BORIS AKUNIN RADCA STANU (Przełożył: Zbigniew Landowski ) Świat Książki 2004 Prolog Okna po lewej stronie były ślepe, przesłonięte wielkimi bielmami lodowej pokrywy i mokrego śniegu. Wiatr ciskał lepkie, miękkie płatki w żałośnie brzęczące szyby, rozhuśtywał ciężkie ciało wagonu, ciągle nie tracąc nadziei, że uda mu się zepchnąć pociąg ze śliskich szyn i potoczyć jego czarny skład po szerokiej, białej równinie - przez zamarzniętą rzeczkę, martwe pola, prosto ku dalekiemu lasowi, smętnie ciemniejącemu na styku ziemi i nieba. Cały ten żałobny pejzaż można było zobaczyć przez okna po prawej stronie wagonu, wzorcowo czyste, tyle że po co go oglądać? Same śniegi, zbójeckie wycie wiatru, mętne, nisko wiszące chmury - mgła, chłód i śmierć. Za to wewnątrz, w ministerialnej salonce, panował komfort: przytulny mrok lekko rozpraszało światło, przebijające się przez niebieskawy jedwabny abażur lampy; słychać było potrzaskiwanie drew w piecu z drzwiczkami z brązu i rytmiczne pobrzękiwanie łyżeczki o brzeg szklanki. Niewielki, lecz luksusowo wyposażony gabinet - ze stołem konferencyjnym, skórzanymi fotelami i mapą cesarstwa na ścianie - niósł się z prędkością pięćdziesięciu wiorst na godzinę poprzez śnieżycę, martwy świat i nienasycony zimowy świt. W jednym z foteli, nakryty aż po sam podbródek szkockim pledem, drzemał staruszek o władczej, odważnej twarzy. Nawet podczas snu jego siwe brwi były surowo ściągnięte, w kącikach okrutnych ust utworzyła się bolesna fałda, a pomarszczone powieki od czasu do czasu nerwowo drżały. Rozkołysany krąg światła lampy wyłonił z półmroku silną rękę, leżącą na oparciu fotela ze szlachetnego drewna, błysnął w diamentowym pierścieniu na palcu serdecznym. Na stole, pod samym abażurem, leżała sterta gazet zwieńczona „Wolą Narodu” z Zurychu, zupełnie świeżą, przedwczorajszą. Widać było artykuł, grubo obwiedziony czerwonym ołówkiem. Kata skrywają przed zemstą Dysponujemy informacją z pewnego i wiarygodnego źródła, że generał-adiutant Chrapow, w ubiegły czwartek zdymisjonowany ze stanowiska zastępcy ministra spraw wewnętrznych i dowódcy Samodzielnego Korpusu Żandarmerii, w najbliższym czasie zostanie mianowany generałem-gubernatorem Syberii i bezzwłocznie uda się na nowe miejsce urzędowania. Przyczyny tej nominacji są oczywiste. Car próbuje uchronić Chrapowa przed zemstą ludu, przenosząc swojego psa łańcuchowego, na jakiś czas, w odległy od stolicy rejon. Jednak wyrok, ferowany przez naszą partię na krwawego satrapę, jest nieodwołalny. Chrapow, wydając okrutny rozkaz wychłostania więźnia politycznego, Pauliny Iwancowej, sam siebie postawił pod pręgierz opinii publicznej. Nie może pozostać wśród żywych. Dwukrotnie udało się katu umknąć przed karą z rąk mścicieli, ale wyrok i tak zostanie wykonany. Z tego samego źródła dotarła do nas wieść, że już przyrzeczono mu tekę ministra spraw wewnętrznych. Nominacja na Syberii jest tylko tymczasowym środkiem, mającym usunąć Chrapowa spod karzącego miecza gniewu narodu. Kaci cara spodziewają się znaleźć i zniszczyć naszą Grupę Bojową, której powierzono wykonanie wyroku na inkwizytorze. Gdy niebezpieczeństwo minie, Chrapow triumfalnie powróci do Petersburga i zostanie wszechwładnym faworytem. Tak się stać nie może! Śmierć naszych towarzyszy domaga się pomsty. Iwancowa, nie mogąc znieść hańby, powiesiła się w karcerze. Miała dopiero siedemnaście lat. Dwudziestotrzyletnia kursistka Skokowa, która strzelała do satrapy i chybiła, zginęła na szubienicy. Nasz towarzysz z Grupy Bojowej, którego nazwiska nie zdradzimy, poniósł śmierć od odłamków własnej bomby. Jednak Chrapow kolejny raz ocalał. Ale to nic, ekscelencjo - jakkolwiek by się Cygan wykręcał, i tak szubienicy nie uniknie. Nasza Grupa Bojowa znajdzie ekscelencję i na Syberii. Szczęśliwej podróży! Parowóz donośnie zaryczał, najpierw przeciągle, potem krótkimi gwizdkami: Uuu! U! U! U! Usta śpiącego niespokojnie zadrgały, wyrwał się z nich głuchy jęk. Oczy otworzyły się, bezwiednie spojrzały w lewo - na okna ubielone, w prawo - na czarne, aż wzrok się wyostrzył, stał się przytomny, kłujący. Surowy starzec odsunął pled (spod którego ukazała się aksamitna marynarka, biała koszula, czarny krawat), poruszył suchymi wargami i chwycił dzwoneczek. Drzwi, które wiodły z gabinetu do poczekalni, otwarły się po sekundzie. Poprawiając rapcie, wbiegł młody podpułkownik w niebieskim mundurze żandarmerii z białymi akselbantami. - Dzień dobry, wasza ekscelencjo! - Minęliśmy Twer? - niskim głosem zapytał generał, nie odpowiadając na powitanie. - Tak jest, Iwanie Fiodorowiczu. Zbliżamy się do Klina. - Jak to do Klina? - rozsierdził się. - Już? Dlaczego wcześniej mnie nie rozbudzono? Zaspało się? Oficer potarł zmięty policzek. - W żadnym razie. Widziałem, że pan zasnął. Pomyślałem: niech Iwan Fiodorowicz choć trochę sobie pośpi. Nic się nie stanie, zdąży i umyć się, i ubrać, a nawet herbatkę wypić. Do Moskwy jeszcze cała godzina. Pociąg zwolnił bieg, przygotowując się do hamowania. Za oknami mignęły światła, można było dostrzec rzadko rozstawione latarnie, zaśnieżone dachy. Generał ziewnął. - Niech tak będzie, każ nastawić samowar. Coś nie mogę się całkiem rozbudzić. Żandarm zasalutował i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. W poczekalni paliło się jaskrawe światło, pachniało likierem i dymem cygar. Przy biurku, podpierając głowę, siedział jeszcze jeden oficer - płowowłosy, o różowej twarzy, z jasnymi brwiami i świńskimi rzęsami. Przeciągnął się, strzelił stawami. - No, co tam? - spytał podpułkownika. - Ekscelencja zechciał herbaty. Wydam polecenie. - Aa - przeciągle jęknął albinos i spojrzał w okno. - Co to, Klin? Siadaj, Michel. Sam zamówię samowar. Wyjdę, nogi rozprostuję. Przy okazji się rozejrzę, bo czort nie śpi. Wstał, obciągnął mundur i podzwaniając ostrogami, wszedł do trzeciego pomieszczenia luksusowego wagonu. Tutaj już wszystko było standardowe: krzesła wzdłuż ścian, wieszaki na wierzchnią odzież, w rogu stolik z naczyniami i samowarem. Dwóch mocno zbudowanych mężczyzn w jednakowych trzyczęściowych garniturach z kamlotu i z jednakowo podkręconymi wąsami (różniły się tylko kolorem - u jednego były piaskowe, a u drugiego rude) siedziało bez ruchu naprzeciw siebie. Dwaj inni spali na zsuniętych krzesłach. Ci, którzy siedzieli, na widok jasnowłosego gwałtownie powstali, ale oficer przyłożył palec do ust - niech sobie śpią - wskazał na samowar i szeptem powiedział: - Herbatę dla jego ekscelencji. Uff, duszno. Wyjdę zaczerpnąć powietrza. W przedsionku dwóch żandarmów z karabinami wyprostowało się jak świece. Przedsionek był nieogrzewany i wartownicy mieli na sobie szynele, czapki i baszłyki. - Kiedy się zmienicie? - spytał oficer, naciągając białe rękawiczki, zapatrzony w zbliżający się powoli peron. - Dopiero co objęliśmy wartę, wasza wysokość! - szczeknął starszy stopniem. - Teraz zostaniemy już do samej Moskwy. - No, no. Albinos popchnął ciężkie drzwi i w wagonie zapachniało świeżym wiatrem, mokrym śniegiem, mazutem. - Ósma godzina, a ledwie poszarzało - westchnął oficer jakby do siebie i zstąpił na schodek. Pociąg jeszcze się nie zatrzymał, jeszcze skrzypiał i zgrzytał hamulcami, a po peronie do salonki już żwawo podążało dwóch mężczyzn: jeden niski, z latarnią, drugi wysoki, szczupły, w cylindrze i szerokim, fircykowatym makintoszu. - To ten, specjalny! - krzyknął pierwszy, sądząc z furażki zawiadowca stacji, i obrócił się ku elegantowi. Ten zatrzymał się przy otwartych drzwiach i przytrzymując ręką cylinder, spytał oficera: - Pan Modzelewski? Oficer przyboczny jego e-ekscelencji? W odróżnieniu od kolejarza jąkała nie krzyczał, ale jego spokojny, dźwięczny głos bez trudu zagłuszył wycie śnieżycy. - Nie, jestem naczelnikiem ochrony - odpowiedział jasnowłosy, próbując się przyjrzeć twarzy strojnisia. Twarz była godna uwagi: smukła, surowa, ze starannie przystrzyżonymi czarnymi wąsikami, na czole można było dostrzec wyraźną pionową zmarszczkę. - Mhm, sztabsrotmistrz von S-seidlitz, świetnie. - Nieznajomy światowiec, zaspokoiwszy ciekawość, skinął głową i czym prędzej sam się przedstawił. - Fandorin, urzędnik do specjalnych poruczeń przy jego jaśniewielmożności generale-gubernatorze m-moskiewskim. Sądzę, że już o mnie wiecie. - Tak, wielmożny panie radco stanu, otrzymaliśmy szyfrogram, że w Moskwie za bezpieczeństwo Iwana Fiodorowicza pan będzie odpowiadał, ale sądziłem, że spotkamy się dopiero na dworcu. Zechce pan wejść, proszę, bo zasypie przedsionek. Elegancik skinął na pożegnanie zawiadowcy, lekko wbiegł na strome schodki i zatrzasnął za sobą drzwi. Od razu stało się cicho i można było nie przekrzykiwać wichury. - Już znajdujecie się na t-terytorium g-guberni moskiewskiej - wyjaśnił urzędnik, zdejmując cylinder i strząsając z niego śnieg. Okazało się, że ma czarne włosy, a skronie, mimo jego młodego wieku, są całkowicie siwe. - Tutaj zaczyna się, jeśli można tak powiedzieć, moja jurysdykcja. Postoimy w Klinie co najmniej ze dwie godziny - przed nami oczyszczają zasypany tor. Zdążymy wszystko uzgodnić i podzielić obowiązki. Ale n-najpierw muszę się p-przedstawić jego ekscelencji oraz przekazać mu pilną wiadomość. Gdzie można się rozebrać? - Prosimy na odwach, tam są wieszaki. Von Seidlitz zaprowadził urzędnika najpierw do pierwszego pomieszczenia, gdzie dyżurowali ochroniarze w cywilu, a następnie, gdy Fandorin zdjął deszczowiec i rzucił na krzesło przemoknięty cylinder - do drugiego. - Michel, to wielmożny radca stanu Fandorin - wyjaśnił naczelnik ochrony podpułkownikowi. - Ten sam. Z pilną wiadomością dla Iwana Fiodorowicza. Michel wstał. - Oficer przyboczny jego ekscelencji, Modzelewski. Czy mógłbym zobaczyć pańskie dokumenty? - O-oczywiście. - Urzędnik wyjął z kieszeni złożony papier, podał adiutantowi. - To pan Fandorin - potwierdził naczelnik ochrony. - W szyfrogramie był jego rysopis, doskonale go zapamiętałem. Modzelewski uważnie przyjrzał się pieczęci i fotografii, zwrócił dokument właścicielowi. - Wszystko w porządku, panie radco stanu. Natychmiast zamelduję. Chwilę później urzędnik został wpuszczony do królestwa miękkich dywanów, błękitnego światła i mebli ze szlachetnych gatunków drewna. Wszedł, skłonił się w milczeniu. - Witam, panie Fandorin - dobrodusznie zatrajkotał generał, który zdążył zmienić aksamitną marynarkę na wojskowy surdut. - Erast Pietrowicz, czyż nie tak? - T-tak jest, wasza ekscelencjo. - Zdecydował się pan przywitać podopiecznego już na dalekich rubieżach? Pochwalam za gorliwość, chociaż uważam cały ten rwetes za zupełnie niepotrzebny. Po pierwsze, mój wyjazd z Sankt Petersburga był ściśle tajny; po drugie, panów rewolucjonistów zupełnie się nie boję; a po trzecie, wszystko jest i tak w rękach Boga. Skoro do tej pory Bóg chronił Chrapowa, widocznie stary wojak jest mu jeszcze potrzebny. - I generał, którym był najpewniej sam Chrapow, pobożnie się przeżegnał. - Mam dla waszej e-ekscelencji nadzwyczaj pilną i n-nadzwyczaj t-tajną wiadomość - rzekł beznamiętnie radca stanu, spojrzawszy na oficera. - Proszę wybaczyć, p-podpułkowniku, ale taką o-otrzymałem instrukcję. - Wyjdź, Misza - uprzejmie rozkazał generał-gubernator Syberii, nazwany w zagranicznej gazecie katem i satrapą. - Czy samowar gotowy? Jak zakończymy rozmowę, napijemy się herbatki. - A kiedy za adiutantem zamknęły się drzwi, spytał: - No, co to u was za sekrety? Telegram od najjaśniejszego pana? Dajcie. Urzędnik przybliżył się do siedzącego, wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni kastorowej marynarki, lecz w tym samym momencie jego wzrok padł na zakazaną gazetę z zakreślonym na czerwono artykułem. Generał zauważył badawcze spojrzenie radcy stanu i nachmurzył się. - Panowie nihiliści nie odrywają swojej bacznej uwagi od Chrapowa. Znaleźli sobie „kata”! Pan przecież także, Eraście Pietrowiczu, z pewnością słyszał różne bzdury na mój temat? Niech pan nie wierzy, to kłamstwa złych języków, wszystko zdrożnie przeinaczają! Żadni zbydlęceni dozorcy więzienni nie bili jej do nieprzytomności, i to jeszcze przy mnie. To potwarz! - Widać było, że niefortunna historia z samobójczynią Iwancową napsuła jego ekscelencji niemało krwi i wciąż nie daje mu spokoju. - Jestem uczciwym żołnierzem, mam dwa Ordery Świętego Jerzego, za Sewastopol i za drugą Plewnę! - wykrzyknął zirytowany. - Przecież chciałem uchronić dziewczynę, tę głupią gęś, od katorgi! No, odezwałem się do niej na ty, wielki mi dyshonor! Przecież po ojcowsku! Mam wnuczkę w jej wieku! A ona mnie, starego człowieka, generała-adiutanta, spoliczkowała! Przy obstawie, przy więźniach! Za to podług prawa łajdaczka dostałaby dziesięć lat katorgi! A ja kazałem ją tylko wychłostać i zatuszować sprawę. Nie kazałem jej bić do nieprzytomności, jak to potem opisano w gazetach, tylko wlepić dziesięć szybkich, słabiutkich batów. I chłostali ją nie strażnicy, ale nadzorczyni. Kto mógł wiedzieć, że ta na pół szalona Iwancowa targnie się na własne życie? Przecież to nie szlachcianka, zwyczajna mieszczka, wielkie mi cymesy! - Generał gniewnie machnął ręką. - Teraz przez wiek nie zetrę tej plamy... Potem druga, tak samo głupia, strzelała do mnie. Napisałem do cesarza, żeby jej nie wieszać, ale najjaśniejszy pan był nieugięty. Własnoręcznie na prośbie napisał: „Kto na moje wierne sługi miecz podnosi, dla tego nie będzie żadnej łaski”. - Wzruszony Chrapow zamrugał, w oczach błysnęła starcza łezka. - Urządzili nagonkę jak na wilka. A ja przecież chciałem jak najlepiej... Nie rozumiem, zabijcie mnie, ale nie rozumiem! Generał-gubernator ze skruchą rozłożył ręce, a brunet z siwymi skroniami nagle odpowiedział na jego perorę, w dodatku zupełnie się nie jąkając. - Jakże pan możesz pojąć, co to cześć i godność człowieka? Ale choć pan nie zrozumie, to dla innych kundli będzie to nauczką. Iwan Fiodorowicz otworzył usta i próbował podnieść się z fotela, ale osobliwy urzędnik już wydostał spod marynarki rękę, a w dłoni nie trzymał żadnej depeszy, tylko krótki sztylet. Kindżał wbił się generałowi dokładnie w serce; brwi uniosły się, usta zaokrągliły, lecz nie wydały żadnego dźwięku. Chrapow chwycił palcami rękę radcy stanu, ponownie przy tym błyskając diamentem. Później głowa generała-gubernatora opadła bez życia do tyłu i po podbródku popłynął strumyczek purpurowej krwi. Zabójca z odrazą rozluźnił na swoim nadgarstku palce nieboszczyka, nerwowym ruchem zerwał przyklejone wąsiki, otarł siwe skronie, które stały się tak samo czarne jak reszta jego włosów. Stanowczy mężczyzna spojrzał na zamknięte drzwi i podszedł do jednego z zaślepionych okien, wychodzących na tory; pociągnął uchwyt, ale przymarznięte okno ani trochę się nie poddawało. Niezwykłego radcy stanu zupełnie to nie speszyło. Złapał oburącz za kabłąk, naparł całym ciałem. Na czole napęczniały żyły, zgrzytnęły zaciśnięte zęby i - stał się cud - okno zaskrzypiało, opuściło się. Siłaczowi prosto w twarz smagnęło paprochami śniegu, radośnie rozwiały się zasłonki. Jeszcze jeden zręczny ruch - i zabójca przechylił się przez otwór okna, po czym zniknął w szarzejącym mroku. Gabinet przeobraził się w jednej chwili: wiatr, nie wierząc swojemu szczęściu, zaczął gonić po dywanie ważne papiery, trzepotał frędzlami serwety, rozwiewał siwe włosy na głowie generała. Błękitny abażur zachwiał się mocno, plama światła przesunęła na pierś zabitego i można było zobaczyć, że na kościanej rękojeści głęboko, do oporu wbitego kindżału wyciosano dwie litery: GB. Rozdział pierwszy, w którym Fandorin zostaje aresztowany Dzień nie udał się od samego początku. Erast Pietrowicz Fandorin wstał o świcie, ponieważ o wpół do dziewiątej powinien dotrzeć na Dworzec Nikołajewski. Razem z kamerdynerem, Japończykiem, odbył codzienną obowiązkową gimnastykę, napił się zielonej herbaty i przeprowadzając ćwiczenia oddechowe, zaczął się golić, kiedy zadzwonił telefon. Okazało się, że radca stanu zerwał się o świcie bez potrzeby: pociągu kurierskiego z Sankt Petersburga oczekiwano z dwugodzinnym opóźnieniem z powodu śniegów leżących na trasie drogi żelaznej. Ponieważ podjęto już wszystkie konieczne środki, które miały zapewnić bezpieczeństwo gościa ze stolicy, a rozkazy i polecenia wydano w dniu wczorajszym, Erast Pietrowicz nie od razu wpadł na pomysł, czym wypełnić sobie niespodziewany czas wolny. Z początku chciał wcześniej pojechać na dworzec, ale zrezygnował. Po co niepotrzebnie peszyć podwładnych? Z pewnością pułkownik Swierczyński, pełniący obowiązki naczelnika gubernialnej Dyrekcji Żandarmerii, dokładnie wypełnił otrzymane polecenia: pierwszy peron, na który przybędzie kurier, otaczają agenci w cywilu, przy samej platformie czeka opancerzona kareta, a konwojenci zostali dobrani szczególnie pieczołowicie. W zupełności wystarczy przyjechać na dworzec kwadrans wcześniej - i to bardziej dla porządku niż z zamiarem wykrycia uchybień. Zadanie, które powierzył radcy stanu jaśnie oświecony książę Władimir Andriejewicz, było odpowiedzialne, lecz nietrudne. Powitać ważną osobistość, towarzyszyć jej w drodze na śniadanie do księcia, potem odwieźć na spoczynek do skrupulatnie ochranianej rezydencji na Worobjowych Górach, a wieczorem - odprowadzić świeżo upieczonego generała-gubernatora Syberii na pociąg do Czelabińska, z doczepioną już ministerialną salonką. I to właściwie wszystko. Jedyny problem, nurtujący od wczoraj Erasta Pietrowicza, polegał na podjęciu decyzji: czy podać rękę generałowi-adiutantowi Chrapowowi, który skalał swoje imię, w najlepszym wypadku, niewybaczalnie głupim postępkiem? Z punktu widzenia służby i kariery oczywiście należało zlekceważyć własne uczucia, tym bardziej że dobrze poinformowani przepowiadali byłemu dowódcy żandarmerii szybki powrót na najwyższe stanowiska. Jednak Fandorin zdecydował się uścisnąć mu dłoń z zupełnie innego powodu - gość jest gościem i obrażać go nie wypada. Wystarczy podczas rozmów podkreślać chłodnym tonem oficjalny charakter spotkania. Decyzja była właściwa i nawet bezsporna, mimo to radca stanu nie pozbył się przygnębienia. A może jednak do jej podjęcia przyczynił się wzgląd na późniejszą karierę życiową? Właśnie dlatego nieoczekiwane opóźnienie zupełnie nie stropiło Erasta Pietrowicza - pojawił się dodatkowy czas na rozpatrzenie skomplikowanego dylematu moralnego. Fandorin polecił majordomusowi Masie zaparzyć mocną kawę, po czym usadowił się w fotelu i zaczął od początku ważyć wszystkie za i przeciw, nieświadomie to ściskając, to rozluźniając prawą kiść. Nie udało mu się jednak długo porozmyślać, gdyż powtórnie rozległ się odgłos dzwonka, dla odmiany - u drzwi. Z przedpokoju dobiegły go głosy - najpierw ciche, potem głośne. Ktoś próbował wejść do gabinetu, a Masa nie puszczał. Były japoński poddany wydawał świszczące-syczące dźwięki, świadczące o nieugiętości i bojowym nastawieniu. - Masa, kto tam?! - krzyknął Erast Pietrowicz i wyszedł z gabinetu do bawialni. Zobaczył tam nieoczekiwanych gości: podpułkownika żandarmerii Burlajewa, naczelnika moskiewskiego Oddziału Ochrany, oraz - u jego boków - dwóch panów w paltach w kratę, z wyglądu szpicli. Masa, rozpościerając ręce, zagradzał tej trójce drogę i jawnie okazywał, że ma zamiar zaraz przejść od słów do czynów. - Pardon, panie Fandorin - powiedział basem speszony Burlajew, zdejmując czapkę i przygładzając ręką twardą szczotkę włosów o barwie soli z pieprzem. - To jakieś nieporozumienie, ale otrzymałem telegram z Departamentu Policji. - Machnął kartką papieru. - Komunikują, że generał-adiutant Chrapow został zabity, że... eee... to pan go zabił... że należy pana natychmiast aresztować. Zupełnie zwariowali... ale rozkaz to rozkaz... Niech pan będzie uprzejmy i uspokoi swojego Japończyka, bo wiele słyszałem o tym, jak on walczy nogami. W pierwszej chwili Erast Pietrowicz uczuł absurdalną ulgę na myśl, że problem podania ręki samoistnie się rozwiązał, i dopiero potem dotarł do niego cały koszmarny sens wypowiedzi Burlajewa. Dopiero po przybyciu opóźnionego pociągu kurierskiego oczyszczono Fandorina z podejrzeń. Z salonki, nie czekając, aż pociąg się zatrzyma, zeskoczył na peron białowłosy sztabsrotmistrz żandarmerii o wykrzywionej grymasem twarzy i sypiąc potwornymi przekleństwami, rzucił się ku stojącemu w otoczeniu filerów aresztowanemu radcy stanu. Jednak kilka kroków od celu zwolnił, przeszedł z biegu w marsz, a potem zamarł w bezruchu. Zamrugał białymi rzęsami, uderzył się pięścią w biodro. - To nie on! Podobny, ale nie on! Nawet niezbyt podobny! Tylko wąsiki, siwe skronie i żadnych więcej podobieństw - wymamrotał oszołomiony oficer. - Kogo przyprowadziliście? Gdzie jest Fandorin? - Zapewniam pana, p-panie von Seidlitz, że to ja jestem Fandorin - z nadmierną łagodnością, jakby zwracał się do psychicznie chorego, powiedział radca stanu, po czym odwrócił się do Burlajewa, którego twarz spurpurowiała. - Piotrze Iwanowiczu, powiedz pan swoim ludziom, że już nie muszą mnie trzymać za łokcie. Sztabsrotmistrzu, gdzie podpułkownik Modzelewski i wasi ludzie z ochrony? Powinienem wszystkich przesłuchać i spisać zeznania. - Przesłuchać? Spisać zeznania?! - krzyknął ochryple von Seidlitz, wznosząc ku niebu zaciśnięte pięści. - Jakie, do diabła, zeznania? Pan co, nie rozumie? Jego zabito, zabito! Boże, wszystko się skończyło, wszystko! Trzeba biec, trzeba postawić na nogi żandarmerię, policję! Jeśli nie znajdę tego przebierańca, tego łajdaka, tego... - Zakrztusił się i czknął konwulsyjnie. - Ale ja go znajdę, niezawodnie znajdę! Odkupię swoją winę! Poruszę niebo i ziemię, a znajdę go! Inaczej pozostanie mi tylko w łeb sobie strzelić! - Dobrze - rzekł wciąż tym samym łagodnym głosem Erast Pietrowicz. - Pana sztabsrotmistrza przesłucham później, kiedy dojdzie do siebie. A teraz zaczniemy od pozostałych. Niech nam zwolnią g-gabinet naczelnika stacji. Panów Swierczyńskiego i Burlajewa proszę o obecność przy przesłuchaniu. Potem pojadę zrelacjonować raport jego jaśniewielmożności. - Szacowny panie radco, a co zrobić z nieboszczykiem? - spytał nieśmiało kierownik pociągu, trzymając się w odległości podkreślającej szacunek. - Taka ważna osobistość... Gdzie go umieścić? - Jak to gdzie? - zdziwił się radca stanu. - Zaraz przybędzie a-ambulans i zabierze go do kostnicy, na sekcję. - ...następnie oficer przyboczny Modzelewski, który pierwszy oprzytomniał, pobiegł na stację Klin, dworzec pasażerski, i wysłał szyfrogram do Departamentu P-policji. - Obszerny raport Fandorina zbliżał się do końca. - Cylinder, makintosz i kindżał oddano do badania laboratoryjnego. Chrapow w kostnicy. Von Seidlitzowi zrobiono zastrzyk uspokajający. W pokoju zapadła cisza, tylko zegar tykał i drżały szyby pod uderzeniami porywistego lutowego wiatru. Generał-gubernator starej stolicy, książę Władimir Andriejewicz Dołgoruki, ze skupieniem poruszał pomarszczonymi wargami, pociągnął się za długi, farbowany wąs i podrapał za uchem, co zsunęło kasztanową peruczkę ciut na bok. Nieczęsto zdarzało się Erastowi Pietrowiczowi widzieć wszechwładnego gospodarza Moskwy tak skonsternowanego. - Petersburska kamaryla nigdy mi tego nie wybaczy - rzekł z przygnębieniem jaśniewielmożny. - Co z tego, że ten diabelski Chrapow, niech mu ziemia lekką będzie, jednak do Moskwy nie dojechał?! Klin leży przecież w moskiewskiej guberni... Jak tam, Eraście Pietrowiczu, czy już pan zakończył? Radca stanu tylko westchnął w odpowiedzi. Wtedy książę odwrócił się do czekającego przy drzwiach służącego w liberii, ze srebrną tacą w rękach. Na niej stały jakieś flaszeczki, szklane ampułki i miseczka pastylek eukaliptusowych przeciw kaszlowi. Sługa nazywał się Froł Grigorjewicz Wiediszczew i pełnił skromną funkcję kamerdynera, ale książę nie miał bardziej oddanego i doświadczonego doradcy od tego wysuszonego starca o łysej czaszce, z ogromnymi bakenbardami i w okularach o grubych szkłach w złotej oprawie. W przestronnym gabinecie nie było nikogo więcej - tylko oni trzej. - Co, Frołuszka - indagował drżącym głosem Dołgoruki - czas już na śmietnik? Tak bez honorów, bez podziękowań. Ze skandalem... - Władimirze Andrieiczu - odrzekł płaczliwym głosem kamerdyner. - A do diabła z tą służbą na urzędzie! Już, dzięki Bogu, odsłużył pan swoje, przecież zaczął się dziewiąty dziesiątek... Niech pan się tak nie dręczy. Jeśli car nie doceni, to moskwianie nie pożałują gospodarzowi dobrego słowa. To nie żarty, opiekował się pan nimi dwadzieścia pięć latek, po nocach nie dosypiał. Pojedziemy do Nicei, na słoneczko. Będziemy siedzieć w altance, wspominać dawne czasy, czego nam więcej trzeba w naszym wieku...? Książę uśmiechnął się smutno. - Nie potrafię, Froła, sam wiesz. Bez służby umrę, w pół roku zwiędnę. Jeśli jeszcze we mnie rześki duch, to tylko Moskwie go zawdzięczam. Gdyby chociaż wygnali za jakąś sprawę, a nie tak, za nic... U mnie w mieście wszystko w absolutnym porządku. Wstyd... W rękach Wiediszczewa zadrżała taca, po policzkach obficie popłynęły ślozy. - Bóg miłościw, ojczulku, może tym razem się uda. Czego już nie przeszliśmy, a przecież Pan zachował. Erast Pietrowicz odszuka złoczyńcę, który zarżnął generała, a wtedy i monarcha złagodnieje. - Nie złagodnieje - ponuro ciągnął Dołgoruki. - To problem bezpieczeństwa państwa. Kiedy władza się boi, wtedy nikomu nie wybacza. Trzeba wszystkim napędzić strachu, szczególnie swoim. Żeby dobrze się rozglądali, żeby jej, władzy, bardziej się bali niż spiskowców. Na moim terytorium to się stało, dlatego ja będę odpowiadał. Proszę tylko Boga o jedno: aby znaleźć przestępcę jak najrychlej, własnymi siłami. Choćby odejść bez sromu. Dobrze służyłem i dobrze chcę zakończyć. - Z nadzieją popatrzył na urzędnika do specjalnych poruczeń. - A więc, Eraście Pietrowiczu, potrafi pan tę „GieBe” odszukać? Fandorin odczekał z odpowiedzią i rzekł po cichu, niepewnie: - Zna mnie pan, Władimirze Andriejewiczu, ja cz-czczych obietnic składać nie lubię. Przecież nawet nie wiemy, czy zabójca skierował się do Moskwy, czy do Petersburga... W końcu działaniami Grupy Bojowej komenderują właśnie z Pitra. - Tak, tak, prawda. - Książę ze smutkiem pokiwał głową. - Co to ja... rzeczywiście. Toż cały Korpus Żandarmerii ramię w ramię z departamentem wyłowić ich nie może, a ja wam... Rosja jest wielka, przestępcy mogą skryć się gdziekolwiek... Wybaczcie mi, staremu. Wie pan, że tonący brzytwy się chwyta. Jednak już nieraz pan mnie ratował z różnych fatalnych opresji... Radca stanu chrząknął, trochę urażony porównaniem z brzytwą, i rzekł zagadkowym tonem: - A jednak... - Co za „a jednak”? - ocknął się Wiediszczew. Odstawił tacę, szybciutko otarł wielką chusteczką zapłakaną twarz, podreptał do urzędnika. - Czyżby był jakiś haczyk? - Myślę, że spróbować mimo wszystko można - powiedział w zamyśleniu Fandorin. - Nawet trzeba. Właściwie, sam chciałem zaapelować do jego ekscelencji o udzielenie stosownych pełnomocnictw. Zabójca użył mojego nazwiska i tym samym rzucił mi wyzwanie. Nie wspomnę już o tych skrajnie nieprzyjemnych minutach, które musiałem - przez niego - przeżyć dzisiejszego ranka. A w dodatku przypuszczam, że morderca udał się z Klina jednak do Moskwy. Od miejsca zabójstwa dzieli nas tylko godzina jazdy pociągiem, nawet nie zdążylibyśmy się zorientować. A w przeciwnym kierunku, do Petersburga, jest dziewięć godzin, co oznacza, że znajdowałby się jeszcze w podróży. A przecież od jedenastej trwają poszukiwania, wszystkie stacje zostały zamknięte, żandarmeria kolejowa sprawdza pasażerów we wszystkich pociągach w promieniu trzystu wiorst. Nie, on nie mógł uciec do stolicy. - A może w ogóle nie odjechał koleją? - zwątpił kamerdyner. - Siadł sobie na konika i truchtem poczłapał do jakiegoś Zamuchrańska - przeczekać, póki rwetes nie ucichnie? - Zamuchiańsk do przeczekania zawieruchy zupełnie się nie n-nadaje. Tam każdy człowiek jest jak na widelcu. Najprościej ukryć się właśnie w wielkim mieście, gdzie nikt nikogo nie zna, w dodatku w metropoliach znajdują się siatki konspiratorów i rewolucjonistów. Generał-gubernator spojrzał pytająco na Erasta Pietrowicza i szczęknął wieczkiem tabakierki, co było dowodem, że ze stanu rozterki przechodzi do głębokich rozważań. Urzędnik odczekał, aż Dołgoruki napełni nozdrza i głośno kichnie. Kiedy Wiediszczew tą samą chusteczką, którą dopiero co wycierał łzy, przetarł swojemu suzerenowi oczy i nos, książę spytał: - Ale jak go będziecie szukać, jeśli jest tutaj, w Moskwie? Przecież to milionowe miasto. Nawet nie wolno mi podporządkować panu policji i żandarmerii, najwyżej mogę ich zobowiązać do współpracy. Pan dobrze wie, łaskawco, że moja prośba o mianowanie pana oberpolicmajstrem już od trzech miesięcy błąka się po najwyższych instancjach. Sam pan widzi, jaki mamy tu babilon w sprawach policyjnych. Pod pojęciem „babilon” jego jaśniewielmożność rozumiał rozgardiasz, powstały w drugiej stolicy po zdymisjonowaniu ostatniego oberpolicmajstra, zbyt dosłownie traktującego sens określenia „nierozliczane tajne fundusze”. W Petersburgu toczyła się przewlekła papierowa wojna: partia dworska, wroga księciu, w żaden sposób nie chciała oddać kluczowego urzędu protegowanemu Dołgorukiego, lecz nie starczało jej także sił i wpływów, aby narzucić generałowi-gubernatorowi swojego stronnika. A tymczasem ogromne miasto żyło bez najważniejszego obrońcy i strażnika prawa. Oberpolicmajster powinien koordynować i nadzorować działania policji miejskiej, gubernialnej Dyrekcji Żandarmerii i Oddziału Ochrany, a teraz doszło do tego, że w metropolii panuje porządek jak w cygańskim taborze: podpułkownik Burlajew z ochrany i pułkownik Swierczyński z żandarmerii obmawiają się nawzajem, obaj zaś skarżą się na rozzuchwalonych policyjnych prystawów, bezczelnie hamujących bieg spraw. - Tak, sytuacja nie jest korzystna do prowadzenia zharmonizowanych akcji - przyznał Fandorin. - Sądzę jednak, że w t-tym konkretnym przypadku rozdzielenie kompetencji organów porządkowych jest nam na rękę... Gładkie czoło radcy stanu zmarszczyło się, ręka bezwolnie wyciągnęła z kieszeni nefrytowy różaniec, który pomagał Erastowi Pietrowiczowi skoncentrować myśli. Dołgoruki i Wiediszczew, którzy już znali nawyk Fandorina, nadstawiali ucha, wstrzymując dech w piersi. Wyraz twarzy obu staruszków przywodził na myśl dzieci w cyrku, które doskonale wiedzą, że cylinder magika jest pusty, ale równocześnie nie wątpią, iż spryciarz zaraz wyjmie stamtąd zajączka albo gołębicę. I radca wyjął. - Pozwolę sobie postawić pytanie: dlaczego przestępcy tak b-błyskotliwie udało się zrealizować plan? - zaczął Erast Pietrowicz i zrobił pauzę, jakby rzeczywiście czekał na odpowiedź. - Bardzo proste: wiedział doskonale to, co powinni wiedzieć tylko nieliczni - to raz. Sposoby zapewnienia bezpieczeństwa generałowi-adiutantowi Chrapowowi podczas pobytu w guberni moskiewskiej zostały ustalone dopiero przedwczoraj, przy udziale bardzo wąskiego grona osób - to dwa. Któraś z nich, wprowadzona w najdrobniejsze szczegóły porządku dnia, zdradziła je rewolucjonistom, świadomie lub nieświadomie - to trzy. Wystarczy znaleźć tego człowieka i przez niego dojdziemy do Grupy Bojowej, a następnie do samego wykonawcy. - Jak to nieświadomie? - spytał generał-gubernator, zmrużywszy oczy. - No, świadomie to zrozumiałe. I w służbie państwowej są wilkołaki. Jeden wydaje sekrety nihilistom dla pieniędzy drugi za diabelską namową. Ale nieświadomie - to niby jak? Po pijanemu? - Prędzej z braku ostrożności - odpowiedział Fandorin. - Najczęściej o-odbywa się to tak: urzędnik na stanowisku wypapla co nieco komuś ze swoich bliskich, kto jest powiązany z terrorystami. Syn, córka, kochanka. Wydłuży to jedynie nasz łańcuszek o jedno dodatkowe ogniwo. - Tak. - Książę ponownie sięgnął po niuch tabaki. - Przedwczoraj w tajnej naradzie poświęconej przyjazdowi Iwana Fiodorowicza (niech mu, grzesznikowi, ziemia lekką będzie) oprócz mnie i pana brali udział tylko Swierczyński i Burlajew. Nawet policji nie wezwaliśmy, zgodnie z rozkazami z Petersburga. Tak więc co? Musimy podejrzewać naczelników Dyrekcji Żandarmerii i Oddziału Ochrany? Dziwaczne to, panie... A... a... psik! - Niech Bóg da zdrowie - rzucił Wiediszczew i ponownie wziął się do wycierania nosa jaśniewielmożności. - Ich także - obwieścił zdecydowanie Erast Pietrowicz. - Poza tym należy wyjaśnić, kto jeszcze z oficerów żandarmerii i ochrany był wtajemniczony w sz-szczegóły. Przypuszczam, że będzie to najwyżej trzech, czterech ludzi, z pewnością nie więcej. Froł Grigorjewicz jęknął. - Boże ty mój, dla was to prostsze niż splunąć! Władimirze Andrieiczu, na honor, przestańcie się zamęczać! Jeśli już nadszedł czas zakończyć służbę, to odejdziecie pięknie, z wszelkimi honorami. Odprowadzą was pod rękę, a nie wywalą kopniakiem w zadek! Erast Pietrowicz zaraz nam tego judasza wyłowi. Powie: „To raz, to dwa, to trzy” - i gotowe. - To nie takie proste! - Radca stanu pokiwał głową. - Tak, Dyrekcja Żandarmerii - to pierwsze możliwe miejsce przecieku informacji. Oddział Ochrany - drugie. Ale jest, niestety, i t-trzecia ewentualność, której prześledzić nie jestem w stanie. Nasz plan powziętych środków ochrony Chrapowa został wysłany szyfrogramem do Petersburga. To tam zaprezentowano mnie, jako osobę odpowiedzialną za bezpieczeństwo gościa - z wypisem z akt służbowych, charakterystyką zewnętrzną, danymi wywiadowczymi itp. Jednym słowem, ze wszystkim, co się przedstawia w takich sytuacjach. Von Seidlitz nie podejrzewał, że ma przed sobą fałszywego Fandorina, gdyż został gruntownie zaznajomiony z moim rysopisem i wiedział nawet, że się jąkam... Jeżeli źródło przecieku znajduje się w Petersburgu, wątpliwe, czy będę mógł cokolwiek zdziałać. Jak się mówi, ręce mam za krótkie... Ale, mimo wszystko, mamy dwie szansę na trzy, że trop wiedzie do Moskwy. A i zabójca najprawdopodobniej ukrywa się gdzieś tutaj. Będziemy szukać. Z domu generała-gubernatora urzędnik do specjalnych poruczeń skierował się wprost do Dyrekcji Żandarmerii, na Małą Nikicką. Dopóki jechał książęcym, wybitym niebieskim aksamitem powozem, roztrząsał, jak się zachować podczas rozmowy z pułkownikiem Swierczyńskim. Rzecz jasna, hipoteza, że Stanisław Filipowicz, wieloletni zausznik księcia i Wiediszczewa, ma powiązania z rewolucjonistami, mogła się zrodzić tylko w głowie fantasty albo marzyciela, a do takich - dzięki Bogu - radca stanu nie należał. Jednak w jego bogatym w przygody życiu zdarzały się niespodzianki jeszcze bardziej szokujące. Co zatem można powiedzieć o pułkowniku Samodzielnego Korpusu Żandarmerii, Stanisławie Swierczyńskim? Skryty, przebiegły, ambitny, lecz równocześnie bardzo ostrożny, woli pozostawać w cieniu. Sumienny, służbista. Potrafi czekać na właściwy moment i wydaje się, że teraz ten moment nadszedł: na razie naczelnik dyrekcji tylko ad interim, najprawdopodobniej zostanie zatwierdzony na to stanowisko, a wtedy otworzą się przed nim najbardziej kuszące perspektywy kariery. Prawda, i w Moskwie, i w Petersburgu wiadomo, że Swierczyński to człowiek Wołodii Czerwone Słoneczko. Jeśli Władimira Andriejewicza odprawią ze starej stolicy z kwitkiem do Nicei, mogą wcale nie zatwierdzić pułkownika na lukratywnym stanowisku. Wychodziło więc na to, że dla kariery Stanisława Filipowicza śmierć generała Chrapowa stanowi - co najmniej - przeszkodę, a nawet możliwe, że jest dlań wielką zgryzotą. W każdym razie tak wydawało się na pierwszy rzut oka. Jazda z Twerskiej na Małą Nikicką trwała bardzo krótko i gdyby nie wiatr tnący ukośnie śniegiem, Fandorin wolałby pójść na piechotę - idąc, lepiej się myśli. Oto i skręt z bulwaru. Powóz przejechał obok żeliwnej kraty domu barona Evert-Kołokolcewa, gdzie w oficynie kwaterował Erast Pietrowicz, a dwieście kroków dalej z zasłony śnieżycy wynurzył się znany mu żółto-biały pałacyk z pasiastą budką przed podjazdem. Fandorin wysiadł z powozu, przytrzymał cylinder i wbiegł po śliskich stopniach. W westybulu chwacko zasalutował radcy stanu znajomy wachmistrz i nie czekając na pytanie, zameldował: - U siebie. Czeka. Poproszę, panie radco, futro i nakrycie głowy. Odniosę do garderoby. Podziękowawszy z roztargnieniem, Erast Pietrowicz rozejrzał się po wnętrzu, jakby widział je po raz pierwszy. Korytarz z szeregiem jednakowych, obitych ceratą drzwi, nudne niebieskie ściany z banalną białą bordiurą, a w dalekim końcu - sala gimnastyczna. Czy to możliwe, żeby w tych ścianach taiła się zdrada stanu? W poczekalni dyżurował adiutant dyrekcji, porucznik Smoljaninow, rumiany młodzieniec o żywych, czarnych oczach i wybornie podkręconych wąsikach. - Zdrowia życzę, Eraście Pietrowiczu - przywitał wesoło częstego gościa. - Jaka pogódka, nieprawdaż? - Tak, tak - pokiwał głową radca. - Mogę wejść? I bez ceremonii, na prawach starego współpracownika, a możliwe, że w najbliższej przyszłości bezpośredniego przełożonego, wkroczył do gabinetu. - Co tam w wyższych sferach? - Swierczyński wyszedł mu na spotkanie. - Jak tam Władimir Andriejewicz? Jak mamy działać, co przedsięwziąć? Miejsca sobie nie mogę znaleźć. - I zniżył głos do przejmującego szeptu. - Jak pan myślisz, zdejmą go? - A to do pewnego stopnia b-będzie zależało od nas, pana i mnie. Fandorin zagłębił się w fotelu, pułkownik rozlokował się naprzeciw i rozmowa od razu zeszła na tematy służbowe. - Stanisławie Filipowiczu, będę z panem szczery. Wśród nas - albo tutaj, w żandarmerii, albo w ochranie - jest z-zdrajca. - Zdrajca? - Pułkownik tak potrząsnął głową, że aż naruszył swój idealny przedziałek, dzielący gładko przylizaną koafiurę na dwie symetryczne połowy. - U nas?! - Tak, zdrajca albo g-gaduła, co w danym wypadku oznacza to samo. I urzędnik przedstawił rozmówcy swoje spostrzeżenia i wnioski. Swierczyński słuchał, nerwowo kręcąc wąsa, po czym położył rękę na sercu i z przejęciem rzekł: - Zupełnie się z panem zgadzam! Przekonujące i rzetelne wnioski. Ale moją dyrekcję proszę uwolnić od podejrzeń. Nasze zadania, związane z przyjazdem generała Chrapowa, były bardzo proste: zapewnić umundurowany konwój. Nawet nie podejmowałem żadnych specjalnych środków ostrożności - zwyczajnie poleciłem skierować pół plutonu jazdy, i koniec. Zapewniam pana, szanowny Eraście Pietrowiczu, że z całej dyrekcji w szczegóły wprowadzone zostały tylko dwie osoby: ja i porucznik Smoljaninow. Jemu, jako adiutantowi dyrekcji, zobowiązany byłem wszystko wyjaśnić. Ale przecież pan go zna, to odpowiedzialny młody człowiek, roztropny, o najszlachetniejszych przekonaniach i poglądach, taki nie zawiedzie. A i ja, ośmielę się mieć nadzieję, znany panu jestem jako człowiek, który nie miele jęzorem po próżnicy. Erast Pietrowicz dyplomatycznie skłonił głowę. - Właśnie d-dlatego najpierw skierowałem kroki tutaj i niczego przed panem nie zataiłem. - Zapewniam pana, to albo petersburscy, albo gniezdnikowscy! - Pułkownik szerzej otworzył piękne, aksamitne oczy. Gniezdnikowskimi nazywał Oddział Ochrany, z siedzibą w zaułku Wielkim Gniezdnikowskim. - O tych z Petersburga niczego powiedzieć nie mogę, nie dysponuję dostatecznie pełnymi świadectwami, ale u podpułkownika Burlajewa wśród pomocników znajdzie się dość podejrzanych - i byli nihiliści, i różne ciemne typy. Należałoby im się przyjrzeć. Ja, rzecz jasna, nie śmiem obwiniać samego Piotra Iwanowicza, Boże broń, ale za nieoficjalne zapewnienie bezpieczeństwa odpowiedzialna była jego służba szpicli, a to oznacza, że udzielano jakichś wyjaśnień, i to niemałej grupie nader podejrzanych osób. Nieopatrznie. I jeszcze jedno... - Swierczyński zawahał się, jakby niepewny, czy warto kontynuować. - Co? - spytał Fandorin, patrząc mu prosto w oczy. - Czy możliwa jest jeszcze jakaś inna wersja, którą przegapiłem? Niech pan mówi, Stanisławie Filipowiczu, niech pan mówi. Przecież jesteśmy wobec siebie szczerzy. - Są jeszcze tajni agenci, których w naszym resorcie nazywa się współpracownikami. To ci członkowie kółek rewolucyjnych, którzy zdecydowali się na współpracę z policją. - Agents provocateurs? - Radca stanu zmarszczył czoło. - No, niekoniecznie provocateurs. Zazwyczaj po prostu informatorzy. Bez nich w naszym fachu nic się nie da zrobić. - A skąd wasi szpiedzy mogą znać szczegóły powitania tajnego gościa, i to jeszcze takie jak mój rysopis? - Czarne strzałki brwi Erasta Pietrowicza niemal się złączyły. - Czegoś tutaj nie rozumiem. Pułkownik najwyraźniej był w opałach. Z lekka się zarumienił, jeszcze mocniej podkręcił wąsa i konfidencjonalnie zniżył głos. - Agenci bywają różni. I ich stosunki z pełnomocnymi oficerami także układają się wielorako. Czasami opierają się na zupełnie prywatnych... mmm... powiedziałbym nawet: intymnych kontaktach. No, przecież pan rozumie. - Nie. - Fandorin zadrżał, patrząc trwożnie na rozmówcę. - Nie rozumiem i nie chcę rozumieć. Czy pan próbuje powiedzieć, że pracownicy żandarmerii i ochrany, dla dobra sprawy, wstępują z agentami w stosunki homo... z mężczyznami!? - Ach, nie, dlaczego akurat z mężczyznami?! - Swierczyński klasnął w dłonie. - Wśród współpracowników jest dostatecznie wiele kobiet, zazwyczaj młodych i całkiem niebrzydkich. Pan przecież wie, jak swobodnie współczesna, rewolucyjna i sympatyzująca młodzież podchodzi do spraw płci. - Tak, tak. - Radca stanu trochę się skonfundował. - Zdarzało mi się słyszeć. Istotnie, niezbyt jasno pojmuję zakres działalności t-tajnej policji. Jakoś dotąd nie zdarzało mi się zajmować rewolucjonistami; poświęcałem więcej czasu mordercom, szalbierzom i zagranicznym szpiegom. Jednakowoż, Stanisławie Filipowiczu, pan jawnie naprowadza mnie na któregoś z oficerów ochrany. Na kogo? Który z nich, pańskim zdaniem, utrzymuje podejrzane stosunki? Pułkownik jeszcze przez pół minuty odgrywał moralne rozterki, aż w końcu, jakby właśnie się zdecydował, szepnął: - Eraście Pietrowiczu, drogi mój, to oczywiście sprawa częściowo prywatna, ale znając pana jako człowieka wyjątkowo delikatnego i o szerokich horyzontach, uważam, że nie mam prawa dalej tego ukrywać. Tym bardziej że rzecz dotyczy wydarzenia szczególnie ważkiego, na tyle, że blakną przy nim wszystkie sprawy intymne, jakie... - Tutaj, trochę zaplątawszy się w gramatyce, Swierczyński nieco się stropił i dalej już mówił prościej. - Dysponuję dowodami, że podpułkownik Burlajew pozostaje w styczności z niejaką Dianą... to, rozumie się, kryptonim agenta. Osoba bardzo tajemnicza, współpracująca z władzami nie dla korzyści materialnych, lecz z powodów ideowych, i dlatego stawiająca własne warunki. Dla przykładu: nie znamy ani jej prawdziwego nazwiska, ani miejsca kwaterunku - jedynie adres mieszkania konspiracyjnego, które wynajmuje dla niej departament. Sądząc po tym, jest panną lub damą z bardzo dobrej rodziny. Ma szerokie i użyteczne znajomości w kręgach rewolucyjnych Moskwy i Sankt Petersburga, oddaje policji rzeczywiście nieocenione usługi... - Jest kochanką Burlajewa i on mógł się jej wygadać? - Radca niecierpliwie przerwał Swierczyńskiemu. - Do tego pan zmierza? Stanisław Filipowicz rozpiął ciasny kołnierzyk, przysunął się bliżej. - Ja... nie jestem pewny, czy jest jego kochanką, ale dopuszczam taką myśl. Nawet bardzo mocno podejrzewam. A jeśli tak, to jest całkowicie możliwe, że Burlajew mógł powiedzieć jej coś zbędnego. Rozumie pan, podwójni agenci, jeszcze o takim charakterze, są mało przewidywalni. Dziś współpracują z nami, a jutro się wycofują... - Dobrze, wezmę to pod uwagę. Erast Pietrowicz zamyślił się nad czymś i nagle zmienił temat. - Sądzę, że Froł Grigorjewicz przysłał panu t-telegram z zaleceniem, by okazano mi pełne wsparcie. Swierczyński przyłożył rękę do serca na znak, że można nim całkowicie rozporządzać. - W takim razie mam prośbę. Dla dobra śledztwa potrzebny mi jest rozumny p-pomocnik, jako oficer łącznikowy. Nie użyczy mi pan swojego Smoljaninowa? Radca stanu przebywał w żółto-białym pałacyku nie dłużej niż pół godziny, ale kiedy znowu wyszedł na ulicę, miasta nie można było poznać. Wiatr znudził się gonieniem białego puchu po krzywych ulicach, śnieg leżał w pulchnych zwałach na dachach i jezdniach, a niebo, jeszcze niedawno zupełnie niewidoczne, rozjaśniło się w czarodziejski sposób. Okazało się, że wcale nie jest niskie i ziarniste, lecz na odwrót - wysokie, radośnie błękitne, zwieńczone maleńkim, lśniącym jak imperiał złotym krążkiem. Nad domami, jakby znikąd, pojawiły się bombki kopuł, zagrał tęczowymi iskierkami świeży śnieg i Moskwa wykonała swą ulubioną magiczną sztuczkę - przekształciła się z ropuchy w królewnę tak piękną, że tchu w piersi nie staje! Erast Pietrowicz rozejrzał się dookoła i stanął, na chwilę nawet oślepł od blasku. - Ach, jak pięknie! - zawołał porucznik Smoljaninow i zawstydziwszy się bezpośredniości swojego zachwytu, uznał za stosowne protekcjonalnie dorzucić: - Zresztą takie zmiany pogody nie są czymś nadzwyczajnym... A dokąd teraz, panie radco stanu? - Do ochrany. Pogoda naprawdę jest wspaniała. L-lepiej się przejdźmy. Fandorin odesłał kolaskę z powrotem do stajen generała-gubernatora i w pięć minut później urzędnik do specjalnych poruczeń i jego rumiany towarzysz szli bulwarem Twerskim, gdzie przechadzała się gawiedź uradowana niespodziewaną amnestią natury, chociaż stróże ledwie zaczęli oczyszczać alejki ze śniegu. Erast Pietrowicz od czasu do czasu łowił skierowane nań przelotne spojrzenia - to wystraszone, to współczujące, to po prostu ciekawskie - i nie od razu uświadomił sobie, w czym rzecz. Ach, tak, przecież u jego boku, nieco z tyłu, maszerował chwat w niebieskim żandarmskim szynelu, przy szabli, z kaburą. Patrząc z boku, można by pomyśleć, że porządnego z wyglądu obywatela ziemskiego w futrzanym płaszczu i zamszowym cylindrze eskortują pod konwojem. Dwóch spotkanych studentów politechniki, zupełnie Fandorinowi nie znanych, skinęło „aresztantowi” głowami, a na „konwojenta” popatrzyło z nienawiścią i odrazą. Erast Pietrowicz obejrzał się na porucznika, ale ten uśmiechał się, pewnie nawet nie zauważył wrogości młodych ludzi. - Smoljaninow, najprawdopodobniej spędzi pan kilka dni ze mną. Niech pan zdejmie mundur, bo może on zaszkodzić sprawie. Lepsze będzie ubranie cywilne. A przy okazji, już dawno chciałem pana z-zapytać... Jak to się stało, że znalazł się pan w Korpusie Żandarmerii? Przecież pana ojciec, jeśli się nie mylę, jest tajnym radcą. Mógłby pan służyć w gwardii. Porucznik odebrał pytanie jako przyzwolenie na skrócenie dystansu. Jednym susem dogonił Fandorina i pomaszerował z nim ramię w ramię. - A co tam ciekawego w gwardii! - odpowiedział ochoczo. - Parady i popijawy, nuda. Służba w żandarmerii zaś to jedna frajda. Tajne zadania, pościgi za groźnymi przestępcami, zdarzają się strzelaniny. W zeszłym roku anarchista zaczaił się na daczy w Nowogiriejewie, pamięta pan? Ostrzeliwał się przez trzy godziny, ranił dwóch naszych. Mnie też o mało nie zranił, kula bzyknęła tuż przy twarzy. Jeszcze pół cala i zostałaby blizna. - Ostatnie słowa wymówił z nieskrywanym żalem za utraconą okazją. - A nie czuje się pan urażony... nieprzyjaźnią, z-z którą społeczeństwo odnosi się do niebieskich mundurów, szczególnie w kręgach pańskich rówieśników? Erast Pietrowicz popatrzył na współtowarzysza ze szczególnym zainteresowaniem, ale wzrok Smoljaninowa pozostał niezmącony. - Nie zwracam na to uwagi, ponieważ służę Rosji i mam czyste sumienie. A uprzedzenie do szarż Korpusu Żandarmerii rozwieje się, kiedy wszyscy zrozumieją, jak wiele czynimy dla ochrony państwa, jak bronimy ofiary przemocy. Pan przecież wie, że emblemat, którym obdarzył nasz korpus cesarz Mikołaj Pawłowicz - biała chusteczka - ma służyć do wycierania łez nieszczęsnych i cierpiących. Taki prostoduszny entuzjazm zmusił radcę stanu do ponownego spojrzenia na porucznika. A ten powiedział jeszcze żarliwiej: - Uważa się naszą służbę za sromotną, ponieważ mało się o niej wie. Nawiasem mówiąc, niełatwo jest zostać oficerem żandarmerii. Po pierwsze, przyjmuje się tylko szlachtę rodową, ponieważ to my najpierw stajemy w obronie monarchii. Po drugie, wybiera się tych, którzy ukończyli szkoły pierwszego stopnia, czyli najbardziej wykształconych i zacnych oficerów armii. Takich, którzy niczym się nie splamili w ciągu całej służby i którzy nie mają - broń Boże - żadnych długów. Żandarm powinien mieć czyste ręce. Czy wiesz pan, jakie egzaminy musiałem zdawać? Okropność! Za referat na temat „Rosja w dwudziestym wieku” otrzymałem najwyższą ocenę, a mimo to prawie rok czekałem w kolejce na miejsce na kursach. Po ich zakończeniu następne cztery miesiące musiałem czekać na wolny etat. Tu, w moskiewskiej dyrekcji, prawdę mówiąc, posadę załatwił mi papa... Tego Smoljaninow nie musiał mówić, toteż Erast Pietrowicz wysoko ocenił szczerość młodego człowieka. - No, a jaka przyszłość oczekuje Rosję w dwudziestym wieku? - spytał Fandorin, zerknąwszy na obrońcę tronu z nieskrywaną sympatią. - Najwspanialsza! Trzeba tylko światłą część społeczeństwa przestawić z destrukcyjnego sposobu myślenia na twórczy, a nieoświeconych należy kształcić i stopniowo wpajać w nich poczucie szacunku dla samych siebie i godność. To jest najważniejsze! Jeśli tego się nie osiągnie, to Rosję czekają przerażające próby... Jednak tego, jakie to konkretne doświadczenia czekają Rosję, Erast Pietrowicz już się nie dowiedział, ponieważ właśnie skręcili w zaułek Wielki Gniezdnikowski i przed nimi ukazał się niepozorny, piętrowy, pomalowany na zielono dom, w którym mieścił się moskiewski Oddział Ochrany. Człowiekowi, niemającemu gruntownej wiedzy o zawiłościach rosyjskiej machiny państwowej niełatwo było zrozumieć, czym różni się działalność Oddziału Ochrany od działalności gubernialnej Dyrekcji Żandarmerii. Formalnie biorąc, pierwszemu organowi zlecono poszukiwanie przestępców politycznych, a drugiemu - prowadzenie dochodzeń, ale ponieważ w tajnych śledztwach pościg bywa nieodłączny od dochodzenia, oba resorty zajmowały się jednym i tym samym: tępiły rewolucyjny wrzód wszelkimi przewidzianymi i nieprzewidzianymi prawem sposobami. I do żandarmerii, i do ochrany przyjmowano wyłącznie ludzi zrównoważonych, wielokrotnie sprawdzonych, dopuszczano ich bowiem do najskrytszych tajemnic. Różnica tkwiła w podległości służbowej - dyrekcja była podporządkowana sztabowi Samodzielnego Korpusu Żandarmerii, a oddział - Departamentowi Policji. Gmatwaninę pogłębiał jeszcze fakt, że kierownicze szarże ochrany nierzadko figurowały na listach kadr Korpusu Żandarmerii, a w Dyrekcji Żandarmerii służyli urzędnicy cywilni, byli pracownicy departamentu. Widocznie kiedyś, ktoś mądry i doświadczony, wyznawca niezbyt pochlebnego poglądu na temat ludzkiej natury, uznał, że jedno oko nie upilnuje niespokojnego imperium. Przecież nie bez przyczyny sam Bóg obdarzył człowieka nie jedną źrenicą, lecz dwiema. Dwojgiem oczu łatwiej dostrzeże się bunt, a i mniejsze będzie ryzyko, że jedno oko coś sobie uroi. Dlatego, zgodnie z dawną tradycją, stosunki pomiędzy dwiema rozgałęzieniami tajnej policji można było określić mianem „zazdrośnie nieprzychylnych”, czego „góra” nie tylko nie zwalczała, ale co nawet, pewnikiem, popierała. W Moskwie odwieczna wrogość dzieląca żandarmów i agentów ochrany nieco osłabła dzięki wspólnemu kierownictwu - jedni i drudzy podlegali miejskiemu oberpolicmajstrowi - ale pracownicy zielonego domu mieli pewną przewagę: dysponując większą i sprawniejszą siecią agentów, lepiej niż ich koledzy w niebieskich mundurach znali życie i nastroje wielkiej metropolii, a dla kierownictwa cenniejsi są ci, którzy więcej wiedzą. O wyższości ochrany pośrednio świadczyła też sama lokalizacja siedziby oddziału - w bezpośrednim sąsiedztwie rezydencji oberpolicmajstra. Wystarczyło tylko wyjść jednymi kuchennymi drzwiami i przez zamknięte podwórze dojść do drugich, podczas gdy z Małej Nikickiej do domu policmajstra na bulwarze Twerskim można było dotrzeć nie prędzej niż po kwadransie szybkiego marszu. Z powodu przedłużającej się nieobecności głównego policyjnego kierownictwa krucha równowaga między Małą Nikicką a Gniezdnikowskim została naruszona, o czym Erast Pietrowicz dobrze wiedział. Dlatego insynuacje Swierczyńskiego pod adresem podpułkownika Burlajewa i jego podwładnych przyjmował z dużą ostrożnością. Pchnąwszy niepokaźne drzwi, Fandorin znalazł się w ciemnym przedpokoju o niskim, popękanym suficie. Skinął milkliwemu osobnikowi w cywilu (ten odpowiedział uniżonym ukłonem) i nie zatrzymując się, wszedł po starych krętych schodach na pierwsze piętro. Smoljaninow, przytrzymując szablę, z łoskotem postępował za nim. Na górze wyglądało całkiem inaczej. Szeroki, jasny korytarz wyłożony był chodnikiem. Zza obitych skórą drzwi dobiegał pracowity stuk maszyn do pisania, na ścianach wisiały stylowe grawiury z widokami starej Moskwy. Porucznik żandarmerii, widać, znalazł się na wrogim terytorium po raz pierwszy, bo rozglądał się dookoła z nieskrywanym zaintrygowaniem. - Niech pan tu posiedzi. - Erast Pietrowicz wskazał mu rząd krzeseł, a sam wszedł do gabinetu naczelnika. - Rad pana widzę w dobrym zdrowiu! - Podpułkownik wyszedł zza biurka i z przesadnym ożywieniem uścisnął gościowi rękę, choć rozstali się jakieś dwie godziny temu i podówczas stan zdrowia radcy stanu nie dawał najmniejszych podstaw do niepokoju. Fandorin uznał, że podpułkownik wciąż czuje się głupio z powodu niedawnego niefortunnego aresztowania. Ponieważ wszystkie konieczne przeprosiny zostały wygłoszone - w sposób jak najbardziej elokwentny i wyszukany - jeszcze na dworcu, radca, uznając temat za wyczerpany, nie chciał wracać do tego przykrego epizodu i od razu przeszedł do sedna sprawy. - Piotrze Iwanowiczu, wczoraj zdał mi pan raport o środkach bezpieczeństwa przedsięwziętych na czas wizyty generała-adiutanta Chrapowa. Pańskie propozycje zaakceptowałem. O ile pamiętam, oddelegował pan dwunastu filerów do ochrony spotkania na dworcu, czterech, przebranych za fiakrów, miało zapewniać eskortę na ulicach i jeszcze dwie siedmioosobowe brygady wyznaczono do patrolowania okolic pałacyku na Worobjowych Górach. - Dokładnie tak. - Burlajew potwierdził ostrożnie, jakby oczekując podstępu. - Czy waszych szpicli powiadomiono, jaka persona p-przybywa? - Wiedzieli o tym tylko dowódcy każdej z brygad, w sumie czterech ludzi, wyjątkowo pewnych. - T-tak. - Radca stanu założył nogę na nogę, rzucił cylinder i rękawiczki na sąsiednie krzesło i rzekł niedbale: - Mam nadzieję, że nie zapomniał pan powiadomić tych cz-czterech, że ogólne kierownictwo ochrony zostało powierzone mnie? Podpułkownik rozłożył ręce. - Nie, Eraście Pietrowiczu. Nie uznałem tego za konieczne. A co, należało? Przepraszam. - Znaczy, że oprócz pana nikt w całym oddziale nie wiedział, że to mnie polecono przywitać generała? - Fandorin raptownie wychylił się do przodu. - Wiedzieli o tym tylko moi najbliżsi pomocnicy - asesor kolegialny Mylnikow i starszy urzędnik Zubcow, poza tym nikt więcej. W naszej instytucji przyjęte jest nie mówić rzeczy zbędnych. Mylnikow, jak pan wie, kieruje służbą tajniaków, przed nim nie można było tego ukrywać. A Siergiej Witaljewicz Zubcow to najbystrzejszy z moich pracowników. Notabene, swego czasu to właśnie on opracował schemat „ochrona Pe-eN-De”. To, można powiedzieć, jego chluba zawodowa. - Czego ochrona? Czego? - zdziwił się Erast Pietrowicz. - Pe-eN-De. „Powitanie Najwyższych Dostojników”. Taka terminologia służbowa. Prowadzimy tajne obserwacje według rangi określanej liczbą oddelegowanych agentów. „Śledztwo drugiej rangi”, „aresztowanie trzeciej rangi” i tak dalej. „Powitanie pierwszej rangi” oznacza, że należy zabezpieczyć spotkanie najwyższych dostojników. Tak na przykład dwa tygodnie temu przyjechał austriacki następca tronu, książę Franciszek Ferdynand. Skierowano trzydziestu szpicli - dwunastu na dworzec, czterech dyżurowało w wolantach i dwie siedmioosobowe ekipy patrolowały teren wokół rezydencji. A „najwyższa ranga” dotyczy personalnie tylko jego cesarskiej mości. Wtedy pracują wszyscy agenci - sześćdziesięciu, a z Petersburga przybywa jeszcze lotna brygada, nie licząc ochrany z dworca, żandarmerii i pozostałych. - Mylnikowa znam - rzekł w zamyśleniu radca. - Jewstratij Pawłowicz, jeśli dobrze pamiętam? Widziałem go podczas akcji, chwacki. Czy on nie pochodzi z nizin? - Tak, awansował ze zwykłego stójkowego. Niezbyt wykształcony, ale zmyślny, rzutki, wszystko chwyta w lot. Wywiadowcy patrzą na niego jak na Boga, a on też ich nie da skrzywdzić. Złoty człowiek, jestem z niego bardzo kontent. - Złoty? - spytał z powątpiewaniem Fandorin. - A do mnie d-dochodziły słuchy, jakoby Mylnikow nie miał czystych rąk. Żyje nad stan. Przypominam sobie, że nawet prowadzono dochodzenie wewnętrzne w sprawie defraudacji służbowych pieniędzy. Burlajew zniżył głos. - Szanowny Eraście Pietrowiczu, do kompetencji Mylnikowa należy rozporządzanie znacznymi środkami zachęty dla szpicli. Jak dysponuje tymi pieniędzmi - nie moje zmartwienie. Żądam jedynie, żeby jego służba pracowała bez zarzutu, a to mi Jewstratij Pawłowicz zapewnia. Czego więcej trzeba? Urzędnik do specjalnych poruczeń rozważył to, co właśnie usłyszał. Widać nie znalazł w tym niczego, czemu mógłby się sprzeciwić. - Dobrze, niech tak będzie. A co to za człowiek ten Zubcow? Prawie wcale go nie znam. To znaczy widziałem go, rzecz jasna, ale nigdy z nim nie pracowałem. Czy dobrze pamiętam, że był k-kiedyś rewolucjonistą? - Właśnie tak. - Naczelnik ochrany z wyraźną błogością rozpoczął niezbyt składną opowieść. - Ta historia to mój wielki sukces. Osobiście aresztowałem Siergieja Witaljewicza, jeszcze kiedy był studentem. Długo musiałem się z nim męczyć - z początku zachowywał się jak prawdziwy wilczek. Nawet w karcerze, o chlebie i wodzie, u mnie posiedział. Próbowałem zmiękczyć go wrzaskiem, straszyłem katorgą. Zdobyłem go jednak nie strachem, lecz perswazją. Patrzę: chłopak jest wnikliwy; tacy, z racji przymiotów swego umysłu, nie są skłonni do terroru czy innych form przemocy. Bomba i rewolwer - przecież to dla tępaków; tych, którym brak wyobraźni; tych, którzy walą głową o mur. A mój Siergiej Witaljewicz, widzę, lubi podyskutować o parlamentaryzmie, o sojuszu zdrowo myślących patriotów, itepe. Przesłuchiwać go było wielką przyjemnością. Nieraz, nie wiem, czy pan uwierzy, do białego rana siedzieliśmy w prewencyjnym. Zauważyłem, że o swoich towarzyszach z kółka mówił krytycznie, dostrzegał ciasnotę ich poglądów i płynącą z tego beznadziejność. Szukał rozwiązania: jak uzdrowić niesprawiedliwość społeczną, nie rozwalając przy tym kraju dynamitem w drobny mak. Bardzo mi się to spodobało. Wystarałem się o umorzenie jego sprawy. Koledzy, rzecz jasna, zaczęli niesłusznie podejrzewać go o zdradę, odwrócili się od niego. A przecież ich nie zdradził. Właściwie pozostał mu tylko jeden przyjaciel - ja. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Opowiadałem mu to, co mogłem - o swojej pracy, o małych i wszelkich problemach. I co pan myśli? W ferworze dyskusji Siergiej Witaljewicz zaczął mi doradzać - jak lepiej rozmawiać z młodzieżą, jak odróżniać propagatorów od terrorystów, co należy przeczytać z rewolucyjnej literatury, i tak dalej. Rady były wyjątkowo cenne. Kiedyś, przy kieliszku koniaku, mówię do niego: „Siergieju Witaljewiczu, druhu mój, przywiązałem się do pana w ciągu tych miesięcy i ciężko mi patrzeć, jak pan się miota między dwiema prawdami. Czy ja nie rozumiem, że pańscy nihiliści mają także swoją prawdę? Ale przecież przed panem drzwi są tam teraz zamknięte. W takim razie - mówię - niech się pan przyłączy do naszej prawdy, ona, dalibóg, jest bardziej solidna. Widzę, że pan jest prawdziwym patriotą ziemi rosyjskiej, nie ma pan nic wspólnego z żadnymi internacjonałami. A ja jestem patriotą nie mniejszym niż pan, zacznijmy wspólnie pomagać Rosji”. No i co? Porozmyślał Siergiej Witaljewicz dzień-dwa, napisał listy do swoich byłych przyjaciół - „rozeszły się nasze ścieżki” - i skreślił podanie o przyjęcie do służby pod moim kierownictwem. Teraz jest moją prawą ręką i daleko zajdzie, zobaczy pan. Nawiasem mówiąc, stał się pańskim gorącym stronnikiem. Jakby się w panu zakochał, słowo honoru! Ciągle tylko rozmawia o pańskich sukcesach detektywistycznych. Chwilami wręcz jestem zazdrosny. Podpułkownik zaśmiał się, najwyraźniej bardzo kontent z tego, że i siebie przedstawił w korzystnym świetle, i przyszłemu przełożonemu zgrabny komplement sprokurował. Jednak Fandorin, zgodnie ze swoim stałym zwyczajem, nagle zmienił temat. - Czy zna p-pan, Iwanie Pietrowiczu, pewną d-damę o imieniu Diana? - spytał. Burlajew przestał się śmiać, jego twarz jakby skamieniała i częściowo utraciła wyraz szorstkiej, żołnierskiej otwartości - wzrok stał się czujny, przenikliwy. - Czy mogę wiedzieć, panie radco, dlaczego interesuje pana ta dama? - Może pan - odpowiedział obojętnym tonem Fandorin. - Szukam źródła, z którego informacje o naszym planie ochrony trafiły do t-terrorystów. Na razie udało mi się ustalić, że poza Departamentem Policji szczegóły były znane t-tylko panu, Mymikowowi, Zubcowowi, Swierczyńskiemu i jego oficerowi przybocznemu. Pułkownik Swierczyński sugeruje, że o środkach bezpieczeństwa mogła zostać poinformowana współpracownica o pseudonimie agenturalnym „Diana”. Pan ją przecież zna. Burlajew odpowiedział z niespodziewaną złością. - Znam. Współpracownica jest bardzo piękna, nie można zaprzeczyć, ale insynuacje Swierczyńskiego są tu nie na miejscu. Typowe szukanie winnego nie tam, gdzie trzeba! Jeśli już ktoś jej coś wygadał, to najszybciej on sam. Kołki mu na głowie ciosze! - Jak to, Stanisław Filipowicz jest jej kochankiem? - zdumiał się urzędnik do specjalnych poruczeń, z trudem połykając słowo „także”. - Diabli ich tam wiedzą! - ciągle ze złością ryknął podpułkownik. - Zresztą jest to nawet bardzo możliwe! Erast Pietrowicz zbity z pantałyku, nie od razu poukładał myśli. - Ta Diana jest aż tak czarująca? - Naprawdę nie wiem! Nigdy nie widziałem jej twarzy. - Piotr Iwanowicz mocno zaakcentował ostatnie słowo, co nadało całemu zdaniu dwuznaczny charakter. Chyba sam to zauważył poniewczasie, gdyż uznał za konieczne wyjaśnić: - Widzi pan, Diana nie pokazuje oblicza nikomu z nas. Wszystkie spotkania odbywają się w konspiracyjnym mieszkaniu, w półmroku, a ona, ma w dodatku woalkę. - Coś niesłychanego! - Odgrywa romantyczną heroinę - skrzywił się Burlajew. - Uważam, że Swierczyński także nie widział jej twarzy. Inne części ciała - być może, ale twarz nasza Diana ukrywa jak turecka odaliska. To niepodlegający dyskusji warunek. Grozi, że w razie najmniejszych prób odkrycia jej incognito zerwie współpracę. Otrzymaliśmy z departamentu specjalne polecenie: nie podejmować w tej kwestii działań. Niech się popisuje, byle tylko dostarczała informacje. Erast Pietrowicz porównał sposób, w jaki Burlajew i Swierczyński mówili o zagadkowej współpracownicy, i znalazł w intonacji i słowach obu oficerów sztabowych cechy niewątpliwie zbieżne. Wydaje się, że dyrekcja i oddział rywalizowały ze sobą nie tylko na niwie aktywności policyjnej. - Wie pan co, Piotrze Iwanowiczu - rzekł Fandorin z najpoważniejszą miną. - Zaintrygował mnie pan waszą t-tajemniczą Dianą. Proszę się z nią skontaktować i przekazać, że życzę sobie natychmiastowego spotkania. Rozdział drugi Odpoczynek człowieka ze stali Siedemset osiemdziesiąt dwa, siedemset osiemdziesiąt trzy, siedemset osiemdziesiąt cztery... Muskularny, chudy mężczyzna o kamiennej twarzy, spokojnych szarych oczach i zdecydowanej zmarszczce w poprzek czoła leżał na parkiecie podłogi i liczył uderzenia własnego serca. Czynił to nieświadomie, bez udziału myśli, i nie przeszkadzał sobie tym w rozważaniach. Kiedy leżał, uderzenia serca następowały z częstotliwością odpowiadającą dokładnie jednej sekundzie - wielokrotnie to testował. Dawny, jeszcze z katorgi, nawyk - przysłuchiwać się podczas odpoczynku pracy swojego wewnętrznego silnika - tak głęboko wniknął w naturę mężczyzny, że czasami budził się on pośród nocy, słysząc w myślach czterocyfrową liczbę i rozumiał, że nie przerywał liczenia nawet we śnie. Taka arytmetyka nie była pozbawiona sensu, ponieważ przyuczała serce do dyscypliny, hartowała wytrzymałość i wolę, a najważniejsze - pozwalała w ciągu około piętnastu minut (to jest dziewięciuset uderzeń) rozluźnić mięśnie i odzyskać siły nie mniej skutecznie niż podczas trzygodzinnego głębokiego snu. Kiedyś się zdarzyło, że musiał czuwać przez wiele nocy. W katorżniczym akatujskim ostrogu chcieli go zamordować kryminaliści. W dzień bali się napaść, czekali na ciemność - czatowali długo, noc po nocy. Natomiast nawyk leżenia na twardej powierzchni pochodził jeszcze z wczesnego dzieciństwa, kiedy Grin (tak nazywali go towarzysze, jego prawdziwego nazwiska teraz nikt już sobie nie przypominał) ćwiczył się w samodyscyplinie. Odzwyczajał się od wszystkiego, co uznał za luksus, zaliczywszy do tej kategorii szkodliwe lub tylko niekonieczne dla przeżycia przyzwyczajenia. Zza drzwi dochodził przytłumiony gwar głosów - członkowie Grupy Bojowej ze wzburzeniem omawiali szczegóły zakończonej sukcesem akcji. Czasami Sniegir zapominał się, podnosząc głos, i wtedy pozostali dwaj na niego burczeli. Myśleli, że Grin śpi. Ale nie spał. Oddychał, liczył uderzenia serca i myślał o staruszku, który przed śmiercią wczepił się w jego nadgarstek. Skóra wciąż pamiętała dotknięcie suchych, gorących palców. Przeszkadzało mu to odczuwać radość z bezbłędnie wykonanego zadania, a przecież szarooki człowiek nie znał innych uciech oprócz poczucia dobrze spełnionego obowiązku. Grin wiedział, że jego pseudonim po angielsku znaczy „zielony”, ale swoją barwę postrzegał inaczej. Wszystko na świecie ma jakiś kolor, wszystkie przedmioty, pojęcia, wszyscy ludzie - instynktownie wyczuwał to od wczesnego dzieciństwa, miał taką osobliwość. Na przykład, słowo „ziemia” było gliniastobrązowe, termin „jabłko” - bladoróżowy, nawet jeśli była to antonówka. Pojęcie „cesarstwo” było bordowe, „ojciec” - ciemnofiołkowe, „matka” - malinowe. Nawet litery alfabetu miały swoje kolory: „A” -purpurowy, „B” - cytrynowy, „W” - bladożółty. Grin nie próbował dojść, dlaczego dźwięki i sens pojęć, zjawisk lub sam konkretny człowiek mają dla niego takie, a nie inne ubarwienie - po prostu trafiało ono do jego jaźni, a świadomość rzadko się myliła. W każdym razie w ocenie ludzi. Według skali, która od zawsze była częścią jego duszy, każdy kolor miał jeszcze swoje dodatkowe, sekretne znaczenie. Niebieski oznaczał wątpliwość i niepewność, biały - radość, czerwony - żal. Dlatego rosyjska flaga narodowa wydawała się mu ekstrawagancka: znajdują się tam równocześnie żal i radość, przy czym obie jakieś takie niepewne. Jeśli nowy znajomy miał niebieskawą aurę, Grin nie okazywał mu z miejsca braku zaufania, ale przyglądał się, obserwował takiego człowieka ze specjalną uwagą. I jeszcze jedno: ze wszystkiego, co istnieje, jedynie ludzie posiadają właściwość metamorfozy barwy - wraz z upływem czasu mogą zmieniać swój kolor - zależy to od ich postępków, wpływu otoczenia czy wieku. Grin kiedyś był lazurowy - subtelny, ciepły, nieokreślony. Potem, kiedy zdecydował się zmienić, lazur zaczął znikać, z wolna wypierany przez surową, jasnopopielatą szarość. Z czasem niebieskie tony odeszły gdzieś w głąb, stały się ledwie odcieniami, a Grin był już jasnoszary. Jak damasceńska stal - tak samo twardy, giętki, zimny i odporny na rdzę. Transformacja rozpoczęła się, kiedy miał szesnaście lat. Wcześniej był najzwyklejszym gimnazjalistą - rysował akwarelami pejzaże, deklamował wiersze Niekrasowa i Lermontowa, zakochiwał się. Oczywiście już wtedy wyróżniał się wśród rówieśników - choćby tylko tym, że wszyscy pozostali byli Rosjanami, a on nie. W klasie go nie prześladowano, nie przezywano Żydem, ponieważ wyczuwano w przyszłym człowieku ze stali koncentrację i cichą, nierzucającą się w oczy siłę. Przyjaciół jednakowoż nie miał, i nie mógł mieć. Inni uczniowie gimnazjum chodzili na wagary, w ramach protestów opuszczali niektóre lekcje i spisywali ze ściągawek, a Grin musiał uczyć się na same piątki i zachowywać jak najprzykładniej, ponieważ w przeciwnym razie zostałby skreślony z listy uczniów, a tego ojciec by nie przeżył. Lazurowy młodzian najprawdopodobniej ukończyłby wzorowo gimnazjum i stał się najpierw studentem uniwersytetu, a potem lekarzem lub - kto wie - artystą, gdyby nagle generał-gubernator Czirkow nie doszedł do wniosku, że w mieście rozpleniło się zbyt wielu żydów, i nie kazał odesłać z powrotem nieposiadających zezwolenia na kwaterunek aptekarzy, dentystów i handlarzy. Ojciec Grina był aptekarzem i w rezultacie rozporządzenia Czirkowa znalazł się razem z rodziną w malutkim miasteczku na południu, skąd wyjechał przed wielu laty, żeby zdobyć nobilitujący zawód. Charakter Grin miał taki, że na każdą złośliwą, tępą niesprawiedliwość reagował szczerym niezrozumieniem, które przechodząc przez stadium ostrego fizycznego cierpienia i palącego gniewu, przeistaczało się w nieokiełznane pragnienie odwetu. Dokuczliwych, niepojętych krzywd było wokół tak wiele... Już wcześniej chęć zemsty nieraz męczyła podrostka, lecz potrafił udawać przed sobą, że są rzeczy ważniejsze; starał się więc nie zawieść nadziei ojca, opanować pożyteczne rzemiosło, zrozumieć i odkryć w sobie to, co człowiek może dać światu. Ale teraz, kiedy dosięgła go głupia złośliwość i jak groźnie dysząca lokomotywa zmiotła z nasypu, dalsze sprzeciwianie się głosowi natury, żądającemu działania, stało się już niemożliwe. Przez cały ten rok Grina pozostawiono samemu sobie. Sądzono, że przygotowuje się eksternistycznie do końcowych egzaminów gimnazjalnych. Rzeczywiście podówczas dużo czytał - Gibbona, Locke’a, Milla, Guizota. Chciał zrozumieć, dlaczego ludzie dręczą siebie nawzajem, skąd bierze się niesprawiedliwość i jak jej uniknąć. Nie znalazł w książkach bezpośredniej odpowiedzi, ale, jeśli dobrze się zastanowić, można ją było wyczytać między wierszami. Żeby społeczeństwo nie zgniło, nie porosło pleśnią, co jakiś czas potrzebuje wstrząsu, któremu na imię - rewolucja. Przodujące narody to te, które już przeszły tę bolesną, ale konieczną operację. Im wcześniej, tym lepiej. Klasa, zbyt długo znajdująca się na szczycie hierarchii, martwieje jak zrogowaciała skóra. Zatykają się pory kraju, w społeczeństwie narasta marazm, prowadzący do bezmyślności i upadku. Państwo murszeje jak dawno nieremontowany dom. Jeśli proces rozpadu zaszedł zbyt daleko, nie ma sensu podpierać i łatać walącego się budynku. Trzeba go spalić, a na pogorzelisku wznieść nowe siedlisko, mocne i jasne. Ponieważ pożary same z siebie nie wybuchają, potrzebni są ludzie, którzy zechcą odegrać rolę zapałki i wzniecić wielki ogień. Na samą myśl o tym zatykało mu dech w piersi. Grin zgadzał się na rolę takiej zapałki, gotów był spłonąć, ale rozumiał też, że same chęci to jeszcze za mało. Potrzebna była stalowa wola, siła herosa, nieskalana czystość. Żelazną wolę miał od urodzenia, musiał ją tylko wzmocnić. Opracował zatem dla siebie kurs zwalczania własnych słabości - swoich głównych wrogów. Lęk wysokości: nocą godzinami spacerował - w przód i w tył - po balustradzie mostu kolejowego, zmuszając się do nieodwracania wzroku od czarnej, oleistej wody. Obrzydzenie: łowił w lesie żmije i uparcie się wpatrywał we wstrętną, syczącą paszczę, aż sprężysty, plamisty bicz wściekle owijał się wokół jego gołej ręki. Nieśmiałość: jeździł do powiatowego miasteczka na jarmarki i śpiewał tam przy muzyce z katarynki, a słuchacze pokładali się ze śmiechu, bo ponury Żydek nie miał ani głosu, ani słuchu. Trudniej przyszło mu nabyć wielkiej siły fizycznej. Od dziecka miał dobre zdrowie, ale był niezgrabny i drobnej budowy. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu zmuszał się do wysiłku po dziesięć, dwanaście, czternaście godzin dziennie. Ćwiczył według własnej metody, dzieląc mięśnie na potrzebne i zbędne. Na niepotrzebne nie tracił czasu. Rozpoczął od treningu palców i kontynuował go, aż nauczył się bez problemu zginać między kciukiem i palcem wskazującym nie tylko piątaki, ale nawet trzykopiejkówki. Potem zajął się pięściami - uderzał nimi w calową deskę, rozbijając stawy do krwi, mazał rany jodyną i znowu walił w deskę, dopóki pięści nie obrosły w odciski, a deska nie zaczęła pękać już od pierwszego uderzenia. Kiedy przyszła pora na barki, najął się do młyna, gdzie nosił czteropudowe worki. Brzuch i plecy rozwijał za pomocą gimnastyki francuskiej. Nogi - wykorzystując rower, przy czym zawsze jechał tylko pod górę, a z góry schodził, niosąc rower na plecach. Najtrudniej było utrzymać czystość moralną. Grin szybko się oduczył wygód i dogadzania podniebieniu, chociaż matka płakała, kiedy morzył się głodem lub gdy w październikową deszczową noc szedł spać na kryty blachą dach. Jednak odmówić sobie uciech fizycznych w żaden sposób nie potrafił. Nie pomagały ani głodówki, ani stukrotne podciąganie się na patentowanym angielskim drążku. Wreszcie kiedyś zdecydował się wybić klin klinem - wzbudzić w sobie obrzydzenie do życia płciowego. Pojechał do miasteczka i wynajął na dworcu najbardziej nikczemną z wszystkich dziwek. Nie podziałało, odczuł jeszcze większe pożądanie. Wyszło na to, że pozostaje mu tylko liczyć na siłę woli. Przez rok i cztery miesiące Grin wystrugiwał z siebie zapałkę. Jeszcze nie zdecydował, gdzie jest pudełko, o które będzie sądzone mu się otrzeć, ale już wiedział, że bez krwi się nie obejdzie, i przygotował się do tego gruntownie. Nauczył się strzelać do celu bez pudła. Z dwunastu kroków trafiał w maleńki melon nożem, który błyskawicznie wyciągał zza pasa. Przestudiował podręczniki do chemii i przygotował mieszaninę wybuchową podług własnej receptury. Z drżeniem serca śledził niesłychane polowanie, które zdecydowani aktywiści Narodnej Woli urządzili na samego cara. Samodzierżawca unikał ich zasadzek, chroniła go jakaś tajemnicza siła, raz po raz zsyłając mu cudowny ratunek. Grin czekał. Zaczynał się domyślać, cóż to za cudowna siła, lecz na razie bał się jeszcze uwierzyć w takie niewiarygodne szczęście. Czyżby historia wybrała sobie właśnie jego, Grigorija Grynberga? W końcu był tylko chłopaczkiem, jednym z setek albo nawet i tysięcy dokładnie takich samych junaków, marzących o krótkim życiu płonącej zapałki. Oczekiwanie zakończyło się pewnego marcowego dnia, kiedy zastygła rzeka zatrzeszczała i pokryła się garbami, zwiastującymi rychłe zejście kry. Pomylił się. Historia wybrała nie jego, lecz innego chłopaczka, o kilka lat starszego. Rzucił bombę, posiekał imperatorowi nogi, a sobie pierś. Przed śmiercią na chwilę odzyskał zmysły, na pytanie o nazwisko odpowiedział: „Nie znam” - i odszedł, obsypywany przekleństwami przez współczesnych, lecz zasłużywszy na wieczną wdzięczność potomnych. Los oszukał Grina: okręcił go sobie wokół palca, ale nie porzucił, nie wypuścił z żelaznych objęć, tylko pochwycił zdezorientowanego, oniemiałego z rozczarowania, i powlókł krętą drogą ku wyznaczonemu celowi. Pogrom rozpoczął się, kiedy w miasteczku nie było syna aptekarza. Ogarnięty chciwą, zazdrosną ciekawością, Grin wyjechał na dwa dni do Kijowa, żeby poznać szczegóły śmierci cara - gazety informowały o nich mętnie, kładąc większy nacisk na wiernopoddańcze apele. W niedzielny poranek na przedmieściu za rzeką, gdzie mieszkali goje, uderzono na alarm. Szynkarz Mitrij Kuźmicz wrócił z Biełocerkowska i potwierdził, że plotka była prawdziwa: imperatora zabili Żydzi. A to znaczy, że można bić mośków i nic za to nie grozi. Przeszli tłumnie przez most kolejowy, dzielący miasteczko na dwie części, prawosławną i żydowską. Szli statecznie, spokojnie, z chorągwiami i śpiewem. Rabinowi, dyrektorowi żydowskiej szkoły i targowemu staroście, którzy wyszli im na spotkanie, nic nie zrobili, ale słuchać ich nie chcieli. Po prostu odsunęli na bok i rozbiegli się po cichych uliczkach, ślepo wytrzeszczających zamknięte okiennice. Długo się przymierzali - brakowało bodźca, żeby otwarły się dusze. Hasło dał tenże karczmarz - wybił drzwi do szynku, który został otwarty w zeszłym roku i popsuł mu cały interes. Słysząc trzask i łomot, ludzie się ocknęli, nabrali wigoru. Wszystko poszło jak należy: podpalili synagogę, przetrząsnęli chałupy, komuś obili boki, kogoś ciągali za pejsy, a pod wieczór, kiedy w lochu szynczku znaleźli ukryte beczki z winem, niektórzy z chłopaków dobrali się do żydowskich dziewczyn. Wracali jeszcze przed zmrokiem, unosząc pijanych i toboły z dobrem. Zanim się rozeszli, podjęli wspólnie decyzję: nazajutrz nie wolno pracować, ponieważ to grzech zarabiać, kiedy naród tak cierpi. Trzeba znowu pójść za rzekę. Wieczorem Grin wrócił i nie poznał miasteczka. Wyłamane drzwi, unoszące się wszędzie pierze, zapach spalenizny. Z okien dobiegał kobiecy lament i płacz dzieci. Rodzice ocaleli, przesiedzieli w kamiennej piwnicy, ale w domu panował rozgardiasz: wandale zniszczyli więcej, niż wzięli, a najgorzej obeszli się z księgami - starczyło im energii nawet na to, by wyrywać pojedyncze stronice z wszystkich pięciuset tomów. Nie mógł patrzeć na ojca bladego, z trzęsącymi się ustami. Aptekę zniszczono z samego rana, żeby dobrać się do spirytusu. Ale nie to było najstraszniejsze. Stary cadyk Biełkin zmarł od ciosu w głowę, a szewcowej Gessie, gdy nie chciała oddać córki, odrąbali siekierą pół twarzy. Jutro tłuszcza przyjdzie znowu. Ludzie zebrali dziewięćset pięćdziesiąt rubli i zanieśli do isprawnika. Ten pieniądze wziął, powiedział, że pojedzie po oddział wojska, i naprawdę wyjechał, lecz do jutrzejszego rana nie zdąży wrócić, więc trzeba będzie przecierpieć. Grin słuchał, blednąc z dojmującego rozczarowania. Do tego wiodło go przeznaczenie? Nie do ogłuszającego wybuchu, który rozbłyśnie pod kołami pozłacanej karocy i zagrzmi na cały świat, tylko do bezmyślnej śmierci pod kijami pijanej hałastry, w zapadłym miasteczku, wśród tych małych, szarych ludzi, z którymi nic go nie łączy. Nawet nie rozumie ich cudacznej gwary, ponieważ w domu zawsze rozmawiano po rosyjsku. Ich obyczaje wydają mu się dzikie i śmieszne, a oni uważają go za obcego: postrzelonego Żydka, który nie zechciał żyć według starych obyczajów (i co, pytam was, co z tego wyszło?). Ale głupota i złośliwość świata żądały zemsty; Grin wiedział, że nie ma dla niego wyboru. Rano na przedmieściu znowu uderzył dzwon i z majdanu ku mostowi ruszył gęsty tłum, znacznie liczniejszy niż dzień wcześniej. Dzisiaj nie śpiewano. Po winie z szynku i aptecznym spirytusie twarze mieli zmięte, lecz zdecydowane. Wielu ciągnęło wózki i taczki. Na przedzie, z ikoną, szedł najważniejszy - Mitrij Kuźmicz, w czerwonej koszuli i nowej czamarce z dobrego sukna. Wstępując na most, tłum wyciągnął się w szarą wstęgę. Po rzece, taką samą szarą, niepowstrzymaną masą, płynęły dziurawe jak rzeszoto kry. W odległym końcu mostu, między szynami, stał tyczkowaty Żydek w palcie z podniesionym kołnierzem. Ręce trzymał w kieszeniach, posępny wiatr rozwiewał czarne włosy na jego gołej głowie. Kiedy przednie szeregi podeszły bliżej, stojący nie wypowiedział żadnego słowa, tylko wyciągnął prawą rękę. Czerniał w niej ciężki rewolwer. Ci z przednich szeregów chcieli się zatrzymać, ale ci z tyłu, pozostający w ogonie, nie widzieli rewolweru, napierali i pochód czerni nie zwolnił. Wtedy brunet wystrzelił ponad głowami. W porannym powietrzu donośnie rozległo się klaśnięcie, echo nad rzeką podchwyciło trzask i wielokrotnie powtórzyło: Krrach! Krrach! Krrach! Ludzie się zatrzymali. Brunet nadal nic nie mówił. Jego twarz była poważna i nieruchoma, otwór lufy przesunął się w dół i zajrzał prosto w oczy stojącym na czele. Z zapałem, roztrącając ludzi łokciami, przez tłum przepchnął się cieśla Jegorsza - łobuz i rozpustnik. Wczoraj cały dzień przeleżał pijany, nie poszedł bić Żydów i teraz aż dygotał z niecierpliwości. - Ano, ano - powiedział, podśmiewając się i podkasując rękawy podartego kupieckiego kaftana. - Dyć nie strzeli, zestracha się. Rewolwer natychmiast odpowiedział na słowa Jegorszy łoskotem i dymem. Cieśla jęknął i przykucnął, chwytając się za przestrzelone ramię, a czarna lufa kaszlnęła jeszcze czterokrotnie. Więcej pocisków w bębenku nie było i Grin wyciągnął z lewej kieszeni bombę własnej roboty. Ale nie musiał jej rzucać, ponieważ stał się cud. Raniony w kolano Mitrij Kuźmicz tak straszliwie zaryczał: „Oj, zabili, prawosławni, zabili!”, że tłum drgnął, zafalował do tyłu, a potem, depcząc się wzajemnie, pobiegł po moście z powrotem ku przedmieściu. Patrząc na plecy uciekających, Grin po raz pierwszy odczuł, że niewiele pozostało w nim lazuru; jego tonację zdominował stalowoszary. O zmierzchu przybył isprawnik z plutonem konnej policji i zauważył panujący w miasteczku spokój. Zadziwił się, porozmawiał z Żydami i odwiózł syna aptekarza do więzienia. Po kolejnej ucieczce, mając dwadzieścia lat, Grigorij Grynberg stał się Grinem. Przeszedł półtora tysiąca wiorst i już pod samym Tobolskiem wpadł podczas banalnej obławy na włóczęgów. Trzeba było się jakoś nazwać i przyszedł mu do głowy właśnie „Grin”. Nie dla uczczenia swojego poprzedniego nazwiska, lecz w hołdzie Ignacemu Hryniewieckiemu, zabójcy cara. Przy tysiąc osiemsetnym uderzeniu serca poczuł, że siły całkowicie mu się odnowiły, i lekko, nie podpierając się rękami, wstał z podłogi. Czasu miał dużo. Teraz wieczór, a przed nim jeszcze cała noc. Nie wiadomo, jak długo trzeba będzie ukrywać się w Moskwie. Dwa tygodnie, pewnie krócej się nie da. Dopóki nie wycofają szpiclów z rogatek i dworców. O siebie Grin się nie martwił, wystarczy mu cierpliwości. Osiem miesięcy pojedynczej celi - to dobra szkoła wytrwałości. Ale chłopaki z grupy są jeszcze młode i zapalczywe, im będzie ciężko. Opuścił sypialnię i wszedł do bawialni, gdzie siedzieli trzej towarzysze. - Dlaczego nie śpisz? - spłoszył się Sniegir, najmłodszy. - To moja wina, tak? Za głośno gadałem? W grupie wszyscy mówili sobie per ty, niezależnie od wieku i zasług rewolucyjnych. Nie można przecież być ze sobą na pan, jeśli nazajutrz albo za tydzień czy miesiąc wspólnie pójdzie się na śmierć. Grin „tykał się” tylko z trzema osobami na świecie: Sniegirem, Jemielą i Rachmetem. Wcześniej byli inni, ale wszyscy już nie żyją. Sniegir wyglądał świeżo, co było zrozumiałe - na akcję chłopaka nie wzięto, choć błagał i nawet płakał ze złości. Dwaj pozostali sprawiali wrażenie rześkich, ale odczuwali zmęczenie, co także było zrozumiałe. Operacja przebiegła łatwiej, niż oczekiwali. Pomogła zamieć, ale najwięcej - śnieżna zaspa przed Klinem, prawdziwy podarek od losu. Rachmet i Jemiela czekali z saniami o trzy wiorsty od stacji. Przypuszczali, że Grin - według założeń planu - wyskoczy oknem z pędzącego pociągu i zapewne się porani. Wtedy by go przenieśli do sań i odjechali. Albo ochrona zauważy i ostrzela wyskakującego. W takiej sytuacji sanie też by się przydały. Poszło lepiej. Grin po prostu przybiegł po torach, cały i nieposzkodowany. Nawet nie zmarzł - rozgrzał się, kiedy pokonywał trzy wiorsty biegiem. Objechali łęg rzeczki Siestry, gdzie robotnicy oczyszczali drogę. Na sąsiedniej stacji ukradli porzuconą starą drezynę i dojechali nią do samej Moskwy Przetokowej. Oczywiście „pompować” przerdzewiałą dźwignią przez ponad pięćdziesiąt wiorst, i to jeszcze pod zacinający śniegiem wiatr, okazało się niełatwo. Nic dziwnego, że chłopcy się zmęczyli, nie byli ze stali. Pierwszy osłabł Rachmet, a potem i krzepki Jemiela. Przez drugą połowę drogi musiał napędzać drezynę w pojedynkę. - Ty, Grinycz, jesteś jak smok Gorynycz. - Jemiela z podziwem pokiwał lnianowłosą głową. - Wpełzłeś do pieczary na pół godzinki, zrzuciłeś stare łuski, odrąbane głowy ci odrosły i wracasz niczym nowy. Ze mnie w końcu buhaj nie lada, a ciągle jeszcze nie mogę złapać tchu, język mi po pas sięga. Jemiela był dobrym bojowcem. Mocarny, zrównoważony, bez inteligenckich fanaberii. Szlachetnej, uspokajającej ciemnobrązowej barwy. Pseudo przyjął na cześć Pugaczowa, wcześniej nazywał się Nikifor Tiunin. Prawdziwy proletariusz, pochodził z rodziny rusznikarzy. Pleczysty, o szerokiej twarzy, z maleńkim, dziecinnym noskiem i okrągłymi, dobrodusznymi oczami. Rzadko się zdarza, żeby z uciemiężonej klasy pochodzili niezłomni, świadomi bojowcy, ale jeżeli już się taki znajdzie, to można na nim polegać jak na sobie samym. Grin osobiście wybrał go z pięciu kandydatów przysłanych przez partię. Uczynił to, gdy Sobol spudłował, rzucając bombą w Chrapowa, i w Grupie Bojowej zwolniło się miejsce. Sprawdziany na wytrzymałość nerwową i domyślność, jakim Grin poddał nowicjusza, wypadły zadowalająco. W jekaterynogrodzkiej akcji Jemiela wykazał się zimną krwią. Kiedy gubernatorska kolaska podjechała o wskazanym w liście czasie (i rzeczywiście pozbawiona eskorty) pod niczym się niewyróżniającą willę na Michelsonowskiej, Grin podszedł do wyłażącego z trudem grubasa i dwukrotnie wystrzelił z bliska. Potem wybiegł podcieniem na sąsiednią ulicę, gdzie czekał na niego Jemiela przebrany za dorożkarza. I wtedy zdarzyło się nieszczęście: akurat obok fałszywego dryndziarza przechodził cyrkułowy z dwoma posterunkowymi. Policjanci usłyszeli wystrzały i w tej samej chwili z podwórza wyskoczył człowiek - prosto w ich ręce. Grin, niestety, zdążył już wyrzucić rewolwer. Przewrócił jednego z przeciwników ciosem w podbródek, ale dwaj pozostali osaczyli go jak psy i złapali za ręce, a ten, który upadł, zaczął dmuchać w gwizdek. Sytuacja była paskudna, jednak nowicjusz nie stracił głowy. Niespiesznie zlazł z kozła, uderzył posterunkowego ciężką pięścią w potylicę, że ten aż sflaczał, a z drugim Grin poradził sobie sam. Pognali z szybkością wiatru przy akompaniamencie przenikliwych policyjnych gwizdków. Kiedy patrzył na Jemielę, ciepło robiło się na sercu. Myślał: nie można ciągle leżeć na zapiecku. Ci, którym nie zbywa na dowcipie, którzy mają wrażliwsze sumienia, już zaczęli się budzić. Oznacza to, że ofiary nie są daremne, że nie na próżno leje się krew - własna i cudza. - Oto, do czego prowadzi sen na podłodze, odżywianie się sokami ziemi. - Rachmet uśmiechnął się, odrzucając z czoła malowniczy kosmyk. - Ja tutaj, Grin, o tobie zacząłem tworzyć wiersz. I zadeklamował: Żył na świecie Grin jak diament, Miał nietuzinkowy talent: Spał na deskach sławny Grin, Bez piernatów słodko śnił. - Mam i drugi wariant. - Rachmet powstrzymał gestem przysypiającego Sniegira i kontynuował: Żył na świecie smętny rycerz, Chrobrym Grinem świat go zwał. Talent krył za chmurnym licem: Bez piernatów słodko spał*. Przy wtórze przyjacielskiego chichotu towarzyszy Grin pomyślał: przerobił Puszkina. Pewnie to jest śmieszne. Sam nie miał poczucia humoru, ale to przecież nic ważnego, drobiazg. I w myśli poprawił wierszydło: nie jestem jak diament, tylko jak stal. Nic na to nie mógł poradzić - ten amator mocnych wrażeń wcale mu się nie podobał, chociaż trzeba było przyznać, że Rachmet dobrze służył sprawie. Grin wziął go do grupy zeszłej jesieni, kiedy potrzebował partnera do akcji zagranicznej - przecież z Jemielą nie można było jechać do Paryża. Zorganizował Rachmetowi ucieczkę z karetki więziennej, kiedy przewożono go z sądu po ogłoszeniu wyroku. Wszystkie gazety pisały wtedy o kornecie ułanów Sielezniowie, który na przeglądzie stanął w obronie swojego żołnierza, a w odpowiedzi na karczemne przekleństwa wyzwał dowódcę na pojedynek. Kiedy impertynent wyzwania nie przyjął, kornet zastrzelił go na oczach pułku. Grinowi spodobała się ta malownicza historia. Szczególnie to, że oficerek nie bał się przekreślić całej swojej przyszłości w obronie prostego człowieka. Grin dostrzegł w tym nie tylko wielce obiecującą zaciekłość, lecz także rodzaj powinowactwa dusz - furia jako replika na głupią podłość nie była mu obca. Motywacja Nikołaja Sielezniowa okazała się diametralnie różna. Jego barwa przy bliższej znajomości wydała się niepokojąca, chabrowa. „Jestem strasznie ciekaw nowych wrażeń” - często powtarzał Rachmet. Zbiegłego korneta przez życie wiodła ciekawość. Uczucie puste i nieprzydatne zmuszało go do skosztowania i tego, i tamtego dania - im bardziej ostre i pikantne, tym lepsze. Grin zrozumiał: w dowódcę Sieleziniow wystrzelił nie z powodu krzyczącej niesprawiedliwości, lecz dlatego, że cały pułk patrzył na niego z zapartym tchem i czekał, co się stanie. Do rewolucjonistów również przyłączył się dla zaspokojenia żądzy nowych awantur. Ucieczka wśród strzelaniny przypadła mu do gustu, konspiracyjny wyjazd do Paryża jeszcze bardziej. Grin nie miał już żadnych iluzji na temat prawdziwych motywów postępowania Rachmeta. Przezwisko były oficer przybrał na cześć bohatera Czernyszewskiego, ale sam był ulepiony z zupełnie innej gliny. Dopóki nie znudzą mu się akty terroru, będziemy razem. Zaspokoi swoją ciekawość - urwie się, szukaj wtedy wiatru w polu. Z myślą o Rachmecie Grin przygotował tajny plan. Jak maksymalnie wykorzystać dla sprawy niepotrzebnego człowieka? Plan był taki: wysłać go na ważną akcję, taką, z której się nie wraca. Niech rzuci się jako żywa bomba pod kopyta ministerialnego albo gubernatorskiego zaprzęgu. Rachmet nie będzie się bał pewnej śmierci - takiej potrawy jeszcze mu życie nie ofiarowało do degustacji. Na wypadek, gdyby akcja w Klinie się nie udała, Rachmet miał już rezerwowe zadanie: tego samego wieczoru wysadzić Chrapowa w powietrze na Dworcu Jarosławskim, zanim ów odjedzie na Syberię. Ale chociaż Chrapowa już nie ma, przecież będą inni, samodzierżawca ma wiele psów gończych. Najważniejsze to nie przegapić momentu, kiedy w oczach Rachmeta pojawi się znudzenie. Tylko z powodu tego potajemnego zamiaru Grin pozostawił go w grupie po grudniowej historii ze Szwierubowiczem. Otrzymali rozkaz partyjny: wykonać wyrok na zdrajcy, który wydał i wysłał na szubienicę towarzyszy z Rygi. Grin nie lubił takich zadań, dlatego nie sprzeciwiał się, kiedy eks-kornet sam się zgłosił. Zamiast jednak po prostu zastrzelić Szwierubowicza, Rachmet chlusnął mu w twarz witriolem. Powiedział, że to dla odstraszenia innych prowokatorów, a tak naprawdę pewnie po prostu chciał zobaczyć, jak żywemu człowiekowi wypływają oczy, odpadają wargi i nos. Od tej pory Grin nie mógł bez wstrętu patrzeć na Rachmeta, ale znosił go - dla sprawy. - Trzeba się położyć - powiedział cicho. - Wiem, jest dopiero dziesiąta. Ale i tak musimy się wyspać. Jutro rano będziemy zmieniać lokum. Obejrzał się na białe drzwi gabinetu. Za nimi siedział gospodarz, Privat-dozent Wyższej Szkoły Technicznej, Siemion Lwowicz Aronzon. Planowali ulokować się w Moskwie pod innym adresem, ale zdarzył się niespodziewany wypadek. Łączniczka, przyjmująca bojowców w umówionym miejscu, uprzedziła, że konspiracyjna kwatera, w której mieli się rozgościć, jest spalona. Jej właściciel, inżynier Łarionow, okazał się agentem ochrany. Grin, jeszcze zmęczony po ucieczce drezyną, powiedział łączniczce (miała dziwaczny pseudonim - Igła): - Kiepsko pracujecie, moskwianie. Agent z mieszkaniem konspiracyjnym! Przez to mogłaby wpaść cała Grupa Bojowa. Rzekł to bez złości, po prostu konstatując fakt, ale Igła się obraziła. Grin mało o niej wiedział. Zdaje się, że pochodziła z zamożnej rodziny. Sucha, tyczkowata podstarzała panna, bezkrwiste, zaciśnięte usta, matowe włosy związane z tyłu w ciasny węzeł. Wśród rewolucjonistek było takich wiele. - Gdybyśmy źle pracowali, to nie udałoby się nam zdekonspirować Łarionowa - odgryzła się. - Powiedzcie, Grin, koniecznie musicie mieć mieszkanie z telefonem? To nie takie proste. - Wiem, ale telefon jest niezbędny. Można pilnie się połączyć, przekazać sygnał alarmu, uprzedzić - wyjaśnił, składając w duszy przysięgę, że odtąd w ważnych sprawach polegać będzie tylko na sobie, bez pomocy partii. - W takim razie musimy was umieścić pod jednym z naszych rezerwowych adresów, u kogoś z sympatyków. Moskwa to nie Petersburg, niewielu ma własny telefon. W ten sposób grupa trafiła na kwaterę do docenta Aronzona. Igła powiedziała, że jest on raczej liberałem niż rewolucjonistą, nie popiera metod terrorystycznych, ale to nic, człowiek uczciwy, o postępowych poglądach, i pomocy nie odmówi, a w szczegóły nie ma powodu go wtajemniczać. Odprowadziwszy Grina i jego ludzi do pięknej czynszowej kamienicy na Ostożence (obszerne mieszkanie na najwyższym piętrze, co było szczególnie cenne, ponieważ umożliwiało awaryjne wyjście na dach), łączniczka, zanim wyszła, krótko i rzeczowo wyjaśniła zdenerwowanemu gospodarzowi elementarne zasady konspiracji: - Pański dom jest najwyższy w tej części miasta, to wygodne. Z mansardy mogę obserwować pańskie okna przez lornetkę. Jeśli wszystko będzie w porządku, zasłon w bawialni proszę nie zaciągać. Dwie zaciągnięte zasłony - wpadka. Jedna - sygnał alarmu. Wtedy do pana zadzwonię, prosząc profesora Brandta. Jeśli pan odpowie: „Pomyłka, to nie ten numer” - wtedy od razu przyjdę, a jeśli: „Pomyłka, to mieszkanie docenta Aronzona” -przyślę na ratunek oddział bojowców. Zapamięta pan? Pobladły Aronzon skinął głową, a kiedy Igła wyszła, wybąkał, że „towarzysze” mogą dysponować mieszkaniem wedle swojego uznania, że służbie dał wolne, a sam, w razie potrzeby, będzie u siebie w gabinecie. Przez pół dnia ani na chwilę stamtąd nie wyjrzał. Jednym słowem - „sympatyk”. Nie, tutaj nie spędzą dwóch tygodni - od razu zdecydował Grin. Muszą nazajutrz zmienić miejsce noclegu. - A po co spać? - Rachmet wzruszył ramionami. - Wy, czcigodni panowie, róbcie, jak chcecie, ale ja bym najchętniej zaszedł w gości do judasza Łarionowa. Dopóki się nie zorientował, że został rozszyfrowany. Jeśli dobrze pamiętam, Powarska dwadzieścia osiem? Niezbyt daleko. - Prawda! - gorąco poparł go Sniegir. - I ja bym tam poszedł. A najlepiej sam, ponieważ wy już dzisiaj zrobiliście swoje. Poradzę sobie, słowo honoru! On otworzy drzwi, zapytam: „Pan inżynier Łarionow?”, aby przez pomyłkę nie zabić niewinnego. Potem powiem: „Masz, zdrajco”. Strzelę mu w serce - trzy razy, żeby być pewnym, i ucieknę. Głupstwo. Rachmet odchylił głowę i hałaśliwie się roześmiał. - Głupstwo, a jakże! To wystrzel, spróbuj. Kiedy ja na placu do von Bocka z bliska rąbnąłem, jego gały z oczodołów wyskoczyły, jak Boga kocham! Dwie czerwone kule. Długo potem po nocach mi się śniły. Budziłem się zlany zimnym potem. Głupstewko... Grin pomyślał: a nie śni się tobie Szwierubowicz z rozpływającą się twarzą? - To nic, jeśli dla sprawy, to można - zdecydowanie rzekł Sniegir, pobladł i nagle oblał się pąsem. Pseudonim dano mu właśnie z powodu wiecznego rumieńca i jasnego puszku na policzkach. - Przecież on, bydlę, zdradzał swoich. Sniegira Grin znał od dawna, o wiele dłużej niż pozostałych. Rzadki typ, chłopak z najcenniejszej rasy. Syn powieszonego zabójcy cara i dziewczyny z Narodnej Woli, zmarłej w kazamatach podczas głodówki protestacyjnej, zrodzony bez ślubu, niechrzczony w cerkwi, został wychowany przez towarzyszy ojca i matki. Pierwszy wolny człowiek przyszłej wolnej Rosji. Bez śmietnika w głowie, bez zamętu w duszy. Kiedyś, podobni chłopcy staną się zwykłym zjawiskiem, ale dziś on był jedynym, najcenniejszym produktem bolesnej ewolucji. Dlatego Grin długo się sprzeciwiał zaliczeniu Sniegira do grupy. Ale jak mógł go nie wziąć? Trzy lata temu, kiedy Grin po ucieczce z katorgi długą, okrężną drogą przemierzał świat, aby dotrzeć do domu - przez Chiny, Japonię, Amerykę - musiał zatrzymać się w Szwajcarii. Siedział tam bezczynnie, oczekując przerzutu przez granicę. Wtedy właśnie poznał Sniegira, dopiero co przerzuconego z Rosji, gdzie osadzono w areszcie jego kolejnych opiekunów. W Zurychu nikt nie miał czasu zajmować się chłopcem. Poprosili Grina, ten zgodził się, ponieważ nie mógł wtedy przynieść partii żadnej innej korzyści. Przerzut się opóźniał, potem kanał uznano za spalony. Zanim przygotowano nowy, upłynął rok. Z jakiejś przyczyny opieka nad chłopakiem nie ciążyła Grinowi, wręcz przeciwnie. Może dlatego, że po długim okresie troski o całą ludzkość mógł się zająć jednym człowiekiem. No, może jeszcze nie człowiekiem - podrostkiem. Pewnego razu, po poważnej, wyczerpującej rozmowie, Grin obiecał podopiecznemu, że - gdy ten podrośnie - wprowadzi go w swoją robotę bez względu na to, czym wtedy będzie się zajmował. O Grupie Bojowej nikt jeszcze nawet nie myślał, bo inaczej Grin nigdy by takiej obietnicy nie złożył. Potem wrócił do ojczyzny, zajął się sprawami partyjnymi, chłopaczka wspominał nawet często, ale o obietnicy, rzecz jasna, zupełnie zapomniał. Tymczasem dwa miesiące temu przyprowadzili mu na konspiracyjną kwaterę w Pitrze Sniegira - poznajcie się, towarzyszu Grin, młode pokolenie z emigracji. Pupil patrzył na niego palącym wzrokiem, o przyrzeczeniu przypomniał mu niemal w pierwszej minucie rozmowy. Co można było zrobić? Grin nie potrafił się sprzeniewierzyć danemu słowu. Na razie chronił chłopaka, nie dopuszczał do akcji, ale wiecznie tak trwać nie mogło. W końcu Sniegir jest już dorosły, ma osiemnaście lat. Grin, gdy doszło do konfrontacji na moście kolejowym, miał tyle samo. Jeszcze nie teraz - powiedział sobie w noc poprzedzającą akcję. Następnym razem. I rozkazał Sniegirowi jechać do Moskwy - jakoby sprawdzić łączność. Sniegir miał aurę o subtelnej, brzoskwiniowej barwie. Jaki tam z niego bojowiec! Chociaż zdarza się, że z takich wyrastają prawdziwi bohaterowie. Trzeba przygotować chłopakowi chrzest bojowy, nie powinien jednak rozpoczynać działalności kaźnią zdrajcy. - Nikt nigdzie nie pójdzie - rzekł twardo Grin. - Wszyscy spać. Ja pierwszy obejmę straż. Za dwie godziny obudzę Rachmeta. - Eech... - Były kornet się uśmiechnął. - Grin, jesteś wspaniały w każdym calu, tyle że nudny. Powinieneś zajmować się nie terrorem, ale w banku pracować, księgowym zostać. Ale nie wszczynał dyskusji. Wiedział, że nie miałaby najmniejszego sensu. Rzucili kości. Wypadło, że Rachmet będzie spał w łóżku, Jemiela na tapczanie, a Sniegir na zwiniętej pościeli. Jeszcze przez piętnaście minut zza drzwi sypialni dochodziły głosy i śmieszki, potem zapadła cisza. Wtedy z gabinetu wyjrzał gospodarz, błysnął w półmroku złotym pince-nez i niepewnie wymamrotał: - Dobry wieczór. Grin skinął na powitanie głową, lecz nieetatowy Privat-dozent nie odchodził. Wtedy Grin uznał za konieczne okazać kurtuazję. Przecież to dla człowieka nie tylko niewygoda, ale i ryzyko. Za ukrywanie terrorystów grozi zesłanie. - Wiem, Siemionie Lwowiczu, krępujemy pana - powiedział grzecznie. - Niech pan wytrzyma. Jutro odejdziemy. Aronzon ociągał się, jakby pragnął o coś spytać, i Grin się domyślił: chce porozmawiać. Jasna sprawa - inteligent. Takiemu tylko pozwól zacząć, a do rana nie skończy. Nic z tego! Po pierwsze, podejmowanie abstrakcyjnych dyskursów z niesprawdzonym człowiekiem nie przynosi żadnej korzyści, a po drugie, musi przemyśleć poważny problem. - Przeszkadzam panu. - Podniósł się zdecydowanie. - Posiedzę w kuchni. Usiadł na twardym krześle, przy zawieszonym kotarą wejściu (już sprawdzał - do służbówki). Zaczął rozmyślać o TG. Pewnie już tysiączny raz w ciągu minionych miesięcy. Wszystko zaczęło się we wrześniu, kilka dni po tym, jak wysadził się Sobol - rzucił bombę w Chrapowa, kiedy ten wychodził z cerkwi, lecz pocisk trafił pod krawędź trotuaru i wszystkie odłamki poszybowały w kierunku zamachowca, a nie wyznaczonej ofiary. Wtedy właśnie przyszedł pierwszy list. Nie, nie przyszedł, pojawił się. Na stole jadalnym, w mieszkaniu, gdzie wówczas kwaterowała Grupa Bojowa i gdzie wstęp mieli tylko nieliczni. Właściwie nie była to grupa - pozostała wyłącznie nazwa, ponieważ z bojowców po śmierci Sobola pozostał tylko Grin. Pomocnicy i łącznicy się nie liczyli. Historia powstania Grupy Bojowej była następująca. Kiedy Grin wrócił nielegalnie do Rosji, długo rozważał, w jaki sposób może przynieść partii najwięcej korzyści - gdzie przyłożyć zapałkę, by powstał jak największy pożar. Woził ulotki, pomagał zorganizować podziemną typografię, ochraniał zjazd partyjny. Wszystko to było potrzebne, ale nie po to wykuł z siebie stalowego człowieka - nie dla zajęć, z którymi poradzi sobie każdy. Stopniowo cel się określił. Ciągle ten sam - terror. Po pogromie Narodnej Woli rewolucjoniści praktycznie nie prowadzili działań bojowych. Policja też już była inna niż w latach siedemdziesiątych. Wszędzie kryli się szpiedzy i donosiciele. W ciągu minionego dziesięciolecia dokonano tylko paru udanych aktów terrorystycznych i z dziesięć takich, które poniosły fiasko. Czy to jest cokolwiek warte? Bez walki z tyranią nie ma rewolucji - to aksjomat. Ulotkami i kółkami oświatowymi caratu się nie obali. Terror był potrzebny jak powietrze, jak łyk wody na pustyni. Kiedy Grin już wszystko dobrze rozważył, przystąpił do działania. Przeprowadził dyskretną rozmowę z członkiem KC, Mielnikiem, któremu całkowicie ufał. Zapewnił sobie ostrożne poparcie. Pierwszą akcję podejmie na własną rękę i własne ryzyko. Jeśli się uda, partia ogłosi powstanie Grupy Bojowej, udzielając jej finansowego i organizacyjnego wsparcia. Jeśli będzie wpadka - sam poniesie odpowiedzialność. To było rozsądne. W pojedynkę zawsze bezpieczniej - sam siebie ochranie nie wydasz. Grin także postawił warunek: w KC wiedzieć o nim będzie tylko Mielnik, to on stanie się pośrednikiem we wszystkich kontaktach. Jeśli zajdzie taka potrzeba, Grin sam znajdzie sobie pomocników. Na początek otrzymał następujące zadanie: doprowadzić do wykonania dawno wydanego wyroku na tajnego radcę Jakimowicza. Jakimowicz był mordercą i łotrem. Przed trzema laty wysłał na szafot pięcioro studentów za przygotowanie zamachu na cara. Sprawa była śmierdząca, od początku sprowokowana przez policję i tegoż Jakimowicza, wtedy jeszcze nie tajnego radcę, jedynie skromnego zastępcę prokuratora. Grin zabił go podczas niedzielnej przechadzki po parku. Prosto, bez żadnych udziwnień: podszedł, wbił w serce sztylet z wyciętymi inicjałami „GB”. Zanim spacerowicze zorientowali się, o co chodzi, szybko, ale nie biegiem, wyszedł za bramę i odjechał zwykłym fiakrem. Akcja, pierwsza po długim okresie zastoju, wstrząsnęła społeczeństwem. Wszyscy zaczęli mówić o tajemniczej organizacji, ukrytej pod bluźnierczą nazwą, a kiedy partia wyjaśniła znaczenie inicjałów i ogłosiła wznowienie rewolucyjnej walki, przez kraj przebiegł na pół zapomniany nerwowy dreszcz - ten sam, bez którego nie można myśleć o jakichkolwiek wstrząsach społecznych. Teraz Grinowi zapewniono sprzęt i pieniądze, konieczne dla realizacji następnych poważnych zadań. Ludzi wyszukiwał sobie sam albo wybierał z zaproponowanych przez partię kandydatur. Przyjął regułę, że grupa nie może liczyć więcej niż trzech - czterech członków. Do akcji terrorystycznych tylu zupełnie wystarczy. Planowano duże akcje, ale kolejny zamach - na kata Chrapowa - zakończył się fiaskiem. Nie całkowitym, ponieważ przy martwym zamachowcu znaleziono rewolwer z napisem „GB”, co wywarło należycie silne wrażenie. Mimo wszystko reputacja grupy ucierpiała. Na więcej niewypałów nie mogli sobie pozwolić. Tak właśnie wyglądały sprawy, kiedy Grin znalazł na stole złożony we dwoje papier z równymi wierszami pisma maszynowego. List spalił, jednak tekst zapamiętał co do słowa. Lepiej na razie nie ruszać Chrapowa, zbyt dobrze go teraz strzegą. Kiedy zaistnieją sprzyjające okoliczności, powiadomię. Na razie informuję, że gubernator Jekaterynogrodu, Bogdanow, w czwartki o ósmej wieczorem skrycie odwiedza dom numer dziesięć przy ulicy Michelsonowskiej. Sam, bez żadnej ochrony. Na pewno będzie tam w najbliższy czwartek. Ten i następne listy po przeczytaniu natychmiast spalić. TG Najpierw nasunęło mu się na myśl, że partia przesadza z konspiracją. Cóż za melodramatyczne posunięcie - podrzucanie listów! I co oznacza „TG”? Sprawdził u Mielnika - nie, KC notatki nie przysłał. Pułapka żandarmów? Niepodobna. Po co mieliby wypisywać takie głupstwa? I zwabiać ich do Jekaterynogrodu? Skoro meta jest znana policji, aresztować mogli i tutaj. Wychodziło na to, że jest trzecie rozwiązanie. Ktoś chce pomóc Grupie Bojowej, pozostając w cieniu. Po niejakich rozterkach Grin zdecydował się zaryzykować. Gubernator Bogdanów nie był wprawdzie ważną personą, lecz w zeszłym roku partia wydała na niego wyrok śmierci za okrutne zdławienie chłopskich rozruchów w gminie strieleckiej. Zadanie może nie pierwszoplanowe, ale czemu nie spróbować? Sukces by się przydał. I odnieśli sukces. Akcja poszła świetnie, jeśli pominąć bitkę z rewirowymi. Na miejscu egzekucji Grin zostawił ulotkę z wyrokiem i podpisem „GB”. Potem, na samym początku zimy, znalazł drugi list, tym razem w kieszeni własnego palta. Był na weselu - oczywiście nie prawdziwym, fikcyjnym. Dwoje członków partii dla dobra sprawy zawarło związek małżeński, co stało się okazją do legalnego spotkania w większej grupie i przedyskutowania niektórych palących problemów. Kiedy się rozbierał, żadnej notatki nie było. Kiedy wychodził, wsunął rękę do kieszeni i - liścik! Znany wam generał-lejtnant żandarmerii Sieliwanow odbędzie incognito inspekcję zagranicznej delegatury ochrany. 13 grudnia po południu o wpół do trzeciej przyjedzie sam do konspiracyjnego mieszkania w Paryżu pod adresem rue Annamite 24. TG I znowu wszystko odbyło się z zegarmistrzowską precyzją, tak jak obiecał nieznany TG: Sieliwanowa, chytrego jak lis, udało się wziąć, można powiedzieć, gołymi rękoma, o czym w Petersburgu nawet nie można było pomarzyć. Czatowali na niego w bramie. Grin chwycił żandarma z tyłu za łokcie, a Rachmet wbił kindżał. Teraz o Grupie Bojowej było głośno także w Europie. Trzeci list Grin znalazł na podłodze w przedpokoju. Zdarzyło się to, kiedy już we czwórkę mieszkali na Wasiljewskiej. Tym razem nadawca naprowadził ich na pułkownika Pożarskiego, szczwaną bestię z nowego żandarmskiego przychówku. Pożarski jesienią rozgromił warszawski oddział partii i dopiero co aresztował w Kronsztadzie anarchistyczną organizację marynarzy floty, planującą wysadzić carski jacht. W nagrodę otrzymał wysokie stanowisko w Departamencie Policji, a - jako premię nadzwyczajną - fligeladiutancki monogram za uratowanie najjaśniejszej Rodziny. Notatka głosiła: Poszukiwania GB powierzono nowemu wicedyrektorowi Departamentu Policji do spraw politycznych, księciu Pożarskiemu. To niebezpieczny wróg, który sprawi wam mnóstwo kłopotów. W środę wieczorem, między dziewiątą a dziesiątą, będzie miał spotkanie z pewnym ważnym agentem na Wyspie Aptekarskiej, niedaleko willi towarzystwa Kerbel. Nie straćcie dogodnej okazji. TG Stracili, chociaż okazja była wyjątkowo dogodna. Pożarski wykazał się ponadludzkim sprytem - ostrzeliwując się, zniknął w ciemności. Jego towarzysz był mniej zręczny i Rachmet trafił uciekającego w plecy. Ale i tak operacja okazała się korzystna dla sprawy i narobiła sporo szumu, ponieważ w zabitym Grin rozpoznał Stasowa, członka KC i starego więźnia Szlisselburga, niedawno nielegalnie przybyłego ze Szwajcarii. Któż by mógł pomyśleć, że policja ma wśród swoich informatorów takich ludzi?! A ostatni, czwarty list od TG, najbardziej ważki, pojawił się wczorajszego ranka. W mieszkaniu za mocno napalono, było gorąco, pozostawiono więc na noc otwarte lufciki. Rankiem Jemiela znalazł na podłodze przy oknie kamień owinięty w papier. Szybko rozprostował arkusik, przebiegł go oczami i natychmiast poszedł obudzić Grina. Teraz kolej na Chrapowa. Dziś wyjeżdża na Syberię, pociągiem kurierskim o jedenastej, w wagonie ministerialnym.Udało się ustalić poniższe: w Moskwie Chrapow zrobi przerwę w podróży. Za jego bezpieczeństwo podczas wizyty w starej stolicy odpowiada radca stanu Fandorin, urzędnik do specjalnych poruczeń przy księciu Dołgorukim. Rysopis: 35 lat, szczupłej budowy ciała, wzrost wysoki, brunet, cienkie wąsiki, siwe skronie, jąka się. W Petersburgu i w Moskwie będą podjęte nadzwyczajne środki bezpieczeństwa. Zbliżyć się do Chrapowa można tylko między tymi punktami. Wymyślcie coś. W wagonie będą czterej agenci oraz na obu platformach zmieniana warta żandarmów (przednia platforma jest ślepa, nie łączy się z salonką). Naczelnikiem ochrony Chrapowa jest sztabsrotmistrz von Seidlitz: 32 lata, włosy bardzo jasne, słusznego wzrostu, krzepkiej budowy ciała. Adiutant Chrapowa - podpułkownik Modzelewski: 39 lat, korpulentny, średniego wzrostu, włosy ciemnorude, niewielkie bakenbardy. TG Grin opracował zuchwały, ale w pełni realny plan, dokonał koniecznych przygotowań, i grupa wyjechała do Klina pociągiem pasażerskim o trzeciej. Informacje TG znów okazały się wzorcowe. Wszystko poszło jak po maśle. Takiego wspaniałego zwycięstwa Grupa Bojowa jeszcze nie miała. Wydawało się, że można sobie pofolgować - napawać się poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Zapałka jeszcze nie zgasła, jeszcze się pali, a rozpalony nią ogień płonie coraz silniej. Jednak Grin nie potrafił napawać się sukcesem - przeszkadzała mu w tym niewiadoma. Nie znosił rzeczy niepojętych. Tam, gdzie czegoś nie rozumiemy, zawsze może się zdarzyć coś nieprzewidywalnego, a to oznacza nieustanną groźbę niebezpieczeństwa. Trzeba rozszyfrować tego TG. Zrozumieć, co to za człowiek i co chce osiągnąć. Miał tylko jedną wersję. Ktoś z pomocników, albo nawet samych członków Grupy Bojowej, ma swojego człowieka w tajnej policji, otrzymuje od niego poufne informacje i anonimowo przekazuje je Grinowi. Dlaczego się nie ujawnia, można zrozumieć. Z powodu konspiracji, nie chcąc poszerzać kręgu wtajemniczonych (Grin zawsze tak samo się zachowywał). Albo osłania swojego informatora, związany słowem honoru, takie przypadki już się zdarzały. A jeśli to jednak jest prowokacja? Nie, wykluczone. Ciosy, zadane przez Grupę władzy państwowej przy udziale TG, są zbyt poważne. Nie da się uzasadnić tej rangi zamachów żadnym celem taktycznym. Ale najważniejsze - w ciągu ostatnich miesięcy ani razu nie było ogona. Grin miał do tego szczególnego nosa. Dwa skróty: GB i TG. Za pierwszą ukrywa się organizacja. A co za drugą - imię? Po co w ogóle potrzebny był podpis? Trzeba się tym poważnie zająć po powrocie do Pitra. Zrobić spis osób, które miały dostęp do miejsc, gdzie podrzucano zapiski. Jeśli wykluczy się tych, którzy nie mogli trafić do wszystkich czterech miejsc po kolei, wykaz bardzo się skróci. Oprócz członków grupy pozostanie tylko kilka osób. Przyjrzeć się każdemu, określić kto - i wezwać na szczerą rozmowę. Oko w oko, udzielając gwarancji pełnego zachowania tajemnicy. Już kwadrans po dwunastej. Chyżo upłynęły dwie godziny. Czas budzić Rachmeta. Grin przeszedł przez bawialnię do ciemnej sypialni. Usłyszał miarowe posapywanie Sniegira, cichutko zachrapał Jemiela. - Rachmet, wstawaj - szepnął Grin, nachylając się nad łóżkiem, i wyciągnął rękę. Pusto. Przykucnął, przesunął ręką po podłodze - butów nie ma. Rachmet, chabrowy człowiek, uciekł. Albo wyprawił się na poszukiwanie przygód, albo zbiegł definitywnie. Rozdział trzeci, w którym demonstruje się mankamenty podwójnej subordynacji - D-długo jeszcze będzie się nam przyglądać? - spytał znudzonym tonem Erast Pietrowicz, oglądając się na Burlajewa. Odkąd radca stanu i podpułkownik (który zmienił niebieski mundur na cywilne ubranie) weszli przez furtkę skromnej willi na Arbacie i pociągnęli za dzwoneczek, minęło już pięć minut. Wprawdzie zrazu obiecująco zachwiała się zasłonka w okienku facjatki, ale ciąg dalszy nie następował. - Uprzedzałem pana - powiedział półgłosem naczelnik ochrany. - Osóbka z charakterem. Gdyby nie moja obecność, nieznajomemu w ogóle by nie otworzyła. - I zadarłszy głowę, krzyknął już nie po raz pierwszy: - Diano, to ja, proszę otworzyć! Ze mną jest ten pan, o którym mówiłem pani przez telefon! Żadnej odpowiedzi. Fandorin już wiedział, że ten domek, wynajęty przez podstawioną osobę, jest konspiracyjnym lokum Oddziału Ochrany, udostępnionym do wyłącznego rozporządzenia cennej współpracownicy. Wszystkie spotkania odbywają się tylko tutaj i po uprzednim uzgodnieniu; dlatego w willi specjalnie zainstalowano aparat telefoniczny. - Łaskawa pani! - podniósł głos Erast Pietrowicz. - Z-zamarzniemy przez panią! Przecież to po prostu niegrzecznie! Chce pani przyjrzeć mi się lepiej? Można było od razu powiedzieć. Zdjął cylinder, uniósł nieco twarz, pokazał lewy profil, następnie prawy - i zdarzył się cud: lufcik się uchylił, przez szparkę wysunęły się szczupłe białe paluszki i wprost pod nogi gościom upadł maleńki kluczyk. - Uff - westchnął z ulgą podpułkownik, schylając się. - Pan pozwoli, ja sam. Tutaj jest szczególny zamek... Rozebrali się w pustym przedpokoju. Piotr Iwanowicz, z jakiegoś powodu podenerwowany, przyczesał się przed lustrem i pierwszy wstąpił na skrzypiące schody. Na górze był korytarzyk z dwojgiem drzwi. Podpułkownik krótko zastukał w te z lewej strony i nie czekając na odpowiedź, wszedł. Dziwne, ale w pokoju było prawie całkiem ciemno. Erast Pietrowicz wyczuł aromat olejku piżmowego, rozejrzał się i zobaczył, że story są szczelnie zasłonięte i nie ma żadnego oświetlenia. Wydało mu się, że to gabinet. W każdym razie pod ścianą ciemniało coś podobnego do sekretery, a w rogu szarzało biurko. Nie od razu radca stanu dostrzegł, że nieopodal okna zastygła zgrabna kobieca figurka z nieproporcjonalnie wielką głową. Zrobił dwa kroki do przodu i zrozumiał, że gospodyni ma na głowie toczek z woalką. - Proszę spocząć, panowie - powiedziała świszczącym szeptem kobieta i eleganckim ruchem wskazała fotele. - Witam, Piotrze Iwanowiczu. Cóż więc takiego pilnego się stało? I kim jest pański towarzysz? - To pan Fandorin, urzędnik do specjalnych poruczeń przy księciu Władimirze Andriejewiczu - także szeptem odpowiedział Burlajew. - Prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa generała-adiutanta Chrapowa. Słyszała już pani? Diana skinęła głową i odczekawszy chwilę, dopóki goście nie spoczną, sama zajęła miejsce na tapczanie stojącym pod przeciwległą ścianą. - Skąd? W g-gazetach jeszcze nie zdążyli o tym napisać. Słowa wymówione zostały najzwyklejszym tonem, ale przez kontrast z wcześniejszymi szeptami zabrzmiały bardzo głośno. - Plotki są szybsze od wiatru - wyszeptała żartobliwie współpracownica. - My, rewolucjoniści, mamy swoje telegrafy. - A d-dokładniej? Dokładnie skąd? - radca stanu nie poddał się swawolnemu tonowi interlokutorki. - Diano, to bardzo ważne - zaterkotał Burlajew, tuszując ostrość pytania. - Nawet pani sobie nie wyobraża, do jakiego stopnia... - Dlaczegóż miałabym sobie nie wyobrażać? - Kobieta odchyliła się do tyłu. - Za Chrapowa wszystkich was, panowie, mogą wygonić z ciepłych posadek. Czyż nie tak, Eraście Pietrowiczu? Fandorin pomyślał, że jej niski, ściszony głos niechybnie pełen jest zmysłowości. Jak i zapach piżma, leniwe, pełne gracji ruchy wąskiej dłoni, niedbale bawiącej się kolczykiem w uchu. Zaczynał rozumieć, dlaczego i w żandarmerii, i w ochranie z powodu tej mesaliny kipią takie namiętności. - Skąd pani wie, jak się nazywam? - Pochylił się trochę do przodu. - Ktoś już pani o mnie opowiadał? Diana chyba się uśmiechnęła - w jej szepcie dał się słyszeć przypochlebny ton. - I to nie jeden raz. Panem, monsieur Fandorin, wielu ludzi w Moskwie się interesuje. Jest pan zajmującą osobistością. - A ostatnio, ktoś z panią rozmawiał o panu radcy stanu? - natarł Burlajew. - Na przykład wczoraj? Czy ktoś tu u pani był? Erast Pietrowicz spojrzał koso na nieproszonego pomocnika, a Diana zaśmiała się bezdźwięcznie. - U mnie, Pierre, wielu bywa. Czy mówił mi ktoś o monsieur Fandorinie? Doprawdy, nie pamiętam. Nic nie powie - zrozumiał Erast Pietrowicz, odnotowując w myśli tego „Pierre’a”. Czysta strata czasu. I nadał głosowi metaliczne brzmienie. - Pani nie odpowiedziała na moje pierwsze pytanie. Od kogo d-dokładnie pani się dowiedziała, że g-generał Chrapow został zabity? Diana podniosła się gwałtownie, jej senny szept stał się ostry jak syk wściekłej żmii. - Nie jestem na pańskim utrzymaniu i nie mam obowiązku składać panu raportów! Pan się zapomina! Albo, być może, nie wyjaśniono panu, kim jestem! Pozwoli pan w takim razie, że odpowiem na pańskie pytanie, ale na tym nasza rozmowa się skończy. I więcej niech pan tutaj nie przychodzi! Słyszy pan, Piotrze Iwanowiczu? Żebym więcej tego pana tu nie widziała! Podpułkownik w zamieszaniu przygładził krótko ostrzyżone włosy, wyraźnie nie wiedząc, po czyjej stronie stanąć, lecz Fandorin pozostał niewzruszony. - Dobrze, zaraz odejdziemy. Ale czekam na odpowiedź. Kobieta przesunęła się w stronę okna, którego szary prostokąt stał się jakby ramą kształtnej sylwetki. - Zabójstwo Chrapowa to sekret poliszynela. Cała rewolucyjna Moskwa już o tym wie i świętuje. Dzisiaj nawet odbędzie się wieczorek z tej okazji. Jestem zaproszona, ale nie pójdę. Ale wy możecie tam zajrzeć. Jeśli będziecie mieli szczęście - capniecie kogoś z nielegalnych. Zbiorą się u inżyniera Łarionowa. Powarska dwadzieścia osiem. - Dlaczego pan jej nie spytał prosto z mostu o Swierczyńskiego? - zagadnął podpułkownik, kiedy jechali saniami z powrotem do oddziału. - Podejrzewam, że to on wczoraj ją odwiedzał i zupełnie możliwe, że wypaplał. Sam pan widział, co to za osóbka. Pogrywa sobie z mężczyznami jak kocica z myszętami. - Tak. - Radca z roztargnieniem skinął głową. - D-dama z charakterkiem. Bóg z nią. Teraz trzeba rozpocząć obserwację mieszkania tego Łarionowa. Wybierzcie najlepszych szpicli, niech śledzą każdego z gości aż do domu i ustalą tożsamość. Potem rozgryziemy kontakty każdego z nich, cały łańcuszek, ogniwo po ogniwie. Dojdziemy do tego, kto pierwszy dowiedział się o Chrapowie, a od niego do Grupy Bojowej będzie już niedaleko. Burlajew rzucił pobłażliwie: - Wcale nie trzeba tego robić. Łarionow to nasz agent. Mieszkanie też jest nasze, specjalnie wynajęte. Żeby niezadowolone i podejrzane elementy były pod kontrolą. Zubcow, mądrala, to wymyślił. U Łarionowa zbiera się wszelki motłoch bliski rewolucjonistom. Przeklinać władzę, pośpiewać zakazane pieśni i, rzecz jasna, popić, zakąsić. Stół u Łarionowa jest bogaty, opłacany z naszych tajnych funduszów. Każdy gaduła ma swoją teczkę, ląduje na liście podejrzanych. Jak wpadnie na czymś poważniejszym - u nas już na niego, gołąbka, czeka pełna buchalteria. - Ale, to przecież brudna prowokacja! - Erast Pietrowicz zmarszczył czoło. - Sami płodzicie nihilistów, a później, sami ich aresztujecie. Burlajew z szacunkiem przyłożył rękę do piersi. - Wybaczy pan, Fandorin, pan jest, rzecz jasna, znanym autorytetem w sferze kryminalistyki, ale w naszej pracy, w sprawach ochrany, kiepsko pan się orientuje. - Więc śledzenie gości Łarionowa jest niepotrzebne? - Niepotrzebne. - A co pan p-proponuje? - Nie ma co tutaj proponować, wszystko jasne. Teraz wrócę i polecę Jewstratijowi Pawłowiczowi przygotować operację zatrzymania. Złowimy wszystkich gołąbeczków szerokim niewodem i popracuję nad nimi gruntownie. Ma pan rację, że od któregoś z nich nitka ciągnie się aż do naszej GB. - Areszt? Ale na jakiej podstawie? - A na takiej, drogi Eraście Pietrowiczu, że, jak słusznie zauważyła Diana, mnie i pana jak nie dzisiaj, to jutro zdejmą ze stanowisk i przegonią na cztery wiatry. Nie ma czasu na mozolne obserwacje. Potrzebny jest efekt. Fandorin uznał za konieczne przejść na oficjalny ton. - Proszę nie zapominać, panie podpułkowniku, że polecano panu wykonywać moje rozkazy. Do bezpodstawnych aresztowań nie dopuszczę. Jednak Burlajew nie poddał się naciskowi. - To prawda, polecono. Generał-gubernator polecił. Ale w kwestii dochodzeń, podlegam nie władzom guberialnym, tylko Departamentowi Policji, tak że najpokorniej proszę o wybaczenie. Zechce pan się pofatygować i być obecnym przy zatrzymaniu, proszę bardzo, ale proszę też nie przeszkadzać. Jeśli chce pan usunąć się na bok - pański wybór. Erast Pietrowicz nie odpowiedział. Zmarszczył brwi, oczy groźnie mu błysnęły, lecz błyskawice z nich nie wystrzeliły. Po chwili rzekł oschle: - Dobrze. Przeszkadzać nie będę, ale przyjdę tam. O ósmej wieczorem wszystko było gotowe do operacji. Czynszowy dom na Powarskiej obstawiono już o wpół do siódmej. W pierwszym, najbliższym pierścieniu obławy było pięciu agentów: jeden, w białym fartuchu, zgarniał śnieg przy samych drzwiach parterowego domu pod dwudziestym ósmym; trzej, najszczuplejsi i niewysocy, udając podrostków, lepili śnieżną twierdzę na podwórzu; a jeszcze dwóch naprawiało gazową latarnię na rogu zaułku Borisoglebskiego. Drugi pierścień, z jedenastu szpicli, zamknął się w promieniu stu kroków od domu: trzech „dorożkarzy”, „stójkowy”, „kataryniarz”, dwóch „pijanych”, czterech „dozorców”. Pięć po ósmej Powarską przejechali na saniach Burlajew i Fandorin. Na koźle, na wpół ku nim obrócony, siedział naczelnik tajniaków Mylnikow, pokazywał, co i jak. - Świetnie, Jewstratiju Pawłowiczu. - Podpułkownik zaaprobował przygotowania i spojrzał z triumfem na milczącego radcę stanu. - No co, panie Fandorin, umieją pracować moi ludzie? Radca nie odpowiedział. Sanie skręciły w Skariatiński, ujechały niezbyt daleko i zatrzymały się. - Ilu ich tam jest, gołąbeczków? - spytał Burlajew. - W sumie, nie licząc Łarionowa i jego kucharki, osiem obiektów - zaczął wyjaśniać Mylnikow, zażywny mężczyzna, na oko czterdziestopięcioletni, z rudawą bródką i przyciętymi na okrągło długimi włosami. - O szóstej, kiedy przystąpiliśmy do okrążenia, pozwoliłem sobie, Piotrze Iwanowiczu, posłać tam swojego człowieka, jakoby z listem poleconym. Kucharka szepnęła mu, że obcych jest troje. A później dotarło jeszcze pięcioro. Znamy tożsamość wszystkich, spis już zrobiono. Sześciu mężczyzn, dwie kobiety. Kucharce mój człowiek polecił siedzieć u siebie w służbówce i nie wyściubiać nosa. Z sąsiedniego dachu popatrzyłem w okno - nihiliści bawią się, piją wino, już zaczęli śpiewać. Rewolucyjny tłusty czwartek. Mylnikow zaśmiał się sam do siebie, by nikt przypadkiem nie miał wątpliwości, że jego ostatnie słowa to żart. - Sądzę, Piotrze Iwanowiczu, że już pora brać. Bo jak się nachłepczą, to animuszu nabiorą i mogą jeszcze po pijaku stawiać opór. Albo jakiś ranny ptaszek zechce wcześniej wyjść i trzeba będzie nasze siły rozdzielić. Przecież musielibyśmy zdjąć go po cichu, jak najdalej, bez hałasu, bo inaczej pozostałych wypłoszymy. - A może, Jewstratiju Pawłowiczu, za mało pan ludzi ściągnął? Mimo wszystko jest ich ośmioro - zawahał się podpułkownik. - Mówiłem panu, że nieźle byłoby jeszcze z cyrkułu rewirowych wziąć, trzeci pierścień zamknąć na podwórkach i skrzyżowaniach. - Nie trzeba, Piotrze Iwanowiczu - wymruczał niefrasobliwie Mylnikow. - Moi to jak charty irlandzkie, a tam, proszę wybaczyć, drobnica, młodziaki - panieneczki i studenciki. Burlajew potarł nos rękawiczką (pod wieczór zaczął brać mróz). - To nic, jeśli młodziaki o Chrapowie już wiedzą, znaczy, że ktoś z nich ma dojście do grubszej ryby. Z Bogiem, Jewstratiju Pawłowiczu, zaczynajcie. Sanie znowu przejechały po Powarskiej, tylko tym razem fałszywy woźnica wywiesił na koźle latarnię. Na ten sygnał drugi pierścień się zacieśnił. Punktualnie o ósmej trzydzieści Mylnikow gwizdnął na palcach i w tej samej sekundzie siedmiu agentów wyłamało drzwi i wpadło do domu. Za nimi od razu weszło szefostwo - Burlajew, Mylnikow i Fandorin. Pozostali, rozciągnięci w łańcuch, zajęli pozycje pod oknami. Z przedpokoju, stojąc za pułkownikiem, Erast Pietrowicz dojrzał przestronną bawialnię, siedzących za stołem młodych ludzi, panienkę przy pianinie. - Nie wstawać, bo łby odstrzelę! - strasznym, zupełnie odmienionym głosem ryknął Mylnikow i rękojeścią rewolweru uderzył w czoło podrywającego się z krzesła studenta. Ten od razu zbladł, przysiadł, z rozbitej brwi popłynął purpurowy strumyczek. Pozostali uczestnicy wieczorku jak urzeczeni zapatrzyli się w krew, nikt nie wymówił ani słowa. Agenci szybko okrążyli stół, celując w zebranych z odbezpieczonej broni. - Dwa, cztery, sześć, osiem - szybko policzył głowy Mylnikow. - Jeriemiejew, Zykow, na pokoje, żywo! Jeszcze jeden powinien być! - krzyknął już do pleców filerów. - Nie zapomnijcie o wychodku! - Ale, ale, co to wszystko znaczy?! - wykrzyknął drżącym głosem okularnik z hiszpanką, siedzący na honorowym miejscu przy stole, najwidoczniej gospodarz. - Mam imieniny! Jestem inżynierem cementowni Triochgornej, moje nazwisko Łarionow! Co to za samowola?! Uderzył pięścią w stół i spróbował się podnieść, ale stojący z tyłu agent żelaznym chwytem złapał go za gardło i Łarionow zaczął tylko chrypieć. Mylnikow rzekł twardo: - Ja ci pokażę imieniny! Kto się jeszcze ruszy - kula w brzuch, bez gadania”. Mam rozkaz: przy próbie oporu strzelać bez uprzedzenia. Siedzieć!!! - wrzasnął na pobladłego z bólu i przerażenia inżyniera, który natychmiast plasnął na krzesło. Jeriemiejew i Zykow wyprowadzili z korytarza zgiętego wpół osobnika z wykręconymi za plecy rękoma i pchnęli na wolne krzesło. Burlajew odkaszlnął, wysunął się naprzód. Najwidoczniej nadeszła jego kolej. - Hmm, panie asesorze kolegialny, przesadził pan. Trzeba umieć rozróżniać ludzi. Wydaje się, że wprowadzono nas w błąd. Tutaj nie ma terrorystów, tylko zupełnie porządni ludzie. I w dodatku - zniżył głos, ale tak, by było go słychać - prosiłem przecież o ciut delikatniejsze zachowanie podczas zatrzymania. Po co to - rewolwerem po głowie, ręce wykręcać? Doprawdy nieładnie. Jewstratij Pawłowicz nastroszył się niezadowolony. - Panie podpułkowniku, pański wybór - wyburczał półgłosem - ale ja bym z tą swołoczą po swojemu porozmawiał. Pan tylko wszystko zepsuje tym liberalizmem. Dajcie ich mnie na pół godzinki - wyśpiewają wszystko jak słowiki, słowo honoru. - No nie - wysyczał Piotr Iwanowicz. - Zostawcie swoje metody. Sam wyjaśnię wszystko, co trzeba. - I zwykłym głosem spytał: - Panie Łarionow, co jest za tymi drzwiami, gabinet? Nie sprzeciwi się pan, jeśli pogawędzę tam z pańskimi gośćmi, z każdym po kolei? Wybaczcie, państwo, ale sytuacja jest nadzwyczajna. - Omiótł wzrokiem zatrzymanych. - Dzisiaj rano zbrodniarze zabili generała-adiutanta Chrapowa. Tego samego... Widzę, że nie jesteście zaskoczeni. No właśnie, o tym też sobie pogwarzymy. Jeśli nie ma sprzeciwów. - „Jeśli nie ma sprzeciwów”, o Boże! - Mylnikow zgrzytnął zębami i z wściekłością rzucił się do korytarza, wywracając po drodze krzesło. Erast Pietrowicz westchnął cierpiętnicze. Farsa wydała się mu zbyt oczywista, ale na zatrzymanych, zdaje się, podziałała. W każdym razie wszyscy oni, jak zaczarowani, patrzyli na drzwi, za którymi skrył się groźny Jewstratij Pawłowicz. Chociaż nie wszyscy. Chudziutka panienka, siedząca przy pianinie, jakby na uboczu głównych wydarzeń, nie wyglądała na zaczarowaną. Jej matowoczarne oczy płonęły oburzeniem, śliczna smagła twarzyczka była wykrzywiona nienawiścią. Skrzywiwszy soczyste purpurowe usta, dziewczyna wyszeptała coś z zawziętością, wyciągnęła szczuplutką rękę ku leżącej na pianinie torebce i wyłowiła stamtąd maleńki wytworny rewolwer. Pewna siebie uchwyciła niepoważną broń obiema dłońmi i wycelowała prosto w plecy podpułkownika żandarmerii, ale Erast Pietrowicz jednym ogromnym skokiem pokonał prawie połowę długości bawialni i jeszcze zanim dotknął stopami podłogi, uderzył laską w lufę. Zabawka o uchwycie z masy perłowej stuknęła o dywan i wystrzeliła - niezbyt głośno, ale Burlajew przezornie odskoczył na bok, a filerzy wszyscy naraz wycelowali w zuchwałą pannicę i niewątpliwie podziurawiliby ją jak rzeszoto, gdyby nie radca stanu, który zakończył swój oszałamiający skok lądowaniem przed pianinem, tak że osłonił przestępczynię własnym ciałem. - Ach, to tak! - krzyknął podpułkownik, który jeszcze nie doszedł do siebie po wstrząsie. - Ach, to tak! Suka! Zabiję na miejscu! - I wyrwał z kieszeni wielki rewolwer. Na ten harmider z korytarza wbiegł Mylnikow, wołając ostrzegawczo: - Piotrze Iwanyczu! Stójcie! Potrzebna nam żywa! Chłopaki, brać ją! Tajniacy opuścili broń, dwóch pokłusowało do panienki i złapali ją krzepko za ręce. Burlajew bezceremonialnie odsunął radcę stanu na bok i stanął przed czarnowłosą terrorystką, którą przewyższał niemal o głowę. - Ktoś ty? - Wypuścił powietrze z płuc, próbując poradzić sobie z zadyszką. - Jak się nazywasz? - Jeśli będziecie tykać, nie będę odpowiadała - odparowała nihilistka, patrząc z dołu na żandarma. - Jak się pani nazywa? - cierpliwie spytał Mylnikow, który zdążył już do niej podejść. - Imię, nazwisko. Proszę podać swoje nazwisko. - Esfira Litwinowa, córka rzeczywistego radcy stanu - tak samo grzecznie odpowiedziała zatrzymana. - Córka bankiera Litwinowa. - Jewstratij Pawłowicz wyjaśnił półgłosem naczelnikowi. - Figuruje w naszych aktach. Ale dotąd w podobnych okolicznościach nienotowana. - A choćby i samego Rothschilda! - wycedził Burlajew, wycierając spotniałe czoło. - Za to ty, łajdaczko, pójdziesz na katorgę. Tam ciebie nie będą karmić żydowskimi koszerami. Erast Pietrowicz nachmurzył się, gotując się wystąpić w obronie godności mademoiselle Litwinowej, ale jego rycerskość, jak się bezzwłocznie okazało, nie była potrzebna. Wziąwszy się pod boki, córeczka bankiera pogardliwie rzuciła podpułkownikowi: - Bydlak! Zwierzę! Chcesz dostać w mordę tak jak Chrapow? Burlajew zaczai gwałtownie purpurowieć, dochodząc tło soczystej barwy buraka. - Jewstratiju Pawłowiczu! - wrzasnął. - Rozsadźcie zatrzymanych w saniach i wieźcie do prewencyjnego! - Stop, panie Mylnikow. - Radca stanu uniósł palec. - Nie p-pozwolę nikogo wywieźć. Specjalnie przyjechałem tutaj, żeby tytułem nadzoru, z ramienia władz guberni, obserwować, czy będą przestrzegane podczas operacji przepisy obowiązującego prawa. Z ubolewaniem stwierdzam, że zostały zlekceważone. Na jakiej podstawie chce pan zatrzymać tych ludzi? Żadnego oczywistego przestępstwa nie popełnili, nie zostali ujęci na gorącym uczynku, zatem aresztowanie pod tym zarzutem absolutnie nie wchodzi w grę. Jeśli zaś macie zamiar oprzeć je na podejrzeniu, to konieczna jest sankcja. Jak pan niedawno sam powiedział, panie Burlajew, w kwestii dochodzenia Oddział Ochrany nie podlega władzom miasta. I tak powinno być. Ale przeprowadzanie aresztowań znajduje się w gestii organów podporządkowanych generałowi-gubernatorowi. Jako pełnomocny przedstawiciel jego jaśniewielmożności rozkazuję natychmiast uwolnić zatrzymanych. Radca odwrócił się do aresztantów, zaskoczonych jego suchą, wygłoszoną apodyktycznym tonem przemową i ogłosił: - Jesteście państwo wolni. W imieniu księcia Dołgorukiego składam na ręce państwa najuniżeńsze przeprosiny za niezgodne z regulaminem działania podpułkownika Burlajewa i jego podwładnych. - To niesłychane! - zaryczał Piotr Iwanowicz, kolorem twarzy przypominający już nie buraka, lecz bakłażan. -Po czyjej pan jest stronie!? - Po stronie p-prawa. A pan? - zainteresował się Fandorin. Burlajew rozłożył ręce, nie znajdując słów, i demonstracyjnie odwrócił się do radcy stanu plecami. - Zabierajcie Litwinową i jedziemy - rozkazał agentom, a siedzącym pokazał kułak. - Pilnujcie się, bydlęta! Znam was na pamięć! - I panią Litwinową trzeba będzie oswobodzić - rzekł nonszalancko Erast Pietrowicz. - Przecież strzelała do mnie! - Podpułkownik znowu się odwrócił, ze zdziwieniem wpatrując się w radcę stanu. - Do urzędnika! Na służbie! - Nie strzelała do pana - to raz. O tym, że pan jest urzędnikiem, nie miała obowiązku wiedzieć - przecież pan się nie przedstawił i nie ma pan na sobie munduru - to d-dwa. O wypełnianiu obowiązków lepiej w ogóle nie wspominać. Nawet pan nie powiadomił, że następuje akt aresztowania - to trzy. Wyłamaliście drzwi, wdarliście się z krzykiem, strasząc bronią. Ja na miejscu tych państwa uznałbym was za bandytów i gdybym miał przy sobie rewolwer, bez uprzedzenia otworzyłbym ogień. Czy mogła pani uznać pana Burlajewa za bandytę? - spytał Erast Pietrowicz panienkę, patrzącą na niego z dziwnym wyrazem twarzy. - A to nie bandyta? - zareagowała natychmiast Esfira Litwinowa, udając skrajne zdziwienie. - Właściwie kim wy wszyscy jesteście? Z Oddziału Ochrany? Dlaczego od razu nie powiedzieliście? - No, ja tego tak nie zostawię, panie Fandorin - złowieszczo przemówił Burlajew. - Jeszcze zobaczymy, czyj resort jest silniejszy. Idziemy stąd w cholerę! Ostatnia fraza była adresowana do agentów, którzy schowali broń i zdyscyplinowanym szeregiem skierowali się do wyjścia. Pochód zamykał Mylnikow. Na progu odwrócił się, z uśmieszkiem pogroził młodym ludziom palcem, radcy stanu skłonił się z pełną kurtuazją i wyszedł. Przez pół minuty w bawialni panowała cisza, tylko zegar tykał na ścianie. Potem student z rozbitą brwią podniósł się gwałtownie i pędem rzucił się do drzwi. Pozostali, również gwałtownie, nie żegnając się, poszli w jego ślady. Zanim upłynęło następne pół minuty, w pokoju zostały tylko trzy osoby: Fandorin, Łarionow i zapalczywa panienka. Córka bankiera z bliska wpatrywała się w Erasta Pietrowicza zuchwałymi, żywymi oczyma, a pełne usta, nie całkiem pasujące do szczuplutkiej twarzyczki, wypaczyły się łukiem jadowitego uśmieszku. - Nieźle zainscenizowane - oceniła mademoiselle Litwinowa i z udawanym zachwytem pokiwała ostrzyżoną główką. - Odkrywcze. I odegrane wirtuozersko, niby w teatrze Korsza. Jaki powinien być dalszy ciąg waszej sztuki? Wdzięczna dziewica pada na łono pięknemu wybawcy i roniąc łzy na jego wykrochmaloną koszulę, zaprzysięga mu wieczne oddanie? A potem pisze dla was donosy na swoich towarzyszy, tak? Erast Pietrowicz zauważył ze zdziwieniem, że krótko obcięta fryzura wcale nie szpeci panienki, lecz na odwrót, doskonale pasuje do jej chłopięcej twarzy. - Czy pani rzeczywiście miała zamiar strzelać? - spytał. - Głupio. Z takiego ś-świecidełka - wskazał laską walający się rewolwerek - Burlajewa i tak nie dałoby się zabić, za to panią z pewnością rozsiekaliby na miejscu. Mało tego... - A ja się nie boję! - przerwała mu zadziorna pannica. - A niechby rozerwali! Nikczemności i samowoli nigdy nie wolno tolerować! - Mało tego - kontynuował radca, puszczając jej replikę mimo uszu - zgubiłaby pani swoich przyjaciół. Wasz wieczorek zostałby uznany za naradę terrorystów i wszyscy wylądowaliby na katordze. Mademoiselle Litwinowa speszyła się, ale tylko na ułamek sekundy. - Pomyślałby kto, jaki humanitarny! - wykrzyknęła. - Tylko że ja nie wierzę w Atosów z żandarmerii. Tacy jak pan, uprzejmi, wymuskani, są jeszcze gorsi niż jawni krwiopijcy w typie tego z czerwoną gębą. I sto razy bardziej groźni! Czy pan chociaż rozumie, panie pięknisiu, że wam wszystkim nie uda się uciec przed zemstą? Wojownicza panienka wystąpiła naprzód i Erast Pietrowicz musiał się cofnąć - paluszek z ostrym paznokietkiem groźnie rozcinał powietrze przed samym nosem radcy. - Kaci! Oprycznicy! Nie skryjecie się przed pomstą ludu za bagnetami waszych straży przybocznych! - Ależ ja się wcale nie chowam! - odpowiedział urażony radca stanu. - Żadnej straży przybocznej nie mam, a mój adres jest wydrukowany we wszystkich książkach adresowych. Może pani sprawdzić: Erast Pietrowicz Fandorin, urzędnik do specjalnych poruczeń przy generale-gubernatorze. - Aa, tenże sam Fandorin! - Dziewczyna rzuciła spojrzenie Łarionowowi, jakby przywołując go na świadka tak zadziwiającego odkrycia. - Harun ar-Raszid! Niewolnik lampy! - Jakiej znów lampy? - zadziwił się Erast Pietrowicz. - No jakże! Wszechmocny dżin, ochraniający starego sułtana Dołgorukiego. To on, Iwanie Ignatjewiczu, groził filerom gubernatorem. - Znowu odwróciła się do inżyniera. - A ja nie mogłam zrozumieć, co to za wysoko postawiona szycha, która nie boi się ochrany! Nie wiedziałam, panie dżinie, że pan nie pogardza też ściganiem politycznych. Dobiła Erasta Pietrowicza ostatnim, już całkowicie spopielającym spojrzeniem, skinęła na pożegnanie gospodarzowi i władczym krokiem skierowała się do wyjścia. - Niech pani poczeka! - zawołał za nią Fandorin. - Czego jeszcze pan ode mnie chce? - Panienka dumnie wyprostowała zgrabną szyję. - Jednak namyślił się pan mnie aresztować? - Pani zapomniała swojej broni. - Radca stanu podniósł rewolwer i podał jej rękojeścią do przodu. Esfira Litwinowa wyrwała broń dwoma palcami, jakby brzydziła się dotknąć ręki urzędnika, i poszła precz. Fandorin poczekał, póki nie trzasną drzwi wejściowe, odwrócił się do inżyniera i przytłumionym głosem rzekł: - Wiem, panie Łarionow, o pańskich związkach z Oddziałem Ochrany. Inżynier zadrżał jak od ciosu. Na żółtawej twarzy, z nabrzmiałymi workami pod oczyma, pojawił się wyraz bolesnej beznadziei. - Tak. - Skinął głową, ciężko osuwając się na krzesło. - Czego chce się pan dowiedzieć? Niech pan pyta. - Ja z usług tajnych informatorów nie korzystam - oschle wycedził Erast Pietrowicz. - Uważam, że szpiegować swoich towarzyszy to łajdactwo. To, czym się pan tutaj zajmuje, nazywa się prowokacją. Zawiera pan nowe znajomości wśród romantycznie nastrojonej młodzieży, prowokuje antyrządowe rozmowy, a potem donosi do ochrany o swoich sukcesach. Jak panu nie wstyd! Przecież jest pan sz-szlachcicem, czytałem pańskie dossier. Łarionow zaśmiał się nieprzyjemnie, drżącą ręką wyjął papierosa. - Wstyd? O sumieniu lepiej pomówcie z panem Zubcowem, Siergiejem Witaljewiczem. I o prowokacji także. Siergiej Witaljewicz, co prawda, tego słowa nie lubi. Nazywa to sanacją. Utrzymuje, że potencjalnie niebezpieczne indywidua lepiej znaleźć we wczesnym stadium i odsiać. Ku pożytkowi społeczeństwa i dla ich własnego dobra. Jeśli nie będą się zbierać u mnie, pod czujnym okiem Siergieja Witaljewicza, to będą się zbierać w jakimkolwiek innym miejscu. I wiadomo, na jakie pomysły mogą tam wpaść, co mogą nawyrabiać. A tutaj są wszyscy na widoku. Jeśli któryś z nich zacznie od pustych rozmówek przechodzić do konkretnych działań, zaraz go, gołąbeczka, łapu-capu, pochwycą. Państwo jest spokojniejsze, pan Zubcow ma premię, a judasz Łarionow - bezsenne noce... Inżynier zasłonił twarz rękoma i zamilkł. Sądząc po wstrząsanych drgawkami plecach, walczył ze spazmatycznym szlochem. Erast Pietrowicz usiadł naprzeciwko, westchnął. - Co pana podkusiło? Przecież to obrzydliwe. - Pewnie, że obrzydliwe - odezwał się głuchym głosem Łarionow przez przyciśnięte dłonie. - Kiedy byłem studentem, też marzyłem o sprawiedliwości społecznej. Rozklejałem ulotki na uniwersytecie. Przy tym zajęciu mnie dopadli. Odsunął ręce i widać było, że oczy ma wilgotne, błyszczące. Zapalił zapałkę, zaciągnął się nerwowo. - Siergiej Witaljewicz to człowiek miłosierny. „Ma pan - powiedział - Iwanie Ignatjewiczu, matkę starą i chorą. Jeśli wyrzucą pana z uniwersytetu - a to najmniejsza kara, która panu grozi - nie przeżyje. No, a zesłaniem albo - nie daj Boże - więzieniem to już na pewno wepchnie ją pan do grobu. Po co to panu, Iwanie Ignatjewiczu? Dla kaprysu?”