Magda Papuzińska Wszystko jest możliwe PRESS Magda Papuzińska Wszystko jest możliwe Opracowanie graficzne okładki Róża Buczkowska Na okładce została wykorzystana reprodukcja obrazu Eugene Boudina „Beach scenę, Trouville" Redakcja Danuta Sadkowska Korekta Joanna Pietrasik im. K. SIENKIEWICZA >t . 06-800 Pruszków, Al. Woj. Polskiego 34 I \ / FILIA Nr 2, tel. 758-88-91 I V WYPOŹYCZAUMA dłiJ>ZIECł 2.5 2M © Copyright by Magda Papuzińska ISBN 83-88790-25-0 Wydanie I Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 2003 90-369 Łódź ul. Piotrkowska 204/210/248 tel. (0 42) 636-12-14; dział zamówień: tel. (0 42) 680-93-70 Księgarnia internetowa: www.akapit-press.com.pl e-mail: info@akapit-press.com.pl Moja mama mówi, że wszystko jest możliwe. Wiem, że to nieprawda, ale lubię, kiedy ona tak mówi. Uśmiecha się przy tym i ten uśmiech jest naprawdę wesoły. Bo mama tak mówi ku pokrzepieniu. Ma na myśli, że mogą się zdarzyć różne dobre rzeczy. Ja właściwie wiem, że równie dobrze mogą się zdarzyć rzeczy złe, ale ten jej uśmiech sprawia, że zapominam o tym. Kiedy zostaję sam, wtedy mogę siedzieć, patrzeć i myśleć. Rzadko bywam sam. Mama wszystko zorganizowała tak, żeby stale ktoś przy mnie był. Rano jesteśmy we czwórkę. Mama, Paweł, mój starszy brat i Agnieszka, moja siostra bliźniaczka. Oni jedzą śniadanie, a mama mnie karmi, więc można powiedzieć, że też jem śniadanie. Chociaż to nie jest dobre określenie, bo przecież nie jem sam, chociaż jem. Jestem karmiony. Większość czasowników mogę stosować do siebie tylko w stronie biernej. To mnie martwi, bo niektóre w stronie biernej znaczą zupełnie co innego, niż mam na myśli. Nie mogę powiedzieć, że jestem jedzony, bo wszyscy zrozumieliby to tak, że moja rodzina rzuca się na mnie i pożera mnie na śniadanie. Brakuje mi takiej formy gramatycznej, której mógłbym tu użyć. Jem, a jednocześnie nie jem, bo przecież jedzenie nie polega tylko na pochłanianiu pokarmu, ale również na nakładaniu na talerz, krojeniu chleba, smarowaniu masłem, przenoszeniu do ust przy pomocy rąk, gryzieniu. To wszystko robi za mnie mama. Oprócz gryzienia oczywiście. Nie gryzę, nie jestem gryziony i nikt tego za mnie nie robi. Mama wlewa we mnie różne zmiksowane albo przetarte przez sitko papki, tak że gryzienie staje się zbędne. No więc śniadanie jest we mnie wlewane. Potem oni we trójkę wychodzą z domu i przez jakiś czas - niedługi - jestem sam, dopóki nie przyjdzie pani Krysia, która sprząta mieszkanie. Nasze mieszkanie nie jest duże, ma dwa małe pokoje, trzeci większy, kuchnię i łazienkę. Pani Krysia lubi towarzystwo, chyba dlatego, że ma bardzo dużo do powiedzenia. I jest systematyczna. Dzięki temu codziennie zwiedzam całe mieszkanie, bo pani Krysia zabiera mnie ze sobą po kolei do każdego sprzątanego pomieszczenia. Najpierw zabiera odkurzacz, a potem wraca po mnie. I opowiada bez przerwy. Najczęściej o tym, co wczoraj ugotowała na obiad swojemu mężowi i jak on na to zareagował. Na koniec pani Krysia ustawia mnie przy oknie w kuchni i wychodzi. Kiedyś ustawiała mnie przed włączonym telewizorem, ale teraz jest lepiej, bo wolę patrzeć przez okno. Mieszkamy na parterze, za oknem jest trawnik, piaskownica i ławki. Siadają na nich różne mamy, a ich dzieci biegają w kółko jak szalone po trawniku albo biją się w piaskownicy i wrzeszczą. Dalej jest szkoła z boiskiem, a z boku biegnie ulica. Nieduża osiedlowa uliczka, wijąca się między blokami. Bo mieszkamy w bloku. Z naszego okna widać następny blok naprzeciwko i trzeci trochę z boku, a w dali całe szeregi podobnych bloków. Mama mówi, że kiedyś będziemy mieszkać w domu z ogrodem i kwitnącymi drzewami owocowymi. Wszystko jest możliwe. Siedzę tak i patrzę przez okno, i wtedy uliczką przyjeżdża pan Jurek białym maluchem, macha do mnie z dołu i wbiega po schodkach w swoim granatowym dresie z napisem POLSKA. Pan Jurek jest dziarski, pełen entuzjazmu i wigoru. Podnosi mnie do góry, kładzie na specjalnym łóżku, przypina do różnych pasków i próbuje rozruszać. - No, chłopcze - mówi do mnie - podnieś prawą rękę do góry. I podnosi moją prawą rękę do góry. Pan Jurek przychodzi codziennie z wyjątkiem sobót i niedziel. Zawsze, wychodząc, powtarza: - Świetnie, świetnie, coraz lepiej - chociaż obaj dobrze wiemy, że nic się nie zmienia, że to ciągle on podnosi moją rękę, nogę, palec, mnie całego. Potem wracają Agnieszka i Paweł. Widzę przez okno, jak wyfruwają ze szkoły z gromadą innych dzieciaków, biegną przez trawnik, wpadają do klatki. Słyszę trzaskanie drzwiami i kłótnię, kto dzisiaj będzie się mną zajmował. Zajmowanie się mną polega na nakarmieniu mnie i wywiezieniu na dwór. To się nazywa, że idę na spacer, co jest absolutną nieprawdą. Tylko jak to powiedzieć? Jestem idziony na spacer? Z dwojga złego wolę, kiedy zajmuje się mną Agnieszka. Ona przynajmniej jest estetką i przed wlaniem we mnie obiadu zawiązuje mi na szyi śliniak, a po jedzeniu wyciera mi usta serwetką. Pawłowi nie chce się tego robić i dlatego po obiedzie z nim cały jestem upaprany zupą jarzynową przecieraną czuję tę zupę na brodzie, szyi i wszędzie, a Paweł jej nie czuje, więc wystawia mnie na dwór całego w zupie. I leci grać w piłkę na boisko. Zupa na mojej brodzie zmienia się w sztywną skorupkę i trochę szczypie. Mama wraca najpóźniej. Najczęściej uśmiecha się i opowiada, co jej się zdarzyło. Wtedy jest mi dobrze. Czasami jest bardzo zmęczona i zła, i nic nie mówi. Wszystko jest możliwe. Jeśli nie jest bardzo zmęczona, to wieczorem czyta mi książki na głos. Bardzo lubię jej słuchać. Umiem sam czytać, nie potrafię tylko przewracać kartek. Czytać nauczył mnie tata, kiedy jeszcze był z nami. Nie wiedział, że nauczył mnie czytać. Może dlatego odszedł. Nie rozumiał mnie. Tylko mama rozumie. Mówiła mu, że nauczył mnie czytać, ale nie wierzył jej. Myślę, że trochę nie chciał wierzyć. Nie chciał oczekiwać po mnie niczego, oprócz tego, że umrę. A ja żyłem i żyłem. Nie spełniłem jego oczekiwań, więc odszedł. Nie mam mu tego za złe. Nie dlatego, żebym był szczególnie wyrozumiały albo święty. Nie. Uważam, że zrobił dobrze, bo zamieniał swoje życie w piekło, a przy okazji życie mamy, Pawła i Agnieszki. Osiem lat czekał na moją śmierć, która zgodnie z zapowiedziami lekarzy miała nastąpić lada chwila. Lada chwila przez osiem lat. W dniu naszych ósmych urodzin - moich i Agnieszki - zaraz po tym, jak zjadł kawałek naszego urodzinowego tortu, powiedział, że wyjeżdża, i wyjechał. Ja nie jadłem tortu ze zrozumiałych przyczyn. Tato chciał mi zrobić przyjemność i nakarmił mnie lodami. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Dotąd byłem karmiony niemal wyłącznie zupkami w temperaturze pokojowej. Lody wylały się ze mnie z dużym impetem. Można powiedzieć, że wytrysnęły ze mnie razem z poprzednio zjedzoną urodzinową zupką. Prosto na tatę, który chciał mi zrobić przyjemność. Umył się, przebrał, zjadł kawałek tortu i opuścił nas na zawsze. Odejście taty uczciliśmy milczeniem na ten temat. Milczenie trwa do dzisiaj, czyli już czwarty rok. Mam wrażenie, że Agnieszka i Paweł widują się z nim, ale nigdy o tym nie opowiadają przy mnie. Nie z nadmiaru delikatności. Chyba mają mi za złe, że tata odszedł. Może myślą że to dlatego, że wyrzygałem wtedy lody. To nieprawda. On był nieszczęśliwy. Nie mógł się pogodzić, że ja jestem i ciągle żyję, co przejawia się niemal tylko w tym, że ruszam oczami. Jestem mu wdzięczny, jeśli mogę tak powiedzieć. Chciałbym mu kiedyś podziękować za to, że nauczył mnie czytać. Tato miał zwyczaj po przyjściu z pracy siadać w fotelu, w dużym pokoju, niby nie cafkiem tyłem do mnie, ale jednak tak, żeby jak najmniej widzieć mnie i moje oczy. Siadał więc sobie wygodnie, rozkładał gazetę i przy jej pomocy prowadził konwersację z mamą. Mama w tym czasie była zajęta przygotowywaniem kolacji albo praniem, albo sprzątaniem, albo czymś innym, w każdym razie nie mogła sobie usiąść z gazetą. Tato, nie wiem, czy dlatego, że czuł się trochę głupio, że jej nie pomaga, udawał, że czyta gazetę tylko po to, żeby opowiedzieć mamie o tym, co tam napisali. - Wiesz - krzyczał w stronę kuchni lub łazienki, zależnie od tego, gdzie mama akurat się znajdowała. - Celnicy wykryli największy od pięciu lat przemyt haszyszu! - Co ty powiesz? - odpowiadała mama, jeśli akurat byta w dobrym humorze. A ja patrzyłem zza jego pleców na największy tytuł w gazecie i - ponieważ to powtarzało się niemal każdego wieczoru - już wiedziałem, jak wygląda wyraz „celnicy" i „haszysz", i tak dalej. Aż w końcu, jeśli ktoś zostawił w zasięgu mojego wzroku gazetę albo otwartą książkę, potrafiłem bez trudu odczytać wszystko, co było tam napisane. Bardzo długo nikt o tym nie miał pojęcia, bo któż by podejrzewał, że bezwładny tobołek jest zdolny do czegoś takiego. I zresztą po co miałby umieć czytać, skoro wiadomo, że ma lada chwila umrzeć. Nikt, oprócz mamy. Mama zawsze umiała czytać w moich oczach, więc wcale jej nie zdziwiło, że ja umiem czytać książki. Wieczorami, po kolacji, kiedy już sprzątnęła, pozmywała i przygotowała się do następnego dnia, przenosiła mnie na tapczan, kładła się obok, przytulała mnie i brała do ręki książkę. Tak sobie razem leżeliśmy i czytaliśmy. Uwielbiałem to. Tato oczywiście nie wierzył, że ja umiem czytać, chociaż sam do tego doprowadził. Musiał widzieć, że przebiegam oczami wiersze i na końcu strony zawsze czekam na mamę, bo czytałem znacznie szybciej niż ona, ale i tak nie wierzył. Dla niego zawsze byłem bezmózgim, ciężkim - coraz cięższym - tobołem, z którym są tylko same kłopoty i który dawno powinien umrzeć. Tak mu było łatwiej. Nauczyłem się czytać wcześniej niż Agnieszka i nawet niż Paweł, który jest od nas o dwa lata starszy. Nie umiem przewracać kartek. Mama mówi, że w starożytnym Egipcie książki były zwijane w rolkę jak papier toaletowy. To byłoby coś dla mnie, gdyby jeszcze ktoś skonstruował niewielką maszynkę do automatycznego przewijania papieru. Teraz mama nie ma czasu, żeby ze mną czytać książki. Wraca do domu bardzo późno i jest zmęczona, a musi mnie jeszcze wykąpać. Ja jestem coraz cięższym tobołkiem, może nawet nie jestem już tobołkiem, tylko wielkim kufrem, coraz trudniej ze mną podróżować. Mam już prawie trzynaście lat i nadal żyję. Wszystko jest możliwe. Pan Jurek podnosi mnie jak piórko. Mama musi wołać na pomoc Pawła. Wiem, że nie lubi wymagać od niego ani od Agnieszki, żeby jej przy mnie pomagali. Mama uważa, że ja jestem wyłącznie jej tobołkiem i nikogo nie może mną obciążać. Czasami nie ma wyjścia. Czasem, kiedy siedzę tak jak teraz na moim wózku przed blokiem w słoneczne upalne popołudnie i patrzę na przechodzących ludzi, zmęczonych po pracy, to żal mi ich. Tak rzadko się uśmiechają, chociaż przecież mogą się uśmiechać. Ja, gdybym mógł, to śmiałbym się bez przerwy na głos. Teraz też się śmieję, ale nikt tego nie widzi, więc nikt nie odwzajemnia mojego uśmiechu. Przechodzą obok mnie i spuszczają głowy albo patrzą w drugą stronę, jakby nie chcieli mnie widzieć. A przecież mnie widzą. Codziennie, od tylu lat. Trochę szkoda, bo lubię patrzeć na uśmiechniętych ludzi. Czasami, kiedy im się wydaje, że nie patrzę, bo mam przymknięte oczy - ale ja patrzę - przyglądają mi się ciekawie. Patrzą nie jak na człowieka, ale na zadziwiający obiekt, który żyje, chociaż nie powinien. Im się wydaje, że jestem nieszczęśliwy z tego powodu, że żyję. Co za bzdura. Strasznie dzisiaj gorąco. Kwiatki, które zasadził dozorca, pan Władysław, skuliły się i zwiotczały, jakby upał przygniótł je do ziemi. Agnieszka wisi na trzepaku razem z Kamilą. Agnieszka jest już taka duża. Niedługo będzie za duża na trzepak. Zwisa głową w dół i zamiata chodnik jasnymi włosami. Kamila też zwisa. Ciekawe, o czym rozmawiają w tej odwrotnej pozycji. Agnieszka postawiła mnie w cieniu, ale to było godzinę temu. Cień przesunął się i słońce świeci mi prosto w oczy. Zeskakują obie z trzepaka. Może spojrzą na mnie. Nie. Idą gdzieś za blok, zagadane i roześmiane. O! Ruszyłem się. Jestem w cieniu. Ciekawe, kto się domyślił. Stoi za mną, czuję to wyraźnie, ale niech się pokaże. Nie, odchodzi. Lekkie kroki. Dziewczyna. W klapkach. Poznaję, bo mama też ma takie klapki na gąbczastej podeszwie i tak samo klapie. Żałuję, czasami, że nie mogę powiedzieć, przekazać im wszystkim, jak bardzo się cieszę, że żyję, że jestem. Wiem, że umrę, wiem, że jestem ciężki i mamę męczy, kiedy musi mnie nosić. Bardzo lubię, kiedy ona mnie nosi. Lubię, jak mnie kąpie, jak głaszcze mydłem moje ciało. Może powinienem czuć się winny, że jestem wielkim, ciężkim kufrem w jej podróży. Może. To przeze mnie ona nie ma męża, a my ojca. Z drugiej strony, na co komu taki ojciec, który zostawia bagaż na środku drogi. Lepiej, że sobie poszedł. Mamę na pewno jeszcze spotka coś w życiu. Wszystko jest możliwe. On nie zostawił Pawła ani Agnieszki. On zostawił mnie i mamę, bo wydawało mu się, że z naszymi kuframi jesteśmy nieszczęśliwi, chociaż to nieprawda. Sam był nieszczęśliwy. Taki typ. Znowu przyszła. Klap, klap. Stoi za mną. Może się uśmiecha. Pewnie ma długie, gęste, ciemne włosy. Opadają na ramiona. Musi jej być dzisiaj okropnie gorąco. Związała je gumką? A może zaplotła warkocz i przypięła klamerką z tyłu, odsłaniając opaloną szyję. Pokaż się, dziewczyno. Klap, klap. Odchodzi. Dlaczego? Nie przesunęła wózka. Och, idzie Agnieszka z Pawłem. Paweł patrzy ponad moją głową. Ma taki dziwny wyraz twarzy. Klapki przyspieszyły. Biegnie. Ucieka? - Marianna, poczekaj! - to Paweł. - Daj jej spokój - Agnieszka. - Pomóż mi. - Zaraz wrócę - Paweł startuje, pędem mija wózek. Paweł jest podobny do taty, Agnieszka też. O mnie się nie mówi, do kogo jestem podobny, żeby nikogo nie urazić. Jestem do niczego niepodobny. - Kretyn - mówi Agnieszka. - Nienawidzę go. Ze złością szarpie wózek i wtacza po podjeździe do klatki. Podjazd zrobił pan Władysław, na prośbę mojej mamy. Agnieszka wpycha wózek do kuchni. Nie patrzy na mnie. Nigdy na mnie nie patrzy. Podgrzewa butelkę, no tak, będzie mnie karmić przez smoczek. Tak jest szybciej i łatwiej. Mama nie pozwala, myśli, że to mnie upokarza. Tu się nie rozumiemy. Lubię pić przez smoczek. Czasami. Agnieszka przynosi do kuchni telefon, siada na stole, wykręca numer. Dzwoni do Kamili. Przed chwilą się rozstały. Co to jednak znaczy prawdziwa przyjaźń. Jedną ręką przyciska słuchawkę do ucha, drugą wpycha mi smoczek w usta. - Kamila? Możesz go sobie wybić z głowy. Zwariował na punkcie tej nowej. - Ona? Skąd mogę wiedzieć? Nie odzywa się. Ucieka przed nim. Dosłownie. Robi w tył zwrot i ucieka. - Wiem, ty byś nie uciekała. Co było z matmy? - Nie mów! Nie zdążę! - smoczek wypada mi z ust, picie leje się na szyję. - Cholera, poczekaj chwilę. Marianna, jakie ładne imię. Późnowiosenne, czerwono-żółte. Agnieszka ścierką wyciera mi szyję, potem usta. Wraca do telefonu. Tego dnia był taki upał, że ludzie za oknem poruszali się dwa razy wolniej niż zwykle, nawet pan Jurek wydawał się trochę nieswój, jakby mniej dziarski, i chociaż sumiennie podnosił kolejno wszystkie moje niedokończone kończyny, zginał je i prostował, czułem, że robi to bez zwykłej energii. Przekręcił mnie na brzuch i masował moje plecy powoli, tak jakby jego ręce traciły stopniowo siłę, coraz wolniej i słabiej, aż w końcu znieruchomiał zupełnie. Nie widziałem go, bo leżałem twarzą do stołu, ale pomyślałem, że pogrążył się w zadumie i zapomniał, co ma robić. A może po kilku miesiącach żmudnej pracy doszedł do wniosku, że to nie ma sensu, bo przecież nic się nie zmienia. To prawda. Moje ciało, jak nie działało do tej pory, tak samo nie zamierzało działać teraz. Wreszcie ocknął się, ubrał mnie i przeniósł na wózek. Wytarł czoło ręcznikiem, popatrzył mi w oczy i może coś w nich wyczytał, bo rozłożył bezradnie ręce i powiedział: - No cóż, mały. Do widzenia. To ostatni raz. Wciągnął na swój muskularny tors żółtą koszulkę z napisem University of Atlanta i już chciał wychodzić, ale jeszcze raz spojrzał na mnie i widać znowu coś było w mojej twarzy, bo pokiwał głową i ustawił wózek tak, że mogłem patrzeć przez okno. Tak. Właśnie o to mi chodziło. Potem skrzypnął drzwiami i zatrzasnął je za sobą. Zobaczyłem jeszcze, jak wychodzi z klatki, otwiera drzwiczki swojego malucha i odjeżdża. Lubiłem pana Jurka. Mam wrażenie, że on też mnie lubił, jeśli można w ogóle darzyć takim uczuciem bezwładny tobołek wyposażony jedynie w oczy. Być może był tylko profesjonalistą i profesjonalnie okazywał sympatię. Przez chwilę po jego wyjściu zastanawiałem się, dlaczego powiedział, że to ostatni 10 11 raz, ale przypomniałem sobie, że zbliżają się wakacje, więc to pewnie dlatego. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że ma to związek z rozmową, jaką wczoraj odbyła mama z Pawłem. Rozmawiali w łazience, ale chociaż drzwi były otwarte, to do wanny lała się woda na moją kąpiel, w dodatku wózek stał w przedpokoju, tyłem, więc nie wszystko słyszałem. - Dzisiaj nie, Pawełku - mówiła mama, łagodnie i spokojnie. - Ale ja muszę to mieć na jutro. Przecież obiecywałaś. Nie chcę nic więcej, tylko to, co obiecałaś. - Spróbuj zrozumieć, Paweł, ja po prostu nie mam. Zapłaciłam za wasze kolonie i nic nie zostało. - Zadzwonię do... - dalej nie usłyszałem, bo ściszył głos i mama też mówiła bardzo cicho. Potem Paweł wybiegł nagle z łazienki, pchnął gwałtownie mój wózek, który stał mu na drodze, i wybiegł z mieszkania. Mama krzyknęła za nim: - Paweł, Paweł, musisz mi pomóc! Albo nie usłyszał, albo nie chciał usłyszeć, bo nie zawrócił. Mama przepchnęła wózek do łazienki i zaczęła mnie rozbierać, co samo w sobie było już trudne dla jednej osoby. Starałem się być najlżejszy jak potrafiłem, ale niewiele mogłem. Nie udało jej się przenieść mnie do wanny. Obmyła mnie tylko gąbką na wózku. Potem ubrała mnie w piżamę i przetoczyła na łóżko. Usiadła obok i zaczęła czytać głośno jakąś książkę. Nie słyszałem, co czytała, słyszałem tylko, że nie idzie jej najlepiej. Poddała się, kiedy wargi zaczęły jej drżeć. - Śpij, Żółwiku - powiedziała, pocałowała mnie w czoło i zgasiła światło. Wiem, że poszła do kuchni, usiadła przy stole, podparła głowę na łokciach i próbowała powstrzymać łzy, które wbrew jej woli spływały po policzkach. Nie mogłem zasnąć, zamknąłem oczy i myślałem o czerwono-złotej Mariannie, wyobraziłem sobie, że podchodzi do mojego wózka, bierze mnie za rękę, a ja, czując jej dotyk, unoszę się i lecę do góry, razem z nią i tańczymy w powietrzu. Przez okno, przy którym postawił mnie pan Jurek, zobaczyłem wracającego ze szkoły Pawła. Szedł powoli, ciężko człapiąc i wpatrując się w chodnik. Było koło jedenastej, musieli ich wcześniej wypuścić, sporo dzieciaków kłębiło się na szkolnym podwórzu. Zobaczyłem też ją. Mariannę. Pierwszy raz ją zobaczyłem, ale wiedziałem, że to ona, bo nigdy przedtem nie widziałem tej dziewczyny, a w końcu dosyć dobrze znam twarze wszystkich uczniów, przyglądam się im niemal codziennie. Wybiegła przez furtkę w ogrodzeniu boiska, rozejrzała się i lekko jak motyl pofrunęła w kierunku Pawła. Miała na sobie czerwoną krótką sukienkę bez rękawów i białe klapki na gumowej podeszwie. Krótkie, czarne włosy otaczały pucołowatą buzię. Dogoniła Pawła i szła tuż za nim, naśladując jego ponury chód. Zatrzymał się i odwrócił, wtedy uśmiechnęła się bardzo ładnie i powiedziała coś, on wzruszył ramionami, kręcąc głową. Zrobiła taką minę, jakby mówiła, żeby się nie przejmował, nawet machnęła ręką. Paweł ciągle kręcił głową i pokazywał na nasze okno, pokazywał na mnie, bo ja siedziałem w tym oknie, gapiąc się na nich. Rozmawiali jeszcze przez chwilę, a potem ramię w ramię ruszyli do naszej klatki. To była środa. W środy Agnieszka ma po lekcjach angielski i siatkówkę, i w środy zawsze jestem oblepiony zupą. Paweł przekręcił klucz w drzwiach, weszli do przedpokoju. - Co mu jest? - zapytała Marianna szeptem. - Nie wiadomo właściwie - odparł Paweł, nie starając się ściszyć głosu. - To znaczy ja nie wiem. Jest taki od urodzenia. Mówili, że umrze, ale wciąż żyje. - Jak to, nie wiesz? - Nie wiem. Nie pytałem i nikt mi nie powiedział. On był zawsze. Jak roślina w doniczce. Trzeba podlewać, a ona rośnie. I tyle. - Czy on słyszy, co mówimy? Weszli do kuchni. Paweł wzruszył ramionami, a potem wyciągnął z lodówki moją zupkę i postawił garnek na kuchni. - Mama mówi, że słyszy. Ale ja nie wiem. Nawet jeśli słyszy, to co z tego? - I rozumie? - Nie wiem. Nic mnie to nie obchodzi. - Jak to? - No tak. Zwyczajnie. Nie mam czasu się zastanawiać, czy on coś rozumie, czy nie, bo i tak nic nikomu z tego nie przyjdzie. Od tego można tylko zwariować. Możesz przytrzymać tę butelkę? Marianna wzięła butelkę, a Paweł przez lejek napełnił ją zupą założył smoczek i wetknął mi w usta. - Teraz go podlewam - powiedział. Marianna stała naprzeciwko mnie i patrzyła oczami wielkimi jak spodki. Wydawało mi się, że robią się coraz większe. 12 13 - Ty żartujesz? - zapytała. - Żartuję? Nie, chyba widzisz, że go podlewam. A potem wystawię go na dwór, żeby nałapał trochę powietrza i lepiej rósł. Pokręciła głową. - Wiesz? - powiedziała powoli. - Ja mam dwa kaktusy. Gucia i Petronelę. One nie mają uszu i pewnie nic nie rozumieją. Ale jak kiedyś wyjechałam i przez pół roku były u mojej ciotki, to przestały rosnąć, chociaż ciotka je podlewała i dbała o nie. A jak wróciłam, to znowu rosły i miałam wrażenie, że są zadowolone, że wróciłam. One mnie lubią. Ja je też lubię. A ty? Lubisz swojego brata? - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Chyba go nie lubię. Czasami mi przeszkadza. Czasami bardzo przeszkadza. Czasami go nienawidzę. A on i tak rośnie. Lepiej by było, żeby nie rósł. - Przestań! - Marianna prawie krzyknęła. - Coś ty? Marianna? Ja tylko tak sobie mówię. Zupa się skończyła. Koniec podlewania, teraz spacer. Paweł odstawił butelkę i szarpnął wózek, tak że mało z niego nie wyleciałem. - Poczekaj - powiedziała Marianna. Wzięła ze stołu serwetkę i podała Pawłowi. - Wytrzyj mu usta, zobacz, cały jest w zupie. Paweł znowu wzruszył ramionami. - Myślisz, że to komuś robi różnicę? - ale posłusznie przejechał serwetką po mojej twarzy, rozmazując równomiernie resztki obiadu. - Tak nie można - szepnęła Marianna. Wzięła ze stołu drugą serwetkę, zmoczyła ją pod kranem. Zamarłem, jeśli mogę tak o sobie powiedzieć. Umysł mi się zatrzymał i chyba przestałem oddychać. Pochyliła się nade mną, tak blisko, że czułem jej zapach, i delikatnie umyła mi twarz. Tak delikatnie, jak nikt nigdy przedtem. Nawet mama. Przypadkiem spojrzała przy tym w moje oczy. Z odległości piętnastu centymetrów chyba lepiej widać, bo zaczerwieniła się i szepnęła cichutko: „Przepraszam". Tak cicho, że Paweł tego nie usłyszał. - Dosyć już, Marianna - powiedział. - Chodźmy. Szarpnął znowu wózek i potoczył do drzwi. Marianna szła za nami, słyszałem z tyłu: klap, klap. Na klatce wyprzedziła nas i otworzyła przed wózkiem drzwi wyjściowe. Na dworze otoczyła mnie gorąca masa nieruchomego powietrza. Marianna szła z przodu, a jej białe klapki odciskały się wyraźnie w roztopionym asfalcie alejki. Widziałem, jak drży powietrze nad samą ziemią. Chyba już nie mogło wytrzymać tego upału. Paweł zatrzymał wózek pod rachitycznym krzakiem akacji obsypanym białymi kwiatkami. Zacisnął hamulec, nie patrząc na mnie, chwycił Mariannę za ramię i pociągnął w stronę szkoły. Poszła posłusznie. Obejrzała się jeszcze dwa razy, nim zniknęli za budynkiem. Tak poznałem Mariannę z pucołowatą buzią. Siedziałem pod akacją i myślałem o niej. Białe płatki spadały na moją głowę, na kolana i na trawnik wokół mnie. Cień akacji nie dawał żadnej ochłody, było okropnie gorąco i całkiem pusto. Wszyscy ludzie pochowali się gdzieś przed upałem. Chciało mi się pić. Zamknąłem oczy, chyba zasnąłem. Nie pamiętam, co mi się śniło. Obudziłem się w białej sali na szpitalnym łóżku, podłączony do kroplówki. Teraz było z kolei okropnie zimno. Stała przy mnie mama i kładła mi na czole wilgotny okład. - Och, Żółwiku... - powiedziała, kiedy otworzyłem oczy, i pocałowała mnie ostrożnie w policzek. - Nie mogę się do ciebie przytulić, bo całą twarz masz poparzoną. Spałem pod akacją kilka godzin, mama mówiła, że kiedy wróciła z pracy, stałem tam nadal w pełnym słońcu, cały czerwony i nieprzytomny. Stale była ze mną w szpitalu. Powiedziała, że nie chodzi teraz do pracy, a Paweł i Agnieszka wyjechali już na kolonie, więc ma dużo czasu tylko dla mnie. Rano przychodziła z gazetami i śniadaniem. Najpierw karmiła mnie łyżeczką, a potem sama jadła. Kładła się przy mnie na szpitalnym łóżku i przeglądaliśmy gazety, a potem czytaliśmy książki. Było mi dobrze, ale chciałem już wracać do domu, na mój wózek przy oknie. Niektóre książki były nawet ciekawe, mimo to wolałem leżeć z zamkniętymi oczami, bo wtedy przychodziła Marianna i trzymała mnie za rękę albo pochylała się nade mną. Kiedy wróciłem do domu, mama nadal miała urlop, więc spędzała ze mną całe dnie. Woziła mnie na spacery, a raz wynajęła taksówkę i poje- chaliśmy do zoo. Pokazała mi słonie, małpy, wielbłądy i żyrafy. Nic mnie to nie obchodziło, ale ona o tym na szczęście nie wiedziała. Chciała mi sprawić przyjemność, a mnie coś się stało i wszystko przestało mnie interesować. 14 15 Osiedle było wyludnione, mieszczuchy wyjechały na wakacje, w piaskownicy pustki, szkoła jakby wymarła. Mimo to te rzadkie chwile, które spędzałem przy oknie, były najprzyjemniejsze. Wpatrywałem się w bloki i puste przestrzenie miedzy nimi z nadzieją, że zobaczę gdzieś choćby skrawek czerwonej sukienki. Przez cały lipiec pogoda była piękna. Mama kupiła biały parasol od słońca i przyczepiła go do mojego wózka, kupiła mi też słomkowy kapelusz. Wystawiała mój wózek na trawnik koło akacji, siadała obok na leżaku i czytała na głos gazety i książki albo opowiadała o wsi, w której się urodziła i której już nie ma, bo przyjechał buldożer i w miejscu wsi powstało betonowe osiedle, takie samo, jak nasze. Któregoś dnia przywiązała leżak do mojego wózka i pojechaliśmy na basen, który był, jak się okazało, całkiem niedaleko, za ostatnimi blokami naszego osiedla. Nigdy przedtem tam nie byłem. Prawie nigdzie jeszcze nie byłem. Mama chciała kupić bilety w budce przy wejściu, ale kasjerka spojrzała na wózek i powiedziała, że inwalidzi z opiekunami mają darmowy wstęp. Za ogrodzeniem z drucianej, zardzewiałej siatki były trzy baseny: mały brodzik ze zjeżdżalnią dla dzieciaków, średni, dla tych, co nie bardzo umieją pływać, i duży, wypełniony po brzegi golasami, tak że prawie nie było widać wody. Tu przynajmniej było dużo ludzi, ruch, krzyk i było na co patrzeć. Mama dopchała mnie do pustego skrawka trawnika niedaleko dużego basenu i rozłożyła leżak obok wózka. Potem zdjęła sukienkę. Miała na sobie dwuczęściowy kostum, czarny w małe kolorowe kwiatki. Nigdy nie widziałem jej tak, prawie nagiej. Stanęła przede mną, obróciła się przodem i tyłem, i spytała: - No, Żółwiku, jak ci się podobam? Podobała mi się, owszem. Była zgrabna, szczupła, miała długie nogi i w ogóle była prawdziwą kobietą. Przedtem nie przyszło mi do głowy, że mama, poza tym, że jest mamą, jest jeszcze kobietą. Nie tylko mnie się podobała. Kiedy tak stała przede mną w pozie modelki, obok przechodzili akurat jacyś dwaj owłosieni faceci, spojrzeli na nią i jeden aż gwizdnął. Mama zgarbiła się, skurczyła, uklękła na trawie przy wózku i zaczęła czegoś szukać w torbie. Poszli dalej, ale to było zabawne, że jakiś gość gwiżdże z podziwu na widok mojej mamy i jeszcze się za nią ogląda. Poza wszystkim była to jedna z rzadkich chwil, kiedy czułem, że mój wózek - a więc ja - może być dla niej tarczą i osłoną. Usiadła na leżaku na wprost mnie i zaczęła mi robić przegląd prasy, a ja nie miałem czasu jej słuchać, bo przede mną działa się masa rzeczy. Patrzyłem, jak dziewczyny uciekają z piskiem przed jakimś dryblasem, który chyba chciał je wrzucić do wody; jak za basenem na boisku chłopaki grają w siatkówkę, jeden, wysoki, jak żyrafa, którą widziałem w zoo, kapitalnie ścinał. Przechodzili ludzie w kąpielówkach, niektórzy zgrabni i muskularni, a inni tłuści i nieforemni, mężczyźni z obwisłymi brzuchami i kobiety z biustem przelewającym się ponad kostiumem. Wszyscy, nawet ci ostatni, wydawali mi się piękni. Miałem wrażenie, że jestem jednym z nich, byłem wśród nich, byłem w środku. Mama zauważyła, że mój wzrok krąży ponad jej głową, że wcale nie słucham tego, co czyta, więc z uśmiechem odłożyła gazetę i przestawiła leżak tak, że patrzyła na to, co ja. Musiałem wyglądać jak ostatni idiota, z białą parasolką rozpiętą nad głową, w słomkowym kapeluszu i ciemnych okularach, siedząc nieruchomo tam, gdzie wszyscy biegali, krzyczeli, skakali i chichotali. - Ale gorąco - powiedziała mama. - Przyniosę trochę wody, ochłodzimy się. Odeszła smukła i wysoka, zgrabna jak wszyscy diabli, sam bym zagwizdał na jej widok. Poruszała się z tanecznym wdziękiem, nigdy przedtem tego nie zauważyłem. Nagle zrobiła coś, czego w ogóle się po niej nie spodziewałem. Weszła na słupek przy basenie, odbiła się lekko i pięknym łukiem skoczyła głową w dół. Nawet nie plusnęło. Jak jej się u licha udało znaleźć lukę w tym tłumie, nie mogłem pojąć. Zniknęła mi z oczu, nie mogłem jej wypatrzyć w basenie, chociaż wytężałem wzrok z całych sił, aż zaczęło mi się wszystko zlewać i miałem w głowie tylko bajeczne, kolorowe kręgi. Przestraszyłem się, że znowu stracę przytomność i mama więcej nie przywiezie mnie tutaj, a do tego nie chciałem dopuścić, więc zamknąłem oczy i próbowałem się uspokoić. Trochę pomogło, kręgi wirowały coraz wolniej, aż zatrzymały się, przybierając kształt pucołowatej buzi. Tak mi się zrobiło od jakiegoś czasu, że wystarczy, bym zamknął oczy, a ona zaraz do mnie przychodzi. To było przyjemne, ale bałem się, że może dostaję bzika. Poczułem mokre ręce mamy na twarzy i otworzyłem oczy. Otrząsnęła się, opryskując mnie kropelkami. - Przyniosłam wodę na sobie - zaśmiała się. Poczułem się trochę tak, jakbym sam się wykąpał w basenie. Owinęła się ręcznikiem, zrzuciła na ziemię mokry kostium, a potem założyła sukienkę. 