnisie? Nie? Czyż to możliwe? Tak? Wyostrzcie zatem wzrok. Chłopcy i dziewczęta, panie i panowie, oto idzie ku nam nowy bohater. Dziennikarze stłoczyli się dookoła. - Czy on zastąpi Martindale'a? - Martindale był dla mnie dobry - powiedziała maszyna. - Będzie go nam brakowało. - A co z Hearnem? Czy Hearn zniknie razem z Martindale'em? Obaj mają tak po prostu przestać istnieć, zniknąć z powierzchni ziemi? - Chyba nie - zastanawiała się głośno maszyna. - Ostatnio Hearn wypada dużo lepiej w fascykułach. Stawiamy na niego, mając nadzieję, że pokaże nam kilka dobrych posunięć. Jest w bardzo ciekawym położeniu, powiedziałabym nawet: kontrowersyjnym; ale nic więcej nie mogę dodać. Miejsca reporterów zajął już tłum widzów. Rozjuszone spojrzenia, filcowe kapelusze z podwiniętym rondem. - No dalejże z następną sceną! Policzki maszyny powlekły się smutkiem, lecz zaraz potem - wściekłością. "Cóż takie gnojki wiedzą o prawdziwym tworzeniu? Ruszę z następną sceną wtedy, gdy sama zechcę, i ani sekundy wcześniej!" 22. Maginnis przybywa do Lu Maginnis bez problemów wylądował na Lu. Mały pojazd osiadł lekko na poszarzałej trawie nowego świata. Maginnis przeprowadził zwyczajowe testy na życie i szybko wysiadł ze swojego powietrznego statku wprost w atmosferę nowej planety. Zakazany Pałac na Lu IV jest jednym z cudów galaktyki. Na powierzchni ponad stu kilometrów kwadratowych jest miastem duchów obejmującym obszar całej planety, jakby cywilizacją mieszczącą się pod jednym dachem. Można sobie zafundować standardową wycieczkę dookoła Zakazanego Pałacu. Obwodnica odpowiada ziemskiemu równikowi. Zatrzymując się co jakiś czas, warto zajrzeć przez krzyżowe pęknięcia w murach, otaczających miasto, aby zobaczyć kuszące pozostałości po osiągnięciach obcych, dawno wymarłych cywilizacji. Aż ciarki przechodzą po plecach na myśl, że w wielkim prozaicznym uniwersum naprawdę istnieje takie miejsce jak Zakazanyh Pałac. Każdy powinien wiedzieć, że Zakazany Pałac Lu jest nawet bardziej niedostęny niż Zakazane Miasto Pekin na Ziemi. Nie ma żadnego oficjalnego sposobu, na przekroczenie bram miasta Lu, które istnieje tak od wieków niczym śmiertelna pułapka, pospolita i nieskomplikowana. Mieszkańcy Lu już tysiące lat temu obrócili się w proch, ale mechanizm miasta jest wciąż żywy i nieprzerwanie egzekwuje niezrozumiałe tamtejsze prawa. Na tych, którzy zdołają się przedrzeć przez zewnętrzne zabezpieczenia na obwodzie muru i wejdą do środka, czeka nagroda. Otóż w pałacu znajduje się wiele skarbów. Niestety jeszcze żaden śmiałek nie zdołał wynieść ich stamtąd i ujść z życiem. Nieliczni pamiętają czasy, gdy Lu było osobliwością, a bramy stały otworem dla wszystkich. Dopiero kiedy pierwszych ośmiu odkrywców straciło życie w Lu, międzygwiezdna komisja ogłosiła to miejsce zakazanym. Nikt nie chciał dewastować Lu, tak jak nie niszczy się urwiska, chociaż ludzie z niego spadają, czy też oceanu, w którym ludzie toną. Podobnie rzecz się miała z Lu. Miasto trwało na opuszczonej, odległej planecie, a ludzie i tak nie przestali go nachodzić. Maginnis naturalnie nie miał skłonności samobójczych. Wręcz przeciwnie, bardzo cenił sobie własne życie. Ale chyba jeszcze bardziej kochał pieniądze. Należał do osób uwielbiających kupować. Zachwycała go myśl, że wszystko można mieć za pieniądze. Niestety, problem: "skąd wziąć gotówkę" był o wiele bardziej złożony aniżeli „jak ją wydać". Maginnisowi, pogodnemu, jasnowłosemu młodzieńcowi, matka natura niestety poskąpiła jakichkolwiek zdolności. Dała mu tylko wielki apetyt na pieniądze, które lubił trwonić. A że nie ciągnęło go do interesów ani do polityki, droga Poważnych Wykroczeń była dla niego zamknięta. Błahych przestępstw także nie mógł dokonywać: nie umiał kłamać bez zająknięcia jak pospolity oszust ani nie posiadał zręczności nieodzownej w zawodzie kasiarza. Nie potrafił wreszcie wyjść na ulicę, uderzyć człowieka w głowę i zabrać mu pieniądze. Miał zasady szanującego się przestępcy, lecz nie posiadał żadnych jego zdolności ani atrybutów. A trzeba wiedzieć, że beztalencia miały wyjątkowo ciężkie życie w czasach swazooliańskich. Świat z każdym dniem stawał się bardziej skomplikowany. Ciągle tylko trzeba było z siebie dawać więcej i więcej. Aż doszło do tego, że popełnienie nawet prostego przestępstwa wymagało dużych umiejętności. Włamania i napady, na przykład, stały się zajęciem dla wąskiego kręgu specjalistów. Nie każdy przecież umiał otwierać skomplikowane zamki, wykrywać i rozbrajać wyrafinowane systemy alarmowe, nie wspominając już o konieczności radzenia sobie z urządzeniami demaskującymi obcych albo systemami kamerowymi. Nawet gra w karty stała się zajęciem dla nieprzeciętnie uzdolnionych od czasu wynalezienia antyszachrajskiego garnituru. Czy w takiej sytuacji nasz Maginnis o jedwabnym głosie mógł być dobrej myśli? Zdany tylko na siebie, bez pieniędzy, bez pracy i bez wykształcenia? I skazany na nędzny żywot z zasiłku, podobnie jak miliony innych, podobnych jemu nieudaczników? A przecież mimo wszystko nie wiodło mu się najgorzej. Starczało na jedzenie, dach nad głową, a nawet na odrobinę narkotyków. Miał też zapewnioną rozrywkę w teatrach wydzielonych dla zasiłkowiczów. Ale czy taki styl życia mógł satysfakcjonować młodego, ambitnego człowieka? Tym bardziej, że jedzenie mu nie smakowało, dach przeciekał, a narkotyki były tylko drugiego gatunku. Do tego każdy darmowy teatr grał wyłącznie sztuki Szekspira. Jeśli zaś ktoś nie miał ochoty poprawiać swojego morale - musiał bulić za bilet w zwykłym teatrze. W takiej sytuacji jedna myśl wciąż zaprzątała głowę Maginnisa: w jaki sposób średnio uzdolniony człowiek z ogromnym pragnieniem posiadania pieniędzy może zaspokoić swoje potrzeby? Maginnis często chodził do biblioteki publicznej. Tam przyjemnie spędzał czas. Marzył, że jest osobą przedsiębiorczą i niepospolitą. Dużo też czytał o ukrytych skarbach oraz sprytnych przestępczych wyczynach. Z zainteresowaniem śledził przygody kapitana Derhangera który splądrował Planetę Mosley'a. Pochłaniał teksty dotyczące wielkiego skoku na Centralny Bank Galaktyki na Omnisie XI. To dopiero przestępstwa! Jaka szkoda, że wszystkie te wyczyny wymagały od sprawcy wysokiego, nieosiągalnego dla Maginnisa poziomu umiejętności! Pewnego razu podczas wizyty w bibliotece Maginnis trafił na opowieść o Niedostępnym Pałacu Lu. Ale raz w życiu każdy może mieć genialny pomysł. Zazwyczaj jest to rozwiązanie prostego, dokuczliwego problemu. Teoretycznie, któż nie wynalazłby spinacza do papieru, agrafki czypodkładki sprężynowej? Tym razem Maginnis doznał olśnienia. Błyskawicznie opracował plan, jak dostać się do Lu i zrabować kilka bezcennych przedmiotów, nie narażając się na niebezpieczeństwo. Spodobał mu się ten pomysł. Uwierzył, że skoro dowiedział się tak wiele o Lu to zdoła wywieźć w pole przebiegłych budowniczych miasta. Jednak z drugiej strony także bał się tej wyprawy. A jeśli jest w błędzie? I nie wyjdzie z życiem... może nawet Lu zechce przetestować na jego osobie swe najnowsze udoskonalenia w sztuce mordu? Brrrr... Ale co mu pozostało? Utrzymywać się z zasiłku i żyć marzeniami? Czy nie lepiej podjąć ryzyko, aby wreszcie stanąć mocno na własnych nogach? Przecież tak radził nawet sam Szekspir w jednej ze sztuk, granych ciągle w Teatrze dla Biedoty. - Zrobię to! - oświadczył Maginnis i w ten oto sposób rozpoczął się nowy rozdział w nie przerwanej od wieków historii Lu. 23. Łapówka od Grail Corporation No cóż, w tym miejscu zażądano ode mnie więcej informacji na temat Lu. Im szybciej to załatwię tym lepiej. Szkoda tylko, że o Lu właściwie nic nie da się powiedzieć. Całe to zamieszanie z Lu wywołane wyprawą do wnętrza jego ogólnikowej, prototypowej i wciąż żywej w ludzkich umysłach wizji - zaistniało dzięki łapówce wręczonej przez Grail Corporation. Nieosiągalny cel, wydumany na ludzką zgubę. Na szczęście my jeszcze do tego nie przyłożyliśmy ręki. Jakieś niejasności? Czy to nie dosyć, że wyrażamy się poprawnie zbudowanymi zdaniami, a niektóre z nich są ozdobione skromnymi przymiotnikami - składniowym rarytasem naszych czasów? Czy nie wystarczy, że w całym tym przedsięwzięciu zatrudniamy postaci, a nawet przydzielamy im kwestie? Wyraźnie ktoś się tu z nami nie zgadza, czuje niedosyt. Zauważa, może i nie bez racji, że pomogliśmy wam zrozumieć stan własnych umysłów w chwili wstępowania w Obszar Przegranych Spraw - tam, gdzie na drodze poszukiwań w pierwszej kolejności skierowaliście swe kroki. Do licha z tym! Co za niedorzeczność: rozstrząsanie kwestii, która sama się napatoczyła jako pusta kategoria; Lu, nam przecież chodzi o Lu - opustoszałe miasto. Ale jak tu mówić o opuszczonej, nie spełnionej, nijakiej mieścinie? Fatalnie z tym starym Lu. Nic nie da się powiedzieć. Tyle że Maginnis siedzi tu na drewnianym krześle bez oparcia. Wiemy też, że jest przechylony lekko do tyłu, ma kapelusz zsunięty na oczy i ucina sobie drzemkę w południowym słońcu. Nie, nie ma problemu - możesz nas uważać za dozorców Lu, jeśli tylko masz taką ochotę. Ale nie wolno ci pytać, czy to lub cokolwiek na nasz temat jest prawdą. Dobrze, uchylimy rąbka tajemnicy, otóż nie istnieje żaden dozorca Lu. Jakże bowiem mogłoby być inaczej, skoro regulamin wyraźnie mówi, że pierwszeństwo mają puste kategorie przed tymi, które są wadliwie zapełnione? Mimo wszystko siedzimy przecież tutaj i można sobie domniemywać, że jesteśmy w jakimś celu, albo dlatego, że coś się dzieje w tym miejscu. Niewykluczone, że nie wyglądamy na zatroskanych powstałym zamieszaniem. Ale prawda jest taka, jaką Ty widzisz, chociaż od początku nie wiedziałeś, co o tym wszystkim myśleć. Tylko że ty masz prawo wymagać i ty przyprowadziłeś tutaj tę kobietę. - Owszem - odezwał się Maginnis. Właśnie wtedy przemknęła obok jakaś niewiasta, która na późniejszych stronach wystąpi jako Kobieta. Skąd się wzięła? Wyszła z nieokreślonego obszaru między cieniem a ciszą. - Więc wróciłeś - stwierdziła patrząc na Maginnisa. Skinął głową, godząc się na kłamstwo, aby od tej chwili zaczęło obowiązywać jako prawda. - Popatrz na niego - zwróciła się Kobieta do dozorcy, jeśli tamten nim był. - Wygląda na zadowolonego z siebie, prawda? - Nic mi do tego - burknął dozorca. - Oglądałam morze - powiedziała Kobieta. - Fale wyglądały jak piersi wielkiej szlamowatej matki, która wszystkim nam dała kiedyś życie. - Uważaj, co mówisz - ostrzegł mężczyzna, ale nie było złości w jego głosie. Maginnis nagle zdał sobie sprawę, że albo widział już gdzieś tego człowieka i właśnie odtwarzał sobie tę sytuację, chociaż nikt mu o tym nie wspomniał, albo wszystko to miało dopiero nastąpić. Który z tych wariantów był gorszy? Nie wiadomo, zresztą chwilowo to bez znaczenia i tak. Tymczasem dozorca zerkał na niego z ciekawością i udawanym podziwem. - Możesz wejść do miasta - zakomunikował. - Od dawna tylko twój własny strach powstrzymywał cię od tego. - Nieprawda - sprzeciwiła się Kobieta. Ta niejasna uwaga stała się powodem straszliwych przeczuć. Tym bardziej, że nikt się jej nie spodziewał, ani nie było wiadomo, co z nią zrobić. Niczym nie zrażony Maginnis zdecydowanie minął bramę miasta. Chciał sprostać żądaniom, a zgodnie z nimi nie powinien przerywać opowiadania w tym punkcie. Skinął głową w kierunku dozorcy, rzucił okiem na Kobietę, która bez charakteryzacji i angażu stała w małej kałuży ketchupu i robiła sobie makijaż. Maginnis nie czekał dłużej, bo znał tę sztuczkę. W ten sposób ludzie o nijakim wyglądzie dodawali sobie wyrazu. On tego nie potrzebował, tak jak nikt z nas. Jesteś tu jeszcze? No więc Maginnis klepnął się lekko, aby dodać sobie animuszu, i ruszył raźno do przodu. Tuż za bramą znalazł się na Ulicy Marzeń, sąsiadującej z Ulicą Krzyku. A miał nadzieję, że uda mu się uniknąć tych miejsc... Fakt, że dokoła nie było ludzi, nie oznaczał jeszcze, że Maginnis jest bezpieczny. Wręcz przeciwnie, wyglądało to na zbyt prosty gem - set - mecz - okoliczność, za którą nie przepadał. Gdy znalazł się wreszcie wewnątrz, zobaczył, z czego pobudowano pałac. Ściana z zegarów na pewno była bardzo pojemna, ale to nie miało dla niego znaczenia. Tłumiony jęk dobywał się od strony paru krzeseł obitych materiałem. Tego odgłosu nie zapomniałbyś nigdy w życiu. Maginnis nie potrzebował jednak siadać na tych krzesłach i zadawać się z nie dopracowanymi wizjami z samego dna ludzkiej duszy, która ponad wszystko pragnie wyzwolenia. Maginnis znalazł się na ulicy w mrocznych ciemnościach, które pogłębiało jeszcze bezsilne przekonanie, że żadne światło nie zdoła ich rozświetlić. Maginnis poczuł, że kręci mu się w głowie. Gdy przywidzenie zniknęło miał już tylko bezwizjowe zawroty głowy. Potem rozbłysło światło reflektorów i przyszedł czas na zawroty głowy koloru blond. A jeszcze później nie było już czasu na nic, bo mosiężna głowa Rogera Bacona zaczęła coś mówić, głupkowaty służący udzielił zuchwałej odpowiedzi, a pozorna erudycja raz jeszcze odniosła zwycięstwo. No, a wtedy nastała już najwyższa pora na pojawienie się innego bohatera. Czy ktoś powiedział, że to zbyt pochopna decyzja? Maginnis bynajmniej nie rozpaczał jeszcze z powodu poszukiwań kogoś, kto podzieli jego los. 24. Powiastka o Lu Tak