LUCY MAUD MONTGOMERY TAKIE JAK ANIA PRZEŁOŻYŁA KAROLINA BAŁŁABAN NIEOCZEKIWANA ODMIANA LOSU Ciekawe, kim jest dziewczyna, która każdego ranka i wieczora przepędza krowy bukową aleją — zastanawiała się Paulina Palmer, siedząc przy stole podczas podwieczorku. Spędzała z ciotką wakacje na wsi. Pani Wallace pragnęła, co prawda, pojechać do jakiegoś modnego kurortu, ale mąż oświadczył bez ogródek, że nie mogą sobie na to pozwolić. Nie chciała pozostać w mieście, kiedy wyjadą wszyscy znajomi. Dom na wsi, o którym wspomnieliśmy, stanowił kompromisowe rozwiązanie. — Przypuszczam, że dla ciebie nie ma to znaczenia — zauważyła pani Wallace ze zniecierpliwieniem. — Życzyłabym sobie, Paulino, abyś była ostrożniejsza w wyborze przyjaciół. Jesteś w zażyłych stosunkach z każdym, nawet ze staruszkiem skupującym jajka. To nie wypada. Paulina ukryła nieco przekorny uśmieszek za serwetką. Snobistyczne uwagi ciotki Oliwii zawsze ją bawiły. — Nie masz pojęcia, jaki to interesujący staruszek — powiedziała. — Potrafi mówić dużo ciekawiej od wielu moich znajomych. Jaki sens w separowaniu się od pewnych ludzi? Tracisz tyle przyjemności. Nie byłabyś tak strasznie znudzona, gdybyś choć trochę zbratała się z tymi, jak ich nazywasz, tubylcami. — Nie, dziękuję — odparła pani Wallace z pogardą. — W każdym razie ja zamierzam zawrzeć znajomość z tą dziewczyną — oznajmiła stanowczo Paulina. — Wygląda na miłą i wesołą. — Skąd u ciebie taki pospolity gust — jęknęła żałośnie pani Wallace. — Jestem pewna, że to nie po twojej biednej matce. Co pomyśleliby tacy Knowlesowie, gdyby zobaczyli, że zadajesz się z jakąś postrzeloną dziewczyną ze wsi. — Nie rozumiem, jakie to ma znaczenie, skoro nie wiedzą nawet o moim istnieniu, ani o twoim, ciociu — powiedziała Paulina z błyskiem w oku. Zdawała sobie sprawę, że największym marzeniem ciotki jest należeć do bliskich znajomych rodziny Knowlesów. Dotąd nie doczekała się jego realizacji. Pani Wallace nie rozumiała, dlaczego Knowlesowie nie chcieli wpuścić jej do swojego zaczarowanego kręgu. Przecież utrzymywali stosunki z ludźmi o niższej pozycji społecznej niż ona — na przykład z Markhamami, którzy mieszkali na niemodnej ulicy i nosili podniszczone ubrania. Tuż przed wyjazdem z Colchester pani Wallace widziała, jak pani Knowles i pani Markham siedzą razem w samochodzie pani Knowles. James Wallace i Morgan Knowles prowadzili wspólne interesy lecz mimo zabiegów, aspiracji — i gorącego pragnienia Wallace’ów związki te pozostały wyłącznie na płaszczyźnie zawodowej i nawet o cal nie stały się bardziej przyjacielskie. Paulina natomiast była całkowicie pozbawiona wszelkich ambicji towarzyskich i ani trochę nie miała Knowlesom za złe ich chłodnego stosunku. — Poza tym — ciągnęła Paulina — ona wcale nie jest postrzelona. Wygląda na bardzo dobrze wychowaną dziewczynę. Czy uważasz ją za gorszą dlatego, że pasie krowy? Krowy to spokojne, użyteczne zwierzęta — wystarczy spojrzeć na tę przepyszną śmietanę, którą polewam jagody. Poza tym, krowy trzeba paść. To uczciwe zajęcie. — Przypuszczam, że jest czyjąś służącą — z pogardą oświadczyła pani Wallace. — To pewnie też nie ma dla ciebie znaczenia? — Żadnego — beztrosko odparła Paulina. — Jedną z najmilszych dziewcząt, jakie znałam, była pokojówka, która pracowała u mamy w ostatnim roku jej życia. Bardzo polubiłam tę dziewczynę i koresponduję z nią. Pisze dużo inteligentniejsze i ciekawsze listy od tych głupich epistoł, które przysyła mi Klarysa Gray, choć ta pochodzi z bogatej rodziny i kształciła się w Paryżu. — Paulino, jesteś niepoprawna — w głosie pani Wallace słychać było rozpacz. — Pani Boyd — zwróciła się Paulina do gospodyni, która właśnie się pojawiła — kim jest ta dziewczyna, która codziennie rano i wieczorem pędzi krowy bukową aleją? — Myślę, że chodzi o Adę Cameron — brzmiała odpowiedź pani Boyd. — Mieszka z państwem Embree w ich starym domu w dolinie. Tego lata wypasają swoje krowy na pastwisku na wzgórzu. Pani Embree jest przyrodnią siostrą jej ojca. — Czy jest równie miła, jak wygląda? — Tak, Ada to naprawdę miła i rozsądna dziewczyna — odparła pani Boyd. — Nie jest zdolna do żadnych wariactw. — To nie brzmi zbyt zachęcająco — mruknęła Paulina, gdy pani Boyd wyszła. — Lubię ludzi zdolnych do odrobiny szaleństwa. Mam o Adzie lepsze mniemanie, niezależnie od tego, co mówi pani Boyd. Szare oczy Ady na pewno nie zawsze spoglądają rozsądnie. Muszą czasem zabłysnąć wesołością i zdrowym szaleństwem. No, idę nad morze. Chcę dziś zrobić zdjęcie zatoczki, jeśli się uda. Postanowiłam zdobyć tej jesieni pierwszą nagrodę na wystawie fotografii amatorskiej. Gdyby udało mi się zdjęcie zatoczki ze wszystkimi światłocieniami, byłaby to perła w mojej kolekcji. Wracając do domu, Paulina dotarła do bukowej alei właśnie w momencie, gdy statecznym krokiem wlokły się nią krowy. Za nimi szła wysoka szatynka o opalonej twarzy, w ładnej kretonowej sukience. Kapelusz przewiesiła przez ramię, a nisko padające światło zachodzącego słońca płonęło czerwonawo na gładkich, błyszczących włosach. Miała ruchy pełne godności, lecz kiedy jej oczy napotkały oczy Pauliny, wyglądała, jakby chciała się do niej uśmiechnąć pod jakimkolwiek pretekstem. Paulina dała jej do tego okazję. — Dobry wieczór, panno Cameron — zawołała wesoło. — Czy nie zatrzymałaby się pani na momencik, żeby rzucić na mnie okiem. Chciałabym wiedzieć, czy uzna mnie pani za odpowiednią osobę na wakacyjną znajomość. Ada Cameron nie tylko się uśmiechnęła, ale wręcz roześmiała i podeszła do Pauliny. Spojrzała prosto w wesołe, czarne oczy miejskiej dziewczyny, której od tygodnia trochę zazdrościła i powiedziała z humorem: — Tak, nawet bardzo odpowiednią, ale do przyjaźni potrzeba dwóch osób. Jeżeli ja mam być jedną, to pani musi być drugą. — Jestem gotowa. Oto moja ręka — oświadczyła Paulina, wyciągając dłoń. Taki był początek przyjaźni, nad którą pani Wallace ubolewała na wszystkie sposoby. Paulina i Ada odkryły, że lubią się nawzajem nawet bardziej, niż początkowo sądziły. Chodziły razem na spacery, wiosłowały, zbierały jagody i urządzały pikniki. Ada niezbyt często odwiedzała dom pani Boyd — jakiś instynkt podpowiadał jej, że pani Wallace niezbyt ją lubi. Paulina natomiast spędzała wiele czasu w małym, brązowym, okolonym sadem domku państwa Embree na końcu bukowej alei. Nigdy jeszcze nie spotkała dziewczyny równie sympatycznej jak Ada. — Jest miła pod każdym względem — mówiła do nie przekonanej ciotki Oliwii. — Inteligentna, oczytana, z poczuciem humoru i dobrze zna się na ludziach — najlepszy dowód, że polubiła twoją siostrzenicę! Opowiada interesująco i potrafi milczeć, kiedy trzeba. Ma też najładniejszy profil, jaki kiedykolwiek widziałam. Ciotko Oliwio, czy mogę zaprosić ją do nas w zimie? — Oczywiście, że nie — pani Wallace zdruzgotała ją wzrokiem. — Chyba nie zamierzasz kontynuować tej znajomości po wakacjach? — Będę przyjaźnić się z Adą przez całe życie — Paulina zaśmiała się z pewną nutką stanowczości. — Och, ciotko Oliwio, czy nie rozumiesz, że Ada w bawełnianej sukience jest taka sama, jaka byłaby w jedwabnej sukni? Jest bardziej dystyngowana niż jakakolwiek dziewczyna z kręgu Knowlesów. — Paulino! — wykrzyknęła ciotka Oliwią tak wstrząśnięta, jakby usłyszała bluźnierstwo. Paulina zaśmiała się raz jeszcze, ale idąc do swojego pokoju westchnęła. Pomyślała, że ciotka Oliwią ma najlepsze w świecie serce… — Jaka szkoda, że nie potrafi widzieć spraw takimi, jakie są naprawdę! Moja przyjaźń z Adą nie może być doskonała, skoro nie mogę zaprosić jej do domu. To taka kochana dziewczyna — pierwsza przyjaciółka od serca jaką mam. Lato się kończyło, wypalił się już sierpień. — Pewnie w przyszłym tygodniu wrócisz do miasta? Będzie mi cię brakowało — powiedziała Ada. Dziewczęta stały w ogrodzie państwa Embree. Paulina przygotowywała się do zrobienia fotografii Ady, stojącej pomiędzy astrami, z ogromnym ich naręczem w ramionach. Paulina bardzo chciała powiedzieć: „Przyjedź do mnie koniecznie w zimie”. Ponieważ jednak nie mogła tego zrobić, musiała się zadowolić uwagą: — Mnie również będzie ciebie brakowało. Będziemy pisać do siebie. Mam nadzieję, że ciotka Oliwią przyjedzie znów do Marwood latem. — Nie przypuszczam, żebyś mnie zastała — westchnęła Ada. Czas, abym zaczęła zarabiać. Ciotka Jane i wuj Robert zawsze byli dla mnie bardzo dobrzy, ale mają dużą rodzinę i nie są zbyt zamożni. Sądzę, że tej jesieni spróbuję znaleźć posadę w którymś ze sklepów w Remington. — Jaka szkoda, że nie możesz pojechać do Akademii na studia nauczycielskie — narzekała Paulina, znając ambicje Ady. — Oczywiście, że wolałabym się uczyć — spokojnie odpowiedziała Ada. — To jednak jest niemożliwe, trzeba więc zająć się tym, co mniej przyjemne, ale konieczne. Zmieńmy temat. Zrobiło mi się smutno, a chcę się dobrze prezentować, skoro masz mi zrobić zdjęcie. — Na pewno będziesz ładnie wyglądać. Tylko nie śmiej się zbyt szeroko. Chcę, żebyś spoglądała znad astrów z odrobiną rozmarzenia w oczach. Jeśli zdjęcie okaże się tak piękne, jak się spodziewam, włączę je do mojej kolekcji pod tytułem „Jesienne marzenie”. Tak, to będzie właściwy tytuł. Kiedy tak stoisz, przypominasz mi kogoś, ale nie pamiętam kogo. Wszystko gotowe, nie ruszaj się. No, kochanie, już po kłopocie. * Kiedy Paulina wróciła do Colchester, przez miesiąc zajmowała się przygotowaniem zdjęć na wystawę. Natomiast ciotka Oliwią znów zabrała się do snucia towarzyskich sieci, w które miała nadzieję złapać Morgana Knowlesa oraz inne godne uwagi osoby. Wystawa została otwarta. Zestaw zdjęć Pauliny Palmer otrzymał pierwszą nagrodę, a za najładniejszą fotografię uznano „Jesienne marzenie”, przedstawiające wysoką dziewczynę o tęsknym wyrazie twarzy, w staromodnym ogrodzie, z wielkim bukietem astrów. Następnego dnia po otwarciu wystawy przed drzwiami domu Wallace’ów zatrzymał się samochód Morgana Knowlesa. Pani Wallace nie było w domu, ale dystyngowana pani Morganowa chciała widzieć się z Paulina. Paulina właśnie wywoływała zdjęcia w ciemni i zbiegła do gościa, tak jak stała. Fakt ten byłby niezmiernie żenujący dla pani Wallace, gdyby się o nim dowiedziała, lecz pani Knowles strój dziewczyny wcale nie przeszkadzał. Podobała jej się prostolinijność Pauliny. Nie spodziewała się tego, znając pretensjonalne maniery jej ciotki. — Przyszłam zapytać panią, kim jest osoba, która pozowała do fotografii „Jesienne marzenie” — odezwała się uprzejmie. — Jest uderzająco podobna do mojej ukochanej przyjaciółki z lat dziecinnych. To nie może być przypadek. — To fotografia Ady Cameron, z którą zaprzyjaźniłam się tego lata w Marwood — odparła Paulina. — Ada Cameron! Ależ w takim razie musi być córką Ady Frame — wykrzyknęła pani Knowles podniecona. Widząc zdumioną minę Pauliny, wyjaśniła: — Wiele lat temu, jako mała dziewczynka, spędzałam wakacje w domu mojego wuja Johna Frame. Wówczas kuzynka, Ada Frame, była mi najdroższą przyjaciółką, lecz gdy dorosłyśmy, przestałyśmy się widywać: Ja wyjechałam z rodzicami do Europy na kilka lat, zaś Ada wyszła za mąż za syna sąsiadów, Aleca Camerona i przeniosła się na Zachód. Odkąd umarł jej ojciec, który był moim jedynym, poza rodzicami, krewnym, nie miałam o niej żadnych wiadomości. Dopiero siedem lat temu, ktoś powiedział mi, że Ada nie żyje i nie zostawiła żadnej rodziny. Ostatnia część relacji nie była prawdziwa, skoro ta dziewczyna jest jej córką. — Sądzę, że tak — powiedziała szybko Paulina. — Ada urodziła się na Zachodzie i mieszkała tam do ósmego roku życia. Wtedy jej rodzice umarli, a ją wysłano do przyrodniej siostry ojca. Ada przypomina panią — zawsze przypominała mi kogoś, ale nigdy nie potrafiłam powiedzieć kogo. Mam nadzieję, że to prawda, bo Ada jest taką kochaną dziewczyną. — Córka Ady Frame musi być taka — stwierdziła pani Knowles. — Mój mąż zbada natychmiast tę sprawę i jeśli owa młoda panna jest dzieckiem Ady, to mam nadzieję, że znajdziemy w niej córkę, bo sami nie mamy dzieci. — Co na to powie ciotka Oliwią! — pomyślała Paulina z przekornym błyskiem w oczach, po wyjściu pani Knowles. Ciotka Oliwią była wstrząśnięta i nie powiedziała nic. Czuła się trochę głupio, kiedy okazało się, że dziewczyna, którą tak pogardzała, jest kuzynką pani Morganowej Knowles i ma zostać przez nią adoptowana. Rozmawiając teraz z ciotką Oliwią można by przypuszczać, że to ona, a nie Paulina odkryła Adę. Ada odszukała Paulinę, gdy „tylko przybyła do Colchester i wakacyjna znajomość okazała się przyjaźnią na całe życie, a dla rodziny Wallace’ów biletem wstępu do zaczarowanego świata Knowlesów. — Nareszcie wszyscy zainteresowani są szczęśliwi — stwierdziła Paulina. — Ada idzie na studia, ja też, a ciotka Oliwią jest z panią Knowles w komitecie organizacyjnym parafialnego kiermaszu. A co teraz powiesz o moich pospolitych gustach, ciociu Oliwio? — Ha! Kto mógł przypuszczać, że dziewczyna, która pędzi krowy na pastwisko, może być w jakikolwiek sposób związana z Morganami Knowles — westchnęła żałośnie ciotka Oliwią. SOBOWTÓR MILLICENT Kiedy Millicent Moore i Worth Gordon spotkały się pierwszego dnia nowego semestru przy wejściu do gimnazjum w Kinglake, stanęły ze zdziwienia jak wryte. Millicent Moore nigdy przedtem nie spotkała Worth Gordon, lecz przecież tę twarz widziała codziennie w lustrze! Zupełnie się nie znały, lecz gdy dwie dziewczyny są tak do siebie podobne, że mogłyby być bliźniaczkami, wszelkie ceremonie przestają obowiązywać. Po pierwszym, zdumionym spojrzeniu, obie nagle się roześmiały. Millicent wyciągnęła rękę. — Powinnyśmy się zapoznać — zaproponowała szczerze. — Nazywam się Millicent Moore, a ty? — Worth Gordon — odparła Worth, przyjmując rękę z roześmianymi oczami. — Naprawdę się przestraszyłam na twój widok. Przez chwilę miałam dziwne wrażenie, że jestem duchem patrzącym na swoją cielesną powłokę. Teraz wiem, co czują bliźnięta. — To niezwykłe, że jesteśmy tak do siebie podobne — zauważyła Millicent. — Czy sądzisz, że istnieje między nami jakieś pokrewieństwo? Nigdy nie słyszałam o żadnych Gordonach w rodzinie. Worth potrząsnęła głową. — Jestem pewna, że nie ma żadnego pokrewieństwa. Nie mam innych krewnych, oprócz przyrodniej siostry ojca, u której mieszkam od śmierci moich rodziców. Umarli, kiedy byłam mała. — Uważam, że od tej chwili możesz zaliczyć mnie do swojej rodziny — zaśmiała się Millicent. — Jestem pewna, że dziewczyna tak podobna do ciebie jak ja, musi być krewną przynajmniej w takim stopniu jak twoja ciotka, która jest przyrodnią siostrą ojca. Od tej chwili zostały wiernymi przyjaciółkami. Ich przyjaźń stała się jeszcze bliższa przez to, że Worth musiała wyprowadzić się z zajmowanej stancji i zamieszkała w jednym pokoju z Millicent. Osobliwe podobieństwo dziewcząt było przedmiotem podziwu całej szkoły i przyczyną niezliczonych, zabawnych pomyłek, bo uczniowie z trudem je odróżniali. Spotykane osobno, rozpoznawano wyłącznie na podstawie ubrań i uczesania. Kiedy były razem, dawało się, rzecz jasna, dostrzec wiele drobnych różnic. Obie — szczupłe i delikatne — miały ciemnobrązowe włosy, niebieskie oczy i jasną cerę. Jednak cera Millicent była nieco ciemniejsza. Twarz Millicent na ogół wyrażała wesołość, podczas gdy fizjonomia Worth, o ile ta nie śmiała się, czy nie rozmawiała, miała raczej poważny wyraz. Oczy Worth były ciemniejsze, a jej nos z profilu nieco bardziej orli. Mimo to ich podobieństwo było uderzające. Miały też podobne usposobienia. Młode dziewczyny, przeważnie pogodne, lubiły zabawę i żarty, choć Millicent zachowywała się bardziej lekkomyślnie. Obie zaś były impulsywne i skłonne do mówienia wszystkiego, co tylko przyszło im do głowy, nie zastanawiając się nad rezultatami. Pewnego październikowego wieczoru Millicent wróciła do domu z policzkami zarumienionymi po spacerze na ostrym, jesiennym powietrzu i rzuciła na biurko dwa listy. — Wieczór jest przepiękny. Co za uroczy spacer! Powinnaś pójść z nami zamiast wkuwać. Worth uśmiechnęła się smutno. — Musiałam przygotować na jutro te zadania — powiedziała. — Widzisz, kochana Millie, w pewnych sprawach zaznacza się pomiędzy nami duża różnica. Jestem biedna. Po prostu muszę zdać egzaminy i dostać dyplom nauczycielki. Nie mogę sobie pozwolić na ryzyko. Ty chodzisz do szkoły tylko po to, żeby zdobyć wykształcenie, więc nie potrzebujesz tak ciężko pracować jak j a. — Mimo to, chcę wypaść dobrze podczas egzaminów za względu na tatusia — odparła Millicent, zrzucając pelerynę. — Nie zamierzam się jednak przemęczać studiami. Będzie na to czas, gdy nadejdzie pora egzaminów. Na razie jest do nich jeszcze dość daleko — na szczęście. Mam jednak pewien problem i nie wiem, jak sobie z nim poradzić. Oto dwa zaproszenia na sobotnie popołudnie. Powinnam przyjąć oba. Jak mam to zrobić? Jesteś świetna z matematyki, więc rozwiąż ten dylemat. Spójrz, oto kartka od pani Kirby, która zaprasza mnie na podwieczorek do Beechwood. Napisała do mnie wkrótce po rozpoczęciu semestru, ale miałam coś do załatwienia, więc nie mogłam pójść. Pan Kirby jest przyjacielem tatusia i prowadzą wspólne interesy. To bardzo mili ludzie. Drugie zaproszenie jest na jesienny piknik stowarzyszenia Alfa Gamma. Och, Worth, ja po prostu muszę wziąć w nim udział! Za nic w świecie nie chcę przepuścić tej okazji, ale obawiam się, że jeżeli jeszcze raz przełożę wizytę, pani Kirby się obrazi. Mama nie darowałaby mi, gdyby tak się stało. O Boże, chciałabym istnieć w dwóch osobach — jedna poszłaby na piknik, a druga z wizytą do Beechwood… Worth! — O co chodzi? — Przecież istnieję w dwóch osobach! Po cóż się ma sobowtóra, jeśli nie na takie okazje? Worth, musisz koniecznie pójść za mnie na podwieczorek do Beechwood w sobotę po południu. Będą pewni, że to ja. Nie domyśla się nigdy, że stało się inaczej. Kochana, proszę cię, zajmij moje miejsce! — To niemożliwe! — wykrzyknęła Worth. — Nigdy się nie odważę! Zaraz się zorientują, że coś jest nie w porządku. — Nie zorientują się, to pewne. Nikt z ich rodziny nigdy mnie nie spotkał. Tylko pani Kirby widziała mnie przez kilka minut i to o zmierzchu. Nie wiedzą, że mam sobowtóra i nie mogą niczego podejrzewać. Proszę cię Worth, idź! Potraktujmy to jak świetny żart! Poza tym, będę ci nieskończenie wdzięczna. Worth, tak cię proszę! Worth nie od razu się zgodziła, ale pomysł ten podobał się jej jako śmiały i podniecający. To będzie zwykły żart. W tym momencie widziała sprawy tylko w takim świetle. Poza tym, nie chciała odmówić drobnej przysługi Millicent, która tak gorąco ją o to prosiła. W końcu się zgodziła i obiecała pojechać do Beechwood. — Jesteś kochana! — zawołała Millicent i usiadła przy stoliku, aby napisać listy z podziękowaniami za oba zaproszenia. * W sobotę po południu Worth przygotowywała się do wizyty. — Pomyśl tylko, co się stanie, jeśli mnie zdemaskują i wyrzucą z Beechwood — zaśmiała się, nakładając przed lustrem koronkowy kołnierz. — Nonsens — odparła Millicent, wskazując ich odbicia w lustrze. — Niczego nie będą podejrzewać. Przecież gdyby nie włosy i sukienki ja sama z trudnością potrafiłabym stwierdzić, która jest która. — Co będzie, jeżeli zaczną mnie pytać o różnych członków twojej rodziny? — Zadadzą najwyżej grzecznościowe pytania. Nie żyjemy ze sobą tak blisko, by interesowali się szczegółami. Przeszkoliłam cię bardzo dokładnie i jestem pewna, że dasz sobie radę. Worth odważnie przebrnęła przez ciężką próbę przyjazdu do Beechwood i spotkanie z panią Kirby. Gdy bez żadnych podejrzeń przyjęto ją jako Millicent Moore, odkryła, że odgrywanie tej młodej damy, nie sprawia jej najmniejszej trudności. Nie rozmawiano na żadne niebezpieczne, osobiste tematy, dopóki nie wszedł pan Kirby. Kiedy podawał rękę Worth, spojrzał na nią tak badawczo, że poczuła przyśpieszone bicie serca. Czyżby coś podejrzewał? — Słowo daję, panno Moore — powiedział uprzejmie. — W pierwszej chwili zaskoczyła mnie pani. Jest pani bardzo podobna do mojej przyrodniej siostry, kiedy była młodą dziewczyną. To oczywiście całkowity przypadek. — Oczywiście — wyjąkała Worth, nie bardzo wiedząc, co mówi. Na twarzy miała rumieniec zakłopotania i ucieszyła się, kiedy poproszono do stołu na podwieczorek. Więcej nie mówiono na ten krępujący temat. Worth wkrótce odzyskała panowanie nad sobą i mogła przyłączyć się do rozmowy. Polubiła Kirbych, lecz w miarę przemijania wieczoru uświadomiła sobie, że ogarnia ją jakieś dziwne, niemiłe uczucie. Nie był to strach, nie obawiała się już zupełnie, że się czymś zdradzi. Odgrywanie tej roli okazało się nawet łatwiejsze, niż przypuszczała. W takim razie o co chodziło? Nagle Worth oblała się rumieńcem. Już wiedziała — to był wstyd. W domu, w którym ją goszczono, dopuściła się oszustwa! Jej postępek już nie wydawał się zwykłym żartem. Co powiedzieliby gospodarze, gdyby się dowiedzieli? Nie miało znaczenia, że nigdy się nie dowiedzą. Ona nie mogła o tym zapomnieć, a świadomość kłamstwa stała się silniejsza pod wpływem serdecznej uprzejmości pani Kirby. Worth nie potrafiła cieszyć się tym wieczorem. Zmuszała się do prowadzenia żywej rozmowy, lecz coraz silniej odczuwała fałsz całej sytuacji. Była zadowolona, kiedy nadszedł czas rozstania. — Musi pani nas częściej odwiedzać, panno Moore — zapraszała życzliwie pani Kirby. — Proszę traktować Beechwood jak drugi dom, dopóki jest pani w Kinglake. Nie mamy córki, więc uwielbiamy dbać o dzieci naszych przyjaciół. Gdy Millicent wróciła do domu z wycieczki klubu Alfa Gamma, zastała Worth w pokoju zapatrzoną z powagą w lustro. Coś w wyrazie twarzy przyjaciółki zaniepokoiło ją. — O co chodzi Worth? Czy spotkała cię przykrość? — Nie — odparła powoli Worth. — Niczego się nie domyślili. Uważali mnie za Millicent Moore, ale żałuję, że tam pojechałam, Millie. To nie w porządku. To było złe i podłe. Popełniłam oszustwo. Nie masz pojęcia, jak bardzo się wstydziłam, kiedy zdałam sobie z tego sprawę. — Nonsens — zaprzeczyła Millicent, lecz spoważniała. — Nic złego się nie stało. To był tylko dobry żart. — Owszem, stało się coś złego. Po pierwsze straciłam szacunek dla siebie. Nie winie ciebie, Millie. To wszystko moja wina. Zrobiłam rzecz niegodziwą, niegodziwą. Millicent westchnęła. — Ten piknik klubu Alfa Gamma strasznie się ciągnął. Wcale się dobrze nie bawiłam. Żałuję, że nie pojechałam do Beechwood. Nie sądziłam, że to nieuczciwe. Myślę teraz, że to jednak było oszustwo. A tak się zawsze chlubiłam swoją prawdomównością! To nie twoja wina Worth, lecz moja. Teraz nie zdołamy tego cofnąć. — Nie — rozważała powoli Worth. — Ale możemy się przyznać. Spróbujmy powiedzieć prawdę pani Kirby i poprosić ją o wybaczenie. — Nie zdobędę się na nic podobnego! — wykrzyknęła Millicent. — Nawet nie chcę o tym myśleć! Niemniej Millicent myślała o tym w nocy i przez całą niedzielę. Wciąż rozpamiętywała swój uczynek. Nikczemne oszustwo! Ta świadomość ją dręczyła. W poniedziałek wieczorem rzuciła książkę, z której na próżno usiłowała się uczyć. — Worthie, nie mogę się skupić. Miałaś rację. Muszę pojechać do pani Kirby i wyjawić prawdę. Nie odzyskam szacunku dla Millicent Moore, jeśli tego nie zrobię. Zaraz tam jadę. — Pojedziemy razem — oznajmiła spokojnie Worth. — Jestem równie winna i muszę mieć swój udział w tym upokorzeniu. Kiedy dziewczęta dotarły do Beechwood, wprowadzono je do biblioteki, w której siedziała cała rodzina. Pani Kirby podeszła z uśmiechem, aby przywitać Millicent. Jej wzrok padł na Worth. — Coś podobnego! — zawołała. — Nie wiedziałam, że ma pani siostrę bliźniaczkę, panno Moore! — Bo też jej nie mam — Millicent zaśmiała się nerwowo. — To moja przyjaciółka, Worth Gordon, która nie jest moją krewną. Na dźwięk nazwiska Gordon pan Kirby drgnął, ale nikt tego nie zauważył. Millicent mówiła dalej drżącym głosem. — Przyszłyśmy, aby się do czegoś przyznać, pani Kirby. Na pewno pomyśli pani, że to straszne, ale nie chciałyśmy zrobić nic złego. Po prostu nie zdawałyśmy sobie z tego sprawy, dopóki to się nie stało. Po czym Millicent z płonącymi policzkami opowiedziała całą historię i poprosiła o wybaczenie. — Ja też muszę przeprosić — dodała Worth, kiedy Millicent skończyła. — Czy może mi pani wybaczyć, pani Kirby? Zdumiona pani Kirby słuchała w milczeniu i na koniec roześmiała się. — Oczywiście, że wybaczam — powiedziała ciepło. — Sądzę, że nie było to zupełnie uczciwe z waszej strony, dziewczęta. Mogę jednak wybaczyć ten szkolny żart. I ja byłam kiedyś uczennicą i to wcale nie taką idealną. Odpokutowałyście swój błąd, przychodząc tu i tak szczerze wyznając wszystko, a teraz zapomnijmy o wydarzeniu. Myślę, że nauczyłyście się czegoś. Musicie obie usiąść i spędzić z nami wieczór. Boże drogi, ależ jesteście podobne! — Chciałbym coś powiedzieć — przerwał pan Kirby. — Pani nazywa się Worth Gordon — dodał, zwracając się do Worth. — Czy mogę zapytać, jakie było nazwisko pani matki? — Worth Mowbray — odpowiedziała zdziwiona Worth. — Byłem tego pewien — zawołał tryumfalnie pan Kirby. — Kiedy tylko usłyszałem, jak panna Moore wymienia pani imię. Pani matka była moją przyrodnią siostrą, a pani jest moją siostrzenicą. Zrobiło się gwarno i przez kilka chwil jednocześnie mówiono i zadawano pytania. Pan Kirby zaczął opowiadać: — Urodziłem się na północy, na wsi. Matka była wdową, gdy poślubiła ojca i miała już córkę, Worth Mowbray, pięć lat starszą ode mnie. Kiedy skończyłem trzy łata, matka umarła. Worth zamieszkała z ciotką, jedyną żyjącą krewną naszej matki. Ojciec wyjechał ze mną do innej części kraju. On też wkrótce umarł, a ja zostałem wychowany przez rodzinę wuja. Siostra przyjechała, by mnie odwiedzić, gdy miała siedemnaście lat i pamiętam, że była bardzo podobna do ciebie. Straciłem ją z oczu i nigdy już się nie zobaczyliśmy. Wiele lat później próbowałem się czegoś o niej dowiedzieć. Ciotka nie żyła, ludzie z jej wioski powiedzieli mi, że siostra wyszła za mąż za człowieka o nazwisku Gordon i wyjechała. Ona i jej mąż zmarli, jak mi powiedziano, nie zostawiając dzieci, więc nie szukałem dalej. Bez wątpienia jest pani jej córką. No, no, to przemiła niespodzianka, odnaleźć w taki sposób siostrzenicę! Dla Worth też była to miła niespodzianka, bo uważała dotychczas; że jest sama na świecie i odczuwała to bardzo boleśnie. Przeżyli wspaniały wieczór, rozmawiając, zadając pytania i wyjaśniając sobie różne sprawy. Pan Kirby oświadczył, że Worth musi zamieszkać z nimi. — Nie mamy córki — powiedział. — Bardzo chciałbym, Worth, żebyś nam ją zastąpiła. Pani Kirby wsparła to zaproszenie serdecznością, którą natychmiast zdobyła serce Worth. Dziewczyna nie mogła wręcz uwierzyć w swoje szczęście. — Czuję się jak we śnie — powiedziała do Millicent, gdy wracały do domu. — To zbyt cudowne, żeby było prawdziwe. Nie wiesz Millie, jaka się czasem czułam samotna mimo tych wesołych żartów i wygłupiania się. Ciotka Dełia jest dla mnie dobra, ale to nie moja prawdziwa krewna i zawsze czułam, że traktuje mnie jak kłopotliwy obowiązek. Ale teraz jestem taka szczęśliwa! — Tak się cieszę z twojej radości — powiedziała ciepło Millicent. — Choć twoje szczęście jest zarazem dla mnie stratą, bo będzie mi bardzo cię brakqwało, kiedy zamieszkasz w Beechwood. Ależ to przedziwne zakończenie naszej przygody! Gdybyś nie poszła do Beechwood za mnie, to nic by się nie wyjaśniło. — Powiedz raczej, że gdybyśmy nie poszły przyznać się do winy — sprostowała łagodnie Worth. — Bardzo, bardzo się cieszę, że odnalazłam wuja George’a i że tak serdecznie przyjął mnie do swojego domu. Jeszcze bardziej jednak cieszę się, że odzyskałam szacunek dla siebie. Czuję, że znów mogę spojrzeć w twarz Worth Gordon. — Ja też dostałam niezłą nauczkę — przyznała Millicent. BLUZKA NA PRZYJĘCIE To okropne uczucie być biedną — narzekała Penelopa. Nieczęsto jej się to zdarzało, ale teraz, gdy siedziała, uderzając różowym paluszkiem w zaproszenie na przyjęcie u Blanche Anderson, czuła, że tylko narzekanie przyniesie jej ulgę. Penelopa miała siedemnaście lat, a w tym wieku, kiedy nie można pójść na przyjęcie, bo nie ma się odpowiedniej sukni, świat wydaje się okrutną pustynią. — Wszystko jedno, jakim sposobem, ale muszę zdobyć dla ciebie nową bluzkę — powiedziała Doris, a na jej czole pojawiła się zmarszczka, którą siostry nazwały „piętnem ubóstwa”. — Ta czarna spódnica byłaby odpowiednia, gdybyś ją wyprasowała na mokro i na nowo ułożyła fałdy. Penelopa zauważyła „piętno ubóstwa” i natychmiast gorąco pożałowała utyskiwania. Wystarczająco często ta zmarszczka pojawiała się na czole siostry, nie trzeba jej wywoływać dodatkowymi zmartwieniami. — Cóż, nie ma co siedzieć i wzdychać do tego, czego nie można dostać — powiedziała, zrywając się energicznie. — Lepiej zajmę szare komórki algebrą, zamiast wysilać je wymyślaniem, skąd wziąć bluzkę, której i tak nie zdobędę. Czy to nie smutne, kiedy nie ma się zdolności do algebry, a chce się zostać nauczycielką? Jakże byłoby cudownie, gdybym potrafiła radzić sobie z algebrą i historią równie dobrze jak z muzyką! Doris, kochanie, wygładź czoło. W przyszłym roku otrzymam królewską pensję, którą roztrwonimy na takie bluzki, na jakie nam przyjdzie ochota; o ile do tego czasu ludzie nie przestaną nas zapraszać zniechęceni naszymi odmowami. Penelopa z uśmiechem zajęła się znienawidzoną algebrą, ale Doris nadal marszczyła czoło. Chciała, żeby Penelopa poszła na to przyjęcie. Przez całą zimę Penelopa dużo się uczyła i nigdzie nie wychodziła, myślała melancholijnie starsza siostra. Jest przygnębiona zbliżającymi się egzaminami i do podtrzymania na duchu potrzeba jej po prostu dobrej zabawy. Gdyby tylko udało się to załatwić! Doris nie wiedziała jednak w jaki sposób. Niewielka pensja, którą dostawała, pracując jako maszynistka w jednym z biur, wystarczała zaledwie na ich utrzymanie i szkolne wydatki Penelopy, przede wszystkim książki i ubrania. W gruncie rzeczy nawet to nie byłoby możliwe, gdyby nie miały małego domku. W przyszłym roku, kiedy Penelopa zda pomyślnie egzaminy, będzie im łatwiej, ale teraz nie było ani jednego dodatkowego centa. — Ciężko jest być ubogim. Żadna z nas nie robi tego, co chciałaby robić — powiedziała Doris, uśmiechając się markotnie i myśląc o nie wykorzystanym talencie muzycznym Penelopy i jej własnych zdolnościach do prowadzenia dużego domu. Doris całą noc śniła o bluzkach na przyjęcie i myślała o tym cały następny dzień. To samo, trzeba przyznać, robiła Penelopa, ale za żadne skarby świata nie zdradziłaby się przed siostrą. Kiedy Doris wróciła do domu następnego popołudnia, zastała w pokoju Penelopę pochyloną nad pękatą paczką. — Cieszę się, że już jesteś — powitała ją z głębokim westchnieniem ulgi. — Sądzę, że moja ciekawość nie zniosłaby ani chwili dalszego oczekiwania. Posłaniec przyniósł tę paczkę godzinę temu, a tu, na półce od zegara jest do ciebie list od ciotki Adeli. List dołączony był do paczki. Szybko, zobacz co w niej jest. Pomyśl tylko, gdyby to był… jakiś prezent! — Uważam, że to nie może być nic innego — uśmiechnęła się Doris. Wiedziała, że Penelopa miała na myśli nową sukienkę. Przecięła sznurek i zdjęła papier. Obie dziewczyny patrzyły zdumione. — To jest… ależ… Przecież to stara kołdra! Doris rozwinęła dziwny prezent z niemiłym uczuciem rozczarowania. Nie wiedziała dokładnie, czego się właściwie spodziewała, ale na pewno nie tego. Roześmiała się trochę drżącym głosem. — W każdym razie nie możemy teraz powiedzieć, że ciotka Adela nic nam nigdy nie dała — powiedziała, otwierając list. — Posłuchaj Penelopo. Moja kochana Doris. Postanowiłam zrezygnować z zajmowania się domem i wyjechać na Zachód z Robertem. Pozbywam się tych rodzinnych pamiątek, których nie chcą brać ze sobą. Przesyłam Warn pocztą jedwabną kołdrą Waszej babki Hunter. To piękna rzecz i mam nadzieją, że docenicie ją tak, jak na to zasługuje. Wasza babka pracowała nad nią przez piąć lat. Jest w niej po kawałku ślubnej sukni każdej kobiety z naszej rodziny. Ucałowania dla Penelopy i dla Ciebie. Wasza kochająca ciotka Adela Hunter — Nie jest zbyt piękna — zauważyła Penelopa z grymasem. — Może kiedyś była ładna, ale już całkiem wypłowiała. W każdym razie jest to pomnik cierpliwości. Ten wzór nazywa się „tysiączki”, prawda? Powiedz mi Doris, czy to świadectwo braku z mojej strony należnego szacunku dla rodzinnego dziedzictwa, bo nie czuję wielkiego entuzjazmu z powodu tej kołdry — szczególnie, że babka Hunter zmarła, zanim się urodziłam? — To bardzo miłe, że ciocia Adela ją przysłała — stwierdziła Doris z poczucia obowiązku. — Tak, bardzo — zgodziła się z komiczną miną Penelopa. — Tylko nie proś mnie, żebym pod nią spała. Miałabym koszmarne sny! Och! Ostatni wykrzyknik był piskiem zachwytu, na widok połyskującej lekko podszewki, która się ukazała, gdy Doris odwróciła kołdrę na drugą stronę. — Lewa strona jest zawsze piękniejsza od prawej! — wykrzyknęła Penelopa. — Jaka śliczna staroć! I ani trochę nie wypłowiała podszewka rzeczywiście była prześliczna. Miękki, kremowy jedwab pokrywał wzorek z brokatu w różowe pączki róż. — To suknia, którą babka Hunter nosiła jako młoda dziewczyna — zauważyła z roztargnieniem Doris. — Pamiętam, że ciocia Adela mówiła o niej. Kiedy suknia wyszła z mody, babka użyła jej do podszycia kołdry. Słowo daję, jest jak nowa. — Cóż, chodźmy na podwieczorek — zdecydowała Penelopa. — Jestem głodna. Poza tym czuję, że zaraz pojawi się piętno ubóstwa. Połóż kołdrę w pokoju gościnnym. W końcu posiadanie rodzinnych pamiątek też ma znaczenie. Daje miłe poczucie wartości rodzinnej tradycji. Po podwieczorku Penelopa cierpliwie mozoliła się nad lekcjami. Dość żałośnie rozmyślała o zbliżających się egzaminach, których się obawiała i zawodzie nauczycielki, którego nie spodziewała się polubić. Doris zaś poszła do malutkiego gościnnego pokoju, aby jeszcze raz obejrzeć lewą stronę kołdry. — Byłaby z niej prześliczna bluzka na przyjęcie — szepnęła do siebie. — Kremowy to kolor Penelopy. Mogłabym użyć tego kawałka starej, czarnej koronki i aksamitnych kokardek do wykończenia. Ciekawe, czy duch babki Hunter będzie mnie z tego powodu prześladował. Doris wiedziała, co trzeba zrobić, gdy tylko spojrzała na tę cudowną podszewkę i przed jej oczami pojawiła się wizja żywej buzi Penelopy i jej rudobrązowych włosów na tle bluzki z prześlicznego starego jedwabiu. Tej nocy, kiedy Penelopa poszła spać, Doris odpruła podszewkę z jedwabnej kołdry babki Hunter. — Gdyby Adela teraz mnie widziała! — zaśmiała się, zabierając się do szycia. Uszyła bluzkę w ciągu trzech następnych wieczorów. Uznała za wyjątkowo szczęśliwą okoliczność fakt, że co wieczór Penelopa wychodziła z domu, żeby odrobić jakieś szczególnie trudne zadanie ze szkolną koleżanką. To będzie dla niej taka miła niespodzianka — myślała siostra z radością. Kiedy Doris w dniu przyjęcia pokazała ślicznie wyprasowaną czarną spódnicę i najpiękniejszą bluzkę, jaką sobie można wyobrazić, Penelopa okazała tak wielkie zdumienie, jakiego tylko czułe, siostrzane serce mogło sobie życzyć. Prawdziwą kreację z eleganckiego jedwabiu w różyczki, z szarfą i kokardkami z czarnego aksamitu. — Doris, jesteś prawdziwą czarodziejką! Trudno uwierzyć, że wyczarowałaś dla mnie tę prześliczną rzecz z kołdry babki Hunter! Tak więc Penelopa poszła na przyjęcie u Blanche i jej strój stał się przedmiotem podziwu wszystkich dziewcząt. Pani Fairweather, która była gościem pani Anderson, uważnie się jej przyglądała. Była to urocza, starsza pani o srebrzystych włosach, ułożonych w ładny, staromodny koczek i ciemnych, błyszczących oczach. Penelopa była nią oczarowana. Wygląda tak, jakby właśnie wyszła z ram jakiegoś pięknego, stylowego obrazu — pomyślała. — Szkoda, że nie należy do mojej rodziny. Cudownie byłoby mieć taką babkę. Ciekawa jestem, kogo ona tak mi przypomina? Nieco później nagle uświadomiła sobie ze zdumieniem, że już wie: przecież to oczywiście Doris! — Jeżeli moja siostra dożyje siedemdziesięciu lat, to nosząc taki koczek, będzie wyglądała dokładnie tak jak pani Fairweather teraz. Pani Fairweather poprosiła, aby jej przedstawiono Penelopę i kiedy znalazły się same, odezwała się łagodnie: — Moja kochana, chciałabym ci zadać bardzo obcesowe pytanie. Czy możesz mi powiedzieć, skąd wzięłaś materiał na tę bluzkę? Młoda, ładna twarz Penelopy oblała się rumieńcem. Dziewczyna nie była próżna, ale nie potrafiła po prostu zmusić się do wyznania pani Fairweather, że jej bluzka została zrobiona z podszewki starej kołdry. — Ciotka Adela dała mi… dała nam… materiał — wyjąkała. — Moja starsza siostra, Doris, uszyła tę bluzkę. Ten jedwab należał kiedyś do naszej babki Hunter. — Jak brzmiało panieńskie nazwisko twojej babki? — zapytała szybko pani Fairweather. — Penelopa Saverne. Noszę jej imię. Pani Fairweather czule objęła ramieniem Penelopę i przyciągnęła do siebie, a jej śliczna, stara twarz zajaśniała zachwytem i czułością. — W takim razie jesteś moją wnuczką — oznajmiła. — Twoja babka, to moja przyrodnia siostra. Kiedy zobaczyłam twój strój, byłam pewna, że jesteś jej krewną. Rozpoznałabym ten jedwab w różyczki nawet wtedy, gdybym go zobaczyła w Tybecie. Moja matka miała córkę z pierwszego małżeństwa, właśnie Penelopę Saverne. Była cztery lata starsza ode mnie, ale okazywałyśmy sobie wielkie przywiązanie. Tak się złożyło, że miałyśmy w ten sam dzień urodziny i kiedy Penelopa skończyła dwadzieścia lat, a ja szesnaście, ojciec dał każdej z nas jedwabną suknię z tego materiału. Ja przechowuję swoją do dziś. Wkrótce potem matka umarła i nasz dom został rozbity. Penelopa zamieszkała ze swoją ciotką, a ja wyjechałam z ojcem na Zachód. To działo się wówczas, gdy podróże i korespondencja nie były łatwe tak jak obecnie. Po kilku latach straciłam kontakt z moją przyrodnią siostrą. Wyszłam za mąż i mieszkałam na Zachodzie przez całe życie. Nie dowiedziałam się nigdy, co się stało z Penelopą. Dziś wieczorem, kiedy weszłaś w tej bluzce w różyczki, cała przeszłość stanęła mi przed oczami i znów poczułam się dziewczyną. Moja kochana, jestem bardzo samotną kobietą i nie mam nikogo bliskiego. Nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że odnalazłam aż dwie wnuczki. Penelopa słuchała opowiadania jak we śnie. Z miłością pogłaskała miękką, starą dłoń pani Fairweather. — To brzmi jak historia z książki — powiedziała wesoło. — Musi pani przyjść i poznać Doris. Ona jest taką kochaną siostrą. Nie miałabym tej bluzki, gdyby nie ona. Powiem pani całą prawdę, teraz nie wstydzę się. Doris zrobiła dla mnie tę bluzkę z podszewki starej, jedwabnej kołdry babki Hunter, którą przysłała nam ciotka