. A potem o sanacji zaczął mi tłumaczyć, tylko dłużej i składniej. „Ja pana nie namawiam do donosicielstwa, tylko do ratowania dzieci. Przecież one, nierozumne i o czystych sercach, galopują po kwitnącej łące i nie widzą, że za nią znajduje się przepaść. Pan stanąłby na skraju tej przepaści, pomógłby mi pan ustrzec dzieci od upadku”. Siergiej Witaljewicz to mistrz oratorstwa, ale najważniejsze, że sam w to wierzy. No i ja uwierzyłem. - Inżynier wykrzywił się w gorzkim uśmiechu. - Uczciwiej pewnie byłoby powiedzieć, że zmusiłem siebie do tej wiary. Mama rzeczywiście by nie przeżyła... No i ukończyłem uniwersytet, a pan Zubcow znalazł mi dobre stanowisko. Ale potem okazało się, że nie jestem żadnym wybawicielem, tylko najzwyklejszym współpracownikiem. Jak to się mówi: nie można być trochę w ciąży. Nawet pensję otrzymuję, pięćdziesiąt pięć rubelków. Plus pięćdziesiąt na wydatki, do rozliczenia. - Szyderczo wyszczerzył zęby. - W ogóle życie stało się piękniejsze. Tylko w nocy spać nie mogę. - Skulił się jak od chłodu. - Zapomnę się na chwilę, mam dreszcze i słyszę stuk. Myślę: teraz i po mnie przyszli. Albo ci, albo tamci. I tak dygoczę całymi nocami. Stuk-stuk. Stuk-stuk. W tej samej chwili rozległo się kołatanie do drzwi. Łarionow zadrżał i roześmiał się nerwowo. - Ktoś zamarudził. Całą zabawę przegapił. Niech pan, panie Fandorin, wyjdzie na chwilę za te drzwi. Lepiej, żeby tu pana nie widzieli. Tłumacz się potem, człowieku. Szybko spławię. Erast Pietrowicz przeszedł do sąsiedniego pokoju. Starał się nie podsłuchiwać, ale głos przybysza był donośny i wyraźny. - ...nie przekazali, że my tu u pana się zatrzymamy? Dziwne. - Nikt mi niczego nie przekazywał! - odpowiedział hałaśliwie Łarionow i głośniej, niż było trzeba, spytał: - A pan istotnie z Grupy Bojowej? Tutaj nie możecie mieszkać! Wszędzie was szukają! Przed chwilą była tu policja! Zapominając o dobrym wychowaniu, Fandorin cicho podszedł do drzwi, odsłonił dziurkę od klucza. Przed inżynierem stał młody człowiek w bekieszy i angielskim kepi, spod daszka zwisał długi jasnowłosy kosmyk. Późny gość trzymał ręce w kieszeniach, w jego zmrużonych oczach pobłyskiwały żartobliwe iskierki. - Jest pan tu sam? - spytał. - Jest jeszcze kucharka, śpi w służbówce. Ale wy naprawdę nie możecie tutaj... - Znaczy się, była policja, poniuchała i odjechała? - zaśmiał się blondyn. - A to cuda się zdarzają. Raz na Briańskim, Dworcu Briańskim, koty dwa złapały wróbla, pobawiły się tym kąskiem, lecz nie zjadły ni ciut-ciut. Wesoły młodzian przesunął się tak, że stał teraz plecami do radcy stanu, Łarionow zaś zmuszony był się obrócić do drzwi twarzą. Intrygujący gość wykonał jakiś oszczędny ruch ręką, niewidoczną dla Fandorina, i inżynier nagle cofnął się z jękiem. - Co, Iszkarioto, strach cię obleciał? - ciągle takim samym, błaznującym tonem zapytał gość. Czując coś niedobrego, Erast Pietrowicz wyrwał skobel, ale w tej samej chwili zagrzmiał wystrzał. Łarionow zawył, zgiął się wpół, strzelający zaś obejrzał się w stronę, skąd dochodził hałas, i wyciągnął przed siebie zwartą bryłę kruczoczarnego „buldoga”. Fandorin zanurkował pod strzelającą lufę i rzucił się ku nogom młodego mężczyzny, ten jednak gracko odskoczył w bok, uderzył plecami o futrynę drzwi i wyturlał się do przedpokoju. Radca stanu pochylił się nad rannym i zobaczył, że jest z nim już kiepsko: twarz inżyniera szybko zalewała trupia siność. - Nie czuję nóg - rzekł szeptem Łarionow, patrząc spłoszonym wzrokiem w oczy Erasta Pietrowicza. - I nie boli, tylko spać się chce... - Muszę go dogonić - szybko powiedział Fandorin. - Pobiegnę i po drodze wezwę lekarza. Wypadł na ulicę, popatrzył w prawo - nikogo, w lewo - jest! Niewyraźny cień pędził w stronę Kudrińskiej. Podczas pościgu nawiedziły radcę dwie myśli. Pierwsza, że lekarz na nic się nie przyda. Sądząc z objawów, Łarionowowi przestrzelono kręgosłup. Już wkrótce niewczesny inżynier odeśpi swoje nieprzespane noce. Druga myśl była bardziej związana z bieżącą chwilą. Dogonić zabójcę nie będzie wielką sztuką, ale co z nim, uzbrojonym, zrobić, jeśli samemu nie ma się broni? Pan radca stanu nie spodziewał się dzisiejszego dnia żadnych ryzykownych przygód i jego wierny gerstal-bayard na siedem naboi, najnowszy model, pozostał w domu, choć bardzo by się teraz przydał. Erast Pietrowicz biegł szybko i odległość od cienia gwałtownie się zmniejszała. Ale cieszyć się nie było z czego. Na rogu Borisoglebskiego zabójca obejrzał się, skierował w prześladowcę język płomieni, rozległ się trzask - policzek Fandorina owiał gorący podmuch. Nagle, jakby ze ściany najbliższej kamienicy, wyskoczyły jeszcze dwa cienie i zlały się z pierwszym w jeden ruchomy kłębek. - Och, ty gnido, ja ci powierzgam! - krzyknął czyjś rozzłoszczony głos. Kiedy Erast Pietrowicz podbiegł bliżej, starcie już się zakończyło. Krnąbrny młodzieniec leżał twarzą do ziemi, rzęził i przeklinał. Na nim siedział mocno zbudowany mężczyzna i postękując wykręcał mu do tyłu ręce. Drugi mężczyzna trzymał leżącego za włosy. Przyjrzawszy się, radca stanu rozpoznał w nieoczekiwanych pomocnikach dwóch wcześniej widzianych agentów. - Widzicie, Eraście Pietrowiczu, i ochrana czasem się przydaje - rozległ się z ciemności dobroduszny głos. Okazało się, że w pobliskiej bramie stoi nie kto inny, tylko sam Jewstratij Pawłowicz Mylnikow we własnej osobie. - Skąd pan tutaj? - spytał radca stanu i sam sobie odpowiedział: - Zostaliście, żeby mnie śledzić. - Nie całkiem pana, szanowny panie radco, bo pan jest poza wszelkimi podejrzeniami, a raczej poza głównym biegiem wydarzeń. - Dowódca filerów wyszedł z cienia na oświetlony trotuar. - Szczególnie interesujące było popatrzeć, czy aby nie pójdzie pan dokądś z tą dziarską pannicą. Przypuszczam, że zdecydował się pan ją podejść - nie knutem, tylko marchewką. I ma pan zupełną rację. Takie zaciekłe osóbki, kiedy spotykają się z grubiaństwem i bezpośrednim naciskiem, tylko się wściekają. Należy je pogładzić z włosem, z włosem, a potem, kiedy brzuszek podstawią - łaps za nieosłonięte! Jewstratij Pawłowicz zachichotał i pojednawczo machnął dłonią: niech pan się nie wypiera, przecież nie pierwszy dzień na świecie żyję. - Kiedy zobaczyłem, że panienka wyszła sama, chciałem swoich jołopów posłać za nią, ale potem sobie pomyślałem: poczekam jeszcze troszkę. Pan radca to człowiek bywały, ma nosa. Jeśli tam pozostał, to znaczy: jest sprawa. I dokładnie tak było. Szybko pojawił się ten. - Mylnikow wskazał na wyjącego z bólu i przeklinającego aresztanta. - Wyszło na moje, nie przeliczyłem się. Kto to? - Wydaje się, że członek Grupy Bojowej - odpowiedział Erast Pietrowicz, czując się zobowiązanym wobec nieprzyjemnego, ale całkiem niegłupiego asesora kolegialnego. Jewstratij Pawłowicz gwizdnął i klasnął dłonią po udzie. - Ach, panie Mylnikow. Wiedziałeś, na kogo stawiać. Kiedy będzie pan pisał sprawozdanie, proszę łaskawie nie zapomnieć sługi bożego. Hej, chłopaki, wezwijcie sanie! I solidnie mu wykręćcie ręce, bo nie będzie mógł spisać szczerej spowiedzi. Jeden ze szpicli pomknął po sanie, drugi zacisnął kajdanki na rękach leżącego. - Figę zobaczysz, a nie szczerą spowiedź - wysyczał drwiąco aresztowany. * W Oddziale Ochrany Erast Pietrowicz pojawił się dopiero po północy. Najpierw musiał się zająć broczącym krwią Łarionowem. Wróciwszy do mieszkania, zastał go nieprzytomnego. Gdy przyjechała wezwana telefonicznie karetka ze Szpitala Towarzystwa Miłosierdzia, okazało się, że już nie ma po co zabierać postrzelonego. Byłaby to tylko strata czasu. Potem radca stanu musiał jeszcze dotrzeć do Wielkiego Gniezdnikowskiego na własnych nogach - w środku nocy nie udało się mu znaleźć żadnej dorożki. W cichym zaułku panowała ciemność, tylko w oknach piętrowego domu paliło się pełne życia światło. W Oddziale Ochrany nikt teraz nie chciał spać. Po wejściu do willi Erast Pietrowicz stał się świadkiem budującej sceny. Mylnikow kończył analizę wieczornej operacji. Wszystkich szesnastu szpicli stało rzędem wzdłuż ściany długiego korytarza, a asesor kolegialny miękko, jak ogromny kocur, przechadzał się przed szeregiem i równym, mentorskim głosem pouczał: - Ponownie powtarzam, żebyście, bałwany, w końcu zapamiętali. Przy zatrzymaniu grupy politycznych, szczególnie jeśli są podejrzani o terroryzm, należy postępować w następujący sposób. Po pierwsze - oszołomić. Włamać się z trzaskiem, krzykiem, łomotem, żeby im się kolana trzęsły. Nawet odważny człowiek drętwieje zaskoczony. Po drugie - unieruchomić. Żeby każdy zatrzymany przyrósł do swojego miejsca, palcem nie mógł ruszyć, a już tym bardziej pisnąć. Po trzecie - obszukać, czy nie mają broni. Zrobiliście tak? No? Ciebie, Guśkow, pytam, kierowałeś zatrzymaniem. - Mylnikow zatrzymał się przed starszym filerem, któremu z rozkwaszonego nosa ciekła krew. - Wasza wielmożność, Jewstratiju Pawłowiczu - basem rzekł Guśkow. - Przecież to były szczeniaki, żółtodzioby, od razu to stwierdziłem. Mam wyrobione oko. - A ja ci w to oko jeszcze dowalę - odparł spokojnie asesor kolegialny. - Nie wymądrzaj się, barani łbie, tylko rób, co należy. Zlekceważyłeś zasady. I po czwarte: każdego zatrzymanego trzeba bacznie obserwować. A wy, niedbaluchy, nawet nie zauważyliście, kiedy panienka z torebki pukawkę wyciągnęła. Zatem tak... - Mylnikow założył ręce za plecy, pokiwał się w przód i w tył. Agenci, wstrzymując oddech, oczekiwali wyroku. - Nagrodzeni zostaną tylko Szyriajew i Żulko. Za aresztowanie groźnego terrorysty wyasygnuję wam po piętnaście rubelków, ode mnie, z prywatnej kieszeni. I w raporcie imiennie wymienię. A ty, Guśkow, płacisz dziesięć rubli sztrafu. I na miesiąc spadasz z oberszpicli do zwykłych. Sprawiedliwie, nie uważasz? - Przepraszam, wasza wielmożność. - Ukarany zwiesił głowę. - Tylko, uniżenie błagam, nie odsuwajcie mnie od pracy operacyjnej. Zasłużę, klnę się na krzyż, zasłużę. - Dobrze, wierzę. Mylnikow odwrócił się do radcy stanu i udał, że dopiero teraz go spostrzegł. - Świetnie, że zechciał pan przyjść, panie Fandorin. Piotr Iwanycz i Zubcow już bitą godzinę z naszym chłopakiem się męczą, ale wszystko na próżno. - Milczy? - spytał Erast Pietrowicz, wchodząc za Mylnikowem po krętych schodkach. - Przeciwnie. Jest arogancki. Posłuchałem chwilkę i odszedłem. I tak nic z tego nie będzie. A Piotr Iwanycz po tym wszystkim jest jeszcze wytrącony z równowagi. Przykro mu w dodatku, że to nie on, tylko my z panem capnęliśmy takiego ważnego ptaszka - dorzucił Jewstratij Pawłowicz spiskowym tonem, z lekka się odwracając. Przesłuchanie przeprowadzano w gabinecie naczelnika. Pośrodku przestronnego pokoju siedział na krześle znany Fandorinowi wesołek. Krzesło było specjalne, masywne, z rzemieniami na dwóch przednich nóżkach i na podłokietnikach. Ręce i nogi jeńca mocno przywiązano, tak że poruszać mógł tylko głową. Z jednej strony stał naczelnik ochrany, z drugiej mężczyzna o sympatycznej powierzchowności, na oko mniej więcej dwudziestosiedmioletni, szczupły, z angielskimi wąsikami. Burlajew chmurnie skinął radcy głową. - Zawzięty łajdak - poskarżył się. - Całą godzinę już się męczę, i nic. Nawet nazwiska nie powiedział. - A po co ci moje nazwisko? - Impertynent familiarnie spytał podpułkownika. - Ono przeminie tak, jak smutna sława. Nie zwracając uwagi na bezczelnego młokosa, podpułkownik dokonał prezentacji: - Zubcow, Siergiej Witaljewicz. Opowiadałem panu o nim. Szczupły mężczyzna ukłonił się z uszanowaniem, uśmiechając się po przyjacielsku do Erasta Pietrowicza. - Jestem szczęśliwy, że przedstawiono mnie panu, panie Fandorin. Jeszcze bardziej będę rad, mogąc wspólnie z panem pracować. - Aa! - ucieszył się więzień. - Fandorin! Tak, tak. Widzę, siwe skronie. Wcześniej nie dojrzałem, nie dano mi sposobności. Co tak patrzycie? Łapcie go, panowie! Przecież to on zabił tego starego osła Chrapowa. I zaśmiał się, bardzo zadowolony z żartu. - Mogę kontynuować? - spytał Zubcow obu naczelników i odwrócił się ku przestępcy. - A więc wiemy, że jest pan członkiem Grupy Bojowej i brał udział w zamachu na generała Chrapowa. Właśnie pośrednio pan się przyznał, ze dysponował rysopisem pana radcy stanu. Wiemy także, że wasi wspólnicy znajdują się obecnie w Moskwie. Nawet jeśli oskarżeniu nie uda się udowodnić pańskiego współuczestnictwa w zamachu, i tak grozi panu najwyższy wymiar kary. Zabił pan człowieka i stawiał zbrojny opór przedstawicielom prawa. To zupełnie wystarczy, żeby wysłać pana na szafot. Piotr Iwanowicz nie wytrzymał. - Czy ty chociaż rozumiesz, podlecu, że zadyndasz na sznurze? To straszna śmierć, nieraz zdarzało mi się widzieć. Najpierw człowiek rzuca się i chrypi. Czasem nawet trwa to kwadrans - zależy, jak pętlę zawiązano. Potem język wysuwa się z ust, oczy wychodzą z orbit, a z wnętrzności wypływają nieczystości. Pamiętasz, co w Biblii napisano o Judaszu? „Powiesiwszy się, rozpukł się na poły i wypłynęły wszystkie wnętrzności jego”. Zubcow z wyrzutem spojrzał na Burlajewa, widocznie uważając jego taktykę za niewłaściwą, aresztant zaś na te groźne słowa odrzekł beztrosko: - Nic takiego, pochrypię i przestanę. Mnie to już potem będzie wszystko jedno, ale wam przyjdzie moje łajno podcierać. Taką masz służbę, ty tłusta mordo. Podpułkownik szybko, z trzaskiem uderzył nieustraszonego młodego człowieka pięścią w twarz. - Piotrze Iwanyczu! - zaprotestował głośno Zubcow i pozwolił sobie nawet schwycić naczelnika za rękę. - To całkowicie niedopuszczalne! Pan uwłacza prestiżowi władzy! Burlajew z rozdrażnieniem odwrócił głowę i najwyraźniej chciał przywołać swojego pomocnika do porządku, kiedy Erast Pietrowicz uderzył laską o podłogę i rzekł surowo: - Przestać! Podpułkownik pomiarkował się i ciężko dysząc, oswobodził rękę. Terrorysta wypluł na podłogę skrzep krwi, w którym bielały dwa przednie zęby, i uśmiechnął się szczerbato, patrząc zadziornie na podpułkownika błyszczącymi niebieskimi oczyma. - Proszę o wybaczenie, panie Fandorin - warknął niechętnie Piotr Iwanowicz. - Uniosłem się. Sam pan widzi, co to za gagatek. Co pan każe z takim zrobić? - Pańskie zdanie, Siergieju Witaljewiczu? - spytał radca stanu sympatycznego Zubcowa. Ten, zmieszany, potarł nos, ale nie zwlekał z odpowiedzią i rzekł bez wahania: - Moim zdaniem niepotrzebnie tracimy czas. Ja bym przełożył przesłuchanie. - M-ma pan rację. Należy, panie podpułkowniku, postąpić następująco. Natychmiast przygotować szczegółowy rysopis zatrzymanego i gruntowny portret antropometryczny, zgodnie ze wszystkimi regułami. Następnie portret i rezultaty pomiarów przesłać telegraficznie do Departamentu Policji w celu identyfikacji. Możliwe, że tam już mają dossier tego człowieka. I proszę się pospieszyć. Nie później niż za godzinę depesza powinna być w Petersburgu. I znowu, nie wiadomo który to już raz w ciągu ostatniej doby, Fandorin szedł bulwarem Twerskim, całkowicie wyludnionym o tak późnej porze. Ten długi, niekończący się dzień zdominowały zjawiska atmosferyczne: zamieć, opady śniegu, nieoczekiwane słońce... Za to nocą stało się cicho i uroczyście: przyćmione światło latarni gazowych, białe, jakby owinięte gazą sylwetki drzew, miękkie płatki śniegu. Radca stanu sam nie całkiem rozumiał, co go podkusiło, by zrezygnować z przejazdu służbowymi saniami, dopóki pod jego nogami nie zaskrzypiał dźwięczny, niezadeptany śnieg alei. Trzeba było się pozbyć uciążliwego odczucia nieczystości, bez tego i tak nie da się usnąć. Erast Pietrowicz szedł bez pośpiechu między smutnymi wiązami, próbując pojąć, dlaczego każdej sprawie związanej z polityką zawsze towarzyszy posmak stęchlizny i brudu? Wydawałoby się, śledztwo jak śledztwo, nawet ważniejsze od innych. I cel zaszczytny - obrona bezpieczeństwa społecznego i interesów państwa. Skąd bierze się to poczucie uwalania ściekami? Nie można się nie ubrudzić, usuwając błoto - te frazę Fandorinowi zdarzało się słyszeć dostatecznie często, szczególnie z ust pracowników organów ścigania. Ale już dawno uznał, że tak sądzą tylko ci, którzy nie mają predyspozycji do tego delikatnego rzemiosła. Ci, którzy się lenią, szukają prostych metod rozwiązywania skomplikowanych problemów. Ci, którzy nie stali się prawdziwymi profesjonalistami. Dobry stróż ma zawsze śnieżnobiały fartuch, ponieważ nie zbiera nieczystości rękoma, na czworakach, tylko umie się prawidłowo posługiwać miotłą, łopatą i wiadrem. Prowadząc sprawy okrutnych zabójców, pozbawionych sumienia oszustów, bestialskich krwiopijców, Erast Pietrowicz nigdy nie odczuwał takiego obrzydzenia jak dzisiaj. Dlaczego? O co chodzi? Odpowiedzi nie znajdywał. Skręcił w Małą Nikicką, gdzie latarni było jeszcze mniej niż na bulwarze. Tutaj rozpoczynał się twardy trotuar i laseczka, przebijając cienką warstwę śniegu, rześko zastukała stalowym okuciem po kamieniach. Przy furtce, słabo widocznej w koronce ażurowej bramy, radca stanu znieruchomiał. Nie dlatego, że coś zobaczył - wyczuł lekkie poruszenie u swego boku. Gwałtownie się odwrócił, na wszelki wypadek złapał lewą ręką za drzewce laski (wewnątrz ukryta była wąska, trzydziestocalowa szpada), jednak od razu rozluźnił mięśnie. W cieniu płotu rzeczywiście majaczył jakiś cień, ale wyraźnie należał do przedstawicielki płci słabszej. - Któż to? - spytał Erast Pietrowicz, wpatrując się w mrok. Figurka przybliżyła się. Najpierw dostrzegł futrzany kołnierzyk futerka i półokrąg sobolego kapturka, potem, odbijając światło dalekiej latarni, na owalnej twarzy magnetycznie zamigotały ogromne oczy. - Pani Litwinowa? - zdziwił się Fandorin. - Co pani tutaj robi? O tej porze! Poznana u Łarionowa panienka podeszła całkiem blisko. Ręce trzymała w pysznej mufce, a oczy jej błyszczały naprawdę nieziemskim blaskiem. - Niegodziwiec! - W głosie egzaltowanej panny zadźwięczała nienawiść. - Stoję tutaj już dwie godziny! Cala skostniałam! - Dlaczego niegodziwiec? - zmieszał się Erast Pietrowicz. - Nie miałem pojęcia, że pani na mnie czeka... - Nie dlatego! Niech pan nie udaje bałwana! Doskonale pan wszystko rozumie! Nikczemnik! Rozgryzłam pana! Pan celowo chciał zamieszać mi w głowie! Udawał anioła! O, widzę pana na wskroś! Pan rzeczywiście jest tysiąc razy gorszy od tych durnych policjantów i Burlajewów! Pana należy bez litości zlikwidować! Mówiąc to zapalczywa panienka wyjęła dłoń z mufki. W ciemności błysnął mały rewolwer, ten sam, który Fandorin nieopatrznie zwrócił właścicielce. Erast Pietrowicz zauważył, że ręka w puchowej rękawiczce drży z podniecenia, a lufa kiwa się z lewa na prawo. Szybko zrobił krok naprzód, wziął mademoiselle Litwinową za malutki nadgarstek i skierował lufę w bok. - Ma pani dzisiaj chętkę kogoś postrzelić, jakiegoś sługę prawa? - spytał półgłosem Fandorin, zbliżywszy twarz do oblicza panienki. - Nienawidzę! Oprycznik! - wyszeptała i uderzyła go wolną piąstką w pierś. Trzeba było rzucić laskę, złapać panienkę także za drugą rękę. - Pies policyjny! Erast Pietrowicz przyjrzał się jej baczniej i zwrócił uwagę na dwie okoliczności. Po pierwsze, mademoiselle Litwinowa w obramowaniu przyprószonego śniegiem futra, w przyćmionym świetle gazowym, w blasku gwiazd i księżyca była tak oślepiająco piękna, że aż zakręciło mu się w głowie. A po drugie, w jej oczach lśniło coś więcej niż tylko sama nienawiść. Westchnął, pochylił się, wziął ją w ramiona i mocno pocałował w usta - ciepłe, wbrew wszelkim prawom fizyki. - Żandarm! - nieprzyjaźnie rzekła nihilistka, odsuwając się. Jednak w tej samej chwili objęła go rękoma za szyję i przyciągnęła do siebie. W potylicę Fandorina wbiła się twarda rękojeść rewolweru. - Jak mnie pani znalazła? - spytał, łapiąc ustami powietrze. - I w dodatku dureń - ogłosiła triumfalnie Esfira. - Przecież sam pan powiedział, że w każdej księdze adresowej... Znowu przyciągnęła go do siebie, i to tak gwałtownie, że szarpnięty rewolwerek wystrzelił na wiwat w niebo, ogłuszając prawe ucho Erasta Pietrowicza i strasząc na śmierć siedzące na topoli kawki. Rozdział czwarty Niezbędne są pieniądze Zrobili, co należało. Na Rachmeta poczekali dokładnie godzinę, potem cichcem opuścili mieszkanie i przeprowadzili się do rezerwowego lokalu konspiracyjnego. Budyneczek był ohydny: domek dróżnika nieopodal Dworca Windawskiego. To, że było brudno, ciasno i zimno - zbytnio im nie przeszkadzało, ale był tam tylko jeden pokoik, pluskwy i - oczywiście - żadnego telefonu. Jedyna zaleta: doskonała widoczność na cztery świata strony. Jeszcze o zmroku Grin wysłał Sniegira, aby zostawił w „skrzynce pocztowej” notatkę dla Igły: „Rachmet zniknął. Konieczny nowy adres. O dziesiątej tam gdzie zawsze”. Wygodniej byłoby przekazać łączniczce wiadomość telefonicznie z lokum Aronzona, ale ostrożna Igła nie zostawiła ani swojego numeru, ani adresu. Dom z facjatką, z którego widać było przez lornetkę okna mieszkania docenta - to wszystko, co Grin wiedział o jej miejscu zamieszkania. Za mało. Nie odnajdzie. Funkcję „skrzynki pocztowej” na nadzwyczajne wiadomości pełniła stara szopa na karety w zaułku przy bulwarze Prieczystieńskim - tam, pomiędzy bierwionami ścian, znajdowała się wygodna szczelina: wystarczało, przechodząc obok, na ułamek sekundy wsunąć rękę. Przed wyprowadzką Grin polecił wykładowcy pamiętać o konspiracji. Z ich towarzyszem, jeśli wróci, rozmawiać jak z nieznajomym: pierwszy raz pana widzę i nie rozumiem, o czym pan mówi. Rachmet nie dureń, zrozumie. O „skrzynce pocztowej” wie. Zechce się wytłumaczyć - znajdzie możliwość. O dziewiątej Grin zajął posterunek obserwacyjny obok baszty Suchariewskiej, gdzie wczoraj rano spotkał się z Igłą. Miejsce i czas były dogodne: ludzie tłumnie walili na tandetę. Przez przechodnie podwórze, kuchennym wejściem, dotarł na pozycję upatrzoną jeszcze wczoraj - niepozorny stryszek z na wpół zabitym oknem wychodzącym akurat na plac. Czujnie obserwował każdego, kto kręcił się w pobliżu. Straganiarze byli prawdziwi. Kataryniarz też. Kupujący się zmieniali, żaden nie wałęsał się długo i bez konkretnego celu. Znaczy się, czysto. Za kwadrans dziesiąta pojawiła się Igła. Najpierw przeszła w jedną stronę, potem zawróciła. Też sprawdza. To dobrze. Można zaufać. - Złe wiadomości - powiedziała łączniczka na powitanie. Jej chuda, oschła twarz była blada i przybita. - Powiem po kolei. Szli ramię w ramię po Srietience. Grin słuchał, milcząc. - Pierwsze. Wieczorem policja dokonała nalotu na mieszkanie Łarionowa. Nikogo nie wzięli. Ale później była tam strzelanina. Łarionow zabity. To Rachmet, jego robota - pomyślał Grin, czując jednocześnie ulgę i złość. Niech tylko wróci, trzeba będzie mu dać lekcję dyscypliny. - Drugie? - spytał. Igła tylko pokiwała głową. - Jak pan szybko osądza. - Wyraźnie czytała w jego myślach. - Sprawy jeszcze nie zbadano, a pan już wydał wyrok. - Co drugie? - powtórzył Grin. - Gdzie jest pański Rachmet, nie udało się ustalić. Jak tylko czegoś się dowiem, zaraz poinformuję. Trzecie z miasta nie uda się was szybko wyprawić. Chcieliśmy pociągiem towarowym, ale na dwunastej wiorście i potem na sześćdziesiątej żandarmeria kolejowa sprawdza wszystkie plomby. - To nic. Masz gorsze wiadomości, widzę to. Mów. Wzięła go pod łokieć, skierowała z ludnej ulicy w pusty zaułek. - Pilna wiadomość z Centrum. Przywiózł kurier porannym pociągiem. Wczoraj o świcie, kiedy wykonywaliście wyrok na Chrapowie, lotny oddział Departamentu Policji rozbił nasz lokal na Litiejnym. Grin spoważniał. Na Litiejnym, w schowku doskonale zakonspirowanego mieszkania, chroniono partyjną kasę - wszystkie środki, które zostały po styczniowej ekspropriacji, kiedy wzięli oddział Towarzystwa Kredytowo-Pożyczkowego „Petropol”. - Znaleźli? - spytał szybko. - Tak. Wzięli wszystkie pieniądze. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy. To straszny cios dla partii. Polecono mi przekazać, ze w was cała nadzieja. Za jedenaście dni musimy wnieść ostatnią ratę za poligrafię w Zurychu. Sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków francuskich. Inaczej maszyny zostaną zabrane. Trzynaście tysięcy funtów szterlingów potrzeba na zakup broni i na fracht w Bristolu. Czterdzieści tysięcy rubli obiecano nadzorcy więzienia centralnego w Odessie za organizację ucieczki naszych towarzyszy. I jeszcze są niezbędne pieniądze na stałe wydatki... Bez środków cała działalność partii zostanie sparaliżowana. Musicie natychmiast dać odpowiedź - czy w obecnych warunkach Grupa Bojowa jest w stanie zdobyć potrzebną sumę. Grin nie odpowiedział od razu. Rozważał. - Czy wiadomo, kto wydał? - Nie. Wiadomo tylko, że operacją kierował osobiście pułkownik Pożarski, wicedyrektor Departamentu Policji. Jeśli tak, Grin nie miał prawa odmówić. Wypuścił Pożarskiego z rąk na Wyspie Aptekarskiej - teraz musi się rozliczyć za swój błąd. Ale przeprowadzenie eksu w obecnych warunkach było nadzwyczaj ryzykowne. Po pierwsze - niejasna sytuacja Rachmeta. A jeśli został aresztowany? Jak zachowa się na przesłuchaniach - trudno odgadnąć. Zawsze był nieprzewidywalny. Po drugie - mało ludzi. Tak naprawdę został jedynie Jemiela. Po trzecie - do pościgu za GB z pewnością rzucono wszystkie siły policyjne. Miasto roi się od żandarmów, agentów i wywiadowców. Nie, ryzyko jest większe od dopuszczalnego. Nie można. Jakby znów odgadując jego myśli, Igła rzekła: - Jeśli potrzeba ludzi, mam. Nasz moskiewski oddział bojowy. Nie są zbyt doświadczeni, dotąd ochraniali tylko zebrania, za to odważni. I mają broń. Jeśli im się powie, że to dla GB, pójdą w ogień. I mnie weźcie ze sobą. Dobrze strzelam. Umiem robić bomby. Grin po raz pierwszy spojrzał w jej poważne, jakby przyprószone popiołem oczy i zobaczył, że barwa Igły jest podobna do jego barwy - szara, chłodna. Pomyślał: co ciebie tak przygniotło? A może jesteś taka od narodzin? Na głos powiedział: - W ogień nie trzeba. W każdym razie nie teraz. Zacznijmy od nowego mieszkania. Nie będzie telefonu - trudno. Byle miało drugie wyjście. O siódmej wieczorem tutaj. A co do Rachmeta, jeśli się pojawi, bądź bardzo ostrożna. Będę go sprawdzał. Zaświtało mu w głowie, gdzie można zdobyć pieniądze. Bez strzelaniny. Warto było spróbować. * Przy bramie manufaktury Łobastowa Grin zwolnił fiakra. Z przyzwyczajenia odczekał minutę - czy nie wyjadą zza rogu następne sanie, z filerem - i dopiero upewniwszy się, że nie jest śledzony, skręcił na teren fabryki. Dopóki szedł do głównego biura, mijając warsztaty, zaśnieżone klomby, szykowną, zakładową cerkiew, przyglądał się wszystkiemu z niekłamaną ciekawością. Świetnie zarządza ten Łobastow. Takiego porządku często nie uświadczysz nawet w najlepszych amerykańskich fabrykach. Napotykani po drodze robotnicy szli sprężystym krokiem, jakoś tak nie po rosyjsku. Grin nie zauważył ani jednej fizjonomii opuchniętej z pijaństwa, chociaż był poniedziałkowy poranek. Opowiadano, że u Łobastowa za sam zapach alkoholu od razu dawali rozliczenie do ręki i - za bramę. Za to wynagrodzenie było dwukrotnie wyższe niż w innych fabrykach, przysługiwało bezpłatne mieszkanie służbowe i prawie dwutygodniowy urlop z połową wynagrodzenia. O urlopie to ani chybi bajki, ale że dzień pracy w zakładach Timofieja Grigorjewicza trwał tylko dziewięć i pół godziny, a w soboty osiem, to Grin wiedział na pewno. Gdyby wszyscy kapitaliści byli tacy jak Łobastow, nie byłoby po co wzniecać pożaru rewolucji - taka myśl przyszła stalowemu człowiekowi do głowy, na widok porządnego, ceglanego budynku z tablicą „Szpital fabryczny”. Głupia myśl, ponieważ w całej Rosji był tylko jeden Łobastow. W sekretariacie kantoru Grin napisał krótką notatkę i poprosił o przekazanie jej właścicielowi. Łobastow przyjął go od razu. - Witam, panie Grin. Niewysoki, masywnie zbudowany mężczyzna o prostej, chłopskiej twarzy, do której zupełnie nie pasowała wypieszczona bródka w klin, wyszedł zza szerokiego biurka i mocno uścisnął rękę gościa. - Czym mogę służyć? - spytał, mrużąc żywe ciemne oczy. - Z pewnością chodzi o coś nadzwyczajnego. Czy to przypadkiem nie jest związane z wczorajszym wypadkiem na Litiejnym? Grin wiedział, że Timofiej Grigorjewicz ma swoich ludzi w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, ale i tak zaskoczyła go znakomita orientacja fabrykanta. Spytał: - Czyżbyście nawet w departamencie kogoś smarowali? - W tej samej jednak chwili zachmurzył się, jakby wycofując to niestosowne pytanie. I tak nie odpowie. Ten zasadniczy człowiek miał soczystą, ochronną barwę, która najczęściej pojawia się u ludzi o wielkiej wewnętrznej odporności i silnej wierze we własne siły. - Powiedziano: „Rzuć swój chleb powszedni na wody, albowiem po upływie dni wielu znowu najdziesz go”. - Fabrykant uśmiechnął się chytrze i schylił okrągłą głowę z wielkim, byczym czołem. - O ile są lżejsze wasze kieszenie? - O trzysta pięćdziesiąt. Łobastow gwizdnął, wsunął kciuki w kieszonki kamizelki. Uśmiech znikł z jego twarzy. - Żegnam pana, panie Grin - powiedział twardo. - Ja jestem człowiekiem słowa. Pan - nie. Nie chcę mieć już do czynienia z waszą organizacją. W styczniu, terminowo, wniosłem swój kolejny półroczny wkład: piętnaście tysięcy. Prosiłem, byście mnie do lipca nie fatygowali. Moja kieszeń jest głęboka, ale nie bez dna. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy! Niewąski kawałeczek. Grin nie przejął się obrazą. To tylko emocje. - Po prostu odpowiedziałem na pytanie - rzekł spokojnym głosem. - Niektóre płatności mogą poczekać, inne - w żadnym wypadku. Natychmiast niezbędne jest czterdzieści tysięcy. Inaczej - szubienica. Czegoś takiego się nie wybacza. - Niech pan mnie nie straszy! - rozzłościł się właściciel zakładów. - „Nie wybacza”. Czy pan myśli, że daję wam pieniądze ze strachu? Czy też wykupuję sobie indulgencję na wypadek waszego zwycięstwa? Grin się nie odezwał, ponieważ dokładnie tak właśnie myślał. - A nie! Niczego i nikogo się nie boję! - Twarz Timofiewki Grigorjewicza zaczęła ze złości purpurowieć, zadrgał mu policzek. - Nie daj Boże, żebyście zwyciężyli! A zresztą nie możecie zwyciężyć. Wyobraziliście pewnie sobie, że wykorzystacie Łobastowa? Diabła tam! To ja was wykorzystuję. A jeśli jestem z panem szczery, to właśnie dlatego, że jest pan człowiekiem pragmatycznym, pozbawionym patetyczności. Jesteśmy jak jabłka z jednej jabłoni. Choć różny mamy smak. Cha, cha! - Zaśmiał się krótko, ukazując żółtawe zęby. Co tu do rzeczy mają jabłka? - pomyślał Grin. Po co rozmawiać żartami, jeśli można poważnie. - To dlaczego pan pomaga? - spytał i od razu się poprawił. - Pomagał. - A dlatego, że zrozumiałem: trzeba straszyć naszych nadętych durni, żeby nie wkładali kijów między szprychy, żeby nie przeszkadzali działać rozumnym ludziom, którzy chcą kraj z bagna wyciągać! Uczyć ich, osłów, trzeba! Nos im w nawóz wtykać! I to wasza robota. Niech do tych żeliwnych łbów dotrze, że Rosja albo pójdzie ze mną, Łobastowem, albo z wami do Tartaru się stoczy. Trzeciego wyjścia nam nie dano. - Inwestuje pan pieniądze - skinął Grin. - Jasne. Czytałem o tym w książkach. W Ameryce to się nazywa lobbing. U nas nie ma parlamentu, dlatego wywiera pan nacisk na władze za pośrednictwem terrorystów. Więc jak, da pan czterdzieści tysięcy? Twarz Łobastowa zastygła, tylko, jak wcześniej, tik poruszał policzkiem. - Nie dam. Pan jest rozumnym człowiekiem, panie Grin. Na lobbing, jak pan to określił, zaplanowałem wydać rocznie trzydzieści tysięcy i ani kopiejki więcej. Jeśli pan chce, może wziąć piętnaście jako wpłatę za drugie półrocze. Grin pomyślał i rzekł: - Nie. Potrzeba czterdziestu. Żegnam. Odwrócił się i skierował do wyjścia. Gospodarz dogonił go, odprowadził do drzwi. Czyżby się rozmyślił? Wątpliwe. To nie taki człowiek. Po co mnie dogonił? - To wyście Chrapowa...? - szepnął mu na ucho Timofiej Grigorjewicz. Oto dlaczego. Grin, milcząc, zszedł po schodach. Dopóki był na terenie fabryki, analizował, co robić dalej. Pozostawało tylko jedno wyjście - eks. Nawet dobrze się składa, że policja jest zajęta poszukiwaniami. W związku z tym mniej funkcjonariuszy skierowano do rutynowych zajęć. Na przykład do ochrony pieniędzy. Ludzi na ekspropriację można wziąć od Igły. Jednak bez specjalisty się nie obejdzie. Należy wysłać telegram do Julii, żeby przywiozła swojego Atuta. Opuściwszy teren zakładu, Grin stanął za latarnią. Poczekał chwilkę. Tak jak przewidywał, z bramy wybiegł skromny mężczyzna, z wyglądu oficjalista, pokręcił głową na wszystkie strony, spostrzegł Grina, udał, że czeka na kocz. Łobastow jest ostrożny. I ciekawski. To nic. Zgubić „ogon” przecież nietrudno. Grin poszedł ulicą, skręcił w bramę i zatrzymał się. Kiedy wszedł tam idący jego tropem oficjalista, dostał pięścią po głowie. Niech sobie poleży z dziesięć minut. * Siła partii wynikała stąd, że pomagali jej najprzeróżniejsi ludzie, czasami zupełnie nieoczekiwani. Właśnie takim rzadkim ptaszkiem była Julia. Partyjni asceci krzywo na nią patrzyli, ale Grinowi się podobała. Barwę miała szmaragdową - subtelną i świąteczną. Zawsze wesoła, pełna radości życia, wystrojona, przyjemnie pachnąca nieziemskimi aromatami, wydobywała z metalowego serca Grina jakiś dziwny ton, równocześnie trwożący i przyjemny. Samo imię, Julietta, było dźwięczne i słoneczne, podobne do słowa „życie”. Gdyby losy Grina potoczyły się inaczej, pewnie zakochałby się w takiej właśnie kobiecie. Członkowie partii zwykli nie rozpowiadać wiele o swojej przeszłości, ale historię Julii znali wszyscy - nie robiła tajemnicy ze swojej biografii. Jeszcze kiedy była podrostkiem, straciła rodziców, dostała się pod kuratelę krewniaka, urzędnika w podeszłym wieku. U progu starości opiekunowi, wedle wyrażenia Julii, „odbiło”. Jak mówi przysłowie: „W starym piecu diabeł pali”. Stateczny krewny roztrwonił powierzony spadek, wychowankę zdemoralizował, a sam padł ofiarą nagłego wylewu. Młoda Julia została bez grosza w kieszeni, bez dachu nad głową, za to z niemałym doświadczeniem w kwestiach erotycznych. Mogła zatem obrać tylko jeden rodzaj kariery - najstarszą profesję kobiecą, i na tym polu wykazała się nieprzeciętnymi zdolnościami. Przez kilka lat prowadziła życie utrzymanki, zmieniając bogatych opiekunów. Potem „tłuściochy i staruszkowie” ją znudzili i otworzyła własny interes. Kochanków wybierała sobie teraz sama, zazwyczaj niezbyt zażywnych, a w żadnym wypadku - starych, pieniędzy od nich nie brała, a środki na życie czerpała z „agencji”. Do swojego przybytku zepsuta Julia zaprosiła koleżanki. Niektóre, jak ona, były utrzymankami, inne - w pełni szanowanymi damami, spragnionymi dodatkowych dochodów lub przygód. Firma bardzo szybko stała się popularna wśród stołecznych poszukiwaczy uciech, ponieważ wszystkie koleżanki Julii były piękne, skore do śmiechu, chętne i hojne w miłości, a dyskrecji przestrzegano w firmie bezwarunkowo. Nikt jednak nie krył się z niczym przed ślicznotkami ani, tym bardziej, przed wesołą gospodynią, a ponieważ pośród klienteli trafiali się wysocy rangą urzędnicy, generałowie i policyjne szarże, do Julii docierały informacje najprzeróżniejszego charakteru, w tym także bardzo ważne dla partii. Nikt tylko nie wiedział, dlaczego latawica zaczęła pomagać rewolucji. Ale Grin nie dostrzegał w tym niczego niebywałego. Julia jest taką samą ofiarą podłego systemu społecznego jak wyrobnica albo pozbawiona praw szwaczka. Walczy z niesprawiedliwością dostępnymi jej środkami, przynosząc partii więcej pożytku niż gaduły z KC. Dostarcza najcenniejszych informacji, może błyskawicznie znaleźć kwaterę dla grupy, od czasu do czasu wspiera ich finansowo, a w dodatku, mając szerokie kontakty we wszystkich warstwach społecznych, ułatwia dotarcie do rozmaitych ludzi. To właśnie ona przyprowadziła Atuta. Osobistość intrygującą, w swoim rodzaju nie mniej barwną niż sama Julia. Syn protojereja, proboszcza jednego z najważniejszych petersburskich soborów, Tichon Bogojawleński, potoczył się bardzo daleko od ojcowskiej jabłoni. Wygnany z seminarium za bezbożne bluźnierstwa, z gimnazjum za awanturę, ze szkoły realnej za kradzież, stał się autorytetem wśród bandytów. Działał zuchwale, szybko, z fantazją i jeszcze ani razu nie wpadł w łapy policji. Kiedy w grudniu potrzebne były partii większe pieniądze, Julia ciut pokraśniała i rzekła: - Griniątko, wiem, będzie pan na mnie zły, ale niedawno poznałam pewnego młodego człowieka. Jest miły w obejściu i, moim zdaniem, może wam się przydać. Grin już wiedział, że w leksykonie Julii słowo „ poznałam” ma dość szczególny sens. Co się tyczy „miłego”, nie miał żadnych iluzji - tak nazywała wszystkich swoich przelotnych kochanków. Ale wiedział także, że Julia nie rzuca słów na wiatr. Atut w ciągu dwóch dni wybrał obiekt, opracował plan, rozdzielili role i eks poszedł jak z płatka. Strony rozstały się, całkiem z siebie zadowolone: partia napełniła kasę, a „specjalista” otrzymał swoją dolę - ćwiartkę sumy ekspropriacyjnej. W południe Grin wysłał dwa telegramy. Zamówienie przyjęto. Będzie wykonane w najkrótszym terminie. G. Ten zaadresował na pocztę w Petersburgu, na poste restante. Drugi - na adres Julii: W Moskwie jest praca dla Popowicza. Umowa taka sama jak w grudniu. Odcinek wybierze sam. Czekam jutro pociąg o dziewiątej. G. Igła znowu nie traciła czasu na grzeczności. Widocznie, tak jak Grin, uznawała konwenanse za zbędne. - Rachmet się odnalazł. W „skrzynce pocztowej” leżała kartka. Oto ona. Grin rozwinął liścik, obrzucił go wzrokiem. Szukam swoich. Będę od szóstej do dziewiątej w herbaciarni „Suzdal” na Marosiejce. Rachmet. Dogodne miejsce - skomentowała Igła. - Tam się zbierają studenci. Obcego od razu można zauważyć, dlatego wywiadowcy tam się nie pchają. Na pewno celowo wybrał właśnie ten lokal, abyśmy mogli sprawdzić, że go nie śledzą. - A przy „pocztowej skrzynce”? Nie było obserwacji? Gniewnie poruszyła rzadkimi brwiami. - Zbyt wysoko się cenicie. To, że jesteście z GB, nie daje wam prawa wszystkich pozostałych uważać za durniów. Oczywiście, że sprawdzałam. Nigdy nie podchodzę do „skrzynki”, zanim się upewnię, że jest czysto. Pójdziecie do Rachmeta? Grin milczał, ponieważ jeszcze się nie zdecydował. - Mieszkanie? - Jest. I nawet z telefonem. Adwokata Zimina. On sam prowadzi teraz sprawę w Warszawie, ale jego syn, Arsen, jest w naszym oddziale bojowym. Pewny. - Dobrze. Ilu ludzi? Igła nie kryła rozdrażnienia: - Niech pan posłucha: dlaczego tak dziwacznie pan rozmawia? Pańskie słowa padają jak kamienie. Aby wywrzeć silniejsze wrażenie, czy co? Co to oznacza: „Ilu ludzi”? Jakich ludzi? Gdzie? Wiedział, że rozmawia nie tak, jak trzeba, ale inaczej mu nie wychodziło. W głowie myśli wydawały się jasne i zgrabne, ich sens był jednoznaczny. Ale kiedy pojawiały się na zewnątrz, przekształcały się w lakoniczne frazy, jakby wszystkie zbędne ozdóbki opadały z nich jak obierzyny i pozostawało tylko to, co zasadnicze. - W oddziale - wyjaśnił cierpliwie. - Takich, za których mogę poręczyć - sześciu. Po pierwsze, Arsen - to student uniwersytetu. Po drugie, Gwóźdź, odlewnik z... Grin jej przerwał. - To potem. Opowiecie i pokażecie. Drugie wyjście jest? Dokąd? Zmarszczyła czoło, zrozumiała. - Pan o „Suzdalu”? Tak, jest. Przechodnimi podwórkami można uciec w stronę Chitrowki. - Sam się z nim spotkam. Decyzję podejmę na miejscu. I żeby na sali byli nasi. Dwóch, lepiej trzech. Takich silniejszych. Jeśli odejdę z Rachmetem na Marosiejkę, to wszystko w porządku. Jeśli odejdę sam, i to wyjściem zapasowym, niech potraktują to jak sygnał. Wtedy - zabić. Potrafią? Jest zręczny. Jeśli nie - sam to zrobię. - Nie, nie. Poradzą sobie - zapewniła szybko Igła. - Już im się zdarzało. Raz szpicla, potem jeszcze prowokatora. Wyjaśnię im. Mogę? - Obowiązkowo. Powinni wiedzieć. Tym bardziej że na eks pójdziemy razem. - A więc eks będzie? - Rozjaśniła się. - Naprawdę? Z pana jednak nadzwyczajny człowiek. Ja... ja jestem dumna, że panu pomagam. Proszę się nie niepokoić, wszystko przygotuję, jak trzeba. Grin nie oczekiwał takich słów i dlatego zrobiło mu się przyjemnie. Poszukał w myślach odpowiedzi, która i jej mogłaby sprawić radość. - Nie niepokoję się. Wcale. Do herbaciarni Grin wszedł za pięć dziewiąta, żeby Rachmet miał czas się podenerwować i odczuć dotkliwość swego położenia. Lokal okazał się biedny, ale czysty - niska sala o łukowym sklepieniu, stoły przykryte zwykłymi lnianymi obrusami; na bufecie stały samowary i leżały wymalowane tace z górami pierników, jabłek i obwarzanków. Młodzi ludzie - większość w studenckich tużurkach - pili herbatę, palili tytoń, czytali gazety. Ci, którzy przyszli w towarzystwie, sprzeczali się, chichotali, ktoś tam nawet próbował chóralnych śpiewów. Grin nie zauważył żadnych butelek na stołach. Rachmet zasiadł przy małym stoliczku obok okna, zagłębił się w „Nowym Słowie”. Na Grina spojrzał mimochodem i dalej przerzucał stronice. Ani na sali, ani na ulicy nie można było dostrzec niczego podejrzanego. Drugie wyjście - oto ono, na lewo od bufetu. W rogu, przy wielkim, piętrowym czajniku, siedzą dwaj milczący chłopcy. Według opisu - Gwóźdź i Marat z oddziału bojowego. Pierwszy - dryblas, kościsty, z prostymi włosami do ramion. Drugi - barczysty, z zadartym nosem, w okularach. Grin powoli podszedł do okna, usadowił się naprzeciw Rachmeta. Nie zaczynał rozmowy. Niech sam mówi. - Witaj, - rzekł cicho Rachmet, odkładając gazetę, i podniósł na Grina jasne, chabrowe oczy. - Dziękuję, że przyszedłeś... Dziwacznie wymawiał słowa, jakby sepleniąc: „Fitaj, Dsziekuje”. Brakuje mu przednich zębów, zauważył Grin. Podkrążone oczy, na szyi zadrapania, ale wzrok jak uprzednio - arogancki i bez cienia skruchy. Mimo to przyznał: - Rzecz jasna, to moja wina. Nie posłuchałem ciebie. I dostało mi się za to tak, że więcej nie można... Już myślałem, że nikt nie przyjdzie. Zatem, Grin, wysłuchaj mnie, a potem zdecyduj. Dobrze? To wszystko było niepotrzebne. Grin czekał. - A więc tak... - Rachmet uśmiechnął się stropiony, poprawił grzywkę, wyraźnie przerzedzoną od wczorajszego dnia, i zaczął opowiadać. - Chciałem tylko... pomyślałem sobie, że wyjdę na godzinkę, dobiję łajdaka i powrócę cichcem. Położę się do łóżka, będę niby to chrapał. Ty mnie obudzisz - udam, że się ocknąłem, ziewnę, jakbym nie mógł wstać. A nazajutrz, kiedy odkryją, że Łarionowa zabito, przyznam się. Ale heca by była...! No i tyle z tego wyszło, niech to szlag! Zresztą pokrótce... Wpadłem na Powarskiej w zasadzkę. Łarionowa zdążyłem jednak wykończyć. Wsadziłem bydlakowi ołowianą pestkę w pęcherz. Żeby nie zdechł od razu, zdążył o swoich łajdactwach pomyśleć. W sąsiednim pokoju u tego sukinsyna siedzieli żandarmi. Sam pan Fandorin, twój brat bliźniak. Zdążyłem uciec na ulicę, ale tam już wszystko otoczono. Napadły na mnie te psy, skrępowały, fryzurkę popsuły. I powiozły mnie do ochrany, na Wielki Gniezdnikowski. Najpierw przesłuchiwał mnie naczelnik, podpułkownik Burlajew. Potem przyjechał Fandorin. Próbowali ze mną i po dobremu, i po złemu. Burlajew osobiście mi zęby przerzedził. Ładny widoczek, no nie? Dobra, przeżyję. Będę żył - złote sobie wstawię. Albo żelazne. Będę żelazny, tak jak ty. Dalej... Pomęczyli się ze mną i odesłali na nocleg do celi. Mają tam w ochranie takie specjalne. Nawet nie najgorsze. Materac, zasłonki. Tylko ręce, dranie, za plecami mi skuli, tak że nie pośpisz sobie, człowieku. Rano nie ruszali mnie wcale. Śniadanie mi nadzorca łyżeczką podawał jak niemowlęciu. A zamiast obiadu powlekli z powrotem na górę. Własnym oczom nie wierzę, patrzę - stary znajomek, pułkownik Pożarski. Ten sam, co przestrzelił mi kepi na Aptekarskiej. Żeby mnie odwiedzić, natychmiast przyjechał osobiście prosto z Petersburga. Myślałem, że nie pozna, przecież na Aptekarskiej ciemno było. Ale kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się od ucha do ucha. „Ba”, powiada, pan Sielezniow we własnej osobie, nieustraszony bohater terroru!”. Według rysopisu wyszukał moje stare dossier, no, to o von Bocku. Teraz, pomyślałem sobie, zacznie mnie szubienicą straszyć, jak Burlajew. Ale nie, okazał się sprytniejszy. „Nikołaju Józefowiczu”, mówi, „spadł mi pan niczym manna z nieba. Z powodu śmierci generała Chrapowa minister na mnie i na dyrektora ze złości nóżkami tupie. Ale on jest w jeszcze gorszej sytuacji - sam monarcha grozi, że przegoni go ze stanowiska, jeśli natychmiast nie znajdzie przestępców. A kto ich będzie szukał - minister? Nie, sługa boży Pożarski. Nie wiedziałem nawet, od którego końca zaczynać. I tu pan sam wpada nam w ręce. Wycałować pana powinienem”. Nieźle mi dosolił, nie? A dalej jeszcze gorzej. „Ja”, powiada, „dla gazetek już artykuł przygotowałem. Bliski koniec GB, taki będzie miał tytuł. I poniżej, drobniejszym już drukiem: Triumf naszej ofiarnej policji. Ujęto jednego z najniebezpieczniejszych terrorystów, niejakiego N.S., który złożył obszerne i szczere zeznania. Wynika z nich, że jest członkiem osławionej Grupy Bojowej, która dopiero co nikczemnie zabiła generała-adiutanta Chrapowa”. Tutaj, Grin, muszę się przyznać, że popełniłem błąd. Kiedy strzelałem do Łarionowa, powiedziałem: „Masz, zdrajco, od Grupy Bojowej”. Nie miałem pojęcia, że Fandorin za drzwiami podsłuchuje... Dobra. Siedzę, słucham Pożarskiego. Rozumiem, że próbuje mnie zastraszyć. Szubienicy się nie boisz, no to wystraszysz się hańby. Poczekaj - pomyślałem - lisie żandarmski. Jesteś cwany, ale i ja jestem kuty na cztery nogi. Przygryzłem wargę, brwiami poruszałem, niby z nerwów. On kontent, naciska dalej. „Wie pan”, mówi, „panie Sielezniow, my pana z okazji takiego święta nawet nie będziemy wieszać. Diabli niech wezmą tego, no... Łarionowa. Kawał drania z niego był, między nami mówiąc. A za von Bocka, rzecz jasna, na katorgę pana ześlemy, od tego się pan nie wykręcisz. Tam, na zesłaniu, świetnie panu będzie, kiedy od pana, zdrajcy, wszyscy towarzysze się odsuną. Sam sobie pan sznur skręci”. Wtedy ja zacząłem histeryzować, potem pokrzyczałem na nich troszkę, pianę na usta wypuściłem - potrafię zrobić to na zawołanie. I zwiesiłem głowę, jakbym się poddał. Pożarski odczekał chwilkę i rzucił mi wabik. No, jest i inne wyjście. Pan nam wyda wspólników z GB, a my panu damy - paszport na dowolnie wybrane nazwisko. I cały świat będzie u pańskich stóp - Europa, Ameryka czy choćby nawet Madagaskar. Pocertowałem się i połknąłem przynętę. Napisałem oświadczenie, że wyrażam zgodę na współpracę. Mówię o tym teraz, żeby nie zwlekać. A w cholerę z nim! Gorzej, że musiałem opowiedzieć o składzie grupy. Pseudo, wygląd zewnętrzny... Czekajże, Grin, nie wytrzeszczaj tak oczu! Musiałem to zrobić, aby mi uwierzyli. Zresztą nie wiedziałem, może i mieli na nas co nieco. Gdybym skłamał, a oni by sprawdzili i zobaczyli, że łżę, byłbym spalony. A tak Pożarski wsadził nos w jakieś papiery i pokiwał rad głową. Wyszedłem z ochrany jako użyteczny obywatel, sługa monarchii, współpracownik o pseudonimie „Gwidon”. Wypłacili mi sto pięćdziesiąt rubli, to pierwsza pensja. A zadanie niewielkie: odnaleźć ciebie i przekazać wiadomość Pożarskiemu i Fandorinowi. Co prawda, posłali za mną kilka ogonów, ale oderwałem się od nich na Chitrowce. Tam łatwo zgubić szpicla, sam wiesz. Oto i cala moja odyseja. Sam decyduj, co ze mną dalej robić. Chcesz - zakop do ziemi, opierał się nie będę. Niech ci dwaj, co siedzą w rogu, wyprowadzą mnie na podwórko i wykończą. A zechcesz - Rachmet zrobi pięknie „adiu Fruziu”, tak jak żył. Przypaszę do brzucha bombę, pójdę w zaułek Gniezdnikowski i wysadzę ochranę w cholerę, do spółki ze wszystkimi Pożarskimi, Fandorinami i Burlajewami. Chcesz? Możesz też inaczej to rozwiązać. A kto wie, czy to nie dobrze, że zostałem Gwidonem? Z tego przecież też da się wyciągnąć pewne korzyści... Decyduj, masz tęgą głowę. Mnie wszystko jedno - choćbym miał pójść do piachu, trawkę wąchać... Jedno było jasne: konfidenci tak się nie zachowują. Wzrok Rachmeta był jasny, odważny, nawet wyzywający. I kolor pozostał poprzedni, chabrowy, błękitna barwa nie zgęstniała zdradziecko. Zresztą czy mogliby złamać Rachmeta w ciągu jednego dnia? Z czystego uporu nie poddałby się tak szybko. Ryzyko, oczywiście, pozostawało w każdym wypadku. Lepiej jednak uwierzyć zdrajcy niż odepchnąć towarzysza. Bardziej niebezpiecznie, ale w ostatecznym rachunku wyjdzie na korzyść. Z tymi partyjniakami, którzy mieli przeciwne poglądy, Grin od dawna się spierał. Wstał i po raz pierwszy od długiego czasu przemówił: - Idziemy. Mamy mnóstwo roboty. Rozdział piąty, w którym cierpi urażona miłość własna Fandorina Przebudzenie Esfiry Litwinowej w domu na Małej Nikickiej było rzeczywiście koszmarne. Posłyszała cichy szmer. Najpierw ujrzała w półmroku tylko sypialnię, do której przez zasłony przesączało się nieśmiałe poranne światło. Obok siebie zobaczyła niesłychanie pięknego bruneta, z cierpiętniczo uniesionymi we śnie brwiami, i w pierwszej chwili uśmiechnęła się. Ale wtedy kątem oka dostrzegła jakiś ruch, odwróciła głowę i... zapiszczała przerażona. Do łóżka, stąpając na palcach, podkradała się paskudna, niewiarygodna istota, z okrągłą jak blin twarzą, złośliwymi wąskimi oczkami, odziana w biały całun. Istota zamarła, usłyszawszy pisk, i zgięła się wpół w ukłonie. Prostując się, rzekła: - Cień topry. - Aaa... - odpowiedziała drżącym ze strachu głosem Esfira i odwróciwszy się do Fandorina, chwyciła go za ramię, żeby jak najszybciej się obudził i przegonił to przywidzenie. Ale Erast Pietrowicz, okazało się, już nie spał. - Dzień dobry, Masa, dzień dobry. Jestem gotów... To mój kamerdyner Masa - wyjaśnił. - Japończyk. Wczoraj z grzeczności się schował, dlatego go pani nie widziała. P-przyszedł, ponieważ zawsze rano razem zajmujemy się g-gimnastyką, a już jest bardzo późno, jedenasta. Gimnastyka zajmie nam czterdzieści pięć minut. I uprzedził: - Teraz wstanę - widocznie spodziewając się, że Esfira z delikatności się odwróci. Nie doczekał się. Dziewczyna, przeciwnie, uniosła się trochę i oparła policzek na zgiętej w łokciu ręce, żeby wygodniej było popatrzeć. Radca stanu odczekał chwilę, po czym wyszedł spod kołdry i bardzo szybko włożył taki sam biały kitel, jaki miał japoński kamerdyner. Okazało się, że to nie żaden całun, tylko szeroka biała kurtka i takie same kalesony. Podobne do spodniej bielizny, tylko tkanina była bardziej gęsta i brakowało tasiemek u spodni. Gospodarz i sługa wyszli i chwilę później z sąsiedniego pokoju (zapewne bawialni) dobiegł przerażający łoskot. Esfira wyskoczyła z łóżka, rozejrzała się, co by tu szybko na siebie narzucić, ale nic nie znalazła. Odzież Fandorina, porządnie złożona, leżała na krześle, lecz sukienka i pozostałe części garderoby Esfiry walały się w nieładzie po podłodze. Jako dziewczyna postępowa nie uznawała gorsetu, ale inne części uprzęży - stanik, pantalony, pończochy - należałoby wkładać zbyt długo, cierpliwości jej nie starczało, a pilnie chciała zobaczyć, czym oni się tam zajmują. Otworzyła masywną garderobę, przeszukała ją szybko - znalazła męski szlafrok z aksamitną lamówką i frędzlami. Szlafrok prawie na nią pasował, tylko trochę ciągnął się po podłodze. Przelotnie spojrzała w zwierciadło, przygładziła ręką czarne przystrzyżone włosy. Wyglądała całkiem nieźle - nawet zaskakująco dobrze, jeśli wziąć pod uwagę, że spać jej przyszło całkiem krótko. To wspaniała rzecz - krótkie włosy. Nie tylko postępowe, ale jeszcze jak ułatwiają życie! Oto co się działo w bawialni (Esfira otworzyła drzwi, weszła cichutko i stanęła pod ścianą): Fandorin i Japończyk kopali się, krzycząc rozdzierająco, i ze świstem cięli kończynami powietrze. Raz gospodarz ze znawstwem tak przyłożył kurduplowi w pierś, że biedak poleciał aż na ścianę, ale nie stracił przytomności, tylko zatrajkotał poirytowany i na nowo podjął walkę, rzucając się na przeciwnika. Fandorin krzyknął coś niezrozumiałego i bójka została przerwana. Kamerdyner legł na podłodze, a radca stanu wziął go jedną ręką za pas, drugą za kołnierz i bez widocznego wysiłku zaczął podnosić do piersi i opuszczać z powrotem. Japończyk wisiał spokojnie, wyprostowany jak kij. - Mało tego, że oprycznik, to jeszcze na wpół wariat. - Esfira głośno wypowiedziała swój pogląd na to, co zobaczyła, i poszła zająć się toaletą. Przy śniadaniu doszło do koniecznych wyjaśnień, na które nocą nie starczyło czasu. - To, co się zdarzyło, nie zmienia sedna sprawy - wygłosiła surowo dziewczyna. - Nie jestem przecież z drewna, a ty, jak widać, na swój sposób jesteś pociągający. Ale i tak stoimy po przeciwnych stronach barykady. Jeśli chcesz wiedzieć, wiążąc się z tobą, ryzykuję swoją reputację. Kiedy moi znajomi się dowiedzą... - A może nie jest k-konieczne, aby się o tym dowiedzieli? - wtrącił ostrożnie Erast Pietrowicz, nie donosząc do ust kawałka omletu. - Przecież to pani sprawa osobista. - No, co to, to nie! Spotykać się z oprycznikiem w tajemnicy nie będę. Tego by jeszcze brakowało, żeby uznali mnie za donosicielkę! I nie śmiej się do mnie zwracać per pani. - Dobrze - zgodził się krótko Fandorin. - Barykady zrozumiałem. Ale więcej nie będziesz do mnie strzelać? Esfira posmarowała bułeczkę dżemem (doskonałym, malinowym, od Sandersa). Miała dziś po prostu zwierzęcy apetyt. - Zobaczymy... I z pełnymi ustami kontynuowała: - Będę do ciebie przyjeżdżać. Ale ty do mnie nie. Wystraszysz wszystkich moich przyjaciół. I w dodatku jeszcze Papchen i Mamchen wyobrażą sobie, że zrobiłam konkietę i poderwałam atrakcyjnego narzeczonego. Nie udało się definitywnie wyjaśnić stanowiska stron, ponieważ właśnie w tej chwili zadzwonił telefon. Słuchając niewidocznego rozmówcy, Fandorin się zasępił. - Dobrze, Stanisławie Filipowiczu. Zajedźcie po mnie za pięć minut. Będę g-gotowy. Przeprosił, mówiąc, że ma pilne sprawy, i poszedł włożyć surdut. Po pięciu minutach (Esfira zobaczyła przez okno) przed bramą zatrzymały się sanie z dwoma pasażerami w błękitnych szynelach. Jeden w nich pozostał na miejscu. Drugi, przystojny i dziarski, przytrzymując szpory, pokłusował do przybudówki. Kiedy Esfira wyjrzała do przedpokoju, obok nakładającego paltot Fandorina stał siarczysty żandarm. Gładki oficerek, z zaróżowioną od mrozu fizjonomią i głupawo podkręconymi wąsikami, ukłonił się, paląc ją ciekawskim spojrzeniem. Dziewczyna zimno skinęła radcy na pożegnanie i odwróciła się. - ...niesłychane postępy - ze wzburzeniem dopowiadał po drodze Swierczyński. - O wczorajszym z-zatrzymaniu przy pańskim udziale słyszałem. Gratuluję. Ale żeby już pociągiem o dwunastej sam Pożarski z Petersburga przybył! Wicedyrektor departamentu, w jego rękach są wszystkie sprawy polityczne. Wielka figura, szparko idzie w górę! Zaszczycono go nominacją na fligeladiutanta. Wychodzi na to, że wyjechał od razu, jak tylko otrzymał depeszę z ochrany. Widzi pan, jakie na górze nadają znaczenie temu śledztwu. - Skąd pan wie o jego p-przyjeździe? - Jak to skąd? - obraził się Stanisław Filipowicz. - Mam po dwudziestu ludzi na dyżurze, na każdym dworcu. Czy oni nie znają Pożarskiego? Wyśledzili go, kiedy brał dorożkę i kazał jechać na Gniezdnikowski. Zadzwonili do mnie, a ja od razu do pana. Chce panu laury podkraść, nie ma najmniejszej wątpliwości. Widzicie go, jak szybko przyleciał! Erast Pietrowicz sceptycznie pokiwał głową. Po pierwsze, już zdarzało mu się widzieć i nie takie stołeczne gwiazdy, a po drugie, sądząc po wczorajszym zachowaniu aresztowanego, pan fligeladiutant laurów raczej łatwo nie podbierze. Do zaułka Wielkiego Gniezdnikowskiego z Małej Nikickiej było znacznie bliżej niż z Dworca Nikołajewskiego, dlatego przybyli do siedziby ochrany wcześniej niż wysoki gość. Nawet utarli nosa Burlajewowi, który o przyjeździe zwierzchności jeszcze nie wiedział. Ledwo usiedli w pięciu - Erast Pietrowicz, Burlajew, Swierczyński, Zubcow, Smoljaninow - aby ustalić wspólne stanowisko, kiedy pojawił się sam policyjny wicedyrektor. Wszedł postawny, smukły mężczyzna, jeszcze w całkiem młodym wieku. Czapka ze smuszki, z daszkiem, palto angielskiego kroju, w ręce żółta teczka. Wzrok z miejsca przykuwała jego głowa, wąska w skroniach, podłużna, z jastrzębim nosem, cofniętym podbródkiem, jasnymi włosami, czarnymi, ruchliwymi oczami. Brzydka, a nawet wręcz okropna twarz miała pewną szczególną cechę - z początku budziła niechęć, ale im dłużej się na nią patrzyło, tym korzystniejsze wywierała wrażenie. Lustrowali nowo przybyłego długo. Swierczyński, Burlajew, Smoljaninow i Zubcow podnieśli się, a dwaj ostatni nawet stanęli na baczność. Erast Pietrowicz, jako najwyższy rangą z lokalnych szarż, nadal siedział. Człowiek o intrygującej twarzy postał w drzwiach, przyjrzał się moskwianom i po pauzie nagle głośno, uroczyście powiedział: - Wasz uniżony sługa, urzędnik, który na własną prośbę przyjechał z Petersburga, prosi was do siebie. - I roześmiawszy się, poprawił: - Co ja plotę! Przyjechałem do was i proszę tylko o jedno: filiżankę mocnej kawy. Wiecie, panowie, zupełnie nie mogę spać w pociągu. Od wstrząsów wagonu mam galimatias myśli, nie potrafię się wyłączyć i odpocząć. Pan, rozumie się, to pan Fandorin. - Gość lekko się ukłonił radcy stanu. - Wiele słyszałem. Cieszę się, że będziemy pracować razem. Pan - Swierczyński. Pan - Burlajew. A panowie? - Spojrzał pytająco na Smoljaninowa i Zubcowa. Ci przedstawili się, przy czym na ostatniego przyjezdny spojrzał ze specjalną uwagą. - Ależ tak, Siergieju Witaljewiczu, znam pana. Czytałem pańskie raporty. Zajmująca lektura, świetne. Zubcow zarumienił się jak pensjonarka. - Sadząc po uwadze, którą okazali mojej osobie wasi dworcowi detektywi, zostałem rozpoznany. Ale mimo to się przedstawię: Pożarski, Gleb Gieorgijewicz, do usług. W mojej rodzinie już od trzystu lat najstarsi synowie otrzymują imię albo Gleb, albo Gieorgij - w hołdzie dla świętego Gleba Muromskiego i Gieorgija Zwycięzcy, naszych protektorów. Jak to się mówi, tradycja uświęcona wiekami. Tak więc, panowie, minister powierzył mi osobisty nadzór nad dochodzeniem w sprawie zabójstwa generała-adiutanta Chrapowa. Od nas, panowie, oczekuje się szybkich rezultatów. Konieczne będą wyjątkowe wysiłki, szczególnie z panów strony. - Pożarski z naciskiem podkreślił ostatnie słowa i zrobił pauzę, żeby moskwianie w należnym stopniu uświadomili sobie swoje położenie. - Czas ucieka, panowie, droga jest każda chwila. Wczoraj w nocy, kiedy przyszedł wasz telegram, na szczęście byłem akurat w swoim gabinecie. Spakowałem tę oto teczkę, złapałem walizkę - zawsze jest przygotowana na wypadek niespodziewanego wyjazdu - i ruszyłem na dworzec. Teraz przez dziesięć minut będę pił kawę i równocześnie wysłucham zdania panów. Potem pogadamy z aresztantem. Takiego przesłuchania Erast Pietrowicz jeszcze nie widział. - Dlaczego jest taki przykuty, jakby siedział na krześle elektrycznym? - zdziwił się książę, kiedy weszli do pokoju, gdzie czekał aresztant. - Słyszeliście już o tym najnowszym amerykańskim wynalazku? Właśnie tu i tu (dotknął nadgarstków i potylicy siedzącego) podłączają elektrody i przepuszczają prąd. Proste i efektywne. - Raczycie straszyć? - Skuty uśmiechnął się arogancko, otwierając szczerbate usta. Niepotrzebnie. Nie boję się tortur. - Zlitujcie się - jęknął Pożarski. - Jakich tortur? Przecież jesteśmy w Rosji, a nie w Chinach. Każcie go rozkuć, Piotrze Iwanowiczu. Nie będziemy udawać Azjatów, nieprawdaż? - Zuchwały osobnik - uprzedził Burlajew. - Może się rzucić. Książę wzruszył ramionami. - Jest nas tu sześciu, wszyscy wyjątkowo dobrze zbudowani. Niech się rzuca. Podczas gdy zdejmowano więzy, petersburżanin z ciekawością przygląda się pojmanemu terroryście. I nagle z czułością powiedział: - Boże mój, Nikołaju Józefowiczu, pan nawet sobie nie zdaje sprawy, jak bardzo się cieszę, że pana widzę. Poznajcie się, panowie. Przed wami Nikołaj Sielezniow we własnej osobie, nieustraszony bohater rewolucji. Ten sam, który zeszłego lata zastrzelił pułkownika von Bocka, a potem wśród palb i detonacji zbiegł z więziennej karetki. Poznałem go od razu z waszego opisu. Zabrałem ze sobą jego dossier - i w drogę. Jeśli chce się powitać starego przyjaciela, sześćset wiorst nie przeszkoda. Trudno powiedzieć, na kogo to oświadczenie podziałało silniej - na oszołomionych moskwian, czy na aresztanta, zastygłego z głupawą miną: usta jeszcze miał rozsunięte w uśmiechu, ale brwi już się zmarszczyły. - Jestem pułkownik Pożarski, wicedyrektor Departamentu Policji. Odkąd znalazł się pan, Nikołaju Józefowiczu, w Grupie Bojowej, już mieliśmy okazję się spotkać - na Wyspie Aptekarskiej. To było niezapomniane spotkanie. I nie zwalniając tempa, energicznie ciągnął dalej: - Pana, łaskawco, sam Bóg mi zesłał. Już podać się do dymisji myślałem, kiedy pan sam tutaj raczył się pojawić. Aż chciałbym pana ucałować. Nawet zrobił niewielki krok w stronę aresztowanego, jakby rzeczywiście zamierzał go wycałować, i nieustraszony terrorysta nieświadomie wcisnął się w oparcie fotela. - Kiedy jechałem pociągiem, napisałem artykuł - powiedział do niego jakby w zaufaniu bystry fligeladiutant i wyjął z teczki zapisaną kartkę. - Nosi tytuł: Bliski koniec GB. Podtytuł: Triumf Departamentu Policji. Posłuchajcie: „Nikczemne zabójstwo Iwana Fiodorowicza Chrapowa, którego nigdy nie zapomnimy, niedługo pozostawało bez pomsty. Ciała ofiary jeszcze nie powierzono ziemi, a moskiewskie organy ścigania już aresztowały bardzo niebezpiecznego