oto ponownie zabrał się do dzieła - opowieści o Lu i staraniach o towarzystwo, przy zastosowaniu nieuczciwych sposobów, jeśli uczciwe by zawiodły; w grę wchodziło nawet sfabrykowanie drugiego bohatera. Maginnis spacerował. Lekki promyk optymizmu zawitał w jego duszy niczym słaby wietrzyk z odległego brzegu niosący ze sobą pocałunek kogoś bliskiego. Kamienistymi ulicami raz się wspinał mozolnie, a zaraz potem leciał w dół, zupełnie jakby kontury tego miejsca nie zostały jeszcze ostatecznie zaplanowane. W jednym miejscu tworzyły się ogromne kopce, aby w następnym powstawały głębokie doły. Maginnis musiał podążać taką drogą. Nauczył się przy okazji jednej z gorzkich lekcji życia: wszystko sprowadza się do przyziemnej tendencyjności. A potem obok przemknęła kobieta. Ale nie ta sama, która zaczepiała go u bram Lu, aby pokazać się w jego towarzystwie. Obecnie występująca niewiasta miała wyraziste rysy twarzy i lekko zgarbiony, orli nos - cecha ludzi z natury ciekawskich. - To ty! - wykrzyknął Maginnis - Słucham? - zapytała kobieta. - Pytam, czy to ty? - wyjaśnił Maginnis. - Nie, źle się wyraziłem. Chciałem się dowiedzieć czy jesteś tą, która została mi przepowiedziana dawno temu; kobietą, która żyła tylko dla mnie w słodkiej przyszłości po to, abym teraz musiał o niej zapomnieć? - Nie, nie jestem tą osobą - powiedziała niewiasta. Ale coś w przemowie Maginnisa wyraźnie ją zastanowiło, bo dodała: - Nazywam się Magda, tańczę w podrzędnej kawiarni, aby innym sprawiać przyjemność, lecz nie sprzedaję swojego ciała. - Tak też myślałem - mruknął Maginnis. - Posłuchaj, czy jest tu gdzieś blisko miejsce, gdzie można się czegoś napić? - Chyba tak - odpowiedziała Magda. - Chodź ze mną do baru „Desparecedos” na ulicy Zagubionych. Maginnis postawił kołnierz płaszcza, bo nagle nie wiadomo skąd powiał wiatr. Silne podmuchy zmiotły kurz z chodnika prowadzącego nad sam brzeg morza. W powietrzu fruwały strzępki gazet. Maginnis znalazł się akurat pod pochyłą palmą, w cieniu nie ukończonego drapacza chmur. Ta scena wprost domagała się białych dekoracji. Nagle drzwi w kształcie skrzydeł nietoperza rozwarły się na ościerz i Okazja - mocno kopnięta w tyłek - wyleciała z nich na łeb na szyję. - I żebym cię tu więcej nie widziała! - wrzasnęła za nią gderliwa baba, a obracając się do Maginnisa, zapytała: - Co zamawiasz? Wewnątrz było ciemno i gęsto od rakotwórczego dymu papierosowego. Maginnis wysłuchał ostatnich dźwięków wydawanych przez śpiewaków. Knajpa najwyraźniej schodziła na psy. - Co cię sprowadza w te strony? - zapytał Maginnisa mężczyzna z papugą na ramieniu, prawdopodobnie marynarz. W ręku kurczowo trzymał szklankę rumu. Oprócz tego nie było w nim nic specjalnego - ot, zwykła postać, jedna z wielu, które nie odznaczają się niczym szczególnym. Szkoda oczu na nieciekawe zdania ciągnące się w nieskończoność. Nawet krowy z północnych terenów stanu Nowy York zdążyły już wrócić do domu. Naprawdę - przecież nie mam powodów, aby kogokolwiek oszukiwać. A w ogóle, to wszyscy czekamy tu na was, Abe, Bess, Barneyu i Susan. Od dawna jesteśmy w komplecie... Maginnis cofnął się parę kroków, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi. Coś ścisnęło go za gardło. Nie umiał powiedzieć, co wkrótce nastąpi. Był już trochę zmęczony, ale akcja musiała przecież toczyć się dalej. Inwencja poczęła nadawać jej pewien kierunek. "Proszę tędy, bardzo proszę. Wyjdź z salonu, tu tylko tracisz czas. Tędy, musisz jeszcze zobaczyć kilka aktów, Maginnisie". Poszedł więc posłusznie, zapoznał się z wykonawcami. Wtedy można już było zacząć przesłuchania kandydatów, którzy właśnie w Lu chcieli postawić pierwsze kroki. Na scenę wyszli: balerina z piuropuszem, farmer z widłami, policjant z pistoletem i drwal z siekierą. Ludzie szybko się zorientowali, że to stary zespół. Natychmiast rozległy się szepty: "Tych już znamy. Czy to oznacza, że teraz ponownie zaczną nam wszystkich przedstawiać?" Maginnis nie wiedział, co robić. Kobieta, która stała obok, pomachała mu i zniknęła, gdy tylko balerina wysunęła się do przodu. Tancerka miała zmierzwione włosy. Kilka delikatnych, ozdób podkreślało jej wiejską prostotę. - Chodź z nami, Maginnisie - powiedziała, wsuwając swą krągłą dłoń w jego szorstką rękę. - Uciekaj stąd i stań się jednym z nas. Razem przejdziemy przez życie - Zaczekaj - warknął Maginnis. - Dokąd idziemy? - Nie zadawaj głupich pytań - ofuknęła go balerina. - To egzystencjalny moment. Próbujemy włączyć cię do spisku. - Jakiego spisku? Wtedy przed Maginnisem pojawił się wysoki mężczyzna o miłej powierzchowności. - Otóż wiedz Maginnisie, że trwa teraz powstanie przeciwko maszynie Szeherezadzie. - Tutaj, w Lu?! - Wszędzie potrafimy dotrzeć - zauważył rezolutnie policjant. - Reprezentujemy ducha oporu. Jesteśmy w opozycji, która prędzej umrze niż zazna spokoju w obecnym stanie rzeczy. Maginnis już był pewien, że nie uniknie kłopotów. Może i nie należał do osób zbyt rozgarniętych, ale przecież warunki kontraktu zrozumiał właściwie. - Po prostu graj, a wszystko będzie dobrze - powiedzieli mu podczas eliminacji. 25. Lu: ostrzał z jedynego karabinu Jeśli zaistniała sytuacja była to oderwaniem od rzeczywistości, a nie rozdzierającą serce imitacją przeznaczenia, to i tak trwała tylko chwilę. Karabin? Kula odbiła się rykoszetem od dużego kawałka kolorowego kwarcu, przy którym stał Maginnis. Zareagował dopiero pół sekundy później, gdy rozległ się huk. Maginnis dobrze odegrał rolę człowieka, który wstaje przerażony i chowa się za nagrobkową płytę z granitu. Potem nadleciały ze świstem dwa inne pociski. Wyryły one głębokie bruzdy w granicie i obtarły nos leżącego obok anioła. - Hej! - wrzasnął Maginnis. - Nie strzelaj! Nie mam złych zamiarów! - Ale ja mam! - odkrzyknął tubalnym głosem jakiś mężczyzna. I znowu rozległy się strzały.. - To śmieszne - mruknął do siebie Maginnis. I nie poprawił mu humoru fakt, że tym razem rzeczywiście się nie mylił. Popatrzył w górę i zobaczył dwa słońca. Jedno było, krągłe, żółte i dwa razy większe od ukochanego starego słońca widzianego z Ziemi; drugie natomiast przypominało dużą, czarną kropkę. - Na dodatek dwa słońca - zadrwił. - I nigdy nie pada tylko pryska w górę. Jakby w odpowiedzi na jego stwierdzenie, z ziemi zaczęła wydobywać się woda. Wybulgotywała z wielu małych rozpadlin, wąskich szczelin i pęknięć. Zupełnie jakby deszcz padał do góry nogami. Tego to już byś się nie spodziewał, co? Widzisz teraz, ile jest warta twoja tolerancja? Znowu rozległ się strzał. "Gdyby nie aura niebezpieczeństwa, wszystko to byłoby nudne jak flaki z olejem", pomyślał Maginnis. - Słucham? - zapytał ktoś. - Myślałem do siebie - burknął Maginnis. - Przepraszam. Następny strzał. I jakby trochę bliżej niż poprzedni. - Przestań, bo ja też zacznę strzelać! - krzyknął Maginnis. - I co z tego? - zapytał mężczyzna. - Wtedy wpadniesz w tarapaty - zapewnił Maginnis i chrząknął niezwykle głośno, to znaczy wydał z siebie metaliczny dźwięk który, w pewnym sensie, stanowił odpowiednik, metalicznego smaku w jego ustach. - Tak? - zapytał ironicznie napastnik. - Przecież nie masz broni! - Mam! - powiedział Maginnis. - Nie masz! - A jeśli nawet jest tak jak mówisz, chcesz ryzykować, gdy idzie o twoje własne życie? - Jeżeli rzeczywiście posiadasz broń, możemy pertraktować - zaproponował po dłuższej chwili obcy. - Mówię prawdę - przekonywał Maginnis. - Udowodnij to; najlepiej wysoko unieś broń. - Na pewno będziesz próbował zestrzelić mi ją karabinem. - Nie trafiłem w ciebie, jakże więc bym zdołał wycelować w taki mały przedmioy z tej odległości? - Mógłbyś mieć szczęście - obstawał przy swoim Maginnis. - Wiesz co? Nie wierzę, że masz broń. Dosyć tej zabawy. Zamierzam naładować karabin i, wierz mi, wtedy będzie z tobą krucho. Chyba że w jakiś sposób mnie przekonasz, iż masz broń. Dopiero wtedy możemy porozmawiać. Obiecuję, że w tym czasie ani razu nie strzelę do ciebie ani do twojej broni. Chcę się jedynie upewnić, że ją masz. - Mam - powtórzył Maginnis. - Ale nie mogę jej unieść. - Dlaczego? - Bo główna korba się zablokowała. - To znaczy, że masz hałbicę, moździerz czy coś w tym stylu? - Myśl sobie, co chcesz - rzucił obojętnie Maginnis. Nastała krótka cisza. - No dobra. Powiem ci, jak odblokować tę korbę. - Nie potrzebuję twoich rad - powiedział Maginnis. - Rób, co każę. Czy wiesz, gdzie jest mechanizm naprowadzania? - Nie mam tu czegoś takiego - stwierdził Maginnis. - Jeśli tak, to już wiem, że nie masz haubicy! - Nigdy nie twierdziłem, że ją mam - odparł Maginnis. - Mówiłem, że jestem zaopatrzony w karabin. - Co karabin ma wspólnego z główną korbą? - A czy ja w ogóle wspominałem coś o korbie? Chodziło mi o kolbę. - Jeśli naprawdę o to ci chodziło i skoro utrzymujesz, że się zablokowała, to przecież możesz pokazać mi resztę broni - Tyle chyba mogę zrobić - powiedział Maginnis. - No to już po mnie - dodał po cichu. Ale może jeszcze nie wszystko stracone. Szybko zdarł z siebie marynarkę i zwinąwszy ją w rurkę, uniósł na chwilę do góry. - Co to było? - krzyknął mężczyzna. - Przecież nie ja, tylko ty jesteś świetnym znawcą broni - rzekł z sarkazmem Maginnis. - Powinieneś wiedzieć takie rzeczy. - To wyglądało jak jeden z tych nowoczesnych, giętkich pistoletów na naboje z żelatyny. - Nie mówię „tak”, nie mówię „nie” - powiedział Maginnis. - No to co, będziemy pertraktować? - Lepsze to niż sterczenie tu przez cały dzień i strzelanie do siebie. Wyłaź pierwszy. - Nie tak robi się w stronach, z których pochodzę. - Maginnis pokręcił głową. - Najpierw przeciwnicy odkładają broń, a potem równocześnie wychodzą. - Twierdzisz, że tak się robi w twoich stronach, hę? - Zgadza się, jeśli tylko w grę wchodzą poważne negocjacje - No dobra! Maginnis nie spuszczał wzroku z broni, którą nieznajomy cisnął za ogromny kamień. Potem na chwilę wysunęła się głowa mężczyzny, ale zaraz zniknęła. - Teraz twoja kolej - powiedział obcy. Maginnis także rzucił swoją zrolowaną bluzę, wystawił głowę i, podobnie jak przeciwnik, natychmiast ją schował. - I co teraz? - zapytał mężczyzna. - To znaczy? - Co robi się dalej w twoich rodzinnych stronach? - Wychodzi się spoza skał równocześnie, po uprzednim odliczeniu do trzech. Ręce trzeba trzymać wysoko w górze. - A dokładnie ile rąk? - Wiadomo, że dwie. Jesteś gotowy? - Tak. Maginnis westchnął ciężko i wyszedł spoza skały. W tym samym momencie zrobił to także obcy mężczyzna. Jego kryjówka znajdowała się jakieś dwadzieścia metrów od Maginnisa. Skupieni, przypatrywali się jeden drugiemu. Mięśnie utrzymywali w pełnej gotowości, by się skryć w razie potrzeby. Ale nie działo się nic podejrzanego więc po chwili zaczęli podchodzić do siebie. Przeciwnik Maginnisa wyglądał na typowego Irlandczyka. Był ogromny, miał rude włosy. Niebieski kapelusz zupełnie nie pasował mu do twarzy. Irlandczyk zaś zobaczył tęgiego mężczyznę w średnim wieku o spadzistych ramionach. - No to zaczynajmy. A w ogóle, to nazywam się Hearn. - Miło poznać, jestem Maginnis. Znowu bardzo ostrożnie zaczęli przysuwać się do siebie, przystając co parę kroków, aby uważnie przyjrzeć się ruchom przeciwnika. W ten sposób po niedługim czasie dzieliła ich odległość kilku metrów - Powiedz mi teraz prawdę. Miałeś broń, czy nie? - zagadnął Hearn. - Niestety nie mogę ci zdradzić tej tajemnicy - Na pewno mnie okłamałeś. - Nie udowodnisz mi tego - rzekł z pełnym przekonaniem Maginnis. Rudowłosy podszedł do skały, za którą ukrywał się Maginnis, i kopnął zwiniętą bluzę. - Sama bluza - stwierdził pogardliwie. - Ani śladu broni. - To zależy - odparł Maginnis. - Tam, skąd pochodzę, bluza w rękach znawcy może okazać się śmiertelną bronią. - Dobra, i tak uważam, że mnie oszukałeś. Ale oczywiście nie pozostałem ci dłużny. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Powiedziałeś, że obie ręce mamy trzymać nad głową. Nie wiedziałeś, że... W tym momencie trzecia ręka wynurzyła się zza pleców Hearna. Tkwił w niej ogromny karabin maszynowy z czernionej stali. - Ja i inni mojego pokroju jesteśmy trójręczni - dokończył Hearn. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo przydaje się nam ta trzecia ręka. - A co z naszym pertraktowaniem? - Odbędzie się - zapewnił Irlandczyk. - Ale zasada jest następująca: ja mówię, a ty słuchasz i wykonujesz polecenia. Tak się robi w moich stronach - Może to i ma jakiś sens - westchnął Maginnis. Tego dnia była to pierwsza sensowna rzecz. 