Adela. * Pani Fairweather przyszła zobaczyć się z Doris następnego dnia i wynikły z tego cudowne rzeczy. W mgnieniu oka zmieniły się losy oraz plany Doris i Penelopy. Obie otrzymały zaproszenie do zamieszkania w domu ciotki Esther — pani Fairweather tak kazała się nazywać. Penelopa miała uzyskać swoje upragnione wykształcenie muzyczne, a Doris — prowadzić duży dom. — Musicie zająć miejsce mojej kochanej, małej wnuczki, która umarła sześć lat temu. Od tego czasu żyłam samotnie — powiedziała ciotka Esther. Kiedy pani Fairweather wyszła, obie siostry popatrzyły na siebie. — Proszę cię, uszczypnij mnie! — zawołała Penelopa. — Boję się, że się zbudzę i odkryję, że to tylko sen. Czy życie nie jest cudowne, Doris? Doris przytaknęła rozpromieniona. — Pomyśl, kochana Penelopo! Dla ciebie muzyka, dla mnie ktoś o kogo będę mogła dbać i rozpieszczać, a dla nas obu taka kochana, słodka ciocia! — Nie będziemy już musiały szyć na przyjęcie bluzek ze starych jedwabnych podszewek — zaśmiała się Penelopą. — Szczęśliwie się jednak stało, kochana siostro, że to zrobiłaś. Od dziś koniec z „piętnem ubóstwa” — zakończyła. GOŚCIE PANNY SALLY Jak tu pięknie — powiedziała zachwycona Mary Seymour, kiedy zeszły z rowerów na szczycie wzgórza. — Kto mógł przypuszczać, że zostaniemy nagrodzone takim widokiem po tej długiej, męczącej jeździe po kamieniach i wybojach. Czy czujesz się podobnie? — Tak, ale mam straszne pragnienie — powiedziała Ida, która była bardziej praktyczna i nie poddawała się entuzjazmowi tak łatwo jak Mary. Tak, ona również dostrzegła niezwykłe piękno krajobrazu. U ich stóp rozciągało się morze, delikatnie połyskując w łagodnym świetle słońca. Dalej, po obu stronach ciągnęły się poszarpane, brunatne klifowe zbocza i skały, to wybiegając w morze jako zamglone, fioletowe przylądki, to zakręcając w postaci zatok i zatoczek napełnionych słonecznym blaskiem i uroczą perłową mgiełką. Było to piękne, choć opuszczone wybrzeże. Jedyny dom widziany z tego miejsca, był maleńki i stary, miał dziwny, niski okap i duże kominy. Stał w dolince na prawo od nich, w miejscu, gdzie klif pękał, tworząc małą zatoczkę i przepuszczając biegnący do morza strumyk, Na piaszczystym brzegu, o rzut kamieniem od domu, szemrały fale, uderzając leciutko o brzeg. Po obu stronach zatoczki wychodziły w morze zakrzywione przylądki, jakby obejmując ramionami świetlistą wodę. — Cóż za malowniczy zakątek. — powiedziała Mary. — Ale jakie bezludzie — zaprotestowała Ida. — W zasięgu wzroku nie ma innego domu. Zastanawiam się, kto tu mieszka. W każdym razie, zamierzam poprosić o kubek wody. — Ja chciałabym poprosić o porządny posiłek! — zaśmiała się Mary. — Czuję, że jestem głodna. Piękny widok z pewnością syci duszę, ale nie zaspokaja innych pragnień. A my przecież przejechałyśmy dziesięć mil na rowerach. Z każdą minutą jestem coraz bardziej głodna. Dotarły do szarego domku, idąc w dół trawiastą ścieżką. Wszystko wokół domku było czyste i porządne. Od frontu ogród zamykało pobielone ogrodzenie, a pod osłoną domu płonęły maki, malwy i geranium. Obramowana białymi muszlami ścieżka prowadziła przez ogród prosto do wejścia. Przed drzwiami, zastępując schodki, leżały gładkie płyty z czerwonego kamienia. — Z pewnością nie ma tu żadnych dzieci — szepnęła Ida. — Te muszle są ułożone dokładnie tak jak powinny, a ścieżka jest codziennie zamiatana. Nie ośmielimy się poprosić tu o cokolwiek do jedzenia. Obawialiby się, że nakruszymy. Ida podniosła rękę, aby zapukać, lecz zanim zdołała to zrobić, drzwi się otworzyły i na progu stanęła zadyszana niska kobieta. Miała pełną ciekawości twarz o delikatnych rysach i ciemne oczy błyszczące zza okularów w złotej oprawie. Była ubrana w nieskazitelnie czystą, staromodną suknię z szarego jedwabiu z białą muślinową chustką na ramionach. Jej srebrzystosiwe włosy opadały długimi, gładkimi lokami po obu stronach twarzy, podskakując i fruwając za każdym ruchem. Z tyłu związała je w węzeł i przykryła malutkim koronkowym czepeczkiem. Wygląda, jakby wyszła spod igły w zeszłym stuleciu — pomyślała Mary. — Czy jesteście córkami kuzyna Abnera? — spytała stara dama z nadzieją. W jej twarzy i głosie było tyle wzruszenia, że zażenowane dziewczęta poczuły się niezręcznie, iż nie są córkami kuzyna Abnera. — Nie — odparła Mary z ociąganiem. — Jesteśmy córkami Martina Seymoura. Z twarzy małej kobietki znikło całe światło, jakby ktoś nagle zdmuchnął rozjaśniającą ją od wewnątrz lampę. Wyglądała, jakby ugięła się pod ciężarem rozczarowania. Nazwisko Martina Seymoura najwyraźniej nic dla niej nie znaczyło. Skąd mogła wiedzieć, że był multimilionerem, o którym opowiadano, iż na śniadanie zjada kilka linii kolejowych, na obiad parę drobniejszych spółek, a jego córki należą do osób chętnie przyjmowanych w każdym domu. — Nie, oczywiście, nie jesteście córkami kuzyna Abnera — stwierdziła ze smutkiem. — Wiedziałabym o tym, gdybym choć przez chwilę pomyślała. Macie ciemne włosy, a one miałyby jasne, to zrozumiałe. Kuzyn Abner i jego żona są jasnowłosi. Lecz kiedy zobaczyłam, jak idziecie ścieżką — wyglądałam przez okno na górze — byłam przekonana, że to nareszcie Helen i Beatrice. Nic na to nie poradzę, ale nadal żałuję, że tak nie jest! — My też, skoro pani ich oczekiwała — odezwała się z uśmiechem Mary. — Ale… — Och, nie oczekiwałam ich właściwie — przerwała jej mała dama. — Tylko zawsze mam nadzieję, że przyjadą. Jeszcze nigdy tego nie zrobiły, choć Trenton leży niedaleko, a tu jest bardzo odludnie. Tęsknimy za gośćmi, ja i Juliana; sądziłam, że dziś je zobaczę. Odkąd sprowadziłam się tu, kuzyn Abner raz mnie odwiedził i powiedział, że jego córki też przyjadą, ale to było sześć miesięcy temu i jeszcze się nie pojawiły. Lecz nie tracimy nadziei. Wiecie, dobrze jest mieć na kogo czekać. Miała słodki, wesoły głos jak ptak. Dziewczęta odgadły w nim ogromnie dużo uczucia. Jakże była urocza, kochana i romantyczna! Mary poczuła oburzenie na córki kuzyna Abnera, kimkolwiek były, za to zaniedbywanie małej damy. — Wybrałyśmy się na przejażdżkę rowerami — oznajmiła Ida. — Jesteśmy bardzo spragnione. Pomyślałyśmy, że może byłaby pani uprzejma dać nam kubek wody. — Ależ, moje kochane, co tylko chcecie. Wszystko co mam, jest do waszej dyspozycji — zawołała mała dama z prawdziwą radością. — Jeżeli wejdziecie, poczęstuję was lemoniadą. — Obawiam się, że to zbyt duży kłopot… — zaczęła Mary. — Och, nie! — wykrzyknęła dama. — To przyjemność. Uwielbiam robić coś dla ludzi. Chciałabym, aby częściej ktoś się pojawiał i dawał mi do tego okazję. Nie mam żadnego towarzystwa, a tak mi go brak. Tu, w Złotej Bramie jest bardzo samotnie. Byłabym niezmiernie szczęśliwa, gdybyście zostały u mnie na podwieczorku. Wszystko przygotowałam. W każdą sobotę rano przygotowuję coś na wypadek, gdyby przyjechały córki kuzyna Abnera. Kiedy nikt nie przyjeżdża, Juliana i ja musimy same pozjadać smakołyki. Nie służy to nam. Juliana potem to odchorowuje. Gdybyście tak zechciały zostać! — Zostaniemy — zgodziła się pośpiesznie Ida. — Cieszymy się, że możemy zostać. Obie jesteśmy okropnie głodne i to miło z pani strony, że pani nas zaprosiła. — Ależ, żaden kłopot. To mój egoizm, po prostu zwykły egoizm! Tak bardzo pragnę towarzystwa! Wejdźcie kochane. Myślę, że najpierw muszę się przedstawić, bo mnie nie znacie, prawda? Nazywam się Sally Tempie, a to jest Dom pod Złotą Bramą. Boże drogi! To dopiero prawdziwe przeżycie! Trafiłyście tu chyba za zrządzeniem Opatrzności. Przeprowadziła je szybko przez uroczy salonik, gdzie wszystko wyglądało tak elegancko, czysto i staromodnie jak ona sama, do pokoju gościnnego, aby zdjęły kapelusze. — Teraz pozwólcie, że opuszczę was na chwilę. Muszę powiedzieć Julianie, że będziemy miały gości na podwieczorku. Bardzo się ucieszy, jestem pewna. Rozgośćcie się, moje drogie. — Czyż ona nie jest rozkoszna? — zapytała Mary, gdy panna Sally wyszła lekkim krokiem. — Chciałabym potrząsnąć tymi córkami kuzyna Abnera. To jest coś, co Dot Holliday nazwałaby przygodą! — Prawda?! Panna Sally i ten uroczy stary zakątek wyglądają jak rozdział w jednej z tych powieści, nad którymi płakały nasze babki. Posłuchaj, Mary, ona jest samotna i nasza wizyta to dla niej prawdziwa uczta. Postarajmy się, żeby tak rzeczywiście było. Potraktujmy ją jak przyjaciółkę i opowiedzmy o sobie, naszych rozrywkach i sukienkach. To brzmi dość powierzchownie, ale wiesz, co mam na myśli. Jej się to spodoba. Bądźmy dla niej dobrymi przyjaciółkami. Panna Sally wróciła w towarzystwie Juliany niosącej tacę z lemoniadą. Juliana okazała się drobną dziewuszką lat około czternastu, a jej wesoła, piegowata twarz promieniała szerokim uśmiechem. Widocznie Juliana tak samo lubiła towarzystwo jak jej pani. Po chwili dziewczęta usłyszały dobiegającą z korytarza przyciszoną wymianę zdań pomiędzy panną Sally a Juliana. — Juliano, nakryj do stołu, postaw ślubną zastawę babki Tempie. Nie zapomnij jej odkurzyć… i najlepszy obrus. Pamiętaj, żeby rozprasować zakładki… postaw na środku pachnący groszek… tylko żeby był świeży. Chcę, aby wszystko wypadło szczególnie ładnie. — Tak, proszę pani. Postaram się. Czy to nie wspaniałe mieć gości? — szepnęła Juliana. Panny Seymour długo pamiętały ten podwieczorek i wspaniałości, jakie znalazły się na stole. Nie dziwiły się, że Juliana cierpiała na niestrawność, skoro musiała sama jeść tyle potraw. Jadły z apetytem i ku wielkiemu zadowoleniu panny Sally oddały pełną sprawiedliwość smakołykom. Opowiedziała im wszystko o sobie. Mieszkała w Domu pod Złotą Bramą dopiero od roku. — Przedtem mieszkałam daleko stąd, w Millbridge, razem z kuzynką. Właścicielem Domu pod Złotą Bramą był mój wuj Efraim, a kiedy umarł, zostawił go mnie i przyjechałam, by tu zamieszkać. To śliczne miejsce, prawda? Widzicie te dwa przylądki? Rano, gdy wstaje słońce, woda pomiędzy nimi wygląda jak morze złota. Dlatego wujowi przyszło na myśl nazwać dom „Pod Złotą Bramą”. Uwielbiam tę okolicę i tak miło mieć własny dom. Byłabym zupełnie szczęśliwa, gdybym miała jakieś towarzystwo. Ale przecież jesteście tu dzisiaj, a Beatrice i Helen przyjadą może w przyszłym tygodniu. Tak więc, mam za co dziękować Bogu. — Jak brzmi nazwisko kuzyna Abnera? — zapytała Mary, przypominając sobie niejasno, że już słyszała wspomniane imiona… w Trenton. — Reed. Abner Abimelech Reed — odparła pośpiesznie panna Sally. — Podpisuje się A.A. Reed. Mówią, że jest zamożny i prowadzi w mieście interesy. To bardzo wytworny mężczyzna. Nie znam jego żony. Mary z Idą wymieniły spojrzenia. Beatrice i Helen Reed! Znały przelotnie dwie córki nowobogackiej rodziny, która próbowała nawiązać dobre stosunki z towarzyską elitą w Trenton. Reedów uważano za bardzo prostackich, a ich starania dołączenia do zamkniętego kręgu, w jakim obracali się Seymourowie i im podobni, kończyły się niepowodzeniem. — Obawiam się, że panna Sally długo poczeka na wizytę córek kuzyna Abnera — zauważyła Mary, kiedy wróciły do salonu i panna Sally przeprosiła je na chwilę, by dopilnować zmywania ślubnej zastawy babki Tempie. — Pewnie patrzą na nią jak na ubogą krewną, którą można lekceważyć. Tymczasem, gdyby były do niej podobne, towarzystwo w Trenton przyjęłoby je do swego grona już dawno. Wizyta sprawiała dziewczętom taką samą przyjemność jak pannie Sally. Ona z chęcią słuchała opowieści o dziewczęcym życiu i zabawach. Opowiadały o podróżach, o poznanych sławnych ludziach, o przyjęciach, sukniach, modzie i rozrywkach swoich znajomych. Panna Sally skwapliwie słuchała. Pozwolono również Julianie siedzieć na schodkach w korytarzu i ona także zebrała okruchy tej duchowej uczty. — Jesteście takimi wspaniałymi gośćmi — powiedziała panna Sally, gdy odjeżdżały. Mary ujęła ręce małej damy i spojrzała z sympatią w jej oczy. — Czy pozwoliłaby pani, abyśmy odwiedzały panią częściej i przyprowadzały przyjaciół? — Gdybyście tylko zechciały! — westchnęła panna Sally. Mary roześmiała się i ulegając nagłemu impulsowi, pochyliła się i pocałowała pannę Sally w policzek. — A więc przyjedziemy — obiecała. — Proszę uważać nas od dzisiaj za stałych gości. * Dziewczęta dotrzymały słowa. Odtąd prawie każdą sobotę lata spędzały na podwieczorku u panny Sally w Domu pod Złotą Bramą. Czasem przyjeżdżały same, niekiedy z innymi dziewczętami. Wkrótce wśród ich znajomych stało się modne odwiedzanie panny Sally. Wszyscy od razu obdarzali ją sympatią. Wyjazd z Seymourami do Złotej Bramy był uważany za szczególny przywilej. Co do panny Sally, to jej radość była niemal doskonała. Miała tylu gości, ilu tylko zapragnęła i to takich, jakich lubiła: pogodne, wesołe, lubiące żartować dziewczęta, które zajadały jej smakołyki ze szczerym zapałem, napełniały stare urocze pokoje śmiechem i życiem, opowiadając o swoich planach, nadziejach i figlach. Na czystym niebie panny Sally czerniała tylko jedna chmurka. — Gdyby tak córki kuzyna Abnera zechciały przyjechać! — westchnęła pewnego razu tęsknie do Mary. — Nikt nie może zastąpić własnej rodziny. Bardzo pragnę je poznać. Tego wieczora podczas powrotu do Trenton Mary była cicha i zamyślona. Dwa dni później odbyło się garden party u pani Gardiner. Przyszły tam obie panny Reed. Były to wysokie, jasnowłose, przystojne dziewczyny, nieco zbyt bogato i wymyślnie ubrane w drogie suknie i kapelusze. Rzucało się w oczy, że nie należą w pełni do towarzystwa. Kiedy pani Gardiner przyprowadziła Mary Seymour i przedstawiła je, od razu rozjaśniły się i podniosły głowy. Jedną z rzeczy, których pragnęły najbardziej na świecie, była przyjaźń z pannami Seymour. Po krótkiej przyjacielskiej pogawędce Mary powiedziała: — Sądzę, że mamy wspólną przyjaciółkę w pannie Sally Tempie z Domu pod Złotą Bramą, prawda? Jestem pewna, że słyszałam, jak wspominała o was. Panny Reed zaczerwieniły się. Nie podobało się im, że bogate dziewczęta Seymourów wiedzą o ich powiązaniach z dziwaczną kuzynką ojca, mieszkającą gdzieś w zapomnianym kącie na wsi. — Och, jest naszą daleką krewną — zauważyła niedbale Beatrice. — Dotąd nigdy jej nie poznałyśmy. — Jakże wiele straciłyście! — powiedziała Mary szczerze. — To najbardziej czarująca i kochana stara dama, jaką znam. Jestem dumna, mogąc zaliczyć się do jej przyjaciół. Poza tym Złota Brama to takie prześliczne miejsce! Jeździmy tam tak często, że obawiam się nadużyć gościnności panny Sally. Mam nadzieję, że odwiedzi nas tej zimy w mieście. Do zobaczenia na razie. Powiem pannie Sally, że was poznałam. Będzie jej miło to usłyszeć. — Chyba powinnyśmy wreszcie odwiedzić kuzynkę Sally — zauważyła Beatrice. — Ojciec już dawno kazał nam tam pojechać. — Jak ci Seymourowie ją poznali? — zastanawiała się Helen. — Oczywiście, że musimy pojechać do niej. Tak też zrobiły. Następnego dnia szczęście panny Sally stało się pełne, bo w końcu córki kuzyna Abnera przyjechały do Domu pod Złotą Bramą. Były dla niej miłe. Mimo swojego snobizmu i fałszywych poglądów na życie, miały dobre serca. Doszedł w nich do głosu jakiś odziedziczony po ojcu zdrowy rozsądek i zrozumiały, że panna Sally jest krewną, z której można być dumnym. Poddały się jej urokowi tak jak inni i bawiły się świetnie w jej domu. Wyjechały, obiecując często ją odwiedzać i rzeczywiście dotrzymały słowa. Pomiędzy nimi a panną Sally narodziła się prawdziwa przyjaźń, która dla dziewcząt uczyniła cuda nie tylko pod względem towarzyskim i umysłowym ale i duchowym. Nauczyła je, że prawdziwa dobroć serca i prostota obejścia są najlepszą rekomendacją do towarzystwa, zaś pretensjonalność czymś pospolitym i trudnym do zniesienia. To, oczywiście, nie stało się od razu. Panny Reed nie potrafiły natychmiast zrezygnować ze swojego snobizmu. W końcu jednak bardzo wiele z niego odrzuciły. Panna Sally nie miała o tym pojęcia. Od początku polubiła córki kuzyna Abnera i niezwykle je podziwiała. — Tak dobrze jest gościć kogoś z własnej rodziny — powiedziała pannom Seymour. — Jestem w siódmym niebie. Ale wy, moje drogie, będziecie zawsze najmilej widziane przeze mnie i Julianę. Dzięki wam mam teraz tylu przyjaciół! — O, nie — zaprzeczyła szybko Mary. — Panno Sally, ma pani przyjaciół tylko ze względu na siebie. Złota Brama stała się dla nas prawdziwą Mekką. Nie wie pani nawet, ile pani dla nas zrobiła. Jest pani taka dobra, kochana i szczera, że my dziewczęta, zapragnęłyśmy stać się takie jak pani. I wszystkie panią kochamy! — Tak się cieszę — szepnęła panna Sally z błyszczącymi wzruszeniem oczami. — I Juliana naturalnie też. CZARNA LALECZKA Wieczorem miał się odbyć koncert w Hotelu pod Portowymi Światłami i wszyscy w domu Marshallów byli bardzo podnieceni. Także mała Joyce, która nie mogła pójść na koncert, ponieważ nie było poza nią nikogo, kto zostałby z Denise. Być może najbardziej przejęta była Denise, umierająca powoli na suchoty w służbówce Marshallów. Nie miała innego miejsca na świecie, gdzie mogłaby chorować i gdzie ktoś troszczyłby się o nią. Pani Roderickowa Marshall uważała się za bardzo dobrą, robiąc aż tyle dla Denise. Rzecz jasna, nie przejmowano się nią zbytnio, a większość posług przy chorej spełniała mała Joyce. Przy podwieczorku nie mówiono o, niczym innym, tylko o koncercie, bo przecież w hotelu miała wystąpić Madame Laurin, wielka francusko — kanadyjska primadonna! Taka okazja zdarzała się raz w życiu. Marshallowie za nic by jej nie przepuścili. Na koncert wybierała się starsza pani Marshall, przystojna i pełna godności, wuj Roderick, ciotka Isabella i oczywiście Chrissie, którą wszędzie zabierano, gdyż była śliczna, pełna wdzięku i rozmaitych, brakujących Joyce, zalet. Mała Joyce chętnie poszłaby na koncert, bo bardzo lubiła muzykę, poza tym mogłaby później opowiedzieć wszystko Denise. Była jednak nieśmiała, niezgrabna, chuda i pospolita, więc babka postanowiła zostawić ją w domu. Tak przynajmniej uważała Joyce. Mała Joyce dobrze wiedziała, że babka jej nie lubi. Sądziła, że dlatego, iż jest taka bezbarwna i niezręczna — i częściowo miała rację. Babka niewiele dbała o wnuczki, które nie przynosiły jej chluby. Matka małej Joyce poślubiła wbrew woli rodziny biednego człowieka, a potem oboje byli na tyle nierozsądni, że umarli i zostawili małą sierotę bez grosza. Babka ubierała i żywiła dziecko, ale co można zrobić z takiej nieśmiałej istoty bez żadnych talentów i wdzięku? Babka nie zamierzała nawet próbować. Jej ulubienicą stała się złotowłosa i rumiana Chrissie. Mała Joyce wiedziała o tym. Nie zazdrościła Chrissie, ale bardzo pragnęła, aby babka ją także choć trochę kochała! Nikt jej nie kochał z wyjątkiem Denise i czarnej laleczki. Mała Joyce zaczynała pojmować, że Denise nie będzie już długo żyła, a czarna laleczka nie potrafiła powiedzieć, że ją kocha, choć mała Joyce w to nie wątpiła. Westchnęła na myśl o tym tak głęboko, że wuj Roderick uśmiechnął się do niej. Wuj nawet uśmiechał się do niej czasem! — O co chodzi, Joyce? — zapytał. — Myślałam o mojej czarnej laleczce — powiedziała nieśmiało Joyce. — Ach, o czarnej laleczce. Gdyby pani Laurin ją zobaczyła, na pewno chciałaby ją dostać. Jej hobby to kolekcjonowanie lalek z całego świata, ale wątpię, żeby miała w swoich zbiorach lalkę, którą bawiła się cztery tysiące lat temu dziewczynka na dworze faraona. — Uważam, że lalka Joyce jest bardzo brzydka — stwierdziła Chrissie. — Moja woskowa lalka z jasnymi włosami jest o wiele ładniejsza. — Moja czarna laleczka nie jest brzydka! — krzyknęła obrażona Joyce. Mogła znieść, kiedy ją samą nazywali brzydką, ale nie potrafiła pogodzić się z tym, że tak nazwano jej kochaną czarną laleczkę. Tak się przejęła, że przewróciła filiżankę i wylała herbatę na obrus. Ciotka Isabella spojrzała na nią gniewnie, a babka powiedziała ostro: — Joyce, odejdź od stołu. Stajesz się z każdym dniem coraz bardziej niezgrabna i bezmyślna. Mała Joyce ze łzami w oczach wstała i poszła na górę do Denise, szukać pociechy. Lecz Denise sama płakała. Leżała na łóżku przy niskim oknie, gdzie mogła zachwycać się blaskiem zachodzącego słońca. Jej zapadnięte policzki płonęły od gorączki. — Ach, tak bardzo chciałabym usłyszeć, jak Madame Laurin śpiewa — szepnęła. — Czuję, że łatwiej byłoby mi umierać, gdybym usłyszała choć jedną, króciutką piosenkę. Ona jest Francuzką i zna wszystkie stare francuskie piosenki, nawet te, które śpiewała mi mama. — Nie możesz ich usłyszeć Denise — powiedziała Joyce, łagodnie głaszcząc gorące czoło Denise chłodną, szczupłą dłonią. Joyce miała śliczne ręce, lecz nikt tego nigdy nie zauważył. — Nie jesteś dość silna, żeby pójść na koncert. Ja ci zaśpiewam, jeżeli chcesz. Oczywiście, nie potrafię aż tak pięknie śpiewać jak ona, ale się postaram. — Śpiewasz jak skowronek, ale nie jesteś Madame Laurin — odparła rozżalona Denise. — Chcę usłyszeć wielką Madame. Nie pożyję długo. Wiem to, Joyce, widziałam twarz doktora. Chciałabym usłyszeć choć jedną piosenkę, zanim umrę. Zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe, ale tak bardzo tego pragnę. Denise znów zakryła twarz dłońmi. Joyce odsunęła się i usiadła przy oknie, patrząc na białe brzozy. Jej serce pełne było bólu. Mała Joyce, mądra i dojrzała ponad swój wiek zrozumiała, że kochana Denise już bardzo niedługo umrze. Denise chciała usłyszeć śpiew Madame Laurin. Joyce wiele o tym myślała, a kiedy poszła spać, wzięła do łóżka swoją czarną laleczkę i płakała tak długo, aż zasnęła. Następnego dnia przy śniadaniu Marshallowie mówili o koncercie i o wspaniałej Madame Laurin, Joyce słuchała tego jak zwykle w milczeniu. Nocny płacz zostawił ślady na jej buzi. Babka pomyślała, że nigdy jeszcze Joyce nie wyglądała tak brzydko. Popatrzyła na nią z niechęcią i zdecydowała, że nie weźmie jej ze sobą po południu na przejażdżkę z Chrissie. Przed południem odkryto, że stan Denise się pogorszył i posłano po lekarza. Przyszedł i potrząsnął głową: to było wszystko, co w tych okolicznościach mógł zrobić. Kiedy wychodził, przy drzwiach czekała na niego mała dziewczynka o dużych, czarnych, poważnych oczach i długich czarnych włosach jak cyganka. — Czy Denise umrze? — zapytała w szczery, bezpośredni sposób, który tak denerwował babkę. Doktor popatrzył na nią spod krzaczastych brwi i uznał, że należy ona do tych ludzi, którzy chcą znać prawdę, jakakolwiek by ona była. — Tak — powiedział. — Już niedługo? — Obawiam się, że najpóźniej za kilka dni. — Dziękuję — powiedziała Joyce poważnie. Poszła do swojego pokoju i wzięła czarną laleczkę. Nie płakała, ale była bardzo smutna. Po obiedzie babka i Chrissie wyjechały, a ciotka Isabella i wuj Roderick też wyszli. Joyce wślizgnęła się do służbówki. Denise leżała w niespokojnym śnie; na twarzy miała ślady łez. Potem Joyce zeszła na palcach po schodach i pobiegła do hotelu. Nie wiedziała, co powie i zrobi, kiedy się tam dostanie, ale myślała o tym bardzo intensywnie, idąc drogą prowadzącą nad brzeg zatoki. Kiedy już doszła, spostrzegła siedzącą na dużym kamieniu piękną damę o cudownych oczach. Joyce zatrzymała się i pomyślała, że dobrze byłoby zapytać tę damę o radę. — Przepraszam panią — powiedziała Joyce, która nigdy nie wstydziła się obcych. — Chciałabym zobaczyć się w hotelu z Madame Laurin i prosić ją o wielką przysługę. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, co najlepiej zrobić, żeby się z nią zobaczyć? Bardzo będę pani zobowiązana. — O jaką przysługę chcesz prosić Madame Laurin? — zapytała dama, uśmiechając się. — Chcę ją prosić, żeby przyszła i zaśpiewała dla Denise, zanim ona umrze — to znaczy: — zanim Denise umrze. Denise to nasza francuska służąca. Doktor mówi, że nie będzie długo żyła, a ona z całego serca pragnie usłyszeć, jak śpiewa Madame Laurin. Ciężko jest umierać, kiedy chce się czegoś bardzo, a nie można tego dostać. — Czy sądzisz, że Madame Laurin się zgodzi? — zapytała dama. — Nie wiem. Spróbuję ofiarować jej moją czarną laleczkę. Jeżeli zechce, bo nic więcej nie mogę jej dać. W brązowych oczach damy pojawiło się zainteresowanie. Pochyliła się do przodu. — Czy masz laleczkę w tym pudełku? Mogę ją zobaczyć? Mała Joyce kiwnęła głową. W milczeniu otworzyła pudełko i wyjęła czarną lalkę. Dama wykrzyknęła ze zdumienia i zachwytu. Nieomal wyrwała lalkę z rąk Joyce. Była to naprawdę bardzo niezwykła laleczka, wyrzeźbiona z jakiegoś polerowanego, czarnego drewna. — Dziecko, gdzie to dostałaś? — wykrzyknęła. — Ojciec wydobył ją z grobu w Egipcie — odparła mała Joyce. — Wuj Roderick mówi, że została pogrzebana z mumią małej dziewczynki cztery tysiące lat temu. Musiała bardzo kochać swoją lalkę, skoro ją razem z nią pochowano, prawda? Ale na pewno nie kochała jej bardziej niż ja. — Mimo to chcesz ją oddać? — zapytała dama, patrząc na nią z uwagą. — To ze względu na Denise — wyjaśniła Joyce. — Zrobiłabym dla niej wszystko, bo ją kocham, a ona kocha mnie. Kiedy umiera jedyna kochająca cię na świecie osoba, nie ma takiej rzeczy, której nie chciałoby się dla niej zrobić. Denise była dla mnie taka dobra, zanim zachorowała. Całowała mnie, bawiła się ze mną, robiła dla mnie ciasteczka i opowiadała piękne historie. Dama włożyła czarną laleczkę z powrotem do pudełka. Potem wstała i wyciągnęła rękę. — Chodź — poleciła. — Ja jestem Madame Laurin i pójdę zaśpiewać dla Denise. Joyce poprowadziła Madame Laurin do domu, przez kuchnię i kuchenne schody do służbówki. Ciotka Isabella byłaby wstrząśnięta, gdyby wiedziała, jak to się odbyło. Madame Laurin nie okazywała niezadowolenia, a Joyce w ogóle o tym nie pomyślała. Wbrew zwyczajom Marshallów, chodziła wszędzie najkrótszą drogą, choćby kuchennymi schodami. Madame Laurin stanęła w ubogim pokoiku i spojrzała na wyniszczoną, smutną twarzyczkę na poduszce. — Denise, to jest Madame Laurin. Będzie śpiewała dla ciebie — szepnęła Mała Joyce. Twarz Denise rozjaśniła się. — Bardzo proszę — powiedziała słabo — o francuską piosenkę. Starą, francuską piosenkę, taką jaką śpiewano dawno temu. I Madame Laurin zaśpiewała. Nigdy jeszcze w tym pokoiku nie; zabrzmiała równie wspaniała melodia. Śpiewała stare ludowe pieśni, które zapewne Denise słyszała jeszcze w dzieciństwie. Joyce z zachwytem utkwiła oczy w śpiewaczce. Denise leżała; z twarzą pełną radości i wielkiego uniesienia! Joyce nie żałowała, że poświęciła swoją czarną laleczkę — nie mogła tego żałować, gdy tak patrzyła na twarz Denise. — Dziękuję, Madame — powiedziała Denise urywanym głosem, kiedy Madame skończyła. — To było piękne, anioły nie mogą śpiewać piękniej. Tak bardzo kocham muzykę. Mała Joyce często mi śpiewa — ona ślicznie śpiewa, ale nie tak jak pani. — Joyce musi dla mnie zaśpiewać — zażądała Madame z uśmiechem, siadając przy oknie. — Lubię słuchać świeżych, dziecięcych głosów. Zaśpiewasz Joyce? — Oczywiście — Joyce nie czuła onieśmielenia. Chciała zrobić wszystko, co można dla tej wspaniałej pani, która sprawiła Denise taką wielką radość. — Zaśpiewam najlepiej, jak tylko umiem. Oczywiście nie potrafię pięknie śpiewać i znam tylko pieśni religijne. Zawsze je śpiewam dla Denise, chociaż ona jest katoliczką, a to są pieśni protestanckie. Ale ksiądz powiedział Denise, że to nie szkodzi, bo muzyka pochodzi od Boga. Ten ksiądz jest bardzo miły i lubię go. Uważa, że moja… że pani… czarna laleczka jest cudowna. Zaśpiewam „Prowadź, łagodne światło”. To ulubiona pieśń Denise. I Joyce zaczęła śpiewać, wsunąwszy rękę w dłoń Denise. Przy pierwszej nucie Madame Laurin, patrząca nieco obojętnie w okno, odwróciła się gwałtownie i spojrzała zdumionym wzrokiem na Joyce. Zachwyt zastąpił zdumienie i kiedy Joyce skończyła, wielka Madame impulsywnie wstała, z błyszczącymi oczami i rozjaśnioną twarzą, podeszła szybko do Joyce i ujęła jej chudą, ciemną buzię w swoje ręce. — Dziecko, czy wiesz, jaki masz cudowny głos… jaki wspaniały głos? To jest… to jest… nigdy nie słyszałam podobnego głosu u dziecka w twoim wieku. Mój nie mógł się z nim równać… ani trochę. Będziesz pewnego dnia wielką śpiewaczką… o wiele większą ode mnie. Ale musisz się uczyć. Gdzie są twoi rodzice? Chciałabym się z nimi zobaczyć. — Nie mam rodziców — odparła oszołomiona Joyce. — Moją opiekunką jest babka, ale właśnie wyjechała na przejażdżkę. — Poczekam więc, aż wróci — oznajmiła zdecydowanie Madame Laurin. Pół godziny później bardzo zdziwiona starsza pani wysłuchiwała entuzjastycznych słów Madame Laurin. — Jak to się stało, że nigdy nie słyszałam twojego śpiewu, choć jest tak dobry? — zapytała babka, patrząc na Joyce z niezwykłym wyrazem oczu, co Joyce natychmiast odczuła swoim wrażliwym sercem. Lecz Joyce zwiesiła tylko głowę. Nigdy nie przyszło jej do głowy, by śpiewać przy babce. — Dziecko powinno się wkrótce zacząć uczyć — powiedziała Madame Laurin. — Jeśli nie może pani sobie na to pozwolić, ja się nią zajmę. Takiego głosu nie można zmarnować. — Dziękuję pani, Madame Laurin — odparła babka z pełną wdzięku godnością. — Jestem w stanie zapewnić mojej wnuczce wszystko co niezbędne, aby rozwinął się jej talent. Dziękuję pani bardzo, że zwróciła mi pani na to uwagę. Madame Laurin pochyliła się i ucałowała brązowy policzek Joyce. — Do zobaczenia, cyganeczko. Przychodź codziennie do mnie do hotelu. Wrócę w przyszłym roku w lecie. Lubię cię. Pewnego dnia zostaniesz wielką śpiewaczką, a dziś jesteś kochającym, pozbawionym egoizmu dzieckiem. — Zapomniała pani o czarnej laleczce — zauważyła Joyce z powagą. Madame podniosła ręce i zaśmiała się — Nie, nie zabiorę twojej laleczki, co ma cztery tysiące lat. Zatrzymaj ją jako maskotkę. Wielka śpiewaczka zawsze potrzebuje maskotki. Ale rozkazuję ci, nie wyjmuj jej z pudełka, dopóki nie wyjdę, bo mogę nie oprzeć się pokusie. Któregoś dnia pokażę ci swoje lalki, lecz nie ma wśród nich takiego klejnotu jak ten. Kiedy Madame Laurin wyszła, babka spojrzała na Joyce. — Chodź do mojego pokoju, Joyce. Chcę zobaczyć, czy nie dałoby się jakoś ładniej ułożyć twoich włosów. Są takie gęste i długie. Nie miałam pojęcia, że tak bardzo wyrosły. Cóż, koniecznie trzeba będzie uczesać je inaczej, nie pasuje ci ten sztywny warkocz. Joyce poczuła się bardzo szczęśliwa, ujmując wyciągniętą rękę babki. Zrozumiała, ze ta dziwna, dostojna starsza pani która lubiła dziewczynki tylko wtedy, kiedy były pełne wdzięku lub inteligentne, zaczynała ją wreszcie kochać. STYPENDIUM FRASERA Elliott Campbell zszedł głównymi schodami College’u Marwood i natychmiast ogarnął go tłum studentów drugiego roku, cisnących się wokół tablicy informacyjnej. Ktoś klepnął go mocno po plecach, potrząsano jego ręką wśród burzy okrzyków i gratulacji. — Brawo Campbell! Zdobyłeś Frasera. Widzisz swoje nazwisko na początku listy, otoczone ramką? Elliott Campbell dziewięćdziesiąt dwa punkty. Hurra dla Campbella od całej klasy, chłopcy! Podczas gdy koledzy krzyczeli z zapałem, który mógł zagrozić konstrukcji budynku, Elliott z zarumienioną twarzą i błyszczącymi oczami przecisnął się bliżej ogłoszenia. Tak, zdobył stypendium Frasera. Jego nazwisko było na czele listy siedmiu konkurentów. Roger Brooks, który stał obok, przeczytał całą listę na głos. — Elliott Campbell — dziewięćdziesiąt dwa. Mówiłem, że ci się uda stary. Edward Stone — dziewięćdziesiąt jeden. Staruszek Ned był bardzo blisko, ale z tym nazwiskiem nie miał szans. Kay Milton osiemdziesiąt osiem. Kto by pomyślał, że ten powolny Kay tak dobrze wypadnie? Seddon Brown — osiemdziesiąt siedem, Oliver Field — osiemdziesiąt cztery, Arthur Mclntyre — osiemdziesiąt dwa — bardzo szacowne trio. Oraz Carl McLean — siedemdziesiąt! Ależ spadek! Po prostu postanowił trzymać się z daleka! Jest na liście tylko dzięki nazwisku! Zanim Elliot zdołał cokolwiek odpowiedzieć, z pokoju dyrektora wyłonił się profesor, niosąc kartki z wynikami egzaminów pierwszego roku, z zamiarem umieszczenia ich na tablicy. Studenci rzucili się w tym kierunku, uwalniając z tłumu Elliotta i Rogera, którzy skorzystali z okazji, aby uciec. Elliott głęboko wciągnął powietrze, gdy przemierzali w kwietniowym słońcu tereny należące do uczelni. Pąki nabrzmiewały na pięknych, starych kasztanowcach i wiązach otaczających czerwone, ceglane mury Marwood. — Czuję się, jakby mi ktoś zdjął ogromny ciężar z serca — powiedział szczerze. — Od zdobycia tego stypendium wiele zależało. Nie mógłbym zostać na uczelni w przyszłym roku! Te cztery setki pozwolą mi przeżyć do końca studiów! — To świetnie! — powiedział serdecznie Roger Brooks. Lubił Elliotta Campbella tak jak i pozostali studenci drugiego roku. Żaden z nich nie utrzymywał z nim jednak bliższych stosunków. Elliott nie miał przyjaciół jak inni. Mieszkał sam, „kuł” z uporem i nie brał udziału w towarzyskim życiu młodzieży. Roger Brooks był mu najbliższy, ale nawet on wiedział o koledze bardzo mało. Elliott nigdy przedtem nie wyznał tyle o swoich osobistych sprawach co w powyższej wypowiedzi. — Jestem biedny, rozpaczliwie biedny — mówił dalej wesoło Elliott. Sukces stopił na moment jego rezerwę. — Miałem tylko tyle pieniędzy, żeby przejść jakoś przez pierwsze dwa lata i to oszczędnie gospodarując. Teraz jestem zupełnie spłukany i tylko nadzieja na to stypendium oddzielała mnie od ponurej pewności, że będę musiał przerwać naukę w przyszłym roku i pracować jako nauczyciel. Mógłbym wrócić dopiero za dwa, trzy lata pomiędzy nowych, nie znanych mi studentów. Ta perspektywa wcale mi się nie podobała! — Nie dziwię się — zauważył Roger. — Klasa żałowałaby, gdybyś musiał zrezygnować. Chcemy zachować pełen komplet gwiazd, żeby zabłysnąć na koniec studiów. Poza tym, jak wiesz, wszyscy cię lubią. Byłby wstyd, gdyby ten cwaniak McLean wygrał. Nikt go nie cierpi. — Och, ja się go nie bałem — odparł Elliott. — Nie rozumiem, co sprawiło, że w ogóle startował. Musiał wiedzieć, że nie ma szans. Bałem się Stone’a. Wiesz, to urodzony matematyk, a ja muszę ciężko zakuwać, żeby mieć dobre wyniki. — Ależ Stone nie mógłby ci odebrać Frasera, nawet gdybyś miał tylko siedemdziesiąt punktów — powiedział Roger ze zdziwieniem. Musiałeś o tym wiedzieć. Mogłeś się obawiać tylko McLeana. — Nie rozumiem cię — odrzekł obojętnie Elliott. — Musisz przecież znać warunki Frasera! — wykrzyknął Roger. — Oczywiście — odparł Elliott. — Stypendium Frasera, wynoszące czterysta dolarów, jest corocznie przyznawane na drugim roku studiów. Starający się o nie studenci, zobowiązani są do zdawania specjalnego egzaminu z matematyki, a zwycięzca otrzyma czterysta dolarów, płatne w czterech rocznych ratach, przy czym wypłata rat uzależniona będzie od obecności zwycięzcy na wymaganych zajęciach i od jego zadowalających postępów w studiach. Czyż nie tak? — Owszem, stary. Ale zapomniałeś o najważniejszej sprawie. Pierwszeństwo mają studenci o nazwisku Fraser, Campbell lub McLean, jeżeli zdobędą przynajmniej siedemdziesiąt punktów na egzaminie. Nie powiesz mi, że o tym nie wiedziałeś? — Chyba żartujesz? — zapytał blady Elliott. — To nie żart. Przecież tak jest w regulaminie. — Nie wiedziałem o tym — rzekł powoli Elliott. — Czytałem regulamin tylko raz i na pewno nie zauważyłem tego warunku. — To dziwne. I nie słyszałeś, jak się o tym mówi? Chłopcy zawsze o tym dyskutują, a szczególnie kiedy jest dwóch kandydatów o faworyzowanych nazwiskach, co się nieczęsto zdarza. — Nie jestem szczególnie towarzyski — uśmiechnął się słabo Elliott. — Wiesz, że nazywają mnie „pustelnikiem”. Tak się złożyło, że z nikim nie rozmawiałem na ten temat i nie słyszałem o niczym. Żałuję, że nie wiedziałem o tym przedtem. — A co to za różnica? Wszystko jest w porządku, tak czy owak. Ale dziwnie jest pomyśleć, że gdybyś nie nazywał się Campbell, stypendium dostałoby się McLeanowi, a nie tobie, Stone’owi czy komuś innemu. Inni mogli mieć tylko nadzieję, że wy obaj nie zdobędziecie więcej niż siedemdziesiąt punktów. To idiotyczny warunek, ale taka była wola profesora Frasera. Był bogaty i nie miał rodziny. Zostawił wiele zapisów dla college’u na zwykłych warunkach, więc mógł raz spełnić swój kaprys w tym warunku. Wdowa po nim jest kochaną staruszką, która zawsze rozpieszcza tego, kto zdobył stypendium. No, to moja ulica. Cześć, Campbell! Elliott odpowiedział prawie nieuprzejmie i szedł dalej z twarzą, z której zniknął wyraz rozradowania. Kiedy wszedł do swojego pokoju, wziął do ręki regulamin i wertował strony, aż doszedł do ogłoszeń o bursach i stypendiach. Warunki otrzymania stypendium kończyły się według niego u dołu strony. Odwrócił kartkę i rzeczywiście, u góry na drugiej stronie, był cały paragraf poświęcony dziwnemu warunkowi: Pierwszeństwo mają kandydaci o nazwisku Fraser, Campbell albo McLean, o ile osiągną na egzaminie co najmniej siedemdziesiąt punktów. Elliott rzucił się na krzesło przy biurku i objął rękami pochyloną głowę. Nie miał prawa do stypendium Frasera! Nie nazywał się Campbell, choć nikt oprócz niego nie znał tego faktu, a i on pamiętał o tym jakby przez mgłę. Urodził się w prymitywnej górniczej osadzie w Brytyjskiej Kolumbii, a jego ojciec, John Hanselpakker, zginął podczas wybuchu w kopalni, zostawiając żonę i miesięczne dziecko bez grosza i bez przyjaciół. Jeden z górników, uczciwy i przyjazny Szkot o nazwisku Alexander Campbell zajął się panią Hanselpakker i jej synkiem, poślubiając ją dwa lata później. Wrócili do rodzinnej Nowej Szkocji i osiedlili się w małej wiosce. Tutaj Elliott wyrósł, nosząc nazwisko człowieka, który był dla niego dobrym i kochającym ojcem. Jego matka umarła, gdy miał dziesięć lat, a przybrany ojciec pięć lat później. Na łożu śmierci prosił go, żeby zachował jego nazwisko. — Opiekowałem się tobą niemal od urodzenia i kochałem cię — po — wiedział. — Traktuję cię jak własnego syna i chcę zostawić ci moje nazwisko. To wszystko, co mogę ci zostawić, bo jestem biednym człowiekiem, ale to uczciwe nazwisko i zachowałem je bez skazy. Strzeż go, a będziesz miał błogosławieństwo matki i moje. * Tego wiosennego wieczoru Elliott stoczył ciężką walkę. — Trzymaj język za zębami i nie oddawaj stypendium — szeptał kusiciel. — Campbell to twoje nazwisko. Nosiłeś je przez całe życie. Cały ten warunek jest absurdalny, to nie jest uczciwe. Zdobyłeś najwięcej punktów i powinieneś być zwycięzcą. Wcale nie krzywdzisz Stone’a i innych, którzy solidnie pracowali i dostali dobre stopnie. Jeżeli odrzucisz to, co zdobyłeś w ciężkim trudzie, stypendium dostanie McLean, który ma tylko siedemdziesiąt punktów. Poza tym potrzebujesz pieniędzy, a on nie. Ma bogatego ojca. — Jeśli je zatrzymam, będę oszustem i nikczemnikiem — mruknął Elliott. — Campbell to nie jest moje prawdziwe nazwisko i nie mógłbym nigdy więcej czuć, że mam do niego prawo jako do daru miłości, gdybym je splamił nieuczciwością. Bo byłoby splamione, nawet