Cliff Garnett Tajna Broń Tytuł oryginału TALON FORCE: SECRET WEAPON Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna JOANNA ZŁOTNICKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta MAŁGORZATA ZERA BARBARA CYWIŃSKA Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Ilustracja na okładce FORT ROSS Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA IMTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Original English language edition copyright ę 2000 by New American Library. All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition is published by arrangement with Signet, a member of Penguin Putnam, Inc. For the Polish edition Copyright ę 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-611-9 Zwykli ludzie mogą spokojnie spać tylko dlatego, że twardzi faceci są gotowi stosować przemoc w imię ich dobra. George Orwell * * * MORZE KASPIJSKIE IRAN Cukurca Północna strefa zakazu lotów Południowa strefa zakazu lotu 0 100 200 km ARABIA SAUDYJSKA ZATOKA PERSKA * * * Prolog Sobota, 10 czerwca, godzina 23.20 Strefa zakazu lotów nad północnym Irakiem Kapitan Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych Mike Daniels uśmiechał się mimo wszystko pod maską tlenową. Noc była mroczna; pogoda fatalna. Rozgałęzione niczym pajęczyny błyskawice oświetlały postępujące od zachodu burzowe chmury. F-16 Danielsa szarpał się w silnym przeciwnym wietrze. Mike i jego skrzydłowy szykowali się do zawrócenia. Za chwilę polecą z wiatrem, kontynuując patrol po owalnym torze nad północnym Irakiem. Pod nimi nisko zawieszona powłoka chmur zasłaniała poszarpane pasmo górskie. To była ziemia niczyja - granica obszarów kontrolowanych przez siły Saddama Husajna i Kurdów z północy kraju. Daniels musiał się martwić nie tylko o pogodę. Dwaj Amerykanie teoretycznie wciąż mogli zostać zestrzeleni przez Irakijczyków. Mike wiedział, że radary wojsk obrony powietrznej Iraku pokazują jego klucz na ekranach. Pokładowy antyradar już dwukrotnie wydawał ostrzegawcze dźwięki. Na szczęście za każdym razem zidentyfikował sygnały jako szerokie wiązki radarów obserwacyjnych. Nie oznaczało to jeszcze żadnego ataku. Pilot połączył się zresztą z Magikiem, jak oznaczono krążącego wysoko w górze AWACS-a, czyli naszpikowanego antenami i elektroniką Boeinga E-3, który stanowił latające stanowisko łączności i obserwacji. Magik potwierdził, że oba wrogie radary nie sygnalizują o niczym groźnym. Gdyby na maszynę Danielsa lub jego skrzydłowego skierowano wąską wiązkę radaru do wyszukiwania celów, sprawa byłaby poważna. Znaczyłoby to, że iracka obsługa wyrzutni rakiet przeciwlotniczych lada moment zacznie do nich strzelać. Zdarzało się to na tyle często, że amerykańscy lotnicy mieli wciąż napięte nerwy. Jak dotąd jednak nikogo nie trafiono. Zasady podejmowania walki pozwalały na atak w samoobronie, jeśli wykryje się iracki radar do wyszukiwania celów. Amerykanie namierzali wówczas wrogi radar i posyłali na niego kilka rakiet powietrze-ziemia typu HARM. Po pewnym czasie nawet najzagorzalsi wojownicy Saddama zniechęcali się do tej gry. Ale niektórzy z nich mieli z czym wystąpić. Dysponowali wyrzutniami ciągniętymi przez ciężarówki, jak na przykład SA-6, z których można było odpalić trzy rakiety naraz. Według amerykańskiego wywiadu zestrzelonego w 1995 roku w Bośni F-16 trafiła właśnie SA-6. Wyrzutnia mogła spokojnie odpalić trzy rakiety i odjechać, zanim amerykańscy piloci zdołaliby ją namierzyć. A jeden F-16 kosztuje dwadzieścia milionów dolarów... Mike Daniels miał się więc o co niepokoić. Pochylił maszynę i wszedł w łagodny zakręt. Kiedy obaj zawrócą, będą mieli przed sobą kolejną stukilometrową połówkę owalu. Plan misji zakładał latanie po tym samym owalnym torze, na wysokości pięciu kilometrów. Przy prędkości sześciuset pięćdziesięciu kilometrów na godzinę F-16 wykonywał pełne okrążenie w ciągu około dwudziestu pięciu minut. Misja należała do serii patroli, których celem było zapewnienie, aby lotnicy Husajna nie naruszali ustalonej w wyniku wojny w Zatoce Perskiej północnej strefy zakazu lotów. Zbliżała się połowa czasu misji. Po dwóch kolejnych okrążeniach piloci ruszą na spotkanie z latającym tankowcem K-135 i uzupełnią paliwo. Tankowanie w locie zawsze niosło ze sobą ryzyko, ale było znakomitym ćwiczeniem precyzyjnego panowania nad maszyną. Znakomitym, pod warunkiem że nie panowała bezksiężycowa noc, nie wiał silny, zmienny wiatr i nie zbliżał się front burzy. Mimo wszystko Daniels się uśmiechał. Za trzy dni miał polecieć na tygodniowy urlop do Włoch. Spotka się tam ze Stephanie. Myśl o ukochanej, o słonecznej Italii i o tygodniu odpoczynku od Irakijczyków powodowała, że kąciki ust Mike'a same się unosiły. Kiedy piloci wyrównali lot, Daniels poszukał wzrokiem partnera - porucznika Freemana - i jego samolotu. Chociaż widoczność była słaba, świetnie zaprojektowana, jednoczęściowa, przezroczysta kabina F-16 dawała pełne 360 stopni pola obserwacji. Freeman znajdował się dokładnie tam, gdzie powinien. Lecieli w szyku taktycznym - równo obok siebie, odlegli o półtora kilometra, skrzydłowy trzysta metrów nad dowódcą. W kluczu złożonym z dwóch maszyn to skrzydłowy jest głównym obserwatorem. Do jego zadań należy utrzymywanie szyku oraz uważne obserwowanie okolicy, zarówno bezpośrednio, jak i z pomocą przyrządów, zwłaszcza radaru. Natomiast dowódca klucza podejmuje decyzje. Odprawa przedstartowa przebiegła tak jak zwykle, co nie znaczy, że rutynowo. Przy tego typu misjach nie ma mowy o rutynie, bo nie wiadomo, czego się spodziewać. Daniels przeprowadził odprawę bardzo dokładnie. Zaczął od omówienia celów misji. Miała trwać cztery godziny, łącznie z czasem przelotu do i z rejonu patrolu oraz co najmniej jednokrotnym tankowaniem. Potem Mike opisał zasady podejmowania walki, obowiązki dowódców kluczy i skrzydłowych, procedury łączności, plany awaryjne, konfigurację uzbrojenia maszyn oraz postępowanie pilota w przypadku zestrzelenia. Prześledzili uważnie nagrania wideo i audio z poprzedniej misji. Następnie wysłuchali komunikatu o pogodzie oraz raportu wywiadu. Później zdjęli z kombinezonów oznaczenia skrzydła i dywizjonu i pobrali skafandry ciśnieniowe, spadochrony, zestawy przeżycia oraz pistolety. Wreszcie przewieziono ich do samolotów. Każda misja zaczynała się na długo przed startem. Daniels i Freeman spędzili dwie godziny na intensywnej pracy, zanim znaleźli się w swoich F-16. Zajęcie, które wykonywali było śmiertelnie poważne, a Mike czuł się dumny, że jest w nim naprawdę dobry. Wymagało to ogromnego wysiłku. Ale uśmiech nie schodził dziś z twarzy kapitana; zwłaszcza kiedy nachodziły go myśli o Stephanie. Była wysoką blondynką, prawdziwą pięknością z Południa. Pochodziła z rodziny z tradycjami, z Wirginii. Daniels urodził się w stanie Michigan. Był synem robotnika z fabryki samochodów. Mike był drobny, lecz dobrze umięśniony i miał krzywy nos. Była to pamiątka po jednej z walk; uprawiał kiedyś boks w wadze koguciej. Gdyby nie został pilotem, nigdy nie spotkałby na swojej drodze dziewczyny takiej jak Stephanie. A teraz spędzą razem calutki upojny tydzień w pięknej Italii. Mike rozmyślał nad odpowiednio eleganckim sposobem poproszenia Stephanie o rękę. Zerknął na jej fotografię, przyczepioną do prawej nogawki skafandra. Nawet w słabym świetle przyrządów dostrzegał wspaniały uśmiech i piękne oczy dziewczyny. Nie widział błękitnego nieba ani białych chmur, wiedział jednak, że były wokół Stephanie. Fotografia została wykonana na farmie jej ojca. Stephanie starała się wtedy nie wyśmiewać niezdarnych prób jazdy konnej w wykonaniu Mike'a. W Wirginii używali małych angielskich siodeł, co nie ułatwiało mu zadania. Znowu odezwał się sygnał antyradaru i spojrzenie Danielsa powędrowało na ekran urządzenia. System wykrył iracki radar do wyszukiwania celów. W dodatku dziwny - był jakiś drugi, dodatkowy impuls czy echo. Mike bywał już namierzany przez radar baterii przeciwlotniczej, lecz ten był najwyraźniej szczególny. - Tu Cios Jeden, mam kontakt - rzucił przez radio na częstotliwości taktycznej, żeby ostrzec Freemana. Zdziwił się, że jego głos zabrzmiał spokojnie. - Cios Dwa, mam coś, ale... - odpowiedział porucznik. Dwie sekundy po odezwaniu się alarmu w słuchawkach Danielsa rozległ się zaprogramowany kobiecy głos: - Flary! Flary! Mike przesunął kciuk na umieszczony na drążku sterowym przycisk wypuszczania flar, ale czuł, że dzieje się coś bardzo złego. Nagrany głos nagle zmienił się w męski, potem w gardłowy charkot, wreszcie umilkł. Przyrządy zaczęły pokazywać dziwne rzeczy, po czym ich wskazania wyzerowały się. - Co jest?-mruknął Daniels. Chwilę później zorientował się, że słyszy tylko szum omywającego kabinę wiatru - i nic więcej. Silnik zgasł! To niemożliwe, pomyślał. Próbował utrzymać maszynę w powietrzu, jego mózg pracował jak oszalały. Jednocześnie lustrował wzrokiem niebo pod sobą w poszukiwaniu śladu gazów wylotowych rakiety. Nie było jej widać, co nie znaczyło, że za chwilę skądś nie wyskoczy. Jakie jest prawdopodobieństwo wystąpienia tego typu awarii, akurat w takich okolicznościach?! - zastanawiał się, desperacko próbując uruchomić silnik. Freeman ze zdumieniem stwierdził, że nie widzi swojego dowódcy. Przed chwilą był i nagle znikł. A nie było widać żadnej eksplozji, śladu rakiety, błysku - niczego. Porucznik wywołał Danielsa, lecz nie uzyskał odpowiedzi. Wywołał go znowu. Nadal cisza. W końcu połączył się z Magikiem i poprosił o podanie położenia dowódcy. - Straciliśmy go z ekranów - usłyszał. - Po prostu znikł! - Żartujecie, czy co?!... - burknął, nie zdając sobie sprawy, że wypowiedział tę myśl na głos. Wokół siebie widział tylko ciężkie chmury i góry w dole. Na zachodzie błysnął piorun, a po chwili rozległ się grzmot. Burza nadchodziła. Cios Jeden zniknął. Rozdział pierwszy Godzina 23.25 Freeman zebrał się w sobie i wybrał częstotliwość, na której mógł się porozumieć z dowództwem dywizjonu i zameldować o zniknięciu Danielsa. Zanim zdążył to zrobić, wysłano już sygnał wezwania grupy poszukiwawczo-ratunkowej. Rozmowy pilotów były śledzone przez załogę AWACS-a. Obserwowała ona na ekranach radarów przebieg misji. Na pokładzie Magika znajdowali się kontrolerzy ruchu powietrznego, którzy widzieli wszystko, co przelatywało w rejonie operacji. Natychmiast wezwali pomoc. Ale dowódca AWACS-a tak samo jak Freeman nie miał pojęcia, co stało się z kapitanem Danielsem i jego F-16. - Cios Dwa, tu Magik - powiedział. Sprawował operacyjne dowództwo na miejscu, do czasu przybycia grupy poszukiwawczo-ratunkowej. Milczenie Freemana musiało oznaczać, że pilot jest w szoku; nie można było dopuścić, aby stracił panowanie nad sobą. - Tu Cios Dwa... - zgłosił się porucznik. - Podaję ci nasze ostatnie namiary Ciosu Jeden. Zejdź nisko nad ziemię i wykonuj ósemki, zanim przyleci grupa ratunkowa. Melduj, jeśli zauważysz ślady katastrofy. - Potwierdzam. Freeman nie myślał w tej chwili o posiadanej ilości paliwa, ale wkrótce odpowiedni alarm przypomni mu o tym. Po wykonaniu następnego okrążenia mieli z Danielsem tankować. Będzie musiał przerwać ósemki i odlecieć na pewien czas, może akurat przed przybyciem grupy poszukiwawczo-ratunkowej. Wszystko trwało mniej niż sekundę, jednak Mike obserwował wydarzenia jakby w zwolnionym tempie czy we śnie - po prostu nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Jego samolot spadał na ziemię. Wyglądało na to, że cały ten cud techniki wart wiele milionów dolarów nagle się skończył. Daniels przestał myśleć o irackim radarze czy rakietach; stwierdził, że stery nie działają, także w systemie awaryjnym. Przyrządy zaświeciły się na moment, ale szalały. Po chwili znów zgasły. To było na tyle. F-16 jest skomputeryzowaną maszyną, nie ma w niej żadnych linek, za pomocą których można by mechanicznie ciągnąć za stery. Zminiaturyzowany drążek sterowy porusza się tylko dlatego, żeby pilot mógł go „czuć". Zaawansowana elektronika z jakiegoś powodu padła w jednej chwili. Mózg Mike'a pracował na najwyższych obrotach; choć wydawało mu się, że jego dłonie poruszają się niezmiernie powoli. Po bokach pola widzenia dostrzegał kłębiące się chmury, które zasłaniały zbliżające się z ogromną prędkością poszarpane górskie szczyty. Wiatr ryczał już na bezwładnych skrzydłach myśliwca. Daniels wiedział, że ma rozpaczliwie mało czasu, sięgnął więc między kolanami do dźwigni katapulty. Była tam gdzie zawsze, żółta i dobrze widoczna, z wyraźnym napisem: KATAPULTA - CIĄGNIJ; jednak wydawało się, że chwycenie za nią i pociągnięcie trwa całą wieczność. Mike modlił się, żeby choć ten jeden system działał. - Boże, błagam cię! - mruknął. - Obiecuję... Poczuł, że bezwładnościowe pasy napinają się, przyciskając go do fotela. W momencie opuszczania samolotu musiał znajdować się w odpowiedniej pozycji, inaczej mógł zginąć. I tak było wystarczająco niebezpiecznie. Odpaliły ładunki odrzucające osłonę kabiny; ułamek sekundy później umieszczony pod fotelem Danielsa silniczek rakietowy posłał go po szynach w górę i wyrzucił w ciemne niebo. Mike zmusił się do otwarcia oczu i zobaczył, że spada twarzą w dół, wciąż tkwiąc w fotelu. Wiedział, że za chwilę otworzy się umieszczony w zagłówku spadochron, ale zdawał też sobie sprawę, że samolot opadł bardzo nisko i że skały mogą czaić się tuż pod welonem chmur, który zaraz go ogarnie. Złapał więc za umieszczoną z prawej strony fotela dźwignię ręcznego wyrzucania spadochronu i pociągnął za nią, odpalając moździerzowy pocisk wyciągający spadochron z zasobnika. Otworzył się mały spadochronik, potem główny. Nastąpiło szarpnięcie i główny spadochron obrócił fotel z pilotem w pionowe położenie. Wisiał nad nim, wielki i napięty. Daniels odetchnął. Przynajmniej nie spadał już jak kamień. Musiał teraz odczepić się od fotela, przelecieć przez chmury i mieć nadzieję, że spadnie na jakieś w miarę płaskie miejsce. Podziękował Bogu za to, że katapultowanie się udało. Jeszcze nigdy w życiu tego nie robił. To nie jest coś, co można trenować. Godzina 15.25 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA - Co jest grane? - spytał młody chudzielec w okularach spieszącego korytarzem w tym samym kierunku co on starszego kolegę. - Dostałem tylko wiadomość przez pager, że mam się zameldować. - Nie tutaj - skarcił go towarzysz, łysy mężczyzna pod sześćdziesiątkę. Miał na sobie wymięty garnitur bez krawata; rozpięty kołnierzyk koszuli ukazywał mięsistą szyję. Pokazali identyfikatory uzbrojonym wartownikom. Bramka znajdowała się u zbiegu podziemnego korytarza, wiodącego od wind Pentagonu, z drugim korytarzem. Wartownicy przyjrzeli się uważnie zarówno obu mężczyznom, jak i ich dokumentom. - Tak tylko spytałem - usprawiedliwił się młodszy, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu wartowników. Był cywilem, jednym ze specjalistów od najnowszej techniki zatrudnionych w departamencie obrony. I sądził, że pewne stosowane w departamencie procedury bezpieczeństwa i tajności są zbędne. - Więc lepiej, stul pan gębę! - poradził starszy. Miał na imię Mac i pracował w CIA. Jego zdaniem speców od techniki powinno się trzymać w klatkach i karmić tylko wtedy, kiedy okazywali się przydatni. On też nie miał pojęcia, po co go wzywają. Nie dostał raportu sytuacyjnego, tylko polecenie natychmiastowego zameldowania się. Jego umysł zaprzątały jednak inne problemy. Wraz z kolegami z siedziby CIA w Langley próbowali namierzyć Osamę bin Ladena. Ten syn saudyjskiego księcia był najbardziej poszukiwanym w tej chwili terrorystą na świecie. Stał za wieloma przemyślnymi zamachami. Do niedawna przebywał w obozach partyzanckich w Afganistanie, ale ostatnio znikł. Amerykański wywiad, pomimo wszelkich środków technicznych, jakimi dysponował, nie miał pojęcia, gdzie teraz się znajduje. Mac modlił się, żeby tematem zbliżającej się odprawy nie był kolejny zamach bombowy zorganizowany przez bin Ladena. Saudyjskiego fanatyka łączono już z jednoczesnymi zamachami na amerykańskie ambasady w dwóch państwach afrykańskich i podejrzewano o współudział w zamachu na Światowe Centrum Handlu w Nowym Jorku. W następnym korytarzu dwaj mężczyźni dołączyli do innych uczestników odprawy. Wszyscy szli do bezpiecznego pomieszczenia znajdującego się głęboko w podziemiach Pentagonu. Minęli drugi punkt kontrolny, przy którym sprawdzono ich jeszcze dokładniej niż przy pierwszym. W końcu znaleźli się w Specjalnym Tajnym Pomieszczeniu Wywiadu. Była to salka o rozmiarach pięć na dziesięć metrów zawieszona wewnątrz większej sali. Ściany, podłoga i sufit pomieszczenia specjalnie zaprojektowano, tak aby nie tylko pochłaniały dźwięki, ale i uniemożliwiały podsłuch elektroniczny. Podobne, tyle że mniejsze i znacznie słabiej zabezpieczone pomieszczenia znajdowały się w amerykańskich ambasadach na całym świecie. Mac widywał takie kabiny dużo częściej, niżby sobie życzył. Do jego najgorszych wspomnień należała długa noc w 1980 roku, spędzona na śledzeniu komunikatów satelitarnych i radiowych z operacji odbijania amerykańskich zakładników z ambasady w Teheranie. Operacja nie powiodła się z powodu katastrofy śmigłowcowej. Było to przed ponad dwudziestu laty, ale wspomnienia wciąż pozostały żywe. Tym razem odprawę prowadził generał brygady Sił Powietrznych ze sztabu Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Poinformował, że miejscem kryzysu jest północny Irak. Stracono tam F-16. W Waszyngtonie było wczesne sobotnie popołudnie, w Iraku już grubo po północy. Na miejscu zdarzenia panowała tak fatalna pogoda, że wstrzymano operację poszukiwawczo-ratunkową. Uznano, iż nie ma sensu ryzykować życiem wielu ratowników, skoro szansa, że pilot F-16 przeżył, była niewielka. Partner pilota, który leciał z nim w kluczu, nie był w stanie potwierdzić katapultowania się towarzysza ani nawet miejsca, w którym rozbił się jego samolot. Mac nie był specjalnie zainteresowany samym wydarzeniem, za to zaciekawiła go procedura. Czyżby wojsko nie miało własnych planów postępowania w podobnych wypadkach? Po co zwoływać naradę tajnych służb? Młody spec od techniki wydawał się wręcz znudzony, dopóki generał nie poinformował, że dane ze straconego samolotu, z drugiego F-16 oraz z AWACS-a zostały przesłane przez satelitę i załadowane do komputerów Pentagonu w celu dokonania analizy. To go zainteresowało. - Przepraszam, sir - odezwał się ktoś. Generał zerknął na mężczyznę siedzącego w kącie. Mimo że miał na sobie grubą wełnianą koszulę i dżinsy, od razu było widać, że to oficer - był krótko ostrzyżony, szczupły i miał stanowczą twarz. Przybyłym nakazano stawić się jak najszybciej, w takich ubraniach, w jakich zastało ich wezwanie. - Ma pan pytanie? - Komandor Greeley ze sztabu Dowódcy Operacji Morskich, sir - przedstawił się indagowany. - Chyba od niedawna pracuje pan w sztabie? - upewnił się generał z uśmiechem. - Tak jest, sir. Chciałbym wiedzieć - skoro arabusy zestrzelili nasz samolot i nie wiemy, co się stało z pilotem - dlaczego nie uderzyliśmy i nie rozpieprzyliśmy ich? - Pan jest chyba reprezentantem sił specjalnych w sztabie pana admirała, nieprawdaż, Greeley? - spytał generał. - Tak jest. Siły specjalne marynarki, czyli jednostka SEAL. Greeley musiał być niedawno ściągnięty z jej szeregów; pewnie dopiero co otrzymał awans i praca sztabowa była dla niego zupełnie nowym zajęciem. - To widać - skomentował generał. Rozległ się stłumiony gwar; przedstawiciele służb wywiadowczych i oficerowie pokiwali głowami, zerkając ukradkiem na nowego kolegę. Technicy nie zwracali uwagi na ostatnią wymianę zdań, rozmyślając już o analizie danych z samolotów, która ich za chwilę czekała. - Doceniam pańską bezpośredniość, komandorze - ciągnął prowadzący odprawę - i jestem pewien, iż wie pan, że mamy plany odpowiednich reakcji na tego rodzaju sytuacje. Gdyby jednak zechciał pan zachować cierpliwość jeszcze przez chwilę, usłyszałby pan, że sytuacja jest nietypowa. - Rozumiem - odparł służbiście Greeley, wyprężając się na baczność. -Dziękuję, sir! Usiadł. Nie wiedział, co generał ma na myśli, nie miał jednak zamiaru o to pytać, narażając się po raz drugi. - Wstępna ocena telemetrii F-16 wskazuje, że nie został on zestrzelony przez rakietę - kontynuował generał. - Nie mamy pojęcia, co to było, i na tym właśnie polega problem. Analiza techniczna nie wskazuje ani na trafienie rakietą, ani nawet na wystrzelenie rakiety. Wykryty sygnał irackiego radaru do wyszukiwania celów był nietypowy. Sami panowie zobaczycie i usłyszycie; zaraz wyświetlimy dane na monitorach. Chcemy się dowiedzieć, czy macie jakieś pomysły na wyjaśnienie sytuacji. Jest zagadkowa, komandorze Greeley, i dlatego nie podjęliśmy kroków odwetowych. Nie wiemy, co się stało, i nie chcemy uderzać, dopóki się nie dowiemy. Czy odpowiedziałem na pańskie pytanie? - Tak jest, sir! - zapewnił Greeley z kąta. - To dobrze. A teraz przystąpcie do pracy, panowie. Jesteście oficerami, naukowcami, agentami wywiadu, liczymy na wasze umiejętności. Połączcie siły i dajcie nam odpowiedź. Niezależnie skontaktowaliśmy się już z paroma innymi specjalistami, którzy być może będą w stanie coś ustalić. Zasadniczą kwestią jest czas, panowie. Niedziela, 11 czerwca, godzina 00.40 Góry w północnym Iraku Mike Daniels zamarł i wstrzymał oddech. Usłyszał głosy. Gdy tylko otworzył się spadochron, odrzucił fotel i w tym samym momencie wleciał w nisko zawieszone chmury. Dalej opadał całkiem na ślepo, przeklinając mgłę i czekając na uderzenie w ziemię, skałę czy coś innego. Teraz zdał sobie sprawę, że mgła była błogosławieństwem, bo inaczej znajdujący się nieopodal ludzie zobaczyliby go. Prawdopodobnie właśnie go szukali. Nie mówili po angielsku. Mike spadał bez dalszych niespodziewanych przygód; zestaw przeżycia zwisał pod nim na sześciometrowej linie. Wiedział, że musi zachować luźne mięśnie. Jeśli je napnie, może przy lądowaniu połamać nogi. Opadł na ziemię tak nagle, że nie miał nawet czasu zesztywnieć. Chmury sięgały podłoża i kapitan nie widział, na co spada. Musiało to być zbocze góry, bo uderzył weń pod kątem, odbił się, a potem uderzył znowu i potoczył się po stromym stoku w dół. W końcu zatrzymał się na przewróconym drzewie, owinięty w spadochron. Rozcięcie spadochronu i uwolnienie się zajęło Mike'owi kilka minut. Wstał i wydłubał nożem pod drzewem płytki dołek. Schował tam spadochron oraz skafander ciśnieniowy, który chroni pilota przed odpływem krwi z mózgu i utratą przytomności przy przeciążeniach. Na ziemi do niczego się nie przydaje. Dopiero gdy przysypał upchnięte w dole rzeczy ziemią, przyjrzał się sobie i swojemu wyposażeniu. Był poobijany i posiniaczony, ale najwyraźniej wszystkie kości miał całe. Odbiornik GPS wciąż znajdował się w wewnętrznej kieszeni kamizelki przeżycia. Miał też mały nadajnik, pistolet beretta kalibru 9 mm oraz zestaw przeżycia, zawierający żywność, pokryty kamuflażem koc i parę innych przydatnych drobiazgów. No dobra, żyję, pomyślał. Co teraz? Najpierw muszę się zorientować, gdzie jestem. Trzeba znaleźć jakieś wolne od zasłon miejsce i spróbować odczytać współrzędne z odbiornika GPS. Nie! - skarcił się w duchu. Przecież za każdym razem mówimy na odprawach, co robić w takich sytuacjach! Najpierw muszę uruchomić nadajnik i zawiadomić naszych na częstotliwości Straż, że żyję. Potem przełączę się na częstotliwość Bravo i spróbuję wywołać jednostkę poszukiwawczo- ratunkową. Częstotliwość Straż była międzynarodowym kanałem do wzywania pomocy. Nie był to kanał bezpieczny, ale dawał największą szansę, że nadający zostanie usłyszany. Wywiad Skrzydła prowadził stały nasłuch tego kanału. Bravo był jednym z dwóch bezpiecznych kanałów ratunkowych, przydzielonym dla misji Danielsa. Kiedy zawiadomi przyjaciół, że żyje, wyruszą na poszukiwania. To jego jedyna szansa na wyjście cało z tej opresji. Ale po wezwaniu ratunku będzie musiał uciekać i ukryć się, żeby nieprzyjaciel nie znalazł go pierwszy. Dopiero wtedy spróbuje ustalić swoje położenie. W powietrzu należało: po pierwsze - pilotować, po drugie - prowadzić nawigację, po trzecie - utrzymywać łączność. W tej kolejności. Ale kapitan nie znajdował się w powietrzu. Teraz musiał postępować zgodnie z zasadami akcji poszukiwawczo-ratunkowych, jeśli chciał dożyć możliwości opowiedzenia o tym, co mu się przytrafiło. Przysiadł i zaczął nasłuchiwać. Głosów nie było już słychać. W nocy dźwięk niesie daleko, pomyślał. Irakijczycy mogą być ponad kilometr stąd. Nadał komunikat na kanale Straż, ale nie uzyskał odpowiedzi. Przełączył się na Bravo i w tej samej chwili usłyszał warkot śmigłowca. To na pewno jednostka poszukiwawczo-ratunkowa. Irakijczycy nie zapuszczaliby się śmigłowcami tak daleko na północ. Daniels orientował się, gdzie mniej więcej jest. Na południowy wschód od miasta Amadiya, niedaleko granicy tureckiej, w górach, na wschód od rzeki Tygrys. Na południe leżało miasto Erbil, a daleko za nim przechodził trzydziesty piąty równoleżnik. Mike znajdował się na terenie Kurdystanu. Była to ziemia niczyja, na której trwały nieustanne potyczki kurdyjskich grup partyzanckich z siłami irackimi. Często zamiast z Irakiem partyzanci walczyli między sobą. Amerykański śmigłowiec przybył na miejsce w rekordowo krótkim czasie, musiał więc stacjonować gdzieś w południowej Turcji. A może nawet znajdował się w powietrzu, czekając na czyjeś wezwanie. Nie doleciałby tak szybko z tureckiego miasta Adana, gdzie znajdowała się baza jednostki Danielsa. Jednocześnie z odgłosem śmigłowca niebo przecięła błyskawica, po której nastąpił potężny grzmot. Mike zobaczył jak w błysku flesza swoje otoczenie. Znajdował się mniej więcej w połowie wysokości stoku, w głębokiej dolinie ciągnącej się w obie strony aż po granice widoczności. Odgłos śmigłowca umilkł i Daniels zorientował się, że maszyna przeleciała nad doliną, w pewnej odległości od niego. Nie było szansy nawiązania z załogą kontaktu radiowego. Jego mały nadajnik pracował na falach ultrakrótkich mających zasięg wzroku. Daniels musiał więc wspiąć się na szczyt góry, aby uzyskać łączność. Nawet jeśli nie uda mu się stamtąd nikogo wywołać, przełączy nadajnik na tryb radiolatarni i wtedy może zdołają sami go namierzyć. W krótkim błysku pioruna nie zdążył zobaczyć uzbrojonych w kałasznikowy ludzi, którzy posuwali się zboczem w jego kierunku. To ich głosy usłyszał przed paroma minutami. Byli bardzo blisko. Jeszcze go nie dostrzegli, ale była to tylko kwestia czasu. Nastąpiła kolejna błyskawica i jeszcze potężniejszy grzmot, rozbrzmiewający w dolinie niczym artyleryjska salwa. Tym razem Mike spojrzał w górę doliny i spostrzegł oddział. Nie miał wiele czasu na ucieczkę, wspiął się więc dwadzieścia metrów w górę stoku, jak najdalej od zakopanego spadochronu. Starał się nie zostawiać zbyt wyraźnych śladów. Zobaczył sterczący pień z korzeniami i schował się za nim. W ciemności nie był w stanie stwierdzić, czy jest dobrze zasłonięty. Obawiał się, że w świetle kolejnej błyskawicy ścigający go zauważą. Nie mógł jednak zrobić nic więcej. Wyjął pistolet i przeładował, najciszej jak mógł. Jeśli musi zginąć, nie sprzeda tanio skóry. Chociaż wolał, żeby Irakijczycy minęli go i poszli dalej. - Boże - szepnął - to znowu ja... Rozdział drugi Sobota, 10 czerwca, godzina 18.00 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA Mężczyzna na ekranie wyglądał jak szalony naukowiec. Miał zwichrzone włosy i osadzone na czubku nosa okulary w grubych oprawkach. Był przeraźliwie chudy, jakby nie pamiętał o konieczności jedzenia, dopóki ktoś nie postawi mu posiłku przed nosem. Mówił wysokim, nosowym głosem, skrzypiącym tak, że aż drażnił uszy. Jednak to, co mówił, było nadzwyczaj interesujące. Ktoś przesłał dane telemetryczne z F-16 kapitana Danielsa - wszyscy obecni w pomieszczeniu znali już nazwisko pilota - do laboratorium owego „szalonego naukowca", znajdującego się w lasach stanu New Hampshire. Niemal odcięty od świata profesor pracował tam nad projektami rządowymi; tak przynajmniej poinformowano Maca i innych uczestników odprawy. Mac uznał, że skoro dowództwo zleciło temu śmiesznemu człowieczkowi przeanalizowanie danych telemetrycznych, musi być on dużo inteligentniejszy, niż wygląda. To pewnie jeden z geniuszy matematycznych, tak jak ten młody chudzielec, który chciał dyskutować o wszystkim na korytarzu. Mac zapamiętał, że chudy młodzieniec ma na imię Bob, ale na nazwisko nie zwrócił uwagi. W tej chwili wspólnie rozważali powody, z jakich zupełnie sprawny F-16 nagle spadł z nieba nad Irakiem. Bob ślęczał nad wszystkimi danymi z trzech samolotów zamieszanych w incydent, mamrocząc coś pod nosem. Dla Maca brzmiało to bezsensownie, ale powstrzymywał się od komentarzy. Wiedział, że Bob jest tu od analizy technicznej, a on od pozbierania kawałków całej układanki i ujęcia ich w sensowną całość, czyli od wyciągania wniosków. Będzie to możliwe z chwilą, kiedy technicy osiągną konsensus. - Cholera! - mruknął Bob, patrząc na widocznego na ekranie profesora. - On chyba wpadł na jakiś trop. - Tak pan sądzi? - spytał Mac. - A nie słucha pan? - Słucham, i to uważnie. Co takiego powiedział? - Chyba wpadł na jakiś trop. - Już raz pan to mówił - mruknął Mac. - Musimy go tu sprowadzić - zawyrokował młodzieniec. - Przepraszam, panie pułkowniku - odezwał się Mac do oficera, który nadzorował przeprowadzających „burzę mózgów" specjalistów. Prosty jak struna pułkownik o jastrzębiej twarzy sprawiał wrażenie doświadczonego pilota nawet w golfie, który miał w tej chwili na sobie. - Bob twierdzi, że ten profesor chyba wpadł na jakiś trop. Czy możemy go tu sprowadzić? - Już to robimy - odparł pułkownik. - To, co oglądamy, idzie z kasety. Ten naukowiec siedzi teraz w samolocie i powinien tu być w ciągu godziny. - Jak rozumiem, nie tylko my szukamy rozwiązania zagadki - odezwał się Mac. Pomyślał, że jest kilka podobnych izolowanych pokojów, wypełnionych główkującymi specjalistami. - Nie tylko Bob uznał, że doktor Fensterman mógł wpaść na właściwy trop. - Powiedziawszy to, smukły oficer mrugnął okiem i odwrócił się. Mac poprosił Boba, aby mu wyjaśnił, co odkrył doktor Fensterman. Zajęło to kilka minut; w końcu młody specjalista zdołał wytłumaczyć starszemu agentowi, o co, w sensie technicznym, chodzi. Doświadczony Mac wiedział już, co zdarzy się dalej. Nastąpi wielki rumor na sali i ważna wiadomość zostanie przekazana Komitetowi Szefów Sztabów. Kiedy zaakceptują wstępny plan operacyjny, prześlą go do Białego Domu i Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Światła w Białym Domu będą się palić do późna w nocy, może aż do rana. Potem pewne bardzo ważne jednostki i placówki otrzymają starannie zakodowane rozkazy i rozpocznie się akcja. Mac śledził już podobne operacje i widział, jak dokonują się rzeczy, których teoretycznie nikt nie powinien być w stanie dokonać. Nie znał szczegółów i nie chciał ich znać. Ale zawsze siedział w takim pomieszczeniu jak teraz i za pośrednictwem satelitów obserwował przebieg akcji. Operacja uwolnienia zakładników z ambasady w Iranie też niemal się udała. Bo ludzie przeprowadzający akcje specjalne byli najlepsi, najlepsi z najlepszych. Mac zorientował się, że Bob na niego patrzy. - RF - powiedział, chcąc pokazać, że uważnie słuchał. - Co Irakijczycy mogą robić dalej? Niedziela, 11 czerwca, godzina 11.00 Adana, Turcja Travis Barrett został obudzony zgodnie z życzeniem. Kiedy wylądowali w Adanie, jeden z członków załogi latającej cysterny KC-135 stuknął go lekko czubkiem buta. - Dzięki, stary - mruknął Barrett. Musi być samo południe albo blisko południa, pomyślał, wyjrzawszy przez otwarty właz na hangary i budynki amerykańskiej bazy. Zapiął kombinezon, założył niebieską czapkę Sił Powietrznych i ruszył za załogą tankowca do czekającej nieopodal ciężarówki. Travis wyglądał na zwykłego lotnika, który wrócił z kolejnej misji nad Morzem Śródziemnym, podczas której tankowali inne samoloty. Nie musiał targać ze sobą sprzętu. Całe wyposażenie Barretta pozostawało w bazie Aviano we Włoszech, gdzie zatrzymał się na krótko po locie na pokładzie śmigłowca Black Hawk, który przerzucił go z Kosowa. W Aviano skontaktował się przez kodujący nadajnik satelitarny SatCom z Samem Won-giem z Rady Bezpieczeństwa Narodowego i spytał o powód wezwania go przez specjalny pager odbierający zaszyfrowane wiadomości. Travis musiał przekazać dowództwo polowe zastępcy i opuścić swoich żołnierzy bez wyjaśnienia. Sam podał nader skąpe informacje. Chodziło o operację poszukiwawczo-ratunkową w warunkach bojowych, w północnym Iraku. Poszukiwano pilota F-16, który startował właśnie z Adany i został stracony w jednej z misji patrolowych wymuszających przestrzeganie przez Irak strefy zakazu lotów. Zdarzenie było pod pewnymi względami niezwykłe, a szczegóły Barrett miał poznać później. Tymczasem zbierano resztę drużyny TALON For-ce- czyli specjalnej jednostki, której nazwę można przełożyć jako „Jednostka SZPON". Słowo „TALON" stanowiło skrót od angielskich odpowiedników wyrazów: „Technicznie Wzbogacona, Słabo Obserwowalna, Sieciowa". Travis zostawił w Aviano swój mundur polowy i wszystkie inne rzeczy, które identyfikowały go jako majora Travisa Beauregarda Barretta z Sił Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych. Wsiadł na pokład tankowca KC-135 i teraz był tajemniczym przybyszem bez rozkazów na piśmie, znającym tylko hasło, które otwierało wszystkie drzwi. Nikt nie pytał go, kim jest. Nawet generałowie. Wystarczyło, że podał hasło, a dbali o to, by dotarł tam, gdzie miał dotrzeć, i woleli zapomnieć, iż w ogóle go widzieli. Barrett dojechał wraz z załogą KC-135 do budynku dywizjonu, potem zaś odnalazł siedzibę dowódcy bazy. Nie kazano mu czekać. Dowódca bazy zobaczył przed sobą mężczyznę, który robił wrażenie. Travis zbliżał się do czterdziestki. Był krótko ostrzyżony i miał twarde, przenikliwe spojrzenie. Wysoki, potężnie umięśniony, wyglądał na kulturystę, którym zresztą był. Człowiek, który od dwudziestu lat codziennie katuje się trzystoma przysiadami i tyluż pompkami, zawsze wywiera mocne wrażenie. Barrett pochodził z Teksasu; jego ojciec, dziadek i pradziadek także służyli w Armii Stanów Zjednoczonych. Travis był jednak pierwszym w rodzinie absolwentem akademii West Point. Znał swój fach i było to od razu widać. Dowódca bazy nawet nie słyszał o istnieniu TALON Force, a Travis nie zamierzał go o niej informować. Przybył, żeby przygotować kolejną misję swojego oddziału i współpraca dowódcy bazy była mu potrzebna. Ale wszystko, co powinien mu zdradzić, to hasło. Barrett wyglądał przez okno, gdy generał przeprowadzał niezbędne rozmowy telefoniczne. Zawiadamiał ludzi, którzy mieli przygotować odprawę. Z okna widać było góry, które przypominały Travisowi rodzinny Teksas. Wyobraził sobie, że zajeżdża do domu ojca starym pikapem i może wreszcie odpocząć od tego wszystkiego. Odwrócił się od okna. Czekało go trudne zadanie - podróż w góry, która wcale nie będzie oznaczała wypoczynku. Za kilka godzin będzie już znał wszystkie informacje o kapitanie Mike'u Danielsie, o jego skrzydłowym i o przebiegu misji, podczas której zaginął F-16. Będzie wiedział wszystko to, co wiedziano w Adanie o sytuacji politycznej i wojskowej w górach leżących pomiędzy miastami Amadia na północy i Erbil na południu oraz rzeką Tygrys na zachodzie i Iranem na wschodzie. Następnie poprosi o kolejne połączenie przez SatCom z Samem Won-giem, aby poznać dostępne informacje wywiadowcze. Przed kolacją otrzyma ostatnie dane na temat terenu, w którym będzie przeprowadzał swoją misję. Miał nadzieję, że do tego czasu dowie się, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Godzina 11.00 Góry w północnym Iraku Rosjanin patrzył przez celownik optyczny typu 4x PSO-1 karabinu snajperskiego SVD Dragunow. Zdawało mu się, że zobaczył ruch na stoku po drugiej stronie doliny. Michaił był urodzonym łowcą, a nauki pobierał w Specnazie. Miał pecha - razem z całym Związkiem Radzieckim wszystko się skończyło. Teraz tkwił w tych górach wśród muzułmanów, jak jakiś zwykły najemnik. Ale nie miał na to wpływu. Zresztą zabijanie to zabijanie; a w tym fachu trzeba pozostać sprawnym, myślał. Chciał robić to, czego się nauczył. Przypomniał sobie swojego nauczyciela, Nikołaja Dobniaka - legendarną postać z radzieckiego światka sił specjalnych. Dobniak wystrzelał kilka medali olimpijskich, a niezależnie od tego uczył takich jak Michaił zabijać wrogów. Zabijać trzeba w ekonomiczny sposób, dobry łowca nie marnuje cennej amunicji - zwykł powtarzać. - Już dużo wody upłynęło, odkąd służyłem w Grupie Alfa KGB - mruknął Michaił sam do siebie. Dorzucił jeszcze soczyste przekleństwo pod adresem polityków, którzy zrujnowali wszystko, dla czego warto było żyć w Związku Radzieckim. Pomyślał z obrzydzeniem o bandzie, która wynajęła go do tej operacji. Szefem był szalony Saudyjczyk, a jego kompani fanatycy wręcz palili się do tego, żeby zostać męczennikami. Byli jeszcze irańscy tchórze, którzy robili w portki na samą myśl o irackiej Gwardii Republikańskiej, oraz Kurdowie, którzy uparli się, żeby urządzić sobie w tych dzikich górach ojczyznę, jakby nie było przyjemniejszych miejsc. Zgraja muzułmańskich idiotów, myślał Michaił. Tacy sami jak ci skurwiele mudżahedini, z którymi walczyłem w Afganistanie, ocenił. Przynajmniej nie jestem płatnym zabójcą u tych alfonsów i handlarzy narkotyków z moskiewskiej mafii, pocieszył się. Michaił potrafił rozmyślać swobodnie, ani na moment nie tracąc czujności i nie spuszczając z oka wyznaczonego celu. Tego także nauczył się od Dobniaka. W tej chwili celem Rosjanina był amerykański pilot. Preckij, technik - nazywał siebie naukowcem, ale Michaił miał inne zdanie - podał mu współrzędne punktu, z którego dochodził sygnał radiolatarni Amerykanina. Jeśli wierzyć Preckiemu i jego sprzętowi, pilot przemieścił się w ciągu nocy. Dwukrotnie na krótko uruchamiał nadajnik, najpierw w jednym miejscu, potem w innym. Znaczyło to, że Amerykanin żyje i jest w stanie się poruszać. Teraz, za dnia, na pewno nie będzie włączał nadajnika - chyba że znowu pojawią się amerykańskie śmigłowce. Najprawdopodobniej stara się pozostać niezauważony. Ale to niełatwe nie dać się zauważyć. Michaił wiedział to lepiej niż większość ludzi. Dobniak uczył go, jak znaleźć dobrą kryjówkę i zakopać się w niej, a następnie nie wykonywać najmniejszych ruchów nawet przez kilka godzin. Była to trzecia z podstawowych umiejętności snajpera, po strzelaniu oraz umiejętności natychmiastowego zapamiętywania szczegółów otoczenia. Rosjanin leżał w tej chwili sto metrów poniżej grzbietu południowej ściany doliny. Trwał tak od wczesnego świtu, obserwując przeciwległe zbocze w poszukiwaniu amerykańskiego pilota. Jeśli Preckij podał dobre współrzędne, radiolatarnia nadawała ostatnio właśnie stamtąd. Poza tym Amerykanin był pilotem myśliwca, a nie snajperem. Michaił wiedział, że większość amerykańskich pilotów przechodzi szkolenie w ucieczce i kryciu się. Jednak to nie to samo, co umiejętności żołnierzy lądowych sił specjalnych. Pilotowi nie będzie łatwo leżeć zupełnie bez ruchu przez cały dzień. Prędzej czy później zdradzi swoje położenie - nawet jeśli tylko strząśnie nogą pijawkę. Jeżeli został ranny podczas katastrofy F-16, tym lepiej. Po nocy spędzonej w górach powinien mieć gorączkę od ran; nie mógł dobrze spać, o ile w ogóle zdołał spać. Michaiłowi niepotrzebny był jakiś poważny błąd Amerykanina. Skaliste zbocze po drugiej stronie, usiane połamanymi drzewami, znajdowało się w odległości zaledwie sześciuset metrów. Teoretyczny celny zasięg karabinu Dragunowa wynosił osiemset metrów. W Afganistanie Michaił zabijał jednym strzałem z nawet większych odległości. To była jeszcze jedna idiotyczna, niepotrzebna zawierucha, w którą wpakowali nas ci pijacy z Kremla! - pomyślał z goryczą Rosjanin. Tak czy owak, pilot nie musiał popełniać rażącego błędu. Wystarczyło, że w ogóle się poruszy. Niedziela, 11 czerwca, godzina 3.00 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA Mac nadal siedział w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu w podziemiach Pentagonu. Usłyszał i zrozumiał już dość z rozmów techników. Rozmawiali o czymś, nad czym od wielu lat pracowali Rosjanie - o specjalnym kierunkowym nadajniku radiowym, generującym fale elektromagnetyczne o takiej energii, że teoretycznie powinny wystarczyć do zniszczenia pojazdu, czołgu, wyrzutni rakietowej czy czegokolwiek, co zawiera komputery lub sterowniki elektroniczne. Na Zachodzie również budowano podobne urządzenie, ale prace Rosjan były podobno bardziej zaawansowane. Zatem F-16 Danielsa mógł zostać trafiony wiązką fal z generatora radiowego. To jeszcze nie dowodziło, że w incydent zamieszani byli Rosjanie. Wprawdzie ich kontakty z Husajnem nie ustały, ale w obecnej sytuacji naprawdę niepotrzebne były im dodatkowe kłopoty w tej części świata. Wystarczyło, że próbowali pomagać Serbom na Bałkanach. Mac znał jednak dobrze rosyjskie realia. Wiedział, że po rozpadzie Związku Radzieckiego w kraju pogłębiał się poważny kryzys gospodarczy i rosyjscy konstruktorzy są gotowi sprzedać swoje usługi każdemu, kto dużo zapłaci. Nawet najzdolniejszym naukowcom dawano zamiast pensji chleb i cukier, bo zakładom brakowało gotówki. Było więc bardzo prawdopodobne, że ktoś zatrudnił potajemnie rosyjskich specjalistów. Husajn wydał już miliony dolarów na inżynierów z postradzieckich państw, aby przyspieszyć budowę broni jądrowej i chemicznej. Czy jednak ryzykowałby użycie tak nowoczesnej broni jak generatory fal do typowo taktycznego ataku w rejonie, gdzie nie sposób było nie przypisać mu winy? Zestrzelenie jednego myśliwca nie miało żadnego znaczenia strategicznego, był to raczej test polowy systemu uzbrojenia. Ktoś chciał sprawdzić, czy rzeczywiście jest on skuteczny. Mac doszedł do wniosku, że atak nie był sprawką Saddama. Testowanie tajnej broni na Stanach Zjednoczonych, z których strony mógł się spodziewać potężnego odwetu, było bez sensu. Husajn miał mnóstwo własnych myśliwców - starych MiG-ów 21, Su-25; trochę Mirage'ów F-l. Mógł poświęcić jeden samolot, aby przetestować generator fal elektromagnetycznych. Gdyby Saddam faktycznie wszedł w posiadanie takiej broni, nie użyłby jej; chyba że dopiero na skalę masową, podczas jakiejś nowej wojny. Zatem atak musiał być sprawką terrorystów. Ktoś działał na własną rękę - ktoś, kogo stać było na wynajęcie rosyjskiego naukowca, zbudowanie prototypu urządzenia i przetestowanie