26. Hearn i Maginnis - Nie uważasz, że jest tu teraz całkiem przyjemnie? - zapytał Hearn. - Może i tak - odrzekł Maginnis. I ostrożnie zmienił pozycję. Hearn posadził go na okrągłym kamieniu na tyłach ruin marmurowego budynku, gdzieś w śródmieściu Lu. Maginnis nie miał pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Hearn dysponował pistoletem z czernionej stali i wciąż go trzymał w zasięgu ręki - na drewnianych pniakach albo półkach skalnych. Najpierw jednak związał Maginnisowi ręce, a koniec liny przymocował do pnia, który sterczał wśród marmurowych płytek. Siedzenie w takiej pozycji nie należało do przyjemności, ale Maginnis jakoś dawał sobie radę. - I co teraz? - zagadnął w końcu - Czekamy. - Na co lub... - Nie pytaj - uciął Hearn. - Sam zobaczysz. Mruknął coś jeszcze pod wąsem i wziął się do roboty. Na ziemi leżało pełno marmurowych odłamków. Zmiótł je wąsatą miotłą. Maginnis nie zdążył zauważyć, skąd Hearn wziął miotłę. Już miał zapytać, ale pomyślał, że jest to przecież bez znaczenia. - Skąd wytrzasnąłeś tę wąsatą miotłę? - zwrócił się do Hearna, nieoczekiwanie zmieniając zdanie. - Nie pytaj, to nie ma znaczenia - odparł Hearn. - Tak właśnie myślałem. Pomieszczenie przypominało kamienną grotę, głęboką i zimną. Maginnis zauważył, że słońce stało wysoko na niebie. Miał ochotę ponarzekać, ale się rozmyślił. Lepiej będzie, jeśli znajdzie sobie jakieś zajęcie. Niebawem usłyszał dziwne odgłosy dobiegające z zewnątrz. Robiły się coraz głośniejsze, więc zaniepokojony Hearn wyjrzał przez okno. Wyraźnie się ucieszył. - Nie uwierzysz, co się stało - usłyszał czyjś głos. - Wal, chłopie - powiedział Hearn. - Bracie! Mam dla ciebie dobre wieści. Do miasta przyjechał cyrk! 27. Predylekcje Tak więc jest Maginnis. Przeszedł właśnie przez bramę obok owego dozorcy czy opiekuna (nie wiadomo, jak go zwać) i może w towarzystwie (lub nie) tej efemerycznej Kobiety, którą poznaliśmy kilka wierszy temu. Czy zobaczymy ją jeszcze? Zresztą, to chyba nieważne Maginnis wyraźnie znalazł się w nieokreślonym sektorze, gdzie rzeczy mają nie tylko wybór ale także obowiązek zarówno bycia jak i nie-bycia. Nie-bycie bardziej koi oczy i ma wpływ na paletę kolorów, których najpierw trzeba posmakować, aby je później zobaczyć. Nie-bycie jest też związane rezygnacją z konstrukcji budowlanych. Ale taka metoda może stresować budowniczych oraz ich rodziny. Terminy "bycie" i "nie-bycie" mają ze sobą ścisły związek, poza tym posiadają takie same zakończenia, dlatego poniżej nie będziemy ich różnicować. Żywimy nadzieję, że nie spowoduje to jakichś niejasności ani nie wywoła naszych niepochlebnych recenzji. Maginnis przebywa teraz w części miasta pozbawionej opisu. Są tu tylko grube kreski, które trochę dalej przechodzą w cienkie, potem w deszcz i mżawkę. Maginnis udał, że nie usłyszał ostatniego określenia. Pochłaniało go szukanie opisu. Niestety, dokoła, jak okiem sięgnąć, zupełna pustka. W tej sytuacji sam musiał postarać się o stworzenie dekoracji. Na początku nadał kolor i kształt (jak również - ale w tajemnicy - pewną giętkość) murom miasta. Potem przyszła kolej na bramy. Było ich aż dwa rodzaje: tymczasowa i stała. Ten drugi typ dzielił się jeszcze na dwa podtypy: stały i relatywnie stały. Ale o tych trudno byłoby oddzielnie mówić jeśli ktoś nie zna się na rzeczy. Maginnis szedł ostrożnie dlatego, że podłoże, tak jak wszystko inne, wyglądało bardzo niepewnie. Tu i ówdzie pojawiały się nagle jakieś wazony i sylwetki kobiet o rotograwiurowych profilach. Trzeba przyznać, że nie wyglądało to najgorzej. Miejscami napotykał też całe szeregi mówiących rzeźb i wtedy czuł się prawie jak w domu, bo sam został wychowany także przez mówiącą rzeźbę. One dopiero umiały ukoić człowieka ciepłym słowem! Martindale wysłuchał uważnie piosenki o burej kotce dryfującej po morzu z marmolady. "Skąd ja to znam?", zastanawiał się nasz bohater. Tymczasem inne aspekty Lu wzięły na siebie formowanie retrospektywnych wizji. Niektóre z nich posiadały kształt długich, miękkich kopert z szarego filcu, inne znowu miały jaskrawą szminkę na chromowanych owocach dzikich róż. Maginnis starał się ich unikać, bo bał się obłędu. Musiał znaleźć rozsądną drogę, na której końcu czekała wysoka nagroda. Prawdopodobnie wyglądało to tak: Maginnis chce z kimś porozmawiać, lecz wszędzie panuje pustka. Idzie więc dalej, rozglądając się dokoła. Puszki przy drodze i zielone butelki w rowie. Jest też kilka zwłok, a ich stan wskazuje, że obecni zmarli nieźle się kiedyś bawili - może milion lat temu. Na bardziej śmiałe domysły nie można już sobie pozwolić. Maginnis nie przerywał marszu. Zauważył dwa szczegóły, które w ogóle są bez znaczenia dla tej historii, a potem trzeci - bardziej istotny - ale o tym później. Na razie Maginnis nie zamierzał zaprzątać sobie głowy żadnym z dostrzeżonych detali. Trochę lepiej, chociaż bez wielkiego uczucia, wypadła ballada o nie spełnionej miłości. Piosenkę tą młodzi chłopcy śpiewali od pokoleń. Nagle znowu w świecie składni pojawiła się ta kobieta ze śnieżnego paragrafu. Była mała, bystra i raczej spokojna. Jej drobne ręce dźwigały marynarski biopter. - Wiesz co? Dosyć już tych symboli! Teraz trzeba nam czegoś dobrego i konkretnego lub nawet złego i konkretnego, ale coś musimy mieć. Nadążasz za moim tokiem rozumowania? - odezwał się Maginnis. Uśmiechnęła się tajemniczo, jakby wiedziała o jakichś ukrytych komplikacjach. Znało je również monstrualne dziecko, którego nie poznaliśmy do tej pory, ponieważ od samego początku nikt nie chciał go do nas dopuścić. 28. Dał sobie radę Dał sobie radę! Maginnis obejrzał się za siebie i z czułością popatrzył na stare, niedostępne Lu, które on, Maginnis, zdołał przechytrzyć. - Na razie, moje ty stare, obce miasto - powiedział. - Dobrze mi tu było i jestem ci za to wdzięczny. Nie zabrałem ci zbyt wielu skarbów - tylko tyle, ile zdołałem udźwignąć. Nie smuć się. Przecież tak bardzo ci nie zależy na tych paru świecidełkach, prawda? Wiesz co? Każę zbudować dioramę i urządzę wystawę. Ludzie będą o nas mówić, jak Terra długa i szeroka. Po tych słowach Maginnis odwrócił się i wszedł na pokład swojego pojazdu. Niespodziewanie drzwi same się za nim zatrzasnęły. - Co tu się dzieje! - krzyknął. Rozejrzał się i stwierdził, że wnętrze jego statku wygląda jakoś inaczej... Nigdy nie wiadomo, co człowieka spotka w życiu. Maginnis myślał, że jest zwykłym złodziejaszkiem ale okazało się, że został mimowolnym badaczem, który za cenę własnego życia wzbogacił naszą wiedzę o pomysłowości obcych cywilizacji. Jeśli kiedyś wybierzesz się na wycieczkę do Lu, zobaczysz tam witrynę Maginnisa. Jest to pełnowymiarowa diorama. Można tam wejść i (nawet znając zasadę iluzji) przysiąc, że stoi się całe kilometry od Lu, naprzeciw włazu do swojego statku... lecz naprawdę będziesz się znajdował przed zamaskowanym wejściem do jednej z bardziej wyrafinowanych sal tortur Lu. Pszczoły dają się nabrać na sztywne kwiaty, a mieszkańcy Terry na sfałszowane statki. Aż trudno uwierzyć, bo przecież każdy zna reguły rządzące światem iluzji. To nie wina Maginnisa, że dał się schwytać w tę banalną pułapkę. Może nawet w ostatniej chwili domyślił się wszystkiego, jeśli to może być jakąś pociechą. Koniec MIASTO UMARŁYCH Lecimy miastem umarłych. Wszędzie pełno duchów. Skręcamy za rogiem, z szacunkiem omijając mury budynków, choć przecież moglibyśmy przeniknąć je bez trudu. Mamy zamiar jednak przedstawić wam rzetelny dokument o piekle. Samo w sobie jest ono bardzo abstrakcyjnym miejscem, po co więc pogarszać jeszcze sytuację przenikaniem murów, które uchodzą za ciało stałe? Wiecie, jak wspaniale jest latać ulicami? A co za widoki! Prawie wszędzie delikatny, biały marmur. To jakieś klasyczne miasto, rzekłbyś - Ateny około 400 roku p.n.e. Ale ulice zioną pustkami. Nie panuje tu żaden ruch. W ogóle nie ma życia w tym martwym mieście, mimo że umarli próbowali tu jakoś zabawić. Wystarczy zastanowić się chwilę. Coż innego pozostaje umarłym poza odrobiną dobrej zabawy? Co robić - oto odwieczny kłopot nękający piekło. Co to jest śmierć? I o co w tym wszystkim chodzi? Takie problemy zaczynają nurtować ludzi gdy tylko śmierć zabierze ich do siebie. Zwykle na początku starają się rozeznać w nowej sytuacji. No dobra, jestem nieboszczykiem, ale czy to ma być jakaś kara? A jeśli tak, to za jakie grzechy? I za które dokładnie? Czy pokuta wchodzi w rachubę? A jeżeli tak - jak ona wygląda? A może trzeba odsłużyć swoisty wyrok, który będzie trwał po wsze czasy, więc powinniśmy się wyluzować i przyjąć ze spokojem wszystko, co niesie los? Wiadomo, najważniejsze pytanie brzmi: "jak długo?" Większość ludzi wybrałaby nawet odpowiedź: "zawsze". Ale tak nie odpowiada się w piekle. Ludzie mają obowiązek od początku wierzyć, że piekło to przejściowy okres, po którym nastąpi jakaś zmiana. I niewykluczone, iż jest to jedyny sposóbskłaniający ludzi do zadumy nad własnym życiem. - A propos - powiedziałem. - Masz może ochotę na ziarnko granatu? Ja, to Hades - duży, dobrze zdudowany jegomość z czarną czupryną i także czarną, krótko przystrzyżoną brodą. Wyglądałem jak jakiś pirat. Ale moja powierzchowność nie pasowała do delikatnej natury. Zuchwałe porwanie Persefony było jedynym tego typu występkiem w całym moim życiu. A i tak zrobiłem to pod wpływem nagłego impulsu. Razem z przyjaciółkami Persefona zbierała kwiaty na łące. Ja wtedy przejeżdżałem obok w złotym rydwanie ciągnionym przez cztery narowiste, czarne konie. Po chwili już ją trzymałem w ramionach. Drogo zapłaciłem za ten występek. Persefona oczywiście była bardzo piękna. Miała jasnokasztanowe włosy do pasa i pięknie zarysowany nos - typowo grecki, perfekcyjny - którego linia stanowiła przedłużenie konturu czoła. Sześć miesięcy po owym wydarzeniu, siedzieliśmy razem na brzegu Styksu w miejscu, gdzie Charon przywiązywał swoją łódź. Persefona patrzyła na dwa ziarnka granatu, które trzymałem w wyciągniętej ku niej ręce. - Nie chcesz zrobić mi żadnego kawału, prawda? - zapytała. - Nie - zaprzeczyłem. - Nie jestem głupim dowcipnisiem. Porwałem ciebie, ulegając emocjom. Czy pamiętasz ten dzień? - Aż nazbyt dobrze - powiedziała Persefona. - Razem z przyjaciółkami pracowałam w polu. To był okres żniw. W pewnej chwili nadjechał złoty rydwan ciągniony przez cztery narowiste konie. Miałeś wtedy na sobie czarne ubranie. - I podwinąwszy płaszcz, żeby mi nie przeszkadzał, jedną ręką chwyciłem cię w talii i wsadziłem do rydawnu. - A dziewczęta po prostu stały obok i tylko się gapiły - dodała Persefona. - Kiedy zaś o wszystkim dowiedziała się moja matka, nie wiedziała co począć. - Ależ wiedziała i to bardzo dobrze - sprzeciwiłam się. - Przepowiednie już od dawna mówiły. że zobaczę cię jak zbierasz kwiaty razem z innymi nimfami i że się w tobie zakocham. W ogóle po raz pierwszy się zakochałem. Nie jestem taki jak inni bogowie, wiesz: Apollo, Posejdon czy cała reszta zgrai. Wciąż na nowo obdarzają kobiety żarliwym uczuciem i przysięgają wierność na wieki. A następnego dnia już oglądają się za inną spódniczką. Ja jestem Królem Śmierci i kocham tylko jeden jedyny raz. - Ach, biedny Hadesie - westchnęła ze smutkiem Persefona. - Czy będzie ci tu bardzo źle beze mnie? - Pozostaną mi wspomnienia - powiedziałem . - Mam do wspominania najpiękniejszą połowę roku spędzoną razem z tobą. Jakże wspaniale się czułem, gdy siadywałaś blisko mojego piekielnego tronu - Wiesz, całkiem fajnie być Królową Piekła - wyznała Persefona. - Niezwykła przeżycie. Chodzi mi o to, że piekło nie ma nic wspólnego z jakimś ziemskim krajem. Jest tworem, który utracił swą żywotność i stał się łagodny jak baranek. - Piekło to miejsce samooceny - rzekłem. - Na ziemi, za życia, ludziom brak czasu, aby dogłębnie analizować problemy. A tu, w piekle, mamy go aż nadto. Nie musimy się bać, bo wszyscy jesteśmy martwi. Nie trzeba także użalać się nad sobą z tego powodu, bo w pewnym sensie wciąż żyjemy. - Popołudnia są tutaj tak długie - oceniła Persefona. - A przez to bardzo podobne do tych, które pamiętam z dzieciństwa. Wtedy także ciągnęły mi się w nieskończoność i wydawało się, że słońce wcale nie zamierza schylić się ku zachodowi. Tylko że w piekle w ogóle nie ma słońca istnieje jedynie znikoma grobowa poświata podczas żałobnych pochodów. Rozjaśnia się oraz i ściemnia w nierównomiernych odstępach. A ja tęsknię za słońcem. Kiwnąłem głową. - Mamy księżycową łunę i specjalny blask pochodni, które oświetlają korytarze pałacu śmierci. - I rzucają długie cienie - dodała Persefona. - Zwykle cienie mnie przestraszały ale tu nie ma się czego bać. - To prawda - przyznałam. - Skoro stało się już to najgorsze, czego się jeszcze lękać?. No to jak, spróbujesz tego granatu? Persefona wzięła ziarnko i położyła na swej szczupłej dłoni. - Dlaczego tak bardzo chcesz abym je zjadła? - To jakiś podstęp? - Zgadza się - potwierdziłam. - Nie mógłbym mieć przed tobą tajemnic. - Co się stanie, jeśli zjem tę drobinkę? - Wtedy będę miał do ciebie pewne prawo nawet w krainie życia. Poza tym, jeśli je zjesz, to wrócisz do mnie. - Do piekła? - zdziwiła się Persefona. - Ale i bez tego zamierzałam cię tu jeszcze odwiedzić. Pokręciłem głową. - Nie wiesz przecież, co się stanie, gdy znajdziesz się na powierzchni, tam gdzie jest słońce i świeże powietrze. Wtedy znowu poczujesz, że żyjesz i zapomnisz o mnie. Zaczniesz dziwić się samej sobie. "Jakże mogłam być szczęśliwa w tym ponurym pałacu z mrocznym dziedzińcem? I tą rzeką zapomnienia pełną dusz?" Potem przypomnisz sobie jeszcze płaczące wierzby, które szumiały tuż nad głową, i stwierdzisz, że rzuciłem na ciebie czar. "Nie jestem taka głupia żeby marnować czas na odwiedziny w piekle", zdecydujesz wreszcie. Uśmiechnęła się łagodnie i dotknęła mojej ręki. - Może to prawda, że mnie zaczarowałeś. Czuję się bardzo dobrze w twoim królestwie - Zjedz zatem ziarnko granatu - zachęciłem ponownie. Nie poruszyła się. Myślami błądziła już daleko. - Achilles i Helena zaprosili nas dziś na