jeśli nikt oprócz mnie nie wiedziałby o tym. Ojciec powiedział, że zostawia je czyste i nie mogę go zbrukać. To nie wystarczyło, żeby uciszyć kusiciela. Elliott przeżył bezsenną noc, nie mogąc podjąć decyzji. Następnego dnia poszedł jednak do Marwood i poprosił o prywatną rozmowę z dyrektorem. W rezultacie umieszczono na tablicy ogłoszeń oficjalny komunikat, że przyznając stypendium Frasera, popełniono omyłkę i że zdobywcą jego został Carl McLean. Historia wkrótce rozniosła się po całej uczelni i powszechnie okazywano Elliottowi współczucie, ale on nie miał wrażenia, że go potrzebuje. Zrobił to, co należało i mógł spojrzeć sobie w oczy. Czuł się dobrze. Był młody, silny i mógł skończyć studia o własnych siłach. — Proszę nie składać mi kondolencji — powiedział z uśmiechem do Rogera Brooksa. — Żal mi oczywiście utraty stypendium, ale zostaje mi jeszcze mój własny mózg i ręce. Idę prosto do siebie, żeby się uczyć, bo muszę w przyszłym tygodniu przystąpić do egzaminu dla nauczycieli. W zimie będę u szczytu nauczycielskiej kariery w jakimś prowincjonalnym okręgu. Tak się jednak nie stało. Następnego popołudnia otrzymał wezwanie od dyrektora. Dyrektor był w swoim gabinecie, a z nim pulchna kobieta około sześćdziesiątki o macierzyńskim wyglądzie. — Pani Fraser, oto Elliott Hanselpakker, albo Campbell, jak woli, żeby go nazywano. Elliott, opowiedziałem wczoraj pani Fraser twoją historię i bardzo się zainteresowała, kiedy usłyszała twoje niezwykłe nazwisko. Sama ci o tym opowie. — Miałam kiedyś przybraną siostrę — powiedziała wzruszona pani Fraser. — Poślubiła człowieka o nazwisku John Hanselpakker, pojechała na Zachód i jakoś straciłam z nią kontakt. Muszę z żalem stwierdzić, że nasze stosunki ochłodziły się z powodu tego małżeństwa. Nie pochwalałam go, ponieważ wyszła za biednego człowieka. Kiedy usłyszałam twoje nazwisko, przyszło mi na myśl, że mógłbyś być jej synem, albo przynajmniej coś o niej wiedzieć. Nazywała się Mary Helen Rodney i bardzo ją kochałam, mimo naszej głupiej kłótni. Głos pani Fraser zadrżał i podobne drżenie brzmiało w głosie Elliotta, gdy odpowiedział: — Mary Helen Rodney to nazwisko mojej ukochanej matki, a moim ojcem był John Hanselpakker. — Więc jesteś moim siostrzeńcem — wykrzyknęła pani Fraser. — Jestem twoją ciotką Alice. Chłopcze, nie wiesz, ile to znaczy dla starej kobiety, że cię odnalazła. Jestem najszczęśliwszą osobą na świecie! Wzięła Elliotta pod ramię i spojrzała rozjaśnionym wzrokiem na dyrektora. — To mój chłopiec od dziś na zawsze, jeśli tego zechce. Niech będzie błogosławione stypendium Frasera! — Raczej niech będzie błogosławiony dzielny chłopiec, który nie chciał podszywać się pod cudze nazwisko — uśmiechnął się dyrektor. — Uważam, że ma pani szczęście, odzyskawszy takiego siostrzeńca. Tak więc następnego roku Elliott Campbell mimo wszystko nie przerwał nauki w Marwood. WŁASNA RODZINA Szkoła w Taunton zamknęła swoje podwoje na czas letnich wakacji. Panna Channing i Konstancja Foster wracały jak zwykle razem długą, ocienioną wiązami ulicą, ponieważ mieszkały w tej samej kamienicy w centrum miasta. Konstancja była najmłodsza wśród zatrudnionych nauczycieli i opiekowała się pierwszą klasą. Od roku uczyła w tej szkole, ale nadal czuła się obco w zżytym, nauczycielskim gronie. Pozostali nauczyciele uważali, że jest sztywna i nieprzystępna. Nie szukano jej towarzystwa. Wyjątkiem była panna Channing, która zawsze starała się polubić każdego, a szczególnie tych, których nikt inny nie darzył sympatią. Panna Channing — najstarsza nauczycielka w szkole — uczyła klasy piąte. Była niska, krępa, wesoła i nic, nawet najbardziej lodowata rezerwa, nie było w stanie jej zrazić. — Czy nie miło pomyśleć, że przed nami są całe dwa upragnione miesiące wolności? — zapytała wesoło. — Dwa miesiące, aby marzyć, pozwalać sobie na lenistwo, chodzić, gdzie tylko ma się ochotę. Żadnych sprawozdań, ćwiczeń do sprawdzania, żadnych uczniów, których trzeba strofować. Oczywiście, bardzo ich wszystkich lubię, ale polubię jeszcze bardziej, kiedy trochę od nich odpocznę. Czy to nie wspaniałe? Drwiący uśmieszek przebiegł przez posępną, niezadowoloną twarz Konstancji Foster. Jej ponurość podkreślał kontrast z różowym, rozjaśnionym obliczem panny Channing. — To bardzo miłe, jeśli ma się gdzie pojechać, jeśli jest ktoś, kogo interesuje, gdzie pojedziemy — powiedziała z goryczą. — Co do mnie, to żałuję, że szkoła się skończyła. Wolałabym uczyć przez całe lato. — Cóż za herezje! — zawołała panna Channing. — Zupełne herezje! Co zamierza pani robić podczas wakacji? — Nie mam żadnych planów — powiedziała ze znużeniem Konstancja. — Odkładałam myślenie o wakacjach tak długo, jak tylko się dało. Pani nazwałaby to też herezją? — Nawet gorzej — odparła starsza koleżanka. — Tu potrzeba lekarstwa na chandrę, ot co. Ma pani chory umysł i duszę, moje dziecko. Żadnych planów wakacyjnych! Ależ, jestem pewna, że ma pani jakieś plany. Z pewnością gdzieś pani jedzie. — Och, pewnie znajdę jakiś pokój do wynajęcia gdzieś na wsi. Pojadę tam i pogrążę się w ponurych rozmyślaniach aż do września. — Konstancjo, czy pani nie ma przyjaciół? — Nie, nie mam nikogo na świecie i nienawidzę wakacji. Nie mogę słuchać, jak pani i inni rozmawiają na temat swoich wakacyjnych projektów. Wy macie do kogo pojechać. Kiedy o tym myślę, nienawidzę własnego życia. Panna Channing zdławiła w sobie przerażenie tym stanem ducha. — Niech mi pani opowie o sobie Konstancjo. Często chciałam panią zapytać o przeszłość, ale zawsze obawiałam się to zrobić. Sprawiała pani wrażenie osoby zamkniętej w sobie, jakby nie chciała pani, żeby ją pytano o osobiste sprawy. — Wiem. Wiem, że jestem sztywna i nikt mnie nie lubi i że to moja wina. Nie, proszę nie starać się tego złagodzić. To bolesna prawda, ale nie potrafię nic zmienić. Z każdym dniem staję się coraz bardziej zgorzkniała, pełna pesymizmu i niezdrowych uczuć. Czasem wydaje mi się, że nienawidzę całego świata, tak bardzo czuję się na nim samotna. Jestem nikim. Moja matka umarła, kiedy się urodziłam, a ojciec? Och, nie wiem. Nie powinno się mówić nic złego o swoim ojcu, ale miałam ciężkie dzieciństwo, albo raczej nie miałam go wcale. Zawsze się gdzieś przeprowadzaliśmy, brakowało nam przyjaciół. Być może matka miała jakichś krewnych lecz nigdy o nich nie słyszałam. Nie wiem nawet, gdzie był jej dom rodzinny. Ojciec nie chciał o niej rozmawiać. Umarł dwa lata temu i odtąd jestem zupełnie sama. — Biedna dziewczyno — powiedziała cicho panna Channing. — Chciałabym mieć przyjaciół — ciągnęła Konstancja, której, gdy już zaczęła mówić, to otwarte wyznanie sprawiło przyjemność. — Zawsze tęskniłam do tego, żeby mieć kogoś, kogo mogłabym kochać. Nikogo nie kocham, panno Channing, a kiedy dziewczyna jest w takim stanie, to bardzo źle. Staje się surowa, zgorzkniała i pełna żalu. W każdym razie ze mną tak jest. Początkowo z tym walczyłam, ale to jest silniejsze i zatruwa mi życie. Nie ma na świecie nikogo, kto dbałby o to, czy istnieję, czy nie. — Ależ jest ktoś taki — powiedziała panna Channing łagodnie. — Bóg troszczy się o panią, Konstancjo. Konstancja zaśmiała się nieprzyjemnym śmieszkiem. — Zupełnie jakbym słyszała pannę Williams. Ona jest taka religijna. Bóg nic dla mnie nie znaczy, panno Channing. Mam do niego, jeśli w ogóle istnieje, tyle samo żalu, co do świata. Cóż, teraz rzeczywiście przeżyła pani szok. Powinna pani zostawić mnie samą. — Bóg nic dla pani nie znaczy, bo nikt nie przełożył go dla pani na język ludzkiej miłości, Konstancjo — powiedziała panna Channing z powagą. — Nie, nie zaszokowała mnie, pani, przynajmniej nie tak jak pani myśli. Jest mi tylko strasznie pani żal. — Proszę się mną nie przejmować — powiedziała Konstancja, ponownie zastygając w postawie rezerwy, jakby żałowała swych zwierzeń. — Dam sobie doskonale radę. To tylko jeden z moich złych dni, kiedy wszystko widzę w czarnych barwach. Panna Channing szła dalej w milczeniu. Musi pomóc Konstancji, choć Konstancja nie pozwala sobie tak łatwo pomóc. Kiedy szkoła znów będzie otwarta, może uda się zrobić dla dziewczyny coś więcej, ale teraz jedyne, co mogła dla niej uczynić, to dać jej szansę przyjemnych wakacji. — Wspomniała pani o wynajęciu pokoju — zaczęła mówić, gdy Konstancja zatrzymała się przy drzwiach domu, w którym wynajmowała mieszkanie. — Czy ma pani na uwadze jakieś szczególne miejsce? Nie? Znam miejscowość, która z pewnością spodobałaby się pani. Byłam tam dwa lata temu. To wieś, jakieś sto mil stąd. Nazywa się Sosnowa Dolina. Jest spokojna, swojska i ludzie są tam mili. Jeśli pani chce, dam pani adres rodziny, u której mieszkałam. — Dziękuję — odparła obojętnie Konstancja. — Równie dobrze mogę jechać tam, jak gdziekolwiek indziej. — Tak, ale proszę mnie posłuchać, kochanie. Niech pani nie zabiera ze sobą swojej choroby. Należy otworzyć serce na lato i wpuścić słońce, a kiedy wróci pani w jesieni, trzeba pozwolić, abyśmy się wszyscy stali pani przyjaciółmi. Chcielibyśmy tego i chociaż przyjaźń nie może zastąpić rodzinnej miłości, jest piękna i dobra. Poza tym na świecie są inni nieszczęśliwi ludzie. Jeśli pani ich spotka, proszę im pomóc, a zapomni pani o sobie. Do zobaczenia na razie i mam nadzieję, że mimo wszystko będą to przyjemne wakacje. * Konstancja pojechała do Sosnowej Doliny, ale zabrała również swojego złego ducha. Nie mogło go z niej wygonić ani piękno doliny z jej balsamicznymi sosnami, ani weseli i przyjaźni ludzie. Mimo to miejscowość spodobała się jej i znajdowała prawdziwą przyjemność w długich wędrówkach sosnowymi dróżkami. — Zobaczyłam śliczne miejsce podczas spaceru dziś po południu — powiedziała któregoś wieczoru do swojej gospodyni. — Jakieś trzy mile stąd, przy końcu doliny. Taki malowniczy domek z niskim okapem, cały pokryty kapryfolium. Jest położony pomiędzy dużym sadem a staromodnym, kwiatowym ogrodem, z wielkimi sosnami z tyłu. — Dom pod Bratkiem — odgadła od razu pani Hewitt. — Dzięki Bogu, jest w tej okolicy tylko jedno miejsce odpowiadające temu opisowi. Mieszkają tam państwo Bruce, wuj Karol i ciocia Flora, jak ich nazywamy. To najmilsza para staruszków na świecie. Powinna pani ich odwiedzić, będą zachwyceni. Ciocia Flora uwielbia towarzystwo. Czasami są naprawdę samotni. — Nie mają żadnych dzieci? — zapytała obojętnie Konstancja. Interesował ją dom, a nie ludzie. — Nie. Mieli kiedyś siostrzenicę, którą wychowali i wręcz uwielbiali — Uciekła z jakimś nicponiem, nie pamiętam, jak się nazywał, jeśli w ogóle wiedziałam. Bardzo przystojny i ładnie mówił… ale to był łobuz. Umarła wkrótce potem, łamiąc im serca. Nie wiedzą nawet, gdzie jest pochowana i nie mieli żadnych wieści od jej męża. Słyszałam, że ciocia Flora osiwiała w ciągu miesiąca. Zabiorę tam panią któregoś dnia, kiedy będę miała czas. Pani Hewitt nie znalazła czasu, ale od tej pory Konstancja tak planowała swoje wędrówki, żeby często tamtędy przechodzić. Ten śliczny, stary dom czymś ją przyciągał. Odkryła, że zaczyna go bardzo lubić, a tak odzwyczaiła się od kochania czegokolwiek, że sama śmiała się ze swojej słabości. Pewnego wieczoru, dwa tygodnie później, Konstancja właśnie wyszła z sosnowego lasu w pobliżu Domu pod Bratkiem z naręczem paproci i leśnych lilii, gdy spadły pierwsze, ciężkie krople deszczu. Nierozsądnie przedłużyła spacer, tymczasem zbliżała się już noc i to z pewnością noc deszczowa. Konstancja była trzy mile od domu i nie miała czym się okryć od deszczu. Pośpiesznie ruszyła drogą, ale zanim doszła do głównego traktu, kilka kropli zamieniło się w ulewę. Musiała znaleźć jakieś schronienie. Dom pod Bratkiem był najbliżej. Pchnęła furtkę i pobiegła przez wznoszące się lekko podwórze pomiędzy żywopłotami z kolczastych róż. Nie musiała się trudzić pukaniem, bo gdy tylko zatrzymała się bez tchu na progu z czerwonego piaskowca, drzwi się otworzyły i stojąca w nich mała, białowłosa kobieta o rozradowanej twarzy, chwyciła ją za rękę. Zanim Konstancja zdołała powiedzieć cokolwiek, została wciągnięta do środka. — Zobaczyłam z piętra, jak nadchodzisz — powitała ją zadowolona ciocia Flora — i zbiegłam jak najszybciej na dół. Ajajaj! Ależ zmokłaś! Zaraz cię osuszymy. Chodź tu bliżej, rozpaliłam ogień w kominku, bo zrobiło się chłodno pod wieczór. Śmieją się ze mnie, że tak lubię ogień, ale nie ma nic lepszego od jego trzasku i iskier. Zostaniesz u nas na noc i bardzo mnie to cieszy. Wiem, kim jesteś, jesteś panna Foster. Ja jestem ciocia Flora, a to jest wuj Karol. Konstancja z niezwykłą przyjemnością pozwoliła, aby posadzono ją w miękkim fotelu i obsługiwano. Deszcz lał strumieniami i z pewnością zostanie tu na noc. Była z tego zadowolona. Pani Hewitt miała rację: ciocia Flora jest kochana. Wuj Karol był dużym, wesołym mężczyzną o rumianej cerze i serdecznym obejściu. Potrząsnął ręką Konstancji, aż ją zabolała, dorzucił kilka sosnowych polan do ognia i powiedział, że mogłoby lać co noc, skoro deszcz sprowadził do nich taką miłą dziewczynę jak ona. Konstancja poczuła, że lubi tę parę staruszków. Nazwa domu doskonale odpowiadała panującej tu atmosferze, w której zimne serce Konstancji tajało. Gawędziła wesoło i po dziewczęcemu, jakby znała ich przez całe życie. Kiedy nadszedł czas, żeby pójść spać, ciotka Flora zaprowadziła ją do małego pokoiku na poddaszu. — W gościnnym pokoju jest straszny bałagan, kochanie, właśnie malujemy tam podłogę. Będziesz spała w pokoju Jeannie. Trochę mi ją przypominasz i masz tyle lat, ile ona, kiedy nas opuściła. Gdyby nie to, nie sądzę, bym pozwoliła ci spać w jej pokoju, nawet gdybyśmy malowali podłogi we wszystkich innych. Ten pokój, to dla mnie świętość. Jest w nim wszystko tak, jak wtedy gdy wyjechała, nic nie zmieniłam. Dobranoc kochanie, przyjemnych snów. Kiedy Konstancja znalazła się sama w pokoju, rozejrzała się z ciekawością. Na podłodze leżały plecione dywaniki. Dwa kwadratowe okna o małych szybkach przesłaniały muślinowe białe zasłonki. W jednym rogu znajdowało się okryte białą kapą również białe łóżko, a na nim poduszki z falbankami. W drugim stała toaletka z lustrem w złoconej ramie. Na wierzchu leżały różne przedmioty, których zwykle używa młoda dziewczyna do toalety. Był też bujany błękitny fotel i otomana, na której stał koszyk z robótkami, z widocznym kawałkiem nie dokończonej starej koronki z wbitym szydełkiem. Pod skośnym sufitem wisiała półeczka z książkami. Konstancja wzięła do ręki jedną z nich i otworzyła. Wydała lekki okrzyk zdumienia. Na pożółkłej stronie tytułowej napisane było subtelnym, eleganckim pismem nazwisko jej matki — Jean Konstancja Irving! Przez chwilę Konstancja stała nieruchomo. Potem nagle się obróciła i pobiegła na dół. Państwo Bruce siedzieli jeszcze w salonie przy ciepłym kominku i rozmawiali. — Och! — zawołała podniecona Konstancja. — Muszę wiedzieć, muszę zapytać o to państwa! Jean Konstancja Irving, to nazwisko mojej matki. Czy to ona była waszą małą Jeannie? Dwa tygodnie później panna Channing otrzymała długi list od Konstancji. Taka jestem szczęśliwa — pisała. — Och, Panno Channing, znalazłam swoją rodzinę, a Dom pod Bratkiem będzie odtąd moim własnym domem na zawsze. To był bardzo dziwny przypadek, ciocia Flora mówi, że to Opatrzność i ja też w to wierzę. Przyszłam tu w pewien deszczowy wieczór i ciocia umieściła mnie w pokoju mojej matki, a ja znalazłam jej nazwisko w książce. Tak więc tajemnica się wyjaśniła i jesteśmy bardzo szczęśliwi. Wszystko jest tu kochane i piękne, a niemal najpiękniejsze jest to, że poznaję swoją matkę, której nigdy nie znałam. Już nie czuję, że umarła. Czuję, że żyje i kocha mnie. Poznaję ją coraz lepiej każdego dnia. Mieszkam w jej pokoju i mam jej książki i różne dziewczęce drobiazgi. Kiedy czytam fragmenty przez nią zaznaczone, mam wrażenie, że mówi do mnie. Była bardzo dobra i kochana, mimo tego jednego głupiego błędu w swoim życiu. Chciałabym być do niej podobna! Powiedziałam, że to prawie najpiękniejsza i najdroższa rzecz. Najpiękniejsze i najdroższe jest to, że Bóg stał się dla mnie ważny. Bardzo ważny! Pamiętam, jak mi Pani powiedziała, że Bóg nic dla mnie nie znaczy, bo nie mam w sercu ludzkiej miłości, która przełożyłaby dla mnie znaczenie miłości Boga. Teraz ją mam i ona zaprowadziła mnie do Niego. Nie wrócę już do Taunton. Przesłałam swoją rezygnację. Chcę zostać w domu z ciocią i wujkiem. Tak cudownie jest powiedzieć „dom”, kiedy się wie, co to znaczy. Ciocia mówi, że musi Pani przyjechać i spędzić z nami całe przyszłe wakacje. Widzi Pani, mam teraz mnóstwo planów wakacyjnych, nawet na rok naprzód. Nie potrzeba już lekarstwa na chandrę! Czuję się jak zupełnie nowa istota, o całkowicie odmienionym sercu i duszy. Ze wstydem i skruchą myślę o dawnej Konstancji. Chciałabym, aby Pani o niej zapomniała i pamiętała tylko wdzięczną przyjaciółkę, nową Konstancję. PANNA CYNTHIA Zastanawiam się, czy dodać waniliowy, czy cytrynowy olejek do ciasta. To najbardziej zawikłana sprawa, z jaką miałam do czynienia w życiu! Panna Cynthia ze zmarszczonymi brwiami postawiła buteleczki. Jej zmartwienie nie miało nic wspólnego z dodawaniem zapachów do złocistej masy w makutrze. Pani John Joe wiedziała o tym. Wpadła na chwilkę, pałając ciekawością z powodu chłopca, którego od dwóch dni widziała w pobliżu domu panny Cynthii. Była z nią Kitty, jej córka. Obie siedziały tuż przy sobie na kuchennej kanapce. — To niedobrze — powiedziała pani John Joe za współczuciem. — Nie dziwię się, że nie wiesz co zrobić. To wszystko jest takie nieoczekiwane! Kiedy przyjechał? — We wtorek wieczorem — powiedziała panna Cynthia. Zdecydowała się wybrać olejek waniliowy i energicznie uderzała trzepaczką, żeby go wymieszać z ciastem. — Zobaczyłam, jak wóz z chłopcem i jego kufrem wjeżdża na podwórze. Wyszłam z domu właśnie w momencie, kiedy wysiadał. — Czy pani jest moją ciocią Cynthia? — zapytał. — Kim ty, na Boga jesteś? — odparłam. — A on mówi: Jestem Wilbur Merrivale, a moim ojcem był John Merrivale. Zmarł trzy tygodnie temu. Mówił, żebym przyjechał do pani, bo jest pani jego siostrą. — Mało mi oko nie zbielało! — Z pewnością — powiedziała pani John Joe. — Nie wiedziałam, że miałaś brata. Nazywał się — Merrivale? — Właściwie nie był żadnym krewnym. Miałam około sześciu lat, kiedy mój ojciec poślubił jego matkę, wdowę Merrivale. John był w moim wieku i wychowywaliśmy się razem, jak brat i siostra. Muszę przyznać, że był naprawdę sympatyczny. Wyjechał do Kalifornii i nie miałam od niego wiadomości przez piętnaście lat, nie wiedziałam nawet, czy żyje. Z tego, co mówi chłopiec, wynika, że jego matka umarła, kiedy był niemowlęciem. On i John radzili sobie we dwójkę, chyba niezbyt dobrze do czasu, gdy John zachorował i umarł. Kazał swoim przyjaciołom posłać chłopca do mnie, bo nie miał żadnych krewnych i grosza przy duszy. Dzieciak przyjechał sam aż z Kalifornii. Odkąd tu jest, stale doprowadza mnie do szału. Nie przywykłam do dzieci, a ciągły harmider w domu, to więcej, niż potrafię znieść. Ma około dwunastu lat i strasznie psoci. Biega po pokojach brudnymi nogami, zbił jeden z niebieskich wazonów, rozdarł zasłony i z pół tuzina razy poszczuł Towsera na kota — bardzo mnie to denerwuje. Kazałam mu teraz łuskać groszek, żeby choć przez chwilę był spokój. — Bardzo mi przykro — powiedziała pani John Joe. — Ale pewnie nikt nigdy nie zajmował się biedakiem. Skoro przyjechał tu sam aż z Kalifornii, to musi być z niego bystry chłopak. — Aż nazbyt bystry, obawiam się. Musi być podobny do matki, bo nie ma w nim nic z Merrivale’a. Został wychowany w bardzo prymitywnych warunkach. — Spoczywa na tobie ogromna odpowiedzialność Cynthio, to oczywiste. Ale dzięki niemu nie będziesz się czuła samotna, może też przydać się na różne posyłki… — Nie zamierzam zatrzymać go u siebie w domu — oświadczyła zdecydowanie panna Cynthia. Zacisnęła cienkie usta, a jej głos zabrzmiał twardo. — Nie zamierzasz go zatrzymać? — zapytała bez wyrazu w głosie pani John Joe. — Nie możesz go przecież odesłać do Kalifornii! — Nie mam takiego zamiaru. Nie chcę tylko zamartwiać się nieustannie z jego powodu i żyć w ciągłym zdenerwowaniu. Nie myślisz chyba, że w moim wieku będę zajmować się dziećmi? A ile kosztowałoby jego ubranie i szkoła! Nie mogę sobie na to pozwolić. Nie sądzę, żeby jego ojciec tego oczekiwał. Po prostu chciał, żebym trochę się nim zajęła — i oczywiście to zrobię. Tak czy owak, chłopiec w tym wieku powinien umieć na siebie zarobić. Znajdę mu jakieś miejsce, gdzie będzie mógł wykonywać dorywcze prace i pójść do szkoły od jesieni. Myślę, że nikt nie może ode mnie więcej oczekiwać, skoro nie jestem z nim nawet spokrewniona. Ostatnie zdanie panna Cynthia rzuciła wyzywająco w stronę pani John Joe, której wyraz twarzy zupełnie się jej nie podobał. — Myślę, że nikt nie mógłby oczekiwać więcej, Cynthio — powiedziała pani John Joe. — Jestem pewna, że sprawiałby ci mnóstwo kłopotu, a ty żyłaś tak długo sama, że nie wiedziałabyś, co z nim robić. Chłopcy zawsze coś spsocą. Ile ja się nabiegam przy mojej czwórce. Mimo to, żal mi go, biedaczyny! Bez ojca i matki — to ciężki los. Twarz panny Cynthii była surowsza niż zwykle, kiedy odprowadzała swoich gości do drzwi i patrzyła, jak idą ścieżką przez ogród. Gdy tylko pani John Joe zobaczyła, że drzwi się zamykają, ulżyła sobie, mówiąc do córki: — Słyszałaś coś podobnego? Sądziłam, że znam Cynthię Henderson tak dobrze jak nikt w Wilmot, ale tego się nie spodziewałam! Tylko pomyśl! Jest bogata, Bóg wie jak bardzo, nie ma przy sobie nikogo bliskiego i nie chce wziąć do domu dziecka swojego brata. Musi być okrutną kobietą. To po prostu skąpstwo, czyste skąpstwo. Żałuje tego, co musiałaby mu kupić do jedzenia i ubrania. Nie wygląda na to, aby biedaczyna wiele potrzebował. Cynthia nigdy taka nie była, ale teraz widzę, że staje się twarda jak kamień. Po południu panna Cynthia zaprzęgła osobiście szarego, spasionego kucyka do powoziku. Nie zatrudniała żadnego służącego ani pokojówki. Mieszkała zupełnie sama w wielkim, nienagannie czystym domu. Odjechała zakurzoną drogą, porośniętą po obu stronach kaczeńcami, zostawiając Wilbura na werandzie. Wróciła po godzinie i wjechała na podwórze, zatrzaskując za sobą energicznym ruchem bramę. Wilbura nie było widać, więc w obawie, że coś psoci, szybko przywiązała konika i poszła szukać chłopca. Znalazła go siedzącego przy studni, był blady i miał czerwone oczy. Panna Cynthia postanowiła być nieugięta i zabrała go do domu. — Widziałam się dziś z panem Robinsem — aby uniknąć patrzenia na niego, udała, że strzepuje niewidzialny pyłek z rąbka ładnej czarnej, kaszmirowej spódnicy. — Zgodził się wziąć cię na próbę. To świetna okazja, lepsza niż mogłeś się spodziewać. Powiedział, że będziesz u niego mieszkał i pozwoli ci pójść jesienią do szkoły. Chłopiec jakby się skurczył. — Tatuś mówił, że zostanę z panią — powiedział prosząco. — Mówił, że jest pani dobra i miła i że będzie mnie pani kochała ze względu na niego. Przez chwilę wydawało się, że panna Cynthia ustąpi. Bardzo lubiła swojego przyrodniego brata. Jakby słyszała jego głos błagający ją zza grobu o litość nad chłopcem, ale skorupa, która narosła przez wiele lat, nie dała się tak łatwo skruszyć. — Twój ojciec miał nadzieję, że zaopiekuję, się tobą — powiedziała. — Zamierzam to zrobić, lecz nie mogę sobie pozwolić na to, żeby cię tu trzymać. Jeżeli zachowasz się grzecznie, będzie ci dobrze u pana Robinsa. Postanowiłam zawieźć cię tam od razu, nie wyprzęgając kucyka, więc idź, umyj twarz, a ja załaduję twoje rzeczy. Nie bądź taki nieszczęśliwy, na miłość boską! Nie zabieram cię do więzienia. Wilbur odwrócił się i poszedł bez słowa do kuchni. Pannie Cynthii wydawało się, że słyszy szloch. Stanowczym krokiem weszła do małej sypialni i wyjęła torebkę z szuflady. — Chyba powinnam to zrobić — pomyślała z powątpiewaniem. — Nie przypuszczam, żeby miał przy sobie choć centa. Głowę dam, że zgubi je, albo zmarnuje. Starannie odliczyła siedemdziesiąt pięć centów. Kiedy wyszła, Wilbur stał przy drzwiach. Niezgrabnie włożyła mu pieniądze do ręki. — Masz, uważaj, żeby nie wydać ich na głupstwa. * Czyn panny Cynthii odbił się echem w Wilmot. Kobiety, z panią John Joe na czele, potępiły ją. Pani John Joe opowiadała za plecami panny Cynthii to, czego nie odważyła się powiedzieć jej w oczy. Mężczyźni śmiali się i mówili, że panna Cynthia potrafi pilnować swojej sakiewki. Sama panna Cynthia była też niezadowolona. Nie mogła zapomnieć smutnych oczu Wiłbura, w dodatku słyszała, że pan Robins jest bardzo surowy. W tydzień później zobaczyła chłopca w sklepie. Przenosił ciężkie worki na wóz. Praca była ponad jego siły, twarz miał zaczerwienioną i dyszał ze zmęczenia. Panna Cynthia poczuła wyrzuty sumienia. Kupiła paczkę dropsów i podała mu je. Podziękował jej nieśmiało i szybko odjechał. — Robins nie powinien dawać dziecku takiej pracy — powiedziała do siebie z oburzeniem. — Porozmawiam z nim o tym. Zrobiła to i dostała taką odpowiedź, że zapiekły ją uszy. Pan Robins oznajmił jej wprost, że sam wie, co ma robić ze swoimi służącymi. Nie jest nadzorcą niewolników. Jeżeli coś się jej nie podoba, niech zabiera chłopaka, kiedy chce. Tego lata pannie Cynthii życie nie przynosiło żadnej radości. Niemal wszędzie gdzie szła, spotykała Wilbura zajętego jakąś ciężką pracą. Nie mogła nie zauważyć, że stał się okropnie blady i chudy. Wyrzuty sumienia odbiły się na jej zachowaniu. Sąsiedzi twierdzili, że stała się jeszcze bardziej zjadliwa. Wizyty w kościele też miała zatrute. Zawsze lubiła iść nawą, szeleszcząc bogatą jedwabną suknią. Na jej ramionach leżał starannie ułożony kaszmirowy szal, a na cienkich, błyszczących, ufryzowanych włosach pysznił się koronkowy kapelusz. Nie mogła jednak odczuwać przyjemności ani z tego powodu, ani z kazania, kiedy naprzeciw niej, pomiędzy Robinsem o twardych rysach i jego posępną żoną, siedział Wilbur. Oczy chłopca stały się zbyt duże w chudej twarzy. Serce panny Cynthii miękło bardzo powoli i proces ten osiągnął punkt kulminacyjny pewnego wrześniowego poranka, kiedy do jej kuchni weszła pani John Joe z poważnym wyrazem twarzy. Panna Cynthia właśnie robiła zaprawy ze śliwek. — Nie, dziękuję, nie usiądę. Wpadłam tylko, żeby… myślę, że już słyszałaś. Mówią, że ten mały chłopak Merrivale dostał okropnej gorączki. Tego lata zapracował się niemal na śmierć. Wszyscy wiedzą, jaki jest Robins dla swoich pracowników. Mówią też, że bardzo cierpiał z powodu braku ojca i tęsknoty za domem i jest u kresu sił. W każdym razie Robins zawiózł go do szpitala w Stanford wczoraj wieczorem. Boże drogi! Cynthio, czy jesteś chora? Panna Cynthia, zataczając się, podeszła do krzesła przy stole, jej twarz była biała jak płótno. — Nie, to tylko ta wiadomość… przyszła tak nagle… nie wiedziałam. — Muszę się pośpieszyć, żeby dopilnować obiadu dla moich mężczyzn. Pomyślałam, że wstąpię i powiem ci, choć nie wiedziałam, czy cię to zainteresuje… Ostatni cios nie został zauważony przez pannę Cynthię. Ukryła twarz w dłoniach. — To sąd nade mną — jęknęła. — On umrze, a ja jestem jego morderczynią. Będę musiała zdać sprawę przed Johnem Merrivale z tego, co zrobiłam z jego synem. Byłam nikczemną, samolubną kobietą i poniosę słuszną karę. Kiedy po południu panna Cynthia zjawiła się u doktora w szpitalu, była to już osoba dużo pokorniejsza. Na jej pośpieszne pytania doktor potrząsnął głową. — To ciężki przypadek. Chłopiec jest bardzo wyczerpany. Nie sposób teraz go przenosić. Przewiezienie tutaj bardzo mu zaszkodziło. Może go pani zobaczyć, ale on pani nie pozna. Ma wysoką gorączkę i bredzi o ojcu i Kalifornii. Doktor poprowadził pannę Cynthię długim korytarzem. Kiedy zatrzymał się przy jednym z łóżek, przecisnęła się obok niego. Wilbur niespokojnie rzucał się na poduszce. Był chudy, wycieńczony, miał purpurowe policzki i płonące gorączką oczy. Panna Cynthia pochyliła się i ujęła jego rozpalone, suche ręce. — Wilbur — załkała. — Nie poznajesz mnie, cioci Cynthii? — Ty nie jesteś moją ciocią Cynthia. Tatuś powiedział, że ciocia Cynthia jest dobra i miła, a ty jesteś złą kobietą. Chcę do tatusia. Dlaczego on nie przyjeżdża? Dlaczego nie przyjeżdża do swojego Wilbura? Panna Cynthia wstała i spojrzała lekarzowi prosto w oczy. — On musi wyzdrowieć — powiedziała z zaciętością. — Proszę nie szczędzić wydatków i starań. Jeśli on umrze, będę morderczynią. On musi żyć i dać mi szansę poprawy. Przeżył, ale była to ciężka, długa walka. Nastąpiły takie dni, kiedy wydawało się, że śmierć musi zwyciężyć. Panna Cynthia tak wychudła i zmizerniała, że nawet pani John Joe było jej żal. W dniu, kiedy lekarze uznali, że niebezpieczeństwo minęło, wydało się pannie Cynthii, że cała ziemia śmieje się do niej radośnie. Wzgórza wyglądały tak spokojnie, na zboczach spoczywał ciepły październikowy blask, a na szczytach delikatne, błękitne mgiełki! Jak wspaniale klony powiewały purpurowymi flagami! Jakie miłe i przyjazne były wszystkie spotykane twarze! Panna Cynthia powiedziała później, że tego dnia narodziła się na nowo. Wilbur dochodził do zdrowia powoli. Panna Cynthia codziennie przyjeżdżała do szpitala z jakimś przysmakiem i było jej bardzo ładnie z tym wyrazem miłości i łagodności na twarzy, choć był on u niej czymś nowym. Wilbur zaczął oczekiwać jej i witać z radością. Kiedy już można było bezpiecznie go przewieźć, panna Cynthia przyjechała do szpitala powozikiem wysłanym pledami i poduszkami. — Przyszłam cię zabrać — oznajmiła. Wilbur zadrżał. — Tylko nie do pana Robinsa — powiedział żałośnie. — Tylko nie tam, ciociu Cynthio! DWIE DAMY Gdy tylko obiad w sierocińcu dobiegł końca, Charlotta popędziła do dziury w płocie z północno — zachodniej strony ogrodu. Płot sierocińca wyglądał nędznie. Była też dziura w płocie po południowo — wschodniej stronie, ale mniej interesująca i robiło się tam ciekawie tylko po podwieczorku. Charlotta biegła tak szybko, jak tylko mogła. Nie życzyła sobie, żeby inne dzieci ją widziały. Lubiła ich towarzystwo i była przez nie bardzo lubiana, ale jakoś nie chciała, żeby ktokolwiek wiedział o dziurach. Miała pewność, że nikt tego nie zrozumie. Odkryła je dopiero tydzień temu. Nie było ich jeszcze w jesieni, ale przez całą zimę śnieżne zaspy przygniatały płot swoim ciężarem. Pewnego dnia wiosną, Charlotta przeciskała się przez krzewy w północno — zachodnim rogu ogrodu, w poszukiwaniu małych żółtych żonkili, rosnących tam zawsze o tej porze roku. Znalazła prześliczne miejsce, gdzie brakowało deski w płocie i można było popatrzeć na kawałeczek lesistej drogi, obok której, wzdłuż płotu, pod szeroko rozgałęzionymi konarami drzew sierocińca, wiła się wąska ścieżka. Charlotta poczuła szaloną chęć wyślizgnięcia się tamtędy na zewnątrz i pobiegnięcia prędko tą piękną, słoneczną, nie ogrodzoną drogą. To jednak byłoby złe, bo sprzeciwiało się przepisom sierocińca, a Charlotta, choć z całego serca nie cierpiała większości z nich, nigdy im się nie sprzeciwiała, ani ich nie łamała. Z westchnieniem więc opanowała tęsknotę do wędrowania i usiadła pomiędzy żonkilami, aby tęsknie wyglądać przez dziurę i sycić oczy widokiem świata bez ceglanych murów, wymuskanych alejek i niezmiennych reguł. Gdy tak patrzyła, na ścieżce pojawiła się Śliczna Niebieskooka Dama. Charlotta nigdy przedtem jej nie widziała i nie miała najmniejszego pojęcia, kim ona jest, ale od pierwszego spojrzenia] tak właśnie zaczęła ją nazywać. Dama był śliczna, miała przepiękne niebieskie, smutne oczy, lecz patrząc na nią, czuło się, że te oczy umiałyby śmiać się wesoło. Tak przynajmniej pomyślała Charlotta i od razu nabrała ochoty, żeby to sprawić. Dama miała też złote włosy i najpiękniejsze w świecie różowe policzki. Charlotta, która sama miała włosy mysiego koloru i mnóstwo piegów, czuła niezmierny podziw dla złotych loków i różanej cery. Dama była ubrana na czarno, co nie podobało się Charlotcie głównie dlatego, że tak ubierała się dyrektorka sierocińca, której nie darzyła wielką sympatią. Kiedy Śliczna Niebieskooka Dama przeszła, Charlotta głęboko westchnęła. — Gdybym miała wybierać sobie matkę, chciałabym, żeby tak właśnie wyglądała. Miłe rzeczy często następują tuż po sobie, nawet w sierocińcu. Toteż tego samego wieczoru Charlotta odkryła południowo–wschodnią dziurę i zobaczyła najpiękniejszy ogród, jaki można sobie wyobrazić. Ogród, w którym żonkile i tulipany rosły na długich jak wstążki grządkach, gdzie były żywopłoty z liliowych i białych bzów oraz ścieżki wijące się pod kwitnącymi drzewami. Taki właśnie ogród Charlotta widywała w pięknych snach, lecz nie spodziewała się, że zobaczy go kiedykolwiek w rzeczywistości. A przecież istniał tu cały czas oddzielony jedynie wysokim płotem z desek. Nigdy bym nie przypuszczała, że tak blisko sierocińca może być taki piękny ogród — dumała. — To najcudowniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam. Jakże bym chciała przespacerować się po nim. Słowo daję, jest tam jakaś dama! Rzeczywiście była tam dama, która starała się skierować niesforną gałązkę winorośli tak, żeby zaczepiła o małą altankę. Charlotta natychmiast nazwała ją Wysoką Czarnooką Damą. Nie była tak młoda ani ładna jak Śliczna Niebieskooka Dama, ale wyglądała na wesołą i miłą. Chciałabym, żeby była moją ciocią. Nie matką, ale ciotką. Byłaby doskonałą ciotką. Och, ależ ma wspaniałego kota! Charlotta patrzyła zachłannie na zwierzątko. Uwielbiała koty, ale w sierocińcu nie wolno było ich trzymać, choć czasem Charlotta zastanawiała się, czy nie ma na świecie kocich sierot, które nadawałyby się do takiego zakładu. Kot Wysokiej Damy był wielki, miał gęste futro w eleganckie pręgi i wspaniały ogon. Bardzo Przystojny Kot, nazwała go w myślach, widząc duże litery wyraźnie jak wydrukowane. Swędziały ją dłonie, żeby pogłaskać jego lśniące futro, ale stanowczo je zacisnęła. — Wiesz, że ci nie wolno — powiedziała do siebie z wyrzutem. — Więc dlaczego tego chcesz, Charlotto Turner? Powinnaś być zadowolona, że możesz spoglądać na ten ogród i Bardzo Przystojnego Kota. Charlotta patrzyła na Damę i Kota, dopóki nie weszli do eleganckiego, dużego domu w głębi ogrodu. Westchnęła i poszła z powrotem przez wiśniowy sad na podwórko sierocińca, gdzie bawiły się dzieci. Zabawy straciły jednak dla niej urok w porównaniu z tymi fascynującymi dziurami w płocie. Szybko odkryła, że Śliczna Dama spacerowała obok północno–wschodniej dziury codziennie tylko około godziny pierwszej, a przynajmniej nie w innym czasie, kiedy Charlotta mogłaby ją obserwować. Wysoka Dama była prawie zawsze w ogrodzie o piątej po południu, w towarzystwie Bardzo Przystojnego Kota i ścinała kwiaty. Charlotta, kiedy tylko się dało, tkwiła przy dziurach, a jej myśli ciągle krążyły wokół obu pań. Pozostałe dzieci uznały jednak, że zrobiła się nudna, a dyrektorka zauważyła roztargnienie i kurowała ją gorzkimi ziołami z melasą. Charlotta bez protestu przyjmowała lekarstwo, tak jak przyjmowała wszystko, co było częścią życia w sierocińcu. — Gdyby Śliczna Dama była moją matką, nie kazałaby mi brać tego okropnego lekarstwa — westchnęła. — Nawet Wysoka Dama nie zrobiłaby tego, choć może tak, bo ciotki nie są tak dobre jak matki. — Czy wiesz — zapytała Maggie Brunt, podchodząc do Charlotty w tym właśnie momencie — że Lizzie Parker będzie adoptowana? Jakaś dama chce ją do siebie wziąć. — Och! — wykrzyknęła bez tchu Charlotta. W sierocińcu adopcja zawsze była cudownym, choć raczej rzadkim wydarzeniem. — Prawda? — powiedziała z zazdrością Maggie. — Wybrała Lizzie, bo jest ładna i ma loki. To niesprawiedliwe. Charlotta westchnęła. — Mnie nikt nie zaadoptuje, bo mam mysi kolor włosów i piegi. Ale ciebie ktoś może kiedyś zechce. Masz takie śliczne, czarne włosy. — Ale nie kręcone — zauważyła smutno Maggie. — A dyrektorka nie pozwala mi zakładać na noc papilotów. Chciałabym być na miejscu Lizzie. Charlotta potrząsnęła głową. — Chciałabym bardzo, żeby mnie ktoś zaadoptował, ale nie chciałabym być nikim innym, tylko sobą, nawet jeśli jestem pospolita. Lepiej być sobą z mysimi włosami i piegami niż kimś innym, choćby nie wiem jak pięknym. Ale zazdroszczę Lizzie, choć dyrektorka mówi, że to niegodziwe komuś zazdrościć. Lecz zazdrość nie zajęła na długo serca Charlotty, bo tego dnia w południe przy północno — zachodniej dziurze zdarzyła się cudowna rzecz. Charlotta zawsze bardzo uważała, żeby Śliczna Dama jej nie spostrzegła, lecz dziś, gdy Dama przeszła obok, Charlotta wychyliła się, aby dłużej na nią patrzeć. W tym właśnie momencie Śliczna Dama obejrzała się i zobaczyła, jak z dziury w płocie sierocińca patrzy na nią mała, niepozorna dziewuszka z włosami mysiego koloru, piegami i słodką, inteligentną, ujmującą buzią. Dama natychmiast uśmiechnęła się do Charlotty i przez chwileczkę jej oczy wyglądały tak, jak według Charlotty powinny. W głębi serca Charlotta przestraszyła się trochę, ale dzielnie uśmiechnęła się w odpowiedzi. — Czy zamierzasz uciec? — zapytała Śliczna Dama. Och, jaki miała piękny głos! Słodki i czuły jak prawdziwa matka. — Nie — odparła Charlotta z powagą, potrząsając głową. — Chciałabym uciec, ale nie mam dokąd, więc to bez sensu. — Dlaczego chciałabyś uciec? — zapytała Śliczna Dama, ciągle się uśmiechając. — Czy nie podoba ci się tutaj? Charlotta otworzyła szeroko oczy. — Przecież to sierociniec! — wykrzyknęła. — Nikomu nie może się tutaj podobać! Ale oczywiście, sieroty powinny być wdzięczne, że mają jakikolwiek dom, więc jestem wdzięczna. Mimo to, byłabym jeszcze bardziej wdzięczna, gdyby dyrektorka nie kazała mi pić gorzkich ziół i melasy. Czy gdyby pani miała córeczkę, kazałaby pani jej pić gorzkie zioła i melasę? — Nie kazałam — odparła Śliczna Dama i jej oczy znowu stały się smutne. — Więc miała pani kiedyś córeczkę ? — zapytała cicho Charlotta. — Tak, ale umarła — powiedziała Śliczna Dama drżącym głosem. — Tak mi przykro — odezwała się Charlotta jeszcze ciszej. — Czy miała złote włosy i różowe policzki tak jak pani? — Nie. — Śliczna Dama znów się uśmiechnęła, choć był to smutny uśmiech. — Nie, miała włosy mysiego koloru i piegi. — Och! I nie było pani przykro z tego powodu? — Nie, cieszyłam się, bo była dzięki temu podobna do swojego ojca. Odtąd zawsze podobały mi się dziewczynki z włosami mysiego koloru i piegami. Cóż, muszę już iść. Jestem spóźniona, a w szkołach panuje okropny zwyczaj zaczynania zajęć bardzo punktualnie. Jeżeli przyjdziesz tu jutro, zatrzymam się dłużej i zapytam cię o imię. Następnego dnia Charlotta oczywiście była przy dziurze i odbyły