terrorystę, N.S., który złożył szczegółowe zeznania o działalności Grupy Bojowej, której był członkiem”. Trochę styl mi się nie udał, no i dwa razy „który”, ale to nic, redaktor poprawi. Dalej czytać nie będę - sens sami rozumiecie. Zatrzymany, który, jak się okazało, nazywał się Nikołaj Józefowicz Sielezniow, uśmiechnął się, nabierając czelności. - Czego tu nie rozumieć? Grozicie mi kompromitacją przed towarzyszami? - I to dla pana będzie straszniejsze niż szubienica - zapewnił go książę. - Ani w więzieniu, ani na katordze nikt z politycznych nawet ręki wam nie poda. Po co państwo ma wykonać na was wyrok, brać na swą duszę zbędny grzech? Sam pan sobie pętlę zawiążesz. - Nie, nie zawiążę. Mam więcej wiary w towarzyszy niż pan. Podstępy ochrany są im znane. Pożarski nie protestował: - Oczywiście, któż by uwierzył, że nieposzlakowany bohater terroru załamał się i sypnął? Niewiarygodne psychologicznie, rozumiem. Tylko, wiecie... Boże, gdzie ja je mam... - Przeszukał żółtą teczkę i wyciągnął stamtąd kilka prostokątnych karteczek. - A... są. A już się przestraszyłem, myślałem, że w pośpiechu na stole zostawiłem. Tylko czy... jak wspomniałem, jest pan nieposzlakowany? Wiem, u was w partii obyczaje są surowe. Pan lepiej pasuje do anarchistów, Nikołaju Józefowiczu, szczególnie z pańskim dociekliwym charakterem. U nich morale jest ciut bardziej postępowe. Popatrzcie, panowie, na te fotografie. Zrobione zostały przez skryty otwór w jednym z lokali rozpusty na Ligowce. To nasz Nikołaj Józefowicz, widać go tutaj z tyłu. A z nim - Luboczka, dziecina jedenastoletnia. Dziecina, oczywiście, w sensie wzrostu i budowy ciała, a według doświadczenia i nawyków już całkiem nie dziecko. Jeśli się nie zna jej biografii, wygląda to potwornie. O, Piotrze Iwanowiczu, popatrzcie na tę. Tutaj i Nikołaja Józefowiecza dobrze widać. Policjanci zebrali się gromadką wokół Pożarskiego, z zaciekawieniem oglądając zdjęcia. - Spójrzcie, Eraście Pietrowiczu, jakie bezeceństwa! - wykrzyknął oburzony i zgorszony Smoljaninow, wyciągając ku Erastowi Pietrowiczowi jedną z fotografii. Fandorin spojrzał mimochodem, nic nie rzekł. Aresztant siedział blady, nerwowo zagryzając wargę. - Niech i pan się napatrzy. - Książę skinął nań palcem. - Przecież pana też to ciekawi. Siergieju Witaljewiczu, gołąbeczku, podajcie mu. Porwie - niewielka strata, jeszcze zrobimy odbitki. W związku z tymi fotografiami portret psychologiczny pana Sielezniowa będzie miał zupełnie inny odcień. Przecież ja rozumiem, Nikołaju Józefowiczu - znowu zwrócił się do terrorysty, z osłupieniem wpatrującego się w odbitkę. - Pan nie jest skończonym rozpustnikiem, pana to po prostu zaciekawiło. Niebezpieczna cecha charakteru - nadmierna ciekawość. Pożarski podszedł nagle do nihilisty, chwycił go mocno za barki i powoli, równomiernie, jakby wbijał gwoździe, zaczął mówić: - Pan, Sielezniow, nie będzie miał procesu bohatera, w którym zakochują się damulki na sali. Pierwsi naplują na pana zgorszeni towarzysze, widząc w panu zdrajcę i łajdaka, który splamił światły ideał rewolucji. Aresztant jak urzeczony patrzył z dołu na mówiącego. - Teraz przedstawię panu inną możliwość. - Książę zdjął ręce z ramion Sielezniowa, podsunął krzesło i usiadł, zgrabnie zakładając nogę na nogę. - Pan jest człowiekiem odważnym, wesołym, niepohamowanym. Na co panu wiązać się z tymi smętnymi męczennikami, nudnymi towarzyszami rewolucyjnej walki? Oni są jak pszczoły, które muszą się zbierać w rój i żyć według zasad, a pan jest samotnikiem, panem samego siebie, i prawa też ma własne. Niech pan się przyzna, przecież w głębi duszy pan nimi gardzi. Oni są panu obcy. Podoba się panu zabawa w Robin Hooda i szeryfa, narażanie życia, wodzenie policji za nos. I ja zaproponuję panu grę ciekawszą i bardziej ryzykowną niż rewolucyjna. Teraz jest pan marionetką w rękach partyjnych teoretyków, którzy piją kawę ze śmietanką w Genewie i Zurychu, gdy tymczasem durnie - pańskiego pokroju - przelewają krew na moskiewskich jezdniach. Proponuję, aby pan sam manipulował kukiełkami i pociągał za niteczki całej tej wilczej zgrai. Zapewniam, będzie pan miał prawdziwą frajdę. - Ja będę ciągnął za ich niteczki, a pan za moje? - spytał ochryple Sielezniow. - Myślałby kto, że pana można utrzymać na niteczkach! - zaśmiał się Pożarski. - Przeciwnie, będę całkowicie zależny od pana. Stawiam na pana wysoką stawkę, gram va banque. Jeśli pan się urwie, moja kariera będzie skończona. Widzi pan, Sielezniow, jestem z panem absolutnie szczery. A przy okazji, jaki ma pan rewolucyjny pseudonim? - Rachmet. - No, a dla mnie pań będzie... załóżmy, Gwidonem. - Dlaczego Gwidonem? - Sielezniow zmarszczył się zakłopotany, jakby już wcale nie pojmował sensu zachodzących wydarzeń. - A dlatego, że będzie pan leciał z wyspy Bujana do mnie, do carstwa sławnego Sałtana, to jako komar, to jako mucha, to jako trzmiel. Nagle Erast Pietrowicz zrozumiał, że już po werbunku. Niewidoczna granica została przekroczona, zanim padło słowo „tak”. Dalej rzeczywiście wszystko poszło błyskawicznie, w ciągu niespełna kilku minut. Z początku Rachmet jakby od niechcenia odpowiadał na szybko padające pytania przesłuchującego wirtuoza. Pozornie lekceważącym tonem podał skład zespołu Grupy Bojowej (okazało się, że ich jest tylko czterech: dowódca o pseudonimie „Grin”, Jemiela, Sniegir i sam Rachmet). Potem wystawił każdemu jaskrawą i soczystą charakterystykę. O przywódcy na przykład powiedział tak: „On jest jak Frankenstein z angielskiej powieści, pół człowiek, pół maszyna. Kiedy mówi albo się porusza, niemalże słychać, jak pobrzękują w nim kółka zębate. Dla Grina wszystko jest tylko czarne albo białe. Nie ma nigdy żadnych wątpliwości”. Tak samo chętnie, potulnie Rachmet podał adres mieszkania konspiracyjnego i nawet zgodę na dobrowolną współpracę napisał łatwo, od ręki, jak liścik miłosny. Nie wyglądał przy tym na przestraszonego czy skonfundowanego, tylko raczej na zamyślonego, jak człowiek, który odkrywa dla siebie nowe, nieoczekiwane horyzonty, jeszcze nie w pełni oswojony z krajobrazem, który dopiero co dostrzegł. - Niech pan idzie, Gwidon - powiedział Pożarski, mocno ściskając mu rękę. - Pańskie zadanie: odnaleźć Grina i oddać go w nasze ręce. Problem trudny, ale na pańskie siły. I niech się pan nie boi, że pana oszukamy. Jest pan teraz dla nas najważniejszym człowiekiem, będziemy się za pana modlić. Łączność - tak jak się umówiliśmy. Z Bogiem. A jeśli nie wierzy pan w Boga, to pomyślnych wiatrów. Ledwo za byłym terrorystą Rachmetem, świeżo upieczonym współpracownikiem Gwidonem, zamknęły się drzwi, Burlajew rzekł z przekonaniem: - Ucieknie. Nie rozkaże pan posłać za nim paru dobrych szpicli? - W żadnym razie. - Książę pokiwał głową i ziewnął. - Po pierwsze, szpicli mogą zauważyć i przez nas wpadnie. A po drugie, nie będziemy obrażać naszego komarzątka brakiem zaufania. Znam tę rasę. Współpracować będzie nie ze strachu, tylko dla honoru, z fantazją i natchnieniem. Dopóki nie osłabnie świeżość wrażeń. Najważniejsze, panowie, to nie przegapić momentu, kiedy nasz Gwidon nagle zauważy - a zauważy na pewno - że jeszcze pikantniej będzie dopuścić się podwójnej zdrady, to jest, gdy zechce pociągać za nitki obu marionetek, policjanta i rewolucjonisty, stać się głównym manipulatorem. I wtedy zakończy się nasz walc z Nikołajem Józefowiczem. Trzeba tylko dosłyszeć, kiedy muzyka przestanie grać. - Jakie to prawdziwe! - wykrzyknął Zubcow, patrząc z niekłamanym zachwytem na stołecznego psychologa. - Często to rozważałem, tylko używałem w myślach innych słów. Prowadzić współpracownika, panowie, to tak samo jak utrzymywać potajemny związek z zamężną damą. Trzeba ją chronić, szczerze kochać i stale troszczyć się o to, żeby jej nie skompromitować, nie zburzyć rodzinnego szczęścia. A kiedy uczucie wyschnie, należy rozstać się w zgodzie i podarować miłej na pożegnanie coś przyjemnego, by nie pozostawić po sobie goryczy i wzajemnej urazy. Pożarski z uwagą wysłuchał egzaltowanej mowy młodego człowieka. - Romantyczne, ale trafione w sedno - skomentował. - Czy mogę też coś powiedzieć? - Onieśmielony Smoljaninow spąsowiał, zabierając głos. - Pan, panie pułkowniku, rzecz jasna, bardzo chytrze zwerbował tego Rachmeta, ale mnie się wydaje, że obrońcom państwowości nie przystoi działać nieuczciwymi metodami. - Potem zaczął tłumaczyć bardzo szybko, widocznie bojąc się, że mu przerwą. - Ja, prawdę mówiąc, dawno już chciałem szczerze... Niewłaściwie działamy, panowie. Przecież ten Rachmet zastrzelił dowódcę pułku, uciekł z aresztu, zabił naszego człowieka i Bóg jeden wie, jakie jeszcze ma rzeczy na sumieniu, a my go wypuściliśmy. Jego trzeba wsadzić do więzienia, a my tu, wykorzystując jego podłość, chcemy osiągnąć sukces. Pan mu nawet rękę uścisnął. Nie, ja rozumiem, że tak szybciej zamkniemy sprawę, tylko czy pośpiech wart jest takiej ceny? Powinniśmy stać na straży sprawiedliwości i porządku, a my demoralizujemy społeczeństwo jeszcze bardziej niż nihiliści. To źle. Czy nie tak, panowie? Szukając wsparcia, porucznik obejrzał się na obu swoich zwierzchników, ale Swierczyński z wyrzutem pokiwał głową, a Fandorin, chociaż patrzył z sympatią, nic nie powiedział. - Skąd pan to wziął, młodzieńcze, że państwo to ostoja sprawiedliwości i porządku? - Pożarski uśmiechnął się dobrodusznie. - Ładna mi sprawiedliwość! Nasi, pana i moi przodkowie byli rozbójnikami, zagrabili bogactwa, odbierając je współplemieńcom, i przekazali nam w spadku, żebyśmy mogli pięknie się odziewać i słuchać Schuberta. Ja, co prawda, żadnego spadku nie dostałem, ale to wyjątek. Czytał pan Proudhona? Własność to kradzież. I my z panem jesteśmy strażnikami, którzy mają chronić tego, co nakradziono. Lepiej niech pan nie zawraca sobie głowy iluzjami. Niech pan postara się to zrozumieć, jeśli już nie może pan działać bez podstawy etycznej. Nasze państwo jest niesprawiedliwe i niemoralne. Ale lepsze takie niż bunt, krew i chaos. Powoli, niechętnie, maleńkimi kroczkami społeczeństwo staje się czystsze, porządniejsze. Rewolucja zaś je cofnie w czasy Iwana Groźnego. Zniszczony zostanie dorobek stuleci, a sprawiedliwości i tak nie będzie, tylko pojawią się nowi rozbójnicy. I znów im przypadnie wszystko, pozostałym - nic. Mówiąc o strażnikach, pewnie się wyraziłem zbyt górnolotnie. My z panem, poruczniku, jesteśmy jak asenizatorzy. Czyścimy na czas wychodki, żeby łajno nie chlusnęło na ulicę. A jeśli pan nie chce się upaćkać, to niech pan zdejmie niebieski mundur i lepiej poszuka sobie innego zawodu. To nie groźba, tylko dobra rada. I na potwierdzenie szczerości ostatnich słów wicedyrektor policji lekko się uśmiechnął. Podpułkownik Burlajew doczekał końca przeciągającej się dyskusji i spytał rzeczowo: - Wasza wielmożność, czy mam zlecić obserwację mieszkania docenta Aronzona? - Nie. Po nich tam już dawno nie ma śladu. Aronzona nie ruszać. Ryzykujemy dekonspirację Gwidona. Co nam zresztą po panu docencie? To pionek, sympatyk. Poda nam rysopisy bojowców? Przecież i tak je znamy. Bardziej mnie interesuje ta Igła, partyjna łączniczka. Oto kogo trzeba by namierzyć, a wtedy... Przerywając w pół słowa, książę zerwał się gwałtownie, dwoma krokami dopadł drzwi i gwałtownie je otworzył. Za nimi zastygł oficer żandarmerii o białych włosach i świńskiej twarzy, która w jednej chwili stała się jeszcze bardziej różowa. Erast Pietrowicz rozpoznał w oficerze sztabsrotmistrza von Seidlitza, pretorianina generała Chrapowa, który teraz znajdował się w kostnicy i już nie potrzebował niczyjej ochrony. - Ja... Ja do pana Burlajewa. Spytać, czy udało się trafić na ślad zabójców... Szepnięto mi, że wczorajszej nocy aresztowano... Pan przecież to książę Pożarski? A ja... - Wiem, kim pan jest - przerwał mu ostro fligeladiutant. - Pan, von Seidlitz, jest człowiekiem, który zawalił zadanie ogromnej wagi. I jako przestępca zostanie pan oddany pod sąd. Zakazuję panu wyjeżdżać z Moskwy do odwołania. Co pan właściwie tutaj robił? Podsłuchiwał pod drzwiami? Już trzeci raz w tak krótkim czasie gość z Petersburga przeszedł kompletną metamorfozę. Dobroduszny dla kolegów i nieustępliwy dla Rachmeta, wobec żandarma winowajcy był surowy aż do grubiaństwa. - Wypraszam sobie! - wybuchnął von Seidlitz, nieomal płacząc. - Jestem oficerem! Mogę iść pod sąd, ale pan nie ma prawa tak się do mnie odnosić! Wiem, że nie mogę liczyć na przebaczenie. Ale, przysięgam, odkupię swoją winę! - Odkupi pan, w sztrafbatalionie - bezceremonialnie przerwał mu książę i zatrzasnął drzwi przed nosem nieszczęsnego sztabsrotmistrza. Kiedy się odwrócił, na jego twarzy nie było śladu gniewu - jedynie koncentracja i zdecydowanie. - To wszystko, panowie, do roboty - powiedział, zacierając ręce. - Rozdzielamy role. Pan, Piotrze Iwanowiczu, zajmie się pracą z agenturą. Spenetrujcie wszystkie kółka rewolucyjne, sprawdźcie wszystkie kontakty. Znajdźcie mi jeśli nie Grina, to chociażby mademoiselle Igłę. I jeszcze jedno zadanie dla waszych filerów: siąść na ogon von Seidlitzowi i jego ludziom. Bura, którą dostał ode mnie ten szarak znad Bałtyku, z pewnością tak podziała, że nosem ziemię ryć będzie. Musi teraz ratować własną skórę, dlatego ani chybi zwielokrotni wysiłki. I w metodach nie będzie specjalnie przebierał. Niech wyciąga kasztany z ognia, a my je zjemy. Teraz pan, Stanisławie Filipowiczu. Należy rozdać listy gończe z rysopisami przestępców pańskim ludziom na dworcach i rogatkach. Odpowiada pan za to, żeby Grin nie przekroczył granic Moskwy. A ja - uśmiechnął się promiennie książę - popracuję nad Gwidonem. W końcu to ja go zwerbowałem. Pojadę do „Łoskutnej”, wezmę sobie wygodny pokój i wyśpię się porządnie. Siergieju Witaljewiczu, pana poproszę, aby pan przez cały czas dyżurował przy aparacie telefonicznym, na wypadek gdyby dotarł jakiś sygnał od Gwidona. Natychmiast dacie mi znać. Wszystko pójdzie znakomicie, panowie, sami zobaczycie. Jak mówią Galowie, nie będziemy spuszczać nosa na kwintę. Wracali saniami w zupełnym milczeniu. Smoljaninow miał ochotę zabrać głos, ale jakoś się nie zdecydował. Swierczyński trwożliwie skręcał zadbany wąs. Fandorin zaś wydawał się oklapnięty i zgaszony. Jakby nie był sobą. Prawdę mówiąc, miał powody. W blasku stołecznej znakomitości aureola sławy, otaczająca radcę stanu, mocno przygasła. Z najważniejszej persony, której każdemu słowu - a nawet milczeniu -współpracownicy przysłuchiwali się z pełną szacunku uwagą, Erast Pietrowicz przekształcił się w osobę zbędną i nawet trochę komiczną. Właściwie kim on teraz jest? Śledztwem kieruje doświadczony, olśniewający specjalista, który na pewno poradzi sobie z zadaniem lepiej niż moskiewski urzędnik do specjalnych poruczeń. W dodatku szanse na sukces rosną dzięki temu, że ów wyznaczony specjalista nie ogranicza się zbytnią drażliwością. Fandorin czym prędzej odrzucił tę myśl, jako niedostojną i podszepniętą przez urażoną miłość własną, i uczciwie przyznał się sam sobie, że główna przyczyna jego rozstroju tkwi w czymś innym. Otóż pierwszy raz los zetknął go z człowiekiem o większych umiejętnościach śledczych. No, może nie pierwszy... Dawno temu, jeszcze na samym początku wartkiej kariery, Erast Pietrowicz poznał inny wielki talent, lecz bardzo nie lubił wspominać tego przysypanego pyłem historii epizodu! A przecież nie wolno mu odsunąć się od dochodzenia. To by oznaczało, że powodowany pychą i przesadną samooceną haniebnie zdradzi dobrego Władimira Andriejewicza, oczekującego odeń pomocy, jeśli nie wręcz ratunku. Dojechali do Dyrekcji Żandarmerii i nadal milcząc, poszli do gabinetu Swierczyńskiego. Tutaj wyjaśniło się, że pułkownik po drodze także rozmyślał o generale-gubernatorze. - Nieszczęście, Eraście Pietrowiczu - ponuro, prosto z mostu zaczął Stanisław Filipowicz, kiedy usiedli w fotelach i zapalili cygara. - Zauważył pan, że nawet nie pojechał przedstawić się Władimirowi Andriejewiczowi? Jasne, staruszek jest skończony. W wyższych sferach klamka zapadła. To oczywiste. Smoljaninow westchnął żałośnie, a Fandorin z goryczą potaknął głową. - Dla księcia to będzie straszny cios. Chociaż jest już w podeszłym wieku, ale i f-fizycznie, i umysłowo jest zupełnie sprawny. I miasto miało dobrze pod jego opieką. - Cholera z nim, z tym waszym miastem - rzekł twardo pułkownik. - Najważniejsze było to, że nam z panem u Dołgorukiego było dobrze. A bez niego będzie źle. Mnie, rozumie się, na stanowisku naczelnika dyrekcji nie zatwierdzą. A i pańskie swobodne życie się zakończy. Nowy generał-gubernator będzie miał swoich zaufanych. - Z-z pewnością. Ale co tu można zrobić? Ostrożny Stanisław Filipowicz zmienił się nie do poznania. - A to! Trzeba mu zadać bobu. - Proponuje pan znaleźć terrorystów wcześniej, niż zrobi to p-pułkownik Pożarski? - nie tyle spytał, ile skonstatował urzędnik. - Właśnie. Ale to za mało. To książątko jest zbyt sprytne, trzeba je zneutralizować. Erast Pietrowicz prawie zadławił się dymem cygara. - Stanisławie Filipowiczu, broń Panie B-boże! - No, przecie nie zabijać, rzecz jasna. Tego by jeszcze brakowało! Są lepsze sposoby. - Swierczyński się rozmarzył. - Można, na przykład, wystawić tego karierowicza na powszechne pośmiewisko. Skompromitować. Eraście Pietrowiczu, mój drogi, musimy pokazać, że my, „dołgorukowcy”, jesteśmy więcej warci niż przyjezdny stołeczny spryciarz. - Ja, prawdę mówiąc, nie odsunąłem się od dochodzenia - zauważył radca stanu. - Przy podziale ról pan Pożarski zostawił mnie bez z-zajęcia. A siedzieć z założonymi rękoma nie przywykłem. - I doskonale. - Pułkownik podniósł się i energicznie przespacerował po pokoju, nad czymś rozmyślając. - Zatem pan wniesie swój talent analityczny, który już nieraz nas wszystkich ratował z opresji. A ja zatroszczę się o to, żeby książątko stało się ogólnym pośmiewiskiem. - I dalej Stanisław Filipowicz mruczał sobie coś pod nosem, coś niezrozumiałego. - „Łoskutna”, „Łoskutna”... Tam jest mój... jak jego... No, ten, który kieruje korytarzowymi... Tierpugow? Syczugow? Do diabła, zresztą to nieistotne... I Koko, tak, koniecznie Koko... Tego właśnie potrzeba... - Eraście Pietrowiczu, a czy ja mogę z panem? - spytał szeptem porucznik. - Obawiam się, że teraz przekształciłem się w osobę prywatną - tak samo cicho odpowiedział Fandorin i widząc, jak młode oblicze porucznika wydłużyło się w rozczarowaniu, dodał na pociechę: - Szczerze żałuję. Bardzo by mi się pan p-przydał. Ale to nic, przecież i tak zajmujemy się jedną sprawą. Z dyrekcji do domu było nie więcej niż pięć minut niespiesznej wędrówki, jednak radcy stanu czas ten w zupełności wystarczył, żeby znaleźć w śledztwie swoją niszę - niestety, wąską i niedającą za wiele nadziei. Fandorin rozumował tak: Pożarski wybrał dla siebie najkrótszą drogę do GB - przez Rachmeta-Gwidona. Ochrana zacznie podkradać się do bojowców bocznymi ścieżkami, rozpracowując łańcuchy powiązań. Żandarmi gotują się schwytać terrorystów podczas próby opuszczenia Moskwy. Pozostał jeszcze von Seidlitz, który pójdzie na przełaj jak niedźwiedź przez brzeźniak i działać będzie metodami, o których lepiej nawet nie myśleć. Przy tym będą szli jego tropem kapusie Mylnikowa. W ten sposób Grupa Bojowa kierowana przez Grina została obstawiona ze wszystkich stron. Nie ma jak się ruszyć. Gdzież jeszcze miałby się wcisnąć prywatny detektyw, z mglistymi pełnomocnictwami? Dookoła tylu śledczych, że łatwo mogą go zadeptać. Ale były trzy motywy, uparcie pobudzające Erasta Pietrowicza do natychmiastowego i zdecydowanego działania. Żal starego księcia - to raz. Nie wolno darować obrazy Grinowi, który przystępując do swojej zuchwałej akcji, ośmielił się ucharakteryzować na radcę stanu Fandorina - to dwa. I trzy. Tak, tak, trzy: urażona miłość własna. Jeszcze zobaczymy, wasza wielmożność, ile kto jest wart i do czego jest zdolny. Po jasnym sformułowaniu motywacji umysł zaczął pracować sprawniej i dokładniej. Niech towarzysze broni całą zgrają szukają Grupy Bojowej. Zobaczymy, czy uda im się szybko do niej dotrzeć. A ja zacznę szukać zdrajcy w szeregach obrońców prawa. To wydaje się ważniejsze niż schwytanie terrorystów, choćby nawet najbardziej niebezpiecznych. I nie wiadomo, czy ta droga nie okaże się najkrótszym szlakiem do osławionej GB. Ostatnia myśl miała nieco gorzki smak. Sam siebie oszukiwał. Rozdział szósty Eks Do pociągu Grin oczywiście nie podchodził. Usadowił się w sali dla oczekujących, zamówił w kawiarni herbatę z cytryną i przez okno zaczął obserwować peron. Widok był wyjątkowy. Takiej ilości tajniaków na jednym skrawku placu nie widział nawet z okazji wizyt głowy państwa. Prawie jedną trzecią odprowadzających stanowili przebiegli panowie z myszkującym wzrokiem i gutaperkowymi szyjami. Szczególnym zainteresowaniem policyjnych fachowców cieszyli się bruneci o szczupłej budowie ciała. Ani jednemu z nich nie udało się bez kłopotu dojść do pociągu - brano ciemnowłosych grzecznie pod łokieć i odprowadzano na stronę, do drzwi z tabliczką: „Zawiadowca dyżurny”. Najwyraźniej przebywał tam ktoś, kto widział wcześniej Grina w Klinie. Brunetów prawie od razu wypuszczano, ci zaś oglądali się z oburzeniem, spiesząc z powrotem na peron. Jednak brano i blondynów, a nawet rudych - ich też ciągnięto na identyfikację. Widać policji starczy wyobraźni, by przypuścić, że poszukiwany mógł się przefarbować. Nie starczyło jednak wyobraźni, by przewidzieć, że zabójca Chrapowa pojawi się nie wśród wyjeżdżających, tylko wśród oczekujących. W sali, gdzie siedział Grin, było pusto i spokojnie. Ani filerów, ani niebieskich mundurów. Właśnie na to liczył Grin, wybierając się na dworzec. Pociągiem o dziewiątej powinien przyjechać Atut. Ryzyko, rzecz jasna, było, ale wszystkie sprawy związane ze ,,specjalistą” wolał załatwić osobiście. Pociąg przybył punktualnie, według rozkładu, i wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego. Wcześniej niż Atuta Grin wypatrzył w potoku przyjezdnych Julię. Nie sposób było nie zwrócić uwagi na fioletowe strusie pióra, kołyszące się nad futrzanym kapeluszem o szerokim rondzie. Julia wyróżniała się w tłumie jak rajski ptak w stadzie czarnoszarych wron. Tragarze nieśli za nią kufry i pudła na kapelusze, a obok, z rękoma wsuniętymi w kieszenie, lekkim, tanecznym krokiem szedł młody mężczyzna o nader miłej powierzchowności: wąskie palto z bobrowym kołnierzem, amerykański kapelusz, czarna tasiemka przystrzyżonych wąsików. Pan Atut, specjalista od eksów, we własnej osobie. Grin odczekał, aż efektowna para wyjdzie na plac poszukać fiakra, i powoli ruszył jej śladem. Podszedł z tyłu. - Julio, a ty po co? - spytał. Atut szybko się odwrócił, nie wyjmując rąk z kieszeni. Poznał, krótko skinął głową. Ale Julia nigdy nie odznaczała się powściągliwością. Jej świeżą twarzyczkę rozjaśnił szczęśliwy uśmiech. - Grinczyk, kochany, witaj! - wykrzyknęła i rzuciła się Grinowi na szyję. Głośno cmoknęła go w policzek. - Jak się cieszę, że pana widzę! - I szeptem: - Jestem taka dumna z pana i tak się o pana niepokoję. Wie pan, że jest pan teraz największym bohaterem? Atut komicznie wykrzywił usta. - Nie chciałem jej wziąć. Mówiłem, jadę na robotę, nie dla zabawy. Ale spróbuj, człowieku, ją przekonać. To była prawda, trudno sprzeczać się z Julią. Kiedy czegoś bardzo chciała, to nadlatywała niczym huragan: otaczała aromatem perfum, zasypywała milionami pospiesznie wypowiadanych słów, jednocześnie żądała, chichotała, błagała, groziła, a jej łobuzerskie niebieskie oczy miotały diabelskie ogniki. Na wystawie w Paryżu Grin widział portret jakieś aktorki, rzucony na płótno przez modnego malarza Renoira. Wyglądał, jakby przedstawiał samą Julię - twarz wydawała się identyczna. Lepiej by było, żeby Atut przyjechał sam, robota poszłaby prościej. Mimo wszystko Grin się ucieszył. Ponieważ jednak ta wesołość była nie na miejscu, zmarszczył brwi i powiedział surowiej, niż należało: - Niepotrzebnie. Tylko niech pani nie przeszkadza. - Czy ja kiedykolwiek przeszkadzałam? - wydęła usteczka. - Będę się zachowywała cichutko jak myszka. Pan mnie nie będzie widział ani słyszał. Dokąd teraz pojedziemy? Do mieszkania czy do hotelu? Muszę się wykąpać i doprowadzić do porządku. Na mnie teraz z pewnością patrzeć nie można. Wyglądała prześlicznie i dobrze o tym wiedziała, dlatego Grin odwrócił się i gestem wezwał „dryndziarza”. - Hotel „Bristol”. - Dlaczego nie? Można, nawet dziś, jeśli znajdzie się dziesiątka fartownych chłopaków - leniwie ciągnął Atut, polerując wymanikiurowane paznokcie. W takim umyślnym rozleniwieniu widocznie krył się najwyższy bandycki szyk. - Dziś? - spytał Grin z niedowierzaniem. - Jesteś pan pewny? „Specjalista” z nonszalancją wzruszył ramionami. - Atut nie plecie trzy po trzy. Weźmiemy z pół miliona, raczej nie mniej. - Gdzie? Jak? Bandyta uśmiechnął się i Grin nagle zrozumiał, co Julia widziała w tym filucie: szeroki, białozęby uśmiech nadał smagłej twarzy Atuta wrażenie chłopięcego nieokiełznania i zuchowatości. - O tym „gdzie” powiem później. A o „jak” tym bardziej. Najpierw należy tam pojechać, rozejrzeć się. Mam w Moskwie upatrzonych dwóch bogatych łosi: kasę okręgu wojskowego i ekspedycję składnicy papierów skarbowych. Trzeba wybrać. I jednego, i drugiego można wziąć - jeśli się nie bać rozlewu krwi. Ochrona jest liczna, lecz poza tym nie ma żadnych utrudnień. - A bez krwi nie można? - spytała Julia. Zdążyła się przebrać w purpurowy jedwabny szlafrok i rozpuścić włosy, ale na razie nie dotarła jeszcze do łazienki, by wziąć kąpiel. Pokój, zamówiony przez Grina dla Atuta, jej by nie zadowolił - bagaże z sań zaniesiono na półpiętro, do apartamentu typu „lux”. Jej sprawa. Grin nie rozumiał, co takiego ludzie znajdują w luksusie, ale nie potępiał tej słabości. - Bez rozlewu krwi tylko jabłka można kraść - rzucił niedbale Atut, wstając. - Moja działka to jedna trzecia. Na robotę pójdziemy wieczorem. Na kasę - o wpół do szóstej. A jeśli dzisiaj będzie transport z ekspedycji, to o piątej. Niech pan da znać swoim, żeby zebrali się w mieszkaniu. Rewolwery i bomby będą potrzebne. I sanie. Lekkie, amerykanki. Płozy słoniną wysmarować. I koń, rzecz jasna, szybki jak jaskółka. Proszę tu przyjechać. Wrócę za trzy godziny. Kiedy Atut wyszedł, a Julia skierowała się do łazienki, Grin pokręcił rączką naściennego ericssona i poprosił hotelową telefonistkę o połączenie z abonentem numer 38-34. Po pospiesznej ewakuacji z Ostożenki zmusił jednak Igłę do tego, by podała mu swój numer - łączność przez „skrzynkę pocztową” w obecnych warunkach była zbyt powolna. Usłyszawszy w słuchawce kobiecy głos, powiedział: - To ja. - Witam, panie Sievers - odpowiedziała Igła, podając umówione nazwisko. - Towar wysyłamy dzisiaj. Partia jest duża, przydadzą się wszyscy wasi pracownicy. Niech natychmiast idą do biura i tam czekają. Powinni zabrać ze sobą sprzęt, pełny zestaw. I potrzebne będą także sanie. Lekkie i szybkie. - Zrozumiałam. Natychmiast wydam dyspozycje. - Głos Igły zadrżał nerwowo. - Panie Sievers, bardzo pana proszę... Czy nie mogę i ja pomóc? Przydam się panu. Grin milczał, z niezadowoleniem patrząc w okno. Chciał odmówić tak, żeby jej nie obrazić. - Uważam pani pomoc za zbędną - rzekł w końcu. - Ludzi w zupełności wystarczy, a pani będzie bardziej przydatna, jeżeli... Nie dokończył, ponieważ w tej samej chwili gołe ramiona delikatnie objęły go z tyłu za szyję. Jedna, po rozpięciu guzików, wślizgnęła się pod koszulę, druga pogładziła po policzku. Kark połaskotał mu ciepły oddech, a potem spiekło dotknięcie gorących ust. - Nie słyszę - zapiszczał mu w ucho cienki głos. - Panie Sievers, przestałam pana słyszeć! Ręka, która dotarła pod koszulę, zaczęła się tak poruszać, że Grin stracił wątek. - ...jeżeli będzie pani przy telefonie - ledwie wydusił z siebie. - Ale ja prosiłam! Mówiłam, że umiem wszystko, co niezbędne! - nie poddawała się tamta. A do drugiego ucha niski, piersiowy głos nucił: - Grinczik, miły, no... - Proszę wy... wypełnić, co polecono - wymamrotał z naganą Grin i odłożył słuchawkę. Odwrócił się. Zobaczył coś różowawego, błyszczącego, gorącego. Na ten widok w jego mocnym, stalowym pancerzu zarysowało się pęknięcie. Pęknięcie szybko się poszerzało, aż chlusnęło przez nie to, co od dawna było zapomniane i ukryte, a teraz paraliżowało mu wolę i rozum. Instruktaż rozpoczął się o wpół do trzeciej. W mieszkaniu adwokata, przebywającego w Warszawie na głośnym procesie huzara, który zastrzelił z miłości wietrzną aktorkę, zebrało się liczne towarzystwo: jedenastu mężczyzn i jedna kobieta. Mówił jeden, reszta słuchała - z taką uwagą, że występującemu pozazdrościłby sam profesor Kluczewski. Słuchacze ustawili krzesła w półokrąg, by dobrze widzieć przypięty szpilkami do jednej ze ścian arkusz gęstego papieru, na którym instruktor rysował węglem kwadraty, kółka i strzałki. Grin był już wprowadzony w plan akcji - Atut w drodze z hotelu wszystko mu opowiedział - dlatego patrzył nie tyle na diagram, ile na słuchaczy. Plan był błyskotliwy i prosty, ale czy doprowadzi do sukcesu, zależało całkowicie od wykonawców, z których większość nigdy nie brała udziału w eksach i nie słyszała świstu kul. Oprzeć się można było tylko na Jemieli, Rachmecie i samym Atucie. Sniegir będzie się starał, ale jest zielony i prochu nie wąchał. Jak się zaprezentuje sześciu chłopaków z moskiewskiego oddziału bojowego - zupełnie nie wiadomo. Gwoździa, robotnika z fabryki Gużonowskiego, i Marata, studenta medycyny, Grin widział w herbaciarni na Marosiejce. Tam wykazali się tylko tym, że z nadmiaru gorliwości i braku doświadczenia zbyt natarczywie wlepiali oczy w Rachmeta, całkowicie się dekonspirując. Powstali czterej - Arsen, Bóbr, Szwarc i Nobel (ostatni dwaj, studenci chemii, przybrali pseudonimy dla uczczenia wynalazców prochu i dynamitu) - wyglądali na niedorostków. A przyjdzie im się zmierzyć z doświadczonymi strażnikami. Żeby ci nie wystrzelali całego tego progimnazjum! W rogu, ze skupieniem marszcząc czoło, siedziała Julia, która nie miała tu zupełnie nic do roboty. Patrząc na nią, Grin poczuł, że się czerwieni, a coś takiego nie zdarzyło mu się od dziesięciu lat. Wysiłkiem woli odegnał palące wspomnienie o dzisiejszym epizodzie, w głąb jaźni, do późniejszej analizy. Szacunek do samego siebie i moc ochronnego pancerza poniosły spory uszczerbek, ale z pewnością dadzą się odtworzyć. Trzeba tylko ruszyć konceptem. Nie teraz. Później. Spojrzał szacująco na Atuta, bez poczucia winy. Jak by zachował się teraz specjalista, gdyby się dowiedział? Jasne, że akcja zostałaby odwołana, ponieważ z punktu widzenia moralności przestępczego półświatka Atut doznał śmiertelnej obrazy. Oto w czym tkwi główne niebezpieczeństwo - powiedział Grin sam do siebie, ale spojrzawszy jeszcze raz na Julię, nagle zwątpił: z takiej błahej przyczyny? Główne niebezpieczeństwo, rzecz jasna, czaiło się w niej. Z łatwością złamała stalową wolę i żelazną dyscyplinę. Była niczym samo życie, które - jak powszechnie wiadomo - jest silniejsze od wszelkich praw i dogmatów. Trawa przebija asfalt, woda skały, kobieta zmiękcza najtwardsze serce. A szczególnie taka kobieta. Dopuszczać Julię do sprawy było błędem. Radosne, różowiutkie przyjaciółki, obiecujące szczęśliwe zapomnienie, nie pasują do krzyżowców rewolucji. Tym po drodze z szarostalowymi amazonkami - takimi jak Igła. To ona powinna siedzieć tutaj, a nie Julia, tylko odciągająca uwagę mężczyzn od sprawy swoim jaskrawym upierzeniem. Ale obrażona Igła przyprowadziła ludzi do mieszkania i odeszła, nie czekając na przyjście Grina. Znowu jest winny - źle rozmawiał z nią przez telefon. - No, co tak zwiesiliście nosy na kwintę? - Atut uśmiechnął się, wycierając zapaćkane ręce o czarne spodnie z drogiej angielskiej wełny. - Nie pękajcie, rewolucja. Napad to rzecz fartu, nie lubi skwaszonych. Trzeba na wesoło, z humorem. A kto połknie ołowianą śliwkę, widać taki los mu pisany. Śmierć jest słodsza dla młodych niż dla pierników. Starym i chorym straszno, a naszym braciom wszystko jedno. To jak szklankę spirytusu w mroźny dzień wypić - popali, popali i przestanie. Wy, frajerzy, właściwie nie macie nic specjalnego do roboty, wszystko my z Grinem zacerujemy. A potem - zwrócił się już bezpośrednio do Grina - wrzucamy chłam na sanki i gnamy do zajazdu „Indie”, gdzie będzie na nas czekała Julietta. Tam odchodzi handelek jak na bazarze; nikt się nie zdziwi na widok worków. Kiedy ja będę poganiał konika, wy na skarbowe worki i pieczęcie ponaciągacie zwykłe worki; w życiu nikt nie wykuma, że targamy nie listki bobkowe, tylko sześćset patoli. Kiedy znajdziemy się w numerze, zrobimy podział. Zgodnie z umową: dwa moje, cztery wasze. I adieu, do nierychłego zobaczenia. z takim łupem Atut długo się pobawi. - Mrugnął do Julii. - Pojedziemy do Warszawy, stamtąd do Paryża, a z Paryża - dokąd zechcesz. Julia delikatnie uśmiechnęła się do niego i taki sam uśmiech posłała Grinowi. Zaskakujące, ale w jej wzroku Grin nie znalazł ani cienia winy, ani zmieszania. - Rozchodzimy się - zadecydował i wstał. - Najpierw Atut i Julia. Potem Gwóźdź i Marat. Później Szwarc, Bóbr i Nobel. Odprowadzając ich do przedpokoju, dawał ostatnie wskazówki. Starał się mówić jasno, nie połykając słów. - Pień zrzucić na dziesięć minut przed akcją, nie później, ale i nie wcześniej. Bo mogą go jeszcze kazać stróżom odtoczyć na bok... Palić, nie wysuwając się z ukrycia. Wystawiasz rękę i strzelasz. Nie musimy ich zabijać, wystarczy ogłuszyć i odwrócić uwagę... Najważniejsze, żeby nikt z was nie zarobił kuli. Rannych nie będzie czasu zabierać. I zostawić też nie wolno. Kto będzie ranny i nie będzie mógł odejść - ma się sam zastrzelić. Słuchajcie Rachmeta i Jemieli. Kiedy trzej ostatni wyszli, Grin zamknął drzwi i chciał wrócić do gabinetu, ale nagle zauważył, że z kieszeni jego czarnego palta, wiszącego na wieszaku, wystaje biały rożek. Co to jest - zrozumiał od razu. Zastygł w miejscu, nakazał sercu nie mylić rytmu. Wyjął arkusik, przybliżył do oczu (w przedpokoju było ciemnawo) i odczytał. Miasto otoczone jest przez żandarmów. Nie możecie się pokazywać na dworcach i rogatkach. Blokadą dowodzi pułkownik Swierczyński. Dziś w nocy będzie na Dworcu Nikołajewskim, w pokoju zawiadowcy dyżurnego. Spróbujcie to wykorzystać - zadajcie odciągający uwagę cios. I najważniejsze. Strzeżcie się Rachmeta. To zdrajca. TG Mimochodem zauważył, że notatka została wydrukowana nie, jak poprzednio, na underwoodzie, tylko na remingtonie. Potarł ręką czoło, żeby mózg szybciej pracował. - Grin, po co tam sterczysz?! - rozległ się głos Jemieli. - Chodź tutaj! - Zaraz! - odezwał się. - Tylko wejdę do toalety. W ubikacji oparł się o marmurową ścianę. Zaczął wypunktowywać sobie problemy do rozważenia, zaczynając od tych mniej ważnych. Skąd się wzięła kartka? Kiedy ją podrzucono? Na dworzec pojechał nie w czarnym palcie, lecz w bekieszy Rachmeta - na wszelki przypadek wziął ze sobą bombę, a bekiesza miała duże kieszenie. Płaszcz cały dzień wisiał na wieszaku. A to oznacza, że krąg podejrzanych się zawęża. Wszystkich tych, którzy są teraz w Petersburgu, można wykluczyć. Moskwian także. Jeśli, rzecz jasna, TG to jeden człowiek, a nie dwóch czy kilku. A może „G” także znaczy „grupa”? Terrorystyczna Grupa? Bzdura. Dobrze, zostawmy to na razie. Swierczyński. Gdyby nie eks - świetny pomysł. Wykonać wyrok na wysokiej szarży dowódca żandarmerii, a równocześnie przerzedzić kurtynę blokady. Odciągający cios - to dobre. Przecież teraz najważniejsze jest nie tylko dać nogę z Moskwy, ale i pieniądze przewieźć. Czasu mało. Ale czy starczy sił na dwie akcje? To się okaże dopiero po eksie. I wreszcie przyszła kolej na najtrudniejsze - na to, co w notatce podkreślono niebieskim ołówkiem. Rachmet zdrajcą? Czy to możliwe? Tak - odpowiedział sobie Grin. Możliwe. Teraz wyzwanie i radość w oczach Rachmeta stały się zrozumiałe. Żandarmi go nie złamali, nie puścił farby - odgrywa nową rolę. Mefistofelesa, Wańki Kaina czy za kogo on się teraz uważa. A jeśli informacje TG nie są pewne? Wprawdzie dotąd TG nigdy się nie pomylił, ale tutaj sprawa dotyczy życia towarzysza. Grin zatroszczył się o to, żeby od wczoraj Rachmet nie wychodził z mieszkania. Dzisiaj polecił Jemieli nie spuszczać go z oka, co po nocnej wycieczce byłego ułana nie wydawało się podejrzane. Plan miał taki: przydzielić Rachmetowi w czasie eksu najbardziej ryzykowną operację. Cóż lepiej zaświadczy o uczciwości człowieka niż czyn? Ale teraz wydawało się, że zabranie Rachmeta na eks jest zbyt ryzykowne. Grin podjął decyzję. Nacisnął miedziany guzik spustu wody, ostatniej nowinki techniki sanitarnej, i wyszedł z toalety. Rachmet, Jemiela, Sniegir i Arsen, syn nieobecnego gospodarza, stali przy narysowanym węglem schemacie. - No, jesteś wreszcie. - Oczy Sniegira błyszczały z rozgorączkowania. - Martwimy się, czy poradzicie sobie z Atutem. Przecież będzie was tylko dwóch, a nas jest cała chmara. - Dość ryzykowna sprawa - poparł chłopaczka Rachmet. - A w dodatku czy ty nie za bardzo ufasz temu popiemu Rocambole’owi? Żeby czasem nie zwiał ze wszystkimi pieniędzmi. Lepiej ja z wami pójdę, a bombę rzuci Jemiela. - Nie, ja wezmę bombę! - wykrzyknął Sniegir. - Jemiela powinien dowodzić chłopakami. Wystraszył się niebezpieczeństwa, czy chodzi mu o coś innego? - pomyślał Grin o Rachmecie. Suchym, niedopuszczającym sprzeciwu głosem powiedział: - My z Atutem poradzimy sobie we dwóch. Bombę rzuci Jemiela. Rzucisz - i uciekaj za róg. Nie czekaj, aż wybuchnie. Tylko krzyknij od razu, żebyśmy wiedzieli, że rzuciłeś. Chowasz się pod ścianą i decydujesz, kiedy mają rozpocząć strzelaninę. Rachmet nie pójdzie na eks. - Jak to?! - uniósł się Rachmet. - Nie wolno - wyjaśnił Grin. - Sam jesteś temu winien. Twój rysopis mają wszyscy szpicle. Przez ciebie możemy wpaść. Siedź tutaj, przy telefonie. Ruszyli kwadrans po czwartej, trochę wcześniej, niż należało. Na podwórzu Grin obejrzał się. Rachmet stał przy oknie. Machnął do nich ręką. Wyszli przez bramę w zaułek. - Niech to diabli! - rzekł Grin. - Zapomniałem wyciora. Bez niego nie można. A jak nabój się zaklinuje? Sniegir, cały purpurowy z nerwów, sam się zgłosił. - Pozwól, ja pójdę. Gdzie go masz? Na stoliczku, tak? - I już chciał pobiec, ale Jemiela chwycił go za kołnierz. - Stój, wariacie! Nie możesz zawrócić. Pierwszy raz idziesz na akcję - to zły znak. - Posiedźcie w saniach, zaraz wrócę - rzucił Grin. Nie wszedł na podwórze od razu, ostrożnie wyjrzał z bramy. W oknie nikogo nie było. Szybko przeciął podwórze, wbiegł po schodach na półpiętro. Specjalnie posmarowany zamek nawet nie skrzypnął. Do mieszkania wślizgnął się bezszelestnie, buty zostawił na schodach. Skradając się, minął jadalnię. Z gabinetu, gdzie znajdował się aparat telefoniczny, dochodził głos Rachmeta: - Tak, tak, dwanaście - siedemdziesiąt cztery. Jak najszybciej, panienko, pilna sprawa... Ochrana? Czy to Oddział Ochrany? Chciałbym z... Grin chrząknął. Rachmet upuścił słuchawkę i błyskawicznie się odwrócił. W pierwszej chwili jego twarz stała się dziwna - pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Grin domyślił się: jeszcze nie wie, czy usłyszałem te fatalne słowa, jeszcze nie wie, jaką rolę ma odegrać - towarzysza czy zdrajcy. Oto pewnikiem prawdziwa twarz Rachmeta. Pusta. Jakby tablicę szkolną wytrzeć suchą ścierką, pozostawiając tylko mączyste rozmazy. Ale już po chwili twarz nabrała wyrazu. Rachmet domyślił się, że został rozszyfrowany. Kącik ust opadł mu w szyderczym uśmieszku, oczy zwęziły się pogardliwie. - Co, Grinczik, nie zaufałeś współtowarzyszowi? No, no, nie spodziewałem się tego po tobie, wzorze szlachetności. Co tak stoisz jak ołowiany żołnierzyk? Grin stał nieruchomo, niemal na baczność. Nie poruszył się nawet wtedy, kiedy chabrowy człowieczek ze szczerbatym uśmiechem wyciągnął z kieszeni „buldoga”. - Dlaczego jesteś sam? - wyseplenił Rachmet. - Bez Jemieli, bez Sniegirka? A może przyszedłeś mnie zawstydzić? Tylko, widzisz, Grin, ja nie znam wstydu. Sam wiesz. Szkoda, ale muszę przenieść cię do wieczności. Za żywego dostałbym więcej. Co się tak gapisz? Nienawidzę cię, bydlaku! Do wyjaśnienia pozostało tylko jedno: czy Rachmet już od dawna współpracuje z Ochraną, czy też zwerbowali go dopiero wczoraj. Grin spytał wprost: - Od dawna? - A myśl sobie, że od początku! Już dawno rzygać mi się chce na was, smętnomordych. A zwłaszcza na ciebie, żeliwny bałwanie! Spotkałem wczoraj człowieka znacznie bardziej interesującego niż ty. - Co oznacza „TG”? - na wszelki wypadek dorzucił Grin. - Co? - zdziwił się Rachmet. - Co, co? Więcej pytań nie było i Grin nie tracił już czasu. Rzucił nóż, który ściskał w prawej dłoni, i padł na podłogę, żeby uniknąć kuli. Ale wystrzału nie było. „Buldog” upadł na dywan, a Rachmet chwycił dłońmi za trzonek, sterczący mu z lewej strony piersi. Opuścił głowę, ze zdziwieniem przyglądając się cudacznemu przedmiotowi, po czym wyciągnął go z rany. Krew zalała cały przód koszuli. Zdrajca omiótł pokój niewidzącym wzrokiem i runął twarzą w dół. - Jedziemy - oznajmił Grin, z rozbiegu wskakując do sań i chowając pod siedzenie kuferek z najbardziej niezbędnymi rzeczami: zapalnikami, fałszywymi dokumentami, zapasową bronią. - Potoczył się pod krzesło. Ledwie znalazłem. Do zaułku Chłudowskiego jedziemy razem. Tam wysiadacie, a ja pojadę dalej, na spotkanie z Atutem. I jeszcze jedno. Tutaj nie wracać. Po eksie udajecie się do dróżnika. Arsen także. Atut już przechadzał się wzdłuż trotuaru. W bobrowej czapce, krótkim palcie, kraciastych spodniach i szykownych białych filcowych butach wyglądał niczym średnio zamożny komiwojażer. Grin, zgodnie z planem, ubrał się jak oficjalista. - Gdzie cię diabli nosili?! - wrzasnął na niego Atut, wchodząc w rolę. - Przywiąż konia i chodź tu. Kiedy Grin podszedł, bandyta mrugnął i rzekł półgłosem: - Ale z nas parka! Lubiłem patroszyć takie gąski dawno temu, u zarania wczesnej młodości. Zobaczyłbyś Julitkę - zupełnie byś jej nie poznał. Przebrałem ją za drobno-mieszczankę, żeby się w „Indiach” na nią nie gapili. Ile przy tym było wrzasku, kłótni! Za żadną cenę nie chciała się oszpecić. Grin odwrócił się, żeby nie tracić czasu na puste rozmowy. Ocenił zajętą pozycję i uznał ją za idealną. „Specjalista” znał swój fach. Wąska ulica Niemiecka, którą przyjedzie kareta, ciągnęła się prostą linią od samego mostu Kukujskiego. Konwój będzie widoczny z daleka, wystarczy czasu, aby mu się przyjrzeć i przygotować. Tuż przed skrzyżowaniem, w poprzek jezdni, leżał wielki, długi pień, odpowiednio gruby - jeździec przejedzie nad nim bez problemu, ale sanie się zatrzymają. Pięćdziesiąt kroków dalej, po prawej stronie, widać było szczelinę między domami: ślepą uliczkę Somowską. Tam, za kamiennym murem wokół cerkwi, już powinni siedzieć strzelcy. Zza rogu wysunęła się głowa. Jemiela. Wypatruje. Plan Atuta był dobry - prosty i logiczny; nie przewidywano żadnych komplikacji. Jeszcze nie nadszedł wieczór, ale na krańcach nieba światło już mętniało, stawało się mglistoszare. Za pół godziny mrok zgęstnieje, ale do tego czasu akcja już się zakończy, a dla zmylenia pościgu ciemności mogą się nawet przydać. - Już piąta - ogłosił Atut, szczękając wieczkiem drogiego zegarka na grubym platynowym łańcuszku. - Wyjeżdżają z ekspedycji. Za pięć minutek ich zobaczymy. Był sprężony, skoncentrowany, a w jego oczach skrzyły się wesołe iskierki. Los zakpił sobie z protojereja, podrzucając do postnego rodzinnego gniazda takiego wilczka. Grina zainteresował problem teoretyczny: co zrobić z takimi Atutami w przyszłym, wolnym, harmonijnym społeczeństwie? Przecież Natura i tak stale będzie „produkowała” takich w określonych proporcjach ilościowych. Wrodzone skłonności nie zawsze da się wykorzenić przez wychowanie. Wymyślił: pozostaną niebezpieczne zawody, wymagające ludzi o charakterach awanturniczych. Tam znajdą swoje miejsce tacy jak Atut. Badanie głębin mórz, niedostępnych szczytów górskich, testowanie machin latających. A potem, za pięćdziesiąt lat, wyprawy na inne planety. Dla wszystkich starczy pracy. - Zjeżdżaj! - krzyknął Atut do stróża, który postękując, próbował odtoczyć pień. - To nasze, zaraz podwoda wróci, zabierze. Ech, co za ludzie! Zwinęliby wszystko, co leży niepilnowane. Stróż zrejterował przed groźnym człowiekiem za żelazną bramę i na ulicy zrobiło się całkiem pusto. - Jeeeedzie forsa, jeeedzie ukochana - cichym, pieszczotliwym głosem zanucił Atut. - Przejdź no na tamtą stronę. I nie pchaj się naprzód, na mnie patrz. Najpierw ukazała się podłużna, ciemna plama. Po chwili można było rozróżnić poszczególne figurki. Wszystko było tak, jak zapowiedział Atut. Z przodu dwóch konnych strażników z przerzuconymi przez ramię karabinkami. Za nimi kareta ekspedycji papierów skarbowych: duża zamknięta kolasa na płozach, obok woźnicy na koźle siedzieli też wartownik i ekspedytor. Po obu stronach karety jechali następni konni strażnicy - dwóch z prawej i dwóch z lewej. Konwój zamykały sanie, których stąd zupełnie nie można było zobaczyć. W nich powinni się znajdować jeszcze czterej uzbrojeni w karabiny strażnicy. Jemiela wyszedł zza rogu, przycisnął się do ściany. Patrzył na przejeżdżającą opodal procesję. W ręku trzymał owalny tobołek - bombę. Gładząc palcem karbowaną rękojeść colta, Grin czekał, kiedy ci z przodu zauważą pień i się zatrzymają. Zegar nad apteką wskazywał dziewięć po piątej. Konie obojętnie przekroczyły przeszkodę i szły dalej, jednak woźnica karety zacmokał, ściągnął wodze. - Dokąd?! - wrzasnął wartownik, zrywając się. - Dokąd jedziecie, barany?! Pnia nie widzicie?! Złaźcie z koni, odsuńcie go na bok! I ty pomóż - popchnął woźnicę. Kiedy Jemiela zobaczył, że konwój się zatrzymał, powoli, spacerowym krokiem ruszył do tyłu, do zamykających eskortę sań, jakby wiedziony ciekawością. Ledwie dwóch strażników i woźnica, zgięci wpół, podnieśli pień, Jemiela szybko podbiegł, rzucił pakiet i zawadiacko krzyknął: - Eeeeech! Miał krzyknąć, aby ochrona się zorientowała, kto właśnie rzucił bombę. W tym zawierało się sedno planu. Zawiniątko jeszcze nie dosięgło ziemi, strażnicy jeszcze nie zrozumieli, co to za dziwaczny przedmiot leci w ich kierunku, a Jemiela już zawrócił, już biegiem rzucił się do narożnika. Wybuch nie był zbyt silny, ponieważ ładunek miał tylko połowę zwykłej mocy. W tej chwili potrzebna była nie zabójcza siła, tylko demonstracja. Zbyt silny wybuch mógłby ogłuszyć albo nawet kontuzjować konwojentów, gdy tymczasem musieli być w pełni przytomni. - Zamachowiec! - rozdarł się podoficer, oglądając się do tyłu. - O, ten, za róg zwiał! Na razie wszystko szło według planu. Czterej siedzący dotąd w saniach (ani jednego wybuch nie zranił) wyskoczyli z nich i pognali za Jemielą. Pozostali czterej, którzy siedzieli w siodłach, zawrócili konie i z gwizdami, z pohukiwaniem pocwałowali w tym samym kierunku. Przy powozie zostało tylko dwóch uzbrojonych - zastygli z pniem w rękach - no i jeszcze wartownik. Woźnica i ekspedytor się nie liczyli. Sekundę później, gdy prześladowcy Jemieli skręcili w ślepą uliczkę, dobiegł stamtąd klekot palby rewolwerowej. Teraz strażnicy zapomną o karecie. Ogłuchną ze strachu i od wystrzałów, przylgną do ziemi i zaczną kulami dziurawić niebo. Przyszła kolej na Atuta i Grina. Obaj prawie jednocześnie, każdy ze swojej strony ulicy, zstąpili z chodnika na jezdnię. Atut dwukrotnie strzelił jednemu ze strażników w plecy, Grin uderzył drugiego rękojeścią rewolweru w potylicę - przy jego sile to wystarczało. Pień runął z tępym stukiem i potoczył się po zadeptanym śniegu, a woźnica kucnął, nie wiedzieć czemu zatkał rękoma uszy i cichutko zawył. Grin machnął lufą w stronę wartownika i ekspedytora, którzy zamarli na koźle. - Złaźcie! Szybciej! Urzędnik wcisnął głowę w ramiona i niezgrabnie zeskoczył, ale podoficer ciągle nie mógł się zdecydować: poddać się, czy wypełniać służbowy obowiązek. Jedną rękę podniósł w geście kapitulacji, drugą zaś na oślep macał przy kaburze. - Bez żartów! - powiedział Grin. - Zastrzelę. Wartownik pospiesznie podniósł drugą rękę, ale Atut i tak do niego strzelił. Kula trafiła w sam środek twarzy. Miejsce, gdzie przed chwilą znajdował się nos, stało się czarnoczerwoną plamą, a sam wartownik, dziwacznie westchnąwszy, przewrócił się na wznak i uderzył rozpostartymi rękoma o ziemię. Atut złapał ekspedytora za kołnierz szynela, powlókł w tył karety. - Chcesz żyć, furażko, otwieraj! - Nie mogę, nie mam klucza - białymi z przerażenia ustami wybełkotał urzędnik. Wtedy Atut wypalił mu w czoło, dał krok nad trupem i dwiema kulami odstrzelił opieczętowany zamek. Wewnątrz było sześć worków, tak jak obiecano. Na drzwiczkach Grin pospiesznie rękojeścią colta wydrapał „GB”. Niech wiedzą. Kiedy przeładowywali zdobycz do sań, spytał w biegu: - Po co go zabiłeś? Przecież się poddał. - Kto może rozpoznać Atuta, nie zostanie żywy - wycedził przez zęby „specjalista”, zarzucając kolejny worek na ramię. Kiedy to usłyszał woźnica, ciągle jeszcze siedzący w kucki, przestał wyć i zgięty w pół szybko uciekł. Atut zrzucił swój ładunek, wystrzelił za nim, nie trafił, lecz powtórzyć już nie zdążył - Grin wybił mu broń. - Ty co?! - Bandyta złapał się za bolący nadgarstek. - Przecież on wezwie policję! - Co za różnica! Wszystko zrobiliśmy. Sygnał. Atut zaklął i przeciągle gwizdnął trzy razy. Strzelanina w ślepej uliczce natychmiast utraciła połowę swej mocy - gwizd oznaczał, że można się zmywać. Koń z miejsca ruszył galopem, zastukał kolczastymi podkowami i śmigłe sanie, niemal nieobciążone papierowym ładunkiem, pomknęły po oblodzonej jezdni. Grin obejrzał się. Na ziemi pozostało kilka bezkształtnych ciemnych wzgórków. Ku nim wyciągają pyski osierocone wierzchowce. Pusta kareta z otwartymi drzwiami. Zegar nad apteką. Dwanaście po szóstej. Zatem eks nie trwał nawet trzech minut. Zajazd stał przy błotnistym, ponurym placu, sąsiadującym z bazarem Korzennym. „Indie” okazały się długim, parterowym budynkiem, niepokaźnym, za to z dobrymi stajniami i własnymi magazynami. Tutaj zatrzymywali się handlarze, przyjeżdżający do Moskwy po cynamon, wanilię, pachnące goździki, kardamon. Cały rejon Korzennego nasycony był odurzającymi cudzoziemskimi aromatami i jeśli zamknęło się oczy, aby nie widzieć żółtych od końskiego moczu zasp i wiejskich domeczków o krzywych ścianach, to łatwo można było sobie wyobrazić, że tutaj naprawdę są Indie: kołyszą się pyszne palmy, z gracją maszerują słonie, a niebo nie jest szarobiałe, moskiewskie, tylko - jak należy - intensywnie niebieskie i bezkresne. I znowu Atut wszystko dobrze przewidział. Kiedy Grin wszedł do hotelu z dwoma workami, nikt nie zaczął mu się przyglądać. Niesie sobie człowiek próbki towaru - też nowina! Spróbuj się domyślić, że ciemnowłosy subiekt taszczy nie korzenie, tylko nowiutkie asygnaty na dwieście tysięcy - kiedy zjechali już z Niemieckiej, Grin ukrył łąkowe orły i doczepione plomby w zwykłych zgrzebnych workach. Julia, dziwnie wyglądająca w taniej sukienczynie z drap des dames, ze związanymi w prostacki węzeł włosami, rzuciła mu się na szyję, owiała gorącym oddechem, wymruczała: - Dzięki Bogu, żywy... Tak się denerwowałam, tak się trzęsłam... To pieniądze, tak? A więc wszystko poszło dobrze? A jak nasi? Cali? Gdzie Atut? Grin miał czas się przygotować i szybkie, łaskoczące pocałunki wytrzymał bez drgnienia. Okazało się, że to całkiem możliwe. - Pilnuje - odpowiedział spokojnie. - Teraz przyniosę jeszcze dwa, on dwa, i to już wszystko. Kiedy wrócili z pozostałymi czterema workami, Julia tak samo zaczęła obsypywać pocałunkami Atuta i Grin ostatecznie się upewnił, że niebezpieczeństwo oczarowania minęło. Już nie uda się go oszołomić, jego wola wytrzyma i taką próbę. - Będzie pan przeliczał? - zapytał Atut. - Czy wybierze dwa dowolne? Cztery odniesiemy do sań i odjadę. - Nie, nie! - krzyknęła Julia, jeszcze raz cmoknęła kochanka w usta i skierowała się ku oknu. - Wiedziałam, że wszystko pójdzie dobrze. Patrzcie, trzymam za oknem butelkę cliqeau. Trzeba wypić po lampce. Atut podszedł do leżących worków. Z rozmachem kopnął czubkiem buta jeden, potem drugi, jakby sprawdzając, czy zostały uczciwie napchane. Potem odwrócił się trochę i tak samo sprężyście, ale z potrojoną siłą, kopnął Grina w pachwinę. Zaskoczonemu rewolucjoniście na chwilę pociemniało w oczach. Zgiął się wpół, a wtedy spadł na niego dodatkowy cios - w potylicę. Nagle ujrzał z bliska deski podłogi. Widać upadł. Potrafił poradzić sobie z bólem, nawet tak silnym. Trzeba zrobić trzy spazmatyczne wdechy, trzy forsowne wydechy i zablokować miejsce bólu w strefie doznań fizycznych. Swego czasu wiele trenował z ogniem (opalał sobie dłoń, wewnętrzne zgięcie łokcia, miejsca pod kolanem) i w pełni opanował tę trudną sztukę. Ale kopniaki spadały na niego jak grad - na żebra, na ręce, na głowę. - Zabiję ciebie, łajdaku - pomstował Atut. - Rozmażę na łajno! Myślisz, że znalazłeś sobie frajera?! Nie było czasu na walkę z bólem. Grin odwrócił się, przyjmując kolejne kopnięcie na brzuch. Ale dzięki temu złapał napastnika za but, już nie taki biały, z plamkami błota i krwi. Silnie szarpnął go ku sobie, zwalając Atuta z nóg. Wypuścił jego stopę, żeby dobrać się palcami do gardła, ale przeciwnik zwinnie odtoczył się na bok. Podnieśli się równocześnie, stojąc twarzą w twarz. Źle, że rewolwer pozostał w kieszeni czamarki, która wisi na wieszaku, za daleko. Ale i tak nie byłoby z niego korzyści - w żadnym razie nie można w pokoju strzelać, cały hotel się zbiegnie. Julia zastygła pod ścianą. Jej oczy zmartwiały z przerażenia, usta pozostały otwarte. W jednej, skurczonej spazmem ręce trzymała wielką butelkę szampana, palcami drugiej bezwiednie odrywając złotą folię. - Co, suczko? - Bandyta uśmiechnął się do niej ze złością. - Zamieniłaś sobie Atuta na frajera? Lepiej spójrz na tego potworka. Całkiem podobny do umarlaka. - Wszystko sobie wymyśliłeś, Atuciku - drżącym głosem wybełkotała Julia. - Zmyśliłeś. Niczego takiego nie było! - Kłam sobie dalej, „nie było”! Atut na zdradę ma wzrok sokoli - od razu ją wyczuwa. Dlatego jeszcze po ziemi chodzi, a nie gnije na katordze. „Specjalista” nachylił się i wyciągnął z buta wąskie, cienkie ostrze. - Teraz ciebie, pustooki, zacznę kroić. Nie od razu na śmierć, tylko tak, po kawałeczku. Grin otarł rękawem rozbity łuk brwiowy, żeby krew nie przesłaniała mu pola widzenia, i wystawił przed siebie gołe ręce. Swój nóż stracił, zabijając Rachmeta. To nic, można obejść się bez noża. Atut przybliżył się maleńkimi kroczkami, z łatwością się uchylił od prawego haka i ciachnął Grina po nadgarstku. Na podłogę spadły czerwone krople. Julia przenikliwie zapiszczała. - To dla ciebie, zamiast aperitifu - oznajmił Atut. Grin zaś poprosił: - Ciszej, Julio. Nie wolno krzyczeć. Spróbował chwycić przeciwnika za kołnierz, ale znowu tylko złapał powietrze, a ostre żądło, przebijając podszewkę, zapiekło w bok. - A to zamiast zupki. Atut złapał lewą ręką karafkę ze stołu. Żeby uniknąć trafienia w głowę, Grin musiał przykucnąć, na sekundę stracić „specjalistę” z oka. Nóż natychmiast to wykorzystał i świsnął przy samym uchu, które wybuchło ogniem, jakby podpalone tym dotknięciem. Grin uniósł rękę - górna część małżowiny wisiała tylko na cienkim paseczku skóry. Oderwał, rzucił w kąt. Po szyi popłynęło gorąco. - To było drugie danie, mięsne - wyjaśnił Atut. - A tera dojedziem i do deseru. Należało zmienić taktykę. Grin cofnął się ku ścianie, stężał. Nie zwracać uwagi na ostrze. Niech tnie. Trzeba rzucić się na spotkanie klindze, schwycić przeciwnika jedną ręką za podbródek, drugą za ciemię i gwałtownie przekręcić. Jak w osiemdziesiątym czwartym, podczas bójki w tiumeńskim więzieniu przesyłowym. Ale Atut wolał teraz nie podchodzić. Zatrzymał się o trzy kroki od przeciwnika, pobawił ostrzem i nóż zamigotał między palcami jak błyszcząca żmijka. - No co, Julitko, kogo wybierasz? - szydził. - Chcesz, to zostawię go tobie. To nic, że pobity i pocięty, zaliżesz. A może pojedziesz ze mną? Mam teraz pieniąchów w nadmiarze. Możemy wcale nie wracać do matuszki Rosji. - Ciebie wybieram, ciebie! - Julia ani chwili nie zwlekała z odpowiedzią i chlipiąc, przypadła do Atuta. - Jego mi nie trzeba. Zabawić się chciałam, popróbować swojej siły. Wybacz, Atuciku, znasz mój podły charakter. W porównaniu z tobą on jest zerem. Tylko mnie zaślinił, a przyjemności żadnej. Zabij go. Inaczej wyśle swoich w ślad za tobą, w całej Europie się nie skryjesz. Bandyta mrugnął do Grina. - Słyszałeś, co mądra baba radzi? Ja bez jej porady i tak bym ciebie wykończył. A Julitce podziękuj - szybko odejdziesz. Chciałem się z tobą jeszcze pobawić, nos i gały tobie powy... Nie dokończył. Zielona butla uderzyła z suchym trzaskiem w głowę „specjalisty” i ten upadł wprost pod nogi Grina. - Aj! Aj! Aj! Aj! - cienko pokrzykiwała zatrwożona Julia, patrząc ze strachem to na utłuczoną szyjkę butelki, to na leżącego, to na szybko się powiększającą kałużę krwi. Krwi, która syczała, mieszając się z rozlanym szampanem. Grin przestąpił przez nieruchome ciało, wziął Julię za ramiona i mocno nią potrząsnął. Rozdział siódmy, w którym Pożarski zostaje na lodzie We wtorek Erast Pietrowicz planował z samego rana przystąpić do poszukiwań, ale nic z tego nie wyszło, ponieważ w oficynie na Małej Nikickiej znowu miał nocnego gościa. Esfira zjawiła się bez uprzedzenia już około północy, kiedy radca stanu szwendał się po gabinecie i przebierał paciorki różańca, próbując ustalić wariant priorytetowy. Sprawiała wrażenie zdecydowanej i nie traciła czasu na rozmowę - zaraz w przedpokoju, jeszcze nie zdjąwszy sobolowej rotundy, mocno objęła Erasta Pietrowicza za szyję, na dłuższy czas przerywając jego koncentrację. Prawdę mówiąc, do rozmyślań mógł powrócić dopiero rankiem, kiedy Esfira jeszcze spała. Po cichu więc wymknął się z pościeli, rozsiadł w fotelu i spróbował odtworzyć przerwany wątek. Niespecjalnie mu się to udało. Ulubiony nefrytowy różaniec, którego surowe i suche szczękanie dyscyplinowało pracę umysłu, został w gabinecie. Przechadzać się tam i z powrotem, żeby ruch mięśni stymulował działalność mózgu, też było ryzykownie. Najmniejszy szum, i Esfira się obudzi. A zza drzwi dochodziło sapanie Masy - sługa czekał cierpliwie, kiedy będzie mógł z panem zająć się gimnastyką. Dla człowieka o wielkiej duszy trudne warunki nie są przeszkodą w rozmyślaniach o wielkich sprawach - przypomniał sobie radca stanu aforyzm mędrca Wschodu. Jakby podsłuchawszy myśl o „trudnych warunkach”, Esfira wysunęła spod kołdry gołą rękę, przejechała nią po sąsiedniej poduszce i nikogo tam nie znajdując, żałośnie zamruczała, ale zrobiła to nieświadomie, przez sen. Jednak tym bardziej należało szybko coś przedsięwziąć. Diana - zdecydował Fandorin. Od niej należy zacząć. Zresztą i tak wszystkie inne tropy zostały już rozdzielone. Tajemnicza współpracownica, powiązana i z Dyrekcją Żandarmerii, i z ochraną, i z rewolucjonistami. Bardzo możliwe, że zdradza wszystkich. Zupełnie amoralna jejmość, w dodatku, sądząc po zachowaniu Swierczyńskiego i Burlajewa, nie tylko w sensie politycznym. Zresztą wygląda na to, że rewolucjoniści odnoszą się do spraw damsko-męskich bardziej tolerancyjnie, niż to powszechnie przyjęto. Erast Pietrowicz z pewnym powątpiewaniem popatrzył na śpiącą królewnę. Purpurowe usteczka poruszyły się, wymawiając coś bezdźwięcznie, długie czarne rzęsy zadrgały, między nimi błysnęły niespodziewanie dwa wilgotne ogniki. Esfira szeroko otworzyła oczy, zobaczyła Fandorina i uśmiechnęła się. - Co tak siedzisz? - odezwała się ochrypniętym od snu głosem. - Chodź tutaj. - Chciałbym cię s-spytać... - zaczął, lecz zawahał się i zamilkł. Czy aby wypada wykorzystywać prywatne stosunki dla zdobycia potrzebnych w śledztwie informacji? - Pytaj. - Rozkosznie ziewnęła, usiadła na łóżku i przeciągnęła się słodko. Kołdra zjechała w dół i Erast Pietrowicz niemal zapomniał o przedmiocie swoich rozważań. Znalazł jednak pewne rozwiązanie problemu etycznego, który go gnębił. Wypytywać się o Dianę, rzecz jasna, nie wypada. Tym bardziej o innych rewolucyjnych znajomych - zresztą i tak wątpliwe, by Esfira uczestniczyła w jakichś poważnych działaniach antyrządowych. Za to z pewnością jest dopuszczalne uzyskanie informacji ogólnych - jeśli można to tak określić - o wymowie socjologicznej. - Powiedz, Esfiro, czy to p-prawda, że kobiety z kręgów rewolucyjnych są zwolenniczkami... całkiem nieskrępowanych poglądów na temat związków miłosnych? Rozchichotała się, podciągnęła kolana pod brodę i objęła je rękoma. - Wiedziałam! Jaki ty jesteś przewidywalny, jaki drobnomieszczański! Jeśli kobieta nie odegrała przed tobą całego przepisanego rytuału niedostępności, jesteś gotowy podejrzewać ją o rozpustę. „Ach, panie, ja nie jestem taka! Fe, jakie to wstrętne! Nie, nie, nie, dopiero po ślubie!” - przedrzeźniała sepleniącym głosikiem. - Oto jakich zachowań od nas oczekujecie! A jakżeż może być inaczej, to prawa handlu! Jeśli chcesz dobrze sprzedać towar, musisz najpierw uczynić go pożądanym, żeby klientowi ślinka pociekła. Ale ja nie jestem towarem, panie radco. A pan nie jest klientem. - Oczy Esfiry zapłonęły sprawiedliwym oburzeniem, szczupła rączka groźnie przecięła powietrze. - My, kobiety nowej epoki, nie wstydzimy się samych siebie i same wybieramy, kogo mamy kochać. W naszym kółku jest pewna dziewczyna. Mężczyźni od niej stronią, ponieważ bidulka jest wyjątkowo nieładna. -Właśnie tak, wyjątkowo. Za to wszyscy ją szanują, gdyż umysłem przewyższa każdą pięknisię. Otóż ona twierdzi, że wolna miłość to nie grzech pożądania, tylko przymierze dwóch równych sobie istot. Rozumie się, że tylko czasowe, ponieważ uczucia to materia niestała; ich nie ześlesz na dożywocie. A ty się nie bój, do ołtarza ciebie nie zaciągnę. Zresztą szybko cię rzucę. Zupełnie nie jesteś w moim guście i właściwie to wydajesz się wyjątkowo okropny! Chcę jak najszybciej się tobą przesycić i ostatecznie rozczarować. No, co się tak gapisz? Natychmiast chodź tutaj! Masa na pewno podsłuchiwał, ponieważ dokładnie w tej chwili przez uchylone drzwi wsunęła się okrągła, skośnooka głowa. - Dzen topry. - Głowa rozjaśniła się radosnym uśmiechem. - Idź do diabła ze swoją gimnastyką! - zdecydowanie wykrzyknęła Esfira i celnie rzuciła w jego głowę poduszką, ale Masa nawet nie drgnął. - List od wielkiego bana - ogłosił i pokazał długą białą kopertę. „Wielkim banem” Japończyk nazywał generała-gubernatora, tak więc przyczynę wtargnięcia trzeba było uznać za usprawiedliwioną. Erast Pietrowicz otworzył kopertę, wyjął arkusz papieru ze złotym herbem. Większa część tekstu była drukowana, tylko nazwisko i dopisek u dołu były skreślone równym, staromodnym pismem jego jaśniewielmożności. Wasza miłość, z okazji końca karnawału i zbliżających się ostatków proszę przyjąć zaproszenie na bliny. Nieoficjalna kolacja w wąskim kręgu rozpocznie się o północy. Panów uprasza się o niesprawianie sobie ambarasu ubiorem wizytowym. Damy mogą wybrać toalety wedle swojego zachcenia. Władimir Dołgoruki Eraście Pietrowiczu, przyjdź Pan koniecznie. Opowie, mi Pan przebieg sprawy, proszę przyprowadzić swoją, nową pasję - kolacja jest nieoficjalna, a mnie, staruszkowi, ciekawie, będzie popatrzeć. - Co takiego? - spytała z niezadowoleniem Esfira. - Groźny car wzywa? Przywiąże pan psi łeb do siodła i na służbę, odrąbywać głowy? - Wcale nie - odpowiedział Fandorin. - To zaproszenie do rezydencji generała-gubernatora na bliny. O, proszę, posłuchaj. I przeczytał, rzecz jasna, opuszczając dopisek. Rozeznanie księcia w sprawach życia osobistego najbliższych pomocników wcale nie zdziwiło radcy. Zdążył do tego przywyknąć przez lata wspólnej służby. - Zresztą jeśli chcesz, możemy p-pójść oboje - dodał, całkowicie przekonany, że na bliny do generała-gubernatora inaczej niż w kajdanach i pod konwojem jej nie zaciągnie. - A co oznacza „w wąskim kręgu”? - spytała, z pogardą marszcząc nos. - Sułtana i wezyrów ze szczególnie zaufanymi eunuchami? - Bliny na ostatki u księcia to tradycja - zaczął wyjaśniać Fandorin. - Ma już ponad dwadzieścia lat. „Wąski krąg” to siedemdziesięciu-osiemdziesięciu bliskich urzędników i poważanych obywateli grodu wraz z małżonkami. Siedzą przez całą noc, jedzą, piją, tańczą. Nic ciekawego. Zawsze wycofuję się najszybciej, jak tylko mogę. - I co, to prawda, że można przyjść w dowolnej sukience? - zapytała w zamyśleniu Esfira, patrząc nie na Erasta Pietrowicza, lecz gdzieś w przestrzeń. Pożegnawszy się z Esfira do wieczora, Fandorin kilkakrotnie zadzwonił na numer, który onegdaj podawał telefonistce podpułkownik Burlajew, jednak abonent nie odpowiadał. Pewności, że kapryśna współpracownica zgodzi się przyjąć nieuprzejmego radcę stanu, i tak nie było, więc Erast Pietrowicz zaczął myśleć, czy nie wykorzystać nieobecność agentki i nie przeprowadzić w willi na Arbacie tajnej rewizji. Kiedy już spakował konieczny sprzęt, na wszelki wypadek zadzwonił jeszcze raz i nagle słuchawka odezwała się na amerykańską modę przeciągłym, leniwym szeptem: - Halo? Wbrew oczekiwaniu Diana nie wspomniała, że radca stanu został ogłoszony persona non grata, i na spotkanie zgodziła się od razu. Tym razem nie musiał wyczekiwać pod zamkniętymi drzwiami. Pociągnął za dzwoneczek i nacisnął miedzianą klamkę, a zamek nieoczekiwanie się poddał. Znaną już sobie drogą Erast Pietrowicz wszedł na antresolę, zastukał w drzwi gabinetu i nie czekając na odpowiedź, wkroczył do pokoju. Tak jak poprzednio, cienkie story były szczelnie zasunięte, a siedząca na kanapie kobieta miała toczek z woalką. Ukłoniwszy się, radca chciał usiąść w fotelu, ale gospodyni go powstrzymała: - Tutaj. Trudno mówić szeptem przez cały pokój. - Czy te wszystkie środki ostrożności nie wydają się pani przesadne? - nie wytrzymał Fandorin, chociaż wiedział, że nie należy złościć informatorki. - Wystarczy, że nie widzę pani twarzy. - Nieee - odparła przeciągle Diana. - Moje dźwięki to szmer, szept, syk. Mój żywioł - cień, ciemność, cisza. Zechce pan usiąść. Będziemy rozmawiać cicho, a w przerwach słuchać milczenia. - Jak pani sobie życzy. Erast Pietrowicz przycupnął, na wpół odwrócony, w pewnej odległości od damy i spróbował wypatrzyć przez woalkę choćby drobny szczegół jej twarzy. Niestety, w pokoju było na to zbyt ciemno. - Czy wie pan, że w kręgach postępowej młodzieży jest pan teraz uważany za interesującą postać? - żartobliwie spytała współpracownica. - Pańska interwencja podczas akcji najmilszego Piotra Iwanowicza podzieliła moich rewolucyjnych przyjaciół na dwa obozy. Jedni uważają pana za urzędnika