obiad. Przeproś ich w moim imieniu - odezwała się po chwili. Niestety, teraz musimy przenieść akcję w inne miejsce. Zostawimy więc na jakiś czas Hadesa i Persefonę, brzeg rzeki i ścieżkę pośród zielonych traw, z której wystają strzyżone rzeźby, podobnie jak w domu pogrzegowym lub francuskim parku. Natomiast pałac umarłych na pierwszy rzut oka przypomina raczej małe miasteczko. Jest to kompleks wielu osobnych budynków w kształcie pałaców. Niektóre z nich mają około tuzina poziomów. Położone blisko siebie, tworzą pewną całość, w której panuje różnorodność kształtów. Są tu domy, strzeliste wieże oraz inne formy zarówno opływowe jak i kanciaste. A wszystkie zostały połączone wąskimi przejściami na różnych poziomach. Z okien można przejść na wyższe piętro, a bezpośrednio lub pomostem - do sąsiedniego budynku. W mieście umarłych jest mroczno jak w księżycową noc lub jak w zimowe, pochmurne popołudnie. Nie istnieje tu podział na dnie i noce. Zmierzch jest tu stałym gościem. W mieście umarłych trudno o jakieś zajęcie. Ale zawsze można sobie poobserwować nieboszczyków jak wychodzą z okien i pomostami przemieszczają się z jednego miejsca miasta w inne. Ażeby podróż do jakiegoś piekielnego zakamarka trwała krócej, odbywa się ją drutem. Szkopuł w tym, że po tych swoistych drutostradach należy chodzić na palcach. Umarli zazwyczaj robią to bardzo niezdarnie, ponieważ tak samo jak niewielu żywych, tak i niewielu umarłych posiada zdolności akrobatyczne. Jednak żaden nieboszczyk nie boi się upadku, przecież i tak już nie żyje. Jeśli nawet któremuś poślizgnie się noga, to lądowanie na sam dół trwa nieskończenie długo - zupełnie jakby spadał cień. A jeśli zdarzyłoby się tak, że jakiś truposz przez przypadek odbiłby się od gzymsu lub zadrasnął o gargulec czy nawet nadział się na ostry, wystający kawałek dachu - nie ma problemu. Martwy nigdy się nie rani. Nie odczówa także bólu. W piekle nie ma cierpienia a to dlatego, że także przyjemność jest nierealna. Brak przyjemności wyklucza zatem istnienie bólu. Może się nawet wydawać, że to całkiem niezły sposób na życie. Jednak umarli są innego zdania. Fakt, iż nie mogą się zranić, powoduje, iż nuda staje się dla nich bardziej dotkliwa. W piekle jest wielu ludzi, którzy podcinają sobie gardła każdego wieczora. I co z tego? To tylko zwykły ruch ręką, prosty gest. Ale w piekle gesty mają niebagatelne znaczenie. Jedynie one zostają ludziom na własność. Niektórzy wykonują więc gesty bólu i podcinają sobie gardła. Inni wychodzą przez okna i pomostami albo drutami wędrują w gościnę. Czy odwiedzanie się jest przyjemnością? Może, ale nie w piekle. Tutaj to wyłącznie gest. Lecz ludzie piekła bardzo cenią sobie te wszystkie drobne gesty - są one dla nich całym życiem. Podrywamy się i wylatujemy poprzez drzwi, potem przemierzamy korytarz i ponownie wślizgujemy się przez drzwi. Całą operację powtarzamy kilka razy, aby wreszcie zatrzymać się w dużym pokoju. Wewnątrz widzimy Achillesa, który siedzi na krześle z oparciem w kształcie liry. Nie, wcale się nie mylimy - na plecach legendarnego bohatera znajduje się tabliczka z brązu z napisem: ACHILLES. W piekle system łatwej identyfikacji jest po prostu niezbędny. Niepotrzebne zamieszania są tu bardzo źle widziane. Zresztą, być umarłym to i tak duży kłopot, więc po co komu dodatkowy, polegająca na zastanawianiu się, kto jest kim w piekle. System tabliczkowy wydaje się korzystny nie tylko dla zmarłych lecz również dla przyszłego audytorium. Ludzie będą czytać opowiadania o mieszkańcach tego miasta, oglądać filmy robione przez nas, czyli osoby, które albo cofną się w czasie, aby wszystko utrwalić, albo zapiszą to w komputerze jako wytwór własnej wyobraźni. A wiadomo, że komputer potrafi skrupulatnie zanotować każdą myśł. A patrząc na to z innej strony, w pewnym sensie przewidujemy czasy gdy zaczną już powstawać drugie, a nawet trzecie wersje tego, co się tu dzieje. Będą one oparte nie tylko na pierwotnych źródłach lecz także na ich interpretacjach. Może będzie to jedyny sposób a może tylko jeden z możliwych sposobów wyobrażania sobie przeszłości - jury nie wypowiada się na ten temat. Jest to pewien rodzaj syntezy manque, a my pomagamy w jej realizacji, tworząc system łatwej identyfikacji. A wracając do zwykłego świata: ludzie rzadko kiedy dobrze się bawią, po prostu siedząc na krześle, nie czytając, nie oglądając telewizji czy nawet nie rozmyślając. Ale to nie nasza sprawa. Te opowiadania nie mają być realistyczne i nie zajmują się rzeczywistymi rzeczami choć pewnie niejeden właśnie tego by sobie życzył. Dlatego z góry uprzedzam: nie interesują nas dochody protagonistów, ich miłości ani nienawiści. Próżno tu szukać także drzew genealogicznych ukazujących czyjeś dzieje od trzech pokoleń. Zastaliśmy Achillesa siedzącego w krześle. On bardzo dużo czasu spędza w ten sposób. Należy przypomnieć, że nic-nie-robienie stanowi jeden z największych problemów piekła. I chociaż poświęcono temu zagadnieniu już wiele uwagi, to jednak rozwiązanie ciągle nie istnieje. Achilles także, jak widać, jeszcze się uporał się z bezczynnością. Czy uważacie, że siedziałby po prostu w krześle i patrzył tępo w jakiś punkt w przestrzeni gdyby było inaczej? Helena Trojańska wchodzi z prawej strony. Niewątpliwie, jeśli ktoś próbowałby opisać czy też sfotografować rysy twarzy tak sławnej i niezwykłej osoby jak Helena Trojańska, popełniłby wielki błąd. Dlaczego? Otóż dlatego, że wygląd twarzy takich postaci istnieje głównie w czyichś myślach. Wizerunki te są tworem ludzi, którzy widzieli podobne oblicza swoich marzeniach. Przy czym nie muszą to być kompletne wyobrażenia - komputer doprawdy świetnie sobie radzi z odtwarzaniem danych jeśli tylko ma jakiś punkt zaczepienia. Niestety nie możemy wykorzystać wyobrażeń wszystkich marzących kiedyś o Helenie, i dlatego jej reprodukowany obraz jest nieco zamazany wokół nosa. Mimo to, naszym skromnym zdaniem, zdołaliśmy całkiem nieźle uchwycić ogólny zarys postaci Heleny. Dość powiedzieć, że jest to piękna kobieta. Na pewno spodobałaby się każdemu, niezależnie od gustu. I z wielką dystynkcją nosi swą tabliczkę z brązu. Dlatego też patrząc na nią, myślimy sobie, że ta oto niewiasta porusza się jak Helena Trojańska, i że oczywiście jest tą, którą jest. Ciało Heleny okrywa prosta suknia uszyta z jedwabistych wieloznaczności, a głowę okala - złote kłamstwo. - Cześć, Achillesie - mówi. - Właśnie wróciłam z targowiska. Mam ci coś ciekawego do powiedzenia. Achilles nawet na chwilę nie oderwał wzroku od odległego punktu w przestrzeni zupełnie nie zwracając uwagi na swoją żonę, Helenę Trojańską. Odwrócił głowę dopiero gdy wypowiedziała ostatnie słowo. - To znaczy, że przynosisz mi jakieś nowiny? A cóż takiego niezwykłego mogłoby się wydarzyć w piekle? Tu krążą jedynie ludzkie opinie. Na pewno filozofowie wynaleźli nastepny dowód na możliwość lub niemożliwość istnienia tego miejsca, czy o to chodzi? W taki razie nic mi do tego. To sprawa wyższej wagi. A zresztą czy dowody na poparcie jednego albo drugiego twierdzeniarzeczywiście powinnaś nazywać nowinami. - Przestań wreszcie gadać - zniecierpliwiła się Helena. - Teraz nie twoja kolej. Wyobraź sobie, że mimo tych twoich hipotez stało się tak, iż naprawdę mam prawdziwe i niepodważalne wieści. Moim zdaniem daje mi to prawo nie tylko do zwykłego wypowiadania się lecz także do używania wyobraźni i wyrazów w sposób niekonwencjonalny. Każdy dobrze wie, że nie można mówić o zagadnieniach bezpośrednio ani nie wolno uciekać się do podstępów. A przecież do tego właśnie zmusza nas stanowisko Heisenberga. - Co to za wiadomości? - przerwał jej gwałtownie Achilles. - Masz do tej sprawy mało wyrafinowany stosunek, kochanie - powiedziała beztrosko Helena. - Przecież wszystko się kończy w momencie, gdy ktoś ogłasza swoją nowinę. A jeśli nie chowa w zanadrzu kolejnej - musi powrócić do starej, raczej statycznej pozycji. Niedoceniony Obiekt Miłosnych Zabiegów, czyli znaczy ja. Jak ci się to podoba? Nie, nie tak szybko, mój przyjacielu. Chcę coś dostać za tę wiadomość i nie zamierzam wyjawić jej zbyt wcześnie! - Według mnie przypisujesz sobie tylko niesienie wiadomości, a nie samą wiadomość. - stwierdził Achilles. - A przypisywanie ma o wiele mniejszą wartość aniżeli sam fakt, którego ono dotyczy. - To, co usłyszałam, jest ważne - oceniła Helena. - Uważam nawet, że istotne na tyle, abym miała prawo ci przeszkodzić i opowiedzieć. To już się dzieje, tylko że jest poza zasięgiem twojego wzroku, mój drogi Achillesie. Chcesz wiedzieć o czym mówię? Scena zastyga. Kamera, czy cokolwiek to było rozpłynęła się nagle i przedstawiła beztroski show. Na swój własny sposób okazał się całkiem przyjemny i wprowadzał w niezbyt głęboką hipnozą. Umarli sami się przekonali, że wszystko idzie lepiej, kiedy jest się w stanie płytkiego uśpienia. Co więcej, niektórzy twierdzą, że śmierć to pewien rodzaj hipnozy. A jeśli ktoś życzy sobie jeszcze większej precyzji: zjawisko, które nazywamy śmiercią jest patologcznym stanem hipnozy, z którego nie można się obudzić. Zresztą, co za różnica. Kamera była zasilana przewodem, który wychodził przez okno, a następnie układał się w pętlę. Ową pętlę właśnie potraktujemy teraz jako drogę i udamy się w podróż wzdłuż zwoju. Na samej górze dostrzegamy niewielki domek, pod którym kończy się przewód. Wchodzimy do środka, a potem od razu otwieramy najbliższe drzwi. Jest to pomieszczenie, skąd steruje się całością. Siedzi tu jakiś człowiek. Ejże! Przecież to ja sam! Przypatruję się uważniej, co tam robię. To raczej niezwykła praca. Wszędzie aż się roi od jakichś symboli, tarcz i guzików. A ja manipulując przy nich mogę połączyć moce wejściowe wszystkich jaźni, które wysyłają mi sygnały poprzez wiele nici łączących to miejsce z innymi. Wychodzi z tego nawet ładny, wzorzysty materiał. To znaczy - z pewnością byłby taki gdyby tylko kiedyś udało mi się połączyć wszystko tak jak trzeba. Ale co pozostałoby mi do roboty, gdybym tego dokonał? Na pewno wrócę tu jeszcze kiedyś. To ciekawe miejsce, przynajmniej dla mnie. Nie mam pojęcia, czy ciekawi ono również ciebie, drogi czytelniku. Zresztą, niby z jakiego powodu miałbyś przejmować się tym co mnie się tu przytrafia? Powinieneś brać jednak pod uwagę, że moje przeżycia mogą ci się kiedyś przydać. Wróćmy wreszcie do Achillesa i Heleny. - Nie będę dłużej przeciągać - postanowiła Helena. - Dla dobra opowieści zrezygnuję z wszelkich dodatkowych komentarzy i powiem wprost. Drogi Achillesie, ktoś opuszcza dziś piekło. Achilles czuł się oszołomiony, ale nie tym co właśnie usłyszał od Heleny. Tak naprawdę rzadko kiedy zwracał uwagę na jej słowa, jakkolwiek były one zdumiewające. Ale teraz, zupełnie niespodziewanie, dotarła do niego pewna prawda, która i pochłonęła całą uwagę. Otóż, nagle uświadomił sobie, że jest tymczasową postacią i to odkrycie zupełnie zwaliło go z nóg. Achilles nigdy nie zaprzątał sobie głowy takimi problemami, po prostu przyjął, że jest nieśmiertelny i już. Co za koszmarny moment istnienia, w którym niewielki, zabłąkany zbitek informacji paraliżuje umysł. A przecież to jeszcze nie wszystko. Achilles pojął także, że żyje dziś tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, kóry powstał w komputerze. Ale kiedy znowu maszyna zechce powołać go do życia lub, co gorsza, czy w ogóle kiedykolwiek to zrobi? To już za wiele kłopotów jak na jedną, skołataną głowę bohatera! Tymczasowy! Achilles postanowił przemyśleć swoją sytuację. Teraz wiedział już, że jest po prostu wymysłem, a jego krokami może kierować właściciel owego twórczego umysłu. Achilles domyślał się też, że nie był nawet na tyle ważnym pomysłem, aby ktoś zechciał zagwarantować mu powtórne ukazanie się w późniejszym czasie. Instrukce mówiły przecież wyraźnie: jednostka, która miała go w swojej głowie, wkrótce wkrótce się ulotni, wycofa i zwróci się ku czemu innemu. A kiedy to nastąpi, Achilles znajdzie się dosłownie nigdzie co najmniej do czasu, gdy ponownie ktoś o nim nie zacznie myśleć. Należało jak najszybciej wziąć sprawy we własne ręce i spróbować zrobić oszałamiające wrażenie na człowieku, który o nim śni. Wtedy jest nadzieja, że ta osoba, gdy upora się z własnymi problemami, ponownie zwróci swe myśli ku niejakiemu Achillesowi, a nie ku innej postaci. Błyskawiczna analiza danych pokazała, że komputer po raz pierwszy powołał legendarnego bohatera do życia i że cały ten cholerny martwy świat może już za niewielką chwilę rozsypać się w proch. Cała nadzieja w maszynie która przejmie nad wszystkim kontrolę i tchnie tu więcej życia, tak aby przy późniejszych okazjach miasto umarłych mogło ponownie zaistnieć. Ale jak tego dokonać? Sfrustrowany Achilles zacisnął zęby. Można spróbować przekupić ten diabelny komputer. Jednak jaki prezent zaoferować komputerowi - jedynej jednostce, która potrafi dokonać syntezy wszelkich dostępnych ludzkich wyobrażeń dotyczących Achillesa? Jak przekonać beztroskiego marzyciela o tym, że warto wracać do marzeń o mężu pięknej Heleny? - Powiem to tak prosto, jak tylko potrafię - oznajmił Achilles. - Nie zależy mi na wyłączności. Pragnę być Punktem Widzenia. Dobrze wiem, że poszukujesz czegoś takiego, a