bardzo miłą rozmowę. Nie minął tydzień, jak zostały przyjaciółkami. Charlotta wkrótce odkryła, że potrafi sprawić, aby oczy Ślicznej Damy wyglądały tak jak powinny, przynajmniej przez chwilę. Więc cały swój wolny czas i noce spędzała, wymyślając zabawne przemówienia, aby ją rozśmieszyć. Zdarzyła się też inna cudowna rzecz. Pewnego wieczoru, kiedy Charlotta poszła do południowo — wschodniej dziury, Wysokiej Damy, jak sądziła, nie było w ogrodzie. Był jednak Bardzo Przystojny Kot. Siedział z powagą pod krzewem i wyglądał na bardzo zadowolonego z faktu, że jest kotem. — Bardzo Przystojny Kocie — odezwała się Charlotta. — Może przyszedłbyś do mnie i pozwolił się pogłaskać? I kot przyszedł, jakby rozumiał, co do niego mówi. Zamruczał z rozkoszą, kiedy Charlotta wzięła go na ręce i zatopiła twarz w jego futrze. Wtedy miała wrażenie, że się zapadnie pod ziemię, bo zza krzewu bzu wyszła Wysoka Dama i stanęła naprzeciw dziury. — Przepraszam panią — wyjąkała Charlotta, umierając ze wstydu.! — Nie chciałam zrobić krzywdy pani Bardzo Przystojnemu Kotu. Chciałam go tylko pogłaskać. Bardzo… bardzo lubię koty, a w sierocińcu nie wolno ich trzymać. — Zawsze uważałam, że sierocińce są prowadzone na niewłaściwych zasadach — zauważyła z ożywieniem Wysoka Dama, — Na Boga, dziecko, nie patrz z takim strachem! Możesz głaskać kota, kiedy tylko masz ochotę. Wejdź, dam ci trochę kwiatów. — Dziękuję, ale nie wolno mi wychodzić poza teren sierocińca powiedziała Charlotta stanowczo. — Nie chcę też kwiatów, bo dyrektorka zapytałaby, skąd je mam i wtedy kazałaby naprawić dziurę. I tak żyję w śmiertelnym strachu, że dziura zostanie zamknięta. To okropnie męczące — życie w śmiertelnym strachu. Dama zaśmiała się bardzo wesoło. — Tak, sądzę, że masz rację — zgodziła się. — Ja nie mam podobnego doświadczenia. Potem wesoło porozmawiały i odtąd co wieczór Charlotta przychodziła tu, głaskała Bardzo Przystojnego Kota i gawędziła z Wysoką Damą. — Czy mieszka pani sama w tym dużym domu? — zastanawiała się Charlotta pewnego dnia. — Zupełnie sama. — Czy zawsze mieszkała pani sama? — Nie, kiedyś mieszkała ze mną siostra. Ale nie chcę o niej rozmawiać, zrobisz mi uprzejmość, jeśli nigdy o niej nie wspomnisz. — Nie będę — zgodziła się Charlotta. — Rozumiem, dlaczego czasami ludzie nie chcą, aby mówiono o ich siostrach. Lily Mitchell ma siostrę, która siedzi w więzieniu za kradzież. To zrozumiałe, że Lily nie lubi o niej mówić. Wysoka Dama zaśmiała się gorzko. — Moja siostra nie kradła. Ona tylko poślubiła człowieka, którego nie znosiłam. — Czy on pił? — zapytała Charlotta z powagą. — Mąż dyrektorki pił i dlatego go zostawiła i zajęła się prowadzeniem sierocińca. Myślę, że raczej wolałabym znosić pijanego męża, niż mieszkać w sierocińcu. — Mąż mojej siostry nie pił — oznajmiła posępnie Wysoka Dama. — Po prostu nie był jej godny, to wszystko. Powiedziałam siostrze, że nigdy jej tego nie wybaczę i tak już zostanie. On już nie żyje, zmarł w rok po ślubie, a ona zarabia na swoje utrzymanie. Sądzę, że nie uważa tego za przyjemność. Nie została wychowana do ciężkiej pracy. Charlotto, weź te paszteciki, zrobiłam je specjalnie dla ciebie. Jedz i powiedz, czy nie doskonała ze mnie kucharka? Jestem spragniona komplementów. Nikt mi ich nie mówi, od kiedy się postarzałam. To straszna rzecz, kiedy człowiek się starzeje i nikt go nie kocha oprócz kota. — Myślę, że równie okropnie jest, kiedy jest się młodym i nikt człowieka nie kocha, nawet kot — westchnęła Charlotta, zajadając mimo to ze smakiem pasztecik. — Na pewno masz rację — zgodziła się Wysoka Dama, patrząc tak, jakby uderzyła ją jakaś nowa, niezwykła myśl. Bardzo lubię Wysoką Czarnooką Damę — myślała Charlotta, leżąc w nocy w łóżku — ale kocham Śliczną Damę. Lepiej się bawię w towarzystwie Wysokiej Damy i Bardzo Przystojnego Kota, ale jest milej przebywać ze Śliczną Damą. Tak się cieszę, że jej córeczka miała włosy mysiego koloru. Potem zaś wydarzyła się rzecz najwspanialsza. Pewnego dnia, tydzień później, Śliczna Dama zapytała: — Czy nie zechciałabyś ze mną zamieszkać, Charlotto? Charlotta spojrzała na nią. — Czy naprawdę chce pani tego? — szepnęła cichutko. — Naprawdę. Chcę, żebyś była moją córeczką i jeśli zechcesz, tak się stanie. Jestem uboga, bardzo uboga, ale postaram się, żeby moja pensja wystarczyła dla nas obu, a nasza miłość załata wszystkie braki w budżecie. Czy się zgadzasz? — Z całego serca! — wykrzyknęła z uczuciem Charlotta. — Och, to chyba nie jest sen! Tak panią kocham! Bardzo chciałabym być pani córeczką! — Świetnie, kochanie. Przyjdę jutro po południu. W soboty mam zawsze wolne — i porozmawiam z dyrektorką w tej sprawie. Och, będzie nam ze sobą bardzo dobrze! Szkoda, że nie poznałam cię wcześniej. Charlotta przez resztę dnia jadła, bawiła się i uczyła, przestrzegając wszystkich przepisów, lecz nic z tego nie zostało w jej pamięci. Poruszała się jak we śnie, więc dyrektorka zdecydowała, że potrzeba jej czegoś więcej niż gorzkich ziół i melasy i postanowiła porozmawiać z lekarzem. Nie zrobiła tego jednak, ponieważ po południu pojawiła się jakaś dama, mówiąc, że chce adoptować Charlottę. Charlotta przyjęła wezwanie do pokoju dyrektorki z dreszczem podniecenia. Kiedy jednak weszła, zobaczyła tylko dyrektorkę i Wysoką Czarnooką Damę. Zanim Charlotta mogła się rozejrzeć w poszukiwaniu Ślicznej Damy, dyrektorka powiedziała: — Charlotto, ta pani, panna Herbert, chciałaby cię zaadoptować. To dla ciebie wspaniała okazja i powinnaś być bardzo wdzięczna. Charlotcie zakręciło się w głowie. Załamała ręce i łzy stanęły jej w oczach. — Bardzo lubię Wysoką Damę — szepnęła. — Ale kocham Śliczną Damę i obiecałam jej, że będę jej córeczką. Nie mogę złamać obietnicy. — O czym to dziecko mówi? — zdumiała się dyrektorka. W tym momencie służąca wprowadziła Śliczną Damę. Charlotta podbiegła do niej i objęła ją ramionami. — Och, proszę powiedzieć im, że jestem pani córeczką! — powiedziała błagalnie. — Proszę powiedzieć, że już to pani obiecałam. Nie chcę zrobić przykrości Wysokiej Damie, bo naprawdę ją lubię, ale chcę być pani córeczką. Śliczna Dama spojrzała na Wysoką Damę i zaczerwieniła się. Wysoka Dama natomiast zbladła. Dyrektorka poczuła się nieswojo. Wszyscy wiedzieli, że panna Herbert i pani Bond od lat nie rozmawiają ze sobą, mimo że są siostrami i nie mają na świecie nikogo oprócz siebie. Pani Bond zwróciła się do dyrektorki: — Przyszłam prosić o pozwolenie zaadoptowania tej dziewczynki. — Bardzo mi przykro — wyjąkała dyrektorka. — Ale panna Herbert właśnie o nią prosiła i zgodziłam się. Charlotta stłumiła łzy rozczarowania, lecz nagle Śliczna Dama odwróciła się i spojrzała Wysokiej Damie prosto w twarz. Usta jej drżały i oczy napełniły się łzami. — Nie zabieraj mi jej, Almo — poprosiła z pokorą. — Ona… ona tak mi przypomina moje dziecko, a ja jestem bardzo samotna. Mogłabyś zaadoptować jakieś inne dziecko. — Nic podobnego — powiedziała szorstko Wysoka Dama. — Wcale tak nie jest. Żadne inne dziecko nie wchodzi w grę. Mogę zapytać, z czego zamierzasz ją utrzymać? Wiem, że twoja pensja ledwie ci wystarcza. — To moja sprawa — powiedziała dumnie Śliczna Dama. — Ha! — Wysoka Dama wzruszyła ramionami. — Jak zawsze niezależna! Rozumiem. Dziecko, a ty co powiesz? Którą wybierzesz? Pamiętaj, że to ja mam kota, a Anna nie potrafi robić takich dobrych pasztecików jak ja. Pamiętaj o tym. — Och, bardzo panią lubię — wyjąkała Charlotta. — Chciałabym mieszkać z wami dwiema, ale ponieważ nie mogę, muszę wybrać Śliczną Damę, bo jej obiecałam i pokochałam ją najpierw. — 1 bardziej? — zapytała Wysoka Dama. — I bardziej — przyznała Charlotta, gotowa mówić prawdę, nawet jeśli sprawi tym przykrość Wysokiej Damie. — Ale panią też lubię zaraz po niej. Lecz pani nie potrzebuje mnie tak bardzo, bo ma pani Bardzo Przystojnego Kota, a ona nie ma nic. — Kot nie wypełni bolesnej pustki w moim sercu — upierała się Wysoka Dama. — Nic jej nie zapełni, oprócz piegowatej dziewczynki z włosami mysiego koloru. Nie Anno, ja muszę mieć Charlottę. Myślę jednak, że ona z właściwą sobie przenikliwością już rozwiązała za nas ten problem, mówiąc, że chciałaby mieszkać razem z nami. Dlaczego nie? Po prostu wróć do domu i zapomnijmy o wszystkim, co było. Obie musimy sobie wybaczyć, a ja byłam uparta i głupia przez tyle lat, choć nigdy nie przyznałam się do tego nikomu, z wyjątkiem kota. Śliczna Dama poczuła, że jej serce mięknie, zadrżała i uśmiechnęła się. Podeszła prosto do Wysokiej Damy i zarzuciła jej ręce na szyję. — Tak bardzo chciałam, żebyśmy znów były przyjaciółkami — załkała. — Myślałam, że nigdy mi nie przebaczysz, a ja czułam się taka samotna. — No, już dobrze — szepnęła Wysoka Dama. — Nie płacz przy dyrektorce. Poczekaj, aż wrócimy do domu. Wtedy i ja sobie popłaczę. Charlotto, weź swój kapelusz i chodź razem z nami. Później możemy podpisać potrzebne papiery, ale ciebie musimy zabrać od razu. Kot czeka na werandzie, a na oknie w spiżarni stygną paszteciki. — Taka jestem szczęśliwa — oświadczyła Charlotta — że chyba się rozpłaczę. LALKA BESSIE Spacerując ulicą, Tommy Puffer zatrzymał się, żeby spojrzeć na geranium panny Oktawii. Tommy nigdy nie mógł się oprzeć pokusie patrzenia na kwiaty, mimo że samej właścicielki nie znosił z całego serca. Dziś z pewnością warte były uwagi. Panna Oktawia wystawiła wszystkie na werandę — rząd za rzędem spływały w dół po schodkach falami przeróżnych barw. Geranium panny Oktawii było słynne w całej okolicy i stanowiło przedmiot jej dumy. Prawdziwą radością jej serca był jednak ogród. Panna Oktawia miała zawsze najpiękniejszy ogród w Arundel, szczególnie piękne były jednoroczne rośliny. Teraz istniały one jedynie jako zapowiedź tego, co będzie w przyszłości. Na brunatnych grządkach wśród trawnika zasiała maki, nasturcje, balsaminę, powój i pachnący groszek, które jeszcze nie zaczęły wschodzić. Tommy wciąż jeszcze karmił oczy widokiem geranium, gdy panna Oktawia wyszła zza rogu domu. Jej twarz zachmurzyła się, gdy tylko zobaczyła chłopca. Tak reagowała większość ludzi. Tommy miał opinię łobuza. Był biedny i obszarpany, a panna Oktawia z zasady potępiała biedę i niechlujstwo. Nikt nie musi być biedny ani obszarpany, nawet dwunastoletni chłopiec, jeśli chce mu się pracować. — Hej, idź stąd — powiedziała ostro. — Nie życzę sobie, byś wisiał na moim płocie. — Przecież nie zniszczę pani starego płotu — odparł ponuro Tommy. — Tak sobie patrzyłem na kwiaty. — Taak i zastanawiałeś się, w którą doniczkę tym razem rzucić kamieniem — zauważyła zjadliwie panna Oktawia. — To ty zniszczyłeś wczoraj moje duże purpurowe geranium. — To nie ja… ja nigdy nie cisnąłem kamieniem w pani kwiaty. — Nie opowiadaj mi tu łgarstw. Na pewno ty. Czy nie złapała cię setki razy na celowaniu kamieniem w mojego kota? — Może rzucałem w kocura, ale nie tknąłbym kwiatów — przysiągł Tommy śmiało. Cynicznie, pomyślała panna Oktawia. — Uciekaj stąd, bo pożałujesz — ostrzegła go. Panna Oktawia nieraz natarła Tommy’emu uszu. Nie miał ochoty na to ponownie. Wystawił więc język i pomaszerował dalej ulicą, z rękami w kieszeniach, pogwizdując beztrosko. — To najbezczelniejszy nicpoń, jakiego widziałam w życiu — mruknęła gniewnie panna Oktawia. Pomiędzy nią a chłopcami; z Arundel trwała bezustanna walka, ale Tommy stanowił szczególny obiekt jej niechęci. Serce Tommy’ego przepełniały gniew i gorycz, kiedy stamtąd odchodził. Nienawidził panny Oktawii, chciał, żeby coś złego przydarzyło się każdemu z jej kwiatów. Wiedział, że to Ned Williams rzucił kamieniem i miał nadzieję, że rzuci jeszcze kilkoma i roztrzaska je wszystkie. Tommy szalał tak z wściekłości, idąc ulicą, dopóki nie doszedł do sklepu pana Blacklocka i nie zobaczył na wystawie czegoś, co zupełnie wypędziło z jego płowowłosej głowy myśli o pannie Oktawii i jej przykrych uwagach. Była to, ni mniej ni więcej, tylko lalka. Tommy nie należał oczywiście do znawców lalek i nie interesował się nimi, ale uważał, że ta jest bardzo ładna. Była duża, ubrana w niebieską jedwabną sukienkę, w niebieskim jedwabnym kapeluszu ozdobionym koronką. Miała śliczne długie, złociste włosy, duże brązowe oczy i różowe policzki i stała prosto w gablocie, wyciągając z wdziękiem ręce. — Jezu, ale piękna! — z podziwem wykrzyknął Tommy. — Wygląda jak żywa i jest duża jak dziecko. Muszę przyprowadzić Bessie, żeby ją zobaczyła. Tommy natychmiast pośpieszył na nędzną uliczkę, gdzie znajdował się jego „dom”. Dom Tommy’ego w niczym nie przypominał domu. Była to najmniejsza, najbardziej niechlujna i brudna rudera na ulicy znanej z takich budynków. Zamieszkiwała go zaniedbana matka, wiecznie pijany ojciec i Tommy. Ani matka, ani ojciec nie zwracali na Tommy’ego specjalnej uwagi, z wyjątkiem odpowiednich okazji, żeby na niego krzyknąć, czy szturchnąć. Trudno się więc dziwić, że Tommy był chłopcem, na którego krzywo patrzyli szanujący się mieszkańcy miasta. Mimo to, na jałowej pustyni życia Tommy’ego zakwitł mały, biały kwiatek czystego uczucia. Poprzedniej jesieni do Arundel przybyła nowa rodzina i wprowadziła się do maleńkiego domu obok Pufferów. Domek ten był tak samo niechlujny jak i reszta, ale w niedługim czasie zaszła w nim ogromna zmiana. Nowa rodzina była oszczędna i pracowita, chociaż biedna. Domek został pobielony, ogrodzenie naprawione, a podwórko uprzątnięte ze śmieci. W oknach pojawiły się muślinowe zasłonki, a rząd puszek z kwitnącymi roślinami ozdobił parapet. W rodzinie Knoxów były tylko trzy osoby — chuda, niewysoka matka, która najmowała się do sprzątania domów i przyjmowała bieliznę do prania, dziesięcioletni chłopczyk, sprzedający gazety i biegający na posyłki oraz Bessie. Bessie miała osiem lat i chodziła o kulach, ale była mądrą dziewczynką. Potrafiła utrzymać mieszkanie w porządku i czystości, gdy matka wychodziła z domu. Kiedy zobaczyła Tommy’ego po raz pierwszy, uśmiechnęła się do niego miło i powiedziała: „Dzień dobry”. Od tego momentu Tommy stał się jej oddanym niewolnikiem. Nikt jeszcze tak do niego nie mówił, nikt tak się nie uśmiechnął. Tommy oddałby swoje życie za Bessie i odtąd każdą chwilę wolną od planowania psoty, spędzał na sprawianiu Bessie drobnych przyjemności. Był zachwycony, mogąc wywołać uśmiech na jej bladej twarzyczce i sprawić, by jej duże łagodne oczy wyrażały radość. Inni chłopcy z ulicy próbowali początkowo dokuczać Bessie i krzyczeli „kaleka!”, jeśli kuśtykając, wychodziła na ulicę, ale wkrótce przestali. Tommy jednemu po drugim sprawił lanie i Bessie zostawiono w spokoju. Gdyby nie Tommy, życie dziewczynki byłoby bardzo smutne, bo nie mogła bawić się z innymi dziećmi. Tommy jednak był wart tuzina towarzyszy zabaw i Bessie uważała go za najlepszego chłopca na świecie. Nieważne, jaki był dla innych. Tommy bardzo się pilnował, by w obecność Bessie zachowywać się grzecznie. Nigdy nie powiedział brzydkie go słowa w jej towarzystwie i traktował ją jak małą księżniczkę Panna Oktawia byłaby niezmiernie zdziwiona, gdyby zobaczyła, jak czuły, uważny, dobry i rycerski potrafił być ten zaniedbany łobuz. * Tommy zastał Bessie w kuchni. Siedziała, patrząc z rozmarzeniem w okno. Przez chwilę pomyślał niespokojnie, że Bessie jest] bardzo blada i chuda tej wiosny. — Bessie, chodź ze mną na spacer do sklepu pana Blacklocka — powiedział z zapałem. — Jest tam coś, co chcę ci pokazać. — Co to jest? — pragnęła dowiedzieć się Bessie. Tommy jednak tylko tajemniczo mrugnął okiem. — Nie powiem ci. Ale to coś prześlicznego. Zobaczysz. Bessie sięgnęła po kule i we dwójkę poszli do sklepu. Tommy pilnował, żeby iść tak powoli jak Bessie. Zanim doszli do samego sklepu, kazał jej zamknąć oczy i poprowadził ostrożnie do wystawy. — Teraz, patrz! — rozkazał dramatycznym tonem. Bessie spojrzała i Tommy został nagrodzony. Zaróżowiła się z zachwytu i zacisnęła piąstki. — Och, Tommy, czyż ona nie jest piękna? — szepnęła. — To najpiękniejsza lalka, jaką kiedykolwiek widziałam. Och, Tommy! — Wiedziałem, że ci się spodoba — wykrzyknął Tommy. — Czy chciałabyś mieć taką lalkę na własność? Bessie spojrzała nieomal karcąco, jakby Tommy zapytał ją, czy nie chciałaby królewskiej korony albo pałacu. — Oczywiście, nigdy nie dostanę takiej lalki — powiedziała. — Musi kosztować mnóstwo pieniędzy. Wystarczy, że mogę ją widzieć. Tommy, czy będziesz mnie tu przyprowadzał co dzień, żebym mogła na nią popatrzeć? — Jasne. Bessie mówiła o lalce w błękitnym jedwabiu przez całą drogę do domu i śniła o niej w nocy. — Nazwę ją Rosella Geraldyna — powiedziała. Od tej chwili chodziła co dzień, aby przyglądać się Roselli Geraldynie w niemym zachwycie. Tommy niemal stał się o nią zazdrosny. Pomyślał, że Bessie lubi lalkę bardziej niż jego. To nieważne, nawet jeśli tak jest — stwierdził lojalnie, pokonując zazdrość. — Jeśli lubi ją bardziej, to w porządku. Czasami jednak Tommy czuł niepokój. Widać było wyraźnie, że Bessie przywiązała się bardzo do tej lalki. Co się stanie, jeżeli lalka zostanie sprzedana, co pewnie wkrótce nastąpi? Tommy pomyślał, że Bessie bardzo się zmartwi, a on będzie temu winien. To, czego się obawiał, rzeczywiście nastąpiło. Kiedy pewnego popołudnia poszli do sklepu, zobaczyli, że lalka zniknęła z wystawy. — Och — Bessie wybuchnęła płaczem. — Nie ma jej, nie ma Roselli Geraldyny. — Może jej nie sprzedali — pocieszał ją Tommy. — Może tylko zabrali lalkę z wystawy, żeby nie spłowiał błękitny jedwab. Wejdę i zapytam. W chwilę później Tommy wyszedł z poważną twarzą. — Tak, sprzedali ją — oznajmił. — Wczoraj kupiła ją jakaś dama. Nie płacz Bessie, może niedługo postawią na wystawie jakąś nową lalkę. — Ale ona nie będzie moja — łkała Bessie. — To nie będzie Rosella Geraldyna. Nie będzie miała błękitnego, jedwabnego kapelusza i takich pięknych brązowych oczu. Przez całą drogę do domu Bessie cicho płakała, a Tommy nie mógł jej pocieszyć. Żałował, że w ogóle kiedykolwiek pokazał jej lalkę na wystawie. Od tego dnia Bessie zaczęła opadać z sił, a Tommy patrzył na to z bólem. Stawała się bledsza i chudsza. Była zbyt zmęczona, aby wyjść na spacer i wykonywać drobne domowe prace, które tak lubiła. Nigdy nie mówiła o Roselli Geraldynie, ale Tommy wiedział, że tęskni za nią. Pani Knox nie wiedziała, co jej dolega. — Niczym się nie interesuje — narzekała w rozmowie z pani Puffer. — Je tyle co ptaszek. Doktor mówi, że jest z nią wszystko w porządku, ale ona po prostu marnieje. Tommy usłyszał to i poczuł, jak coś ściska go w gardle. Przestraszył się, że on, Tommy Puffer, za chwilę się rozpłacze. Żeby temu zapobiec, zaczął głośno gwizdać. Nie był to jednak udany gwizdy w niczym nie przypominał dawnego gwizdu Tommy’ego. Bessie zachorowała i to była jego wina. Tak sądził. Gdyby jej nie pokazał tej wstrętnej lalki w błękitnym jedwabiu, nigdy nie polubiłaby jej tak, żeby cierpieć z powodu sprzedaży. Gdybym był bogaty — pomyślał smutno Tommy — kupiłbym jej cały wagon lalek z brązowymi oczami, ubranych w błękitne jedwabie. Ale nic nie mogę zrobić. Właśnie w tym momencie Tommy dotarł do ogrodzenia przed trawnikiem panny Oktawii i siłą przyzwyczajenia zatrzymał się, żeby popatrzeć. Tym razem nie było wiele do obejrzenia, tylko zielone rowki i kółka na brązowych, wypielonych grządkach i długie półkola sadzonek dalii, które panna Oktawia wkopała kilka dni wcześniej. Doniczki z geranium zostały zabrane do domu, a rolety były opuszczone. Tommy wiedział, że panna Oktawia wyjechała. Widział, jak wsiadała do pociągu dziś rano i słyszał, gdy mówiła do przyjaciółki, że jedzie do Chelton, odwiedzić rodzinę brata, a wróci dopiero następnego dnia. Tommy nadal opierał się w zamyśleniu o ogrodzenie, kiedy pani Jenkins i pani Reid również zatrzymały się przed ogrodem, przechodząc obok. — Wielkie nieba, jak zimno! — zatrzęsła się pani Reid. — Dziś w nocy będzie przymrozek. Kwiaty Oktawii przemarzną, to pewne. Zdumiewające, że zdecydowała się zostać na noc poza domem, kiedy tak jej na nich zależy. — Żona jej brata jest chora — odparła pani Jenkins. — Nie było mrozu tej wiosny, więc przypuszczam, że Oktawia nie przewidziała tego. Bardzo się zmartwi, jeśli przemarzną… szczególnie dalie. Przywiązuje do nich tyle wagi. Pani Jenkins i pani Reid odeszły, zostawiając Tommy’ego przy ogrodzeniu. Było zimno, zbliżał się mróz i rośliny, a szczególnie kwiaty panny Oktawii, z pewnością zostaną zniszczone. Tommy pomyślał, że powinien się z tego ucieszyć, ale nie czuł radości. Było mu żal, nie panny Oktawii lecz kwiatów. W swoim zepsutym małym sercu Tommy ukrywał prawdziwą miłość do kwiatów. To skandal, żeby przemarzły i to purpurowe, fioletowe i złociste piękno ukryte w zielonych rowkach i kółeczkach nie miało szansy wspaniale rozkwitnąć. Tommy nie potrafiłby tej myśli ubrać w słowa, ale była ona w jego duszy. Chciałby ocalić kwiaty. Czy to jest możliwe? Tommy wiedział, że rozłożenie na grządkach i wokół dalii gazet ocaliłoby je. Widział, jak panna Oktawia robiła to w poprzednich latach. Słyszał, że w składziku na podwórku jest całe pudło gazet. Powiedział mu o tym Ned Williams, jak i o tym, że składzik nie był zamykany. Tommy szybko pobiegł do .domu i spośród swoich skarbów wydobył kłębek szpagatu. Potem wrócił do ogrodu panny Oktawii. * Następnego ranka panna Oktawia wysiadła z pociągu na stacji w Arundel z posępną miną. W nocy, niespodziewanie jak na tę porę roku, chwycił nadzwyczaj silny mróz. Wszędzie po drodze panna Oktawia widziała zmarznięte i oszronione ogrody. Wiedziała, co zobaczy, kiedy dotrze do swojego: zwiędnięte, czarne, miękkie łodygi dalii, zniszczone i opadłe nasturcje, balsaminy, maki i bratki. Lecz tak nie było. Zamiast obrazu zniszczenia zobaczyła troskliwie owinięte w gazety dalie, a wszędzie na grządkach rozpostarte gazety, porządnie przytrzymane kamykami. Panna Oktawia wbiegła do swojego ogrodu z rozpromienioną twarzą. Wszystko było zabezpieczone, nic nie przemarzło. Kto mógł to zrobić? Panna Oktawia była zdumiona. Po jednej stronie sąsiadowała z panią Kennedy, która właśnie się wprowadziła i jako zupełnie obca osoba na pewno nie myślała o jej kwiatach. Po drugiej stronie mieszkała panna Matheson, która nie mogła wychodzić z domu i cały czas spędzała na kanapie. Do niej właśnie poszła panna Oktawia. — Rachelo, czy wiesz, kto nakrył moje rośliny wczoraj wieczorem? Panna Matheson skinęła głową. — Tak, to Tommy Puffer. Widziałam, jak pracował, używając gazet i szpagatu. Myślałam, że to ty mu kazałaś. — Wielkie nieba! — wykrzyknęła panna Oktawia. — Tommy Puffer! Naprawdę dzieją się cuda! Panna Oktawia wróciła do domu zawstydzona na myśl o tym, jak zawsze traktowała Tommy’ego Puffera. — Musi być w tym dziecku coś dobrego, inaczej nie zrobiłby tego — pomyślała. — Byłam dla niego niesprawiedliwa, ale naprawię to. Panna Oktawia nie widziała Tommy’ego tego dnia, lecz następnego ranka, kiedy przechodził obok jej domu, zawołała go. — Tommy, chodź tu! Tommy podszedł niechętnie. Nadal nie lubił panny Oktawii ani trochę i nie wiedział, czego od niego chce. Lecz panna Oktawia powiedziała, nie tracąc słów: — Tommy, panna Matheson powiedziała mi, że to ty ocaliłeś moje kwiaty przed wczorajszym mrozem. Jestem ci bardzo zobowiązana. Jak to się stało, że o tym pomyślałeś? — Nie mogłem znieść myśli, że kwiaty się zmarnują — mruknął Tommy. Czuł się tak nieswojo, jak jeszcze nigdy w życiu. — To bardzo uprzejme z twojej strony. Przykro mi, że byłam dla ciebie taka surowa. Wierzę teraz, że nie rzuciłeś kamieniem w moje purpurowe geranium. Czy mogę zrobić coś dla ciebie, czy chciałbyś coś dostać? Dam ci, jeśli będzie możliwe wszystko, czego zapragniesz, aby spłacić mój dług. Tommy wpatrywał się w pannę Oktawie, czując, że przychodzi mu do głowy świetny pomysł. — Och, panno Oktawio! — krzyknął z zapałem. — Czy kupi mi pani lalkę? — Coś podobnego! — panna Oktawia nie wierzyła własnym uszom. — Lalkę! Na cóż ci potrzebna lalka? — To dla Bessie — wyjaśniał z przejęciem Tommy. — To było tak: I Tommy opowiedział pannie Oktawii całą historię. Panna Oktawia słuchała w milczeniu, czasem kiwając głową. Kiedy skończył, wyszła z pokoju i wkrótce wróciła, przynosząc lalkę z wystawy pana Blacklocka. — Chyba chodzi o tę lalkę. Kupiłam ją dla mojej małej siostrzenicy, ale mogę dać jej inną. Weź tę dla Bessie. Nie sposób wręcz opisać radości Bessie, kiedy Tommy przybiegł bez tchu i podał jej Rosellę Geraldynę, opowiadając przy tym cudowną historię. Od tego momentu Bessie poczuła się lepiej i wkrótce była zdrowsza niż kiedykolwiek. Stała się najszczęśliwszą dziewczynką w Arundel! * Po upływie tygodnia panna Oktawia znów zawołała Tommy’ego. Tym razem przyszedł z większą ochotą. Zaczynał lubić pannę Oktawię. Dama obejrzała Tommy’ego uważnie i krytycznie. Był bardzo obdarty i rozczochrany. Panna Oktawia dostrzegła jednak to, czego nie widziała nigdy przedtem: jego oczy były jasne i szczere, miał sympatyczny podbródek i uśmiech, w którym było coś przyjemnego. — Lubisz kwiaty, prawda? — zapytała. — Jasne — odparł niezbyt elegancko, ale z całego serca. — Dobrze — powoli ciągnęła panna Oktawia. — Mam w Chelton brata, który sprzedaje kwiaty. Potrzebuje chłopca w twoim wieku do różnych prac na posyłki, ale chciałby kogoś, kto lubi kwiaty i pragnie się nauczyć, jak prowadzić firmę. Poprosił mnie, żebym mu kogoś poleciła i obiecałam poszukać odpowiedniego chłopca. Czy przyjmiesz tę posadę Tommy? Czy obiecasz, że będziesz grzecznym chłopcem i nauczysz się dobrze zachowywać, jeśli poproszę brata, by przyjął cię na próbę i dał ci szansę zdobycia zawodu? — Och, panno Oktawio — odparł z zachwytem Tommy, zastanawiając się, czy to mu się po prostu nie śni. Ale to nie był sen. Wkrótce wszystko zostało załatwione. Nikt nie cieszył się z sukcesu Tommy’ego bardziej od Bessie. — Ale będzie mi cię bardzo brakować, Tommy — powiedziała zadumana. — Och, będę przyjeżdżał co tydzień w sobotę wieczorem i będziemy spędzać razem niedzielę. Zacznę też chodzić do szkółki niedzielnej. Panna Oktawia mówi, że muszę. Na resztę czasu masz Rosellę Geraldynę. — Tak — Bessie czule pocałowała lalkę. — Jest prześliczna. Ale nie jest tak miła jak ty, Tommy. Tommy poczuł, że niczego mu nie brakuje do szczęścia. Jego radość była absolutna. UCIECZKA CHESTERA Tego wieczoru Chester spełniał wszystkie swoje codzienne obowiązki z niezwykłą gorliwością. Miał zaciśnięte usta, a na małej, piegowatej twarzyczce malowało się zdecydowanie. Jego krzątanina nie uszła uwagi pani Elwell, której surowa twarz przybrała jeszcze bardziej ponury wyraz niż zwykle. — Coś dzisiaj Ches jest nazbyt żwawy — mruknęła. — Pewnie spieszno mu do robienia nowych głupstw z Henry Wilsonem. Lepiej, żeby przestał o tym marzyć. Nigdzie nie pójdzie. Lige Barton, najemny robotnik, też uważał, że taki jest cel Chestera, ale był bardziej wyrozumiały od pani Elwell. — Małemu dziś się śpieszy. Pewnie chce się pobawić z chłopakiem Wilsonów. Chester nie planował jednak niczego związanego z Henry Wilsonem, swoim jedynym kolegą, mieszkającym po drugiej stronie stawu. Po skończonej pracy przez pewien czas snuł się jeszcze między budynkami, zbierając w sercu odwagę. Chester Stephens był sierotą. Nie miał nikogo na świecie z wyjątkiem przyrodniej siostry ojca, pani Harriet Elwell, o ile można było ją nazwać krewną. Chester stracił rodziców w dzieciństwie i pani Elwell wzięła go na wychowanie. Była kobietą szorstką, o gwałtownym usposobieniu. Krzyczała na chłopca i nie dawała mu spokoju, odkąd u niej przebywał. Mieszkańcy Upton uważali to za godne ubolewania, ale nikt nie czuł się powołany do wtrącania się w tę sprawę. Nikt nie miał odwagi zrobić sobie wroga z pani Elwell. Pani Elwell przyglądała się Chesterowi niechętnym wzrokiem. Spodziewała się, że poprosi ją o pozwolenie wyjścia z Henrym i była zdecydowana stanowczo mu odmówić. — Ciociu Harriet — odezwał się nagle Chester. — Czy mogę pójść do szkoły? Jutro jest początek roku. — Nie — odparła, ochłonąwszy ze zdziwienia wywołanego nieoczekiwanym pytaniem. — Uczyłeś się już wystarczająco dużo, dłużej niż ja i nie zamierzam pozwolić na nic więcej! — Ależ, ciociu Harriet — nalegał Chester z buzią zaczerwienioną z przejęcia. — Mam prawie trzynaście lat, a ledwie umiem trochę czytać i pisać. Inni chłopcy potrafią już dużo więcej. Ja nic nie umiem. — Umiesz za to okazać brak szacunku — wykrzyknęła pani Elwell. — Chcesz iść do szkoły tylko po to, żeby tracić czas tak samo jak w domu, ty leniwy nicponiu! Chester pomyślał o ciężkiej pracy, która przez dotychczasowe, krótkie życie była jego powinnością. Mimo żalu do ciotki, że nazwała go leniwym, chociaż nie brakowało mu chęci do pracy, poprosił ją jeszcze raz. — Nie zamierzam nic więcej wysłuchiwać na ten temat. To nonsens — oznajmiła pani Elwell, zdejmując z półki butelkę z miną osoby zamykającej dyskusję. — Masz, biegnij do sklepu Jacoba i przynieś butelkę octu. Pośpiesz się, słyszysz? Nie życzę sobie, żebyś marnował tam czas! Jeśli nie wrócisz za dwadzieścia minut, będzie z tobą źle! Chester wypełnił polecenie z sercem pełnym gniewu i gorzkiego zawodu. — Nie będę tego dłużej znosił — mruczał. — Ucieknę, nieważne dokąd, byle daleko od niej! Gdybym tak mógł wyruszyć jesienią na Zachód! Zmierzchało już, gdy wracał ze sklepu. Przechodząc przez podwórko, potknął się i upadł. Butelka octu wysunęła mu się z rąk i rozbiła na progu domu. Pani Elwell obserwowała ten wypadek z okna. Wybiegła i szarpnęła chłopca, stawiając go na nogi. — A masz, ty nieznośny szczeniaku! — wykrzyknęła, targając go mocno za uszy. — Już ja cię nauczę tłuc butelki i rozlewać ich zawartość! Zrobiłeś to naumyślnie. Idź natychmiast do łóżka! Chester powlókł się do swojego pokoju na piętrze z nachmurzoną twarzą. Choć czuł głód, nie przejął się zbytnio tym, że posłano go do łóżka bez kolacji. Zdążył już do tego przywyknąć. Cała jego istota burzyła się na niesprawiedliwość, którą mu wyrządzono. — Nie zniosę tego! — mruczał w kółko. — Ucieknę, nie zostanę tutaj . — Łatwo było mówić o ucieczce, ale trudniej to zrobić bez grosza w kieszeni i miejsca, dokąd można by uciec. Chester potrafił być bardzo zdecydowany, gdy raz coś postanowił. Twarde wychowanie sprawiło, że stał się nad wiek sprytny. Tej nocy leżał, nie śpiąc i wynajdując sposoby osiągnięcia celu, ale nie znalazł zadowalającego rozwiązania. Następnego dnia pani Elwell powiedziała: — Ches, Abner Stearns chce, żebyś był u niego przez dwa tygodnie, kiedy Tom Bixby wyjedzie. Masz rozwozić mleko rano i pomagać w domu pani Stearns. Możesz równie dobrze spędzić czas przed żniwami w ten sposób, więc pośpiesz się i pamiętaj, żeby się przyzwoicie zachowywać. Chester przyjął tę wiadomość z zadowoleniem. Nie wymyślił jeszcze żadnego sposobu ucieczki, a zawsze lubił pracować w domu Stearnsów. Oczywiście, pani Elwell dostawała wszystkie zarobione przez niego pieniądze, ale pani Stearns była dla niego miła i choć musiał pracować ciężko i bez przerwy, był dobrze odżywiany i traktowany. Następne dwa tygodnie były dla chłopca dość szczęśliwe. Nie zapomniał jednak, że zamierza raz na zawsze pożegnać się z Upton, jak tylko stanie się to możliwe i wysilał umysł nad znalezieniem jakiegoś sposobu. Tego popołudnia, gdy opuszczał gospodarstwo Stearnsów, pan Stearns zapłacił mu za dwa tygodnie pracy. Chester zdziwił się, bo pani Elwell zawsze nalegała, żeby wszystkie pieniądze były wypłacane bezpośrednio jej. Chester został posiadaczem czterech dolarów. Był to oszałamiający majątek. W całym swoim życiu Chester nie miał dla siebie więcej niż dziesięć centów na raz. Wędrując do domu, trzymał cały czas rękę w kieszeni i ściskał pieniądze, jakby z obawy, że mogą się rozwiać w powietrzu. Był zdecydowany uciec raz na zawsze. Pieniądze mu się należą, zarobił je co do grosza. Starczą mu do czasu, kiedy znajdzie gdzieś pracę. W każdym razie odejdzie i nawet gdyby miał głodować, nie wróci nigdy do ciotki Harriet! Kiedy dotarł do domu, pani Elwell była niezwykle zdenerwowana, bo Lige uprzedził ją, że odejdzie i to jeszcze przed żniwami! — Czy Stearns mówił coś o tym, że przyjdzie mi jutro zapłacić za twoją pracę? — zapytała. — Nie, proszę cioci. Nic o tym nie mówił — odpowiedział odważnie Chester. — No cóż, mam nadzieję, że przyjdzie. Idź do łóżka, Ches. Niedobrze mi się robi, kiedy patrzę, jak przestępujesz z nogi na nogę jak gąsior. Chester kręcił się niespokojnie. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli jego plan się powiedzie, nie zobaczy już nigdy ciotki i zmiękło mu nieco serce. Choć taka szorstka, była jedyną opiekunką, jaką kiedykolwiek miał. Tliło się w nim niejasne pragnienie, aby zabrać z sobą jakieś dobre słowo czy spojrzenie. Nie doczekawszy się niczego podobnego, Chester wypełnił jej polecenie i poszedł na piętro. Tutaj usiadł i rozmyślał o swoich planach. Musi odejść jeszcze tej nocy. Jeśli pan Stearns nie pojawi się rano, pani Elwell z pewnością pójdzie do niego i zażąda zapłaty za jego pracę. Wtedy wszystko wyjdzie na jaw. Straciłby swoje pieniądze i na pewno zostałby surowo ukarany. Przygotowania nie zajęły mu wiele czasu. Nie miał nic do zabrania. Posiadał tylko jedno przyzwoite, choć znoszone niedzielne ubranie. Włożył je, a do kieszeni schował cenne cztery dolary. Musiał czekać. Około jedenastej uznał, że ciotka już śpi i cichutko zszedł na dół. Serce drżało mu w piersiach, kiedy wychodził przez okno na ganek. Gdy znalazł się sam pośród jasno oświetlonej księżycowym światłem sierpniowej nocy, jego przerażone serduszko napełniło uniesienie. Jest wolny i już nigdy tutaj nie wróci! — Szkoda, że nie mogę pożegnać się z Henrym — mruknął, rzucając tęskne spojrzenie na duży dom po drugiej stronie stawu, gdzie twardo spał Henry, w którego kędzierzawej głowie nie zaświtała nawet myśl o tym, że można gdzieś nocą uciekać. Chester zamierzał przejść pieszo dziesięć mil do stacji w Roxbury. Nikt go tam nie znał, mógł też złapać poranny pociąg. Choć było już bardzo późno, trzymał się pól i leśnych dróg, żeby nikt go nie zobaczył i nie rozpoznał. O trzeciej rano dotarł do Roxbury. Wiedział, że pociąg będzie dopiero o szóstej. Z filozoficznym podejściem kogoś, kto zamierza znaleźć swoje miejsce na świecie i postanawia zrobić wszystko co w jego mocy, zwinął się w kłębek w wolnym miejscu pomiędzy kłodami drewna złożonymi w stos za budynkiem stacji. Był tak zmęczony, że w ciągu kilku minut już spał. * Zbudził go ostry gwizd ekspresu na ostatnim przejeździe przed stacją. W panice wygramolił się pośpiesznie spośród bali drewna i pognał do domku na stacji, gdzie za okienkiem kasy stał zaspany, zły kasjer. Spojrzał uważnie na piegowatego chłopca o kwadratowym zarysie brody, kupującego bilet drugiej klasy do Belltown. Przez głowę Chestera przebiegła myśl, że kasjer go rozpoznał. Zadrżał. Miał przerażającą wizję siebie pochwyconego bezceremonialnie i odstawionego z powrotem prosto do ciotki Harriet. Gdy tylko kasjer przysunął mu bilet i resztę, Chester porwał je i nieomal odbiegł od okienka. — Uciekł, jakby goniła go policja — pomyślał kasjer, który sprzedając niewiele biletów, miał czas na osobiste zainteresowanie kupującymi. — Widziałem już gdzieś tego młodzieńca, ale nie pamiętam gdzie. Musi być bardzo zdeterminowany. Kiedy pociąg ruszył ze stacji, Chester głośno odetchnął z ulgą. Był już w drodze i czuł, że potrafi stawić czoła nawet kolejowym urzędnikom. Nie była to jego pierwsza podróż pociągiem. Pani Elwell zabrała go kiedyś do Belltown, aby wyrwano mu bolący ząb. Po raz pierwszy jednak podróżował w równie podniecających okolicznościach, zamierzał więc cieszyć się tym bez ograniczeń. Był oczywiście bardzo głodny, ale pomyślał, że pewnie nieraz jeszcze odczuje głód, zanim dorobi się majątku, więc lepiej od razu się do tego przyzwyczaić. Tymczasem należało mieć oczy otwarte. Niewiele było rzeczy na drodze z Roxbury do Belltown, które umknęły uwadze Chestera tego poranka. — Wszyscy tak mówią o moim toffi. Nikt w naszej okolicy nie potrafi mi dorównać, choć Bóg mi świadkiem, wielu się o to stara. Ten przepis wymyśliła moja prababka — przepis jest w naszej rodzinie od jej czasów. Cieszę się, że ci smakują. — Uśmiechnęła się znowu do niego, jakby to, że mu smakowało, stworzyło między nimi przyjacielską więź. Nic o tym nie wiedząc, dama napełniała serce zrozpaczonego uciekiniera nadzieją, odwagą i ufnością. Jeśli istnieją na świecie tacy dobrzy ludzie, to jakoś sobie poradzi. Uśmiech damy i jej toffi, bardziej nawet uśmiech niż toffi, zdziałały wiele, aby usunąć z jego serca zatwardziałość i żal do ludzi, zaszczepione w nim przez złe traktowanie ciotki Harriet. Chester niezwłocznie postanowił, że kiedy tylko będzie okrągły i różowy, i będzie mu się dobrze powodzić, zacznie rozdawać uśmiechy, toffi i słowa pocieszenia wszystkim opuszczonym chłopcom na statkach i w pociągach. Było już prawie ciemno, kiedy dotarli do Montrose. Chester stracił z oczu różową damę, gdy tylko opuścili statek. Poczuł się osamotniony, lecz nie mógł długo oddawać się temu uczuciu. Oto był u celu: w ciemnym, obcym mieście, sto mil od domu. — Po pierwsze, muszę znaleźć jakieś miejsce do spania — postanowił, dzielnie opierając się lękowi. Montrose nie było właściwie dużym miastem. Było to tylko ruchliwe miasteczko z dwudziestoma tysiącami mieszkańców. W oczach Chestera wyglądało jak metropolia. Nigdy nie był w miejscowości większej od Belltown, gdzie z każdego miejsca było widać co najmniej jeden jej koniec. Dla Chestera Montrose wydawało się nie mieć końca, gdy tak stał u wylotu Water Street i oszołomiony spoglądał na jedną z najruchliwszych ulic handlowych w mieście. Było to miejsce ogromne, pełne świateł, mały chłopiec mógł się w nim łatwo zgubić, zginąć bez śladu. Po opłaceniu biletu do Montrose, kupnie sera i sucharów Chesterowi pozostało jedynie sześćdziesiąt centów. To musiało mu wystarczyć, dopóki nie znajdzie jakiejś pracy. Luksus wynajęcia jakiegoś pokoju na noc był więc zupełnie wykluczony, nawet gdyby wiedział, gdzie go szukać. Tuż przed nim, na miejskim placu stały co prawda ławki, lecz Chester obawiał się, że gdy się ułoży na którejś z nich, podejdzie do niego policjant i zacznie zadawać mu jakieś pytania, na które on nie znajdzie zadowalającej odpowiedzi. Rozważając ten dylemat, pomyślał nagle o zacisznym kącie wśród kłód drewna na stacji w Roxbury. Przypomniał sobie, że wysiadając na ląd, dostrzegł obok nabrzeża duży plac składowy, wypełniony stosami drewna. Wrócił więc na to miejsce i wkrótce udało mu się znaleźć kącik odpowiedni do przenocowania. Ostatnia jego myśl przed zaśnięciem była