państwowego nowego typu, prekursora nadchodzących liberalnych zmian. A drudzy... - Co d-drudzy...? - Drudzy twierdzą, że pana należy zlikwidować, ponieważ jest pan chytrzejszy i niebezpieczniejszy od tępych wyżłów ochrany. Ale niech się pan nie niepokoi. - Diana lekko dotknęła jego ramienia. - Broni pana Firoczka Litwinowa, która po tym szokującym wieczorze ma reputację prawdziwej heroiny. Ach, piękni mężczyźni zawsze znajdują sobie stronniczki. I rozległ się przyduszony, prawie bezdźwięczny śmiech, który na radcy stanu wywarł dość nieprzyjemne wrażenie. - Czy to prawda, co u nas mówią, że Łarionowa zabiła GB? - Diana badawczo skłoniła głowę. - Krążą plotki, że był prowokatorem. W każdym razie nasi jego nazwiska już nie wspominają. Jak u dzikusów - tabu. Czy rzeczywiście był współpracownikiem? Erast Pietrowicz nie odpowiedział, ponieważ pomyślał o czymś innym: teraz stało się jasne, dlaczego Esfira ani razu nie wspomniała o nieboszczyku inżynierze. - Niech mi pani powie, czy zna pani osobę o przezwisku „Igła”? - „Igła”? Pierwszy raz słyszę. Jak wygląda? Fandorin powtórzył to, co mu powiedział Rachmet-Gwidon. - Na oko koło trzydziestki. Chuda. Wysoka. Przeciętna... chyba tyle. - No, takich wśród nas znajdziesz pan, ile zechcesz. Jeśli pseudonimu używa tylko w kręgach konspiracyjnych, mogę znać ją z nazwiska. Moje kontakty są liczne, monsieur Fandorin, ale niezbyt głębokie, do samego podziemia nie sięgają. Kto panu mówił o tej Igle? Znowu nie odpowiedział. Czas już przejść do najważniejszego. - Pani jest ekstraordynaryjną kobietą, Diano - zaczął z udawanym uniesieniem Erast Pietrowicz. - P-poprzednim razem wywarła pani na mnie istotnie niezatarte wrażenie, cały ten czas o pani myślałem. Mam wrażenie, że po raz pierwszy spotykam taką femme fatale, z której powodu s-solidni mężczyźni tracą głowę i zapominają o powinnościach służbowych. - Proszę mówić, proszę - wyszeptała kobieta bez twarzy. - Takich słów słucha się z przyjemnością. - Widzę, że doprowadziła pani do zupełnego szaleństwa i Burlajewa, i Swierczyńskiego, choć to bardzo dzielni i poważni panowie. Płoną z wzajemnej zazdrości. Jestem pewny, że ich podejrzenia nie są pozbawione podstaw. Jak pani dowcipnie wodzi za nos tych d-dwóch ludzi, których boi się cała Moskwa! Pani jest odważną kobietą. Inne tylko mówią o wolnej miłości, a pani ją wciela w życie całym swoim jestestwem. Zaśmiała się z zadowoleniem, odchylając do tyłu głowę. - Nie ma w tym żadnej miłości. Jest jedynie ludzka istota, żyjąca w samotności i w samotności umierająca. Nic i nikt tej samotności nie może ze mną dzielić. I w cudze życie włączyć się także nikomu nie dano. Ale można odegrać cudze życie, poczuć jego smak na języku. Pan jest rozumnym człowiekiem, panie Fandorin. Z panem mogę być zupełnie szczera. Widzi pan, z powołania jestem aktorką. Powinnam błyszczeć na scenach najlepszych teatrów, pobudzając publiczność do śmiechu i łez, ale... życiowe okoliczności pozbawiły mnie możliwości wykorzystania talentu w jego bezpośredniej formie. - Jakież to okoliczności? - spytał ostrożnie Erast Pietrowicz. - Ma pani na myśli wysokie pochodzenie? Słyszałem, że należy pani do śmietanki towarzyskiej? - Tak, coś w tym rodzaju - odrzekła Diana po chwilowym milczeniu. - Ale nie żałuję. Grać w prawdziwym życiu jest o wiele ciekawiej niż na scenie. Przed głupimi młodzieńcami, którzy naczytali się szkodliwych książek, odgrywam jedną rolę, przed Burlajewem drugą, przed Swierczyńskim trzecią, całkowicie odmienną... Jestem szczęśliwsza od wielu ludzi, panie Fandorin. Mnie nigdy nie bywa nudno. - Rozumiem różnicę między rolą nihilistki a współpracownicy, ale czy to konieczne, aby inaczej zachowywać się przed pułkownikiem Swierczyńskim, a inaczej przed podpułkownikiem żandarmerii Burlajewem? - Ooo! Od razu widać, że nic pan nie pojmuje w teatrze. - Z zaangażowaniem klasnęła w ręce. - To dwie zupełnie różne role. Chce pan, to opowiem, jak osiągnąć sukces z mężczyznami. Myśli pan, że konieczna jest uroda? Wcale nie! Jaką rolę może odegrać moja uroda, jeśli nawet nie widzicie mojej twarzy? Wszystko okazuje się bardzo proste. Trzeba pojąć, kim w swojej istocie jest mężczyzna, i grać na kontrastach. Jak w elektryczności: przeciwne ładunki się przyciągają. Weźmy Piotra Iwanowicza. To człowiek silny, brutalny, skłonny do bezpośrednich działań i przemocy. Przy nim jestem słaba, kobieca - bezbronna istota. Jeśli dodać do tego zainteresowania służbowe, klimat tajemnicy, na który mężczyźni są tak łasi - biedniutki Burlajew staje się bardziej podatny niż wosk. Erast Pietrowicz wyczuł, że cel jest tuż-tuż, zupełnie blisko - byle tylko nie przedobrzyć. - A Swierczyński? - No, ten jest z zupełnie innej gliny. Chytry, ostrożny, podejrzliwy. Dla niego jestem prostoduszna, łobuzerska, szorstka. O zainteresowaniach służbowych i sekretach już wspominałam - to niezmienne komponenty. Czy uwierzy pan, że Stanisław Filipowicz w zeszłym tygodniu klęczał przede mną, błagając, bym powiedziała, czy pozostaję w stosunkach z Burlajewem. Wygnałam go i rozkazałam bez wezwania się tu nie zjawiać. Co za współpracownica, prawda? Zwierzchnik żandarmów guberni, u mnie jak pudel reaguje na aport! Oto pierwszy rezultat: Swierczyński nie był tutaj od tygodnia, a to oznacza, że informacji o przyjeździe Chrapowa Diana nie mogła wyciągnąć od niego. - Wspaniałe! - przyznał radca stanu. - To znaczy, że nieszczęsny Stanisław Filipowicz już cały tydzień przebywa na zesłaniu? Bidulek! T-to dlatego tak się złości. Musiał ustąpić pola bitwy ochranie. - Ach, nie! - Kobieta fatalna zaniosła się cichym śmiechem. - W tym rzecz, że nie! Burlajewowi też dałam tygodniowy urlop! Chciałam, by pomyślał, że wyżej cenię Swierczyńskiego! Erast Pietrowicz zafrasował się. - A w rzeczywistości? - A w rzeczywistości... - Współpracownica pochyliła się i w zaufaniu szepnęła: - A w rzeczywistości miałam zwykłe kobiece dolegliwości, zresztą i tak powinnam odpocząć od swoich dwóch zakochanych! Radca stanu mimowolnie się odsunął, a Diana całkowicie poddała się atakowi sycząco-świszczącego śmiechu, bardzo zadowolona z uzyskanego efektu. - Pan to kawaler subtelny, powściągliwy i trzymający się surowych reguł, dlatego intryguję pana cynizmem i naruszaniem konwenansów - przyznała się beztrosko niedoszła aktorka. - Jedynie czynię to nie w konkretnym celu, tylko wyłącznie z uwielbienia dla sztuki. Kobieca słabość już mi przeminęła, ale pan, monsieur Fandorin, nie ma na co żywić nadziei. Niepotrzebnie się pan tutaj popisuje i obsypuje mnie komplementami. Pan zupełnie nie jest w moim guście. Erast Pietrowicz zerwał się z kanapy, ogarnięty przerażeniem, odrazą i rozczarowaniem. Przerażenie przeważało nad pozostałymi uczuciami: jak ta koszmarna osoba mogła sobie wyobrazić, że on ją adoruje! Obraza przyszła jednocześnie ze wspomnieniem: już druga kobieta tego dnia powiedziała mu, że nie jest w jej guście. Ale najsilniejsze było rozczarowanie: to nie Diana przekazała tajną informację. - Zapewniam panią, że jeśli o mnie chodzi, to głęboko się pani myli - rzekł chłodno radca stanu i skierował się do drzwi, odprowadzany szeleszczącym, przytłumionym śmiechem. O piątej, ponury i zgnębiony, pojechał na Wielki Gniezdnikowski. Wariant, na który tak liczył, zawiódł go donikąd i teraz pozostawało mu jedynie pójść na łaskawy chleb. Fandorin nie przywykł żywić się okruszkami z cudzego stołu i przewidując poniżenie, czuł się podle, jednak musiał znać na bieżąco postępy śledztwa, nocą bowiem miał złożyć raport generałowi-gubernatorowi. Budynek ochrany jakby opustoszał. W dyżurce na parterze nie było ani jednego filera, tylko policjant - nadzorca i kancelista. Wyżej, w sekretariacie, męczył się Zubcow. Na widok Erasta Pietrowicza uradował się, jakby ujrzał krewnego. - Pan radca stanu! Coś może jest? Fandorin ponuro pokręcił głową. - I u nas nic nie ma - westchnął młodzieniec i markotnie zerknął na aparat telefoniczny. - Może pan nie wierzyć, ale już cały dzień siedzimy tutaj jak przykuci. Czekamy na wiadomość od Gwidona. Ja i pan Pożarski. - Jest tutaj? - zdziwił się Erast Pietrowicz. - Tak, i to bardzo spokojny. Powiedziałbym nawet, beztroski. Siedzi w gabinecie Piotra Iwanowicza, przegląda sobie żurnale. Sam pan podpułkownik pojechał do akademika na Dmitrowkę przesłuchiwać podejrzanych. Jewstratij Pawłowicz ze swoimi abrekami, jak to sam określił, „wyprawił się na grzyby i jagody”. Swierczyński umyślił sobie od rana objeżdżać wszystkie moskiewskie rogatki i z każdej uznał za konieczne zadzwonić. Ja już księciu przestałem nawet o tym meldować. Wieczorem niestrudzony Stanisław Filipowicz osobiście sprawdzi, jak pracują jego ludzie na dworcach, a nocować planuje na Nikołajewskim. Tak wygląda wzorzec służbowej nadgorliwości. - Zubcow uśmiechnął się ironicznie. - Odgrywa rzetelnego przed nowym pryncypałem. Książę nie dureń, jego pokazową żarliwością nie oszuka. Erast Pietrowicz przypomniał sobie wczorajsze niewyraźne groźby Swierczyńskiego pod adresem stołecznego gościa i pokiwał głową: zupełnie możliwe, że sprawa wcale nie polega na nadgorliwości, tylko przebiegły naczelnik żandarmerii ma jakiś inny cel na myśli. - Od Gwidona więc nic nie ma? - Nic - westchnął Zubcow. - Dziesięć minut temu dzwonił jakiś mężczyzna, a ja, jak na złość, byłem w gabinecie u księcia. Przy aparacie zostawiłem kancelistę. Zanim mnie wezwano, łączność się przerwała. Ten telefon nie daje mi spokoju. - Najlepiej posłać po informację na c-centralę telefoniczną - doradził Erast Pietrowicz. - Niech ustalą, z jakiego numeru dzwoniono. Technicznie to zupełnie możliwe, sprawdzałem. Można wejść? - Z lekka pokraśniał, wskazując na drzwi gabinetu. - Ach, po cóż pan pyta? - zdziwił się Zubcow. - Niech pan wchodzi. Chyba rzeczywiście poślę kogoś na centralę. Po numerze poznamy adres i ostrożniutko sprawdzimy, co to za abonent. Fandorin zastukał, wszedł do gabinetu naczelnika Oddziału Ochrany. Pożarski usadowił się jak najwygodniej przy lampie, z podwiniętymi nogami, w szerokim skórzanym fotelu. Wicedyrektor, fligeladiutant i wschodząca gwiazda na policyjnym firmamencie trzymał w rękach otwarty „Wiestnik Inostrannoj Litieratury”. - Erast Pietrowicz! - wykrzyknął z entuzjazmem. - Świetnie, że pan zajrzał. Proszę usiąść. Odłożył modne pismo i uśmiechnął się promiennie. - Zły jest pan na mnie, że odsunąłem pana od sprawy? Rozumiem, sam na pańskim miejscu byłbym niezadowolony. Ale to najwyższy rozkaz, nie jestem w stanie czegokolwiek zmienić. Żałuję jedynie, że zostałem pozbawiony możliwości skorzystania z pańskiej żyłki detektywistycznej, o której wiele słyszałem. Nie śmiałem przydzielać panu zadań, ponieważ nie jestem pańskim zwierzchnikiem, jednakże, przyznaję, mam wielką nadzieję, że odniesie pan sukces i na drodze samodzielnych poszukiwań. A zatem, czy są jakieś rezultaty? - Jaki może być rezultat, jeśli wszystkie możliwe wątki są w pana ręku? - Fandorin z udaną obojętnością wzruszył ramionami. - Jednakowoż wydaje się, że i tutaj nic nie ma. - Sprawdzają Gwidona - z wiarą odparł książę. - To bardzo dobrze. On już zaczyna nienawidzić byłych towarzyszy - za to, że zdradził. A teraz, z nerwów, nabierze wstrętu do ich towarzystwa. Znam ludzką naturę. A szczególnie dobrze zjawisko zdrady, które jestem zobowiązany studiować dogłębnie, chociażby tylko z racji mojej profesji. - I co, z-zdrada ma zawsze taki sam schemat? - spytał radca stanu, mimo woli zainteresowany tematem. - No nie, jest jej nieskończenie wiele rodzajów. Bywa zdrada ze strachu, z powodu obrazy, zdrada z miłości, z urażonej dumy i jeszcze z mnogich, zupełnie innych przyczyn, aż do zdrady z wdzięczności. - Z w-wdzięczności? - Dokładnie tak. Jeśli pan pozwoli, opowiem panu przypadek z mojej praktyki. - Pożarski wyjął z cygarnicy cieniutkiego papierosa i zaciągnął się ze smakiem. - Jednym z najlepszych moich agentów była miła, porządna, bezinteresowna staruszka. Uosobienie dobroci. Wszystkie swoje nadzieje pokładała w jedynym synu, a chłopak z młodości i głupoty wpakował się w historię, za którą grozi katorga. Przychodziła do mnie, błagała, płakała rozdzierająco, wyłożyła całą historię swojego życia. Byłem młodszy i duszę miałem bardziej miękką niż teraz, no i zlitowałem się. Między nami mówiąc, musiałem nawet popełnić przestępstwo służbowe: usunąć z akt jakieś dokumenty. Jednym słowem, chłopak wyszedł na wolność, wykpiwając się zaledwie ojcowskim pouczeniem, które zresztą nie wywarło na nim najmniejszego wrażenia. Znowu związał się z rewolucjonistami, pogrążył po uszy. I co pan myśli? Matula, darząca mnie najgłębszą wdzięcznością, dostarczała nam odtąd najcenniejsze informacje. Towarzysze syna znali ją od dawna jako gościnną gospodynię, nie krępowali się nieszkodliwej staruszki i prowadzili przy niej najbardziej otwarte rozmowy. Ta zaś dla pamięci zapisywała je na papierze i przynosiła do mnie. Raz skreśliła donos na odwrocie przepisu kulinarnego. To już naprawdę jak w Piśmie: czyńcie dobro, a będzie wam ono wynagrodzone. Erast Pietrowicz wysłuchał tej pouczającej historii z narastającym rozdrażnieniem i nie wytrzymując, spytał: - Glebie Gieorgijewiczu, a panu nie wydawało się to w-wstrętne? Namawiać matkę do donosów na własnego syna? Pożarski nie od razu odpowiedział, a kiedy przemówił, jego głos utracił żartobliwy ton i stał się poważny, ciut znużony. - Pan, panie Fandorin, sprawia wrażenie inteligentnego, dojrzałego człowieka. Czyżby pan, podobnie jak wczoraj ten różowolicy oficerek, nie rozumiał, że nie mamy teraz czasu na wielkoduszność? Czy pan rzeczywiście nie widzi tego, że trwa najprawdziwsza wojna? - Widzę. Oczywiście, że widzę - zapewnił gorąco radca stanu. - Ale i na wojnie są prawa. A za wiarołomne szpiegostwo przyjęto na wojnie wieszać. - To nie taka wojna, w której stosuje się prawa - sprzeciwił się książę z nie mniejszym przekonaniem. - Tu nie wojują dwa państwa europejskie. Nie, Eraście Pietrowiczu. Nadchodzi dzika, odwieczna wojna porządku z chaosem, Zachodu ze Wschodem, chrześcijańskiego rycerstwa z ordą Mamajewa. Na tej wojnie nie wysyła się parlamentariuszy, nie podpisuje konwencji, nie uwalnia pod słowem honoru. Tutaj walczy się zgodnie z okrutną azjatycką wiedzą, lejąc roztopiony ołów w gardła, zdzierając skórę i wyrzynając niemowlęta. A o tym, że agenta Szwierubowicza oblali kwasem siarkowym, pan słyszał? A o zabójstwie generała von Heinkla? Wysadzili cały dom, a z nim, oprócz generała - nawiasem mówiąc, wyjątkowego podleca - żonę, troje dziatek i sługi. Przeżyła tylko najmłodsza córka, siedmioletnia, fala uderzeniowa zrzuciła ją z balkonu. Miała uszkodzony kręgosłup i zmiażdżoną nóżkę, którą musiano amputować. Jaka to pana zdaniem wojna? - I pan, obrońca społeczeństwa, gotów jest walczyć takimi samymi metodami? - spytał wstrząśnięty Fandorin. - A co, każe pan kapitulować? Żeby oszalałe tłumy paliły domy i brały na widły najlepszych ludzi Rosji? Żeby domorośli Robespierre’owie zalali miasta krwią? Żeby nasze państwo stało się postrachem dla ludzkości i cofnęło o trzysta lat? Ja, Eraście Pietrowiczu, nie lubię pompy i patosu, ale powiem panu tak. Jesteśmy cieniutką przegrodą, zatrzymującą bezmyślny i nikczemny żywioł. Jeśli przerwie tę przegrodę, nic już go nie zatrzyma. Za nami nie ma już nikogo. Tylko damy w kapeluszach, staruchy w czepcach, turgieniewowskie panny i dzieci w marynarskich ubrankach - malutki, porządny świat, który wyrósł na ziemiach państwa Scytów niecałe sto lat temu dzięki naukom Aleksandra Błogosławionego. Książę przerwał namiętną przemowę, widocznie zawstydził się swojej zapalczywości, i nagle zmienił temat: - A przy okazji, co do metod... Drogi Eraście Pietrowiczu, po co mi pan podłożył do łóżka hermafrodytę? Fandorin pomyślał, że nie dosłyszał. - Przepraszam, co? - Nic specjalnego, mały żarcik. Wczoraj wieczorem, posiliwszy się w restauracji, wróciłem do siebie do numeru. Wchodzę do sypialni - a tu, Boże, jaka siurpryza! W łóżku leży czarująca dama w całkowitym negliżu, spod kołdry widać pociągający obnażony biust. Próbuję ją wyprowadzić - ona nie chce wstać. A minutkę później formalny najazd: prystaw, stójkowi, portier fałszywie krzyczy: „To porządny lokal!”, z korytarza, patrzę, już reporter biegnie, nawet z fotografem. Później było jeszcze ciekawiej. Mój gość wyskakuje z pościeli... Ludzie moi, w życiu czegoś takiego nie widziałem! Pełniutki asortyment wszystkich organów płciowych. Okazało się, że to znana w Moskwie osobistość, pan - albo pani - o przezwisku Koko. Cieszy się popularnością w kręgach smakoszy, którzy preferują nieprzeciętne przyjemności. Doskonale wymyślone, Eraście Pietrowiczu, brawo! Zupełnie się po panu nie spodziewałem. Przedstawić mnie w nieprzyzwoitym i śmiesznym świetle - najlepszy środek, żeby przywrócić sobie nadzór nad dochodzeniem. Najjaśniejszy pan nie toleruje nieobyczajności u sług tronu. Żegnaj, fligeladiutancki monogramie, i kariero - także żegnaj! -Gleb Gieorgijewicz udał zachwyt. - Pomysł doskonały, jednak, drogi Eraście, przecież ze mnie stary wróbel. Jeśli trzeba, sam podobnymi kunststuckami wyśmienicie władam, o czym mógł się pan przekonać na przykładzie naszego Rachmeta-Gwidona. Życie, najmilszy Eraście Pietrowiczu, nauczyło mnie ostrożności. Kiedy opuszczam pokój hotelowy, zawsze zostawiam na drzwiach niewidoczny znak, a służbie surowo zakazuję wchodzić do środka podczas mojej nieobecności. Popatrzyłem na drzwi - włosek oderwano! Moi ludzie mieszkają w obu sąsiednich pokojach, przywiozłem ich ze sobą z Petersburga. Do numeru nie wszedłem więc sam, tylko w eskorcie. Kiedy wasz prystaw zobaczył poważnych jegomościów z rewolwerami w rękach, zawstydził się. Złapał to dziwaczne stworzenie za włosy i w milczeniu wytaszczył za drzwi, a przy okazji usunął gazeciarzy. No nic, został portier, niejaki Tielpugow - ten był ze mną zupełnie szczery. Wyjaśnił, kto to „ta” Koko. I o tym, jak panowie policjanci rozkazali mu być w pogotowiu, także opowiedział. Widzi pan, na jaką przemyślność potrafi się pan zdobyć, a jeszcze moje metody potępia! - O niczym takim nie wiedziałem! - wykrzyknął ze wzburzeniem Erast Pietrowicz. W tym samym momencie poczerwieniał. Przypomniał sobie, że Swierczyński wczoraj mruczał coś o Koko. A więc to miał na myśli Stanisław Filipowicz, kiedy planował wystawić przyjezdnego rewizora na powszechne pośmiewisko... - Widzę, że pan nie wiedział. - Pożarski kiwnął głową. - Rozumie się, że to nie pański sposób postępowania. Chciałem się jedynie upewnić. Tak naprawdę autorem tej awantury z Koko jest, rzecz jasna, wielce doświadczony pułkownik Swierczyński. Już rano doszedłem do tego wniosku, kiedy zaczął do mnie co godzinę wydzwaniać. Sprawdza, czy się nie domyśliłem. To on, nikt inny. Burlajew na takie sztuczki ma za mało fantazji. W tej samej chwili za drzwiami rozległ się tupot i do gabinetu wpadł sam Burlajew. O wilku mowa.... - Nieszczęście, panowie! - wykrztusił z trudem. - Przed chwilą powiadomiono mnie, że dokonano napadu na karocę ekspedycji składnicy papierów skarbowych. Są zabici i ranni. Skradziono sześćset tysięcy! Pozostawiono znak - GB. Na nadzwyczajnym konsylium szarż Dyrekcji Żandarmerii i Oddziału Ochrany panował nastrój przygnębienia i beznadziei. Narada przeciągnęła się do późnej nocy. Przewodniczył tej stypie wicedyrektor Departamentu Policji, książę Pożarski, nastroszony, blady i zły. - Niezłe porządki macie tu w Moskwie - już nie pierwszy raz oskarżycielsko powtórzyła władza zwierzchnia ze stolicy. - Każdego bożego dnia ekspediujecie państwowe fundusze w odległe rejony cesarstwa, a nawet nie opracowaliście procedury przewozu takich ogromnych kwot! Gdzie to widziano, żeby eskorta rzucała się w pościg za zamachowcem, zostawiając pieniądze praktycznie bez dozoru. Dobrze, panowie, nie ma co gadać po próżnicy... - Pożarski machnął ręką. - Byliśmy na miejscu przestępstwa, wszystko widzieliśmy. Spróbujmy podsumować te niepocieszające wnioski. Sześćset tysięcy rubli przeniosło się do kasy rewolucjonistów, którą dopiero co z niemałą mitręgą opustoszyłem. Aż strach pomyśleć, ile za te pieniądze nihiliści popełnią nowych przestępstw... Po naszej stronie trzech zabitych, dwóch rannych, a podczas strzelaniny w ślepej uliczce Somowskiej został ranny tylko jeden bandyta, a i ten lekko. Jak można było się nie domyślić, że ta strzelba potrzebna była tylko dla odwrócenia uwagi, a to, co najważniejsze, działo się przy karetce! - znowu rozgorączkował się książę. - I jeszcze to impertynenckie wyzwanie: pozostawiono wizytówkę GB! Jaki to cios w autorytet władzy! Źle ocenialiśmy skład liczebny i impertynencję Grupy Bojowej. To w żadnym wypadku nie czterech, tylko co najmniej dziesięciu ludzi. Zażądam posiłków z Petersburga i szczególnych pełnomocnictw. I jaka organizacja napadu! Mieli najdokładniejsze informacje o trasie karety i jej ochronie! Działali błyskawicznie, na pewniaka, bezwzględnie. Nie pozostawili świadków. To a propos naszej dysputy o metodach. - Gleb Gieorgijewicz spojrzał na Fandorina, siedzącego w oddalonym rogu gabinetu Burlajewa. - Co prawda, jednemu, furmanowi Kulikowowi, udało się ujść z życiem. Od niego wiemy, że w głównej grupie było dwóch bandytów. Jeden z nich, sądząc z opisu, to nasz ukochany pan Grin. Drugiego nazywano Atutem. Niby ślad, ale w sumie - zero! W zajeździe „Indie” odkryto trupa mężczyzny z rozbitą czaszką. Ubrany był tak jak Atut i został rozpoznany przez Kulikowa. „Atut” to pseudonim dostatecznie popularny w środowisku kryminalistów, oznacza bandytę, któremu sprzyja szczęście. W tym konkretnym przypadku był to najprawdopodobniej legendarny zbir z Petersburga, Tichon Bogojawleński, wedle plotek powiązany z nihilistami. Jak wam wiadomo, ciało odesłano do stolicy w celu identyfikacji. Ale jaka z tego będzie korzyść? Pan Grin tę niteczkę już i tak odciął. Dla niego to bardzo wygodne, i pieniążkami dzielić się nie trzeba... - Książę splótł palce i strzelił stawami. - Ale to nie rabunek powinien nas głównie martwić. Stało się coś jeszcze gorszego. W pokoju zapanowała cisza, trudno bowiem było wyobrazić sobie nieszczęście straszniejsze niż grabież, do której doszło. - Wiecie już, że radca tytularny Zubcow ustalił, skąd dzwoniono przed napadem na karetę. To mieszkanie znanego adwokata Zimina na Miasnickiej. Ponieważ Zimin przebywa teraz w Warszawie - piszą o tym wszystkie gazety - posłałem swoich agentów, aby ostrożnie wybadali, co to za wstydliwy mężczyzna nie zechciał porozmawiać z Siergiejem Witaljewiczem. Wywiadowcy zauważyli, że w mieszkaniu nie pali się światło, więc otworzyli drzwi i znaleźli tam trupa... Efektowną pauzę zepsuł Erast Pietrowicz cichym pytaniem: - Czyżby Gwidona? - Skąd pan wie? - Pożarski szybko odwrócił się ku niemu. - Nie mógł pan tego wiedzieć! - To bardzo proste. - Fandorin wzruszył ramionami. - Powiedział pan, że zdarzyło się coś jeszcze g-gorszego niż kradzież sześciuset tysięcy. Wszyscy wiemy, że w dochodzeniu postawił pan najwyższą stawkę na agenta Gwidona. Czyja więc śmierć mogła zdenerwować pana do takiego stopnia? Rozdrażniony wicedyrektor wykrzyknął: - Brawo, brawo, panie radco stanu! Tylko gdzie pan był wcześniej ze swoją dedukcją? Tak, to Gwidon. Są wszystkie cechy oczywistego samobójstwa: w rękach zaciśnięty kindżał z literami „GB”, kłuta rana serca, naniesiona tymże ostrzem. Wynika z tego, że się pomyliłem, błędnie oceniłem konstrukcję psychiczną obiektu. Widać było, że samobiczowanie przychodzi Glebowi Gieorgijewiczowi z trudem, i Fandorin z szacunkiem docenił ten gest. - Nie tak bardzo się pan pomylił - powiedział. - Widocznie Gwidon chciał wydać swoich towarzyszy i nawet połączył się z oddziałem, ale w ostatnim momencie obudziło się w nim sumienie. To się z-zdarza u zdrajców. Pożarski zrozumiał, że radca nawiązuje do wcześniejszej rozmowy, i na chwilkę się uśmiechnął, ale zaraz nachmurzył się i ostro zwrócił do podpułkownika Burlajewa. - No, a gdzie wasz Mylnikow? W nim nasza ostatnia nadzieja. Atut jest martwy, Gwidon też. Nieznany jegomość, znaleziony za płotem cerkwi na uliczce Somowskiej, także jest martwy, ale jeśli go zidentyfikujemy, może pojawi się nowy ślad. - Jewstratij Pawłowicz postawił na nogi wszystkich cyrkułowych - odrzekł basem Burlajew - a jego wywiadowcy porównują fotografię nieboszczyka ze wszystkimi zdjęciami z naszych kartotek. Jeśli jest z Moskwy, na pewno go zidentyfikujemy. - I znowu zwracam pańską uwagę, Eraście Pietrowiczu, jakby w kontynuacji naszego dyskursu. - Pożarski spojrzał na radcę stanu. - Nieznany został jedynie ranny w szyję, to nie była rana śmiertelna. Jednak wspólnicy go ze sobą nie zabrali, dobili strzałem w skroń. Oto jakie mają obyczaje! - A może ranny z-zastrzelił się sam, żeby nie być ciężarem dla towarzyszy? - z powątpiewaniem rzucił Fandorin. Na wzmiankę o takiej szlachetności Gleb Gieorgijewicz tylko przewrócił oczyma, a pułkownik Swierczyński wstał i z gotowością zaproponował: - Rozkaże pan, panie wicedyrektorze, powierzyć mnie osobiście identyfikację? Zbiorę wszystkich moskiewskich dozorców, na baczność w szereg ustawię. W takiej sprawie sam Mylnikow i jego szpicle to za mało. Już kolejny raz tego wieczoru Stanisław Filipowicz próbował się wykazać pożyteczną inicjatywą, choć książę uparcie nie zwracał na niego uwagi. Teraz jednak, niespodziewanie, Pożarski jakby nie wytrzymał. - Pan by lepiej milczał! - krzyknął gromko. - To pański resort odpowiada za porządek w mieście! Ładny mi porządek! Czym pan się zamierza zająć? Dworcami? No, to niech pan jedzie, kontroluje! Bandyci z pewnością spróbują wywieźć łup, i to najprawdopodobniej do Petersburga, żeby ponownie napełnić kasę partyjną. I niech pan uważa, Swierczyński, jeśli i to pan spartoli, to wypomnę panu wszystko za jednym zamachem! Idźcie! Śmiertelnie pobladły pułkownik zmierzył Pożarskiego przeciągłym spojrzeniem i w milczeniu skierował się do wyjścia. Za nim w pośpiechu pobiegł oficer przyboczny, porucznik Smoljaninow. Wtem drzwi sekretariatu się otworzyły i do gabinetu wpadł szczęśliwy Mylnikow. - Jest! - krzyknął od progu. - Rozpoznany! W zeszłym roku był zamieszany w jedną sprawę! Jest w kartotece! Arsen Nikołajewicz Zimin, syn adwokata! Mieszka na Miasnickiej, we własnym domu! Nastąpiła taka cisza, że słychać było przerywany oddech nic nierozumiejącego Jewstratija Pawłowicza. Fandorin odwrócił się od księcia w obawie, że ten wyczyta w jego wzroku sarkastyczną satysfakcję. Może nie było to złośliwe rozradowanie, tylko niewielka, nieżyczliwa przyjemność, ale radca stanu ją odczuł i od razu się zawstydził. - No cóż - miarowym, bezbarwnym głosem rzekł Pożarski. - Wygląda na to, że i ten trop zaprowadził nas w ślepą uliczkę. Możemy sobie pogratulować, panowie. Zostaliśmy na lodzie. Po powrocie do domu Erast Pietrowicz ledwie zdążył zmienić surdut na frak i biały krawat, gdy nadszedł czas jechać po Esfirę na Triochswiacką, do powszechnie znanego w Moskwie domu Litwinowa. To pompatyczne marmurowe palazzo, zbudowane przed kilku laty, jakby przeniosło się na cichą, stateczną uliczkę wprost z Wenecji, od razu odsuwając na dalszy plan wiekowe szlacheckie wille z obłupanymi kolumnami i jednakowymi trójkątnymi dachami. Także i teraz, o tej przedpółnocnej porze, sąsiednie budynki tonęły w ciemności, a dom piękniś cały błyszczał i migotał, podobny do bajkowego lodowego pałacu: arcyszykowny fronton podświetlono - na najnowszą amerykańską modłę - lampami elektrycznymi. Radca stanu wiele słyszał o bogactwie bankiera Litwinowa, jednego z najbardziej szczodrych filantropów, mecenasa rosyjskich artystów i żarliwego darczyńcy na rzecz Cerkwi, który swój niedawny judaizm z naddatkiem odkupywał gorliwą pobożnością. Mimo to w moskiewskich wyższych sferach do milionera odnoszono się z lekceważącą ironią. Opowiadano anegdotę, że kiedy bogacz otrzymał - za pomoc sierotom - gwiazdę nadającą mu godność czwartej klasy, zaczął jakoby mówić do znajomych: „Zmiłujcie się, jak wy teraz będziecie sobie język łamać, zwracając się do mnie per Awiessałomie Efraimowiczu! Mówcie po prostu wasza ekscelencjo”. Litwinowa przyjmowano w najlepszych moskiewskich domach, ale przy tym zdarzało się, że szeptano do innych gości, jakby się usprawiedliwiając: „Żyd ochrzczony to jak złodziej uwolniony”. Kiedy Erast Pietrowicz wszedł do obszernego holu, wyłożonego marmurem z Carrary, ozdobionego kryształowymi żyrandolami, niewiarygodnie wielkimi zwierciadłami i monumentalnymi płótnami ze scenami z historii Rosji, pomyślał: Jeśli finanse Awiessałoma Efraimowicza będą nadal tak szybko rosły, to nie minie go tytuł barona, a wtedy ucichną ironiczne szepty, bo ludzie nadzwyczaj bogaci i utytułowani nie mają narodowości. Majestatycznemu majordomusowi, który mimo późnej pory odziany był w haftowaną złotem kamizelę i nawet perukę miał przypudrowaną, Fandorin podał tylko swoje nazwisko, nie musiał objaśniać celu wizyty. - Natychmiast. - Fagas, sądząc z wyglądu, wcześniej służący co najmniej w pałacu wielkiego księcia, ukłonił się ceremonialnie. - Panienka zaraz zejdzie. Nie zechciałby pan radca poczekać na kanapie? Erast Pietrowicz nie zechciał i majordomus pospiesznie, lecz nie tracąc przy tym godności, wszedł po śnieżnobiałych, lśniących schodach na pierwsze piętro. Po minutce, w przeciwnym kierunku, stoczył się z nich jak gumowa piłeczka niewysoki, żywy jegomość z nadzwyczaj ruchliwą twarzą i idealnie przyczesanym kosmykiem na łysawej głowie. - Boże mój, strasznie, strasznie się cieszę! - zaczął szybko mówić jeszcze w połowie schodów. - Wiele słyszałem o panu, przy czym same najpochlebniejsze rzeczy. Nadzwyczaj się cieszę, że Firoczka ma tak godnego znajomego, bo to, nie wie pan pewnie, do tej pory sami jacyś tacy zarośnięci, w brudnych butach, o ordynarnych głosach się pojawiali. Tu, rzecz jasna, winien jest jej wiek. Wiedziałem, że to minie. Ja oczywiście jestem Litwinow we własnej osobie, a pan, panie Fandorin, może się nie przedstawiać, jest pan znaną osobą. Erasta Pietrowicza ciut zdziwiło, że bankier u siebie w domu chodzi we fraku i przy gwieździe - pewnie też dokądś się wybiera. Ale na pewno, w żadnym wypadku, nie na bliny do Dołgorukiego. Najpierw Awiessałom Efraimowicz musiałby się doczekać baronii. - Taki honor, taki honor dla Firoczki dostać się na kameralną kolację do jego jaśniewielmożności! Bardzo, bardzo się cieszę. - Bankier stanął wreszcie przed gościem i wyciągnął do niego pulchną białą dłoń. - Serdecznie się cieszę, że pana poznałem. U nas w czwartki mamy żurfiksy, będziemy wyjątkowo radzi pana gościć. A zresztą, co tam żurfiksy! Proszę przyjeżdżać po prostu, kiedy panu się tylko zachce. Nam z żoną bardzo są po myśli tacy znajomi wśród przyjaciół Firoczki. Ostatnie zdanie swoją prostodusznością wprawiło radcę stanu w niejakie zmieszanie. Jeszcze bardziej poczuł się skonfundowany, kiedy zauważył, że drzwi wiodące do prywatnych pokoi parteru są na wpół otwarte i ktoś mu się zza nich uważnie przypatruje. Ale po okazałych schodach zstępowała już Esfira. Ubrana była tak, że Fandorin od razu zapomniał o swej dwuznacznej roli i zagadkowym podpatrywaczu. - Papa, dlaczego znowu zawiesiłeś sobie tę błyskotkę?! - wykrzyknęła groźnie. - Zdejmij natychmiast, bo on jeszcze gotów pomyśleć, że nawet spać z nią chodzisz! Na żurfiks pewnie też już zaprosiłeś? Nie próbuj się zjawić, Eraście. Pewnie jesteś do tego zdolny. Esfira zauważyła uchylone drzwi. - A, mamusia podpatruje. Nie trać, mamo, czasu, nie wyjdę za niego za mąż! Od razu było widać, kto rządzi w tych marmurowych komnatach. Drzwi momentalnie się zamknęły, strwożony papa zasłonił gwiazdę i wstydliwie zadał pytanie, które nurtowało także samego Erasta Pietrowicza. - Firoczka, czy jesteś pewna, że do jego jaśniewielmożności można jechać w takim stroju? Mademoiselle Litwinowa przykryła krótkie czarne włosy złotą siateczką, co sprawiło, że głowa wyglądała, jakby tkwiła w błyszczącym hełmie. Purpurowa tunika swobodnego greckiego kroju zwężała się w talii, przewiązanej szerokim pasem ze złotogłowia, a niżej spływała szerokimi fałdami. Ale największe wrażenie robił dekolt, sięgający prawie samej talii, i to nie tyle z powodu swojej głębokości, ile jednoznacznego podkreślenia braku gorsetu i biustonosza. - W zaproszeniu napisano: „Damy mogą wybrać toalety wedle swojego zachcenia”. A co? - Esfira spojrzała niespokojnie na Fandorina. - Czyżby mi było nie do twarzy? Niekorzystnie leży? - Bardzo korzystnie - odpowiedział z udręką, przewidując efekt. Efekt przeszedł najgorsze oczekiwania. Do generała-gubernatora na bliny mężczyźni przybyli - chociaż bez orderów - w czarnych frakach i białych krawatach; damy - w sukniach w półoficjalnej gamie odcieni od bieli do szarości. Na tym tle z grawiur strój Esfiry rozkwitał płomieniem jak purpurowa róża na nieświeżym marcowym śniegu. Fandorinowi przyszło do głowy jeszcze jedno porównanie: flaming, który przez pomyłkę zaleciał do kurnika. Ponieważ kolacja miała niezobowiązujący charakter, jego jaśniewielmożność jeszcze się nie pojawił, pozwalając gościom pobiesiadować we własnym gronie, ale strój ostrzyżonej towarzyszki radcy stanu Fandorina wywołał tak wielki wstrząs, że zwyczajna w podobnych sytuacjach lekka rozmowa zupełnie się nie kleiła. Pachniało jeśli nie skandalem, to w każdym razie pikantnością, o której nazajutrz będzie rozprawiać cała Moskwa. Toalecie, skrojonej zgodnie z najnowszym, bezwstydnym trendem, który wywoływał jeszcze zażenowanie nawet w Paryżu, kobiety przyglądały się z pogardliwym skrzywieniem ust i blaskiem pożądania w oczach. Mężczyźni zaś, niewprowadzeni w tajemnice nadchodzącej rewolucji w świecie damskiej mody, z osłupieniem śledzili swobodne kołysanie się dwóch półkul, ledwie przesłoniętych najcieńszą tkaniną. To wywierało znacznie większe wrażenie niż widok obnażonych ramion i pleców. Esfira wydawała się całkiem nieskrępowana ogólnym zainteresowaniem i przypatrywała się otoczeniu z niemaskowaną ciekawością. - Kto to? - pytała radcę stanu donośnym szeptem. - A ta o pełnych piersiach to kto? Raz nawet głośno wykrzyknęła: - Boże, ale tu menażeria! Erast Pietrowicz z początku trzymał się mężnie. Grzecznie wymieniał ukłony ze znajomymi, udając, że nie dostrzega wycelowanych w partnerkę spojrzeń, także tych uzbrojonych w lornetki. Kiedy jednak podszedł do niego Froł Grigorjewicz Wiediszczew i szepnął: „Wzywają”, Fandorin usprawiedliwił się przed Esfira obowiązkami służbowymi i z żenującym pośpiechem umknął do prywatnych apartamentów gubernatorskiej rezydencji, porzuciwszy towarzyszkę na pastwę losu. Przy samych drzwiach zawstydził się i odwrócił. Esfira wcale nie wyglądała na porzuconą i nie odprowadzała dezertera wzrokiem. Stała naprzeciw stadka dam, lustrując je ze spokojnym zaciekawieniem, a damy ze wszystkich sił starały się udawać, że są zajęte niewymuszoną rozmową. Wydaje się, że mademoiselle Litwinowa nie wymagała troski. Dołgoruki wysłuchał raportu urzędnika do specjalnych poruczeń z nieskrywaną przyjemnością, chociaż dla pozoru jęczał z powodu utraconych skarbowych pieniędzy, które zresztą i tak były przeznaczone na wysyłkę do Turkiestanu. - Nie wszystko idzie im gładko - wycedził Władimir Andriejewicz. - Znaleźli sobie własnych mądralów i wysyłają ich tu po to, żeby mogli się popisywać przed Dołgorukim. Teraz sami skosztowaliście gorzkiego owocu. A więc stołeczny frant walnął łbem o mur? Dobrze mu tak. Wiediszczew zakończył mocować księciu grubo nakrochmalony kołnierzyk, a żeby nie obcierał, delikatnie przypudrował pomarszczoną szyję jaśniewielmożności talkiem. - Frołuszka, o, tutaj popraw. - Generał-gubernator stanął przed zwierciadłem, pokręcił głową i wskazał na nierówno leżącą kasztanową peruczkę. - Mnie, Eraście Pietrowiczu, i tak nie wybaczą Chrapowa. Otrzymałem od jego cesarskiej mości bardzo chłodne pismo, tak więc jutro czy pojutrze zostanę stąd wyproszony. Ale na pożegnanie bardzo by się chciało utrzeć kamaryli nosa. Rzucić im pod nogi rozwiązaną sprawę: macie, ryjcie i pamiętajcie o Dołgorukim. Co, Eraście Pietrowiczu? Radca stanu westchnął. - Nie mogę obiecać, Władimirze Andriejewiczu. Ręce mam związane. Ale będę p-próbował. - Tak, rozumiem... Książę skierował się ku drzwiom, które prowadziły do sali. - Jak tam goście? Zebrali się? Drzwi otworzyły się jakby same z siebie. Dołgoruki zatrzymał się na progu, żeby obecni mieli czas zauważyć wejście gospodarza i stosownie się przygotować. Obrzuciwszy wzrokiem zebranych, książę potrząsnął głową. - A kto to ta, w purpurze? Ta, która jedyna stoi odwrócona plecami? - To moja znajoma, Esfira Awiessałomowna Litwinowa - żałośnie odrzekł radca. - Pan przecież sam zapraszał... Dołgoruki zmrużył oczy dalekowidza, poruszył wargami. - Froł, gołąbeczku, pobiegnij do sali bankietowej i zamień karteczki na stole. Przesadź gubernatora z żoną dalej, a Erasta Pietrowicza i jego damę przenieś tak, żeby siedzieli po mojej prawicy. - Jak, jak? Po mordzie? - z niedowierzaniem, jakby się przesłyszał, zapytał generał-gubernator i nagle bardzo szybko zamrugał oczyma. - Dopiero teraz zauważył, jak u sąsiadki rozchodzą się skraje wycięcia w sukni. U szczytu stołu, gdzie siedzieli najznamienitsi z zaproszonych gości, po tym nieparlamentarnym słowie od razu zapanowała cisza. - No tak, po mordzie - głośno powtórzyła Esfira przygłuchemu staruszkowi. - Dyrektor gimnazjum powiedział: „Wobec takiego zachowania, Litwinowa, nie zatrzymam tu pani za żadne żydowskie srebrniki”. I wtedy dałam mu po mordzie. A pan jak by postąpił na moim miejscu? - Tak, istotnie, wyjścia nie było - przyznał Dołgoruki i z zaciekawieniem zapytał: - No, a co on na to? - A nic. Wygnał mnie z wilczym biletem, dalej musiałam uczyć się w domu. Esfira siedziała obok księcia, dzieląc uwagę między wyśmienite kruche bliny a ożywioną rozmowę z najwyższą władzą w Moskwie. Właściwie w biesiadzie uczestniczyło tylko tych dwoje - jego jaśniewielmożność i ekstrawagancki gość. Wszyscy pozostali przysłuchiwali się ich rozmowie, nie otwierając ust, a nieszczęsny radca stanu zupełnie skamieniał. Pożądanie fizyczne u kobiet, kwestia robotnicza, szkodliwość bielizny, problem zezwoleń kwaterunkowych - to tylko niektóre z tematów, poruszonych przez mademoiselle Litwinową w trakcie trzech pierwszych dań. Kiedy odchodziła, nie zapominając precyzyjnie wszystkim wyjaśnić, dokąd się właśnie udaje, Władimir Andriejewicz z nieudawanym zachwytem szepnął Fandorinowi do ucha: - Elle est ravissante, votre elue*. [Pańska wybranka jest czarująca (franc.).] Ale i Esfira odwróciła się ku Erastowi Pietrowiczowi, wypowiadając się przychylnie o księciu. - Miły staruszek. Dlaczego nasi tak mu złorzeczą? Przy szóstej zmianie, kiedy po siewrudze, pasztecie ze sterleta i kawiorach wniesiono owoce, miody i cukry, w odległym końcu sali bankietowej pojawił się dyżurny adiutant. Podzwaniając akselbantami, podbiegł na palcach przez całe długie pomieszczenie. Nie pozostał niezauważony. Ze zrozpaczonej twarzy oficera można było wyczytać, że przydarzyło się coś nadzwyczajnego. Goście odwracali się, odprowadzając gońca pytającymi spojrzeniami, i jedynie generał-gubernator tkwił w nieświadomości, szepcząc coś do ucha Esfirze Awiessałomownie. - Łaskocze - powiedziała, odsuwając się od jego puszystych, ufarbowanych wąsów i z ciekawością popatrzyła na adiutanta. - Wasza ekscelencjo, nadzwyczajne wydarzenie! - Zameldował, ciężko dysząc kapitan. Starał się nie mówić głośno, ale w ciszy, która zapadła, jego słowa rozeszły się daleko. - Tak? Co takiego? - spytał wciąż jeszcze uśmiechnięty Dołgoruki. - Co za wydarzenie? - Najświeższa wiadomość. Na Dworcu Nikołajewskim dokonano napaści na pełniącego obowiązki naczelnika gubernialnej Dyrekcji Żandarmerii, Swierczyńskiego. Pułkownik nie żyje. Jego adiutant jest ranny. Są i inne ofiary. Napastnicy uciekli. Ruch pociągów do Petersburga wstrzymano. Rozdział ósmy Kupiła baba prosię W nocy spał tylko dwie godziny. Nie z powodu pluskiew czy duchoty i nawet nie z powodu pulsującego bólu - podobne błahostki nie zasługiwały na uwagę. Miał na głowie o wiele ważniejsze sprawy. Grin leżał, założywszy ręce za głowę, i w skupieniu rozważał sytuację. Obok, na podłodze ciasnej komórki, spali Jemiela i Sniegir. Pierwszy wiercił się niespokojnie, widocznie dręczony przez zmory. Drugi cichutko pokrzykiwał przez sen. Zadziwiające, że w ogóle zasnął po wczorajszym. Nieoczekiwany wyskok Atuta wymusił szybkie działania. Najpierw Grin doprowadził do przytomności histerycznie łkającą Julię. Aby to osiągnąć, musiał ją kilkakrotnie lekko spoliczkować. Nie przestając się trząść, wypełniała wszystkie jego polecenia, ale wzrokiem uciekała od nieruchomego ciała i świetlistej kałuży wina, która już ciemniała, mieszając się z krwią. Potem na chybcika opatrzył swoje rany. Najtrudniej było z uchem, dlatego po prostu przykrył je chusteczką i jak najniżej naciągnął ocieplaną furażkę oficjalisty. Julia przyniosła dzban wody, aby zmyć krew z twarzy i rąk. Teraz można było uciec. Grin zostawił Julię przy saniach, a sam przeniósł do nich worki, tak jak wcześniej, tyle że nie udało mu się brać po dwa na raz - nie należało nadwerężać rannego nadgarstka więcej niż trzeba. Dokąd zawieźć pieniądze, zaczął rozważać dopiero wtedy, gdy pomyślnie oddalili się od „Indii”. Na miejsce zbiórki, do budki dróżnika Windawskiej Drogi Żelaznej - zbyt niebezpiecznie. Miejsce odsłonięte, ktoś mógł zobaczyć, jak zanoszą worki, pomyśleć, że to skradziony towar z pociągu, i zameldować policji. Do innego hotelu? Z workami do pokoju nie wpuszczą, a oddawać je na przechowanie - ryzykowne. Wyjście znalazła Julia. Wydawało się, że tylko siedzi w swojej chusteczce mieszczki, zatopiona w milczeniu. Zasępiona, o nic nie pytała, nie przeszkadzała rozmyślać. I nagle powiedziała: - A na Nikołajewski? Mam walizy w przechowalni bagażu. Zabiorę kufry, a na ich miejsce wstawię worki. Tam panują surowe porządki, nikt nie będzie obszukiwał. I policji do głowy nie przyjdzie, że pieniądze leżą pod samym jej nosem. - Ja nie mogę się tam pokazać - wyjaśnił Grin. - List gończy. - Nie musisz. Powiem, że jestem pokojówką, przyjechałam po walizy panienki. Mam kwit. A w workach są państwa książki. Kogo to zainteresuje? Ty jesteś woźnicą, zostaniesz w saniach, na dworzec nie pójdziesz. Przyprowadzę tragarzy. Grin poczuł się dziwnie i niezręcznie, kiedy usłyszał, jak Julia zwraca się do niego per ty. Ale pomysł z przechowalnią bagażu był dobry. Z dworca pojechali do hotelu „Kitież” obok Krasnych Wrót, który nie był wprawdzie pierwszorzędny, za to miał telefon przy kontuarze, co teraz było niebłahą zaletą. Grin zadzwonił do łączniczki. - Jak oni? - spytał. Igła mówiła drżącym głosem. - To pan? Dzięki Bogu! Wszystko z panem w porządku? Ma pan towar? - Tak. Jak pozostali? - Wszyscy zdrowi, tylko Arsen zachorował. Musieliśmy zostawić. - Leczą? - zasępił się. - Nie, za późno. - Głos znowu jej zadrżał. - Poślijcie po moich na Dworzec Windawski. Niech przyjadą do hotelu „Kitież”. To na początku Basmannej. I pani też niech się tutaj zjawi. Numer siedemnasty. Niech pani weźmie spirytus, igiełkę, surowe nici. Igła przyjechała szybko. Skinęła głową Julii, ledwie na nią spojrzawszy, chociaż widziała ją po raz pierwszy. Popatrzyła na owiniętą głowę Grina, na zlepioną brew, sucho zapytała: - Pan jest ciężko ranny? - Nie. Przyniosła pani? Postawiła na stole malutki sakwojaż. - Tutaj jest spirytus, igła i nici, tak jak pan prosił. I jeszcze gaza, wata, bandaż, plaster. Kończyłam kursy sióstr miłosierdzia. Niech pan tylko pokaże, a ja wszystko zrobię. - To dobrze. Bok mogę zszyć sam. Brew, ucho i rękę niewygodnie. I dobrze, że przywiozła pani plaster. Ściągnie złamane żebro. Rozebrał się do pasa i Julia żałośnie westchnęła, widząc wielkie siniaki i mokry od krwi opatrunek. - Nożowe, niegłębokie - powiedział Grin o ranach na boku. - Niczego ważnego nie naruszono. Wystarczy przemyć i zaszyć. - Niech pan się kładzie na kanapę - rozkazała Igła. - Umyję ręce. Julia usiadła obok. Jej lalkowata twarz była zeszpecona cierpieniem. - Grinczyk, mój biedaku, bardzo cię boli? - Pani nie powinno tutaj być - rzekł. - Pani już swoje zrobiła. Lepiej niech ona się tym zajmie. Proszę odejść. Igła szybko, zręcznie zdezynfekowała ranę spirytusem. Surową nić też wymoczyła w spirytusie. Wyżarzyła w ogniu świecy igiełkę. Chcąc ją nieco rozluźnić, Grin spróbował zażartować. - Igła z igłą - powiedział. Widać nie było to zbyt dowcipne - nawet się nie uśmiechnęła. Uprzedziła: - Będzie bolało, proszę wytrzymać. Ale on prawie nie czuł bólu - pomogły treningi, a i Igła znała swoją robotę. Z ciekawością obserwując, jak nakłada drobne, równe szwy najpierw na boku, a potem na nadgarstku, spytał: - Dlaczego „Igła”? Pytanie wyszło niezgrabne, sam to wyczuł, ale Igła zrozumiała. - Nie... To z tego powodu. Szybkim ruchem uniosła rękę ku ciężkiemu węzłowi włosów z tyłu głowy i wyciągnęła stamtąd długą, ostrą szpilę. - Po co? - zdziwił się. - Do obrony? Przemyła mu spirytusem rozbitą brew, nałożyła dwa szwy i dopiero potem odpowiedziała. - Nie. Aby się zakłuć, jeśli mnie aresztują. Wiem, że trzeba idealnie tutaj. - I pokazała na szyję. - Mam klaustrofobię. Nie cierpię ciasnych pomieszczeń. W więzieniu mogę się załamać. Twarz kobiety silnie się zarumieniła - widać było, że to wyznanie nie przyszło jej łatwo. Po niedługiej chwili dotarli Jemiela i Sniegir. - Ranny? - spytał z trwogą Sniegir. A Jemiela rozejrzał się, zmrużył oczy i rzucił: - A gdzie Rachmet? Pierwsze pytanie Grin zignorował, było niepotrzebne. Zamiast odpowiedzi na drugie, oznajmił: - Jesteśmy teraz we trzech. Opowiadajcie. Mówił Sniegir, Jemiela od czasu do czasu dorzucał coś od siebie, ale Grin prawie nie słuchał. Wiedział, że chłopak musi się wygadać - po raz pierwszy był na prawdziwej akcji. Jednak detale strzelaniny nie miały żadnego znaczenia, teraz trzeba było myśleć o czymś innym. - ...odbiegł kawałek i upadł. O, tutaj go trafiło. - Sniegir pokazał powyżej obojczyka. - Chcieliśmy go z Gwoździem ponieść na rękach, ale on tak szybko przystawił rewolwer do skroni... Głowa opadła na bok, on sam też upadł. A my wszyscyśmy odbiegli... - Dobrze - przerwał mu Grin, decydując, że wystarczy. - Do rzeczy. Worki z pieniędzmi są na dworcu. Wziąć wzięliśmy, teraz musimy przewieźć je do Petersburga. Będzie trudno: policja, żandarmeria, szpicle... Wcześniej szukali tylko nas, teraz jeszcze i pieniędzy. A są pilnie potrzebne. - Wymyśliłam - szybko rzekła Igła. - Można wysłać sześciu ludzi, każdemu dać po worku. Nie może się tak zdarzyć, żeby wszyscy sześcioro wpadli, któryś z pewnością się przedrze. Jutro się tym zajmę. Pięciu już jest, ja będę szósta. Mnie jako kobiecie będzie nawet łatwiej. - Jak jutro, to jutro - Jemiela się przeciągnął. - Ranek mądrzejszy od wieczora. - Ja też mogę wziąć - zabrzmiał głos Julii. - Tylko że w moim bagażu worek będzie wyglądał dziwacznie. Przełożę paczki do walizki, dobrze? Grin wydobył zegarek. Wpół do dwunastej. - Nie. Jutro tak wszystko obstawią, że nie da się wywieźć. Będą rewidować rzeczy, nie można. Dziś. - Co dziś? - z niedowierzaniem spytała Igła. - Pieniądze mamy wywieźć dzisiaj? - Tak. Nocnym. O drugiej. - Ale to zupełnie niemożliwe! Już teraz postawili na nogi całą policję. Zanim tutaj dojechałam, kilka razy widziałam, jak przeszukiwano dorożki. A na dworcu... już sobie wyobrażam, co tam się dzieje... I wtedy Grin wyłożył im swój plan. Tylko jednego nie mógł przewidzieć - że po wybuchu naczelnik dworca ze strachu odwoła odjazd pociągu do Petersburga i że w ogóle zatrzyma ruch na całej linii. A przedtem wszystko poszło zgodnie z planem. Za dwadzieścia druga Grin podwiózł Igłę i Julię, przebrane za panią i służącą, do przechowalni bagażu, a sam został na koźle, ponieważ w żadnym wypadku nie mógł się pokazać na dworcu. Tragarz wrzucił worki na wózek i już się szykował, by podtoczyć go do pociągu, ale wtedy chuda, groźna pani zaczęła besztać ładniutką pokojówkę za jakieś zapomniane w domu pudełko i tak się zacietrzewiła, że przerwała dopiero po drugim dzwonku. Potem jeszcze rzuciła się na tragarza - dlaczego się spóźnia, nie odwozi worków do wagonu bagażowego? Wbrew oczekiwaniu Igła wspaniale odegrała swoją rolę. Równocześnie z drugim dzwonkiem zaplanowano wystąpienie Jemieli i Sniegira. Wystarczyło im czasu, aby jechać do Nobla po gotową bombę. Wózek z workami zbliżył się właśnie do wejścia na peron i czterech agentów w cywilu chciało podejść do tragarza, którego okładała po plecach torebką kłótliwa dama, gdy od strony peronów zabrzmiał głuchy, donośny wybuch, któremu towarzyszyły krzyki i brzęk stłuczonych szyb. Filerzy od razu zapomnieli o wózku, ruszyli tam, skąd słychać było trzaski i łomot, a pani ostatni raz energicznie popchnęła zdębiałego tragarza, żeby szybciej się ruszał. Mało to rzeczy mogło się zdarzyć na dworcu? A pociąg nie będzie czekał. Co było dalej, Grin nie widział, jednak nie wątpił, że Igła z Julią dotrą bezpiecznie do wagonu, a worki zostaną bez przeszkód zapakowane do pomieszczenia bagażowego. Żandarmi i wywiadowcy nie mieli teraz głowy do rewizji. Ale minuty płynęły, a ostatniego dzwonka ciągle nie było. Dwadzieścia minut po drugiej Grin zdecydował się pójść na zwiady. Sądząc po chaotycznych ruchach niebieskich mundurów w oknach, mógł się nie obawiać, że go rozpoznają. Porozmawiał z roztrzęsionym kolejarzem. Usłyszał, że nieznany oficer wysadził jakąś wysoką policyjną szarżę i zbiegł. To było w porządku. Dowiedział się jeszcze, że dzisiejszej nocy ruch na trasie będzie wstrzymany. A to oznaczało, że najważniejszego punktu akcji nie udało się zrealizować. Czekał prawie godzinę, zanim Igła i Julia wróciły z workami. Potem zostawił kobiety i zawiózł pieniądze na paetę, do składnic na Dworcu Windawskim. Szczegóły opowiedział mu Jemiela. - Przy wejściu na perony obszukano mnie sumiennie. A ja byłem czyściutki, bez bagażu, i bilet miałem do Petersburga na trzecią klasę. Co u mnie znajdziesz? Przechodzę na peron, staję z boku, czekam. Patrzę - idzie Sniegirek. Z wielkim bukietem, fizys rumiana. Nawet na niego nie spojrzeli. Kto mógłby sobie wyobrazić, że taki cherubin niesie w bukiecie bombę? Spotkaliśmy się w najciemniejszym miejscu na peronie. Ukradkiem wyjąłem bombę i wsunąłem ją do kieszeni. Chociaż pora nocna, to ludzi mnóstwo. Pasażerski z Petersburga się opóźnia, oczekujących nie ubywa. Na podróż naszym pociągiem, tym o drugiej, też nie brak chętnych. Wszystko w porządku, myślę. Nikt na mnie nie będzie gał wybałuszał. Pomaleńku zbliżam się do zawiadowcówki. A jej okna, Grinycz, wychodzą wprost na peron. Zasłony rozsunięte i wszystko wewnątrz widać. Za stołem siedzi nasz bohater, przy drzwiach jakiś młody oficerek ziewa. Od czasu do czasu ktoś wchodzi, wychodzi. Ludzie nie śpią, pracują. Przeszedłem obok raz, patrzę - matulu, lufcik otwarty na oścież! Widać napalono dobrze. No to mi się na duszy ciepło zrobiło. Ech, myślę sobie, Jemiela, jeszcze nie czas ci umierać. Jak już tak idzie, może i ty uniesiesz stąd głowę. Sniegirek, jak było umówione, stoi naprzeciw okna - gdzieś o dwadzieścia kroków. A ja z boku, w cieniu się kryję. Raz dzwonek zadźwięczał. Do odjazdu dziesięć minut, dziewięć, osiem. Stoję, modlę się do świętego Mikołaja i szatana wodzącego na pokuszenie: żeby tylko lufcika nie zamknęli. Dzyń, dzyń - drugi dzwonek. Czas! Mijam okienko powolutku i - szybko, jak kocica łapą, rzucam w lufcik pakunek. Przeszedł idealnie. Nawet o ramę nie zaczepił. Zdążyłem jeszcze odejść na pięć kroków, a tu jak nie gruchnie! Co się zaczęło - mamuniu kochana! Biegają, gwiżdżą, wrzeszczą. Słyszę, jak Sniegirek głośno krzyczy: „Tam, na tory pobiegł! W oficerskim płaszczu!”. Ruszyli całą zgrają, a my po cichutku, szybciutko bocznym wyjściem na plac. A stamtąd już pełną parą w nogi. Grin słuchał Jemieli, a patrzył na Sniegira. Ten, milczący i ponury, siedział na worku z pieniędzmi, podpierając głowę. Twarz miał nieszczęśliwą, w oczach łzy. - To nic - rzekł mu Grin. - Wszystko zrobiliście tak, jak trzeba. Co się nie udało, to nie z waszej winy. Jutro wymyślę coś nowego. - Chciałem krzyknąć, ale nie zdążyłem - zachlipał Sniegir, nie podnosząc wzroku. - Nie, to łgarstwo. Straciłem głowę. Bałem się, że jak krzyknę, to wydam Jemielę. I był już drugi dzwonek. A Jemiela z boku nie mógł zobaczyć... - Czego nie mogłem zobaczyć? - zdziwił się Jemiela. - Przecież nie wyszedł. Kiedy przechodziłem obok okna, zerknąłem: niebieski mundur był na miejscu. - On tak, on był na miejscu, ale kiedy ty już ruszyłeś, do dyżurki weszli ludzie. Jakaś dama i z nią chłopak, gimnazjalista. Na oko z piątej klasy. - Ach, to tak... - nachmurzył się Jemiela. - Szkoda malca. Ale dobrze, że nie krzyknąłeś. Ja i tak bym rzucił, tylko byłoby mi trudniej. Sniegir uniósł głowę. W jego mokrych oczach widać było udrękę. - Jak to „i tak”? Oni przecież nie mieli z tym nic wspólnego. - Za to nasz żandarm miał, i to sporo - odpowiedział twardo Jemiela. - Gdybyśmy zwlekali, agenci wzięliby naszych z pieniędzmi i cały eks zdałby się psu na budę. Mógłbyś wtedy uznać, że Arsen zginął na próżno, Julia i Igła wpadły za nic, a naszych w Odessie nikt od sznura by nie uratował. Grin podszedł do chłopaczka, niezgrabnie położył mu ręce na ramiona i spróbował wyjaśnić mu jak najprzystępniej to, o czym sam nieraz myślał. - Musisz zrozumieć. To wojna. My walczymy. Tam, po tamtej stronie, są różni ludzie. Zdarza się, że dobrzy, uczciwi. Ale noszą inny mundur, a to oznacza, że są wrogami. Oto i całe Borodino. Opowiedz mi, dziadku. Pamiętasz, tak? Tam przecież strzelano, nie myślano, czy do dobrych, czy do złych. Jeśli Francuz, znaczy - strzelaj. Nie Moskwa to za nami? A tutaj nie Lermontow - mamy prawdziwych wrogów, gorszych niż zwykli Francuzi. Nie ma co żałować. To znaczy można i nawet należy, ale nie teraz. Potem. Najpierw zwyciężyć, potem współczuć. W myślach wszystko wydawało się przekonywające, lecz wypowiedziane - niezbyt. Sniegir poderwał się. - O wojnie rozumiem. I o wrogach. Ojca mi powiesili, matkę zgubili. Ale gimnazjalista i ta dama, co oni mają z tym wspólnego? Kiedy się wojuje, to przecież nie zabija się ludności cywilnej? - Z premedytacją nie. Ale jeśli działo wystrzeliło, kto wie, gdzie trafi pocisk. Może i w czyjś dom. To złe, okrutne, ale to wojna. - Grin zacisnął pięść, jakby chciał, żeby zdania nie rozpadły się na kawałki. Inaczej Sniegir nigdy nie zrozumie. - A czy oni litują się nad naszymi cywilami? Sam przecież mówiłeś o swojej mamie. Za co pogrzebali ją w kazamatach? Za to, że kochała twojego ojca. A co wyprawiają codziennie, rok po roku, wiek za wiekiem, z narodem? Okradają, morzą głodem, poniżają, traktują jak bydło. Sniegir na to nic nie odpowiedział, ale Grin czuł, że rozmowa jeszcze się nie zakończyła. Trudno, kiedyś do niej wrócą. - Spać - polecił. - Dzień był ciężki. A jutro obowiązkowo musimy wysłać pieniądze. Inaczej naprawdę wszystko okaże się niepotrzebne. - Oooch! - ziewnął Jemiela, pakując sobie pod głowę worek ze stu tysiącami. - Najpierw z narażeniem życia wyciągamy przeklętą forsę, a teraz nie wiemy, jak się jej pozbyć. Zupełnie jak w starym przysłowiu: nie miała baba kłopotu, kupiła sobie prosię. Rozmyślał przez większość nocy, rozmyślał i o świcie. Nic nie przychodziło mu do głowy. Sześć worków to niemały ładunek. Nie wywieziesz go, nie zwracając uwagi, szczególnie po wczorajszym. Teraz żandarmi są rozwścieczeni nie na żarty. A może zrobić tak, jak proponowała Igła - podzielić zdobycz między sześciu kurierów? To możliwe. Ale najpewniej przedostaną się tylko Julia i Igła, a pozostali czterej nie. Młodzi mężczyźni są dla szpicli najbardziej podejrzani. Utracić dwie trzecie pieniędzy i w dodatku oddać czterech towarzyszy - to zbyt wysoka cena. Wysłać tylko kobiety, każdą ze stu tysiącami, a pozostałe pieniądze na razie zachować? Można, ale to także ryzykowne. Zbyt wiele spraw się wydarzyło w ostatnim czasie - a najgorsza z nich to zdrada Rachmeta. Z pewnością nakreślił ochranie dokładne portrety członków grupy, a przy okazji i Igły. Jak do niej dotrzeć, Rachmet nie wiedział, ale bez wątpienia wydał docenta z Ostożenki. Aronzon - kolejne ryzyko. Przez niego ochrana może trafić do Igły. I jeszcze Arsen Zimin. Trup z uliczki Somowskiej, na pewno już rozpoznany. Prześledzą kontakty i znajomości zabitego, wcześniej lub później coś namierzą. Nie, grupa musi działać bez obciążeń. A to oznacza, że należy jak najszybciej pozbyć się pieniędzy. Trudne zadanie jeszcze bardziej komplikowała potrzeba odpoczynku, regeneracji sił. Wsłuchując się w swój organizm, Grin stwierdził, że dzisiaj, po potyczce z Atutem, nie jest w stu procentach zdolny do pełnowartościowych działań, a własnemu ciału przywykł wierzyć. Wiedział, że skoro organizm żąda wytchnienia, to znaczy, że nie może się bez niego obejść. Jeśli machnę na to ręką, będzie tylko gorzej. A jeśli się podporządkuję, szybko wrócę do normy. Lekarstwa są niepotrzebne, tylko całkowity spokój i samodyscyplina. Polezę bez ruchu dzień albo lepiej dwa, a złamane żebro się zrośnie, cięcia zabliźnią, obite mięśnie odzyskają sprężystość. Sześć lat temu, we Włodzimierzu, Grin uciekł z etapu. Wyłamał kratę w wagonie, zeskoczył na tory, ale pechowo - wprost przed wartownika. Dostał cios bagnetem pod łopatkę. Uchodząc przed pogonią, lawirował pomiędzy torami i pociągami, a plecy miał mokre od krwi. W końcu skrył się w magazynie, pośród olbrzymich tobołów owczej skóry. Wyjść nie mógł - uciekiniera szukano wszędzie. Zostać także nie mógł - skóry zaczynali ładować do pociągu, było ich coraz mniej. Rozpruł jeden z tobołów, wpełzł do środka, między śmierdzące i mokre skóry - widać specjalnie namoczone, aby uzyskały większą wagę. Właśnie z tego powodu tragarze nie wyczuli dodatkowego ciężaru. Zaczepili wielki tobół hakami, wtoczyli po pochylni. Z zewnątrz wagon zaplombowano i pociąg powoli ruszył na zachód, przez okrążenie, obok patroli. Komu przyszło do głowy sprawdzać zapieczętowany wagon? Skład jechał do Moskwy sześć dób. Grin gasił pragnienie, ssąc wilgotną, trudno wysychającą wełnę, a żywić się nie miał czym. Ale nie osłabł, przeciwnie - okrzepł, ponieważ przez dwadzieścia cztery godziny na dobę koncentrował wolę na regeneracji organizmu. Posiłek okazał się do tego niepotrzebny. Kiedy w Moskwie, na przetoku, wagon odplombowano, Grin zeskoczył na ziemię i spokojnie skierował się do wyjścia, mijając podpitych, obojętnych ładowaczy. Zatrzymać go nikt nie próbował. Partyjny lekarz, obejrzawszy ranę na plecach, nie krył zaskoczenia - dziura zabliźniła się sama. Dawne wspomnienia pomogły Grinowi podjąć decyzję. Wszystko pójdzie łatwo, jeśli tylko Łobastow się zgodzi. Powinien się zgodzić. Już wie, że GB poradziła sobie bez jego pomocy. O Swierczyńskim też wie. Nie zdobędzie się na odmowę. Było jeszcze jedno podejrzenie, dotąd niesprawdzone. Czy to nie właśnie Timofiej Grigorjewicz jest ich tajemniczym korespondentem, „TG”? Bardzo możliwe. Chytry, ostrożny i chciwy na cudze sekrety, człowiek o wielu twarzach; prowadzi swoją grę, jaką - wie tylko on sam. A jeśli tak, to tym bardziej pomoże. Cicho, aby nie przeszkadzać Sniegirowi, obudził Jemielę. Półgłosem wyjaśnił mu zlecenie - krótko, bo choć ten wyglądał na niezdarę, wszystko łapał w lot. Jemiela ubrał się w milczeniu, przygładził palcami jasne włosy, nałożył kaptur. Spojrzeć na niego - i wzrok się nie zatrzyma. Zwykły robotnik fabryczny. Łobastow ma takich w fabryce tysiące. Wyprowadził z szopy konia, załadował do sań worki, niedbale na wierzch narzucił rogożę i pojechał po świeżutkim śniegu, przez pustkę, do ciemnych magazynów. Teraz trzeba czekać. Grin siedział nieruchomo przy oknie, liczył uderzenia serca i czuł, jak kłując niby igiełkami, zrasta się rozcięta tkanka, jak sczepiają się kawałeczki złamanej kości, jak wyciągają się ku sobie cząsteczki nowej skóry. O wpół do ósmej na podwórze wszedł gospodarz - dróżnik Matwiej. Jedyny pokój swojej budki odstąpił gościom, sam spał na sianie. Ponury, nierozmowny mężczyzna, Grin takich lubił. Nie zadał ani jednego pytania. Skoro ludzi przysłała partia - widać tak trzeba. Skoro nie wyjaśniają po co - widać nie wolno. Matwiej zaczerpnął śniegu, wytarł nim twarz i sprężyście pomaszerował do zajezdni, machając sakwą z narzędziami. Sniegir obudził się zaraz po dziesiątej. Nie wstał, jak zazwyczaj, świeży i pełen radości życia, tylko podniósł się powoli, spojrzał na Grina i nie wyrzekł słowa. Poszedł się myć. Nic się nie da zrobić. Nie ma już chłopca, jest członek GB. Barwa Sniegira od wczorajszego dnia się zmieniła: już nie jest delikatnie brzoskwiniowa, lecz bardziej gęsta, surowa. Nawet nie zauważył, kiedy to się stało. Do południa problem był rozwiązany. Jemiela sam widział, jak pieniądze załadowano do wagonu, wypełnionego workami z barwnikiem dla petersburskiej fabryki Timofieja Grigorjewicza, i wagon zaplombowano. Mały parowóz potoczył wagon na przetok, tam podczepią go do towarowego, a o trzeciej po południu skład powoli odjedzie z Moskwy. O resztę zatroszczy się Julia. Serce pracowało miarowo, jedno uderzenie na sekundę. Organizm regenerował siły. Wszystko układało się dobrze. Rozdział dziewiąty, w którym wiele się mówi o losach Rosji Resztę nocy - bezsennej, niespokojnej i bezowocnej - Erast Pietrowicz spędził na Dworcu Nikołajewskim, próbując odtworzyć obraz zdarzenia i odkryć ślady przestępców. Choć świadków było wielu, i to nie tylko tych w niebieskich mundurach, nie potrafili nadać jasności wizji lokalnej. Wszyscy mówili o jakimś oficerze, który jakoby rzucił bombę, ale nikt go, jak się okazało, nie widział. Zrozumiałe, że uwaga policji i agentów skupiała się na odjeżdżających, na okna dworca nikt nie patrzył, ale mimo to wszystko wyglądało dziwnie. W obecności kilku dziesiątków ludzi, przyuczonych do zawodowej spostrzegawczości, bezkarnie wysadzono ich naczelnika i nikt niczego nie zauważył. Bezradność policji można było tłumaczyć tylko nadzwyczajną arogancją napastników. Nie wiadomo nawet, skąd rzucono bombę. Najprawdopodobniej z korytarza, ponieważ do momentu wybuchu nikt nie słyszał dźwięku rozbitego szkła. Ale kartkę z inicjałami „GB” znaleziono pod oknem od strony peronu. Może więc ładunek wrzucono przez lufcik? Z czterech ludzi znajdujących się w dyżurce w chwili wybuchu żywy pozostał jedynie porucznik Smoljaninow, a to dlatego, że akurat upuścił na podłogę rękawiczkę i szczęśliwie sięgał po nią pod dębowe krzesło. Mocne drewno ochroniło adiutanta przed większością odłamków, tylko w rękę trafił go kawałek żelaza. Za to świadkiem porucznik okazał się żadnym. Nawet nie mógł sobie przypomnieć, czy lufcik był otwarty. Swierczyński i nierozpoznana dama zginęli na miejscu. Gimnazjalistę zabrała karetka sanitarna, ale był bez przytomności i wyraźnie nie miał szans na przeżycie. Na dworcu komenderował Pożarski, któremu minister telegraficznie wyznaczył tę funkcję, Erast Pietrowicz zaś czuł się zbędnym obserwatorem. Wielu nieprzychylnie spoglądało na jego frak - zupełnie nie na miejscu w danych okolicznościach. O ósmej, upewniwszy się definitywnie, że tutaj niczego nie uda się wyjaśnić, radca stanu umówił się z Pożarskim na spotkanie w dyrekcji. Pogrążony w smętnych myślach, pojechał do domu. Plan miał następujący: pospać dwie godziny, potem się pogimnastykować i rozjaśnić sobie umysł za pomocą medytacji. Zdarzenia następowały w takim tempie, że myśl za nimi nie nadążała, konieczna była interwencja głębokich, wewnętrznych mocy. Powiedziano: pośród biegnących zatrzymaj się, pośród krzyczących zamilknij. Ale zrealizować tego planu się nie udało. Kiedy Erast Pietrowicz cicho otworzył drzwi, zobaczył, że w przedpokoju, opierając się o ścianę, z podkulonymi nogami, śpi Masa. Należy przypuszczać, że czekał na gospodarza, chciał o czymś go uprzedzić, ale nie oparł się senności. Chcąc uniknąć zbędnych wyjaśnień, Fandorin postanowił nie budzić upartego i ciekawskiego kamerdynera. Przemknął obok bezgłośnie, przekradł się do sypialni - i wtedy zrozumiał, o czym chciał uprzedzić go Masa. W poprzek łóżka rozłożyła się Esfira. Ręce odrzucone za głowę, usteczka na wpół otwarte, niezapomniana purpurowa suknia beznadziejnie pomięta. Widocznie dziewczyna przybyła tu bezpośrednio z przyjęcia, kiedy Erast Pietrowicz przeprosił i pojechał na miejsce tragedii. Fandorin wycofał się, mając nadzieję na rejteradę do gabinetu, gdzie można było wygodnie ułożyć się w fotelu, ale zaczepił ramieniem o futrynę drzwi. W tym samym momencie Esfira otworzyła oczy, usiadła na łóżku i czystym, dźwięcznym głosem, jakby wcale nie spała, wykrzyknęła: - Zjawił się w końcu! No i co, opłakałeś swojego żandarma? Po tak ciężkiej i pełnej wrażeń nocy nerwy radcy stanu były naelektryzowane i dlatego odpowiedział w niezwykłej dlań surowej manierze. - Żeby zabić jednego pułkownika żandarmerii, na którego miejsce jutro przyślą n-następnego, bohaterowie rewolucji jednocześnie rozsadzili głowę przypadkowej kobiecie i pozbawili nóg podrostka. Łajdactwo i podłość, oto czym jest ta t-twoja rewolucja. - Ach, rewolucja to podłość? - Esfira podniosła się i wojowniczo podparła pod boki. - A twoje imperium to nie podłość? Terroryści przelewają cudzą krew, ale i swojej nie żałują. Składają własne życie w ofierze i dlatego mają prawo żądać ofiar i od innych. Zabijają nielicznych dla dobra milionów! A ci, którym ty służysz, te zimnokrwiste płazy, dręczą i depczą miliony, aby grupka pasożytów opływała w dostatki! - „Dręczą i depczą”, co za tania r-retoryka! - Fandorin znużony potarł nos, już żałując wybuchu. - Retoryka? Retoryka?! - Esfirę zatkało ze wzburzenia. - Tak... Tak więc... - Capnęła leżącą na łóżku gazetę. - Oto masz, w „Moskowskich Wiedomostiach”. Czytałam, kiedy czekałam na ciebie. W tym samym numerze, na sąsiednich stronach. Najpierw niewolniczy bełkot, od którego rzygać się chce: „Moskiewska Duma Miejska postanowiła ofiarować pamiątkowy puchar od szczęśliwych mieszkańców prześwietnego stołecznego grodu fligeladiutantowi księciu Biełosielskiemu-Biełozierskiemu, który przekazał najłaskawsze posłanie Pomazańca Bożego do moskwian, poświęcone wiernopoddańczemu adresowi, który był złożony Jego Cesarskiej Wysokości dla upamiętnienia nadchodzącego dziesięciolecia obecnego błogosławionego panowania...”