16 17 - Tak dawno nie pływałam, chyba ze sto lat. W liceum byłam najlepsza na sto metrów. Teraz przepłynęłam dwa baseny i dostałam zadyszki. Jutro też przyjdziemy, co, Żółwiku? Od tego czasu chodziliśmy tam codziennie. Podobało mi się to i mama chyba o tym wiedziała. Od razu po śniadaniu pakowała torbę i gnaliśmy na basen. Kasjerka w budce przy wejściu już nas poznawała i uśmiechała się na przywitanie. Po dwóch tygodniach mama była opalona na heban i jeszcze smuklejsza, bo zaraz po porannym czytaniu gazety wskakiwała do wody i pływała bez przerwy. Rano było zwykle trochę mniej ludzi, więc widziałem ją w basenie, jak rytmicznie wyrzuca ramiona i posuwa się naprzód, swobodnie i bez wysiłku. Pływała żabką i kraulem, a raz spróbowała motylkiem, ale to jej chyba nie wychodziło, bo przerwała, podpłynęła do brzegu i śmiejąc się, pomachała mi ręką. Potem położyła się na wodzie na plecach i leżała bez ruchu dobrych kilka minut. To było dziwne, mama, która się nie rusza; zawsze coś robiła, nigdy nie widziałem, żeby trwała w tej samej pozycji dłużej niż kilka sekund. Aż pomyślałem, że coś jej się stało. Nic się nie stało, oczywiście. Po chwili odwróciła się, podpłynęła do schodków i przyszła do mnie, żeby, jak zwykle, ochlapać mnie wodą. - Patrzyłam na niebo - powiedziała. - Jak byłam małą dziewczynką lubiłam chodzić na łąkę za domem, tam, gdzie pasły się krowy, kładłam się na plecach i patrzyłam na niebo. W taki dzień, jak dzisiaj, tamto niebo było naprawdę błękitne, jak sukienka dobrej wróżki. Twoja babcia czasami wołała mnie do domu, a ja udawałam, że nie słyszę, bo nie mogłam od niego oderwać oczu. A teraz nasze niebo jest szaroniebieskie, jakby zły czarownik posypał wróżkę popiołem. Któregoś dnia, kiedy mama pływała i na basenie było jeszcze całkiem luźno, przeszła przede mną rodzinna defilada. Najpierw maszerowały trzy małe dziewczynki, szeregiem, według wzrostu, trochę za nimi jechał wózek z jeszcze mniejszą dziewczynką za wózkiem wielki brzuch i przyczepiona do niego ogromna, gruba pani. Była olbrzymia jak wieża. To wyglądało bardzo śmiesznie, a średnia dziewczynka wlepiła we mnie oczy i nie mogła ich oderwać. Przy tym ciągle szła do przodu, więc głowa jej się przekręcała, aż przestraszyłem się, że się całkiem odkręci. W końcu nie wytrzymała, opuściła szereg i podeszła do mnie. Stanęła, wyciągnęła palec, dotknęła mego kolana i zapytała: - Jak się nazywasz? - ton był rozkazujący i bezceremonialny. 18 Cała rodzina zatrzymała się i przez moment zastygła, może czekając na moją reakcję, a potem ta pani, unosząc swój brzuch, podeszła do małej, wzięła ją za rękę i powiedziała: - Chodź, Marylko, ten chłopiec pewnie nie może mówić. - Dlaczego? - spytała Marylka dociekliwie. - Bo jest chory. Marylka przyjrzała mi się uważnie i pokręciła głową. - Jak ja byłam chora, to mogłam mówić. - Tak - odpowiedziała pani z lekkim uśmiechem - ty to zawsze możesz mówić. On jest inaczej chory. - Ale ja chcę wiedzieć, jak on się nazywa! - Marylka chyba była zdenerwowana. I wtedy poczułem na policzkach mokre ręce, a głos mojej mamy zza wózka powiedział: - On ma na imię Jaś. Pani z brzuchem spojrzała ponad moją głową i twarz jej się zmieniła. Wybałuszyła oczy, otworzyła usta, zamknęła je i wreszcie szepnęła z niedo- wierzaniem: - Gośka? Nad moją głową zapanowała cisza, a po chwili mama wyszła zza wózka i zarzuciła ręce na szyję tej wielkiej pani. Ściskały się i całowały, potem odstąpiły od siebie, spojrzały sobie w twarze i znowu padły w objęcia. W końcu obie zaczęły płakać, a wszystkie dziewczynki, nawet ta z wózka, patrzyły na nie z badawczym zainteresowaniem. Wreszcie się uspokoiły i ta gruba pani wydała dziewczynkom rozkaz: - Rozbierać się, maluchy, zostajemy tutaj. Dziewczynki zaczęły jęczeć, że chcą przy zjeżdżalni, więc moja mama powiedziała, że dobrze, my się też tam przeprowadzimy, i w końcu wszyscy wylądowaliśmy przy brodziku pełnym rozwrzeszczanych bachorów. Mama z tą panią siedziały na kocu i mama nic nie mówiła, a ta pani tylko co chwila spoglądała na nią i powtarzała „Gośka", jakby się zacięła. - Ile to lat? - zapytała wreszcie. - Trzynaście - odpowiedziała mama bez namysłu. I znowu siedziały bez słowa, zapatrzone w basen. Co chwila przybiegała któraś z dziewczynek, po kanapkę, łopatkę, jabłko, wiaderko i coś do picia, i tak minęła chyba godzina, aż mama powiedziała, że już musimy iść, i wstała. 19 Ta pani też wstała. - Musimy się spotkać, Gośka... Pogadać. - Tak - zgodziła się mama. - Zapiszę ci mój telefon - gruba pani zaczęła szukać czegoś do pisania, ale nie miała kartki, tylko flamaster, więc mama podała jej gazetę. - Napisz tu. Ta pani zapisała, a potem popatrzyła na mamę i powiedziała: - Ty i tak do mnie nie zadzwonisz. Daj mi swój numer. Mama jej podyktowała, ta pani oderwała skrawek gazety i oddała resztę mamie, a potem mama wyciągnęła do niej rękę: - No to cześć, Jola, trzymaj się. - Do zobaczenia - odpowiedziała pani Jola. Już się nie całowały, mama odwróciła się szybko i odjechaliśmy stamtąd. Następnego dnia nie poszliśmy na basen, bo rano było trochę pochmurno, chociaż nadal bardzo ciepło. Po śniadaniu mama postawiła mnie przy oknie i powiedziała, że idzie po zakupy. Widziałem, jak szła alejką przed domem i skręciła za blok w kierunku pawilonu. Wczoraj przez całe popołudnie prawie się nie odzywała. Chodziła zamyślona i przypaliła moją zupę, co bardzo rzadko jej się zdarza. Miała taką minę, jakby była zupełnie gdzie indziej. Wieczorem, jak zawsze, odkąd wróciłem ze szpitala, przyszła pani Krysia, żeby pomóc mamie mnie wykąpać. Pani Krysia już nie przychodziła w dzień sprzątać, myślałem, że to dlatego, że mama ma urlop i sprząta sama. Ale co wieczór pomagała mamie włożyć mnie do wanny i potem z powrotem na wózek. Pani Krysia powiedziała, że jej mąż chce sobie kupić motocykl, chyba zwariował, teraz w ogóle nie mają pieniędzy, a on tylko łazi i opowiada bez przerwy o tym motorze, że ma taki silnik, i takie coś tam. Ona nic z tego nie rozumie, wie tylko, że to jakiś kolega go namawia, a powinien to barachło na złom oddać, bo inaczej to tyle z tego będzie, że jej mąż sobie kark skręci albo i przy tym kogoś zabije, pijak zatracony, i do więzienia go wsadzą. Nawet do pracy poszedł dodatkowej, po południu, w jakimś warsztacie, żeby na ten motor zarobić, i nic jej na dom nie daje, chociaż wie, że ona teraz nie ma pieniędzy, bo wszyscy, u których sprzątała, na wakacje powyjeżdżali, i nie ma co do garnka włożyć. 20 Mama nic nie mówiła, bo zresztą trudno było znaleźć wolne miejsce w tym monologu, ale kiedy pani Krysia już wychodziła, usłyszałem z przedpokoju cichy głos mamy. - Przykro mi, że tak się stało. Ale to tylko chwilowo, od września na pewno coś znajdę i wszystko będzie po staremu. - Co pani mówi, dziecko. Ja to sobie tak narzekam, żeby coś gadać tylko. A pani na pewno znajdzie pracę, gdzieby tam taka pani na bezrobociu była. I jak trzeba, to zawsze pomogę, Jasia wykąpać czy coś, na mnie może pani liczyć. Mój stary też, jakby coś trzeba było nareperować albo dźwignąć. I poszła, a mnie dopiero wtedy błysnęło w głowie, że mama od czterech lat, odkąd zaczęła pracować, nigdy nie miała takiego długiego urlopu. Brała najwyżej tydzień wolnego i wtedy też wieczorami siedziała nad jakimiś papierami, coś kreśliła i poprawiała. Uświadomiłem sobie, że mama ani razu nie mówiła, że ma urlop, powiedziała tylko któregoś ranka coś takiego, że dzisiaj nie musi iść do pracy, i nie poszła wtedy, ani następnego dnia, i nie chodzi do dzisiaj, więc ja bez zastanowienia uznałem, że to jest właśnie urlop. Mama była z wykształcenia prawnikiem, a tata inżynierem, poznali się w czasie studiów. Przed naszym urodzeniem mama pracowała w jakimś biurze, a potem przestała w ogóle pracować. Dopiero jak tata odszedł, znowu zaczęła szukać pracy. Tak mało wiem o jej życiu poza domem, o tym, co przytrafiało jej się, jak jeszcze nas nie było na świecie. Wiem tylko tyle, ile usłyszałem przypadkiem z rozmów; z tych strzępków układałem całe historie, czasami już nie wiem, co usłyszałem naprawdę, a co sam sobie dopowiedziałem, tak jak z tym maminym urlopem. Znam życie z seriali w telewizji, ale tam ludzie są jacyś inni, nieprawdziwi i nie lubię oglądać telewizji, wolę to, co dzieje się za naszym oknem, nawet jeżeli brakuje mi dźwięku. Prawdziwi ludzie robią wszystko naprawdę; nawet jeśli udają to naprawdę udają a postacie z telewizyjnych filmów żyją tylko na niby. Ostatnio w telewizji często mówili o bezrobociu, że rośnie, że zamyka się kolejne zakłady pracy, że w ogóle ludzi jest za dużo, a pracy za mało. Przy tym pokazywali zawsze jakieś tabelki, wykresy i szare obrazki smutnych facetów stojących w kolejce albo pijaków bez zębów. Wiem, że tacy ludzie istnieją naprawdę, bo mieszkają też na naszym osiedlu i zbierają się często na ławce przy trzecim bloku. Siedzą tam całymi godzinami, bez ruchu, jak 21 ja, albo piją wódkę prosto z butelki, a potem wykrzykują brzydkie wyrazy i zaczepiają przechodniów. Pan Władysław, dozorca, mówi o nich „element": - Znowu element windę obsikał, kary na nich nie ma. Więc wyobrażałem sobie, że bezrobocie dotyczy tylko takich dziwnych ludzi, nigdy nie przyszło mi do głowy, że może to spotkać moją mamę, która jest piękna i młoda. Zamknęła drzwi za panią Krysią i przyszła powiedzieć mi dobranoc, leżałem już pod kołdrą, czysty i pachnący, usiadła na łóżku i głaskała moją rękę, a ja chciałem, żeby wyczytała z moich oczu te setki pytań, których nie potrafię jej zadać. Ale wcale nie patrzyła na mnie, tylko na ścianę, i głaskała mnie tak jakoś mechanicznie i pusto, zamyślona, nieobecna, odległa. Zamknąłem oczy i po raz pierwszy od dawna, zamiast Marianny, zobaczyłem coś innego. Zobaczyłem mamę w szarej, postrzępionej sukience, z pomarszczoną twarzą stojącą w kolejce do jakiegoś okienka, pośród bezzębnych, brudnych, pijanych mężczyzn. Myślałem o tym, patrząc przez okno, za którym niebo robiło się coraz ciemniejsze, granatowe i groźne. Mama długo nie wracała ze sklepu, bałem się, że zmoknie, bo wyraźnie zbierało się na burzę. Jak tylko pomyślałem o burzy, niebo przecięła żółta błyskawica i po chwili rozległ się grzmot. Zaraz lunie, przemknęło mi przez głowę, i rzeczywiście, od razu z nieba posypały się wielkie krople, zrobiło się szaro jak wieczorem, i już nic nie widziałem przez te strumienie wody. Wtedy przyszło mi do głowy, że to ja, własną myślą, potrafię rządzić przyrodą. Krople waliły w okno z wielką siłą, a szyba co chwilę rozświetlała się żółtym blaskiem, poczułem się dziwnie, jak wtedy pierwszego dnia na basenie, kiedy nie mogłem wypatrzyć mamy w wodzie. Zamknąłem oczy i wirujące kręgi powoli się uspokajały. - Niech przestanie padać! - rozkazałem przyrodzie i ona mnie znowu posłuchała. Szum deszczu przycichał powoli, a kiedy już całkiem zamilkł, otworzyłem oczy. Po wielkiej chmurze nie było śladu, nad blokami, na błękitnym niebie znowu zawisło słońce. Byłem z siebie dumny. Mama przyszła po chwili i odwróciła mnie tyłem do okna. Rozkładała do szafek i lodówki przyniesione zakupy, i nawet się uśmiechała. 22 - Ale burza, co? Piękna. Prawdziwa letnia burza. Gwałtowna i krótka. Zaraz znowu będzie upal. Ucieszyłem się, że tak mi się udało z tą burzą, że podobała się mamie, bo przecież zrobiłem to dla niej. Na stole został już tylko wielki pęczek młodej marchewki, pomarańczowo- -zielony, jak bukiet kwiatów. Mama obcięła zielony wiecheć, umyła marchewki pod kranem i wyjęła z dolnej szafki sokowirówkę. - Ciekawa jestem, co jest w tej marchwi oprócz marchwi - powiedziała. Nalała sok do dwóch kubków i spróbowała z jednego. - Pyszne. Zupełnie jak u twojej babci, chociaż ona chodziła po marchewkę do ogródka za domem, tarła ją na tarce i wyciskała sok przez gazę. Nakarmiła mnie łyżeczką z drugiego kubka. Sok smakował jak lato. - A to zielone babcia dawała królikom - dodała jeszcze mama, wyrzucając marchewkową nać do kubła. - Tyle dobrego jedzenia się marnuje. Babcia i dziadek, mamy rodzice, umarli, zanim ja się urodziłem. Mama często wspominata swoje dzieciństwo, ale tylko raz opowiedziała mi, jak ono się skończyło. Dziadkowie nie byli bardzo starzy, kiedy buldożer zrównał z ziemią ich dom i ogródek za domem, i łąkę, z której mama oglądała niebo, i brzozowy zagajnik, gdzie rosły czerwone koźlaki. Zamieszkali w tym samym miejscu, tylko osiem pięter wyżej, i widocznie ta wysokość im zaszkodziła. Pierwszej zimy dziadek dostał raka i wiosną zmarł w szpitalu. Babcia została sama. Bała się mieszkać sama, bała się kuchenki gazowej, wanny, kranów i nawet sedesu. Bała się jeździć windą. Po śmierci dziadka codziennie schodziła po schodach te osiem pięter w dół, żeby odwiedzić go na cmentarzu. Jeździła tam autobusem, którego też się bała, a na grobie dziadka posiała rzodkiewki, fasolkę szparagową i nasturcje, bo dziadek je bardzo lubił. Umarła tam, na cmentarzu, kiedy dojrzała fasolka. Pozbierała żółte strąki, usiadła na ławeczce przy grobie i po prostu zasnęła. Mama studiowała wtedy w innym mieście. Powiedziała mi, że była młoda, głupia i bez serca, i do dziś nie może sobie wybaczyć, że nie dostrzegła, co dzieje się z babcią. Tej zimy, kiedy dziadek dostał raka, mama zakochała się w tacie. Byli szczęśliwi i tak zajęci sobą że nie mieli czasu myśleć o niczym innym, a już na pewno nie chcieli myśleć o smutnych rzeczach. 