taka, że musi jutro od wczesnego rana zacząć energicznie szukać pracy oraz, że odkąd zszedł cicho po schodach i wyskoczył przez okno na ganek w domu ciotki Harriet w Upton, upłynęły już ponad dwadzieścia cztery godziny. * W świetle dnia Montrose nie było tak niepokojące, jak przy drżącym blasku elektrycznych żarówek. Chester wstał wcześnie, zjadł resztę sucharów z serem i natychmiast rozpoczął poszukiwanie pracy. Postanowił być dokładny i wchodził wszędzie, gdzie prowadzono jakiś interes, od warsztatu kowala po dom towarowy. Wszędzie pytał pierwszą napotkaną osobę, czy nie potrzebują chłopca do pomocy. Były jednak takie miejsca, których zdecydowanie unikał. Nigdy nie wszedł do szynku. W zeszłym roku pozwolono mu chodzić do szkoły w Upton, a jego nauczycielka, blada, cierpliwa kobieta, z całej duszy nienawidziła handlu alkoholem. Sama wiele wycierpiała z powodu alkoholu i wpoiła odrazę do niego swoim uczniom. Chester wybrałby raczej śmierć głodową, niż szukał zatrudnienia w szynku. Wydawało się jednak, że nie ma dla niego miejsca nigdzie. Nikt nie potrzebował chłopca. Odpowiadano mu zawsze „nie”. W miarę, jak dzień mijał, nadzieja i odwaga opuszczały Chestera. Ciągle jednak chodził wytrwale z miejsca na miejsce. Z pewnością w tak dużym mieście, gdzie wszyscy byli tacy zajęci, musi znaleźć się coś do roboty dla niego. Raz niemal mu się udało. Wszedł do dużego sklepu spożywczego i zapytał sprzedawcę za ladą, czy nie potrzebują chłopca. — Owszem, potrzebujemy — odparł sprzedawca, patrząc na niego krytycznie. — Wątpię jednak, czy będziesz się nadawał. Wejdź, niech szef z tobą porozmawia. Zaprowadził Chestera do małego, ciemnego, ponurego biura, gdzie gruby, przysadzisty mężczyzna trzymał nogi na blacie biurka, przy którym siedział. — Co takiego, hę? — odezwał się, gdy sprzedawca wyjaśnił, o co chodzi. — Szukasz pracy? Ależ synku, jesteś o połowę za mały. — Jestem o wiele większy, niż wyglądam — wykrzyknął Chester bez tchu. — To znaczy, mam na myśli proszę pana, że jestem o wiele silniejszy, niż wyglądam. Będę pracował najciężej, jak potrafię i urosnę. Gruby, niski jegomość ryknął śmiechem. To co dla Chestera stanowiło rzecz najpoważniejszą w świecie, dla niego było po prostu żartem. — Z pewnością urośniesz, mój chłopcze — powiedział dobrodusznie. — Obawiam się jednak, że nie dość szybko na nasze potrzeby. Chłopcy to nie drożdże. Nie, nasz chłopak musi być dużym, silnym osiemnasto– lub dziewiętnastolatkiem. Będzie musiał nosić sporo ciężarów. Chester wyszedł ze sklepu, czując dziwny ucisk w gardle. Przez jedną okropną chwilę czuł, że się rozpłacze. On, Chester Stephens, który uciekł z domu, aby dokonać wspaniałych czynów! To dopiero byłoby zakończenie cudownych marzeń! Energicznie włożył ręce do kieszeni i ruszył dalej, zagryzając mocno wargi. Nie, nie będzie płakał! Znajdzie jakąś pracę. Chester nie rozpłakał się, lecz niestety nie znalazł też żadnej pracy. Rozstał się z dziesięcioma drogocennymi centami, za które kupił suchary i znów spędził noc na placu z drewnem. Może jutro będę miał więcej szczęścia — pomyślał z nadzieją. Wyglądało jednak na to, że prześladował go pech. Mijał dzień za dniem i choć Chester dzielnie maszerował ulicami i wstępował wszędzie, gdzie mogłaby pojawić się jakaś okazja, nie dostał żadnej pracy. Mimo całej dzielności, odwaga zaczynała go opuszczać. Pod koniec tygodnia Chester obudził się na swoim drewnianym legowisku i zdał sobie sprawę, że nie ma już środków do życia. Z czterech dolarów, które miały stać się podstawą zdobycia fortuny, zostało mu pięć centów. W posępnym nastroju usiadł na ścianie swojej sypialni, mieląc w ustach ostatniego suchara. Jeśli nie dostanie pracy, ten suchar musi mu wystarczyć na cały dzień. Pięć centów trzeba zachować na czarną godzinę. Poszedł w kierunku centrum miasta bez szczególnego celu. Podczas całotygodniowych wędrówek poznał miasto bardzo dobrze i nie czuł się zagubiony w jego ruchu i tłoku. Zazdrościł każdemu spotkanemu chłopcu, który miał zajęcie. Kiedy był w Upton, miał czasem za złe, że kazano mu bez przerwy pracować, rzadko tylko dając wolną godzinę. Teraz ciążył mu nadmiar wolnego czasu. Pomyślał, że to niesprawiedliwe i nagle przestał myśleć o czymkolwiek, bo poczuł dziwny szum w głowie. Miał takie zawroty już kilka razy w ciągu ostatnich trzech dni. Czuł się tak, jakby coś pękło mu w głowie i zaczęło szaleńczo wirować. Ludzie, domy, drzewa pochylały się i tańczyły wokół niego. Chester zastanawiał się mętnie, czy nie spotkało go to, co ciotka Harriet nazywała „karą bożą”. Nie zrobił jednak nic, co zasługiwałoby na karę. Tak przynajmniej sądził. Z pewnością nie ma nic złego w tym, że ucieka się z domu, w którym cię źle traktują i w ogóle im na tobie nie zależy. Chester myślał o ciotce Harriet z goryczą. Znalazł się na rynku. Był dzień targowy i na placu zgromadził się tłum ludzi z okolicznych miejscowości. Chester miał nadzieję, że uda mu się zarobić parę centów za przytrzymanie konia lub krowy, albo niesienie koszyka z towarem, ale żadna okazja tego rodzaju mu się nie trafiła. Wdrapał się na kloce prasowanej słomy stojące w kącie placu. Z przygnębieniem machał nogami zwisającymi ze stogu. Odkrył to, co już niejeden chłopiec przed nim: dużo łatwiej siedzieć i marzyć o zdobyciu majątku, niż pójść w świat i rzeczywiście go zdobywać… W pobliżu rozmawiali ze sobą dwaj mężczyźni. Z początku Chester nie zwracał uwagi na ich słowa, lecz jedno zdanie sprawiło, że nadstawił uszu. — Tak, tak, w Hopedale zbiory są całkiem niezłe — mówił jeden z nich. — Czy jednak uda się je zachować w dobrym stanie, to zupełnie inna sprawa. Cholernie trudno znaleźć kogoś do roboty. Wszyscy mężczyźni zdolni do pracy wyruszyli na zachód. Salome Whitney z farmy Mount Hope jest w trudnej sytuacji. Ma wynajętego człowieka, ale on sam nie zbierze całego zboża. Wczoraj spędziła cały dzień, jeżdżąc po okolicznych gospodarstwach i próbując wynająć jakichś mężczyzn czy chłopców, ale nie wiem, czy udało jej się kogoś zdobyć. W tym momencie mężczyźni znaleźli się poza zasięgiem uszu Chestera, lecz on zeskoczył ze stosu słomy ze zdecydowanym wyrazem twarzy. Jeżeli w Hopedale potrzebowano robotników, było to miejsce dla niego. Rok temu w czasie żniw w Upton pracował równie dobrze jak dorośli mężczyźni. Tak powiedział sam Ligę Barton. Chesterowi przybyło nagle odwagi i nadziei. Zaczepił pierwszego napotkanego człowieka, pytając go o drogę do Hopedale. — Pewnie, że wiem, synku. Mieszkam w sąsiedztwie. Chcesz tam iść? Jeżeli poczekasz do wieczora, mogę cię podwieźć przez część drogi. To pięć mil stąd. — Dziękuję, proszę pana — odparł stanowczo Chester. — Lecz muszę iść natychmiast. Proszę wskazać mi drogę. To ważne. — Cóż, droga jest prosta. Dojdziesz ulicą Albemarle do skraju miasta, a potem będziesz szedł cały czas prosto, aż trafisz do pomalowanego na biało i żółto kościoła. Skręć w prawo. Hopedale znajduje się za wzgórzem. Lepiej jednak poczekaj na mnie. Nie wyglądasz na to, żebyś mógł iść pięć mil. Ale Chestera już nie było. Iść pięć mil! Pni! Mógł przejść i dwadzieścia, kiedy przyświecała mu nadzieja. Ulica Albemarle w końcu zmieniła się w prawdziwą, wiejską drogę. Chester był zadowolony, że jest znowu na wsi, z jej złocistymi polami wygrzewającymi się w słońcu po obu stronach drogi i zalesionym, otoczonym fioletową mgiełką, wzgórzem na horyzoncie. Znienawidził miasto z zimnymi, obojętnymi twarzami ludzi. Dobrze było znów wdychać czyste powietrze i czuć pod zmęczonymi stopami miękką, sprężystą ziemię zarośniętego paprociami pobocza. Na długo przed końcem drogi Chester zaczął się zastanawiać, czy wytrzyma do końca tych pięciu mil. Musiał się często zatrzymywać i odpoczywać, bo dostawał zawrotów głowy. Stopy ciążyły mu, jakby były z ołowiu, lecz wytrwale szedł dalej. Nie podda się teraz! Widok biało–żółtego kościoła był dla niego najmilszym widokiem na świecie! Za wzgórzem spotkał mężczyznę, którego zapytał o drogę do farmy Mount Hope. Na szczęście nie była daleko. Przy bramie Chester znów musiał przystanąć i poczekać, aż minie zawrót głowy. Podobało mu się tu. Obszerne, wygodne stodoły, duży, ładny stary dom, otoczony czworobokiem porządnie przyciętych buków i drzew owocowych. Całe gospodarstwo miało spokojny, dostatni wygląd. Gdyby tylko panna Salome Whitney zechciała mnie wynająć, pomyślał tęsknie Chester, wspinając się powoli stokiem. Obawiam się, że powie, iż jestem za mały. Chciałbym urosnąć naraz o trzy cale! Chciałbym nie mieć tych zawrotów głowy! Chciałbym… Jakie było trzecie życzenie Chestera, nigdy się nie dowiemy, bo gdy tylko dotarł na próg kuchennych drzwi, nastąpił najsilniejszy zawrót głowy. Drzewa, stodoły, żuraw studzienny zawirowały wokół niego z prędkością wiatru. Zachwiał się i jego bezwładne ciałko upadło na szeroki, czysty, wykuty z piaskowca próg domu panny Salome Whitney. * W kuchni na farmie Mount Hope panna Salome Whitney była właśnie zajęta ważną rozmową ze swoją „pomocą”, Klementyną Bosworth, na temat przyrządzania powideł. Panna Salome twierdziła, że powinny być gotowane, Klementyna nalegała, aby je włożyć do pieca. Klementyna miała ustalone przekonania. Od lat rządziła panną Salome i obie wiedziały, że powidła zostaną w końcu wsadzone do pieca, lecz dyskusja musiała się odbyć ze względów prestiżowych. — Kiedy wkłada się je do pieca, stają się kwaśne — sprzeciwiła się panna Salome. — Przecież powidła nie powinny być słodkie, prawda? — odparowała pogardliwie Klementyna. — Ich urok polega właśnie na cierpkości. Po wyjęciu z pieca trzymają się dużo lepiej, wiesz, że tak jest. Moja babka zawsze tak robiła i mogła je przechowywać przez trzy lata. Panna Salome wiedziała, że kiedy Klementyna powołuje się w jakiejś sprawie na babkę, należy się poddać. Dalsze argumentowanie dowodziłoby już nie godności lecz uporu. Nie miało sensu twierdzenie, że nie chce trzymać powideł trzy lata, lecz zjeść je i zdać się na opatrzność w kwestii przyszłorocznych zbiorów. — Wobec tego wsadź je do pieca — powiedziała ze spokojem. — Sądzę, że to nieistotne, jak zrobisz, tak czy inaczej! Chciałabym tylko, żeby… Klementyno, cóż to za hałas? To brzmiało, jak uderzenie w drzwi od ganku. — Pewnie znów ten okropny pies Martina — odpowiedziała Klementyna, chwytając za szczotkę z groźnym wyrazem twarzy, który źle wróżył psu. — Znowu zapaskudzi mi schody brudnymi łapami. Już ja go urządzę! Klementyna wyskoczyła na ganek i jednym szarpnięciem otworzyła drzwi. Przez moment było zupełnie cicho. Potem panna Salome usłyszała: „Na miłość Boską, Salome chodź tutaj!” Kiedy panna Salome wybiegła z pokoju, zobaczyła rozciągniętego u stóp Klementyny chłopca ze zbielałą twarzą. — Czy on nie żyje? — szepnęła. — Nie żyje?! — parsknęła Klementyna. — Po prostu zemdlał, ot co. Skąd on się tu wziął, u licha? To nie jest chłopak z Hopedale. — Trzeba go wnieść do środka — wykrzyknęła zdenerwowana panna Salome. — Przecież on może umrzeć. Musi być ciężko chory. — Wygląda mi raczej na to, że zemdlał z głodu — odparła szorstko Klementyna, unosząc go w swoich szczupłych, muskularnych ramionach. — Sama skóra i kości. Nie jest dużo cięższy od małego dziecka. To jakaś tajemnicza sprawa. Gdzie mam go położyć? — Na kanapie — powiedziała panna Salome, gdy się otrząsnęła z przerażenia na myśl o umierającym z głodu dziecku na progu jej własnego domu! — Co się robi, kiedy ktoś mdleje? — Zwilża się twarz, unosi nogi do góry i rozluźnia kołnierzyk — Klementyna energicznie wykonywała po kolei wszystko, o czym mówiła. — A do nosa przytyka się amoniak. Biegnij po amoniak Salome. Tylko popatrz, sama skóra i kości! Ale panna Salome poszła już po amoniak. Wyraz malujący się na chudej i bladej twarzy chłopca boleśnie przeszywał jej serce. Gdy dzięki ostremu zapachowi amoniaku Chester odzyskał przytomność, zauważył, że leży na mięciutkich poduszkach w dużej, białej, słonecznej, olśniewająco czystej kuchni. Pochylała się nad nim wysoka, chuda kobieta o pociągłej, stanowczej twarzy i bystrych, czarnych oczach. Za nią, z parującym talerzem w rękach stała miła, różowa dama, która dała mu toffi na statku! Kiedy otworzył oczy, panna Salome rozpoznała go. — Ależ to ten chłopiec, którego widziałam na statku! — wykrzyknęła. — No, jesteś już przytomny — Klementyna spojrzała surowo na Chestera. — Teraz może nam wyjaśnisz, dlaczego mdlejesz na progu domu i straszysz ludzi do utraty zmysłów? Chester pomyślał, że musi to być właścicielka Mount Hope i pośpieszył ją ułagodzić. — Przepraszam — wyjąkał słabo. — Nie chciałem… — Nic nie mów, zanim czegoś nie zjesz — niekonsekwentnie mruknęła Klementyna. — No, otwórz usta i połknij łyżkę rosołu. Ładne rzeczy, kto to widział! Klementyna mówiła równie szorstko jak ciotka Harriet, lecz Chester jakoś nie bał się ani jej, ani jej czarnych oczu. Usiadła przy nim i karmiła go gorącym rosołem, z delikatnością, która dziwnie kłóciła się z surowym wyrazem twarzy. Chester pomyślał, że nic w życiu jeszcze mu tak nie smakowało jak ten rosół. Był rzeczywiście strasznie wygłodzony. Wypił wszystko do ostatniej kropli. Klementyna chrząknęła z zadowoleniem, wręczając milczącej i uśmiechniętej pannie Salome pusty talerz i łyżkę. — A teraz, kim jesteś i czego chcesz? — zapytała. Chester spodziewał się tego pytania i idąc drogą do Hopedale, wymyślił, jak na nie odpowie. Zaczął mówić powoli, zatrzymując oddech, jakby recytował pośpiesznie wyuczoną lekcję. — Nazywam się Chester Benson. Pochodzę z północy, z Upton. Moja rodzina nie żyje i przyjechałem do Montrose, żeby szukać pracy. Jestem tu od tygodnia i nie znalazłem nic do roboty. Słyszałem, jak jakiś mężczyzna powiedział, że tu potrzeba chłopca do pomocy przy żniwach, więc przyszedłem zobaczyć, czy ktoś nie zechce mnie nająć. Mimo osłabienia twarz Chestera stała się bardzo czerwona, zanim jeszcze skończył swoje przemówienie. Nie potrafił kłamać. Ściśle mówiąc, nie było w tym ani słowa nieprawdy. Co do nazwiska, to nazywał się Chester Benson Stephens. Mimo to czuł się tak winny, jakby łgał wierutnie od początku do końca. — Hm! — mruknęła Klementyna z niezadowoleniem. — Cóż ty sobie wyobrażasz, co taki malec jak ty, może robić przy żniwach? Poza tym nie potrzebujemy pomocy. Mamy dość robotników. Chester poczuł się okropnie nieszczęśliwy i rozczarowany. Wtedy przemówiła panna Salome. — Wcale nie, Klementyno. Potrzebujemy jeszcze jednego pomocnika. Najmę cię, Chester — tak masz na imię, prawda? Dostaniesz dobre wynagrodzenie. — Ależ Salome! — zaprotestowała Klementyna. Klementyna wiedziała, że gdy panna Salome podjęła decyzję i ogłosiła to tym swoim spokojnym, dobrze znanym jej tonem, była panią sytuacji i nie zamierzała się poddać. — Bardzo dobrze — dodała. — Oczywiście, zrobisz co zechcesz. Myślę jednak, że lepiej poczekać, aż dowiem się o nim czegoś więcej. — A tymczasem będzie głodował na schodach domów? — zapytała surowo Salome. — Świetnie — odparła Klementyna tonem osoby umywającej ręce od wątpliwej decyzji. — Tylko nie wiń mnie, jeśli będziesz tego żałować. Chester zdążył w tym czasie pojąć, że jego kłopoty na razie w sposób cudowny się skończyły. Uniósł się i oparł na łokciu, patrząc z wdzięcznością na pannę Salome. — Dziękuję pani — powiedział. — Będę dobrze pracował. Przywykłem do ciężkiej pracy. — Dobrze, dobrze — panna Salome delikatnie poklepała jego ramię. — Połóż się i odpocznij. Niedługo będzie obiad. Sądzę, że chętnie go zjesz. Cicho i łagodnie zwróciła się do Klementyny: — Coś w jego twarzy przypomina mi Johnniego. Kiedy się podniósł, podobieństwo było przez chwilę tak silne, że miałam ochotę się rozpłakać Nie uważasz? — Nie wydaje mi się — odparła energiczna osoba, poruszając się po kuchni z prędkością, która zupełnie oszołomiła Chestera, gdy próbował nadążyć za nią wzrokiem. — Widzę tylko piegi i kości, ale jeżeli jesteś zadowolona to i ja będę. Na Boga, Salome, nie denerwuj mnie. Mam tysiąc spraw do załatwienia w tym momencie. Ta zabawa zrujnowała mi całą przedpołudniową pracę. Po obiedzie Chester zdecydował, że czas na coś się przydać. — Czy mogę od razu zacząć pracę? — zapytał. — Żniwa zaczynamy jutro — odparła panna Salome. — Dziś sobie odpocznij. — Czuję się świetnie — nalegał Chester. — Już wszystko w porządku. Proszę kazać mi coś zrobić. — Możesz narąbać mi drzewa do pieca na popołudnie — odezwała się Klementyna. — Pamiętaj, żeby było ucięte dość krótko. Każdy chłopiec, który dotąd tego próbował, ucinał je o prawie dwa cale za długie. Kiedy Chester wyszedł, Klementyna odezwała się do panny Salome z pogardą. — Czegóż to spodziewasz się po tym malcu przy żniwach na polu? — Być może zrobi niewiele — odpowiedziała łagodnie panna Salome. — Ale cóż miałam począć? Nie chciałabyś przecież, żebym pozwoliła chłopcu znowu błąkać się po świecie. Klementyna nie raczyła na to odpowiedzieć. Z brzękiem wrzuciła naczynia do balii. — Gdzie chcesz go położyć? — zapytała. — Nasi robotnicy będą zajmować pokój przy kuchni. Pozostaje więc tylko jeden wolny pokój. Chyba tam go nie umieścisz? Twoja filantropia nie zaprowadzi cię chyba tak daleko. Kiedy Klementyna stosowała jednocześnie sarkazm i wielkie słowa, efekt był zdumiewający. Panna Salome jednak tym razem nie ustąpiła. — Dlaczego jesteś do niego taka uprzedzona? — zapytała z ciekawością. — Nie jestem uprzedzona, ale ta jego historyjka nie brzmi prawdziwie. Pracowałam kiedyś w Upton i nie było tam żadnych Bensonów. Nie powiedział nam wielu rzeczy. Nie brałabym go do domu, zanim nie dowiedziałabym się, jak była jego przeszłość. Ale uprzedzona nie jestem! — Dobrze, dobrze — odparła Salome uspokajająco. — Musimy zrobić dla niego wszystko co się da. To nasz obowiązek. A co do pokoju, to dam mu pokój Johnniego. Klementyna otworzyła usta i znów je zamknęła. Wiedziała, że dalsza rozmowa jest stratą czasu. Jeśli Salome postanowiła umieścić tego rezolutnego, piegowatego włóczęgę, który spadł Bóg wie skąd na próg jej domu, w pokoju Johnniego, nie było o czym dyskutować. — Po tym nic mnie już nie zdziwi — mruczała, zanosząc naczynia do spiżarni. — Najpierw ten chudy łobuz przychodzi i mdleje na jej progu. Potem zostaje najęty do pracy i umieszczony w pokoju Johnniego. W jego pokoju! Salome, czego ty właściwie chcesz? Być może, Salome sama nie wiedziała. Jej serce lgnęło do tego chłopca. Mimo ironicznego parsknięcia Klementyny dalej uważała, że był podobny do Johnniego. Johnny był jej małym bratankiem. Po śmierci jego rodziców wzięła go na wychowanie i bardzo kochała. Johnny zmarł cztery lata temu i od tego czasu nikt nie zajmował pokoiku, w którym wszystko pozostało tak, jak w dniu jego śmierci. Panna Salome nie pozwoliła niczego ruszać, choć pedantycznie dbała, żeby było tu czysto. A teraz jakiś obdarty chłopak, nie wiadomo skąd, miał tu zamieszkać. Nic dziwnego, że Klementyna z dezaprobatą kiwała głową, kiedy panna Salome poszła na górę przewietrzyć pokój. Nawet Klementyna musiała przyznać, że Chester był chętny do pracy. Rąbał drewno, dopóki nie zawołała, żeby skończył. Potem przyniósł całą skrzynkę narąbanych szczapek i poukładał je tak porządnie, że nawet wymagająca Klementyna była zadowolona. Później posłała go do ogrodu, by zebrał zieloną fasolę. Wieczorem wydoił krowy i wykonał gospodarskie prace, z łatwością dostosowując się do zwyczajów domu. Wszystko to sprawiło, że serce Klementyny musiało nieco zmięknąć. — Nauczono go gdzieś pracy — przyznała niechętnie. — Jest bardzo grzeczny i układny, ale zbyt sprytny. W dodatku taki z niego Benson jak i ja. Kiedy zawołałam go „Benson”, przez dobrą chwilę patrzył na mnie tak, jakbym nazwała go Nabuchodonozorem. Kiedy nadeszła pora spania, panna Salome zabrała Chestera do białego i eleganckiego pokoiku, który zrobił głębokie wrażenie na chłopcu przyzwyczajonym do sypiania na strychach i w byle jakich komórkach. Po jakimś czasie panna Salome zajrzała do pokoju, aby zobaczyć, czy jest mu wygodnie. Stanęła nad łóżkiem ze świecą w ręku, patrząc z życzliwością na chudą, bystrą buzię na poduszce. — Mam nadzieję, że będzie ci się tu dobrze spało — powiedziała. — Przypominasz mi chłopczyka, który kiedyś tu sypiał. Dobranoc. Pochyliła się i pocałowała go w czoło. Nikt dotychczas nie całował Chestera, jak daleko sięgał pamięcią. Poczuł, że coś go dusi w gardle. Żałował, że nie powiedział pannie Salome całej prawdy o sobie. Może powiem jej rano, pomyślał, patrząc jak panna Salome wychodzi z pokoju. Po chwili zdecydował jednak, że tego nie zrobi. Był pewien, że nie pochwaliłaby jego ucieczki. Pewnie nalegałaby, żeby wrócił natychmiast do Upton, albo powiadomił ciotkę, gdzie przebywa i co robi. Nie, nie może jej powiedzieć. Klementyna wstawała zwykle wcześnie. Kiedy rano weszła do kuchni, zastała ogień rozpalony, a Chester był na podwórzu. Trzy spośród pięciu krów były już wydojone. — Hm! — mruknęła Klementyna z zadowoleniem. — Każda nowa miotła dobrze zamiata! Tego ranka dała mu do owsianki tłuste mleko, choć najemnicy dostawali zwykle chude. Zatrudniony na stałe robotnik Salome mieszkał w małym domku w dolinie. Wkrótce się pojawił, nadeszli też dwaj inni mężczyźni, zatrudnieni przez Salome do żniw. Martin, stały robotnik, spojrzał na Chestera z rozbawieniem. — Jak myślisz synku, co mógłbyś robić? — Wszystko — odpowiedział Chester dzielnie. — Jestem przyzwyczajony do pracy. — To prawda — szepnęła Klementyna na boku. — Jest cwany jak lis. Nie spuszczaj go z oczu. Chester wkrótce udowodnił, że potrafi również dobrze pracować w polu. W ciągu następnych pracowitych trzech tygodni nawet Klementyna musiała przyznać, że Chester zarabia uczciwie każdego centa swojej zapłaty. Jego niezmordowane nogi zawsze były w ruchu, a silne ramiona potrafiły dorównać w robieniu widłami najlepszym robotnikom. Po skończonej pracy w polu pomagał doić krowy i zbierał jajka. Sam podjął się obchodzenia budynków gospodarskich. Dbał, żeby zwierzęta miały ciepło na noc. — Piegowaty chudzielec został gdzieś dobrze przeszkolony — znów zauważyła Klementyna. Wzmianka o chudości już nie pasowała do Chestera, bo przybyło mu na wadze. Nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy. Ciężka praca w Upton i okropny tydzień spędzony w Montrose wydawały mu się złym snem. Tutaj, na złocistych polach Mount Hope pracował dobrowolnie. Mężczyźni polubili go i wkrótce stał się ich pupilem. Nawet Klementyna nieco złagodniała. Nie przestała być surowa i nadal ciskała w niego słowami jak pociskami. Chester szybko jednak zauważył, że Klementyna miała ostry język, ale złote serce. Była dla niego bardzo dobra i karmiła go obficie, oświadczając, że powinien nabrać ciała. — Razi mnie, kiedy widzę, że komuś sterczą kości. Dzięki Bogu, nie przywykliśmy do tego w Mount Hope. Możesz się uśmiechać Salome. Lubię go i przyznaję, że potrafi być użyteczny, ale nadal mu nie ufam. Starannie ukrywa swoją przeszłość. Tyle można z niego wycisnąć, ile wody z kamienia. Wiem coś o tym, bo próbowałam. Serce Chestera należało jednak w całości do panny Salome. Nikogo dotychczas nie kochał w swoim smutnym, krótkim życiu. Pokochał ją z całkowitym oddaniem. Zapomniał, że pracuje, aby zarobić pieniądze. Pracował, chcąc sprawić przyjemność pannie Salome. Była dla niego dobra i łagodna. W cieple atmosfery, którą tworzyła, odtajało jego serce. Co wieczór przychodziła pocałować go na dobranoc; byłby bardzo rozczarowany, gdyby kiedyś tego nie zrobiła. Panna Salome była wstrząśnięta, kiedy odkryła, że Chester nie modli się przed spaniem. Postanowiła nauczyć go prostej modlitwy, którą sama odmawiała jako dziecko. Chester odmawiał ją każdego wieczoru, odkąd dostrzegł, że sprawia jej tym przyjemność. Zrobiłby dla niej wszystko. Opowiadała mu często o Johnnym i dała mu w prezencie scyzoryk, który kiedyś był jego własnością. — Należał do dobrego, dzielnego chłopca — powiedziała. — A teraz, jak sądzę, jest w posiadaniu kogoś podobnego. — Nie jestem bardzo dobry — powiedział ze skruchą Chester. — Ale spróbuję być, panno Salome. Słowo daję, że spróbuję. Pewnego dnia Chester usłyszał, że panna Salome mówi o kimś, kto uciekł z domu. Nazwała go „niegodziwym, niewdzięcznym chłopcem”. Chester zaczerwienił się tak mocno, że jego piegi utonęły w morzu rumieńców i Klementyna oczywiście to zauważyła. Czy coś mogło umknąć tym jej srogim, czarnym oczom? — Czy myśli pani, że to zawsze jest złe, kiedy ktoś ucieka, panno Salome? — zapytał cicho. — To nigdy nie jest dobre — odparła zdecydowanie panna Salome. — Ale jeżeli był źle traktowany, krzyczano na niego i nie pozwalano mu chodzić do szkoły? — błagalnie zapytał Chester. Klementyna rzuciła pannie Salome, spojrzenie mówiące: „Jesteś ślepa jak kret, jeśli nie potrafisz właściwie tego odczytać”. Lecz panna Salome pozostała w błogiej nieświadomości. Nie przypuszczała ani przez chwilę, że Chester ma na myśli coś więcej niż ogólniki. — Nawet wtedy — odparła stanowczo. — Nic nie usprawiedliwia ucieczki z domu, szczególnie w przypadku Jarvisa Colemena. Nie zostawił nawet wiadomości, dokąd pojechał. Jego ciotka myślała, że utopił się w rzece. — Nie sądzę, żeby bardzo cierpiała, gdyby tak się stało — wtrąciła z sarkazmem Klementyna, nie spuszczając z Chestera oczu. Chester czuł się tak, jakby te oczy świdrowały w jego sercu i jakby wiedziała o nim wszystko. Kiedy sezon żniwny zbliżał się do końca, w serce naszego bohatera zaczął wkradać się niepokój. Gdzie teraz pójdzie? Nie mógł znieść myśli o opuszczeniu Mount Hope i panny Salome. Byłby zadowolony, gdyby mógł tu zostać i pracować, chociażby tak ciężko jak w Upton, tylko w zamian za dach nad głową i wyżywienie. Marzenia o zdobyciu majątku wydały mu się mało warte w porównaniu z mieszkaniem u panny Salome. — Myślę, że będę musiał ruszyć w drogę — powiedział sobie ze smutkiem. Pewnego dnia panna Salome odbyła z Klementyną naradę. Na koniec Klementyna oświadczyła tonem, jakiego się używa wobec rozkapryszonego dziecka: „Rób co chcesz. Gdybyś jednak skorzystała z mojej rady — choć nie spodziewam się tego — napisałabyś najpierw do kogoś w Upton i zebrała o nim jakieś informacje. To co mówi, wydaje się prawdziwe i nie można go na niczym przyłapać, bo zawsze trzyma się tego samego. Coś jednak za tym się kryje — zapamiętaj moje słowa Salome — za tym coś się kryje”. — Jest taki podobny do Johnniego — westchnęła panna Salome. — Według ciebie, jak sądzę, to go całkowicie usprawiedliwia — powiedziała Klementyna z pogardą. * W dniu, kiedy ostatnie, szeleszczące, złociste snopy zostały wniesione do wielkiej stodoły i ułożone pod sam dach, panna Salome wezwała Chestera do kuchni. Chester posłuchał wezwania z sercem pełnym rozpaczy. Czas jego pracy się skończył, teraz mu zapłacą i zostanie odprawiony. Co prawda, dziś rano Martin powiedział mu o pewnym gospodarzu z East Hopedale, który potrzebuje na jakiś czas chłopca do pomocy. Martin obiecał dopilnować, by Chester dostał tę pracę, jeżeli będzie chciał. To jednak nie wystarczyło, żeby Chester pogodził się z myślą o opuszczeniu Mount Hope. Panna Salome siedziała w swoim ulubionym, nasłonecznionym kącie kuchni. Klementyna poruszała się po całym pomieszczeniu ze zdwojoną energią, aż furkotała perkalowa spódnica. Jej cienkie, zaciśnięte usta wyrażały niezadowolenie. — Chester — odezwała się łagodnie panna Salome. — Dziś kończy się twoja praca. Chester skinął głową. Przez chwilę poczuł się tak, jak po wyjściu ze sklepu w Montrose, kiedy zachciało mu się płakać. Nie chciał jednak, żeby Klementyna zobaczyła jego łzy, choć nie miałby nic przeciwko temu, by je widziała panna Salome. — Co zamierzasz robić dalej? — zapytała panna Salome. — W East Hopedale jest człowiek, który potrzebuje kogoś do pracy. Martin uważa, że nadawałbym się. — To Jonas Smallman — powiedziała z namysłem panna Salome. — Mówią, że to surowy pracodawca. Być może nie powinnam tak mówić, bo za mało go znam. Czy nie zechciałbyś raczej zostać tu z nami na zimę? — Proszę pani, panno Salome — wyjąkał Chester. W tej samej chwili usłyszał, jak za jego plecami Klementyna parska i mruczy niezrozumiałe dla niego słowa: — Zauroczona. Zupełnie zauroczona. — Właściwie potrzebujemy chłopca do pomocy przez cały rok mówiła dalej panna Salome. — Martin ma za dużo ciężkiej pracy. Trzeba też zebrać jabłka. Jeżeli zechcesz zostać, będziesz miał mieszkanie, wyżywienie i ubranie w zamian za różne domowe prace i możesz pójść do szkoły. Na wiosnę zobaczymy, co będzie dalej. Jeżeli zechce zostać?!! Chester miał ochotę roześmiać się w głos. Oczy jaśniały mu radością, kiedy odpowiedział: — Och, panno Salome! Bardzo chętnie zostanę! Nie chciałem wcale odchodzić! Będę starał się robić wszystko, co pani zechce. Będę bardzo ciężko pracował. — Hm! — To oczywiście była Klementyna, która postawiła rondel z jabłkami na piecu z wymownym stuknięciem. — Nikt nigdy nie wątpił w twoją chęć do pracy. Szkoda tylko, że wszystko inne, co ciebie dotyczy, nie jest równie zadowalające. — Klementyno! — zawołała z wyrzutem panna Salome. — Objęła Chestera i przyciągnęła do siebie. — A więc wszystko ustalone, Chester. Teraz jesteś moim chłopcem i spodziewam się, że będziesz grzeczny. Jeszcze żaden chłopiec zapewne tak zdecydowanie nie postanowił być grzeczny jak Chester. Ten dzień był dla niego początkiem nowego życia. W następnym tygodniu zaczął chodzić do szkoły w Hopedale. Panna Salome dała mu wszystkie stare książki Johnniego i osobiście interesowała się jego nauką. Chester powinien czuć się bardzo szczęśliwy i z początku tak było, lecz gdy przeszły łagodne, jasne dni jesieni, jego szczęście przesłonił cień. Ciągle nurtowała go myśl, że oszukał pannę Salome, i która tak mu ufała. Nie był tym, za którego się podawał. Uważał, że panna Salome byłaby tym wstrząśnięta. Gdy w miarę upływu czasu coraz lepiej poznawał, ile wagi przywiązuje do honoru i prawdy, rosło jego zawstydzenie. Kiedy patrzyła na niego ufnymi oczami, Chester czuł się tak winny, jakby tym oszustwem umyślnie chciał jej wyrządzić krzywdę. Pragnął zdobyć się na odwagę, żeby powiedzieć o sobie całą prawdę. Co więcej, zaczął też uważać, że może mimo wszystko nie zrobił dobrze, uciekając od ciotki Harriet. Według zasad moralnych panny Salome, to co nieuczciwe, nie może być dobre. A Chester odtąd patrzył na świat oczami panny Salome. Był pewien, że Johnny nigdy by tak nie postąpił, a teraz główną ambicją Chestera było stać się równie dobrym i dzielnym chłopcem jak Johnny. To zaś było niemożliwe tak długo, jak długo ukrywał prawdę o sobie przed panną Salome. — Ten chłopak czymś się trapi — orzekła ta okropna Klementyna, która według Chestera potrafiłaby przejrzeć na wylot kamienny mur. — Nonsens! Co mogłoby go trapić? — zaprzeczyła panna Salome. Czuła się jednak odrobinę zaniepokojona. Ona też zauważyła, że Chester zamyśla się i często bywa nieobecny duchem. — No cóż, nie mam pojęcia. Nie sądzę, żeby obrabował bank, albo kogoś zamordował, ale czymś się martwi, to pewne. — W szkole idzie mu bardzo dobrze — zastanawiała się panna Salome. — Tak mówi nauczyciel. Poza tym bardzo chętnie się uczy. Nie mam pojęcia, czym mógłby się zamartwiać. Los chciał, że musiała pozostać w niepewności jeszcze przez dwa tygodnie. W tym czasie Chester walczył ze sobą, aż w końcu zwyciężył obawy. Zdecydował z ciężkim westchnieniem, że powie pannie Salome prawdę. Wiedział, że oznacza to powrót do Upton, do ciotki Harriet i do poprzedniego ciężkiego życia, ale nie chciał już dłużej niczego ukrywać. Pewnego popołudnia, po powrocie ze szkoły Chester wszedł do kuchni. Miał zaciśnięte usta, a jego szczęka wyglądała jeszcze bardziej kanciasto niż zwykle. Panna Salome robiła właśnie swoje słynne toffi, a Klementyna przędła na kołowrotku. — Panno Salome — zaczął Chester z rozpaczą. — Jeśli nie jest pani zbyt zajęta, to chciałbym pani coś powiedzieć. — O co chodzi? — zapytała panna Salome pogodnie, odwracając się do niego z łyżką zawieszoną w powietrzu nad kamiennym garnkiem. — Chodzi o mnie. Panno Salome ja… ja… nie powiedziałem pani całej prawdy o sobie. Muszę to teraz powiedzieć. Tak naprawdę to ja… nie nazywam się… Benson… i uciekłem z domu. — O Boże! — zawołała słabo panna Salome. Wrzuciła łyżkę do garnka i w ogóle tego nie zauważyła. — O Boże, Chester! — Wiedziałam — powiedziała triumfalnie Klementyna. — Wiedziałam i zawsze to mówiłam. Uciekłeś, tak? — Tak, proszę pani. Nazywam się Chester Benson Stephens i mieszkałem w Upton z ciotką Harriet Elwell. Ona nie jest właściwie moją krewną, tylko przyrodnią siostrą ojca. Ona… nie była dla mnie dobra i nie pozwalała mi chodzić do szkoły, więc uciekłem. — Ale, na miłość boską, Chester, czy nie wiedziałeś, że to jest bardzo złe? — zapytała zdumiona panna Salome. — Nie, wtedy tego nie wiedziałem. Ostatnio zacząłem myśleć, że może to nie było dobre. Jest mi naprawdę… przykro. — Więc jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko? — zapytała Klementyna. — Stephens, proszę pani. — A nazwisko panieńskie twojej matki? — Mary Morrow — odpowiedział Chester, zastanawiając się, o co chodzi. Klementyna zwróciła się do panny Salome tonem osoby zmuszonej zmienić opinię, do której bardzo się przywiązała. — Cóż, proszę pani, sądzę, że miała pani rację co do tego, że on przypomina Johnniego. Nigdy nie zauważyłam podobieństwa, ale możliwe, że ono istnieje, bo ten chłopak i Johnny są kuzynami. Ich matki były siostrami. — Ach, Klementyno! — wykrzyknęła panna Salome. — Proszę bardzo, może pani wykrzykiwać „Klementyno”. To niezwykły zbieg okoliczności. Nie robi to z was żadnych krewnych, bo kuzynostwo jest od strony matki. Fakt jest jednak faktem. Mary Morrow urodziła się i wychowała w Hopedale. Pojechała do Upton w tym samym czasie co ja i poślubiła tam Oliwiera Stephensa. Znałam jego ojca równie dobrze jak panią. — To cudowne — odparła panna Salome. Potem dodała jednak ze smutkiem. — To nie zmienia jednak faktu, że twoja ucieczka była czymś złym, Chester. — Opowiedz nam o tym — zażądała Klementyna, siadając na skrzyni z drewnem. — Siadaj chłopcze. Nie stój jak skazaniec. Opowiedz nam wszystko. Chester posłuchał wezwania i opowiedział o wszystkim po kolei. O ucieczce w nocy i o przygodach w Montrose. Panna Salome wydała pełen grozy okrzyk, kiedy usłyszała, że spał przez siedem nocy na stosie drewna, ale Klementyna słuchała w milczeniu, nie spuszczając oczu z bladej twarzy chłopca. Kiedy skończył, skinęła głową. — A więc znamy całą historię. Teraz już niczego nie ukrywasz. Lepiej było to opowiedzieć nam od razu, młody człowieku. Chester wiedział o tym, więc nie znalazł odpowiedzi. Panna Salome spojrzała na niego ze smutkiem. — Mimo wszystko nie zrobiłeś dobrze, uciekając — powiedziała stanowczo. — Z pewnością ciotka była surowa dla ciebie, ale dodawanie jednego zła do drugiego nie czyni dobra. — Tak, proszę pani. — Musisz wrócić do swojej ciotki — ze smutkiem ciągnęła panna Salome. Chester skinął głową. Bał się odezwać, żeby nie zawiódł go głos. Wówczas oburzona Klementyna uniosła się gniewem. — Cóż to za nonsens, Salome Whitney! Gdzie chcesz go odesłać? Znałam Harriet Elwell przed laty. Jeśli nic się nie zmieniła, to nie dziwię się, że Chester od niej uciekł. Sama bym mu to poradziła. Wracać, też coś! Zatrzymaj go tu, bo powinnaś to zrobić, a Harriet Elwell niech sobie szuka kogo innego do sztorcowania! — Klementyno! — zaprotestowała panna Salome. — Och, muszę powiedzieć, co myślę, Salome. Nikt inny się za Chesterem nie ujmie, jak widać. Masz do niego takie same prawa jak Harriet Elwell. Ona też nie jest jego krewną. Panna Salome była zakłopotana. Być może było coś w tym, co mówiła Klementyna. Z przykrością myślała też o wyjeździe Chestera. Gdy tak stał z zaczerwienioną twarzą i smutnym spojrzeniem, przypominał jej Johnniego bardziej niż kiedykolwiek. — Chester — odezwała się z powagą. — Pozostawiam decyzję tobie. Jeżeli uznasz, że powinieneś wracać do ciotki, to dobrze. Jeśli nie — zostaniesz tutaj. To było najcięższe ze wszystkiego. Chester wolałby, by nie kazano mu wybierać. Było to tak, jakby miał sam odciąć sobie rękę. Odezwał się jednak dzielnie. — Myślę, że powinienem wracać, panno Salome. Chcę też zwrócić pieniądze. — Ja też tak myślę, chociaż jest mi bardzo przykro. Pojadę z tobą do Upton. Wyjedziemy jutro. Jeżeli twoja ciotka zgodzi się, żebyś ze mną został, możesz tu wrócić. — Rzeczywiście! — odezwała się kwaśno Klementyna. — Kto zgodzi się zrezygnować z takiego chłopca jak Chester, dobrego robotnika, tak grzecznego i uprzejmego jak nikt? Już to widzę. Toffi się przypaliło i przywarło do garnka, ale co tam! Mam tylko nadzieję, Salome Whitney, że kiedy znów zechcesz przyjąć jakiegoś chłopca, to zanim pozwolisz, żeby ktoś się do niego przywiązał, najpierw upewnisz się, że rzeczywiście chcesz go mieć. Nie znoszę, kiedy ktoś rozdziera mi serce. Klementyna porwała garnek i znikła w spiżarni w oparach ostrego, gryzącego dymu. Tej nocy Mount Hope było bardzo smutnym miejscem. Panna Salome ciężko wzdychała, przygotowując się do jutrzejszej podróży. Klementyna chodziła z twarzą jeszcze bardziej posępną niż zwykle. Chester natomiast poszedł do swojego pokoiku i płakał długo w poduszkę. Nie dbał już o dumę, płakał i nawet nie udawał, że jest inaczej, kiedy panna Salome weszła, żeby trochę z nim posiedzieć i porozmawiać. Ta rozmowa pocieszyła Chestera. Zrozumiał, że cokolwiek się stanie, zawsze będzie miał przyjaciół w pannie Salome i — tak, to prawda — również w Klementynie. Chester nie wiedział, że gdy zasnął ze śladami łez na brązowych policzkach, Klementyna weszła ze świecą w ręce i pochyliła się nad nim z wyrazem niemal macierzyńskiej czułości na twarzy. Było późno i unosił się wokół niej zapach toffi. Długo po tym, jak panna Salome poszła do łóżka, Klementyna siedziała jeszcze w kuchni, żeby przyrządzić nową porcję toffi dla Chestera na drogę. — Biedne, kochane dziecko — powiedziała, delikatnie ujmując jeden z jego mocno zakręconych loków. — Ona nie wie, gdzie cię posyła, bo inaczej nie zrobiłaby tego. Nie mówiłeś nic złego o swojej ciotce i Salome pomyślała, że ona jest tylko trochę nerwowa, ale ja się wszystkiego domyśliłam. Panna Salome i Chester wyruszyli wcześnie rano. Mieli jechać do Montrose końmi, zostawić tam wóz i wsiąść na statek do Belltown. Chester pożegnał się serdecznie z pokoikiem, długą, białą kuchnią oraz gospodarskimi budynkami. Kiedy wsiadał na wóz, Klementyna włożyła mu do rąk dużą torbę pełną toffi. — Do widzenia, Chester. Pamiętaj, że cokolwiek się stanie, jestem twoją przyjaciółką. Potem wróciła do kuchni i rozpłakała się. Dobra Klementyna o czułym sercu i niewyparzonej gębie usiadła i rozpłakała się. Był wspaniały dzień na podróż. Rześki, jasny i słoneczny. Ale ani Chester, ani panna Salome nie byli w stanie się nim cieszyć. Podróżowali tą samą trasą, którą Chester uciekał i wieczorem dotarli do Belltown. Tu zanocowali i rano wsiedli do pociągu jadącego do stacji Roxbury, gdzie panna Salome wynajęła konie od właściciela sklepu, aby dostać się do Upton. Kiedy wjechali na dziedziniec Elwellów, Chester poczuł ucisk w sercu. Jakże dobrze znał to miejsce! Panna Salome przywiązała wynajęte konie i wzięła Chestera za rękę. Podeszli do drzwi i zapukali. Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęła przed nimi pani Elwell. Pewnie widziała ich wcześniej z okna, bo nie okazała żadnego zdziwienia na widok Chestera. Nie powiedziała słowa, tylko stała nieruchomo przed nimi. Jak ta kobieta okropnie wygląda! — pomyślała panna Salome. Odezwała się jednak uprzejmie: — Czy mam przyjemność z panią Elwell? — Tak, to ja — odparła nieprzyjaźnie dama. — Przywiozłam pani bratanka — ciągnęła panna Salome, kładąc rękę na skulonym ramieniu Chestera, aby dodać mu odwagi. — Zatrudniałam go przez jakiś czas w moim gospodarstwie w Hopedale, ale do wczoraj nie wiedziałam, że uciekł od pani. Kiedy powiedział mi o tym, pomyślałam, że powinien zaraz wrócić i oddać pani te cztery dolary. On też tak uważał. A więc przywiozłam go. — W takim razie mogła sobie pani oszczędzić kłopotu! — krzyknęła przenikliwie pani Elwell. Jej czarne oczy zabłysły gniewem. — Skończyłam z nim i nie chcę żadnych pieniędzy. Uciekł, jak była robota i myśli, że może teraz wrócić, kiedy wszystko jest zrobione, by leniuchować całą zimę, tak? Nie przekroczy progu mojego domu! — Na pewno nie przekroczy! — krzyknęła panna Salome, dochodząc do głosu. Jej łagodna natura doznała silnego wstrząsu wobec braku serca widocznego w twarzy i głosie pani Elwell. — Na pewno nie! — krzyknęła ponownie. — Nie zabraknie mu domu, jak długo będę go miała. Chodź Chester, wracamy do domu. — Wszystkiego najlepszego — pożegnała ich z sarkazmem pani Elwell. Panna Salome pożałowała swojej ostrej odpowiedzi. Obawiała się, że nie wypadła zbyt godnie. Mimo to przez moment było jej żal, że nie ma tu Klementyny. Pomyślała nieco złośliwie, że z przyjemnością posłuchałaby wymiany zdań między panią Elwell a swoją starą służącą. — Przepraszam pani Elwell, jeśli użyłam jakichś niestosownych słów — powiedziała z godnością. — Sprowokowała mnie pani do tego swoimi uwagami. Życzę dobrego dnia. Pani Elwell zatrzasnęła drzwi. Panna Salome poprowadziła Chestera do bramy, mając policzki bardziej zaróżowione niż zwykle, odwiązała konie i wyjechała z podwórza. Nie ośmieliła się odezwać do oszołomionego chłopca, zanim nie wyjechali na główną drogę. — Co za okropna kobieta! — zawołała w końcu. — Nie dziwię się doprawdy, Chester, że uciekłeś! Choć pamiętaj, mimo wszystko uważam, że to nie było dobre. Bardzo się cieszę, że nie chciała cię przyjąć. Teraz jesteś mój. Mów do mnie ciociu Salome. Wio, koniki! Chester był zbyt szczęśliwy, żeby mówić. Nigdy w życiu nie czuł się tak szczęśliwy i przepełniony wdzięcznością. Dotarli do domu wieczorem następnego dnia, gdy czerwone słońce zachodziło za wielkie klonowe drzewa na wzgórzu. Gdy wjechali na podwórko, w drzwiach obory stała Klementyna. Chester pomachał jej radośnie ręką. — Chwała Bogu! — powiedziała Klementyna. Postawiła wiadro i wybiegła na drogę. Chwyciła Chestera, gdy zeskakiwał z wozu i mocno go uścisnęła. — Tak się cieszę, że znowu cię widzę. — Wrócił już na zawsze — oznajmiła panna Salome. — Chester, idź na górę i zabierz się do lekcji na jutro. SEKRET DOVIE Wiem coś, wiem coś, wiem coś… ale nie powiem — zanuciła Dovie Johnson, kołysząc się na samej krawędzi nabrzeżnej skarpy. Jane, widząc to, zadrżała, jednak ewolucje Dovie były dla niej w jakiś sposób fascynujące. Obawiała się, że Dovie pewnego dnia spadnie i co wtedy? Dovie jednak nigdy nie spadała. Szczęście jej nie opuszczało. Jane fascynowało wszystko, co Dovie robiła i mówiła. Zazwyczaj te dwie rzeczy różniły się od siebie, lecz niedoświadczona i łatwowierna Jane nie miała o tym pojęcia. Dovie wiedziała dużo więcej od Jane, bo miała jedenaście lat i spędziła w Bartibog całe życie, a ośmioletnia Jane mieszkała tu dopiero od roku. Dovie uważała, że tylko w Bartibog ludzie coś wiedzą. Co można wiedzieć o życiu, kiedy jest się zamkniętym w mieście? Poza tym Dovie znała tyle sekretów i nigdy ich nie zdradzała, a Jane usychała wręcz z ciekawości. Sekrety muszą być takie cudowne, tajemnicze i piękne. Jane nie miała żadnego. O wszystkim co wiedziała, wiedzieli również inni: mama, ciocia Helena i wuj George. Sekret nie jest sekretem, jeśli wie o nim więcej niż dwoje ludzi. Tak przynajmniej twierdziła Dovie. Gdyby tylko Dovie zdradziła jej ten jeden jedyny, to by wystarczyło. Chociaż jednak prosiła i błagała, Dovie nie chciała się zgodzić. Marszczyła swój gruby nos, robiła ważną minę i oświadczała, że Jane jest za młoda, aby mieć tajemnice. Doprowadzało to Jane do szału. — Powiedziałabyś komuś, nie mogłabyś wytrzymać — szydziła Dovie. — Na pewno nie! Wytrzymałabym! — krzyknęła Jane. — Och Dovie, proszę cię, zdradź mi tylko jeden jedyny. Znasz ich tak wiele. Mogłabyś mi jakiś odstąpić. Nagle coś przyszło Jane do głowy: — Jeśli powiesz mi sekret, dam ci sześć jabłek. Tajemnicze, bursztynowe oczka Dovie zabłysły. Jabłka miały swoją cenę w Bartibog, gdzie jest niewiele sadów. Lawrence’owie mieli mały sad, w którym sierpniowe jabłka dojrzewały wcześniej niż pozostałe w okolicy. — Sześć żółtych jabłek z tego drzewa w południowo–zachodnim rogu? — próbowała dobić interesu Dovie. Jane skinęła głową i zaczęła szybko oddychać z emocji. Czy możliwe, by Dovie naprawdę zdradziła jej cudowną tajemnicę? — Czy ciocia ci pozwoli? — chciała wiedzieć Dovie. Wszyscy w Bartibog wiedzieli, że pani Lawrence jest skąpa i żałuje nie tylko jabłek. Jane znów skinęła głową, lecz z widocznym wahaniem. Nie była tego wcale pewna. Ciocia Helena dawała jej jedno jabłko dziennie dla zdrowia. Ale sześć na raz, to co innego. Dovie wyczuła niezdecydowanie. — Będziesz musiała przynieść mi te jabłka wcześniej, zanim powiem ci cokolwiek — oznajmiła stanowczo. — Jeśli nie, nie będzie żadnych sekretów. — Być może nie dostanę ich od razu — powiedziała Jane z zapałem — ale zdobędę je za tydzień. Jane wpadła na następujący pomysł. Nie będzie jadła swoich jabłek „dla zdrowia”. Postara się je odkładać, aż uzbiera sześć. Może zachoruje, ale co z tego? Lubiła doktora Nicholasa, który przychodził do niej, kiedy była chora. Był rumiany, wesoły i miał iskrzące się humorem oczy. Powiedział mamie i cioci Helenie — szczególnie cioci Helenie, że Jane powinna przebywać na słońcu całe lato, a do jesieni będzie zdrowa. — No cóż, przemyślę to — powiedziała z powątpiewaniem Dovie — Nie miej wielkich nadziei. Chyba, mimo wszystko, nie zdradzę ci żadnego sekretu. Jesteś za młoda, już ci mówiłam tysiąc razy. — Jestem starsza, niż byłam w zeszłym tygodniu — odparła błagalnie Jane. — Och, Dovie, masz tak wiele ślicznych sekretów. Możesz podarować mi jeden. Nie bądź taka skąpa. — Mam chyba prawo do sekretów — zauważyła Dovie zdecydowanie. — Znajdź sobie sama jakiś, skoro chcesz go tak bardzo mieć. — Nie wiem jak — krzyknęła zrozpaczona Jane. — To takie cudowne mieć sekret. — O tak, to wspaniałe — zgodziła się Dovie. — Mówię ci Jane, życie jest nic niewarte bez sekretów. Sześć jabłek to niewielka zapłata za jeden sekret. Gdybyś mi dała ten złoty łańcuszek… — Nie mogę — powiedziała żałośnie Jane. — Nie jest właściwie mój. Należy do mamy, choć pozwala mi go czasami nosić. Dostała go od ojca, krótko przed jego śmiercią. To niemal wszystko co ma z biżuterii. — Pewnie. Wiem, że twoja matka i ty jesteście biedne jak myszy kościelne — zgodziła się Dovie. — Mama mówi, że nie ma pojęcia, co by się z wami stało, gdyby ciocia Helena nie zabrała was, kiedy twoja mama zachorowała. O rany, ależ ona była wściekła, że musiała to zrobić. Powiedziała mamie, że ona i George mają zaledwie tyle, aby starczyło dla nich. Powiedziała, że kiedy tylko Hester — to znaczy twoja matka… — Wiem, jak moja mama ma na imię — zauważyła Jane, nieco urażona. Sekret to sekret, ale są pewne granice. — No więc ciotka Helena powiedziała, że kiedy tylko Hester wyzdrowieje, będzie musiała wrócić do pracy. Gdzie twoja mama pracowała w mieście? — Uczyła w szkole — odparła Jane — i robiła to dobrze. Ale co z sekretem? Zdradzisz mi go, prawda, Dovie? — Zobaczymy, kiedy przyniesiesz te jabłka — tyle tylko raczyła powiedzieć Dovie. Skoro dotychczas Jane nawet tyle nie mogła od niej uzyskać, teraz więc nie traciła nadziei. Kiedy Dovie odeszła, Jane długo jeszcze siedziała na nabrzeżu. Lubiła tak siedzieć i patrzeć, jak rybackie łodzie wchodzą i wychodzą z portu. Czasami jakiś statek wypływał w morze do dalekich, pięknych krajów. Daleko, daleko… Jane powtarzała te słowa z zachwytem. Brzmiały czarodziejsko. Czuła, że sama chciałaby popłynąć statkiem. Przez błękitny port, obok tajemniczej ławy piaszczystych wydm i punktu widokowego, który o zachodzie słońca stawał się tajemniczym strażnikiem zatoki; daleko, daleko, poprzez błękitne i zamglone letnie morze. Siedząc tak na starym zapadającym się klifie, Jane przelatywała na skrzydłach wyobraźni cały świat. Tego popołudnia Jane nie mogła jednak myśleć o niczym poza sekretem. Odkąd przyjechała do Bartibog, Jane i Dovie bawiły się razem. Gdy Jane spotkała Dovie po raz pierwszy, ta szepnęła: — Ja coś wiem. To najbardziej intrygujące zdanie w świecie. Od tego momentu Jane stała się pokorną i pełną podziwu nieodłączną towarzyszką Dovie. Dovie nawet dość ją lubiła. — Jest nieszkodliwa, choć trochę głupiutka — mówiła do innych dziewcząt w Bartibog, które Jane niewiele obchodziła. Czy Dovie rzeczywiście zdradzi jej swój sekret? I jaki on będzie? Oczywiście piękny. Sekrety zawsze są piękne. Może Dovie przeszła na drugą stronę lustra jak Alicja, albo widziała maleńką wróżkę, leżącą w kwiecie lilii na stawie, który należy do jej ojca. Może widziała łódź płynącą rzeką, ciągniętą na srebrnych łańcuszkach przez białe, majestatyczne łabędzie. Albo było to coś, co powiedziały jej ptaki, albo może była na księżycu… Biały i delikatny księżyc wisiał nad piaszczystymi wydmami. Niedługo zacznie jaskrawo błyszczeć. Jane uwielbiała księżyc. Uwielbiała o nim marzyć. Był to srebrny świat wyobraźni, w którym prowadziła tajemnicze, wyśnione życie. Nigdy nie mówiła o tym nikomu, nawet mamie, a więc i ona miała swój cudowny sekret, gdyby tylko potrafiła to dostrzec. Może Dovie poznała księżniczkę, albo zwykłą dziewczynkę — księżniczki były raczej rzadkością w Bartibog — która została zamieniona przez czarownicę w ropuchę. Ale nie, Jane zadrżała, to nie byłoby piękne, a sekrety zawsze są piękne. Dovie na pewno zdradzi jej jakiś. Ależ to cudowne! Była szczęśliwa na samą myśl o tym, tak że nawet gniewna mina ciotki Heleny, gdy Jane spóźniła się na kolację, nie mogła tego szczęścia przyćmić. Ciotka Helena gniewała się zawsze. Jane pomyślała, że ciotka będzie miała wiele powodów do zadowolenia, kiedy mama na tyle wyzdrowieje, żeby wrócić do miasta i uczyć. Jane czuła, że mamę też to zadowoli. Zawsze była miła i nigdy nie odpowiadała, kiedy ciotka Helena mówiła coś nieprzyjemnego. Jane niezbyt przejmowała się, gdy ciotka mówiła nieprzyjemne rzeczy do niej, ale nie cierpiała, jak mówiła je do matki. Mama była taka kochana, śliczna i droga, i słaba. Ciotka Helena zawsze szydziła z niej z tego powodu. Słabość to chyba coś złego, choć Jane nie wiedziała dlaczego. Sama też nie czuła się silna. — Ale jak może być inaczej? — słyszała ciotkę Helenę mówiącą do wuja George’a. — Jej matka nie ma silnej budowy. Beverly nie powinien się z nią ożenić. A jakie dziewczyny mógł mieć! Jane lubiła wyobrażać sobie dziewczyny, które ojciec mógł mieć. Jedna z nich zostałaby pewnie jej matką. Ależ to okropne, nikt nie mógł być jej matką z wyjątkiem mamy! To po prostu nie do pomyślenia. — Chyba Dovie Johnson zdradzi mi jakiś sekret — zwierzyła się mamie tej nocy, kiedy kładziono ją do łóżka. — Oczywiście nie będę mogła ci go powtórzyć, bo sekret powinny znać tylko dwie osoby. Czy zgadzasz się? — Oczywiście — powiedziała mama bardzo rozbawiona. Dovie Johnson zawsze ją śmieszyła. George mówił, że to mała diablica, a Helena nie zgadzała się, żeby Jane z nią się zadawała, choć uważała, że Johnsonowie to bardzo przyzwoita rodzina. Nie było jednak nikogo innego do zabawy z Jane, a ona tak bardzo poszukiwała towarzystwa Dovie. Przez tydzień Jane odmawiała sobie codziennie jabłka. Kiedy ciotka dawała jej jabłko — niechętnie jak wszystko — Jane wychodziła, pozornie po to, żeby je zjeść. W rzeczywistości chowała je do pudełka w spichlerzu. Sprawdzała, czy nie mają jakiejś skazy albo plamki — takie jabłka nie trzymały się długo. Kiedy w następną sobotę rano spotkała się z Dovie na nabrzeżu, miała sześć jabłek bez żpdnej plamki. — Oto jabłka — powiedziała bez tchu. — Teraz zdradź mi sekret. Dovie spojrzała pogardliwie na jabłka. — Są małe — zauważyła. Nadzieja Jane osłabła. — Wszystkie są małe w tym roku — powiedziała drżącym głosem. Dovie zacisnęła usta. — Powiem ci sekret innym razem. — Nie chcę innym razem — krzyknęła Jane. — Miała taki charakter, że nic nie drażniło jej bardziej niż niesprawiedliwość. — Umowa jest umową. Chciałaś sześć jabłek za sekret. Oto jabłka, ale nie ugryziesz nawet kawałeczka, jeżeli nie powiesz mi sekretu. — Bardzo dobrze — powiedziała Dovie znudzonym głosem. — Tylko nie wiń mnie, jeżeli ci się nie spodoba. Przysięgnij, że jak Boga kochasz, nigdy nikomu nie powtórzysz. — Oczywiście, że nie. Inaczej cóż to byłby za sekret. — Więc słuchaj… — zaczęła Dovie. Jane zamieniła się w słuch. Słuchała woda unosząca się wokół molo, słuchały wzgórza wokół portu — tak — przynajmniej wydawało się Jane. Słuchał cały świat. Drżała z zachwytu: — nareszcie usłyszy sekret. — Czy znasz Thomasów znad Ujścia? — zapytała Dovie. — Rodzinę Sześciopalczastego Thomasa? Jane przytaknęła. Oczywiście, że znała, albo raczej słyszała o nich. Wuj George kupował tam ryby. Co oni mieli wspólnego z sekretem? — I znasz Ellen Thomas? — ciągnęła Dovie. Jane widziała raz Ellen, kiedy Sześciopalczasty przywiózł ją kiedyś na wozie z rybami. Niezbyt ją lubiła. Ellen była mniej więcej w jej wieku, miała czarne jak smoła włosy uczesane w ogon i zuchwałe, czarne oczy. Pokazała Jane język. — A więc — Dovie zaczerpnęła powietrza — oto sekret. Ty jesteś Ellen Thomas, a ona jest Jane Lawrence. Jane wpatrywała się w Dovie osłupiała. Nie miała najmniejszego pojęcia, o co Dovie chodzi. To, co powiedziała, nie miało sensu. — Ja?… co masz na myśli? — To proste — Dovie uśmiechnęła się z politowaniem. — Ty i ona urodziłyście się tej samej nocy. To było wtedy, kiedy twój tata i twoja mama mieszkali w domku na cyplu koło portu, a tata pracował dla Billigów. Niania zabrała cię do Thomasów i włożyła do kołyski Ellen, a Ellen zaniosła do twojej mamy. Nikt nie dostrzegł różnicy. Zrobiła to, bo nienawidziła twojej mamy. Chciała twojego tatę dla siebie. W ten sposób zemściła się. Nikt oprócz niej o tym nie wiedział. Dlatego tak naprawdę jesteś Ellen Thomas i powinnaś mieszkać przy Ujściu, a biedna Jane Lawrence powinna przebywać u wuja George’a zamiast u swojej macochy, która ją bije. Jane uwierzyła w każde słowo tej nieprawdopodobnej bajdy. Ani przez moment nie wątpiła w prawdziwość historyjki Dovie. Patrzyła na Dovie wzrokiem pełnym bólu i rozczarowania. To… to był ten piękny sekret! — Jak się o tym dowiedziałaś? — szepnęła suchymi wargami. — Niania powiedziała mi na łożu śmierci — oznajmiła uroczyście Dovie. — Przypuszczam, że dręczyły ją wyrzuty sumienia. Nigdy nie powtórzyłam tego nikomu. Kiedy potem spotkałam Ellen Thomas, to znaczy Jane Lawrence, dobrze się jej przyjrzałam. Ma takie same uszy jak twoja mama i taką samą ciemną cerę. Ty masz niebieskie oczy i jasne włosy. Nie sądzę, żeby teraz można było coś na to poradzić. Często myślałam jednak, że to nie w porządku. Masz takie łatwe życie, twoja mama rozpieszcza cię jak lalkę, a biedna El… Jane nosi łachmany i często nie ma co jeść. Sześciopalczasty bije ją, kiedy przychodzi do domu pijany. Słowo daję, te jabłka są pyszne. — Dovie ugryzła potężny kawał jabłka. — Jeżeli dasz mi następnych sześć w przyszłym tygodniu, zdradzę ci jeszcze jeden sekret. — Nie chcę słyszeć nic więcej — krzyknęła z wściekłością Jane. Nie mogła zapomnieć tego, co usłyszała. Ból był dla niej nie do zniesienia. — Nienawidzę cię za to, że mi to powiedziałaś. Dovie wzruszyła ramionami. — Powiedziałam, że może ci się nie spodobać. Dokąd idziesz? Jane, blada i oszołomiona, wstała. — Do domu, powiedzieć mamie — wymamrotała żałośnie. — Nie wolno ci, nie możesz. Pamiętaj! Przysięgłaś, że nikomu nie powiesz! — krzyknęła Dovie. — Jeśli to zrobisz, dopadnie cię Czarny Człowiek! Jane nie wiedziała, kim jest Czarny Człowiek i nic ją to nie obchodziło. Ale to prawda, obiecała zachować tajemnicę, a mama mówiła, że nie wolno łamać obietnic. — Chyba też pójdę do domu — rzekła Dovie, której nie podobał się wyraz twarzy Jane. Zabrała jabłka i oddaliła się biegiem, a jej gołe, zakurzone nogi migały na starym nabrzeżu. Zostawiła za sobą dziecko o złamanym sercu, siedzące na ruinach swojego małego świata. Dovie to nie obchodziło. Jane była tak głupia, że nabieranie jej nie stanowiło żadnej frajdy. Jane siedziała na nabrzeżu bardzo długo. Oślepła od łez, zmiażdżona, zrozpaczona. Nie była dzieckiem mamy, lecz dzieckiem Sześciopalczastego Jimmiego, którego zawsze w głębi serca okropnie się bała, z powodu jego sześciu palców. Nie mogła już mieszkać z mamą, być przez nią kochana. Och! Jane żałośnie jęknęła. Mama nie kochałaby jej, gdyby się dowiedziała. Całe jej serce należałoby do Ellen Thomas. A przecież to ona, ona, — Jane Lawrence, była Ellen Thomas. Jane przyłożyła rękę do czoła. — Kręci mi się w głowie — jęknęła. — Dlaczego nic nie jesz? — zapytała ostro ciotka Helena przy obiedzie. — Czy nie byłaś za długo na słońcu, kochanie? — indagowała ją zaniepokojona mama. — Boli cię głowa? — Ta…ak — odpowiedziała Jane. Coś strasznie ją bolało, ale to nie była głowa. Czy kłamała? A jeśli to było kłamstwo, to ile razy jeszcze będzie musiała skłamać? Jane wiedziała, że nie będzie już w stanie nigdy jeść — nigdy, dopóki będzie ukrywać ten straszny sekret. Wiedziała też, że nie mogłaby powiedzieć nic mamie. Nie tyle z powodu obietnicy; słyszała, jak ciotka Helena mówi, że złej obietnicy lepiej nie dotrzymać, ale ponieważ złamałaby mamie serce. Miała pewność, że to bardzo by ją zabolało. Przypomniała sobie, jak kiedyś słyszała mamę płaczącą w nocy. Nie mogła tego zapomnieć. Nie wolno jej nigdy zdradzić tego nikomu. Ale przecież była jeszcze Ellen Thomas. Jane nie chciała nazywać jej Jane Lawrence. Myślenie o niej w ten sposób sprawiało, że czuła się okropnie. Jakby zupełnie przestawała istnieć. Jeśli nie była Jane Lawrence, to była nikim. Nie chciała być Ellen Thomas. Lecz myśl o Ellen Thomas jej nie opuszczała. Przez tydzień Jane czuła się przez nią osaczona. Okropny tydzień, podczas którego mama zamartwiała się na śmierć, ponieważ Jane nie chciała jeść ani bawić się z Dovie Johnson tylko — jak powiedziała z pogardą ciotka Helena — snuła się z miejsca na miejsce. Mama chciała posłać po doktora Nicholasa, ale on wyjechał na wakacje. Jego praktykę przejął jakiś obcy lekarz, wynajmujący pokój w Hotelu Portowym, a ciotka Helena nie pochwalała wizyt obcych lekarzy. Jane często przedtem zastanawiała się, dlaczego doktor Nicholas wyjeżdżał na wakacje, skoro tylu ludzi przyjeżdżało do Bartibog, aby je tu spędzić. Teraz jednak Jane nie zastanawiała się nad niczym poza jednym, okropnym pytaniem, które zaprzątało jej skołataną głowę. Czyż Ellen Thomas nie powinna odzyskać tego, do czego ma prawo? Czy to sprawiedliwe, aby ona, Jane Lawrence — Jane zapamiętale trwała przy swojej tożsamości — posiadała wszystkie te rzeczy, które odebrano Ellen? Jane była rozpaczliwie pewna, że to niesprawiedliwe. Gdzieś w głębi jej duszy tkwiło silne poczucie sprawiedliwości i uczciwości. Zaczynała jej coraz bardziej ciążyć myśl, że należy powiedzieć o wszystkim Ellen. Nie sądziła, że mamie zrobi to aż tak wielką różnicę. Oczywiście, zdenerwuje się na początku, ale gdy tylko się dowie, że to właśnie Ellen jest jej własnym dzieckiem, pokocha ją całym sercem, a Jane przestanie się dla niej liczyć. Będzie całowała Ellen, a kiedy o zmierzchu znad morza nadciągnie mgła, zaśpiewa jej ulubioną piosenkę Jane: Widziałam w dali statek, wiatr w jego żagle wiał, Prezenty na pokładzie prześliczne dla mnie miał. Jane często rozmawiała z mamą o tym, jak ich statek wejdzie do portu. Lecz teraz prezenty dostanie Ellen Thomas. Nadszedł dzień, kiedy Jane nie mogła już tego dłużej znieść. Musiała zrobić to, co należało. Pójdzie do Ujścia — to tylko mila drogi — i powie Thomasom prawdę. Oni powiedzą wszystko mamie. Jane czuła, że sama po prostu nie jest w stanie tego zrobić. Poczuła się odrobinę lepiej, gdy podjęła tę decyzję, lecz było jej bardzo, bardzo smutno. Próbowała zjeść coś na kolację, ponieważ to miał być ostatni posiłek, który jadła z mamą. — Zawsze będę nazywać ją mamą — pomyślała z rozpacz — A Sześciopalczastego Jimmiego nigdy nie nazwę ojcem. Będę prostu mówić do niego z szacunkiem: Panie Thomas. Z pewnością nie będzie miał nic przeciw temu. Miała jednak tak ściśnięte gardło, że nie mogła jeść. Mama znowu nadmieniła nieśmiało, że chciałaby zawołać lekarza z hotelu. — Doktor Nicholas wraca w przyszłym tygodniu — oznajmiła ciotj ka Helena. — Nic nie wiemy o tym lekarzu z hotelu, nie znamy nawę jego nazwiska. Poza tym z pewnością wystawi nam bardzo wysoki rachunek. Nie ma pośpiechu. Zawsze zamartwiasz się z powodu Jane. Ona za dużo biega. Jest przemęczona, nic więcej. — Ostatnio wcale dużo nie biegała — zauważyła mama, przeciw?] stawiając się ciotce Helenie, co należało do rzadkości. Jej oczy błyszczały, a na miękkich, okrągłych policzkach, taks długo bladych, pojawiły się rumieńce. Jane spojrzała na mamę, jakby dostrzegła ją po raz pierwszy. Przedtem widziała w niej po prostu matkę — kogoś, kto cię przytula, całuje, opiekuje się tobą i pociesza. Nagle stała się zupełnie inną osobą. Przecież mama jest ładna, bardzo ładna. Ma piękne, łagodne, ciemne oczy o długich rzęsach, piękne czarne włosy układające się w małe fale wokół twarzy. Czarne włosy! Serce Jane przeszył kolejny ból. Ellen Thomas miała czarne włosy. To oczywiste. Czyż nie była córką mamy? Jane miała jasne włosy — jak Beverly. Tak mawiała ciotka Helena, ale niestety, nigdy w obecności Jane. Nic nie wynikło z tego drobnego sprzeciwu mamy. Ciotka Helena nie ustąpiła. Jane wiedziała, że mama musi zachować cierpliwość do momentu, kiedy będzie tak silna, by wrócić do pracy. * Jane wyszła zaraz po kolacji. Musi pójść, zanim się ściemni, bo inaczej opuści ją odwaga. Mama i ciotka Helena myślały, że idzie na nabrzeże, aby pobawić się z Dovie. Lecz dzielna, nieugięta Jane minęła nabrzeże i ruszyła drogą do portu. Nie czuła się wcale jak bohaterka. Przeciwnie, wstydziła się bardzo, ponieważ tak trudno przychodziło jej zrobić to, co właściwe i uczciwe, tak trudno przestać nienawidzić Ellen Thomas i nie bać się Sześciopalczastego Jimmiego, tak trudno powstrzymać się od zawrócenia biegiem do mamy. Wieczór był ciemny. Nad morzem wisiały ciężkie, czarne chmury. Od czasu do czasu nad portem i ciemnymi, zalesionymi wzgórzami poza nim, pojawiały się błyskawice. Wioska rybacka przy Ujściu zalana była czerwonawym światłem, wymykającym się spod nisko zawieszonych chmur. Na piasku bawiło się kilkoro dzieci. Popatrzyły ciekawie na Jane, kiedy przystanęła, aby zapytać o dom Sześciopalczastego Jimmiego. — To ten, tam — wskazał chłopiec. — Czego chcesz od niego? — Dziękuję — powiedziała Jane i odwróciła się. — Co to za maniery! — wrzasnęła jakaś dziewczyna. — Tak zadziera nosa, że nie odpowie na grzeczne pytanie! Chłopak zastąpił jej drogę. — Widzisz ten dom, za domem Thomasów? Jest pełen szczurów. Zamknę cię tam, jeżeli nie powiesz mi, czego chcesz od Sześciopalczastego Jimmiego. — No, zachowuj się jak dama — powiedziała wyzywająco dziewczynka. — Jesteś z Bartibog, a tam wszyscy mają się za Bóg wie co. Odpowiedz na pytanie Billa. — Jeśli nie, to uważaj — odezwał się inny chłopak. — Będę topić kocięta i ciebie też mogę wrzucić do wody. — Jeżeli dasz mi dziesiątaka, sprzedam ci ząb — wyszczerzyła zęby rudowłosa dziewczyna. — Wyrwali mi wczoraj. — Nie mam dziesiątaka i nie potrzebuję twojego zęba — odparła Jane, zbierając się na odwagę. — Zostawcie mnie w spokoju. — Nie mam zamiaru cię słuchać! — powiedziała rudowłosa. Jane zaczęła biec. Chłopak od szczurów wystawił stopę i podciął jej nogi. Upadła na pofałdowany przypływem piasek. Pozostali wyli za śmiechu. Nagle ktoś wykrzyknął. — Wchodzi łódź Smutnego Jacka. Wszyscy pobiegli w tamtą stronę. Jane podniosła się. Jej sukienka była oblepiona piaskiem, a pończochy brudne. Lecz prześladowcy zniknęli. Czy to będą kiedyś jej koledzy do zabawy? Nie wolno płakać, nie wolno. Wdrapała się na rozklekotane drewniane stopnie, prowadzące do domu Jimmiego. Tak jak wszystkie portowe domy, dom Jimmiego wzniesiono na drewnianych klocach, z powodu niezwykle wysokich przypływów, a przestrzeń pod nim wypełniał stos połamanych naczyń, pustych puszek, starych sieci na homary i różnych innych rupieci. Drzwi były otwarte i Jane mogła zajrzeć do kuchni, jakiej jeszcze w życiu nie widziała. Naga, zadeptana podłoga, zlew pełen brudnych naczyń. Na starym, drewnianym, kulawym stole stały resztki posiłku, a ponad nim unosiła się chmara ohydnych, wielkich, czarnych much. Na bujanym fotelu siedziała kobieta z siwiejącymi włosami, związanymi w niechlujną kitę. Usypiała szare z brudu dziecko. — Moja siostra — pomyślała Jane. Nie było śladu Ellen ani Sześciopalczastego Jimmiego, co Jane przyjęła z ulgą. — Kim jesteś i czego chcesz? — zapytała nieuprzejmie kobieta. Nie poprosiła jej do środka, ale Jane weszła. Na dworze zaczynało padać, a dom zatrząsł się od uderzenia pioruna. Jane wiedziała, że musi powiedzieć, to co ma do powiedzenia, zanim opuści ją odwaga, bo inaczej odwróci się i ucieknie z tego okropnego domu, od paskudnego dzieciaka i wstrętnych much. — Chciałabym zobaczyć się z Ellen — powiedziała. — Mam jej coś ważnego do powiedzenia. — Doprawdy? — odparła kobieta. — To musi być rzeczywiście ważne, sądząc po twoim wieku! Ellen nie ma w domu. Tatuś zabrał ją do Zachodniego Bartibog na przejażdżkę, ale przy tej burzy nie wiadomo, kiedy wrócą. Usiądź. Jane usiadła na połamanym krześle. Wiedziała, że ludzie z portu są biedni, ale nie znała nikogo, kto byłby aż tak biedny. Była kiedyś w domu pani Fitch z wujem Georgem, lecz tam było czysto i porządnie jak u ciotki Heleny. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że Sześciopalczasty Jimmy przepija wszystko, co zarobi. I to miał być jej dom na zawsze! — W każdym razie spróbuję tu posprzątać — pomyślał zrozpaczona, a serce miała jak z ołowiu. Zniknął ogień poświęcenia, który dotychczas w niej płonął. — Po co ci Ellen? — zapytała z ciekawością pani Sześciopalczasta. — Jeśli chodzi o piknik w niedzielę, to nic z tego. Ona nie może iść — nie ma żadnego porządnego ciucha. Skąd mam go wziąć, może mi powiesz? — Nie, nie chodzi o piknik — odezwała się ponuro Jane. Równie dobrze może opowiedzieć całą historię pani Thomas. I tak będzie musiała ją poznać. — Przyszłam powiedzieć jej, że ona jest mną, a ja nią. Można wybaczyć pani Thomas, że nie uznała tego oświadczenia za dość jasne. — Czy ty zwariowałaś? — wykrzyknęła. — Co masz właściwie na myśli? Jane podniosła głowę. Najgorsze już miała za sobą. — Chcę powiedzieć, że Ellen i ja urodziłyśmy się tej samej nocy i… i niania nas zamieniła, bo miała złość do mamy i… i Ellen powinna mieszkać z mamą… i… i mieć wszystkie przywileje. Było to wyrażenie ciotki Heleny, ale Jane uważała, że w ten sposób zakończy niezgrabne przemówienie w sposób dystyngowany. Pani Sześciopalczasta wlepiła w nią wzrok. — Czy to ja oszalałam, czy ty? To, co mówisz, jest zupełnie bez sensu. Kto ci opowiedział taką brednię? — Dovie Johnson. Pani Sześciopalczasta odrzuciła do tyłu rozczochraną głowę i wybuchnęła śmiechem. Była może brudna i niechlujna, ale jej śmiech był bardzo miły. — Mogłam się domyśleć. To cała Dovie, mała diablica. A więc, panno jak ci na imię, lepiej nie wierz we wszystkie bajdy Dovie, bo będziesz miała kłopoty! — Chce pani powiedzieć, że to nieprawda? — zapytała Jane z zapartym tchem. — To zupełnie nieprawdopodobne. Musisz być strasznie naiwna, żeby tak się dać nabrać. Ellen jest jakieś sześć miesięcy starsza od ciebie. Kim ty w ogóle jesteś? — Nazywam się Jane Lawrence. — Och, cóż za piękna rzecz, ona jest Jane Lawrence. — Jane Lawrence! Córeczka Beverly Lawrence’a? Pamiętam tę noc, kiedy się urodziłaś. Pracowałam jako pomoc na Stacji Biologicznej. Nie byłam wtedy jeszcze żoną Sześciopalczastego — szkoda, że nią kiedykolwiek zostałam — a matka Ellen żyła jeszcze i była zdrowa. Dobrze znałam twojego ojca. Był miłym, młodym człowiekiem — szkoda, że żył tak krótko. Jesteś do niego podobna, masz jego włosy i oczy. Pomyśleć tylko, że nie miałaś dość rozumu, aby nie uwierzyć w tę zwariowaną historię Dovie! — Zazwyczaj wierzę ludziom — powiedziała Jane, podnosząc się z godnością, lecz zbyt szczęśliwa, żeby dać pani Sześciopalczastej ostrzejszą odprawę. — Lepiej oducz się tego, kiedy obcujesz z kimkolwiek z rodziny Johnsonów — oświadczyła pani Sześciopalczasta. — Usiądź dziecko. Nie możesz iść do domu, dopóki nie skończy się burza. Leje jak z cebra. Ale Jane znikła już za strumieniami ulewy. Tylko szalona radość, zrodzona ze słów pani Sześciopalczastej, mogła przeprowadzić ją przez tę burzę. Uderzał w nią wiatr, lały się po niej strumienie deszczu. Jedynie błyskawice pokazywały jej drogę. Ciągle potykała się i upadała. Raz rozcięła sobie nadgarstek na kawałku porzuconego szkła. W końcu jednak, zataczając się, umazana błotem, krwią, ociekająca wodą weszła do kuchni w domu wuja George’a, gdzie blada jak ściana mama nerwowo chodziła tam i z powrotem. Nawet ciotka Helena była przejęta. Mama podbiegła i chwyciła Jane w ramiona. — Kochanie, ale nas przestraszyłaś! Gdzie ty byłaś? — Mam nadzieję, że wuj George nie przeziębi się śmiertelnie, szukając ciebie w tym deszczu — odezwała się ciotka Helena, ale w jej swarliwym tonie brzmiała nuta ulgi. Jane nie mogła otworzyć ust, oddychała tylko ciężko, wtulona w kochające ramiona mamy. — Och, mamo, jestem sobą, naprawdę, a nie Ellen Thomas. — To dziecko bredzi — powiedziała ciotka Helena. — No cóż, zachorowała w bardzo nieodpowiednim czasie. Sporo wody upłynęło pod mostem w Bartibog, zanim pewnego październikowego dnia Dovie Johnson czarowała grupę dziewcząt na szkolnym podwórzu, opowiadając im sekret. — Oczywiście, niedługo wszyscy będą o tym wiedzieć. Matka Jane wychodzi za mąż za doktora Oswalda Kinga. To bardzo romantyczna historia. Kiedy Jane ciężko zachorowała rano po tej okropnej burzy w lipcu, jej matka po prostu dostała bzika i postanowiła za wszelką cenę zawołać doktora z hotelu, cokolwiek powie pani Helena. Nie wiedziały nawet, jak on się nazywa, ale kiedy przyszedł — jak myślicie, co się okazało? Był dawnym adoratorem pani Lawrence. Bardzo jej się podobał, choć nie tak bardzo jak Bev Lawrence. Doktor nigdy nie zakochał się w kim innym i nie ożenił się. A teraz zamierzają się pobrać w przyszłym tygodniu. Głowę dam, że ona ucieszy się, że może wreszcie uciec od Pani Skąpiradło! — A co na to Jane? — zapytała jakaś dziewczynka. — Ona tak kocha swoją mamę. — Och, Doktor King był dla niej taki dobry, kiedy miała zapalenie płuc, że wręcz za nim szaleje. Zamierzają ją zabrać w podróż poślubną do Europy. Kiedy wrócą, Jane pójdzie do bardzo drogiej prywatnej szkoły w Halifaksie. Cieszę się z jej powodzenia. Zawsze lubiłam Jane, choć jest taka głupiutka! Ten dzieciak gotów uwierzyć we wszystko, co się mu powie! NAGRODA MARCELLI Doktor Clark z powagą potrząsnął głową. — Nie wraca do zdrowia tak szybko, jak chciałbym — powiedział. — Nie widzę u niej poprawy. Musi pani wysłać siostrę na wieś, panno Langley. Ten upał tutaj za bardzo ją wyczerpuje. Doktor Clark równie dobrze mógł powiedzieć: — Powinna ją pani posłać na księżyc — z goryczą pomyślała Marcella. Ogarnęła ją rozpacz, gdy patrzyła na bladą twarz, przezroczyste ręce Patty i słuchała rady lekarza. Choroba Patty pochłonęła skromne oszczędności trzech lat. Marcella nie miała już pieniędzy, żeby zrobić dla Patty coś więcej. Nie odpowiedziała doktorowi — nie mogła. Poza tym, co miała rzec, gdy duże, błękitne oczy Patty, które wydawały się jeszcze większe w wychudłej twarzy, patrzyły na nią z takim smutkiem. Nie śmiała powiedzieć, że to niemożliwe. Ciotka Emma nie miała jednak takich skrupułów. Zabrała się do wynoszenia naczyń Patty, na których leżał prawie nie tknięty obiad, trzaskając nimi, hałasując i mówiąc cały czas w takt energicznych ruchów. — Na miłość boską, doktorze, czy pan myśli, że mówi pan do milionerek? A skąd mamy wziąć pieniądze, by wysłać Patty na wieś, jak pan myśli? Ja nie mogę tyle wydać, to pewne. 