. Tfu, aż flaki się wywracają. A obok, proszę, masz: „Ministerstwo Oświaty wezwało wreszcie do bezwarunkowego przestrzegania przepisu o niedopuszczaniu na uniwersytety osób wyznania judaistycznego, które nie mają zezwolenia kwaterunkowego, a już w żadnym wypadku nieprzekraczania ustanowionej normy procentowej. Żydzi w Rosji to najbardziej kłopotliwy spadek, pozostawiony nam przez nieistniejące już Królestwo Polskie. W cesarstwie są cztery miliony Żydów, łącznie stanowią najwyżej cztery procent mieszkańców, lecz miazmaty, wydawane przez ten wrzód, zatruwają swoim smrodem...”. Czytać dalej? Podoba się? Albo to: „Środki zastosowane, aby zwalczyć głód w czterech powiatach guberni saratowskiej, na razie nie przynoszą oczekiwanych rezultatów. Oczekuje się, że podczas miesięcy przedwiośnia nieszczęście rozprzestrzeni się na sąsiednie gubernie. Jego Wysoka Przewielebność Alojzy, arcybiskup Saratowa i Samary, polecił odprawić w cerkwiach modły o pokonanie nieszczęścia zesłanego przez los”. Modły! I panu bliny w gardle nie stanęły?! Erast Pietrowicz, słuchający z miną cierpiętnika, chciał już przypomnieć demaskatorce, że ona sama wczoraj także nie odmawiała blinów Dołgorukiego, ale zrezygnował, ponieważ byłoby to płaskie i ponieważ w istocie rzeczy miała słuszność. A Esfira nie ucichła. - Posłuchaj, posłuchaj dalej: „Patrioci Rosji są głęboko wzburzeni łotyszyzacją państwowych szkół zawodowych w guberni inflanckiej. Teraz zmusza się dzieci do nauki tamtejszego narzecza - i po to zmniejszono liczbę lekcji poświęconych na naukę religii prawosławnej, jakoby nieobowiązkowej dla innowierców”. Albo z Warszawy, z procesu kometa Bartaszowa: „Sąd odmówił wysłuchania zeznań świadka Przemyskiej, ponieważ nie wyraziła zgody na złożenie ich w języku rosyjskim, uzasadniając to jego niedostateczną znajomością”. I to w polskim sądzie! Ostatni cytat przypomniał Fandorinowi o urwanym tropie - zabitym Arsenie Ziminie, którego ojciec bronił właśnie w Warszawie nieszczęsnego korneta. Przykre wspomnienie napełniło Erasta Pietrowicza wstrętem do wszystkiego. - Tak, łajdacy i głupcy w państwie są liczni - powiedział niechętnie. - Wszyscy albo prawie wszyscy. A wszyscy albo prawie wszyscy rewolucjoniści to ludzie szlachetni i bohaterscy - odcięła się Esfira i spytała sarkastycznie: - Czy to cię nie naprowadza na konkretne wnioski? Radca stanu odrzekł ze smutkiem: - To odwieczne nieszczęście Rosji. W niej wszystko jest poplątane. Dobra bronią łajdacy i głupcy, złu służą męczennicy i b-bohaterowie. Ten dzień już taki miał być: w Dyrekcji Żandarmerii też rozmawiano o Rosji. Pożarski zajął osierocony gabinet świętej pamięci Stanisława Filipowicza, dokąd w naturalny sposób przeniósł się też sztab operacyjny. W sekretariacie, przy nieustannie dzwoniącym aparacie telefonicznym, stał porucznik Smoljaninow, bledszy niż zazwyczaj, z ręką na efektownej czarnej szarfie. Uśmiechnął się do Fandorina ponad tuleją mikrofonu i wskazał na drzwi pryncypała - zapraszamy. W gabinecie księcia siedział gość, Siergiej Witaljewicz Zubcow, silnie zaczerwieniony i podniecony. - A, Erast Pietrowicz. - Pożarski wstał na powitanie. - Widzę po sinych kręgach pod oczami, że pan się nie kładł. A ja tu siedzę i nic nie robię. Policja i żandarmeria węszą na ulicach, filerzy szperają po wszystkich rewolucyjnych zaułkach i śmietnikach, a ja siedzę tutaj jak pająk i czekam, czy nie zadrży gdzieś pajęczyna. Zechce pan poczekać razem ze mną. Siergiej Witaljewicz właśnie tutaj zajrzał. Wykłada mi bardzo ciekawe poglądy na temat ruchu robotniczego. Niech pan ciągnie dalej, łaskawco. Pana radcę Fandorina to także zainteresuje. Chuda, miła twarz radcy tytularnego Zubcowa pokryła się szkarłatnymi plamkami - czy to z zadowolenia, czy też z innego powodu. - Mówiłem, Eraście Pietrowiczu, że ruch rewolucyjny w Rosji znacznie prościej zwyciężyć nie policyjnymi, lecz reformatorskimi metodami. Policyjnymi najpewniej wcale się nie da, ponieważ przemoc rodzi w odpowiedzi przemoc, jeszcze bardziej nieprzejednaną, i tak to będzie narastało aż do społecznego wybuchu. Tu trzeba skierować uwagę głównie na warunki życia robotników. Bez poparcia robotniczego rewolucjoniści nie mają na co liczyć, nasze chłopstwo jest zbyt pasywne i rozdrobnione. Po cichu wszedł Smoljaninow. Usadowił się na stołku sekretarza, opatrzoną ręką niezgrabnie przycisnął arkusz papieru i zaczął coś pisać, przechyliwszy głowę na bok jak gimnazjalista. - A jakże można pozbawić rewolucjonistów p-poparcia u robotników? - spytał radca stanu, próbując pojąć, skąd na twarzy Zubcowa wzięły się różowe plamy. - Bardzo prosto. - Widać było, że Zubcow wyraża wcześniej przemyślane poglądy i nie teoretyzuje, tylko liczy na zainteresowanie swoimi ideami wysokiej instancji z Petersburga. - Ten, który znośnie żyje, nie pójdzie na barykady. Gdyby wszyscy robotnicy mieli - jak w zakładach Timofieja Grigorjewicza Łobastowa - dziewięciogodzinny dzień pracy, porządną zapłatę, bezpłatny szpital i urlop, pan Grin nie miałby czego szukać w Rosji. - Ale to, jak żyją robotnicy, zależy od fabrykantów - zauważył Pożarski, z przyjemnością patrząc na młodego człowieka. - Im nie możesz pan rozkazać płacić tyle to a tyle i zakładać bezpłatne szpitale. - A właśnie po to istnieje państwo. - Zubcow potrząsnął jasnorudą głową. - Właśnie należy nakazać. Dzięki Bogu, mamy monarchię absolutną. Najbogatszym i rozumnym trzeba wyjaśnić, co przyniesie im korzyść, a potem ustanowić prawo. Odgórnie określić niezmienne warunki najmu robotników. Nie chcesz ich przestrzegać - zamykaj fabrykę. Zapewniam panów, że przy takim biegu spraw car nie będzie miał bardziej oddanych sług niż robotnicy. To uzdrowi całą monarchię! Pożarski zmrużył czarne oczy. - Rozumne. Ale trudne do wykonania. Jego cesarska mość ma niewzruszone poglądy na temat porządku społecznego i dobra cesarstwa. Najjaśniejszy pan uważa, że car to ojciec poddanych, generał - ojciec żołnierzy, a fabrykant - ojciec robotników. Mieszanie się w stosunki między ojcem a synem jest rzeczą niedopuszczalną. Głos Zubcowa stał się miękki, ostrożny - można się było zorientować, że radca tytularny dochodzi do najważniejszego. - Dlatego trzeba by, wasza wielmożność, unaocznić zwierzchniej władzy, że robotnicy nie są żadnymi synami fabrykanta, że wszyscy oni, i przemysłowcy, i robotnicy, są w takim samym stopniu dziećmi jego cesarskiej mości. Zamiast czekać, aż rewolucjoniści ostatecznie zorganizują pracowników w niekontrolowaną przez nas masę, dobrze byłoby przejąć inicjatywę. Bronić robotników przed właścicielami fabryk, a czasami nawet nacisnąć na pracodawców. Niech zwykli ludzie powoli przywykną do myśli, że machina państwowa chroni nie chodzące worki pieniędzy, tylko pracujących. Można by nawet zainicjować stworzenie związków zawodowych, a ich działalność skierować nie na obalanie prawa, ale na obronę zgodnych z prawem wartości ekonomicznych. Najwyższy czas już się tym zająć, wasza wielmożność, bo będzie za późno. - Nie trzeba mnie nazywać wielmożnością. - Pożarski się uśmiechnął. - Dla rozumnych podwładnych jestem po prostu Glebem Gieorgijewiczem, a kiedy poznamy się bliżej, wystarczy samo „Glebie”. Daleko pan zajdzie, Zubcow. Dla nas mądrzy ludzie z umiejętnością myślenia w skali państwa są na wagę złota. Twarz Siergieja Witaljewicza zalała lita czerwień, już bez żadnych plam. Fandorin zaś, uważnie patrząc na niego, spytał: - A pan przyszedł tutaj do dyrekcji specjalnie po to, by podzielić się z Glebem Gieorgijewiczem swoimi poglądami na ruch robotniczy? Właśnie dzisiaj, kiedy dzieją się takie rzeczy? Zubcow zmieszał się jak przyłapany na gorącym uczynku. - Rozumie się, że Siergiej Witaljewicz przyszedł tutaj nie po to, aby teoretyzować - rzekł Pożarski, spokojnie patrząc na referenta. - To znaczy: teoretyzować także, ale nie tylko. Jak rozumiem, panie Zubcow, ma pan dla mnie jakieś ważne informacje, ale najpierw zdecydował się pan sprawdzić, czy z grubsza podzielam pańskie poglądy. Podzielam. Całkowicie i w pełni. Okażę wszelką możliwą pomoc i nie skrzywdzę pana. Mówiłem przecież: u nas w resorcie mądrzy ludzie są na wagę złota. A teraz zechce pan powiedzieć, co tam pan ma. Radca tytularny przełknął ślinę i zaczął mówić, ale już nie tak jak uprzednio, swobodnie i płynnie, lecz z trudem, bardzo się denerwując i pomagając sobie rękoma. - Ja... Ja, panowie, nie chciałbym, żebyście uznali mnie za dwulicowego i... za donosiciela. Zresztą, jakie to donosicielstwo... No dobrze, za karierowicza bez zasad... Ja wyłącznie dla dobra sprawy... - My z Erastem Pietrowiczem ani na jotę w to nie powątpiewamy - przerwał mu niecierpliwie książę w pół słowa. - I wystarczy wstępów, Zubcow, do rzeczy. Jakie to są intrygi, Burlajewa czy Mylnikowa? - Burlajewa. I nie intrygi. Przygotował operację... - Jaką operację?! - krzyknął Pożarski, a Fandorin się zachmurzył. - Zgarnięcia Grupy Bojowej... Wszystko, zaraz, po kolei. Panowie wiecie, że wszyscy wywiadowcy Mylnikowa zostali skierowani do obserwacji kółek rewolucyjnych, przez które można by trafić do GB. Wcześniej nie przypadkiem wspomniałem fabrykanta Łobastowa. Według informacji agenturalnych Timofiej Grigorjewicz pogrywa sobie z rewolucjonistami, czasami wspiera ich pieniędzmi. Człowiek przezorny, ścieli sobie sianko na wszelki wypadek. Tak więc Mylnikow polecił obserwować i jego. Dzisiaj rano filer Sapryko zauważył, że do kantoru Łobastowa przyszedł jakiś robotnik, którego od razu zaprowadzono do właściciela. Timofiej Grigorjewicz potraktował petenta nadzwyczaj układnie. Długo o czymś rozprawiali, potem wyszli gdzieś razem prawie na całą godzinę. Z wyglądu tajemniczy robotnik był bardzo podobny do bojowca o przezwisku „Jemiela”, opisanego przez Gwidona, ale Sapryko, jako doświadczony agent, nie podniósł alarmu, tylko poczekał, aż ten człowiek znów pojawi się w bramie, i ostrożnie go śledził. Ten sprawdzał kilkakrotnie, czy go nie śledzą, ale ogona nie spostrzegł. Dojechał dorożką do Dworca Windawskiego, tam trochę się pokręcił wśród torowisk i na koniec zniknął w budce dróżnika. Sapryko, nie opuszczając ukrycia, wezwał gwizdkiem najbliższego rewirowego i przekazał notatkę do ochrany. Po godzinie nasi okrążyli domek ze wszystkich stron. Ustaliliśmy, że dróżnik to Matwiej Żukow, mieszka sam, bez rodziny. Jemiela z budki już nie wychodził, ale zanim przybyły posiłki, Sapryko widział, jak opuszcza ją inny młody jegomość, którego wygląd zgodny był z rysopisem bojowca Sniegira. - A Grin? - spytał drapieżnie Pożarski. - W tym problem, Grina nie widziano. Najwidoczniej w budce go nie ma. Właśnie dlatego Piotr Iwanowicz polecił wyczekiwać. Jeśli Grin się nie pojawi, operacja rozpocznie się o północy. Pan podpułkownik chciał wcześniej, ale Jewstratij Pawłowicz wyprosił opóźnienie - a nuż jeszcze jakaś rybka wpadnie. - Och, kiepsko! - wykrzyknął książę. - Głupio! Agent Sapryko to junak, a wasz Burlajew to idiota! Trzeba obserwować, śledzić! A jeśli oni przechowują pieniądze w innym miejscu? A jeśli Grin tam się wcale nie zjawi? Nie należy przeprowadzać operacji, w żadnym razie! Zubcow podchwycił i zapaplał: - Wasza wielmożność, Glebie Gieorgijewiczu, przecież do tego zmierzam! Dlatego tu przyszedłem, walcząc sam ze sobą. Piotr Iwanowicz to człowiek zdecydowany, ale zbyt bezwzględny, tylko by toporem machał. A tutaj nie należy rąbać z zamachu, trzeba delikatnie. Boi się, że pan przypisze sobie całą zasługę, chce się wykazać przed Petersburgiem, i to można zrozumieć, ale żeby zagrozić sprawie, powodując się miłością własną! Tylko w panu nadzieja. - Smoljaninow, połącz mnie pan z Gniezdnikowskim! - rozkazał Pożarski, wstając. - Albo nie. Tu telefon byłby nie na miejscu. Eraście Pietrowiczu, Siergieju Witaljewiczu, jedziemy! Służbowe sanie wyrwały z miejsca, wzbijając śnieżną kurzawę. Fandorin obejrzał się i zauważył, że za nimi, z przeciwnej strony ulicy, ruszyły jeszcze jedne sanki, skromniejsze. Siedziało w nich dwóch mężczyzn w jednakowych futrzanych czapkach z daszkiem. - Niech pan się nie niepokoi, Eraście Pietrowiczu - zaśmiał się książę. - To nie terroryści. Przeciwnie, moje anioły stróże. Proszę nie zwracać uwagi, ja już do nich przywykłem. Wysoka zwierzchność mi ich przydzieliła, kiedy panowie z GB na Wyspie Aptekarskiej o mało mnie nie podziurawili. Wicedyrektor pchnął drzwi do gabinetu Burlajewa i już na progu ogłosił: - Podpułkowniku, pozbawiam pana kierownictwa oddziałem aż do odpowiedniego postanowienia ministra. Pańskie obowiązki przejmuje czasowo radca tytularny Zubcow. Nieoczekiwani przybysze zaskoczyli Burlajewa i Mylnikowa przy stole, na którym był rozłożony jakiś plan. Dwaj mężczyźni w całkiem odmienny sposób zareagowali na energiczną decyzję Pożarskiego. Jewstratij Pawłowicz kilkoma miękkimi, kocimi kroczkami wycofał się pod ścianę, Piotr Iwanowicz zaś, na odwrót, nie ruszył się z miejsca, tylko pochylił głowę jak byk. - Ma pan za krótkie ręce, panie pułkowniku! - ryknął. - Panu, jak mi się wydaje, ad interim przekazano obowiązki szefa Dyrekcji Żandarmerii. No to niech pan je wypełnia, a ja Dyrekcji Żandarmerii nie podlegam. - Podlega mi pan jako wicedyrektorowi Departamentu Policji - złowieszczym, cichym głosem przypomniał książę. Wytrzeszczone oczy podpułkownika błysnęły. - Widzę, że w moim resorcie znalazł się judasz. - Wskazał palcem stojącego w drzwiach bladego Zubcowa. - Ale po moim trupie, mój druhu serdeczny, Siergieju Witaljewiczu, nie wejdzie pan na wyższy szczebel kariery. Nie na tego konia pan postawił. O! - Wyjął z kieszeni arkusik i triumfalnie pomachał nim w powietrzu. - Otrzymałem czterdzieści minut temu! Depesza od samego ministra. Przedstawiłem sytuację i wystosowałem prośbę o zgodę na przeprowadzenie operacji aresztowania członków terrorystycznej Grupy Bojowej. Przeczytajcie sobie, co pisze jego ekscelencja: „Do podpułkownika Samodzielnego Korpusu Żandarmerii, Burlajewa. Chwat. Proszę działać wedle swojego uznania. Bierzcie łajdaków żywymi lub martwymi. Niech Bóg wam pomoże”. Tak więc proszę wybaczyć, wasza wielmożność, ale tym razem obejdziemy się bez pana. Wystarczy, że przez pańskie metody psychologiczne wymknął się nam Rachmet. - Piotrze Iwanyczu, przecież jeżeli pójdziemy na bezpośrednie starcie, to właśnie weźmiemy ich tylko martwymi, a nie żywymi - nagle zabrał głos milczący dotąd Mylnikow. - W sytuacji bez wyjścia będą strzelać do ostatniego naboju. A dobrze by ich żywcem wziąć. I swoich żal, przecież niejeden polegnie. Miejsce wokół budki jest odsłonięte, pustka. Nie podejdziemy skrycie. Może jednak poczekamy, dopóki oni sami stamtąd nie wypełzną? Zaskoczony ciosem w plecy, Burlajew gwałtownie odwrócił się do swojego pomocnika. - Jewstratiju Pawłowiczu, ja swojej decyzji nie zmienię. Będziemy brać wszystkich, którzy tam są. A o odsłoniętym miejscu nie musi mi pan przypominać, nie pierwszy rok przeprowadzam aresztowania. Dlatego czekamy do północy. Tu, na Marińskim, o jedenastej gaszą latarnie, będzie zupełnie ciemno. Wyjdziemy ze składów i ze wszystkich czterech stron równocześnie podejdziemy do budki. Sam pójdę pierwszy. Wezmę ze sobą Filippowa, Guśkowa, Szyriajewa i tego... jak mu tam, taki byczek, z bakenbardami... Sońkina. Od razu drzwi wyłamią i wtargną do środka, ja wejdę za nimi, potem jeszcze czterech, sam pan wyznaczy kto, tylko żeby mieli mocne nerwy, aby ze strachu nam w plecy nie zaczęli palić. A reszta pozostanie... o tu, otoczy podwórze. I nigdzie mi się oni, gołąbeczki, nie podzieją. Weźmiemy ich jeszcze cieplutkich. Pożarski zachowywał milczenie - widocznie jeszcze nie przyszedł do siebie po zdradzie ministra - toteż ostatnią próbę okiełznania podpułkownika podjął Erast Pietrowicz. - Pan popełnia błąd, Piotrze Iwanowiczu. Niech pan posłucha Mylnikowa. Aresztujcie ich, kiedy będą odchodzić. - Już teraz w składach wokół tego pustkowia siedzi trzydziestu szpicli i dwa plutony policji - powiedział Burlajew. - Jeśli zamachowcy zbiorą się do odejścia przed zmrokiem, tym lepiej - wpadną prosto w moje łapy. A jeśli zanocują - dokładnie o północy sam po nich pójdę. To moje ostatnie słowo. Rozdział dziesiąty Napisano do Grina Słońce powoli przesuwało się po niebie, lecz nawet w samo południe nie płonęło wysoko ponad płaskimi dachami. Grin siedział przy oknie, nie poruszał się, patrzył, jak słońce przebywa swoją skróconą, zimową marszrutę. Pozostało już niewiele do jej końcowego punktu - ciemnej bryły elewatora zbożowego, kiedy na pustej dróżce, która wiodła od torów do Marińskiego, pojawiła się ludzka postać. To jednak całkiem dobre miejsce, choć ciasno i są pluskwy - pomyślał Grin. Od południa aż do tej chwili ani żywej duszy nie uświadczył, tylko parowozik manewrowy jeździł tam i z powrotem, przepychając wagony. Idący słońce miał za plecami i dopiero wtedy można go było rozpoznać, gdy skręcił do budki. Był to Matwiej, gospodarz. Cóż to? Mówił, że zmiana trwa do ósmej, a jest dopiero piąta. Wszedł, skinął głową na powitanie. Twarz miał ponurą, zaniepokojoną. - O, to jakby dla was... Grin wziął od niego pomiętą kopertę. Przeczytał adres wypisany wielkimi literami, fioletowym atramentem. „Dla pana Grina. Pilne”. Szybko spojrzał na Matwieja. - Skąd? - Czort go wie. - Dróżnik jeszcze bardziej się zafrasował. - Sam nie rozumiem. W kieszeni kożucha się znalazło. Byłem w zajezdni, wezwali mnie do kantoru. Dookoła mnóstwo ludzi się przepychało, każdy mógł podrzucić. Myślę, że trzeba uciekać. Gdzie chłopak, wasz trzeci? Grin rozerwał kopertę, wiedząc, co w niej znajdzie: linijki pisma maszynowego. Tak też było. Dom otoczony ze wszystkich stron. Policja nie ma pewności, czy jest pan wewnątrz, dlatego wyczekuje. Dokładnie o północy będzie szturm. Jeśli potraficie się wyrwać, znajdziecie wygodne mieszkanie pod adresem: Woroncowe Pole, dom Wiediernikowa, mieszkanie numer 4. TG Najpierw spalił notatkę i kopertę. Patrząc na ogień, mierzył puls. Kiedy bieg krwi odzyskał normalny rytm, Grin powiedział: - Idźcie powoli, jakby z powrotem do zajezdni. Nie rozglądajcie się. Dookoła policja. Jeśli aresztują powiecie, że mnie tu nie ma, wrócę przed nocą. Ale wątpię, żeby was aresztowali. Najpewniej przepuszczą i będą śledzić. Trzeba urwać się tajniakom i uciec. Powiecie towarzyszom, że poleciłem skierować was na nielegalnego. Gospodarz rzeczywiście okazał się zdecydowany. Postał chwilkę, o nic nie pytał. Wyjął ze skrzyni jakiś węzełek, wsunął pod kożuch i nie spiesząc się, podreptał ścieżką z powrotem ku Marińskiemu. To dlatego nikt nie przechodził - zrozumiał Grin. A jeżeli miejscowa policja jest tutaj, to znaczy, że czatuje gdzieś w składach, i to w znacznej sile. Dobrze, że siedział z boku okna, za storą, bo z pewnością wpatruje się w nie kilka lornetek. Jakby na potwierdzenie tego domysłu, na poddaszu warsztatów zabłysła iskierka. Takie błyski Grin widział już wcześniej, ale nie przywiązywał do nich wagi. Nauka na przyszłość. Szósta. Pociąg towarowy, w którego składzie znajduje się wagon z barwnikami Łobastowa, już wyruszył do Petersburga. Za pięć minut wyjedzie pospiesznym Julia. Sniegir sprawdzi, czy odjechała, i powróci tutaj. Rzecz jasna, ona odjedzie, dlaczego miałaby nie odjechać? Prześcignie towarowy i jutro powita go w Petersburgu. Przyjmie worki i partia otrzyma pieniądze. Jeśli dzisiejszej nocy GB zginie, to nie na darmo. A może i nie zginiemy. Jeszcze zobaczymy. Kto jest uprzedzony, ten jest uzbrojony. Właśnie, jak z bronią? Grin zmarszczył brwi, przypomniawszy sobie, że zapas bomb został w mieszkaniu adwokata, a samymi rewolwerami wiele się nie zdziała. Dysponują tylko resztką żelatyny eksplodującej i zapalnikami, ale nie mają ani korpusów, ani odłamków. - Jemiela! - zawołał. - Ubieraj się, jest robota. Ten oderwał maleńkie oczka od Hrabiego Monte Christo, jedynej książki, jaka znajdowała się w domu. - Poczekaj, Grinycz, dobra? Tutaj takie rzeczy się dzieją! Dokończę rozdział. - Potem. Będzie na to czas. I Grin wyjaśnił mu sytuację. - Kupisz w składzie dziesięć puszek tuszonki wieprzowej, dziesięć puszek koncentratu pomidorowego i trzy funty dwucalowych wkrętów. Idź spokojnie, nie rozglądaj się. Nie ruszą ciebie. Jeśli się mylę i mimo wszystko spróbują cię pochwycić, strzel choć raz, żebym mógł się przygotować. Nie pomylił się. Jemiela poszedł i wrócił z zakupami, a niedługo przybył Sniegir. Powiedział, że Julia odjechała. W porządku. Do północy było jeszcze daleko, starczy czasu na przygotowania. Grin pozwolił Jemieli zagłębić się w zajmującej lekturze przygód hrabiego Monte Christo - palce dryblasa były zbyt grube do tak delikatnej pracy - a do pomocy wziął Sniegira. Najpierw otworzyli wszystkie dwadzieścia konserw nożem, zawartość wyrzucili do wiadra na odpadki. Puszki z mięsem miały po pół kilograma, a pomidorowe były o połowę mniejsze. Grin rozpoczął od węższych. Zapełnił je do połowy masą wybuchową - więcej nie miał, ale to nic, wystarczy i tego. Ostrożnie wsunął szklane rurki zapalników chemicznych. Zasada działania była prosta: w chwili połączenia się masy zapalającej i masy wybuchowej następowała eksplozja o ogromnej sile niszczenia. Teraz potrzebna była szczególna ostrożność. Ilu towarzyszy wysadziło się w powietrze, zaczepiwszy delikatnym szkłem o metaliczny korpus! Sniegir patrzył, tłumiąc dech. Uczył się. Ostrożnie wcisnął rurki w żelatynową masę, po czym Grin przygiął z powrotem wcześniej odchyloną pokrywkę i wstawił wąską puszkę w blaszankę po wieprzowinie. Pasowała prawie idealnie. W odstęp między ściankami puszek wsypał wkręty, ile tylko się zmieściło. Teraz pozostało tylko zamknąć pokrywę zewnętrznej puszki i bomba będzie gotowa. Przy uderzeniu szklana rureczka pęknie, wybuch zniszczy cienkie ścianki i wkręty zamienią się w śmiercionośne odłamki. Sprawdzono nieraz - działa doskonale. Jest tylko jeden feler: zasięg odłamków sięga trzydziestu metrów, a więc łatwo samemu się poranić. Ale na to Grin miał swoje sposoby. O północy - to wspaniale. Żeby tylko się nie rozmyślili i nie rozpoczęli wcześniej. - Co to za gnida, ten Villefort! - wymamrotał Jemiela, przewracając stroniczkę. - Zupełnie jak nasi sędziowie. O jedenastej zgasili światło. Niech policja myśli, że poszli spać. Pojedynczo, za każdym razem uchylając drzwi na minimalną szerokość, wysunęli się na podwórko, zaczaili przy płotku. Oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności i mogli zobaczyć, jak na kwadrans przed północą po białym pustkowiu zaczęły szparko nadciągać do budki bezszelestne cienie. Zatrzymały się, tworząc szczelny krąg, na oko jakieś dziesięć kroków przed płotkiem. Ilu ich jest! Ale to nawet lepiej. Będzie większe zamieszanie. Na wprost, na ścieżce, cienie zebrały się w dużą grupę. Słychać było szepty, pobrzękiwania. Kiedy grupa ruszyła ku furtce, Grin rozkazał: - Czas. Rzucił w nadciągającą grupę puszkę, zaraz za nią drugą i upadł twarzą w śnieg, zakrywając uszy. Od podwójnego łoskotu i tak mocno ucierpiały bębenki. A z lewej i prawej dobiegł go także huk wybuchów: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. To Jemiela i Sniegir rzucili bomby. Natychmiast po detonacjach podnieśli się i ruszyli biegiem naprzód, dopóki policjanci oślepieni byli ogniem wybuchów i ogłuszeni falą uderzeniową. Przeskakując przez rozpostarte na dróżce ciała, Grin zdziwił się, że zszyty bok i złamane żebro zupełnie go nie bolą. Co znaczy zaufanie okazane wewnętrznym siłom organizmu! Obok ciężko tupał Jemiela. Sniegir jak rześki źrebak pędził przed nimi. Kiedy z tyłu uderzyły wystrzały, do magazynów, które gwarantowały ratunek, wystarczyło tylko sięgnąć dłonią. Po co teraz strzelać? Za późno. * Mieszkanie na Woroncowym Polu okazało się wygodne: trzy pokoje, zapasowe wyjście, telefon i nawet łazienka z podgrzewaną wodą. Jemiela od razu przysiadł nad książką, jakby nie było wybuchów, biegu pod kulami przez zaśnieżone pustkowie, a potem długiego gubienia tropów w ciemnych uliczkach. Sniegir, wyczerpany, upadł na kanapę i usnął. Grin uważnie obejrzał mieszkanie, mając nadzieję, że znajdzie jakiś ślad, który go doprowadzi do TG. Nic nie znalazł. W umeblowanym lokalu nie było ani portretów, ani fotografii, żadnych drobiazgów, nawet książek. Widać nikt tu nigdy nie mieszkał. W takim razie do czego miał służyć ten lokal? Do rozmów o interesach? Na wszelki przypadek? Na utrzymywanie takiego mieszkania mógł sobie pozwolić tylko bardzo bogaty człowiek. Znowu wszystko wskazywało na Łobastowa. Tajemnica budziła trwogę. Grin oczywiście nie spodziewał się bezpośredniego niebezpieczeństwa - jeśli to pułapka, to po co wyprowadzać Grupę Bojową z okrążenia ochrany? Tak czy owak, najlepiej będzie wyrwać się stąd jak najszybciej. Zadzwonił do Igły. Niczego jej nie wyjaśniał, powiedział tylko, że nazajutrz potrzebne będzie nowe lokum, i podał swój adres. Igła odrzekła, że zjawi się rano. Głos miała spłoszony, ale wolała przezornie o nic nie pytać. Teraz spać - nakazał sobie Grin. Umościł się w fotelu, nie zdjąwszy ubrania. Na stoliku obok położył colta i ostatnie cztery bomby. A jednak się zmęczył. I z żebrem nie jest tak dobrze, jak sądził. To przez ten szybki bieg. Szczęście, że zapalniki w bombach nie rozpadły się od wstrząsów. Dopiero byłoby głupio! Zamknął oczy i otworzył - wydawało się - po sekundzie, jednak za oknem świeciło już słońce, a u drzwi nieprzerwanie dźwięczał dzwonek. - Kto to? - rozległ się z przedpokoju gęsty bas Jemieli. Odpowiedzi nie dosłyszał, lecz po chwili otwarto drzwi. Ranek, w dodatku późny - zrozumiał Grin. Organizm mimo wszystko wymógł, co mu się należało - dziesięć godzin zupełnego odpoczynku. - Jak pańskie rany? Co z pieniędzmi? - spytała Igła, wchodząc do pokoju. I nie czekając na odpowiedź, dorzuciła: - O tym, co zaszło w nocy, już wiem. Matwiej jest u nas. Cała Moskwa huczy od plotek o boju na kolei. Zginął sam Burlajew, to już wiadomo na pewno. I mówi się, że zginęło jeszcze wielu policjantów. Ale co ja wam opowiadam, przecież to wy tam byliście... Oczy jej nie były takie jak zwykle, tylko żywe, rozświetlone. I po nich można było poznać, że Igła to nie żadna stara panna. Po prostu poważnie wyglądająca, ciężko doświadczona kobieta o żelaznej woli. - Jest pan najprawdziwszym bohaterem - powiedziała bardzo spokojnym tonem, jakby konstatowała naukowo udowodniony fakt. - Wy wszyscy jesteście bohaterami. Nie mniejszymi niż narodowolcy. I spojrzała na niego tak, że aż poczuł się niezręcznie. - Rany już mi nie przeszkadzają. Pieniądze odesłaliśmy. Dzisiaj będą w Petersburgu - zaczął odpowiadać na jej pytania. - Że Burlajew zginął, nie wiedziałem, ale to dobrze. Że zabiliśmy wielu - przesada, choć kilku położyliśmy. Teraz można było przejść do sedna sprawy: - Po pierwsze - nowe mieszkanie. Po drugie - skończyła się mieszanka wybuchowa. Trzeba zdobyć. I zapalniki. Chemiczne, typu uderzeniowego. - Mieszkania szukamy. Do wieczora na pewno się znajdzie. Zapalniki są, ile chcecie. W zeszłym miesiącu dostarczono z Petersburga całą walizkę. Gorzej z substancją wybuchową. Musimy przygotować. - Zamyśliła się, zaciskając cienkie blade wargi. - Chyba że Aronzon... Obserwuję jego okna, sygnału alarmu nie ma. Sądzę, że warto zaryzykować. Jest chemikiem, z pewnością może sporządzić. Tylko czy zechce? Mówiłam panu, że on nie popiera terroru. - Nie trzeba. - Grin pomacał żebra. Ból zniknął. - Sam to mogę zrobić. Niech tylko składniki dostarczy. Zaraz wszystko wypiszę. Kiedy pisał, czuł na sobie jej wzrok. - Dopiero teraz zrozumiałam, jak pan jest do niego podobny... Grin nie dokończył długiego słowa „nitrogliceryna”. Podniósł oczy. Nie, nie patrzyła na niego - jej wzrok błądził gdzieś wyżej. - Pan jest brunetem, a on miał jasne włosy. I wasze twarze są całkiem różne. Ale ich wyraz jest taki sam, i to pochylenie głowy... Nazywałam go Tioma, ale jego partyjny pseudonim brzmiał „Magik”. Znał wspaniałe karciane sztuczki... Razem dorastaliśmy. Jego ojciec był zarządcą w naszej posiadłości pod Charkowem... O Magiku wiele Grin słyszał. Powiesili go w Charkowie przed trzema laty. Mówiono, że miał narzeczoną, córkę hrabiego. Jak Zofia Pierowska. Więc, to tak... Komentarz był tu zbędny a Igła chyba na żadne słowa nie czekała. Sucho odkaszlnęła i już nie wróciła do przerwanego wątku. Resztę historii Grin bez problemu mógł dopowiedzieć sobie sam. - Wychodzić stąd nie będziemy - powiedział rzeczowo, by pomóc jej pokonać wzruszenie. - Czekamy na pani powrót. A więc, po pierwsze - mieszkanie. Po drugie -chemikalia. Pod sam wieczór znów ktoś zadzwonił do drzwi. Grin wysłał Jemielę ze Sniegirem do zapasowego wyjścia, a sam poszedł otworzyć, na wszelki wypadek z bombą w ręku. Na podłodze w przedpokoju, pod drzwiami, bielał prostokącik. Koperta. Ktoś wrzucił ją przez szczelinę na korespondencję. Grin otworzył drzwi. Nikogo. Na kopercie napisano dużymi literami: „Do pana Grina. Pilne”. Rzadka okazja. Dzisiaj o dziesiątej dowodzący pościgiem książę Pożarski i radca stanu Fandorin będą sami, bez obstawy, w łaźniach Pietrosowa, w kabinie numer 6. Kujcie żelazo, póki gorące. TG Rozdział jedenasty, w którym Fandorin uczy się latać - Te niesłychane bachanalie terroru, po tylu latach stosunkowego spokoju, zagrażają zarówno naszej zawodowej reputacji, jak i samym karierom. Ale jednocześnie otwierają przed nami najszersze perspektywy. Jeśli będziemy umieli pokonać tych bezprzykładnie zuchwałych przestępców, Eraście Pietrowiczu, zapewnimy sobie zaszczytne miejsce w historii Rosji i - co dla mnie bardziej ważne - eksponowane stanowiska w państwie. Nie chcę robić z siebie idealisty, jakim zresztą nie jestem w najmniejszym nawet stopniu... Proszę zwrócić uwagę na ten wyjątkowo bezmyślny pomnik. Pożarski niedbale wskazał laseczką na brązową parę - obrońców ojczyzny przed polskim najazdem* [W 1612 roku kupiec Kuźma Minin i książę Dmitrij Pożarski na czele pospolitego ruszenia wyparli polską załogę z Kremla (przyp. tłum.).]. Zajęty rozmową radca stanu dopiero teraz spostrzegł, że doszli już do placu Czerwonego, z lewej strony zarośniętego lasem rusztowań - pełną parą wznoszono bowiem nową część sukiennic. Pół godziny wcześniej, gdy kierujący dochodzeniem zauważyli, że powtórnie rozpatrują już wcześniej zanalizowany wariant (nic dziwnego, dwie noce bez snu), Pożarski zaproponował kontynuację rozmowy podczas spaceru, ponieważ dzień był wyjątkowy - słoneczny, bezwietrzny i z lekkim, orzeźwiającym mrozem. Szli beztroską Twerską, zjednoczeni wspólnymi problemami i wielkim niebezpieczeństwem. O dziesięć kroków z tyłu, trzymając ręce w kieszeniach, maszerowali ochroniarze księcia. - Niech pan spojrzy na tego bałwana, mojego osławionego przodka. - Gleb Gieorgijewicz dotknął siedzącego posągu. - Rozsiadł się i nadstawia uszu, a kupiec rękoma macha, gadkę ucina. Czy słyszał pan kiedyś o jakimkolwiek innym księciu Pożarskim poza tym moim bohaterskim imiennikiem? Nie? I nic dziwnego. Pożarscy przecierali swoje siatkowe hafty na tyłkach przez prawie trzysta lat, dopóki nie przetarli ostatnich spodni, a Rosja tymczasem dostawała się Mininom. No, nieważne - Morozowom, Chłudowom, Łobastowom. Mój dziad, Rurykowicz, miał dwóch pańszczyźnianych i sam ziemię orał. Mój ojciec umarł jako podporucznik w stanie spoczynku. A mnie, wygłodzone książątko, wzięli do gwardii wyłącznie z powodu pięknie brzmiącego historycznego nazwiska. Ale co za korzyść z gwardii, jeśli puchy w kieszeni? Ach, Eraście Pietrowiczu, nawet pan sobie nie wyobraża, jaką zrobiłem furorę, kiedy złożyłem podanie o przeniesienie ze służby w gwardii konnej do Departamentu Policji! Koledzy z pułku zaczęli nosami kręcić, dowództwo chciało mnie w ogóle z gwardii wykreślić, ale bali się zagniewać cesarza. I cóż? Teraz moi byli koledzy są kapitanami, tylko jeden, który trafił do armii, został podpułkownikiem, a ja już jestem pułkownikiem. I nie zwykłym pułkownikiem, tylko fligeladiutantem. Tu, Eraście Pietrowiczu, rzecz nie w monogramie i prezencji, nie zwracam na to większej uwagi. Najważniejsze to wspólne śniadanie z jego cesarską mością podczas comiesięcznego dyżuru w pałacu. To wiele warte. I jeszcze ważny jest brak precedensu. Wcześniej nie bywało tak, aby oficer, choćby zaliczany do gwardii, ale służący w resorcie policyjnym, został nagrodzony takim honorem. Cesarz ma prawie setkę fligeladiutantów, ale z ministerstwa spraw wewnętrznych jestem tylko ja - oto co jest cenne. Książę wziął Fandorina pod łokieć, nadając głosowi konfidencjonalny tembr. - Ja przecież opowiadam to wszystko panu nie ze zwykłej chełpliwości. Pan już na pewno dawno zrozumiał, że do prostodusznych nie należę. Nie, ja chcę panem poruszyć, żeby się pan nie upodobnił do tego kamiennego siedzącego idola. Ja i pan, Eraście Pietrowiczu, jesteśmy rdzennymi szlachcicami, na jakich całe cesarstwo rosyjskie się trzyma. Ja wywodzę swój ród od Waregów, pan jest potomkiem krzyżowców. W naszych żyłach płynie odwieczna rozbójnicza krew, która z wiekami stała się tak cierpka jak stare wino. Jest gęstsza niż rzadki cynober kupczyków i subiektów. Nasze zęby, pięści i pazury powinny być mocniejsze niż Mininów, inaczej cesarstwo przepłynie nam przez palce, takie nadchodzą czasy. Pan jest rozumny, ostry, odważny, ale ma też w sobie, jak na pięknoducha przystało, arystokratyczną apatię. Jeśli na drodze przed panem pojawi się, pardon, kupa gówna, pan na nią spojrzy przez lornetkę i obejdzie bokiem. Niech inni sprzątają, a pan swoich delikatnych uczuć i białych rękawiczek kalać nie będzie. Pan mi wybaczy, specjalnie uszczypliwie i ordynarnie teraz się do pana zwracam, aby pana zabolało, aby nie pozostał pan obojętny - to moja stara idee fixe. Niech pan zauważy, w jakim wyjątkowym położeniu obaj się znaleźliśmy - z woli przeznaczenia i wskutek zbiegu okoliczności. Zginął naczelnik Dyrekcji Żandarmerii, zabito naczelnika Oddziału Ochrany. Zostaliśmy tylko my dwaj. Mogliby tu przysłać ze stolicy kogoś nowego, kto by pokierował dochodzeniem - dyrektora departamentu albo i samego ministra, ale to są stare wygi. Boją się o swoje stołki, wolą powierzyć wszelkie pełnomocnictwa mnie i panu. I świetnie! - Pożarski energicznie machnął ręką. - My nie mamy się czego bać i nie mamy już nic do stracenia, za to zyskać możemy jeszcze bardzo, bardzo wiele. W adresowanej do nas wczoraj depeszy jego cesarskiej mości napisano: „nieograniczone pełnomocnictwa”. Rozumie pan, co to takiego „nieograniczone”? To oznacza, że w Moskwie i właściwie w cesarstwie, całym aparatem ścigania przestępstw politycznych w rzeczywistości kierować będziemy my dwaj. Dlatego proponuję, abyśmy nie rozpychali się łokciami, nie przeszkadzali sobie nawzajem, jak to robili Burlajew i Swierczyński. Przecież laurów starczy dla nas obu. Połączmy wysiłki. Na tę długą filipikę Erast Pietrowicz odpowiedział jednym słowem. - Chętnie. Gleb Gieorgijewicz poczekał, czy padną jeszcze jakieś słowa, i z zadowoleniem skinął głową. - Pańskie zdanie o Mylnikowie? - spytał znów rzeczowym tonem. - Według starszeństwa tymczasowym naczelnikiem ochrany powinno się mianować właśnie jego, ale ja bym postawił na Zubcowa. Nikogo z Petersburga moim zdaniem wzywać nie trzeba. Nie możemy czekać, aż nowy człowiek wciągnie się w sprawę. - Tak, nowego nie trzeba. Zubcow jest rezolutny. Ale my potrzebujemy teraz od ochrany nie tyle analitycznych opracowań, ile p-praktycznych osiągnięć, wywiadowczo-poszukiwawczych działań, a to jest parafia Jewstratija Pawłowicza. Z-zresztą nie chciałbym obrażać go bez powodu. - Ale Mylnikow odpowiada za tę wpadkę. Rezultat operacji jest panu znany: zginął Burlajew i trzech szpicli, mamy pięciu rannych. - Mylnikow nie jest winien - oznajmił z przekonaniem radca stanu. Pożarski spojrzał na niego uważnie. - Nie? A w czym tkwi pańskim zdaniem przyczyna klęski? - W zdradzie - odpowiedział szybko Fandorin i zauważywszy, jak brwi rozmówcy uniosły się ze zdumienia, wyjaśnił: - Terroryści wiedzieli, o której zacznie się operacja, byli przygotowani. Ktoś ich uprzedził. Ktoś z naszych. Tak samo jak w sprawie Chrapowa. - To taka jest pańska wersja i pan do tej pory milczał? - spytał z niedowierzaniem książę. - No, wie pan, jesteś pan po prostu niezrównany. Powinienem był wcześniej z panem szczerze porozmawiać. Jednak pański zarzut jest bardzo poważny. Kogo konkretnie pan podejrzewa? - K-krąg wtajemniczonych w szczegóły nocnej akcji był wąski. Ja, pan, Burlajew, Mylnikow, Zubcow. No, jeszcze mógł słyszeć porucznik Smoljaninow. Gleb Gieorgijewicz parsknął, uznając chyba przypuszczenie rozmówcy za zbyt absurdalne, mimo to nadal liczył, zginając palce. - No dobrze, spróbujmy. Jeśli pan pozwoli, zacznę od siebie. Jaki mógłbym mieć motyw? Sypnąłem operację, aby sława likwidatora GB nie dostała się Burlajewowi? To już lekka przesada. Teraz Mylnikow. Chciał zająć miejsce naczelnika? I przy okazji nie pożałował trzech najlepszych szpicli, o których troszczy się jak dziad Czarnomor? I w dodatku nawet nie wiadomo, czy zostanie naczelnikiem... Zubcow. Persona o bardzo skomplikowanym charakterze, istna cicha woda. Po co jednak miałby gubić Burlajewa? Żeby pozbyć się „nierozgarniętego” bojownika, który źle walczy z rewolucją? Moim zdaniem takie przesadne metody nie leżą w charakterze Siergieja Witaljewicza. Co prawda, ma przeszłość spiskową. Podwójny agent, jak Kletocznikow w Trzecim Oddziale? Hmm, to trzeba sprawdzić... Kto tam jeszcze? A, rumianolicy Smoljaninow. Tu ja pasuję! Nie starcza mi wyobraźni. Pan zna go lepiej. Zresztą dlaczego ten panicz, z tak zacnej rodziny, służy w żandarmerii? Nie wygląda na ambitnego karierowicza, takiego jak pański pokorny sługa. A może to nie takie proste? Może jest zarażony demoniczną romantyką, głoszącą obalenie samowładcy? Albo prościej wdał się w miłosny związek z jakąś nihilistką? Pożarski, choć z początku zdawał się żartować, był coraz bardziej zaabsorbowany hipotezą Fandoiina. Przerwał, spojrzał na niego ze szczególną miną i nagle spytał: - Skoro już mówimy o miłości i fatalnych nihilistkach... Czy przeciek informacji nie mógł nastąpić za sprawą pańskiej przepięknej Judyty, która wywarła takie wstrząsające wrażenie na całym moskiewskim towarzystwie? Jak mi się wydaje, nadal utrzymuje podejrzane kontakty? Doskonale wiem, jak czarujące damy potrafią wyciągać sekrety. Czy czasem nie odegrał pan roli Holofernesa? Tylko niech pan mówi rzeczowo, bez obrażania się i ceregieli. Erast Pietrowicz rzeczywiście miał zamiar zuchwale odpowiedzieć na obraźliwe podejrzenia księcia, gdy nagle przyszła mu do głowy myśl, która go zmusiła do zlekceważenia obrazy. - Nie, nie - odpowiedział szybko. - To całkowicie niemożliwe. Za to w grę wchodzi inny wariant. Burlajew mógł się wygadać Dianie. Niewykluczone, że i w przypadku Swierczyńskiego nie obeszło się bez niej. I Fandorin wyłożył księciu historię tajemniczego wampa, który zawrócił w głowie obu naczelnikom moskiewskich organów ścigania przestępstw politycznych. Wersja okazała się wyjątkowo spójna, w każdym razie w porównaniu z pozostałymi, jednak Pożarski przyjął ją sceptycznie. - Ta spekulacja wydaje się ciekawa, ale sądzę, Eraście Pietrowiczu, że pan nazbyt zawęża krąg podejrzanych. To, że doszło do zdrady - jest pewne. Trzeba przeanalizować cały przebieg śledztwa z tego punktu widzenia. Ale zdrajcą mógł się okazać każdy pionek, agent czy policjant, biorący udział w okrążeniu, a to osiemdziesięciu ludzi. Nie mówiąc już o kilku dziesiątkach dorożkarzy, zmobilizowanych do przewozu całej tej burlajewowskiej Grande Armee. - Filer ani tym bardziej woźnica nie mogli być w-wprowadzeni w szczegóły - sprzeciwił się Fandorin. - A i z opuszczeniem swojego miejsca szeregowy wykonawca miałby spory problem. Nie, Glebie Gieorgijewiczu, to nie pionek. Zwłaszcza jeżeli przypomnimy sobie okoliczności zabójstwa generała Chrapowa. - Zgadzam się, pańska wersja jest bardziej zgrabna i literacka. - Książę się uśmiechnął. - I nawet bardziej prawdopodobna. Ale umówiliśmy się pracować w jednym zaprzęgu, dlatego zechce pan w tym przypadku być dyszlowym, a ja pogalopuję jako przyprzążkowy. Mamy więc dwa tory: podwójny agent Diana albo ktoś mało ważny Będziemy rozpracowywać oba warianty. Pan wybiera Dianę? - Tak. - Świetnie. A ja zajmę się drobnicą. Czy jeden dzień panu wystarczy? Czas jest drogi. Erast Pietrowicz przytaknął z przekonaniem. - Mnie też, chociaż przypada mi bardziej mozolna robota: spenetrować i sprawdzić taką masę ludzi. Ale to nic, poradzę sobie. Teraz umówmy się na rendez-vous. - Pożarski długo się namyślał. - Ponieważ nie mamy pewności co do własnych pracowników, spotkajmy się lepiej poza obrębem służbowych murów, gdzie nikt nie będzie nas mógł podsłuchać i podejrzeć. I nikomu o tym spotkaniu ani słowa, dobrze? Spotkajmy się w łaźni, w wyznaczonej kabinie. Odkryjemy się przed sobą do końca - zaśmiał się Gleb Gieorgijewicz. - Wasze moskiewskie łaźnie Pietrosowa są wyśmienite, a i położenie mają dogodne. Rozkażę swoim baszybuzukom, żeby zamówili, no, powiedzmy - szóstą kabinę. - Jak nikomu, to nikomu. - Erast Pietrowicz pokiwał głową. - Swoją obstawę na dziś wieczór niech pan zwolni - aby był zupełny spokój. I niech niczego im pan o naszym spotkaniu nie mówi. Ja sam zajadę do Pietrosowa i zamówię szóstą kabinę. Spotkamy się sam na sam, podsumujemy wnioski i opracujemy p-plan dalszych działań. - O dziesiątej? - O dz-dziesiątej. - No cóż. - Gleb Gieorgijewicz żartobliwie podniósł laseczkę. - Miejsce spotkania zostało określone. Czas - także. Naprzód, arystokracjo! Zakaszmy rękawy. Niedawno otwarte w pobliżu Rożdiestwienki łaźnie Pietrosowa już zdążyły się stać jedną z osobliwości Moskwy. Jeszcze kilka lat temu był tu tylko parterowy budynek z bali, gdzie za piętnaście kopiejek myli, puszczali krew, stawiali bańki i wycinali odciski. Porządne towarzystwo do tej brudnej, śmierdzącej szopy nie zaglądało, wolało myć się u Chłudowa, w Centralnych Łaźniach. Ale kiedy obiekt przejął nowy właściciel, człowiek o europejskim stylu pracy, przebudował łaźnie zgodnie z najnowszymi trendami, wyposażając je w ostatnie osiągnięcia światowej techniki. Wzniósł murowany pałac z kariatydami i aliantami, na wewnętrznym podwórzu uruchomił fontannę, ściany obłożył marmurem, ponawieszał zwierciadeł, rozstawił miękkie kanapy. Niegdysiejszy zakopcony przybytek przekształcił się w świątynię rozkoszy, którą nie pogardziłby sam wydelikacony Heliogabal. Działu „ludowego” Pietrosow nie zachował wcale, zostały tylko „kupiecki” i „szlachecki” dla obojga płci. Fandorin skierował się do „szlacheckiego”, jak tylko rozstali się z Pożarskim i każdy z nich udał się w swoją stronę. Ze względu na wczesną porę łaźnie świeciły jeszcze pustkami, toteż usłużny dozorca oprowadził wielce obiecującego klienta, pokazując mu kabiny. Dział „szlachecki” zbudowano następująco: pośrodku mieściła się sala ogólna z wielkim marmurowym basenem, otoczonym doryckimi kolumnami; wokół basenu biegła galeria, na którą wychodziły drzwi sześciu oddzielnych kabin. Jednak główne wejście do kabin prowadziło nie z głównej sali, tylko z przeciwnej strony, z opasującego budynek szerokiego korytarza. Dociekliwy klient obejrzał też kabiny. Nie przyglądał się ani srebrnym szaflikom, ani pozłacanym kranom, za to z uwagą pociągał rygle na drzwiach wiodących do sali basenowej i przespacerował się po wewnętrznym korytarzu. Idąc nim w prawo, można było dojść do żeńskiej połowy łaźni, z lewej zaś korytarz prowadził na schody dla służby. Z tej strony nie było wyjścia na ulicę, z czego, z niewiadomego powodu, Fandorin był szczególnie kontent. Umowę zawartą z Glebem Gieorgijewiczem radca stanu wypełnił nie całkiem dokładnie. Należałoby raczej powiedzieć, że wypełnił ją w nadmiarze - zarezerwował na wieczór nie tylko kabinę numer sześć, ale i pięć pozostałych, zostawiając dla reszty gości jedynie salę ogólną. Ale to była tylko pierwsza z osobliwości zachowania Fandorina. Druga polegała na tym, że do głównego punktu dzisiejszego programu działań, spotkania z Dianą, urzędnik do specjalnych poruczeń odniósł się jakoś niesolidnie, można by nawet powiedzieć, że na odczepnego. Zadzwonił do współpracownicy z westybulu łaźni i umówił się na natychmiastowe spotkanie. Zaraz potem udał się do skromnej willi na Arbacie. W znanym już mrocznym pokoju, gdzie pachniało piżmem i kurzem z wiecznie zasłoniętych stor, przywitano gościa zupełnie inaczej niż ostatnim i przedostatnim razem. Wystarczyło, że Fandorin przestąpił próg cichego gabinetu, gdy szeleszcząc jedwabiami, przypadł do niego smukły cień. Gibkie ręce objęły go za szyję, do jego piersi przycisnęła się zawoalowana twarz. - Boże, Boże, jakie to szczęście, że pan przyszedł - wyszeptał łamiący się głos. - Tak się boję! Głupio zachowałam się ostatnim razem, na wszystkie świętości błagam, niech pan mi wybaczy. Powinien pan wybaczyć zarozumiałość kobiecie, która zbyt długo odgrywała rolę pożeraczki serc. Dowody uprzejmości, którymi obsypali mnie Stanisław Filipowicz i Piotr Iwanowicz, zupełnie zawróciły mi w głowie. Biedni, biedni Pierre i Stanislas! Czy mogłam przypuścić... - Szept przeszedł w pochlipywanie i na koszulę radcy stanu spadła najprawdziwsza łza, a po niej jeszcze jedna, i jeszcze. Erast Pietrowicz nawet nie pomyślał o tym, by wykorzystać psychologicznie dogodny moment dla dobra śledztwa. Ostrożnie odsunął szlochającą współpracownicę, wszedł do pokoju i zajął miejsce nie na kanapie, jak ostatnio, lecz w fotelu obok biurka, na którym oleiście pobłyskiwała niklowanymi klawiszami maszyna do pisania. Diana wcale się nie zmieszała opanowaniem gościa. Zgrabna figurka weszła za Fandorinem, na sekundę zastygła przed fotelem i nagle zgięła się wpół. Ekscentryczna osóbka runęła na kolana, wznosząc splecione jak do modlitwy ręce. - O, niech pan nie będzie taki chłodny i okrutny! - Szept w żadnym razie nie ujmował jej głosowi dramatyzmu. Jasne było, że wynikało to ze świetnego treningu. - Pan nawet sobie nie wyobraża, jak wiele przeżyłam. Zostałam zupełnie sama, bez obrońcy, bez opiekuna! Proszę wierzyć, potrafię być przydatna i... wdzięczna. Niech pan nie odchodzi! Niech pan zostanie, pobędzie ze mną jak najdłużej! Niech mnie pan pocieszy, osuszy moje łzy. Wyczuwam w panu zrównoważoną, pewną siebie siłę. Tylko pan może wrócić mi życie. Przy Burlajewie i Swierczyńskim byłam królową, ale mogę być i niewolnicą! Spełnię każde pańskie życzenie! - N-naprawdę? - zainteresował się Fandorin, patrząc z góry na ciemną sylwetkę. - W takim razie na początek proszę zdjąć woalkę i zapalić światło. - Nie, tylko nie to! Podniósłszy się z klęczek, Diana odskoczyła w bok. - Każde inne życzenie, każde, tylko nie to. Radca stanu milczał, nie patrząc na nią, co nie było zbyt grzeczne. - Pan zostanie? - westchnęła żałośnie była femme fatale, przyciskając ręce do piersi. - Niestety, nie mogę. Sprawy służbowe. - Erast Pietrowicz wstał. - Widzę, że pani jest wzruszona, a na długą rozmowę nie mam teraz czasu. - To proszę przyjść wieczorem - zaszeleścił mamiąco głos. - Będę czekała na pana. - Wieczorem też nie mogę - odparł Fandorin. - A żeby pani nie przyjęła mojej odmowy jako obrazy, wyjaśnię, czym będę zajęty. Mam naznaczone spotkanie zupełnie innego typu, znacznie mniej romantyczne. O dziesiątej spotykam się z księciem Pożarskim, wicedyrektorem Departamentu Policji. Niech pani sobie wyobrazi, w łaźniach Pietrosowa! Śmieszne, nieprawdaż? Koszty k-konspiracji. Ale za to mamy zapewnioną dyskrecję i pełne tete-d-tete. Kabina numer jeden, najlepsza w dziale „szlacheckim”. Widzi, jaśnie pani, w jakich egzotycznych warunkach zmuszeni są się spotykać kierujący dochodzeniem. - Więc na razie proszę przyjąć tylko to... Szybko zrobiła krok w przód i unosząc trochę woalkę, wilgotnymi ustami dotknęła jego policzka. Od tego dotknięcia Erast Pietrowicz zadrżał, popatrzył na współpracownicę z pewnym przestrachem i ukłoniwszy się, wyszedł. Później radca stanu zachowywał się jeszcze dziwaczniej. Z Arbatu pojechał do Dyrekcji Żandarmerii, bez żadnej konkretnej przyczyny. Wypił kawę ze Smoljaninowem, który już ostatecznie przekształcił się w telefonistę, ponieważ sytuacja w wielkim domu na Nikickiej była w najwyższym stopniu nienormalna: wszystkie pododdziały i służby działały w trybie nadzwyczajnym, ale dowództwa w rzeczywistości, nie było. Tymczasowy naczelnik, książę Pożarski, nie urzędował na miejscu, a jeśli przyjeżdżał, to na krótko - wysłuchać relacji adiutanta, zostawić rozporządzenia - i znowu znikał, udając się w niewiadomym kierunku. Wspomnieli świętej pamięci Stanisława Filipowicza, porozmawiali o zranionej ręce porucznika, o zuchwałości terrorystów. Porucznik pozostawał przy swoim zdaniu, że trzeba okazywać rycerskość. - Gdybym był na miejscu pana Pożarskiego - powiedział żarliwie - nie podrzucałbym temu Grinowi szpiegów i prowokatorów, tylko wydrukowałbym w gazetach ogłoszenie: „Wystarczy tego polowania na nas, sługi tronu. Wystarczy strzelania zza rogu i rzucania bomb, od których giną niewinni ludzie. Nie kryję się przed panem. Jeśli pan, czcigodny panie, rzeczywiście wierzy w swoją sprawę i chce złożyć życie w ofierze dla dobra społeczeństwa, to spotkajmy się w honorowym pojedynku, ponieważ ja też święcie wierzę w swoją prawość i dla Rosji życia nie pożałuję. Przestańmy przelewać krew rosyjską. Niech Bóg - a jeśli pan jest ateistą, to nieważne, niech Fatum czy Przeznaczenie - zdecyduje, który z nas ma rację”. Jestem pewny, że Grin na takie warunki by się zgodził. Radca stanu wysłuchał młodzieńca i z poważną miną spytał: - A jeżeli Grin zabije k-księcia? To wtedy co? - Jak to co? - Smoljaninow spróbował machnąć zranioną ręką i skrzywił się z bólu. - Kogo w Rosji jest więcej, terrorystów czy obrońców porządku? Jeśliby Pożarski padł w pojedynku, Grina należałoby oczywiście bezwarunkowo wypuścić, to sprawa honoru. Ale następnego dnia wyzwanie posłałby mu pan. A jeśli i panu by się nie udało, to znaleźliby się inni. - Oficer spłonął rumieńcem. - I rewolucjoniści nic mieliby wyjścia. Nie mogliby się uchylić od przyjęcia wyzwania, ponieważ wtedy w oczach społeczeństwa utraciliby reputację ludzi odważnych i gotowych do poświęceń. W końcu nie pozostałby żaden terrorysta: fanatycy zginęliby w pojedynkach, a pozostali musieliby się wyrzec użycia siły. - W ostatnim czasie po raz drugi z-zdarzyło mi się usłyszeć oryginalną ideę zniszczenia terroryzmu. I nie wiem, która z nich bardziej mi się podoba. - Fandorin się podniósł. - Przyjemnie było porozmawiać, ale na mnie czas. Jeszcze dzisiaj przedstawię Glebowi Gieorgijewiczowi pański pomysł. - Rozejrzał się po pustym sekretariacie i zniżył głos. - Tylko panu powiem, w największym sekrecie. O dziesiątej mam z księciem ważne spotkanie w cztery oczy, na którym sprecyzujemy plan najbliższych posunięć. W łaźniach Pietrosowa, w dziale „szlacheckim”. - Dlaczego w łaźniach? - Porucznik ze zdziwieniem zatrzepotał aksamitnymi rzęsami. - Dla k-konspiracji. Tam są oddzielne kabiny, nikogo postronnego nie będzie. Specjalnie wynajęliśmy najlepszą kabinę, numer dwa. Obowiązkowo zaproponuję Pożarskiemu spróbować z apelem w gazetach. Ale, powtarzam panu jeszcze raz: o naszym spotkaniu nikomu ani słowa. Z Dyrekcji Fandorin pojechał na Gniezdnikowski. Tutaj rolę instancji koordynującej pracę wszystkich grup wywiadowców, pełnił radca tytularny Zubcow. Z nim Erast Pietrowicz wypił nie kawę, lecz herbatę. Porozmawiali o nieboszczyku Piotrze Iwanowiczu, człowieku o żywym temperamencie, prostackim, ale honorowym i szczerze oddanym sprawie. Wymienili poglądy na temat obecnej reputacji starej stolicy, beznadziejnie prezentującej się w oczach cesarza po ostatnich, ponurych wydarzeniach. - Wiesz pan co, ale tego nie rozumiem - ostrożnie zagadnął Siergiej Witaljewicz. - Cała machina pościgowa pracuje na pełnych obrotach, ludzie nie śpią po nocach, padają z nóg. Śledzimy Łobastowa, wszystkich niepewnych, podejrzanych i tych, na których spoczywa choćby cień podejrzenia, lustrujemy pocztę, podsłuchujemy, podglądamy. Cała ta rutynowa działalność jest absolutnie konieczna, lecz nie widać, abyśmy mieli jednolitą linię postępowania. No jasne, że nie wypada przy mojej randze wtrącać się do taktyki zwierzchnictwa - to należy do kompetencji pana i Gleba Gieorgijewicza, ale gdybyśmy mieli chociaż ogólne pojęcie o głównym nurcie poszukiwań, to ja ze swej strony i w miarę możliwości też mógłbym wnieść jakiś wkład... - Tak, tak - zgodził się Fandorin. - Niech pan nie sądzi, bardzo proszę, że my z księciem cokolwiek przed panem skrywamy. Obaj odnosimy się do pana ze szczerym szacunkiem i w sprzyjających warunkach natychmiast zaangażujemy pana do prac analitycznych. W dowód zaufania mogę panu przekazać ściśle poufną informację, że dzisiaj o dziesiątej wieczorem spotykam się z Glebem Gieorgijewiczem w umówionym miejscu, gdzie wspólnie sprecyzujemy główny nurt śledztwa. Narada odbędzie się w odosobnieniu, ale o jej rezultatach zostanie pan natychmiast powiadomiony. A zachowanie tajemnicy wynika z tego - radca stanu nieco się pochylił - że wśród naszych pracowników mamy zdrajcę i na razie nie wiemy, kto nim jest. Dzisiaj to może właśnie się wyjaśnić. - Zdrajcę?! - wykrzyknął Zubcow. - U nas, w ochranie? - Tssss. - Radca stanu przyłożył palec do ust. - Kim on jest i gdzie pracuje, do tego dojdziemy z księciem, po wymianie zebranych informacji. Po to właśnie wyznaczone jest to sekretne spotkanie w trzeciej kabinie „szlacheckiego” działu łaźni Pietrosowa. Uśmiechając się wesoło, Erast Pietrowicz łyknął ostudzonej herbaty. - A właśnie, gdzie jest nasz Jewstratij Pawłowicz? * Rozmowa Fandorina z Jewstratijem Pawłowiczem Mylnikowem, którego znalazł na tymczasowym posterunku obserwacyjnym, zorganizowanym na zakurzonym stryszku obok manufaktury Łobastowa, była częściowo podobna do poprzednich, ale częściowo też od nich się odróżniała, albowiem wspomniawszy Piotra Iwanowicza, poruszono jeszcze temat nieudanej nocnej operacji, łajdactw milionera malwersanta i zasiłków dla rodzin zabitych szpicli. Biesiada jednak zakończyła się w takim samym stylu jak uprzednie: radca stanu podał rozmówcy czas i miejsce swojego spotkania z wicedyrektorem. Tylko numer gabinetu wskazał inny - czwarty. A po odwiedzeniu punktu obserwacyjnego Fandorin już nic więcej nie robił. Pojechał fiakrem do domu, pogwizdując arietkę z Gejszy, co mu się zdarzało nadzwyczaj rzadko i było oznaką wielkiego optymizmu. W oficynie na Małej Nikickiej między Fandorinem a jego sługą doszło do długiej, poważnej rozmowy po japońsku, przy czym w zasadzie mówił Erast Pietrowicz, a Masa słuchał i ciągle powtarzał: Hai, hai. W trakcie perory radca stanu narysował na kawałku papieru plan, który wyglądał następująco: Potem odpowiedział na kilka pytań Masy i najspokojniej poszedł spać, chociaż była dopiero trzecia po południu i nic ważnego do tej pory nie zrobił. Spał długo, do szóstej. Wstał, zjadł z apetytem kolację, poćwiczył i włożył angielski sportowy garnitur, lekki i niekrępujący ruchów: krótka marynarka w kratę, obcisła jedwabna kamizelka, wąskie spodnie ze strzemiączkami. Ale na tym toaleta Erasta Pietrowicza się nie zakończyła. Za elastyczną taśmę podwiązek prawej skarpetki wsunął maleńki sztylet w cieniutkim futerale z naoliwionego papieru; do kabury na plecach wsunął „buldoga” - miniaturowy pistolet, skonstruowany z myślą o cyklistach, którym dokuczają bezdomne psy; a do drugiej kabury, przystosowanej do noszenia pod pachą, schował swoją ulubioną broń - siedmiostrzałowego gerstala-bayarda, najnowszy wynalazek majstrów z Liege. Sługa próbował jeszcze umocować na pasie Fandorina groźnie wyglądający stalowy łańcuch z dwoma ciężarkami, ale od tej niekonwencjonalnej broni radca stanu zdecydowanie się odżegnał, ponieważ podczas marszu kulki uderzały o siebie, co zwracało uwagę otoczenia. - Sam niczego nie rozpoczynaj - kolejny raz powtórzył Erast Pietrowicz swojemu wiernemu pomocnikowi, narzucając w przedpokoju szubę pokrytą z wierzchu suknem. - Po prostu zapamiętaj, do jakiego. Potem zastukasz umówionym sposobem do szóstego, a ja ciebie wpuszczę. Wakatta* [Zrozumiałeś (jap.).]? - Wakattemas - dzielnie odpowiedział Masa. - De mo...** [Zrozumiałem. Ale... (jap.).] - Nie dokończył, ponieważ do drzwi zadzwoniono: raz, dwa, trzy. - To pańska nowa nałożnica - westchnął kamerdyner. - Tylko ona dzwoni tak niecierpliwie. - Wchodzisz czy wychodzisz? - spytała Esfira, widząc, że Erast Pietrowicz stoi w szubie, a w rękach trzyma cylinder. Objęła go, przycisnęła policzek do jego warg. -Wychodzisz. Nos masz ciepły. Jeślibyś przyszedł, nos byłby zimny. I z jakiegoś powodu pachniesz piżmem. Kiedy wrócisz? Będę czekała, strasznie się stęskniłam. - Esfiro, prosiłem ciebie, abyś wcześniej dzwoniła - zasmucił się Fandorin. - Rz-rzeczywiście wychodzę i na razie nie wiem, kiedy wrócę. I Masa też zaraz wyjdzie. - Nie znoszę telefonu - odcięła się czarnooka piękność. - Jest jakiś taki... martwy. I dokąd to się wybierasz? - Mam w-ważną sprawę - odpowiedział wymijająco Erast Pietrowicz i nagle, poddając się podświadomemu porywowi, szybko dorzucił. - Spotykam się z księciem Pożarskim w łaźniach Pietrosowa. W „szlacheckim” dziale... kabina numer pięć. Twarz radcy stanu w tym samym momencie pokraśniała, długie rzęsy zadrżały z poczucia winy. - To j-jest w szóstym, nie w piątym. Pomyliłem się... - Boże, a jaka dla mnie różnica, w którym gabinecie spotykasz się z tym niegodziwcem! Ale sobie towarzystwo znalazłeś! W łaźni! To wręcz zniewalające! - Esfira rozchichotała się ze złością. - Męskie zabawy, wiele o tym słyszałam. Przypuszczam, że i dziewki sobie wezwiecie. Żegnam, panie radco, więcej już mnie pan nie zobaczy! I zanim Fandorin zdążył otworzyć usta, drzwi trzasnęły ogłuszająco. Na ganku zastukały obcasiki, zaskrzypiał śnieg pod stopami biegnącej. - To nie kobieta, tylko wybuch Fudżijamy w piątym roku ery Wiecznego Skarbu - zachwycił się Masa. - Mówi pan więc, że nie muszę brać broni? Nawet najmniejszego nożyka, który tak wygodnie można ukryć w przepasce nadbiodrowej? * Schować noża i tak nie byłoby gdzie, ponieważ na sali basenowej nikt przepasek nadbiodrowych nie nosił. Mężczyźni byli całkowicie goli i na gust Masy zupełnie brzydcy - owłosieni niczym małpy, z bardzo długimi rękoma i nogami. Szczególnie nieprzyjemnie było patrzeć na jednego, z gęstym rudym owłosieniem na brzuchu i piersi. Masa nieraz z dumą oglądał swoje gładkie, pięknie zaokrąglone, korpulentne ciało. Jeśli ma rację angielski uczony, mędrzec Darwin, i człowiek rzeczywiście pochodzi od małpy, to Japończycy na tej drodze dotarli znacznie dalej niż rudowłosi. W łaźni Masie zupełnie się nie podobało. Woda była niedostatecznie gorąca, nieprzyjemne kamienne ściany zbyt migotały, a i samo oczekiwanie na niewiadomą coś nadmiernie się przeciągało. Oprócz kamerdynera pluskało się w basenie dziewięciu mężczyzn. Trudno powiedzieć, ilu z nich było bandytami. Jeśli chodzi o jednego, ponurego, czarnowłosego, z wielkim jak u kappy nosem i szczupłym, muskularnym torsem, to żadnych wątpliwości być nie mogło - na jego bokach i na piersi czerwieniały świeże blizny, a lewe ucho miał obcięte. Doświadczonym wzrokiem Masa od razu rozpoznał - ślady ciosów ostrego ostrza. Oczywisty jakuza, tylko bez pięknych, kolorowych tatuaży. Masa starał się być jak najbliżej tego podejrzanego osobnika. Ale niektórzy z zażywających kąpieli wyglądali zupełnie zwyczajnie. O, na przykład szczuplutki młodzieniec o białej cerze, siedzący niedaleko na brzeżku. Z roztargnieniem zabawiał się łańcuszkiem przykutym do poręczy z brązu, która opasywała cały basen. Poręcz służyła do tego, żeby się jej trzymać, ale po co przyczepiono żelazną obręcz na łańcuszku, Masa nie mógł się domyślić, ale nie łamał sobie tym głowy, ponieważ miał ważniejsze zajęcia. Na galerię, usytuowaną za kolumnami, wychodziło sześcioro drzwi, jak przedstawiono to na planie. Pan powinien był znajdować się za ostatnimi drzwiami z prawej. Tam bandyci nie dotrą. Wedrą się przez jedne z pierwszych czterech drzwi. Trzeba tylko dokładnie zapamiętać, dokąd się włamali, i pobiec do panicza. Nie ma nic prostszego. Ale jak bandyci obędą się bez broni? Rudowłosi nie umieją zabijać gołymi rękoma, im obowiązkowo niezbędna jest stal. A skąd w łaźni wziąć pistolet czy nóż? - Czas - powiedział nagle człowiek z bliznami. Krzyki i pluski w tej samej chwili zamilkły. Dwie pary rąk silnie wzięły z tyłu Masę za jego prześliczne boki, popchnęły do brzegu i zanim kamerdyner oprzytomniał, mile wyglądający młody człowiek wyciągnął łańcuszek z wody. Na końcu łańcuszka znajdowało się jeszcze jedno żelazne kółko, które natychmiast zamknęło się na nadgarstku Masy. - Spokojnie, panie - powiedział młokos. - Niech pan się nie rusza a nic złego się panu nie stanie. - Ej, panowie, co to za kawały! - rozległ się obok zdziwiony krzyk. Masa odwrócił się i zobaczył, że w taki sam sposób przykuto do poręczy jeszcze trzech mężczyzn, widocznie zwykłych gości. Wszyscy pozostali kąpielowicze - sześciu młodych mężczyzn, z nosatym przywódcą włącznie - szybko wydostali się z basenu. W tej samej sekundzie z drzwi wiodących do rozbieralni wybiegło jeszcze dwóch, kompletnie ubranych, a każdy trzymał w rękach górę odzieży. Goli rozbójnicy zaczęli się szybko ubierać, nie zwracając uwagi na pełne oburzenia okrzyki przykutych. Masa szarpnął łańcuch, ale ten trzymał mocno. To były najlepsze kajdanki, jakie zakłada się aresztowanym przestępcom - jak mógł się tego nie domyślić? Rozbójnicy przyszli najwcześniej, przyczepili okowy jednym końcem do poręczy, a drugi zanurzyli w wodzie, i czekali na umówioną godzinę. Podstępna, nieuczciwa pułapka pozbawiła Masę możliwości wypełnienia obowiązku. Teraz bandyci włamią się do jednej z kabin, zobaczą, że tam nie ma nikogo, i zaczną sprawdzać pozostałe, a uprzedzić pana nie sposób. Krzyczeć nie ma sensu. W świecącej sali każdy jęk rozsypie się w niepotrzebne echa, zmiesza z pluskiem wody i zgiełkiem kąpielowiczów. Masa oczywiście umiał krzyczeć bardzo, bardzo głośno, i możliwe, że pan przez zamknięte drzwi usłyszy jego głos. Tylko że pan nie zechce znaleźć schronienia w ucieczce, a na odwrót, pospieszy Masie na pomoc. A do tego właśnie nie wolno było dopuścić w żadnym razie. Jaki wniosek? Odczekać, dopóki bandyci nie włamią się do jednej z kabin, i wtedy wrzeszczeć ile sił w płucach. W tym czasie bandyci się ubrali i w ich rękach pojawiły się, nie wiadomo skąd, rewolwery. Ośmiu ludzi z pistoletami to zbyt dużo - pomyślał Masa. Gdyby byli bez rewolwerów, z nożami, to jeszcze nic. We dwóch można by sobie poradzić. A tak - zupełnie kiepsko: pan jest sam, ich ośmiu i jeszcze rewolwery. Główny jakuza szczęknął kurkiem. - Pożarski jest zręczny - rzucił. - Nie tracić czasu po próżnicy, od razu otworzyć ogień. Jemiela, Gwóźdź, wy do drzwi. Dwóch najwyższych rozbójników wbiegło na górę, po marmurowych schodach, pozostali trzymali się trochę z tyłu. Dają pierwszym dwóm miejsce na rozbieg, żeby mogli wyważyć drzwi - domyślił się Masa. Ciekawe, dokąd skręcą - w lewo, do pierwszych trzech kabin, czy na prawo? Skręcili w prawo. Pewnie idą do czwartej. Ale bandyci wyznaczeni do roli tarana minęli, nawet nie spojrzawszy, czwarte drzwi. Nie zatrzymali się też i przy piątych. Masa, chociaż stał po pierś w ciepłej wodzie, z przerażenia poczuł lodowate dreszcze. - Dannaaaa! Ki-o zukeee!!!!