także zależy ci na właściwym nastroju, który mogę zaoferować. Moim zdaniem opłaci się zrobić w mieście umarłych regularny przystanek w uciążliwej, mentalnej wędrówce. Jestem przekonany, że czegoś takiego również pragniesz Komputer nie odpowiedział. - Pewnie się boisz, że kiedy już przystaniesz na moją propozycję ona okaże się nieciekawa, że nie dasz sobie rady z problemami tworzenia, rekombinacji i energii - powiedział łagodnie Achilles. O to ci chodzi, czyż nie? Cieszy mnie twoja ostrożność w podejmowaniu decyzji, bo to oznacza, że twój wybór jest właściwy i stabilny. Heleno, odezwij się wreszcie! Helena uśmiechnęła się do kamery. - Mógłbyś się u nas zadomowić - zaproponowała niskim, sugestywnym głosem. - Achilles i ja jesteśmy ludźmi sceny. Postaraj się o odrobinę dynamizmu, a przekonasz się, jak wiele potrafimy z siebie dać! Nie jesteśmy jak ci nowocześni ludzie o zasznurowanych ustach. Tobie potrzeba słów, a my mamy ich dla ciebie mnóstwo. Mogą być, jakie chcesz: śmiałe, kłamliwe, ale na pewno nie nudne. Pozwól nam tylko, a usłyszysz najwspanialszą opowieść swojego życia. - Dobrze powiedziane, Heleno. - Achilles dotyka ramienia żony i naraz spogląda nam prosto w oczy. Mrugamy niepewnie, zauroczeni jego olśniewającą urodą. Achilles ukazuje bezkres ludzkich wyobrażeń o wielkich wyczynach. Z drugiej zaś strony obnaża bezsens kochania się w niewłaściwej kobiecie. Trudno sobie wyobrazić, ale Briseis - miłość jego życia - nawet nie występuje w tej opowieści. Jej miejsce pobytu jest nieznane, a Achillesa połączono z Heleną z czysto symbolicznych powodów, zupełnie jak dwójkę aktorów grających swe role. - Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy - oświadczył Achilles. - A teraz mów, co usłyszałaś na targowisku. - Hades, król piekła, wyszedł z miasta i udał się na pobliski brzeg Styksu. Jest tam łąka w sam raz na piknik. Jednakże nasz król nie urządza pikniku, lecz uroczystość na cześć swojego gościa, Persefony. - Chcesz powiedzieć, że Hades spaceruje tam z Persefoną? - Oczywiście, a z kimże innym miałby się przechadzać? Przecież on bardzo kocha tę kobietę. - To dlatego, że ona żyje - stwierdził Achilles. - Ludzie są o wiele bardziej atrakcyjni za życia. A Persefona jest dodatkowo niezwykle piękną niewiastą i, oczywiście, autentycznym, niepoślednim mitem. Samo to dodaje dziewczynie pewności siebie, zgadzasz się ze mną? - Oczywiście, że tak - odparła Helena. - Ale czy sądzisz, że postać Heleny Trojańskiej już się nie liczy? Rzadko kto przejmuje się Persefoną, za to Helenę każdy dobrze zna! - Kochanie, dobrze wiem, że jesteś wspaniała - powiedział czule Achilles, nie chcąc prowokować żony. Miał wielką ochotę usłyszeć wreszcie najnowsze wieści na temat Hadesa. One mogły okazać się bardzo istotne. Achilles nie mógł się pogodzić z własną śmiercią i miał nadzieję, że uda mu się kiedyś przekonać Hadesa i opuścić miasto umarłych, przynajmniej na jakiś czas. Widzisz więc, że skoro jesteś Achillesem, musisz być połączony z rzeczywistością, jeśli nawet ona akurat pozostaje martwa. Tylko, że Tobie jest potrzebne raczej przytulne miejsce, w którym nie spotkasz inkasentów, zazdrosnych kochanków, przedstawicieli władzy królewskiej, prawników, żon i eks-żon, mężów oraz dzieci we wszystkich stopniach pokrewieństwa jak również całej reszty ludzi mieszkających daleko stąd w swoim własnym świecie. Macie wszystkiego dosyć, prawda? No, sami powiedzcie! I to jest powód, dlaczego tak lubicie odwiedzać Miasto Umarłych! A my ze swej strony staramy się Was przekonać, czy lepiej: zademonstrować Wam, że nasze Miasto Umarłych jest bezkonkurencyjnym piekłem i naprawdę warto poświęcić mu trochę uwagi. Będziemy jeszcze do tego wracać, a na razie zapamiętajcie, że my dajemy ludziom wolność. Wracamy do Hadesa. To znaczy - ja wracam. - Achilles pewnie zwariuje, gdy dowie się o wszystkim. On tak bardzo chce się stąd wydostać - stwierdziła Persefona. - Achilles uważa, że miał bardzo ciekawe życie, ale to bzdura. I w ogóle robi za dużo szumu wokół ziemskiego bytowania. - Powiedz mi prawdę - zwróciła się do mnie Persefona. - Czy życie naprawdę jest takie ekscytujące? Wzruszyłem ramionami. - Tak myśli Achilles. Ale to tylko opinia zwykłego nieboszczyka. Razem z Persefoną siedziałem pod czarną topolą, niedaleko ogromnej płaczącej wierzby. Jej gałęzie odbijały się w czarnych wodach Lety, a bulgot przywodził na myśl łapanie tchu przez umarlaka. Na dalekim brzegu rzeki widniały niskie szare kształty, trudne do rozpoznania. Co za radosne uczucie! Spędzanie czasu z Persefoną zawsze dodawało mi sił. Nawet piekło wyglądało wtedy piękniej. Czarne zazwyczaj, złowieszcze i przygnębiające chmury nad pałacem dziś miały w sobie wiele majestatu i twórczej inspiracji. Szczęśliwy szczęściarz ze mnie. Szczęściarz dlatego, że jestem również królem. A może powinienem stwierdzić, że jestem prawie szczęśliwy i że odgrywam rolę króla wirtualnego? Spojrzałem na jej ręce. Dłoń, w której Persefona trzymała ziarnko granatu znajdowała się po przeciwnej stronie. Nie mogłem dojrzeć, czy dziewczyna już wzięła cząsteczkę owocu do ust czy jeszcze nie. Raczej nie. Wyglądało na to, że w ogóle o nim zapomniała. Ale jakżeby miała zapomnieć? Nagle poczułem ogromny ciężar swojej roli. Wiedziałem, że na pewno coś się zaraz wydarzy. Wtedy usłyszałem słaby odgłos dzwonków dobiegający od strony pałacu. Ona na pewno także go słyszała. - Tak dzwonią dzwoneczki w uprzęży wołów ciągnących wóz Demeter. Przyjechała już po mnie. - Tak - Kiwnąłem głową. Musiałem się zgodzić na powrót ukochanej do ziemskiego świata. Dziwaczne staruszki, które tworzyły coś w rodzaju Sądu Najwyższego Piekła orzekły moją winę. Werdykt brzmiał: „Nie wolno dłużej tego tolerować. Dziewczynę należy oddać matce. Przez krótki czas brałem pod uwagę uchylenie się od wyroku, ale w końcu zmądrzałem. Przecież nie miałem żadnych szans z żywymi, gdyby nawet wszyscy martwi stanęli po mojej stronie, co było raczej wątpliwe. Problem w tym, że martwi nie lubią walczyć, jakby śmierć odbierała ludziom ducha walki. To byłaby prawdziwa masakra, bo żywych dla odmiany bardzo ekscytuje zabijanie umarłych. Martwi kojarzą się im ze złem. To musi być jakieś planowe działanie (jeśli jasno się wyrażam), którego nie można pokonać. Tak czy owak zrobiłem źle, porywając Persefonę z powierzchni ziemi. Postąpiłem wbrew zasadom. Ewidentnie to ja zawiniłem, a fakt ten bardzo pogarszał moją sytuację w rozprawie. Na samym początku, gdy świat po zabiciu starego Kronosa został podzielony między Zeusa, Posejdona i mnie, reguły były jasne i proste. Każdy z nas panował w swoim królestwie i nie miał wstępu na teren któregokolwiek z dwóch pozostałych władców. Nie zachodziła konieczność bezwarunkowego przestrzegania tych ustaleń, ale w sprawach spornych zawsze się do nich odnoszono. Wiedziałem o tym, a mimo wszystko porwałem Persefonę. Nikt w sądzie nie zwracał uwagi na moje uczucia. A przecież Persefona była najważniejszą osobą w moim życiu! Filozofowie mówią, że lepiej być najmizerniejszą istotą ludzką aniżeli królem piekieł. Przyznaję im rację. Ja, król, miałem związane ręce paragrafami dotyczącymi prawa własności i wszystkiego co się z tym wiąże. Ale dopóki zasady choćby niesprawiedliwe i dopuszczające samowolę, są prawem dopóty należy ich przestrzegać. Każdy powinien mieć określone normy, których musiałby się trzymać także po śmierci. - Nasiono - przypomniałem. - Co z nasionem? Otworzyła obie ręce. Były puste. - Ojej - zatroskała się. - Chyba mi upadło. A przecież wyczułem niefrasobliwość w jej głosie. W piekle nikt nie robi sobie żartów, więc nie miałem pojęcia, jak zareagować. - Nie drażnij się ze mną - ostrzegłem. - Gdzie jest ziarnko? Czy je upuściłaś na ziemię? A może ukryłaś przede mną, aby zjeść trochę później? Pochyliła się i pocałowała mnie w czoło. - Bardzo bym chciała podroczyć się trochę z tobą, kochanie. Bardzo tego potrzebujesz. Zawsze jesteś taki posępny i nachmurzony. - Ale ty wszystko odmieniłaś - powiedziałem. - Wniosłaś ze sobą radość i lekkość, choć nigdy bym nie pomyślał, że to może się kiedyś zdarzyć. Czy teraz, gdy mnie opuszczasz, dasz mi nadzieję, że cię jeszcze kiedykolwiek ujrzę? - Przecież zawsze będziesz ją miał, jeśli tylko pragniesz mojego powrotu całym sercem - odparła. - A to, co powiem lub zrobię, pozostanie bez znaczenia. Ale ty chcesz mieć pewność, prawda? - Chyba tak - przyznałem. - Czy to coś złego? Pragnę tylko wiedzieć, czy będziesz do mnie wracać co pół roku? Pokręciła głową z uśmiechem. - Pewność to najdonioślejsza cecha twojego królestwa. Na świecie nie ma chyba nic bardziej pewnego niż śmierć. Myślę, że dlatego Achilles tak usilnie dąży do wyrwania się stąd. Ale wy, umarli, już przywykliście do istniejącego stanu rzeczy.. "Niewykluczone, że śmierć jest zła, mówicie sobie - ale przynajmniej można na niej polegać". - Masz rację - przyznałem. - To dlatego, że nie żyjecie naprawdę - zauważyła Persefona. - Ale mnie to nie dotyczy. Ja nie umarłam. Nie mam obowiązku przestrzegać waszych zasad. Należę do królestwa życia. Tam, skąd pochodzę, nie istnieje pewność. Wszystko zmienia się z lepszego na gorsze, a z gorszego na lepsze. Zawsze jest nadzieja i rozpacz jednocześnie. Dźwięk dzwonków z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy. I już wkrótce ukazał się sam wóz przystrojony kwiatami, zaprzężony w sześć przybranych girlandami jałówek. Demeter, jak zwykle, wyglądała na srogą kobietę. W ręku trzymała bat z winorośli. Wiatr rozwiewał jej włosy. Dostrzegła Persefonę i strzeliła biczem na powitanie. Demeter to jedna z poważnych postaci, ale lepiej nie mieć z nimi do czynienia. Po co ujmować im dostojeństwa swą powszedniością? Poza tym nie grają żadnej roli w twojej opowieści, więc nie potrzebują starannej charakteryzacji? Czy, na przykład personifikacja lata musi mieć pieprzyk na brodzie? Czy powinniśmy dać jej krągłą figurę i nieruchome, bezlitosne oczy? No, na oczy zgoda, ale nic poza tym. Przyjechała wozem na stojąco. Już z tego łatwo się domyślić innych cech Demetra. Czy mam więc mówić dalej? Persefona wstała, schyliła się i pocałowała mnie lekko w usta. Nim zdążyłem ją objąć, odeszła. Wskoczyła lekko do wozu matki. Po chwili zniknęły mi z oczu. Hades wciąż stał z niemądrym wyrazem twarzy. Opuściła go. Z kim teraz sobie porozmawia? Wygląda na to, że będzie musiał nauczyć się monologować. Nagle znów pojawiła się przy nim z niezadowoloną matką, w wozie ciągniętym przez okwiecone jałówki. Jak wspaniale! Serce Hadesa zabiło mocniej z radości. - Zapomniałam ci przypomnieć o Achillesie i Helenie - powiedziała. - Będziesz musiał odwołać obiad. - Mówiłaś mi już o tym - odparłem. - Naprawdę? - Owszem. Tak czy inaczej, bardzo się cieszę, że wróciłaś. Zamierzałem cię o coś zapytać - Już myślałam, że nigdy się nie zdecydujesz na zadanie mi jakiegokolwiek pytania - oznajmiła Persefona. - Wiem, że mnie kochasz, ale stanowczo jesteś zbyt milczący i ponury, żeby o tym mówić. Mógłbyś przynajmniej wspomnieć o miłości raz czy drugi. Pytaj, chętnie udzielę ci odpowiedzi. - Wiem, że się dowiadywałaś, co ostatnimi czasy dzieje się z Tantalem - zacząłem. - Chciałbym, żebyś mi o tym opowiedziała. - Z największą przyjemnością - uśmiechnęła się. - To nie potrwa długo, matko - krzyknęła do owiniętej szalem Demeter. Ta kiwnęła głową, zrezygnowana. I tak dostanie córkę z powrotem. Nie ma sensu jej obrażać, przerywając opowieść. Tantal - Zawsze uważałam, że wujaszek Tantal to ciekawa postać - powiedziała Helena. - Zakładam, że znasz jego położenie. Stoi zanurzony w błocie na bagnach. Tuż nad jego głową wisi ogromna skała, która trzyma się na cienkim miedzianym druciku. Skała, oczywiście, nigdy nie spada, jednak świadomość, że to mogłoby się stać, jest bardzo męcząca. Tak naprawdę, z tym kamieniem to nic do końca nie wiadomo. Sam Zeus ogłosił, że nikt nie powinien przesądzać sprawy tego głazu. Należy liczyć się z tym, że runie on w każdej chwili. Nie istniało żadne wymyślne urządzenie, które trzymałoby go na miejscu, a przecież zawsze, gdy podejmujemy ten temat, kamień wisi sobie pewnie tam gdzie zawsze po to, byś bał się o Tantala. I lepiej niech tak będzie, bo zły los może spotkać cały ten zbiór mitów greckich. Tantal tkwi po brodę w małym błotnistym basenie nad brzegami Styksu. Za każdym razem, gdy się schyla by nieco ugasić pragnienie, woda cofa się, zostawiając muł na twarzy nieszczęśnika. Jakże trafnie Tantala określił Korybantes: Utytłana Warga! Ani kropli wody dla Tantala. To pierwsza zasada. Z opadających gałęzi płaczącej wierzby, pod którą jest basen, zwisają na pajęczych niciach najprzeróżniejsze przysmaki: wędzona ryba, kiełbasa z wątróbek, salami, pyszny ser, wspaniałe sałatki i smakowicie przyrządzone warzywa. Aż ślinka cieknie. Nietrudno się domyślić, że gdy tylko Tantal próbuje sięgnąć po którykolwiek z tych smakołyków, gałąź natychmiast wychyla się poza zasięg jego rąk. Potępieniec stoi zatem po brodę w wodzie, której nie wolno mu zaczerpnąć i jest otoczony niedostępnym dla niego jedzeniem. Zeus to dopiero potrafi się mścić! Ale piekło jest miejscem, gdzie do wszystkiego można się przyzwyczaić. To prawda, że Tantal nie mógł napić się wody, ale przynajmniej czuł jej chlupotanie dokoła nóg. Nie mieliby serca odebrać mu tego! Co by wtedy biedakowi pozostało? A tego ranka wodę czuło się naprawdę świetnie. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale coś takiego zdarza się nawet w piekle. Nie zawsze udaje im się odrzeć człowieka z wszelkich przyjemności. A Tantal z całego serca pragnął umilić sobie życie. Urządzał bankiety, choć przecież sam kosztował serwowanych potraw. Goście ściągali do niego z najodleglejszych zakamarków piekła. A kiedy już nikogo nie brakowało, Tantal zwracał się do nich w te słowa: - Drodzy przyjaciele, wybaczcie, ale mam dziś taki niewinny kaprys, aby podejmować was, stojąc w tej cudownej wodzie. Należy wiedzieć, że Tantal, z uwagi na długi pobyt w piekle, posiadał już pewne przywileje. Otóż, od pewnego czasu, sam decydował, w której rzece piekła będzie się moczył. Tego ranka wybór padł na jego ulubioną Letę. Ale bogowie wciąż kopali wiele innych błotnistych dołków nad brzegami wszystkich rzek piekła i zasadzali przy nich płaczące wierzby, później dźwigające jedzenie. Każdy się starał, jak mógł, aby dogodzić Tantalowi. On sam zaś musiał jedynie powiadomić o swoim wyborze odpowiednio wcześnie, żeby starczyło czasu na przygotowania. Nie było mu łatwo przekonać Hadesa i pozostałych bogów, że swobodny dostęp do rzek w niczym nie łagodzi surowości jego kary. - Zdaję sobie sprawę, że skazano mnie na wieczne stanie w wodzie, przecież tego nie neguję. Ale gdzie jest powiedziane, że ciągle muszę przebywać w tej samej wodzie i wciąż oglądać tę samą panoramę? Początkowo nikt nie zwracał uwagi na podobne postulaty. Wreszcie jednak Tantal doczekał się posłuchania u sędziów. Radamantys, główny bóg ławy sędziowskiej umarłych, na początku nie zgodził się przyjąć argumentów skazanego. - To sprzeczne z tradycją - stwierdził. - Ależ nie - zaprzeczył żywo Tantal. - Nie istnieje przecież żadne prawo, które zakazuje takiej zmiany. A co nie zabronione, to dozwolone. Radamantys, Minos i inni sędziowie nie zamierzali analizować tego punktu widzenia, a już na pewno nie od razu. Poza tym problem wydawał się bardzo złożony, a oni mieli dużo zaległych spraw na głowie. Nieboszczyków przecież wciąż przybywało. Schodzili do piekła, a potem czekali na swoją kolej przy zatłoczonych skrzyżowaniach, gdzie sędziowie wydawali wyroki. Na początku przychodzili dziesiątkami, potem już w setkach, a nawet tysiącach i milionach. Doszło do tego, że nie nadążano z klasyfikacją przynajmniej dziesiątej części umarłych, choć opowieści ich życia bardzo często były do siebie niezwykle podobne. Większość dusz czekających na swoją kolej okrywały całuny. Kilkudziesięciu umarłych wciąż jeszcze miało twarze obwiązane cmentarnymi bandażami. Trafiali się i tacy, którzy przynieśli ze sobą pieniądze, niekiedy nawet pokaźne sumy. Charon za przewiezienie przez rzekę żądał tylko jednego obola, ale wiele arystokratycznych rodzin wpychało umarłemu w usta kilka oboli, całego szekla lub dwa, czy nawet srebrny talent. Przecież nie można dopuścić, aby arystokrata wyglądał jak nędzarz. W całunach nie szyto kieszeni, więc dusze musiały zanosić pieniądze Charonowi w zębach. Kwestia zapłaty dla Charona i związane z tym zamieszanie to oddzielny problem. Wiadomo, że w piekle nie ma żadnego pożytku z pieniędzy. Przydają się, gdy trzeba coś kupić lub sprzedać, a takie rzeczy dzieją się tylko na powierzchni ziemi. W królestwie śmierci nie ma nic na sprzedaż. Zdarza się tak, że mieszkańcy podziemnego świata popadają w depresję, przygnębieni zanikiem gruczołu odpowiadającego za zmysł kupowania. Panuje pogląd, iż żaden człowiek, bez względu na to, ile czasu spędzi w piekle, nie zdoła wymazać z pamięci obrazu tętniących życiem domów towarowych z udogodnieniami. W Hadesie próżno szukać czegoś takiego, nie ma nawet sklepów pozbawionych udogodnień, ale nad tym warto się zastanowić. A zatem całkowity zakaz handlu, taka jest zasada i koniec. A Charon nie chciał przewozić ludzi bez pieniędzy więc ubodzy nieszczęśnicy gromadzili się nad brzegiem Styksu i narzekali. Cieszcie się, że nie musieliście nigdy patrzeć na skamłających nieboszczyków - to dopiero koszmar! Stawali lub kładli się w błocie przy brzegach Styksu i błagali Charona, aby przewiózł ich za darmo, proponując, na przykład, żeby poczytał to sobie za czyn społeczny. Charon był jednak nieubłagany. - Nie ma żadnych darmowych przewozów! Nawet w piekle! I wybuchł skandal - na brzegu rzeki utworzył się prawdziwy tłum umarłych bez grosza przy duszy. Charon bardzo przestrzegał zasad. Właśnie dla zasady pobierał od umarłych opłatę za przewóz. Przecież do niczego nie mogły mu się przydać w piekle te ludzkie obole! Zresztą zebrał już dość pokaźną sumę. Pieniądze przechowywał w głębi szafy w willi nad Styksem, na przystani, do której holował swą łódź gdy miała jakiś defekt. Może to nie jest oczywiste, ale różne niebezpieczeństwa, czyhają na ludzi podczas przemierzania Styksu. Jeśli więc uważasz, że po śmierci nic ci już nie sprawi kłopotów, to tylko dajesz dowód na to, że zupełnie nie zdajesz sobie sprawy, co cię jeszcze czeka. Sławni ludzie nie mieli problemów z przeprawieniem się przez Styks, bez względu na to czy posiadali pieniądze czy też nie. Nikt nie zatrzymywał słynnej kurtyzany Lais z Koryntu, czy Sappho, która znała sztukę konwersacji lepiej niż sam Sokrates. W czasach, gdy Rzym stał się mocarstwem, zwyczaj wkładania do ust zmarłego jednego obola został zawieszony. Nie było to bynajmniej spowodowane brakiem oboli, których doprowadzona do bankructwa Grecja nie wysyłała więcej w świat. Po prostu nikt nie bronił dostępu do piekła jakiejś rzymskiej cesarzowej tylko dlatego, że w swych maleńkich białych ząbków nie zaciskała na miedzianym krążku. Tantal przez jakiś czas nie mógł przywyknąć do wizyt cesarzowych Rzymu, które, nigdy, niestety, nie miały szczęścia być oczkiem w głowie swoich ojców. Tantal stanowił dla nich prawdziwą, godną poszanowania atrakcję, jako członek starszyzny. W piekle znalazł się na samym początku więc należał do pierwotnej populacji, która z dumą nazywała siebie: Pierwszymi Wyklętymi. Tantal doświadczył wielu zmian, jakie się dokonały w Hadesie na przestrzeni wielu lat. - Cóż, - tu wcale nie jest tak źle - mawiał do nowo przybyłych rekrutów, chcących zasięgnąć jego rady. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do piekła, a może w szczególności do piekła. Skoro już przytrafiło się człowiekowi, najgorsze, to naprawdę nie trzeba się niczego obawiać. Syzyf Ruszamy więc znowu z naszą kamerą, której czujne oko prześlizguje się po długich, zakurzonych, mrocznych korytarzach. W charakterystyczny, ujmujący sposób zatrzymuje się ona na moment przy Tantalu: jest zajęty - przyjmuje garstkę starych przyjaciół. W takim razie zobaczmy, co się dzieje u Syzyfa. Jeszcze tylko chwila i już widzimy nagiego, dobrze zbudowanego mężczyznę z brodą. Wtacza on ogromny głaz zboczem stromej góry, a tuż przy wierzchołku zawraca na dół. I wszystko byłoby w porządku, gdyby ktoś określił, jak długo Syzyf musi tak wędrować. Pomimo faktu, że termin kary dawno już powinien upłynąć, Syzyf wciąż wtaczał ten nieszczęsny kamień. A na swą własną odpowiedzialność, winowajca mógł być zwolniony jeszcze wcześniej. Ale nie, sędziom zależało na tym, aby nie przerywał pracy. Syzyf posiadał wiele ubrań, lecz ich nie zdzierał, bo dusza ludzka jest wieczna, w związku z tym potrzebuje rzeczy jak najtrwalszych. Niestety, nie dotyczyło to kamieni, które się niszczyły podczas spadania ze stromego zbocza góry. A Syzyf po prostu wykonywał swoją pracę, więc nie można go było oskarżyć o wandalizm. Szkoda tylko, że nikt nie przemyślał ekologicznych konsekwencji jego działalności. Wciąż dostarczano mu nowe kamienie, a przyszedł też i taki moment, gdy zaistniała potrzeba, aby zmienić także górę, bo stara zdarła się już od tego toczenia. Kamienie Syzyfa ryły wgłębienia w zboczu i w końcu doszczętnie je zdarły. Ludzie odpowiedzialni za dostarczanie nowych kamieni musieli brać pod uwagę, że kamień Syzyfa nie powinien być ani kanciasty ani jajowaty. Najlepiej, gdyby był gładki i okrągły, aby mógł się stoczyć do samego podnóża nie rozpryskując się po drodze na drobne kawałeczki. Nie wolno narażać piekła na straty. Oko naszej kamery wyostrza obraz. Zobaczymy teraz, jak potrafimy sobie radzić z mechanizmem kuszenia. W tym celu wracamy do Tantala. Należy zachować powagę. Dobrze wiemy, że na wierzbach są owoce, pieczone mięsa oraz inne smakowitości. Wszystkie te rarytasy prowokacyjnie dyndają na gałęziach, tuż nad głową Tantala, który już nawet nie stara się po nic sięgać. Wiktuały codziennie zmieniano na świeże. Kuszenie człowieka stęchłym pieczystym czy kiścią zgniłych winogron mijałoby się z celem. Ogólnie rzecz biorąc, trzeba było zużyć prawdziwie bezmierne ilości jedzenia, aby Tantal, w ogóle go nie kosztując, mógł odbyć swoją karę. Czas mijał. Styl posiłków Tantala ciągle ulegał nowym trendom. Na początku kuszono winowajcę bardzo prostym jadłem, złożonym z owsianego placka, czosnku i cebuli, a tylko czasami kawałkiem pieczonej baraniny. Ale od kiedy zmienił się zarząd, zaczęto myśleć o pewnej odmianie. - To nasze stare, szanujące tradycję piekło - powiedział jeden z przełożonych na ostatnim spotkaniu - stanowi ważną międzygwiezdną atrakcję. Miliony ludzi odwiedzają nas nocą podczas snu. Następne miliony sprowadzamy do nas innymi sposobami. Nawet obce cywilizacje nie gardzą tym miejscem. Jesteśmy istotami widowiskiem, można by nawet rzec - dioramą ludzkiej duszy. W naszym własnym interesie leży zrobienie naprawdę dobrego pokazu. No i zaczęło się. Pospieszna krzątanina, przepychanki, tumult. Należało odnowić dosłownie wszystko, co tylko się da. Kącik Tantala także czekało odświeżanie, z czym wiązało się również opracowanie nowego menu. Wyszkolono kucharzy, aby umieli przyrządzać nowoczesne posiłki. Na kursy przygotowawcze nie zgłosiło się wystarczająco dużo ochotników, więc w ramach pokuty skazano na nie kilka przypadkowych osób, które z kucharzeniem nie miały nic wspólnego. Ale posada kucharza Tantala dodawała człowiekowi splendoru, dlatego po pewnym czasie najwięksi mistrzowie patelni współzawodniczyli między sobą o tę pracę. Tantal nigdy przedtem nawet nie śmiał marzyć o potrawach, które od tej pory zwisały mu nad głową. Doszło nawet do tego, że trzeba było zatrudnić specjalnych instruktorów, którzy mu objaśniali, z czego składają się dane zestawy. Inaczej w ogóle nie miałby pojęcia, do czego wzdycha. A wtedy jego kara straciłaby skuteczność, a także wartość symboliczną. - Tam wisi wędzona wieprzowina w galarecie, tutaj są gruszki bel Helene, a zaraz obok jest kompot z egzotycznych owoców - objaśniali. I czekali z niepokojem na reakcje męczennika piekieł, a potem wszystko skrzętnie notowali. Tantal był przecież najważniejszym odnośnikiem w kwestii kuszenia. Tantal w lot pojął w czym rzecz. Już wkrótce stał się zawołanym koneserem, a tego właśnie wymagała jego praca. Zdawał sobie sprawę, że stał się doniosłą kulturalną zdobyczą piekła. I nie chodziło tu o zwykłe kartofle, które miałyby wskazywać na stopień kuszenia. Tantal stawał się coraz bardziej wymagający i wybredny - Smirnoff tamtego świata. Będąc świadkiem prawdziwych uczt, które codziennie przed nim urządzano, stał się wielkim znawcą potraw, przy czym wcale nie musiał ich próbować, aby odróżnić dobre od złych. A jak wyrzekał, gdy, tylko sobie znanymi sposobami, zdołał odkryć niesmacznie przyrządzoną potrawę! - Ten turbot jest zbyt pieprzny, baranina za słodka, a poza tym z dodatkiem niewłaściwego gatunku miodu. Sos na dole ma obrzydliwy smak. Kucharze oburzyli się takim podejściem. - W jaki sposób - pytali - może w ogóle cokolwiek oceniać, nie biorąc nic do ust? Bo wiadomo, że piekielny mechanizm czuwał nieprzerwanie, aby Tantal nie zdołał spróbować żadnej z potraw. Tantal odpowiadał, że ma prawo oceniać, a krytykując kieruje się głównie aromatem i rozeznaniem, które zdobył. - Słuchajcie, panowie, smakowanie tych potraw tylko przytępia zmysły. Wcale bym ich nie skosztował, nawet gdybym mógł. Ale nie muszę brać do ust. Ani kęsa, aby właściwie ocenić jadło. I mówię wam, do kitu jest to wasze żarcie. To już koniec opowieści Persefony. Wróciła do wozu i razem z matką pojechała na górę. Nie ma żadnych świadków, którzy umieliby powiedzieć, co się stało z ziarnkiem granatu. Faktem jednak jest, że wracała do piekła i do swojego małżonka Hadesa każdej jesieni, gdy na świecie robiło się ponuro i mroźnie. Szybko minęła śnieżna zima, potem pojawiły się pierwsze zwiastuny wiosny w wyżej położonych dolinach. Siedziałem na tronie w piekle i jadałem obiady w towarzystwie Achillesa i Heleny. Czekaliśmy na powrót Persefony. Często się zastanawiałem, co ona robi. I co się stało z ziarnkiem granatu? Traciłem już wszelką nadzieję na jej powrót i gdy nadchodził kres mojej wytrzymałości, gdy miałem dosyć swojego królestwa, a niczego nie pragnąłem tak jak mojej małej Persefony - wracała do mnie. Jest już początek zimy. Znowu siedzę na żelaznym tronie i mam smak popiołu w ustach. Słyszę cichy dźwięk dzwonków. Wiem, że zwiastuje przybycie mojej ukochanej - ale