23 Babcia nie napisała do mamy, kiedy dziadek zachorował, nie chciała jej martwić. Dopiero kiedy umarł, wysłała telegram. Mama pojechała z tatą i strasznie się wstydziła, bo mieszkanie na ósmym piętrze było zarośnięte brudem. Babcia, jak jechały windą, ściskała mamę kurczowo za rękę, a po mieszkaniu chodziła, przytrzymując się ściany Ale kiedy mama ją pytała, czy dobrze się czuje, to uśmiechała się i mówiła że tak, że świetnie daje sobie radę, więc mama w to wierzyła bo tak było łatwiej. Nawet nie poszła z nią do lekarza, a babcia już wtedy była prawie niewidoma. Tata wyjechał zaraz po pogrzebie dziadka, mama została jeszcze tydzień, wszystko uporządkowała, kupiła babci na raty odkurzacz żeby było jej lżej sprzątać, i telewizor, żeby się nie nudziła. Wieczorem mama zapalała telewizor, a babcia, która nic nie widziała mówiła, ze to bardzo ciekawe i dziękowała mamie, że sprawiła jej taki droai prezent. y Potem, kiedy babcia umarła, jedna sąsiadka powiedziała mamie że po jej wyjeździe babcia nigdy nie włączyła telewizora, nie używała odkurzacza jadła tylko chleb, bo bala się zapalić gaz, i załatwiała się do kubełka - Gdybym wtedy z nią została - powiedziała mi mama - wszystko byłoby inaczej. Tego lata nie poszliśmy już więcej na basen, chociaż było jeszcze dużo pogodnych dni. Agnieszka i Paweł wrócili z kolonii pod koniec lipca, opaleni, tryskający energią i przez dwa pierwsze dni wyrzucali z siebie wakacyjne opowieści, a potem zaczęli się nudzić. Mama rano kupowała gazetę i po śniadaniu zamykała się w pokoju z telefonem, a później zwykle gdzieś wychodziła. Osiedle wciąż było wyludnione, tylko element tkwił wytrwale na swojej ławce. Jeśli była ładna pogoda, przedpołudnie spędzałem na trawniku przy akacji, ale teraz już w kapeluszu i pod parasolem, a jeśli padało, w kuchni przy oknie. Któregoś deszczowego dnia, zaraz po wyjściu mamy, Paweł, jeszcze w piżamie, włączył telewizor i usiadł na kanapie, a Agnieszka kręciła się po kuchni, otwierała i zamykała szafki, wyraźnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Wreszcie poszła do pokoju. Na parapet przyleciała zmoknięta, rdzawobrązowa turkawka z różowym brzuszkiem i przyglądała mi się przez szybę. Mama zwykle rano sypała 24 okruszki na parapet, wtedy zlatywała się gromada gołębi, dziobały się i przepychały, a turkawki były mniejsze i słabsze, nie miały szans. - Paaaweeeł - usłyszałem z pokoju - zagraj ze mną w Monopol. - Nie. Oglądam. Turkawka przechyliła głowę, jakby nasłuchiwała. - Ale to głupie - w głosie Agnieszki brzmiała pogarda. - Sama jesteś głupia. Zapadła cisza, więc turkawka spokojnie rozłożyła jedno skrzydełko i prze- czesywała je dziobem, piórko po piórku. - No zaaagraj - jęknęła znowu moja siostra. - Zamknij się, bo nie słyszę. - Możesz też nie widzieć - syknęła Agnieszka i podłoga w pokoju skrzypnęła. - Zejdź z ekranu, bo ci przywalę. - Przywalisz, ha, ha. Przywalić to powinieneś swojej narzeczonej. - Odejdź stąd, mówię ci, kocmołuchu! - A Kamila widziała, jak twoja Marianna całowała się z Arturem. - Kamila jest jeszcze głupsza od ciebie. - Ale widziała, widziała, widziała, jak się całują, obściskują. - Spadaj, gówniaro! - wrzasnął Paweł i z pokoju dobiegł łomot. Turkawka odwróciła się do mnie tyłem, rozwinęła skrzydła i odleciała. Jak byli mniejsi, często się bili, kiedyś Paweł kopnął ją w brzuch, tak że przez kilka minut leżała na podłodze, z trudem chwytając oddech. Od tego czasu panowało zawieszenie broni, przerywane pobrzękiwaniem sza- belką, czyli nieprzyjaznymi warknięciami, a teraz w pokoju znowu rozgorza- ła zacięta walka. - Gryziesz? - sapnął Paweł. - Wybiję ci zęby. Agnieszka nie odpowiedziała, pewnie dlatego, że właśnie gryzła. Kiedy wróciła mama, Agnieszka siedziała w kuchni, ze spuchniętą wargą i podbitym okiem, i robiła sobie okłady z lodu, przynajmniej miała jakieś zajęcie, a Paweł zamknął się na klucz w pokoju z telewizorem. - Pobiliście się? - zapytała mama spokojnie na widok twarzy Agnieszki, tylko ręce zaczęły jej latać. - To on się na mnie rzucił, bydlę - powiedziała Agnieszka. Mama nic nie powiedziała, wzięła telefon i wyszła do drugiego pokoju. Wiem, że zadzwoniła do taty. Nie wiem, skąd wiem. Może z jej miny, kiedy wróciła do kuchni. 25 W każdym razie Agnieszka i Paweł wyjechali na cały sierpień, spędzili ten miesiąc z tatą, tego również byłem pewien, chociaż nikt przy mnie o tym nie wspomniał. Mama teraz wychodziła co dzień, po porannej telefonicznej konferencji przy gazecie. Wracała o różnych porach, czasem bardzo późno. A ja stałem przy oknie w kuchni. Nie przychodził już pan Jurek ani pani Krysia, ale nie było mi smutno. To znaczy owszem, żałowałem, że oni już nie przychodzą, jednak wcale się nie nudziłem. Ciągle nie mogłem nigdzie wypatrzeć czerwonej sukienki, ale wiedziałem, że muszę spokojnie czekać, bo ona na pewno wróci. Turkawki powoli chyba zbierały się do odlotu, były coraz bardziej roztargnio- ne. Obserwowałem je od dawna, przylatywały już wiosną na nasz parapet szukać resztek nie zjedzonych przez głupie gołębie. Gołębie zajmowały się głównie dziobaniem siebie nawzajem, więc zawsze zostawało po nich sporo okruszków. Turkawki przylatywały we dwie i systematycznie wyjadały nawet najmniejsze drobinki. Któregoś dnia przyleciały cztery. Dwie duże, które już dobrze znałem, i dwie mniejsze, jaśniejsze i nieporadne. Rodzice pokazywali im okruszki, a małe gapiły się w różne strony i wcale nie wiedziały, o co chodzi. Aż jedna stara wzięła okruszek i wetknęła tej małej do dzioba. Mała, jak poczuła jedzenie, zamiast samej szukać, rozdziawiła dziób i zaczęła wrzeszczeć wniebo- głosy. Na miejscu matki chyba zlałbym jej tyłek. Tylko gdzie taka turkawka ma tyłek i czym ją tam ta duża ma zlać? Ale następnego dnia te małe już dobrze wiedziały, w czym rzecz, i same wszystko zjadały, tak że nie starczało dla rodziców. A kiedyś przyleciała tylko jedna turkawka. Jedna z tych młodych. To właśnie ona przyglądała mi się tego dnia, kiedy Paweł pobił się z Agnieszką. Latała samotnie jakiś czas, aż wreszcie, może po tygodniu, pojawiła się z narzeczonym. I zachowywali się tak samo, jak jej rodzice wiosną. Podawali sobie do dziobków okruszki, ocierali się o siebie i gruchali miłośnie. Taka historia wydarzyła się na moim parapecie. Zupełnie inna rozgrywała się tymczasem na ławce przy trzecim bloku. Do tej pory, na ile się dało, omijałem tę ławkę wzrokiem. To byli dziwni ludzie, ci panowie z elementu, i czułem, że powinienem się ich bać, chociaż nigdy mi nic złego nie zrobili. Przeciwnie. Pamiętam, że któregoś dnia, zeszłej jesieni, Agnieszka wystawiła mnie na dwór pod akację. Dzień był ładny, słoneczny, ale chłodnawy, więc ubrała mnie w kurtkę i czapkę, a nogi przykryła mi kocem. I poszła. 26 Mama robi to zwykle tak, że składa koc na pół, owija mnie w pasie jednym końcem tej połówki, a drugi podkłada mi pod nogi, bo i tak buty mam zawsze czyste od spodu. Agnieszka spieszyła się, więc tylko położyła koc na moich kolanach i nie sprawdziła, czy dobrze się trzyma. Koc zsuwał się powolutku, aż całkiem spadł na ziemię. Przechodziło dużo ludzi, dorośli wracali akurat z pracy, dzieci ze szkoły, ale nikt na mnie nie patrzył, a jeśli nawet czyjeś spojrzenie przypadkiem zabłąkało się w moją stronę, to szybko umykało. Tak było zawsze i byłem do tego przyzwyczajony, chociaż nie powiem, żeby sprawiało mi to przyjemność. Pamiętałem twarze prawie wszystkich mieszkańców naszego bloku i obu sąsiednich. Potrafiłbym pokazać mężów i żony, znałem nawet imiona ich dzieci. Wiedziałem, kto jakim jeździ samochodem, kto ma jakiego psa, kto był dzisiaj u fryzjera, kto kupił sobie nowy płaszcz albo buty. Byli moimi znajomymi, a udawali, że mnie nie znają. Tego dnia okazało się, że ze wszystkich mieszkańców osiedla tylko panowie z elementu są w stanie przyznać się do znajomości ze mną ale tej znajomości akurat ja sobie nie życzyłem i kiedy podeszło do mnie dwóch meneli, zamarłem ze strachu. Marzły mi nogi, bo miałem na sobie cienkie spodnie, koc leżał na ziemi i nasiąkał wilgocią. Oni szli alejką chwiejnym krokiem, podpierając się nawzajem, jeden miał długą, potarganą siwą brodę i wyglądał jak jakiś niedomyty prorok z obrazków w „Biblii dla dzieci", a drugi, z szarą pobrużdżoną twarzą ściskał w ręku szyjkę wysokiej butelki. Tego z brodą zarzuciło mocno w moją stronę, przytrzymał się wózka i tylko dlatego nie upadł. Drugi stracił oparcie, wykonał dziwaczny piruet, dwa taneczne pas w bok, po czym wylądował przede mną na kolanach, lewym łokciu i czole, ale butelkę w prawej ręce zwycięsko unosił do góry. Brodaty stał, wciąż używając mojego wózka jako podpory. Ten leżący podał mu flaszkę i próbował się podnieść. Nawet udało mu się stanąć na czworakach, ale zaraz przechyliło go do tyłu, wyrżnął plecami w pień akacji i usiadł. Więc brodaty też usiadł i urządzili sobie piknik pod moim wózkiem. Rozmawiali. Chyba rozumieli się nawzajem, bo jeden coś mówił, a drugi mu odpowiadał. Ja na początku nie rozumiałem nic, może ze strachu, który ściskał mi mózg. Potem zacząłem wyławiać z ich bełkotu jeden powtarzający się zwrot: „kurwa jego mać". Na razie zachowywali się tak, jakbym był ławką drzewem albo koszem na śmieci; nie widzieli mnie, chociaż siedzieli pół metra 27 od wózka, a mój koc niemal dotykał biodra tego z brodą. Nabierałem już lekkiej otuchy, kiedy brodaty pociągnął sążnistego łyka z butelki, tocząc wokół tępym wzrokiem. Natknął się na moje nogi i powędrował oczami w górę. Odjął butelkę od ust, potrząsnął głową, spojrzał jakby przytomniej, a ja zrozumiałem to, co powiedział: - Gwoździu, kurwa jego mać, synek do nas przyjechał. Gwoździu siedział obwisły i wymięty, ze spuszczoną głową; wydobył z siebie wprawdzie jakiś dźwięk, ale wyglądało na to, że zasadniczo jest mu wszystko jedno. Brodaty nie dawał za wygraną wyciągnął do przyjaciela rękę z butelką. - Masz, Gwoździu. Walnij se za zdrowie, kurwa, synka. - Będę spać - powiedział słabo Gwoździu, ale butelkę skwapliwie przyjął. Walnął se i trochę się ożywił. Ciągle się bałem, sam nie wiem dlaczego, widziałem przecież, że są nastawieni pokojowo. - Nie śpij, kurwa, gościa mamy - powiedział brodaty i machnął ręką w moją stronę. Zaczepił przy tym o koc. Podniósł go w dwóch palcach i zbliżył do oczu. - A może se pośpij - zmienił zdanie. - Pledzik mam, kurwa jego mać, to cię otulę - dźwignął się na kolana i naprawdę zamierzał wykonać to, co powiedział. Trochę zrobiło mi się niedobrze, gdy zobaczyłem czarne obwódki wokół koślawych paznokci i brudną, popękaną skórę na ręce ściskającej mój koc. Gwoździu przyssał się znowu do butelki, wyraźnie mu pomogło, bo po chwili zdołał ogarnąć sytuację i wyciągnąć wnioski. - Ty chuju - rozjątrzył się. - Dziecku kocyk zabierasz? Dziecku? Synkowi naszemu? Synek, nie zimno ci? Gdzie twoja mamusia, biedaku? Twoja mamusia to jest porządna kobita. Brodaty zapomniał o kocyku i rozgadali się o mojej mamusi. Dowiedziałem się, że jej największą zaletą jest to, że segreguje śmieci, dzięki czemu nie muszą grzebać w plastikowych workach w poszukiwaniu butelek i starych gazet, bo te są zawsze równo ułożone koło zsypu. Niedużo tych butelek, co prawda, za to gazet sporo. Później zorientowali się, po akacji, że to nie ja do nich przyjechałem, tylko oni do mnie wpadli z wizytą, a ponieważ wino się skończyło, podziękowali za gościnę, przeprosili za niespodziewane najście i odpłynęli w kierunku 28 śmietnika. Brodaty ciągle ściskał mój pledzik, przypomniał sobie o nim po kilku krokach i zawrócił. Pochylił się nade mną zobaczyłem z bliska jego posklejaną brodę, tłuste włosy i wyblakłe oczy pełne najlepszych chęci. Poczułem przeraźliwy smród. Zamknąłem oczy, a on przykrył mnie kocem i zionął mi w twarz dobrym słowem: - Śpij, synek, kurwa, sierotko nasza. To wszystko wcale nie wydawało mi się wtedy zabawne. Bałem się ich, brzydziłem, gardziłem nimi i nie chciałem mieć z nimi nic wspólnego. U mnie w domu było czysto, pachniało, moja rodzina mówiła normalnie, wyraźnie i nie używała takich wyrazów. Chciałem jak najszybciej zapomnieć o wydarzeniu z kocykiem i chyba rzeczywiście element nie zaprzątał moich myśli, aż do czasu, kiedy domyśliłem się, że mama straciła pracę. Przyśniła mi się wtedy ławka przy trzecim bloku, siedział na niej Gwoździu i brodaty prorok z paroma kolegami, i ja też na niej siedziałem. Mogłem się ruszać i rozmawiałem z nimi, rzucając co chwila kurwami. Potem przyszła mama, niechlujna, potargana i bardzo smutna, a my przyjęliśmy ją jak królową i robiliśmy wszystko, żeby poprawić jej humor. Częstowaliśmy ją wódką i papierosami, opowiadaliśmy różne historie, aż wreszcie parsknęła śmiechem i wtedy się obudziłem. No i zacząłem się przyglądać ławce przy trzecim bloku. Była dosyć daleko od mojego okna i stała tyłem, więc nie widziałem dokładnie wszystkiego, co tam się działo. Początkowo rozpoznawałem tylko Gwoździa i proroka, byli nierozłączni i najbardziej ruchliwi. Często gdzieś znikali, zwykle wracali tryumfalnie ze zdobyczą w postaci butelki. Później poznałem grubasa. Miał cienkie, krótkie nóżki, ogromny brzuch, twarz czerwoną i obrzmiałą, i chyba był wyznaczony do pilnowania tej ławki, bo nigdy jej nie opuszczał. Słowo daję. Kiedy rano mama stawiała mnie przy oknie, on już tam siedział, kiedy wieczorem zabierała mnie do łazienki, siedział tam nadal. Czasami wstawał, robił kilka kroków i wracał. Ławka stanowiła centralny punkt świata dla kilkunastu osób. W połowie sierpnia znałem z widzenia wszystkie z nich. Niektórzy odwiedzali ławkę codziennie, inni wpadali tylko od czasu do czasu. Zwykle okupowało ją od trzech do sześciu jegomościów. Stałych bywalców potrafiłem rozpoznać nawet z daleka, po kształcie sylwetki i sposobie chodzenia. Dlatego wiedziałem, kto przebił opony w czarnym mercedesie zaparkowanym tak, że tarasował chodnik, i kto podłożył zdechłego szczura pod drzwiami tej pani z bloku naprzeciwko, 29 która mieszkała na parterze, chodziła nago po mieszkaniu i prawie każdego dnia wracała do domu z innym panem. Nie wiem czemu, ale element wyraźnie jej nie lubił. Wybiegła wtedy z wrzaskiem z klatki schodowej i dopadła pana Władysława, który akurat zamiatał chodnik. Pan Władysław wyniósł szczura za ogon i zaniósł na śmietnik. Po drodze pogroził pięścią całej ławce, ale ja widziałem, że w środku pęka ze śmiechu. W tych dniach mama wracała do domu późno, zmęczona i markotna. Mało się do mnie odzywała. Karmiła mnie, potem trochę oglądaliśmy telewizję i zaraz przychodziła pani Krysia, kąpiel i spać. Cały czas spędzałem przy oknie, bo nie było komu wystawiać mnie na trawnik przy akacji. Tylko w niedziele mama była ze mną, ale nawet wtedy niewiele się odzywała. Sprzątała, odkurzała, czasem wychodziliśmy na krótką przechadzkę między blokami, a po południu leżeliśmy na tapczanie i czytaliśmy książki. Mama wydawała mi się ciągle spięta, może przez to, że tak milczała. Po lipcowej opaleniżnie został zaledwie nikły ślad, twarz jej wyszczuplała i oczy zrobiły się bardzo duże. Duże i smutne. Czasami patrzyła na mnie i wydawało mi się, że zaraz coś powie, nawet nabierała powietrza, a potem rezygnowała, przygryzała wargę i odwracała się. Wieczorami, kiedy już położyła mnie spać, długo siedziała w kuchni. Kiedyś obudziłem się w środku nocy, tapczan mamy był pusty, a w kuchni wciąż paliło się światło. Nie wiem, co tam robiła, może po prostu siedziała i rozmyślała, ale na pewno nie były to wesołe rozmyślania. Od poniedziałku do soboty, kiedy jej nie było, zajmowałem się różnymi sprawami, które działy się za szybą: na parapecie, na ławce, w oknach bloku naprzeciwko; trochę spałem. Najważniejsze było jednak to w środku. A w środku usychałem z tęsknoty. Czekałem. I doczekałem się. To był wtorek, dwudziesty sierpnia. Pamiętam, bo mama powiedziała mi o tym rano takim tonem, jakby obwieszczała bardzo ważną nowinę. Leżałem jeszcze w łóżku, ona wróciła z łazienki z mokrymi włosami, w szlafroku, rozsunęła firanki i oświadczyła bardzo oficjalnie: - Dzisiaj jest wtorek, dwudziesty sierpnia. Dzień dobry, Żółwiku. To musi być dobry dzień. 