go w jednym z najbardziej niespokojnych zakątków świata. Mac spędził sporo czasu w północnym Iraku, współpracując z Kurdami, jeszcze przed wojnąw Zatoce Perskiej. Wiedział, że ten rejon przypomina beczkę prochu. Wystarczyło, by ktoś rzucił na nią zapałkę. I oto właśnie ktoś bawił się ogniem. Kto to mógł być? Agent wpadł na pewien pomysł, który wyglądał na bardzo dobry. Wiedział wprawdzie, że jeśli coś się sobie samemu długo wmawia, można w to w końcu uwierzyć; nie pracował jednak według tej zasady. Przeanalizował jeszcze raz wszystkie dane; wyglądało na to, że wszystko pasuje. Zadzwonił na bezpiecznej linii do centrali CIA w Langley i połączył się z zespołem, który opuścił kilka godzin temu, wyruszając do Pentagonu. Powiedział, co już wie i co podejrzewa. Uzyskał zgodę na wystosowanie pilnej prośby do Rady Bezpieczeństwa Narodowego o skierowanie nasłuchu części satelitów oraz środków naziemnych na góry na północy Iraku, na wschód od rzeki Tygrys. Wiedział bowiem, że jeśli się nie myli, sprawca całego zamieszania z pewnością nie będzie zasypiał gruszek w popiele. Musiał utrzymywać kontakt ze współpracownikami w różnych częściach świata, a to oznaczało, że w którymś momencie będzie rozmawiał z nimi przez satelitę. W tych okolicznościach - argumentował Mac - warto przestawić satelity zwiadowcze, nawet odrywając je od innych zadań. Właściciel generatora, który strącił maszynę kapitana Danielsa, może zastosować swoją nową zabawkę do zamachów na cywilne samoloty pasażerskie albo nawet na prezydencki Air Force One. - Jeśli ten facet ma generator zdolny strącić F-16 - powiedział swojemu szefowi - to nie sposób przewidzieć, co planuje jako następny krok. Przekonawszy dyrektora, Mac oparł się wygodnie i przymknął powieki. Miał ochotę na papierosa, ale w pomieszczeniu, w którym się znajdował, nie wolno było palić. Chciał zapalić albo wypić drinka, żeby uspokoić nerwy. Nie dawała mu bowiem spokoju myśl o Osamie bin Ladenie, który ukrywa się w górach na północy Iraku i trzyma palec na przycisku nadajnika zabójczych fal. Rozdział trzeci Niedziela, 11 czerwca, godzina 14.30 Nad Morzem Śródziemnym Odprawy, w których uczestniczył Travis Barrett w bazie w Adanie, skończyły się przed kolacją. Ale major nie miał czasu najedzenie. Zamiast iść na kolację, wskoczył na pokład transportowego herculesa. Kiedy turbośmigłowy olbrzym znalazł się nad pełnym morzem, Travis kazał pilotowi zmienić kurs. Nastąpił zwykły rozwój wypadków - pilot wściekł się, że nieznany pasażer mu rozkazuje, wywołał bazę, dowiedział się, że ma wykonywać rozkazy Barretta, i zmienił kurs. Travis ułożył się, aby się zdrzemnąć. Nie miał podczas lotu nic innego do roboty, a wiedział, że powinien wypocząć, bo w najbliższych dniach nie będzie miał wiele czasu na sen. Godzina 15.30 Obóz przygotowawczy TALON Force Śródziemnomorski teatr działań - Co z ciebie za pilot? Jesteś kierowcą autobusu. Świrniętym, starym kierowcą autobusu! - A ty jesteś świetny, Stan, bo potrafisz prowadzić łódkę. Jak miliony palantów, którzy wypływają co niedzielę na jezioro na ryby. - Następnym razem, kiedy będę miał okazję, pokażę ci, co to znaczy prowadzić łódkę, pięknisiu! - Chłopaki, może zachowywalibyście się jak oficerowie - wtrąciła się kobieta. Kapitan Hunter Evans Blake III z Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych uśmiechnął się ślicznie, niczym Val Kilmer w filnie Top Gun. Nie miał jeszcze trzydziestu lat, podobnie jak jego towarzyszka. Trzeci z obecnych, potężnie zbudowany, kędzierzawy Stan Powczuk był starszy od nich. Hunter dorastał w Kalifornii i przypominał z wyglądu pięknych chłopców ślizgających się po falach na deskach surfingowych. Ukończył jednak Akademię Sił Powietrznych i był jednym z najlepszych pilotów na świecie; mimo że sam to mówił. Służył w lotnictwie Sił Specjalnych i słynął z tego, że potrafi pilotować wszystko, co ma skrzydła lub wirniki. - Musisz wybaczyć Stanowi - odpowiedział kobiecie czarującym głosem. - Obawiam się, że ma kompleks wzrostu i musi go jakoś zrekompensować. - Co chcesz przez to powiedzieć?! - żachnął się Stan. Wprawdzie w jego dokumentach stało, że ma metr siedemdziesiąt pięć, ale w rzeczywistości miał raczej metr siedemdziesiąt. Był więc przyzwyczajony do patrzenia na ludzi z dołu. Nie znaczyło to bynajmniej, że pozwalał, by ktokolwiek mu dogadywał. Ktoś, kto na to pozwala, nie zostaje komandorem porucznikiem Marynarki Stanów Zjednoczonych i nie służy w Szóstej Drużynie jednostki specjalnej SEALs. - Chcę powiedzieć, że gdybyś był dość wysoki, żeby sięgnąć nogami pedałów, może nauczyłbyś się kiedyś prowadzić prawdziwą maszynę; to wszystko - wyjaśnił Blake. - Zdaje mi się, że już zapominasz, chłoptasiu, jak dostałeś ostatni raz -burknął Stan, podchodząc do Huntera z groźną miną. Blake nadal pięknie się uśmiechał do krępego kolegi. - Moi rodzice byliby ze mnie dumni, widząc mnie w takim towarzystwie - skomentowała Sara Greene. Sara była wojskowym lekarzem w stopniu kapitana. Nie wyglądała jak kobiety, które widuje się w wojskowych namiotach rozbitych na wzgórzu -chyba że przy okazji festiwalu alternatywnego rocka, zorganizowanego pod patronatem Greenpeace. Miała niewiele ponad metr sześćdziesiąt; była smukła i gibka. Nieraz zdumiewała ludzi siłą fizyczną, której nabrała, szkoląc się w desancie spadochronowym, a następnie w Rangersach. Wyglądała na miłośniczkę pieszych wędrówek i jazdy na snowboardzie; i rzeczywiście lubiła jedno i drugie. Nikt jednak nie spodziewałby się po Sarze czarnego pasa sztuki walki, a posiadała go. Kiedy trafiała w dziwne miejsca, w otoczeniu cokolwiek nietypowych ludzi, myślała często o swoich rodzicach. Ojciec Greene był wiejskim weterynarzem ze stanu Vermont; matka była w latach sześćdziesiątych radykalną hipiską. Miejsce, w którym Sara znajdowała się w tej chwili, było z pewnością niecodzienne. A Hunter i Stan nie należeli do typowych osób, choć każdy odbiegał od przeciętnej w inny sposób. Wiele przeszła z tymi dwoma mężczyznami i kochała obu jak braci. Nie zamierzała ich jednak rozdzielać, gdyby naprawdę rzucili się na siebie. Jeśli to się stanie, cała misja może się nie powieść. Greene brakowało w tym momencie - choć trudno było jej to przyznać nawet przed sobą- drugiej kobiety z drużyny, Jen Olsen. Porucznik Jennifer Margaret Olsen z marynarki różniła się od Sary niemal pod każdym względem. Pracowała niegdyś w show biznesie; była typową blond seksbombą. Greene także była ładna, ale robiła raczej wrażenie sympatycznej dziewczyny z sąsiedztwa. Olsen zaś potrafiła na przykład nakładać makijaż w taki sposób, że - poza tym, iż wyglądała wspaniale - zmieniał jej twarz nie do poznania. Mogła w ten sposób przybierać rozmaite wcielenia. Sara nie wiedziała, jaką rolę będzie odgrywać Jen w zbliżającej się misji. Nawet członkowie TALON Force dowiadywali się tylko tego, co musieli wiedzieć, aby wykonać zadanie. Rozległ się odgłos śmigłowca i wszyscy troje wyszli z namiotu. Na skraju zawieszonego nad doliną rzeki małego płaskowyżu usiadł używany w siłach specjalnych MH-60A. Wokół widać było strome górskie zbocza; w dole srebrzyła się wstążka rzeki. Z helikoptera wysiadł Travis, szarpany wichrem spod wirnika. Miał na sobie lotniczy mundur; biegł z gołą głową. - Pięknie ci w tym stroju! - oznajmił Hunter. - W końcu założyłeś porządne ubranie. - Przyleciałem incognito - wyjaśnił sucho Barrett. - Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że jestem operatorem TALON. - A więc o to chodzi - uśmiechnął się Stan i dodał: - Nasza trójka wygląda jak operatorzy. - Zakreślił głową koło, wskazując na wszystkich oprócz Huntera. - Ty - wskazał na Blake'a - musisz być chyba jakimś kierowcą autobusu. - Stan...! - Co z wami? Przestańcie, mamy zadanie do wykonania! - rzucił Barrett. - Gdzie Jack? - Tutaj, sir - odpowiedział kapitan Jacques Henri DuBois z marines. Pojawił się nie wiadomo skąd; wstał po prostu z wysokiej trawy za namiotem, ukazując swoją wysoką na prawie dwa metry postać. Był umięśniony jak Travis, tyle że jeszcze wyższy. Stanął niedbale; karabin XM-29 wyglądał w jego potężnych dłoniach jak zabawka. - Gdzie się podziewałeś? - spytał Hunter. - Zabezpieczałem obóz - wyjaśnił DuBois. - Nie ma go przed kim zabezpieczać - skomentował Blake. - Nie wiem jak ty, ale ja natknąłem się na mnóstwo osób, które miały ochotę iść w tę stronę - odparował Jack z błyskiem w oku. - To też prawdziwy operator - mruknął Stan. Dwadzieścia minut później Travis zakończył odprawę dla Huntera. Blake wsiadł do śmigłowca i odleciał, nie mówiąc nawet „cześć". Barrett także niczego nie wyjaśnił. Później to zrobi - powie wszystko, co muszą wiedzieć jego ludzie. Godzina 7.30 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA Mac był rozczarowany. Wojskowi odrzucili jego sugestie. - Większość z nas uznaje - podsumował pułkownik lotnictwa prowadzący spotkanie - że głównym podejrzanym jest Saddam Husajn. Do incydentu doszło na jego podwórku. - Tak, ale... - Już pan wygłosił swoją teorię - przerwał oficer. - Jest interesująca, ale wydaje się zbyt wydumana. Nie ma pan żadnych dowodów na jej poparcie. - Jeśli to bin Laden, będzie musiał w końcu skontaktować się ze swoimi współpracownikami - zapewnił Mac. - Wiemy, że ma dostęp do łącz satelitarnych, niezależnie gdzie się znajduje. Kiedy się odezwie, przechwycimy rozmowę. Prowadzimy pełny nasłuch tego rejonu. - Nie ma czasu na czekanie - pułkownik spojrzał na zegarek. - Za kilka minut muszę się stawić u szefów sztabów i zdać raport, na podstawie którego będą mogli wszcząć odpowiednie działania. Mam nadzieję, że co do technicznych aspektów zajścia z F-16 wszyscy jesteśmy zgodni? Rozległ się pomruk oznaczający zgodę. Mac popatrzył na doktora Fenstermana. Ktoś postawił przed nim pączek i filiżankę kawy. Drobny człowieczek pałaszował, jakby nie jadł od tygodnia. Na pewno ma rację, pomyślał Mac. Ktoś dysponuje generatorem fal elektromagnetycznych i może zrobić wielkie zamieszanie. - I tak jestem zdania, że to Osama bin Laden - powiedział głośno. - Już pan to mówił - odparł pułkownik. - Mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeśli powiem, że być może ma pan obsesję na punkcie bin Ladena. Wiem, że ścigacie go od czasu, kiedy znikł z Afganistanu. To oczywiste, że widzicie go już wszędzie. - Znam tego człowieka - upierał się agent. - Zrobię tak: załączę pańską opinię jako zdanie mniejszości - rzekł pułkownik z kwaśnym uśmiechem. - Ale zalecenie naszego zespołu będzie opierać się na założeniu, że głównym sprawcą jest Saddam Husajn. - I co z tego wyniknie? - dopytywał się Mac. - O co panu chodzi? - Czy po pańskim raporcie zbombardujemy Bagdad? - Dobrze pan wie, że nie zadaje się takich pytań. - Zastanawiam się tylko. Bo jeśli mam rację, że to bin Laden... - Nawet jeśli pan ma rację, to znaczy tylko tyle, że bin Laden współpracuje z Irakiem. I tak ostatecznie stoi za tym Saddam! - Niekoniecznie. Na tym właśnie polega kłopot z Osamą, że to niezły spryciarz. - Zapewniam, że załączę pańską opinię... - Jako votum separatum; tak jak przy decyzjach Sądu Najwyższego! - Jako opinię mniejszości. Decyzję podejmą szefowie sztabów. Raczej przerzucą ją na barki Rady Bezpieczeństwa Narodowego, uściślił w myślach Mac. Przeczuwał, że jeśli gniew Ameryki skupi się na Husajnie, może to mieć fatalne konsekwencje. Mac nie był zwolennikiem Saddama, ale uważał, że nie powinno się bombardować nawet bandyty, jeśli tym razem jest niewinny. Możemy narobić sobie kłopotów, pomyślał Mac. A co gorsze, Osama bin Laden da drapaka razem ze swoim urządzeniem i będzie mógł go użyć gdziekolwiek bądź! Godzina 16.00 Góry w północnym Iraku Kapitan Daniels otworzył oczy. Miał nadzieję, że jest już ciemno. Niestety, spod brzegów koca, którym był okryty dolatywały przebłyski dziennego światła. Będzie musiał tkwić w kryjówce jeszcze co najmniej parę godzin. Leżał w płytkim zagłębieniu między kamieniami, w maleńkiej kępie powyginanych drzew, chyba cedrów. Wybrał to miejsce nad ranem, kiedy trzeba było zdecydować się na kryjówkę, w której da się odpocząć. Prawą dłonią ostrożnie uniósł krawędź koca, tak żeby móc spod niego wyjrzeć. Specjalnie ułożył się tak, żeby móc spoglądać na zachód. To stamtąd nadeszli wczoraj żołnierze. Schował się wówczas z pistoletem w ręku za pniem zwalonego drzewa. Szukający go zawrócili jednak, zanim dotarli do miejsca, gdzie zakopał spadochron. Wydawało się logiczne, że jeśli znów nadejdą, to raczej z tego samego kierunku. W tej chwili przez otwór pod kocem było widać tylko skaliste zbocze pomiędzy dwoma głazami, opadające aż do dna doliny. Od kamieni odbijało się jaskrawe światło dnia. Znaczyło to, że po pierwsze - odmieniła się pogoda, a po drugie - kępa drzew była mniej okazała, niż mu się zdawało po ciemku. Nie może się poruszyć przed zapadnięciem ciemności. Byłoby go widać jak na dłoni, gdyby tylko się podniósł. A coraz trudniej było mu leżeć bez ruchu. Zbyt optymistycznie ocenił swój stan ubiegłej nocy. Nadal przypuszczał, że wszystkie kości ma całe, ale był poobijany, jakby wypadł przez okno. Zaczynał też odczuwać skurcze w nogach. Gdyby choć mógł je wyprostować. Może zdoła wypełznąć z kryjówki i znaleźć lepszą. Wiedział, że jego jedyną szansą ratunku jest uruchomienie radiolatarni podczas nocy i nadanie komunikatu. Musiał jakoś zawiadomić swoich, gdzie jest. Po śmigłowcu, który przeleciał nad doliną wkrótce po katastrofie, nie było żadnego znaku od Amerykanów. Nie wiedzą, gdzie jestem, uznał Mike. Gdyby wywołał ekipę ratunkową przez radio albo gdyby namierzyli go dzięki radiolatarni, nadlecieliby natychmiast. Musiałby być gotowy na bieg do śmigłowca - i na związane z tym poważne ryzyko. Zastanawiał się, czy nie podjąć go wcześniej. Może jednak powinien przynajmniej wypełznąć z kryjówki i poszukać lepszej, gdzie będzie mógł położyć się wygodnie i rozprostować kości. Rozdział czwarty Niedziela, 11 czerwca, godzina 16.00 Obóz przygotowawczy TALON Force Śródziemnomorski teatr działań Odprawa była krótka i rzeczowa. Travis wyjaśnił, że mają przeprowadzić akcję ćwiczebną na okolicznych zboczach i że to, czym dysponują, wystarczy do wypełnienia misji. Najciekawszych rzeczy dowiedział się Barrett w Adanie od tureckiego oficera łącznikowego bazy oraz od Sama Wonga. Turek rozłożył mapę i wskazał na zakreślony kopiowym ołówkiem duży, nieregularny owal. Obejmował teren w północno-wschodnim Iraku, na wschód od rzeki Tyrys, w północno-zachodnim Iranie, wzdłuż granic z Irakiem i Turcją, oraz znaczną część wydłużonego, północno-wschodniego kawałka Syrii. Ale największa część zakreślonego terytorium znajdowała się w południowo-wschodniej Turcji. Był to obszar wielkości mniej więcej Izraela i Jordanii razem wziętych. - Kurdystan - powiedział Turek. - Tak nazywają ten teren Kurdowie. Uważają, że to ich ojczyzna. Travis wiedział sporo o Kurdach, jak każdy, kto spędził trochę czasu w tym regionie świata. Zarówno przed wojną w Zatoce Perskiej, jak i po niej CIA pomagała Kurdom organizować opór przeciwko Husajnowi. Stany Zjednoczone miały nadzieję, że sprawy potoczą się podobnie jak w Afganistanie. Nie udało się to jednak. Barrett wiedział, która część zaznaczonego obszaru będzie stanowiła rejon czekającej go akcji. Strome góry w samym środku irackiej części Kurdystanu. - Ja nazywam go Terytorium Indian - ciągnął z uśmiechem Turek. Wyjaśnił, że jest fanem amerykańskich westernów i pokazywanych w nich walk Białych z Indianami. Travis znał prawdziwe Terytorium Indian. Dorastał w miejscu, które kiedyś stanowiło część terenów łowieckich Komanczów. Wiedział, co oznaczało - dla obu zresztą stron - zabranie tych ziem Indianom. Turek przeszedł do historii powstań kurdyjskich w południowo-wschodniej Turcji, mówiąc więcej, niż potrzebował wiedzieć Barrett. Nazywał te powstania aktami terroryzmu. Walki rozgorzały od chwili, kiedy Mustafa Kemal, zwany Ataturkiem - ojciec nowoczesnej Turcji - zjednoczył swój naród po klęsce imperium otomańskiego w pierwszej wojnie światowej. W traktacie z 1920 roku była mowa o kraju Kurdów, potem jednak większą część tych terenów wcielono do Turcji. Zdaniem rozmówcy Travisa mieszkający tam Kurdowie byli obecnie Turkami, podobnie jak tureccy Grecy, Ormianie i inne mniejszości. Większość Kurdów to muzułmanie odłamu sunnickiego - podobnie jak Turcy. Ale wciąż posługują się własnym językiem, podobnym do perskiego. Oficer opowiadał także o Ocalanie. W 1984 roku Abdullah Ocalan, nazywany przez swoich kurdyjskich zwolenników „prezydentem Apo", założył Kurdyjską Partię Robotniczą, zwaną w skrócie PKK, i rozpoczął nową kampanię przemocy. W ciągu piętnastu lat w walkach zginęło ponad trzydzieści tysięcy ludzi. - Większość z nich to partyzanci PKK - wyjaśnił Turek. I cała masa cywilów, dodał w myśli Barrett. - Z pewnością wie pan, że Ocalan został schwytany w Nairobi przez naszych komandosów, sprowadzony do Turcji i skazany przez sąd na śmierć, za zdradę - kontynuował oficer. - Przebywa w więzieniu na wyspie Imrali, podczas gdy w sądach toczą się procesy apelacyjne. Ostateczny wyrok musi zatwierdzić parlament i podpisać prezydent Demirel. Barrett słyszał, że w schwytaniu Ocalana pomogli Turkom amerykańscy agenci. Kiedy się to wydało, Kurdowie przestali widzieć w Stanach Zjednoczonych sprzymierzeńca; nawet ci, którzy nie sympatyzowali specjalnie zPKK. - Od czasu ogłoszenia wyroku PKK wkroczyła na wojenną ścieżkę -ciągnął Turek. - Prowadzą akcje zbrojne na całym południowym wschodzie kraju, nawet w Ankarze. Wezwali wszystkich Kurdów do powstania. Może mają nadzieję, że nas zastraszą i zmienimy wyrok Ocalana. - Czy są dane wywiadowcze na temat jakiejś aktywności po drugiej stronie granicy? - Barrett przeszedł do sedna. - Kurdowie ciągle prowadzą działania - odrzekł Turek z pogardliwym uśmiechem. - Zwłaszcza w tym rejonie. - Pokazał palcem teren, w którym spadł F-16 kapitana Danielsa. - Terroryści nie dysponują zbyt nowoczesną bronią - ciągnął oficer. -Cieszymy się, że wasza CIA nie postanowiła wyposażyć ich w Stingery, tak jak afgańskich mudżahedinów. Jednak w tak napiętej sytuacji jak obecnie Kurdowie potrafią być groźni. A są ich całe zastępy. - Ilu dokładnie jest Kurdów? - zapytał Travis. - Dwanaście do piętnastu milionów w Turcji i dziesięć milionów w Syrii, Iraku i Iranie. - To rzeczywiście zastępy - zgodził się Barrett. Później połączył się przez satelitę z Samem Wongiem. Dowiedział się, że do zestrzelenia F-16 użyto specjalnego nadajnika fal elektromagnetycznych. Najprawdopodobniej stał za tym Husajn, być może współpracujący z kimś jeszcze. Wong zrelacjonował raport wywiadu, przedstawiony Radzie Bezpieczeństwa Narodowego. Wspomniał także o opinii mniejszości, według której samodzielnym sprawcą mógł być Osama bin Laden, być może wspomagany przez nieznanych sprzymierzeńców. Nawet przez satelitę Barrett słyszał w głosie Wonga dziwną niepewność. Kiedy spytał, o co chodzi, Sam wyjaśnił: - Siedzę w tej chwili w samolocie, ot co! - W jakim samolocie? - Skąd mam wiedzieć? W dużym; lecę na wschód, nad oceanem! - Po co? - Nie mam pojęcia. Przewieźli mnie do jakiejś bazy i wysłali w powietrze. Wiesz, że nie jestem fanem latania! - Nie przejmuj się. To należy do planu misji - zapewnił Barrett. - I tego się właśnie obawiam! Sam Wong, chudy, wygadany dwudziestoparolatek, urodził się w Nowym Jorku, wkrótce po tym, jak jego rodzice wyemigrowali z Chin. Nosił okulary i nigdy nie służył w wojsku. Formalnie był cywilnym pracownikiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego, ale udało mu się jakimś cudem zakwalifikować do TALON Force. Pomógł mu w tym trochę kolega - Jack DuBois. Wong dostał specjalny przydział i stopień kapitana. Był specjalistą od łączności, najlepszym, jakiego Travis napotkał na swojej drodze. Brał udział w misjach TALON Force, pozostając w Stanach i pełniąc zadania na drugim końcu linii telekomunikacyjnej. Wsadzenie go do samolotu lecącego na wschód musiało należeć do planu opracowanego przez Radę Bezpieczeństwa Narodowego. Barrett wiedział, że powiadomią go, o co chodzi, kiedy nadejdzie pora. Mógł jednak pokusić się o zgadywankę, a to, co przychodziło mu na myśl, niepokoiło go. Wyglądało na to, że akcja będzie jeszcze bardziej ryzykowna, niż przypuszczał. Wkrótce członkowie drużyny TALON Force zbiorą się na ostateczną odprawę i wsiądą do śmigłowca, a jakiś czas później - do transportowca C-17 Globemaster, który przerzuci ich na miejsce akcji. Stan Powczuk przestał przeklinać Huntera Blake'a, który zresztą wyleciał już wcześniej z obozu. Sara Greene napisała do rodziców list, który poleciła przekazać im na wypadek... na wszelki wypadek. Jack DuBois milczał. Żołnierze specjalnej jednostki weszli na górę, zeszli z niej i znów weszli - testowali siebie samych i sprzęt. Byli gotowi do prawdziwej próby. Godzina 19.00 Obóz dżihadu, północny Irak Zapadał zmrok. Mustafa siedział na kamieniu na skraju obozu i obserwował okoliczne zbocza. Wiara Mustafy była mocna jak skała, na której spoczywał. Przed chwilą skończył swoją piątą modlitwę tego dnia. Czuł wewnętrzny spokój. Nie bał się ani obecnego życia, ani tego, które nastąpi po śmierci. W tej chwili jednak zaniepokoił go odgłos, który usłyszał, klęknąwszy w błocie, pośród nieprzyjaznej dla człowieka przyrody. Burza szalejąca ostatniej nocy przyniosła ze sobą mnóstwo deszczu i na obóz zjechała masa błota, zmieniając go w rozmiękłe bagno. Powyżej widać było tylko kamieniste zbocza i karłowate drzewa. Większość gleby została dawno stamtąd zmyta w dolinę. Pozostała część musiała chyba w całości spłynąć w ciągu nocy na obóz. Ulewa zamieniła dno doliny w takie bagno, że nawet terenowe pojazdy partyzantów nie byłyby w stanie go przebyć. Allah jest wielki! Eksperyment Proroka zakończył się sukcesem. Magiczna maszyna Rosjanina zadziałała i strąciła z nieba groźny myśliwiec Wielkiego Szatana. Wszyscy widzieli to na ekranie radaru. Samolot spadł na góry jak kamień. Słychać było ryk silnika, który nagle zamilkł, potem gwizd spadającego myśliwca, a nawet huk, kiedy rozbił się o skały. Jednak Prorok w swej mądrości nie cieszył się zbyt szybko. Nie ufał przyrządom Rosjanina i ostrzegł, że huk mógł oznaczać zaledwie jeden z grzmotów nadciągającej burzy. Żądał dowodów, wysłał więc Irańczyków, żeby odnaleźli szczątki amerykańskiego samolotu. Mustafa przeklinał Irańczyków. Byli tchórzami. Drżeli na każdy odgłos, bojąc się, że odkryją ich wrogowie. A przecież znajdowali się tak daleko od domu... Mustafa sam chciałby iść poszukać wraku samolotu, lecz Prorok nalegał, aby on i reszta Jego strażników pozostali w pobliżu. Było to zaiste bardzo mądre, gdyż w otaczających górach czyhało wiele niebezpieczeństw, a dwóm Rosjanom nie należało ufać. Mustafa był ślepo wierny Prorokowi. Zapuścił nawet podobną, długą brodę i naśladował jego sposób ubierania się. Ludzie mówili teraz, że obaj wyglądają jak bracia. Tak byli podobni. Mustafa wiedział, ile ryzykuje. Niewierni mogą pomylić go z Prorokiem i zabić przez pomyłkę, chcąc zdobyć nagrodę wyznaczoną za jego głowę. Niech i tak będzie, myślał. Wszystko w rękach Allaha. Mustafa obawiał się, że Irańczycy nie ośmielą się odejść dość daleko od obozu i nie odnajdą dowodów skuteczności rosyjskiej maszyny, których żądał Prorok. Modlił się o znalezienie dowodu, a także o wyschnięcie doliny, aby można było wyruszyć w drogę. Prorok przepowiedział w swej mądrości, że użyciem rosyjskiej maszyny sprowokują kolejną wojnę pomiędzy amerykańskimi diabłami a Irakiem. Tym razem Saddam Husajn nie utrzyma się i Irak padnie. Taka była wola Allaha, albowiem teraz święta republika ajatollahów z Iranu zajmie miejsce państwa Husajna i zapanuje prawowicie nad regionem, jako wierna Allahowi siła, a potem uciszy własnych zwolenników reform. Lecz nawet tak pomyślne spełnienie się przepowiedni będzie oznaczało niebezpieczeństwo dla Proroka i Jego wiernych sług, jeśli pozostaną w górach. Mustafa myślał o tym, co można zdziałać za pomocą rosyjskiej maszyny, i modlił się, żeby Allah wydostał ich bezpiecznie z tej przeklętej okolicy i pozwolił użyć maszyny przeciw amerykańskiemu Szatanowi. Wyobrażał sobie, czego można by dokonać, gdyby mieć dwie, trzy czy dziesięć takich maszyn -jak mówił Prorok. Te marzenia napełniały serce Mustafy radością. Nie potrafił jednak pozbyć się niepokoju, który go ogarnął, kiedy usłyszał podczas modlitwy charakterystyczny odgłos. W tych okolicach dźwięk strzału z oddali nie był czymś nadzwyczajnym. Irakijczycy patrolowali góry, które Kurdowie nazywali ojczyzną. Czy walczyli Irakijczycy z Kurdami, czy też Kurdowie między sobą, zawsze słychać było strzały. Raz Mustafa słyszał nawet lekkie moździerze. Ale tym razem rozległ się pojedynczy strzał, i to z kierunku, w którym udał się rano Rosjanin ze swoim przeklętym karabinem. Potem znów zaległa cisza. Mustafa siedział na kamieniu. Pragnął, żeby Allah zechciał dać mu władzę widzenia w nadchodzącej ciemności. Godzina 11.00 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA Tom Burgess poluzował krawat i rozpiął kołnierzyk błękitnej koszuli. Oparł się wygodnie, z filiżanką kawy w ręku, i rozejrzał się. Na filiżance widniał prezydencki herb. Burgess siedział w wysokim fotelu w pomieszczeniu zwanym Gabinetem Wojennym, w Białym Domu. Członkowie Rady Bezpieczeństwa Narodowego właśnie wyszli. Doradca do spraw bezpieczeństwa oraz dyrektor wywiadu poszli do Gabinetu Owalnego i zdawali sprawę prezydentowi. Pozostali odwoływali plany na spodziewany wolny wieczór albo załatwiali w swoich agencjach inne pilne sprawy. Zapanowało coś w rodzaju ciszy przed burzą. Tom korzystał z niej, podsumowując w myśli sytuację. Istniały przygotowane z góry plany na wypadek podobnego zdarzenia, a każdy element skomplikowanej procedury sprawdzano dwukrotnie. Dla wewnętrznego spokoju Burgess chciał jednak przeanalizować jeszcze raz po swojemu. Słyszał co nieco o jednostce TALON Force, generale Kraussie i jego systemie dowodzenia. Może niezbyt dużo, ale wystarczająco, by się zorientować, że tego wieczora procedura była nieco inna niż zazwyczaj. Krauss, który miał pierwszeństwo w dostępie do wszystkich satelitarnych informacji wywiadowczych związanych z działaniem jego jednostki, zdecydował się podłączyć Gabinet Wojenny bezpośrednio do źródła, zamiast przekazywać im meldunki. Burgess przypuszczał, że to dlatego, iż chodziło o zestrzelonego pilota Sił Powietrznych. W każdym razie to nie była jego sprawa. Każdy miał swoje zadania do wykonania. Tom Burgess ukończył jeden z szacownych uniwersytetów, a potem wstąpił do Armii. Przydzielano go na różne placówki wywiadowcze - ostatnia znajdowała się w Pentagonie. Był za młody, aby walczyć w Wietnamie, a odszedł z czynnej służby na długo przed wojną w Zatoce. Tak jak tysiące oficerów niższego szczebla sumiennie wykonywał swoją pracę. To nie była jego wina, że ominęły go obie wojny. Po odejściu z Armii myślał o wstąpieniu w szeregi CIA, ale gdy się ożenił, uznał, że to kiepski pomysł. Zatrudnił się w departamencie obrony. Doświadczenie w wywiadzie wojskowym oraz kontakty z Pentagonu pomogły mu wspinać się po szczeblach cywilnej drabiny. Został w końcu asystentem zastępcy członka Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Kiedy przeprowadzano jakąś operację, obowiązkiem Toma było nadzorowanie personelu pomocniczego przypisanego do Gabinetu Wojennego. Nieraz więc bywał świadkiem zdarzeń, o których nikomu nie wolno było opowiadać. Burgess był jednym z tych bezimiennych funkcjonariuszy, od których pracy zależy sprawne działanie każdego ważnego urzędu. Nie przeszkadzało mu to. Miał czterdzieści trzy lata i wiódł wygodne życie na jednym z przedmieść w stanie Wirginia. Był szczęśliwy w małżeństwie, a jego córka właśnie dostała się do średniej szkoły. Odziedziczyła po matce nieprzeciętną uro-dę. Jedyną rzeczą, która denerwowała Toma, były narady w Gabinecie Wojennym, takie jak dzisiejsza. Myślał wówczas, że podczas gdy on siedzi sobie wygodnie w bezpiecznym miejscu, lepsi od niego narażają życie w ryzykownych operacjach na całym świecie. Słyszał tylko ich głosy, czasem widział niewyraźne obrazy przekazywane przez satelitę. Niektórzy nie wracali. Bywało, że głosy milkły w pół zdania, a obrazy rozmywały się. Mężczyźni i kobiety, którzy pełnili swój codzienny obowiązek, ginęli. Burgess wypił łyk kawy i przeanalizował raz jeszcze, czy zrobiono wszystko, co należy. Potem zaczął się modlić, żeby tym razem wszyscy wrócili. Rozdział piąty Niedziela, 11 czerwca, godzina 19.00 Obóz przygotowawczy TALON Force Śródziemnomorski teatr działań Przyleciał śmigłowiec i zabrał drużynę TALON Force z płaskowyżu w narastającą ciemność. Tylko Travis wiedział, gdzie się znajdują i dokąd lecą. Pozostali nie pytali go o to, a i on nic im nie mówił. Nie było to potrzebne. Wszyscy przejmowali się teraz tylko zadaniem, jakie mieli do wykonania, a otrzymali już wszystkie niezbędne informacje. Nie było czasu na zbędne szczegóły. Czekała ich wyjątkowo trudna misja, mieli bowiem przeprowadzić zarówno akcję poszukiwawczo-ratunkową, jak i uderzeniową. Już sama akcja poszukiwawczo-ratunkową była wystarczająco trudna. Nadlatywało się znienacka, odnajdywało ratowanego, podejmowało go na pokład i uciekało w te pędy. Wiele czynników mogło przesądzić o niepowodzeniu. Trzeba więc było przygotować środki zapobiegawcze - osłonę lotniczą i naziemną jednostkę, która będzie chronić strefę lądowania i pokona ewentualny opór na miejscu. Ale przynajmniej cel był jeden, a jego ewentualne osiągnięcie nie trwało zbyt długo. Barrettbrał udział w tego typu operacjach podczas wojny w Zatoce Perskiej, a także w Kosowie. Wiedział, że były bardzo ryzykowne, ale z reguły kończyły się sukcesem. Akcje uderzeniowe - atak na określony cel - miały zupełnie inną specyfikę. Przede wszystkim różniły się znacznie w zależności od charakteru celu. Najłatwiej było zniszczyć cel nieruchomy - na przykład most, skład amunicji, nawet bunkier dowodzenia i łączności. Trudniej - ruchomy; im mniejszy, tym gorzej. Wyjątkowo trudne było zabicie określonego człowieka, a już skrajnie trudne porwanie go żywego. Dawało się to zrobić, ale stosunek ryzyka do możliwego zysku był bardzo niekorzystny. Istniały jeszcze misje rozpoznawcze, choć w tym wypadku w grę wchodziło tylko o zwykłe taktyczne rozpoznanie na miejscu. Akcje poszukiwawczo-ratunkowe oraz uderzeniowe wymagały udziału najlepszych z najlepszych, przy wsparciu całej amerykańskiej machiny wojennej. A TALON Force nie zawsze mogło wezwać pomoc, ze względu na ściśle tajny charakter misji. Ryzyko pecha czy błędu wzrastało wykładniczo w przypadku misji obejmującej różne typy akcji. Travis rozmyślał nad tym, gdy śmigłowiec siadał koło samotnego pasa startowego. Członkowie zespołu Orzeł rozładowali śmigłowiec i ruszyli w milczeniu do czekającego C-17. Potężny McDonnell Douglas/Boeing Globemaster III stał na końcu pasa. Cztery turbowentylatorowe silniki firmy Pratt & Whitney pracowały na jałowych obrotach, a rampa ładunkowa w ogonie była opuszczona. C-17 stanowił obecnie najnowocześniejszy ciężki transportowiec Sił Powietrznych. Rozpiętość skrzydeł przekraczała pięćdziesiąt metrów, a długość była jeszcze większa. Przestrzeń ładunkową można było rekonfigurować - mieściła stu żołnierzy, czterdziestu ośmiu rannych na noszach lub stu dwóch spadochroniarzy z wyposażeniem. Ten egzemplarz C-17 był jednym z dwóch - spośród osiemdziesięciu posiadanych przez Siły Powietrzne - służących na dane hasło TALON Force. Prowadziła go starannie dobrana załoga; dwóch pilotów i szef ładowni. Dziś ładunek będzie lekki, ale na tym opierała się koncepcja TALON Force - jednostka składała się z małych, znakomicie wyszkolonych i specjalnie wyposażonych zespołów, które potrafiły poruszać się jak jeden żołnierz a uderzać z siłą batalionu. Członkowie zespołu Orzeł weszli do transportowca po rampie ładunkowej. Każdy niósł torbę z osobistym wyposażeniem i żywnością. Gdy wracali do śmigłowca po resztę sprzętu, Barrett odwołał Sarę na bok. - Chyba wiesz, że lecimy na wrogie terytorium - powiedział. Wzruszyła ramionami. - Zawsze tak robimy - odparła. - Bardziej wrogie wobec ciebie niż reszty z nas. Od razu zrozumiała, o co chodzi Travisowi. - Jakiś kraj arabski - powiedziała z uśmiechem. - Właśnie. - Barrett skinął głową. - To niedobre miejsce dla takiej miłej Żydówki jak ty. - Zaryzykuję - skwitowała. - Wiem, że nie brak ci odwagi; masz jej może więcej niż reszta z nas. Ale jeśli zechcesz odpuścić sobie tę misję, zrozumiem. - Gdyby Żydzi odpuszczali sobie ryzykowne akcje, nie byłoby Izraela -zauważyła Sara. - Słuszna uwaga. - Czy to wszystko, szefie? - Tak. - To ruszajmy. Barrett skinął głową i uśmiechnął się. Dołączyli do pozostałych. Travis dał znak szefowi ładowni. Po chwili rampa uniosła się bezszelestnie. C-17 był gotowy do startu. Barrett nie przestawał myśleć o czekającej ich akcji. Mieli wylądować w górskim terenie kontrolowanym częściowo przez liniowe jednostki irackie, a częściowo przez kurdyjskich partyzantów. Mogli się natknąć także na oddziały tureckie. Turek, który przeprowadzał odprawę w Adanie, wspominał, że jednostki jego kraju nie obawiają się przekraczać granicy irackiej w pościgu za członkami PKK i ich zwolennikami. Wzrost napięcia spowodowany skazaniem na śmierć kurdyjskiego przywódcy Ocalana przyprawiał Barretta o dodatkowy ból głowy. Po pierwsze, Turcy nie byli w stanie zagwarantować bezpieczeństwa placówkom w południowo-wschodniej części kraju. A był to najbliższy rejonowi operacji sojuszniczy teren. Po drugie zaś, Kurdowie napotkani w rejonie akcji zaczną od strzelania, a ewentualne pytania będą zadawać dopiero później. Nawet gdyby stwierdzili, że mają do czynienia z Amerykanami, nie ma gwarancji, że nie otworzą ognia. Kurdowie dzielili się na kilka frakcji, zwalczających się wzajemnie równie zaciekle, jak wspólnych wrogów. Jeśli zespół Orzeł natknie się na zwolenników PKK, może być gorąco. Ugrupowanie to oskarżało amerykański wywiad o naprowadzenie tureckich agentów na ślad Ocalana. Zespół Orzeł mógł napotkać jeszcze czwartą wrogą siłę. Travis nie wykluczał, że autor opinii mniejszości dotyczącej Osamy bin Ladena miał rację. Zespołowi wyznaczono kilka celów. Po pierwsze, należało zlokalizować kapitana Danielsa, żywego czy martwego. Jeśli żył, trzeba było go stamtąd wyciągnąć. Mogła się przy tym bardzo przydać doktor Sara Greene -jeden z najlepszych na świecie lekarzy doświadczonych w pracy w prymitywnych warunkach. Kolejny cel to odnalezienie i zniszczenie generatora fal, czy też innej broni, która ściągnęła na ziemię F-16. Gdyby udało się zabrać urządzenia na pokład i przywieźć do Stanów, byłoby to rozwiązanie optymalne. Jednak realizacji tak trudnego zadania nie wymagano nawet od TALON Force. Zespół miał jeszcze odnaleźć szczątki F-16, sfotografować je i ewentualnie przesłać zdjęcia przez satelitę, a następnie zniszczyć uzbrojenie samolotu, by nie wpadło w ręce wroga. Nie określono, który z celów jest priorytetowy - uratowanie pilota czy zniszczenie generatora fal. Decyzję w tej sprawie pozostawiono więc Travisowi. Miał nadzieję, że nie będzie musiał wybierać. Istniała możliwość, że właściciel groźnego urządzenia dawno opuścił wraz z nim rejon, po strąceniu F-16. Nie powiedziano też nic o bin Ladenie, poza przekazaniem opinii mniejszości, że może on być zamieszany w sprawę. Ale nic nie trzeba było mówić. Barrett wiedział, że jeśli bin Laden znajdował się w górach, należało go w taki czy inny sposób zneutralizować. Podobnie jak w przypadku generatora fal, najlepiej byłoby schwytać terrorystę żywcem i sprowadzić go do Stanów. Barrett przeszedł na przód ładowni. Sam, pochylony nad pulpitem, odbierał właśnie dane z satelity geostacjonarnego zawieszonego nad Bliskim Wschodem. Wong podniósł wzrok i uśmiechnął się. - Zmontowałem tę skrzynkę podczas przelotu. Podoba ci się? - zagadnął. - Śliczna. Cóż to za dziwo? - Miniaturowe centrum łączności, podobne do tego, jakim dysponuję w Waszyngtonie. - Wierzę ci na słowo. - Czy wiesz, że generał Krauss odbiera sygnały prosto z satelitów w Gabinecie Wojennym, razem z facetami stamtąd? - Nie wiedziałem. - Zazwyczaj nasłuchuje w dowództwie TALON Force, a do Białego Domu przekazuje tylko to, co uważa za potrzebne. Tym razem zdecydował, że będą słyszeli wszystko. Zastanawiałem się, dlaczego. - Musi mieć swoje powody. Travis nie martwił się o to, kto jeszcze bezpośrednio odbiera jego meldunki. Ważne, że był stale połączony z generałem Kraussem; nic więcej nie musiał wiedzieć. Uważał, że i tak ma w tej chwili dość zmartwień. - Mogę stąd śledzić niemal wszystko. Będę z tobą przez cały czas w kontakcie, szefie. - Będziesz, ale nie stąd - sprostował Barrett. - Nie stąd? - Nie. - A niby skąd? - Tym razem lądujesz z nami, Sam. - Jesteś pewny, że to dobry pomysł? - Nie. Ale takie dostałem rozkazy. Chodź ze mną. Wong ruszył za Travisem na tył ładowni, gdzie reszta drużyny sprawdzała już po raz ostatni ekwipunek. - O, patrzcie, przyszedł kelner! - zawołał potężnym głosem Powczuk, uśmiechając się szeroko. - Zamawiam zupę wonton i ryż z wieprzowiną w sosie słodko-kwaśnym. - Możesz pocałować mnie w... - Spokój! - przerwał Barrett. - Streszczę jeszcze raz przebieg misji, żeby poznał go Sam, a wy też słuchajcie uważnie. Jeśli ktoś ma jakieś pytania, chcę usłyszeć je teraz. Wszyscy chcieli się czegoś dowiedzieć o poszukiwanym generatorze fal elektromagnetycznych. Każdy z członków TALON Force nosił podobne urządzenie na pasku, takim jak do zegarka. Celowało się nim, kierując rękę w odpowiednią stronę, i aktywowało głosem. Można było przy jego użyciu unieszkodliwić układ zapłonu ciężarówki z wojskiem albo uszkodzić sterowaną komputerem wyrzutnię, z odległości do dwustu metrów. Członkowie zespołu używali już generatorów i widzieli skutki ich działania. Nie trzeba więc było długo im tłumaczyć, jakie są możliwości podobnego, tylko znacznie większego generatora, który strącił F-16 lecący na wysokości pięciu kilometrów. Travis przestudiował raport wywiadu przesłany z Gabinetu Wojennego przez satelitę. Powiedział swoim ludziom o przypuszczeniach doktora Fen-stermana. - Nasze naręczne generatory są dobre, bo lekkie i przenośne - mówił. -Ale przy obecnym stanie naszej technologii generator zdolny strącić samolot z wysokości pięciu kilometrów musiałby mieć rozmiary wszystkich magazynów w bazie Fort Worth. Wygląda na to, że ktoś skonstruował generator o tak wielkiej energii i zarazem na tyle nieduży, że można go było przewieźć w wysokie góry. Prawdopodobnie mieści się na platformie półciężarówki. Można z nim zajechać w pobliże lotniska - czy to cywilnego, czy wojskowego - i nie zostać wykrytym ani nie zwrócić na siebie uwagi. Jack zaklął pod nosem, a Sam pokręcił głową. Operatorzy wiedzieli, co znaczą słowa Travisa. Terrorysta z generatorem fal elektromagnetycznych mógł narobić strasznego spustoszenia w lotnictwie cywilnym albo w kluczowych amerykańskich bazach w rejonie Morza Śródziemnego, na przykład w Adanie czy Aviano. - Nasi specjaliści przypuszczają - ciągnął Barrett - że antena urządzenia jest kierunkowa. Wysyła fale punktowo, niczym promień lasera. Generator współpracuje z radarem do wyszukiwania celów. Z pewnością może zniszczyć wszystko, co jest sterowane komputerem. Nie może natomiast zepsuć starych, przewodowych, lampowych urządzeń. Ma to związek z modulacją czy kalibracją, z jakimiś cechami półprzewodników. Wiemy tylko tyle. Jakkolwiek wygląda ten generator, jest nieporównanie mocniejszy od najlepszych, jakimi dysponujemy. - Dlatego mamy go zdobyć - oznajmił Stan, szczerząc zęby w uśmiechu. - Tajna broń - skomentowała Sara. - Promienie śmierci, jak w filmie Flash Gordon. - Wojny toczy się przy użyciu broni, ale zwycięstwa odnosi się dzięki ludziom - zacytował Jack. - George S. Patton. - Sowieci pracowali nad generatorem fal elektromagnetycznych już wiele lat przed osiemdziesiątym dziewiątym - wtrącił Sam. - Czytałem o tym. - Więc pewnie ktoś kupił zdolnego Rosjanina - podsumował Barrett. Godzina 11.15 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA Mac z CIA żuł gumę, którą wysępił od młodego Boba, i rozmawiał przez telefon ze swoimi kolegami w Langley. Jego rozmówca zaczął od uwagi, że Mac dzwonił ostatnio przed zaledwie dwudziestoma minutami. - Wiem - odburknął agent. - Co mamy? - Na razie nic nie wskazuje na to, że to Osama. - To spryciarz - zapewnił Mac. - Może nadawać w króciutkich seriach, żeby nie dało się podsłuchać. - Chłopcy od podsłuchu poradziliby sobie z tym, Mac. Jeśli bin Laden będzie nadawał z rejonu celu, usłyszymy go. - Mam nadzieję, że się nie mylisz. - Jesteś pewien, że to on? - padło pytanie. - Powiedzmy, że mam przeczucie. Rozmówca Maca roześmiał się pod nosem i skomentował: - To poważne przeczucie, stary, warte parę milionów dolców. Wiesz, ile kosztuje zabawa w samoloty bojowe. - Mogą odebrać sobie te miliony z nagrody, którą dostanę - zażartował agent. Amerykański rząd wyznaczył nagrodę w wysokości pięciu milionów dolarów za głowę bin Ladena. Oczywiście pracownik rządowy nie dostałby jej. Gdyby więc to Mac wskazał, gdzie znajduje się terrorysta, Stany Zjednoczone zaoszczędziłyby na nagrodzie. Choć dla rządu USA pięć milionów było maleńką sumą. - Zawiadomię cię przez pager, jeśli czegoś się dowiemy - obiecał człowiek z Langley. - Wątpię, żeby sygnał do mnie dotarł. Siedzę tu w metalowej puszce. - To zadzwonię. Nie mam nic lepszego do roboty. Godzina 11.30 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA Członkowie Rady Bezpieczeństwa Narodowego siedzieli za stołem, śledząc obrazy na monitorach i dane cyfrowe. W drugim końcu pomieszczenia zgromadzili się ich asystenci. Zebrani - podobnie jak zespół w podziemiach Pentagonu - reprezentowali wywiad lub siły zbrojne. - Jak przebiega misja? -zagadnął jeden z obecnych. - Na razie zgodnie z rozkładem. Pozostała ponad godzina do lądowania - padła odpowiedź. - Podoba się panu plan? - Gdyby mi się nie podobał, powiedziałbym o tym, zanim rozpoczęła się akcja. - Wiem. Tak tylko głośno myślę. - Ma pan jakieś wątpliwości? Tom Burgess stał z tyłu i obserwował napływające z satelitów dane. Na żadnym z monitorów nie było jeszcze obrazu, a rozmowy radiowe przekazywane z pokładu C-17 wydawały się rutynowe. Pilot wywoływał punkty kontrolne przy użyciu słów kodowych. - Skąpo ze wsparciem, co? - zagadnął ten, który miał wątpliwości. - Nie możemy udzielić