1 tak robię wiele dobrego, dając Marcelli i Patty bezpłatne wyżywienie. Urabiam sobie ręce do łokci, żeby to było możliwe. Poza tym, jeśli chodzi o Patty, to zupełny nonsens. Powinna się po prostu bardziej starać, aby wyzdrowieć. Tymczasem ona tego nie robi — pogrąża się tylko w czarnych myślach i wzdycha. Nie chce jeść niczego, co jej ugotuję. Jak można się spodziewać, że będzie zdrowa, skoro nie je? Ciotka Emma rzuciła doktorowi wyzywające spojrzenie, pełna tryumfalnej pewności, że postawiła pytanie, na które nie ma odpowiedzi. Na twarzy Marcelli pojawił się matowy rumieniec. — Och, ciociu Emmo, ja nie mogę jeść! — powiedziała Patty ze znużeniem. — Nie chodzi o to, że nie chcę, ale naprawdę nie mogę. — Pewnie moja kuchnia nie jest dla ciebie dość wyszukana i w tym cały kłopot. Nie mam niestety czasu na wyczynianie cudów. Wystarczy, że wam usługuję, mimo całej masy rzeczy, które muszę zrobić. Niektórym jednak wydaje się, że się urodzili po to, żeby im usługiwano. Ciotka Emma porwała ostatni talerz ze stołu i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Doktor wzruszył ramionami. Podczas choroby Patty przyzwyczaił się do tyrad panny Gibson. Marcella jednak nie mogła się z nimi pogodzić, choć mieszkała z ciotką trzy lata. Wciąż tak samo dotykały ją do żywego, jak na początku. Tego ranka wydawały się nie do zniesienia. Marcella zmobilizowała wszystkie siły, by nie wypowiedzieć głośno swych gorzkich myśli. Opanowała się tylko ze względu na Patty. Również ze względu na nią nie rozpłakała się, gdy tylko doktor wyszedł. Zamiast tego z dzielnym uśmiechem spojrzała siostrzyczce w oczy. — Teraz rozczeszę ci włosy i umyję twarz. — Czy masz czas? — zapytała Patty z niepokojem. — Tak sądzę. Patty odetchnęła z zadowoleniem. — Jak to dobrze! Ciotka Emma zawsze sprawia mi ból, kiedy mnie czesze, bo tak się śpieszy. Ty Marcello jesteś taka delikatna, że nigdy nie boli mnie głowa. Tak bardzo jestem zmęczona chorowaniem. Chciałabym szybciej wracać do zdrowia. Marcy, czy myślisz, że mogłabym pojechać na wieś? — Nie wiem, kochanie. Pomyślę, czy nie dałoby się tego załatwić — odparła Marcella, starając się, żeby zabrzmiało to optymistycznie. Patty głęboko odetchnęła. — Och, Marcy! Cudownie byłoby zobaczyć znów zielone pola, lasy i strumyki, tak jak tego lata, które spędziliśmy na wsi przed śmiercią taty. Chciałabym zawsze mieszkać na wsi. Jestem pewna, że wkrótce wyzdrowiałabym, gdybym tylko mogła tam pojechać choć na krótko. Tutaj jest za gorąco i fabryka robi tyle hałasu. Kręci mi się w głowie cały czas. W dodatku ciotka Emma tak na nas krzyczy. — Nie możesz mieć jej tego za złe, kochanie — odpowiedziała Marcella. — Wiesz, że ona nie myśli nic złego. Po prostu ma taki zwyczaj. Kiedy ciężko zachorowałaś, była dla ciebie bardzo dobra. Siedziała przy tobie co noc i kazała mi iść do łóżka. Teraz, skoro już się odświeżyłaś, muszę pędzić do sklepu. Spróbuj się przespać, a ja przyniosę ci wieczorem pomarańczę. Marcella pocałowała Patty w policzek, nałożyła kapelusz i wyszła. Gdy tylko znalazła się na dworze, przyśpieszyła kroku, prawie biegła. Bała się spóźnić, bo to oznaczało utratę dziesięciu centów. Dziesięć centów majaczyło przed oczami Marcelli jak dziesięć dolarów, odkąd każda dziesięciocentówka stała się dla niej cenna. Chociaż jednak szła szybko, jej myśli biegły jeszcze szybciej. Nie może wysłać Patty na wieś. Nie ma na to sposobu, choćby nie wiem, jak wiele myśleć, planować i martwić się. A skoro nie można? Marcella przypomniała sobie twarz Patty i spojrzenie doktora. Serce zaciążyło jej niby ołów. Patty słabła z każdym dniem, zamiast stawać się silniejsza, a lato było coraz gorętsze. Gdyby tak Patty miała… miała… Marcella nie potrafiła dokończyć zdania nawet w myślach. Gdyby tylko nie były tak rozpaczliwie ubogie! Duszę Marcelli zalała gorycz na tę myśl. Wszędzie wokół widziała znamiona bogactwa — bogactwa, którym często rozrzutnie gospodarowano — a ona nie może znikąd zdobyć pieniędzy, żeby uratować życie swojej siostrze! Czuła, że prawie nienawidzi tych uśmiechniętych, dobrze ubranych ludzi, którzy tłoczyli się na ulicy. Zanim doszła do sklepu, czuła, że jej serce przepełnia gorycz. * Trzy lata temu, kiedy Marcella miała szesnaście lat, a Patty dziewięć, ich rodzice umarli, zostawiając je całkowicie same na świecie z wyjątkiem przybranej siostry ojca, panny Gibson. Ta mieszkała w Canning, zarabiając praniem i reperacją odzieży robotników zatrudnionych w pobliskiej fabryce. Panna Gibson z niechęcią ofiarowała im mieszkanie u siebie, a Marcella zgodziła się na to, ponieważ musiała. Dostała posadę w jednym ze sklepów w Canning i zarabiała trzy dolary tygodniowo, za co musiała ubrać siebie i Party oraz posłać małą do szkoły. Podczas tych trzech lat jej życie było całkowicie wypełnione ciężką, niewdzięczną pracą. Mimo to nie traciła dotąd odwagi, lecz dzielnie walczyła, mając nadzieję, że nadejdą lepsze czasy, kiedy dostanie awans, a Party będzie starsza i zacznie uczyć w szkole. Teraz jednak cała odwaga i optymizm Marcelli ulotniły się jak kamfora. Spóźniła się, a to oznaczało, że potrącą jej z pensji. Bolała ją głowa i nogi ciążyły jak ołów, gdy wchodziła po schodach do swojego działu: dusznego, gorącego, ciemnego kąta za ladą z bluzkami. Ciepło i parno było tu o każdej porze, ale dziś można się było udusić. Zgromadził się już tłum klientów, bo był to dzień wyprzedaży. Upał, hałas i rozmowy okropnie podziałały na nerwy Marcelli. Miała ochotę krzyczeć, lecz zamiast tego zwróciła się spokojnie do oczekującej klientki: wysokiej, ładnej, bogato ubranej kobiety. Z rosnącą goryczą Marcella zauważyła, że kobieta ma na sobie koronkowy kołnierz, którego cena wystarczyłaby na zapłacenie pobytu Party na wsi. Była to pani Liddell. Marcella znała ją z widzenia. Miała bardzo zły humor, ponieważ zmuszona była czekać. Przez następne pół godziny zadręczała Marcellę, doprowadzając ją niemal do szału. Nic jej nie odpowiadało. Marcella podawała jej stosy bluzek, otwierała pudło za pudłem, lecz ona odrzucała każdą sztukę z jakąś sarkastyczną uwagą. Pani Liddell zachowywała się tak, jakby Marcella była osobiście odpowiedzialna za brak w sklepie bluzek, które mogłyby się pani Liddell podobać. Jej język stawał się coraz ostrzejszy, a uwagi coraz bardziej przykre. Potem zapodziała gdzieś torebkę i dopóki jej nie odnaleziono, wypowiedziała wiele przykrych uwag. Marcella zacisnęła usta, aż zbielały, żeby nie wymknęła się jej jakaś cierpka uwaga. Dla wrażliwej, dumnej dziewczyny wyniosłość niektórych klientów zawsze była czymś przykrym, dziś zaś po prostu wydawała się nie do zniesienia. Bolała ją strasznie głowa. Ból zdawał się wciąż narastać… Co to mówiła dama po prawej stronie do swojej przyjaciółki? — Tak, miała tyfus, ciężką odmianę. Wyszła jakoś z tego, ale była tak wyczerpana, że nie mogła wrócić do zdrowia i lekarz powiedział… — Doprawdy — usłyszała ostry głos pani Liddell. — Czy mogłabym łaskawie prosić, aby się pani mną zajęła? Z pewnością plotki są bardzo dla pani zajmujące, ale przywykłam do tego, że sprzedawczyni poświęca moim prośbom choć trochę uwagi. Jeśli nie potrafi się pani zająć swoją pracą, pójdę do kogoś z nadzoru i poproszę, aby skierowano mnie do osoby zdolnej mnie obsłużyć. Lenistwo i nieużyteczność dziewcząt w tym sklepie nie dają się dłużej tolerować. Marcella miała na końcu języka porywczą odpowiedź. Na jej twarzy i w oczach pojawiły się gorycz, cierpienie i żal. Przez chwilę zamierzała odezwać się i odpłacić pani Liddell za jej butne słowa tą samą monetą. Odpowiedź sama się narzucała. Wszyscy wiedzieli, że pani Liddell była dziewczyną pracującą, zanim wyszła bogato za mąż. Cóż łatwiejszego niż powiedzieć z pogardą: — Pani potrafi najlepiej ocenić grzeczność i kwalifikacje sprzedawczyni, bo przecież sama pani kiedyś nią była. Cóż stałoby się jednak, gdyby to powiedziała? Natychmiast zostałaby zwolniona. A Patty? Myśl o siostrzyczce uspokoiła burzę w sercu Marcelli. Ze względu na Patty musi opanować gniew. Tak też zrobiła. Pohamowała ostre słowa i odezwała się spokojnie: — Przepraszam pani Liddell. Nie chciałam pani zaniedbać. Proszę pozwolić pokazać sobie naszą nową bieliznę. Sądzę, że spodoba się pani. Pani Liddell nie spodobała się jednak nowa bielizna, którą Marcella przyniosła w trzęsących się rękach. Przez następne pół godziny oglądała ją, wynajdywała w niej wady i robiła kąśliwe uwagi. Potem zabrała się i poszła, oświadczając z pogardą, że nie znalazła tu ani jednej rzeczy, którą można by na siebie włożyć. Pójdzie do braci Markwell zobaczyć, czy nie mają czegoś godnego obejrzenia. Kiedy wyszła, Marcella oparła się o ladę, blada i wyczerpana. Będzie musiała trochę odetchnąć. Ależ bolała ją głowa! Jakże było tu gorąco, duszno i strasznie! Tęskniła za wsią. Och, gdyby tak mogły z Patty wyjechać tam, gdzie są zielone łąki koniczyny, chłodny powiew wiatru i rozległe wzgórza, a powietrze jest słodkie i czyste! Przez cały ten czas na krześle przy ladzie z przeceną siedziała kobieta w średnim wieku. Kiedy ktoś ze sprzedawców zapytał ją, czy chce, żeby ją obsłużono, odparła: — Nie, po prostu czekam na kogoś kto ma się tu ze mną spotkać. Była wysoka, chuda i siwowłosa. Miała kwadratową szczękę chłodne, szare oczy i agresywny nos, ale w jej pospolitej twarzy było coś pociągającego: połączenie rozsądku i dobroci. Obserwowa bystro Marcellę i panią Liddell i nic, co zostało powiedziane i zrobione z obu stron, nie uszło jej uwagi. Od czasu do czasu uśmiechała się posępnie i kiwała głową. Kiedy pani Liddell wyszła, siwowłosa pani podniosła się i oparła o ladę. Marcella opanowała się pomimo zmęczenia i zapytała: — Czym mogę pani służyć? — Niczym. Nie zależy mi na tym, żeby mnie obsługiwano. Wydaje; mi się raczej, sądząc po pani wyglądzie, że to pani potrzebuje pomocy. Wygląda pani na osobę śmiertelnie wyczerpaną. Czy nie jest pani straszliwie zmęczona? Słyszałam, jak ta kobieta się do pani odnosi i miałam ochotę wstać i powiedzieć bez ogródek, co o niej myślę. Nie mam pojęcia, jak udało się pani zachować cierpliwość, ale jestem pełna podziwu i postanowiłam pani o tym powiedzieć. Dobroć i życzliwość w jej tonie sprawiły, że coś się w Marcelli załamało. Łzy napłynęły jej do oczu. Ukryła twarz w dłoniach i łkając, powiedziała: — Och, tak, jestem bardzo zmęczona! Ale nie w tym rzecz. Dręczy mnie okropny kłopot. — Wiedziałam — kobieta skinęła głową. — Ma to pani wypisane na twarzy. Wie pani, co sobie pomyślałam: Ta dziewczyna ma w domu kogoś bardzo chorego. Czy nie mam racji? — Tak, rzeczywiście tak jest — odparła Marcella. — Byłam pewna! — kobieta powtórnie z tryumfem skinęła głową. Proszę mi o tym opowiedzieć. Zwierzenie dobrze pani zrobi. No, dalej. Będę udawała, że oglądam bluzki, żeby nikt nie zaczął krzyczeć. Będzie mnie równie trudno zadowolić jak tamtą klientkę, więc nie musi się pani śpieszyć. Kto jest chory i na czym polega kłopot? Marcella opowiedziała całą historię, powstrzymując łkanie i zmuszając się do spokojnego mówienia, z obawy przed zwierzchnikami. — W dodatku nie mogę sobie pozwolić na to, żeby wysłać Patty na wieś. Nie mogę, a wiem, że nie wyzdrowieje, jeśli nie pojedzie — zakończyła. — Oj, oj, to źle! Coś trzeba zrobić. Chwileczkę… niech trochę pomyślę. Jak się pani nazywa? — Marcella Langley. Starsza pani upuściła bluzkę, którą trzymała, udając, że ją ogląda i utkwiła wzrok w Marcelli. — Coś podobnego! A jak brzmi panieńskie nazwisko pani matki? — Mary Carvell. — Słyszałam, że zdarzają się niezwykłe zbiegi okoliczności, ale to przekracza wszelkie wyobrażenie! Czy pani matka opowiadała kiedyś o dziewczynie nazwiskiem Josephine Draper? — Nie sądzę. Chce pani powiedzieć, że… — Ależ tak. To ja jestem Josephine Draper. Pani matka i ja chodziłyśmy razem do szkoły i byłyśmy dla siebie jak siostry, dopóki nie wyszła za mąż. Potem ona wyjechała i po kilku latach straciłam z nią kontakt. Nie wiedziałam nawet, że nie żyje. Biedna Mary! Cóż, mój obowiązek jest oczywisty, ale to również przyjemność. Pani siostra przyjedzie do Dalesboro, do mnie. I pani również — na całe lato. Proszę nie zaprzeczać — przyjedziecie na pewno. Ja to mówię. W Domku pod Jodłami jest miejsce dla was obu. Tak, w Domku pod Jodłami. Domyślam się, że pani matka mówiła o nim! Jest tam pokój, w którym zawsze spałyśmy, kiedy przychodziła do mnie na noc. Czeka gotowy na wasze przyjęcie. O co chodzi? Nie może pani pozwolić sobie na utratę pracy tutaj? Ależ, drogie dziecko, nie utraci jej pani! Właścicielem tego sklepu jest mój siostrzeniec, który zrobi dla mnie wszystko co w jego mocy, pamiętając, że to ja go wychowałam. Pomyśleć, że córka Mary Carvell pracuje w tym sklepie od trzech lat, a ja nawet nie podejrzewałam tego! Nigdy bym się nie dowiedziała, gdyby nie była pani taka cierpliwa wobec tej kobiety. Gdyby pani jej coś szorstko odpowiedziała, pomyślałabym, że na to zasłużyła i nie winiłabym pani ani trochę, ale też nie zadawałabym sobie trudu, by z panią rozmawiać. No, no, no! Niech pani nie płacze, dziecko! Proszę się ubrać i iść do domu. Powiem Tomowi, o co chodzi. Jest pani niemal u kresu sił, to widać. Lato w Domku pod Jodłami, mnóstwo śmietany i jajek oraz moja kuchnia, wkrótce zrobią z pani kogoś zupełnie innego. Tylko proszę nie dziękować. To przyjemność, zrobić coś dla córek Mary. Bardzo ją kochałam. Rezultat całej sprawy był taki, że Marcella i Patty pojechały w dwa dni później do Dalesboro, gdzie panna Draper powitała je gorąco w swoim Domku pod Jodłami — atrakcyjnym, ślicznym domku, otoczonym wielkimi, szkockimi jodłami i porośniętym winem. Patty szybko wróciła do zdrowia i sił. Co do Marcelli, to spełniła się przepowiednia panny Draper: Wkrótce wyglądała i czuła się jak ktoś zupełnie inny. Ponure lata ciężkiej pracy poszły w zapomnienie jak zły sen. Żyła wyłącznie w pięknej teraźniejszości, wśród alejek i ustroni, kwiatów i zarośniętych trawą zboczy, wśród przyjemnych, domowych obowiązków, które dzieliła z panną Draper. — Uwielbiam prace domowe — wykrzyknęła pewnego wrześniowego dnia. — Wcale nie podoba mi się, że muszę już wracać do sklepu. — Nie wrócisz tam — spokojnie odparła panna Draper, która miała zwyczaj wyręczania innych w pewnych sprawach, co byłoby uciążliwe, gdyby nie jej głęboka przenikliwość, rozsądek i dobre serce. — Zostaniesz ze mną — ty i Patty. Nie chcę umrzeć w samotności. Poza tym, potrzebuję kogoś do pomocy w domu. Przemyślałam to wszystko. Będziecie mnie nazywać ciotką Josephine, a Patty pójdzie do szkoły. Miałam taki plan od początku, ale pomyślałam, że zanim coś powiem, zobaczę, jak będzie się nam razem mieszkało pod jednym dachem i jak wam się tutaj spodoba. Tym razem też nie chcę podziękowań. Robię to w takim samym stopniu dla siebie, jak dla was. A więc, wszystko ustalone. Patty nie będzie miała nic przeciw temu, kochane maleństwo o różowych policzkach! — Och! — westchnęła Marcella, a jej oczy pełne łez zabłysły. — Taka jestem szczęśliwa, panno Draper. To znaczy, ciotko Josephine. Będzie nam tu cudownie — i… oczywiście, że ci podziękuję! — Też coś! — fuknęła panna Draper czując, że sama jest bliska łez. — Idź i zbierz kosz złotych renet. Chcę zrobić galaretkę dla Pattv! DOBRY INTERES Wskakuj Ned, mogę cię podwieźć, jeśli zmierzasz w moją stronę — pan Rogers ściągnął cugle stającego dęba, siwego konia i Ned Allen wskoczył lekko do wygodnych sań. Po chwili mknęli długą, iskrzącą się, białoróżową w świetle zachodzącego słońca drogą. Nadszedł pierwszy śnieg i jazda była, jak mówił Ned, „morowa”. — Wybierasz się do Windsor, jak sądzę — pan Rogers rzucił okiem na łyżwy przewieszone przez ramię Neda. — Tak, proszę pana, jadą tam dziś wszyscy chłopcy z Carleton. Świeci księżyc i lód jest twardy. Musimy jechać całą paczką, bo chłopaki z Windsor nie dają nam spokoju. W grupie jest bezpieczniej. — To przykre, kiedy chłopcy muszą robić sześć mil, aby sobie pojeździć — zauważył pan Rogers. — Lepsze to niż nic — zaśmiał się Ned. — Nie ma ani kawałeczka lodu bliżej, z wyjątkiem małego stawu na polu Starego Dutchera, za jego stodołą. Ale wie pan przecież, że Stary Dutcher nie pozwoli żadnemu chłopakowi postawić tam nogi. Mówi, że rozwalą mu płot, kiedy zaczną przez niego przechodzić i na pewno podpalą mu stodołę, — Stary Dutcher zawsze był zwariowany — wtrącił pan Rogers. — Taki już pozostanie do końca. A przy okazji, słyszałem pogłoski, że zamierzasz rozpocząć kurs w szkole ekonomicznej w Trenton. Mam nadzieję, że to prawda. Szczera twarz Neda zachmurzyła się. — Nie sądzę, proszę pana. Prawdę mówiąc, mama nie ma na to dość pieniędzy. Co prawda ciocia Ella była tak dobra, że zaofiarowała mi bezpłatne mieszkanie i wyżywienie przez cały semestr, ale opłaty za naukę, książki i tak dalej wyniosłyby przynajmniej pięćdziesiąt dolarów. Straciłem nadzieję na wyjazd. — Szkoda. Czy sam nie mógłbyś zarobić tych pieniędzy? Ned potrząsnął głową. — Nie ma na to wielkich szans w Carleton. Od miesiąca bezskutecznie próbuję coś wymyśleć. Oto skrzyżowanie dróg, muszę wysiąść. Dziękuję za przejażdżkę. — Myśl dalej Ned — poradził pan Rogers, gdy chłopiec wyskoczył z sań. — Być może jeszcze wpadniesz na jakiś pomysł, a jeśli tak się stanie, wówczas udowodnisz, że masz charakter. — To nie będzie łatwe — zaśmiał się Ned, idąc z trudem naprzód. — Spokojna, rolnicza wioska w zimie, to niezbyt obiecujące miejsce do robienia interesów. W Winterby Corners czekało na Neda kilkunastu chłopców. Po chwili znalazł się w towarzystwie swojego przyjaciela, Jima Slocuma. Jim jak zwykle narzekał, że muszą iść taki kawał drogi do Windsor, żeby pojeździć. — To murowane, że czeka nas walka z windsorczykami, gdy tylko się pojawimy. Na pewno przegonią nas z lodowiska — narzekał. Pomiędzy chłopcami z Windsor i Carleton istniała długotrwała i zażarta rywalizacja. — Dziś powinniśmy się obronić — powiedział Ned. — Będzie nas trzydziestu. — Gdybyśmy tak przekonali Starego Dutchera, aby nam pozwolił jeździć na swoim stawie. Nie zrobilibyśmy krzywdy temu bajorku. Jest na nim zawsze świetny lód. Dałbym wiele, by się tam dostać. Ned milczał. Wpadł mu do głowy pewien pomysł. Zastanawiał się, czy jest możliwy do zrealizowania. — W każdym razie spróbuję szepnął do siebie. — Porozmawiam jutro ze Starym Dutcherem. Tego wieczoru jazda nie należała do zbyt udanych. Mały staw w Windsor był zatłoczony, przyszło mnóstwo miejscowych chłopaków i chociaż nie wywołali żadnej awantury, starali się uprzykrzyć życie chłopcom z Carleton, którzy wracali markotnie do domu. Większość z nich oświadczyła, że wolą w ogóle nie jeździć na łyżwach, niż znowu iść do Windsor. Następnego dnia Ned Allen poszedł na rozmowę do pana Dutchera, Starego Dutchera, jak go wszyscy w Carleton nazywali. Ned nie spodziewał się, by ta rozmowa należała do przyjemnych. Stary Dutcher był zwariowany, na pewno. Od czasu do czasu zdarzał mu się dobry dzień i wówczas był, jak na niego, dość przyjazny. „Ned nie miał powodu przypuszczać, że właśnie trafi na taki dzień. Stary Dutcher nie miał żony. Dom prowadziła mu owdowiała siostra. Ta biedna kobieta żyła bardzo samotnie, ponieważ Stary Dutcher umyślnie zniechęcał gości. Jego pragnienie samotności przewyższała tylko gorliwość w zarabianiu pieniędzy i oszczędzaniu ich. Choć zamożny — kłócił się o każdy cent i był postrachem wszystkich, którzy prowadzili z nim interesy. Na szczęście dla Neda i jego planu Dutcher miał akurat jeden z dobrych dni. Właśnie zakończył korzystną transakcję ze sprzedawcą bydła z Windsor i dlatego przywitał Neda w sposób, który można by nazwać wylewnie serdecznym. Poza tym, choć Stary Dutcher z zasady nie lubił chłopców, Neda nie lubił w mniejszym stopniu, ponieważ chłopiec zawsze traktował go z szacunkiem i nigdy nie robił mu takich kawałów jak inni w Halloween czy prima aprilis. — Przyszedłem do pana w sprawie pewnego interesu, panie Dutcher — zaczął odważnie i z pośpiechem „Ned. Nie opłacało się niczego owijać w bawełnę ze Starym Dutcherem. Trzeba było od razu przejść do rzeczy. — Chciałbym się dowiedzieć, czy nie wynająłby mi pan stawu za stodołą na lodowisko. Mina Starego Dutchera nie była zachęcająca. — Nie, nie wynajmę. Powinieneś wiedzieć o tym. Nigdy nie pozwalam nikomu tam się ślizgać. Nie życzę sobie, żeby banda rozwrzeszczanych, ryczących młodzików przełaziła przez moje ogrodzenia, zakłócała mi sen po nocach i podpalała moje stodoły, O nie! Nie zamierzam wynająć tego stawu na żadne lodowisko. Ned stłumił uśmiech. — Tylko chwileczkę, proszę pana — powiedział z szacunkiem. — Chciałbym, żeby wysłuchał pan mojej propozycji, zanim stanowczo pan odmówi. Po pierwsze, dam panu dziesięć dolarów za wynajęcie stawu. Zobaczy pan, że nie będzie żadnego biegania po pana polach, przełażenia przez płot, rozpalania ognisk, żadnych wrzasków i ryczenia po nocach. Moje lodowisko będzie otwarte tylko od drugiej do szóstej po południu i od siódmej do dziesiątej wieczorem. W tym czasie będę zawsze na miejscu, żeby utrzymywać porządek. Łyżwiarze mogliby przychodzić i odchodzić ścieżką wiodącą od stodoły do drogi. Sądzę, że jeżeli zgodzi się pan na moją propozycję, nie pożałuje pan. — Dlaczego sam nie miałbym prowadzić lodowiska? — zapytał gburowato Stary Dutcher. — To by się panu nie opłacało — odparł spiesznie Ned. — Chłopcy z Carleton nie odwiedzaliby lodowiska prowadzonego przez pana. Oczy Starego Dutchera zabłysły. Nie sprawiało mu przykrości, że chłopcy z Carleton nie lubią go. Właściwie to mu się podobało. — Poza tym — ciągnął Ned. — Nie mógłby pan poświęcić tyle czasu. Musiałby pan przebywać na lodowisku przez osiem godzin dziennie do dziesiątej wieczór. Ja mogę, bo nie mam właśnie nic innego do roboty. Gdybym miał, nie próbowałbym zarobić pieniędzy, prowadząc lodowisko. Stary Dutcher popatrzył na Neda spode łba. Dziesięć dolarów to dziesięć dolarów, a jak powiedział Ned, on sam nie mógł prowadzić lodowiska. — Dobrze — powiedział niechętnie. — Pozwolę ci spróbować. Pamiętaj jednak, że będziesz odpowiadał, jeśli coś się przydarzy. Ned wrócił do domu w świetnym nastroju. Następnego dnia porozwieszał afisze w miejscach, gdzie rzucały się w oczy: Na budynku szkoły, kuźni, w sklepie pana Rogersa, w Winterby Corners, ogłaszając, że wynajął staw pana Dutchera na lodowisko i że bilety w cenie dwudziestu pięciu centów na tydzień za każdego łyżwiarza, można kupić u niego po złożeniu zamówienia. Ned niedługo trwał w niepewności co do powodzenia swojego pomysłu. Od razu zdobył sobie popularność. W Carleton i Winterby było około pięćdziesięciu chłopców, którzy stali się częstymi gośćmi na lodowisku. Z początku Neda spotkało trochę kłopotów ze strony dwóch czy trzech awanturników, którzy próbowali ominąć jego przepisy. Miał jednak poparcie w reputacji Starego Dutchera i opinii innych chłopców, a także w swoich mięśniach i wkrótce doprowadził wszystko do porządku. Lodowisko kwitło i wszyscy, nawet Stary Dutcher, byli zadowoleni. Po zakończeniu sezonu Ned oddał Staremu Dutcherowi dziesięć dolarów i zostało mu jeszcze mnóstwo pieniędzy na opłacenie nauki w szkole ekonomicznej w Trenton i na książki. W przeddzień wyjazdu pan Rogers, który śledził przedsięwzięcie Neda, znów podwiózł go drogą. — A więc znalazłeś w końcu jakiś sposób, Ned — zagadnął go dobrodusznie. — Wiedziałem, że tak będzie. Kiedy skończysz szkołę, ode mnie odejdzie księgowy. Będę potrzebował na jego miejsce młodego człowieka z głową do interesów i myślę, że ty będziesz tym człowiekiem. Co ty na to? — Dziękuję panu — wyjąkał Ned, ledwo wierząc własnym uszom: Posada w sklepie pana Rogersa oznaczała dobrą pensję i awans. Nie śmiał nawet marzyć o takim powodzeniu. — Jeśli uważa pan, że mogę zadowolić… — Zdołałeś przekonać Starego Dutchera i zarobiłeś tyle, by wystarczyło ci na cały semestr nauki w szkole. Uważam, że jesteś takim człowiekiem, jakiego szukam. Lubię pomagać tym, którzy mają smykałkę do radzenia sobie w życiu, więc możemy zawrzeć umowę, Ned. NIEOCZEKIWANE ZAPROSZENIE Był pochmurny sobotni ranek w Oaklawn. Wiatr targał drzewami i ciskał pożółkłymi, zmokniętymi liśćmi w szyby biblioteki, w której ponad tuzin dziewcząt czekało, aż dyrektorka przyniesie pocztę. Duże pomieszczenie rozbrzmiewało dziewczęcymi głosami i przyciszonym śmiechem: za dwa tygodnie szkoła zostanie zamknięta na lato. Rozmawiano więc o wakacyjnych planach i spodziewanych przyjemnościach. Tylko Ruth Mannering jak zwykle siedziała samotnie w pobliżu okna i patrzyła na przesłonięty mgłą trawnik. Była bladą, szczupłą dziewczyną o smutnej twarzy, ubraną w podniszczoną, czarną suknię. Nie miała w Oaklawn żadnej przyjaciółki i pozostałe dziewczęta niewiele o niej wiedziały. Gdyby w ogóle kiedykolwiek o tym myślały, prawdopodobnie zdecydowałyby, że jej nie lubią. Przede wszystkim jednak, po prostu jej nie dostrzegały. Nie była to wyłącznie ich wina. Ruth była biedna i w sposób widoczny pozbawiona przyjaciół. Lecz to nie brak pieniędzy działał na jej niekorzyść. Lou Scott, przyznająca się do tego, że jest uboga jak mysz kościelna, była najpopularniejszą dziewczyną w seminarium i lubianą towarzyszką najbogatszych dziewcząt. Lou jednak była wesoła, szczera i bezceremonialna, podczas gdy Ruth straszliwie nieśmiała i powściągliwa. Tu właśnie krył się cały sekret. Dziewczęta nie znajdowały w niej nic „wesołego”, tak przynajmniej mawiały; została więc wyłączona z towarzyskich spotkań i żyła w Oaklawn tak samotnie, jakby była tu jedyną studentką. Przyjechała studiować muzykę i chciała po skończeniu szkoły zarabiać dawaniem lekcji. Uważała, że właśnie dlatego dziewczęta patrzą na nią z góry. Było to oczywiście niesprawiedliwe, ale Ruth nie zdawała sobie sprawy, że to jej własny chłód i rezerwa tworzą dystans pomiędzy nią i pozostałymi dziewczętami. Po drugiej stronie sali rej wodziła Carol Golden, nazywana przez swych przyjaciół Złotowłosą Carol, z powodu prześlicznych, złocistych loków. Carol należała do pupilek seminarium i — jak myślała Ruth Mannering — miała w życiu to wszystko, czego brakowało Ruth. Wniesiono pocztę i dziewczęta rzuciły się w stronę stołu. Zabrzmiały okrzyki zadowolenia i rozczarowania. Po kilku minutach pokój prawie opustoszał. Zostały w nim tylko dwie dziewczyny; Carol Golden, która siadła w fotelu, żeby przeczytać wszystkie listy do siebie oraz Ruth Mannering, która nie dostała żadnego listu i wróciła na dawne miejsce przy oknie. Carol nagle wykrzyknęła z radości. Matka napisała, że Carol może zaprosić jedną z przyjaciółek na wakacje. Carol prosiła kiedyś o takie pozwolenie i teraz, kiedy nadeszło, gotowa była skakać z radości. Od razu wiedziała, kogo zaprosi. Oczywiście musi to być jej przyjaciółka, Maud Russell, najmądrzejsza i najładniejsza dziewczyna w Oaklawn, jak twierdzili jej wielbiciele. Na pewno była najbogatsza i uznawano w niej „przywódczynię”. Dziewczęta nazywały ją z sympatią księżniczką, a Carol kochała ją romantycznym uczuciem spotykanym wyłącznie wśród młodych dziewcząt. Carol była pewna, że Maud przyjmie jej zaproszenie, bo Maud nie zamierzała jechać do własnego domu. Jej rodzice podróżowali po Europie, miała więc spędzić święta z jakimiś kuzynami, którzy byli dla niej prawie obcy. Carol była tak ucieszona, że poczuła chęć porozmawiania z kimś, zwróciła się więc do Ruth. — Czyż to nie cudowne, że już za dwa tygodnie wszystkie wyjedziemy do domów? — Tak, bardzo. Dla tych, które mają dokąd pojechać — odparła posępnie Ruth. Carol poczuła nagłe ściśnięcie serca i wyrzut sumienia. — A ty nie masz? Ruth potrząsnęła głową. Poczuła, że wbrew jej woli miły ton, jakim odezwała się Carol, sprawił, że łzy same napłynęły jej do oczu. — Moja mama umarła rok temu — powiedziała drżącym głosem. — Odtąd nie mam prawdziwego domu. Mama i ja byłyśmy na świecie całkiem same i teraz nie mam nikogo. — Ach, jakże mi cię żal! — zawołała Carol impulsywnie. Pochyliła się i łagodnie wzięła Ruth za rękę. — Czy chcesz powiedzieć, że będziesz musiała siedzieć tu przez całe święta? Ależ to okropne! — Och, nie będzie tak źle — szybko powiedziała Ruth. — Będę uczyć się i ćwiczyć prawie cały czas. To tylko teraz, kiedy wszyscy mówią o wyjeździe, przykro mi, że sama nie mam dokąd wyjechać. Carol nagle puściła rękę Ruth, gdyż wpadła jej do głowy pewna myśl. Jakaś dziewczyna przeszła korytarzem i zawołała: „Ruth, panna Siviter chce cię widzieć w jakiejś sprawie w sali C”. Ruth zerwała się skwapliwie, bo zaczynała się obawiać, że się całkowicie załamie. Carol Golden prawie nie zauważyła jej odejścia. Zebrała listy i w zamyśleniu poszła do swojego pokoju, nie zwracając uwagi na wesołe głosy dziewcząt na korytarzu wołających Złotowłosą Carol. Maud Russell nie było w pokoju i Carol cieszyła się z tego powodu. Chciała zostać sama, żeby móc walczyć z tą nieoczekiwaną myślą. — To śmieszne — powiedziała na głos z rozdrażnieniem nietypowym dla niej, ponieważ miała usposobienie równie pogodne jak wygląd. — Po prostu nie mogę. Miałam zamiar zaprosić do siebie Maud, a teraz, kiedy nadarza się okazja, nie mogę się jej wyrzec. Oczywiście, jest mi bardzo żal Ruth. To okropne, że jest tak zupełnie sama, ale to nie moja wina. W dodatku ona jest taka okropnie cicha i źle ubrana. Co pomyśleliby o niej w domu? Frank i Jack śmialiby się z niej. Zaproszę Maud, gdy tylko przyjdzie. Maud rzeczywiście zaraz weszła, ale Carol nie zaprosiła jej. Zamiast tego zachowała się prawie opryskliwie wobec swojej uwielbianej koleżanki i księżniczka szybko wyszła urażona. — O Boże! — wykrzyknęła Carol. — Obraziłam ją! Co we mnie wstąpiło? Cóż za nieznośna rzecz to sumienie, choć właściwie nie mam pojęcia, dlaczego miałoby mnie tak dręczyć! Nie chcę zaprosić Ruth Mannering do domu na święta, choć czuję, że nie będę miała ani chwili spokoju, jeśli tego nie zrobię. Mama oczywiście uważałaby, że wszystko jest w porządku. Nie miałaby nic przeciwko, nawet gdyby Ruth ubierała się w perkal i nie potrafiła powiedzieć nic oprócz tak i nie. Ale chłopcy na pewno bardzo by się śmiali! Nie zrobię tego i już, nawet jeśli będę miała wyrzuty sumienia. Wobec tej decyzji było nieco dziwne, że następnego ranka Carol Golden poszła do samotnego pokoiku Ruth Mannering w korytarzu numer dwa i powiedziała: — Ruth, czy pojedziesz ze mną do domu na wakacje? Mama mi napisała, że mogę zaprosić, kogo chcę. Nie mów, że nie, bo po prostu musisz ze mną pojechać. Carol do końca życia nie zapomniała wyrazu twarzy Ruth w tym momencie. — Była zupełnie przemieniona — opowiadała potem. — Nigdy nie widziałam nikogo równie szczęśliwego. Dwa tygodnie później niezwykła cisza zapanowała w Oaklawn. Dziewczęta rozjechały się do domów, a Ruth Mannering i Carol Golden były w domu Carol. Carol była przyjemnie zdziwiona. Pod wpływem życzliwego traktowania i przyjemnych przeżyć, Ruth zmieniła się w zupełnie inną osobę. Jej nieśmiałość i rezerwa stopniały w słonecznej atmosferze domu Goldenów. Pani Golden od razu otworzyła przed nią swoje macierzyńskie serce, a Frank i Jack, których zdania Carol tak się obawiała, orzekli, że Ruth jest „w dechę”. Rzeczywiście była z nimi w dobrych stosunkach i choć nie sprawiła takiej sensacji, jaką mogła zrobić śliczna Maud Russell, Goldenowie polubili ją i Carol czuła się zadowolona. — Jeszcze cztery dni — westchnęła pewnego popołudnia Carol. — i musimy wracać do Oaklawn, pomyśl tylko Ruth! Ruth spojrzała na nią znad książki i uśmiechnęła się. Zmieniła się nawet pod względem wyglądu. Jej policzki delikatnie się zaróżowiły i w oczach pojawiły się wesołe ogniki. — Nie będzie mi smutno wracać do szkoły — powiedziała. — Spędziłam tu czas tak przyjemnie, że nie obawiam się przyszłego semestru. Uważam, że będzie inny od poprzedniego. Zaczynam przypuszczać, że za bardzo się izolowałam i zadręczałam urazami, które istniały tylko w mojej wyobraźni. — Poza tym zamieszkasz ze mną w pokoju, bo Maud nie wraca dodała Carol. — Będzie nam wesoło. Czy kiedykolwiek opiekałaś korzenie prawoślazu? Popatrz, pan Swift idzie prosto do nas! To najbogatszy człowiek w Westleigh. Ruth zerknęła przez okno zza pleców Carol. — Przypomina mi kogoś — powiedziała z roztargnieniem — ale nie wiem kogo. Oczywiście, nie widziałam go nigdy przedtem. Jaką ma dobrą twarz! — On jest dobry! — zawołała z entuzjazmem Carol. — Pan Swift jest najmilszym człowiekiem na świecie po ojcu. Zawsze bardzo mnie lubił. Jego żona i jedyna córeczka nie żyją. Ona była śliczną dziewczynką — zmarła zaledwie dwa lata temu. To niemal złamało serce panu Swiftowi. Od tego czasu mieszka sam w tym wielkim, wspaniałym domu na początku Warner Street, który tak ci się spodobał, kiedy poszłyśmy ostatnio do miasta. Dzwoni już drugi raz. Na pewno Mary nie słyszała, pójdę sama otworzyć. Gdy Carol wprowadziła gościa do pokoju, Ruth podniosła się, żeby wyjść i stanęła z nim twarzą w twarz. Pan Swift przyjrzał się jej uważnie. — Panie Swift, to jest moja szkolna przyjaciółka panna Mannering. Pan Swift był dziwnie poruszony, ujmując nieśmiało wyciągniętą rękę Ruth. — Moja droga młoda damo — odezwał się z jakimś dziwnym pośpiechem. — Chciałbym zadać pewne pytanie, które może wyda ci się dziwne. Jak nazywała się twoja matka? — Agnes Hastings — odpowiedziała zdumiona Ruth. I wtedy Carol pomyślała, że pan Swift naprawdę zwariował, bo wziął Ruth w ramiona i pocałował ją. — Wiedziałem — szepnął. — Byłem pewien, że jesteś córką Agnes, bo jesteś żywym obrazem jej takiej, jaką była, kiedy ją widziałem ostatni raz. Dziecko, nie znasz mnie, ale ja jestem twoim wujem Robertem. Twoja matka była moją przyrodnią siostrą. — Och, panie Swift! — wykrzyknęła Carol i pobiegła po matkę. Ruth zbladła i opadła na krzesło, a pan Swift usiadł obok niej. — Pomyśleć tylko, że w końcu cię znalazłem! Wyglądasz na zdumioną. Czy matka nigdy ci o mnie nie mówiła? Jak ona się miewa? Gdzie jest? — Umarła w zeszłym roku — odparła Ruth. — Biedna Agnes! Nic o tym nie wiedziałem! Nie płacz, dziecko. Chcę, żebyś mi wszystko opowiedziała. Agnes była ode mnie znacznie młodsza i kiedy nasza matka umarła, ojczym wyjechał i zabrał ją ze sobą. Ja zostałem z rodziną mojego ojca i w końcu zupełnie straciłem ślad siostry. Byłem wtedy biednym chłopcem, ale kiedy moja sytuacja się poprawiła, często próbowałem odnaleźć Agnes. Tymczasem wróciła Carol z matką i ojcem. Nastąpiła wzruszająca scena: płacz, śmiech i wyjaśnienia. Nie wiem doprawdy, która z dwóch dziewcząt była bardziej przejęta — Carol czy Ruth. Co do pana Swifta, to bardzo uradował się, że odnalazł siostrzenicę i natychmiast chciał ją zabrać ze sobą, ale pani Golden nalegała, żeby Ruth odbyła u nich wizytę do końca. Kiedy powstała kwestia powrotu do Oaklawn, z początku pan Swift w ogóle nie chciał o tym słyszeć, ale w końcu uległ prośbom Carol i pragnieniom samej Ruth. — W przyszłym roku kończę szkołę, wujku i wtedy mogę zamieszkać z tobą na stałe. Tego wieczoru kiedy Ruth została sama w pokoju, próbując zebrać myśli, zrozumiała, że w końcu będzie miała własny dom i miłość, której tak bardzo pragnęła. Złotowłosa Carol siedziała z matką w pokoju na dole, omawiając całą sprawę. — Tylko pomyśl mamo, że to by się nie zdarzyło, gdybym nie zaprosiła Ruth do nas. A ja nie chciałam jej zaprosić. Tak bardzo pragnęłam, żeby Maud przyjechała i byłam okropnie rozczarowana, gdy nie mogłam jej zaprosić. Po prostu nie mogłam. Nie potrafiłam zapomnieć tego spojrzenia Ruth, kiedy powiedziała, że nie ma domu, do którego mogłaby pojechać. Więc zaprosiłam ją zamiast Maud. Jakie to byłoby okropne, gdybym tego nie zrobiła! WYPRAWA CHARLOTTY Charlotta zdecydowała, że w tej sprawie uda się do czarownicy Penny. Być może Pan Bóg po prostu nie zauważył, jak bardzo czuła się nieszczęśliwa w domu swoich radośnie rozbrykanych i hałaśliwych kuzynów (z całego serca nie znosiła hałasu i brykania), którzy nieustannie rzucali się na nią, głaskali ją i obcałowywali, czego nie cierpiała. Ciotka Florence, kuzynka Edith, albo pani Barrett (babka) uwielbiały stroić ją niczym lalkę, a tego nienawidziła. Nawet przez chwilę nie była w tym domu sama. Lubiła być sama i tęskniła do tego, bo nigdy nie czuła się wtedy samotna. Tak, to bardzo prawdopodobne, pomyślała po krótkim zastanowieniu. Pan Bóg nie potrafił uwierzyć w to, że ona jest nieszczęśliwa. Jedyna nadzieja w czarownicy Penny. O czarownicach wiedziała tylko tyle, że konszachty z nimi były niezbyt bezpieczne i niezupełnie legalne. Pragnęła jednak matki tak gorąco, że posunęłaby się bardzo daleko, aby ją zdobyć. O czarownicy Penny dowiedziała się od Jima, wkrótce po przyjeździe do ciotki Florence. — Czarownica Penny leci zaraz na sabat, a jej stary, czarny kot usiądzie za nią na miotle — powiedział Jim do Charlotty pewnego jesiennego wieczoru. Ciągnął zagmatwaną ale fascynującą opowieść o jeździe na miotle ponad domami i wzgórzami. Jim wcale nie zamierzał oczarować Charlotty, tylko tak wystraszyć, żeby włosy stanęły jej dęba na głowie. Charlotta jednak nie należała do bojaźliwych, a włosy na jej głowie spoczywały bardzo układnie. Historyjki Jima były emocjonujące, choć wolałaby, żeby dotyczyły raczej latania na grzbiecie jaskółki. Przecież i to można osiągnąć, jeśli jest się czarownicą. Jeśli zamieniała się w szarego kota — Jim twierdził, że czarownica Penny robi to bez najmniejszej trudności — potrafi na pewno stać się kimś tak maleńkim, żeby latać na jaskółce. Na myśl o szybkiej jeździe w powietrzu zadrżała z emocji. Charlotta bardzo pragnęła mieć matkę. Wiedziała, że jest to zupełnie realne. Nita Gresham dostała nową mamę, Charlotta słyszała o tym w szkole, jeszcze przed wyjazdem ojca i swoim przybyciem do domu ciotki Florence. Jeśli Nita mogła, to dlaczego ona nie? Mieć matkę, która przytulałaby ją; opowiadała historyjki! Matkę, do której mogłaby należeć. Odczuwała boleśnie to, że dotąd nie należała do jakiegoś konkretnego miejsca, ani do żadnej osoby. Nawet do ojca. Jak można należeć do ojca, kiedy patrzy na ciebie jak na przeszkodę w uprawianiu wspinaczek? Wiedziała doskonale, że tak uważał, choć ani on, ani nikt inny tego jej nie powiedział. Dawała się nabrać na głupiutką historię o czarownicach i miotłach, ale w pewnych sprawach nie można jej było oszukać: posiadała niezwykłą mądrość. Drugim pragnieniem Charlotty było znaleźć spokojne miejsce, gdzie mogłaby pobyć sama, kiedy tylko zapragnie, by słuchać tajemniczych opowieści wiatru. Lubiła też trzymać przy uchu dużą nakrapianą muszlę, szepczącą o morzu, albo rozmawiać z różami w ogrodzie, albo po prostu siedzieć nieruchomo, myśleć i nic nie mówić. Jeśli w domu ciotki Florence ktoś zachowywał się cicho, prędzej czy później pytano, czy wszystko z nim w porządku. Jeśli zaś takie milczenie trwało dłużej, nazywano go ponurakiem. Kiedy mieszkała z ojcem i starszą panią Beckwith w domu (od biedy można było uznać to za dom), nie było tak źle, bo przynajmniej zostawiali ją w spokoju. Skoro nie darzą cię miłością, to nieźle, jeśli masz przynajmniej spokój. U ciotki Florence nigdy nie mogła być sama. Wiedziała też dobrze, że jej nie kochają. Całowali ją, głaskali i żartowali po prostu dlatego, że taki mieli zwyczaj. Jimmy uważał ją za ciamajdę, a Edith i Susette za głuptasa. Pani Barrett sądziła, że jest „dziwna”, a ciotka Florence nie potrafiła pogodzić się z jej wyglądem. — Na miłość boską, dziecko, czy ty musisz być taka kanciasta? — wykrzykiwała niecierpliwie, gdy sukienka nie chciała prawidłowo leżeć na Charlotcie. Ciotka Florence nie uznawała osób kanciastych. Nie znajdowała też w dziewczynce nic takiego, co by się jej podobało. Miała zbyt ciemne włosy, zbyt szare i za duże oczy, brwi za gęste, a cerę zupełnie śniadą. — Skąd się u niej wzięła taka karnacja? — rozpaczała ciotka Florence. — Nie wiesz? A ja wiem! — powiedziała pani Barrett znacząco. — To żywe odbicie Wiadomej Osoby! — Nigdy jej nie widziałam — odparła ciotka Florence — Lecz jeśli Charlotta jest do niej podobna, to nie dziwię się, że Edward jej nie lubi. A więc ojciec jej nie lubi! Charlotta westchnęła. Zawsze to podejrzewała, ale gorzko było wiedzieć o tym na pewno. Myślała, że po prostu nie był w stanie interesować się niczym oprócz górskich wspinaczek. Teraz wyglądało na to, że miała z tym związek Wiadoma Osoba! Charlotta wiedziała, że nie jest podobna do swojej matki. Nie widziała żadnej fotografii mamy, ale słyszała, że była mała, drobna i złotowłosa. Charlotta chciałaby tak wyglądać. Nie pamiętała jej właściwie. Przechowała w pamięci tylko sen o niej. Był to piękny sen, w którym znajdowała się wraz z matką w jakimś cudownym miejscu. Charlotta nigdy nie zapomniała tego miejsca — zawsze za nim tęskniła. Stary dom zwracał się frontem ku morzu, po którym przepływały statki. Były tam również jodłowe lasy i wzgórza otulone mgłą. Od morza wiało słone, chłodne powietrze. Odpoczynek, spokój, cisza. Na półce siedziała śliczna porcelanowa dama w błękitnych pantofelkach, ze złoconą szarfą i czerwoną różą w złotych, porcelanowych włosach. Matka była tam razem z nią. Charlotta miała co do tego absolutną pewność, choć wszystko inne, jak to bywa ze snami, pamiętała jak przez mgłę. Charlotta miała dziwne uczucie, że gdyby tylko trafiła w to miejsce, odnalazłaby również matkę. Jednak to nieprawdopodobne, aby nawet czarownica Penny potrafiła przenieść się w miejsce ze snu. Postanowiła wymknąć się tego popołudnia, kiedy wszyscy szykowali się na przyjęcie. Ciągle urządzali przyjęcia. Zasadą rodziny Laurence’ów było: „Jedzmy, pijmy i weselmy się”. Charlotta nienawidziła przyjęć w ogóle, a tego właśnie szczególnie, ponieważ zapowiedziano żywe obrazy, w których miała wziąć udział i nosić na głowie błyszczącą, papierową koronę. Nie wiadomo czemu, myśl o tej błyszczącej, papierowej koronie budziła w niej nieprzezwyciężoną odrazę. Miała nadzieję, że uda jej się zniknąć niepostrzeżenie wśród zwykłej w takich wypadkach bieganiny i rozgardiaszu, ale pani Barrett odkryła te zamiary i zapytała, dokąd idzie. — Na poszukiwanie szczęścia — odpowiedziała z powagą i prostotą. Musiała wyznać prawdę. Pani Barrett wpatrywała się w nią ze zdumieniem. — Nie wiem, skąd bierzesz takie pomysły. Każde inne dziecko chciałoby pomagać w przygotowaniach do przyjęcia. Spójrz tylko, jak wspaniale bawią się przy tym twoi kuzynowie. Zapewne tak było. Wszyscy biegali gorączkowo tam i z powrotem, ciągnąc i przesuwając meble. Tak działo się nieprzerwanie. Nic nie pozostawało na swoim miejscu dłużej niż tydzień. Gdy tylko przywykło się do tego, że jakaś rzecz gdzieś stoi, ciotka Florence albo Susette wpadały na pomysł, że będzie lepiej przenieść ją w jakieś inne miejsce i po hałaśliwej wymianie zdań dokonywały zmiany. Każde przyjęcie stanowiło świetny pretekst do tego, żeby wszystko poprzestawiać. Charlotta jak zwykle nic nie odpowiedziała na uwagi pani Barrett. To jeszcze jeden z jej niemiłych zwyczajów. Po prostu otworzyła drzwi i zamknęła je cicho za sobą. Nie było łatwo dokonać tego bez hałasu, bo wszystkie drzwi w tym domu zamykały się z głośnym trzaskiem. Jakoś jednak się udało. Przez moment stała na ganku, oddychając z ulgą. Zostawiła za sobą hałas i ruch. Edith i Susette kłóciły się głośno na korytarzu, w bibliotece grało na cały regulator radio, Jim walił w pianino, żeby zmusić do wycia grubego psa, co mu się powiodło. Charlotta zatkała uszy palcami i pobiegła ścieżką. Ponad nią rozpościerało się szare, spokojne, jesienne niebo, a przed nią szara, rzadko uczęszczana droga. Charlotta nagle poczuła się lekko, jakby ktoś ją zamienił w jaskółkę. Wyruszyła z domu, była sama i zamierzała odnaleźć matkę. * Dom czarownicy Penny — mały i szary — stał pół mili na zachód od miasteczka, przytulony do stromego