* [Panie! Strzeż się! (jap.).] Erast Pietrowicz wszedł paradnym wejściem do łaźni Pietrosowa dokładnie o dziesiątej. - Czekają już na pana w szóstej - zameldował z ukłonem łaziebny. - Do pozostałych pięciu jeszcze nikt nie przybył. - Przybędą - odpowiedział radca stanu. - P-później. Ruszył szerokim korytarzem, wszedł na półpiętro, znowu korytarz, zakręt. Po prawej znajdowało się wejście do damskiej połowy, po lewej zaczynały się kabiny, a za nimi były schody służbowe. Zanim otworzył drzwi do kabiny, Fandorin jeszcze raz rozejrzał się z zadowoleniem. Jeśli dojdzie do szybkiej rejterady, będzie wygodnie: jeden osłania ogniem, drugi dobiega do rogu. Potem na odwrót. Trasy do przebiegania krótkie, ryzyko zarobienia kuli minimalne. Zresztą strzelanina jest mało prawdopodobna. - Dużo bawi o tej porze gości w d-damskiej części? - spytał na wszelki wypadek oprowadzającego. Ten uśmiechnął się z pełnym szacunkiem, ale odpowiedział ze śladem dwuznacznej aluzji. - Na razie wiele, ale nowe nie przybędą. Dla słabej płci już trochę późno. - Tu jest ich wejście, a wyjście? - zaniepokoił się Fandorin. - Wyjście jest z drugiej strony. Specjalnie tak zbudowano. Kobieta, wasza miłość, nie lubi, kiedy ją widzą w łaźni - z ręcznikiem na włosach. Zamiast wychodzić przez główne, wolą myknąć bocznymi w saneczki i adieu. Erast Pietrowicz dał mu monetę i wszedł do kabiny. - Jak młody obwieś czeka na spotkanie... oczekiwałem cały dzień tej chwili... coś tam, coś tam... gdy w me podziemie zejdę* [Cytat ze Skąpego rycerza Puszkina w przekładzie Seweryna Pollaka.] - powitał go goły, zadowolony z siebie Pożarski, usadowiony w fotelu, z cygarem w zębach. Przed księciem na stoliku stała butelka cache blanc, kieliszki, taca z owocami, leżała rozpostarta gazeta. - Szampan? - spytał Fandorin, unosząc trochę brwi. - Mamy jakiś p-powód do radości? - Ja mam - odpowiedział zagadkowo Gleb Gieorgijewicz. - Ale po kolei, nie będziemy wybiegać naprzód. Niech pan się rozbierze, opłucze (wskazał na malutki basen w podłodze), a potem porozmawiamy. A pan ma jakiś łup? Erast Pietrowicz spojrzał na zamknięte drzwi, które prowadziły do sali ogólnej, i rzekł wymijająco: - Wkrótce b-będzie. Pożarski spojrzał na niego z zaciekawieniem i owinął butelkę serwetką. - No, co pan tak stoi jak kupiec na rynku niewolników. Proszę się rozbierać. Tego Erast Pietrowicz nie planował, ponieważ przewidywał duże prawdopodobieństwo pospiesznego odwrotu, ale spacerować w ubraniu przed zupełnie gołym człowiekiem było głupio i nieskromnie. A jeśli zasadzka zupełnie się nie uda? Stać tak w marynarce? Na szczęście wygodny i prosty sportowy garnitur da się włożyć w zaledwie kilka sekund - ostatecznie bieliznę, kamizelkę, mankiety i kołnierzyk można po prostu porzucić. - Pan co, wstydzi się? - zaśmiał się książę. - Jakie to podobne do pana! Radca stanu zdjął odzież i położył ją na kanapie tak, aby na górze znajdowały się oba rewolwery i sztylet. Pożarski gwizdnął. - Poważny arsenał. Szanuję przezorność. Sam jestem taki. Pokaże mi pan potem swoje zabawki? A ja panu pokażę swoje. Ale najpierw do rzeczy. Niech pan nurkuje, zanurzy się. Jedno drugiemu nie przeszkadza. Erast Pietrowicz jeszcze raz z ukosa spojrzał na drzwi i wskoczył do basenu, ale nawet się nie popluskał w ciepłej wodzie - od razu wyszedł. - Z pana istny Antinous. - Książę z uznaniem przypatrywał się budowie ciała Fandorina. - Trochę dziwaczne warunki na spotkanie operacyjne. To co, do rzeczy? - Do rzeczy. Radca stanu usadowił się w fotelu i też zapalił, ale mięśnie nóg miał napięte, gotów się poderwać, gdy tylko Masa zastuka do drzwi. - Co z Dianą? - zapytał książę z całkiem zrozumiałą wesołością w głosie. - Przyznała się do grzechów? Intonacja pytania wydała się Fandorinowi dziwna, toteż nie odpowiedział od razu. - Lepiej o-opowiem panu o swoich osiągnięciach trochę później. Mam poważne podstawy sądzić, że g-główny winowajca zostanie wykryty jeszcze dzisiaj. Ale te słowa nie wywarły na interlokutorze oczekiwanego efektu. - Już wiem, jak znaleźć naszą nieuchwytną GB - sparował książę. - I już bardzo szybko wszystkich ich zwinę. Erast Pietrowicz poczuł, że robi się blady. Jeśli Pożarski mówi prawdę, to oznacza, że potrafił znaleźć krótszą i pewniejszą drogę do rozwiązania złożonego problemu. Pokonując urażoną miłość własną, Fandorin rzekł: - G-gratuluję, to wielki sukces. Ale w jaki... Nie musiał kończyć, ponieważ w tej samej sekundzie zza drzwi dobiegł krzyk. Słów nie można było rozróżnić, ale głos bez żadnej wątpliwości należał do Masy. A to mogło oznaczać tylko jedno: coś przeszkodziło w realizacji planu. Coś wyjątkowo niebezpiecznego. Erast Pietrowicz podniósł się, żeby doskoczyć do odzieży, jednak w tym samym momencie rozległ się ogłuszający trzask i drzwi wiodące do sali basenowej wyleciały z zawiasów pod silnym uderzeniem. Do kabiny z rozpędu wpadli dwaj mężczyźni, za nimi pchali się następni - cała sfora. Fandorin nie musiał liczyć sekund, aby zrozumieć, że nie zdąży już pochwycić ani odzieży, ani broni. Pozostała jedynie nadzieja, że starczy czasu, by wyskoczyć na korytarz. Pożarski wyrwał spod gazety dwulufowy pistolecik i dwukrotnie wystrzelił. Pierwszy z napastników rozłożył ręce, przebiegł siłą bezwładu jeszcze kilka kroków i wpadł twarzą do basenu, a książę cisnął rozładowaną broń i ze wstrząsającą szybkością rzucił się w ślad za Fandorinem. Do drzwi dotarli jednocześnie, zderzając się w nich gołymi torsami. Na głowę Erasta Pietrowicza posypał się pył - to w futrynę trafiła kula, a w następnej sekundzie obaj urzędnicy państwowi wypadli na korytarz. Pożarski, nie obracając się, skręcił w prawo. Ucieczka w tym kierunku nie miała sensu, a pierwotna kalkulacja, z obliczonymi kolejnymi odcinkami ucieczki pod osłoną wspierającego ognia, straciła wszelkie znaczenie, z powodu braku broni. Radca stanu rzucił się w lewo, ku schodom służbowym, chociaż nie wiedział, dokąd prowadzą. Kiedy złapał ręką za poręcz, poczuł ukłucia oderwanych od ściany kawałków tynku. Szybko się obejrzał, zobaczył, że ściga go trzech ludzi, i popędził na górę - zdążył zauważyć, że na dole jest krata. Wielkimi susami, po trzy stopnie, pokonał jeden ciąg schodków - napotkał drzwi zamknięte na kłódkę. Jeszcze dwa przęsła - i znowu kłódka. Na dole rozlegały się szybkie kroki. Pozostało jeszcze tylko jedno przęsło. Na górnym podeście ciemniały niewyraźnie jeszcze drzwi. Zamknięte! Żelazna antaba, kłódka. Erast Pietrowicz chwycił rękoma za zimną taśmę metalu i zgodnie z zasadami nauki o wykorzystaniu mocy wewnętrznych wyobraził sobie, że jest ona z papieru. Pociągnął bezużyteczną przegrodę do siebie i kłódka nagle oderwała się i upadła, sunąc na dół po kamiennych schodkach. Triumfować nie było czasu. Fandorin wbiegł do jakiegoś ciemnego pomieszczenia o niskim, ukośnym suficie. Poprzez maleńkie okienka widać było spadzisty, mętnie świecący w blasku księżyca dach. Jeszcze jedne drzwi, wątłe i niezamknięte. Wystarczyło kopnięcie. Urzędnik do specjalnych poruczeń wybiegł na dach i w pierwszej chwili lodowaty wiatr pozbawił go tchu. Ale to nie zimno było tu najgorsze. Jedno omiatające spojrzenie powiedziało mu wszystko: stąd nie ma dokąd uciec. Fandorin pobiegł do jednej z krawędzi. Daleko w dole zobaczył oświetloną ulicę, ludzi, ekwipaże. Przebiegł na przeciwległą stronę. Na dole - zaśnieżone podwórze. Na dalsze badania nie starczało czasu. Od nadbudówki strychu oderwały się trzy cienie i powoli ruszyły ku skazanemu na zgubę człowiekowi, który zastygł nad przepaścią. - Szybko pan biega, panie radco stanu - jeszcze z daleka zaczął mówić jeden z prześladowców. Twarzy nie można było rozpoznać. - Zobaczymy, czy umie pan też latać. Erast Pietrowicz odwrócił się do cieni plecami, ponieważ oglądanie ich było bezsensowne i nieprzyjemne. Spojrzał w dół. Latać? Zobaczył pod sobą nagą ścianę, bez okien, śnieg. Gdyby było choć drzewo - można by skoczyć, spróbować złapać się gałęzi. Latać? Za najwyższy stopień wtajemniczenia w klanie skradających się, którzy nauczyli Fandorina sztuki kierowania swoim duchem i ciałem, uważano opanowanie triku nazywanego lotem jastrzębia. Erast Pietrowicz niejednokrotnie oglądał rysunki w starych rękopisach, gdzie technika tej niewiarygodnej sztuczki była wyjaśniona bardzo szczegółowo. W odległych czasach, kiedy królestwa Kraju Słonecznego Korzenia wiodły ze sobą wielowiekową wojnę, skradający się byli uważani za niepokonanych zwiadowców. Nie sprawiało im kłopotu wspinanie się po pionowych murach, przenikanie do osaczonych twierdz i wykradanie tajemnic obrońców. Jednak znacznie trudniej było wydostać się z powrotem ze zdobytymi informacjami. Nie zawsze zwiadowca miał dostatecznie dużo czasu, aby opuścić drabinkę sznurową czy chociaż jedwabny sznur. Dlatego wymyślono „lot jastrzębia”. Instrukcja brzmiała: „Skacz bez wybicia się, tak żeby odległość dzieląca cię do ściany wynosiła dwie stopy, nie więcej i nie mniej. Ciało utrzymuj idealnie prosto. Licz do pięciu, potem biegnij, mocno uderzając nogami o ścianę, dokonaj przewrotu w powietrzu i ląduj, nie zapominając odmówić modlitwy do Buddy Amidy”. Opowiadano, że dawni mistrzowie potrafili wykonać „lot jastrzębia” z murów o wysokości stu siaku, co wynosi piętnaście sążni, ale Erast Pietrowicz w to nie wierzył. Przy liczeniu do pięciu ciało zdąży przelecieć na odległość najwyżej pięciu-sześciu sążni. Kończące lot salto najwidoczniej osłabia siłę upadku, ale mimo to mała jest szansa ocalenia, gdy skacze się z wysokości ponad sześciu-siedmiu sążni. Nawet jeśli niesłychanie zwinny skoczek cieszy się szczególną przychylnością Buddy Amidy. Jednak na sceptycyzm chwila nie była odpowiednia. Z tyłu zbliżały się powolne kroki - panom nihilistom pośpiech nie wydawał się konieczny. Ile tutaj będzie siaku? - próbował sobie wyobrazić radca stanu. Nie więcej niż pięćdziesiąt. Dla zwiadowcy w średnim wieku to pestka. Pamiętając, że skakać należy bez odbicia, wyprostował się i zrobił krok w pustkę. Wrażenie lotu wydało się Erastowi Pietrowiczowi obrzydliwe. Żołądek podjął próbę wyjścia przez gardło, a płuca zamarły, nie mając siły wykonać ani wdechu, ani wydechu, ale to wszystko było nieistotne. Najważniejsze - odliczać. Na pięć Fandorin z całych sił odepchnął nogi do tyłu, odczuł jak płomień bolące dotknięcia twardej powierzchni i wykonał stosunkowo nieskomplikowaną figurę „atakująca żmija”, nazywaną w europejskich cyrkach podwójnym saltem. Namu Amida Bucu* [Chwała Buddzie Amida (jap.).] - zdążył powiedzieć w myśli, zanim przestał cokolwiek widzieć i słyszeć. Potem przytomność wróciła, ale nie w pełni: było bardzo zimno, nie było czym oddychać i kompletnie nic nie widział. W pierwszej sekundzie wystraszył się, że z powodu braku modlitwy trafił do buddyjskiego Lodowego Piekła, gdzie zawsze jest chłodno i ciemno. Ale w Lodowym Piekle raczej nie znają rosyjskiego, a głuche głosy, dochodzące skądś tam, spod niebios, rozmawiały właśnie w tym języku. - Szwarc, gdzie on się podział? Jakby się pod ziemię zapadł. - Tam! - zakrzyczał drugi głos, młodzieńczy i dźwięczny. - W zaspie leży! Po prostu odleciał dalej. Dopiero teraz ogłuszony upadkiem Fandorin zrozumiał, że nie zginał i nie oślepł, tylko rzeczywiście leży twarzą w głębokiej zaspie. Oczy, usta i nawet nos zatkane były śniegiem, dlatego nie mógł oddychać i nic nie widział. - Idziemy - zdecydowali na górze. - Jeśli nie zdechł, to wszystkie kości sobie połamał. I pod niebem zapadła cisza. Wszystkich na pewno nie połamał - to radca stanu zrozumiał, kiedy udało mu się, z początku na czworaka, podnieść z zaspy, a później całkowicie się wyprostować. Czy to wiedza skradających się go uratowała, czy to Budda Amida, ale najpewniej - leżąca w najdogodniejszym miejscu zaspa. Chwiejąc się, przeciął podwórze, przez bramę wyszedł na Zwonarny zaułek i wpadł wprost w objęcia stójkowego. - Boże ty mój, zupełnie już zwariowali! - jęknął ten, zobaczywszy oblepionego śniegiem nagiego mężczyznę. - Najpierw strzelają na wiwat zupełnie bez powodu, potem w śniegu kąpią się nagusieńcy! No, dobry panie, prześpisz się za kratą w rewirze. Erast Pietrowicz jeszcze chwilę chwiał się, uczepiony wyłogów szorstkiego, oszronionego szynelu, po czym powoli zaczął się osuwać na ziemię. Rozdział dwunasty Żyrafy Z przeprowadzką do nowego mieszkania były problemy - policyjni szpiedzy przesiewali Moskwę tak gęstym sitem, że zwracać się o pomoc do sympatyków stało się zbyt niebezpieczne. Spróbuj się domyślić, którzy z nich nie są obserwowani. Zdecydowali się pozostać na Woroncowym Polu, tym bardziej że pojawił się jeszcze jeden domysł. Jeżeli TG jest tak dobrze poinformowany o planach żandarmów, to po co utrudniać mu kontakty z grupą? Kimkolwiek był ten tajemniczy korespondent, jakiekolwiek miał cele, jasne, że jest sojusznikiem, i to nieocenionym. Wczorajsza akcja w łaźniach Pietrosowa poszła fatalnie. Przede wszystkim stracili Gwoździa, którego dosięgła kula wicedyrektora policji. Ten ponad ludzkie możliwości sprawny jegomość znowu im uciekł, choć Grin osobiście kierował pogonią. Z radcą stanu Fandorinem też nie poszło tak, jak trzeba. Jemiela, Szwarc i Nobel powinni byli zejść na podwórze i go dobić. Głęboki śnieg mógł osłabić siłę upadku. Zupełnie możliwe, że urzędnik do specjalnych poruczeń wykręcił się drobnostkami w rodzaju połamanych nóg czy odbitych nerek. Jeszcze wczoraj wieczorem, kiedy Grupa Bojowa, uzupełniona o sprawdzonych podczas eksu moskwian, przygotowywała się do akcji w łaźniach Pietrosowa, Igła przyniosła chemikalia od Aronzona i zapalniki. Dlatego dzisiaj Grin zajął się uzupełnieniem arsenału, przekształcając gabinet w laboratorium. Palnik do podgrzewania parafiny zrobili z lampy naftowej, a do zmielenia kwasu pikrynowego wykorzystali młynek do kawy; rolę retorty odegrało naczynie po oliwie, a samowar przekształcili w całkiem sprawny aparat destylacyjny. Sniegir przygotowywał korpusy i napełniał je wkrętami. Reszta odpoczywała. Jemiela dalej zaczytywał się swoim Monte Christo i jedynie z rzadka zaglądał do gabinetu, żeby podzielić się wrażeniami z lektury. Z nowicjuszy - Marata, Bobra, Szwarca i Nobla - i tak żadnej korzyści nie było. Usiedli w kuchni i grali w karty. Grali jedynie na pstryczki w głowę, ale hazardowo - z hałasem, rechotem i krzykami. To nic. Chłopcy są młodzi, weseli, niech się pobawią. Przygotowanie wybuchowej żelatyny było bardzo żmudne, trwało wiele godzin i wymagało pełnej koncentracji i uwagi. Jeden błahy, niezręczny ruch - i mieszkanie wyleci w powietrze, ze strychem i dachem włącznie. O trzeciej po południu, kiedy praca była w toku, rozległ się dzwonek telefonu. Grin zdjął słuchawkę i poczekał, aż dzwoniący się odezwie. Igła. - Privat-dozent zachorował - powiedziała z troską. - Bardzo dziwnie. Kiedy od was wróciłam, na wszelki wypadek spojrzałam przez lornetkę na jego okna - a nuż „chemiczna” ofiarność Aronzona nie pozostała niezauważona? Patrzę - story są zasłonięte. Halo - przerwała nagle, zaniepokojona milczeniem w słuchawce. - To pan, panie Sievers? - Tak - odpowiedział spokojnie, przypominając sobie, że zsunięte zasłony oznaczają wpadkę. - Rano? Dlaczego pani mnie wcześniej nie poinformowała? - Po co? Jeśli go wzięli, nie możemy mu pomóc. Wyrządzilibyśmy niedźwiedzią przysługę. - To dlaczego teraz? - Pięć minut temu jedna stora została odsłonięta! - wykrzyknęła Igła. - Natychmiast zadzwoniłam na Ostożenkę i poprosiłam profesora Brandta, tak jak się umówiliśmy. Aronzon odpowiedział: „To pomyłka, nie ten numer”. I jeszcze raz powtórzył, jakby prosił, aby się pospieszyć. Głos miał drżący, mizerny. Taka odpowiedź zgodnie z ustaleniami oznaczała, że Igła powinna przyjść sama - to Grin pamiętał. Co się stało z Aronzonem? - Ja pójdę - powiedział. - Sprawdzę. - Nie, pan nie może. Za duże ryzyko. I najważniejsze - po co? No, co mu może grozić? A pana należy chronić. Pojadę na Ostożenkę, a potem tu wrócę. - Dobrze. Już nie mógł się skupić na pracy w zainspirowanym laboratorium, przeszkadzała mu narastająca trwoga. Dziwna historia: najpierw sygnał wpadki, a potem niespodziewanie wezwanie. Nie należało posyłać Igły. Błąd. - Wychodzę - powiedział do Sniegira, wstając. - Jest sprawa. Jemiela niech przejmie dowództwo. Mieszaniny nie dotykać. - Mogę z tobą? - poderwał się Sniegir. - Jemiela zaczytuje się, oni rżną w karty, a co ja mam robić? Puszki wszystkie przygotowałem. Nudno. Grin pomyślał i zdecydował: a niech idzie. Jeżeli coś się stanie, przynajmniej uprzedzi towarzyszy. - Skoro chcesz... * Z ulicy wszystko wyglądało normalnie. Najpierw przejechali dorożką koło domu, wpatrując się w okna. Nic podejrzanego. Jedna stora odsunięta. Potem rozdzielili się i przeszli wzdłuż Ostożenki piechotą. Nie było żadnych znudzonych stróży ani handlarzy o świdrujących spojrzeniach, ani powolnych przechodniów. Domu najwyraźniej nie obserwowano. Trochę uspokojony, Grin wysłał Sniegira do fryzjerni, usytuowanej akurat naprzeciw wejścia do domu Aronzona, żeby zgolił puszek na policzkach. Polecił mu usiąść przy witrynie i obserwować okno sygnałowe. Jeśli podniesie się druga zasłona, ma przyjść na górę. Jeśli przez dziesięć minut nic się ze storami nie będzie działo, to znaczy, że w mieszkaniu jest zasadzka. Wtedy ma natychmiast uciekać. Na drzwiach była miedziana tabliczka: Zatrzymał się i podsłuchiwał. Stał długo, ponieważ z mieszkania dochodziły dziwaczne dźwięki - jakby cichy skowyt zamkniętego psa. Raz dosłyszał bardzo krótki i przenikliwy okrzyk, którego nie sposób było zrozumieć: jakby ktoś chciał wrzasnąć co sił w piersiach, ale się zadławił. Bez poważnego powodu nikt nie będzie dławił swojego krzyku, a psa Aronzon nie miał, dlatego Grin wyciągnął rewolwer i zadzwonił do drzwi. Zlustrował wzrokiem klatkę schodową: ściany grube, solidne. Strzelać na schodach nie warto - wszyscy usłyszą; co innego, jeśli strzał padnie w mieszkaniu. Szybkie kroki w korytarzu. Dwóch mężczyzn. Zadźwięczał łańcuszek, skrzydło drzwi się uchyliło i Grin z rozmachem uderzył rękojeścią rewolweru prosto między błyszczące oczy. Pchnął z całych sił drzwi, przeskoczył przez tego, który upadł (zobaczył tylko, że miał białą koszulę z zakasanymi rękawami), spostrzegł jeszcze jednego, który osłupiał z zaskoczenia. Chwycił go za gardło, żeby nie krzyczał, i mocno uderzył jego głową o ścianę. Przytrzymał zwiotczałe ciało, gdy osuwało się na podłogę. Znajoma twarz, gdzieś już widział te podkręcone rude wąsiki, tę kamlotową marynarkę. - Co tam? - rozległ się głos z głębi mieszkania. - Macie? Dawajcie tutaj! - Tak jest! - warknął Grin i pobiegł korytarzem w kierunku, z którego dochodził głos, prosto i w prawo, do bawialni. Trzeciego, o różowej twarzy, białowłosego, poznał od razu i wtedy przypomniał sobie i dwóch pierwszych. Sztabsrotmistrz von Seidlitz, dowódca obstawy generała Chrapowa, i dwóch jego ludzi. Widział ich w Klinie, w wagonie. W pokoju było wiele rzeczy, którym należało się przyjrzeć, ale teraz brakowało na to czasu, ponieważ żandarm (nie w mundurze, jak uprzednio, lecz w trójczęściowym garniturze piaskowego koloru), zobaczywszy nieznajomego z rewolwerem w ręku, natychmiast wsunął rękę pod marynarkę. Grin strzelił raz, celując w głowę, żeby mieć pewność, ale nie trafił dokładnie. Von Seidlitz chwycił się za rozerwane kulą gardło, zabulgotał i siadł na podłodze. Jego wiecznie zaróżowione oczy albinosa z nienawiścią patrzyły na Grina. Poznał. Grin nie chciał powtórnie strzelać. Po co niepotrzebnie ryzykować? Podszedł do rannego i dobił go uderzeniem kolby rewolweru w skroń. Dopiero teraz mógł rozejrzeć się po pomieszczeniu. Igła była przywiązana do fotela. Sukienkę na piersi miała rozerwaną, można było dostrzec białą skórę i zacienione wgłębienie. W ustach knebel, usta rozbite, pod okiem siniejący krwiak. Z docentem chyba było już całkiem kiepsko. Siedział przy stole, wsparłszy głowę na ręce, rytmicznie się kołysał i cichutko, nieprzerwanie wył. - Zaraz - powiedział Grin i pobiegł z powrotem do korytarza. Ogłuszeni agenci mogli w każdej chwili powrócić do zmysłów. Najpierw dobił tego, który nieruchomo leżał na wznak. Potem wziął się za tego, który leżąc przy ścianie, bezmyślnie mrugał oczami. Zamach, chrzęst kości. Koniec. Znowu biegiem z powrotem. Odsunął kotary, żeby podać sygnał Sniegirowi i rozjaśnić bawialnię. Aronzona nie ruszał - jasne, że żadnej pomocy od niego nie uzyska. Rozwiązał Igłę, wyjął jej knebel z ust. Ostrożnie przetarł chusteczką ociekające krwią wargi. - Wybacz mi - powiedziała. - Niech mi pan wybaczy O mało was nie zgubiłam. Zawsze myślałam, że nie dam się wziąć żywa, ale kiedy złapali mnie za łokcie i pociągnęli za sobą, to jakbym skamieniała. Miałam okazję, możliwość, kiedy posadzili mnie w fotelu. Mogłam wyciągnąć szpilę i wbić w gardło. Tysiące razy sobie wyobrażałam, jak to będzie. I nie wyszło... Nagle jęknęła i zapłakała, po siniejącym policzku popłynęły łzy. - To nieważne - uspokoił ją Grin. - Nawet gdyby pani potrafiła, i tak bym przyszedł. Co za różnica. Te słowa nie pocieszyły Igły, przeciwnie - łzy pociekły dwoma strumieniami. - Naprawdę by pan przyszedł? - zadała bezsensowne pytanie. Grin nawet nie odpowiedział. - Co tu się stało? - spytał. - Co z Aronzonem? Igła postarała wziąć się w garść. - Ten to szef ochrony Chrapowa. Nie od razu zrozumiałam, myślałam, że jest z ochrany. Ale ci się tak nie zachowują, to jakiś wariat. Siedział tutaj od wczoraj. Rozmawiali ze sobą, słyszałam. Ten białowłosy chciał sam pana znaleźć. Całą Moskwę przeszukał. - Jej głos stwardniał, oczy były jeszcze mokre, ale łzy już nie płynęły. - Mieszkanie Aronzona przez cały czas znajdowało się pod tajnym nadzorem ochrany. Pewnie z powodu Rachmeta. A ten - znowu wskazała na martwego sztabsrotmistrza - podkupił filera, który prowadził obserwację. - Von Seidlitz - wyjaśnił Grin. - Nazywał się von Seidlitz. - Filer? - zdziwiła się Igła. - Skąd pan wie? - Nie, ten - wskazał głową, zły na siebie, że traci czas na nieważne szczegóły. - Dalej. - Wczoraj agent zawiadomił von Seidlitza, że byłam u Aronzona i odeszłam z jakimś pakunkiem. Wywiadowca usiłował mnie śledzić, ale mu się nie udało. Ogona nie zauważyłam, ale na wszelki wypadek skręciłam na Prieczystience w przechodnią bramę. Nawyk. Grin przytaknął, ponieważ sam też by tak postąpił. - A kiedy szpicel zameldował von Seidlitzowi, ten z dwoma swoimi ludźmi wtargnął do Aronzona. Torturowali go całą noc. Docent wytrzymał do rana, a potem puścił farbę. Nie wiem, co oni z nim wyprawiali, ale sam pan widzi... Cały czas tak siedzi. Kiwa się i wyje... Z korytarza wbiegł Sniegir. Blady z rozszerzonymi oczami. - Drzwi otwarte! - krzyknął. - Zabici! Kiedy zobaczył, co się dzieje w bawialni, zamilkł. - Zamknij drzwi - polecił Grin. - Tamtych przyciągnij tutaj. I znowu odwrócił się do Igły. - Czego chcieli? - Ode mnie? Żebym powiedziała, gdzie pan jest. Von Seidlitz tylko pytał i przeklinał, a bił tamten z zakasanymi rękawami. - Śmiertelnie blady Sniegir akurat przywlókł po parkiecie, ciągnąc za ręce, agenta w białej koszuli. - Von Seidlitz pytał, ja milczałam. Wtedy tamten bił i zaciskał mi usta, żebym nie krzyczała. - Dotknęła policzka i skrzywiła się. - Niech pani nie dotyka - rzekł Grin. - Opatrzę panią. Ale najpierw trzeba się nim zająć. Podszedł do przerażonego docenta i dotknął jego ramienia. Ze straszliwym jękiem Aronzon przycisnął się do podłokietnika. Zapuchnięta, niepodobna do ludzkiej twarz patrzyła na Grina jednym, strasznie wytrzeszczonym okiem. W miejscu drugiego widoczna była purpurowa jama. - Aaa - jęczał Siemion Lwowicz. - Przyszedł pan. W takim razie musi pan mnie zabić. Ponieważ zdradziłem. I dlatego, że już dłużej nie będę mógł tak żyć. Trudno go było zrozumieć. Zamiast zębów sterczały w jego ustach ostre małe odłamki. - Najpierw mnie po prostu bili. Potem powiesili głową w dół. Później topili. To wszystko robili w łazience, tam... Drżący palec pokazał w stronę korytarza. Cała koszula Aronzona była w plamach zaschniętej krwi. Piętna były na plecach, a nawet na spodniach. - To zupełni szaleńcy. Nie rozumieli, co czynią. Ja wszystko bym wytrzymał, i więzienie, i katorgę, słowo honoru. - Docent chwycił Grina za rękę. - Ale nie mogę bez oczu! Zawsze, od dzieciństwa, bałem się ślepoty! Pan nawet sobie nie wyobraża... - Zadrżał, po czym znowu zaczął się kołysać i cicho wyć. Trzeba było go objąć i silnie nim potrząsnąć. Wtedy Aronzon oprzytomniał i wyseplenił: - Albinos powiedział... już był ranek, a ja myślałem, że ta noc nigdy się nie skończy... powiedział: „Gdzie Igła? Pytam przedostatni raz. Najpierw wypalę kwasem lewe oko, potem - prawe. Tak jak wasi zrobili ze Szwierubowiczem”. Milczałem. Wtedy... - Z piersi Aronzona wyrwał się głuchy szloch. - I kiedy spytał po raz drugi, wszystko powiedziałem. Nie wytrzymałem dłużej! Kiedy zadzwoniła, mogłem ją uprzedzić, ale było mi już wszystko jedno... Wczepił się w Grina dwoma rękoma, błagając oszalałym szeptem: - Niech mnie pan zastrzeli. Wiem, że to dla pana nic. Dla mnie i tak wszystko się skończyło. Złamany, z jednym okiem, a jeszcze po tym... - wskazał podbródkiem w stronę trupów - przepadłem. Nie wybaczą mi ani oni, ani wasi. Grin oswobodził się. - Chce się pan zastrzelić - powiedział twardo - niech się pan sam zastrzeli. Może pan wziąć rewolwer od von Seidlitza. Tylko że to głupota. I wybaczać panu nie ma czego. Każdy ma swoją granicę wytrzymałości. A dla sprawy można być pożytecznym i z jednym okiem. Nawet w ogóle bez oczu. - Ja bym z pewnością też nie wytrwała - rzekła Igła. - Po prostu mnie jeszcze tak naprawdę nie zaczęli torturować. - Pani by wytrzymała. - Grin odwrócił się od nich obojga i polecił Sniegirowi: - Zawieź go do szpitala. Chemik. Wybuch w domowym laboratorium. I od razu znikaj. - A co z nimi? - Sniegir wskazał na trupy. - Sam to załatwię. Kiedy zostali we dwoje z Igłą, zajął się jej twarzą. Przyniósł z łazienki (tam było strasznie - wszędzie krew i kałuże wymiocin) buteleczkę ze spirytusem i watę. Przemył zadraśnięcia, zdezynfekował. Igła siedziała, odchyliwszy do tyłu głowę. Oczy miała zamknięte. Kiedy Grin palcami delikatnie rozchylił jej usta, posłusznie je otworzyła. Ostrożnie dotykał zębów, bardzo białych i równych. Prawy przedni chwiał się, ale niezbyt mocno. Wrośnie. Sukienkę, już i tak rozerwaną, trzeba było i rozciąć jeszcze bardziej. Pod obojczykiem Grin zauważył siną plamę. Lekko nacisnął na kość, pokrytą cieniutką, delikatną skórą. Cała. Igła nagle otworzyła oczy. Patrzyła z góry wzrokiem trochę wystraszonym i zmieszanym. Grinowi z nieokreślonego powodu nagle zaschło w gardle i zapomniał cofnąć palce z jej odsłoniętej piersi. - Ma pan zadrapania - powiedziała cicho Igła. Nieświadomie przykrył podrapany policzek, przypominający o głupiej porażce w łaźniach. - Jestem cała pobita. Nieprzyjemnie na mnie patrzeć, prawda? Zresztą i tak jestem brzydka. Dlaczego pan tak patrzy? Grin mrugnął z poczuciem winy, ale nie spuścił wzroku. Teraz wcale nie wydawała mu się nieładna, chociaż siniak na policzku stawał się coraz wyraźniejszy. Zadziwiające, że ta twarz wcześniej sprawiała wrażenie martwej, wyschłej. Tymczasem była pełna życia i uczuć. Pomylił się także co do barwy Igły: dominowała u niej nie zimna szarość, lecz ciepła, z odcieniem turkusowym. Turkusowe okazały się również jej oczy, które ujawniły nagle niebezpieczną dla terrorysty właściwość - wyciągały z duszy Grina na powierzchnię dawno zapomniany, bezpowrotnie wyblakły lazur. Palce, ciągle jeszcze przyciśnięte do jej ciała, nieoczekiwanie stały się gorące. Grin chciał je oderwać, ale nie mógł. A Igła nakryła jego dłoń swoją. Od tego dotknięcia oboje zadrżeli. - To niemożliwe... Złożyłam sobie przysięgę... I zupełnie zbędne... Zaraz, to zaraz przejdzie... - wyszeptała bez związku. - Tak, niepotrzebne. Zupełnie - zgodził się żarliwie. Gwałtownie przypadł do jej napuchniętych ust i poczuł na języku smak krwi... Zanim odeszli, zatrzymali się na progu, żeby na zawsze zapamiętać to dziwne miejsce, w którym stało się to, co Grin bał się nazwać po imieniu. Przewrócony fotel. Podwinięty skraj dywanu. Trzy zakrwawione ciała. Ostry zapach nafty i ledwie wyczuwalny prochu. Igła powiedziała coś tak niespodziewanego, że Grin aż zadrżał. - Jeśli urodzi się dziecko... Jakie ono potem będzie? Grin zapalił zapałkę i rzucił na podłogę. Wesoły płomień niebieskawym wężykiem pomknął przez bawialnię. Była noc. Cisza. Spali wszyscy oprócz Jemieli, szeleszczącego w gabinecie stronami książki. Grin siedział w sypialni przy łóżku, patrzył na Igłę. Oddychała równo, głęboko, czasami przez sen uśmiechała się do czegoś. Odejść nie mógł - trzymała go mocno za rękę. Siedział tak przez godzinę i dziesięć minut. Cztery tysiące dwieście siedemnaście uderzeń serca. Po tym, co się stało, nie można było jej odesłać do domu. Przyprowadził więc Igłę do konspiracyjnej kwatery. Milczała przez cały wieczór, nie brała udziału w rozmowach, tylko uśmiechała się miękkim, wcześniej nieznanym uśmiechem. Do dziś w ogóle nie widział, żeby kiedykolwiek się uśmiechnęła. Potem zaczęli układać się do snu. Chłopcy rozciągnęli się na podłodze w bawialni, sypialnię odstąpili kobiecie. Grin powiedział, że zakończy przygotowywanie mieszaniny eksplodującej. Zaszedł do Igły. Wzięła go za rękę. Długo leżała i patrzyła. Milczeli. Kiedy przemówiła, znowu go zaskoczyła. - Jesteśmy jak dwie żyrafy. - I cicho się zaśmiała. - Dlaczego żyrafy? - Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc. - W dzieciństwie widziałam ilustrację w książce. Dwie żyrafy. Niezgrabne, tyczkowate. Stały, skrzyżowawszy szyje, i wyglądały tak, jakby nie wiedziały, co one, niezdarne, mają ze sobą dalej począć. Zamknęła oczy i zasnęła, a Grin rozmyślał o tych słowach. Kiedy jej palce zadrgały i puściły jego dłoń, ostrożnie wstał i wyszedł z sypialni. Trzeba było naprawdę zakończyć prace nad mieszanką. Wychodząc na korytarz, przypadkowo spojrzał w stronę przedpokoju i stanął jak wryty. Znowu biały prostokącik. Pod otworem w drzwiach. Pismo brzmiało: Źle. Pokpiliście sprawę. Ale jest szansa naprawić błąd. Jutro Pożarski i Fandorin znowu mają tajne spotkanie. Na skwerze Briusowskim o dziewiątej rano. TG Grin złapał się na tym, że się uśmiecha. A jeszcze dziwniejsza była myśl, która przyszła mu do głowy: Bóg jednak istnieje. Nazywa się TG, jest sojusznikiem rewolucji i ma maszynę do pisania „Remington 5”. Zdaje się, że to nazywają żartem? Coś się zmieniało w nim samym i w całym otaczającym go świecie. Nie wiadomo czy na dobre, czy na złe. Rozdział trzynasty, w którym, jak należy, dochodzi do nieszczęścia Kiedy Erast Pietrowicz się obudził, zobaczył białą przestrzeń z jasną żółtą kulą pośrodku i nie od razu skojarzył, że to sufit i szklana osłona lampy elektrycznej. Obrócił trochę głowę (przy okazji okazało się, że głowa znajduje się na poduszce, a on sam leży w łóżku) i otępiałym ze snu wzrokiem napotkał spojrzenie jakiegoś mężczyzny, który siedział obok i patrzył nań z nadzwyczajną uwagą. Człowiek ten wydał się radcy stanu znajomy, ale skąd - nie mógł sobie przypomnieć. Tym bardziej że jego wygląd zewnętrzny był zupełnie przeciętny: drobne rysy twarzy, równiutki przedziałek, skromniutka szara marynarka. Trzeba spytać, gdzie jestem, dlaczego leżę i która teraz godzina - pomyślał otumaniony Erast Pietrowicz, ale zanim zdążył otworzyć usta, mężczyzna w szarej marynarce zerwał się i szybko wyszedł za drzwi. Odpowiedź trzeba było znaleźć samemu. Zaczął od głównego pytania: dlaczego leży w łóżku? Jest ranny? Chory? Poruszył rękoma i nogami, wsłuchując się w samego siebie, ale niczego niepokojącego nie odkrył, jeśli nie liczyć odrętwienia stawów, jakie odczuwa się po ciężkiej pracy fizycznej albo po kontuzji. I wtedy wszystko mu się przypomniało: łaźnia, skok z dachu, stójkowy. Najwidoczniej świadomość się wyłączyła i zapadł w głęboki sen, niezbędny jego duchowi i cielesnej powłoce do rozprawienia się ze wstrząsem. Raczej wątpliwe, by utrata zmysłów mogła trwać dłużej niż kilka godzin. Sądząc po lampie i zasuniętych kotarach, noc jeszcze nie dobiegła końca. Trzeba więc jedynie pomyśleć, dokąd zanieśliby nagiego człowieka, który stracił przytomność pośrodku zaśnieżonego zaułka. Sądząc z wyglądu pokoju, była to sypialnia, ale nie w domu prywatnym, lecz w drogim hotelu. Do tego wniosku doprowadził Fandorina monogram, zdobiący karafkę, szklankę i popielniczkę, stojące na wykwintnie nakrytym stoliczku. Erast Pietrowicz wziął szklankę, żeby przyjrzeć się monogramowi z bliska. Litera „Ł” pod koroną. Emblemat hotelu „Łoskutna”. Wszystko stało się jasne. To pokój Pożarskiego. Od razu też rozpoznał niepozornego mężczyznę - to jeden z aniołów stróży, zawsze towarzyszących Glebowi Gieorgijewiczowi. Na miejsce rozwiązanych zagadek pojawiły się nowe: Co z księciem? Czy żyje? Odpowiedź uzyskał natychmiast - drzwi otwarły się i do sypialni wpadł sam wicedyrektor, nie tylko żywy, ale chyba też zupełnie zdrowy. - No, wreszcie! - wykrzyknął ze szczerym zadowoleniem. - Doktor zapewnił mnie, że jest pan cały, a pańska utrata przytomności została wywołana jedynie wstrząsem nerwowym. Obiecał, że wkrótce się pan ocknie, ale pan wcale nie chciał dojść do siebie, nie można było pana dobudzić. Już myślałem, że pan na zawsze przekształcił się w śpiącą królewnę i zepsuje mi cały plan. Pozwolił pan sobie spać ponad dobę! Nie spodziewałem się, że ma pan tak wydelikacone nerwy. Zatem rzeczywiście była noc, tyle że już następna. Po „locie jastrzębia” duch i cielesna powłoka Erasta Pietrowicza wymusiły dla siebie urlop na całą dobę. - Mam pytania - bezdźwięcznym szeptem spróbował powiedzieć radca stanu. Przeczyścił gardło i powtórzył, jeszcze ochryple, ale już można było zrozumieć jego słowa. - Mam pytania. Zanim nam p-przerwano, powiedział pan, że trafił na ślad Grupy Bojowej. Jak to się panu udało? - to raz. Co pan przedsięwziął, kiedy spałem? - to dwa. O jakim planie pan mówi? - to trzy. Jak panu udało się uratować? - to cztery. - Uratowałem się w oryginalny sposób, którego nie zechciałem szczegółowo opisywać w raporcie dla najjaśniejszego pana. Z nader zrozumiałych powodów. Zresztą - Pożarski znacząco podniósł palec - w naszym statusie, pana i moim, doszło do sporych zmian. Po wczorajszym zamachu musimy powiadamiać o przebiegu dochodzenia już nie ministra, tylko bezpośrednio kancelarię jego cesarskiej wysokości. Ach, komu ja o tym mówię! Pan to człowiek daleki - na razie daleki - od petersburskiego imperium i nie jest w stanie rzeczowo ocenić sensu tego wydarzenia. - Wierzę panu na słowo. Ale w jaki sposób pan uciekł? Był pan rozebrany i bezbronny, tak jak ja. Na prawo, dokąd pan pobiegł, znajduje się główne wejście, ale dobiec do niego by pan nie zdążył - terroryści podziurawiliby panu p-plecy. - Naturalnie. Dlatego nie pobiegłem do głównego wejścia - Gleb Gieorgijewicz wzruszył ramionami. - Rozumie się, że dałem nura w damską część łaźni. Zdążyłem przeskoczyć przez szatnię i umywalnię, choć swoim bezwstydnym wyglądem wywołałem impulsywne wzburzenie. Ale przyzwoicie ubranym panom, którzy postępowali moim śladem, poszło jeszcze gorzej. Na nich spadł cały gniew piękniejszej połowy ludzkości. Przypuszczam, że moim prześladowcom przyszło pokosztować i wrzątku, i pazurków, i kuksańców. W każdym razie po zaułku za mną nikt już nie biegł, tylko spacerowicze okazywali mojej skromnej osobie nadmierne zainteresowanie. Na szczęście do cyrkułu nie było daleko, inaczej zamieniłbym się w bałwana. Najtrudniej przyszło mi przekonać prystawa, że jestem wicedyrektorem Departamentu Policji. Ale jak panu udało się wyrwać na ulicę? Łamałem sobie nad tym głowę przez cały czas, spenetrowałem w łaźniach Pietrosowa wszystkie zakątki, ale i tak się nie domyśliłem. Przecież schodami, którymi pan pobiegł, można trafić tylko na dach! - Miałem po p-prostu szczęście - odpowiedział wymijająco Erast Pietrowicz i zadrżał, przypominając sobie krok w pustkę. Trzeba było przyznać, że chytry petersburzanin wyszedł z opresji prościej i bardziej pomysłowo. Pożarski otworzył szafę i zaczął rzucać na łóżko ubrania. - Proszę sobie wybrać z tego to, co będzie pasowało. A teraz niech mi pan wyjaśni swoje słowa. Wtedy, w szóstej kabinie, powiedział pan, że oczekuje w najbliższym czasie rozwiązania sprawy. Czy to oznaczało, że przewidywał pan napad? I miał on panu wydać zdrajcę? Fandorin odczekał chwilkę i przytaknął. - I kto się nim okazał? Książę badawczo patrzył na radcę stanu, który nagle strasznie pobladł. - Pan nie odpowiedział jeszcze na wszystkie moje pytania - wyrzekł w końcu. - No, jeśli tak, to proszę. - Pożarski usiadł na krześle, założył nogę na nogę. - Zacznijmy od początku. Oczywiście miał pan słuszność, mówiąc o podwójnym agencie, od razu to zrozumiałem. I podejrzanym dla mnie, tak jak i dla pana, był tylko jeden. Dokładniej mówiąc, jedna - nasza tajemnicza Diana. - Dlaczego w-więc... Pożarski pokazał gestem, że przewidział pytanie i zaraz na nie odpowie. - Żeby nie obawiał się pan rywalizacji z mojej strony. Kajam się, Eraście Pietrowiczu, jestem człowiekiem zupełnie nieprzestrzegającym konwenansów. Zresztą pan już to dawno sam zauważył. Czy pan myślał, że ja będę jak mopsik biegać od filera do filera, od fiakra do fiakra i zadawać im idiotyczne pytania? Nie, ja niepostrzeżenie poszedłem pańskim śladem i dotarłem do skromnej willi na Arbacie, gdzie kwateruje nasza Meduza Gorgonowna. Nie musi pan z takim niezadowoleniem marszczyć brwi! Rzeczywiście postąpiłem niepięknie, ale pan także nie zachował się jak kolega. O Dianie pan opowiedział, a adresik kto ukrył? To się nazywa „wspólna praca”? Fandorin zdecydował, że obrażać się nie ma sensu. Po pierwsze, ten potomek Waregów nie ma ani krzty poczucia godności. A po drugie, sam jest sobie winien - gdzie jego dar obserwacji? - Zostawiłem panu prawo pierwszej nocy. - Książę uśmiechnął się łobuzersko. - Co prawda, to nie na długo zatrzymał się pan w przybytku tej piękności. Kiedy pan opuszczał jej pałac, miał pan tak radosną minę, że ja, grzesznik, pozazdrościłem panu. Czyżby Fandorin, pomyślałem, już ją wypatroszył, i to w takim tempie? Ale z zachowania się czarodziejki wywnioskowałem, że odszedł pan z niczym. - Pan z nią rozmawiał? - zadziwił się radca stanu. Pożarski rozchichotał się, widocznie odczuwając prawdziwą przyjemność z tej konwersacji. - I nie tylko rozmawiałem... Boże mój, a u niego brwi znowu w kształcie dachu! Słynie pan jako pierwszy moskiewski Don Juan, a zupełnie pan nie rozumie kobiet. Nasza bidulka Diana została sierotką, poczuła się porzucona i nikomu niepotrzebna. Wcześniej wokół niej kręcili się sami znani, wpływowi kawalerowie, a teraz, została zwyczajną współpracownicą, i to w dodatku zbył długo pozostającą w centrum niebezpiecznej intrygi. Czyżby nie próbowała znaleźć w panu nowego protektora? No właśnie, widzę po pana rumieńcu, że próbowała. Nie jestem tak zarozumiały, żeby wmówić sobie, że niby zakochała się we mnie od pierwszego wejrzenia. Pan odtrącił biedną kobietę, a ja - nie. Za co zostałem wynagrodzony w pełnej mierze. Damy, Eraście Pietrowiczu, są równocześnie bardziej skomplikowane i znacznie bardziej proste, niż sądzimy. - A więc wydawała jednak Diana? - jęknął Fandorin. - Niemożliwe! - Ona, ona, gołąbeczka. Mechanizm psychologiczny jest dość banalny, szczególnie teraz, kiedy wyjaśniły się wszystkie okoliczności. Widziała się w roli Kirke, władczyni mężczyzn. Jej miłości własnej nadzwyczaj silnie pochlebiało to, że steruje losami groźnych organizacji i samego cesarstwa. Przypuszczam, że Diana odczuwała z tego powodu nie mniejszą rozkosz erotyczną niż w wyniku swoich przygód sercowych. Dokładniej - jedno dopełniało drugie. - Ale jak pan sprawił, że się p-przyznała? - Erast Pietrowicz ciągle nie mógł oprzytomnieć. - Mówię panu, że konstrukcja psychiczna kobiety jest znacznie prostsza, niżby to wynikało z zapewnień panów Turgieniewa i Dostojewskiego. Proszę mi wybaczyć płaskie samochwalstwo, ale w hierarchii królestwa amorów jestem nie fligeladiutantem, tylko co najmniej feldmarszałkiem. Wiem, jak wznieść kobietę na szczyty rozkoszy, szczególnie taką, pożądającą upojeń cielesnych. Najpierw natężyłem wszystkie swoje zdolności, aby mademoiselle Diana przeobraziła się w rozpuszczone lody, a potem nagle ze słodkiego jak syrop stałem się żelaznym. Wyliczyłem wszystkie fakty, jakimi dysponowałem, postraszyłem, ale najsilniej podziałało światło słońca. Odsłoniłem story i ona, jak wampir, zupełnie opadła z sił. - D-dlaczego? Zobaczył pan jej twarz? I kim ona się okazała? - O, to pana zaciekawi - nie wiadomo dlaczego zaśmiał się książę. - Od razu pan zrozumie, gdzie pies pogrzebany. Ale o tym później... Tak więc wyjaśniło się, że otrzymując od Burlajewa i Swierczyńskiego tajne wiadomości, Diana przekazywała je terrorystom z GB, przy czym nie kontaktowała się z nimi bezpośrednio, tylko za pomocą przesyłanych notatek. Podpisywała je inicjałami „TG”, co miało oznaczać „Terpsychora (z) Gór (Helikońskich)” - mam nadzieję, że pan pamięta, iż muzy zamieszkują Góry Helikońskie. Oryginalny dowcip, nie sądzi pan? - Pożarski westchnął. - Dopiero potem zrozumiałem, dlaczego tak łatwo ośmieliła się na szczerość. Wiedziała o naszym spotkaniu w łaźniach i była pewna, że ani ja, ani pan, żywi stamtąd nie wyjdziemy. Odegrała strach i skruchę, żebym jej natychmiast nie aresztował. Liczyła na to, że zechcę ją wykorzystać, aby pojmać terrorystów. I dobrze szacowała. Podstępna bestia, nie można zaprzeczyć. Pewnie jeszcze potem pośmiała się z mojej triumfalnej miny. - A więc to pan jej powiedział, że będziemy w szóstej kabinie? - Twarz Erasta Pietrowicza rozjaśniła się. Ale promyczek nadziei, który się pojawił, natychmiast zgasł. - W tym cały dowcip, że nie. Niczego takiego jej nie mówiłem. Ale o naszym spotkaniu wiedziała, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Kiedy już nocą, płonąc żądzą zemsty, znowu pojawiłem się u Diany, spojrzała na mnie tak, jakbym wrócił z piekieł. Wtedy zrozumiałem: wiedziała, wiedziała, łajdaczka! Tym razem postąpiłem rozsądniej. Zostawiłem swojego człowieka, aby ją obserwował. Jeden dyżurował tutaj, przy panu, drugi zajął posterunek przed domem Diany. Ale skąd ona dowiedziała się o szóstej kabinie? - Pożarski wrócił do nieprzyjemnego tematu. - Pan nikomu nie wspomniał, w ochranie albo w dyrekcji? Pewnie oprócz Burlajewa i Swierczyńskiego jeszcze tam kogoś ma. - Nie, ani w ochranie, ani w żandarmerii o kabinie numer sześć nikomu nie m-mówiłem - wycedził Fandorin, starannie dobierając słowa. Książę przechylił głowę na bok; ze słomianego koloru włosami i czarnymi jak węgle oczami stał się podobny do tresowanego pudla. - No, no. A teraz o moim planie, w którym dla pana przeznaczona jest główna rola. Dzięki podstępnej Dianie wiemy, gdzie się ukrywa Grupa Bojowa. Właściwie ich mieszkanie jest własnością Diany, tylko że nasza współpracownica od dawna tam nie kwateruje. Pod państwowym dachem mieszka jej się ciekawiej. - Pan wie, gdzie skrywa się GB? - Erast Pietrowicz zastygł z ręką nad kieszenią niebieskiego, jakby na jego miarę szytego surduta. - I pan ich dotąd nie pochwycił? - A co to ja jestem? Idiota Burlajew, niech spoczywa w pokoju? - Książę z wymówką pokiwał głową. - Jest ich tam siedmiu, uzbrojonych po zęby. Takie Borodino nam zgotują, że potem znowu trzeba będzie Moskwę odbudowywać jak w dwunastym roku. Nie, Eraście Pietrowiczu. Wyłapiemy ich pieczołowicie, w wygodnym dla nas miejscu i o dogodnym czasie. Fandorin zakończył toaletę i usiadł na łóżku naprzeciw przedsiębiorczego wicedyrektora. - Dzisiaj wieczorem, jakieś trzy godzinki temu, do mieszkania naszych partyzantów podrzucono kolejną notatkę od TG. Treść ma taką: „Źle. Pokpiliście sprawę. Ale jest szansa naprawić błąd. Jutro Pożarski i Fandorin znowu mają tajne spotkanie. Na skwerze Briusowskim o dziewiątej rano”. Po tych cudach zwinności, których dokonywaliśmy w łaźniach, pan Grin rzuci przeciw nam wszystkie swoje wojska, co do tego nie ma wątpliwości. Zna pan Briusowski skwer? - Tak. Doskonałe miejsce na z-zasadzkę - przyznał radca stanu. - Rano jest tam pusto, nikt z postronnych nie ucierpi. Z trzech stron ślepe ściany. Strzelców można rozmieścić na dachach. - I na murach skrzydeł monasteru Symeona. Archimandryta już dał błogosławieństwo tej miłej Bogu sprawie. Kiedy wejdą, zamkniemy szczelnie cały zaułek. Obejdziemy się bez żandarmów. O świcie z Petersburga przybędzie lotna brygada, którą wezwałem. To prawdziwi mamelukowie, kwiat departamentu, najlepsi z najlepszych. Żaden bojowiec nie ucieknie, zlikwidujemy wszystkich, co do jednego. Erast Pietrowicz zasępił się. - Nawet nie p-próbując aresztować? - Pan żartuje? Należy uderzać bez uprzedzenia, salwami. Wystrzelać jak wściekłe psy. Inaczej stracimy swoich ludzi. - Nasi ludzie taką mają służbę, że ryzykują życie - nie ustępował radca stanu. - A bez propozycji kapitulacji, operacja zostanie przeprowadzona niezgodne z regulaminem. - A niech pana diabli wezmą! Dostaną propozycję. Tylko niech pan rozważy, największe ryzyko poniesie przez to pan. - Pożarski uśmiechnął się złośliwie i wyjaśnił: -Według opracowanej dyspozycji, najmilszy Eraście Pietrowiczu, przydzielono panu zaszczytną rolę przynęty. Będzie pan siedział na ławeczce, jakby czekał na mnie. Niech GB podejdzie bliżej. Dopóki ja się nie pojawię, zabijać pana nie będą. Mimo wszystko, proszę wybaczyć mi nieskromność, wicedyrektor policji jest dla nich bardziej łakomym kąskiem niż urzędnik, choćby nawet do specjalnych poruczeń. Ja zaś im się nie pokażę, dopóki pułapka się nie zamknie. Postąpię całkowicie zgodnie z prawem - zaproponuję adwersarzom złożenie broni. Poddać się, rzecz jasna, nawet przez myśl im nie przejdzie, ale moja wypowiedź będzie dla pana sygnałem, że czas się skryć. - Gdzie się k-kryć? - Fandorin zmrużył błękitne oczy. Wydawało się, że plan Gleba Gieorgijewicza ma tylko jedną wadę: radca stanu wprost z Briusowskiego skweru będzie mógł się udać tylko prosto na cmentarz. - A pan myślał, że zdecydowałem się pana zostawić pod kulami? - Pożarski wręcz się obraził. - Wszystko jest przygotowane, w najdrobniejszych szczegółach. Spocznie pan na trzeciej ławce od wejścia. Po prawej stronie jest zaspa. Pod śniegiem znajduje się wykop. A właściwie zaczyna się pod nią rów, ciągnący się aż do samego zaułka. Biorą się do układania rur kanalizacyjnych. Poleciłem nakryć wykop płytami i z wierzchu zasypać śniegiem, teraz go nie widać. Ale pod zaspą, która znajduje się obok ławki, leży tylko cieniutka sklejka. Kiedy pojawię się na skwerze, pan natychmiast skacze prosto w śnieg i na oczach wstrząśniętych terrorystów znika, jakby się zapadł pod ziemię. Potem wykopem przedostanie się pan pod polem ostrzału do zaułka, by wyjść tam cały i zdrowy. No, jak znajduje pan mój plan? - chełpliwie spytał książę i nagle się zaniepokoił. - A może pan jeszcze źle się czuje? Albo nie chce pójść na takie ryzyko? Jeśli się pan boi - proszę mówić wprost. Nie potrzeba nam brawury. - P-plan jest dobry. I ryzyko zupełnie umiarkowane. Fandorinem miotały teraz uczucia silniejsze od strachu. Zbliżająca się operacja, ryzyko, palba - wszystko to były drobiazgi w porównaniu z ciężarem, który spadł na niego: wtargnięcie napastników właśnie do szóstej kabiny, mogło mieć tylko jedno wytłumaczenie... - Mam propozycję - dodał książę, wyciągając z kieszonki kamizelki zegarek na łańcuszku. - Pora już, co prawda, jest dosyć późna, ale pan, jak mniemam, wyspał się, a mnie przed poważną operacją nigdy nie udaje się usnąć. Nerwy. Jedźmy do naszej miłej mniszki. Pokażę ją panu w pełnym świetle. Obiecuję mocne wrażenia. Radca stanu zacisnął zęby. Dopiero teraz, po tych słowach, wypowiedzianych - jak się wydawało - z udawaną obojętnością, z oczu biednego Erasta Pietrowicza ostatecznie spadła zasłona. Boże! Czyżbyś był tak okrutny? Oto dlaczego ciemność i woalka, oto dlaczego szept! A zachowanie Pożarskiego stawało się całkiem jednoznaczne. Po co, zarozumialec, miałby czekać, aż kolega dojdzie do siebie? Mógłby wymyślić inny plan operacji, bez udziału moskiewskiego urzędnika. Nie trzeba by się dzielić laurami. Ale okazuje się, że nie ma takiej konieczności. Laury będą nie dla Fandorina. Pożarski, to nie tylko karierowicz. Jemu nie wystarczy sukces służbowy, potrzebuje poczucia zwycięstwa nad wszystkimi, nad każdym. Zawsze musi być pierwszy. A teraz pojawiła się doskonała możliwość zniszczenia człowieka, w którym nie mógł nie dostrzec poważnego rywala. I nic nie można mu zarzucić. Jedynie nadmierne okrucieństwo, ale ono było tylko cechą jego charakteru. Radca stanu podniósł się jak skazaniec, gotowy wypić puchar goryczy do końca. - Dobrze, jedźmy. Drzwi willi na Arbacie same otworzyły się na ich spotkanie. Cichy mężczyzna, bardzo podobny do tego, który dyżurował w hotelu obok łóżka, skłonił się lekko i zameldował: - Siedzi w gabinecie. Drzwi zamknąłem. Jeden raz odprowadzałem do toalety. Dwa razy prosiła o wodę. Nic więcej się nie działo. - Dobrze, Korżikow. Możesz wracać do hotelu. Wyśpij się. My tutaj z panem radcą poradzimy sobie sami. - I mrugnął jak spiskowiec do Erasta Pietrowicza, który odczuł chwilową, lecz nadzwyczaj silną pokusę, by złapać szydercę dwiema rękami za kark i złamać kręgi szyjne, łączące ducha z ciałem. - Teraz poznam pana na nowo z osławioną pożeraczką serc, niedoścignioną aktorką i tajemniczą pięknością. Pożarski podśmiewał się złośliwie, wchodząc po schodkach. Otworzył kluczem znajome drzwi, zrobił krok naprzód i przekręcił gałkę gazowej lampy. Pokój napełnił się drżącym światłem. - Cóż to, mademoiselle, nawet się pani nie odwróci? - spytał ironicznie Gleb Gieorgijewicz, zwracając się do tej, której znajdujący się w korytarzu Fandorin wciąż jeszcze nie widział. - Co?! - ryknął nagle książę. - Korżikow, bydlaku, pod sąd ciebie oddam! Rzucił się z progu do środka i radca stanu zobaczył chudziutką kobiecą figurkę, stojącą bez ruchu twarzą do okna. Głowa kobiety była melancholijnie pochylona na bok, a sylwetka wydawała się nieruchoma tylko na pierwszy rzut oka. Po chwili bowiem można było zauważyć, że kołysze się lekko z boku na bok, a jej stopy nie sięgają podłogi. - Esfira... - bezsilnie szepnął Erast Pietrowicz. - Boże... Książę wyciągnął z kieszeni nóż, przeciął sznur, i trup ciężko opadł na podłogę. Z martwą gracją szmacianej lalki, rozpościerając ręce, ciało uderzyło czołem o parkiet i teraz już rzeczywiście stało się całkowicie nieruchome. - Do diabła! - Pożarski przykucnął, cmokając nerwowo. - Wprawdzie nie mielibyśmy już z niej pożytku, ale mimo wszystko żal. To była niepospolita osoba. A ja chciałem pana rozweselić... Nic już nie da się zrobić, zobaczy pan piękność zwiędłą. Wziął nieboszczkę za ramiona i odwrócił na plecy. Erast Pietrowicz nieświadomie przymknął oczy, ale zawstydziwszy się własnej słabości, zmusił się do podniesienia powiek. Zobaczył coś takiego, że znowu zamknął oczy - z zaskoczenia. A potem zatrzepotał rzęsami. Leżącą na podłodze kobietę, Fandorin widział po raz pierwszy - takiej twarzy bowiem nigdy by nie zapomniał. Jedna jej połowa była zupełnie normalna i nawet niepozbawiona urody, za to druga potwornie zdeformowana - rysy były spłaszczone, na wpół zgniecione tak, że wykrój oczodołu był prawie pionowy, a policzek zachodził na ucho. Pożarski roześmiał się, bardzo zadowolony z uzyskanego efektu. - Piękna, prawda? Uraz porodowy. Akuszer nieudolnie złapał szczypcami. Teraz rozumie pan motywy postępowania mademoiselle Diany? Jak miała odnosić się do mężczyzn, którzy w świetle dziennym uciekali od niej w przerażeniu? Tylko z nienawiścią. Oto dlaczego podobało jej się życie w tym zaczarowanym zamku, gdzie królowały mrok i cisza. Tutaj nie była nieszczęśliwym brzydactwem, tylko najprawdziwszą pięknością, taką jaką może sobie wykreować męska wyobraźnia. Brr. - Glebem Gieorgijewiczem wstrząsnął dreszcz, gdy spoglądał na straszną maskę. - Pan to nic, ale ja, jak pomyślę, że wczoraj przez pół dnia dogadzałem takiemu monstrum, to mróz chodzi mi po skórze. Erast Pietrowicz jeszcze nie otrząsnął się z szoku. Stał jakby wyprany z uczuć, ale już wiedział, że jak tylko serce znowu mu zabije, będzie się straszliwie wstydził. - Zresztą zupełnie możliwe, że w piekle, dokąd bezwzględnie trafiła niedawno zmarła, właśnie takie uważane są za największe piękności - zauważył filozoficznie książę. - Mimo to, Eraście Pietrowiczu, nasze ustalenia pozostają w mocy. Zaspa z prawej, niech pan nie zapomni. Rozdział czternasty Wykop Pożarski się spóźniał. Sześć po dziewiątej Grin schował zegarek do kieszeni szynela. Spoczywał tam także colt, palce ciasno objęły poręczną, żłobkowaną rękojeść. Chyba nieźle idą sprawy rewolucji, skoro szefostwo organów ścigania musi się spotykać w tajemnicy przed własnymi pracownikami. Wrogi obóz ogarnęły trwoga i niepewność, boją się tam własnego cienia, nikomu nie wierzą. I mają rację. Albo się domyślają, że TG istnieje? A przecież to proste: nie może wygrać sprawa, której zwolennicy najbardziej dbają o prywatne korzyści. Dlatego zwycięstwo rewolucji jest pewne. Tylko ty tego nie doczekasz - przypomniał sobie Grin, żeby znowu pogrzebać swój lazur, który po wczorajszym tak usilnie się stara znowu wypłynąć na wierzch. Jesteś zapałką. Już i tak płoniesz dłużej niż zazwyczaj. Pamiętaj - własną decyzją wyłączyłeś ze swojej egzystencji radość życia. Radca stanu Fandorin siedział na sąsiedniej ławeczce. Z nudów uderzał się rękawiczką w kolano, przyglądając się kawkom podskakującym na gałęziach starego dębu. Zaraz ten przystojny, fircykowato odziany mężczyzna zginie. I nigdy nie będzie można się dowiedzieć, o czym myślał w ostatnich sekundach życia. Grin zadrżał. Że też mu to przyszło do głowy! Kiedy celujesz do wroga, musisz zapomnieć o jego matce i dzieciach - przypomniał sobie to, co nieraz mówił do Sniegira. Jeśli ktoś włożył wrogi mundur, to znaczy, że przekształcił się z cywila w żołnierza. Szynel Grina był gruby, z dobrego sukna. Nobel przyniósł go z domu, jego ojciec jest generałem w stanie spoczynku. Igła przykleiła Grinowi siwe wąsy i bakenbardy. Świetne maskowanie. Ścieżką szedł Sniegir, przebrany za gimnazjalistę. Miał sprawdzić zaułek. Przechodząc obok, lekko skinął i rozlokował się na ławeczce obok Fandorina. Zaczerpnął świeżego śniegu, włożył do ust. Denerwuje się. Nobel i Szwarc czyścili aleję łopatami. Jemiela stał po tej stronie kraty, udawał stójkowego. Marat i Bóbr, w sukiennych kaftanach i walonkach, grali w gwoździa przy samym wejściu. Pożarski i Fandorin wybrali sobie na rozmowę świetną porę. Nie ma ani spacerowiczów, ani nawet przechodniów. - Guzik tobie, a nie grosz! - krzyknął Marat, odskakując na bok. - Figa z makiem! I pogwizdując, ruszył aleją. Ręce niedbale wsunął do kieszeni. To był sygnał. Wreszcie pojawił się Pożarski. - Ty czego, czego! - krzyknął Bóbr (świetny, spokojny chłopak, były student), rzucając się za Maratem. - Bulisz dolę! A za nimi ukazał się długo oczekiwany pan wicedyrektor. W szynelu gwardii, białej czapie oficera carskiej świty, z szablą. Ładny mi konspirator! Zatrzymał się przy wejściu na skwer, szeroko rozstawił nogi w lśniących butach i malowniczo chwyciwszy się za rapcie, krzyknął: - Panowie nihiliści! Jesteście otoczeni ze wszystkich stron! Proponuję się poddać! I w tej samej chwili, jednym susem skoczył za ogrodzenie, zniknął za zaśnieżonymi krzakami. Grin obejrzał się na Fandorina, ale i radca stanu, rozbudzony z marzeń, wykazał się zadziwiającą prędkością. Capnął Sniegira za kołnierzyk, przyciągnął do siebie i razem z nim rzucił się w zaspę po prawej stronie ławeczki. Ze wszystkich stron zatrzeszczało, zgruchotało, zagrzmiało, jakby ktoś z trzaskiem rwał ten biały świat. Grin zobaczył, jak Marat rozrzucił ręce, zadrżał jakby od silnego ciosu w plecy, jak Bóbr strzela spod łokcia gdzieś w górę i w bok. Wyrwał z kieszeni colta i rzucił się na pomoc Sniegirowi. Kula zrzuciła mu z głowy czapkę, drasnęła w ciemię. Zakołysał się, nie utrzymał na nogach i runął w zaspę, która piętrzyła się na lewo od ławki. I wtedy zdarzyło się coś niewiarygodnego. Zaspa okazała się znacznie głębsza, niż można było sądzić z jej wyglądu. Zatrzeszczało, na chwilę zrobiło się ciemno, a potem ciało uderzyło o coś twardego. Z góry natychmiast posypała się biała lawina i Grin zagrzebał się w niej, nie rozumiejąc, co się dzieje. Kiedy jakoś się pozbierał i podniósł, zobaczył, że stoi w głębokiej dziurze, tonąc po pierś w śniegu. Widać było niebo, obłoki, gałęzie drzewa. Strzelanina stała się jeszcze głośniejsza, niemal nie dało się wyłowić pojedynczych wystrzałów, wzmocnionych przez echo. Na wierzchu toczyła się walka, a on, stalowy człowiek, siedział w okopie! Podskoczył, dotknął palcami skraju jamy, ale uchwycić się nie było za co. I wtedy odkrył, że padając, zgubił rewolwer, a szukanie go w tej śnieżnej kaszy z pewnością trwałoby zbyt długo, a możliwe, że byłoby zupełnie bezcelowe. Nieważne, byle się wydostać! Zaczął mocno ubijać śnieg - rękoma, nogami, nawet pośladkami. Wtem jazgot salw ucichł. Ta cisza sprawiła, że Grina, z jego nieugiętą silą woli, po raz pierwszy od wielu lat ogarnął strach. A sądził, że nigdy więcej nie zazna tego ściskającego serce, trzęsącego człowiekiem uczucia. Czyżby już po wszystkim? Tak szybko? Wszedł na udeptany śnieg, wysunął z wykopu głowę, ale od razu przysiadł. Do ogrodzenia szli gęstym łańcuchem ludzie w cywilu, trzymając w rękach dymiące jeszcze karabiny i rewolwery. Nawet nie może się zastrzelić - nie ma czym. Siedź jak wilk, który wpadł do dołu, i czekaj, aż wyciągną cię za kołnierz. Przykucnął, zaczął gorączkowo przeszukiwać śnieg. Żeby tylko znaleźć, żeby tylko znaleźć... Grin nie mógł sobie teraz wyobrazić większego szczęścia. Nic. Rewolwer pewnie jest gdzieś tam, na samym dnie. Obrócił się i niespodziewanie zobaczył ciemną dziurę, skręcającą gdzieś w bok. Nie myśląc, zstąpił w nią i zrozumiał, że to podziemny korytarz: wąski, dość wysoki, pachnący zmarzniętą ziemią. Dziwić się nie miał czasu. Pobiegł w ciemność, ocierając się ramionami o ścianki przejścia. W miarę szybko, po pięćdziesięciu krokach, zauważył przed sobą przebijające się światło. Przyspieszył i znalazł się raptownie w rozrytym wykopie ogrodzonym deskami. Nad nim wznosiła się murowana ściana domu i szyld: „Mobius i synowie. Towary kolonialne”. Wtedy Grin sobie przypomniał: w zaułku, który prowadził do skweru, widział jakiś rów, a na jego skraju - pospiesznie zbite z desek ogrodzenie. To tak! Wydostał się z zagłębienia. W zaułku było pusto, ale ze skweru niósł się szum wielu głosów. Przycisnął się do ściany domu, wyjrzał. Ludzie ubrani po cywilnemu znosili ciała w aleję. Grin zobaczył, jak dwóch szpicli ciągnie za nogi jakiegoś policjanta, i nie od razu skojarzył, kto to, ponieważ poły zawiniętego płaszcza zakrywały zabitemu twarz. Zza pazuchy wypadła gruba książka w oprawie. Hrabia Monte Christo. Jemiela wziął ją ze sobą na akcję - bał się, że może już nie wróci do mieszkania i nie dowie się, czy hrabia zemścił się na zdrajcach. - Co tam, ee...? - rozległ się z tyłu wystraszony głos. Z bramy wysunął się stróż w fartuchu, z blachą. Popatrzył na obsypanego śniegiem mężczyznę z miną winowajcy wyjaśnił: - Ja nic, siedzę, nie wystawiam nosa, tak jak polecono. Kogo tam łapiecie? Apaszy z Chitrowki? Czy terrorystów? - Terrorystów - odpowiedział Grin i szybko poszedł zaułkiem. Czasu zostało mu bardzo mało. - Uciekamy - powiedział Igle, kiedy otworzyła mu drzwi. - Szybko. Pobladła, ale o nic nie wypytywała - od razu zaczęła wzuwać buty. Grin wziął dwa rewolwery, naboje, puszkę z masą wybuchową i kilka zapalników. Gotowe korpusy trzeba było zostawić. Dopiero kiedy zeszli na ulicę i bez problemów skręcili za róg, upewnił się, że kwatera nie jest śledzona. Widać policja była pewna, że GB sama wpadnie w pułapkę, i zdecydowała się powstrzymać od obserwacji, żeby przypadkiem nie wydać się przed czasem. - Dokąd? - spytał Grin. - Do hotelu nie można. Będą szukać. Zawahawszy się, Igła rzekła: - Do mnie. Tylko... Dobrze, sam zobaczysz. Fiakrowi poleciła jechać na Preczystienkę, do domu hrabiego Dobrzyńskiego. Podczas gdy jechali, Grin półgłosem opowiedział jej, co się stało na skwerze Briusowskim. Twarz Igły była nieruchoma, ale po policzkach płynęły, jedna po drugiej, łzy. Sanie zatrzymały się przed staroświeckimi żeliwnymi wrotami, zwieńczonymi koroną. Za ogrodzeniem widać było podwórko i wielki, dwupiętrowy pałac, kiedyś z pewnością elegancki i wykwintny, teraz wyraźnie zaniedbany. - Tam nikt nie mieszka, drzwi są zabite - jakby usprawiedliwiając się, wyjaśniła Igła. - Kiedy umarł ojciec, zwolniłam całą służbę. A sprzedać domu nie można. Ojciec zapisał go mojemu synowi. Jeśli będę miała. A jeśli nie będę miała, to po mojej śmierci dostanie się kapitule Orderu Świętego Włodzimierza... Widać o narzeczonej Magika mówiono prawdę, to istotnie córka hrabiego - w roztargnieniu pomyślał Grin, a jego mózg powoli zaczynał dochodzić do sedna najważniejszego problemu. Igła przeprowadziła go obok zamkniętej bramy, wzdłuż kraty, do maleńkiej przybudówki z poddaszem, której ganek wychodził bezpośrednio na ulicę. - Kiedyś tutaj mieszkał lekarz rodziny - powiedziała Igła. - A teraz ja. Sama. Ale on już jej nie słyszał. Nie rozglądając się, przeszedł za nią przez jakiś pokój. Nawet nie spojrzał na mijane pomieszczenie. Usadowił się w fotelu. - Co teraz robić? - spytała Igła. - Muszę to przemyśleć - odpowiedział spokojnym głosem Grin. - Mogę posiedzieć obok? Nie będę przeszkadzała... Ale przeszkadzała. Jej powłóczyste turkusowe spojrzenie zakłócało nurt jego myśli, do głowy napływały drugorzędne, zupełnie niepotrzebne wspomnienia. Całym wysiłkiem woli Grin skoncentrował się na jednym temacie, na najistotniejszym problemie. Nazywał się TG. Oprócz Grina nikt nie mógł go rozgryźć. Czym zaś on dysponował? Tylko świetnie wytrenowaną pamięcią. Do niej zatem należało sięgnąć. W sumie TG przysłał osiem listów. Pierwszy - o gubernatorze Jekaterynogrodu, Bogdanowie. Przyszedł zaraz po nieudanej próbie zamachu na Chrapowa, dwudziestego trzeciego września minionego roku. Nie wiadomo skąd pojawił się na stole konspiracyjnego mieszkania na Fontance. Napisany na maszynie „Underwood”. Drugi - o generale żandarmerii Sieliwanowie. Znalazł się w kieszeni palta Grina, niewiadomym sposobem, pierwszego grudnia zeszłego roku. Było to podczas „partyjnego wesela”. Maszyna do pisania - także marki „Underwood”. Trzeci - o Pożarskim i nieznanym „ważnym agencie”, który okazał się zagranicznym członkiem KC, Stasowem. Znalazł się na podłodze w przedpokoju na Wasiljewskiej Wyspie piętnastego stycznia. Maszyna do pisania taka sama. Czwarty - o Chrapowie. Na daczy w Kołpinie. Jemiela znalazł notatkę, w którą owinięty był kamień leżący pod otwartym lufcikiem. To było szesnastego lutego. TG znowu użył underwooda. Zatem pierwsze cztery listy podrzucono im w Petersburgu, przy czym pierwszy od ostatniego dzieliło prawie pięć miesięcy. W Moskwie TG rozgorączkował się: w ciągu czterech dni - cztery listy. Piąty - dotyczył zdrady Rachmeta i donosił, że Swierczyński będzie nocą na Dworcu Nikołajewskim. Przyszedł we wtorek, dziewiętnastego. Znowu, jak na „weselu”, w zagadkowy sposób znalazł się w kieszeni wiszącego płaszcza. Zmieniono maszynę, teraz był to remington 5. Widocznie underwood pozostał w Petersburgu. Szósty - o blokadzie policyjnej przy magazynach kolejowych i o nowym zakwaterowaniu. To było w środę, dwudziestego. Pismo przyniósł Matwiej, ktoś niepostrzeżenie wsunął mu kopertę do kieszeni kożucha. Napisany na remingtonie. Siódmy - o łaźniach Pietrosowa. Wrzucony w szczelinę na listy w drzwiach dwudziestego pierwszego lutego. Remington. Ostatni, ósmy, wabiący w pułapkę, przekazano w taki sam sposób. Przyszedł wczoraj, w piątek. Maszyna remington. Co z tego wszystkiego wynika? Dlaczego TG najpierw okazywał bezcenne usługi, a potem zdradził? Z takiego samego powodu, z jakiego zdradzają i inni: został aresztowany i pękł. Albo rozszyfrowano go i sam stał się ofiarą prowokacji. To nieważne, drugorzędne problemy. Najważniejsze - kim on jest? W czterech wypadkach na osiem TG, albo jego pośrednik, znajdował się w pobliżu Grina. W pozostałych czterech zbliżyć się do Grina z jakiegoś powodu nie zechciał albo nie mógł. Działał nie od wewnątrz, lecz z zewnątrz: wykorzystywał otwarty lufcik, drzwi, Matwieja. No, w Kołpinie to zrozumiałe: po styczniowym eksie Grin ogłosił dla grupy kwarantannę - siedzieli na daczy, nigdzie nie wychodzili, z nikim się nie spotykali. A w Moskwie TG miał bezpośredni dostęp do Grina tylko w jednym wypadku, dziewiętnastego lutego, kiedy Atut prowadził instruktaż przed napadem na karetę ekspedycji Państwowych Papierów Skarbowych. Potem TG z jakiegoś powodu stracił bezpośredni kontakt. Do czego doszło między wtorkiem a środą? Grin zakręcił się w fotelu, olśniony arytmetyczną prostotą rozwiązania. Jak mógł nie domyślić się wcześniej! Po prostu nie było rzeczywistej, kategorycznej konieczności, która wyostrza pracę mózgu. - Co? - spytała ze strachem Igła. - Źle się czujesz? Milcząc, złapał leżący na stole ołówek i arkusz papieru. Chwilę pomyślał i szybciutko skreślił kilka wierszy, u góry napisał adres. - Nadaj to telegrafem. Błyskawicą. Rozdział piętnasty, w którym Fandorin uczy się giętkości Erast Pietrowicz inaczej wyobrażał sobie Grina. Nie wypatrzył niczego złego ani szczególnie krwiożerczego w mężczyźnie siedzącym na sąsiedniej ławeczce. Poważna, jakby wykuta twarz, którą trudno sobie wyobrazić z uśmiechem. I zupełnie jeszcze młoda, biorąc pod uwagę nieudolną maskaradę: siwe wąsy i bakenbardy. Wydaje się, że oprócz samego Fandorina i terrorystów nikogo więcej nie było na Briusowskim skwerze. Pożarski doskonale wybrał miejsce operacji. Przy kracie przechadzał się stójkowy, niechybnie przebrany. Dwóch młodziutkich dozorców z nienaturalnie długimi brodami i inteligentnymi twarzami niezgrabnie zgarniało śnieg łopatami ze sklejki. Jeszcze dwóch chłopaków nieopodal grało w gwoździa, ale wyraźnie niezbyt byli tym pochłonięci -zbyt często rozglądali się na boki. Dziewiąta już minęła, ale Pożarski się spóźniał. Widocznie czekał, aż wróci najmłodszy z bojowców, udający gimnazjalistę. A oto i on. Pogwizdując, przeszedł aleję, zajął miejsce na odległość wyciągniętej ręki od Erasta Pietrowicza, akurat obok dziurawej zaspy, i chciwie zagarnął do ust garstkę śniegu. Też coś - pomyślał radca stanu - przecież to zupełny dzieciak, i już przyuczony do zabójstw. W odróżnieniu od fałszywego generała „gimnazjalista” wyglądał zupełnie przekonywająco. Najpewniej to ten Sniegir. Zjawił się Pożarski i gracze w gwoździa przemieścili się ku centrum skweru. Erast Pietrowicz skoncentrował się i kiedy Książę wykrzyknął, że proponuje nihilistom, by się poddali - sprężyście podniósł się z miejsca, szybko chwycił „gimnazjalistę” za kołnierzyk mundurka i pociągnął za sobą w zbawczą zaspę. Za wcześnie ginąć dla takiego smyka. Śnieg miękko przyjął radcę stanu, choć usunął się nie więcej niż na arszyn. Sniegir upadł na Fandorina i zaczął się wyrywać, ale z mocnych rąk Erasta Pietrowicza niełatwo było się uwolnić. Ze wszystkich stron zagrzmiały wystrzały. Fandorin wiedział, że strzelcy lotnej brygady, zasileni przez filerów Mylnikowa, strzelają z murów monasteru, z okolicznych dachów i nie wstrzymają ognia, póki na skwerze będzie się poruszać cokolwiek żywego. Gdzie jest ten obiecany wykop? Erast Pietrowicz lekko nacisnął młodemu terroryście na splot nerwowy, żeby przestał brykać, i raz po raz uderzał pięścią w ziemię. Gdyby tam, pod śniegiem, była płyta pilśniowa, toby sprężynowała, ale nie, opoka okazała się twarda. „Gimnazjalista” już nie próbował się oswobodzić, tylko od czasu do czasu podrygiwał jak rażony prądem, choć podrygiwać właściwie nie miał powodu - Fandorin nacisnął niezbyt mocno, najwyżej na dziesięć minut świętego spokoju. Kilka kul z okropnym sykiem wbiło się w śnieg - całkiem blisko. Erast Pietrowicz walił w niepoddającą się płytę coraz wścieklej i już nawet próbował podskoczyć, o ile to było możliwe w pozycji leżącej, i to jeszcze z obciążeniem. Nie, jama nie chciała się otworzyć. Czy ta przeklęta płyta przez noc skamieniała? Tymczasem strzały były coraz rzadsze i wkrótce całkiem ucichły. W alei rozległy się głosy. - Ten jest gotowy. Prawdziwe sito. - Ten też. Ech, jak mu gębę rozwaliło, nie da się rozpoznać. Wyłazić z zaspy nie było zbyt mądrym posunięciem - od razu wsadzą z dziesiątek kul - toteż Erast Pietrowicz, nie wstając, krzyknął: - Panowie, to ja, Fandorin, nie strzelajcie! I dopiero potem, ściągając z siebie spokojnie leżącego Sniegira, podniósł się, całkiem podobny do śnieżnego bałwana. Skwer zapełnił się ludźmi w cywilu. Było ich chyba nie mniej niż pół setki, a za ogrodzeniem - jeszcze więcej. - Wszystko idealnie, panie radco - powiedział jeden z dowódców lotnej brygady, o siwych wąsach, choć młody. - Nie ma kogo aresztować. - Jeden jest żywy - odpowiedział Erast Pietrowicz, otrząsając się. - W-weźcie go i p-przenieście na ławkę. Agenci wzięli „gimnazjalistę” na ręce, ale od razu położyli z powrotem. - Jaki tam żywy - wymamrotał wąsal. - Ma z dziesięć dziurek. I rzeczywiście: twarz chłopca, choć jeszcze niepozbawiona rumieńca, była martwa. Śnieg na szynelu w kilku miejscach poczerwieniał od krwi, a na czole, trochę poniżej linii włosów, widniała dziura. Teraz stało się jasne, dlaczego tak dygotał. Erast Pietrowicz z roztargnieniem zapatrzył się w pozbawione życia ciało, które osłoniło go od kul, i nie zauważył, jak z tyłu nadbiegł Pożarski. - Żywy? Dzięki Bogu! - zakrzyczał, z tyłu obejmując wpół Fandorina. - O mało oszalałem! Niech pan powie, na Boga, dlaczego pan skoczył w lewą zaspę! Przecież sto razy powtarzałem: w prawą trzeba skakać, w prawą! To po prostu cud, że pana nie zraniono! - Przecież to ona, prawa! - wykrzyknął z oburzeniem radca stanu, od razu przypomniawszy sobie swoje bezcelowe podrygi. - I ja w nią s-skoczyłem! Książę zatrzepotał powiekami, spojrzał na Fandorina, na ławeczkę, na zaspę, potem znowu na Fandorina i niepewnie zachichotał. - No tak, rzeczywiście. Ja przecież nie siadałem na ławeczce, patrzyłem na nią stąd. Tu ja, tam zaspa, na prawo od ławki. A kiedy się siedzi, to ona, jasne, jest po lewej... Oj, nie mogę! Dwóch mędrców... Dwóch strategów... I policyjny wicedyrektor zgiął się wpół w paroksyzmie duszącego, niepowstrzymanego śmiechu, częściowo usprawiedliwionego spadkiem wielkiego napięcia nerwów. Erast Pietrowicz uśmiechnął się, ponieważ wesołość Gleba Gieorgijewicza była zaraźliwa, ale spojrzawszy znów na chuderlawą figurkę w szynelu gimnazjalisty, spoważniał. - Gdzie G-Grin? - spytał. - Siedział tam, przebrany za generała w stanie spoczynku. - Takiego, panie radco, wśród nich nie ma. - Siwowąsy się nachmurzył, obracając się ku rozłożonym na alei ciałom. - Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, gimnazjalista jest szósty. Więcej nie ma nikogo. Hej, do diabła, gdzie siódmy?! Ich było siedmiu! Książę przestał się śmiać. Pozbawionym nadziei wzrokiem powiódł po parku, i zaciskając zęby, jęknął. - Zbiegł! Przez wykop! No i nam zwycięstwo! A ja już w myśli relację układałem: strat nie ma, Grupa Bojowa całkowicie zlikwidowana... Chwycił Fandorina za rękę i mocno uścisnął. - Nieszczęście, Eraście Pietrowiczu, nieszczęście. Został nam w rękach ogon, a jaszczurka zbiegła. Ogon odrośnie jej nowy, dla niej to nie nowina. - Co r-robimy? - spytał radca stanu. Jego strwożone niebieskie oczy patrzyły w tak samo strwożone czarne oczy księcia. - Pan... nic - odpowiedział apatycznie Glob Gieorgijewicz. Z jego zmęczonej i zgaszonej twarzy zniknął wyraz triumfu. - Niech pan postawi świeczkę w cerkwi, ponieważ dzisiaj Bóg sprawił dla pana cud, i niech pan odpocznie. Teraz i ze mnie nie będzie wiele korzyści, a z pana tym bardziej. Cała nadzieja, że agenci gdzieś go wypatrzą. Do mieszkania, rzecz jasna nie wróci, nie jest durniem. Wszyscy znani nam czerwoni, różowi i nawet choć odrobinkę malinowi będą pod obserwacją. Hotele też. Ja idę spać. Jeśli coś, to mnie obudzą, a ja dam panu znać. Tylko że szansa jest niewielka... - Machnął ręką. - Jutro rano znowu zaczniemy snuć intrygi. A na dziś koniec, je passe* [Pasuję (franc).]