co to was może obchodzić! Odyseusz, mężczyzna o wielkiej zdolności podstępnego działania był uwięziony. Przebiegły grecki bohater obraził Posejdona i bóg nie miał zamiaru zrezygnować z zemsty. Śledził Odyseusza przez Attykę i Dodekanez. Gdy tylko Odyseusz opuszczał lądy próbując odkryć na morzu miejsca nie poznane dotąd przez człowieka, bóg natychmiast zsyłał silne wiatry, aby zwiały go z powrotem na brzeg morza. Ale to nie wszystko. Posyłał także przebiegłe Myśli, które błagały Odysa tak, jakby to on sam się błagał. A potem odprowadzały go do brzegów. I znowu był tam gdzie wolał nie być, czyli na wąskim pasie piasku między górami i wodą. Właśnie tu Odyseusz miał odegrać swój ostatni akt. Tym razem bóg morza na poważnie nosił się z zamiarem uśmiercenia niestrudzonego wędrowca. Już i tak długo odkładał zadanie ostatecznego ciosu. Nie będzie dłużej zwlekał. Łoskot przybrzeżnych fal na opustoszałej morskiej plaży. Liliowa linia horyzontu. Nasze ostatnie zdjęcie ukazuje Odyseusza jako bohaterskiego mężczyznę. Ma ręce ociekające wodą, włosy opadające na oczy, pochyloną głowę. Wiatr rozwiewa mu włosy. Nausicaa nie widziała dotąd bardziej apetycznego kąska. Południe na opustoszałej morskiej plaży. Nausicaa i jej panny. Zastygły w nieruchomej pozie, przyglądając się nagiemu mężczyźnie. - Gdzie jestem? - zapytał Odyseusz. - To jest Phaecea - powiedziała Nausicaa. Boże, jakaż to śliczna osóbka. Śliczna i mordercza ale mogę się mylić. Właśnie takie lubię. Odyseusz żachnął się, poirytowany. Następny romans - właśnie tego mu teraz nie było trzeba! A poza tym, czy przypadkiem on już kiedyś nie znalazł się w podobnej sytuacji? Czy nie przeżywał już przedtem całego swojego życia? Czy wobec tego nie wydarzyło się wtedy coś, co powinno się wydarzyć? Odyseusz wytężał pamięć, ale przed jego oczyma szybko przemykały obrazy dotyczące jedynie przyszłości; różne widoki przesówały się jak chmara pozbawionych koloru nietoprzerzy w roztworze terpentyny. Ale, co to za hałas? Sprytny mężczyzna odwrócił się i znieruchomiał. Nagle poczuł, że wypełnia go wielka energia. Zaczął gorączkowo się zastanawiać kim powinien być tego popołudnia. W samozaabsorbowaniu, mętnie lecz nieuchronnie i dziwnie chłodno przebijała się myśl, że oto znalazł się w położeniu, które domagało się natychmiastowej reakcji. Nazywa się... nie... Słowa ciążyły niczym kamień. Nigdy przedtem nie odczuwał tak silnej potrzeby jak właśnie teraz, aby powiedzieć, kim jest. - Irving Spagetti, do usług - przedstawił się wreszcie. Śmieszne! Może wszystko dobrze się skończy. Tu nie chodziło o granie w jakąś trudną zabawę. Czuł przymus grania i to już nie po raz pierwszy. A teraz właśnie ponownie bierze udział w jakiejś rozgrywce, tylko że nie zna poprzednich wyników. Co się wydarzyło na ziemi wcześniej? Założył, że doprowadził wszystko do porządku, chociaż tego nie mógł zaręczyć. Ale na pewno zrobił coś w tym stylu. A może uczynił to za drugim razem? Nausicaa. Wciąż tutaj. Niezwykła inteligencja. Ale co z nią zrobić? Życie w związku małżeńskim z Nausicaą przeszło szybciej niż się spodziewał. Miał nadzieję, że będzie mógł je kiedyś opisać. Przecież tak się właśnie robi, nie?! Zacznijmy od zalotów. Czy kiedykolwiek chodzili ze sobą na randki? I o czym jej wtedy opowiadał? Dlaczego jednak jest taki zdenerwowany? Przecież nic mu nie grozi, tutaj, razem z nią, w przytulnym małym mieszkanku. Ale przecież nie za to mu płacą. Pewnie zgubił właściwą drogę w którymś momencie życia. Wszystko to oczywiście działo się tuż przed przybyciem do obcego miasteczka. Kiedy już pojawiła się ponura figura i zawracała głowę jakimiś bla bla bla - przepraszam, próbuję tylko być rzetelnym narratorem, ale krew mi się burzy kiedy myślę o tej kreaturze; nie można mnie za to winić; zaraz, zaraz, bo łatwo zgubić wątek, jeśli się nie uważa; już mam, więc: kiedy przybył, wszystko się odmieniło i nigdy już nie miało być takie samo. Nie można powiedzieć, żebyśmy się tego spodziewali, o nie! A już na pewno nie po tym, jak leśni pigmeje rzucili klątwę, która potem spowodowała pewne ciekawe następstwa. Za bardzo wybiegam myślami w przyszłość. Najpierw Odyseusz. Niech przynajmniej ta historia będzie zrozumiała. Należy wiedzieć, że o zrozumiałość nie jest łatwo w piekle. Wszędzie bowiem unosi się odór cuchnących rybich głów oraz ludzkich zwłok w stanie rozkładu, wolno opadających kanałem. Ale my wytrwamy, to znaczy my i nasi kumple. Przecież ktoś musi wam to wszystko opowiedzieć, aby nasz rozpaczliwy krzyk ciszy nie musiał przytłaczać świata. Przepraszam, dałem się ponieść emocjom. Koniec PERSEUSZ Perseusz urodził się w starożytnej Grecji jako dziecko króla i królowej Tyrynsu. Miał szczęśliwe dzieciństwo, które spędził w gronie serdecznych przyjaciół. Razem z całą rodziną mieszkał także ponury wuj Jeremiasz i jego żona, kobieta z Krety, Leticja - kobieta z Krety, o której niewiele wiadomo. Perseusz miał siostrę o imieniu Mary Jane, ale o tej postaci nie będzie tu więcej mowy, więc lepiej od razu o niej zapomnieć. Perseusz był szczęśliwym, radosnym, dobrze ułożonym chłopcem, chociaż niezbyt dobrym uczniem. W głowie miał tylko figle, psoty i nie lubił przesiadywać w domu. Chętnie polował i łowił ryby. Dobrze radził sobie z bronią. Cechował go jednak porywczy temperament. Nie wiedzieć czemu chłopak wpadał nagle w furię, aby po chwili całkowicie się uspokoić. Był zatem trochę chaotyczny w swoim postępowaniu, przez co z kolei miał skłonności do melancholii, kiedy rozmyślał o swoich większych i mniejszych wpadkach. Wychowano go na księcia, ale on uważał, że powinien być kimś więcej - bohaterem. Chętnie czytał magazyny o herosach, w szczególności zaś o Tezeuszu i Jazonie. Zamierzał pójść w ich ślady. Później zajmiemy się jeszcze jego kontaktami z wujkiem i pewnym młodym, na razie bezimiennym mężczyzną, który wprowadził się do Tyrynsu tuż po osiemnastych urodzinach Perseusza. Widzimy właśnie, jak nieznajomy kręci się po dworze króla Tyrynsu. Do budowy królewskiej siedziby użyto wyłącznie białego marmuru, który bardzo się nagrzewa w pełnym słońcu. PERSEUSZ: Jakże mi nudno! Życie wciąż kręci się tylko wokół przyjemności i zabaw. Jestem synem króla, więc nikt nie śmie mi mówić niemiłych rzeczy. No, może z wyjątkiem mojego ojca Tespisa i jego brata ponuraka. Niewykluczone, że kiedyś zabiję tego Jeremiasza. Jeszcze o tym pomyślę. Mój charakter nie ukształtował się ostatecznie. A czego się spodziewałeś? Przecież mam dopiero osiemnaście lat. MARY JANE (wchodzi z perystylu od lewej): Hej, małe gołąbeczki, liliowe kwiateczki i gorące słońce na zachodniej łące, synu poczwary kobiecej, co przyjaźń swą składa w nasze ręce... (zatrzymuje się, widząc Perseusza) ...Dzień dobry, Perseuszu! Nie zauważyłam cię wcześniej! Śpiewałam piosenkę, którą usłyszałam wczoraj na agorze. Chór w tle: Agora! agora! Oni mówią tam takie rzeczy i robią takie rzeczy na tej agorze, agorze. Nie pójdę tam więcej może! PERSEUSZ: Musisz ciągnąć za sobą chór? Próbuję zebrać myśli. MARY JANE: Właśnie wracam od wyroczni Perseusz: Wciąż jeszcze marnujesz czas na takie głupoty? MARY JANE: Ona miała dla ciebie wiadomość. - Co mówiła? - Prosiła żeby ci przekazać, że Płomień jest Upadkiem Ambicji, gdy Chciwość dąży do Okiełznania Historii na swej Drodze do Ostatecznego Posiadania. - Tak powiedziała? - zapytał Perseusz. - Słowo w słowo - zarzekała się Mary Jane. - Skoro jesteś taka bystra, może powiesz co to miało znaczyć. - Wielkie nieba, skąd ja mogę wiedzieć! - zakrzyknęła dziewczynka - Ale wyrocznia dodała, że to jest ważne i żebyś o tym pamiętał, bo przyda ci się w którymś momencie twojego życia. - Co to za moment? - Tego nie sprecyzowała. - Powiedziała coś jeszcze? - Coś o tym, że już czas, abyś zaczął się uczyć jakiegoś zawodu, robić karierę. - Nie mogę znieść sposobu, w jaki ta stara i głupia prorokini uprzedza moje plany - stwierdził Perseusz. - Właśnie sam miałem zamiar pomyśleć o swojej zawodowej przyszłości. - No dobra, to ja już lecę - oznajmiła Mary Jane. - Uważaj na siebie - rzuciła i zniknęła. Perseusz pokręcił głową. Co za nawiedzony dzieciak! Całe szczęście, że nie jest bohaterką tej historii inaczej należałoby dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Ale to nie zadanie dla Perseusza, który myśli tylko o sobie. Dlatego właśnie rodzice nazywali go samolubnym, maleńkim gburkiem. Ale kto by się tym przejmował? Akcja naszej opowieści toczyła się krótko po jesiennym zrównaniu dnia z nocą. Ciemne deszczowe chmury wisiały nisko nad ziemią, a rozhuśtane spienione morze przybierało tysiące najprzeróżniejszych kształtów, które z łatwością dostrzegał, obdarzony bogatą wyobraźnią, młody człowiek. On sam siedział właśnie na brzegu i patrzył zamyślony w stronę skał. Morze oddawało ziemi swoje brudy pod postacią piany, wypychanej na brzeg. Ptaki wracały już do swoich gniazd, ale młodzieniec, samotny i strapiony, wciąż jeszcze wędrował wzdłuż brzegu i monologował w duchu. Podstarzałe kruki, z pełnym dzikich pragnień łopotem skrzydeł, mijały kamienne cyple, tonące w strugach deszczu. Wyglądały jak opuszczone pustynne kraby na morskiej plaży, medytujące nad smutnymi kolejami losu kamienia i piasku. To właśnie widział Perseusz. Tego wieczora wydarzyło się coś innego niż zwykle. Perseusz udał się na randkę w ciemno. I podczas niej przez przypadek popełnił zbrodnię.. Mógł ją zataić, ale wtedy istniało prawdopodobieństwo, że ktoś zacznie go szantażować. Coś takiego bardzo rozgniewałoby Perseusza. Wspomnieliśy już przecież, że miał porywczy temperament. W jego późniejszych wysiłkach, gdy próbował uciec od przeszłości, spotkał i próbował zdobyć tę jedną jedyną kobietę, która była przeznaczona właśnie jemu. Chodzi o wiecznie przygnębioną Andromedę. Ale uprzedzamy fakty. Wróćmy do samego Perseusza. Znajduje się w pałacu i przygładza włosy, przygotowując się do wyjścia. Jest też Mary Jane i robi sobie z brata żarty. - Perseusz idzie na randkę! - Zamknij się, jędzo! - burknął. Ale było widać, że nie gniewa się na siostrę. Mary Jane domyślała się tego z tonu głosu Perseusza. Dobrze, że nie będzie musiała wysłuchiwać kazań, a wiadomo, że trzeba, jeśli ma się dostojnego, starszego brata, który wybiera się na randkę w ciemno. Ucisz się wreszcie zranione serce! Pilnuj swojego nosa i uśmiechnij się miło! Tak rozmyślała sobie Mary Jane, całkiem niegłupie dziewczę. Zastanawiała się czasami, dlaczego nie nadano jej klasycznego greckiego imienia. Obiecała sobie, że pewnego pięknego dnia dowie się prawdy, wydrze dorosłym wszystkie tajemnice. - No, jak wyglądam? - zapytał Perseusz. - Świetnie - odpowiedziała. - Przypominasz młodego boga i bohatera. - Nie czuję się jak bohater - odparł brat. - Tylko dlatego, że niczego jeszcze nie dokonałeś. Ale nie martw się, Perseuszu, wszystko ułoży się dobrze. - Jak tu się nie martwić - rzekł smutno. - Mam osiemnaście lat. Tezeusz pokonał dzika, gdy skończył zaledwie szesnaście lat. - Głupie gadanie - pocieszała go Mary Jane. Dwoje młodych i stosunkowo niewinnych ludzi zaśmiało się wesoło. Ostatni raz w życiu śmiali się wspólnie tak długo i tak serdecznie. Nie powinienem uprzedzać faktów, ale tego łatwo się było domyślić. Pomimo humoru, którego nigdy nie brakuje młodym, w pewnych momentach należy zachować powagę. Perseusz zaczął się przeglądać w metalowym lustrze. Mary Jane trzymała wysoko lampkę oliwną, aby mógł dobrze przyjrzeć się swojemu odbiciu. W tle klasycznie urządzony pokój, tworzący gmatwaninę akantowych wzorów. Perseusz poprawił krawat, sprawdził czy tunika leży jak trzeba, kaszlnął nerwowo i udał się holem w stronę ogrodów, gdzie miała się odbyć randka. Mary Jane patrzyła za bratem, potem wyjęła słodkiego suchara z kieszeni fartuszka i schrupała ze smakiem. Kiedy jest się małym dzieckiem, głód wydaje się ważniejszy niż cel, do którego zmierza starszy brat, oraz istotniejszy od własnych odczuć z tym związanych. Wiedziony ciekawością Perseusz zatrzymał się w holu gdy nagle spostrzegł duży kufer na ubrania. Kufry wynaleziono bardzo niedawno temu i na razie można je było zobaczyć jedynie w miejskich domach. Dlatego w pierwszej chwili Perseusz nie wiedział co to takiego. Może buda dla psa? Albo ustęp? Lub skrzynka na piłki do kosza? Isniało bardzo wiele możliwości. Z tym większą ciekawością chłopak zerkał na kufer. Wtedy nadszedł jego ponury wuj Jeremiasz. Spacerował on po holu w swoim najlepszym chitonie mrucząc coś do siebie złowieszczo. Jeremiasz był wysoki, miał ciemne kręcone włosy i czarną brodę. Zgodnie ze zwyczajem nosił asyryjskie nakrycie głowy. Jako pierwszy w starożytnym świecie używał kieszeni. Do płaszcza krawiec wszył mu dwie. Przechodząc obok bratanka zaczepił o nie kciuki, tak jak czynią to chłopi. Zatrzymał się, gdy zobaczył Perseusza. - Perseusz - stwierdził, potwierdzając tym samym hipotezę, że chłopak jest mu znany. - Wuj Jeremiasz - krzyknął Perseusz. - Co ty tu robisz? Tym korytarzem idzie się do ogrodu, w którym za chwilę będę miał randkę w ciemno! - Tak sobie zaglądam - odparł Jeremiasz. - Zauważyłeś już może ten kufer na ubrania? - Czy chodzi ci o to? - zapytał młodzieniec. - Tak. To kufer na ubrania. - Widziałem - odpowiedział