wzgórza, które wznosiło się tuż za stawem. Brama wisiała luźno na zawiasach. Dom był stary i zaniedbany, miał połatany dach i wypaczone parapety. Charlotta pomyślała, że zawód czarownicy nie jest zbyt opłacalny. Na moment się zawahała. Nie należała do nieśmiałych, ale czuła odrobinę strachu. Potem pomyślała o pani Barrett, bujającej się energicznie w fotelu i trajkoczącej wiecznie wysokim, wesołym tonem. — Matka jest zawsze taka pogodna — mawiała ciotka Florence. Charlotta zadrżała. Żadna czarownica nie może być gorsza. Zastukała do drzwi. Wewnątrz domku ustał turkot. Czy przeszkodziła czarownicy w jakimś zaklęciu? Usłyszała kroki kogoś schodzącego po schodach. Potem otworzyły się drzwi i stanęła w nich czarownica Penny. Charlotta utkwiła w niej badawczy wzrok. Czarownica była siwa jak gołąb, miała szeroką, różową twarz i maleńkie czarne oczka tkwiące głęboko w fałdkach tłuszczu. Dziewczynce wydawało się, że wygląda zbyt wesoło jak na czarownicę. Bez wątpienia istniały jednak różne rodzaje czarownic. Wielki czarny kocur o ognistych, złotych oczach siedzący za nią na schodkach z pewnością wyglądał tak, jak powinien. — A więc, kim jesteś i czego chcesz ode mnie? — odezwała się nieco ochryple czarownica. Charlotta nie traciła słów ani czasu: — Nazywam się Charlotta Laurence i przyszłam prosić, by pani znalazła mi matkę. O ile pani jest czarownicą. Czy to prawda, że pani nią jest? Wygląd czarownicy Penny nagle się zmienił. Stała się bardziej tajemnicza. — Sza, dziecko! — szepnęła. — Nie mów o czarownicach w świetle dnia. Nie wiadomo, co może się przytrafić! — Ale czy to prawda? — nalegała Charlotta. Jeżeli Penny nie jest czarownicą, nie warto dalej z nią rozmawiać. — Oczywiście, że jestem czarownicą. Ale wejdź, wejdź. Nie znajdę ci przecież matki na progu. Najlepiej chodź prosto na górę. Tkam właśnie obrus dla elfów. Wszystkie czarownice z okolicy obiecały zrobić po kawałku. Biedne, małe, nieporadne stworzenia zostawiły w zeszły wtorek obrusy na mrozie i zupełnie je zniszczyły. Ale nie mogę tracić ani chwili, jestem w tyle za innymi czarownicami! Wybacz, że będę pracować, podczas gdy ty opowiesz mi o swoich kłopotach. Tkam materiał dla samej królowej elfów. Jej wysokość będzie miała kwaśną minę, jeśli nie skończę na czas. Charlotta pomyślała, że warsztat tkacki czarownicy Penny jest zbyt wielki i niezgrabny, aby tkać na nim obrusy dla elfów, a tkanina przypomina pospolitą flanelę. Z pewnością jednak czarownice mają swoje sposoby, by omamić wzrok zwykłych śmiertelników. Kiedy Penny skończy robotę, wypowie nad nią zaklęcie i flanela stanie się prześliczną materią o pajęczej lekkości. Czarownica wróciła do pracy, a Charlotta usiadła na stołeczku obok niej. Znajdowały się na pięterku, z jednym zasnutym pajęczynami oknem i brudnym sufitem, z którego zwisał suszony wrotycz i krwawniki. Kot powędrował za nimi i usiadł na najwyższym stopniu schodów, skąd wpatrywał się w Charlottę. Jego oczy lśniły niesamowicie w półmroku. — No, opowiedz swoją historię — odezwała się Penny. — Mówisz, że nazywasz się Charlotta Laurence i chcesz mieć matkę. Twoim ojcem jest, jak przypuszczam, Edward Laurence. — Tak, ale on wyjechał na Zachód, aby wędrować po górach — wyjaśniła Charlotta. — Zawsze tego chciał, lecz mama umarła, kiedy miałam trzy lata, i dopóki byłam mała, nie mógł mnie zostawić. Teraz skończyłam osiem lat, więc pojechał. — I zostawił cię z wujem Tomem i ciotką Florence. Tak, słyszałam o tym. Kot twojej ciotki Florence opowiedział mi tę historię na ostatnich tańcach czarownic. Twoja ciotka jest zbyt dystyngowana, żeby zadawać się z nami i nie wie nawet, gdzie bywa jej kot. Nie jesteś podobna do rodziny Laurence’ów. Nie masz takich roześmianych ust jak twój ojciec. Twoje usta są dumne jak u babki Jasper. Czy widziałaś ją kiedyś? Charlotta potrząsnęła głową. Nie wiedziała nic o babce Jasper oprócz tego, że istnieje, ale usłyszała wreszcie, kim jest Wiadoma Osoba. — Nie, na pewno jej nie widziałaś. Była wściekła na twoją matkę, że wyszła za Neda Laurence’a. Mówiono, że nie zamierzała jej tego nigdy wybaczyć i nigdy nie postawiła nogi w domu córki. Ty jednak masz jej usta, czarne włosy i duże oczy. A jakie małe uszy! I znamię na szyi. To znamię czarownic. Posłuchaj no, dziecko, czy nie chciałabyś zostać czarownicą? To o wiele łatwiejsza praca niż ta, którą dałaś mi do wykonania. Zastanów się, jak przyjemnie byłoby polatać na miotle. Charlotta już myślała o lataniu ponad wieżami i wierzchołkami jodeł w nocy, ale odparła: — Uważam, że jestem za młoda na czarownicę. Oczy Penny zabłysły. — Ależ dziecko, to właśnie młode czarownice mają najwięcej mocy. Nie każda może być czarownicą. Jest nas tak niewiele, że aż nie do wiary. Nie będę jednak nalegać. Chcesz, żebym znalazła ci matkę? — Bardzo proszę. Nita Gresham ma nową matkę, więc i ja mogłabym mieć! — Prawdziwą matkę trudno znaleźć. Może jednak da się coś załatwić. Masz szczęście, że jest teraz właściwa faza księżyca. W przyszłym tygodniu nie mogłabym nic dla ciebie zrobić. Pamiętaj jednak dziecko, że nie obiecuję ci niczego na pewno. Jest niewielka szansa… skoro masz usta takie jak twoja babka. Gdybyś była podobna do ojca, Penny nie pomogłaby ci zdobyć matki. Podobieństwo do niego na nic by się nie przydało. Penny zachichotała — Jaką matkę chciałabyś mieć? — Spokojną. Taką, która nie śmieje się zbyt wiele i nie zadaje za dużo pytań. Czarownica potrząsnęła głową. — To rzadkość. Trzeba trochę poczarować. Zaraz… — Penny rzuciła czółenko, pochyliła się i wyjęła garść rodzynków z pudełka obok warsztatu tkackiego. — Wrzuć je do brzuszka, a ja tymczasem trochę pomyślę… Charlotta z rozkoszą zajadała rodzynki, podczas gdy czarownica tkała powoli i z namysłem. Nie odezwała się, dopóki Charlotta nie skończyła ostatniego rodzynka. — Przyszło mi do głowy — powiedziała czarownica — że gdybyś tak weszła na to rozległe wzgórze, a potem zeszła z niego i obróciła się trzy razy wokół siebie, ani mniej, ani więcej, znajdziesz drogę prowadzącą na zachód. Idź nią prosto, kierując się węchem, aż dojdziesz do bramy, za którą jest ścieżka do portowego nabrzeża. Obróć się jeszcze trzy razy… Jeśli o tym zapomnisz, możesz wypatrzyć sobie oczy, a i tak żadnej matki nie zobaczysz. Potem zejdź ścieżką do kamiennego domku z drzwiami czerwonymi jak koci języczek. Zastukaj trzy razy do drzwi. Jeśli jest dla ciebie jakaś matka na tym świecie, to tam ją znajdziesz. To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić. Charlotta zerwała się szybko. — Bardzo dziękuję. Wygląda na to, że trzeba będzie przejść dobry kawał drogi, więc powinnam już wyruszyć. Ile mam pani zapłacić? Penny znów zachichotała: widocznie coś bardzo ją rozbawiło. — A ile masz? — zapytała. — Jednego dolara. — Skąd go masz? Charlotta pomyślała, że czarownice nie są zbyt uprzejme. Jeśli jednak już weszło się z nimi w konszachty… — Pani Beckwith dała mi przed wyjazdem. — Jak to się stało, że nie wydałaś go na lody i słodycze? — Lubię wiedzieć, że mam parę groszy w rezerwie — powiedziała z powagą Charlotta. Penny zachichotała po raz trzeci. — Jakbym słyszała twoją babkę. Jesteś Laurence tylko z nazwiska, nic więcej z nich w tobie nie ma. Zatrzymaj sobie tego dolara. Masz na szyi znamię. Nie możemy brać pieniędzy od nikogo ze znamieniem. To jest sprzeczne z naszymi regułami. A teraz biegnij, bo robi się późno. — Bardzo jestem pani wdzięczna — odparła Charlotta, wrzucając pieniądz z powrotem do kieszeni i wyciągając szczupłą, brązową rękę. — Jesteś dobrze wychowanym dzieckiem, nie ma co — zauważyła czarownica. Penny stała na zapadniętym progu domu i patrzyła, jak mała, smukła figurka znika na horyzoncie. — Zastanawiam się, czy postąpiłam właściwie, ale ona nigdy nie przystosuje się do Laurence’ów z tym ich ciągłym terkotaniem. Niech tylko stara pani ją zobaczy! Kiedy Charlotta znikła za zakrętem drogi, Penny powiedziała coś dziwnego jak na czarownicę: — Niech cię Bóg błogosławi, maleńka! * Charlotta szła wytrwale, nie tracąc nadziei. Gdy wchodziła na wzgórze, niebo poszarzało i wiatr stał się chłodniejszy. Ze szczytu nieoczekiwanie roztoczył się przed nią zapierający dech widok wielkiej, szarej zatoki, po której ścigały się przykryte białymi grzywami fale. Za piaszczystą łachą znajdowała się jeszcze rozleglejsza szarość. Wiedziała, że to musi być morze. Przez chwilę stała zachwycona. Nigdy wcześniej nie widziała portu, choć mówiono, że jest w pobliżu. Czy na pewno nie widziała? Nagle świat zawirował wokół niej i przypomniała sobie sen. We śnie widziała ten port, wielkie fale pędzące do brzegu, czarne kruki przycupnięte na płotach wokół pól i białego ptaka na tle ciemnego nieba. Charlotta zeszła ze wzgórza i z powagą obróciła się trzy razy wokół siebie. Pachnący morzem wiatr dmuchnął od drogi po lewej stronie. Pewnie o to chodziło czarownicy, kiedy mówiła o kierowaniu się węchem. I rzeczywiście, po chwili trafiła do bramy i trawiastej, wyboistej dróżki wiodącej wzdłuż łagodnego zbocza w dół do portu. Charlotta znów obróciła się trzy razy. Jeśli nie znajdzie matki na końcu tej drogi, to na pewno nie z tej przyczyny, że nie dopełniła skrupulatnie jakiejś części rytuału. W połowie drogi napotkała szary, kamienny dom z drzwiami jak koci języczek, dom tak stary i szary, że stał się prawie częścią wzgórza. Miał wygląd pełen godności i spokoju, jakby nie obawiał się niczego ze strony wiatru i deszczu. Charlotta poczuła drżenie kolan. Dotarła do celu — czy w tym domu jest dla niej matka? Czarownica nie była wcale o tym przekonana. Powiedziała tylko, że jest pewna szansa. Zaczynało padać, port widziała niewyraźnie jak za mgłą. Wkrótce zrobi się ciemno. Zadrżała, zebrała całą odwagę i zapukała do czerwonych drzwi. Nie usłyszała odpowiedzi. Poczekała chwilę, obeszła dom i stanęła przed kuchennymi drzwiami. Też były czerwone. Znów zapukała. Drzwi się otworzyły. Charlotta poczuła bolesne rozczarowanie. To nie matka — zbyt stara na matkę. Wysoka, chuda, o sympatycznej twarzy, która mogłaby być twarzą mężczyzny. Miała siwiejące włosy, gęste brwi i jasne, szare oczy. Charlotta nigdy jej nie widziała, ale miała dziwne wrażenie, że tę twarz już skądś zna. — Kim jesteś? — zapytała staruszka, ani uprzejmie, ani nieuprzejmie, lecz w prosty, bezpośredni sposób, który sprawił, że Charlotta odpowiedziała szczerze. — Jestem Charlotta Laurence. Byłam u Penny, czarownicy, żeby zapytać, czy nie mogłaby znaleźć dla mnie matki i kazała mi tu przyjść. Staruszka stała nieruchomo przez długą chwilę, tak się przynajmniej Charlotcie zdawało. Potem cofnęła się i powiedziała: — Wejdź. Charlotta rozejrzała się po wybielonej kuchence. Z rozczarowaniem spostrzegła, że nie było w niej nikogo. Na podłodze leżał duży, ciemnoczerwony chodnik z trzema czarnymi kotami. Koty patrzyły żółtymi oczami z wełny, które mimo deptania po nich przez wiele lat miały wciąż koci wyraz i żywy kolor. Piec był wielki, a jego drzwiczki otwierały się tak szeroko, że mógł służyć jako kominek. Szerokie, niskie okno wychodziło na port. Na stole leżał obrus w biało — czerwoną kratkę i półmisek pełen czegoś, co dziewczynce po długim spacerze cudownie zapachniało. — Właśnie siadałam do kolacji — powiedziała starsza pani. — Coś mi mówiło, że będę miała towarzystwo, więc ugotowałam trochę więcej. Zdejmij czapkę i płaszcz i siądź przy stole. Charlotta usiadła w milczeniu. Starsza pani odmówiła modlitwę. Charlotcie się to spodobało. Dostała ogromną porcję dobrze przysmażonego bekonu i naleśników polanych syropem klonowym i zabrała się do jedzenia. Jeszcze nigdy w życiu nie była tak głodna i nic tak jej nie smakowało jak ten bekon i naleśniki. Deszcz i wiatr rozhulały się na dobre, piec żarzył się czerwienią w półmroku, a spokój i ciepło starej kuchni cudownie kontrastowały z szalejącą na zewnątrz wichurą. Niebiańsko było tak jeść w ciszy, nie być zmuszoną do rozmowy i śmiechu, skoro nie ma się na to właśnie ochoty. Charlotta pomyślała o hałaśliwych posiłkach w domu ciotki Florence, gdzie wszyscy bez końca rozmawiali i śmiali się… Ciotka Florence lubiła „wesołe posiłki”. Jak dotąd nie znalazła co prawda matki, ale trzeba okazać cierpliwość. W tym domu nie było to trudne. Charlotta poczuła, że lubi ten dom i czuje się w nim u siebie. Nie była tu obca i ta kobieta nie wydawała się kimś obcym. Charlotta zastanawiała się, gdzie widziała już takie oczy. Widywała je wielokrotnie, lecz przed wielu laty. Chciała zobaczyć wszystko, co się kryje w tym domu. Nie chodziło jej o meble ani dywany, ale o listy w starych pudłach na strychu, wypłowiałe fotografie i ubrania w starych kufrach. Westchnęła ze szczęścia. Stara pani nie zapytała jej, dlaczego westchnęła i to też było cudowne. Po kolacji starsza pani — Charlotta spostrzegła, że nie jest bardzo stara, tylko siwe włosy sprawiają takie wrażenie — usadowiła Charlottę w fotelu przy piecu, żeby ogrzała sobie stopy na ciepłej podłodze, a sama zabrała się do zmywania naczyń. Jej cień skakał to tu, to tam po suficie i ścianach kuchni. Wyglądała bardziej na czarownicę niż Penny. Ta kobieta nie była jednak czarownicą. Charlotta nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Kiedy starsza pani odstawiła naczynia do narożnej szafki z oszklonymi drzwiczkami i półkami wyłożonymi białym, wycinanym jak koronka papierem, zapaliła lampę, wyjęła druty, wełnę i usiadła przy stole. — Więc nazywasz się Charlotta Laurence. Twoim ojcem jest zapewne Edward Laurence. Charlotta kiwnęła twierdząco głową. — Gdzie on jest? — Wyjechał do Brytyjskiej Kolumbii, by wspinać się po górach, a mnie posłał do ciotki Florence, żebym u niej mieszkała, kiedy jego nie będzie. — Na jak długo wyjechał? — Na całe lata — odpowiedziała Charlotta obojętnie. Starsza pani zrobiła dwa rządki pończochy, zanim znów zaczęła rozmawiać. — Czy podoba ci się u ciotki Florence? — Nie. Jest zbyt głośno i uczuciowo — odparła z powagą Charlotta. Starsza pani odłożyła robótkę i uważnie wpatrywała się w dziewczynkę. Na jej twarzy pojawił się dziwny wyraz, jakby miała się roześmiać, a gęste, czarne brwi drgnęły. — Czy twoja ciotka wie, gdzie jesteś? Charlotta potrząsnęła głową. — Nie sądzisz, że będzie się martwić? Dziś na pewno nie wrócisz z powodu burzy. — Ona zawsze jest czymś zmartwiona — zauważyła Charlotta tak, jakby to niewiele znaczyło. Nikt się nią zbytnio nie przejmował. Ponadto w tym domu było jej bardzo dobrze. Nigdy jeszcze nie znalazła się w miejscu i towarzystwie, które tak bardzo by jej odpowiadały. Brakowało tylko matki. Było cicho, ciepło i spokojnie. W piecu trzaskało drewno, szyby skrapiał deszczyk, wiatr groźnie pomrukiwał i warczał, lecz nie mógł dostać się do wnętrza dzielnego domku. — Jakoś żadna z nas nie ma ochoty dziś wiele mówić — powiedziała starsza pani. — Nie, ale myślę, że stanowimy dla siebie miłe towarzystwo — odparła Charlotta. Tym razem starsza pani otwarcie wybuchnęła śmiechem. — Też o tym pomyślałam! Minęła długa, cudowna chwila, po której Charlotcie zaczęła się kiwać głowa, a wytarte stopami czarne koty zaczęły truchtem biegać w kółko po dywaniku. — Prawie zasypiasz. Lepiej idź do łóżka. Czy boisz się spać sama? Bać się?! Charlotta uwielbiała spać sama, a nigdy jej na to nie pozwalano u ciotki Florence. Nie miała nawet stałego pokoju, bo przenoszono ją ciągle z miejsca na miejsce. Tutaj chrapała pani Barrett, tam była kopiąca Jenny, gdzie indziej Edith albo Susette, które się nad nią rozczulały. — Lubię spać sama — odparła. Starsza pani napełniła niebieską gumową butelkę gorącą wodą z parującego czajnika i zapaliła świecę w niebieskim porcelanowym świeczniku. Poprowadziła Charlottę przez duży pokój, w którym stało tylko kilka prostych mebli. Można było się w nim poruszać bez potrącania czegokolwiek. Nie był zagracony pluszowymi kanapami czy złoconymi bibelotami, lecz pełno w nim było roztańczonych, przyjaznych cieni rzucanych przez świece. Charlotta miała wrażenie, że ten pokój nigdy się nie śpieszył. Potem weszły po czarnych, błyszczących stopniach na górę, do sypialni z łóżkiem przykrytym różową kapą z falbanką. Starsza pani postawiła świecę na biurku, odkryła pościel i włożyła do łóżka błękitną butelkę. — Mam nadzieję, że będzie ci ciepło. Dobranoc — powiedziała. W jej twarzy była jakaś łagodność. Charlotta odważyła się zadać pytanie: — Mogłaby mi pani powiedzieć, czy znajdę tutaj matkę? — Zajmiemy się tym rano — odparła starsza pani, wychodząc i zamykając brązowe drzwi na wielką, mosiężną klamkę. Charlotta rozejrzała się po pokoju. Bardzo jej się spodobał. Był to pokój, który dał się lubić. Tego była pewna. Na podłodze leżał pluszowy dywanik w wielkie, miękkie róże i paprocie, w oknach wisiały perkalowe zasłony w kwiatki, był też biało — niebieski dzbanek na wodę i miska do mycia. Wszystko w tym pokoju jej odpowiadało. Na ścianie ponad stołem wisiała fotografia dziewczynki w staromodnej sukience — dziewczynki niewiele starszej od Charlotty. Wyglądała bardzo słodko i niewinnie, z bufiastymi rękawami i wielką kokardą we włosach. Charlotta czuła, że ją zna. I wtedy zobaczyła ją, porcelanową damę w niebieskich pantofelkach i złotej szarfie, z niewiędnącą, czerwoną różą w złotych włosach, siedzącą na maleńkiej zdobionej falbankami półeczce w rogu… porcelanową damę ze snu. Nie mogło być żadnej wątpliwości. Przebywała tu już kiedyś i to nie we śnie, ale w rzeczywistości. I była z nią matka. Charlotta położyła się do łóżka, czując się jak u siebie w domu. Kiedy rano obudziły ją potoki słonecznego światła padające na łóżko, starsza pani stała pochylona nad nią. — Czy to fotografia mamy? — były to pierwsze słowa, które Charlotta wypowiedziała. — Tak, to jej pokój. Nie jesteś tu po raz pierwszy, dziecko. Czy pozostało ci jakieś wspomnienie? — Tak, ale aż do wczorajszego wieczoru sądziłam zawsze, że to był sen. Mama przychodziła tu ze mną, prawda? — Tak. Jestem twoją babką. Nazywam się Elizabeth Jasper. Nie mogłam zaakceptować człowieka, którego poślubiła twoja matka. Ludzie powiedzą ci, że nigdy jej nie wybaczyłam. To nonsens. Prawda, że nigdy nie przekroczyłam progu domu Laurence’ów. Ona jednak odwiedzała i przyprowadzała ciebie. Po okresie oddalenia znów się zbliżyłyśmy. Wkrótce potem zmarła. Nie potrafiłam zmusić się do tego, żeby nawiązać kontakt z twoim ojcem. Widzę, że popełniłam błąd. Nie powinnam pozwolić, żeby wychował cię w nienawiści do mnie. — Ależ on tego nie zrobił. Po prostu nigdy o tobie nie mówił —powiedziała Charlotta, siadając na łóżku. Wiedziała już, że nie znajdzie nowej matki, ale nie była rozczarowana. Czuła bliskość swojej własnej matki. Pokój, dom, były jej pełne. — Judyta Penny posłała cię tu, żebyś znalazła matkę. Nie na darmo nazywają ją czarownicą. Przykro mi, że nie mam dla ciebie matki. Czy myślisz, że babka ci wystarczy? Charlotta nagle zrozumiała, gdzie tak często widywała oczy babki. W lustrze. Poczuła się tak szczęśliwa, że mogłaby skakać. — Czy mogę zamieszkać z tobą tutaj? — szepnęła. Babka skinęła głową. — Dzwoniłam wczoraj do twojej ciotki, kiedy poszłaś spać i powiedziałam jej, gdzie jesteś. Powiedziałam, że być może tu zostaniesz. Nie wyglądało na to, by miała coś przeciw temu. — O, z pewnością nie. Babciu, tu jest tak cicho! Babka skinęła głową. — Jesteśmy do siebie podobne nie tylko wyglądem. Ależ mnie przestraszyłaś wczoraj wieczorem, gdy otworzyłam ci drzwi. Sądziłam, że widzę ducha dziecka, którym byłam pięćdziesiąt lat temu. — Babciu — zapytała ciekawie Charlotta. — Czy Penny jest rzeczywiście czarownicą? — Jeżeli nie, to powinna nią zostać — odparła babka. HISTORIA PEWNEGO PRZESTĘPSTWA Było bezwietrzne, upalne przedpołudnie. Dan Phillips łowił pstrągi w jednej z zatoczek stawu Carleton. Tutaj, w zatoczce było nieco chłodniej niż na środku lustra wody. Wysokie brzozy i wierzby rosnące na spadzistych brzegach rzucały chłodne, zielone cienie, odgradzające go od palącego blasku słońca. Przez zadrzewione zbocza od czasu do czasu przebiegały zabłąkane powiewy wietrzyka, brzozowe listki szeleściły lekko i przyjemnie. Na środku stawu szklista woda połyskiwała w gorącym słońcu. Nie marszczył jej najlżejszy powiew wiatru. Po drugiej stronie stawu, delikatne, perłowe odcienie horyzontu, zamazywał dym z wysokich kominów fabryki. Jej właścicielem był pan Walters, do którego należał staw i przylegające doń tereny. Pan Walters był nieomal obcy w Carleton. Dopiero niedawno odkupił fabrykę od spadkobierców poprzedniego właściciela, lecz kierował nią już wystarczająco długo, aby zyskać opinię człowieka surowego i nieugiętego w interesach. Kilku pracowników, zwolnionych przez niego z niewystarczających, według nich, powodów, przyczyniło się do stworzenia przekonania, że jest człowiekiem niesprawiedliwym, samowolnym, bezlitosnym dla wszystkich, którzy dopuścili się jakiegoś uchybienia i nietołerancyjnym wobec najlżejszych przejawów naruszenia jego żelaznych reguł. Dan Phillips był nad stawem od wschodu słońca. Pstrągi dobrze brały wcześnie rano, lecz w miarę upływu dnia, gdy robiło się coraz goręcej, przestały brać przynętę i od pół godziny Dan nie złowił ani jednego. Miał ich jednak sporą wiązkę i z satysfakcją patrzył na ryby, wiosłując do brzegu w swojej małej, niezbyt szczelnej łódeczce. — Niezła zdobycz — monologował. — Najlepsza tego lata. Ten duży cętkowany musi ważyć prawie funt. Ależ z niego okaz. W hotelach dostanę na pewno dobrą cenę. Wrócę na obiad do domu i zaraz potem pójdę je sprzedać. Zdążę jeszcze raz spróbować przed zachodem słońca. Uff, jak gorąco! Muszę zerwać bukiet niebieskich irysów dla Elli May. Są naprawdę prześliczne! Przywiązał swoją łódeczkę pod kępą olch, zebrał bukiet fioletowych lilii o jedwabistych płatkach i ruszył do domu, wesoło gwiżdżąc i krocząc energicznie leśną ścieżką, wijącą się wśród dywanów paproci, pod bukami i świerkami, zboczem wzgórza pod górę. Był piegowatym, opalonym trzynastoletnim chłopcem. Wszyscy sąsiedzi twierdzili, że jest kuty na cztery nogi, dodając, że nie wiadomo, skąd mu się to wzięło — na pewno nie po ojcu! Każdy, kto prowadził interesy ze starszym Phillipsem w jego pechowym życiu, określał go jako niezaradnego i niedbałego. Jednego z tych nieobrotnych lekkoduchów, co to z zadowoleniem siadają do śniadania, mając bardzo mętne wyobrażenie o tym, skąd wezmą na obiad. Kiedy umarł, nikt nie odczuwał jego braku, chyba tylko cierpliwa żona o smutnych oczach. Dzielnie przyjęła ciężki los i bez wytchnienia trudziła się, żeby utrzymać dwójkę dzieci — Dana i dziewczynkę dwa lata od niego młodszą, która była bezradną kaleką, cierpiącą na jakąś odmianę choroby kręgosłupa. Dan, dojrzały jak na swoje lata, energicznie zaczął rozglądać się za pracą, aby pomóc matce. Choć wszystkie jego wysiłki, żeby dostać stałą pracę, skończyły się niepowodzeniem, ciągle był gotowy do usług i zarabiał wiele drobnych kwot, wykonując różne prace we wsi oraz pomagając rolnikom w Carleton w siewie i zbiorach. Od dwóch lat jednak najlepsze dochody miał ze stawu z pstrągami. Poprzedni właściciel pozwolił łowić w nim wszystkim, którzy chcieli. Dan uczynił z tego prawdziwy interes, sprzedając pstrągi w wielkich hotelach w Mosąuito Lakę. Miasteczko to, mimo nieatrakcyjnej nazwy, kojarzącej się z komarami, było popularną miejscowością wypoczynkową, więc Dan zawsze znajdował gotowy rynek dla swojej zdobyczy. Kiedy pan Walters odkupił posiadłość, jakoś nigdy nie przyszło Danowi do głowy, że nowy właściciel może nie być zadowolony z tego, że wszyscy korzystają z prawa połowu w najlepszym stawie rybnym w okolicy. Rzecz jasna, Dan często zastanawiał się, dlaczego staw był tak opuszczony tego lata. Nie mógł sobie przypomnieć, żeby widział nad nim kogokolwiek oprócz siebie. Mimo wszystko nie przyszło mu na myśl, że był ku temu jakiś określony powód. Zawsze łowił w chłodnych, cienistych zatoczkach, które, jak pouczało go doświadczenie, były dla pstrągów najlepsze. Przychodził i odchodził leśną ścieżką, ale nie po to, żeby się ukrywać. Nie miałby nic przeciw temu, aby widziało go całe Carleton. Jak dotąd połowy mu się udawały, a ceny w Lakę rosły każdego dnia. Dan był przedsiębiorczym chłopcem i właściciele hoteli lubili go. Wiedzieli, że zawsze można na nim polegać. Pani Phillips powitała go na progu domu. — Zobacz mamo — powiedział z uniesieniem Dan, podnosząc rybę do góry. — Tylko spójrz na tego! Powinienem dostać dobrą cenę. Zjadłbym teraz obiad, a potem pójdę z nimi do Lakę. — To szmat drogi — zauważyła z troską matka. — Jest za gorąco, żeby iść taki kawał. Możesz dostać udaru. Lepiej poczekaj, aż zrobi się chłodniej. Jesteś blady i chudy. — Wszystko w porządku mamo — zapewnił Dan wesoło. — Nie przeszkadza mi upał. Trzeba umieć znosić niewygody. Tylko poczekaj, aż przyniosę pieniądze za te ryby. Zamierzam łowić dziś jeszcze raz. To ty wyglądasz na zmęczoną. Chciałbym, żebyś nie musiała tak dużo pracować. Gdybym dostał jakąś stałą pracę, mogłabyś trochę odpocząć. Sam French powiedział, że pan Walters potrzebuje chłopca do fabryki, ale ja na pewno nie nadałbym się. Nie jestem dość duży. Może coś się wkrótce pojawi. Kiedy się wzbogacimy, nastaną dla nas dobre czasy. Zabrał kwiaty i wszedł do pokoju, w którym leżała jego siostra. — Zobacz, co ci przyniosłem! — powiedział, wciskając mokre, chłodne pąki w jej skwapliwie wyciągnięte ręce. — Widziałaś kiedykolwiek coś tak pięknego? — Och, Dan, są śliczne! Bardzo ci dziękuję! Jeśli wybierasz się dzisiaj do Lakę, proszę, wstąp do pani Henny i weź dla mnie te szczepki geranium, które mi obiecała. Tylko zobacz, jak rosną te, które już mam! To różowe będzie niedługo kwitło. — Przyniosę ci wszystkie szczepki z Lakę, jeśli sobie życzysz. Kiedy będę bogaty, zbuduję ci wielką cieplarnię i sprowadzę wszystkie kwiaty z całego świata. Będziesz mieszkać i sypiać wśród bratków. Czy obiad już gotowy, mamo? Łowienie pstrągów wzbudza wilczy apetyt! Co to za gazeta? Podniósł ze stołu złożoną gazetę. — To tylko stary numer gazety Lakę Mosquito — odpowiedziała pani Phillips, stawiając na stole garnek z ziemniakami i wycierając wilgotną, rozgrzaną twarz rogiem kraciastego, bawełnianego fartucha. — Letty Mills przyniosła dziś paczkę zawiniętą w nią. Gazeta jest sprzed czterech tygodni, ale zatrzymałam ją, żeby poczytać, jeśli znajdę czas. Rzadko widujemy teraz jakieś gazety. Nie przeglądałam jej jeszcze. Danny, co się stało na miłość boską? Dan otworzył gazetę, nagle wydał stłumiony okrzyk i zbladł, wpatrując się osłupiały w kartę przed sobą. — Popatrz, mamo — powiedział zdławionym głosem, kiedy zaniepokojona podeszła i spojrzała mu przez ramię. Oto co przeczytali: Ogłoszenie Każdy, kto od daty ogłoszenia spróbuje łowić ryby w stawie będącym moją własnością, będzie ścigany sądownie. i lipca H. C. Walters — Och, Danny, co to oznacza? Danny podszedł do drzwi od pokoju Elli May i zamknął je, zanim udzielił odpowiedzi. Jego twarz była blada, a głos drżał. — Co znaczy? No cóż, mamo, to tylko znaczy, że przez całe lato kradłem pstrągi pana Waltersa. Kradłem. Właśnie tak. — Och, Danny, ale przecież ty nie wiedziałeś. — Nie, ale powinienem pamiętać, że on jest nowym właścicielem i zapytać go. Nie pomyślałem o tym. Mamo, co znaczy „ścigany sądownie”? — Nie wiem dokładnie, ale jeśli tak jest, to trzeba zrobić jedno: musisz pójść prosto do pana Waltersa i opowiedzieć mu o tym. — Nie mam odwagi. To strasznie surowy człowiek. Ojciec Sama Frencha mówi… — Nie wierzyłabym ani w jedno słowo ojca Sama o panu Waltersie! — oświadczyła stanowczo pani Phillips. — Ma do niego urazę, bo został zwolniony przezeń z pracy. Poza tym, Danny, to jedyna słuszna rzecz, jaką można zrobić. Wiesz o tym. Jesteśmy biedni, ale nigdy nie oszukiwaliśmy nikogo. — Tak, wiem — powiedział Dan odważnie. — Oczywiście, pójdę zaraz po obiedzie. Przestraszyłem się w pierwszej chwili. Powiem ci, co zrobię. Oczyszczę ładnie te pstrągi, zabiorę je do pana Waltersa i powiem, że jeśli tylko da mi czas, zwrócę mu do centa to, co zyskałem na sprzedaży pstrągów tego lata. Może mi daruje, kiedy się dowie, że nie wiedziałem o ogłoszeniu. — Pójdę z tobą, Danny. — Nie, mamo, pójdę sam. Nie musisz iść ze mną — powiedział bohatersko. Pomyślał, że jego matka ma dość kłopotów. Nie będzie narażał jej na ciężką przeprawę z surowym właścicielem fabryki. Sam stawi czoła lwu w jego jaskini. — Nie mów nic Elli May o tym. To by ją zmartwiło. Nie płacz mamo, wszystko będzie dobrze. Zjem obiad i zaraz wyruszę. Zjadł szybko obiad, potem dokładnie oczyścił pstrągi, włożył je do długiego koszyka, przykrył liśćmi rabarbaru i wyruszył w drogę z udawaną wesołością, daleką od jego rzeczywistego nastroju. Ledwo minął bramę, gdy nadszedł, powłócząc nogami, wysoki, grubokościsty młodzieniec, o przymilnym uśmiechu i chytrym spojrzeniu. Nowo przybyły poufale skinął głową Danowi. — Cześć, synku. Idziesz do Lakę ze zdobyczą, co? Usmażysz się, zanim tam dotrzesz. Zostanie z ciebie tylko skwarek. — Nie idę do Lakę. Idę do fabryki, zobaczyć się z panem Waltersem. Sam French gwizdnął przeciągle ze zdziwienia. — Co cię tam niesie? Nie myślisz chyba, że dostaniesz tę posadę, co? Walters nawet by na ciebie nie spojrzał. Nie chciał widzieć nawet mnie! Nie masz cienia szansy. — Nie po to idę. Sam, czy ty wiedziałeś, że pan Walters dał ogłoszenie do gazety, że nikomu nie wolno łowić w stawie tego lata? — Oczywiście, że tak — stary kutwa! Jest obrzydliwym sknerą, ot co! Sam nigdy nie zbliża się do stawu. Zupełny pies ogrodnika! Tata mówi… — Sam, dlaczego nie powiedziałeś mi o tym ogłoszeniu? — O, rany! To ty nie wiedziałeś? Myślałem, że wszyscy wiedzą, a ciebie uważałem za najsprytniejszego gościa na tej półkuli. Łowiłeś w zatoczce, gdzie nikt cię nie mógł widzieć i szedłeś do domu na skróty przez las. Chcesz powiedzieć, że nie wiedziałeś o ogłoszeniu? — Nie wiedziałem. Czy myślisz, że zbliżyłbym się do tego stawu, gdybym wiedział? Nie widziałem aż do dzisiaj tej gazety i idę prosto do pana Waltersa, aby wszystko wyjaśnić. Sam French stanął jak wryty na zakurzonej drodze i wlepił wzrok w Dana z nieukrywanym zdumieniem. — Danie Phillips — wykrzyknął. — Czy zupełnie straciłeś rozum? Nie musisz się obawiać, że cię sypnę. Za bardzo mnie cieszy, kiedy ktoś wyprowadza w pole starego Waltersa, który uważa się za takiego mądrego. O rany! Pójść do niego i powiedzieć, że łowiłeś ryby w jego stawie! Przecież on cię wsadzi do ciupy. Nie wiesz, co to za człowiek. Tata mówi… — Nieważne, co mówi twój tata. Już się zdecydowałem. — Dan, ty głupia pało, posłuchaj mnie. Ogłoszenie mówi o ściganiu przez prawo. Danny, on cię wsadzi do więzienia, albo każe zapłacić grzywnę, albo coś równie okropnego. — Nic na to nie poradzę — odparł chłopiec zdecydowanie. — Idź stąd i nie próbuj mnie przestraszyć. Chcę być uczciwy, a jak mogę nim być, jeśli nie powiem panu Waltersowi, że przez całe lato kradłem jego pstrągi? — Kradłeś! Trele morele! Myślałem, że rozsądny z ciebie gość, ale widzę, że się myliłem. Nie zrobiłeś nic złego. Waltersowi nie zabraknie jego pstrągów. Jeżeli jesteś taki skrupulatny, że nie chcesz więcej łowić, nie musisz, ale teraz zostaw tę sprawę w spokoju i trzymaj język za zębami. Taka jest moja rada. — Lecz nie mojej matki. Zamierzam postąpić według jej rady. Nie dyskutuj więcej, muszę tam pójść. — Więc idź! — Sam znowu zatrzymał się, pełen obrzydzenia. — Jesteś głupcem, Dan i dobrze ci tak, jak cię Walters wsadzi do paki, ale ja ci źle nie życzę. Zrobię, co będę mógł dla twojej rodziny, gdy cię wezmą i zapewnię twoim szczątkom chrześcijański pogrzeb — jeżeli w ogóle zostaną jakieś szczątki! Cześć, stary! Ucałowania dla Waltersa! Ta rozmowa nie dodała Danowi odwagi. Jeszcze bardziej wzdragał się na myśl o spotkaniu z surowym właścicielem fabryki. Kiedy wszedł do biura fabrycznego i drżącym głosem zapytał o pana Waltersa, jego odwaga wyparowała niemal całkowicie. — Jest u siebie w biurze — odparł urzędnik — ale bardzo zajęty. Lepiej zostaw u mnie wiadomość. — Muszę widzieć się z panem Waltersem osobiście — oznajmił Dan stanowczo, choć drżał wewnętrznie. Urzędnik niecierpliwie podniósł się z krzesła i wprowadził Dana do prywatnego biura pana Waltersa. — Chłopiec do pana — powiedział krótko i zamknął za sobą drzwi z matową szybą. Oszołomiony Dan stanął, drżąc przed przerażającym człowiekiem. Pan Walters pisał przy stole pokrytym stosem pism i papierów. Gdy urzędnik zniknął, odłożył pióro i zmarszczył brwi. Twarz miał surową, gładko ogoloną, podbródek kwadratowy i głęboko osadzone, szare oczy. Nie było na nim grama zbędnego ciała, a zachowanie i głos zdradzały stanowczego, władczego człowieka interesu. Wskazał na głęboki skórzany fotel i zapytał zwięźle: — Jaki masz do mnie interes, chłopcze? Dan wcześniej obmyślił sposób przedstawienia sprawy, ale teraz wszystkie słowa uleciały mu z pamięci. Miał tylko niejasną, rozpaczliwą świadomość, że musi przyznać się do kradzieży i powinien zrobić to jak najprędzej. Nie usiadł. — Proszę pana — zaczął z rozpaczą. — Przyszedłem powiedzieć panu… pana ogłoszenie… nie widziałem go przedtem… Łowiłem na pana stawie przez całe lato… ale nie wiedziałem… słowo daję… przyniosłem wszystko, co złowiłem dzisiaj, zapłacę za wszystko… kiedyś. Przez nieprzeniknioną twarz pana Waltersa przebiegł wyraz zdziwienia i rozbawienia. Pchnął skórzany fotel do przodu. — Usiądź chłopcze — powiedział uprzejmie. — Niezupełnie rozumiem twoją nieco zagmatwaną opowieść. Mówisz, że łowiłeś na moim stawie. Nie widziałeś ogłoszenia w gazecie? Dan usiadł nieco bardziej opanowany. Wyznanie zostało zrobione, a on ciągle jeszcze żył. — Nie, proszę pana. Rzadko widujemy tę gazetę, a nikt mi nie powiedział. Przywykłem do łowienia tutaj i wydawało mi się, że mogę dalej to robić. Wiem, że powinienem pamiętać o tym, aby zapytać o pozwolenie, ale naprawdę, nie chciałem kraść pana ryb. Sprzedawałem je w hotelach. Dziś zobaczyliśmy z mamą ogłoszenie i zaraz przyszedłem. Przyniosłem panu pstrągi, które złowiłem dziś rano i… proszę nie podawać mnie do sądu, oddam każdego centa za wszystkie inne… jeśli da mi pan czas. Pan Walters przycisnął rękę do ust, aby ukryć coś w rodzaju uśmiechu. — Nazywasz się Dan Phillips, tak? — zapytał pozornie bez związku. — i mieszkasz z matką wdową Phillips w Carleton Corners, jak słyszałem. — Tak, proszę pana — odpowiedział Dan, zastanawiając się, skąd pan Walters wie tyle o nim i czy był to wstęp do postępowania sądowego. Pan Walters wziął pióro i przysunął do siebie czystą kartkę papieru. — Cóż, Dan. Dałem to ogłoszenie, ponieważ wielu ludzi łowiących na stawie, nie dbając o pozwolenie, urządzało obozowiska i pikniki na moim terenie i robiło niemałe szkody. Ja nie łowię pstrągów, za mało mam na to czasu. Myślę jednak, że ty nie zrobisz żadnych szkód. Możesz tam dalej łowić. Dam ci pisemne pozwolenie, żeby nie przeszkadzali ci moi ludzie, jeśli cię kiedyś zobaczą. Co do tych pstrągów tutaj, kupię je od ciebie po cenach obowiązujących w Mosquito Lake, i nie będziemy o tym więcej wspominać, dobrze? — Dziękuję panu — wyjąkał Dan. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Wziął od pana Waltersa karteczkę, którą ten mu wręczył i wstał. — Chwileczkę, Dan. Jak to się stało, że przyszedłeś z takim wyznaniem? Mogłeś zaprzestać tego procederu, a ja bym o niczym nie wiedział. — To nie byłoby uczciwe, proszę pana — powiedział Dan, patrząc mu prosto w oczy. Zapadło krótkie milczenie. Pan Walters w zamyśleniu bębnił palcami po stole. Dan czekał, zastanawiając się, o co chodzi. W końcu właściciel fabryki powiedział nagle: — Jest tu wolne miejsce pracy dla chłopca. Chcę, żeby ktoś je zajął jak najprędzej. Czy zajmiesz je? — Panie Walters, ja?! — Danowi wydawało się, że świat przewraca się do góry nogami. — Tak, ty. Jesteś dość młody, ale obowiązki nie są ciężkie ani zbyt trudne. Uważam, że się szybko nauczysz. Zdecydowałem, że nie zatrudnię nikogo, dopóki nie znajdę chłopca w pełni godnego zaufania i uczciwego. Sądzę, że oto go znalazłem. Zwolniłem poprzedniego chłopca, ponieważ nie przyznał się do drobnego uchybienia, które darowałbym mu, gdyby wyznał prawdę. Mogę znieść brak kompetencji, ale fałszu lub oszustwa nie będę tolerował — powiedział tak surowo, że Dan zbladł. — Jestem przekonany, że ty nie będziesz do nich zdolny. Czy przyjmiesz tę posadę? — Skoro pan uważa, że mogę, to bardzo chętnie. Będę się starał. — Wierzę ci. Może więcej wiem o tobie, niż myślisz. Ludzie interesu muszą mieć oczy otwarte. Możemy więc uznać sprawę za załatwioną. Przyjdź jutro o ósmej rano. Jeszcze jedno. Pewnie słyszałeś, że jestem niesprawiedliwym i twardym pracodawcą. To pierwsze jest nieprawdą, a nigdy nie przekonasz się o drugim, jeżeli zawsze będziesz tak prawdomówny i bezkompromisowy jak dzisiaj. Mogłeś mnie bez trudu oszukać w tej sprawie. To, że tego nie zrobiłeś, jest najlepszą i jedyną rekomendacją, jakiej mi potrzeba. Zanieś te pstrągi do mojego domu i zostaw je tam. To wszystko. Do widzenia. Dan jakoś zdołał, mimo oszołomienia, przejść przez oszklone drzwi i wydostać się na dwór. Cała rozmowa była dla niego taką niespodzianką, że nie był pewien, czy to wszystko mu się nie śniło. — Czuję się, jakbym był kimś innym — powiedział sam do siebie, ruszając rozgrzaną białą drogą. — Lecz mama miała rację. Będę i trzymał się jej zasad. Ciekawe, co Sam na to powie. Nota edytorska Opowiadania zamieszczone w tym zbiorze były po raz pierwszy drukowane w czasopismach i gazetach kanadyjskich, dziś trudno dostępnych. Poniżej podajemy tytuły oryginalne, daty i miejsca pierwodruków — w kolejności przyjętej w tomie. The Girl Who Drove the Cows, „Presbyterian Banner”, October 1908. Millicent’s Double, „East and West”, December 1905. Penelope’s Party Waist, „Designer”, March 1904. Miss Sally’s Company, „Forward”, October 1904. The Little Black Doll, „Zion’s Herald”, August 1909. The Fraser Scholarship, „Boys’ World”, April 1905. Her Own People, „American Messenger”, August 1905, — The Softening of Miss Cynthia, „Living church”, July 1904. Charlotte’s Ladies, „Epworth Herald”, February 1911. Bessie’s Doll, „Western Christian Advocate”, February 1914. The Running Away of Chester, „Boys’ World”, November 1904. I Know a Secret, „Good Housekeeping”, August 1935. Marcellas Reward, „Zion’s Herald”, August 1907. Ned’s Stroke of Business, „Farm and Fireside”, January 1903. An hwitation Given on Impulse, „Philadelfia Times”, April 1900. Charlotte’s Quest, „Family Herald”, January 1933. A Case of Trespass, „King’s Own”, May 1909.