30 Potem mnie ubrała i zjedliśmy śniadanie. Nie spieszyła się tak bardzo jak zwykle, ale wydawało mi się, że jest zdenerwowana. Otworzyła okno, wysypała okruszki, głupie gołębie tylko na to czekały. Ustawiła mnie naprzeciwko nich i znowu poszła do łazienki. Spędziła tam dobrą godzinę, w zupełnej ciszy, tylko przez chwilę słyszałem szum suszarki do włosów. Kiedy wreszcie wyszła, odwróciła mnie znowu twarzą do wnętrza i urządziła mi krótki pokaz mody. Najpierw założyła białą sukienkę z dużymi kieszeniami, popatrzyła w lustro i skrzywiła się. Poszła do pokoju, po chwili pokazała się w szarym, płóciennym kostiumie. Potem zdjęła żakiet i została w samej spódnicy i bluzce. Potem zmieniła bluzkę, potem spódnicę. Przypadkiem spojrzała na zegar, który wisiał nad lodówką. - Wreszcie się spóźnię i tyle z tego będzie. Zdecydowała się na szary kostium i szare sandały. Powiesiła na ramieniu torebkę, jeszcze raz spojrzała w lustro. - Trudno - skrzywiła się - tak musi być. Nie wiedziałem, dlaczego mówi trudno, bo wyglądała ślicznie. Odłożyła torebkę, podeszła do mnie i podniosła moją rękę. Zagięła w niej kciuk, otoczyła go resztą palców i zacisnęła w swoich dłoniach. - Trzymaj za mnie kciuki, Żółwiku. Musi się udać. Puściła, a moje palce od razu się rozsypały. Pocałowała mnie w czoło, przestawiła twarzą do okna i wyszła. Tego dnia turkawki nie przyleciały. To im się jeszcze nie zdarzyło, dotąd codziennie odwiedzały mój parapet. Mama mówiła, że one odlatują na zimę do Afryki, bo tam jest ciepło. Na ławce siedział tylko grubas, widziałem łysy czubek jego głowy i spadziste ramiona. Przekwitały malwy na kwietniku, zdawało mi się, że za chwilę rozkwitną astry i przypołudniki. Nie byłem pewien, bo nie widziałem dokładnie, ale chyba miały takie nabrzmiałe pąki, które zaraz powinny rozwinąć się w kwiaty. Myślałem o mamie i w tych myślach trzymałem za nią kciuki z całej siły. Nie wiedziałem co, ale wiedziałem, że jej się uda. Mieszczuchy powoli wracały z wakacji. W piaskownicy za kwietnikiem pojawiło się kilkoro dzieci, a dwie mamy siedziały na murku i rozmawiały, machając rękami i wybuchając śmiechem. Podeszła tam jeszcze jedna pani z wózkiem, a tamte rzuciły się na nią, wyściskały i zaglądały do wózka, robiąc takie dzióbki z ust. 31 Usiadły sobie potem na murku wszystkie trzy, przodem do słońca, a tyłem do piaskownicy. Chciałem, żeby ktoś im powiedział, że powinny patrzeć na swoje dzieci, bo wiele razy już widziałem, jak bachory sypią sobie garściami piasek w oczy albo walą się po głowach łopatkami. No i teraz oczywiście też szybko znudziły im się babki z piasku. Jednemu znudziła się cała piaskownica. Wygramolił się z niej i przebierając tłustymi, krzywymi nóżkami, pognał przed siebie, w kierunku ulicy. Był taki malutki, chyba ledwo nauczył się chodzić, ale pędził jak błyskawica. Przymknąłem oczy i powtarzałem w myślach: „Zatrzymaj się. Zatrzymaj się! Stój, rozkazuję ci". Ze strachu aż zapomniałem o kciukach, a ten smarkacz nic nie rozumiał. Zacząłem przemawiać do jego mamy. Błagałem ją, żeby się odwróciła. Malec był już jakieś dziesięć metrów od jezdni. To była mała osiedlowa uliczka, poprzecinana muldami, w dodatku teraz całkiem pusta, więc na pierwszy rzut oka dzieciakowi nic nie groziło. Ale w każdej chwili mogło coś nadjechać, zdarzali się szaleńcy. Wydawał mi się taki bezbronny, balem się o niego okropnie i już prawie krzyczałem na tę matkę. Ona w końcu odwróciła głowę, spojrzała do piaskownicy, zerwała się na równe nogi i rozglądała bezradnie z przerażeniem w oczach. Mogła go nie zauważyć, bo po drodze rósł mój krzak akacji. Malec wciąż biegł, a zza bloku wyjechał powoli zielony samochód. Naturalnie od razu wiedziałem, że zmierzają do tego samego punktu, ich drogi muszą się skrzyżować. Kierowca nie mógł widzieć chłopca, widok zasłaniały mu auta zaparkowane przy jezdni. Matka dostrzegła wreszcie to wszystko, krzyknęła tak przeraźliwie, że usłyszałem ten krzyk za moją szybą i pobiegła jak strzała. Myślę, że pobiła rekord świata na sto metrów, ale i tak nie miała żadnych szans. W ostatniej, dosłownie, chwili rozkazałem kierowcy, żeby się zatrzymał. I on to zrobił. Naprawdę. Kiedy dzieciak wybiegł na jezdnię, tuż przed maskę, auto już stało. Udało mi się. Odetchnąłem, ale zaraz znowu mnie zatkało. Przednie drzwi zielonego samochodu otworzyły się równocześnie z obu stron, zza kierownicy wysiadł pan w niebieskich dżinsach, a z drugiej strony wysiadła Marianna. Marianna. Oboje rzucili się na malucha, który nawet nie zauważył, że przed chwilą cudem ocalał, i wciąż biegł przed siebie. Pan chwycił go, podniósł do góry i rozejrzał się, komu by tu urządzić awanturę. 32 Zobaczył nadbiegającą mamę, wcisnął jej dziecko i stał nad nią, machając rękami. Maluch ryczał, czerwony na twarzy, a matka tuliła go i całowała, chyba w ogóle nie słyszała reprymendy kierowcy. Marianna patrzyła przez chwilę z boku, wreszcie podeszła do tego pana, złapała go za rękaw, powiedziała coś i odciągnęła do samochodu. Wsiedli i odjechali. A ze mną coś się zrobiło. Tak jakby we mnie w środku zapłonęło ognisko i ja się przy nim grzałem. Nic mnie już nie obchodziło, ani ławka, ani turkawki, nie zamierzałem nawet ratować żadnych dzieci. Zamknąłem oczy i było mi tak dobrze, tak rozkosznie, wyświetlałem sobie w kółko to, co przed chwilą widziałem. Przyszła mama, więc otworzyłem oczy. Spojrzała na mnie i aż krzyknęła: - O Boże, co ci jest? Dlaczego tak patrzysz? Jakie masz dziwne oczy! - mówiła jak Czerwony Kapturek do babci, która okazała się wilkiem. Podbiegła i położyła mi rękę na czole. Była naprawdę przestraszona. Zawiozła mnie do pokoju i przełożyła na tapczan, a potem mierzyła mi temperaturę. - Nie masz gorączki - powiedziała wreszcie zdziwiona, patrząc na termometr. Zmierzyła jeszcze raz, wciąż nie miałem gorączki. Popatrzyła mi w oczy i pokręciła głową. - Miałam cię zabrać na spacer, ale tak wyglądasz... Lepiej zostań w łóżku. Chciało mi się wyć, jakbym naprawdę był wilkiem z dziwnymi oczami. Będę leżał w łóżku, zamiast wyjść na dwór. Nawet okno w pokoju mama zasłoniła, żeby mnie nie raziło światło. Wlepiłem w nią błagalne spojrzenie, co więcej mogłem zrobić. Ale już na mnie nie patrzyła. Poszła do kuchni i szurała garnkami. Potem wróciła z zupą w kubku, oparła mi głowę na poduszce i zaczęła mnie karmić. Miałem wrażenie, że moje oczy zaraz wystąpią z brzegów, tak bardzo chciałem, żeby mnie zrozumiała. - Mamo! - krzyczałem. - Zabierz mnie na spacer! Proszę! Zabierz mnie na spacer! Patrzyła z uwagą na łyżeczkę, ostrożnie przenosiła ją do moich ust i wlewała mi zupę do gardła. Krzyczałem bez wytchnienia, przez całą zupę. Na próżno. - Natychmiast masz mnie zabrać na spacer. Już! Rozkazuję ci! - Wydajesz mi się taki niespokojny - powiedziała. - Co jest, Żółwiku? 33 To już było coś. Przyglądała mi się ze zmarszczonym czołem. Jeszcze trochę. - Jak to co? Na spacer! Chcę na spacer, kurwa jego mać! Przygryzła wargę, skrzywiła nos. Co jeszcze mogę zrobić, myślałem w rozpaczy, i czy przypadkiem nie przesadziłem? - Wiesz co? - powiedziała powoli. - Może to dlatego, że tak ciągle siedzisz w domu. Nie masz gorączki... Świeże powietrze nie powinno ci zaszkodzić. Och, myślę, że możemy przejść się trochę. Odetchnąłem. To naprawdę kosztowało mnie mnóstwo wysiłku. Ale opłaciło się. Odbyłem najpiękniejszy i najdziwniejszy spacer mojego życia. A kiedy wtorek, dwudziesty sierpnia, zamieniał się w noc i już leżałem w łóżku, wierzyłem, że jestem wielki, potężny i wszechmocny, że nie tylko przyroda, ale nawet ludzie poddają się mojej władzy. Kiedy mama wysłuchała moich zaklęć, myślałem, że to może tylko przypadek, tak jak z tym zielonym samochodem i, wcześniej, z burzą. Myślałem tak jeszcze wtedy, gdy mama wytoczyła mój wózek z klatki schodowej i zobaczyłem, że na trzepaku siedzi Marianna. Co mi szkodzi, pomyślałem i powiedziałem: „Marianno, podejdź do nas". I wtedy uwierzyłem w swoją moc, bo Marianna zeskoczyła z trzepaka, podeszła do nas, dygnęła, powiedziała do mojej mamy „dzień dobry" i nie czekając na odpowiedź, jednym tchem zapytała, kiedy Paweł wraca z wakacji. Och, wcale nie przejąłem się tym, że nie spojrzała na mnie i zapytała 0 Pawła. Przecież chciałem tylko, żeby podeszła. I podeszła. Stała tuż przy wózku ze swoją pucołowatą buzią, w krótkich spodniach, spranym, szarożółtym podkoszulku z ciemną plamą na samym środku 1 w białych niegdyś, a teraz mocno poszarzałych i postrzępionych klapkach. - Dzień dobry - odpowiedziała mama z lekkim zdziwieniem w głosie. - W niedzielę. Oboje wracają w niedzielę. - Dziękuję - Marianna znowu dygnęła, odwróciła się i... - „Nie! - wrzasnąłem. - Nie odchodź! Mamo, zrób coś!" Marianna już biegła. - Och - zawołała mama. - Zaczekaj, dziewczynko! Przepraszam cię, czy mogłabyś mi pomóc? Marianna zatrzymała się. - Mam na imię Marianna - uśmiechnęła się, wracając. - Pewnie, że pomogę. 34 - Tylko chwileczkę. Gdybyś mogła na niego popatrzeć, bo zapomniałam czegoś z domu. Momencik, zaraz wracam. No, w tej chwili nabrałem już stuprocentowej pewności, że to ja tutaj rządzę. Zawsze mnie zostawiają samego na całe godziny i nikomu nie przychodzi do głowy pilnowanie, a nagle, proszę, na momencik i Marianna musi na mnie patrzeć, bo mógłbym coś zmajstrować. Naprawdę, mama powinna bardziej starannie wymyślać preteksty. Poszła, a Marianna rozejrzała się, jakby ukradkiem. W polu mojego widzenia nie było nikogo, oprócz kilku znajomych z ławki, ale oni siedzieli tyłem i daleko, fwtedy Marianna uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się do mnie. I powiedziała: „Cześć, Jasiu". Zdębiałem. Nic już więcej nie mówiła, obeszła wózek dookoła, stanęła z tyłu. Po chwili usłyszałem trzaśniecie drzwi do klatki schodowej i głos mamy: - Dziękuję ci bardzo, Marianno. - Nie ma sprawy. I tak nie mam nic do roboty. - Do widzenia - powiedziała mama i pchnęła wózek. Byłem tak wytrącony z równowagi, że nie protestowałem. Nie miałem siły. Mój mózg już zamienił się w kłębek różowej waty, a to był dopiero początek tego spaceru. Kiedy wróciłem do siebie na tyle, że cokolwiek zaczęło do mnie docierać, zrozumiałem, że z tyłu słyszę nie jedną, ale dwie pary klapek. Pierwszy odgłos był wyraźny, bardzo blisko, a drugi trochę dalej. Mama chyba też to usłyszała, bo zwolniła i jakby nigdy nic rzuciła w przestrzeń pytanie: - Chodzisz z Pawłem do jednej klasy? - Tak - odpowiedziała Marianna. - Ale ja jestem nowa. Dopiero od maja tutaj mieszkamy. A potem już się potoczyło. Mama zadawała różne pytania, słyszałem dźwięczny głos Marianny i wszystko, co o sobie mówiła, wyświetlało się w mojej głowie, jak na ekranie, w kolorach i z muzyką. Przedtem mieszkała w małym mieście, daleko, na Śląsku, ale jej tata zmienił pracę, więc przeprowadzili się tutaj, na nasze osiedle. Nie, nie żałuje, że zmieniła szkołę, szkoda tylko, że tak późno, tuż przed wakacjami, bo nie zdążyła jeszcze z nikim się zaprzyjaźnić, no, może trochę właśnie z Pawłem. I zaraz wszyscy się rozjechali. Tak, ona też wyjeżdżała, była najpierw przez miesiąc u mamy, a potem, prosto z lotniska, tata zawiózł ją nad morze, do cioci Jadzi. To jest siostra jej mamy, dawniej też mieszkała na Śląsku, ale kiedy Franek, jej syn, dostał astmy, lekarz kazał zmienić klimat i ciocia 35 przeniosła się nad morze. Prowadzi tam pensjonat razem z wujkiem i w sezonie mają bardzo dużo gości, są okropnie zajęci, więc Marianna, żeby im trochę pomóc, zajmowała się małym Frankiem. On ma dopiero pięć lat. Mama pchała wózek powoli asfaltową alejką, skręciła za nasz blok, w kierunku pawilonu, pewnie chciała przy okazji zrobić zakupy. Jechaliśmy wzdłuż osiedlowej uliczki, przy której stał pawilon. Był w nim duży sklep spożywczy, warzywniak, drogeria, apteka - prawie wszystko, czego mogą potrzebować mieszkańcy osiedla. Za pawilonem znowu stały szare bloki, wszystkie takie same, dziesięciopiętrowe wieże ze skośnymi rzędami balkonów. - O, tutaj mieszkamy - powiedziała Marianna. - Na czwartym piętrze. Tamten balkon, taki łysy, ale tata obiecał, że na wiosnę kupi skrzynki do kwiatów. W tym roku już nie zdążyliśmy. Tata miał dużo pracy i mówił, że nie ma głowy do skrzynek. - A twoja mama? - zapytała mama. Poczułem chłodny powiew na plecach. Marianna milczała chwilę, a potem powiedziała niedbale, tym samym dźwięcznym głosem: - Och, mama mieszka w Ameryce - chrząknęła, jakby się zakrztusiła, i zaczęła kasłać. - Przepraszam - wybąkała po chwili - coś mi wpadło do gardła. No, czego jak czego, ale talentu aktorskiego to Mariannie brakowało. Dojechaliśmy już do pawilonu. - Mogę cię jeszcze raz wykorzystać? - zapytała szybko mama. Poszła do sklepu, a kiedy wróciła, Marianna powiedziała, że już musi iść do domu, pożegnała się i odeszła. W środę mamę nosiło od samego rana. Mnie też nosiło, ale inaczej. Wstała chyba o piątej, przez chwilę lała wodę w łazience, a potem zaczęła łomotać w kuchni. To nie były zwykle śniadaniowe odgłosy, brzęk naczyń, o nie. W kuchni najwyraźniej dokonywała się rewolucja. Chociaż wydawało mi się, że mama stara się tam miotać jak najciszej, nie miało to żadnego znaczenia, bo i tak leżałem rozbudzony i nic a nic nie chciało mi się spać. Słowa „Cześć, Jasiu" wciąż brzmiały w mojej głowie radosnym dźwiękiem dzwoneczków i zagłuszały wszystko inne, więc w ogóle nie przeszkadzał mi maminy huragan. 