znacznego wsparcia na obszarze pomiędzy kurdyjskimi partyzantami a nieprzyjacielskim generatorem fal. Zwykłą drużynę poszukiwawczo-ratunkową odwołano, ze względu na zagrożenie generatorem. Nie było pewności, że radar współpracujący z generatorem jest typowy, taki jak te, w które wyposażano wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze, i że samoloty osłony powietrznej namierzą go i zaatakują. Skrzydłowy Danielsa zameldował o anormalnym sygnale, a dokonana przez naukowców analiza telemetryczna ze strąconego F-16 nie była jednoznaczna. Zdecydowano zatem wycofać śmigłowce i osłaniające je myśliwce. Amerykanie nie chcieli ryzykować utraty w Iraku kolejnych maszyn i ich załóg. Pewne było, że urządzenie zdolne strącić odrzutowiec, który leciał na wysokości pięciu kilometrów, może postrącać powolne śmigłowce, sunące na wysokości stu czy dwustu metrów w poszukiwaniu zestrzelonego pilota i jego radiolatarni. Ryzyko było zbyt duże. Zwłaszcza że wszyscy zgadzali się., iż pilot raczej nie przeżył. Nikt nie odebrał sygnału jego radiolatarni, a fatalna pogoda i trudne warunki terenowe zwiększały prawdopodobieństwo śmierci Danielsa. Oczywiście była szansa, że kapitan wciąż żyje i włączał nadajnik, tylko sygnał nie wydostał się poza górskie zbocza. Dlatego właśnie zlecono jednostce specjalnej nie tylko zniszczenie bądź zdobycie generatora fal, ale i zlokalizowanie zestrzelonego pilota. Człowiek, który miał wątpliwości co do planu operacji, był oficerem marynarki. Latał kiedyś na myśliwcach, startując z lotniskowców. Teraz nie dawały mu spokoju myśli o Danielsie. Pamiętał przypadek O'Grady'ego w Bośni. Przez pięć dni błąkał się po lasach i jadł mrówki, a ekipa poszukiwawcza deptała mu po piętach. Został uratowany tylko dlatego, że jeden z pilotów jego dywizjonu został na patrolu dłużej, niż musiał, i szukał O'Grady'ego, choć uważano, iż szansa na jego przeżycie jest minimalna. Danielsa nikt nie szukał. Jeszcze nie. Były pilot marynarki martwił się także o końcową fazę operacji. - Jak oni się stamtąd wydostaną po wykonaniu zadań? - spytał w końcu. - Przecież zna pan plan - skwitował jego rozmówca. - Znam. I właśnie dlatego się niepokoję. Rozdział szósty Niedziela, 11 czerwca, godzina 23.00 Przestrzeń powietrzna nad granicą Turcji i Iraku vis zastanawiał się, jak wylądować i jak się wydostać z wrogiego terytorium. Te dwa elementy były podstawą sukcesu każdej operacji specjalnej. Major nie chciał, żeby powtórzyła się sytuacja z ostatniej misji, kiedy to musieli przedzierać się, walcząc, przez Kazachstan, Turkmenię i Iran, aż do Zatoki Perskiej. Pomyślny początek i zakończenie obecnej misji utrudniało zagrożenie ze strony wrogiego generatora fal oraz partyzantów kurdyjskich. W poprzednich dwóch operacjach zespół Orzeł lądował na desantowym szybowcu. Ostatnio zostali wyposażeni w ultranowoczesny szybowiec zdolny przelecieć przez pół Stanów Zjednoczonych i wylądować w ściśle określonym miejscu. Zwłaszcza gdy pilotował go Hunter Blake. Stan miał swoje zdanie na jego temat, ale wiedział, że Blake jest naprawdę doskonałym pilotem. Eksperymentalny szybowiec, pozbawiony silnika i niewykrywalny dla radaru, raczej nie zostałby namierzony przez posiadacza generatora fal elektromagnetycznych, jednak ryzyko było zbyt duże. Gdyby ich wykryto, szybowiec zostałby natychmiast strącony i misja zakończyłaby się klęską, zanim na dobre by się zaczęła. Poza tym szybowiec nie potrafił sam wystartować, nadawał się więc do lotu tylko w jedną stronę. Inną metodą stosowaną przy operacjach specjalnych było działanie obliczone na zmylenie przeciwnika. Posyłało się w rejon celu śmigłowce; dwa z nich lądowały i wysadzały żołnierzy, którzy patrolowali teren, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Potem całe towarzystwo zabierało się z powrotem. Z wyjątkiem niewielkiej drużyny, która siedziała cicho, czekając, aż wróg uśpi czujność. Jednak w tym przypadku była to metoda zbyt ryzykowna. Podobnie jak użycie najnowocześniejszych V-22 Super Osprey. Były to samoloto-śmigłowce - zamieniały się z jednego w drugie, przekręcając w locie wirniki z poziomu w pion. V-22 miały wszystkie zalety śmigłowca -mogły lądować pionowo na niewielkim obszarze - a jednocześnie były szybsze i miały większy zasięg. Jednak i one mogły zostać zniszczone przez generator fal elektromagnetycznych. O ile znajdował się jeszcze w okolicy. Travis miał nadzieję, że tak jest. Skoro już brali pod uwagę zagrożenie ze strony śmiercionośnego nadajnika, wszyscy najedliby się wstydu, gdyby się okazało, że posiadacz generatora zwinął manatki i zabrał go ze sobą. Obecność generatora na miejscu akcji została założona. Stanowiła jeden ze składników wkalkulowanego ryzyka, które Travis podjął, nie chciał więc wrócić do bazy z pustymi rękami. Pozostawał tylko jeden sposób na wylądowanie w rejonie akcji - skok ze spadochronem. Spadochrony używane przez TALON Force były skomplikowane, ale na szczęście nie miały w sobie komputerów. Ludzie Barretta - z wyjątkiem Sama Wonga - należeli do najlepszych spadochroniarzy na świecie. Potrafili skakać z dużej wysokości, otwierać spadochron na małej i lądować w górskim terenie w bezksiężycową noc. Sam całkiem dobrze wykonywał skoki konwencjonalne, a nawet podobne do tego, jaki go czekał; tyle że za dnia i nad płaskim terenem. Jednak dowództwo obawiało się, że nieprzyjacielski nadajnik może zniszczyć wyposażenie łączności drużyny. Nawet taki cudotwórca jak Wong nie byłby w stanie go naprawić, gdyby siedział w tym czasie w Waszyngtonie albo nawet na pokładzie C-17. Musiał być na miejscu, czyli lądować razem z resztą zespołu. Dla Barretta lądowanie na spadochronie nie było niczym nadzwyczajnym; nawet lubił rozpoczynać operacje w taki sposób. Trzeba było jednak uważać na pogodę, a od wybrzeża nadchodziła kolejna burza. Travis mógł tylko mieć nadzieję, że czyste niebo w rejonie lądowania utrzyma się dostatecznie długo. Sposób wydostania się z miejsca akcji wciąż nie był ustalony. Zależał od kilku czynników. Gdyby udało się zdobyć albo zniszczyć generator fal, mogłyby zabrać ich śmigłowce. Ale ze względu na Kurdów śmigłowce nie mogły czekać na sygnał na ziemi w pobliżu granicy tureckiej. Jedynym rozwiązaniem było utrzymywanie ich w powietrzu, z tankowaniem w locie. Nie dało się jednak przewidzieć, kiedy mniej więcej będą potrzebne. Zasilany elektrycznie sprzęt używany w TALON Force zaprogramowano na działanie przez siedemdziesiąt dwie godziny. Barrett przypuszczał bowiem, że wykonanie wszystkich zadań zajmie prawie tyle czasu. A nie można utrzymywać śmigłowców w powietrzu przez trzy doby. Poza tym, że jest to technicznie trudne, uniemożliwia zachowanie w tajemnicy przeprowadzanej operacji. Dowództwo zaś nie chciało, żeby ktokolwiek, nawet sojusznicy, dowiedzieli się o istnieniu TALON Force. Zespół musiał polegać na własnych możliwościach. Pomoc z zewnątrz miano wezwać tylko w ostateczności. Opracowano więc plan, który wcale się Barrettowi nie podobał. Był bardzo skomplikowany i ogromnie ryzykowny. Ale że Travis nie wymyślił lepszego, musiał wykonać ten, który mu zlecono. W krytycznej sytuacji mógł wezwać siły szybkiego reagowania z Adany. Musieliby długo czekać na ich przybycie. Ale na to nie było rady. To tak jak z łapaniem rysi na lasso, pomyślał Travis. Od początku wiadomo, że jest cholernie niebezpieczne. Godzina 15.00 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA - Jakie są ostatnie dane na temat pogody? - spytał dyrektor agencji wywiadowczych. Burgess zerknął do notatek. - Dobra pogoda w rejonie lądowania wciąż się utrzymuje - odparł. -Front na razie tam nie dotarł. - Proszę to sprawdzić jeszcze raz. - Tak jest, sir. Tom minął siedzących przy pulpitach techników i podszedł do meteorologa. - Jak wygląda sytuacja? - spytał. - Niedobrze. - Meteorolog o chłopięcej twarzy podniósł wzrok. - Ile jeszcze czasu potrzeba? Burgess spojrzał na zegarek. - Niecałą godzinę. - Nadciąga burza. Nie wiadomo, czy pogoda utrzyma się dość długo. - Dzięki. Tom wrócił do szefa wywiadu i zameldował, czego się dowiedział. Zdawał sobie sprawę, jak niewiele brakuje, by jednostka specjalna nie mogła rozpocząć misji. Godzina 15.00 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA Pułkownik lotnictwa zakończył odprawę. Mac wypluł gumę i zaklął. - Co się stało? - spytał Bob. Młody technik zdążył się zaprzyjaźnić z doktorem Fenstermanem. Przeglądali razem, wciąż na nowo, dane telemetryczne i porównywali notatki. To Bob był tym, który mówił więcej. Fenstermanowi przyniesiono hamburgera. Pochłoną} go niczym wygłodniały wilk. Bob rozumiał z wojskowych odpraw nie więcej niż Mac z technicznego żargonu. - O co chodziło pułkownikowi? - uściślił pytanie. - Mówił, że niedługo wchodzą. - A co to znaczy? - Że jednostka specjalna będzie za chwilę lądować. - Co to za jednostka? - Nie wiem. A nawet gdybym wiedział, i tak bym nie powiedział. W głośnikach rozległ się głos pilota, który wiózł drużynę w rejon celu. Był suchy, jak większość głosów pilotów. Piloci z reguły mówią podobnie, niezależnie od tego, czy zwracają uwagę pasażerów na piękny widok za oknem, czy odliczają przed odpaleniem rakiety nad Belgradem. Pilot zameldował, że dotarł do punktu kontrolnego i rozpoczął wejście w strefę lądowania. Mac nie słyszał o TALON Force, ale wiedział, że zaczęła się operacja prowadzona przez jednostkę specjalną i wkrótce zaczną napływać informacje z rejonu akcji. Zorientował się też, że komandosi będą skakać na spadochronach. W Iraku była już prawie północ, w dodatku nadciągała burza. Mac próbował sobie wyobrazić drużynę świetnie wyszkolonych komandosów sił specjalnych, czekających na sygnał, po którym skoczą w ciemną przestrzeń. Chwycił za słuchawkę i znów zadzwonił do Langley. - Powiedzcie mi wreszcie coś ciekawego, barany! - mruknął. Godzina 23.20 Przestrzeń powietrzna nad granicą Turcji i Iraku Travis powiedział swoim ludziom wszystko na temat warunków, jakich mogą się spodziewać po wyskoczeniu. Członkowie zespołu byli ochotnikami i dlatego mieli prawo odmówić skoku. Ale Barrett wiedział, że żaden tego nie zrobi. Nikt z nich się nie wycofa, nawet gdyby zrozumiał, że nie wróci do domu. Nawet Sam Wong. Sam nie należał do największych twardzieli świata. Starał się, jak mógł, aby zakwalifikować się do zespołu, bo wiedział, że może być potrzebny na miejscu akcji, a nie w Waszyngtonie. Jednak skakanie z ogromnej wysokości nie sprawiało mu żadnej frajdy; nie zaliczyłby egzaminu ze skoków, gdyby nie podszkolił go Jack DuBois. Wong miał miękkie serce i nigdy nie udawał, że jest inaczej. To naprawdę dużo żądać od wrażliwego człowieka, aby założył spadochron i wyskoczył z opuszczonej rampy samolotu w ciemną noc, nad obszarem, który turecki oficer nazwał Terytorium Indian. Sam skoczy razem z Jackiem, związany z nim podwójną uprzężą. Nie skakał jeszcze z takiej wysokości w nocy, musiał więc lecieć z kimś, kto był w tym dobry. A DuBois był najlepszy. Oddał więcej skoków niż ktokolwiek z nich. - Chodź no, braciszku - powiedział z szerokim uśmiechem, przytrzymując przy piersi paski uprzęży. - Będzie ci wygodnie jak na łonie Abrahama. - Na łonie Abrahama? - zdziwił się Chińczyk. - Czy to ze Starego Testamentu? - spytał nerwowo. - Przecież wiesz. - Nie mam pojęcia. Jestem buddystą. Wong nie ukrywał, że zbliżający się skok - i wszystko inne - przeraża go okropnie. Ale kiedy przyszła pora, spojrzał pozostałym w oczy i powiedział, że jest gotów do akcji. Usta tak mu wyschły, że musiał kilkakrotnie przełknąć, aby wymówić słowa, lecz zrobił to. Zgłosił się na ochotnika. Gdy włożył ręce w uprząż, Jack zapiął go, nachylił się nad nim i szepnął mu do ucha: - Zapamiętaj pierwszą zasadę twardziela, Sammy: nigdy nie pozwól, żeby jakieś dupki widziały, że pocisz się ze strachu. Godzina 33.30 Obóz dżihadu, północny Irak Osama bin Laden siedział po turecku na kocu służącym za podłogę jego namiotu. Był to zwykły wojskowy namiot, niczym się nie wyróżniał; mógł być używany przez dowolne z działających na tych terenach sił. Jedyne wyposażenie stanowiły słomiane maty oraz zwinięte w rogu koce. Błoto, które spłynęło nocą z góry, przedostało się pod ścianami i zalało wszystko. Saudyjczycy - wierni zwolennicy bin Ladena, którzy służyli mu za gwardię przyboczną - starali się wyczyścić namiot, nie mogli bowiem znieść, że ich Prorok przebywa w tak niegodnych warunkach. Ale Osamie trudne warunki nie przeszkadzały. Miał naturę ascety i był gotów do największych poświęceń dla dobra sprawy. Prowadził dżihad, czyli świętą wojnę z Wielkim Szatanem. Jeśli Allah postanowi utrudnić mu drogę, tym lepiej. Z fatalnym stanem namiotu kontrastował najnowocześniejszy sprzęt elektroniczny, rozstawiony na trójnogach, aby nie przedostało się doń błoto i kurz. Bin Laden zdawał sobie sprawę z wagi współczesnej techniki. Dla przedsięwzięcia, jakiego się podjął, stała łączność z całym światem była sprawą kluczową. Podczas licznych podróży zatrudnił najlepszych na świecie specjalistów, którzy skonstruowali mu sprzęt zminiaturyzowany, przenośny, a mimo to - o globalnym zasięgu. Allah uznał wprawdzie za stosowne uczynić Osamę synem zdrajcy prawdziwej wiary, obdarzył go jednak także niezmierzonym bogactwem. Obowiązkiem bin Ladena było spożytkowanie tego bogactwa dla zbożnego celu. W tym momencie oglądał wiadomości CNN, za pośrednictwem odbiornika satelitarnego należącego do jego stałego bagażu. Amerykańscy niewierni byli mistrzami manipulacji, lecz bin Laden już dawno nauczył się czytać pomiędzy wierszami. Aroganckie zachodnie diabły sądziły, że ich technika panuje nad światem. Jednak dana przez Allaha mądrość pozwalała bin Ladenowi zbierać owoce ich propagandy i wiedzieć, co się dzieje na świecie. Nawet tu, w tym prymitywnym górskim obozie. Spiker wymienił nazwisko. Nazwał go terrorystą i oznajmił, że CIA nie może go zlokalizować, odkąd opuścił Afganistan. Słowa spikera rozbrzmiały w uszach Osamy niczym muzyka. Zachód wciąż pozostawał dla niego pod pewnymi względami tajemnicą, ale po długich rozmyślaniach i modlitwach doszedł do wniosku, że Amerykanie definiują terroryzm w kategoriach własnych celów politycznych. Ktoś, kto ma odrzutowiec, za pomocą którego bombarduje suwerenne państwo - tak jak zrobili Amerykanie z Trypolisem w 1986 roku - nazywa siebie mężem stanu. Ale ktoś, kto musi dokonywać podobnej rangi czynów przy użyciu bomby umieszczonej w ciężarówce -jak wierni, którzy zniszczyli baraki amerykańskich marines w Libanie -jest wyklęty jako terrorysta. Przecież ci marines byli obcym wojskiem okupującym muzułmańskie ziemie. Zachodni imperialiści robili tak od wieków. Jakim zagrożeniem była Libia dla potężnych Stanów Zjednoczonych, że ściągnęła na siebie tak zuchwałą agresję? - O, Proroku!... To był głos Mustafy, kapitana straży przybocznej bin Ladena. Mustafa nie śmiał wejść bez przyzwolenia i upierał się przy nazywaniu Osamy w taki sposób. Bin Laden zdołał tylko wyperswadować mu tytułowanie go mah-dim. Mahdi - dosłownie „ten, który jest prowadzony" - to tytuł, jaki muzułmanie nadają czasem duchowym czy ziemskim przywódcom, którzy w ich mniemaniu mają ustanowić prawowite rządy na całym świecie. Mustafa chciał jak najlepiej, zwracając się do Osamy w tak wyjątkowy sposób, bin Laden jednak stanowczo mu tego zabronił. Niektórzy uznaliby to za bluźnierstwo, inni za oznakę zbyt wielkich ambicji. W przeszłości trafiali się ludzie, którzy poczytywali się za mahdiego. Osama dobrze znał historię najsłynniejszego z nich, Muhammeda Ahmeda, który żył w dziewiętnastym wieku w Sudanie. Był przywódcą powstania, pokonał Kitchenera i zdobył Chartum. Wierni otaczali go kultem, nie pokonał jednak ostatecznie imperium brytyjskiego. Bin Laden nie zamierzał dołączyć do listy męczenników, którzy odnosili nad niewiernymi jedynie moralne zwycięstwa. Jego celem było realne zwycięstwo. Jeśli Allah zechce, żeby prowadzony przez Osamę dżihad odniósł tak wielki sukces, i kiedyś on czy ktoś inny zostanie dzięki tej wojnie prawdziwym mahdim, niech tak będzie. Wszystko w rękach Boga. - Wejdź. Mustafa wszedł do namiotu. - O, Proroku! - powtórzył. - Z czym przychodzisz? - spytał Osama. - Rosjanin z długim karabinem wraca z góry. - Najwyższy czas. Już myślałem, że zabłądził. - Dźwiga coś na ramieniu. To wygląda jak ciało, Proroku. - Co takiego? - Zdaje się, że Rosjanin kogoś zabił. Rozdział siódmy Niedziela, 11 czerwca Przestrzeń powietrzna nad górami Taurus Hunter Blake sprawdził przyrządy pokładowe. Siedział w fotelu pilota Dakoty, pochodzącej z czasów drugiej wojny światowej. Zerknął na oryginalną tablicę przyrządów z DC-3, z analogowymi wskaźnikami i zegarami, potem na supernowoczesny panel LANTRIN. Wraz z technikami z Adany połączyli te dwa niezwykłe zestawy. Jak dotąd spisywały się świetnie. Pilotowanie zawsze było dla Huntera znakomitą zabawą, niezależnie od tego, co prowadził. Za to nawigację uważał za ciężką pracę. Nie wyobrażał sobie, jak załogi Dakot potrafiły mozolnie odnajdywać drogę od punktu do punktu. DC-3 był prawdziwym dinozaurem, ale Hunter ufał mechanikom, którzy go ściągnęli i doprowadzili do znakomitego stanu. Dakota to bardzo mocny i trwały samolot. DC-3, lub inaczej C-47, jak oznaczano go w wojsku, jeszcze przez długie lata po wojnie był podstawowym transportowcem używanym na całym świecie. W niektórych krajach Trzeciego Świata służył na regularnych liniach do lat sześćdziesiątych. Egzemplarz Huntera został wyposażony nie tylko w system LANTRIN, ale także w możliwość połączenia się z Merlinem, czyli krążącym nad granicą turecko-iracką AWACS-em. Inny AWACS, oznaczony jako Magik, latał nieco dalej na południe, nad iracką strefą zakazu lotów. Gdyby zaimprowizowany system nawigacyjny Huntera sprawiał kłopoty, Merlin mógł naprowadzić go na cel głosem. Blake zdawał sobie sprawę, że w nocy nietrudno będzie o minięcie celu, zwłaszcza jeśli nadciągająca od zachodu burza ogarnie go, zanim dotrze na miejsce. Nie przeszkadzało mu więc, że w razie czego ma do dyspozycji pomoc. Był jednak pewien swoich umiejętności i uważał, że zdoła posadzić to stare pudło na ziemi bez większych uszkodzeń, nawet na tak prymitywnym miejscu lądowania, jak mu je opisano. Myślał już o tym, jak przekona napotkanych ludzi do zmyślonej na tę okazję historii. Najważniejszy był demontaż i ukrycie całej współczesnej elektroniki oraz dodatkowych zbiorników paliwa. Stary DC-3 powinien wyglądać jak grat ledwie utrzymujący się w powietrzu. Dakota idealnie nadawała się do zadania, jakie otrzymał. Miała wszystko, co potrzeba, włącznie z wyblakłym tureckim napisem na kadłubie. Napis ten głosił: „Studio Filmowe Ankara, sp. z o.o." W fotelu drugiego pilota siedziała porucznik Jennifer Margaret Olsen z Biura Wywiadu Marynarki. Nakładała właśnie teatralny makijaż. Miał ją przekształcić z niebieskookiej blond seksbomby w starzejącą się brunetkę -francuską gwiazdę filmową, która wciąż wzbudzała podziw w tym odległym rejonie świata. Jennifer korzystała ze zrobionych z ukrycia zdjęć gwiazdy z ostatnich lat. Według informacji wywiadu, francuska aktorka żyła obecnie w odosobnieniu w południowej Francji. Nigdy się nie dowie, że pojawi się w odległym rejonie Turcji. Godzina 23.30 Przestrzeń powietrzna nad wschodnią Turcją DC-3 leciał podobną trasą co C-17 Globemaster, tyle że kilka kilometrów niżej. Posuwał się na wschód, w tureckiej przestrzeni powietrznej. Jednak lot Huntera miał się zakończyć na pewnym mało używanym pasie startowym koło miejscowości Mardin w południowo- wschodniej Turcji, w pobliżu granicy z Irakiem. C-17 tymczasem zakręcił już na południe, nad rejonem celu, i zszedł na wysokość sześciu tysięcy metrów, aby przygotować się do zrzutu. Czekający w ogonie członkowie zespołu Orzeł patrzyli, jak opuszcza się rampa ładunkowa. Samolotem zaczęły wstrząsać turbulencje. Można się było ich spodziewać na tej wysokości, zwłaszcza w obliczu nadciągającej burzy. Wszyscy poza Wongiem skakali już w takich warunkach, a nawet w gorszych. Travis czekał na znak szefa ładowni, którego słuchawki były podłączone do systemu łączności wewnętrznej samolotu. Pilot śledził pozycję maszyny dzięki urządzeniu SatNav, opartym na systemie GPS, i relacjonował sytuację szefowi ładowni. Wcześniejszy niepokój Barretta ustąpił miejsca silnemu poczuciu głębokiego wewnętrznego spokoju. Zrobił wszystko, co mógł, wszyscy wiedzieli to, czego mieli się dowiedzieć. Reszta czekała na nich w dole, w ciemności, pośród gór. Do takich właśnie akcji byli szkoleni i dlatego wybrano ich spośród tysięcy. Naszedł czas rozpoczęcia prawdziwej pracy. Jedyne, co w tej chwili martwiło Barretta, to możliwość odwołania misji w ostatniej chwili przez Pentagon. Nigdy nie wiadomo, co myślą członkowie Rady Bezpieczeństwa Narodowego ani jakimi informacjami dysponują, podejmując decyzje. Może wystraszą się pogody. Istniało wiele niewiadomych, jak zwykle. Travis jednak wiedział, że jego drużyna jest gotowa. Misja wydawała się niemal samobójcza, ale takie były wszystkie, w jakich brali udział. Gdyby była łatwa, posłano by kogoś innego. - Już! Już! Już! - zawołał szef ładowni, dając sygnał ręką. Pięć postaci - Jack i Sam poruszający się jako jedna - wydostało się na rampę ładunkową, a następnie wypadło w ciemną, zimną i pustą przestrzeń. Teraz nie było już odwrotu. Godzina 15.30 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA Mac pomyślał, że tym razem głos pilota zabrzmiał jakoś inaczej. Wciąż nadawał kodem, ale w jego tonie pojawiła się nuta napięcia. - Poszli - mruknął agent. - Kto poszedł? - zainteresował się Bob. - Wyskoczyli z samolotu. - Mac podniósł wzrok znad ściskanej w dłoni słuchawki telefonu i spojrzał na chłopaka. - Lądują w rejonie akcji. - Kto właściwie ląduje? Jak oni to zrobią? - dopytywał się technik. - Gdyby mi powiedzieli, musieliby mnie potem zabić - wyjaśnił sucho Mac. - Zgaduję tylko, że wyskoczyli na spadochronach. - Tam jest noc -zauważył Bob. - Zgadza się. - I nadciąga burza! - To prawda. - Czy oni mają świra? - Owszem. I dzięki Bogu, że są po naszej stronie. Godzina 15.30 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA Na monitorach pojawiły się zdjęcia satelitarne. Jedno ukazywało cały rejon operacji, było czarno-białe i wyglądało jak konturowa mapa z zaznaczonymi poziomicami. Drugie przedstawiało obszar około trzydziestu kilometrów kwadratowych, było znacznie wyraźniejsze. Tom dostrzegał poszczególne szczyty i granie. Widział potężne głazy pokrywające zbocze jednej z gór. Burgess nie był technikiem, ale wiedział, na co patrzy. Był to obraz z satelity, uzyskiwany przez system, który potrafił wykorzystywać znikome natężenie światła widzialnego. Nie przypominał obrazów, jakie widać w okularach do działań nocnych, ale i tak był wystarczająco wyraźny. W północnym Iraku dochodziła północ; a noc była bezksiężycowa. Za kilka minut, gdy nadciągną burzowe chmury, prawie nic nie będzie widać. Szkoda, że satelity nie mogą odnaleźć kapitana Danielsa albo przynajmniej wskazać wraku jego F-16. Pogoda nie sprzyjała Amerykanom. Nawet w ciągu dnia, kiedy na poziomie ziemi panowała dobra widoczność, wysokie chmury utrudniały obserwację satelitarną. Burgess wiedział, że przy użyciu satelitów zwiadowczych można odczytać numer na tablicy rejestracyjnej samochodu, ale najpierw trzeba go odnaleźć. Rzadko się zdarzało, by satelita znajdował się akurat tam, gdzie trzeba, i wtedy, kiedy trzeba. Niektóre wisiały na orbicie geostacjonarnej, nad tym samym punktem kuli ziemskiej. Inne krążyły po orbitach maksymalizujących obserwowane obszary, przelatując z każdym okrążeniem nad wybranymi, interesującymi wywiad rejonami na różnych kontynentach. Ludzie z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego starali się skierować obiektywy satelitów na rejon akcji w północnym Iraku. Nie można było jednak całkiem spuszczać z oka innych obszarów, na których sytuacja stale była napięta: Bałkanów, Korei Północnej czy pogranicza Indii i Pakistanu. Amerykańskie możliwości techniczne były imponujące, ale nie nieograniczone. - Geronimo - odezwał się jeden z mężczyzn siedzących przy drugim stole. Tom odwrócił się w jego stronę. Świeżo upieczony komandor z jednostki specjalnej SEAL służył w sztabie dowódcy operacji morskich. Przysłano go z Pentagonu, by przedstawił oryginalny plan operacji sporządzony przez szefów sztabów. Nazywał się Greeley. Burgess podszedł do niego i spytał: - Przepraszam, co pan powiedział? - „Geronimo". Czy nie tak się mówi, kiedy wyskakują z samolotu? - Jak rozumiem, tak się mówiło w pana jednostce? - Przed chwilą ktoś wymówił właśnie to słowo. - Wyskoczyli, sir! - zameldował jeden ze specjalistów przy pulpitach łączności. - I co pan o tym sądzi? - zagadnął Tom, wskazując obrazy satelitarne. Z twarzy Greeleya odczytał, że komandor wolałby lądować na spadochronie razem z przeprowadzającą akcję drużyną, niż siedzieć w tej sali. - Wyskoczyli na wysokości sześciu tysięcy metrów, przy bezksiężycowej nocy - powiedział komandor. - Wieją tam boczne wiatry o prędkości rzędu trzynastu - czternastu metrów na sekundę, na skraju potężnego frontu burzowego, który zbliża się w szybkim tempie do strefy lądowania. Jest to płaskowyż wielkości mniej więcej boiska do futbolu, położony na skalistej grani i otoczony z trzech stron pionowymi zboczami. To ziemia niczyja, gdzie każdy skurwysyn w promieniu trzystu kilometrów ma kałasznikowa, wrogie nastawienie i więcej amunicji, niż jest w stanie udźwignąć. - Greeley oparł się wygodnie, założył ręce za głowę, podniósł wzrok i uśmiechnąwszy się kwaśno, dodał: - Bułka z masłem. Godzina 23.35 Nad północnym Irakiem Jak zwykle, nie było uczucia spadania. Kiedy już oddaliły się turbulencje, jakie wywołał w powietrzu C-17, słychać było tylko gwizd wiatru, a widać - ciemność, skrywającą na razie zbliżającą się z oddali ziemię. Człowiek czuł się jakby latał - albo też zwisał z wielkiego sufitu nieboskłonu. Członkowie drużyny orientowali się w swoim położeniu dzięki systemowi BSD, w który wyposażone były ich hełmy sensorowe. Tylko Sam zaciskał powieki i walczył z nudnościami, jakie ogarnęły go na myśl o ewentualnym wyśliźnięciu się z uprzęży łączącej go z Jackiem i spadochronem. Hełmy sensorowe były istnymi cudami techniki. Zostały wykonane na miarę, z lekkich materiałów opartych na włóknach. Nie tylko chroniły przed ogniem z broni ręcznej, ale i umożliwiały zarówno lokalną, jak i globalną łączność, a nawet stanowiły końcówki komputerowe. Każdy z członków zespołu miał wszczepiony pod skórę w pobliżu prawego ucha malutki bio-chip, służący za nadajnik. W połączeniu z hełmem pozwalał on porozumiewać się żołnierzom między sobą, a także, za pośrednictwem satelity, z całym światem. Nawet bez hełmów chipy pozwalały łączyć się na odległość do tysiąca metrów, przy zasięgu wzroku. Projektor BSD opuszczał się z każdego z hełmów jak monokl. Za pomocą specjalnego lasera wyświetlał trójwymiarowe obrazy od razu na siatkówce oka użytkownika. Każdy z członków zespołu mógł uruchomić projektor i przejrzeć raporty stanu misji, mapy albo dane telemetryczne. Można było także przywołać obrazy z satelity zwiadowczego, nadawane w czasie rzeczywistym. BSD był jednocześnie dalmierzem laserowym lub laserowym wskaźnikiem celów do odległości trzech kilometrów. Mógł też, tak jak w przypadku nocnych skoków z dużej wysokości, służyć jako system naprowadzania nakierowany na strefę lądowania. Przydatną opcją było również widzenie na podczerwień, skuteczne w ciemności, dymie czy mgle, na odległość do dwóch kilometrów. Wszyscy członkowie TALON Force byli wyjątkowymi żołnierzami o rzadko spotykanych warunkach fizycznych i znakomitym wyszkoleniu. Wybrano ich z elitarnych jednostek spośród tysięcy kandydatów. Ufali we własne możliwości i połączoną siłę swojej drużyny. Jednak nawet oni zdawali sobie sprawę, że zasadniczym czynnikiem w przewadze, jaką mieli nad innymi komandosami, był wyjątkowy sprzęt, wykorzystujący najnowsze osiągnięcia techniki. Swobodny upadek z wysokości sześciu kilometrów i otwarcie spadochronu na małej wysokości to w każdych warunkach niezwykle emocjonujące przeżycie. Tym razem było wprost ekstremalnie emocjonujące, a do tego dawało niezwykłe poczucie piękna zmieszanego z grozą. Nawet najbardziej opanowany zawodowiec nie pozostawał obojętny na to, co się z nim działo. Mieli wrażenie, jakby spadali z nieba. Lecieli, utrzymując ciała w aerodynamicznych pozycjach, z wygiętymi plecami i wyciągniętymi kończynami. Dzięki temu mogli manewrować w powietrzu i wpływać n a tempo opadania. Czuli się jak anioły zemsty zstępujące z nieba na ziemię. Trudno o bardziej intensywne przeżycie niż tego rodzaju skok spadochronowy. Na zachodzie rozbłyskiwały już pioruny, w świetle błyskawic widać było ciężkie, ciemne chmury. Burza była blisko, coraz bliżej. Nie wiedzieli, kto zwycięży w tym wyścigu, a stawka była wysoka. Jeżeli burza dopadnie ich w powietrzu, potężne wiatry mogą ich rozproszyć jak liście i pognać na rozpostartych spadochronach całe kilometry od strefy lądowania. Niełatwo im będzie się połączyć i kontynuować misję. Jeśli w ogóle przeżyją. Mogą przecież zginąć, roztrzaskać się o poszarpane skaliste szczyty. Nawet z najnowocześniejszymi przyrządami, dzięki którym znali swoje położenie, spadanie z tak dużej wysokości, a potem pociągnięcie we właściwym momencie otwierającej spadochron linki było ryzykowne. Jeśli pociągnie się o sekundę za wcześnie, zbyt długo pozostaje się na łasce i niełasce wiatru i nawet na precyzyjnie sterowalnym spadochronie TALON Force można uderzyć w ostrą, śmiercionośną skałę. Jeżeli zaś pociągnie się za późno, uderzy się w ziemię ze zbyt dużą prędkością i złamie nogę czy zerwie więzadło w kostce. W taki sposób nie da się zacząć misji bojowej. Jednak cztery osoby z pięciu, które spadały w tej chwili na ziemię, nie zamieniłyby się miejscami z nikim na świecie. Burza przypominała im dekoracje do Wagnerowskiej opery, idealnie pasujące do operacji, na którą nie poważyłby się nikt inny. DuBois wyłączył BSD i rozejrzał się. Potężna chmura była tuż-tuż, a on mknął ku skałom i wrogom. - Nie do wiary, że płacą mi za coś takiego... - mruknął. - Potwierdzam - odpowiedział Travis, usłyszawszy słowa Jacka za pośrednictwem hełmu. - To ostrzeżenie od Boga - wtrącił się Sam. - Dla tych brudasów na dole. Nawet Wong wygłosił wulgarną uwagę, od jakich nie stronili komandosi. Odważył się wreszcie otworzyć oczy. Zobaczył rozbłyskujący piorun, tak blisko, że wydało się mu, iż wystarczy sięgnąć ręką, by go dotknąć. Chwilę później rozległ się straszliwy huk, niczym artyleryjska salwa. Technik jęknął. - Cholera jasna!... - zdołał wykrztusić. Rozdział ósmy Niedziela, 11 czerwca, godzina 23.40 Przestrzeń powietrzna nad południową Turcją Hunter zerknął ukradkiem w lusterko, gdy stojąca za nim Jen ściągnęła lotniczy kombinezon. Kabina pasażerska DC-3 nie przypominała kabiny pasażerskiej. Większość foteli zdjęto dawno temu. Blake i dwaj mechanicy próbowali doprowadzić kabinę do stanu odpowiedniego dla starzejącej się francuskiej gwiazdy filmowej, podróżującej po tej części świata. Pomyśleli, że powinno się tu znajdować coś w rodzaju buduaru, ale nie było czasu na zdobycie żadnych upiększających elementów. Zbyt długo trwało montowanie systemu LANTRIN i dodatkowych zbiorników paliwa. Jedyne, co zdołali zdobyć, to dwie kolorowe, ale niepasujące do siebie zasłony prysznicowe. Powiesili je na drucie, żeby dzieliły kabinę na dwie części. Za zasłoną znajdowały się rozkładane prycze. Przed nią stało kilka foteli, które dotąd się uchowały. Urządzenie samolotu wyglądało mizernie, ale może to i lepiej. Gwiazda filmowa miała być upadła. Blake, tak samo jak chyba wszyscy mężczyźni, którzy znali Jennifer Olsen, bardzo chciał zobaczyć ją nagą. Z tego, co wiedział, była naturalną blondynką o bujnych kształtach, hipnotyzujących błękitnych oczach oraz olśniewającym uśmiechu, typową skandynawską pięknością. Nie był jednak pewien, czy błękitnooka blond seksbomba to prawdziwa Jen, czy tylko jedna z postaci, w które wcielała się. Hunter widział pannę Olsen w kilkunastu różnych wcieleniach, poczynając od chłopki o czerwonej twarzy, a kończąc na nieodparcie kuszącej femmefatale o czarnych włosach i oczach, ubranej w czarne skóry. Raz była nawet siedemdziesięcioparoletnią staruszką, pomarszczoną i siwowłosą. Blake mógł sobie tylko wyobrażać, jak naprawdę Jen wygląda pod wszystkimi swoimi przebraniami. Postanowił, że kiedyś pozna jąz tak bliska, iż raz na zawsze zaspokoi ciekawość w tej sprawie. I próbował użyć do tego swoich najmocniejszych atutów. Hunter nie był przesadnie zarozumiały, ale rzeczywiście miał urodę modela. Był blondynem o posągowych rysach i zabójczym uśmiechu. Kobiety zawsze leciały na niego - poza Jennifer Olsen. Jen była dla niego miła, lecz umiejętnie i taktownie odrzucała wszelkie awanse, w czym, co było widać, miała ogromne doświadczenie. Hunter szczerze podziwiał tę jej umiejętność. Potrafiła powiedzieć „nie", nie wdając się w żadne wyjaśnienia na temat niemieszania pracy z przyjemnością, potrzeby sprawnego współdziałania drużyny, utrzymania wzajemnych stosunków na zawodowym poziomie i tak dalej. Wystarczyło to jedno „nie". Najwyraźniej sądziła, iż wystarczy, by Hunter wiedział, że nie jest nim zainteresowana. Uszanował jej odmowę, ale ciekawość nie ustępowała. Zerknął więc teraz na Jen w lusterku, odrywając wzrok od przyrządów. - A niech to!... - zaklął pod nosem, zobaczywszy ją, gdy zrzuciła z siebie kombinezon. Ku jego zaskoczeniu i głębokiemu rozczarowaniu, ciało Olsen idealnie pasowało do twarzy, którą przygotowywała z taką starannością, siedząc w fotelu drugiego pilota. W tej chwili twarz Jen była zwiotczała, jak u kobiety o trzydzieści lat starszej. Nawet zęby się zmieniły - równiutkie i białe jak perełki znikły pod zestawem o innym kształcie i znacznie ciemniejszej barwie, niby od nikotyny. Efekt był niesamowity, jakby Olsen rzeczywiście zamieniła się w osobę, którą starała się udawać. Jen odwróciła się i uśmiechnęła do jego odbicia w lusterku, jakby chciała dać znak, że wie, iż jest podglądana. Oczywiście, że wiedziała, skarcił się w myśli Blake. Gdyby chciała, żeby było inaczej, schowałaby się za zasłonę. Zamachał do niej i odwzajemnił uśmiech. A później pokręcił głową, żeby zapomnieć wygląd Jen Olsen w kolejnym wcieleniu, w którym miała tłuste uda, obwisłe piersi i pośladki szerokie jak szafa. Godzina 23.45 Strefa lądowania, północny Irak Spadochroniarze prawie zdążyli przed burzą. Prawie, czyli nie całkiem. Wicher dopadł ich w chwili, kiedy otworzyli spadochrony. W świetle błyskawicy widzieli znajdującą się paręset metrów pod nimi strefę lądowania. Potężny podmuch rzucił ich naprzód, grożąc zepchnięciem ku ziejącej za skalnym płaskowyżem przepaści. Jack DuBois, obciążony dodatkowo Samem Wongiem, ciągnął z całych sił za linki, aby trafić w płaskowyż. Strefa lądowania miała prawie sto pięćdziesiąt metrów długości i niemal osiemdziesiąt szerokości. Była trochę większa niż boisko futbolowe. Jack kierował siebie i partnera w stronę płaskowyżu, a jednocześnie starał się tak ustawić czaszę spadochronu, żeby maksymalnie złagodzić upadek. Jeśli kogokolwiek zniesie poza strefę lądowania, to Sarę Greene. Była najlżejsza i miała najmniej ważący ekwipunek. Jednak udało się jej. Wylądowała na krawędzi płaskowyżu i pozbyła się spadochronu, zanim łopocząca na wietrze ogromna czasza ściągnęłaby ją w przepaść. Travis wylądował pomyślnie, pozbył się spadochronu bez większych problemów. Zobaczył, że i Stan ląduje w pobliżu i zrzuca z siebie uprząż. Dostrzegł też Sarę. - Gdzie są Jack i Sam? - spytał, rozglądając się wokoło. Kolejna błyskawica oświetliła płaskowyż; podmuch wiatru przyniósł pierwsze krople deszczu. Po chwili deszcz był tak gęsty, że ograniczał widoczność niemal do zera. Travis, Stan i Sara uruchomili noktowizory w hełmach i rozglądali się po strefie lądowania. - Barrett do DuBois! - wołał Travis. - Słyszysz mnie? Nie było odpowiedzi, więc wszyscy troje przystąpili do akcji. Zabezpieczyli spadochrony, przygotowali broń i sprzęt. Każdy dysponował taką siłą ognia, że mógłby stawić czoła plutonowi zwykłego wojska. Mieli ze sobą sporo urządzeń, które trzeba było wyjąć z ochronnych pudeł i przekonfigurować tak, aby dały się wygodnie nosić i używać. Wszystko to zajęło im niecałą minutę. Szkolili się w tym, powtarzając te same czynności setki razy. - Travis do Jacka; czy mnie słyszysz?! Odpowiedzi wciąż nie było. Godzina 15.45 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA - Wylądowali - oznajmił jeden z techników. - W wyznaczonej strefie. Nie rozległy się oklaski ani okrzyki radości, jednak dyrektor CIA odetchnął głęboko i poprosił o świeżą kawę. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego nawet się nie poruszył, gdyż jak zwykle rozważał następne posunięcia. W tym momencie zastanawiał się, czy zespół Orzeł z TALON Force - prezydencki doradca był jedną z zaledwie kilku osób w Gabinecie Wojennym, które wiedziały wszystko o TALON Force - odnajdzie nieprzyjacielski generator, czy też tylko ślady jego niedawnej obecności. Logika wskazywałaby, że Husajn natychmiast po strąceniu F-16 każe zabrać tajną broń z miejsca zdarzenia. Mógł się przecież spodziewać kontrataku w tym rejonie i utraty cennego generatora. Doradca do spraw bezpieczeństwa dobrze pamiętał kłopoty, jakich narobiły Amerykanom irackie samobieżne wyrzutnie rakietowe SCUD. Wprawdzie nie był jeszcze wówczas członkiem rządu - wojna w Zatoce Perskiej toczyła się za administracji Busha seniora - ale jako generał i dowódca G-2, czyli wywiadu wojsk lądowych, dużo wiedział o możliwościach wojsk Husajna. Dlatego przypuszczał, że TALON Force nie uda się odnaleźć generatora fal. Pozostawała jeszcze sprawa pilota. Zdaniem prezydenckiego doradcy, także bardzo niepewna. Nie potwierdzono, że Daniels zdołał się katapultować, ani tym bardziej, że otworzył się jego spadochron. Teren był wyjątkowo niebezpieczny, a pogoda fatalna - wprawdzie nie aż tak fatalna jak tej nocy, ale wystarczająco zła. Minęła już ponad doba od katastrofy myśliwca i nie było żadnych znaków, że pilot żyje. Ani załoga AWACS-a, ani technicy zwiadu satelitarnego niczego nie wykryli. Siły powietrzne kontynuowały misje patrolowe w strefie zakazu lotów nad północną częścią Iraku, ale przy minimalnym pułapie wynoszącym dziesięć kilometrów. Nic dziwnego, że oni także nic nie znaleźli. Istniała możliwość, że pilot próbował nawiązać kontakt radiowy, tylko sygnał nie dotarł daleko w górach. Jednak bardziej prawdopodobne było, iż Daniels nie żyje. Po co więc posłaliśmy TALON Force, myślał doradca. Ano dlatego, że nie można wykluczać, iż wrogi generator fal jednak pozostał w okolicy i da się go zniszczyć lub zdobyć. Nie można też wykluczać, że pilot żyje i czeka na ratunek. Nie opuszcza się swoich żołnierzy. Taka zasada obowiązywała w amerykańskich siłach zbrojnych, i były ku temu ważne praktyczne powody. Nie można byłoby żądać od żołnierzy nadstawiania karku, gdyby wiedzieli, że w razie jakiegoś niepowodzenia będą pozostawieni samym sobie. Była też kwestia honoru. Prezydencki doradca kierował się w życiu zasadami moralnymi i uważał, że po prostu nie wolno skazywać ludzi na pewną śmierć, jeśli istnieje choćby cień szansy, że da się ich uratować. A posłano TALON Force, bo żołnierze tej jednostki byli najlepszymi z najlepszych. Oczywiście ich też nie wolno było wysyłać na pewną śmierć. Dlatego właśnie doradca do spraw bezpieczeństwa ukrył twarz w dłoniach i potarł skronie, kiedy usłyszał meldunek, że w strefie lądowania brakuje dwóch członków drużyny. Godzina 15.45 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA Mac podniósł się i westchnął. Potrzebował zaczerpnąć świeżego powietrza. Niestety, mógł tylko opuścić tajne pomieszczenie wywiadu i przejść piętnaście metrów korytarzem do toalety, pod eskortą jednego z uzbrojonych wartowników. Nikomu nie wolno było opuszczać budynku ani nawet poruszać się po nim bez eskorty aż do czasu zakończenia operacji. A operacja dopiero się zaczynała, w dodatku już nadeszły bardzo złe wiadomości. Z pięciorga członków zespołu, którzy wyskoczyli z samolotu, tylko troje osiągnęło strefę lądowania. Nie powiedziano o tym ludziom zebranym w pomieszczeniu, ale Mac rozumiał większość informacji, które docierały do nich przez głośniki, choć rozmówcy nadawali kodem. Na monitorach wciąż widniały obrazy z satelitów, jednak bardzo niewyraźne z powodu szalejącej burzy. Mac pomyślał o długiej, ponurej nocy sprzed dwudziestu lat, kiedy to doszło do katastrofy śmigłowca w obozie oznaczonym jako Pustynia Jeden. Teraz nie było aż tak źle. Jeszcze nie. Operacja nadal trwała. Mac domyślał się, że zadania, jakie wyznaczono pięciu komandosom, zdołałoby wykonać i trzech. Będzie to jednak bardzo trudne. Zaczęło się fatalnie. Mac miał już dość słuchania kolejnych komunikatów o burzy, o tym, jak utrudni misję i jak długo będzie trwała. Poczuł skurcz w żołądku. Ciągle nie było wiadomości o przechwyceniu sygnału z rejonu celu, żadnego śladu Osamy bin Ladena. Tak, operacja zaczęła się źle. Rozdział dziewiąty Niedziela, 11 czerwca, godzina 23.50 Obóz w górach na północy Iraku Mustafa stanął przed wejściem do namiotu. Przed chwilą obszedł go dookoła, sprawdzając, czy wszystko w porządku. Wciąż lało, jak gdyby Bóg chciał pokazać, że się gniewa. Dowódca straży stał w sięgającym mu kostek błocie i czekał na pozwolenie wejścia. - Wejdź - usłyszał głos Proroka. Wsunął się do środka i opuścił odchylaną klapę. W świetle lampy naftowej zobaczył, że błoto znów napływa do namiotu. Na tej przeklętej górze zostało jeszcze dość ziemi. Cała praca Mustafy i jego ludzi, którzy oczyścili wszystko i starali się zabezpieczyć ścianę, poszła na marne. Prorok siedział po turecku na kocu, ignorując deszcz i błoto. Wpatrywał się w ekran monitora. Mustafa lekceważył elektroniczne cuda. Uważał je za dzieło szatana i wierzył, że tylko człowiek o takiej sile wewnętrznej jak Prorok może posługiwać się nimi, nie narażając się na utratę duszy. Za Prorokiem stało dwóch strażników. Mustafa bowiem nakazał swoim ludziom, by czuwali nad bezpieczeństwem bin Ladena, ilekroć do namiotu wejdzie któryś z Rosjan. Precki był tłustym diabłem o niezdrowej, bladej cerze i nalanej twarzy; miał mięsiste policzki i płaski nos. Drugi Rosjanin, Michaił, patrzył zawsze prosto przed siebie zimnymi oczyma, chyba że akurat pieścił wzrokiem swój drogocenny karabin, tak jak w tej chwili. Rosjanie siedzieli naprzeciw Proroka. Precki wpatrywał się w monitor, a Michaił czyścił broń. - Czy obóz jest zabezpieczony? - spytał bin Laden. - Wszystkie urządzenia są na miejscu i pracują, Proroku. Nie było sensu wystawiać wart podczas takiej burzy. Irańczycy i tak pochowaliby się przed deszczem. Poza tym widać było niewiele dalej niż na wyciągnięcie ręki. Lepiej więc było polegać na elektronice. Nawet w czasie burzy urządzenia były w stanie wykryć ruch i uruchomić alarm. Mustafa nie miał pojęcia, na jakiej zasadzie działają, i nie interesowało go to. Prorok osobiście zademonstrował mu, co robić, jeśli odezwie się sygnał alarmu. Mustafa nie musiał wiedzieć nic więcej. - Obyłoby się bez tego przeklętego deszczu - mruknął Precki po angielsku. Był to jedyny język, jaki znali zarówno ludzie bin Ladena, jak i Rosjanie oraz Irańczycy. Wprawdzie Irańczycy rozumieli niewiele słów, wystarczyło to jednak na ich potrzeby. - Tkwimy tu w błocie jak więźniowie. - Taka jest wola Allaha - odpowiedział spokojnie bin Laden. - Oczywiście! - rzekł Rosjanin z sarkazmem. Precki nie miał zamiaru dłużej przebywać w tej dziczy. Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie chciał tu przyjeżdżać. Był naukowcem, a nie żołnierzem. Sprowadził go zapach milionów dolarów bin Ladena. Nie rozumiał, dlaczego musi ryzykować życiem dla pomysłów tego pomylonego głupca. Myślał, że tylko zademonstruje bogatemu Arabowi swoje urządzenie i dostanie sowitą zapłatę. Wyobrażał sobie, że pokaz odbędzie się w jakimś bezpiecznym - i suchym - miejscu. Klient skombinowałby jakiś samolot, śmigłowiec czy cokolwiek, co przeleciałoby górą, a Precki zrzuciłby to na ziemię, dowodząc tym samym, że jego generator jest w stanie zrobić to, co mówił. Rosjanin ufał urządzeniu, którym dysponował. Powstało dzięki długoletniej pracy najlepszych konstruktorów w kraju. Nie miało znaczenia, że osobisty wkład Preckiego był niewielki. To on jednak zdołał przeszmuglo-wać potrzebne dane za granicę. Komunizm upadł i gruby Rosjanin zamierzał zdobyć w kapitalistycznym świecie swoją część bogactwa. Bin Laden okazał się na tyle stanowczy i szalony, że Precki czuł się w jego obozie jak zakładnik. Nie wiedział, co za diabelską umowę zawarł Osama z Irańczykami, i nie obchodziło go to, ale mógł spodziewać się wszystkiego. Tak czy owak udowodnił Arabowi, że rosyjski generator działa bez zarzutu. Teraz czekał tylko na zapłatę i pragnął cało i zdrowo wydostać się z tych irackich gór. Już byłby w drodze, gdyby ten maniak bin Laden nie domagał się pamiątki w postaci części strąconego przez niego samolotu. Teraz miał już swój suwenir. Tyle że ten cholerny deszcz uniemożliwiał jakąkolwiek podróż - chyba żeby pozostawić generator i wyruszyć piechotą. Precki zasugerował zresztą takie rozwiązanie. Był w stanie zbudować drugi generator, a ten można było zniszczyć, żeby nie wpadł w ręce wroga. Uważał to za całkiem sensowny plan. Ale bin Laden posługiwał się własną logiką. Rosjanin wiedział to teraz aż za dobrze. Wizja milionów amerykańskich dolarów, jakie miały wpłynąć na jego konto w szwajcarskim banku za skonstruowanie prototypu urządzenia, i wielu, wielu następnych milionów za zbudowanie następnych egzemplarzy zdawała się rozwiewać. Jak bin Laden mógł być aż tak głupi? Przecież można zniszczyć prototyp i odejść stąd! Zrobię ci tyle generatorów, ile chcesz, jeżeli tylko przeprowadzisz mnie w jakieś rozsądne miejsce, myślał ze złością. Na głos powiedział jednak tylko: - Może powinniśmy raz jeszcze rozważyć pozostawienie generatora i pojazdów i wyruszenie piechotą. Siedzący obok Michaił spokojnie czyścił broń, rozłożywszy snajperski karabin Dragunowa na części, na suchej szmacie. Kiedy złoży broń z powrotem, zamiast zwykłego celownika optycznego zamontuje wersję do działań nocnych. Zwrócił uwagę, że bin Laden puścił mimo uszu sugestię Preckiego, i o mało się nie uśmiechnął. Gruby technik, nazywający siebie naukowcem, był niezdarnym mięczakiem. Dla Michaiła miniony dzień był nader pomyślny. Czekał cierpliwie w swojej kryjówce na błąd Amerykanina i doczekał się. Albowiem pod kocem leżącym wzdłuż tylnej ściany namiotu spoczywał pilot F-16. Spał czy też był nieprzytomny; trudno było stwierdzić. Gdyby Michaił zabił go jednym strzałem, dałby niezły popis swoich umiejętności. Udało mu się jednak ranić Amerykanina w taki sposób, że sprowadził go żywcem; i był to popis wprost wyśmienity. Nie wiedział, jak długo Amerykanin jeszcze pożyje. To jednak nie stanowiło dla Michaiła problemu. Wykonał zleconą pracę, i to po mistrzowsku. Noc także mogła okazać się pomyślna. Rosyjski komandos przygotował bowiem pułapkę dla grupy poszukiwawczo-ratunkowej, gdyby się pojawiła. Wątpił, by amerykańskie śmigłowce wystartowały w taką pogodę. Co jednak ciekawe, wcześniej także ich nie było. Michaił myślał jak żołnierz Spec-nazu i wietrzył jakiś podstęp. Co zrobiłaby Grupa Alfa w podobnej sytuacji, zastanawiał się, zabierając się do składania czystego już karabinu. Pomyślał, jak będzie wyglądać pułapka przez okulary do działań nocnych. To może być bardzo udana noc, uznał. Godzina 23.55 Strefa lądowania Jack otworzył raptownie oczy i zamrugał, usiłując oprzytomnieć. Po kilku sekundach zorientował się, gdzie jest, i wszystko mu się przypomniało. Nadlatywali z Samem nad strefę lądowania jako ostatni. Walczył ze wściekłymi podmuchami wichru, żeby nie dać się znieść w przepaść. Wszystko wyglądało dobrze do chwili, kiedy DuBois zobaczył Sarę ciągniętą przez szarpany wiatrem spadochron prosto pod niego. Potężny mężczyzna obciążony dodatkowo towarzyszem i sprzętem instynktownie popuścił linki, aby nie spaść na drobną kobietę. W razie zderzenia wszyscy troje nie nadawaliby się do akcji. Jack zapłacił jednak sporą cenę za ten błyskawiczny manewr, gdyż zniosło go aż na sam skraj strefy lądowania. Udało mu się zamknąć szybko czaszę i uderzył twardo w płaskowyż, parę metrów od krawędzi. Stracił jednak równowagę pod nietypowym obciążeniem i wiatr pociągnął jego i Sama w czarną otchłań przepaści. DuBois nie pamiętał, co stało się potem. Musiał uderzyć w jakąś skałę i stracić przytomność. - Dziękuję ci, projektancie naszych hełmów - mruknął. Wiedział, że bez specjalnego hełmu sensorowego już by nie żył. Poczuł, że wciąż wiszący na nim Wong poruszył się. - Czy już wylądowaliśmy? - spytał Sam, próbując wymacać stopą grunt. Nie mogę... - Spokojnie - poradził DuBois. - Otwórz oczy i odetchnij głęboko. Poruszając się powoli i delikatnie, przełączył projektor hełmu na odczyt danych z automatycznego zestawu medycznego zainstalowanego w kombinezonie. Zestaw umożliwiał dwie rzeczy. Po pierwsze, bioelektroniczne czujniki stanu zdrowia śledziły ważne funkcje ciała spadochroniarza i kontrolowały, czy nie odniósł ran. Dane były przesyłane przez satelitę do centrum operacyjnego w Białym Domu. Po drugie zaś, system automatycznie udzielał w razie potrzeby pierwszej pomocy i wpuszczał do organizmu potrzebne leki czy płyny. Mógł nawet tamować upływ krwi. DuBois stwierdził z ulgą, że zestaw medyczny nie wskazuje żadnych urazów, poza podejrzeniem łagodnego wstrząsu. Da się z tym przeżyć. Sam zaczął tymczasem wiercić się w uprzęży. Szukał pewnego oparcia, na którym mógłby postawić stopy. - Sammy, proszę cię, uspokój się - powtórzył Jack. - Oddychaj głęboko. - Gdzie jesteśmy? - Znaleźliśmy się w dość nietypowej sytuacji. - Wisimy, prawda? - Tak, ale to żaden problem. - Jak to nie problem! Przecież... Wong urwał, gdyż usłyszeli odgłos drącego się materiału. Opadli jakieś pół metra, a potem nastąpiło szarpnięcie i zatrzymali się. - Nietzsche napisał, że to, co nas nie zabija, wzmacnia nas - szepnął Jack. - Nietzsche - mruknął Sam. - Założę się, że nigdy nie wyskoczył na spadochronie z samolotu! Jack nie miał pojęcia, jak długo był nieprzytomny. Wiedział natomiast, co robi reszta drużyny. Zebrali wyposażenie, ukryli spadochrony pod kamieniami i wyruszyli. Ale przy wciąż szalejącej burzy daleko nie dotrą. Zejdą z otwartego płaskowyżu i przycupną w jakimś osłoniętym miejscu, zajmując obronne pozycje. Poczekają, aż burza złagodnieje. Nie mogli być daleko. DuBois zdawał sobie sprawę, gdzie jest, chociaż wielkiego pożytku z tego nie miał. Wiedział, że spadał na północno-wschodni skraj strefy lądowania, który kończył się przepaścią. Pionowa ściana miała wysokość kilkuset metrów; w dole widać byłoby postrzępione, ostre skały. Jack popatrzył w górę, aby sprawdzić, jak nisko opadli w stosunku do płaskowyżu, ale oślepiła go ulewa. Spojrzał więc w dół, lecz zobaczył tylko strugi deszczu, spadające w ciemność. Spadochron musiał zaczepić o wystającą ze ściany półkę skalną czy iglicę i teraz DuBois i Wong wisieli w powietrzu, obracani przez wiatr. Jack czuł na plecach dotyk zimnej, mokrej skały. - Słyszy mnie ktoś?... - szepnął do mikrofonu nadajnika. Sam nie wiedział, dlaczego szepcze. Może dlatego, że każdy dźwięk czy jakikolwiek ruch mógł spowodować ześliźnięcie się spadochronu z klifu. Wtedy obaj spadliby jak kamienie i zginęli. - Mówi DuBois... - powtórzył. Godzina 23.55 Przestrzeń powietrzna nad południową Turcją Jen zakończyła swoją przemianę. Wróciła na fotel drugiego pilota i zapięła pasy. Hunter zerknął na nią z ukosa i pokręcił głową. Teraz Olsen była zupełnie inną osobą. - Trochę trzęsie - powiedziała po angielsku z wyraźnym francuskim akcentem. - Fakt, burza nas wyprzedza. Ale już prawie dolecieliśmy. - Burza to dobra rzecz, jeśli się nad tym zastanowić - odparła Jennifer, nadal akcentując z francuska. Hunter zdawał sobie sprawę, że jego towarzyszka wczuwa się w swoją rolę. Ale widać było, iż turbulencje niepokoją ją, choć nie chciała tego po sobie pokazać. Każdego by niepokoiły, pomyślał, zwłaszcza w tym starym pudle. - Naprawdę? A dlaczego? - odpowiedział spokojnie. Nie chciał, by Olsen wiedziała, że on też się denerwuje z powodu szarpania i słabej widoczności. - Pomyśl, co udajemy. Mamy awarię samolotu i szukamy lądowiska, żeby dokonać naprawy. Dzięki burzy będzie to bardziej przekonująca wersja. - Masz rację. Rzeczywiście, w tych warunkach nie trzeba było włączać świecy dymnej, aby symulować uszkodzenie silnika. Blake miał nadzieję, że wysłużony DC-3 wytrzyma, i że zdoła posadzić go na ziemi w jednym kawałku. Liczył też na to, że kiedy nadejdzie wezwanie z rejonu akcji, pogoda będzie już lepsza. Hunter miał zabrać pozostałych członków drużyny do domu. LANTRIN pokazywał, że lądowisko znajduje się wprost na dziobie, już bardzo blisko. Pilot zniżył maszynę, by dostrzec pas. Jeśli turecki oficer z Adany zrobił wszystko, o czym zapewniał, ktoś na dole powinien ich oczekiwać. Nie należało jednak liczyć na wielką pomoc. Lądowanie Dakoty miało wyglądać dla potencjalnych obserwatorów na przypadkowe, nie będzie więc żadnych świateł na pasie, nawet jeśli wciąż działały. Posadzenie DC-3 na ziemi w takich warunkach będzie bardzo ryzykowne. Samo wylądowanie cało i zdrowo nie stanowiło głównego problemu. Trzeba było jednak wykonać ten manewr tak, by samolot nadawał się do dalszego lotu. Wylecieli z chmur na wysokości niespełna trzystu metrów. Hunter rozejrzał się po okolicy. Dostrzegł otoczoną górami wąską dolinę, do której zmierzał. Na wprost zobaczył kilkadziesiąt rozproszonych światełek - to była wioska; zapomniał jej nazwę. Tuż przed wioską znajdowało się lądowisko z pojedynczym pasem. Turcy wykorzystywali je kiedyś do lotów transportowych, a czasem nawet pasażerskich; jednak od dawna było opuszczone. Hunter miał nadzieję, że pas jest dość długi i płaski, aby mogła na nim wylądować stara Dakota. Powinno się udać, pomyślał. Samolot i lądowisko pochodziły z tych samych czasów. Przeleciał nad pasem, wyrzucił przez okno flarę i zawrócił. Gdy spojrzał na oświetlony flarą teren, aż jęknął. Pas wyglądał tak kiepsko, jak go opisano. Był niewiele szerszy od zwykłej szosy i na tyle krótki, że należało trafić dokładnie w jego początek. - No i jak? - spytała Jennifer, wciąż akcentując jak rodowita Francuzka. - W porządku - odpowiedział Hunter z uśmiechem. - Na szczęście jestem najlepszym pilotem na świecie. Spokojnie, mademoiselle. Pani życie jest w moich rękach! Rozdział dziesiąty Niedziela, 11 czerwca, godzina 16.00 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA Tom Burgess patrzył na monitory. Dane telemetryczne były pomyślne, tak przynajmniej mówili eksperci. Funkcje życiowe komandosów - normalne, choć trochę przyspieszone, czego jednak można było się spodziewać w warunkach panujących na miejscu. Żadnych poważnych urazów, tylko obicia i siniaki - zwyczajna rzecz przy skoku tego typu. Najważniejsze, że cała piątka żyła. Burgess zameldował szefom, czego się dowiedział, po czym ruszył do stołu asystentów, aby zdać relację także im. - Znaleźli ich - oznajmił. - Kto kogo znalazł? - spytał komandor Greeley. - Drużyna znalazła tych, których brakowało. Słyszymy teraz ich głosy przez satelitę. Odbiór jest zły z powodu burzy, ale rozmawiają. Cała piątka jest zdrowa. - Doskonale! - Greeley uśmiechnął się szeroko. - Gdzie wylądowali tamci dwaj? - Zwiało ich za krawędź urwiska, ale spadochron zaczepił o półkę skalną. Wisieli tak, aż pozostali odnaleźli ich, opuścili im liny i wciągnęli na górę. - Skakali we dwóch na jednym spadochronie? - Najwyraźniej. - To dziwne... - Mieli szczęście! - Toma nie interesowało, dlaczego dwóch ludzi skakało na jednym spadochronie. Na pewno mieli powód. - Jak jasna cholera! - potwierdził Greeley. - To się rzadko zdarza! - Może to dobry znak? - Oby. Godzina 16.00 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA Gdy Mac wrócił z toalety, monitory pokazywały obraz ze strefy zrzutu. Zespół Orzeł był już w komplecie. Wszyscy wylądowali pomyślnie. Informacje docierające do pomieszczenia w podziemiach Pentagonu były cenzurowane przez Gabinet Wojenny. Wszystkiego mogli się dowiedzieć tylko członkowie Rady Bezpieczeństwa Narodowego i niektórzy pomagający im pracownicy. Mac i towarzyszące mu osoby także miały dostęp do supertajnych informacji, lecz nie do wszystkich. Na przykład nigdy się nie dowiedzą, kim była przeprowadzająca operację piątka. Macowi to nie przeszkadzało. Był starym wyjadaczem i rozumiał, dlaczego mówi się tylko tyle, ile trzeba powiedzieć. Wystarczyła mu informacja, że Stany Zjednoczone wysłały do Iraku ludzi, którzy mogli wykonać postawione im zadania. Tłumaczył Bobowi i Fenstermanowi, co oznaczają kolejne pojawiające się na monitorach dane. Oni także byli podekscytowani i ucieszyli się na wieść o tym, że akcja przebiega zgodnie z planem. Sprawdźmy, czy CIA wniosła coś do sprawy, pomyślał Mac. Zadzwonił do Langley. - Przecież nadałem ci wiadomość na pager - oznajmił mężczyzna po drugiej stronie linii. - Mówiłem, że tu nie ma zasięgu. To specjalnie izolowane pomieszczenie. - Mamy coś. - Zamieniam się w słuch. - Przechwyciliśmy rozmowę. - Ten, kogo podejrzewamy? - Na to wygląda. Sygnał z rejonu celu. Spakowany, króciutki; tak, jak sądziłeś. - Zakodowany? - Pewnie. Rozpracowujemy go. Kod jest podobny do używanego wcześniej przez bin Ladena. - To na pewno on! Miałem rację. - Chyba tak. - Tym razem dorwiemy sukinsyna. - Miejmy nadzieję, Mac. Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 0.30 Cukurca, Turcja Hunter przestawił śmigła na odwrócony ciąg i pociągnął z całych sił dźwignię hamulców. Dakota szurała po skalistym pasie wyżłobionym wzdłuż górskiego zbocza. Podskoczyła parę razy i zatrzymała się kilkanaście metrów przed rumowiskiem wielkich głazów za końcem lądowiska. - A nie mówiłem? Wszystko w porządku - skomentował Blake, obdarowując Jen swoim uśmiechem filmowego gwiazdora. - Nie znam się na tym - mruknęła Olsen. Palce jej zbielały, tak mocno trzymała się mocowania fotela. - Ale miło było. - Cóż za uprzejmość. - Nie wiedziałam, że naprawdę jesteś prawie tak dobry, jak myślisz. - Więc teraz już wiesz... - Dość pogawędek, monsieur. Przedstawienie się zaczęło. Jen wyjrzała przez okno, Blake za nią. Jeśli operacja się powiedzie, pomyślał, będą mieli czas na kontynuację rozmowy o tym, jak bardzo jest dobry... Wystraszył się tego, co zobaczył. Nie wiedział, kto wyjdzie im na spotkanie, nie spodziewał się jednak pochodni. A od strony wioski szli ludzie z pochodniami. - Przypomina mi to tę scenę z Frankensteina, kiedy wieśniacy szturmują zamek. - To nie ten film gramy, Blake - odparła Jen. Zapomniała o francuskim akcencie. - Wiem, ale czy oni też wiedzą? - Jeśli nie, to wyjdź i im wyjaśnij. - Słucham? - Wysiądź i przygotuj mi publiczność. Muszę mieć odpowiednie wejście. - Zobaczę, co da się zrobić. Zanim Hunter wydostał się z kabiny, pierwsi z wieśniaków -jeśli byli to wieśniacy - dotarli do samolotu. Zeskoczył na ziemię i spojrzał na mężczyzn z pochodniami. Mogli to być Turcy, Kurdowie, komitet centralny PKK - ktokolwiek. Zebrało się już kilkunastu, a nadchodzili kolejni. Hunter także miał na sobie odpowiedni kostium - zniszczoną skórzaną lotniczą kurtkę, sprane niebieskie dżinsy i górskie buty. Typowy strój kogoś, kto chce wyglądać na Amerykanina - widywał w Europie mnóstwo podobnych facetów. Miał nadzieję, że może udawać Francuza związanego z przemysłem filmowym. Kłopot w tym, że nie znał francuskiego. Nie znał żadnego obcego języka. Pomyślał, że choć angielski to międzynarodowy język lotnictwa, mówienie po angielsku może wydać się podejrzane. Miał w uchu słuchawkę z kabelkiem - nadajnik łączący go z nadajnikiem satelitarnym ukrytym w samolocie. Urządzenie wyglądało jak aparat słuchowy, więc Hunter postanowił, że w razie rozwinięcia się zbyt skomplikowanej rozmowy po francusku będzie udawał na wpół głuchego. - Hallo - zaczął, próbując udawać francuski akcent. - Q'est qua 'ce? -wydukał jedną z fraz, których usiłowała nauczyć go podczas lotu Jennifer. Był jednak zbyt zajęty pilotażem, żeby wiele zapamiętać. Nie pamiętał nawet, czy powiedział właśnie „Co słychać?", czy może „Jak leci?", czy coś innego. Z grupy wystąpił potężny mężczyzna. Nie miał nakrycia głowy, był ubrany w wojskową bluzę i spodnie wsadzone w wysokie buty. To żołnierz, pomyślał Blake. A reszta? Żołnierz odezwał się, chyba po turecku. O kurdyjskim Hunter wiedział tylko tyle, że powinien brzmieć podobnie do perskiego, który miał okazję słyszeć w Iranie. Blake wzruszył teatralnie ramionami, udając Francuza, który nie rozumie. Mężczyzna wskazał na napis na kadłubie Dakoty i znowu o coś zapytał. Chyba wymówił słowo „Ankara". Pewnie chciał wiedzieć, co stary, zdezelowany samolot z Ankary robił w taką pogodę na wschodnim pograniczu kraju. Nadchodzili wciąż nowi mieszkańcy, kuląc się pośród deszczu i przyświecając sobie pochodniami. Na skraju grupy Hunter zauważył mężczyzn uzbrojonych w karabiny. Nie byli umundurowani. Może to tureccy żołnierze, którzy przebrali się już po służbie, ale zaalarmowało ich światło flary? Jeśli byli to kurdyjscy partyzanci, kariera filmowa Blake'a mogła się okazać rekordowo krótka. Przywódca grupy powtórzył pytanie. Hunter zupełnie zgłupiał, nie miał pojęcia, co powiedzieć. Wygłosił więc jedyną kwestię, jaką zapamiętał: - Monsieurs y madames. Je present Yvette! Na to hasło w drzwiach samolotu pojawiła się Jen. Zrobiła efektowną pozę i pomachała ręką, a potem posłała w powietrzu pocałunek mężczyznom z pochodniami. Oszołomiło ich na moment. Po chwili rozległ się chór radosnych, chropawych głosów: - Yvette! Yvette! Hunter odetchnął głęboko. Potężny Turek powoli podszedł do schodków i ukłonił się nisko rzekomej gwieździe. A niech to licho, pomyślał Blake. Może nam się uda? Godzina 1.00 Góry w północnym Iraku Deszcz nieco zelżał. Travis wydał rozkaz wyruszenia. Drużyna ukryła się na stoku między skałami, dwieście metrów poniżej płaskowyżu. Dzięki supernowoczesnemu wyposażeniu jednostki TALON Force mogli działać w każdą pogodę. BSD umożliwiały widzenie po ciemku oraz podczas ulewy, w dymie i we mgle, a stałe połączenie z satelitami - projekcję w czasie rzeczywistym zdjęć lepszych niż jakakolwiek mapa i odczyt położenia z dokładnością do kilku metrów. Mieli też kombinezony, które nazywali „Kameleonami", ponieważ samoczynnie zmieniały kolor, upodabniając się do otoczenia. Kombinezony, oznaczone jako LOCS, były doprawdy wyjątkowe - między włókna wszyto miniaturowe sensory, które rejestrowały kolor otoczenia i przybierały go automatycznie. Ale kombinezony potrzebowały zasilania. Cały zestaw ładowano przed misją, a energii starczało na siedemdziesiąt dwie godziny pracy wszystkich systemów. Z wyjątkiem LOCS - ta funkcja pobierała najwięcej energii, więc włączało się ją na krótko, w razie potrzeby. Wyczerpywała prąd po sześciu godzinach ciągłej pracy. Na pasie każdego z żołnierzy znajdowały się akumulatory awaryjne. Zawarty w nich ładunek starczał na dwie godziny pracy systemów bez LOCS lub pół godziny z LOCS. Wszyscy członkowie zespołu mieli prototypową broń o niezwykłej sile ognia. Ale używali i zwykłej. Na tę misję zabrali między innymi kałasznikowy, w składanej wersji. Gdy burza nieco zelżała, ruszyli, posuwając się w dwudziestometrowych odstępach. Pierwszy kroczył Jack, dalej szedł Travis, a za nim Sam i Sara. Stan szedł ostatni, pełniąc tylną straż. Barrett stracił na pewien czas łączność satelitarną; teraz ją odzyskał i dowiedział się nowych rzeczy. Jeden z satelitów, który wlatywał właśnie nad obszar operacji, zbierał dokładniejsze dane niż satelity geostacjonarne. Wykrył szczątki F-16, Travis prowadził więc drużynę we wskazane miejsce. Zespół Orzeł rozpoczął poszukiwania. Rozdział jedenasty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 1.00 Cukurca, Turcja Hunter pomyślał, że wydarzenia nie mogły potoczyć się lepiej. Rosły mężczyzna - przywódca mieszkańców wioski - rozpoznał w Jennifer francuską gwiazdę o imieniu Yvette. Teraz wszyscy tłoczyli się wokół niej. Dosłownie zanieśli ją na rękach do wsi. Blake szedł za nimi. Skierowali się do najokazalszego z domostw - kamiennej chaty, w której mógł znajdować się posterunek policji, wojska, czy też coś w rodzaju ratusza. Posadzili Jen na stole w centrum największego pomieszczenia. Każdy chciał ją dotknąć, a niektórzy nawet pocałować. Najbardziej wylewnym Jennifer podawała dłoń. Wyglądało na to, że nikt we wsi nie zna francuskiego. Mówili tylko po swojemu - turecku czy kurdyjsku, i trochę po angielsku. Bardzo odpowiadało to Hunterowi. Jen była wręcz rozczarowana. Mówiła płynnie po francusku, szwedzku i fińsku, oraz trochę po duńsku, i chciała odgrywać swoją bohaterkę przy użyciu pięknej francuszczyzny. Tymczasem musiała zaledwie zniekształcać zwykły amerykański akcent. Co to za trudność? Nawet Hunter to potrafił. Uznała, że Blake znakomicie nad sobą panuje. Chyba że - czyżby miał aż taki antytalent do języków? - nie rozumiał, kim są gospodarze. Może i tak. Jen postanowiła wyjaśnić mu to później, żeby na razie się nie denerwował. Mężczyźni wciąż ją adorowali; machali do niej i pokrzykiwali radośnie. Ktoś wyciągnął butelkę alkoholu i napalił w kominku. - Życzymy wygody w naszej skromnej wiosce - powiedział przywódca łamaną angielszczyzną. - Pani dla nas marzeniem. My widzieć dużo pani film. - Mamy pani filmy - wtrącił inny. Ten był drobny i nie wyglądał na żołnierza. - Oglądamy je tu. - Jakie to miłe - zamruczała Olsen. - Jesteście oddanymi fanami. - Naprawdę - zapewnił ten drobny, uchylając wełnianej czapki prymitywnej roboty. - Jestem Abdul, projektor - oświadczył z dumą. - Słucham? - To znaczy, obsługuję projektor. Mam na imię Abdul. - Przynieś no film z Yvette, ludziku - polecił przywódca, wykonując władczy gest. - Wiesz, który. Mój ulubiony. Abdul zaczął wyjaśniać, że projektor sprawia kłopoty. - Działa tylko wtedy, kiedy chce, zupełnie jak kobieta - powiedział z uśmiechem i ukłonił się nisko. Posłano go, żeby przyniósł wreszcie projektor. Wrócił po kilku minutach z dużym urządzeniem, równie starym jak DC-3, którym przylecieli goście. Przyniósł też kilka szpul filmu z lat sześćdziesiątych, znanej erotycznej farsy, której oglądanie potępiali konserwatywni muzułmanie. Hunter ucieszył się, że nie trafili na ortodoksów. Zebranym mężczyznom najwyraźniej brakowało rozrywki. Nie posiadali się ze szczęścia, że Yvette trafiła do ich wsi. Jeden nawet oznajmił, iż taka musiała być wola Allaha. Ale w kamiennym domu nie pojawiła się dotąd ani jedna kobieta. Pewnie czekają w domach, myślał Blake, aż mężowie powiedzą im, że nie ma niebezpieczeństwa i można wyjść. Nagłe lądowanie samolotu na nieużywanym od lat pasie przeraziło wszystkich. Mężczyźni poszli zbadać sprawę, pozostawiając rodziny w domach. Żadnemu z obecnych nie spieszyło się, żeby odejść od wspaniałej przybyszki z bajki i powiedzieć żonie, iż jest bezpieczna. Abdul walczył przez jakiś czas z projektorem. W końcu oznajmił ze smutkiem, że nie jest w stanie go uruchomić. Rozległy się okrzyki rozczarowania. Abdul zapewnił, że zabierze przeklętą machinę do domu i naprawi ją. Wypadł z ciężkim projektorem pod pachą, żegnany przekleństwami. Rozczarowanie zebranych szybko minęło. Bo czy to ważne, że nie da się wyświetlić obrazków na ścianie, skoro w sali znajdowała się żywa Yvette, z krwi i kości? Hunter podszedł do rosłego Turka i zaczął mu tłumaczyć, że musi iść sprawdzić samolot. Kamil - tak miał na imię przywódca wioski - zaoferował pomoc, ale widać było, że robi to z żalem. Blake podziękował mu i ruszył ku drzwiom. Obejrzał się na Jen, która skupiała na sobie uwagę gromady podnieconych mężczyzn. Każdą inną kobietę bałby się zostawić z tym tłumem prostych wieśniaków, wiedział jednak, że Jennifer sobie poradzi. Godzina 1.00 Góry w północnym Iraku Sam przekonywał sam siebie, że skoro przeżył lądowanie, najgorsze minęło. Szedł za Travisem pośród deszczu, po ostrych kamieniach, ale czuł, że jego puls niemal wrócił do normy. W przeciwieństwie do pozostałych nie był obciążony dużą ilością sprzętu, bo jeden spadochron nie udźwignąłby podwójnego ładunku. Miał ze sobą tylko laptopa z łączem satelitarnym. Podczas tajnych operacji zadaniem Sama było koordynowanie łączności - często z Waszyngtonu. Mógł stamtąd łatwo kierować pracą trzydziestu sześciu satelitów, z których mogła korzystać TALON Force, i przekazywać dane w obie strony. Ostatnio jednak częściej pracował w rejonie operacji. Również w tej misji weźmie bezpośredni udział, ale nie uważał tego za powód do narzekań. O sile TALON Force stanowiła specjalizacja - każdy robił to, w czym był najlepszy. Sam był specjalistą od łączności. Travis mógł się nie zajmować tą sprawą i skupiać uwagę na dowodzeniu. Laptop Wonga dawał większe możliwości niż hełmy z BSD. Zapewniał łączność z różnymi satelitami, a nawet umożliwiał wejście do systemu komputerowego Agencji Bezpieczeństwa Narodowego i ściąganie stamtąd dodatkowych informacji. Sam wiedział, że powinien przysłużyć się misji; zarazem zdawał sobie sprawę, iż jest obciążeniem dla pozostałych, musieli bowiem troszczyć się nie tylko o własną, ale i o jego skórę. Poruszanie się w kombinezonie TALON Force zawsze było dla Wonga niezwykłym przeżyciem. Tak jak pozostali miał idealnie dopasowany kombinezon i przeszedł szkolenie w jego używaniu. Była to czwarta misja, w której brał bezpośredni udział. Zanim drużyna zeszła ze stromizny na prawie płaski teren, około stu metrów ponad dnem doliny, przyzwyczaił się na nowo do patrzenia przez noktowizor BSD. Zaczynał się czuć jak prawdziwy komandos. Jego towarzysze przeszukiwali przydzielone im strefy, a on w tym czasie patrzył jednym okiem pod nogi, a drugim na ekran laptopa. Nastawiał właśnie przelatującego górą satelitę na odbiór wszelkich sygnałów przypominających transmisję radiową albo radiolatarnię ratunkową pilota. Godzina 1.00 Obóz dżihadu, północny Irak Osama bin Laden zastanawiał się, co ma zrobić. Pogardzał wprawdzie Preckim, ale przypominający mu świnię Rosjanin proponował całkiem rozsądne rozwiązanie. Michaił znalazł pilota, co potwierdzało, że generator rzeczywiście strącił amerykański F-16, przelatujący na wysokości pięciu kilometrów. Allah jest wielki! Osama zastanawiał się, dlaczego Amerykanie nie zareagowali natychmiast. Należało się spodziewać, że przeprowadzą atak rakietowy na irackie siły przeciwlotnicze, które namierzały radarami ich samoloty. Nie zaatakowali jednak i bin Laden martwił się tym. Czyżby nie zdawali sobie sprawy, co się stało z ich samolotem? Z pewnością nie sądzili, że po prostu się zepsuł. Gdyby tak było, już dawno w górach zaroiłoby się od śmigłowców; szukaliby pilota i wraku maszyny. Śmigłowce pojawiły się wprawdzie natychmiast po strąceniu F-16, ale tylko przeleciały parę kilometrów od obozu bin Ladena. Zaatakowałby je, lecz generator z jakiegoś powodu nie zadziałał. Precki wyjaśnił, że po zestrzeleniu myśliwca musiał go naładować i że trwało to dłuższy czas. Bin Laden nie ufał Preckiemu. Podejrzewał, że Rosjanin po prostu nie chciał użyć generatora po raz drugi ze strachu przed kontruderzeniem Amerykanów. Ale musiał przyznać naukowcowi jedno - udowodnił, że jego maszyna może dokonać tego, co zdawało się niemożliwe. Próbę przeprowadzono w takim miejscu, że Amerykanie niemal na pewno obwinią Saddama Husajna. Na to właśnie liczyli bin Laden i irańscy ajatollahowie. Chcieli, aby Wielki Szatan, czyli Stany Zjednoczone, zniszczyły uzurpatora Saddama, bo wtedy Iran stałby się jedyną potęgą w regionie. Teraz należało wydostać się z gór i rozpocząć produkcję kolejnych generatorów. Bin Laden już wiedział, jak je spożytkuje. Będzie siał spustoszenie i strach, stanie się siłą, z którą będą się liczyły całe państwa. Biorąc pod uwagę przymierze z Iranem oraz zastępy wiernych na całym świecie, dzień mahdiego mógł nadejść już wkrótce. Jeśli tylko Allah pozwoli. Lecz CNN nie wspomniało nawet o utracie przez Amerykę samolotu nad Irakiem. Było to dziwne i niepokojące. Na co czekają Amerykanie? Muszą coś szykować. I co zrobić z pilotem? Żywy stanowił cennego zakładnika. Jeśli zaś umrze - a raczej na pewno umrze od rany w nodze - pozostanie trofeum, dowodem osiągnięcia bin Ladena. Schwytanie żywego pilota było wielkim sukcesem, tak wielkim, że Osama postanowił podjąć się poinformowania o nim przez satelitę swoich zwolenników. Ryzyko nie było zbyt duże. Bin Laden dysponował najnowocześniejszą technologią i mógł wysyłać spakowane, króciutkie sygnały, których Amerykanie zapewne nie przechwycą; a gdyby nawet przechwycili, to pewnie ich nie odczytają. Nie ulegało wątpliwości, że ten pies Precki proponował rozsądne rozwiązanie. Pozorny brak reakcji Amerykanów był niepokojący; a poza tym Osama miał ważne sprawy do załatwienia gdzie indziej. Mogli zniszczyć generator i czym prędzej wracać do Iranu. Przeciw takiemu rozwiązaniu przemawiało tylko jedno - bin Laden bardzo chciał odnaleźć wrak F-16. Wiedział, że amerykańskie myśliwce patrolujące niebo nad Irakiem są uzbrojone w rakiety. Byłoby niezmiernie zabawne odnaleźć kilka takich rakiet i użyć ich potem przeciw jakiemuś uśpionemu wrogowi - na przykład przeciw Chinom. CNN szeroko relacjonowało reakcję Chin na przypadkowe zbombardowanie ich ambasady w Belgradzie. A gdyby tak amerykańskie rakiety trafiły w siedzibę chińskiej partii albo inny, równie ważny gmach? Perspektywa sprowokowania wojny amerykańsko-chińskiej wydała się Osamie nader nęcąca. Godzina 4.20 Góry w północnym Iraku - Szefie? - Tak? - To ja, Sam. - Masz coś? - Chyba tak. Tak, mam. - Co? - Przekaz z satelity. Wykryliśmy go! - Kogo? - Jest sygnał z radiolatarni kapitana Danielsa. To niedaleko od nas! Rozdział dwunasty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 5.30 Dowództwo pułku Gwardii Republikańskiej, niedaleko Kirkuk, Irak Nad ranem wiatr zmienił kierunek z zachodniego na północny. Burza ustała, a front atmosferyczny, który przyniósł ulewne deszcze, przesuwał się od miasta Tikrit nad rzeką Tygrys przez Samarrę i sunął dalej w stronę Bagdadu, aż w końcu minął teren Iraku. Pogoda się poprawiła. Tuż przed świtem pułkownik Harim z irackiej armii wysiadł ze sztabowego samochodu i zameldował się w dowództwie pułku Gwardii Republikańskiej, stacjonującego na północny zachód od Kirkuku. Siedziba dowództwa mieściła się w zarekwirowanym wiejskim domu, stojącym u podnóża wzgórz. Harim pamiętał z czasów, kiedy latał jako pilot, że po drugiej stronie rzeki, niemal prosto na zachód, leży wioska Qal'a Sharat. O tej porze dowódca pułku jeszcze spał, więc pełniący dyżur major musiał kogoś posłać, żeby go obudził. Harim czekał cierpliwie, pijąc herbatę zaparzoną przez ordynansa. Kiedy pułkownik się zjawił, pokazał mu dokumenty i wyjaśnił, z czym przybywa. Harim służył w wywiadzie i przyjechał z Bagdadu z rozkazami naczelnego dowództwa. Pułkownik miał wykonać wszelkie jego polecenia. - Chodzi o amerykański samolot - zaczął Harim. - Lata tu mnóstwo amerykańskich samolotów - stwierdził ze smutkiem dowódca pułku. - Ten, o którym mówię, rozbił się zeszłej nocy w górach na północ stąd. Słyszał pan o tym? - Tak, były takie meldunki, ale nie mamy pewności, bo przez całą noc szalała burza. - Radar potwierdził wypadek. Zapewniono mnie, że to nie my jesteśmy za niego odpowiedzialni. - Nie było żadnego odwetu ze strony Amerykanów. - Rzeczywiście, nie było - zgodził się Harim. - Może miał awarię. - Niewykluczone. Ale zastanawiamy się, dlaczego Amerykanie nie wysłali drużyny poszukiwawczo-ratunkowej. Pojawiły się tylko śmigłowce szybkiego reagowania, bezpośrednio po wypadku. - Zastanawiamy się? - W Bagdadzie. - Och, oczywiście. - Czy sprawa nie wydaje się panu intrygująca? - spytał Harim. - Mam tyle intrygujących spraw na miejscu... - westchnął pułkownik. - Nie przeczę, czytałem pańskie raporty. Od wyroku na Ocalana Kurdowie nie dają wam spokoju. - Oj, nie dają. - A przecież powinni przejść na stronę turecką i tam dawać się we znaki. - Harim uważnie obserwował pułkownika. - W końcu to Turcy chcą powiesić ich przywódcę. - Moje doświadczenie wskazuje, że Kurdowie nie zawsze postępują według zasad logiki, panie pułkowniku. - Być może. Ale jak pan widzi, dostałem wyraźne rozkazy. - Oczywiście. - Mam udać się w góry i zbadać wrak amerykańskiego samolotu. - Przepraszam, ale chyba czegoś nie rozumiem. Powiedział pan, że to nie my go zestrzeliliśmy? - Właśnie. I nie chcemy, żeby Amerykanie nas o to posądzili. - Więc ma pan zbadać przyczynę katastrofy. - Tak. I będę potrzebował pododdziału pańskiego pułku jako eskorty. - Jeśli dobrze wnioskuję, jest pan ekspertem od samolotów. - Kiedyś latałem. - Harim wskazał czarną przepaskę na lewym oczodole. - Później przydzielono mnie do wywiadu. - Rozumiem. Harim był rozczarowany, że pułkownik nie zapytał go, dlaczego musi nosić przepaskę na oku. W ostatnim roku wojny iracko- irańskiej Mirage, którego pilotował, został zestrzelony nad Iranem. Harim przeżył, ale stracił oko. Wojnę o Kuwejt ze Stanami Zjednoczonymi i ich sojusznikami spędził w bunkrach Bagdadu, kryjąc się przed inteligentnymi bombami wroga. Nazywał tę wojnę wojną o ropę. To jednak była zupełnie inna historia. Dowódca pułku Gwardii nie wydawał się zainteresowany żadną, którą mógł opowiedzieć przybysz. - O jak dużej eskorcie pan myśli? - spytał. - Sądzę, że pluton będzie w sam raz. Z ciężarówkami. - Jest pan pewien, że pluton wystarczy? - W zupełności. - A może wolałby pan kompanię; najlepiej ze wsparciem pancernym? - To tylko śledztwo, nie inwazja. Wezmę pluton. Wyposażony w ciężarówki. - Zechce pan zaczekać na zewnątrz, a ja wszystko zorganizuję. Harim wyszedł i powiedział kierowcy, że wróci pomiędzy wieczorem a rankiem następnego dnia. Planował, że pojedzie z żołnierzami jedną z ciężarówek, a kiedy dotrą do miejsca, gdzie samochody zaczną grzęznąć w błocie, wysiądą i resztę drogi pokonają piechotą. Dowódca pułku naradzał się tymczasem z adiutantem. - Ten człowiek to głupiec - mówił. - Chce wybrać się w góry zaledwie z plutonem! Ciężarówkami! - Szkoda, że nie możemy wysłać go śmigłowcem. Byłoby prościej -odparł adiutant. - Wtedy mógłby wrócić żywy, chyba że zestrzeliliby go Amerykanie. Nie chciałbym, aby pułkownik z Bagdadu został u nas zestrzelony. Amerykanie latają teraz wyżej, ale i tak na pewno dopadliby śmigłowiec. - Co za różnica, skoro wybiera się w góry z garstką piechurów? - spytał retorycznie adiutant. - I to zupełnie zielonych - dodał pułkownik. - Przydziel im pluton złożony z naszych najnowszych posiłków. Nie ma sensu tracić doświadczonych żołnierzy. - Czy on nie wie, w jakich nastrojach są teraz Kurdowie? - Twierdzi, że czytał moje raporty. - Nie powiedział mu pan, czego powinien się spodziewać? - Nie spytał mnie. - Dowódca pułku zapalił papierosa i wypuścił dym nosem. - Pułkownicy z Bagdadu nie przyjeżdżają, żeby zadawać pytania -pouczył. - Oni przyjeżdżają z gotowymi odpowiedziami. - Cóż, w każdym razie to albo bardzo odważny człowiek, albo szaleniec - orzekł adiutant. - To już jego zmartwienie - skwitował pułkownik. - A jeśli wpadnie w pułapkę i zdoła wezwać pomoc? - Wtedy to będzie moje zmartwienie - zakończył dowódca. Godzina 5.30 Góry w północnym Iraku Sam zameldował, że radiolatarnia kapitana Danielsa nadaje z tego samego miejsca, w stałych, regularnych odstępach. Znaczyło to, że pilot nie poruszał się i nie manipulował przy nadajniku. Czyli albo był martwy, albo ciężko ranny. Mógł wprawdzie nastawić urządzenie na tryb automatyczny i przemieścić się, ale Barret odrzucił taki scenariusz. Sensem radiolatarni było przebywanie ratowanego w jej bezpośrednim sąsiedztwie. Uruchomienie urządzenia i odejście nie miało sensu. Istniała jeszcze inna możliwość, ale Travis wolał o niej nie myśleć, dopóki nie będzie musiał. Satelita potwierdził lokalizację wcześniej wykrytego wraku F-16. Komandosi szli w jego stronę i byli już niedaleko. Barrett musiał podjąć decyzję. Miał już wszystkie dane, tak jak podczas ćwiczeń w West Point. Teraz miał wykonać ruch na ich podstawie. Ale w przeciwieństwie do symulacji przeprowadzanych w akademii tu skutkiem będzie życie lub śmierć. Podejmowanie tak ważnych decyzji nie było łatwe, jednak major wielokrotnie bywał już w podobnych sytuacjach i zawsze wybierał dobre rozwiązanie. Może miał szczęście. Wolał myśleć, że to nie tylko szczęście. Wiadomo było, gdzie szukać zarówno wraku, jak pilota, a znalezienie jednego i drugiego należało do podstawowych celów misji. Dopiero po ich zrealizowaniu mogli szukać generatora. I bin Ladena, jeśli to on był sprawcą czy współsprawcą całego zamieszania. Travis podzielił drużynę. On, Jack i Sara pójdą ku radiolatarni, a Stan i Sam będą dalej podążać w stronę wraku. Sara szła z nim, bo była lekarzem i mogła zająć się pilotem, jeśli odnajdą go żywego. Jack, bo jeżeli podejrzenia Barretta okażą się trafne, trzeba będzie przynajmniej trzech ludzi. Stan mógłby samodzielnie wykonać zadanie, ale Travis posłał go z Powczukiem, gdyż nie chciał, żeby Stan poszedł w pojedynkę. Zawsze lepiej być przez kogoś osłanianym. Wong mógł się przydać jako dodatkowa para oczu i uszu. Zajmie się też utrzymywaniem łączności z Travisem. Nie mieli wiele czasu. Musieli przejść spory kawałek, a najlepiej było działać w nocy i przy złej pogodzie. „Kameleony" były na razie wyłączone. Barrett krótko przedstawił plan, powiedział, kto za co odpowiada, jakie są cele i najbardziej prawdopodobne okoliczności. Nie było pytań. Dwójka i trójka rozdzieliły się i ruszyły. Godzina 6.00 Miejsce katastrofy F-16 Stan i Sam dotarli na miejsce katastrofy tuż po świcie. Powoli podeszli do szczątków, gotowi włączyć LOCS, czyli „kameleona", jeśli się okaże, że mają towarzystwo. Miejsce było jednak odosobnione, myśliwiec bowiem uderzył w wysoką grań. Trudno było się tam wspiąć. Mało prawdopodobne, by ktokolwiek zdołał odnaleźć to miejsce bez pomocy satelitów czy samolotów lub śmigłowców. Wrak był mniej zniszczony, niż Powczuk i Wong przypuszczali. Stan przypomniał sobie, że Daniels i jego skrzydłowy mieli niedługo tankować, w zbiornikach zostało więc niewiele paliwa. Był pod wrażeniem techniki satelitarnej - istniały tak czułe sensory podczerwieni, że zdołały wykryć słabe resztki ciepła z tak malutkiego z góry punkciku. Wrak A-10, który rozbił się kilka lat wcześniej w stanie Colorado, odnaleziono dopiero po tygodniach poszukiwań prowadzonych przez całą flotyllę samolotów i śmigłowców oraz armię ratowników górskich. F-16 Danielsa spadł pod łagodniejszym kątem, a i tak ledwie go było widać pośród deszczu. Myśliwiec Danielsa był uzbrojony w dwie rakiety przeciwlotnicze AIM-120 AMRAAM - umieszczone na końcach skrzydeł, dwie rakiety powietrze-ziemia AGM-88 HARM, zawieszone pod skrzydłami, oraz obrotowe działko kalibru 20 mm Mól Al Vulcan. Lewe skrzydło samolotu odłamało się i zawinęło pod kadłub; tkwiła wciąż przy nim HARM, a AIM-120 sterczała niczym włócznia. Prawe odleciało dalej. Spostrzegli jego zewnętrzną część wbitą w skałę przed wrakiem, razem z AIM-120. Drugiej rakiety powietrze-ziemia nie było. - Nie najgorzej - mruknął Sam. - Trzy rakiety mamy, czwarta pewnie tkwi gdzieś pod kadłubem. Nie mieli aparatu, którym można by zrobić zdjęcia wraka. Dysponowali jednak znacznie nowocześniejszymi urządzeniami. Stan kazał Samowi przesłać przez satelitę obraz wraka prosto do Gabinetu Wojennego w Białym Domu. Wong obszedł szczątki F-16, nadając zdjęcia w górę. Ani on, ani Powczuk nie potrafili stwierdzić na podstawie oględzin, jaka była przyczyna wypadku. Do tego potrzebny byłby Hunter Blake. Ale osłony kabiny ani fotela pilota nie było, co dowodziło, że Daniels zdołał się katapultować. Przesłali tę informację Travisowi i sprawdzili, czy odebrano ją w Waszyngtonie. Potem odczepili AIM-120 od końcówki prawego skrzydła i zaciągnęli do reszty wraku. Sam pełnił straż, a Stan założył na wrak ładunek plastiku oraz ładunek wydłużony. Końcówkę ładunku wydłużonego podłączył do zdalnie odpalanego detonatora. Dodał jeszcze detonator-pułapkę, która zadziała, gdyby ktoś usiłował majstrować przy szczątkach. Jeśli nie będzie ruszał rakiet, nic mu się nie stanie. Pierwszy cel misji zrealizowany, pomyślał Powczuk. Ale jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia. Wkrótce będzie zupełnie jasno, a musieli z Samem przejść kawałek drogi. Godzina 6.00 Cukurca, Turcja Hunter miał mnóstwo roboty. Najpierw schował rozmontowany LAnTRIN pod podłogą, gdzie biegły przewody. Później powyciągał z kryjówek dodatkowe zbiorniki i ręcznie przepompował paliwo do zbiorników płatowca. Gdy skończył, był bardzo zmęczony. Nawet nie wiedział, kiedy zasnął. Obudził