Perseusz. - Czy zaglądałeś do środka? - Nie. - Królewski syn pokręcił głową. - Szkoda - westchnął wuj Jeremiasz. - Nauczyłbyś się kilku ciekawych rzeczy. - Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że w kufrze można znaleźć coś ciekawego - stwierdził Perseusz. - Teraz to już nie ma o czym mówić - mruknął Jeremiasz. I kopnął kufer, który, jakby ożywiony jego energią, zaczął toczyć się wolno na kółkach. Wkrótce się rozpędził i zniknął z pola widzenia. - I po sprawie - stwierdził Perseusz. - Może jeszcze kiedyś go zobaczysz - powiedział Jeremiasz. - No, ale idź już, nie powinienem cię dłużej zatrzymywać. Po tych słowach oddalił się dużymi krokami. Perseusz nigdy nie lubił Jeremiasza. A wydarzenie z kufrem jeszcze bardziej zraziło go do wuja. Należy wiedzieć, że w tamtych czasach przetoczenie kufra przed samym nosem było wielką obrazą. Musimy teraz opuścić naszego bohatera i przenieść się do pewnej młodej damy, z którą umówił się na randkę. Siedziała w ogrodzie na krześle z oparciem w kształcie liry i patrząc na lilię wodną, zastanawiała się, co dalej. Była wysokim, smukłym dziewczęciem ubranym w długą białą spódnicę i ogromny kapelusz. Rondo zakrywało nie tylko cały owal twarzy, ale też tułów i ręce aż po różowe paznokcie.Owa dziewczyna, córka Cadillac i Hiero miała na imię Lira. Ukończyła ona Kreteńską Szkołę Sztuk Pięknych ze specjalizacją w zakresie Intaglio. Przeżyła zwykłe dzieciństwo z rodzicami, ciociami, wujkami i rodzeństwem. Dziewczynie nie brakowało niczego z wyjątkiem ptasiego mleczka. Lira w ogóle nie zdawała sobie sprawy, że właśnie ono stanowiło jej desideratum - mam nadzieję, że znacie się na żartach. Potomkini Cadillac i Hiero była przystojną młodą damą. Miała proste włosy gładko zaczesane do tyłu i przystrojone wiosennymi kwiatkami; mały nos i cienkie wargi. Ktoś mógłby rzec, że wyglądała trochę surowo. Ale nie jej przyjaciele, Agragonium Naiadowie, którzy odwiedzali ją dawno temu w czasach gdy Olimpia leżała dużo bliżej Krety aniżeli teraz. Lira znajdowała się akurat w stanie lekkiego zamazania. To sprawiało, iż wydawała się dużo bardziej atrakcyjna, tajemnicza i władcza. Przyszła tu, do ogrodu, nie dla siebie. Chciała pomóc swojemu ojcu, władcy Krańca Świata, człowiekowi znanemu wśród swoich pod pseudonimem Pneumopotamas, czyli ogromny morski smok, którego imię budziło powszechny respekt. Ojciec Liry potrzebował czegoś, ale z obawy, że ktoś go podsłucha lub źle zrozumie, nigdy nikomu nie powiedział, o co mu chodzi. Pneumopotamas, wysoki mężczyzna z falującymi włosami, i bardzo dbał o swój wizerunek. Dlatego też, kiedy jego córka zaoferowała się, że spróbuje urzeczywistnić jego sekretną potrzebę, wzruszył się do łez i uścisnął ją serdecznie. - Pamiętam, jak kiedyś, gdy byłaś malutka, wierzyłem, żę będziesz dla mnie pociechą. A teraz mam dowód, że to prawda! - powiedział. - Ojcze, jakże mogłabym prosić cię o coś innego aniżeli o szansę spłacenia długu, który mam wobec bogów Olimpu? Wiem dobrze, że w ogóle nie przyszłabym na świat gdyby Zeus nie szepnął ci do ucha: "Nie zabijaj jej, to tylko maleńka dziewczynka. Czyż mogłaby cię skrzywdzić?"? - To prawda, że jesteś coś winna Zeusowi - powiedział ojciec. - Jednak masz jeszcze większy dług wobec Ateny, która wysłała tę myśl do głowy Zeusa i w tak delikatny, okrężny sposób spowodowała, że mi ją przekazał. - To bardzo ciekawe, ojcze - rzekła Lira. - Ale jak się stało, że Atena zwróciła na mnie uwagę, skoro wiadomo, że nie interesuje się ona małymi dziewczynkami zrodzonymi z ludzi? - Zapewne miała swoje powody - odparł ojciec. - Kiedyś odkryjesz tę tajemnicę sama, bez niczyjej pomocy. Bogowie nie zwykli podtykać ludziom pod nos gotowych odpowiedzi. Oni dobrze wiedzą, że uganianie się za przyjemnościami i wieczny pośpiech, w którym żyjemy nie współgra z koniecznością abstrakcyjnego myślenia nad problemami o duchowym charakterze Dziewczyna miała swoje powody, godząc się spełnić życzenie ojca. To była jej tajemnica, której niełatwo się domyślić. A przecież, choć trudno w to uwierzyć, pod miłą powierzchownością Liry skrywały się złe zamiary, a dziewczęce czyste oczy bynajmniej nie patrzyły na świat z bezgraniczną ufnością. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, a jeśli nawet - to i tak się tym nie przejmował. Trudno powiedzieć, co było gorsze, i Lira nawet nie próbowała zabierać głosu na ten temat. W tym względzie na pewno przewyższała roztropnością swoje rówieśnice. Siedziała więc sobie w ogrodzie. Szkoda tylko, że ciągle w tym samym miejscu. Ale cóż począć? Skoro właśnie tu ma wykonać swój numer, niech już tak zostanie. Przeglądała się w małym srebrnym lusterku i rozmyślała o swoich dobrych stronach. Nie jest źle. Całkiem niezłe wyniki, a do tego jeszcze umiejętność porozumiewania się z futrzastymi, leśnymi żyjątkami. Niektórzy na początku mieli dużo gorsze rezultaty. I właśnie wtedy wszedł Perseusz. To była przykładna klasyczna scena, w jak najszerszym tego słowa znaczeniu, a przy tym oświetlana przez dużą liczbę lamp oliwnych stojących na marmurowych plintach. Jednak i tak nie widział tego żaden znudzony obserwator, który z pogardliwą pewnością siebie mógłby rzucić kilka złośliwych uwag pod jej adresem. Tylko ich dwoje i kot. Właśnie - kot wynurzył się zza pleców Liry. Nie wyjaśnimy w tej chwili, co skłoniło zwierzaka do wyjścia, ale jesteśmy więcej niż mniej zaniepokojeni jego obecnością. Bo czyż nie przyrzekaliśmy trzymać się ściśle tematu? Aleon wciąż jest na widoku i ściąga na siebie całą uwagę - na dodatek to tylko zwykła kocina, nic specjalnego. I tu znowu pojawiła się niejasność. Perseusz wkroczył do ogrodu chodnikiem wyłożonym kafelkami. Czuł chłodny powiew dobrze nawodnionego powietrza. Było tu wiele żłobionych kolumn i miskowatych kwietników. Nagle usłyszał jakiś odgłos ruchu za swoimi plecami. Odwrócił się błyskawicznie, ale bez niewczesnej paniki. Odnosił wrażenie, że z tyłu ktoś jest, a nigdy nie lekceważy takiego przeczucia chłopiec, któremu w dzieciństwie opowiadano bajki o podłych zamachach i okrutnych morderstwach. To stary służący Cato ostrzegał Petroniusza, że morderca może czaić się za każdym krzakiem i że trzeba mieć się na baczności nawet w domu, gdzie przecież nie znajdziesz żadnego krzaka. - Ejże! - krzyknął z irlandzkim akcentem, który przywiódł na myśl smak wrzosu i innych łatwo palnych ziół, zazwyczaj wrzucanych do ponurego ognia. Na murze jednak widziała tylko śmierdząca plama, zapewne zostawiona przez jakiegoś charkającego sukinsyna. Perseusz odwrócił się w stronę ogrodu. Był już spóźniony na spotkanie, a to mogło mieć niebagatelne znaczenie. Ale przecież stało się to nie z jego winy, jeśli ktoś chciałby wyciągać jakieś wnioski na ten temat. - Cześć - powiedział Perseusz. - Czy to z tobą mam randkę w ciemno? - Skądże, zamierzam złożyć tu ofiarę z człowieka. No dobra, żartuję oczywiście. Patrzyli na siebie. A w innej części pałacu, matka Perseusza, Marjory z Aten, jak każdego tygodnia w środę urządzała seans. Siedziała w zaciemnionym pokoju, trzymając za rękę, w co naiwnie wierzyła, swojego męża, doktora Archibalda. - Posłuchaj - odezwał się potwór nie zasługujący na lepsze określenie. - Chcę ludzkiej ofiary tu i teraz. Prawdę mówiąc ja sam nie lubię ludzkich zwłok, ale tego domagają się wszystkie znane mi księgi. Należy się słowo wyjaśnienia. Zwyczaj urządzana seansów Marjory sprowadziła ze sobą z Aten. Oboje z Archibaldem byli cudzoziemcami i dla zwykłej przyjemności odprawiali niezwykłe a zarazem potworne rytuały. - Po co komu nadmiar zdrowia? - mawiał Archibald, starając się przy tym wyglądać równie groźnie jak Jeremiasz. Nie miał łatwego zadania niczym roślinki, które dla śmiechu same potrafią zerwać z siebie liście, czym imponują prostym ludziom. To był wystarczający precedens. Dlatego, że nie powinien być rozumiany jako związek przyczynowy fakt, że seans istniał już w chwili wchodzenia Perseusza do ogrodu. Jeśli coś jest niejasne, proszę pytać. Tak więc seans trwał, a młody książę wkraczał do ogrodu. Lira o wysokim czole, z włosami związanymi z tyłu w koński ogon, stała prosto w swej białej lnianej sukni z plisem. Przeglądała gazetę, jedną z pierwszych istniejących w starożytności. Pismo zostało wydane przed rokiem, ale i tak zawierało więcej informacji niż zwykliśmy zdobywać przez całe swoje życie. - Przykro mi, ale nie możemy kontynuować. - Co jest, przerwa? - Nie, to część opowiadania, głupku. - Wobec tego, kto mówi? - Stukaj dalej na tej maszynie, a wszystkiego się dowiesz. Tu Lemuel P. Blaggart do usług. - Przepraszam, ale nie ma już miejsca dla nowych postaci w tym miejscu akcji. Proszę odejść. - Dobra, pójdę, lecz zabieram ze sobą dekoracje. - Cóż to za wyniosła postawa? Jakiś pyszałek sam chce opowiadać? Patrz i oglądaj, skoro ja tego nie robię. Perseusz. Tak miał na imię. Poszedł zobaczyć się ze swoją laleczką Lirą, która właśnie dostała mnóstwo pieniędzy z majątku swojego ojca na Sycylii. Nie wiadomo, co dokładnie przytrafiło się staruszkowi. Niektórzy twierdzą, że właśnie na Sycylii jest brama do Miasta Umarłych. Może wszedł w nią przez roztargnienie. Tego to już naprawdę za wiele. Najwyższy czas, aby pozbyć się narratora mającego wyraźnie wrogie zamiary. A kiedy już było po wszystkim, Perseusz odwrócił się w stronę Liry. - Czy chcesz pójść na przyjęcie-niepodziankę? - zapytał. - Jasne - powiedziała Lira. - Jeśli tylko da mi to szansę zobaczenia kogoś, kogo nie powinnam ujrzeć, czyli doświadczyć czegoś innego niż zwykle. - Twardycharakter - stwierdził Perseusz. - Słuchaj mam kłopot, rozumiesz? Zamierzałem coś zrobić, ale straciłem motywację. - Chyba wiem, na czym polega twój problem - rzekła Lira. - Tęsknisz za czymś, prawda? - Tak. Ale nie wiem za czym. Popatrzyli na siebie przenikliwie. - I założę się, że nie mamy już grosza przy duszy - dodała Lira po chwili. - Zgadza się i nawet wiem, dlaczego - oświadczył Perseusz. - Ktoś nagle, w tajemnicy wycofał nasze pieniądze. - Myślałam, że zainwestowaliśmy je bezpiecznie - powiedziała Lira. - Nic nie jest bezpieczne - stwierdził królewicz. - Ani grosza! - zdumiała się Lira. - Przecież to okropne! Jak mogą sobie wyobrażać, że będę kontynuować w tych okolicznościach? - zapytała. - Podejrzewam, że nie bardzo się tym przejmują - ocenił Perseusz. - Ależ to nie fair! Nawet nie dano mi szansy! - Więc zrób coś, byle szybko - doradził młodzieniec. Lira zaczęła najpierw stepować, potem tańczyć z wdziękiem między odmierzonymi płótnami, następnie między wiszącymi materiałami o połyskujących barwach. Występ zakończyła nieuniknionym tańcem winnym. - To było świetne - pochwalił chłopak klaszcząc. - Dziękuję - powiedziała Lira. - Teraz muszę wziąć prysznic i zmienić ubranie. - Jesteśmy przecież w ogrodzie pałacowym - zdziwił się Perseusz. - Tu nie ma żadnego prysznica. - A w sąsiednim pomieszczeniu? - zapytała Lira z nadzieją w głosie. Perseusz rozejrzał się dookoła. - Sądzę, że nie sąsiadujące pomieszczenia w ogóle nie istnieją. - W takim razie jesteśmy w pułapce. - Obawiam się, że masz rację - powiedział Perseusz. Właśnie wtedy usłyszeli jakiś zgrzyt dochodzący od strony dachu. - Chyba powinniśmy bardziej kierować się intuicją - zasugerował Perseusz. - Czuję nadciągające kłopoty. Dwójka młodych ludzi zaczęła wpatrywać się w dach. Pojawiły się w nim pęknięcia. Z początku nieznaczne, wolno stawały się coraz większe. I większe. I jeszcze większe. - Długo jeszcze musimy tak stać, gapiąc się na te pęknięcia? - zapytała Lira. - Nie pytaj mnie. Przecież nie jestem reżyserem - odburknął Perseusz. Wówczas pojawił się koń, a niedługo potem odkryto płodność. Nadchodziły najgorsze czasy, jakie można sobie wyobrazić w całej starożytności. Pomieszanie z poplątaniem. Błazenada. Perseusz patrzył dokoła, szukając kolejnej iluzji. Nie wiedział, co począć z Lirą. Randka w ciemno nie wypadła zbyt dobrze. Zabawne jak to czasami układa się w życiu. Mary Jane, ukryta za draperią w klasycznie urządzonym korytarzu prowadzącym nad sam brzeg zamglonego morza, ugryzła się w kciuk i zachichotała. Uwaga, tutejsza ciekawostka. Powinieneś dbać o zaprzyjaźnionych "grejpfrutowych producentów". Przynoszą to, czego potrzebujesz, więc kupisz to od nich. A teraz pobudka. Otworzył oczy, mrugnął raz i drugi, przekręcił się na bok, usiłując zebrać myśli, aby znaleźć sposób na zidentyfikowanie samego siebie. - W retrospekcji wszystko będzie miało swój sens - usłyszał czyjś głos. - Świetnie - powiedział. - Co dalej? - Pozwól, proszę, a opowiem ci o domach bardo - powiedziała. - Tylko nie myśl sobie, że to przyniesie ci jakiś pożytek. Lekki dreszczyk emocji też się liczy, nieprawdaż? Zmusił się, żeby siąść prosto. Nagi do pasa. Błyszczące krople potu i nikłe światło. Obcy człowiek w mundurze z papierosem w ustach zwiniętych w trąbkę. Pochyla się nad nim. Ręce splecione razem, lub przynajmniej blisko siebie - ciemny pokój z jednym reflektorem. Atmosfera pełna przerażenia, od którego aż ciężko oddychać. Tak, to znowu to miejsce. Ale kto by się tam wstydził! Teraz to dopiero będzie prawdziwie upiorna podróż połączona z jedzeniem robaków. Do czasu, gdy coś się wreszcie wydarzy. Trzeba wierzyć, że tak będzie. Koniec