36 Koło ósmej nastąpiła cisza, a po chwili mama przyszła do mnie z kaszą manną na mleku. - Odnawiam kuchnię - powiedziała. - Potem wezmę się za resztę. Po śniadaniu ubrała mnie i przeniosła na wózek. Powiedziała, że musi tylko na chwilę wyskoczyć do sklepu, po farbę. Postawiła wózek przy oknie w pokoju, pewnie kuchnia już nie nadawała się do zamieszkania. Z okna w pokoju widok był zupełnie inny, bo nasze mieszkanie zajmowało narożną część budynku. Widziałem stąd śmietnik, za nim oczywiście kolejny szereg .bloków, a bliżej, po prawej stronie, trzepak. A na trzepaku siedziała Marianna. Nie robiła żadnych wygibasów, tylko siedziała z boku, zgarbiona, przytulając pyzatą buzię do pionowej metalowej rury. Na chwilę oderwała się i skinęła głową, jakby komuś się kłaniała, a potem znowu objęła rurę rękami i przylgnęła do niej policzkiem. Zaraz potem wróciła mama z wielkim kubłem farby i trzema pędzlami. Pokazała mi je i powiedziała, który do czego służy, ale miałem wrażenie, że nie jest całkiem pewna tego, co mówi. Przebrała się w stare spodnie i podartą koszulę Pawła, zawiązała chustkę na głowie. Zauważyłem, że jakoś dziwnie często spogląda na zegarek, a potem, chyba nieświadomie, przenosi wzrok na telefon. Wiedziałem przecież, że nigdzie się dzisiaj nie wybiera, więc trochę mnie to zaniepokoiło i dopiero wtedy przypomniałem sobie, że wczoraj miało się wydarzyć coś ważnego. Mama spojrzała na mnie w pewnej chwili i zasępiła się. - Nie możesz stać w tym smrodzie - powiedziała. - Lepiej dzisiaj wyglądasz. Wystawię cię na dwór... Będę patrzyła przez okno, dobrze? „Znakomicie, fantastycznie, byle szybko" - pomyślałem. Marianny nie było na trzepaku, kiedy mama ustawiła wózek pod akacją. Słońce wisiało wysoko, ale jeszcze nie grzało zbyt mocno, chociaż czułem, że nadchodzi upał. Na razie było rześko i lekko dmuchał ciepły wiaterek. Dzień był piękny, jak prawie każdy dzień tego lata. Na kwietniku rzeczywiście, tak jak wczoraj myślałem, zaniebieściło się od przypołudników. Astry jeszcze czekały na swoją chwilę. Zamknąłem oczy i wołałem ją. Wierzyłem, że mnie usłyszy, ale nie myślałem, że to będzie aż tak. Nie doceniałem jeszcze swojej mocy. - Cześć, Jasiu - zabrzęczały delikatne dzwoneczki, tuż przy moim uchu. Słyszałem, że nadchodzi, chociaż skradała się cichutko. Otworzyłem oczy. 37 - Myślałam, że śpisz - uśmiechnęła się. - Nie chciałam cię budzić. Trzymała w rękach koc, książkę i coś zawiniętego w kolorowy papier. - Mogę tu posiedzieć, przy tobie? - zapytała i rozłożyła koc przed wózkiem. Usiadła twarzą do mnie, po turecku, sięgnęła po kolorowy pakunek. - Popatrz, przyniosłam ci prezent. Nigdy nikt oprócz mamy nie dał mi prezentu. Może dlatego, że ja nic nikomu nie dałem, a może przez to, że trudno dawać komuś, kto nie potrafi wyciągnąć ręki i wziąć. Mama obdarowywała mnie zwykle praktycznymi rzeczami. W ten sposób wszystko było prezentem: nowe spodnie, sweter, szczotka do włosów. Marianna odwinęła kolorowy papier. Trzymała na dłoni niewielką, płaską, brązową doniczkę. Spośród białych kamyczków sterczał w górę maleńki jak palec, kolczasty kaktusik. - Widzisz? To jest dziecko Petroneli. Sama je wyhodowałam. Pierwszy raz. Przeczytałam w książce, że trzeba obciąć kawałek dużego kaktusa i włożyć do ziemi z piaskiem. Wierzyć mi się nie chciało, ale spróbowałam. I udało się. Rośnie - mówiła z dumą. - To dla ciebie - dotknęła lekko doniczką mojego kolana, a potem postawiła ją na kocu, między nami, tak że oboje mogliśmy na nią patrzeć. - Podoba ci się? Och, jak mi się podobał. Jak nic na świecie, oprócz niej. - Na pewno ci się podoba, przecież jest śliczny - uśmiechnęła się trochę do kaktusa, a trochę do mnie. - A Petronela zakwitła, wiesz? To podobno rzadko się zdarza, żeby kaktusy kwitły w domu. Mam ją już pięć lat i dopiero wczoraj zakwitła, pierwszy raz. Zamilkła i wydawało mi się, że posmutniała. Ale tylko na chwilę. Wzięła do ręki książkę. - Pokażę ci, jak wygląda kwitnąca Petronela. Nie mogę jej przynieść, bo kwiaty opadną. Ale tutaj jest zdjęcie. Kucnęła przy wózku i pokazała mi otwartą książkę. Na zdjęciu był kaktus obsypany czerwonymi kwiatami. Poczułem nawet ich zapach. A może to zapach Marianny, bo była tak blisko. „Lobivia rośnie na górskich zboczach i w dolinach Andów, gdzie zimy są chłodne i suche, zaś lata bardzo deszczowe" - przeczytałem odruchowo podpis pod zdjęciem, a potem jeszcze kilka linijek tekstu o lobivii, i przeniosłem wzrok na Mariannę. 00 00 Wpatrywała się we mnie z otwartą buzią. - Ty... ty czytasz?! - szepnęła z niedowierzaniem. - Potrafisz czytać? Wydawała mi się przerażona, jakby zobaczyła potwora. Zasłoniła usta dłonią, książka upadła na moje kolana. - Przepraszam - podniosła ją szybko, ostrożnie, nie dotykając mnie, a oczy zrobiły jej się wielkie i okrągłe. Nie chciałem jej przestraszyć. Nie miałem pojęcia, że wywołam taki szok. Byłem zły na siebie, bałem się, że ucieknie. Nie uciekła. Odsunęła się na skraj koca i ukryła twarz w dłoniach. Siedziała zgarbiona, skulona, a kiedy wreszcie odsłoniła buzię, wyglądała już prawie normalnie, była tylko bardzo blada. - Przepraszam - powtórzyła. Nie chciałem, żeby mnie przepraszała. Przecież nic nie zrobiła. To ja wszystko popsułem. Wciąż była speszona, nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Myślę, że nie odeszła tylko dlatego, żeby nie robić mi przykrości. Wygładzała ręką zmarszczki na kocu, nie patrzyła na mnie. Nabrała powietrza, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie powiedziała. Gdybym mógł się chociaż uśmiechnąć. Chociaż troszeczkę, samymi kącikami ust. Jak mam jej pokazać, co czuję? Dopiero wieczorem, leżąc w łóżku, zrozumiałem, co się stało. Przedtem byłem dla niej czymś w rodzaju kaktusa. Dlatego, zanim powiedziała do mnie wczoraj „Cześć, Jasiu", rozejrzała się ukradkiem dokoła, czy nikt tego nie usłyszy. Bo to śmieszne, witać się z kaktusem. Nikogo nie było. Oprócz mnie. Do swojej Petroneli pewnie też przemawiała, mówiła jej rano „dzień dobry", a wieczorem „dobranoc", ale tak, że nikt tego nie oglądał. Może Petronela słyszała, może czuła, że jest lubiana - pewnie dlatego tak pięknie zakwitła - ale z całą pewnością nie nauczyłaby się czytać. A ja, dziwaczny kaktus bez kolców, obleczony w ludzkie ciało, nagle pokazałem, że nie tylko ciało mam z człowieka. To mogło ją przerazić. I jeszcze to, że jeśli potrafię czytać, to z pewnością potrafię myśleć. Analizować, wyciągać wnioski. Oceniać. Podziwiać albo gardzić. Kochać albo szydzić. Mogę być dobry albo zły, albo nijaki. A ona nigdy nie będzie wiedziała, czy słucham jej z uwagą, czy nudzę się jak mops. Czy cieszę się, że przyszła, czy może z niej kpię? Jak mam jej pokazać, co czuję? 39 Mama zdążyła odmalować na biało całą kuchnię i jeden pokój, nim Marianna znowu się do mnie odezwała. Wtedy, w środę, zniknęła - chyba z ulgą, jakby poczuła się zwolniona - gdy tylko mama przyszła zabrać mnie do domu. Podała mamie kaktusa, powiedziała: „To dla Jasia", chwyciła koc, książkę i odbiegła. Czwartek od rana był pusty i bezbarwny. Nie wołałem jej. Nie mogłem jej do niczego zmuszać. Jeśli będzie chciała, przyjdzie sama. Nie chciała. Po południu, gdy jedliśmy obiad w odnowionej już kuchni, lśniącej czystością, to znaczy ja jadłem, a mama w stroju roboczym karmiła mnie zupą z kubka, zadzwonił telefon. Mama drgnęła i upuściła łyżeczkę. Zamknęła się z telefonem w drugim pokoju. Wróciła zupełnie inna. Z blaskiem w oczach. Teraz ja się przestraszyłem, że może ma gorączkę. Podniosła upuszczoną łyżeczkę, wyjęła drugą z szuflady i zaczęła mnie znowu karmić, tą z podłogi. Skończyła się zupa, a mama siedziała dalej z kubkiem w ręce i niewidzącymi oczami. Wreszcie się ocknęła. Popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się, ale tak naprawdę, wesoło, od ucha do ucha. - Och, Żółwiku, Żółwiku, Żółwiku! - zawołała. - Koniec kłopotów. Teraz będzie zupełnie inaczej! Nie miałem pojęcia, co się wydarzyło, ale uwierzyłem jej natychmiast i nawet przez chwilę przestałem marzyć o tym, by znowu stać się kaktusem. Zmywając naczynia po obiedzie, co chwila wybuchała głośnym śmiechem, nawet nie do mnie, sama do siebie. - Udało się, udało się, udało - podśpiewywała sobie. - Muszę się pospieszyć z tym odnawianiem, od pierwszego idę do pracy - powiedziała, pchając znowu wózek pod akację. Byliśmy już za drzwiami, kiedy znowu zadzwonił telefon. Zostawiła mnie przy podjeździe, a jak wróciła, powiedziała: - Będę miała gościa. Przyjdzie do nas wieczorem Jola. Pamiętasz ją? Spotkaliśmy ją kiedyś na basenie. Pamiętałem doskonale i zastanawiałem się, co one będą robić. Patrzeć na siebie i wzdychać? Odkąd pamiętam, nie przychodzili do nas żadni goście. Czasami tylko wpadała Kamila do Agnieszki, zamykały się wtedy w pokoju i słychać było stamtąd chichoty, chociaż mówiły, że odrabiają lekcje. 40 Mama nikogo nie zapraszała i nigdzie nie chodziła z wizytą. Nawet dawniej, jak jeszcze tata mieszkał z nami, też nikt u nas nie bywał. Czasami, bardzo, bardzo rzadko, mama z tatą ubierali się elegancko i gdzieś wychodzili wieczorem, ale pamiętam zaledwie dwa, może trzy takie wydarzenia. Wydawało mi się, że mama nie ma żadnych znajomych, koleżanek, przyjaciół. Po raz kolejny byłem w błędzie, o czym dowiedziałem się tego wieczoru. Miała znajomych. Mnóstwo znajomych. Kiedyś. Trzynaście lat temu. Była wesoła, towarzyska, uwielbiała chodzić na przyjęcia, zapraszać gości. Robiła najlepsze na świecie sałatki i zapiekanki, szczególnie jedna, z makaronem i pieczarkami, utkwiła w pamięci pani Joli tak, że do dzisiaj pamiętała jej smak. Podsłuchiwałem. Siedziały w kuchni i chichotały, jak, nie przymierzając, Kamila z Agnieszką. Pani Jola przyniosła butelkę wina, chyba się upiły, bo koło północy zaczęły śpiewać piosenki. Bardzo ładnie śpiewały, na dwa głosy, wcale nie po pijacku, tylko że mama nigdy przedtem nie śpiewała. Chodziły razem do liceum, potem pani Jola próbowała dostać się do szkoły teatralnej. Wcale nie była gruba. Pracowała jako modelka, pozowała do zdjęć i jej fotografie ukazywały się nawet na okładkach różnych pism. Cztery razy podchodziła do egzaminów i za każdym razem, kiedy nie zdała, mówiła sobie, że już nigdy więcej, ale znowu próbowała. Po czwartej próbie poznała swojego pierwszego męża i zaszła w ciążę. Nie zrozumiałem dokładnie, dlaczego z tej ciąży nic nie wyszło, w każdym razie mąż ją rzucił, a ona wpadła w depresję i już jej się nie chciało zdawać, kiedy przyszedł czas egzaminów. Pracowała jako sekretarka w prywatnej firmie i w końcu wyszła za mąż za swojego szefa, właściciela tej firmy, który był potwornie bogaty i bardzo ją kochał. Z nim ma te wszystkie dziewczynki, a teraz urodził się, chwała Bogu, chłopiec i już nigdy więcej nie będzie musiała chodzić w ciąży, więc może weźmie się za siebie i wróci do formy. Pani Jola opowiadała to wszystko bardzo długo i ze szczegółami, dopiero potem zaczęła zadawać mamie pytania, a mama nic, tylko siąkała nosem i smarkała w chusteczkę, pewnie się przeziębiła. Zasnąłem przy tym chlipaniu, a kiedy się obudziłem, mama mówiła cicho, ale wyraźnie, że chociaż minęły już cztery lata, to nie potrafi tak żyć, bez niego, i gdyby nie Jaś, czyli ja, to dawno by już zwariowała, ale wie, że nie może zwariować, bo co by się ze mną stało? Za oknem było już szaro, a na parapecie stało samotnie malutkie dziecko Petroneli. 41 Pan Władysław chyba naprawdę lubił kwiaty, bo astry rozkwitły tak bujnie, aż miałem wrażenie, że nie mieszczą się za swoim płotkiem, zaraz wysypią się zza niego i zajmą cały trawnik, tyle ich było. Ludzie dreptali chodnikiem tam i z powrotem, jak automaty, nikt nie zwracał uwagi na astry, chociaż same wskakiwały do oczu. Nikt poza mną i jedną starszą panią z bloku naprzeciwko, która codziennie dokarmiała koty. Chodziła zawsze w brązowym płaszczu nie pierwszej świeżości, a jak tylko pokazywała się na dworze, kociaki wyłaziły ze wszystkich dziur, biegły do niej pędem, z ogonami sterczącymi pionowo w górę, i ocierały się o jej nogi. Teraz wyszła z klatki zgarbiona, nalała czegoś do blaszanych puszek ustawionych przy piwnicznych okienkach, rozłożyła jedzenie wyjęte z ortalionowej, poplamionej torby na zakupy, a stado kotów, popiskując i skrzecząc, chodziło za nią krok w krok. Podniosła oczy, spojrzała w stronę kwietnika; aż zamarła na chwilę. Podeszła bliżej, wyjęła z kieszeni płaszcza okulary i wpatrywała się w astry, kręcąc głową. Koty oczywiście przybiegły za nią, całą czeredą. Białe, czarne, a najwięcej szaro-burych. Duże, średnie i zupełnie malutkie. Kłębiły się wokół jej nóg i przepychały, bo każdy chciał chociaż przez chwilę o nią się otrzeć. Tylko jeden, nieduży, całkiem rudy z białymi skarpetkami, usiadł trochę z boku i spokojnie lizał ogon, aż w pewnej chwili jednym susem prze- skoczył płotek i wylądował w samym środku bukietu astrów. Tarzał się tam wniebowzięty, puszysta ruda plama w zielono-fioletowo-żółto-pomarańczowym gąszczu, a starsza pani przykucnęła, wyciągając do niego rękę. Wtedy sprężył się, odbił i skoczył jej na kolana. Jestem pewien, że odstawił cały ten teatr tylko po to, żeby zwróciła na niego uwagę. Przygniecione astry wyprostowały się jak materac. Było ich tyle, że ciężar kota nie zrobił im krzywdy. Starsza pani podniosła się z rudzielcem na rękach, mówiła coś do niego cichutko, pewnie o tym, że astry są zbyt ładne, by się po nich tarzać, popatrzyła na nie jeszcze trochę, a potem schyliła się i odstawiła kota na ziemię. Podnosząc głowę, zatrzymała wzrok na moim wózku i dostrzegła chyba nie tylko wózek, ale też mnie. Miała drobną, miłą twarz, całą pokrytą spękaną siateczką. Nagle zmarszczek zrobiło się dwa razy więcej, bo uśmiechnęła się. Tak dziwnie, ni to wesoło, ni smutno, ale chyba do mnie. No nie. Nie tylko do mnie. - Jesień idzie - powiedziała. 42 - Oj, nie! Jeszcze nie - zadźwięczały dzwoneczki za moją głową. Zaskoczyła mnie. Nie słyszałem jej kroków, nie miałem pojęcia, od kiedy tam stoi za mną. - Tak, tak. Już idzie - krakała starsza pani. - Nadchodzi cicho i podstępnie, udaje, że jest piękna, a naprawdę jest zła. Dla kotów, kwiatów i starych ludzi. - Nieprawda! - powiedziała Marianna ostro i stanowczo, zupełnie bez dzwoneczków. - Jeszcze jest lato. Wyszła zza wózka. Sama wyglądała jak pełnia lata, w kolorowej szerokiej spódniczce. Zmieniła klapki na miękkie, błękitne tenisówki, dlatego jej nie usłyszałem. Kucnęła przy kotach i wyciągnęła rękę, a te rozpierzchły się przestraszone. Tylko rudzielec w białych skarpetkach stał naprzeciwko niej, w bezpiecznej odległości, przyglądając się okrągłymi oczami. - Kici, kici - przemawiała Marianna łagodnie. - Chodź, koteczku, chodź do mnie, dobra kicia. Rudy ostrożnie, na sztywnych łapach zrobił mały kroczek w jej kierunku, ale zaraz czmychnął, bo starsza pani poruszyła się gwałtownie, zafurkotała płaszczem. - Idzie jesień, czuć ją w powietrzu. Zła jesień. Zła jak śmierć - odeszła, mamrocząc. Szpaler kotów ciągnął się za nią niby ogon. Marianna wstała i zadziornie oparła ręce na biodrach. - Czarownica - rzuciła ze złością w ślad za starszą panią która już nie mogła tego usłyszeć. - Naprawdę - zwróciła się do mnie z wyjaśnieniem. - W moim miasteczku na Śląsku też taka była. Taka samiusieńka, tylko chyba trochę młodsza, nie taka pomarszczona. I nie karmiła obcych kotów. Wszystkie były jej. Chyba z tysiąc. Mieszkały u niej, a ona chodziła po śmietnikach i zbierała dla nich jedzenie. Moja ciocia ją lubiła. Raz była w jej domu i tam był taki smród, że musiała zaraz wyjść. Ale lubiła ją mówiła, że to nieszczęśliwa, samotna kobieta i że w głowie jej się pomieszało. Marianna starannie omijała wzrokiem moje oczy. Patrzyła w ziemię, potem gdzieś w bok, ale wciąż mówiła. - Myśmy wiedzieli. Wszystkie dzieciaki wiedziały. Nic jej się nie pomie- szało - ściszyła głos. - To była czarownica. Ja się jej bałam, bo robiła złe rzeczy. Przerwała, usiadła na trawie, bokiem do wózka, objęła nogi rękami i patrzyła daleko przed siebie, chyba zaglądała do swojego miasteczka. 