się tuż po świcie. Było już jasno. Miał za sobą ciężki dzień, więc nie winił się, że zdrzemnął się parę minut. Gdyby nie zasnął, wróciłby do wioski, by sprawdzić, jak sobie radzi Jennifer. A tak zbudził się, dopiero usłyszawszy głosy pod przeciwległym oknem. Wyjrzał i zobaczył przy schodkach Jen. Rozmawiała z ożywieniem z Kamilem - potężnym tubylcem, który był w tej wsi szefem. Wokół nich stało kilku mężczyzn. Hunter stanął u szczytu schodów i spojrzał na grupkę przed samolotem. Kamil trzymał Jen za rękę. Uśmiechnęła się do niego i powiedziała coś szybko po francusku. Następnie przez chwilę mówiła kulawą angielszczyzną, jakby z trudem tłumaczyła. Hunter w lot pojął, co się dzieje. Można było się tego spodziewać. Potężny mężczyzna natarczywie domagał się bliższej znajomości z niezwykłą przybyszką, a ta usiłowała jakoś się wymówić, nie używając do tego kopniaka w jądra, w czym zresztą była znakomicie wytrenowana. Znajomi Kamila nie odzywali się, obserwowali tylko rozwój sytuacji. Pozarzucali przezornie koce na ramiona, a w rękach trzymali karabiny. Wyglądało na to, że odmowa Jen dotarła wreszcie do przywódcy wioski. Wzruszył ramionami i rozłożył ręce w teatralnym geście, pokazując, że trudno, da jej spokój. Włożył czapkę, oparł wielkie dłonie na ramionach Olsen, ucałował ją w oba policzki, a potem odsunął się i ukłonił grzecznie. Jennifer odwróciła się, weszła po schodkach i zniknęła w samolocie. Kamil odprowadził ją pożądliwym spojrzeniem. Hunter uśmiechnął się do Turka i pomachał mu ręką, ale Kamil nie zwrócił na niego uwagi. Zamiast tego nachylił się i zaczął szeptać coś do swoich towarzyszy. Potem odwrócił się plecami do samolotu i ruszył z powrotem do wioski. Pozostali nie poszli z Kamilem, tylko rozłożyli koce na ziemi, pod skrzydłem, i usiedli, kładąc karabiny tuż obok siebie. - Chyba nie zamierzają odejść - odezwał się Hunter. - Kamil kazał im nas pilnować. Boi się, że możemy odlecieć bez pożegnania. - Mają do nas strzelać, jeśli spróbujemy odlecieć? - Te karabiny są po to, by nas bronić. Kamil mówi, że w dzisiejszych czasach to niebezpieczna okolica. - Co mu powiedziałaś po francusku, zanim cię pocałował? - Chciał, żebym spędziła noc w jego domu, ale uparłam się, że wrócę do samolotu. - Ma na ciebie chrapkę. - Szaleje za Yvette już od lat sześćdziesiątych. A tak w ogóle to dzięki, że wróciłeś, żeby mi pomóc. Twoja troska jest doprawdy wzruszająca! - Miałem tu mnóstwo do zrobienia. Wiedziałem, że dasz sobie radę z tymi facetami. - Masz rację. - Olsen wciągnęła schodki i zamknęła drzwi. - Jak ci się udało wybronić przed nocą u „króla Turków"? - Przekonałam go, że potrzebuję snu dla zachowania urody i nie chcę, żeby rano zobaczył mnie bez makijażu, a wszystko zostało w samolocie. Wyjaśniłam, że nie chcę zniszczyć jego romantycznych wyobrażeń. - I co, uwierzył? - No pewnie. - Jen ściągnęła czarną perukę i poszła za zasłonę, żeby się przebrać. - Mężczyźni są wszędzie podobni. - Przypuszczam, że jest o mnie zazdrosny. - Powiedziałam mu, że jesteś homoseksualistą. - Co?! W to też uwierzył? - Powiedział, że był tego pewien, kiedy cię tylko zobaczył. - Mam nadzieję, że żartujesz -jęknął Hunter i szybko zmienił temat. - Czy to znaczy, że twoim zdaniem na razie nic nam nie grozi? - Zależy, co rozumiesz przez „nic" - odparła Jennifer zza zasłony. -Musiałam obiecać, że zostaniemy co najmniej do jutrzejszego wieczoru, nawet gdybyś zdążył wcześniej naprawić samolot. Mam być honorowym gościem na festiwalu filmowym, jeśli tylko Abdul zdoła uruchomić projektor. - Poważnie? - Tak. Abdul - ten mały - reperuje projektor i ma wyświetlić mój stary film; to znaczy ten film z Yvette. - Nieźle się zapowiada. - Łatwo ci mówić. Nie miałeś wielkich łap Kamila na swoim tyłku przez cały wieczór. - Rozumiem, że nie przeszkadza mu ani trochę, iż Yvette przybyło parę kilo? - To mu się nawet podoba. Powiedział, że teraz jestem piękniejsza niż kiedyś. - Jen wystawiła głowę zza zasłony i dodała: - Zdaje się, że Kurdowie lubią kobiety przy kości. - Cóż, to pociąga wielu mężczyzn... Powiedziałaś, że kto taki? - Kurdowie. - Ci ludzie to Kurdowie?! - Aha. Zdawało mi się, że mówiłeś, że ktoś przygotowywał cię w Adanie. - Przygotowywał. Turecki oficer łącznikowy naszej bazy. Powiedział mi, że zawiadomi swojego człowieka tutaj, i że on będzie na nas czekał. - Jeżeli to zrobił, ten człowiek znakomicie odgrywa swoją rolę. Wcale mu się nie dziwię. - Miałem wrażenie, że mój turecki rozmówca wysyła nas do swoich -powiedział Blake. - Myślałem, że to będą Turcy, cywile albo żandarmeria. - Źle myślałeś - skwitowała Olsen. - Może powinieneś skoncentrować się na lataniu, a sprawy detektywistyczno-aktorskie pozostawić mnie. - Przecież są różne odłamy Kurdów - bronił się Hunter. - Nie wszyscy prowadzą wojnę. - Wiem. Rozmawialiśmy o tym z Kamilem. - Zdaje się, że on tu rządzi, prawda? - Owszem. Jest szefem okręgu PKK. Rozdział trzynasty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 6.00 Góry w północnym Iraku Michaił analizował sytuację. Wczoraj cały dzień leżał w kryjówce i zaowocowało to celnym strzałem do amerykańskiego pilota. Z kunsztem właściwym prawdziwemu zawodowcowi ze Specnazu ranił go i obezwładnił, nie zabijając. Powinien za to dostać premię od pracodawcy, zwariowanego saudyjskiego milionera ogarniętego wizją świętej wojny. Może więc jest zbyt wcześnie na kolejny sukces. Zaniósłszy pilota do obozu, Michaił oczyścił starannie swój snajperski karabin, zainstalował nocny celownik i wrócił do tej samej kryjówki, co przedtem. Odnalazł radiolatarnię Amerykanina i zaprogramował ją na automatyczne nadawanie w jednakowych odstępach. Zastawił w ten sposób pułapkę na ewentualne dalsze ofiary. Arabowie byli zdziwieni, że Amerykanie nie przysłali, tak jak zwykle, drużyny poszukiwawczo-ratunkowej. W żaden sposób nie potrafili tego wytłumaczyć. Michaił był jednak szkolony, aby spodziewać się tego, co niespodziewane. Rozważył, co by zrobił na miejscu Amerykanów, i doszedł do wniosku, że prawdopodobnie próbowali zlokalizować pilota w inny niż zwykle sposób, bo domyślają się, jakiego rodzaju broni użyto do strącenia F-16. Trzeba przyznać, że w technice Amerykanie są naprawdę znakomici. Skoro tak - rozumował Michaił - to może zamiast flotylli śmigłowców z osłoną samolotów wysłali małą drużynę komandosów, którzy prowadzą poszukiwania naziemne. Michaił brał udział w podobnych operacjach i wiedział, do czego są zdolni ludzie z elitarnych jednostek specjalnych. Stany Zjednoczone miały sporo tego typu jednostek. Dokładnie studiował informacje o wszystkich, bo sam służył w należącej do KGB grupie Alfa - elicie Specnazu. Musisz znać swojego nieprzyjaciela jak siebie samego -uczono go. Amerykanie mieli jednostkę morską SEAL i lądową Delta Force. Michaił wiedział, że misje poszukiwawczo-ratunkowe to specjalność tych jednostek. Kogo powinni posłać? - zastanawiał się, wyruszając nocą z obozu, podczas szalejącej wciąż burzy. Bardzo chciałby zdobyć jeden z amerykańskich zielonych beretów, a może nawet czarny beret z tym krzykliwym emblematem SEAL. Byłoby to piękne trofeum; najlepiej odrobinę zakrwawione od wielkiej rany w głowie, zadanej ze snajperskiego karabinu Michaiła. Na pewno nie przyjdą za dnia. Woleli noc, bo okulary do działań nocnych, w jakie byli wyposażeni, dawały im taktyczną przewagę. Im ciemniej, tym lepiej, a już bezksiężycowa noc przy szalejącej burzy była wprost wymarzona. Michaił leżał więc w swojej kryjówce przez całą noc, w nadziei, że pułapka ściągnie nieprzyjaciela i będzie mógł zdobyć swój beret. Czuwał, obserwując przez nocny celownik przeciwległe zbocze, gdzie została radio-latarnia pilota. Wspomnienie celnego strzału, nie opuszczało Michaiła. Wciąż odtwarzał tę scenę w wyobraźni. Deszcz nadal padał, a on gotów był strzelić znowu. W końcu ulewa zelżała, a później ustała całkowicie. Chmury przesunęły się ku południowi. Michaił leżał teraz pośród ciszy i ciemności. Jednak noc miała się ku końcowi, a on nie zobaczył niczego szczególnego; żadnych zwinnych Amerykanów w zielonych ani czarnych beretach. No, cóż, pomyślał z westchnieniem, szykując się do powrotu do obozu, może to byłoby zbyt wiele szczęścia naraz. Niebo pojaśniało i z ciemności zaczęły się wyłaniać zarysy skał, drzew i zboczy. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale było coraz widniej. Michaił rozluźnił się i pozwolił sobie odczuć zmęczenie po bezsennej nocy; dopiero teraz. Za dnia się nie pojawią, uznał. Przeczekają w ukryciu, aż znowu zrobi się ciemno. Może przyjdą następnej nocy. Rosjanin zrezygnował z dalszego czekania. Był bardzo zmęczony. Nie mógł się doczekać chwili, kiedy wpełznie pod koce w swoim namiocie. Zastanawiał się, czy przejść do wysyłającej wciąż sygnały radiolatarni. Początkowo planował, że wyłączy urządzenie, jeśli nikt się nie pojawi. Jednak droga była trudna, a przecież musiałby jeszcze wrócić po swoich śladach, zanim ruszy w stronę obozu. Niech tam, pomyślał. Niech nadaje cały dzień. Może Amerykanie jeszcze jej nie zlokalizowali? A gdyby nawet, to i tak nie nadejdą przed zapadnięciem zmroku. Wtedy będę już na nich czekał. Ostrożnie wycofał się z kryjówki, podniósł się na kolana i pozostał chwilę bez ruchu, obserwując pogrążony w półmroku krajobraz. Potem wstał i ruszył do obozu. Godzina 6.00 Niedaleko kryjówki Michaiła - Bingo! - szepnął Jack. - Widzę idącego człowieka. - Potwierdzam - odezwała się ze swojej pozycji Sara. Opisała cel, podczas gdy DuBois mógł spokojnie do niego mierzyć. - Idzie na zachód, po południowym zboczu, dwadzieścia metrów poniżej grani. Jeden mężczyzna, w mundurze z kamuflażem. Michaił przymocował do swojego polowego munduru kawałki materiału o różnych odcieniach, takich, jakie można spotkać w wysokich górach. Pokrywały gęsto mundur, zniekształcając sylwetkę; wyglądał jak w podartym płaszczu. - To prawdziwy zawodowiec - ocenił Travis. - W kryjówce musiał być zupełnie niewidoczny. - Może tak, ale z niej przecież wyszedł - przypomniał Jack. - I zaraz go trafię. Wycelował z inteligentnego karabinu XM-29, który mieścił w magazynku 85 inteligentnych kul kalibru 5.66 mm, o spalających się łuskach. Zmniejszało to ciężar broni. Kule mogły być kierowane w locie czujnikiem fal milimetrowych współpracującym z celownikiem. Potrafiły przebić pancerz. DuBois nastawił broń na krótką serię trzech pocisków. - Wstrzymaj ogień, Jack! - rozkazał Barrett. - Potrzebujemy go żywego. - Potwierdzam - odrzekł DuBois, choć nie podobał mu się ten rozkaz. Miewał już do czynienia ze snajperami i wiedział, że rzadko bywają tak odsłonięci jak teraz. Nie powinno się marnować okazji zabicia niebezpiecznego wroga, zwłaszcza że nikt nie gwarantował drugiej szansy. Travis myślał jednak bardziej strategicznie. Jego plan się powiódł. Podejrzewał pułapkę i zdążył z drużyną na czas, żeby ją zobaczyć. Spróbował odtworzyć myślenie nieprzyjaciół. Skoro radiolatarnia nadawała w trybie automatycznym, to znaczy, że pilot był ciężko ranny albo został pojmany. Zawsze należy postępować, zakładając najgorszą możliwość; Barrett założył więc istnienie pułapki. Dzięki Stanowi i Samowi wiedział już, że pilot zdołał się katapultować. Nadająca radiolatarnia należała więc zapewne do niego, a nie była podstawiona, i żywy lub martwy pilot musiał znajdować się w pobliżu. Założywszy, że radiolatarnia to przynęta, Travis ruszył ze swoją częścią drużyny w jej stronę, ale polecił zachowywać duże odległości, i bacznie obserwować cały teren. Prawdopodobnie wrogowie będą się czaić przez całą noc, a kiedy zacznie świtać, ruszą do obozu, żeby odpocząć i się przegrupować. Barrett słusznie przypuszczał. Teraz nieprzyjacielski snajper wskazywał im drogę do swojego obozu. Wystarczyło iść jego śladem. - Pozostańcie na pozycjach - rozkazał Travis. - Upewnijmy się, czy wokół nie ma jego kumpli. Było logiczne, że wrodzy snajperzy czy inni żołnierze będą czekać na ratowników w nocy, gdyż przybycie amerykańskiej jednostki za dnia uznają za zbyt ryzykowne. TALON Force mogła działać w dzień, dzięki zmieniającym kolory kombinezonom, ale tego nie wiedział nikt poza jej członkami. O'Grady'ego zestrzelonego w Bośni ratowali w dzień, przy użyciu śmigłowców i osłony myśliwskiej; wtedy jednak w pobliżu nie czyhał nikt z bojowym generatorem fal elektromagnetycznych. Barret przypuszczał, że nieprzyjaciel - kimkolwiek był - spodziewał się akcji przeprowadzanej przez mały oddział specjalny. Zacisnął zęby w półuśmiechu, obserwując pojedynczego snajpera, który oddalał się ku zachodowi. To samotny wilk, uznał. Domyślił się, że będzie nas tylko kilkoro, i postanowił powystrzelać nas pojedynczo. Barret ucieszył się, że snajper jest sam. Wydał rozkaz ruszenia za wrogiem. Pierwszy pójdzie Jack, za nim Sara, a on będzie osłaniał trójkę od tyłu. Odezwał się Sam i zameldował, że odchodzą ze Stanem od wraka i kierują się ku reszcie drużyny. Przekazał też najnowszą informację przesłaną za pośrednictwem satelity: koledzy Wonga z Rady Bezpieczeństwa Narodowego przechwycili zakodowaną wiadomość radiową, prawdopodobnie nadaną przez Osamę bin Ladena. Wysłano ją z miejsca położonego zaledwie parę kilometrów na zachód od grupy Travisa. Tam właśnie kierował się snajper. Wzeszło słońce, Barrett rozkazał więc uruchomić LOCS. Nie chciał, aby snajper ich zobaczył. Godzina 6.30 Obóz dżihadu Kapitan Mike Daniels nie był pewien, czy się obudził, czy przeżywa tylko senny koszmar. Potwornie bolała go lewa łydka. Leżał na prawym boku, na twardym, pachnącym słomą podłożu. Zapach przypomniał mu farmę w Wirginii, dokąd pojechał, żeby poznać rodziców Stephanie. Przez chwilę myślał, że właśnie tam jest - że przyjechali ze Stephanie z Waszyngtonu, aby powiadomić jej rodziców o zaręczynach. A potem zapomniał o słomie i wydało mu się, że wciąż kryje się między skałami. Dlatego zdrętwiała mi noga i tak cholernie boli, uznał. Zaraz zapadnie noc i będę mógł wstać. W końcu obudził się naprawdę. Z głodu i z gorączki. Miał sucho w ustach i gardle. Strasznie chce mi się pić, pomyślał. Próbował sobie przypomnieć, gdzie zostawił manierkę. Czy w ogóle mam manierkę? Nie mógł sobie przypomnieć, czy w zestawie przeżycia jest manierka. Po kilku minutach zorientował się, że tym razem naprawdę się obudził. Leżał na prawym boku. Lewa noga strasznie bolała. Dotknął dłonią twarzy i wtedy twarz także zaczęła go boleć. Zanim sobie przypomniał, że został postrzelony, zauważył, że koc, który przykrywa mu twarz, nie jest kocem z zestawu przeżycia. Tamten był z jednej strony pokryty kamuflażem, a z drugiej jaskrawopomarańczowy, żeby zwrócić uwagę drużyny ratunkowej. Poza tym Mike obszył go wewnątrz srebrzystym, odbijającym ciepło materiałem, przypominającym folię aluminiową. Koc, pod którym teraz leżał, nie był ani maskujący, ani pomarańczowy, ani srebrzysty. Był zrobiony z grubej, szarej wełny; miał jakiś wypłowiały wzór. Daniels zorientował się, że leży na chropowatej drewnianej palecie wyłożonej słomą. Przypomniał sobie, że został postrzelony. Nie miał pojęcia, skąd padł strzał. Ledwie wypełzł ostrożnie z kryjówki między skałami i zaczął się przesuwać w stronę rosnących dosłownie dwa metry dalej cedrów, ktoś go trafił. Pamiętał, że poczuł jakby noga stanęła mu w ogniu, a po chwili usłyszał strzał, odbijający się echem od gór. Początkowo w ogóle nie połączył tych dwóch zdarzeń. Dopiero kiedy popatrzył na nogę, uświadomił sobie, że właśnie został trafiony. Usiłował skryć się między drzewami, ale zanim zdołał to zrobić, rozległy się kroki i stanęła nad nim jakaś dziwna postać. Prawdziwy cudak. Twarz miał pomalowaną w brązowe pasy i był ubrany w strój z jakichś gałganów. W ręku trzymał długi karabin. Włochaty cudak wziął Danielsa na plecy i niósł go; zdawało się, że przez całe godziny. Potem Mike stracił przytomność. Teraz ściągnął z twarzy wełniany koc i zastanawiał się, gdzie jest. O tym, jak groźna jest jego rana, wolał nie myśleć. Zobaczył zabłoconą szmatę i ścianę namiotu. Potem parę wojskowych butów. Podniósł wzrok i popatrzył w twarz człowiekowi, którego - to dziwne - chyba gdzieś już widział. O cholera! Zaklął w duchu, rozpoznając mężczyznę. Jeśli to nie jest Osa-ma bin Laden, to mógłby odgrywać jego sobowtóra! - A więc w końcu wróciłeś pomiędzy żywych - skomentował Arab i wyszedł z namiotu. Daniels został sam. Zamknął oczy, wziął głęboki oddech i zaczął się modlić: - Panie Boże, przepraszam, że zawracam Ci głowę... Rozdział czternasty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 6.30 Góry w północnym Iraku Michaił nie potrafił pozbyć się uczucia, że jest obserwowany. Zatrzymał się, po raz trzeci na odcinku stu metrów, i schował za skałę. Obserwował trasę, którą przed chwilą przeszedł. - Jest czujny - szepnął Jack. - Znowu się zatrzymał. Nie martwił się, że snajper go usłyszy, bo wszczepiony pod skórę bio-chip miał taką czułość, iż wystarczyło szeptać. Poza tym posuwał się w dużej odległości za wrogiem. Travis i Sara zamarli w bezruchu. Niełatwo było stać jak słup soli na otwartej przestrzeni, wiedząc, że patrzy w tę stronę nieprzyjacielski snajper. Jednak operatorzy TALON Force podczas ćwiczeń dzielili się często na przeciwne sobie grupy i wiele razy doświadczyli tego, że LOCS czynił człowieka praktycznie niewidzialnym. Jeśli osoba używająca LOCS poruszała się, można było dostrzec tylko nienaturalne falowanie powietrza. Jeśli zaś pozostawała bez ruchu, nic nie było widać. Hełmy wyposażono w małe projektory, które wyświetlały coś w rodzaju „wirtualnej osłony" twarzy, pasującej kolorystycznie do reszty. Na dłoniach operatorzy mieli specjalne rękawice, a broń chowali w pokrowcach wchodzących w skład systemu. Trzeba było tylko uważnie się poruszać. Jeśli ktoś niechcący kopnął kamień albo zjechał na żwirze, było go słychać, jak każdego. Wróg wprawdzie nie widział, co hałasuje, ale wiedział, że ma się czegoś spodziewać. Wszyscy troje stali więc nieruchomo, dopóki Jack nie poinformował, snajper poszedł dalej. Godzina 6.30 „Terytorium Indian" Dwaj Kurdowie stali między skałami na wysokim urwisku sterczącym ponad długim górskim grzbietem. Wysokie skały były dobrą osłoną. Wiedzieli, że żołnierze jadący w ciężarówkach, które podążały drogą wiodącą wzdłuż grani, nie widzą ich. Kurdowie dostrzegli tylko trzy ciężarówki. Obserwowali drogę, pewni, że za chwilę pojawią się następne, ale skończyło się na tych trzech. Droga na grani wyschła już po porannych deszczach, lecz wysoko w górach padało mocniej. Jeśli więc żołnierze tam zmierzają, będą musieli zostawić ciężarówki i dalej iść pieszo. - Zostawią paru na warcie, żeby pilnowali samochodów - powiedział jeden z Kurdów. - Reszta pójdzie piechotą-dodał drugi. - Po co nas prowokują, wysyłając w góry taką garstkę ludzi? - zastanawiał się pierwszy z Kurdów. Jego towarzysz uśmiechnął się tylko i powiedział: - Allah jest wielki! Godzina 6.30 Droga biegnąca granią Ciężarówki stękały i zgrzytały, z trudem wspinając się po coraz bardziej stromej drodze. Pułkownik Harim był wściekły. Dowiedział się od kierowcy swojej ciężarówki, że żołnierze są rekrutami, którzy właśnie przybyli z Kar-bala i An Najaf - wsi leżących w dolinie Eufratu, na południowy wschód od Bagdadu. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu widzieli góry. Żaden nigdy wcześniej nie był w tym rejonie kraju. Ten sukinsyn dał mi również najgorsze ciężarówki, jakie ma, myślał Harim, studiując mapę. Żołnierze załadowali na ciężarówki duże zapasy żywności, jakby wybierali się na trzydniową wyprawę. Pułkownik uważał, że to przesada, musiał jednak przyznać, że jego śledztwo może potrwać dłużej, niż planował. Żałował, że nie wziął ze sobą płaszcza. Noce w górach bywają zimne. Niedziela, 11 czerwca, godzina 22.30 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA - I co pan tu widzi? - zagadnął Burgess komandora Greeleya. Oglądali zdjęcia wraka F-16, przesłane przez Wonga za pośrednictwem satelity. - To na pewno rozbity samolot - odparł Greeley - ale tylko tyle mogę powiedzieć. Gdyby to była łódź czy statek, podałbym znacznie więcej informacji. - Specjaliści klną jak szewcy - stwierdził Burgess. - Dlaczego? - Żałują, że autor tych zdjęć nie podszedł bliżej kabiny. Mówią, że potrzebne im zbliżenia tablicy przyrządów. - Niech się odpieprzą - skomentował Greeley. - Nigdy nic im się nie podoba. Ci goście nie mają pojęcia, jakich poświęceń wymagało uzyskanie tych zdjęć. - Zgadzam się z panem w zupełności. - Za to ja chciałbym wiedzieć coś więcej o tym. - O czym? Na jednej z fotografii widać było niewyraźną postać, ubraną na czarno. Greeley wskazał palcem hełm Stana. - Nigdy nie widziałem takiego hełmu - powiedział. - Nie znam się na takich rzeczach - stwierdził Tom. - To mi wygląda na jakąś nowinkę techniczną; tak samo jak kombinezon. Co to za chłopcy? - Nie mam pojęcia - odparł Burgess i odszedł. Godzina 22.30 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA - To on, człowiek, którego szukamy - powiedział Mac, pokazując Bobowi fotografię Osamy bin Ladena. - Naprawdę? Zdaje mi się, że już widziałem tę twarz. - Drukowali jego zdjęcia we wszystkich gazetach - wyjaśnił agent. Doktor Fensterman zajrzał Bobowi przez ramię, chrupiąc chipsy ziemniaczane. Odkąd tu przyszedł, bez przerwy je, pomyślał Mac. Niedługo zabraknie mu dziurek w pasku. - Już wiem! - wykrzyknął Bob. - To ten gość z programu Mork and Mindy, ten szalony prorok. Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 9.00 Cukurca, Turcja Hunter nie miał nic do roboty. Samolot był gotowy do lotu. Kiedy drużyna go wezwie, wystartuje w ciągu paru minut. Nie musiał patrzeć po raz kolejny na mapy. Zapamiętał je. Znał współrzędne skalistej niecki i wyobrażał ją sobie już chyba tysięczny raz od czasu odprawy w Adanie. Widział, jak siedzi za sterami starego DC-3, zniża się nad szczytami gór i gładko sadza maszynę na środku niecki. Przyglądając się zdjęciom satelitarnym, zauważył, że kamienie widoczne tu i ówdzie na dnie niecki były małe. Nic, co mogłoby poważnie uszkodzić podwozie i uniemożliwić ponowny start. Niecka była związana z planem ewakuacji A. Plan B, który miał zostać zastosowany, gdyby drużyna nie mogła dotrzeć do niecki, był bardziej ryzykowny dla jego towarzyszy, natomiast łatwiejszy dla Blake'a. Hunter miał przelecieć nisko nad jakimś wzniesieniem i zaczepić specjalnie zainstalowanym hakiem za linę balonu sygnałowego. Członkowie zespołu będą unoszeni przez balon. Jen uruchomi wyciągarkę i wciągnie ich na pokład. Bułka z masłem - myślał o tym Hunter. Niepokoiło go tylko, że wezwanie może nadejść dopiero następnego wieczora. Jennifer ma być honorowym gościem na „festiwalu filmowym" zorganizowanym przez PKK i wywiezienie jej stamtąd może okazać się trudne. Drużyna lądowała około północy; teraz był już ranek. Systemy w hełmach i kombinezonach mogły pracować siedemdziesiąt dwie godziny, potem trzeba było naładować akumulatory. Zwykle nie dawało się tego zrobić w polu. Siedemdziesiąt dwie godziny upłyną dopiero za dwie i pół doby, o północy. Hunter miał nadzieję, że operacja zostanie szybko zakończona i partnerzy wkrótce go wezwą. Nie miał ochoty spędzić dwóch dni w towarzystwie partyzantów z Robotniczej Partii Kurdystanu. Usłyszał pochrapywanie dochodzące zza zasłony. Roześmiał się cicho. Jen nawet chrapała seksownie. Godzina 9.00 Góry w północnym Iraku Michaił po raz ostatni obejrzał się za siebie. Był już prawie na miejscu. Obóz znajdował się za najbliższym zakrętem, ukryty w wąwozie. Rosjanin wciąż miał uczucie, że ktoś za nim idzie. Nie opuszczało go prawie od początku marszu. Oglądał się wielokrotnie, ale nikogo nie dostrzegał. Zwrócił uwagę na drganie powietrza na tle skał; musiało parować od grzejącego je słońca. Raz wydało mu się, że coś usłyszał. Zamarł i zaczął nasłuchiwać. Ale odgłos nie powtórzył się. Pewnie jakiś kamień zsunął się po zboczu, uznał. To się zdarza po ulewnym deszczu. Dość tego! - pomyślał. Nikogo tu nie ma. Jestem po prostu zmęczony i głodny i zaczynam wyobrażać sobie nie wiadomo co. Zaczynam mieć zwidy z niewyspania. Ruszył do obozu. Gdzie ci tchórze z Iranu? - zastanawiał się. Przecież powinni pełnić wartę! Godzina 9.15 Niedaleko obozu dżihadu, północny Irak Jack stracił z oczu snajpera, który zniknął za zakrętem, zasłonięty przez wystającą skałę. Poinformował o tym innych i polecił im się zatrzymać. Sam ostrożnie zbliżał się do skały, starając się poruszać bezszelestnie. Tak się przyzwyczaił do częstych przystanków snajpera, że sądził, iż zobaczy go wyglądającego zza głazów. Nieprzyjaciel szedł jednak przed siebie, kierując się do osłoniętego wąwozu. - To tam - szepnął DuBois, widząc, że snajper ściąga maskujący kostium i zarzuca karabin na ramię. W pobliżu obozu powinni czaić się towarzysze snajpera. Na pewno wystawili wartę. Gdy Travis i Sara zajęli pozycję za nim, Jack ruszył powoli w górę zbocza. Po chwili zobaczył w wąwozie namioty i przykryte siatką maskującą pojazdy. Policzył namioty, chcąc oszacować liczebność nieprzyjaciela. Obserwował równocześnie mężczyzn kręcących się po obozie. Zobaczył, że wrogowie zasiadają do śniadania, które jedli na zimno. Nie chcą ryzykować rozpalania ognia, żeby nie było widać dymu, pomyślał. Pewnie nie mają amerykańskich samoogrzewających się puszek. Ciężka sprawa. Travis zaczynał się już niepokoić, ale wtedy DuBois się zameldował. Powiedział, że dotarł do obozu wroga. Znaleźli go znacznie wcześniej, niż Barrett się spodziewał. Teraz należało postawić kogoś na warcie i czekać na Stana i Sama. Do następnej fazy operacji byli potrzebni wszyscy. Barret dołączył do Jacka. DuBois zdał mu szczegółowy raport z tego, co zobaczył. Teraz muszą znaleźć dobry punkt obserwacyjny. Najlepiej tak ukryty, żeby można było wyłączyć LOCS i nie zużywać zbyt wiele energii. Jack i Sara odpoczną, czekając na Wonga i Powczuka. Później wspólnie zaatakują, ustaliwszy plan. Travis usadowił się pomiędzy skałami, skąd było dobrze widać obóz, i wyłączył „kameleona". Obserwował obóz i wysyłał obraz przez satelitę do Gabinetu Wojennego w Białym Domu. W ciągu niespełna dziesięciu godzin zdołali odnaleźć, obejrzeć i zabezpieczyć wrak F16 oraz odszukać obóz wroga. Bojowy generator fal powinien znajdować się właśnie tutaj, podobnie jak kapitan Daniels, jeśli wciąż żył. Nadmiar powodzenia niepokoił Barretta. Często się zdarzało, że pomyślny początek zwiastował późniejsze niepowodzenia, i to w najbardziej krytycznych chwilach. Rozdział piętnasty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 2.00 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA I o to jest? Czy to obóz nieprzyjaciela? - spytał jeden z zebranych 'w Gabinecie Wojennym. Widzieli na monitorach obraz z hełmu Travisa, przedstawiający obóz ukryty u podnóża gór. Kilkanaście namiotów, chyba z demobilu. Jeden był większy od pozostałych, kwadratowy z wgłębionym dachem, osłonięty siatką maskującą. Te mniejsze tworzyły nieregularne półkole; przez środek biegła ścieżka. Barrett wskazywał kolejne miejsca, gdzie stały przystosowane do jazdy w terenie ciężarówki, również okryte siatką maskującą. Na platformie jednej z nich widać było urządzenie o dziwnym kształcie, przykryte brezentem. - Czy to generator? - spytał ten sam mężczyzna co przedtem, pokazując laserowym wskaźnikiem na brezent. - Jeszcze nie wiemy - odpowiedział dyrektor central wywiadowczych. - Analitycy oglądają to równolegle z nami. - Czy nasi ludzie w Iraku są wyposażeni w laserowe wskaźniki celów, współpracujące z bombami kierowanymi? - spytał mężczyzna. - Tak - zapewnił doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. - To poślijmy tam samoloty i rozwalmy ten generator i cały obóz. - Proszę nie zapominać o pilocie - przypomniał doradca do spraw bezpieczeństwa. - Och, oczywiście. Tak, tak, pamiętam. Godzina 11.00 Obóz dżihadu, północny Irak Osama bin Laden siedział na kocu w namiocie, jednocześnie oglądając CNN i zerkając na leżącego na wymoszczonych słomą deskach rannego Amerykanina. Obudził się wcześnie i zebrał Irańczyków przydzielonych mu jako kontyngent przez przyjaciół z Teheranu. Zwymyślał ich surowo, wzywając imienia Allaha i powołując się na ducha dżihadu. Nazwał ich tchórzami i dodał kilka jeszcze gorszych epitetów. - Czas nam się kończy! - wołał. - Musicie odnaleźć amerykański myśliwiec, i to jeszcze dzisiaj! A nawet dzisiaj rano! Dowódca Irańczyków zaprotestował. Przeszukali już prawie całą dolinę. Bin Laden zaczął przeklinać jego i jego ludzi. - Nie możecie szukać tylko tam, gdzie jest najbezpieczniej! - wołał. -Musicie szukać tam, gdzie najprawdopodobniej znajduje się ten przeklęty samolot! Nie chowajcie się w dolinie, wejdźcie na górę! Przecież ta piekielna machina spadła z nieba, bracia! Szukajcie jej więc wysoko. Nasz towarzysz, Precki, podał wam współrzędne z radaru swojej wspaniałej broni. Więc przygotujcie się i ruszajcie o świcie! Tam, gdzie wskazał Precki, a potem w górę! Jeśli będzie trzeba, wejdźcie na najwyższy szczyt w okolicy! Musicie znaleźć ten samolot. A kiedy to zrobicie, nie traćcie czasu na schodzenie, zanim mi powiecie. Zameldujcie od razu przez radio. Bin Laden uznał, że wyraził się dostatecznie jasno. Przypomniał jeszcze Irańczykom, że po powrocie do Teheranu będą musieli zdać sprawę ze swoich czynów ajatollahom. Wszyscy wiedzieli, co nastąpi, jeśli religijni przywódcy nie będą zadowoleni z tego, co usłyszą. Na koniec Osama poprowadził modlitwę, po czym ponaglił Irańczyków, żeby już ruszali. Bardzo chciał dostać rakiety z amerykańskiego samolotu. Wiedział, że Irańczycy boją się irackich patroli, a jeszcze bardziej Kurdów. Gdyby wpadli w ręce Irakijczyków, zostaliby jeńcami i traktowano by ich okrutnie. Gdyby zaś otoczyli ich Kurdowie, szybko zamieniliby ich w męczenników. Ale gdyby bin Laden potępił ich przed ajatollahami z Teheranu, także straciliby życie, a w dodatku ich rodziny okryłyby się hańbą na całe pokolenia. Wszystko w rękach Allaha. Podczas nieobecności Irańczyków wartę mieli pełnić ludzie Mustafy. Lojalny Mustafa chciał ruszyć do akcji, kiedy tylko detektory ruchu uruchomiły alarm. Ale wysłano tylko Irańczyków. Wkrótce potem nadszedł rosyjski snajper wracający z całonocnej zasadzki. Alarm znów się włączył. Tak jak kilka razy wcześniej, jeszcze w nocy, uruchomiony przez wiatr. Nie będę już kupował rosyjskich gratów, pomyślał bin Laden. Tylko najlepsze, amerykańskie urządzenia. W końcu co za różnica, od kogo kupuję? Jedni i drudzy to niewierni. Teraz snajper spał w swoim namiocie, a drugi Rosjanin, Precki, znowu się naprzykrzał. Od momentu, kiedy strącił F-16, kwilił jak wystraszona świnia, żeby zwijać obóz. Argumenty Preckiego były racjonalne, ale bin Laden miał już dosyć jego jęków. Precki naprawdę przypominał świnię i dostawał zadyszki, ledwie przeszedł parę metrów pod górę czy w dół, żeby się załatwić. I on chce iść piechotą aż do granicy irańskiej! Ktoś musiałby go nieść! Niemęskie zachowanie Preckiego powodowało, że Osama myślał o nim z głębokim niesmakiem. Zaczął się nawet zastanawiać, czy nie ma innych naukowców, którzy za odpowiednią cenę mogliby zbudować takie samo urządzenie jak Rosjanin. Pomyślał o Japończykach. Podobno są genialni, jeśli chodzi o wykorzystywanie cudzych wynalazków. Amerykanin bawił i interesował Osamę. Jeśli przeżyje, będzie potencjalnym źródłem cennych informacji wywiadowczych. Bin Laden czuł satysfakcję, patrząc, jak wielki amerykański wojownik, siejący z nieba zniszczenie niczym Bóg, cierpi. Pozbawiony swojej potężnej maszyny, stał się zupełnie bezbronny. Ale miał wartość jako zakładnik. Można też było wykorzystać go do prowokacji. Jeśli ci przeklęci Irańczycy odnajdą wrak samolotu i ściągną choć jedną rakietę, będzie można się posłużyć i rakietą, i pilotem. Zawstydzić Amerykanów i zwrócić przeciw nim cały Trzeci Świat. Gdyby udało się wciągnąć Stany Zjednoczone w kolejną wojnę, byłoby wspaniale. Choć Osama miał nadzieję, że sprowokuje wojnę amerykańsko-iracką dzięki maszynie Preckiego. Jest jeszcze czas na obmyślenie wszystkich szczegółów. Na razie bin Laden posłał Irańczyków, aby wykonali zadanie, napełniwszy ich serca nabożnym lękiem. W tej chwili oglądał wiadomości CNN. Zawsze pokazywali tę samą jego fotografię i niezmiennie nazywali go terrorystą. Wspomnieli nawet o nagrodzie w wysokości pięciu milionów dolarów za jego głowę. Zaniepokoiło go jednak co innego - informacja o wsparciu finansowym prowadzonej przez niego walki przez biznesmenów z Arabii Saudyjskiej i innych krajów Zatoki Perskiej. Wpłacili pięćdziesiąt milionów dolarów, jako jałmużnę. Wszyscy pobożni muzułmanie mają obowiązek dawać jałmużnę - to jeden z pięciu nakazów islamu. Koran nakazuje dawać jałmużnę biednym, lecz irańscy i niektórzy inni duchowni głosili, że można wpłacać również na przedsięwzięcia, które przyczyniają się do szerzenia islamu. Tymczasem Saudyjczycy zablokowali przelew. Trzymali z Amerykanami, którzy próbowali zamrozić wszystkie zagraniczne konta bin Ladena. Podobne kroki podejmowali przeciw talibom - religijnym bojownikom z Afganistanu, z którymi Osama współpracował. Poruszony temat pieniędzy zdenerwował mocno bin Ladena. Darem od Allaha Osama sam mógł dysponować i decydować, co zrobić ze swoimi pieniędzmi. - Amerykanom zawsze chodzi o pieniądze - mruknął, odwracając się od ekranu i spoglądając na leżącego na słomie pilota. Wstrząsały nim dreszcze i męczyła gorączka, której dostał z powodu infekcji rany. Godzina 3.00 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA Nastąpiły problemy. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego odebrał telefon od prezydenta i zwołał zebranych. Po chwili on, szef wywiadu i cała reszta poprawili krawaty, włożyli płaszcze i wypadli z pokoju. Pozostali tylko asystenci. Tom Burgess miał powiadomić członków rządu, gdyby nastąpił jakiś ważny zwrot sytuacji. - Co się stało? - spytał komandor Greeley. Stanęli z Tomem przy dzbanku z kawą. - Kongresmani dowiedzieli się o wypadku kapitana Danielsa i jego F-16 - wyjaśnił Burgess. - Można się było spodziewać, że kiedyś to nastąpi - zauważył Greeley. - Tak, ale mieliśmy nadzieję, że uda się utrzymać incydent w tajemnicy do czasu, aż prowadzona przez nas operacja przyniesie jakieś rezultaty. - Już przynosi, i to z wyprzedzeniem planu. - Niewątpliwie - zgodził się Tom - ale obawiam się, że na prezydenta wywierana jest presja, aby powziął bardziej zdecydowane kroki. - To znaczy? - Zemścił się. Zdaje się, że tylko o to wszystkim chodzi. - A na kim mielibyśmy się mścić? - spytał Greeley. - Według danych wywiadu w sprawę zamieszany jest Osama bin Laden. - Jako agent Saddama Husajna. Tak uznała Agencja Bezpieczeństwa Narodowego. - To co mamy zrobić? Zbombardować Bagdad? - Coś w tym stylu. Tak jak powiedziałem, na prezydenta wywierana jest silna presja polityczna, żeby powziął zdecydowane działania. - Kto wywiera tę presję? - zainteresował się Greeley. - Nie powinienem o tym mówić, ale... - Przecież gramy w tej samej drużynie. - Wiem. Z tego, co słyszałem, największy raban podnosi pewien senator, który zasiada w kilku najważniejszych komisjach. - Naprawdę? - Tak. Zdaje się, że w grę wchodzi wątek osobisty. Kapitan Daniels ma dziewczynę, Stephanie. - Aha. - A tatuś tej Stephanie jest bliskim przyjacielem pana senatora. - I senator podlizuje mu się. - Właśnie. Godzina 11.00 Góry w północnym Iraku Obserwujący obóz Travis i schowani nieopodal Jack i Sara nie mieli pojęcia, że zaledwie kilka minut przed tym, jak ruszyli za snajperem, obóz opuścił oddział Irańczyków. Ani że Irańczycy mają rozkaz udać się w góry, zgodnie ze współrzędnymi podanymi przez Preckiego, i posuwają się w kierunku południowo-wschodnim. A kilka kilometrów na południowy wschód od obozu szli Stan i Sam i nie wiedzieli, że z przeciwka zbliża się oddział Irańczyków. Powczuk i Wong przywołali przez BSD szczegółowe mapy i oglądali w czasie rzeczywistym zdjęcia satelitarne okolicy. Nie były one jednak na tyle szczegółowe, żeby było na nich widać Irańczyków, rozciągniętych w nieregularnym szyku, którzy szli w stronę wraku F-16. Stan i Sam nie włączali „kameleonów", aby nie marnować energii. Obaj wiedzieli, jak się poruszać, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ale niewidzialni nie byli. Rozdział szesnasty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 11.00 Góry w północnym Iraku Pułkownik Harim wysiadł z ciężarówki. Pozostawił kilku ludzi przy pojazdach. Reszta musiała iść pieszo. Droga biegnąca granią kończyła się u stóp pierwszej z niekończącego się łańcucha stromych gór. Harim zarządził odpoczynek, aby ludzie mogli odetchnąć, i ponownie skontrolował kurs. Wyjął mapę, na której widniały trzy linie. Wskazywały kierunki, w których spadający samolot wykryły trzy stacje radarowe irackiej obrony przeciwlotniczej. W miejscu przecięcia linii powinny się znajdować szczątki F-16. Poszukał punktów odniesienia w terenie, użył kompasu. Zmierzali we właściwym kierunku, a wrak musiał być już niedaleko. Niestety, trasa, którą szli, nie była prosta jak narysowane na mapie linie. Musieli wspinać się na górę, potem schodzić w dół i wspinać się na następną. Jeden kilometr na mapie mógł oznaczać trzy w terenie, z czego sporą część pokonywało się w pionie. Gdybym nadal był pilotem, myślał pułkownik, przeleciałbym nad tymi przeklętymi górami niczym wielki ptak. Godzina 11.00 Miejsce katastrofy F-16 Dowódca oddziału Kurdów postanowił jeszcze nie atakować irackich żołnierzy. Był ciekaw, dlaczego tu przybyli i dokąd się kierowali. Stał na wysokiej skale i obserwował przez lornetkę dowodzącego Irakijczykami oficera. Co cię tu sprowadza? - zastanawiał się. Uznał, że warto się tego dowiedzieć, rozkazał więc partyzantom śledzić oddział. Kiedy iraccy żołnierze znajdą to, czego szukali, będą musieli wrócić tą samą drogą, którą przyszli. Wtedy można będzie ich pozabijać. Godzina 11.30 Obóz zespołu Orzeł Jack i Sara postanowili odpocząć. Podczas operacji specjalnej nigdy nie wolno osłabić czujności, ale zdarzają się chwile, kiedy można odrobinę odsapnąć i przemyśleć sytuację. Trzeba wykorzystać każdą taką chwilę, bo kolejna może się nie zdarzyć. A nawet krótki wypoczynek pozwala zregenerować siły. Znaleźli dobrą kryjówkę, z której łatwo było się bronić, i ustawili sieć zrobotyzowanych czujników XM11. Były to urządzenia wielkości papierośnicy, które wykrywały ruch i informowały o nim operatorów drużyny, a także przekazywały obraz. Można ich było używać do zabezpieczenia zajmowanej pozycji - tak jak w tej chwili - albo pozostawić dla dalszej obserwacji miejsca, które żołnierze opuszczali. Rozstawiwszy czujniki, Jack i Sara schowali się. Skierowali się twarzami w przeciwne strony, aby jak najwięcej widzieć, i uruchomili znajdujące się w hełmach sensory ruchu w polu walki. Działały na falach milimetrowych i wykrywały ruch w promieniu siedmiuset metrów. Ostrzegały operatora impulsem elektrycznym oraz głosowym opisem zagrożenia. Przekazywały także obraz do monokla BSD. Operatorzy czuli się trochę tak, jakby posiadali szósty zmysł. Odczytali wskazania z biochipów monitorujących stan ich zdrowia. Mogło im grozić odwodnienie albo coś innego, z czego człowiek nie zdaje sobie sprawy. Sensory nie wykryły nic niepokojącego. Jack i Sara napili się specjalnego płynu i postanowili coś zjeść. DuBois miał wojskowe puszki z żywnością do spożywania na zimno. Sara wolała wysokokaloryczne granulki. - Znowu jemy trociny? -zagadnął Jack. - Są smaczniejsze od tego, co ty jesz. - Bo nic gorszego już chyba nie ma. Może Napoleon miał rację, mówiąc, że armia maszeruje na żołądku. - Mogę się założyć, że nieprzyjaciel dostał kapitana Danielsa - oznajmiła Sara. - Też tak myślę. Ten snajper mógł zdobyć radiolatarnię tylko w jeden sposób. - Może Daniels zdołał mu uciec, gubiąc przy tym radiolatarnię. - Zawsze jesteś optymistką, prawda? - DuBois zachichotał. - Mała szansa. Radiolatarnia to ostatnia rzecz, jaką zgubiłby zestrzelony pilot. Wie, że to jego jedyna szansa na wydostanie się stąd. - Pewnie masz rację - powiedziała Sara. - Ale jak zdołamy go znaleźć? - To nie powinno stanowić problemu - odparł Jack. - Mamy przewagę. Greene była zdziwiona. - Naprawdę? Nie dostrzegam żadnej przewagi. - Pewien mądry Chińczyk powiedział: „Kiedy skłaniasz innych do tego, żeby się sformowali, podczas gdy ty pozostajesz bez formy, jesteś skoncentrowany, a przeciwnik - podzielony". Skoro możemy być niewidzialni, trudno o głębszy brak formy. - Pewnie masz rację - powtórzyła Sara. Próbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej wyszło. - Myślisz o nim - odgadł DuBois. - Zastanawiasz się, czy jest ranny i w jakiej jest kondycji psychicznej. - To moje zadanie - przypomniała Greene. - Cóż, jeśli jest ranny, to raczej nie znajduje się pod opieką lekarza. - Ty też o nim myślisz. - Trochę. Ale najwięcej myślę o snajperze. - Dlaczego akurat o nim? - Bo to moje zadanie. Godzina 11.45 Travis obserwował obóz za pomocą BSD. Przyglądał się, w jaki sposób rozłożono namioty, jak poruszają się ludzie. Nie zapominał także o sensorze ruchu w polu walki. Nie chciał, żeby ktoś wlazł na niego, podczas gdy będzie zajęty czym innym. Kilku mężczyzn wyszło z namiotów i zajęło pozycje wartownicze. Rozstawili coś, co wyglądało na detektory ruchu. Barrett zapamiętał, gdzie się znajdują. Było prawie południe. Stan i Sam powinni dołączyć do Jacka i Sary w ciągu najbliższej godziny. Będą musieli odpocząć przed ostateczną rozgrywką. Travis był niemal pewien, że urządzenie na platformie jednej z ciężarówek to poszukiwany generator fal elektromagnetycznych. Zakładał także, iż kapitan Daniels jest przetrzymywany w jednym z namiotów; pewnie w tym dużym. Wystarczyło więc zdobyć lub zniszczyć generator i uwolnić Danielsa, jednocześnie nie dając się zabić. Z raportu Agencji Bezpieczeństwa Narodowego wynikało, że w obozie prawdopodobnie znajduje się Osama bin Laden. Obóz stanowił świetny cel do precyzyjnego uderzenia z powietrza. Ale dopóki istniał choćby cień szansy, że jest tu przetrzymywany Daniels, nie można było zastosować tego rozwiązania. Pozostawał więc atak bezpośredni. Musi nastąpić pod osłoną ciemności, przy użyciu LOCS i projektorów BSD do działań nocnych. Trzeba będzie zlokalizować Danielsa, wydostać go z obozu, a dopiero potem zająć się resztą. Barrett zastanawiał się, jak można uwolnić Danielsa, zidentyfikować i unieszkodliwić bin Ladena, a potem jeszcze podłożyć bombę przy generatorze fal, aby wyleciał w powietrze, kiedy drużyna już się wycofa. To bardzo skomplikowany plan, uznał Travis. A powinien być prosty - wtedy się udaje. Godzina 3.45 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA Politycy z Waszyngtonu podnosili coraz większy szum wokół sprawy. Do prezydenta wybrała się delegacja senatorów pod przewodnictwem przyjaciela ojca Stephanie. Przepędzili dwóch reporterów, którzy zauważyli ich przy wejściu. Wiedzieli jednak, że kiedy będą wychodzić, rzuci się na nich cały tłum dziennikarzy. Między przybyszami z Senatu było dwóch „jastrzębi". Zaczęli od tego, że Stany Zjednoczone zbyt wcześnie zakończyły wojnę w Zatoce Perskiej. Sugerowali uderzenie na Saddama, które uważali za usprawiedliwiony odwet za zestrzelenie pojedynczego samolotu. Inni nie byli aż tak pewni, co należy robić. Wiedzieli, że prezydent ma dostęp do nieznanych im informacji, byli więc gotowi także słuchać. Odkąd Biały Dom powiadomił przewodniczących najważniejszych komisji senackich o strąceniu F-16, dowiedzieli się niewiele więcej. I nie dowiedzieliby się, gdyby nie osobiste zainteresowanie sprawą przyjaciela rodziny Stephanie, który samodzielnie uzyskał z Adany dodatkowe informacje. Prezydent wyjaśnił senatorom, że F-16 nie został zestrzelony rakietą. Znali już nazwisko kapitana Danielsa, bo przyjaciel ojca Stephanie uparł się, żeby pilot nie był dla nich postacią anonimową. Pokazał im nawet zdjęcia zakochanej pary. Prezydent oznajmił też, że podjęto działania mające na celu określenie rodzaju zastosowanej broni oraz ustalenie odpowiedzialnych za atak. Senatorowie nie mieli wątpliwości, że odpowiedzialnym jest Saddam Husajn. Podobny atak, argumentowali, nie mógł zostać przeprowadzony bez jego aprobaty, a nawet bez jego bezpośredniego rozkazu - przekonywał jeden z senatorów. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Husajn wydał fortunę na badania zbrojeniowe, więc fakt, iż użyto nieznanej broni, tym bardziej wskazywał na niego. Prezydent zdradził wówczas, że są dowody, iż atak mógł być dziełem terrorystów, prowokacją mającą na celu spowodowanie odwetu Stanów Zjednoczonych. Senatorowie zareagowali na to różnie. W końcu ustalili, że należy natychmiast wysłać Husajnowi stanowczą notę dyplomatyczną. Zostanie dostarczona przez pośredników, bo rządy USA i Iraku nie utrzymywały stosunków dyplomatycznych. Saddam, oficjalnie oskarżony o atak, będzie musiał coś powiedzieć na swoją obronę. Prezydent zapewnił, że starannie rozważy propozycję. W rzeczywistości zdążył już przedyskutować tę opcję ze swoimi doradcami i zdecydował, że lepiej nie wysyłać noty. Husajn w każdym przypadku ogłosiłby, że jest niewinny i na tym by się skończyło. Po co więc informować Irakijczyków, że Stany Zjednoczone straciły samolot, ale nie wysyłają drużyny poszukiwawczo-ratunkowej? Jeśli atak przeprowadziło irackie wojsko, otrzymałoby w ten sposób potwierdzenie, jak bardzo Amerykanie boją się nowej broni. A jeżeli reżim iracki nie miał z incydentem nic wspólnego, to im mniej się dowie, tym lepiej. Ale prezydent zamierzał ponownie rozważyć wystosowanie noty, skoro domagali się tego senatorowie. Trwał kryzys na Bałkanach, a sytuacja w innych punktach zapalnych świata była bliska stanu wrzenia. Amerykański przywódca wolał więc uniknąć debaty na temat incydentu irackiego, która łatwo mogła się upublicznić. Czas był bardzo nieodpowiedni na pokazywanie, że jest się uległym wobec Iraku. Po wyjściu od prezydenta senatorowie nie poświęcili wiele czasu reporterom. Powiedzieli tylko, że wizyta w Białym Domu miała charakter okolicznościowy i że nie będzie więcej komentarzy. Nie była to najlepsza odpowiedź. Nic bowiem tak nie wzbudza ciekawości reporterów jak stwierdzenie, że nie będzie żadnych komentarzy. Sugestia, iż senatorowie z partii opozycyjnej, którzy prowadzili polityczne zmagania z prezydentem o wszystko, począwszy od spraw gospodarczych, poprzez socjalne, aż do poziomu wydatków na obronę, przyjechali do Białego Domu w celach towarzyskich, wydała się doświadczonym dziennikarzom śmieszna. Media sięgnęły po wszelkie możliwe środki, aby wydobyć informacje choćby spod ziemi. Wieczorem w dziennikach wszystkich trzech sieci telewizyjnych o ogólnokrajowym zasięgu pojawią się doniesienia z anonimowych źródeł o zestrzeleniu nad północnym Irakiem amerykańskiego myśliwca. Relacje będą się różnić co do szczegółów i w dużym stopniu opierać na spekulacjach, jednak w większości trafnych. Godzina 11.45 Góry w północnym Iraku Stan dał znak Samowi, żeby przestał się ruszać. Jego sensor ruchu w polu walki coś wykrył. Po elektrycznym impulsie rozległ się łagodny kobiecy głos: - Ruch na jedenastej, pięćset metrów. Wielokrotne echo. Powczuk zerknął na Wonga, a ten skinął głową na znak, że też otrzymał meldunek. Stan odwrócił się i schował między skały. Dał znak Samowi, aby także się ukrył, ale Wong już to robił. Chciał włączyć „kameleona", lecz Powczuk dał sygnał, żeby tego nie robił. Byli dostatecznie dobrze schowani. Po kilku minutach w polu widzenia pojawił się pierwszy z Irańczyków bin Ladena. Trzymając karabin gotowy do strzału, rozglądał się uważnie po skalistych zboczach. Za nim kroczył dowódca, trzymający w ręku mapę; kałasznikowa przewiesił przez ramię. Przystanął, popatrzył na mapę, a potem ruszył znowu i skinął na innych, żeby przyspieszyli. Wszyscy Irańczycy mieli cywilne ubrania, nosili jednak wojskowe buty. Stan dostrzegł dwa nadajniki radiowe; były przestarzałe, zapewne rosyjskie lub podobnego pochodzenia. Nieopodal kryjówki Powczuka przeszło w sumie dwudziestu mężczyzn. Każdy miał kałasznikowa i granaty przypięte do pasa z amunicją. Stan rozpoznał sposób, w jaki nosili amunicję i granaty, a później także język, w jakim rozmawiali. Nie znał perskiego, ale nauczył się kiedyś paru przekleństw w tym języku i potrafił wychwycić jego brzmienie. Irańczycy. Co, u licha, robili irańscy żołnierze w głębi Iraku? I to w cywilnych ubraniach, zupełnie jakby nie było z odległości kilometra widać, skąd pochodzą? Odczekał kilka minut, aż ostatni z Irańczyków zniknie z widoku, a sensor ruchu przestanie cokolwiek sygnalizować. Potem wstał, wrócił na ścieżkę i skinął na Sama. Musiał powtarzać sygnał kilkakrotnie, zanim Wong w końcu się pokazał. Ruszyli dalej w tym samym kierunku co przedtem. Kiedy przeszli pewien odcinek, Powczuk zarządził postój i kazał Samowi połączyć się z satelitą i powiadomić Gabinet Wojenny, że napotkali oddział irańskich żołnierzy. - To byli Irańczycy? - zdziwił się Wong. - Nie zadawaj głupich pytań, skoro mówię, że tak. Gdy Wong przekazywał wiadomość do Waszyngtonu, Stan wywołał Travisa. Barrett nie odzywał się, bo był za blisko obozu nieprzyjaciela, ale na wezwanie odpowiedział DuBois. - Co z wami, chłopaki? - spytał. - Odpoczywacie tam czy co? - Nie - wyjaśnił Powczuk. - Utknęliśmy w korku. Rozdział siedemnasty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 4.00 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA Burgess uznał, że wiadomość o pojawieniu się w rejonie operacji irańskiego oddziału kwalifikuje się jako „ważny zwrot sytuacji". Połączył się więc z Gabinetem Owalnym, gdzie siedział prezydent z członkami Rady Bezpieczeństwa Narodowego. - To bardzo interesujące, Tom - powiedział doradca do spraw bezpieczeństwa, usłyszawszy wiadomość Burgessa. - Ale identyfikacja oddziału jako Irańczyków jest oparta wyłącznie na obserwacji jednego z członków zespołu, tak? Nie ma żadnych dokumentów, jeńców, czy czegoś w tym rodzaju? Obawiam się, że łatwo pomylić Kurda z Irańczykiem, jeśli nie jest się ekspertem. Z tego, co wiem, ich język brzmi bardzo podobnie. Ten komandos nie jest chyba ekspertem? To znaczy, od Iranu? - Nie sądzę, sir. Nie wynika to z jego kartoteki. - No tak... - doradca zastanawiał się, co o tym sądzić. - Cóż, w każdym razie bardzo dobrze, że pan zadzwonił. To niezwykle ważna wiadomość. Zaraz przekażę ją prezydentowi. - Tak jest, sir. Burgess także nie był ekspertem od Iranu, ale uważał, że należy oprzeć się na tym, co powiedział operator w polu. Skoro stwierdził, że to Irańczycy, zapewne wiedział, co mówi. Prezydent był podobnego zdania. Postanowił wstrzymać notę dyplomatyczną i stawianie znajdujących się w regionie sił zbrojnych w stan gotowości. Jeśli w sprawę zamieszani byli Irańczycy, cała sytuacja rysowała się w nowym świetle. Godzina 13.00 Obóz dżihadu, północny Irak Po południu zrobiło się nieznośnie gorąco. Niebo było bezchmurne, a nagie zbocza i skały nagrzewały się do niebotycznych temperatur. Osama bin Laden znów poważnie myślał o opuszczeniu tych przeklętych gór. Zastanawiał się, czy palące słońce zdołało już osuszyć błoto w dolinach na tyle, że da się przejechać. Dysponowali ciężarówkami przystosowanymi do jazdy w terenie, mogli więc jechać nie samym dnem doliny, lecz bliżej skalistych zboczy. A w razie konieczności mogli zniszczyć generator i dojść do Iranu na piechotę. Bin Laden niepokoił się, że Amerykanie nie oskarżyli Husajna o atak i nie uderzyli na Irak. Do tej pory na pewno się zorientowali, że ich samolot został strącony przez nową, nieznaną broń. Nawet Amerykanie musieli co nieco wiedzieć o technologii, na której opierało się urządzenie, i z pewnością podejrzewali, o jakiego typu broń chodzi. Dlaczego więc grali na zwłokę, skoro mieli wszelkie powody, aby sądzić, że Saddam Husajn wszedł w posiadanie bojowego generatora fal i użył go przeciw nim? Rezultat ataku był znacznie skromniejszy niż to, o co Osama i ajatollahowie z Iranu się modlili. Nie będą zadowoleni, że udzielili wsparcia przedsięwzięciu, które tak niewiele przyniosło. Choć z drugiej strony, raczej docenią osiągnięcie bin Ladena. Mimo wszystko udowodnił, że dzieło Preckiego jest w stanie czynić cuda. Irańscy przywódcy religijni na pewno zechcą wykorzystać tak niezwykłą broń. Z tych względów, a także aby udało się jednak wciągnąć amerykańskiego szatana w kolejną wojnę, bin Laden postanowił odnaleźć wrak F-16. Będzie to ważny atut w grze o wielką stawkę, którą nazywał dżihadem. Irańczycy jeszcze się nie odezwali, a Osama nie mógł sobie pozwolić na czekanie w nieskończoność, aż wypełnią powierzoną misję. Czekanie bowiem mogło oznaczać niebezpieczeństwo. Bin Laden czuł, że już zbyt długo przebywa w tym miejscu. Godzina 13.30 Góry w północnym Iraku Travis otrzymał meldunek, że Stan i Sam dołączyli do Jacka i Sary. Dobrze, pomyślał. Możemy teraz wspólnie opracować plan akcji. Miał pewne pomysły i wiedział, że musi samodzielnie podejmować trudne decyzje, ale wiedział też, że czasem warto posłuchać innych. Był gotów słuchać. Od godziny w obozie nic się nie działo. Wszyscy pochowali się w namiotach albo przycupnęli w cieniu, bo słońce paliło niemiłosiernie. Tylko na przewróconej skrzynce przed dużym namiotem siedział wartownik. Mimo upału klapa namiotu pozostawała opuszczona. Wydawało się, że wszyscy, poza samotnym wartownikiem, odbywali sjestę. Barrett przypuszczał, że reszta warty także drzemie pośród skał. Dobra okazja, aby wycofać się po kryjomu. Sięgnął do plecaka i odnalazł jeden z mikrosamolocików UAV wypuszczanych z ręki. Był wielkości zapalniczki i zbierał dane, przelatując nad celem. W razie potrzeby mógł nawet spenetrować wnętrze budynku. Barrett chętnie obejrzałby obóz z bezpośredniej bliskości. Gdyby klapa dużego namiotu była uniesiona, można by spróbować zajrzeć nawet tam. Travis jednak sądził, że nawet przysypiający na skrzynce wartownik zwróciłby uwagę na latającego owada wielkości zapalniczki. Ograniczył się więc do umieszczenia samolociku na ziemi, tak aby jego kamera skierowana była na obóz. Obsypał go ostrożnie piaskiem i przykrył kamieniem. Kiedy stąd pójdzie, samolocik będzie przekazywał mu do hełmu widok z tego miejsca. Przygotowawszy UAV, ruszył, by dołączyć do reszty drużyny. Na wszelki wypadek uruchomił LOCS. I dobrze zrobił, bo kiedy tylko się wyprostował i odwrócił, natknął się na jednego z wartowników, który akurat wylazł zza wielkiego głazu. Wartownik był ubrany w długą arabską szatę i turban takiego rodzaju, jakie nosili afgańscy mudżahedini. Mężczyzna wytrzeszczył oczy z przerażenia i wymamrotał coś po arabsku. Pewnie pomyślał, że wpadł na jakiegoś złego ducha czy diabła, bo zaczął wrzeszczeć ze strachu. Zobaczył jednak karabin Travisa i skoczył, rozpościerając szeroko ręce, aby go złapać. Barrett złapał nieprzyjaciela za gardło, widząc, że ten zamierza zaalarmować wołaniem o jego obecności. Szamotali się dłuższą chwilę na skałach. Żaden nie miał miejsca ani czasu, żeby sięgnąć po broń. Travis miał oczywistą przewagę, ale Arab walczył z wprost nadludzką siłą, dostawszy potężny zastrzyk adrenaliny. Naparł na Barretta i spychał go w stronę przepaści. Travis zerknął pod nogi. Zobaczył, że stoi tuż przy krawędzi, a stopę opiera na chyboczącym się kamieniu. Arab stękał, napierając z całych sił. Travis zastosował dźwignię, aby go obrócić i jednocześnie przytrzymać się go przez chwilę. Miałeś pecha, pomyślał. Gdybyś mnie minął, nie atakowałbym cię. Nawet nie wiedziałbyś, że tam byłem. Teraz jednak walka musiała zostać rozstrzygnięta. Barrett nie mógł dopuścić, żeby Arab zaalarmował obóz. Kiedy odzyskał równowagę, skręcił nieprzyjacielowi kark. Na pewno będą go szukać, pomyślał. Nie mogę go tu zostawić. Godzina 13.40 Obóz dżihadu, północny Irak Martwy wartownik spadł z hałasem ze skały. Odbił się od niej kilkakrotnie, a kiedy uderzył w ziemię, zagrzechotał jego karabin. W namiotach zawrzało i rozległy się krzyki. Pierwszy dopadł do niego Mustafa; zaraz za nim nadbiegł Michaił. - Nie ma żadnej rany - stwierdził dowódca straży, obejrzawszy zmarłego. Zerknął w górę. - Musiał po prostu spaść ze skały. - Faktycznie - zgodził się Michaił. On także popatrzył w górę. - Dziwne, że nie krzyknął... Bystre oko snajpera zarejestrowało na górze jakiś ruch; jakby coś parowało ze skał. Godzina 14.00 Obóz zespołu Orzeł - Tu jest wysoki szczyt - powiedział Stan, wskazując na mapę. - Zobaczą stamtąd wrak. Chociaż zanim tam dojdą, upłynie jeszcze trochę czasu. Zespół Orzeł, już w komplecie, znajdował się w kryjówce przygotowanej przez Jacka i Sarę. - Ile im to zajmie? - spytał Travis. - Kilka godzin. Nie spieszyli się zanadto. - Boją się w tych górach jak cholera - skomentował DuBois ze śmiechem. -Nie wiedzą, czy dopadną ich Kurdowie czy Irakijczycy. Ale wiedzą, że na pewno ktoś ich dorwie, jeśli będą się tu zbyt długo kręcić. - A dopadną ich rakiety z wraka F-16 - zauważył Stan. - Zastanawiam się, jak umieścić na terenie obozu generator niskiej częstotliwości, żeby go nie zauważyli, zanim pojawią się efekty - zmienił temat Travis. Drużyna miała ze sobą specjalny generator fal elektromagnetycznych niskiej częstotliwości, które powodowały gwałtowne dolegliwości żołądkowe u wszystkich znajdujących się w promieniu sześciuset metrów, jeśli nie byli wyposażeni w odpowiednie osłony. Jednocześnie fale nie były zabójcze. Generator, wielkości małego pojemnika na śmieci, nosił tym razem Jack. Urządzenie świetnie się nadawało do planowanej akcji - gdy wszyscy nieprzyjaciele zaczną nagle wymiotować i dostaną silnego rozwolnienia, będzie można wbiec do obozu, uwolnić pilota, schwytać Osamę bin Ladena -jeśli rzeczywiście tam był - i zniszczyć generator bojowy. Problem polegał na tym, że skutki działania generatora niskiej częstotliwości nie były natychmiastowe. Nieprzyjaciele zdążą oddać bardzo dużo strzałów albo uciec poza zasięg generatora, jeśli go wykryją. - Generator niskiej częstotliwości może być zabójczy dla kapitana Da-nielsa - zauważyła Sara. - To prawda - zgodził się Barrett. - Nie możemy o tym zapominać. - Więc wkroczmy tam i poszatkujmy ich jak kapustę - zaproponował Powczuk. - Ustalmy, kto na co uderza, zsynchronizujmy zegarki i atakujmy! - Zawsze masz ten sam prosty plan - skomentował DuBois. - I zawsze okazuje się, że to bardzo dobry plan - odciął się Stan. - Dla wszystkich z nas, ale nie dla pilota - oceniła Greene. - Jeśli uderzymy dostatecznie szybko, nie zdążą nic mu zrobić. - Może już zrobili-powiedziała Sara. - Masz rację - odezwał się Travis. -Nie wiemy, w jakim jest stanie, ani nawet czy na pewno się tutaj znajduje. Może już go zabili i pozbyli się ciała. W takim wypadku moglibyśmy zaatakować obóz z maksymalną siłą. - Też nad tym myślałam - powiedziała Greene - i dlatego chcę iść i sprawdzić, co z Danielsem. - Chcesz wejść do obozu? - upewnił się Barrett. - To szaleństwo - skwitował Powczuk. - A macie lepszy pomysł? Godzina 15.00 Cukurca, Turcja Hunter był w wiosce. Pił kiepskie wino domowej roboty i wyjaśniał, dlaczego „Yvette" jeszcze się nie pojawiła. Mówił, że aktorka nakłada makijaż. - Wiecie, jakie są kobiety, szykują się godzinami, zanim gdziekolwiek pójdą - tłumaczył. Narzekał, jak trudno podróżuje się z taką primadonną, wożąc ją po kraju z okazji powrotu do sławy. Dodał, że ta wioska to pierwsze przyzwoite miejsce, do jakiego trafili, i cieszy się, że burza zwiała ich z kursu. Nie powiedział natomiast, jak bardzo się cieszy z pomysłu tureckiego oficera z Adany, który zasugerował, że Jen powinna się wcielić w rolę francuskiej gwiazdy filmowej. Wyglądało na to, że PKK nie ma nic przeciwko Francuzom. Lecz Kurdowie niecierpliwili się, a najbardziej potężny Kamil. Oznajmił, że nie co dzień do jego wsi przyjeżdża gwiazda filmowa, zwłaszcza ta, w której jest zakochany od chwili, kiedy jako młody człowiek pierwszy raz zobaczył ją w kinie w Bitlis. Stwierdził też, że nie widzi sensu w dalszym siedzeniu i piciu. Siedzieć i pić mógł zawsze, ilekroć miał na to ochotę. Tymczasem kobieta jego marzeń tkwiła w samolocie, tak blisko, a jednak tak daleko od niego. Hunter wiedział, że Jennifer niespieszno do kolejnego przedstawienia. Wprawdzie minionej nocy zdołała powstrzymać Kamila przed miłosnym wyznaniem, ale nie była pewna, czy uda jej się to po raz drugi. Wyjaśniła Blake'owi, że są rzeczy, których nie zamierza robić dla dobra ojczyzny. Nadszedł drobniutki Abdul. Kamil spytał go, czy już naprawił przeklęty projektor. Abdul przytaknął. Zapewnił, że wszystko jest gotowe i można puszczać film. Tego trzeba było Kamilowi. Planowano wprawdzie wieczorem wydać wielkie przyjęcie na cześć Yvette i dopiero po nim wyświetlić film z jej udziałem. Ale partyzancki przywódca niecierpliwił się, chciał zobaczyć film już teraz, z jego gwiazdą u swojego boku. Zjeść będzie można później. Abdul popatrzył na Huntera i mrugnął do niego ukradkiem. Po chwili mrugnął jeszcze raz. Blake był zdezorientowany - czy ten człowiek sygnalizował mu, że jest agentem, z którym porozumiał się oficer z Adany, czy też usiłował flirtować z atrakcyjnym przybyszem, o którym wiedział, że jest homoseksualistą? Kamil miał już dość czekania. Ruszył wraz z grupką towarzyszy do Dakoty i zaczął walić w kadłub. - Yvette! - zawołał. - Yvette, wyjdź i pozwól nam cię adorować! Po chwili Jen odpowiedziała na wezwanie. Kurd zaprowadził ją do wioski i wskazał jej honorowe miejsce - krzesło postawione na stole, w tej samej sali co poprzedniego wieczora. Na miejscu czekał Abdul z projektorem. Ktoś świeżo pobielił ścianę, która miała posłużyć za ekran kinowy. W pomieszczeniu było tłoczno. Wszyscy dobrze się bawili, popijali wino i czekali na dalsze atrakcje. Kamil miał twarz zaczerwienioną od wina i od pożądania. Usiadł koło „Yvette". Huntera wszyscy ignorowali. I dobrze, bo ledwie zabytkowy projektor Abdula zaterkotał i ściemniono lampy naftowe, Blake usłyszał w słuchawce sygnał z satelity, oznaczający, że drużyna chce się z nim połączyć. Wyszedł na dwór i pobiegł do samolotu. Zamachał do Kurdów wciąż trzymających wartę pod prawym skrzydłem. Przyjaźnie skinęli głowami. Karabiny wciąż leżały na ziemi. Hunter wbiegł do kabiny pilotów, odsunął stary panel w ścianie i podłączył się do nadajnika satelitarnego. Słuchał przez chwilę, potwierdził odebranie wiadomości i zasunął panel z powrotem. Wiadomość była krótka: drużyna wkrótce zaatakuje obóz nieprzyjaciela. Lot starą Dakotą do skalistej kotliny potrwa dobrych kilka godzin, więc Blake i Olsen musieli już wyruszać, żeby dotrzeć na miejsce o świcie. Wystarczyło tylko wrócić między gromadę Kurdów i odbić „Yvette" zakochanemu do szaleństwa Kamilowi, potężnemu dowódcy z PKK. Rozdział osiemnasty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 15.00 Obóz w górach w północnym Iraku Kapitan Sara Greene ostrożnie zbliżała się do obozu nieprzyjaciela. Reszta drużyny zajęła pozycje wokół obozu. Wszyscy uruchomili „kameleona" i przemieszczali się po starannie wyznaczonych trajektoriach, aby ominąć wartowników i detektory ruchu, które Travis wcześniej zlokalizował. Greene wiedziała, że koledzy czekają w pobliżu, gotowi w razie potrzeby wesprzeć ją całą siłą ognia. Nie oglądali jej jednak w sensie dosłownym. Dostrzegali tylko efekt drgania powietrza, kiedy się poruszała. Była bowiem niewidzialna, podobnie jak oni. Sensory wplecione w materiał jej kombinezonu oraz umieszczone na butach, hełmie i rękawicach śledziły zmieniające się elementy otoczenia i odtwarzały je tak precyzyjnie, że Sara pozostawała niewidoczna dla nieuzbrojonego oka. Trudno było przywyknąć do potęgi technologii LOCS -uwierzyć, że można patrzeć na człowieka w jasny dzień i nie widzieć go. Ale Sara nie miała wątpliwości. Dzięki „kameleonowi" wyszła cało z niejednej opresji. Śledząc snajpera, używała LOCS przez niecałą godzinę. Travis trochę dłużej, bo potem jeszcze przez kwadrans wycofywał się z punktu obserwacyjnego na skale. Stan i Sam zachowali cały ładunek energii. Wszyscy mieli więc jeszcze duży jej zapas. Travis - na co najmniej cztery godziny pracy LOCS. Używając systemu, trzeba było pamiętać, że choć pozostawało się niewidzialnym, zachowywało się inne własności ludzkiego ciała; na przykład, rzucało się cień. Dlatego czekali, aż słońce zniży się na tyle, że podłoże i dolne partie namiotów znajdą się w cieniu. LOCS nie tłumił też dźwięków. Sara szła więc powoli i ostrożnie. Wiedziała, że Irańczycy, których napotkali Stan i Sam, wkrótce dotrą do wraka F-16. Nie upłynie wiele czasu, nim spowodują wybuch ładunków założonych przez Powczuka. Stan uprzedzał, że potężną eksplozję będzie słychać aż w obozie. To zaalarmuje wrogów, więc Sarze będzie, nawet niewidzialnej, trudniej uniknąć wykrycia. Dotarła do skraju obozu. Ruszyła ścieżką biegnącą wzdłuż nieregularnego półkola mniejszych namiotów. Szła do tego dużego. Z zadowoleniem stwierdziła, że klapa jest teraz podciągnięta. Ostrożnie weszła do pogrążonego w półmroku wnętrza. Z trudem powstrzymała okrzyk zaskoczenia. Na kocu siedział po turec-ku mężczyzna, którego twarz znała z setek fotografii - Osama bin Laden. Oglądał za pośrednictwem satelity CNN. Pomyślała, że powinna coś z nim zrobić. Ale nie miała broni, tylko strzykawki w wewnętrznych kieszeni od kombinezonu. Zastanawiała się, czy zastosować śmiertelny cios kung-fu, kiedy z cienia wstał drugi mężczyzna. To też był Osama bin Laden! Godzina 7.00 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA Tom Burgess i komandor Greeley wpatrywali się w monitory. Jeden z komandosów właśnie wchodził do obozu nieprzyjaciela. Obraz nadawany przez mikrosamolocik, który ukrył Barrett, zaczął przerywać, bo w urządzeniu wyczerpywały się baterie. Były jednak także wyraźne obrazy z hełmów komandosów. - Czy już wszedł do obozu? - spytał ktoś. - Tak mówią. - Jeden z nich ma podwyższone tętno i ciśnienie krwi - powiedział mężczyzna śledzący odczyty z sensorów medycznych. - To na pewno ten, który wszedł do obozu - orzekł Burgess. - Dobrze, że jego funkcje życiowe przyspieszyły - skomentował Greeley. - Naprawdę musi uważać. - Ale gdzie on jest? Widzi go pan? - spytał Tom. - Nie - przyznał Greeley, wytężając wzrok. - Ktokolwiek to jest, jest wyjątkowo dobry. Burgess pokiwał głową, wpatrując się w monitor. - Niech mi pan powie, co to za jednostka? - dopytywał się komandor. Tom tylko pokręcił głową. I nadal nikogo nie widział. Godzina 15.00 Obóz zespołu Orzeł Travis wysłał generałowi Kraussowi, dowódcy TALON Force, wiadomość, którą ten przekazał odpowiednim dowództwom. Należało szykować się do uderzenia z powietrza. Powinno nastąpić tuż po zdobyciu lub zniszczeniu przez drużynę bojowego generatora fal. Nie będzie już stanowił zagrożenia dla samolotów. Maszyny mogły już startować, a potem krążyć w rejonie granicy turecko-irackiej, uzupełniając paliwo w locie. Wyruszyć powinien także konwencjonalny zespół uderzeniowo-poszukiwawczo-ratunkowy, pomyślany jako zastępczy środek ewakuacji drużyny. Śmigłowce czeka długa droga, a i tak dotrą do skalistej niecki kilka godzin później niż Blake. Travis miał nadzieję, że nie będą potrzebne, ale wolał mieć wsparcie na wypadek niepowodzenia Huntera i Jen. Od początku nie podobał mu się „aktorski" pomysł z DC-3. Uważał, że jest zwyczajnie głupi i zbyt ryzykowny. Lecz Blake już wystartował i, jak zapewniał, dotrze na miejsce pierwszy. Barret wiedział, że jeśli nie uda się przechwycić ani zniszczyć bojowego generatora fal, stara Dakota Huntera będzie jedynym środkiem ucieczki. Generator nie stanowił dla niej żadnego zagrożenia. Naszpikowane komputerami samoloty i śmigłowce zespołu uderzeniowo-ratunkowego pospadałyby z nieba, jak ulęgałki z gruszy. Poza tym Blake będzie w kotlinie pierwszy. Jakkolwiek zakończy się atak na obóz nieprzyjaciela, zakończy się wkrótce. Godzina 15.35 Cukurca, Turcja Hunter przepchnął się do stołu, na którym stały krzesła. Było ciemno, jeśli nie liczyć światła padającego z projektora. Na świeżo pobielonej ścianie szła nakręcona przed trzydziestoma laty francuska farsa erotyczna z Yvette w roli głównej. Blake zwrócił na siebie uwagę Jennifer, pokazał na swoją słuchawkę, a następnie uniósł kciuki, dając znak gotowości do startu. Olsen skinęła głową, ale wiele nie mogła zrobić. Wielki Kurd przytulał ją coraz mocniej. Wszyscy pozostali pili i oglądali film, nie zwracając na pilota najmniejszej uwagi. Przecisnął się do Abdula. Ten podniósł wzrok i mrugnął znowu. Hunter postanowił zaryzykować. Pociągnął palcem w poprzek szyi, pokazał na projektor i uniósł pytająco brwi. Rozległ się klekot i zapadła ciemność, pośród przekleństw i innych okrzyków. - To tylko mały problem techniczny - oznajmił Abdul, podnosząc ręce. - Za chwilę będzie znów działał jak należy. Zaczęto rzucać w Abdula drobnymi przedmiotami, ale on mężnie nachylił się nad starym urządzeniem i udał, że je naprawia. - To naprawdę denerwujące - zwierzył się Kamil swojej „Yvette". -Akurat przed tą słynną sceną w buduarze, w której doprowadzasz bogatego playboya do szaleństwa wspaniałym striptizem. Jen nachyliła się nad uchem rosłego Kurda i szepnęła: - Czy nie wolałbyś zamiast tego zobaczyć mnie w naturze? W moim buduarze? Hunter nie słyszał, co powiedziała, ale zrozumiał, o co chodzi. Drobny Abdul pracował zawzięcie nad projektorem, tymczasem Jen i Kamil wyszli z budynku i ruszyli w stronę samolotu. Mężczyzna chciał wziąć ją na ręce, ale zaprotestowała. - Oszczędzaj siły - szepnęła zmysłowo. - Będziesz ich potrzebował. Kamil aż jęknął z zadowolenia i niemal wciągnął Jen do DC-3. Obejrzał się i zobaczył, że za nimi wpada do kabiny pilot. - Co on tu robi?! - spytał z wściekłością. - Nie przejmuj się nim - zamruczała Jen. - Zaczekaj tu. Zaraz wrócę. - Nie!!! - huknął Kurd. - Już dość się naczekałem! Złapał Jennifer za ramiona i przyciągnął do siebie. Potem jedną ręką objął ją w talii, a drugą przesunął po jej włosach. Zaklął, gdyż ku jego zdumieniu opadła peruka. Stał chwilę zdumiony, dzięki czemu Olsen zdołała mu się wyrwać. Zdążył jednak chwycić ją za sukienkę. Materiał puścił. Kamil zobaczył wdzięki nagiej „Yvette". Znów nie było to to, czego się spodziewał. Jego pożądliwe spojrzenie padło na masę gumowej pianki, z widocznymi szwami; jedna ze sztucznych, przywiędłych piersi odpadła i została w jego ręku razem z przodem sukienki. - Yvette!... - wyjąkał - co ty ze sobą zrobiłaś? W tym momencie poczuł za prawym uchem zimną lufę pistoletu Huntera. Chwilę później silniki samolotu były już rozgrzane. Kamil wciąż stał w otwartych drzwiach kabiny, lecz tym razem „Yvette" trzymała pistolet przy jego uchu. Nie miał wątpliwości, że w razie czego ta kobieta go zastrzeli. Zawołał do swoich partyzantów, żeby ostrzelali samolot i zabili pilota. Nie mogli jednak tego zrobić, dopóki stał w drzwiach, a „Yvette" trzymała pistolet przy jego głowie. Samolot ruszył, zakręcił i zaczął przyspieszać na skalistym pasie. „Yvette" kazała Kamilowi skakać. Wyskoczył od razu, nie zamierzał bowiem lecieć do Adany. Przypuszczał, że wkrótce dołączyłby do Abdullaha Ocalana, czekającego na wykonanie wyroku śmierci. Zanim jednak odbił się od startującej maszyny i potoczył po skale, spojrzał przez ramię na swoją „gwiazdę" i oznajmił: - Wiedz, że złamałaś mi serce, Yvette. Kiedy znalazł się na ziemi, jego wierni towarzysze otworzyli ogień z kałasznikowów. Było już jednak za późno. DC-3 oddalał się szybko i wkrótce uniósł się w powietrze. Rozdział dziewiętnasty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 15.40 Obóz dżihadu, północny Irak Gdzie ten skurwysyn w turbanie?! Głos dochodzący z zewnątrz wystraszył Sarę. Stała tuż przy wejściu, szukając drogi między dwoma podobnymi jak dwie krople wody mężczyznami, aby dostać się do leżącego w tyle namiotu rannego pilota. Nie mogła przy tym zasłonić ekranu. Ale właśnie ten niespodziewany okrzyk bardzo jej pomógł. Obaj mężczyźni - dwóch Osamów bin Ladenów - wyszli z namiotu, żeby zobaczyć, co się dzieje. Greene działała szybko. Podbiegła do leżącego, przyklękła i zmierzyła mu puls na szyi; drugą rękę przyłożyła mu do czoła, żeby sprawdzić gorączkę. Potem odsunęła koc i obejrzała ranę na nodze. Otwarte złamanie i poważna infekcja, oceniła. Puls Danielsa był szybki i słaby; mężczyzna oddychał z wysiłkiem. Zaczęła oczyszczać ranę. - Kim jesteś? - wymamrotał kapitan. - Nieważne. Czy kapitan Daniels? Kiwnął głową. - Czyja śnię?-spytał. - Nie. Proszę leżeć nieruchomo. - Na pewno śnię. Nie widzę pani... ale czuję pani dłonie. - Ciii... - Są chłodne. - Proszę się zamknąć, kapitanie. - Tak jest. Greene wyjęła strzykawki, żeby zrobić pilotowi zastrzyki z antybiotyków i płynów, które pomogą mu przetrwać wstrząs i infekcję. Potem uruchomiła nadajnik satelitarny hełmu. Nie planowała nadawania, bo obawiała się, że sprzęt elektroniczny nieprzyjaciela może wykryć sygnał. Uznała jednak, że ludzie w Białym Domu powinni zobaczyć, iż Daniels żyje. Nadawała tylko przez kilka sekund, podczas których odnalazła żyłę i zaczęła pierwszy zastrzyk. Miała nadzieję, że nawet jeśli sygnał został wykryty, zamieszanie na zewnątrz odwróci uwagę wrogów i niczego nie zauważą. Godzina 7.40 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA - Co to było, u licha? - Kto to? - Czy to ten, o kim myślę? Pytania te rozległy się jednocześnie. Na ekranach w Gabinecie Wojennym pojawiła się na kilka sekund wykrzywiona bólem twarz. - Zaraz puścimy to jeszcze raz - powiedział Burgess. Twarz pojawiła się znowu i została w stopklatce. Tom sprawdził na komputerze dossier Danielsa, zawierające aktualną fotografię pilota. - Czy to on? - spytał szef wywiadu. - Tak jest, sir. Komputer porówna obraz ze zdjęciem, ale jestem pewien, że to on, sir. Proszę zobaczyć. Burgess pokazał dyrektorowi służb wywiadowczych zdjęcie Danielsa. - To rzeczywiście on, ale fatalnie wygląda. - Tak jest, sir. - Jednak żyje, dzięki Bogu. - Tak jest. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego przekazał wiadomość prezydentowi, on zaś osobiście zatelefonował do senatora przyjaźniącego się z ojcem Stephanie. Powiedział, że kapitan Daniels żyje, i poprosił o zachowanie tej informacji w tajemnicy. Senator doceniał przezorność prezydenta, który odmówił zdradzenia czegokolwiek więcej, poza oznajmieniem, że podjęto odpowiednie kroki zmierzające do uratowania kapitana. Zadzwonił jednak do przyjaciela, ten z kolei skontaktował się z córką. Stephanie nie pytała o szczegóły. Najważniejsze było to, że jej ukochany żyje. Godzina 7.45 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA Mac poderwał się z miejsca i zaczął skakać z radości. Spojrzał na Boba i Fenstermana. Widać było, że nie zrozumieli znaczenia wiadomości, która pojawiła się na monitorach. - Powiem wam, chłopcy, co zrobię - oznajmił Mac. - Kiedy ta historia się skończy, zaproszę was do pewnego znanego mi baru i upiję. Może wtedy będziemy się lepiej rozumieć. - Niezły pomysł - ocenił Bob. Fensterman pokiwał głową z entuzjazmem. - Czy to jeden z tych barów, gdzie dają za darmo orzeszki? spytał. Godzina 15.50 Obóz dżihadu, północny Irak Precki w końcu stracił cierpliwość. Ujawnił się jego gwałtowny temperament, z którego słynął w Moskwie, gdzie sypanie przekleństwami należało do normy. - Tu jesteś, cholerny arabusie! - krzyknął. Stał przed namiotem bin Ladena. Chwiał się na nogach i byłby upadł, gdyby nie kij, na którym się opierał. - Widzę, że znowu piłeś, towarzyszu - rzekł spokojnie Osama. - Pewnie, że piłem, ty tępy poganiaczu wielbłądów! A co innego może robić mężczyzna w tej dziczy?! W dodatku wysuszyłem ostatnią butelkę! Rozumiesz? Wódka się skończyła. A kiedy wódka się kończy, to znak, że czas się wynosić! Czas się stąd wynosić, mówię ci. Natychmiast! W tej chwili! - Czekam na wiadomość od Irańczyków - wyjaśnił Osama, wciąż opanowany. - To też głupie arabusy, tyle że tchórzliwe! Myślisz pan, że szukają? Codziennie odchodzą tylko tak daleko, żeby zejść ci z widoku, a potem, kiedy się ściemni, wracają i okazuje się, że nic nie znaleźli. Naiwny jesteś, jeśli myślisz, że dzisiaj coś znajdą. Michaił wyszedł z namiotu, obudzony krzykami. Obserwował całą scenę, ale się nie wtrącał. - Bardziej ufam naszym irańskim braciom niż tobie. Zaczekamy - oznajmił bin Laden. - Nie! Nie będziemy dłużej czekać! Ruszamy! - Chyba zapominasz, kim jestem. - A co mnie obchodzi, kim jesteś?! Zastrzelisz mnie? Nie możesz tego zrobić, bo mam w głowie tajemnicę generatora. Nikt inny jej nie zna. - To powiedziawszy, Precki odwrócił się i potoczył w stronę ciężarówki, na której stał generator. - Odjeżdżam - zakończył. - Możesz zrobić, co ci się podoba, ale daj mi spokój, do cholery! - Sam nie dojedziesz do granicy - zauważył Osama, nadal opanowany. - To jedź ze mną i ze swoimi wojownikami. Ruszamy. - Jeszcze nie w tej chwili. - Niech cię cholera weźmie! Precki nie był w stanie nawet podnieść nogi dostatecznie wysoko, żeby wsiąść do terenowej ciężarówki. Obejrzał się, uśmiechnął głupawo i z kieszeni polowego munduru, który kupił specjalnie na tę wyprawę, wyciągnął granat. - Precki, nie bądź głupcem - powiedział bin Laden, zbliżając się do pijanego Rosjanina, z nieodstępującym go Mustafą za plecami. - Odłóż to, zanim wysadzisz się w powietrze. - Wysadzę tym generator! - zagroził Precki. - Wtedy będziesz musiał mnie stąd zabrać, bo tylko ja mogę zbudować drugi! - Nie rób tego! - ostrzegł Osama i złapał grubasa za rękę. Precki znał się na skomplikowanych systemach uzbrojenia, ale nigdy nie chciało mu się dokładniej przyjrzeć irańskiemu granatowi ręcznemu. Miał trudności z odbezpieczeniem go. Bin Laden bez trudu wyrwał mu granat. - Zaczekamy - stwierdził spokojnie, rzucając granat jednemu z ludzi. -Jeszcze trochę. Grubas natarł na niego niczym rozpędzony słoń, z kijem wzniesionym ponad głowę. - Ty głupi skurwysynu! - ryknął. Rozległy się trzy błyskawicznie następujące po sobie wystrzały z pistoletu Mustafy; zabrzmiały jak krótka seria z broni maszynowej. Pierwsza kula trafiła Rosjanina w żebra, druga także nie chybiła, ostatnia przeszła tuż pod obojczykiem. Precki zachwiał się i opuścił kij, jakby chciał się na nim oprzeć. Ale jego serce przestało bić, zanim kij dotknął ziemi. Osunął się na kolana, a potem powoli przechylił się i padł na brzuch, twarzą w piasek. Mustafa spojrzał na bin Ladena, a Prorok skinął głową, uśmiechając się kwaśno. Michaił stał przed swoim namiotem i obserwował tę scenę. Nawet nie drgnął. - Mam nadzieję, że nie stanowi to dla ciebie problemu - odezwał się Osama, podchodząc do niego. - To nie moja sprawa - zapewnił komandos. - Przypuszczam, że nie wiesz, co Precki zrobił z projektem, według którego zbudował swoją maszynę - Osama ściszył głos, żeby tylko Michaił go słyszał. - Nie wiem. Ten człowiek mi nie ufał. - Szkoda. Cóż, pomyślał bin Laden, sytuacja się zmieniła. Będę musiał znaleźć kogoś, kto da radę zbudować taką samą maszynę. Wierny Mustafa chciał mnie obronić. Będziemy musieli zabrać generator ze sobą. Jeśli go zniszczymy, nigdy nie będę miał drugiego. Może Precki miał rację, że czas stąd odejść? Ale tak bardzo chcę zdobyć rakietę z amerykańskiego samolotu. Nadszedł jeden ze strażników, w wyciągniętej ręce trzymając nadajnik. Irańczycy zameldowali się. Allah jest wielki! Znaleźli wrak F-16. Za kilka minut do niego dotrą. - Widzisz, towarzyszu Precki? - powiedział bin Laden, oddawszy radio żołnierzowi - gdybyś zachował cierpliwość jeszcze przez chwilę, żyłbyś. Wydał Mustafie rozkaz przygotowania się do wymarszu. - Zostawiamy wszystko poza generatorem, ciężką bronią i Amerykaninem - oznajmił. - Amerykanin pojedzie na platformie, koło generatora. Wyruszamy natychmiast. - Zwrócił się do żołnierza trzymającego nadajnik: zawiadom Irańczyków. Powiedz im, żeby zabrali z wraku wszelkie uzbrojenie, jakie znajdą. Niech nie wracają tutaj. Ruszymy tą samą trasą, którą tu przyszliśmy, wzdłuż doliny. Dołączą do nas w drodze. I niech się pospieszą. Sara zrobiła wszystko, co mogła zrobić w tak krótkim czasie, i wyszła z namiotu. Zapewniła pilota, że będzie żył, i ostrzegła, by pod żadnym pozorem nie wspominał ojej obecności. Był półprzytomny, więc obawiała się, że zacznie majaczyć i ją wyda. Na szczęście jeden z wstrzykniętych środków szybko zadziałał i Daniels zapadł w głęboki sen. Greene najchętniej zabrałaby rannego pilota z obozu. Była silna, mogłaby więc dźwignąć go na plecy i zanieść na górę. Ale nie zdołałaby tego zrobić tak, żeby nie zostać wykryta. Może w przyszłości powinni zabierać ze sobą dodatkowy kombinezon z LOCS, żeby móc ubrać w niego ratowanego człowieka, pomyślała. Postanowiła umieścić ten wniosek w raporcie po zakończeniu misji. Teraz jednak musiała zostawić rannego u wrogów. Korzystając z tego, że sprzeczka Preckiego z bin Ladenem skupiła uwagę wszystkich nieprzyjaciół, szybko przeszła przez obóz i ruszyła w stronę zbocza. Trzy strzały padły, kiedy zaczynała się wspinać. Obejrzała się i zobaczyła, jak gruby Rosjanin pada na ziemię. Lepiej, że zginąłeś ty, a nie ja, towarzyszu, pomyślała. Rozdział dwudziesty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 16.30 Miejsce katastrofy F-16 Dowódca Irańczyków dał swoim ludziom sygnał, żeby przyspieszyli. Odkąd zauważyli z wierzchołka góry szczątki samolotu i przekazali wiadomość Prorokowi, poganiał żołnierzy. Bin Laden powiedział, że opuszcza obóz i wyrusza z powrotem do Iranu. Trzeba było się spieszyć. Dowódca wiedział, że Saudyjczykowi bardzo zależy na rakietach z myśliwca, ale nie był pewien, czy aż tak bardzo, by zaczekał na niego i jego ludzi. Od wraka F-16 dzieliło ich jeszcze kilkaset metrów, ale nawet z tej odległości widać było sterczącą ku górze, niczym włócznia, jedną z rakiet. Nareszcie irańscy żołnierze mieli okazję odnieść sukces i powrócić do kraju jako bohaterowie. Dowódca wstrzymał się jednak z wydaniem sygnału do dalszego marszu. Dostrzegł bowiem jakiś ruch, po prawej i z przodu. Po chwili zobaczył kilku umundurowanych żołnierzy wspinających się na zbocze. Zbliżali się do wraku amerykańskiego samolotu. - Ach! - westchnął, kiedy przyjrzał się żołnierzom przez lornetkę. Nie wiedział, czy przeklinać swojego pecha - albowiem ktoś inny wyprzedził go w wyścigu po ten sam sukces - czy też dziękować Allahowi, że zobaczył obcych, zanim oni dostrzegli jego. - Co to za żołnierze? - spytał jeden z jego ludzi. - Irakijczycy. Przeklęta Gwardia Republikańska. Pułkownik Hamir był z siebie zadowolony. W końcu to nie lada osiągnięcie, doprowadzić do celu ukrytego w wysokich górach pluton kompletnych nowicjuszy, którzy nawet nie mieli pojęcia o znaczeniu tego celu. Człowiek o mniejszym talencie mógłby paść po drodze ofiarą buntu. Leżałby teraz martwy w jakimś wąwozie, a żołnierze wracaliby do ciężarówek, gdzie opowiedzieliby zmyśloną historyjkę o kurdyjskiej zasadzce. Rekruci spisali się całkiem nieźle. Od razu widać, ile znaczy umiejętne przywództwo. Od czasu do czasu chłopcom wydawało się, że widzą na skałach Kurdów. Wszędzie spodziewali się zasadzek. A jednak słuchali jego rozkazów i patrzcie - odnaleźli amerykański samolot! Harim znowu pomyślał, że gdyby nad Irakiem nie było amerykańskich samolotów, mógłby w ciągu godziny przelecieć nad tymi górami śmigłowcem, zamiast wspinać się po nich cały dzień. Ale, oczywiście, bez amerykańskich samolotów nie byłoby prowadzonego przez niego śledztwa. Słońce zniżało się ku zachodowi. Trzeba będzie rozbić obóz i z powrotem wyruszyć rano. Zanim wydał rozkaz rozbicia obozu, postanowił przyjrzeć się wrakowi. Nigdy nie oglądał amerykańskiego F-16 z tak bliska. Wprawdzie stan tego egzemplarza był daleki od idealnego, ale zawsze... Prowadząc pluton, pułkownik nie przejmował się zachowywaniem uporządkowanego szyku. Żołnierze wspinali się po prostu, po jednym albo po dwóch, jak im teren dyktował. Harim nie był piechurem i nie miał stosownych kompetencji, pozostawiał więc szczegóły podoficerom. Jego zadaniem było sprawowanie dowodzenia. Podoficerowie przydzielonego mu plutonu byli młodymi ludźmi z tych samych wsi i miasteczek co ich podkomendni. Różnili się tylko tym, że mieli doświadczenie ze służby w lokalnych służbach porządkowych lub z prywatnej straży. W tej chwili wszyscy odczuli taką ulgę, że nie muszą się więcej wspinać, iż nie myśleli wiele o obronie. Gdyby Kurdowie chcieli ich pozabijać, już by to zrobili. Kiedy Harim podszedł do wraka na odległość kilku metrów, zauważył coś, czego nie powinno na nim być. Zorientował się, że to zapalnik i materiał wybuchowy - plastik. W tym momencie minął go młody kapral, mówiąc, że weźmie sobie jakąś pamiątkę. - Stój! - rozkazał Harim. - Niczego nie dotykaj! - Ale panie pułkowniku... - zaczął kapral i w tym momencie coś roztrzaskało mu głowę. Pułkownik pomyślał, że podłożony ładunek wybuchł. Ale nie, to było niemożliwe, przecież nadal żył; tylko kapral zginął. Usłyszał odgłosy strzałów z góry wznoszącej się po prawej stronie. Kule wzbijały pył, odbijając się od skały u jego stóp. Odwrócił się do