. Erast Pietrowicz nie pojechał do cerkwi, bo stawianie świeczek uważał za przesąd, a poza tym nie sądził, by już zasłużył sobie na odpoczynek. Obowiązek nakazywał mu odwiedzić generała-gubernatora, któremu na skutek rozmaitych okoliczności od czterech dni nie składał raportu. Należało przedstawić szczegółowe sprawozdanie o stanie pościgu i dochodzenia. W rezydencji jego jaśniewielmożności nie mógł się pojawić w płaszczu uwalanym śniegiem, z naderwanym kołnierzem i w pomiętym cylindrze, dlatego musiał zajechać do domu, ale nie na dłużej niż pół godziny. Kwadrans po dwunastej Fandorin, w świeżym surducie i nienagannej koszuli z krawatem derby, już wchodził do sekretariatu jego ekscelencji. W wielkim pomieszczeniu oprócz sekretarza księcia nie było nikogo i radca stanu według starego zwyczaju miał zamiar wejść bez zameldowania, ale Innokientij Andriejewicz delikatnie chrząknął i uprzedził: - Eraście Pietrowiczu, u jego jaśniewielmożności jest gość, dama. Fandorin pochylił się nad stołem i napisał na karteczce: Władimirze Andriejewiczu, jestem gotowy złożyć meldunek o dzisiejszej operacji i wszystkich poprzedzających ją zdarzeniach. E.F. - Proszę p-pilnie przekazać - powiedział do urzędnika w okularach, który z ukłonem przyjął notatkę i zniknął w drzwiach gabinetu. Fandorin stanął tuż pod drzwiami, pewny, że natychmiast zostanie wpuszczony, jednak sekretarz, wyłoniwszy się z powrotem, niczego mu nie powiedział, tylko zajął swoje miejsce. - Władimir Andriejewicz przeczytał? - spytał z niezadowoleniem radca stanu. - Tego to nie wiem, ale szepnąłem jego jaśniewielmożności, że notatka jest od pana. Erast Pietrowicz skinął głową, niecierpliwie przespacerował się po miękkim chodniku - raz, drugi. Drzwi pozostawały zamknięte. - Kto tam jest u niego? - nie wytrzymał Fandorin. - Jakaś dama. Młoda i bardzo piękna. - Innokientij Andriejewicz, który, jak się zdawało, był sam zaintrygowany, skwapliwie odłożył pióro - Nazwiska nie znam, weszła bez meldowania. Froł Grigorjewicz ją przyprowadził. - A więc Wiediszczew też tam jest? Sekretarz nie musiał odpowiadać, ponieważ drzwi cicho skrzypnęły i do sekretariatu wszedł sam Wiediszczew. - Frole Grigorjewiczu, mam pilną sprawę do jego jaśnie wielmożności, n-nadzwyczajnej wagi! - z rozdrażnieniem rzekł Fandorin, ale książęcy kamerdyner zachował się w sposób zagadkowy: przyłożył palec do ust, a potem tym samym palcem nakazał Erastowi Pietrowiczowi, by poszedł za nim, i żwawo przestawiając na wpół zgięte nogi w wojłokowych półwalonkach, przemierzył korytarz. Radca stanu wzruszył ramionami i podążył za staruszkiem, myśląc: Możliwe, że już nie tak bezsensowne są lamenty petersburżan, utrzymujących, że moskiewski władca zaczyna w piętkę gonić ze starości. Wiediszczew otworzył kolejno pięcioro odrzwi, kilkakrotnie skręcił to w prawo, to w lewo, aby w końcu wprowadzić gościa w wąski korytarzyk, który, jak było Fandorinowi wiadomo, łączył gabinet generała-gubernatora z prywatnymi apartamentami. Tutaj Froł Grigorjewicz zatrzymał się, znowu przyłożył palec do ust i lekko pchnął malutkie drzwiczki. Te uchyliły się bezgłośnie i okazało się, że przez szczelinę doskonale widać wszystko, co się dzieje w gabinecie. Erast Pietrowicz zobaczył Dołgorukiego, siedzącego do niego plecami, a przed nim, w zadziwiająco bliskiej odległości, jakąś damę czy panienkę. Prawdę mówiąc, trudno tu było mówić o jakimkolwiek dystansie - twarz gościa spoczywała bowiem na piersi jego jaśniewielmożności, zza ramienia ze złotym epoletem widać było ledwie czubek główki. Ciszę naruszał tylko płacz, któremu towarzyszyło żałosne siąkanie nosem. Fandorin ze zdumieniem obejrzał się na kamerdynera, a ten nagle pozwolił sobie na dziwaczny żarcik - mrugnął do radcy stanu pomarszczoną powieką. Doszczętnie zbity z tropu Erast Pietrowicz znowu zajrzał przez szparę. Zobaczył, jak książę podnosi rękę i delikatnie gładzi płaczącą po czarnych włosach. - No, no, gołąbeczko, wystarczy - przemówił łaskawie jego ekscelencja. - Dobrze, że przyszłaś do staruszka, że ulżyłaś swoim strapieniom. I że sobie popłakałaś, też dobrze. A o nim tak ci powiem. Wyrzuć go ze swego serca. To nie para dla ciebie. I dla nikogo. Ty jesteś dziewczęciem bezpośrednim, z temperamentem, nie zechcesz żyć połowicznie. A on, choć go kocham, jest jakiś martwy, jakby szronem pokryty. Czy też popiołem obsypany. Nie odgrzejesz ty go, nie ożywisz. Już niejedna próbowała. Posłuchaj mojej rady, nie trać na niego swej duszy. Znajdź sobie kogoś innego, młodego, prostolinijnego, pogodnego. Z takim zaznasz więcej szczęścia, uwierz staremu człowiekowi. Erast Pietrowicz słuchał przemowy księcia i jego równe brwi coraz bardziej marszczyły się z niedowierzaniem. - Nie chcę żadnego pogodnego - zduszonym od łez, ale w pełni rozpoznawalnym głosem zajęczał czarnowłosy gość. - Nic pan nie rozumie, on jest żywszy od wszystkich, których znam. Tylko boję się, że on nie umie kochać. I jeszcze cały czas boję się też, że go zabiją... Dłużej Fandorin nie chciał podsłuchiwać. - Po co pan mnie tutaj przyprowadził? - wysyczał wściekle do Froła Grigorjewicza i szybko wyszedł z korytarza. Wróciwszy do sekretariatu, radca stanu, naciskając na pióro z taką siłą, że aż bryzgał atrament, napisał do generała-gubernatora nową notatkę, całkowicie różniącą się od poprzedniej i tonem, i treścią. Ale przekazać jej sekretarzowi nie zdążył - białe drzwi się rozwarły i rozległ się głos Władimira Andriejewicza. - No, idź, idź z Bogiem. I nie zapomnij mojej rady. - Dzień dobry, Esfiro Awiessałomowno - ukłonił się radca stanu wychodzącej z gabinetu piękności. Ta zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem. Nawet nie można było sobie wyobrazić, że ta wyniosła osoba dopiero co szlochała i pociągała nosem jak pensjonarka, której odmówiono lodów. Co najwyżej jej oczy, jeszcze wilgotne od łez, błyszczały jaskrawiej niż zazwyczaj. Nic zaszczyciwszy Erasta Pietrowicza odpowiedzią, królowa Saby oddaliła się. - Ech - westchnął Władimir Andriejewicz, patrząc za nią. - Gdyby nie moje sześćdziesiąt pięć... Niech pan wchodzi, łaskawco. Proszę wybaczyć, że musiał pan czekać. Zgodnie z niepisaną umową nie rozmawiali o niedawnym gościu, tylko od razu przeszli do spraw służbowych. - Okoliczności były takie, że nie mogłem zjawić się u waszej jaśniewielmożności z r-raportem wcześniej - zaczął Fandorin oficjalnym tonem. Ale generał-gubernator wziął go za łokieć, usadził w fotelu naprzeciw siebie i miło, dobrodusznie powiedział: - Wszystko wiem. Froł ma wielu życzliwych znajomych i w ochranie, i w innych miejscach. Raporty o pańskich przygodach otrzymywałem regularnie. I o dzisiejszej batalii zostałem szczegółowo poinformowany przez asesora kolegialnego Mylnikowa. To dobry człowiek, ten Jewstratij Pawłowicz. Bardzo chce zająć miejsce zwolnione przez Burlajewa. No cóż, można w ministerstwie szepnąć słówko. Ja już depeszę o dzisiejszych bohaterskich wyczynach wysłałem do jego cesarskiej mości - wcześniej niż wasze książątko. Przecież tutaj najważniejsze, kto pierwszy zamelduje. Pańskie bohaterstwo opisałem w najżywszych barwach. - Najpokorniej za to dz-dziękuję - trochę nieprzytomnie odparł Erast Pietrowicz - jednak chwalić się za bardzo nie ma czym. Główny p-przestępca zbiegł. - Jeden zbiegł, a sześciu zostało unieszkodliwionych. To wielki sukces, gołąbeczku. Policja dawno takiego nie odniosła. I do zwycięstwa doszło w Moskwie, choć nie bez pomocy ze stolicy. Z mojej depeszy najjaśniejszy pan wywnioskuje, że sześciu terrorystów, którzy zostali zastrzeleni - to nasza, moskiewska zasługa; a to, że siódmy uciekł - to błąd Pożarskiego. Ja depesze umiem pisać. W końcu już pół wieku żegluję po morzach atramentu. Ale to nic, pan Bóg jest miłosierny. Może i zrozumieją tam - pomarszczony palec księcia wskazał na sufit, adresując ostatnią uwagę ni to do cesarza, ni to bezpośrednio do Boga - że jeszcze za wcześnie wyrzucać Dołgorukiego na śmietnik. Przecenili się! I w sprawie pisma o pański awans na oberpolicmajstra, które tam ugrzęzło, też wspomniałem w depeszy. Zobaczymy, czyja karta weźmie... Z pałacu generała-gubernatora Erast Pietrowicz wyszedł zamyślony. Wkładając rękawiczki, zatrzymał się przy słupie ogłoszeniowym i nie wiadomo czemu przeleciał wzrokiem wydrukowane ogromnymi literami ogłoszenie: Cud amerykańskiej techniki! W Muzeum Techniki zostanie zademonstrowany najnowszy fonograf Edisona. Pan Riepman, kierujący wydziałem fizyki stosowanej, osobiście przeprowadzi doświadczenie zapisywania dźwięku. W tym celu wykona arię z opery Życie za cara. Opłata za wstęp - 15 kop. Liczba biletów ograniczona. W plecy radcy stanu uderzyła śnieżka. Erast Pietrowicz ze zdumieniem odwrócił się i zobaczył przy trotuarze lekkie dwuosobowe sanki. Na aksamitnym siedzeniu siedziała czarnooka panienka w sobolowej szubce. - Siadaj - powiedziała. - Jedziemy. - Chodziła pani na skargę do zwierzchności, m-mademoiselle Litwinowa? - z całą dostępną mu złośliwością odezwał się Fandorin. - Eraście, jesteś głupcem - zrewanżowała się szybko i zdecydowanie. - Milcz, bo znów się pokłócimy. - A jaką to radę otrzymałaś? Esfira westchnęła. - Mądrą radę. Skorzystam z niej obowiązkowo. Ale jeszcze nie teraz. Później. Przed wejściem do znanego każdemu mieszkańcowi Moskwy wielkiego domu na Twerskim bulwarze Fandorin zatrzymał się, ogarnięty przeciwstawnymi uczuciami. A więc jednak nominacja, o której tak długo mówiono i w realność której Erast Pietrowicz już przestał wierzyć, w końcu się zmaterializowała. Pół godziny wcześniej do oficyny na Małej Nikickiej przybył feldjeger i z ukłonem oznajmił radcy stanu, który wyszedł do niego w szlafroku, że natychmiast oczekuje się go w siedzibie oberpolicmajstra. Takie zaproszenie mogło oznaczać tylko jedno: wczorajsza depesza generała-gubernatora adresowana do najjaśniejszego pana odniosła skutek, i to szybciej, niż przypuszczano. Starając się jak najmniej hałasować, Fandorin dokonał przyspieszonej porannej toalety, włożył mundur i ordery, przyczepił szpadę - wydarzenie wymagało przestrzegania form - i obejrzawszy się na półotwarte drzwi sypialni, na palcach wyszedł do przedpokoju. Z punktu widzenia dalszej kariery awans na stanowisko drugiej pod względem znaczenia osoby w starej stolicy cesarstwa oznaczał wzlot na podniebne wyżyny. Wśród przywilejów były: nieunikniony stopień generalski, ogromna władza, godne zazdrości wynagrodzenie i, najważniejsze, pewna droga ku jeszcze bardziej zawrotnym wysokościom. Jednak droga ta była usłana nie tylko różami, nie brakło i cierni, z których najgorsze dla Fandorina było pełne pożegnanie z prywatnością. Oberpolicmajster powinien mieszkać w rezydencji skarbowej - wystawnej, niewygodnej i w dodatku połączonej z kancelarią; musiał uczestniczyć w bardzo wielu oficjalnych wydarzeniach, i to w dodatku w charakterze czołowej postaci (na przykład w Wielkim Tygodniu planowano uroczystą inaugurację Towarzystwa Popierania Trzeźwości pod patronatem głównego miejscowego obrońcy i stróża prawa): i wreszcie służyć obywatelom Moskwy za autorytet moralny życia, co, biorąc pod uwagę prywatne nawyki Erasta Pietrowicza, wydawało się warunkiem trudnym do spełnienia. Oto dlaczego Fandorin musiał wziąć się w garść, zanim przestąpił próg swojego nowego domu i nowego życia. Jak zazwyczaj, pociechę znalazł w słowach Najmędrszego: „Wielkoduszny mąż wie, na czym polega jego obowiązek, i nie próbuje się od niego uchylić”. Uchylić się już nie można było, a spóźniać - nie wypadało, i Erast Pietrowicz, wzdychając, przekroczył fatalną linię, od której zacznie się odliczanie ery nowych obowiązków. Skinął salutującemu żandarmowi, obrzucił długim spojrzeniem znany mu ozdobny westybul i złożył szubę na ręce szwajcara. Za minutę lub dwie powinna podjechać karoca generała-gubernatora. Władimir Andriejewicz wprowadzi protegowanego do służbowego gabinetu i uroczyście wręczy mu pieczęć, medal na łańcuchu i symboliczny klucz do miasta - atrybuty władzy oberpolicmajstra. - Jakie to wzruszające, że pan przyszedł w mundurze, w pełnej gali! - rozległ się z tyłu wesoły głos - A więc już pan wie? A chciałem pana zaskoczyć. Na szerokich i krótkich, liczących tylko cztery marmurowe stopnie schodach stał Pożarski, ubrany zupełnie nieuroczyście - w wizytową marynarkę i spodnie w kratę, ale za to z szerokim uśmiechem na ustach. - Przyjmuję gratulacje z najszczerszą wdzięcznością. - Skłonił się żartobliwie. - Chociaż, prawdę mówiąc, taki uroczysty strój jest zbędny. Proszę do gabinetu. Pokażę coś panu. Erast Pietrowicz nie zdradził się ani jednym gestem, ale zobaczywszy przypadkiem w lustrze, jak oślepiająco lśnią jego ordery i złote hafty na mundurze, pokraśniał boleśnie z powodu swojej haniebnej pomyłki. „Kiedy świat wygląda całkiem czarno, wielkoduszny mąż szuka w nim białej plamki” - przyszedł z pomocą Najmądrzejszy. Radca stanu podjął wysiłek i natychmiast odnalazł białą plamkę: przynajmniej nie będzie musiał przewodniczyć towarzystwu abstynentów. Nie mówiąc ani słowa, postąpił za Pożarskim do gabinetu oberpolicmajstra i zatrzymał się przy drzwiach, nie wiedząc, gdzie usiąść - kanapa i fotele były nakryte pokrowcami. - Nie zdążyłem się jeszcze rozgościć. O, proszę tutaj. - Pożarski ściągnął z kanapy białe płótno. - Telegram przyszedł o świcie. Ale to dla nas nie najważniejsze. Najważniejszy jest tekst przygotowany dla gazet, przysłany z Petersburga. Publikację zaplanowano na dwudziestego siódmego. Dołgorukiemu oddzielnie wysłano imienny rozkaz. Proszę czytać. Erast Pietrowicz wziął blankiet telegramu z nadrukiem „ściśle tajne” i prześlizgnął się wzrokiem po długiej kolumnie z gęsto naklejonych tasiemek. Dziś, w najdostojniejszym i uroczystym dniu urodzin Jego Wysokości Najjaśniejszego Pana, złotogłowa Moskwa została uszczęśliwiona wielką, niebywałą Cesarską łaską: Wszechwładny Samodzierżawca, Władca Rosji, powierzył moskiewski gród stołeczny Swojego Cesarstwa bezpośredniej opiece Swojego Najjaśniejszego Brata, Wielkiego Księcia Symeona Aleksandrowicza, mianując Jego Wysokość moskiewskim generałem-gubernatorem. Nominacja ta ma swoje głębokie, historyczne znaczenie. Moskwa znowu wstępuje w bezpośrednie stosunki z Najjaśniejszym Rosyjskim Domem Panującym. Odwieczne duchowe więzy, łączące Najwyższego Zwierzchnika rosyjskiego narodu z dawną rosyjską stolicą, umacniają się dzięki tej podniosłej, namacalnej reprezentacji, która tak wiele stanowi i ma tak głębokie znaczenie dla jasnego zrozumienia tych szlachetnych stosunków przez cały naród. Niniejszym Najjaśniejszy Pan uznał za ważne jeszcze bardziej podnieść znaczenie Moskwy jako narodowego Palladium, mianując w niej Swoim przedstawicielem nie kogo innego, tylko Najjaśniejszego Brata Swojego. Moskwianie nigdy nie zapomną tej łatwej dostępności, która wyróżniała księcia Władimira Andriejewicza, tej serdecznej, uprzedzającej grzeczności, z jaką odnosił się do wszystkich zwracających się z prośbą o pomoc, tej energii, z którą... - Przeczytał już Pan to o „łatwej dostępności”? - spytał Pożarski, któremu najwidoczniej nie chciało się czekać i wolał jak najszybciej przejść do sedna rzeczy. - Dalej może pan się nie męczyć, jest jeszcze wiele linijek, ale bez treści. A więc, Eraście Pietrowiczu, pański patron się skończył. I nadszedł czas, abyśmy - pan i ja - do końca wyjaśnili stosunki. Moskwa od dziś się zmienia i taka jak przy Wołodii Wielkie Gniazdo już nigdy nie będzie. Władza w mieście powstanie prawdziwa, silna, bez tej „łatwej dostępności”. Pana szef nie rozumiał prawdziwej natury władzy, nie oddzielał jej uświęconej funkcji od praktycznej i dlatego wasze miasto ugrzęzło w patriarchalności, wcale nie wychodząc na spotkanie nowemu wiekowi. Książę mówił poważnie, z przekonaniem, energicznie. Chyba taki właśnie był w istocie, kiedy nie intrygował i nie kombinował. - Przedstawicielem namaszczonej władzy w Moskwie będzie jego wysokość, mój opiekun, którego interesy, prawdę mówiąc, reprezentowałem tu od samego początku. Teraz mogę mówić o tym jawnie. Wielki książę to człowiek o marzycielskiej naturze i o specyficznych gustach, o których najpewniej już pan słyszał. Erast Pietrowicz przypomniał sobie, że o Symeonie Aleksandrowiczu mówiono, jakoby lubił się otaczać piękniutkimi adiutantami, jednak nie było dlań jasne, czy właśnie to miał na myśli Pożarski. - To zresztą nie takie ważne. Istotne jest to, że jego wysokość w żadne sprawy, oprócz reprezentacyjnych, mieszać się nie ma zamiaru. To znaczy: swojej mistycznej aureoli władzy nie będzie plamić „dostępnością” i „serdecznością”. A praktyczna, prawdziwa władza nad milionowym miastem dostanie się moskiewskiemu oberpolicmajstrowi, którym od dziś jestem ja. Wiem, że nie będzie pan pisał donosów ani rozsiewał plotek, dlatego uważam za stosowne być z panem w pełni szczerym. Gleb Gieorgijewicz spojrzał na ordery rozmówcy i trochę się zmarszczył. - Czasami pozwalam się porwać jakiejś sprawie, zapamiętuję się i niechcący pana obraziłem. Powinien mi pan wybaczyć. Między nami zrodziła się głupia, chłopięca rywalizacja, nie mogłem sobie odmówić przyjemności zażartowania z pana. Żart był bardzo kiepski. Jeszcze raz proszę o wybaczenie. Wiedziałem o wczorajszej depeszy, w której pański patron prosił cesarza o zatwierdzenie pana awansu na oberpolicmajstra. Sekretarz Dołgorukiego, cichutki Innokientij Andriejewicz, już dawno wyczuł, z której strony wieje, i oddał naszej partii rzeczywiście nieocenione usługi. Mój telegram leżał na stole cesarza pół godziny wcześniej. Czy naprawdę pan pomyślał, że ja z Briusowskiego skweru pojechałem spać? - W ogóle o tym nie myślałem - odrzekł oschle Erast Pietrowicz, po raz pierwszy naruszając milczenie. - A jednak jest pan nadal obrażony - skonstatował Pożarski. - No, zawiniłem, zawiniłem. Niech pan zapomni o tym figlu. Teraz rzecz tyczy się całej pana przyszłości. Miałem możliwość ocenić pańskie wyjątkowe zalety. Posiada pan ostry umysł, zdecydowanie, odwagę, ale najbardziej cenię w panu talent wychodzenia z ognia, nawet bez osmalenia skrzydełek. Sam jestem człowiekiem, któremu się szczęści, i umiem rozpoznać wybrańców losu. Spróbujmy sprawdzić, czyje szczęście jest silniejsze, pana czy moje? Wyjął z kieszeni maleńką talię kart i pokazał ją radcy stanu. - Proszę zgadnąć, jaka karta jest na górze, czarna czy czerwona. - Dobrze, tylko niech pan położy t-talię na stół. - Erast Pietrowicz wzruszył ramionami. - Ufność w tej grze raz o mało kosztowała mnie życie. Książę wcale się nie obraził, przeciwnie, zaśmiał się z uznaniem. - Ma pan rację. Fortuna fortuną, ale nie należy jej przypierać do ściany. A więc? - Czarna - nie zastanawiając się, oznajmił Fandorin. Pożarski pomyślał i powiedział: - Też tak sądzę. Wierzchnia karta okazała się siódemką pik. - Następna t-także jest czarna. - Zgoda. Wyszedł walet trefl. - Znowu czarna - cierpliwie, jakby grał z dzieckiem w nudną grę, rzekł Erast Pietrowicz. - Mało prawdopodobne, aby trzy razy z rzędu... Nie, sądzę, że czerwona - zdecydował książę i odsłonił damę trefl. - Tak i podejrzewałem - westchnął Gleb Gieorgijewicz. - Pan jest istnym ulubieńcem fortuny. Byłoby żal stracić takiego sojusznika. Wie pan, ja z początku uznałem pana za obiekt niebezpieczny, chociaż przydatny. Ale teraz już nie uważam pana za niebezpiecznego. Przy wszystkich swoich znakomitych zaletach ma pan jeden wielki mankament. Jest pan zupełnie pozbawiony elastyczności, nie umie pan zmieniać barwy i formy stosownie do okoliczności, nie potrafi zejść z wytyczonej trasy na okrężną dróżkę. Ale dzięki temu nie będzie pan próbował wysadzić mnie ze stanowiska i nie wbije noża w plecy. Tej sztuki nie osiągnie pan nigdy, co mnie zresztą w pełni zadowala. A co do gibkości, to mogę jeszcze wiele pana nauczyć. Proponuję sojusz. Wespół możemy przenosić góry. W tej chwili jeszcze panu nie proponuję żadnej określonej funkcji, co do tego zdążymy się umówić. Na razie jest mi potrzebna pańska ogólna zgoda. Radca stanu milczał i Pożarski uśmiechnął się rozbrajająco. - Dobrze, nie będziemy się spieszyć. W takim razie spróbujmy wzajemnie poznać się bliżej. Ja nauczę pana gibkości, a pan mnie - sztuki odgadywania. Pasuje? Fandorin pomyślał chwilą i przytaknął. - Świetnie. Proponuję przejść na ty, a wieczorem przypieczętujemy to bruderszaftem. - Książę się rozjaśnił. - No więc jak? „Ty” i „Erast”? - „Ty” i „Gleb” - zgodził się Erast Pietrowicz. - Przyjaciele nazywają mnie Glebik. - Świeżo upieczony oberpolicmajster uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Cóż, Eraście, do wieczora. Muszę niedługo wyjechać w pilnej sprawie. Fandorin wstał i podał rękę, ale nie spieszył się z odejściem. - Co z poszukiwaniami Grina? Czyżbyśmy n-niczego nie zamierzali zorganizować? Wydaje się, że ty, Gleb - radcy stanu z trudem przeszło to przez gardło - mówiłeś, że będziemy „snuć intrygi”? - O to się nie martw - odpowiedział Pożarski z uśmiechem Wasylisy Przemądrej, tłumaczącej Iwanowi Carewiczowi, że ranek jest mądrzejszy od wieczora. - Spotkanie, na które się spieszę, pomoże ostatecznie położyć kres sprawie GB. Porażony tym ostatnim ciosem, Fandorin nic więcej nie powiedział, jedynie skinął smętnie głową na pożegnanie. Zszedł po schodach ciężkim krokiem, powoli przeciął westybul, narzucił szubę i wyszedł na bulwar, melancholijnie machając cylindrem. Jednak wystarczyło, że trochę się oddalił od żółtego budynku z białymi kolumnami, a w jego zachowaniu zaszła diametralna zmiana. Nagle wybiegł na jezdnię i machnął ręką, zatrzymując pierwszego fiakra. - Dokąd pan poleci, ekscelencjo? - wykrzyknął junacko siwobrody włodzimierzanin, dojrzawszy pod rozpiętą szubą błyszczący krzyż orderu. - Dowiozę w jak najlepszym stanie! Ważna persona nie siadała, a z jakiegoś powodu lustrowała konika - mocnego, ładnego, kudłatego, uderzyła czubkiem buta w wieniec sań. - A po ile teraz taki zaprzęg? Fiakier nie zdziwił się, ponieważ powoził w Moskwie nie pierwszy rok i napatrzył się różnych oryginałów. Zresztą tacy zazwyczaj dawali bardziej szczodre napiwki. - Liczę, że z pięć setek rubelków, wasza wysokość - przesadził, rzecz jasna, dorzuciwszy sporo dla powagi. I wtedy jaśnie pan rzeczywiście się wygłupił. Wyjął z kieszeni złoty zegarek na złotym łańcuszku. - To diamentowy breguet, jego najniższa cena - t-tysiąc rubli. Zabieraj, a sanie z koniem zostaw mnie. Woźnica wytrzeszczył oczy i rozdziawił usta, jak zaczarowany patrząc na jaskrawe iskierki, które w słońcu zatańczyły po złocie. - Szybciej myśl! - krzyknął zwariowany generał. - Bo d-drugiego zatrzymam. Dryndziarz złapał bregueta i wsunął go w usta, za policzek, choć łańcuch się nie mieścił, zwisając na brodzie. Wylazł z sań, rzucił bat, ryżego konia klepnął na pożegnanie po zadzie i rzucił się do ucieczki. - Stój! - krzyknął za nim dziwaczny pan. Widać rozmyślił się. - Wróć! Woźnica z miną skazańca przydreptał z powrotem ku saniom, ale łupu zza policzka na razie nie wyjmował, miał jeszcze nadzieję. - M-m-m, mymym, mamy mymy mummum mummy mumy, mo mamomu mumy - wymuczał z wyrzutem, co oznaczało: „Grzech, panie, takie żarty sobie z ludzi stroić, choć na wódkę dajcie”. - Cz-czekaj, jeszcze się zamienimy - zaproponował słaby na umyśle. - Twoją burkę i rękawice na moją szubę. I czapkę też zdejmuj. Włożył niechlujny barani kożuch, uszankę z owczej skóry, a dryndziarzowi rzucił bobrowe futro z sukiennym wierzchem, a na głowę nasadził krzywo zamszowy cylinder. Potem warknął: - Koniec. Żeby tu więcej n-noga twoja nie postała! Dryndziarz podwinął poły za długiej na niego szuby i pognał przez bulwar na drugą stronę, tupiąc łatanymi walonkami, aż łańcuch złotą nitką kołysał się mu przy uchu. Fandorin usadowił się w saniach, pocmokał na konia, żeby się nie denerwował, i zaczął czekać. Pięć minut później z podwórza domu oberpolicmajstra zajechał na podjazd kryty ekwipaż. Pojawił się Pożarski z bukietem herbacianych róż i wskoczył do karety, która natychmiast ruszyła. Jej śladem pojechały sanie, w których siedzieli dwaj mężczyźni, od dawna już znani Erastowi Pietrowiczowi. Radca stanu chwilę odczekał, po czym zawadiacko gwizdnął. - Nno, leniwa! Wio! - huknął. I ruda kobyła wstrząsnęła wyczesaną grzywą, zadzwoniła dzwoneczkami i zastukała kopytami po bruku. Pojechali, jak się później okazało, na Dworzec Nikołajewski. Tam Pożarski wyskoczył z karety, poprawił bukiet i lekko przeskakując stopnie, wbiegł na dworcowe schody. Ochrona poszła jego śladem, utrzymując zwykły dystans. Wtedy domniemany dryndziarz wylazł z sań. Niby spacerując, zbliżył się do powozu i pochylił się, by podnieść upuszczoną rękawicę. Nie od razu się wyprostował - spode łba rozejrzał się dokoła i nagle bardzo silnym, lecz prawie niewidocznym z powodu wielkiej prędkości ciosem pięści przełamał wzmocniony resor. Kareta zadrżała, trochę się przekrzywiła. Woźnica, zaniepokojony, spojrzał z kozła, ale niczego podejrzanego nie zauważył, jako że Fandorin już się wyprostował i patrzył w inną stronę. Później, kiedy znów siedział w swoich saniach, kilkakrotnie odmawiał pasażerom z petersburskiego pociągu, chociaż jedna z propozycji była wyjątkowo korzystna: na Sokolniki za rubel z ćwiartką. Pożarski wrócił nie sam, lecz z całkiem ładną młodą damą. Ukryła twarz w różach i zanosiła się szczęśliwym śmiechem. I książę był nie taki jak zazwyczaj - jego oblicze rozjaśniały beztroska i życzliwość. Pięknotka objęła go wolną ręką za szyję i pocałowała w usta, i to tak namiętnie, że Glebowi Gieorgijewiczowi zjechała na bok czapka z kuny. Fandorin mimo woli pokiwał głową, zadziwiony tymi nieoczekiwanymi przejawami ludzkiej natury. Kto by pomyślał, że petersburski pożeracz drapieżników, zarozumialec, zdolny jest do tak romantycznego zachowania? Ale co z tym ma wspólnego GB? Wystarczyło, że książę wsadził swoją towarzyszkę do powozu, by ten zupełnie osiadł na prawym boku i stało się jasne, że jechać nim nijak się nie da. Wtedy Erast Pietrowicz naciągnął czapkę niżej, nad same oczy, podniósł kołnierz i gromko strzelając z bata, podjechał wprost do miejsca zdarzenia. - A tu saneczki lekkie, włodzimierskie! - zaryczał radca stanu falsetem, niemającym nic wspólnego z jego zwykłym głosem. - Siadajcież, wasza wielmożność, odwiozę pana z mamzelą, dokąd pan rozkażesz, i wezmę niedrogo: rubelka i jeszcze pół, no i ćwiartkę na herbatkę z cukrem! Pożarski spojrzał zezem na zuchwalca, potem na wykrzywiony faeton. - Odwieziesz panienkę na plac Łubianki - polecił. - A ja - zwrócił się do przyjezdnej - siądę ze swoimi abrekami i udam się na Twerską. Czekam na wiadomości. Moszcząc się w saniach i nakrywając kolana niedźwiedzią skórą, piękność rzekła po francusku: - Tylko błagam, kochany, żadnych policyjnych sztuczek, żadnego śledzenia. On z pewnością wyczuje. - Obrażasz mnie, Julio - odpowiedział Pożarski w tym samym języku. - Czy kiedykolwiek cię zawiodłem? Erast Pietrowicz szarpnął wodze i pogonił kobyłę po Kałanczowce w stronę Sadowo-Spasskiej. Panna najwyraźniej była w świetnym humorze: najpierw pomrukiwała jakąś piosenkę bez słów, potem cichutko zaśpiewała o czerwonym sarafanie. Głosik miała słaby, ale melodyjny. - Łubianka, panienko - oznajmił Fandorin. - Dalej dokąd? Pokręciła główką na wszystkie strony, z westchnieniem szepnęła do siebie: „Jaki on nieznośny z tą swoją konspiracją!”, i rozkazała: - Ty, wiesz co, powoź mnie tutaj dookoła. Radca stanu chrząknął i pojechał po obwodzie placu, wokół pokrytej lodem fontanny i postoju fiakrów. Kiedy wykonywał czwartą rundę, z trotuaru wybiegł jakiś mężczyzna w czarnym palcie i lekko wskoczył do sań. - Ja ci tu skoczę, bandyto! - wrzasnął dryndziarz i zamachnął się na żebraka batem. Pasażerem okazał się nie kto inny, tylko sam pan Grin we własnej osobie. Tylko dokleił sobie jasne wąsy i włożył okulary. - To mój przyjaciel - wyjaśniła piękna panienka. - Właśnie na niego czekałam. Dokąd jedziemy, Grinczyk? Nowy pasażer rzucił: - Jedź przez plac Teatralny. Potem powiem. - Co się stało? - spytała „śpiewaczka”. - Co to znaczy „pilna sprawa”? Wszystko rzuciłam, aby stanąć przed tobą, uczennica przed swoim maestro. A może po prostu się stęskniłeś? - W jej glosie zabrzmiała figlarność. - Dojedziemy, to ci powiem - powiedział specjalny pasażer, jawnie nie w nastroju do konwersacji. Toteż dalej pojechali w milczeniu. Pasażerowie wysiedli na Prieczystience, obok siedziby hrabiów Dobrzyńskich, ale zamiast skierować się do bramy, weszli na ganek dobudowanej do pałacu oficynki. Erast Pietrowicz wyszedł podciągnąć popręg i widział, że drzwi otworzyła młoda kobieta o bladej, surowej twarzy i gładko uczesanych, spiętych w kok włosach. Każdą następną czynność radca stanu wykonywał błyskawicznie i bez najmniejszego wahania, jakby działał nie w natchnieniu, tylko realizował zupełnie nieskomplikowany, kapitalnie przygotowany plan. Odjechał na pięćdziesiąt kroków, przywiązał sanie do słupa, zrzucił kożuch i czapkę do sań, wsunął szpadkę pod kozioł, a sam szybko wrócił do ogrodzenia. Odczekał, aż ulica, i tak niezbyt ludna, zupełnie opustoszeje, zwinnie wdrapał się po kracie i zeskoczył na ziemię po drugiej stronie. Szybko przebiegł przez podwórze do przybudówki i znalazł się dokładnie pod oknem z otwartym lufcikiem. Postał chwilę bez ruchu, podsłuchując. Potem bez widocznego wysiłku wdrapał się na parapet i przecisnął przez mały prostokątny otwór, co bez wątpienia wymagało wirtuozowskiej giętkości człowieka-gumy. Najtrudniej było zejść na podłogę, nie czyniąc żadnego hałasu, jednak radcy i to się udało. Zobaczył, że znajduje się w kuchni, ciasnej, ale czyściutkiej i dobrze ogrzanej. Znowu przydało mu się czujne ucho, ponieważ gdzieś z głębi oficyny niosły się głosy. Określiwszy kierunek pochodzenia dźwięku, Erast Pietrowicz wyjął z kabury na pasie swojego gerstala-bayarda i na palcach ruszył korytarzem. * Drugi raz tego samego dnia Erast Pietrowicz podglądał i podsłuchiwał. Też przez na pół otwarte drzwi, tyle że teraz nie odczuwał ani konfuzji, ani zażenowania, jedynie myśliwski zapał i przedsmak nadchodzącej, radosnej chwili. Nie wszystko serdecznemu przyjacielowi Glebowi pójdzie jak po maśle. Za to uda się Fandorinowi - być może nie tylko karty umie odgadywać! W pokoju znajdowała się cała trójka. Kobieta o gładko ulizanych włosach siedziała przy stole, częściowo zwrócona w stronę drzwi, i wykonywała dziwaczne manipulacje: maleńką łyżeczką czerpała ze słoja szarą galaretowatą substancję i bardzo ostrożnie, po kilka kropel, przelewała do wąskiej puszki, podobnej do tych, w których sprzedaje się oliwę albo koncentrat pomidorowy. Obok stały też inne puszki, zarówno wąskie, jak i zwykłe, półfuntowe. Przygotowuje ręczne ładunki wybuchowe - domyślił się radca stanu i jego radość ciut przygasła. Gerstala trzeba było schować. Nie ma szansy na aresztowania. Wystarczy, żeby kobieta zadrżała, przestraszona albo zaskoczona, i cała oficyna obróci się w ruinę. Skupiona na pracy bojownika milczała. Rozmawiała tylko pozostała dwójka. - Chyba zwariowałeś - prychnęła niedbale przyjezdna. - Ta robota w podziemiu doprowadziła cię do najprawdziwszej manii prześladowczej. Dawniej taki nie byłeś. Jeśli nawet mnie podejrzewasz... Powiedziała to tak przekonywającym, szczerym tonem, że gdyby Erast Pietrowicz na własne oczy nie widział panny w towarzystwie Pożarskiego, to z pewnością by jej uwierzył. Brunet o kamiennej, jakby wyciosanej toporem twarzy nie był obecny przy spotkaniu na dworcu, mimo to w jego głosie brzmiało niezłomne przekonanie. - Nie podejrzewam. Wiem. Notatki pani podrzucała. Nie wiedziałem tylko, czy jako sympatyk, czy też jako prowokator. Teraz widzę, że to prowokacja. Mam dwa pytania. Pierwsze: kto? Drugie... - Przywódca terrorystów zawahał się. - Dlaczego, Julio? Dlaczego?... Dobrze. Na drugie może pani nie odpowiadać. Ale na pierwsze - musi. Inaczej panią zabiję. Natychmiast. Jeśli pani powie, wtedy daruję pani życie. Oddam pod sąd partyjny. Było jasne, że to nie pusta groźba. Erast Pietrowicz otworzył drzwi trochę szerzej i zobaczył, że współpracownica Pożarskiego z przerażeniem patrzy na sztylet, zaciśnięty w ręce bojowca. - Ty możesz mnie zabić? - Głos agentki zadrżał żałośnie. - Po tym, co między nami było? Czyżbyś zapomniał? Kobieta przygotowująca ładunki zabrzęczała czymś szklanym i Erast Pietrowicz, szukając wzrokiem źródła dźwięku, zobaczył, że zagryzła wargi i pobladła. Grin zaś, na odwrót, pokraśniał, ale jego metaliczny głos nie uległ zmianie. - Kto? - powtórzył. - Tylko mów prawdę... Nie? W takim... Mocno złapał piękność lewą ręką za szyję, prawą zaś odchylił dla rozmachu. - Pożarski - odpowiedziała szybko. - Pożarski, wicedyrektor Departamentu Policji, a teraz oberpolicmajster Moskwy. Nie zabijaj mnie, Grin. Obiecałeś! Bezwzględny człowiek wydawał się wstrząśnięty jej wyznaniem, ale kindżał schował. - Dlaczego on? - spytał. - Nie rozumiem. Wczoraj, rozumiem, ale wcześniej? - Nie mnie o to pytać. - Julia wzruszyła ramionami. Zrozumiała, że śmierć jej natychmiast nie grozi; uspokoiła się jakoś zbyt szybko i nawet zaczęła poprawiać uczesanie. - Mnie wasze zabawy w policjantów i złodziei nie interesują. Wy, chłopaczki, potrzebujecie tylko się gonić, ze straszaków strzelać i rzucać bombami. To nie nasze, kobiece, problemy. - A jakie są wasze problemy? - Grin patrzył na nią ciężkim, nierozumiejącym wzrokiem. - Co w waszym życiu jest najważniejsze? Wtedy ona się zdziwiła. - Jak to co? Miłość oczywiście. Nie ma nic ważniejszego. Wy, mężczyźni, jesteście kalekami, skoro tego nie rozumiecie. - To z miłości? - powiedział powoli najbardziej niebezpieczny rosyjski terrorysta. - Sniegir, Jemiela, pozostali? Z miłości? Julia zmarszczyła nosek. - A z jakiego jeszcze powodu? Mój Gleb też jest kaleką, takim jak ty, chociaż nie gra złodzieja, tylko policjanta. O co poprosił, to robiłam. My, kobiety, jeśli kochamy, to całym sercem, i wtedy już na nic się nie oglądamy. Choćby świat miał się rozpaść. - Zaraz sprawdzę - powiedział nagle Grin i znowu wyjął puginał. - Ty co?! - zapiszczała współpracownica, odskakując. - Przecież się przyznałam! Co chcesz jeszcze sprawdzać? - Kogo pani bardziej kocha, jego czy siebie? Terrorysta postąpił ku niej, a ona przylgnęła do ściany i rozcapierzyła ręce. - Natychmiast zadzwoni pani do swojego opiekuna i wezwie go tutaj. Samego. - Nie! - krzyknęła Julia, przesuwając się wzdłuż ściany. - Za nic! Ścisnęła się plecami w kąt. Grin przybliżył się w milczeniu, trzymając przygotowany nóż. - Tak - powiedziała słabiutkim głosem. - Tak, tak. Zgadzam się... Tylko zabierz to. Grin odwrócił się do siedzącej kobiety, która cały czas równomiernie wykonywała swoją niebezpieczną pracę. - Igła, sprawdź, jaki jest numer do kancelarii oberpolicmajstra. Nosząca to dziwne przezwisko - ta sama łączniczka, o której opowiedział Rachmet-Gwidon - odstawiła niedokończoną bombę i wstała. Erast Pietrowicz naprężył się i przygotował do działania. Niech tylko Igła odejdzie od śmiercionośnego stołu chociaż na dziesięć kroków. Wtedy on popchnie drzwi i trzema, nie, czterema skokami pokona dzielącą go od Grina odległość; ogłuszy go kopniakiem w potylicę, a jeśli Grin zdąży się jeszcze odwrócić, to w podbródek; potem obrót w stronę Igły i musi jej odciąć drogę do stołu. Niezbyt proste, ale da się zrobić. - Czterdzieści cztery dwadzieścia dwa - chlipnęła Julia. - Łatwy numer, zapamiętałam. Niestety, Igła pozostała przy swoich bombach. Fandorin nie widział aparatu telefonicznego, ale widocznie znajdował się gdzieś tutaj, w pokoju, ponieważ Grin znowu schował ostrze i pokazał ręką w bok. - Niech pani go wezwie. Powie, że to bardzo pilne. Wyda nas pani - zabiję. - „Zabiję, zabiję”. - Julia się uśmiechnęła. - Jakiś ty, Grinczyk, nudny! Żebyś się choć podenerwował, pokrzyczał, potupał nogami! Jak szybko przechodzi od strachu i rozpaczy do impertynencji - pomyślał radca stanu. Rzadki ptaszek. Okazało się, że jeszcze nie docenił jej arogancji. - A więc do mnie mówisz „pani”, a do niej „ty”? - wskazała na Igłę. - Tak, tak. Znakomita z was parka. Chciałoby się zobaczyć, jak się kochacie. To z pewnością jakby żelastwo tarło o żelastwo. Miłość dwóch pancerników. Świadomy swobody obyczajów, charakterystycznej dla środowiska nihilistów, radca stanu zupełnie się nie zdziwił temu oświadczeniu, ale Igła nagle strasznie się zdenerwowała - dobrze, że choć stała, a nie siedziała nad bombami. - Co pani wie o miłości! - krzyknęła dźwięcznym głosem. - Jedna sekunda naszej miłości jest więcej warta niż wszystkie pani erotyczne przygody razem wzięte! Pięknotka, jak się zdaje, miała na to odpowiedź, ale Grin zdecydowanie wziął ją za ramię i popchnął do niewidocznego aparatu. - No! Julia zniknęła z pola widzenia Fandorina, jednak jej głos słychać było doskonale. - Centrala? Panienko, czterdzieści cztery dwadzieścia dwa - powiedziała bez żadnej szczególnej intonacji, a sekundę później odezwała się inaczej: natarczywie, władczo. - Kto przy aparacie? Adiutant dyżurny Keller? Słuchajcie, Keller, natychmiast potrzebny mi Gleb Gieorgijewicz. Bardzo pilne... Julia, to wystarczy. Zrozumie... Ach, tak?... Tak, z pewnością. Dźwięk odkładanej słuchawki. - Jeszcze nie dotarł. Adiutant powiedział, że oczekują go nie później niż za kwadrans. Co robić? - Za kwadrans zadzwoni pani jeszcze raz - powiedział Grin. Erast Pietrowicz cicho odsunął się od drzwi, potem obrócił się i szybko opuścił dom - tą samą drogą, jaką się do niego dostał. Ryża klacz stała na swoim miejscu, tylko kożuch i uszankę ktoś już zdążył zabrać - widać za bardzo rzucały się w oczy. Niedzielne towarzystwo, spacerujące po Prieczystieńskim bulwarze, mogło obserwować ciekawy obrazek: w mknących saniach dorożkarskich stał dostojnie wyglądający jegomość, w mundurze i z orderami, gwizdał jak rozbójnik i strzelał z bata, poganiając niereprezentacyjną, kudłatą klacz. * Ledwie zdążył. Zderzył się z Pożarskim w drzwiach budynku oberpolicmajstra. Książę był wzburzony i wyraźnie się spieszył, toteż nie uradował się niespodziewanym spotkaniem. - Później, Eraście, później - rzucił w biegu. - Nadchodzi kluczowy moment! Jednak radca stanu chwycił wysokiego rangą naczelnika żelaznymi palcami za rękaw i pociągnął do siebie. - Dla pana, panie Pożarski, kluczowy moment już nadszedł. Chodźmy do gabinetu. Jego zachowanie i ton wywarły pożądane wrażenie. Gleb Gieorgijewicz spojrzał na Fandorina z zainteresowaniem. - Jak to, znowu jesteśmy na pan? Eraście, sądząc po blasku w twoich oczach, dowiedziałeś się czegoś bardzo interesującego. Dobrze, chodźmy. Ale nie na dłużej niż pięć minut. Mam bardzo pilną sprawę. Książę całym sobą dawał do zrozumienia, że nie ma czasu na długie objaśnienia. Sam nie usiadł i Fandorinowi też nie zaproponował, chociaż z mebli w gabinecie zdjęto już pokrowce. Erast Pietrowicz zresztą nie zamierzał siadać, albowiem był nastrojony wojowniczo. - Pan jest prowokatorem, podwójnym agentem, przestępcą przeciw państwu - powiedział z zimną wściekłością, pokonując „p”, „a” i „j” bez jednego zacięcia. - To nie Diana, tylko pan przekazywał terrorystom z Grupy Bojowej informacje za pomocą notatek. Pan zgubił Chrapowa, pan ich zawiadomił o spotkaniu w łaźniach Pietrosowa, a i o zaspie z premedytacją powiedział pan niewłaściwie, żeby się mnie pozbyć. Pan jest zdrajcą! Okazać dowody? Gleb Gieorgijewicz patrzył na radcę stanu wciąż z takim samym zaciekawieniem na twarzy i nie spieszył się z odpowiedzią. - Nie, nie trzeba - odrzekł wreszcie. - Wierzę, że dysponujesz dowodami, a ja nie mam czasu na to, żeby się zapierać. Rzecz jasna, bardzo mnie interesuje, jak się do tego dokopałeś, ale opowiesz mi o tym - innym razem. Niech będzie, przedłużę czas naszej rozmowy z pięciu do dziesięciu minut, ale więcej nie mogę. Przejdźmy od razu do sedna. Tak, jestem prowokatorem, podwójnym agentem i zdrajcą. To ja przygotowałem zabójstwo Chrapowa i cały szereg innych świetnych kawałów, aż do paru prób zamachów na moją skromną osobę włącznie. I co dalej? Czego ty chcesz? Erast Pietrowicz oniemiał, ponieważ nastawił się na długie i uparte zaprzeczenia. I dlatego pytanie, które zamierzał zadać na samym końcu, zabrzmiało żałośnie. W dodatku się zająknął. - Ale d-dlaczego? Po co była panu potrzebna cała ta intryga? Pożarski odpowiedział twardo, pewnym głosem: - To właśnie ja mogę uratować Rosję. Ponieważ jestem rozumny, śmiały i pozbawiony sentymentów. Moi wrogowie są liczni i silni: z jednej strony to fanatycy buntu, z drugiej - tępe i stetryczałe wieprze w generalskich mundurach. Przez długi czas nie miałem ani kontaktów, ani protekcji. I tak bym się wybił, ale zbyt późno, a czas ucieka, Rosji zostało go niewiele. Oto dlaczego muszę się spieszyć. GB - moje adoptowane dziecko. Wypieściłem tę organizację, zapewniłem jej imię i reputację. Dała mi już wszystko, co mogła, teraz przyszedł czas postawić nad nią kropkę. Dzisiaj zniszczę Grina. Sława, którą zapewniłem temu niezłomnemu jegomościowi, pomoże mi pokonać jeszcze kilka stopni, zbliży mnie do ostatecznego celu. Oto sedno sprawy, szybko i bez ozdóbek. Wystarczy? - I wszystko to popełnił pan dla ratowania Rosji? - spytał Fandorin, ale jego sarkazm nie podziałał na rozmówcę. - Tak. I, rozumie się, także dla własnego dobra. Ja siebie od Rosji nie oddzielam. W końcu Rosja została stworzona tysiąc lat temu przez jednego z moich antenatów, a drugi trzysta lat temu pomógł jej się odrodzić. - Pożarski wsunął ręce w kieszenie płaszcza. - I nie myśl, Eraście, że boję się twoich dowodów. Co ty możesz z nimi zrobić? W Petersburgu nie masz nikogo. Twój moskiewski protektor został zdymisjonowany. Nikt ci nie uwierzy, nikt ciebie nie usłyszy. Oprócz dowodów pośrednich i domysłów niczym dysponować nie możesz. Zwrócisz się do gazet? Nie wydrukują. U nas, dzięki Bogu, nie Europa. Wiesz - Gleb Gieorgijewicz przekonywająco ściszył głos - mam w kieszeni rewolwer, wycelowany w twój brzuch. Mógłbym cię zastrzelić. Teraz, w tym gabinecie. Ogłosiłbym, że to ty byłeś agentem terrorystów, że byłeś z nimi powiązany poprzez swoją Żydóweczkę i próbowałeś mnie zabić. W obecnej sytuacji łatwo mogę ukręcić łeb sprawie, jeszcze nagrodę otrzymam. Ale jestem przeciwnikiem przesady. Nie warto cię zabijać, ponieważ dla mnie rzeczywiście jesteś niegroźny. Wybieraj, Eraście: albo grasz po mojej stronie według moich reguł, albo robisz z siebie durnia. Zresztą jest i trzecia droga, która, kto wie, czy najbardziej będzie ci odpowiadała. Zamilknij i w ciszy odejdź w stan spoczynku. Zachowasz choć szacunek, który jest ci tak drogi. Zatem, co wybierasz? Grasz, wygłupiasz się, czy milczysz? Radca stanu pobladł, brwi chodziły mu w górę i w dół, drżał cienki wąsik. Książę nie bez uśmiechu obserwował tę wewnętrzną walkę, spokojnie oczekując rezultatu. - No? - Dobrze - przemówił cicho Erast Pietrowicz. - Jeśli już tego chcesz, ja p-pomilczę... - No i doskonale. - Triumfator uśmiechnął się cynicznie, popatrzył na zegarek. - Nie potrzeba było nawet dziesięciu minut, wystarczyło pięć. A o grze jeszcze pomyśl. Nie zakopuj talentu w ziemi, nie upodabniaj się do złego i gnuśnego sługi, o którym pisał święty Mateusz. To powiedziawszy, oberpolicmajster skierował się do drzwi. Fandorin poruszył się, otworzył usta, aby go zatrzymać, ale zamiast okrzyku z jego ust popłynęły ciche, ledwie słyszalne słowa: - „Złem zło wypleniając...”. Rozdział szesnasty Wybuch Od razu po zabiciu Pożarskiego trzeba będzie uciekać. Grin już zaplanował jak - fiakrem do Bogorodskiego, tam trzeba kupić narty i przez Las Łosinoostrowski, obchodząc blokady na rogatkach, do Traktu Jarosławskiego. Byle wyjść z Moskwy, dalej już wszystko proste. Szkoda tylko pracy. Bomby znowu trzeba będzie zostawić: słój z żelatyną wybuchową był jeszcze w połowie pełny, puszki zaopatrzone w zapalniki, ze szrapnelami w środku, tyle że niezamknięte. Niestety, to zbędny ciężar. W sakwojażu leżało tylko to, co było konieczne: fałszywe dokumenty, bielizna, zapasowy rewolwer. Igła patrzyła przez okno na zabity deskami pałac. Za kilka minut przyjdzie jej porzucić dom, w którym wyrosła. Najprawdopodobniej porzucić na zawsze. Przed powtórnym telefonem do siedziby oberpolicmajstra Julia, patrząc Grinowi w oczy, spytała: - Grin, obiecujesz, że mnie nie zabijesz? - Jeśli przyjedzie. Przeżegnała się i wezwała telefonistkę. - Halo, centrala? Czterdzieści cztery dwadzieścia dwa. Tym razem Pożarski był na miejscu. - Gleb - powiedziała Julia przerywanym ze wzburzenia głosem. - Kochaniutki, szybciej tutaj, szybciej! Mam tylko sekundę, nie mam czasu wyjaśniać! Prieczystienka, siedziba rodu Dobrzyńskich, oficyna z facjatką, znajdziesz. Tylko sam przyjeżdżaj, bezwarunkowo sam. Ja otworzę. Tutaj dzieje się coś takiego, że nawet sobie nie wyobrażasz! Będziesz mi ręce całować. Koniec, koniec, więcej nie mogę!... - Przyjedzie - obwieściła z pewnością siebie, przerywając połączenie. - Przypędzi natychmiast. Znam go. - Wzięła Grina za rękę. - Grinczyk, dałeś słowo - powiedziała błagalnym głosem. - Co wy ze mną zrobicie? - Słowo to słowo. - Oswobodził się ze wstrętem. - Zobaczysz, jak umrze. Potem cię puszczę. Niech partia decyduje. Wyrok wiadomy. Postawią poza prawem. W odpowiednich okolicznościach każdy będzie miał obowiązek zniszczyć cię jak gada. Uciekaj na kraj świata, skryj się w pieczarze. - To nic - Julia lekkomyślnie wzruszyła ramionami. - Mężczyźni są wszędzie. Nie przepadnę. Zawsze marzyłam, żeby zobaczyć Nowy Świat. Uspokoiła się całkowicie. Przenosząc wzrok z Grina na Igłę, ze współczuciem westchnęła: - Ach, biedni wy jesteście! Rzućcie do diabła te głupoty. Przecież ona cię kocha, ja to widzę. I ty ją. Żylibyście sobie, radowali się z takiego szczęścia. Wystarczy zabijania. Nic dobrego i tak z tego nie wyniknie. Grin milczał, ponieważ myślał o zbliżającej się akcji i chciał uniknąć dyskusji o niczym. Ale Igła popatrzyła na podwójną zdrajczynię z obrzydzeniem i nie wytrzymała. - Tylko o miłości nic więcej nie mówcie. Bo przecież ja wam słowa honoru nie dawałam. Mogę zastrzelić. Julia wcale się nie wystraszyła, tym bardziej że ręce Igły były puste. - Brzydzi się pani mną, bo dla Glebczyka umrzeć nie chciałam? Niepotrzebnie. Ja swojej miłości nie zdradziłam - wysłuchałam głosu serca. Gdyby mi powiedziało: umrzyj, umarłabym. Ale serce rzekło: przeżyjesz i bez Gleba. Przed innymi umiem udawać, przed sobą nie. - Wasze serce nic innego powiedzieć nic mogło - z nienawiścią odrzekła Igła. Dalej Grin już nie słuchał. Wyszedł na korytarz i stanął przy kuchennym oknie, żeby obserwować ulicę. Pożarski powinien się zjawić lada moment. Sprawiedliwości stanie się zadość, towarzysze zostaną pomszczeni. Sniegir, Jemiela, Bóbr, Marat, Nobel, Szwarc. I jeszcze Gwóźdź. Nagle jego ostre spojrzenie dostrzegło coś zaskakującego - ślad podeszwy na parapecie, tuż pod otwartym lufcikiem. Ten znak miał jakieś przerażające znaczenie, ale Grin nie zdążył o nim pomyśleć - zabrzęczał dzwoneczek. Julia poszła otworzyć, Grin stał za drzwiami z gotowym coltem. - Tylko niech pani nie próbuje - szepnął. - Ach, przestań... - Zbyła go machnięciem ręki, odsunęła zasuwę i powiedziała do kogoś niewidocznego: - Glebczyk, wchodź, jestem sama. Do przedpokoju wszedł człowiek w ciemnoszarym płaszczu i czapce z kuny. Nie zauważył Grina i odwrócił się do niego plecami. Julia szybko pocałowała Pożarskiego w ucho i policzek, ponad jego ramieniem mrugnęła do Grina. - Chodźmy, zobaczysz. Wzięła oberpolicmajstra za rękę i pociągnęła za sobą do pokoju. Grin bezszelestnie szedł za nimi. - Kto to? - spytał Pożarski, kiedy zobaczył Igłę. - Chwileczkę, proszę się nie przedstawiać, ja sam... A, domyśliłem się! Jaka przyjemna siurpryza! Co to znaczy, Julio? Potrafiłaś nakłonić mademoiselle Igłę do przejścia na stronę praworządności? Spryciara. Ale gdzież jest mój idol, szlachetny rycerz rewolucji, pan Grin? Wtedy Grin wetknął mu lufę między łopatki. - Tu jestem. Ręce do góry. Pod ścianę i powoli twarzą do mnie. Pożarski rozsunął ręce na boki, trzymając je na wysokości barków, zrobił dziesięć kroków naprzód i odwrócił się. Twarz miał napiętą, brwi zsunięte. - Pułapka - powiedział. - Sam jestem winny. Myślałem, Julio, że mnie kochasz. Pomyliłem się. Koń ma cztery nogi, a też się potknie. - Co oznacza „TG”? - spytał Grin, trzymając palec na spuście. Oberpolicmajster cicho się roześmiał. - Ach, o to chodzi. A ja się zastanawiałem, dlaczego pan, panie Grin, od razu nie strzelił mi w potylicę. Mimo wszystko jednak jest w panu coś człowieczego. Ciekawość. Dobrze, po starej znajomości odpowiem na wszystkie pana pytania. Przy okazji jeszcze trochę sobie pooddycham. Cieszę się, że poznałem pana osobiście - mojego dawnego adresata. Jest pan dokładnie taki, jak sobie pana wyobrażałem. Niech pan pyta, o co chce, proszę się nie krępować. - „TG” - powtórzył Grin. - Bzdurka, żarcik. Inicjały od „trzeci uradowany”, po łacinie tertius gaudens. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Policja niszczy was, wy niszczycie tych, którzy mi przeszkadzają, a ja patrzę na waszą zabawę i się raduję. Moim zdaniem udatne. - Jak to „przeszkadzają”? Dlaczego? Gubernator Bogdanów, generał Sieliwanow, zdrajca Stasow... - Niech się pan nie męczy, wszystkich doskonale pamiętam - przerwał mu w pół zdania Pożarski. - Bogdanów? To był nie tyle biznes, ile sprawa prywatna. Trzeba było odwdzięczyć się wicedyrektorowi departamentu, mojemu poprzednikowi na tym stanowisku. Od dawna pozostawał w stosunkach z żoną gubernatora Jekaterynogrodu i marzył, żeby owdowiała. Te marzenia miały charakter czysto platoniczny, ale kiedyś wpadło mi w ręce pisemko, w którym jego ekscelencja nieopatrznie napisał o swojej pasji: „Oby jak najszybciej do Twego małżonka dobrali się terroryści. Z przyjemnością bym im pomógł”. Grzech było tego nie wykorzystać. Zaraz po tym, jak pan bohatersko zastrzelił Bogdanowa, przeprowadziłem prywatną rozmowę z zakochanym marzycielem i miejsce wicedyrektora się zwolniło. Generał-lejtnant Sieliwanow? O, to zupełnie co innego. To był człowiek błyskotliwy. Walczył o to samo co ja, ale wyprzedzał mnie o kilka szczebli. Zasłaniał mi słońce, a to jest ryzykowne. Za Sieliwanowa należy się panu moja ogromna wdzięczność. Kiedy pan go wyprawił do królestwa Plutona, najbardziej obiecującym obrońcą tronu stał się wasz pokorny sługa. Potem był, zdaje się, zamach na Wyspie Aptekarskiej - na mnie i konfidenta Stasowa? To zadanie miało podwójny cel. Po pierwsze, podnieść mój prestiż służbowy. Jeśli sama GB organizuje na mnie polowanie, to znaczy, że oddaje należny szacunek moim fachowym, policyjnym osiągnięciom. A po drugie, Stasow się wyczerpał, był już zupełnie bezużyteczny i prosił, aby wypuścić go na wolność. Wypuścić, oczywiście, można było, ale zdecydowałem, że będzie większa korzyść, jeśli umrze. Znowu renoma naszej - pana i mojej - Grupy Bojowej wzrośnie. Twarz Grina skrzywiła się jakby od powstrzymywanego bólu i Pożarski błogo się roześmiał. - Teraz wasze główne osiągnięcie, zabójstwo Chrapowa. No, niech pan przyzna, że podsunąłem wam przepiękny pomysł, chociaż wcale go nie nazwałem. Ja zaś ze swej strony przyznaję, że pan doskonale sprawę przeprowadził. Bezlitośnie wykonaliście wyrok na okrutnym satrapie, którego największą zbrodnią było to, że mnie organicznie nie znosił i ze wszystkich sił przeciwstawiał się mojej karierze... Tu, w Moskwie, sprawił mi pan wiele kłopotów, ale w końcowym rezultacie wszystko wyszło jak najlepiej. Nawet wasz psikus z ekspropriacją okazał się przydatny. Dzięki naszej wspólnej wietrznej przyjaciółce Julii dowiedziałem się, kto został nowym skarbnikiem partii, i - w najbliższym możliwym czasie - planowałem odebrać wam państwowe pieniądze z powrotem. Byłoby to szczególnie efektowne, kiedy już piastowałem stanowisko moskiewskiego oberpolicmajstra. Niech wiedzą, że chociaż nie jestem w stolicy, to wysoko siedzę i daleko widzę. Szkoda. Widać taki los - westchnął fatalistycznie Pożarski. - Moglibyście chociaż docenić błyskotliwość zamiaru... Co tam było jeszcze? Pułkownik Swierczyński? Łajdak, podły efekciarz. Pomogliście mi się z nim rozliczyć za jego pewną obleśną sztuczkę. Burlajew? W tym też wam pomogłem, jak i w sprawie Rachmeta. Tego by jeszcze brakowało, żeby GB, moje ukochane dziecię, została obezwładniona przez naczelnika moskiewskiej ochrany. To nieuczciwe. Kto ziarenko zasadził, ten powinien urodzaj zbierać. Chwat z pana, że wykończył pan Burlajewa. Dzięki temu jego resort został mi całkowicie podporządkowany. Tylko z Fandorinem obaj daliśmy plamę i ten natręt wciąż kręcił mi się pod nogami. Ale za Fandorina nie obarczam pana winą, to specjalny przypadek... No i tak, a potem nadszedł czas zakończyć naszą wspólną epopeję. Niestety, wszystko, co dobre, wcześniej czy później się kończy. Przemyślałem operację do najmniejszego detalu, ale wmieszał się nieprzewidywalny ślepy traf. Wstyd. Dopiero zaczynałem nabierać rozpędu, jeszcze trochę, a już nic by mnie nie zatrzymało... Przeznaczenie. Julia zapłakała. - To nic - uśmiechnął się do niej oberpolicmajster. - Nie złoszczę się na ciebie, tylko na los. Z tobą było mi dobrze i wesoło, a że zdradziłaś, widać nie miałaś wyboru. Zadziwiające, ale po twarzy Julii płynęły łzy. Nigdy dotąd Grin nie widział tej pełnej radości życia, lekkomyślnej kobiety płaczącej. Jednak dalsza rozmowa była zbędna. Wszystko już się wyjaśniło. Nawet podczas pogromu Żydów Grin nie czuł się tak nieszczęśliwy jak w tych chwilach, które przekreśliły cały sens jego trudnej, pełnej ofiar walki. Jak zdoła żyć z tym dalej - nad tym musi się dopiero zastanowić. Wiedział, że niełatwo będzie znaleźć na to odpowiedź. Ale jednego był pewny: ten skory do śmiechu policjant musi umrzeć. Grin wycelował w czoło manipulatora. - Ej, kochanieńki! - Pożarski podniósł rękę. - Na co ten pośpiech! Tak się dobrze rozmawiało. Nie chce pan posłuchać o Julii i naszej miłości? Zapewniam pana, to bardziej wciągające niż jakakolwiek powieść. Grin odmówił, kręcąc głową. Odwiódł kurek. - Nieważne. - Gleb! Nieeee! Julia z przenikliwym krzykiem rzuciła się na Grina i zawisła na jego ręce. Ostre zęby wpiły się w kiść ściskającą colta. Grin chwycił rewolwer drugą, wolną ręką, ale było już za późno - Pożarski wsunął rękę do kieszeni i wystrzelił poprzez połę płaszcza. Jestem ranny - pomyślał Grin, uderzając plecami o ścianę i osuwając się na podłogę. Chciał podnieść rękę z rewolwerem, ale go nie posłuchała. Julia czubkiem pantofelka odepchnęła colta na bok. - Brawo, dziewczyno - rzekł Pożarski. - Jesteś cudowna. Przeciągałem i przeciągałem, a czas wlókł się niemiłosiernie. Poleciłem swoim chwatom czekać na ulicy dokładnie dziesięć minut i potem się włamać. Zdążyłby mnie wykończyć. Grinowi szumiało i huczało w uszach, pokój kołysał się to w lewo, to w prawo. Nie sposób było zrozumieć, jak utrzymują się na nogach dwaj mężczyźni, którzy wbiegli z korytarza. - Usłyszeliście wystrzał? - spytał oberpolicmajster. - Zuchy. To ja go położyłem, umiera. Kobieta - dla was, to Igła, ta sama. Żywej zostawiać nie wolno, za dużo słyszała. Świat pogrążał się w mroku. Grin za nic nie chciał umierać, patrząc na twarz Pożarskiego. Nie to pragnął oglądać w ostatniej chwili życia. Gasnącym wzrokiem powiódł po pokoju, odnalazł Igłę. Stała z zaciśniętymi rękami i milcząc, patrzyła na niego, ale wyrazu jej oczu nie mógł już odczytać. Coś pobłyskiwało między palcami kobiety, coś wąskiego i przejrzystego... Zapalnik, to zapalnik - domyślił się Grin. Igła odwróciła się i nad pojemnikiem z wybuchową galaretą przełamała wąziutką szklaną rurkę. Życie zakończyło się tak, jak powinno - natychmiastowym ognistym wybuchem. Epilog Przy baszcie Kutafjej fiakra trzeba było zwolnić i dalej pójść pieszo. W mieście na razie nie zauważało się nowych porządków, ale tutaj, na Kremlu, było już inaczej niż poprzednio: surowo, czysto, wszędzie straże, a bruk codziennie oczyszczano z lodu i śniegu, saniami już się nie przejedzie. Teraz tutaj rozlokowała się zwierzchność - nowy gospodarz starej stolicy uznał, że mieszkanie w rezydencji generała-gubernatora uwłaczałoby jego godności, i osiadł za wysokimi murami z czerwonej cegły, w Małym Pałacu Nikołajewskim. Erast Pietrowicz szedł w górę po moście Troickim. Jedną ręką przytrzymywał szpadę, w drugiej niósł trójkątny pieróg. Dziś odbywała się wielka uroczystość - moskiewscy urzędnicy przedstawiali się jego wysokości. Stary książę Władimir Andriejewicz odjechał do nielubianej Nicei czekać na starość, a w życiu jego byłych podwładnych zapowiadały się ogromne przemiany - kogoś awansują, kogoś przeniosą na inne stanowisko, kogoś całkiem przegonią. Człowiek doświadczony od razu zwracał uwagę, na którą godzinę jemu albo jego urzędowi wyznaczono audiencję. Im wcześniej, tym gorzej. Każdy wie, że nowa miotła z początku mocno wymiata. Najpierw pojawia się surowość. Odgrywa podwójną rolę: po pierwsze, od razu wszystkich pozostałych nastraszy, żeby odczuli należny respekt, a po drugie - lepiej zacząć od kaźni, by zakończyć łaskami. Od dawna wiadomo, że w pierwszej kolejności wygania się tych, którzy są dalej od ołtarza: zarządy powiatowe, komitet agrarny, opiekunów przytułków i różne mało znaczące departamenty, a naprawdę ważne urzędy pozostawia się na deser. Z obu tych przesłanek wychodziło, że radca stanu Fandorin jest ważną osobistością, uhonorowaną szczególną uwagą. Przed jasnymi oczami wielkiego księcia miał stanąć, zgodnie z zaproszeniem ostatni z ostatnich, o wpół do szóstej po południu, nawet po dowódcy okręgu wojskowego i wysokich szarżach żandarmerii. To wyróżnienie zresztą mogło oznaczać cokolwiek, zarówno w pochlebnym, jak i negatywnym sensie, dlatego Erast Pietrowicz nie oddawał się pustym zgadywankom, tylko zdecydował się całkowicie zawierzyć losowi. Powiedziano: „Wielkoduszny mąż spotyka gniew i łaskę wyższych z takim samym dostojeństwem”. Pod murami monasteru Czudowa radca stanu spotkał porucznika Smoljaninowa, też w paradnym mundurze, zarumienionego mocniej niż zazwyczaj. - Witajcie, Eraście Pietrowiczu! - wykrzyknął. - Na prezentację? Bardzo późno pana... Pewnie awans pana czeka. Fandorin wzruszył lekko ramionami, grzecznie jednak spytał: - A wasi się już p-przedstawili? I co? - W ochranie nowiny. Mylnikow pozostał na uprzednim stanowisku, a na naczelnika wyznaczono Zubcowa. A jest tylko radcą tytularnym, no nie? Nam, do żandarmerii, kogoś z Petersburga przyślą. Zresztą wszystko mi jedno. Ja, Eraście Pietrowiczu, oddaję się do raportu. Przechodzę z korpusu do dragonów. Teraz już ostatecznie się zdecydowałem. Erast Pietrowicz wcale się nie zdziwił, jednak spytał: - A to czemu? - Nie spodobało mi się, jak jego wysokość mówił o zadaniach państwowej policji - powiedział żarliwie porucznik. - Wy, rzekł, musicie budzić w ludziach respekt, bojaźń przed władzą. Waszym zadaniem jest na czas odsiać plewy i bezwzględne je wytępić, niech to będzie nauczka i przykład dla pozostałych. Mówił, że sam widok niebieskiego munduru powinien wprawiać obywatela w przerażenie. Trzeba wzmocnić fundament rosyjskiej państwowości, inaczej nihilizm i nadmierna tolerancja do końca go rozmyją. - A może to prawda? - ostrożnie rzucił Fandorin. - Bardzo możliwe. Ale nie mam ochoty swoim wyglądem wprawiać kogoś w przerażenie! - Smoljaninow z pasją szarpnął temblak szabli. - Uczono mnie, że powinniśmy wykorzeniać bezprawie i chronić słabych, że Korpus Żandarmerii to nieskazitelnie czysta chusteczka, którą zwierzchnie władze wycierają oczy cierpiącym! Radca stanu z serdecznym współczuciem skinął mu głową. - C-ciężko będzie panu w wojsku. Sam pan wie, jak oficerowie odnoszą się do żandarmów. - To nic. - Oficer o różowych policzkach z uporem potrząsnął głową. - Na początku, oczywiście, zaczną kręcić nosem, ale potem zobaczą, że nie jestem jakimś tam donosicielem. Jakoś się przyzwyczaję. - Nie wątpię. Pożegnawszy się z niepokornym adiutantem, Erast Pietrowicz przyspieszył kroku, ponieważ do wyznaczonej godziny pozostało już niespełna dziesięć minut. Audiencja odbywała się nie w gabinecie, lecz w reprezentacyjnej bawialni - widocznie po to, żeby przedstawiający się urzędnicy lepiej odczuli znaczenie i wysoką cenę tej minuty. Dokładnie o wpół do szóstej dwóch dworskich lokajów w perukach ufryzowanych w loki rozsunęło skrzydła drzwi. Starszy lokaj z pozłacaną buławą wszedł pierwszy i gromko oznajmił: - Pan radca stanu Fandorin. Erast Pietrowicz jeszcze na progu pokłonił się z szacunkiem i dopiero potem pozwolił sobie przyjrzeć się najjaśniejszej osobie. Symeon Aleksandrowicz był zupełnie niepodobny do swojego bykowatego brata. Szczupły, przystojny, o długiej, wyniosłej twarzy. Z ostrą bródką i napomadowanymi włosami, prędzej przypominał jakiegoś habsburskiego księcia z czasów Velazqueza. - Witaj, Fandorin - powiedział jego wysokość. - Podejdź. Doskonale wiedząc, że zwracanie się do „niższych” per ty jest wśród członków cesarskiej rodziny uważane za oznakę przychylności, Erast Pietrowicz jednak się zagniewał. Podszedł do wielkiego księcia i uścisnął zadbaną białą rękę. - To taki jesteś. - Symeon Aleksandrowicz przyglądał się okazałemu urzędnikowi z zaciekawieniem i aprobatą. - Pożarski w swoich meldunkach polecał ciebie w sposób najbardziej pochlebny. Jaka to tragedia, że zginął! Był człowiekiem wielkich talentów, bezgranicznie oddanym mnie i monarchii. Generał-gubernator przeżegnał się, ale Fandorin nie poszedł za jego przykładem. - Wasza cesarska wysokość, muszę p-przekazać wam niektóre szczegóły działalności księcia Pożarskiego związanej ze sprawą Grupy Bojowej. Napisałem raport adresowany do ministra spraw wewnętrznych, w którym jak najdetaliczniej wyłożyłem wszystko, co... - Czytałem - przerwał mu Symeon Aleksandrowicz. - Minister uznał za konieczne przesłać twoją relację mnie jako moskiewskiemu generałowi-gubernatorowi. Dodał przypisek: „kompletna bzdura i w dodatku niebezpieczna”. Ale ja dobrze znałem świętej pamięci Pożarskiego i dlatego uwierzyłem w każde twoje słowo. Z pewnością wszystko tak było. Jesteś przenikliwy i zręczny. Pożarski co do ciebie się nie pomylił, doskonale znał się na ludziach. Tylko że tego raportu nie trzeba było pisać. Miałoby to jeszcze jakiś sens, gdyby rywal żył. No, a co to za polowanie - kopać zdechłego lwa? - Wasza w-wysokość, moja notatka nie po to została napisana. Chciałem zwrócić uwagę zwierzchności na metody pracy t-tajnej policji państwowej... - zaprotestował zmieszany Erast Pietrowicz, ale wielki książę powstrzymał go wyrozumiałym gestem. - Zresztą, tak na marginesie, w ogóle się nie złoszczę na Gleba za jego wybryki. Na swój sposób były nawet błyskotliwe. W ogóle pozwalam na wiele tym, którzy są mi szczerze oddani - rzekł ze szczególnym naciskiem jego wysokość - i będziesz miał możliwość się o tym przekonać. Co do twojego raportu, to go porwałem i skazałem na zapomnienie. Niczego takiego nie było. Prestiż władzy jest ważniejszy od wszystkiego, także od prawdy. Tego będziesz się jeszcze musiał nauczyć. Ale twoją dociekliwość oceniłem należycie. Są mi potrzebni tacy pomocnicy jak Pożarski i ty - mądrzy, energiczni, przedsiębiorczy i niecofający się przed niczym. Miejsce obok mnie się zwolniło i chcę, żebyś ty je zajął. Radca stanu, wstrząśnięty „wybrykami”, stracił dar mowy. Jednak jego wysokość inaczej wytłumaczył sobie jego milczenie i uśmiechnął się wyrozumiale. - Chcesz wiedzieć, co konkretnie ci proponuję? Nie przeliczysz się, bez obaw. Jutro podpiszę rozporządzenie o mianowaniu ciebie oberpolicmajstrem, a to, jeśli się nie mylę, dwanaście tysięcy wynagrodzenia plus czternaście tysięcy na reprezentację, plus własne konie i służbowa rezydencja, a w dodatku szczególne fundusze, którymi będziesz dysponował według swojej woli. Stanowisko odpowiada czwartej klasie, tak więc wkrótce otrzymasz rangę generała. A tytuł kamerhera załatwię ci od ręki, przed Wielkanocą. No, co? Jak to mówią wasi moskiewscy kupcy, przyklepiemy? Wielki książę rozsunął usta w uśmiechu i znowu wyciągnął do urzędnika wąską rękę. Jednak najjaśniejsza dłoń zawisła w powietrzu. - Wiecie, wasza wysokość, zdecydowałem się przejść ze służby państwowej w stan spoczynku - powiedział Erast Pietrowicz jasnym, pewnym głosem, patrząc niby to w twarz jego wysokości, lecz jednocześnie jakby przez nią na wskroś. - Bardziej mi teraz odpowiada życie osobiste. I nie czekając na koniec audiencji, skierował się do drzwi.