43 - Karol mieszkał tuż obok niej i z jego pokoju widać byfo to całe podwórko z kotami. Podglądaliśmy ją. Staliśmy za firanką w oknie Karola i śmialiśmy się z niej, kiedy wracała z obchodu śmietników. Czasami przemawiała do kotów, jak do swoich dzieci, ale kiedy udało jej się znaleźć dużo jedzenia, to zachowywała się jak królowa: „Fryderyku", mówiła, „co tu się dzieje? Spiskowałeś dzisiaj z Klaudyną. Nie mogę ci ufać. Dostaniesz jeść na samym końcu". Fryderyk podkulał ogon jak skarcony pies i chował się za inne koty, a myśmy skręcali się ze śmiechu, aż brzuchy nas bolały. A kiedyś... Przerwała, przełknęła ślinę. Spojrzała na mnie i szybko spuściła oczy. - Któregoś dnia te koty zaczęły chorować. Pierwszy zdechł Fryderyk, potem inne, a ona już nic nie mówiła, tylko zbierała te zdechłe koty i zakopywała je pod drzewem, aż tam zabrakło miejsca, więc wykopała wielki dół na środku podwórza i wrzucała je tam. Myśmy dalej podglądali, ale już się nie śmialiśmy. Ona wiedziała, że tam stoimy. To trwało kilka dni. Przychodziliśmy co dzień do Karola, z Kaśką i Szymonem, niby żeby się uczyć, ale cały czas staliśmy przy oknie. I jak ten dół był już pełen zdechłych kotów, to wzięła łopatę i zasypała je ziemią. Potem oparła się na tej łopacie, stała i patrzyła w okno Karola. Długo stała, baliśmy się ruszyć, jakby nas zahipnotyzowała. Ja sobie obiecałam wtedy, że już nigdy tam nie pójdę. A następnego dnia... Głos jej się załamał. Mała kropelka spłynęła po policzku, zmazała ją ręką i spojrzała na mnie. Nie odwróciła wzroku. Mówiła dalej, już do moich oczu. - Następnego dnia ojciec Karola spadł z dachu. Zabił się. Karol nie przychodził do szkoły przez kilka dni. Kaśka i Szymon przychodzili, ale oboje byli tacy bladzi, że nie mogłam na nich patrzeć. Oni też na mnie nie patrzyli. W ogóle się do siebie nie odzywaliśmy. Bałam się. Strasznie się wtedy bałam. Jak tata wsiadał do samochodu, jak mama wychodziła z domu. Zapytałam mamę, co to może być, taka choroba, że kot się skręca, wije, a potem zdycha, tak nagle, bo te koty były przedtem całkiem zdrowe. Mama powiedziała, że to może być trucizna, ale nie miała czasu ze mną rozmawiać, bo właśnie wtedy dostała to stypendium i wyjeżdżała do Ameryki, załatwiała tysiące spraw, miała jechać na pół roku. Dopiero chyba po miesiącu Kaśka podeszła do mnie w szkole i spytała, czy ja też się boję. Powiedziałam jej, że jest głupia, że to był przypadek, ojciec Karola przecież był dekarzem i często pracował bez zabezpieczenia. Ale sama w to nie wierzyłam, chociaż nic więcej się nie wydarzyło. 44 Nie wiem, kto truł te koty. Może ktoś wyrzucił zatrute jedzenie do śmieci, nie specjalnie, tylko dlatego, że nie wiedział? Lzy leciały z jej oczu już nie po kropelce, ale całym strumieniem. - Przestałam się bać, kiedy mama napisała z Ameryki, że nie wraca i chce się rozwieść z tatą. Pomyślałam, że to jest wystarczająco okrutna zemsta i chyba nic gorszego nie może się wydarzyć. Zamilkła. Siedziała i pociągała nosem, w końcu uśmiechnęła się gdzieś pod tymi łzami. - Przepraszam, nie wiem, co mi się stało. Musiałam to komuś powiedzieć - szepnęła, zerwała się i uciekła. Zaraz potem przyszła mama. - Już późno, przepraszam, Żółwiku, ale chciałam skończyć ten ostatni pokój. Widziałam, że Marianna z tobą siedzi, więc byłam spokojna. To miła dziewczyna. Dlaczego wszyscy mnie ciągle przepraszają? Dziecko Petroneli nazywało się Petroniusz. Nie wiedziałem właściwie, czy to chłopiec, czy dziewczynka, ale to nie miało znaczenia, bo jak się może nazywać dziecko Petroneli? Starsza pani miała trochę racji. Lato skończyło się szybko, przyszła jesień, ale wcale nie udawała, że jest piękna. Była szara, pochmurna i deszczowa. Przyszła w poniedziałek, zaraz po powrocie Pawła i Agnieszki. A poprzedniego dnia, w niedzielne popołudnie stałem przy oknie w kuchni, już po obiedzie, mama kończyła sprzątać łazienkę, całe mieszkanie było jak nowe, aż oczy bolały. Duży biały samochód podjechał pod samą klatkę, tam gdzie normalnie nie wolno wjeżdżać, tylko w wyjątkowych okolicznościach, jak ktoś się przeprowadzał, czy coś takiego. Tym samochodem przyjechali Agnieszka, Paweł i mój tata. Wyładowali z bagażnika taką furę rzeczy, że uznałem to za wyjątkowo wyjątkową okoliczność. Mama weszła do kuchni, przekręciła wózek w swoją stronę. - Jak wyg...? - zaczęła, ale chyba dostrzegła ich za oknem, bo zamilkła. Pomyliłem się, wcale nie sprzątała łazienki, pracowała nad sobą i wyszło jej doskonale. 45 Za chwilę tamci weszli do przedpokoju. Tata też. Widziałem go wtedy pierwszy raz od dnia moich ósmych urodzin. Pierwszy raz wszedł do naszego mieszkania. Odstawił na podłogę wielkie pudła, które dźwigał w obu rękach. Skinął głową do mamy, mówiąc dzień dobry, ale wcale tego nie było słychać, bo właśnie Agnieszka z wrzaskiem rzuciła się jej na szyję, a potem Paweł cmoknął ją sztywno w policzek. Paweł był wyższy od mamy. Zrobił się nagle taki długi i chudy, patykowaty. Tata patrzył na to powitanie, a ja patrzyłem na niego. Był inny, zupełnie nie jak tata. Zapamiętałem go, jak człapał po mieszkaniu w spodniach od dresu i podartych kapciach, z gołym torsem, nieogolony, tatusiowaty. Teraz w przedpokoju stał obcy pan, elegancki, ze starannie przystrzyżoną, szpakowatą brodą, w lśniących od pasty butach i ciemnoszarej marynarce. Mama pogłaskała Pawła po głowie, musiała wysoko podnieść rękę, potem wyciągnęła ją do taty. - Napijesz się herbaty? - zapytała dziwnym głosem. Tata pochylił się lekko, uniósł jej rękę i pocałował. Naprawdę pocałował, to nie było zdawkowe cmoknięcie. - Nie, nie, dziękuję, muszę lecieć - powiedział. - Nie przywitasz się nawet z Jasiem? Spojrzał na nią zdumiony, jakby zaproponowała mu powitanie ze stołem albo lodówką. - A, tak - przekręcił głowę w moją stronę. - Dzień dobry - rzucił szybko, nie patrząc. - No, to lecę. Cześć, dzieciaki - powiedział dziarsko. - Jesteśmy umówieni na piątek, tak? Już^ miał wychodzić, ale odwrócił się od drzwi i jeszcze raz spojrzał na mamę. - Świetnie wyglądasz - powiedział. - Grzesiu... - jęknęła. - Przemyśl to jeszcze raz. Tak będzie lepiej dla wszystkich - rzekł sucho. Po cichu zamknął za sobą drzwi. Mama zrobiła się biała jak świeżo odmalowane ściany. Paweł, wysoki i chudy, patrzył na nią bez słowa, a minę miał taką, jakby nagle zobaczył ducha. Tylko Agnieszka nic nie zauważyła. Rzuciła się do kartonowych pudeł, które tata i Paweł poustawiali w przedpokoju. - Wiesz, mama? - zawołała z entuzjazmem. - Dostaliśmy komputer! - Tak? To dobrze - powiedziała mama. 46 Staliśmy z Petroniuszem za zamazaną, mokrą szybą. Petroniusz rósł sobie powolutku i nie wiem, o czym myślał. Może o tym samym, co ja. A ja myślałem o jego mamie, Petroneli, która stoi na parapecie w takim samym pokoju, jak ten, w takim samym bloku, jak ten, tylko na czwartym piętrze. Tam, gdzie Marianna. Samotna Marianna, i smutna jak jesień. Paweł zmienił się przez wakacje. Nie tylko urósł, ale zrobił się taki poważny, wcale nie dziecinny. Przestał oglądać telewizję, całymi dniami siedział w domu i czytał grube książki albo ćwiczył na ławeczce trenin- gowej, którą dostał od taty. Wychodził tylko do szkoły i dwa razy w tygo- dniu na siatkówkę. Wracał do domu po lekcjach i pompował we mnie zupę. Robił to codziennie, bez żadnego kwękania, a na zakończenie mył mi twarz i wycierał do sucha ręcznikiem. Potem siadał w kuchni przy stole i otwierał którąś ze swoich grubych książek. Podzielił sobie czas na odcinki. Nastawiał budzik, a kiedy ten zadzwonił, Paweł zamykał jedną książkę i otwierał następną. Robił notatki w zeszycie, starannym równym pismem. Nie po- znawałem go zupełnie. Kiedyś przeczytałem tytuł jednej z tych książek. „Rehabilitacja". Mimo to zdziwiłem się trochę, gdy któregoś dnia, na początku października, Paweł, uznawszy widocznie, że już się naczytał, przeniósł mnie na stół do ćwiczeń, nie używany od czerwca, odkąd pan Jurek przestał przychodzić. Nastawił budzik i zaczął zginać i podnosić do góry moje bezwładne kończyny. Ruchy miał kanciaste i sztywne, co chwila zerkał do książki, ale naprawdę się starał i teoretycznie robił wszystko tak, jak pan Jurek. Gdybym mógł, to oniemiałbym ze zdumienia. Machał mną równo godzinę, póki nie zadzwonił budzik. Następnego dnia zrobił to samo i następnego również. Po tygodniu, kiedy już się trochę oswoiłem z tą nową sytuacją, pomyś- lałem, że Paweł robi to jednak zupełnie inaczej niż pan Jurek. Pan Jurek uśmiechał się do mnie i cały czas mówił. Nie opowiadał o swoim życiu, tylko o tym, co teraz robi, że wzmacna mięśnie prostujące albo obręcz barkową czy coś takiego. Ruchy miał miękkie, lecz stanowcze i dokładne, co nie wynikało jedynie z wprawy, ale też z tego, że czuł moje ciało, którego nawet ja sam nie czułem. A Paweł traktował mnie jak kawałek deski, odrabiał swoją dobrowolną pańszczyznę z kamienną twarzą i w gro- bowym milczeniu. Oprócz nas dwóch nikt nie wiedział o tych ćwiczeniach. Mama późno wracała z pracy, a Agnieszka, no z Agnieszką to zupełnie osobny rozdział. 47 Po miesiącu Paweł do mnie przemówił. Leżałem na stole na plecach, już od godziny mnie masował i z uporem podnosił moje kończyny, tak że naprawdę pot mu ściekał z czoła. Otarł ręcznikiem twarz i odsunął się pół kroku od stołu. - Podnieś rękę - powiedział. A ja nic. - Pod-nieś-rę-kę - powtórzył powoli i wyraźnie. Znowu nic. Chyba myślał, że nie rozumiem polecenia, bo chwycił moją rękę i podniósł ją do góry, a potem odłożył. - No, teraz ty sam. O tak, zrób tak. Pomyślałem, że bardzo mu na tym zależy, i gdybym tylko mógł, to na pewno podniósłbym dla niego obie ręce, nogi i zatańczył krakowiaka, ale nie mogłem. Gdybym mógł cokolwiek, to przede wszystkim zapytałbym go, co zrobił Mariannie pierwszego dnia szkoły. Wyszedł wtedy na rozpoczęcie roku szkolnego, widziałem go przez okno w kuchni, jak szedł w przykrótkich spodniach i białym podkoszulku. Rano mama powiedziała, że dopiero za miesiąc kupi mu nowe spodnie, bo chociaż widzi, że z wszystkiego wyrósł, to nic na to nie może na razie poradzić. A on nawet za bardzo nie jęczał. Włożył spodnie, które kończyły się dziesięć centymetrów przed kostką i udawał głuchego, kiedy Agnieszka mówiła, że wygląda jak przygłup. Marianna chyba wcale tak nie uważała. Nadbiegła, gdy tylko wyszedł z klatki i zrobił parę kroków. Machała ręką, cała uśmiechnięta, i wołała do niego. Pewnie czekała na trzepaku. A on zrobił w tył zwrot i wrócif do domu. Stanął obok mnie, za firanką, i widział to co ja. Jak radosny uśmiech spływał z jej twarzy, zmieniając się w zdziwienie i smutek. Poczułem wtedy, że naprawdę nadeszła jesień. Marianna postała jeszcze chwilę, a potem zawróciła w stronę szkoły, zgarbiona, skurczona, z głową wciśniętą w ramiona. Codziennie wychodziła ze szkoły tak samo skulona, jak tego pierwszego dnia. Szła powoli, jakby niepewnie, jakby nie miała dokąd ani po co iść. Czasami stałem pod akacją ale nigdy do mnie nie podeszła. Zamilkły srebrzyste dzwoneczki. Paweł też wychodził ze szkoły sam, ale jego krok był szybki i zdecydowany. Zachowywał się jak człowiek, który ma do spełnienia misję. Najpierw myślałem, że pragnął się poświecić nauce, w końcu to ósma klasa i czekają go egzaminy, ale się myliłem. To ja byłem jego misją. Chyba wyobraził sobie, że potrafi zamienić bezwładny tobołek w normalnego, 48 pełnowartościowego człowieka. Bardzo się z tym spieszył. Żeby nie tracić czasu, używał budzika. A kiedy okazało się, że po miesiącu ćwiczeń nie chcę podnieść ręki, nie chcę nawet kiwnąć palcem, zasępił się trochę, ale nie zrezygnował. Pracował nade mną dalej, wytrwale i sumiennie. Wydłużył czas codziennych ćwiczeń do dwóch godzin. Kupił atlas anatomiczny, rozkładał go przed sobą na krześle i porównywał moje ciało z obrazkiem przedstawiającym człowieka obdartego ze skóry. Cmokał z niezadowoleniem, pewnie nic mu się nie zgadzało. Widać tam było wszystkie mięśnie przyczepione do kości, wyglądały jak wiązki przewodów we wnętrzu komputera, który stał u nas przez dwa tygodnie, a potem wyprowadził się, razem z Agnieszką. Bo Agnieszka opuściła nas. Zrobiła to znienacka, bez pożegnania. Którejś niedzieli pojechała z Pawłem odwiedzić tatę i Paweł wrócił wieczorem sam. Wszedł do domu, mruknął „cześć", nie patrząc mamie w oczy, podszedł prosto do komputera i zaczął go pakować do pudeł, które ciągle jeszcze stały w pokoju. - Co ty robisz? - spytała mama. - Gdzie Agnieszka? - Została tam - powiedział Paweł tak cicho, że ledwo go usłyszałem. - Została na noc? Czemu mi nie powiedziała? A jutro? Wzięła rzeczy do szkoły? Tata ją odwiezie? - Nie. - Jak to? - Została tam całkiem. Tata jej załatwił nową szkołę, niedaleko siebie. - Co ty opowiadasz? - Mama wyglądała tak, jakby nic nie rozumiała. Zamknęła oczy i powoli zamieniała się w słup soli. Potem podeszła do telefonu i zaczęła wykręcać numer, ale po chwili odłożyła słuchawkę. - Pojadę tam - powiedziała zupełnie spokojnie. - Paweł, w lodówce jest zupa dla Jasia, nakarm go. Potem ściągnęła walizkę z pawlacza i zaczęła pakować rzeczy Agnieszki. Widziałem, że ręce jej się trzęsły, ale każdy fatałaszek składała starannie i wygładzała, jakby głaskała Agnieszkę. Kiedy wyszła, Paweł podgrzał moją zupę i zaczął mnie karmić. Łyżeczką. Robił to powoli i z namaszczeniem, nawet zawiązał mi śliniak na szyi, a kiedy skończył, wytarł mi twarz i rozpłakał się jak małe dziecko. Szlochał, jęczał, walił głową o kuchenny stół, a kiedy ucichł i myślałem, że już mu przeszło, zaczynał od początku. 