swoich żołnierzy i zobaczył, że padają jak muchy. - Wycofać się! - ryknął. - Wycofać się między skały! Za mną! Ruszył biegiem ku głazom, przez które dopiero co przechodzili. Wyciągnął z kabury pistolet i wycelował w górę, gdzie widać było dym z luf, które siekły kulami w jego ludzi. Lecz pistolet nie chciał wystrzelić. Ależ ze mnie idiota! - pomyślał. Dla bezpieczeństwa nosił zawsze pistolet z pustą komorą nabojową i nie przyszło mu do głowy, że tego dnia powinien załadować broń. „To tylko śledztwo, a nie inwazja" - przypomniał sobie słowa, które wypowiedział tego ranka do dowódcy pułku. Ale nikt nie przekazał ich Kurdom. Dlaczego, do cholery, nie siedzą wszyscy w Turcji? Poczuł uderzenie kuli i pomyślał, że umiera. Był to jednak tylko rykoszet o tak osłabionym przez uderzenie w skałę pędzie, że kula zatrzymała się w kieszeni bluzy. To dopiero będzie pamiątka! - pomyślał, pokonując ostatnie parę metrów dzielące go od skał. Skoczył między skały i zmusił się do ponownego spojrzenia w górę. Żołnierze mijali go z obu stron. Połowa pozostała - martwa lub ranna - na otwartej przestrzeni pomiędzy nim a wrakiem myśliwca. - Stać, chłopcy! - krzyknął, bo rekruci nie zatrzymywali się. - Nie zdołacie w ten sposób wrócić do ciężarówek! Lepiej zostać tutaj i zginąć jak żołnierze! Większość młodych ludzi zatrzymała się i spróbowała ukryć między głazami. Kilku pobiegło dalej. Jeden z nich został trafiony. Wtedy pozostali zatrzymali się i znikli z widoku. Kurdowie wciąż strzelali, teraz do rannych leżących na otwartej przestrzeni. Przestali, dopiero gdy wszyscy byli już martwi. Harim pomyślał, że niedługo się ściemni i może wtedy zaczną się wycofywać. Do zapadnięcia zmroku lepiej było pozostać na miejscu, gdzie można było się kryć. Nie mógł wezwać pomocy, bo radio pozostało przy zabitym żołnierzu w strefie śmierci. Pułkownik popatrzył na skalisty szczyt. Większość młodych ludzi, którzy wspięli się tu pod jego komendą, już nie zejdzie z tego grzbietu. Irańczycy obserwowali rzeź, kryjąc się między skałami. Z przeciwległego stoku Kurdowie siekli kulami Irakijczyków. Ci ginęli na samym środku otwartej przestrzeni. Teraz już dowódca Irańczyków był pewien, że miał tego dnia szczęście. - Chwała Allahowi! - szepnął. Pozostali przy życiu iraccy żołnierze zerwali się do ucieczki, kilku nawet ośmieliło się odpowiedzieć ogniem. Trudno było mieć im to za złe. Kurdowie wydali okrzyk zwycięstwa, gdy ostatni z Irakijczyków się skryli. - Starczy! - zawołał przywódca oddziału partyzantów. Nie było sensu tracić więcej amunicji. Jeszcze będzie okazja ją zużyć. Przywódca zwrócił się do jednego ze swoich zastępców: - Niech przeklęta Gwardia Republikańska kryje się wśród głazów i drży przed nadchodzącą nocą! Jeśli Allah zechce, pozabijamy resztę z nich. Mają tylko jedną drogę odwrotu - tę samą, którą tu przyszli! Wkrótce strzelanina ustała. Ostatnią serię wypuścił Kurd, który chciał wyrównać z Irakijczykami osobiste rachunki. - Skoro gwardziści zaprowadzili nas aż do tego skarbu, zejdźmy i przyjrzyjmy się mu - oznajmił przywódca. - Może coś znajdziemy. Teraz chowający się między skałami Irańczycy zobaczyli, jak na odsłonięty grzbiet góry zaczynają wychodzić Kurdowie. Schodzili ze zbocza dwójkami i trójkami i zbliżali się do wraka F-16. Najwyraźniej nie obawiali się Irakijczyków. I słusznie, bo gwardziści nawet nie próbowali otwierać ognia. Może Kurdowie byli poza zasięgiem ich ognia, a może Irakijczycy oszczędzali amunicję? W każdym razie na szerokim grzbiecie góry zaroiło się od Kurdów. Niektórzy zatrzymywali się przy martwych Irakijczykach, żeby zabrać ich broń i amunicję. Inni szli prosto ku zestrzelonemu samolotowi. Jeszcze nigdy nie widzieli z bliska F-16. - Może amerykańskie psy, które zdradziły naszego prezydenta, zapłacą nam nagrodę - powiedział jeden z Kurdów. - Z pewnością, jeśli jest tu ciało pilota - dodał inny. - A jest? - Nie - odezwał się przywódca. - Ale prawdziwy skarb to rakiety. Popatrzcie. - Wskazał na rakietę tkwiącą na końcu lewego skrzydła. Pomyślał, że musi istnieć jakiś sposób na zabranie rakiety, a następnie odpalenie jej z wierzchołka którejś góry. Dokonałaby wspaniałych zniszczeń. Na przykład zrównałaby z ziemią jakąś iracką wieś. A może rakieta przyda się braciom Kurdom po stronie tureckiej? - Sprawdź, czy da się oderwać tę rakietę - rozkazał jednemu z partyzantów. Zrobimy wszystko, byle tylko ją zdobyć. Ładunki podłożone przez Powczuka eksplodowały niczym wulkan, doprowadzając do wybuchu wszystkich rakiet F-16. Potężna eksplozja wstrząsnęła górami. Na ukrywających się Irańczyków spadł deszcz odłamków i szczątków ciał Kurdów. Kiedy ośmielili się znowu podnieść głowy, zobaczyli, że w miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się wrak, zostało tylko osmalone ogniem wgłębienie. Wszędzie wokoło leżały krwawe szczątki. Ledwie ucichło echo eksplozji, dowódca Irańczyków dał swoim ludziom sygnał do wymarszu. Muszą się spieszyć. Wybuch musiał być słyszalny nawet w obozie. Prorok z pewnością pomyśli, że to oni wysadzili się niechcący w powietrze, majstrując przy rakietach. Zarządzi natychmiastowy wymarsz z obozu. Irakijczycy musieli bardzo się pospieszyć, jeśli nie chcieli wydostawać się z Iraku, polegając tylko na swoich karabinach. Gdyby zameldował, co się stało, niewiele by to pomogło. Bin Laden, niezadowolony, że nie zdobyli rakiet, będzie chciał zostawić ich w tyle. Pierwszy dotrze do Iranu i zamelduje w Teheranie o ich niepowodzeniu. Dowódca musiał więc wybrać odpowiednią trasę, żeby dołączyć w dolinie do ludzi bin Ladena. Pułkownik Harim nie wierzył własnym oczom. To mogło stać się ze mną, pomyślał w pierwszej chwili. Potem jednak odrzucił tę myśl. Przecież zauważyłem bombę, tłumaczył sobie. Nie dałbym się złapać w tak prymitywną pułapkę. Przypomniał sobie młodego kaprala, który chciał mieć pamiątkę z samolotu. Spojrzał na kieszeń, w której utkwiła kula odbita rykoszetem. Wreszcie wstał i schował pistolet do kabury. - Na co czekacie, chłopcy? - powiedział do nielicznych żołnierzy, jacy mu pozostali. - Wynosimy się stąd. Pułkownik Harim miał już dość trwającej dopiero jeden dzień służby w piechocie. Rozdział dwudziesty pierwszy Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 17.00 Niedaleko obozu zespołu Orzeł Irańczyków mamy z głowy - powiedział Stan do nadajnika w hełmie. Amerykanie planowali zdetonować bombę przed startem, żeby rakiety F-16 nie wpadły w ręce nieprzyjaciela. Gdyby jednak wcześniej ktoś próbował przy nich majstrować, miała wybuchnąć. I tak się stało. Gdyby ktoś wspiął się na górski grzbiet i sprawdził, czy we wraku nie ma pilota, albo nawet wziął jakąś niewielką część samolotu z wybitym numerem seryjnym jako dowód znalezienia go, nic by mu się nie stało. Bomba miała wybuchnąć tylko w przypadku manipulowania przy rakietach. W górach nie było nikogo poza żołnierzami i partyzantami, którzy walczyli pomiędzy sobą. Wszyscy spokojni ludzie dawno się stąd wynieśli. Jeśli więc rakiety zabiłyby kogoś innego, a nie Irańczyków, na pewno nie byłby to nikt sympatyczny. - Potwierdzam - odezwał się DuBois. Góry wciąż jeszcze rozbrzmiewały echem eksplozji. Osama bin Laden także usłyszał wybuch. Zaczął poganiać ludzi, żeby uruchamiali ciężarówki. Nadbiegli wartownicy. Dwa pojazdy załadowano, resztę zostawiono, podobnie jak namioty. Urządzenie o dziwnym kształcie, wciąż przykryte brezentem, znajdowało się na pierwszym z samochodów. Obok rzucono rannego kapitana Danielsa. Pilnowali go dwaj mężczyźni z karabinami gotowymi do strzału. Travis polecił ludziom wycofać się do ustalonego punktu spotkania. Sara nie potwierdziła odebrania rozkazu. Godzina 17.00 Obóz dżihadu, północny Irak Osama był wściekły na Irańczyków. Kiedy szalony amerykański pilot uderzył swoim samolotem w górę w stanie Colorado, rakiety nie wybuchły. Jakim sposobem Irańczycy uruchomili któryś z zapalników?! Jedno było pewne. Potężna eksplozja bez wątpienia ściągnie na siebie uwagę. Jedyne, co pozostawało zrobić, to jak najszybciej wycofać się do przyjaznego Iranu. Jeśli pocieszy to teherańskich Ajatollahów, bin Laden może im powiedzieć, że jego irańska eskorta zginęła śmiercią męczeńską. Nie przeszkadzało mu to jednak przeklinać męczenników za zniszczenie amerykańskich rakiet. Godzina 17.20 Obóz zespołu Orzeł Zameldowali się wszyscy; Sara także, jako ostatnia. W chwili wydania rozkazu była najdalej i musiała wspinać się pod górę. Nie wyłączała LOCS aż do momentu, kiedy dołączyła do grona towarzyszy. Zebrali się w zagłębieniu za granią. Miejsce to stanowiło bardzo dobrą naturalną osłonę. „Kameleony" odpoczywały, bo energia będzie potrzebna na dalszą część operacji. Wszyscy przykucnęli wokół Barretta. - Nic ci się nie stało? - zwrócił się do Sary. - Wzywałem cię. - Nie słyszałam. Ściszyłam słuchawki, wchodząc na teren obozu. Nawet bez rozkazu Travisa Greene wiedziała, że w związku z sytuacją w obozie drużyna wycofa się do punktu spotkania, aby ustalić nowy plan. - W jakim stanie jest kapitan Daniels? - spytał Barrett. - Ma paskudną ranę nogi. Nie wiem, czym go trafili, ale... - Kaliber siedem, sześćdziesiąt dwa, długość pięćdziesiąt cztery - odpowiedział DuBois. - Z cekaemu? - zdziwił się Stan. - Z karabinu snajperskiego SVD Dragunow - wyjaśnił Jack. - To ten skurwysyn! - warknął Powczuk. - Wasz snajper? - upewniła się Sara. - Założę się o miesięczną pensję - odezwał się DuBois - że ten facet służył w Specnazie. To widać, słychać i czuć. - Ten gruby, którego zabili, był Rosjaninem - poinformowała Greene. -Był tam jeszcze jeden, który też wyglądał na Rosjanina. Po incydencie bin Laden rozmawiał z nim. To znaczy, zdaje mi się, że to był bin Laden. - Zdaje ci się? - zdziwił się Travis. - Było tam dwóch brodaczy, podobnych jak dwie krople wody. Jakby dwóch bin Ladenów. Nie jestem pewna, czy to był ten prawdziwy. - Ale numer! - mruknął Powczuk i pokręcił głową. - Specnaz. Trzeba zabić tego sukinsyna. - Więc, co z Danielsem? - powtórzył pytanie-Barrett. - Został ranny w łydkę, ale bardzo poważnie. Ma strzaskane kości, stracił mnóstwo krwi, a w ranę wdało się zakażenie, które objęło już znaczną część nogi. Wstrzyknęłam mu silną dawkę antybiotyków i płynów wspomagających funkcje życiowe. Kiedy wychodziłam z namiotu, spał. - Przeżyje? - Jeśli znajdzie się pod moją opieką, tak. Ale nie wiem, co będzie z nogą. Wong milczał. Właśnie widział, jak zabito człowieka. Miał też dość wyobraźni, by wiedzieć, co musiało się stać w miejscu, gdzie leżał wrak F-16. Zdawał sobie sprawę, że zadawanie śmierci stanowi część ich pracy, nie miał jednak tak prostych przekonań jak Stan. Nie potrafił po prostu powiedzieć, że ci a ci ludzie powinni zginąć. Barrett rozłożył mapę. - Tu jesteśmy my - zaczął. - A tu obóz. Tą doliną pójdzie nieprzyjaciel, żeby posuwać się na wschód i dotrzeć do Iranu. To jedyna sensowna trasa. Wskazał kolejny punkt na mapie i upewnił się, że wszyscy patrzą. - W tym miejscu - ciągnął - dolina ostro zakręca. Biegnie tędy koryto okresowej rzeki. Idzie dalej, tutaj i tutaj. A tu znajduje się płaska skalista niecka, nasze założone miejsce startu. - Tutaj ma wylądować Dakota? - zdziwił się Powczuk. - Cholera, nawet Blake nie zdoła posadzić starszego od siebie samolotu na tak kamienistym terenie, a potem ponownie wystartować. - Wezwałem go już - odparł Travis. - Lecą z Jen na spotkanie z nami. - Pozabijamy wrogów i zdobędziemy generator. Dlaczego nie możemy wezwać śmigłowców? Z osłoną myśliwców, na wszelki wypadek. - Śmigłowce i samoloty będą czekały w pogotowiu. Ale Hunter dotrze na miejsce pierwszy, poza tym nie mam zamiaru wzywać śmigłowców, dopóki nie zdobędziemy generatora. Jeszcze jakieś pytania? Pytań nie było. Nawet Powczuk milczał. - Ruszamy - rozkazał Barrett. - Musimy dotrzeć do tego punktu przed nieprzyjacielem. Zaatakujemy od strony południowej, koncentrując się na pierwszej ciężarówce, tej, która wiezie Danielsa i generator. Zabijemy dwóch ludzi, którzy siedzą na platformie, potem zdobędziemy samochód i pojedziemy nim prosto do niecki. Tam wskoczymy na pokład Dakoty. To cały plan. Macie jakieś pytania? Znów nie było pytań. - Do roboty. Sformowali się i ruszyli, bez potrzeby wydawania bardziej szczegółowych rozkazów. Wystarczyły lata mozolnych ćwiczeń. Posuwali się zboczem na wschód, równolegle do doliny, którą podążały dwie ciężarówki bin Ladena. Jack i Stan spierali się, który z nich ma zabić snajpera ze Specnazu. W końcu Travis kazał im się zamknąć i zapadło milczenie. Drużyna nie miała pojęcia o bliskiej obecności pułkownika Harima i garstki jego żołnierzy ani resztki oddziału kurdyjskich partyzantów. Nie wiedzieli też, że Irańczycy pędzili teraz ile sił w nogach, oddalając się od miejsca wybuchu. I że kierowali się do charakterystycznego punktu, w którym dolina zakręcała, a w jednej z jej ścian była przerwa, którą biegło koryto okresowej rzeki, biegnące do skalistej niecki. Dotrą tam od strony zbocza przeciwległego w stosunku do koryta rzeki. Godzina 9.35 Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA - Co tam się, u licha, dzieje? - spytał szef wywiadu, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Na monitorach pojawiła się sekwencja pokazująca kilka ujęć mężczyzny, który wyglądał na Osamę bin Ladena. Sprzeczał się z innym mężczyzną, grubasem w polowym mundurze. Później przekaz się urwał. Kiedy pojawił się znowu, grubas w mundurze leżał twarzą do ziemi i nie poruszał się. Po kolejnej przerwie członkowie Rady Bezpieczeństwa Narodowego zobaczyli, jak z obozu wyjeżdżają dwie ciężarówki. Bin Laden krzyczał coś i machał rękami. Potem przekaz urwał się na dobre. - Nie jestem pewien, czy nam się uda - powiedział doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Właśnie nadszedł meldunek. - Burgess podał mu wydruk. „TFE: Obóz ruszył. Pilot potwierdzony żywy/ciężko ranny. Planujemy zasadzkę i atak. Status powietrznych? Status wyprowadzenia? Odbiór." -Odczytał doradca. - Panowie... - uświadomił sobie, że część osób przy komputerach to kobiety - i panie. Z raportu wynika, że operacja osiągnęła punkt krytyczny. Krótko mówiąc, niedługo wszystko się wyjaśni. Rozległ się gwar. - Proszę wytężyć uwagę, czytać, patrzeć i słuchać, i być gotowym do udzielenia drużynie wszelkiej pomocy, jakiej tylko jesteśmy w stanie udzielić - ciągnął doradca. - W ciągu najbliższych godzin odniesiemy zwycięstwo lub poniesiemy klęskę. Złapał Burgessa za ramię, popatrzył mu w oczy i spytał: - Jaki jest status powietrznych sił uderzeniowych? - Szykują się w Adanie. Uzupełnią paliwo w locie. Miejsce oczekiwania nad granicą Turcji i Iraku osiągną mniej więcej w ciągu mniej więcej godziny. - Kogo wysyłają? - Dywizjon Danielsa, sir. Jego piloci sami się zgłosili. - Mogę sobie wyobrazić. To dobrze. Mąjąsilnąmotywację. A śmigłowce grupy poszukiwawczo-ratunkowej? - Już są w drodze. Także będą musiały tankować, więc dolecą w rejon operacji dopiero za kilka godzin. - A DC-3? Sąjakieś wiadomości? - Potwierdzili start według planu. Od tej pory nic. - Połączcie się z nimi. Upewnijcie się, czy ten stary grat jeszcze leci. Gdybym musiał obstawiać, kto wyprowadzi drużynę z Iraku, postawiłbym na załogę Dakoty. - Tak jest, sir. Godzina 17.50 Przestrzeń powietrzna nad granicą turecko-iracką - Dał się zaskoczyć tylko dlatego, że zobaczył cię nagą - oznajmił Blake. Miał dobry humor. Cieszył się, że skończyła się „aktorska" część misji i teraz pozostawało już tylko latanie. - Nie widział mnie nagiej - uściśliła Jennifer. - Ale myślał, że widział. Na jedno wychodzi. - Zobaczył gumowy kombinezon z oderwaną jedną piersią. To naprawdę nie to samo. - Ja tam nie wiem. - Gdybyś kiedykolwiek widział mnie nagą, wiedziałbyś. - Właśnie tak samo sobie po... Wypowiedź Huntera przerwał satelitarny przekaz z Białego Domu. - Nie ma obawy - zapewnił rozmówcę Blake. - Ich życie jest w moich rękach. Rozdział dwudziesty drugi Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 18.30 Miejsce zasadzki w górach w północnym Iraku Drużyna dotarła do zaplanowanego miejsca zasadzki i zajęła pozycje na południowej ścianie doliny, naprzeciw przerwy w północnej ścianie, gdzie odchodziło koryto okresowej rzeki. Travis polecił Samowi przywołać obraz satelitarny okolicy i zrobić zbliżenie doliny, aby mogli zlokalizować konwój bin Ladena. Okazało się, że wyprzedzili Osamę o cały kilometr. Ciężarówki wciąż przedzierały się przez dno doliny. Trzymały się podnóża północnego zbocza, aby nie grzęznąć w błocie zalegającym środek. Oddział bin Ladena był silny. Oprócz pasażerów ciężarówek i kilku ludzi idących obok, którzy mogli wypychać pojazdy z grząskiego błota, dostrzegli cały pluton mężczyzn uzbrojonych w kałasznikowy. Była także czteroosobowa drużyna idąca przodem, w sporej odległości od samochodów. Na platformie drugiego pojazdu widać było broń. Trudno było ją zidentyfikować na podstawie obrazu z satelity, ale wyglądała na radziecki cekaem 0 symbolu PK. Miał zasięg kilometra i strzelał siedmiuset kulami na sekundę. Każdy z członków zespołu - poza Wongiem - widział już PK w akcji 1 miał do niego uzasadniony respekt. Pluton wyposażony w kałasznikowy, cekaem, a może i inne niespodzianki, które mogły znajdować się w drugim samochodzie, to bardzo poważna siła ognia. Travis obmyślał szczegóły ataku. Nie będą mogli posłużyć się kilkoma środkami pochodzącymi z zewnątrz. Na przykład rakietami samosterującymi, których odpalenia mogli w każdej chwili zażądać od okrętów czy samolotów marynarki. Zasięg rakiety typu cruise przewyższał zasięg bojowego generatora fal, ale trzeba było brać pod uwagę bezpieczeństwo zakładnika, no i własne. Nawet jeśli zdołają zdobyć ciężarówkę z Danielsem i generatorem i dojechać aż do skalistej niecki, trudno będzie oddalić się na tyle, żeby uderzenie rakiety samosterującej było bezpieczne. Barrett chętnie użyłby bomb stworzonych specjalnie dla TALON Force. Stanowiły one głowice rakiet odpalanych z samolotu. Gdy rakieta dotarła nad cel, opadały na spadochronach lub czasem bez. Miejsce upadku wskazywał operator za pomocą laserowego wskaźnika celu. Potem mógł zdalnie odpalić ładunek, z opóźnieniem do trzydziestu sekund. Bomby były różne, w zależności od potrzeby. Najczęściej przydawały się bomby kasetowe, składające się z osiemdziesięciu małych ładunków każda. Taka bomba zabijała wszystkich piechurów i niszczyła lekko opancerzone pojazdy na obszarze wielkości boiska piłkarskiego. Ale rakiety ze zdalnie odpalanymi bombami były przenoszone przez C-17, samolot mógł paść ofiarą bojowego generatora fal. Przede wszystkim zaś tego typu bomba miała zbyt potężną siłę rażenia. Mogliby więc zginąć nie tylko nieprzyjaciele, ale i oni oraz Daniels. Jak na ironię, kolejnym problemem było to, że misja przebiegała zbyt dobrze. Drużyna odnalazła cele - generator, Danielsa, a nawet bin Ladena -w ciągu niecałych osiemnastu godzin od lądowania. Nie było więc wiele czasu na przygotowanie kolejnego zrzutu, nawet gdyby wyeliminować zagrożenie ze strony generatora. Sytuacja sprowadzała się do tego, że zespół musiał zakończyć operację samodzielnie. Jedynym ewentualnym wsparciem mogło być uderzenie z powietrza, jeśli uda im się zdobyć generator i oddalić od nieprzyjaciela na tyle, żeby F-16 z dywizjonu Danielsa mogły zaatakować wroga. Gdy wszyscy znali już przydzielone sobie zadania, pozostawało tylko czekać. Muszą zrobić wszystko sami - i wierzyli, że jest to możliwe. Popatrzyli na siebie, być może po raz ostatni, a potem uruchomili „kameleony" i poznikali. Godzina 18.30 Góry w północnym Iraku Dowódca Irańczyków poganiał swoich ludzi. Miał nadzieję, że nie natkną się na kolejnych wrogów. Oddziały irackich i kurdyjskich partyzantów zostały zdziesiątkowane i jedyne, do czego były w tej chwili zdolne, to opieka nad rannymi i jak najszybsza ucieczka. Najbardziej obawiał się, że bin Laden zostawi go w tyle. Osama dysponował ciężką bronią maszynową, granatnikami rakietowymi, a nawet lekkimi, przenośnymi wyrzutniami rakietowymi. Był w stanie przebić się przez każdego przeciwnika, którego mógł spotkać na drodze do granicy irańskiej. A jego ludzie mieli tylko kałasznikowy i granaty ręczne. Irańczyk wybrał trasę wiodącą do koryta okresowej rzeki. Jeśli dotrą tam przed bin Ladenem, ukryją się i zaczekają. Jeżeli zaś Osama ich wyprzedzi -co będzie widać po świeżych śladach samochodów - podążą za nim doliną. Lepiej jednak nie zachodzić Proroka od tyłu. Jego straż była znana z tego, że najpierw strzela, a dopiero potem zadaje pytania. Irański oficer nie mógł odpędzić od siebie myśli, że gdyby Kurdowie nie wysadzili się niechcący w powietrze, przytrafiłoby się to jemu i jego ludziom. Allah okazał się miłosierny, ale po raz drugi może nie być aż tak łaskawy. Godzina 18.30 W pobliżu zasadzki Ciężarówki przemieszczały się całkiem sprawnie. Mustafa i bin Laden siedzieli w kabinie pierwszej z nich. Kierowcy trzymali się podnóża zbocza. Tylko gdy było zbyt strome, zjeżdżali w dno doliny. Kilka razy koła przebiły wysuszoną górną warstwę błota i zatopiły się aż po osie. Wtedy mężczyźni idący obok samochodów pchali pojazdy. Byli od stóp do głów uwalani błotem. Michaił szczerze podziwiał ich lojalność wobec Saudyjczyka. Jechał w tyle drugiego samochodu. Pod pachą trzymał swój karabin, świeżo oczyszczony. Czterokrotnie zbliżający celownik był zasłonięty z obu stron, aby chronić soczewki przed pyłem i błotem. Rosjanin bacznie obserwował ściany doliny; szukał miejsc, które sam wybrałby na urządzenie zasadzki. W przeciwieństwie do Mustafy Michaił nie wierzył, że wartownik, który zleciał ze skały, po prostu spadł. Nie krzyknął, bo już na górze został zabity, a następnie zrzucony - tylko przez kogo? Snajper podejrzewał, że obóz obserwowali operatorzy amerykańskiej jednostki specjalnej. Daremnie tkwił całą noc w kryjówce, naprzeciw miejsca, gdzie pozostawił radiolatarnię. Ale przecież czuł za sobą czyjąś obecność, kiedy wracał rano do obozu. Nie zobaczył niczego szczególnego, poza drgającym powietrzem. Na szczycie skały, z której spadł wartownik, widać było takie same drgania powietrza. Michaił nie podzielił się swoimi podejrzeniami z bin Ladenem. Jeśli bowiem miał rację, to właśnie on doprowadził nieprzyjaciela do obozu. A bin Laden nie przyjmował żadnych tłumaczeń. I na pewno nie uwierzy w teorię o niewidzialnych amerykańskich komandosach! Michaił już jako chłopiec był zapalonym strzelcem. Przypomniało mu się amerykańskie opowiadanie, które wówczas czytał. Nieustraszony wojownik musiał zmierzyć się ze straszliwą bestią. Miała ona tę właściwość, że była niewidzialna; jedynym znakiem jej obecności było rozsuwanie się wysokiej trawy i pozostawiane na ziemi ślady. Michaił nienawidził tej opowieści, bo na końcu okazało się, że bestia przechytrzyła łowcę. Teraz miał wrażenie, że jest bohaterem podobnej historii. Ale zamierzał dopisać do niej własne, inne zakończenie. Niech bin Laden i jego ludzie będą przynętą dla amerykańskich bestii. On już wiedział, czego ma się spodziewać, i zamierzał zdobyć wymarzone trofeum. Godzina 18.40 Miejsce zasadzki Travis zobaczył wyłaniającą się zza zakrętu przednią straż bin Ladena. Szli i rozglądali się uważnie na wszystkie strony. Już niedługo. Rozmieścił drużynę na skraju dna doliny, naprzeciw błotnistego koryta. Dolina także była pełna błota, ale w jednym miejscu widział wąski pas suchej i w miarę łagodnie nachylonej ziemi. Było oczywiste, że właśnie tędy pojadą samochody. Czekali ukryci za skałami. Uruchomili LOCS, ale chowali się, by zwiększyć bezpieczeństwo. Kiedy minie ich przednia straż, zaatakują samoloty. Jeden z czterech idących przodem nieprzyjaciół minął Travisa w tak małej odległości, że ten mógłby go zabić nożem. Nie poruszył się jednak, wstrzymując na dłuższą chwilę oddech. Po chwili usłyszał odgłos pracujących silników. Dwie ciężarówki jechały wzdłuż północnej ściany doliny. Toczyły się z wysiłkiem po pochyłym podnóżu zbocza. Większa część ludzi bin Ladena szła środkiem doliny, w luźnym szyku, przygotowana na ewentualność ataku. Travis patrzył na zbliżające się pojazdy. W szoferce pierwszej ciężarówki siedziało dwóch mężczyzn, z których każdy mógł być Osamą bin Lade-nem. Z tyłu, pod brezentem, znajdował się bojowy generator fal elektromagnetycznych. Kapitana Danielsa nie było widać, ale Barrett zauważył dwóch mężczyzn, którzy celowali w rannego zakładnika z kałasznikowów. Szybciej, pomyślał, jakby poganiając samochody. Dobra, starczy. Uderzamy. Rozdział dwudziesty trzeci Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 18.45 „Dolina Śmierci", góry w północnym Iraku Irański dowódca dotarł do grzbietu, z którego widać było dolinę, dokładnie w momencie, kiedy samochody bin Ladena pokonywały zakręt. Nie chciał niepotrzebnie zaalarmować straży Osamy, kazał więc swoim ludziom się położyć, a sam sięgnął po nadajnik, żeby zawiadomić bin Ladena o swoim przybyciu. Dzięki Bogu, zdążyliśmy! -pomyślał, mówiąc do mikrofonu. Teraz razem z ludźmi bin Ladena mogli bezpiecznie wrócić do domu. Godzina 18.50 Pole walki Osama bin Laden usłyszał, że z radia, które trzymał Mustafa, odzywa się głos mówiący po persku. Mężczyźni wymienili zdumione spojrzenia. Osama sięgnął po nadajnik. Kątem oka zerknął na dwóch żołnierzy pilnujących Amerykanina. W tym momencie usłyszał stłumione strzały. Żołnierze szarpnęli się gwałtownie i opadli bezwładnie; jeden osunął się na rannego, drugi zleciał z platformy na ziemię. Jednocześnie kierowca wydał nagły krzyk i zniknął. Osama poczuł uginający się materiał siedzenia, najpierw gdy kierowca wylatywał z samochodu, a później, kiedy ktoś czy coś zajmowało jego miejsce. Sięgając po pistolet, zdziwił się, dlaczego Mustafa jeszcze nie strzelił do napastników. Zerknął na niego i - nie zobaczył nikogo więcej. Mustafa nie miał do kogo strzelać. A po chwili osunął się na niego, nieprzytomny. Bin Laden wyskoczył z ciężarówki; właściwie trudno było powiedzieć, czy wyskoczył czy wypadł. Poderwał się błyskawicznie, aby nie stoczyć się pod koła pojazdu. Ciężarówka skręciła ostro w stronę przerwy w ścianie doliny. W kabinie nie było teraz nikogo, a z tyłu - tylko martwy strażnik, który leżał na rannym Amerykaninie. Bin Laden nie wierzył własnym oczom. W samochodzie nie było kierowcy, a poruszał się, jakby ktoś go prowadził. Druga ciężarówka stanęła, silnik zakrztusił się i zgasł. Osama już miał rozkazać kierowcy, by uruchomił silnik i gonił pojazd z generatorem, ale rozległa się stłumiona seria i na przedniej szybie pojazdu pojawił się szereg dziurek, ciągnący się od lewego do prawego słupka. Kierowca i dwaj żołnierze siedzący obok niego opadli bezwładnie. Celowniczego cekaemu zamontowanego na platformie także nie było już widać. Radio, które bin Laden wciąż ściskał w ręku, znowu odezwało się po persku. Spojrzał na główną część swojego oddziału. Wszyscy patrzyli na oddalającą się ciężarówkę, lecz obawiali się strzelać do samochodu wiozącego cenny generator. Poza tym wyglądało na to, że nie ma do kogo strzelać. Stali więc zdumieni, jakby zostali zaatakowani przez duchy, które wyskoczyły nagle z góry. Jack i Stan stali bez ruchu na swoich pozycjach. Dopiero gdy ciężarówka ich mijała, wyciągnęli broń i zabili mężczyzn pilnujących rannego pilota. W tym samym momencie Travis strzelił do kierowcy i wyrzucił go z wozu. Następnie skoczył na jego miejsce i uderzył jednego z możliwych bin Lade-nów pięścią. Arab stracił przytomność. Sara wskoczyła na platformę i położyła się obok martwego strażnika, aby jeszcze bardziej zasłonić rannego. Sam wyciągnął rękę w stronę maski drugiej ciężarówki i uruchomił przypięty do nadgarstka generator fal. Aż pokręcił z niedowierzania głową, bo silnik natychmiast zgasł, tak jak przewidywano. Był to błąd - snajper ze Specnazu zauważył drganie powietrza, gdy Wong kręcił głową. Michaił, znajdujący się kilka metrów w górę stoku, zobaczył, jak giną dwaj ludzie na platformie pierwszego pojazdu, a potem kierowca. Nie słyszał strzałów, ale ani przez moment nie miał wątpliwości, że to atak niewidzialnych amerykańskich komandosów. Odkrył szybko celownik karabinu i jednym płynnym ruchem uniósł broń do oka. Zobaczył drgania powietrza nad platformą pierwszego samochodu i przed drugim z pojazdów. Wycelował i strzelił. Huk odbił się echem od ścian doliny. Stan złapał Sama za kołnierz i pociągnął w stronę pierwszej ciężarówki. Po unieruchomieniu drugiego pojazdu Wong miał wskoczyć do pierwszego i zmienić Travisa za kierownicą. Barrett mógłby dzięki temu osłaniać Powczuka, który w tym czasie powinien pozabijać ludzi jadących w drugim samochodzie, a potem pobiec do pierwszego. Wong potrafił prowadzić równie dobrze jak pozostali, ale Travis był bez wątpienia bieglejszy w strzelaniu. Sam potoczył się po ziemi w stronę samochodu z Travisem. Stan otworzył ogień i jedną długą serią zabił celowniczego cekaemu i trzech nieprzyjaciół siedzących z przodu. Chciał przełączyć XM-29 na granatnik, żeby zniszczyć ciężarówkę, kiedy trafiła go kula z karabinu Michaiła. - Jack! - krzyknął. Poczuł, że wypełniają się uciskowe pęcherze powietrzne w jego kombinezonie, aby powstrzymać upływ krwi z rany. Sensory biomedyczne zdiagnozują jego stan w ciągu kilku sekund i system wstrzyknie mu środki przeciwbólowe i przeciwzapalne. DuBois, który pędził ku pierwszemu samochodowi, zatrzymał się i zawrócił. Zobaczył dzięki hełmowi zarys ciała Powczuka, leżącego w błocie przed drugim z pojazdów. Skoczył do niego. - To ten skurwysyn ze Specnazu! - syknął Stan, kiedy Jack podniósł go z ziemi. - Na sto procent! Michaił strzelał dalej, pewien, że przynajmniej raz trafił. Znał odgłos kuli trafiającej w ciało i usłyszał go. Przed unieruchomionym pojazdem wciąż dostrzegał drgania powietrza, ale musiał poprawić pozycję, żeby oddać celny strzał. Spostrzegł nowe migotanie. Musiało oznaczać kolejnego lub kolejnych Amerykanów, biegnących za pierwszą ciężarówką. Częściowo odgadywał, gdzie są, lecz czuł, że jest w stanie ich trafić. Z tyłu drugiego samochodu zeskoczyło dwóch strażników bin Ladena. Pobiegli w stronę swojego Proroka. Zasłonili na chwilę snajperowi pole ostrzału, ale Michaił nie przejmował się nimi i dalej pociągał za spust. Zastrzelił obu. Opróżnił cały magazynek. Ostatnią kulę posłał w stronę oddalającego się pojazdu. - Cholerny ruski sukinsyn! - stęknął do hełmu Jack, dźwigając na plecach Powczuka. - Zaczekaj, szefie. Trafił Stana. Travis przekazał właśnie kierownicę Wongowi i biegł na pozycję strzelecką. Kazał Samowi zatrzymać ciężarówkę. Wong wcisnął hamulec i pojazd zatrzymał się, rozbryzgując błoto na boki. Barrett wyśledził wzrokiem Rosjanina, usłyszawszy jego ostatni wystrzał. Kula przeleciała parę centymetrów od jego głowy. Otworzył ogień z XM-29. Jednak Rosjanin skoczył w ostatniej chwili za unieruchomioną ciężarówkę. - Cholera! - Dostałeś go? - spytał DuBois, doniósłszy Stana do pojazdu, którym kierował Wong. - Schował się. - A niech to! Barrett przełączył broń na granatnik i odpalił jeden z czterech pocisków. Trafił obok tyłu ciężarówki, ale nie wiedział, czy zabił snajpera czy nie. - Gaz do dechy, Sam! - rozkazał. - Uciekajcie! Bin Laden zobaczył, że Michaił trafił dwóch jego strażników. Nie przejął się tym za bardzo. Dobrze, że chociaż Rosjanin otworzył ogień. Osama nie posiadał się z wściekłości. Wrzeszczał na swoich ludzi, żeby także strzelali, nie przejmując się generatorem. Pokazał na pierwszy samochód, który tymczasem się zatrzymał. - Zabijcie ich! Zabijcie! - wołał. - Strzelajcie, psy! Zbliżył do ust nadajnik i wykrzyknął imię dowódcy Irańczyków. - Jesteście tam?! Zmartwychwstaliście?! - spytał. - Jesteśmy, Proroku. Wciąż żyjemy. - Więc otwórzcie ogień do tej ciężarówki! - rozkazał. Po chwili sprecyzował: - Do pierwszej ciężarówki, tej z rosyjską maszyną! Zrozumiałeś? - Tak, Proroku. Ale możemy trafić maszynę! - Strzelaj, irański głupku! Po co nam maszyna, skoro ją zabierają! Irańczycy zaczęli ostrzeliwać odjeżdżający samochód i jego ładunek. Strażnicy bin Ladena otrząsnęli się wreszcie z pierwszego szoku i także otworzyli ogień do ciężarówki wiozącej generator. Kule tłukły w błoto z takim natężeniem, że pasażerowie samochodu słyszeli je niczym przeciągły grzmot. Obie odporne na przestrzelenie opony z prawej strony zostały przedziurawione, ale nie rozpadły się, przynajmniej na razie. Travis wycelował i odpowiedział ogniem. Strzelał krótkimi, trzynabojowymi seriami, dwukrotnie odpalił granaty. Jack, oddawszy rannego Stana w ręce Sary, dołączył po chwili, do dowódcy. Ciężarówka osłaniała ich trochę przed ogniem straży bin Ladena, ale nie przed kulami Irańczyków, którzy strzelali z góry. Jedna z kul trafiła Sarę. Travis zachwiał się, kiedy inna kula trafiła w jego hełm pod ostrym kątem. Usłyszał narastający gwizd w słuchawkach - system łączności został uszkodzony. Wyłączył go więc szybko i popatrzył po sobie. Stwierdził z ulgą, że wciąż jest niewidzialny. LOCS działał. Travis i Jack podzielili się celami - Barrett skoncentrował się na oddziale, który szedł z bin Ladenem, a DuBois strzelał do nieprzyjaciół atakujących z góry. Dwukrotnie posłał ku nim granaty. Zdawało się, że minęła cała wieczność, zanim dotarli do wyschniętego rzecznego koryta. Barret spojrzał na krętą drogę biegnącą w dół długiego, łagodnego stoku. W dużej odległości widać było zakręt u podnóża wzgórz i kępę karłowatej roślinności na skraju skalistej niecki. Mogli skierować się ku niecce na przełaj, ale skalne ściany i zygzakowaty kształt koryta dawały znaczącą osłonę. Bin Laden na pewno ruszy za nimi, nawet jeśli nie zdoła uruchomić drugiego samochodu. Powczuk został trafiony, zanim zniszczył znajdujący się w ciężarówce skład pocisków. Nie można było jednak nic na to poradzić. Travis skoncentrował się na rannych. Bin Laden opanował się i zaczął szybko wydawać rozkazy. Podzielił oddział na dwie grupy. Pierwsza miała ścigać ciężarówkę z napastnikami piechotą. Mieli nie tracić pojazdu z oczu i meldować o jego pozycji. Drugiej grupie kazał rozładować drugi pojazd. Były tam rosyjskie ceka-emy o zasięgu do jednego kilometra, granatniki, a nawet odpalane z ramienia rakiety przeciwlotnicze SA-7. Osama unicestwi dziwne diabły, nawet jeśli zniszczy przy tym maszynę Preckiego. Musiał być jakiś inny Rosjanin, który zna sekret tego urządzenia i potrzebuje pieniędzy. Bin Laden odnajdzie go, jeśli będzie musiał. Trzem ludziom kazał zawrócić do obozu i sprowadzić pozostawione tam pojazdy. Zabitymi i umierającymi na dnie doliny nie przejmował się. Wszystko działo się z woli Allaha, a ofiary ataku zginęły jako męczennicy dżihadu, świętej wojny. Rozdział dwudziesty czwarty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 10.50 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA To była najbardziej niesamowita akcja, jaką widziałem - przyznał komandor Greeley, kręcąc głową. - Nawet nie jestem pewien, co właściwie widziałem. - Niech pan o to nie pyta! - ostrzegł Burgess, unosząc ręce. - Ja nie wiem, a gdybym wiedział, nie mógłbym panu powiedzieć. - Chciałbym kiedyś poznać tych chłopców - ciągnął komandor. - Możecie mi zawiązać oczy; chciałbym tylko uścisnąć im ręce. Siedzący przy drugim stole doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego zadzwonił do Gabinetu Owalnego. - Panie prezydencie, drużyna odbiła pilota oraz generator fal - powiadomił. Nie było słychać, co odpowiada prezydent. - Zgadza się, sir. Nasi ludzie mają zarówno kapitana Danielsa, jak i tajną broń wroga. Nie, nie musieli jej niszczyć. Odebrali ją nieprzyjacielowi. Tak, sir, wygląda na bin Ladena. Porwali jednego z nich. Doradca słuchał chwilę. - Mówię ,jednego z nich", sir, ponieważ wśród nieprzyjaciół znajdowało się dwóch identycznych mężczyzn wyglądających na bin Ladena. Nasi ludzie pojmali jednego z nich. Nie, sir, w tym momencie nie możemy być pewni, czy to ten prawdziwy. Doradca słuchał chwilę dłużej. - To byłoby przedwczesne, sir. Rozumie pan, panie prezydencie, nasza drużyna jeszcze nie wydostała się z rejonu akcji. Jak na pewno pan wie, ewakuacja oddziału specjalnego to często najbardziej ryzykowna część operacji. Tak jest, sir. Słuchał znowu. - Ma pan całkowitą rację, sir. Przejąwszy bojowy generator fal elektromagnetycznych, możemy znowu wysłać tam samoloty. I już to robimy, panie prezydencie. W tej chwili do rejonu operacji kierują się powietrzne siły uderzeniowe oraz śmigłowce. Prezydent musiał spytać o czas. - Uderzenie z powietrza nastąpi za niecałą godzinę. Natomiast śmigłowce musiały lecieć całą drogę aż z... tak, sir, rozumiem. W każdym razie śmigłowce szybko tam nie dolecą. Najlepiej dalej polegać na DC-3. Prezydent musiał nie rozumieć, dlaczego. - To stary samolot, nie ma na pokładzie komputerów, więc generator fal nie powinien mu zaszkodzić. Wiem, że nie ma już zagrożenia ze strony generatora, ale nie mogliśmy założyć tego z góry. Tak, sir, to jest Dakota, stary C-47, a właściwie model cywilny, DC-3. Ma dwa śmigłowe silniki. Taki sam, jaki zwisa z sufitu Muzeum Lotnictwa i Astronautyki. Wyposażyliśmy go jednak w system LANTRIN. To skrótowa nazwa systemu do nawigacji w nocy i w trudnych warunkach atmosferycznych. Oczywiście, sir, będę pana informował. Doradca do spraw bezpieczeństwa odłożył słuchawkę, rozejrzał się i skwitował: - Chyba dobrze mi poszło. Godzina 18.55 Wyschnięte koryto odchodzące od „Doliny Śmierci", północny Irak Doradca do spraw bezpieczeństwa dysponował odczytami w czasie rzeczywistym stanu zdrowia członków drużyny. Wiedział, że dwóch z nich jest rannych. A zanim zaczną martwić się o ewakuację, mieli jeszcze długą drogę do pokonania. Najpierw musieli unieszkodliwić jeńca. Jack i Travis związali Mustafie ręce, a Sara zrobiła mu zastrzyk z morfiny, żeby chwilowo był nieprzytomny. Później wszyscy powyłączali LOCS, aby ocenić rany. Kula snajpera trafiła Stana wysoko w prawą pierś. Przeciwodłamkowy materiał kombinezonu zapobiegł pełnej penetracji ciała, ale Powczuk miał złamany obojczyk oraz uszkodzony staw ramieniowy i całkowicie stracił czucie w ręce. Sara podejrzewała także krwotok wewnętrzny, co groziło zapadem prawego płuca. Była jednak prawie pewna, że Stan powróci do zdrowia, jeżeli, rzecz jasna, wydostaną się z Iraku w jednym kawałku. Był za to całkowicie wyeliminowany z walki. Własną ranę oceniła jako lekką; kula drasnęła ją w - jak to opisała -„górną część uda od strony grzbietu". - Dostałaś w tyłek! - skwitował ze śmiechem Jack. - Po prostu! Sarę także ocalił kombinezon. Została trafiona, gdy osłaniała ciałem Danielsa. Kula, wystrzelona prawdopodobnie z góry, ze skał, nie wyrządziła jej większej krzywdy. Układy kombinezonu zatamowały krwotok i zrobiły odpowiednie zastrzyki. Greene stwierdziła, że może walczyć, choć na razie nie nadaje się do biegów maratońskich. - Będziesz miała niezwykle interesującą bliznę - wysunął przypuszczenie DuBois. - Nigdy jej nie zobaczysz! - Może zrobisz sobie tatuaż, żeby ją zakryć. - Co z Danielsem? - spytał Barrett. Zbadawszy Powczuka, Sara zajęła się pilotem. Nad swoją raną dłużej się nie zastanawiała. - Wygląda na to, że zastrzyki, które zrobiłam mu w obozie, pomogły -stwierdziła po chwili. - Gorączka mu spadła i znacznie swobodniej oddycha. Ale ciśnienie krwi jest bardzo niskie i nie podoba mi się stan jego nogi. Muszę się nim zająć, a nie da się tego zrobić na tej ciężarówce. - Niedługo będziemy na miejscu - pocieszył ją Travis. Sam jednak nie był przekonany do tego, co powiedział. Odjechali od nieprzyjaciela na odległość mniejszą, niż by chciał, a dobrze wiedział, co oznacza odgłos dobiegający od podwozia. - Co tak hałasuje? - spytał Sam. - Mamy podziurawione opony - odparł Barrett. - Nie przejmuj się, prowadź dalej. Jednak Jack nachylił się, żeby przyjrzeć się oponom. Podniósł się zaniepokojony. - Zdaje się, że przebili nam zbiornik paliwa - oznajmił. - Wycieka silnym strumieniem. Godzina 19.00 Pododdział, który bin Laden posłał przodem, składał się z twardych mężczyzn przyzwyczajonych do szybkiego marszu po trudnym terenie. Szli na wprost, obserwując z góry wijące się koryto i skalistą nieckę w oddali. Nie spuszczali z oczu porwanego samochodu. Niosący radio ponaglił tych, którzy szli z tyłu, dźwigając ciężką broń. Widać było, że na terenie niecki nic nie ma. Diabły, które zdobyły ciężarówkę, jechały donikąd. Godzina 19.05 Skalista niecka - Próbujesz wywołać Blake'a? - upewnił się Jack. - Tak, ale na razie nic z tego. Może nadlatuje, a może nie. - wzruszył ramionami. Uruchomił na nowo łączność. System działał już dobrze; wbudowany układ diagnostyczny odnalazł i zlikwidował źródło sprzężenia. - Wysłali samoloty, ale nie wiem, kiedy tu dotrą. Jeżeli Hunterowi się nie uda, będziemy musieli wytrzymać aż do przylotu śmigłowców. - Jasne. Aż nas wszystkich wybiją- mruknął DuBois. Paliwo skończyło się pięćdziesiąt metrów przed krawędzią niecki. Widać już było płaską, skalistą przestrzeń. Barret i DuBois spróbowali podnieść generator fal. Dał się dźwignąć, ale był za ciężki, żeby zanieść go na teren niecki. Travis polecił więc Samowi wysiąść, a Sarze zająć jego miejsce, koło nieprzytomnego jeńca. Barrett, Jack i Wong stanęli za ciężarówką i naparli na nią. - Przynajmniej nie ma tu błota - zauważył Sam. - Tak trzymaj! - mruknął DuBois. - Zawsze dostrzegasz jasne strony sytuacji. Jak nasza doktor. Greene usłyszała, że o niej mówią. Pomyślała, iż mężczyźni są źli, że ona sobie jedzie, podczas gdy oni pchają. Wysiadła więc i także zaczęła pchać. Ustawiła się z boku i unosząc się na palcach, sięgała prawą ręką do kierownicy, aby ciężarówka nie pojechała w bok. - Wskakuj z powrotem, Saro! - polecił Travis. - Wsiadaj, wsiadaj. Zaraz znowu dostaniesz krwotoku! - dodał DuBois. - Kombinezon go powstrzyma. - Pchajcie plecami, zapierając się nogami w przeciwną stronę! - odezwał się nagle leżący na platformie Stan. - Nie zmuszajcie mnie, żebym złaził i pokazywał wam, jak. - Chyba te zastrzyki działają- skomentował Barrett. - Dlaczego tak myślisz? - odparł Jack. - Przecież on zawsze tak się zachowuje. Ludzie, których bin Laden posłał po pozostałe ciężarówki, odnaleźli w pobliżu opuszczonego obozu inne obniżenie doliny, którym dało się z niej wyjechać. Pomknęli po długim zboczu i dalej, w kierunku, w którym udały się amerykańskie diabły. Zrównali się z piechurami dźwigającymi ciężką broń. Ci zaczęli wołać i po chwili ładowali już cały arsenał na samochody. Bin Laden wsiadł do jednego z pojazdów i wszyscy ruszyli ku idącym przodem. Godzina 19.10 Travis i Jack ciężko opadli na kolana. Dopięli swego, chociaż z najwyższym wysiłkiem. Po chwili Barret wstał i powiedział: - Musimy zapchać tę skrzynię w miejsce, gdzie jest na tyle płasko, żeby Hunter mógł wylądować. I tak będzie musiał do nas podjechać, jeśli mamy załadować generator na samolot. - Hunter się nie pojawi - odezwał się Stan. - A jeśli nawet tu doleci, rozwali swoje stare pudło na kawałki, próbując je posadzić na tym rumowisku! - Przestań, stary! Gadasz, jakbyś był pijany - mruknął Jack. - Akurat! Mówię ci, zabiorą nas stąd śmigłowce. Będę tu tkwił i czekał na nie. - Jeśli się nie zamkniesz, zrzucę cię z tej ciężarówki i zostawię, żebyś poczekał sobie na pasażerskiego jumbo-j eta. - Dość tego, chłopcy! - zakończył sprzeczkę Travis. - Do roboty, Jack. W tej chwili rozległ się odgłos nadlatującego pocisku - granatu rakietowego wystrzelonego z jednego z granatników bin Ladena. Operatorzy zareagowali odruchowo, tak jak ich szkolono. Padli na ziemię, korzystając z osłony, jaką dawała ciężarówka. Sara zdążyła wspiąć się na platformę i ponownie zasłoniła ciałem Danielsa. Granat minął ich i eksplodował z hałasem w bezpiecznej odległości. Zanim opadł kurz, rozległo się gdakanie cekaemu i wycie potężnych kul. - Strzelają za krótko - skomentował Travis, podnosząc się. - Poprawią się - zapewnił Jack. - Ufam w ich umiejętności. - Przydałaby się nam jakaś artyleria - zauważył Sam. - Przydałoby się to uderzenie z powietrza - stwierdził Travis. - Albo Blake i jego Dakota - dodał DuBois. - Wszystko jedno, kto nadleci pierwszy. Barrett polecił znowu włączyć LOCS. Pozostaną niewidzialni aż do czasu opuszczenia terenu lub do chwili, gdy w akumulatorach skończy się zapas energii, co nastąpiłoby za dwie, trzy godziny. Trzej mężczyźni naparli znów z całych sił na ciężarówkę i nie ustawali, dopóki nie znaleźli się na płaskiej części niecki, gdzie głazy były znacznie mniejsze - tylko kilka z nich osiągało wysokość człowieka. - To tyle - skwitował Travis. - Czy tu mamy czekać? - upewnił się Sam. - Nie mamy innego wyjścia - odpowiedział Jack. - Stąd nie ma dokąd uciekać. Godzina 19.12 Przestrzeń powietrzna nad południową Turcją - Dowódca Lotu Cios do Niecki. Dywizjon F-16 wylatywał właśnie z Turcji, mknąc z prędkością ponad dwóch tysięcy kilometrów na godzinę. Dowódca był zdenerwowany, bo tankowanie zajęło więcej czasu, niżby chciał. - Nadawaj, dowódco Ciosu. Odpowiedź została przekazana przez satelitę na specjalnej, uprzywilejowanej częstotliwości. Doświadczony pilot dowodzący dywizjonem Danielsa usłyszał w tle odgłosy strzałów i eksplozję. - Dowódca Lotu Cios do Niecki, zbliżamy się do was. Czy możecie potwierdzić, żebyśmy się zniżyli? - Potwierdzam. Przejęliśmy źródło dotychczasowych problemów. - Zrozumiałem. Dowódca opuścił dziób F-16; pozostali poszli w jego ślady. - Niecka do dowódcy Ciosu. - Mów. - Mamy waszego chłopca. Wygląda nie najgorzej, biorąc pod uwagę przez co przeszedł. - Niech was Bóg błogosławi! - Na częstotliwości taktycznej rozległy się radosne okrzyki kolegów Danielsa. Dowódca nie napominał ich za nie potrzebne zakłócanie rozmowy. - Czy możecie teraz powiedzieć, kogo mam} tam na dole pozabijać? Travis podał oficerowi współrzędne i opisał cele. Powiedział, że użyje laserowych wskaźników celów, jeśli jeszcze będą w stanie, kiedy myśliwce dotrą na miejsce. Oddział bin Ladena skupił się niemal w całości na wzgórzu, skąd widać było błyski z luf co najmniej dwóch cekaemów oraz od wystrzałów z granatników. Barrett wiedział jednak, że po zapadnięciu ciemności nieprzyjaciel się rozproszy, aby zajść jego drużynę z obu stron i wziąć w krzyżowy ogień. Korzystnym elementem położenia zespołu było to, że na białym dnie niecki mogli widzieć wrogów nawet nieuzbrojonym okiem. Zasięg granatników bin Ladena wynosił trzysta metrów, a znajdowali się przynajmniej czterysta metrów od nieprzyjaciela. Ale cekaemy miały zasięg kilometra i pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy celowniczowie zaczną trafiać tam, gdzie chcieli. Poza tym wkrótce zrobi się ciemno i wrogowie wysypią się odważnie na białą skałę. A jest ich za dużo i zbyt dużą siłą ognia dysponują. Słońce znikało już za horyzontem. Travis spróbował oszacować, ile czasu jeszcze wytrzymają, i doszedł do wniosku, że myśliwce przybędą za późno. - Niecka do Lotu Cios - nadał. - Mów, Niecka. - Podam wam także nasze współrzędne. Na wypadek, gdybyśmy nie nadawali, kiedy dolecicie. - Potwierdzam, Niecka. Barrett przypuszczał, że lotnik zrozumiał, co miał na myśli, chciał jednak mieć pewność. Powiedział więc: - Dowódco Lotu Cios, wyjaśniam, o co mi chodzi. Jeśli nie dotrzecie tu, zanim zginiemy, pozabijajcie zwycięzców tańczących na naszych szczątkach. - Potwierdzam. Obiecuję ci to, Niecka. Rozdział dwudziesty piąty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 11.50 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA Czas im się kończy - szepnął Greeley. - Myśliwce nie zdążą. - Chyba nie - odpowiedział Burgess. - Zabraknie kilku minut. - Mniej więcej pięciu - ocenił komandor. Burgess popatrzył na monitory. Na obrazie z satelity widać było na białym tle niecki wydłużające się z każdą sekundą cienie. Nastąpił błysk w sąsiedztwie ciężarówki - to eksplodował kolejny granat o napędzie rakietowym. Ludzie bin Ladena zbliżali się. Operatorzy musieli znaleźć jakiś sposób na oddalenie się tak, żeby nie zostało to zauważone. Ludzie prezydenta milczeli. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego oparł się o stół i zakryi twarz dłońmi. A już prawie się udało, myślał. Już prawie. Godzina 11.50 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA Mac nerwowo bębnił palcami w stół, obserwując scenę rozgrywającą się na monitorach. Obraz i dźwięk przekazywano z Białego Domu z kilkusekundowym opóźnieniem. Gdzie oni są? - myślał. Gdzie śmigłowce, które mają ich zabrać, i myśliwce, które zaatakują strzelających nieprzyjaciół? Gdzie nasze lotnictwo? - Chryste! - powiedział na głos, gdy cień objął ciężarówkę i operatorów, których nie widział. - A niech to! Powtarzała się sytuacja z 1980 roku. Baza Pustynia Jeden. Godzina 19.50 Skalista niecka Ryk silników samolotu dał się słyszeć dopiero, gdy ucichła eksplozja granatu. Z początku operatorzy myśleli, że nadlatuje kolejny granat. Ale Stan podniósł wzrok i zobaczył, że nad jego głową przelatuje coś dużego. - Co to było?! - wrzasnął. - Hej, zobaczcie! Co to było?! - Nasz tramwaj do domu - odparł Jack. - Co teraz myślisz o Hunterze? - Myślę, że jeszcze nie wylądował - mruknął Powczuk. Travis wystrzelił zieloną flarę; był to sygnał lądowania dla Blake'a. Potem rzucił swój ostatni granat w stronę tłoczących się już na krawędzi niecki postaci. Po chwili rozległ się stamtąd przeraźliwy krzyk. - Masz więcej flar? - spytał DuBois. - Mam, a co? - Wystrzel je na nich. Nie będą nas widzieć w ciemności, kiedy Hunter tu podkołuje. - Dobry pomysł. - Ale jedną zostaw. - Po co? - Chcę zastrzelić tego sukinsyna ze Specnazu. - Szukał go wzrokiem, odkąd znaleźli się na terenie niecki, i zdawało mu się, że go dostrzegł. - Nie uda ci się odróżnić go od innych - skwitował Barrett. - Założymy się? Na pewno nie przepuści ostatniej okazji, żeby do nas postrzelać. - Uparty gość - mruknął Travis. - I co, nie mówiłem? - odezwał się Hunter z uśmiechem. Skoro nie zdołał oszołomić Jen urokiem osobistym, może zrobi na niej wrażenie poziomem pilotowania. - Prosto jak po sznurku. - Jeszcze nie wylądowałeś - zauważyła Olsen. - Dziewczyno, kiedy ty wreszcie mi zaufasz? Położył maszynę na skrzydło i zawrócił, a potem podszedł do lądowania. Dostrzegł w oddali zieloną flarę i jakiś pojazd, który wydobyła z ciemności. - Zobacz, chłopcy wzięli stopa - skomentował. Od czasu ostatniego wezwania przez Gabinet Wojenny był pozbawiony dopływu bieżących informacji, bo zepsuł się nadajnik satelitarny. Może sam był temu winien, bo w pośpiechu czegoś nie dokręcił. Nieważne. Za chwilę będzie rozmawiał ze swoimi towarzyszami osobiście. Zresztą i tak by tu przyleciał, niezależnie od tego, co usłyszałby przez satelitę. Dakota uderzyła twardo w podłoże, zaczepiając o spory głaz. Odbiła się, ale potem usiadła na ziemi bez większych kłopotów. Barrett zaczął wystrzeliwać kolejne flary, kierując je na prawo od DC-3, gdzie znajdowało się niewielkie wzniesienie. Niecka została na tyle oświetlona, że Blake był w stanie zobaczyć, co znajduje się przed samolotem. Pokołował do ciężarówki i zahamował gwałtownie, skręcając tak, żeby drzwi Dakoty znalazły się jak najbliżej pojazdu. Nie wyłączył silników. Jen otworzyła drzwi. - Potrzebna mi pomoc! - zawołała z ziemi Sara. Olsen opuściła schodki i zbiegła na dół. Przejęła oszołomionego Stana, odebrawszy mu najpierw karabin, żeby przypadkiem nie wystrzelił. Zarzuciła sobie na ramię jego zdrową rękę i wciągnęła go po schodkach na pokład, a następnie usadowiła na jednym z foteli. Sara była następną osobą, która znalazła się w samolocie. Dźwigała rannego kapitana Danielsa. Potem pojawili się Travis, Jack i Sam, stękając pod ciężarem czegoś, co było przykryte brezentem. Z daleka śmigały ku nim pociski smugowe. Kule siekły kredowe podłoże. Jennifer zmrużyła oczy, kiedy usłyszała, że kilka z nich przebija kadłub samolotu. Travis i Sam wnieśli na pokład Dakoty związanego i zakneblowanego człowieka. Położyli go na podłodze kabiny. - Gdzie Jack? - spytała Olsen. - Zaraz dołączy. Ruszajmy. Jen przekazała polecenie Hunterowi i DC-3 zaczął się toczyć. Barrett zbiegł po schodkach na zewnątrz z przygotowaną ostatnią flarą. - Gotów, Jack? - spytał. - Urodziłem się gotów, szefie. Michaił zobaczył wystrzelone szybko jedna po drugiej flary. Wspięły się w niebo, kierując się ku niewysokiemu wzgórzu, z którego Arabowie zalewali Amerykanów ogniem z cekaemów i granatników. Michaił nie znajdował się tam, gdzie pozostali. Był samotnym myśliwym i znalazł sobie własne stanowisko. Przyklęknął na małym wzgórku, na zachód od muzułmanów. Przez cały czas obserwował pozycję nieprzyjaciela, ale dotąd nie oddał ani jednego strzału. Był zawodowcem ze Specnazu i liczył oddawane strzały, a nie zasypywał teren kulami, niczym strażak lejący wodę z węża. Flary utrudniały obserwację samolotu kołującego ku ciężarówce. Michaił nie widział szczegółów maszyny nawet przez swój celownik. Czekał więc, aż flary pogasną. Usłyszał, że silniki samolotu zwiększają obroty. Rozpoznał w nim Li-2, stary amerykański transportowiec o dwóch śmigłach, z czasów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Po wojnie latali nimi do Berlina, przypomniał sobie. A teraz zamierzali zabrać Dakotą-jak Amerykanie nazywali swój samolot - zbudowany przez Preckiego generator. - Nie uda się wam, chyba że macie zapasowego pilota - mruknął i złożył się do strzału. Flary dogasały, widział wyraźnie dziób Li-2. Patrząc przez celownik, z łatwością wycelował w okno kabiny. Dzięki wzmacniającemu słabe światło układowi widział nawet twarz pilota - zadowolonego z siebie amerykańskiego przystojniaka o blond włosach. Wycelował w nią i zaczął powoli naciskać spust. Nagle błysnęła jeszcze jedna flara, która oślepiła go przez celownik. Przeklinając, opuścił karabin o parę centymetrów i osłonił oczy lewą ręką. Nie usłyszał krótkiej, trzynabojowej serii oddanej z broni z tłumikiem. I nie wiedział, że umiera, dopóki nie odczuł trzech uderzeń w pierś, jak gdyby ktoś energicznie dźgnął go parokrotnie palcem. - To za Danielsa i Stana, towarzyszu ze Specnazu - mruknął Jack. Nie było czasu na okazywanie zadowolenia. Dakota zaraz wystartuje i na pewno nie zaczeka. DuBois odwrócił się i ruszył pędem w stronę otwartych wciąż drzwi kołującego samolotu. Słyszał za sobą strzały; wokół padały pociski. Nie-przyjaciele nie widzieli go, bo wciąż pracował LOCS, strzelali jednak w samolot. Travis stał już w drzwiach. Wyciągnął rękę. - Biegnij, stary! Dasz radę! - zawołał. Tak myślałem, ale skoro zawołałeś, to znaczy, że masz wątpliwości, ocenił DuBois. Barrett schwycił jego dłoń; w tym momencie gdzieś za plecami Jacka eksplodował kolejny granat, którego podmuch popchnął go w górę. Barrett pociągnął, DuBois odbił się i po chwili znalazł się w kabinie DC-3, lądując twardo na podłodze. - Nic ci nie jest? - spytał Barret, przekrzykując łoskot silników i wybuchów. - Jasne, że nie! - odparł zdyszany DuBois. - Gimnastykuję się tylko. - Powiedz mi - rzekł Travis, zatrzaskując drzwi Dakoty - skąd wiedziałeś, gdzie będzie Rosjanin? DuBois nie musiał zastanawiać się nad odpowiedzią. - Był tam, gdzie ja bym był. Bin Laden przeklinał wszystkich - Amerykanów, Irańczyków, swoją własną gwardię, a nawet biednego Mustafę. - Wy żałosne psy! - krzyczał. - Dałem wam broń godną armii, a wy nie potraficie zabić amerykańskich diabłów! Jednak opanował się znowu. Jeszcze się nie skończyło. - SA-7! - zawołał. - Odpalajcie SA-7! Chodziło o rosyjskie rakiety przeciwlotnicze, odpalane z lekkich, naramiennych wyrzutni. Każdą z wyrzutni przenosił wyszkolony w jej obsłudze wierny sługa Proroka. Ale pierwszy z nich zbyt szybko chciał spełnić swój obowiązek. Wypuścił rakietę w chwili, kiedy DC-3 zaczął odjeżdżać od zniszczonej ciężarówki. Układ naprowadzania na podczerwień wykrył ciepło silników samolotu i zasygnalizował dźwiękiem, że rakieta jest gotowa. Arab pociągnął za spust i rakieta pomknęła w powietrzu. Pokonawszy spory odcinek, eksplodowała między skałami. Minimalny zasięg SA-7 wynosił bowiem osiemset metrów. Rakieta została odpalona ze zbyt małej odległości. Nie zdążyła na dobre się rozpędzić, aby skierować się na cel. Człowiek obsługujący drugą wyrzutnię miał trudności z wycelowaniem. Sygnał potwierdzenia nie odzywał się. Gazy wylotowe z silników starej Dakoty nie były tak gorące jak te, które wydobywają się z dyszy odrzutowca. Arab jednak obawiał się, że samolot za bardzo się oddali, i także wystrzelił. Rakieta poleciała za bardzo w bok. Wybuchła w pewnej odległości od samolotu; jego ogon zakołysał się. Muzułmanie wydali już okrzyk radości, sądząc, że zniszczyli niewiernych. Lecz pilot ustabilizował przeklętą maszynę. Samolot przyspieszył, oderwał się od ziemi i wzniósł w niebo. Arab, który trzymał na ramieniu ostatnią z wyrzutni, poczuł na drugim ramieniu rękę Allaha. W rzeczywistości była to tylko dłoń bin Ladena, jednak dla niego była to niewielka różnica. Poczekał, aż samolot wzniesie się na tyle, aby pokonać otaczające nieckę góry. Kiedy silniki DC-3 pracowały z maksymalnym wysiłkiem, rakieta wydała sygnał potwierdzający wyszukanie celu. Celowniczy zmówił krótką modlitwę i pociągnął za spust. Arabowie wstrzymali oddechy, tymczasem rakieta z kilogramową głowicą pomknęła ku wrogom. Podleciała do samolotu i wybuchła. Mężczyźni wydali donośny okrzyk radości. Trafili! Allah jest wielki! Trafili niewiernych ostatnią rakietą! Z ich perspektywy rzeczywiście wyglądało, jakby Dakota została zniszczona, jednak rakieta minęła kadłub i wybuchła, uderzywszy w lewe skrzydło. Głowica urwała kawałek poszycia, ale stary DC-3 miał wyjątkowo dobre właściwości lotne. Zachybotał się i dalej utrzymywał się w powietrzu. Stojący na pagórku żołnierze dżihadu byli oszołomieni i przerażeni. Samolot z amerykańskimi diabłami nie chciał spaść! Osama bin Laden wpadł w taką wściekłość, że nie był nawet w stanie mówić. Godzina 20.30 Przestrzeń powietrzna nad północnym Irakiem - Dostaliśmy! - krzyknęła Jen, gdy eksplozja wstrząsnęła samolotem. - Tylko nas drasnęło! - mruknął Hunter przez zaciśnięte zęby, walcząc ze sterami. - Nic nam nie jest. Wyjrzał przez okno i popatrzył na lewe skrzydło. Wybuch uszkodził tylko poszycie na końcu skrzydła, odsłaniając ostatnie wręgi. Silnik zadławił się wprawdzie na moment, ale Blake wzbogacił mu na Chwilę mieszankę i praca motoru wyrównała się. Samolot ciągnął tak samo jak przedtem. Wciąż się wznosili. - Kiedy ty wreszcie zaczniesz mi ufać, dziewczyno? - powtórzył Hunter, obdarzając Jen swoim najpiękniejszym uśmiechem, który zwykle robił odpowiednie wrażenie. - To chyba prawda, że szczęście jest ważniejsze niż umiejętności - skomentowała Olsen. - Co w takim razie powinni robić mężczyźni? - odpowiedział na to Blake. W tyle kabiny Sara zajmowała się kapitanem Danielsem. Właśnie odzyskał przytomność. - Czyja śnię? - spytał. - Nie, panie kapitanie. Jesteśmy tu naprawdę. - Jest pani tą samą kobietą, którą widziałem we śnie - odparł Mike, uśmiechając się z trudem. - Dziewczyną o chłodnych rękach. - Tak, to ja - Greene. - Jak ciężko jestem ranny? - Przeżyje pan. - Wiem. Kiedy będę znowu mógł latać? - wypytywał Daniels. Tymczasem Travis podniósł Osamę bin Ladena - lub też jego sobowtóra - i ułożył na jednym z foteli. Przypiął go pasem i sprawdził mu puls. Arab wciąż spał. - Myślisz, że to Osama bin Laden? - spytał Sam. - Nie mam pojęcia - przyznał Barrett. - Mamy na to pięćdziesiąt procent szans. Ale nawet jeśli nie, i tak powinien być coś wart. - Jeżeli ten arabus to nie bin Laden, wyrzuć go z samolotu! - warknął Stan. - Może to on - próbował uspokoić półprzytomnego operatora dowódca. - Nie ma przy sobie dokumentów. - I tak go wyrzuć, psiakrew! - Co masz teraz do powiedzenia o naszym pięknym kierowcy autobusu? - wtrącił DuBois, żeby zmienić temat. - Gdzie ten sukinsyn? - sapnął Powczuk, próbując unieść się z podłogi; opadł na nią jednak z powrotem. - Chcę uścisnąć mu dłoń. Jeszcze będzie z niego operator! - Szkoda, że jutro, kiedy się obudzisz, nie będziesz pamiętał, że to powiedziałeś - skomentował Jack. Travis odwrócił się i zobaczył koło siebie Jennifer. Nadeszła z kabiny pilotów. Przyglądała się jeńcowi. Jen była jedyną w zespole specjalistką od zmiany wyglądu - makijażu, przebrania i tak dalej. Studiowała uważnie fotografie bin Ladena i prawdopodobnie sama była w stanie upodobnić się do niego tak, że nie można by ich odróżnić. Potrafiła wychwycić charakterystyczne szczegóły rysów twarzy, przesłoniętej częściowo długą brodą i turbanem. - To nie on - powiedziała krótko. Barrett zaklął pod nosem. Wiedział, że nie mogła się pomylić. - Ale masz rację - dodała. - Jest coś wart. Saro, jak długo jeszcze ten człowiek będzie nieprzytomny? - Kilka godzin - odparła Greene, odrywając na chwilę wzrok od kapitana Danielsa. - Dałam mu silną dawkę. - Panie i panowie, chciałbym zwrócić państwa uwagę na widok z okien po lewej burcie - zawołał Hunter z kabiny pilotów. - Dla ciebie, Stan, wyjaśniam, że to ta strona, gdzie masz pierwszą lewą rękę, a nie drugą lewą. Wuj Sam zorganizował dziś dla naszej rozrywki małe fajerwerki. Operatorzy wyjrzeli przez okno. Nawet stąd dostrzegali białe, kredowe dno niecki. Zobaczyli też gazy wylotowe z silników przemykających F-16. - O Jezu! - mruknął Jack. - Zrzucają bomby kasetowe i napalm. Jak powiedział Robert E. Lee: „Całe szczęście, że wojna, jest aż tak straszna; inaczej mogłaby za bardzo nam się podobać". - Trudno o gorszych skurwysynów! - mruknął z podłogi Stan. - Piękny widok! - Nie był nawet w stanie podnieść się, żeby wyjrzeć przez okno. Olsen poinformowała, że nadajnik satelitarny nie działa. Sam wstał i poszedł do kabiny pilotów. Zlokalizował i usunął uszkodzenie w ciągu niecałej minuty. Nie chciał jednak robić wstydu Hunterowi, więc nikomu nie powiedział, że jedna z wtyczek zwyczajnie nie była podłączona. - Zastanawiałem się nad jedną rzeczą - zagadnął Barretta, kiedy wrócił do przedziału pasażerskiego. - Nadczym? - Poleciałem na tę misję, żeby naprawić łączność w przypadku przerwania jej przez to cudo - wyjaśnił, pokazując palcem na generator fal. - No i? - Albo to urządzenie nie jest w stanie powodować impulsu elektromagnetycznego o szerokim zasięgu, albo nie przyszło im do głowy, żeby to wykorzystać. Uważam, że ten generator ma tylko jedno zastosowanie - wysyła silne i bardzo wąskie kierunkowe wiązki fal. Trochę jak laser, jak sam powiedziałeś podczas odprawy przed zrzutem. - Pewnie masz rację, Sam. Wiesz o tych sprawach więcej niż ja - odpowiedział Travis. - Ale jeśli mam rację, ten generator nie przedstawiał zagrożenia dla systemów łączności - oznajmił Wong. - Do czego zmierzasz? - Zmierzam do tego, że tak naprawdę wcale nie byłem wam potrzebny. Ten okropny skok, ta misja - nie musiałem brać w tym udziału. Mogłem zginąć, nie przydając się na nic! - Mylisz się - odpowiedział Barrett. - Czyżby? - Sam nie posiadał się z oburzenia. Był bardzo zdolnym, światowej klasy specjalistą od techniki, i jako taki przedstawiał dużą wartość. Nie podobało mu się, że wyrzuca się go z samolotów i strzela do niego bez powodu. - Owszem - potwierdził Travis, patrząc mu w oczy. - To była trudna operacja, prawdziwe rodeo. Potrzebowaliśmy wszystkich członków zespołu, żeby ją wykonać. - Naprawdę tak myślisz? - Oburzenie Wonga zmalało. - Naprawdę. - Hmm. W takim razie chyba wszystko w porządku. To znaczy, planując misję, trzeba być gotowym na każdą ewentualność, prawda? - Właśnie. Sam pokiwał głową i poszedł usiąść w jednym z foteli. Barrett popatrzył za nim i po raz pierwszy od początku operacji szeroko się uśmiechnął. Jack DuBois wetknął głowę do kabiny pilotów. Uścisnął dłoń Huntera i powiedział, że to od Stana Powczuka. Obaj się roześmieli. Blake spytał o stan zdrowia wszystkich towarzyszy. Powiedział, że Stan jest zbyt zawzięty, by dać się zabić, ale wydało mu się, że także Sara jakoś inaczej stawia nogę. DuBois szepnął mu do ucha wyjaśnienie i wyszedł. - Co ci powiedział? - zainteresowała się siedząca w fotelu drugiego pilota Jen. - Sara jest ranna? - To była ciężka misja dla kobiet - odpowiedział Hunter ze śmiechem. - Tobie oderwali pierś, a doktorka dostała kulką po tyłku. Rozdział dwudziesty szósty Poniedziałek, 12 czerwca, godzina 12.35 czasu miejscowego Gabinet Wojenny w Białym Domu, Waszyngton, USA W Gabinecie Wojennym wszyscy oszaleli z radości. Nawet członkowie Rady Bezpieczeństwa Narodowego powstawali. Wszyscy klepali się wzajemnie po plecach i zapalali cygara. W ciągu kilku minut nastrój doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego zmienił się całkowicie - od rozpaczy do nieopisanej radości i dumy. - Panie prezydencie, mam przyjemność poinformować pana, że misja zakończyła się sukcesem! - oznajmił. - Drużyna jest już w powietrzu. Wszyscy znajdują się na pokładzie samolotu. Tak jest, sir, nieprzyjacielski generator fal także; odnieśliśmy pełny sukces. Jesteśmy w kontakcie z Dakotą, za pośrednictwem satelity. Tak, panie prezydencie, z tym samym starym DC-3. Właśnie rozmawiałem z lekarką, która zajmuje się kapitanem Danielsem. Zapewniła mnie, że pacjent przeżyje. Doradca nie wyjaśniał, co z nogą Danielsa. Przekazywał tym razem dobre wiadomości. Szczegóły mogły poczekać. - Tak jest, sir, mogę to zorganizować - odpowiedział. - Jeśli zechce pan chwilę zaczekać, panie prezydencie... Godzina 21.00 Przestrzeń powietrzna nad granicą iracko-turecką Na pokładzie DC-3, lecącego jeszcze wolniej niż zwykle z powodu uszkodzonego skrzydła, rozległ się przesłany przez satelitę głos. - Szefie, możesz przyjść tu na chwilę? - zawołał Blake do Barretta. Travis ruszył do kabiny pilotów. Był pewien, że Hunter chce mu uświadomić, iż jeden z silników przestał pracować i za chwilę spadną. Jako dowódca drużyny musiał martwić się o wszystko. - Tak?-spytał. - To do ciebie - oznajmił pilot, podając mu słuchawki. - Dzwoni prezydent. Barrett popatrzył na niego podejrzliwie, wietrząc dowcip. - Nie bajeruję. Prezydent Stanów Zjednoczonych. Travis odruchowo trzasnął obcasami i odchrząknął. Wieść rozeszła się po samolocie lotem błyskawicy i wszyscy operatorzy stanęli na baczność; nawet poważnie ranny Stan usiadł prosto. - Słucham, sir - powiedział Barrett. - Naród stał się dzisiaj waszym dłużnikiem - oznajmił prezydent. -A nawet cały świat. Chciałem, żebyście usłyszeli to ode mnie. - Dziękuję, sir. - To ja panu dziękuję. Proszę przekazać moje podziękowania całej swojej drużynie. Dobranoc. - Dziękuję, sir. Barrett zdał sobie sprawę, że powiedział tylko „dziękuję, sir", i to dwukrotnie. Oddał słuchawki Hunterowi. - I co ci powiedział? - spytał Blake. - Powiedział, że dobrze się spisaliśmy - oznajmił Travis, uśmiechając się po raz drugi od rozpoczęcia operacji. - Naprawdę dobrze. - Patrz, śmigłowce! - rzucił Hunter. Rozpoznał za oknem MH-60, używaną przez siły specjalne armii wersję śmigłowca Sikorsky Black Hawk. Dalej widać było drugi taki sam, a jeszcze dalej - duży MH-47 Chinook. Pilot bliższego MH-60, który podleciał tuż koło skrzydła Dakoty, pokazał Blake'owi dłonią, na jakiej częstotliwości się łączy. Hunter nastawił nadajnik. - Dobry wieczór panom - powiedział. - Dobry wieczór studiu filmowemu z Ankary. Przepraszamy, że przylecieliśmy za późno, żeby was stamtąd zwinąć. Chciałem tylko spytać, czy wszystko w porządku. - W porządku, dzięki. - Potwierdzam. - Pilot śmigłowca przyjrzał się uważnie uszkodzonemu skrzydłu DC-3. - Zdaję sobie sprawę, że nie wolno mi wiedzieć, z kim rozmawiam, i może pan być kimś ważnym, ale... - Wal śmiało, stary - zachęcił Hunter, wybuchając śmiechem. - Sami swoi. - Macie taki wyciek paliwa, że obawiam się, że Turcy mogą aresztować was w Adanie za zanieczyszczanie środowiska. Czy jest pan pewien, że dolecicie? - Jak powiedział facet, który wypadł z najwyższego piętra Empire State Building: na razie wszystko w porządku! - Potwierdzam. Próbuję powiedzieć, sir, że jeśli chcecie posadzić gdzieś tego postrzelanego grata i przesiąść się do normalnego samolotu, z radością zawieziemy was do domu. Blake przyjrzał się logo wymalowanemu pod szybą kabiny śmigłowca -przedstawiało śmierć z kosą, lecącą na skrzydlatym koniu. Wiedział, jak musi się w tym momencie czuć pilot śmigłowca, jak bardzo żałuje, że nie mogli dotrzeć na czas, aby pomóc przeprowadzającej misję drużynie. - Powiem ci coś - rzekł. - Przyzwyczaiłem się do tego starego pudła i chciałbym doprowadzić je do bazy. Ale skoro lecicie w tym samym kierunku, chłopaki, to może potowarzyszylibyście nam, na wypadek gdyby ptaszek odmówił mi posłuszeństwa? Co ty na to? - Da się zrobić. - Znam was - wyjaśnił Hunter. - Sto sześćdziesiąty szósty Pułk Lotniczy Operacji Specjalnych, „Nocne Marki". Jeśli wy nie potrafilibyście czegoś zrobić, nikt by nie potrafił. To będzie zaszczyt lecieć w waszym towarzystwie. - To będzie zaszczyt dla nas - odparł pilot śmigłowca. - Wiemy, gdzie byliście. W tym momencie kapitan Hunter Evans Blake III po raz pierwszy od chwili startu z Adany wywarł wrażenie na Jennifer. Godzina 13.00 czasu miejscowego Pentagon, Waszyngton, USA Mac trzasnął otwartą dłonią w stół, tak mocno, że doktor Fensterman aż podskoczył na fotelu. - Zwijamy żagle, panowie! - oznajmił. - Misja została wykonana, cele osiągnięte! Wszystko dobre, co się dobrze kończy! Wiedział, że szansa, iż schwytany przez drużynę człowiek to Osama bin Laden, wynosi pięćdziesiąt procent. Ale i tak był zadowolony. Zdobyto bojowy generator fal elektromagnetycznych, odbito żywego pilota, wszyscy członkowie drużyny także żyli. Niech ich Bóg błogosławi, kimkolwiek są! Udało się udaremnić zamysły bin Ladena i odebrać mu tajną broń. Prawie na pewno zniweczyli jego prawdopodobną współpracę z Iranem, a przede wszystkim nie pozwolili na to, by Stany Zjednoczone wplątały się w kolejną wojnę z Irakiem. No i zabili mnóstwo nieprzyjaciół. Byłoby nie po chrześcijańsku wymagać od nich jeszcze więcej. - Chodźcie no - skinął Mac na Boba i doktora. - Odsiedzieliśmy swoje i możemy wreszcie stąd wyjść. Ja stawiam. Godzina 23.50 Baza amerykańskich Sił Powietrznych, Adana, Turcja Hunter doprowadził uszkodzoną Dakotę do Adany, w towarzystwie eskorty śmigłowców, i wylądował. Zakołował do dużego, silnie strzeżonego hangaru z dala od płyty lotniska. Drzwi hangaru zamknęły się, ukrywając stary samolot we wnętrzu budynku. Do DC-3 wsiadło kilkoro mężczyzn i kobiet w czarnych kombinezonach. Byli przyjaźnie nastawieni, ale milczący. Zabrali kapitana Danielsa i przewieźli do szpitala bazy. Nazajutrz dołączy do niego ukochana Stephanie, która nie będzie opuszczać jego sali przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Otrzyma na to specjalne zezwolenie rządowe. Po upływie niecałej godziny bojowy generator fal elektromagnetycznych, Mustafa oraz zespół Orzeł opuścili Adanę. Każdy poleciał w swoją stronę. Waszyngton, USA Mustafę i generator przewieziono wojskowym transportowcem, który mógł uzupełniać paliwo podczas lotu, do zacisznej bazy wojskowej nieopodal Waszyngtonu. Po wylądowaniu Saudyjczyk oraz generator zostali rozdzieleni. Urządzenie przeniesiono do mniejszego samolotu, do którego kilka chwil później wsiadł doktor Fensterman. Leciał badać generator w swoim laboratorium w lasach Nowej Anglii. Drobny naukowiec, który pierwszy trafnie zinterpretował dane telemetryczne z F-16 kapitana Danielsa i przewidział, że padł on ofiarą bojowego generatora fal elektromagnetycznych, będzie kierował całym sztabem innych naukowców przydzielonych mu do pomocy. Maszyna zbudowana przez Preckiego była efektem prowadzonych jeszcze w Związku Radzieckim badań nad rozwojem tego typu broni. Zawierała tajemnicę tego, jak można zbudować generator tak silny i wytwarzający tak skupioną wiązkę, a do tego tak lekki. Amerykanie rozpoczęli badania w tej dziedzinie znacznie później niż Rosjanie i byli daleko w tyle. Analiza generatora pozwoli nadrobić to opóźnienie. Doktor Fensterman nie mógł się doczekać, kiedy zacznie pracę. Już zdążył sformułować teorie, które tłumaczyły imponujący stosunek wytwarzanej przez maszynę energii do jej masy oraz to, że niszczy systemy komputerowe, ale nie zwykłe, analogowe układy elektryczne. Podejrzewał, iż klucz leżał w odpowiednim materiale, na który natrafili Rosjanie po latach eksperymentów prowadzonych metodą prób i błędów. To on umożliwił miniaturyzację. Doktor podejrzewał także, że Rosjanie - uznawszy za swoje główne cele zaawansowane technicznie samoloty i inne bronie państw NATO - skoncentrowali się na wychwyceniu dokładnie określonych zakresów częstotliwości, które były najbardziej skuteczne w niszczeniu pewnych rodzajów mikroprocesorów czy układów scalonych. Zbudowanie generatora wytwarzającego fale innych częstotliwości powinno rozszerzyć jego niszczące działanie na różne inne systemy. Fenstermana fascynowała też możliwość generowania szerokich wiązek fal. Analiza zdobytego urządzenia wykaże, iż Sam słusznie przypuszczał, że wytwarzało ono tylko wąziutką jak promień lasera wiązkę. A gdyby ją poszerzyć i wywołać efekt podobny do impulsu elektromagnetycznego, jaki powstaje przy wybuchu broni atomowej? Doktor wyobrażał sobie, jakie usługi mogłoby oddać siłom zbrojnym Stanów Zjednoczonych tak zmodyfikowane urządzenie. Siedziba CIA, Langley, stan Wirginia, USA Mustafa został gościem w kwaterze głównej CIA. Los jego Proroka, Osamy bin Ladena, pozostał tajemnicą. Z nagrań wideo wykonanych przez kamery myśliwców, które przeprowadziły Lot Cios, wynikało niezbicie, że uderzenie z powietrza na pozycje bin Ladena na skraju skalistej niecki było miażdżące. Uważano za mało prawdopodobne, aby ktokolwiek je przeżył, nie było jednak pewności. Osama bin Laden już nieraz pokazał niezwykłą zdolność przeżycia. Mac i jego ludzie wyglądali więc śladów ponownego pojawienia się Saudyjczyka, gdziekolwiek na świecie. Zdecydowano, że Mustafa stanie przed sądem za przestępstwa popełnione wobec obywateli amerykańskich oraz osób prawnych na całym świecie. Może inne kraje więziłyby go bez rozgłosu, czekając, aż się przyda, choćby przy wymianie jeńców. Stany Zjednoczone nie działały w taki sposób. Agenci CIA i wywiadu wojskowego, pod których kuratelę trafił Mustafa, nie protestowali, kiedy rozkazano im przekazać jeńca FBI w celu doprowadzenia go przed sąd federalny. Uhonorowano prawo Mustafy do wynajęcia obrony oraz do otwartego procesu. Chłopcy z wywiadu wykorzystali jednak możliwość wydobycia z Mustafy najróżniejszych informacji, zanim przekazali go wymiarowi sprawiedliwości. Użyli wszystkich znanych im naukowych metod, by skłonić Saudyjczyka do szczerości i otwartości, włącznie z podawaniem mu niezbyt szkodliwego, za to bardzo skutecznego w pożądanym przez nich aspekcie narkotyku. Już po kilku dniach przedstawiono Mustafie w cywilnej prokuraturze akt oskarżenia. Doniesienia prasowe o jego schwytaniu wywołały falę protestów Amerykanów arabskiego pochodzenia. Ale wtedy prowadzący sprawę oficer CIA wiedział już wszystko o prowadzonych na całym świecie operacjach, zasobach materialnych, sprzymierzeńcach i agentach Osamy bin Ladena. Jeśli nawet bin Laden żył i zechce znowu działać, rychło odkryje, że jego możliwości działania nagle się skończyły. Epilog Piątek, 23 czerwca, godzina 20.25 Riwiera Francuska Pięciogwiazdkowy hotel był obiektem naprawdę pierwszej klasy. Schody tarasu prowadziły prosto na plażę. Sara Greene leżała na leżaku stojącym na tarasie. Na stoliku obok niej stał drink, a na chłodnych kamieniach posadzki spoczywało sympatyczne czytadło. Sara chłonęła z radością piękno otoczenia - biel plaży, łagodne falowanie morza, na którego powierzchni iskrzyły się promienie zachodzącego słońca. Na falach podskakiwały żaglówki i jachty wszelkich rozmiarów. Wieczorne powietrze było ciepłe i zarazem rześkie. Westchnęła. To miejsce jest prawdziwym rajem. - Jak się masz? - spytał mężczyzna mówiący teksaskim akcentem. Greene zobaczyła parę świeżo wypastowanych czarnych kowbojek; podniosła wzrok i ujrzała muskularną postać Travisa Barretta. Miał na sobie czarne spodnie i białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem. Uśmiechał się. - Świetnie - odparła leniwie. - Najlepiej, jak tylko można! - Nie mogę patrzeć, jak leżysz tu sama, tracąc całą zabawę. Na poziomie tarasu, wewnątrz hotelu, znajdowało się kasyno. Słychać było dochodzące z niego głosy i muzykę. - Świetnie się bawię, Trav - zapewniła. - Tu jest po prostu wspaniale. - Pomyślałem, że może chciałabyś dołączyć do mnie i Stana. Siedzimy przy black jacku. - Prawdę mówiąc, wcale nie marzę, żeby na czymkolwiek siadać - odpowiedziała. Rana od kuli w „górnej części uda od strony grzbietu" goiła się bez powikłań, jednak siedzenie wciąż było dla Sary bolesne. - Cóż, gdybyś zmieniła zdanie, wiesz, gdzie nas szukać. - Dzięki. Jest mi tu dobrze. Greene popatrzyła za odchodzącym Travisem, a potem znowu odwróciła wzrok ku morzu. Westchnęła po raz kolejny. Barrett wszedł do kasyna. Było urządzone z przepychem, przed chwilą zapalono wspaniałe kandelabry zwieszające się z sufitu. Powietrze wypełniała kameralna muzyka, rozlegało się cichutkie dzwonienie kostek lodu w szklankach oraz klekot ruletek. Tu i tam krupier wołał po francusku, a potem łamaną angielszczyzną: „koniec obstawiania". Panowała atmosfera luksusu i elegancji. Wytworne kobiety obwieszone biżuterią, wystrojone w kreacje od znanych projektantów, siedziały obok siwowłosych mężczyzn w najwyższej klasy dziennych garniturach. Między gośćmi przemykali bezszelestnie kelnerzy w krótkich białych marynarkach, roznoszący drinki. Barrett zdawał sobie sprawę, że jest ubrany mniej elegancko niż inni, ale nie przejmował się tym. Cieszył się swoimi zasłużonymi wojskowymi wczasami, a strojenie się w uciskający szyję kombinezon z krawatem nie należało do relaksu, któremu chciał się oddawać. Stan Powczuk także nie miał krawata. Siedział przy stole do black jacka i dobrze się bawił. Miał wprawdzie sztywno przymocowaną do piersi prawą rękę, żeby nie naruszyć złamanego obojczyka, ale grał w black jacka, pił drinka i zajmował się siedzącą obok wysoką blondynką o urodzie modelki. Blondynka pomagała Stanowi w piciu, podając mu szklankę. Powczuk najwyraźniej to doceniał, bo w ramach wdzięczności ścisnął zdrową ręką jeden z atrakcyjnie ukształtowanych pośladków kobiety. - Uderz mnie - powiedział zadziornie, uśmiechając się i oblizując, żeby przypadkiem nie stracić ani jednej kropli z drinka. - Zdaje się, że to właśnie zrobi Angela, kiedy wrócisz do domu - ostrzegł Stana Travis, nachylając się nad jego prawym ramieniem. Lewe w całości okupowała blondynka. - Siemanko, Trav - rzucił Powczuk, szczerząc zęby. Skinął głową w stronę kobiety i wyjaśnił: - Włoskie blondynki. Najseksowniejsze dziewczyny na świecie. - Przedtem mówiłeś to samo o sycylijskich brunetkach - przypomniał Barrett. Żona Stana, Angela, była ognistą brunetką sycylijskiego pochodzenia. Ich małżeństwo słynęło z kłótni, nie zawsze kończących się tylko na słowach. Powczuk zapewniał jednak wszystkich, którzy mieli ochotę tego słuchać, że zalety jego małżeństwa przewyższają wady, i szczegółowo wyjaśniał, dlaczego. - Angela nie zrobi mi krzywdy z powodu czegoś, o czym nie będzie wiedzieć - stwierdził Stan. - A Sophia przynosi mi szczęście. Sam zobacz. Pokazał brodą na leżące przed nim stosy żetonów. - Black jack - oznajmił krupier, popychając w stronę Powczuka kolejny stos żetonów. - A nie mówiłem? - ucieszył się Stan. - Puszczę tę norę z torbami. - Z pewnością cię to nie ominie. - Weź krzesło i siadaj - zaproponował Powczuk. - Ta laseczka przyniesie szczęście nam obu. - Może i się przysiądę, ale za chwilę - odparł Barrett. Zostawił Stana z blondynką i poszedł poszukać reszty drużyny. Wprawdzie podczas zafundowanego przez wojsko wypoczynku mogli robić, co im się żywnie podobało, lecz Travis czuł się dowódcą zespołu i na służbie, i poza nią. Skoro otrzymali zadanie, by dobrze się bawić, chciał sprawdzić, czy nikt nie zapomniał o celu misji. Odnalazł Jacka i Sama, obszedłszy jedną z kolumn i skręciwszy w cichy zakątek, odległy od stołów do gry. Ucieszył się, że chłopcy nie są sami. DuBois był zatopiony w rozmowie z młodą kobietą, która zdawała się chłonąć każde jego słowo. Siedzieli przy stoliku pod ścianą, przysunąwszy krzesła tak blisko, żeby móc do siebie szeptać. Wong także siedział z kobietą, przy tym samym stoliku, ale to ona mówiła, a on słuchał w milczeniu i uśmiechał się tylko. Obie kobiety były wprost olśniewająco piękne - urodę ich zadbanych i opalonych ciał podkreślały świetnie dopasowane kosztowne wieczorowe suknie. Barrett widział, że Jack przyciąga do siebie kobiety. Sam natomiast miał w tej chwili wygląd mężczyzny, który nie dowierza własnemu szczęściu. Kiedy obaj podnieśli wzrok na dowódcę, Travis zorientował się natychmiast, że Wong musiał wypić znacznie więcej niż zwyczajową butelkę piwa. Wyglądał, jak gdyby poczuł się nagle dużo wyższy. - Bon soir, mon ami - powitał Barretta z uśmiechem DuBois. - Może przysiądziesz się do nas? - Po co mam być piątym kołem u wozu? - odpowiedział Travis. - Wygląda na to, że świetnie sobie radzicie beze mnie. - Te młode damy to Marie i Justine. A to jest mój przyjaciel, Travis, drogie panie - przedstawił obecnych Jack. Powtórzył to samo po francusku, żeby kobiety zrozumiały. Uśmiechnęły się obie do Barretta. Widać jednak było, że dodatkowy mężczyzna nie jest im potrzebny. - Właśnie opowiadałem Marie, jakim geniuszem jest Sam w dziedzinie elektroniki; jak zmajstrował mi wieżę, żebym mógł słuchać ulubionego jazzu na czymś porządnym - rzekł Jack. - Poprzegrywał moje stare czarne krążki, jeszcze na siedemdziesiąt osiem obrotów, na kompakty i teraz brzmią jak nigdy! Justine powiedziała coś po francusku. - Mówi, że uwielbia jazz - wyjaśnił DuBois. Marie też coś powiedziała, nie odrywając oczu od Jacka. - A co ona mówi? - zainteresował się Travis. - Powiedziała, że jestem czarny i piękny - przetłumaczył DuBois ze śmiechem. - Ale to zupełnie inny temat. Na pewno się do nas nie dosiądziesz? Zabrzmiało to bardziej jak zaproszenie do odejścia niż pozostania, więc Barrett nie przedłużał swojej obecności. - Może później - powiedział. - Stan trzyma dla mnie miejsce przy black jacku. DuBois powiedział coś, po czym kobiety wybuchnęły śmiechem. - Właśnie stwierdziłem, że ta gra nazywa się na moją cześć - rzucił jeszcze. - Black jack. Jestem czarny Jack. - Zdaje się, że ci uwierzyły - skomentował Travis. - No, to spadam. Stan przygruchał sobie blondynkę, która przynosi szczęście, i mówi, że puści tę budę z torbami. - To na razie - zakończył DuBois. - Na razie - powtórzył Sam, wciąż uśmiechając się cielęco. Barrett miał jeszcze do odszukania Huntera i Jen. Postanowił zrobić mały slalom przez kasyno, po drodze do stolika z black jackiem. W połowie drogi zobaczył, że głowy wszystkich odwracają się w stronę marmurowych schodów wiodących z pierwszego piętra. Obejrzał się i zobaczył na schodach Blake'a i Olsen, razem. Kto jak kto, ale oni potrafili zrobić wejście. Schody były podwójne - zakręcały zarówno w prawo, jak i w lewo, łącząc się na półpiętrze. Szerokie, dochodziły aż na poziom kasyna. Półpiętro wyglądało z niego jak scena. Wszyscy obserwowali przepiękną parę schodzącą oddzielnie po bocznych przęsłach, aby spotkać się na półpiętrze. Hunter Blake ubrał się w biały smoking i wyglądał niczym jasnowłosa wersja Jamesa Bonda. Jen Olsen także wyglądała jak gwiazda filmowa. Założyła wytworną, a jednocześnie dużo odsłaniającą niebieską suknię, na której migotało światło padające z kandelabrów. Wprost promieniała. Kiedy spotkali się na półpiętrze, Hunter jedną ręką wygładził nieskazitelnie zawiązaną muszkę, a drugą ujął dłoń Jennifer. Uniósł ją z gracją do ust i przedstawił się: - Blake. Hunter Blake. - Ten podziwiany? - spytała z udawaną kpiną. - Czemu nie czuję się zaskoczona? - Proszę ze mną. Zeszli ramię w ramię ze schodów i w kasynie znowu rozległy się rozmowy i zakręciły koła ruletek. Para podeszła do stołu bakarata. Odgrywając Bonda w każdym szczególe, Blake zdołał zarezerwować nawet miejsca przy stoliku. Jen spostrzegła jednak ze zdumieniem, że jedyne dwa wolne miejsca znajdowały się po dwóch stronach korpulentnej kobiety w sukience z cekinów, o włosach upiętych w kok. Hunter wskazał Jennifer miejsce z lewej, a sam usiadł z prawej strony. Uśmiechnął się szeroko do Olsen i ich nowej towarzyszki, którą wcześniej wtajemniczył w całą zabawę. - Jennifer - powiedział - chciałbym ci przedstawić jedyną, niepowtarzalną, niezrównaną Yvette. - Och, to pan! - zawołała Yvette. Omiotła Huntera nazbyt śmiałym wzrokiem i dodała z silnym francuskim akcentem: - Wspaniale pan wygląda w tym garniturze, monsieur Hunter. Ma pan na nazwisko Blake, prawda? - W rzeczy samej. A to jest właśnie kobieta, o której pani opowiadałem, Yvette. Jennifer Olsen. - Ach, mademoiselle Olsen. Hunter mówi, że jest pani moją wielbicielką? - Większą, niż pani sądzi - odparła Jen, uśmiechając się do kobiety, której fizjonomię studiowała uważnie w fotelu drugiego pilota DC-3. - Większą, niż pani sądzi. KONIEC