49 Uspokoił się wreszcie, wytarł nos w mój śliniak leżący na stole i spojrzał na mnie opuchniętymi oczami z czerwonej twarzy. Chciałem umrzeć. Naprawdę chciałem wtedy umrzeć, po raz pierwszy w życiu. Zresztą myślałem, że Paweł mi w tym pomoże. Widziałem to w jego oczach. Kiedy podniósł się i stanął nade mną zobaczyłem, że pod nosem rosną mu wąsy. Był wysoki i silny, jak dorosły mężczyzna. Ale w oczach miał złość i rozterkę, i dziecięcą bezradność. Wiedziałem, że to ja jestem wszystkiemu winien. To przeze mnie musiał wybierać, chociaż wcale nie chciał, nie potrafił, nie był na to przygotowany. Stał i patrzył na mnie, i nic nie mówił. Wreszcie zacisnął pięści i wyszedł z kuchni. Usłyszałem szum wody w łazience. Wrócił, szarpnął mój wózek, przetoczył do łazienki, rozebrał mnie i przeniósł do wanny. Nigdy wcześniej nie robił tego sam. Poczułem wtedy, że jest prawie taki silny, jak pan Jurek. Wciąż chciałem umrzeć, i tak żyłem już zbyt długo, nikomu niepotrzebny zawalidroga. Woda była ciepła i przyjemna, to nic strasznego, myślałem, ale przypomniałem sobie dźwięk srebrzystych dzwoneczków, prawie usłyszałem nad głową cichy szept: „Cześć, Jasiu". Pomyślałem o mamie, która mówi do mnie Żółwiku, i zrobiło mi się żal. Paweł podtrzymywał mnie jedną ręką pod pachą, a drugą namydlał moje ciało. Odłożył mydło, wziął gąbkę i tarł mocno, tak jak mama, aż skóra zrobiła się czerwona. Mama zawsze mówiła, że dla mnie kąpiel i nacieranie są bardzo ważne, bo mogą mi się zrobić odleżyny, jak tak ciągle siedzę. W wannie były zamontowane specjalne pasy, do których mama mnie przyczepiała, żebym się nie zsuwał w czasie kąpieli. Teraz Paweł zacisnął te pasy na moim ciele i odkręcił prysznic. Płukał mnie długo i starannie, poświęcił temu całą uwagę, jakby od tego zależało życie nas obu. Umył mi nawet włosy, uważając, żeby szampon nie dostał się do oczu. To dziwne, ale pod koniec tej kąpieli już wcale nie chciałem umierać. A kiedy Paweł owinął mnie ręcznikiem i niósł na rękach do pokoju, przyszło mi do głowy, że gdy naprawdę trzeba będzie odejść, to ten wieczór znajdzie się w gronie pamiątek, których będzie mi żal. Razem z dzwoneczkami i Żółwikiem. Paweł nie odezwał się do mnie ani razu, ale czułem, że coś się w nim przełamało, a może tylko zaczęło przełamywać. Stało się coś dobrego. Może naprawdę mam brata. Ubrał mnie w piżamę, położył do łóżka, przykrył kołdrą. Zgasił górne światło i siedział obok mnie na łóżku w świetle małej lampki, jakby bał się odejść. Nie chciałem, ale mimo woli zostawiłem go samego. Zasnąłem, nim wróciła mama. 50 Tamta jesień była wyjątkowo okropna. Zaczęła się już we wrześniu chłodem i deszczem, które trwały nieprzerwanie, aż zamieniły się w mróz i śnieg. Mogę na palcach jednej ręki policzyć dni, kiedy nie padało. Paweł ubierał mnie wtedy ciepło i stawiał wózek pod akacją, żebym mógł trochę pooddychać zimnym, wilgotnym powietrzem. Nie wiedział, że każde takie wyjście jest dla mnie świętem. Nasz dom zrobił się smutny i pusty. Mama wychodziła bladym świtem i wracała późno, zmęczona i milcząca. Całe ranki byłem sam, potem Paweł wracał ze szkoły i niby siedział przy mnie w kuchni, ale z nosem w swoich książkach i w ogóle się nie odzywał. Ta cisza była ciężka i dusząca, wisiała w naszym domu jak trujący gaz. Nawet pani Krysia, która znowu przychodziła sprzątać, była zupełnie inną panią Krysią. Schudła chyba o połowę, z rumianej, zażywnej kobieciny zmieniła się w zasuszoną staruszkę. Miała białą, pomarszczoną twarz i zapadnięte oczy. Jej mąż kupił sobie motor, tak jak chciał. I zaraz potem odjechał tym motorem na zawsze. Powiedział jej, że ma już dosyć takiego życia, nie może słuchać gderania i narzekań. Odkąd ma motor, zrozumiał, co to znaczy wolność. I zniknął. Zostawił ją samą. Nie miała już dla kogo gotować obiadów, więc sama też przestała jeść. Nie miała już o kim opowiadać, więc w milczeniu krążyła z odkurzaczem po mieszkaniu, a mój wózek traktowała jak jeszcze jeden mebel, który trzeba przesunąć, żeby pod nim sprzątnąć. Gdyby nie Paweł ze swoją misją, myślałbym chyba, że przestałem istnieć. On wprawdzie też traktował mnie trochę jak popsuty mechanizm, który trzeba naprawić, ale dzięki niemu przynajmniej wiedziałem, że mam ciało. Dlatego niecierpliwie wypatrywałem takich dni, kiedy niebo troszeczkę się przecierało i przestawał padać deszcz. Wydawało mi się, że moje miejsce pod akacją jest bliżej życia, nie oddzielone kuchenną szybą. Słyszałem szum drzew, krzyki bawiących się dzieci, głosy przechodzących ludzi, gruchanie gołębi i warkot samochodów. Na ławce przy trzecim bloku wciąż tkwił grubas, teraz w czerwonej, wełnianej czapce z pomponem. Ciekaw byłem, co on robi w czasie deszczu, bo z okna w kuchni widziałem, że kiedy naprawdę mocno leje, ławka jednak jest pusta. Ale najbardziej lubiłem stać pod akacją dlatego, że tutaj łatwiej mi było wyobrazić sobie, że ona znowu przyjdzie, uśmiechnie się i opowie mi jakąś historię. Miałem jednak wrażenie, że moja moc odeszła razem z latem. Przedtem nie chciałem Marianny do niczego zmuszać, więc prawie nie próbowałem na niej żadnych sztuczek. Teraz czasami tak bardzo jej po- 51 T trzebowałem, że wołałem ją rozpaczliwie, krzyczałem tak, że mózg pękał mi z bólu, wzywałem na pomoc Petronelę, Petroniusza i tę czarownicę od kotów, ale wszystko na próżno. Nigdy nie straciłem nadziei. Byłem pewien, że znowu nadejdzie chwila, w której usłyszę srebrne dzwoneczki. Kiedy przychodził Paweł, by zabrać mnie do domu, mówiłem sobie, że tym razem się nie udało, ale przecież będzie następny. Ostatniego dnia października mama przyniosła doniczkę z białymi chryzan- temami i postawiła na oknie w kuchni, obok Petroniusza. A rano w Święto Zmarłych, kiedy jedliśmy śniadanie, Paweł powiedział jej, że jeśli chce, może pojechać na grób dziadków, on się mną zajmie. Mama westchnęła i zamyśliła się. - Nie byłam u nich od pięciu lat. To cała wyprawa, może w przyszłym roku. - Jedź, mama, damy sobie radę. Ta liczba mnoga chyba ją przekonała. Popatrzyła na Pawła zdziwiona, potem uśmiechnęła się i skinęła głową: - Pojadę. Spakowała się szybko i jeszcze zamykając za sobą drzwi, udzielała Pawłowi instrukcji, jakbyśmy dotąd nie zostawali sami. Nie byłem nigdy na żadnym cmentarzu. Widziałem je tylko w telewizorze. Pokazywali tam cmentarze z okazji pogrzebów sławnych osób albo w Zaduszki, zawsze zapełnione tłumem ludzi ze spuszczonymi głowami. Nieśli wieńce albo zapalali znicze i mieli tak samo zmartwione miny, jak mieszkańcy naszego osiedla, kiedy rankiem wychodzą do pracy. Tak naprawdę, to w telewizji nigdy nie było widać samego cmentarza, tylko tych ludzi. Ja myślę, że w takie dni, kiedy wszyscy tam się schodzą, zmarłym jest strasznie głupio, że umarli i narobili takiego ambarasu. Ciekaw jestem, czy ludzie umierają wtedy, gdy dochodzą pewnego dnia do wniosku, że mają już dosyć? Myślałem o dziadku i babci, i o sobie. Oni chyba mieli dosyć i dlatego odeszli tak szybko i po cichutku. A ja chcę żyć. Zawsze chciałem. Więc chociaż ci wszyscy lekarze mówili, że długo nie pociągnę, żyłem i wciąż żyję. Gmatwam przez to życie innych ludzi, ale wydaje mi się, że zawsze jest ktoś, komu jestem do czegoś potrzebny. Na przykład teraz jestem potrzebny Pawłowi, żeby mógł wykonywać swoją misję. 52 Leżałem na stole i rozmyślałem o takich rzeczach, a on wymachiwał miarowo moją prawą nogą, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Zamruczał coś ze złością i poszedł otworzyć. - Cześć - usłyszałem cichy głos. - Czego chcesz? - warknął Paweł. Przez chwilę było cicho, ale nie zatrzasnął jej drzwi przed nosem. - Przyszłam do Jasia - szepnęła w końcu. - Do Jasia. Ha, ha - powiedział Paweł z zimną ironią. - Tak, do Jasia. Przyniosłam mu coś. - On jest teraz zajęty. Przyjdź później. Do Jasia. Drzwi skrzypnęły, trzasnął zamek. Usłyszałem kroki Pawła, ale nie wrócił do mnie, poszedł do kuchni. Z tamtego okna widać wejście na klatkę schodową. Po kilku minutach wszedł na palcach do pokoju, ubrał mnie w dres i posadził na wózku. Wciąż starając się zachować ciszę, dopchnął wózek do drzwi wejściowych i gwałtownie je otworzył. Marianna wciąż tam stała. Na klatce panował półmrok, widziałem tylko zarys jej sylwetki, ale i tak czułem, że cała jest jednym wielkim smutkiem. W ręku trzymała duży pakunek. - No to pogadajcie sobie, proszę bardzo - powiedział Paweł. Marian- na weszła do przedpokoju, a on wyszedł na zewnątrz i zamknął za sobą drzwi. Postała chwilę, patrząc na zamknięte drzwi. Wreszcie pociągnęła nosem i wzruszyła ramionami. - Cześć, Jasiu - dzwoneczki zabrzmiały dziwnie wilgotnie. Przepchnęła wózek do kuchni. Paczkę ustawiła na stole. Popatrzyła na mnie i skrzywiła się żałośnie: - Dlaczego on taki jest? Co mu się stało? Nawet gdybym wiedział i tak nie mogłem jej pomóc. A w dodatku ja też nie wiedziałem, o co mu chodzi. Paweł zajmował się głównie milczeniem i tylko raz okazał przy mnie, że ma jakieś uczucia. Tamtego wieczoru, gdy Agnieszka została u taty. Marianna wysmarkała nos w chusteczkę i podeszła do stołu. Paczka była owinięta szarym materiałem. Zdjęła teraz ten materiał. Pod spodem była klatka, w której siedział żółty ptak z czerwonymi policzkami. - To jest papuga - powiedziała ponuro. - Nimfa. Otworzyła drzwiczki klatki i włożyła rękę do środka. Papuga od razu wskoczyła jej na palec. 53 - Widziałam, jak przyglądałeś się turkawkom - powiedziała Marianna - ale one odleciały. Pomyślałam, że lubisz ptaki. Zbliżyła swoją rękę do moich dłoni, leżących bezwładnie na kolanach. Papuga przekrzywiła głowę, a potem rozłożyła skrzydła i pofrunęła. Zrobiła trzy okrążenia wokół kuchni i zmęczona wylądowała na głowie Marianny. - Ma kiepską kondycję. U tamtych ludzi cały czas siedziała w klatce, w ogóle jej nie wypuszczali. Tata ją przyniósł dwa tygodnie temu i zaraz następnego dnia dostał wysypki, bo jest uczulony na pierze, tylko zapomniał. A ona go bardzo polubiła i ciągle mu siadała na głowie. Żółty ptak przeszedł na ramię Marianny, a potem zsunął się na dłoń. Zapiszczał cichutko. Na głowie miał taki śmieszny czubek i Marianna podrapała go w ten czubek palcem. Chyba to lubił, bo przechylił głowę z rozkoszą, a kiedy cofnęła palec, dziobnął ją delikatnie, najwyraźniej domagając się dalszych pieszczot. To było niesamowite. Nigdy nie widziałem, żeby ptak tak się zachowywał, łasił się jak pies. - Szkoda, że nie ma twojej mamy - powiedziała Marianna. - Chciałam zapytać, czy się zgodzi na papugę, bo jeśli nie, to będę musiała ją oddać do sklepu, a tutaj, u ciebie mogłabym ją odwiedzać. Włożyła rękę z papugą do klatki i ptak przeskoczył na patyczek zawieszony między prętami. Zamknęła drzwiczki. Papuga popatrzyła smętnie i zapiszczała całkiem donośnie. - U nas miała cały czas otwartą klatkę, tylko trzeba uważać, żeby nie otwierać wtedy okien, bo może wyfrunąć. Wiesz, zostawię ci ją na razie. Przyjdę wieczorem, jeśli będzie twoja mama, to zapytam, czy może tu zostać. Czerwonolica papużka została u nas. Wieczorem Marianna przyniosła tekturowe pudełko z jedzeniem dla papug i popatrzyła tak błagalnie, że mama chyba nie miała serca odmówić. Paweł na dźwięk dzwonka przy drzwiach zamknął się w swoim pokoju. Kiedy rozmawiały, ptaszek popiskiwał żałośnie w swojej klatce, więc Marianna otworzyła drzwiczki. Przefrunął na poręcz mojego wózka, napuszył się tak jakoś dziwnie i spod ogona wypłynęła mu białozielona strużka. Marianna zaczerwieniła się. - No właśnie - bąknęła. - To jest pewien problem. Ona tego nie kontroluje. Nie można jej nauczyć czystości. Mama zaśmiała się i urwała kawałek papierowego ręcznika. Wytarła ptasią kupkę jedną ręką, a drugą pogłaskała mnie po głowie. 54 - Jakoś to przeżyjemy. Wydaje mi się, że Jaś bardzo by chciał mieć papugę. To prawda. Bardzo chciałem, żeby u nas została. Od razu wiedziałem, że mama się zgodzi. Od tego czasu dużo się zmieniło. Nie od razu. Powoli się zmieniało, bo na początku papuga była trochę wystraszona. Po wyjściu Marianny siedziała w klatce na swoim patyku, nastroszona, a jak mama włożyła tam rękę, te dziobnęła ją w palec aż do krwi. - Musi się do nas przyzwyczaić - powiedziała mama. Zostawiła ja w otwartej klatce na całą noc, a o świcie obudził nas uporczywy, głośny skrzek. Mama zerwała się i pobiegła do kuchni. Wróciła z papugą na głowie i położyła się z powrotem do łóżka. Papuga już nie wrzeszczała, tylko chodziła po śpiącej mamie i co chwila robiła kupkę na jej włosy albo na kołdrę. Nie byłem już sam. Przedpołudnia spędzałem w towarzystwie papugi, która wędrowała po mnie, szczypała mnie w ucho albo delikatnie dziobała w palec żebym ją podrapał w czubek. Nie mogłem jej podrapać, ale wcale się tyrr nie zrażała. Czasami siadała mi na ramieniu i przytulała do szyi, albo mościła sobie dołek w moich włosach. Tylko pani Krysia się jej bała. Z wzajemnością. Na widok pani Kryś z odkurzaczem, papuga uciekała do klatki i odwracała się tyłem, żeby tego nie widzieć. Wtedy pani Krysia zamykała klatkę i otwierała okna na czas sprzątania Całe mieszkanie było upstrzone białymi plamkami, które pani Krysić wycierała, złorzecząc papudze. No i prawie codziennie przychodziła Marianna. Przynosiła różne smakołyki takie pałeczki z miodem i kolorowymi nasionkami, i zabawki. Po jakimś czasie klatka papugi wyglądała jak bożonarodzeniowa choinka. Kiedy Marianna dzwoniła do drzwi, ptak puszył się i darł wniebogłosy a Paweł, przeciwnie, kurczył się w sobie. Wpuszczał Mariannę i znikał u siebie w pokoju. Z kuchennego stołu zabrał książki i atlas anatomiczny, nawet budził gdzieś schował. Nie chciał, żeby wiedziała. Marianna sprzątała klatkę i drapała papugę w czubek. Któregoś dnia kiedy myła nad zlewem poidełko, papuga usiadła jej na ręce i zaczęła pi< wodę prosto z kranu. Marianna zatkała odpływ, napuściła trochę wody d( zlewu, a papuga wskoczyła tam i urządziła sobie kąpiel. Rozkładała skrzydła trzepiąc nimi w wodę, zanurzała brzuszek i była bardzo zadowolona. Kied> skończyła się kąpać, wyglądała naprawdę żałośnie. Pióra jej obwisły i zrobił; się taka ciężka, że nie mogła pofrunąć. Marianna śmiała się z niej, a on; 5! siedziała na brzegu zlewu, zawstydzona i bezradna. W końcu jakoś się otrzepała, przefrunęła mi na głowę i czułem, jak tarza się po moich włosach. Niedługo potem spadł pierwszy śnieg. Odkąd pamiętam, zawsze było tak, że pierwszy śnieg spadał w nocy, po kryjomu, i dopiero rano wszystkich zatykało, kiedy spoglądali przez okno. Tym razem było inaczej. Ranek był smutny i szary, jak każdy ranek tej jesieni. Nic nie zapowiadało zmiany. Zaczęło się koło południa, kiedy mieszkanie już było posprzątane, a papuga przysypiała na moim ramieniu. Wyglądało to tak, jakby z nieba urwała się nagle wielka chmura śniegu i w jednej chwili przykryła całą ziemię. W mgnieniu oka świat z szarego zmienił się w biały i puszysty, a na niebie pokazało się słońce. Otworzyły się drzwi szkoły i dzieciarnię opanował kompletny amok. Rzucali się na ziemię i tarzali w tym śniegu, zgarniali całe naręcza i obsypywali się nawzajem, a potem poleciał grad śniegowych kul - prawdziwe bombardowanie. Nauczyciele przemykali bokiem, zasłaniając się teczkami i torebkami, ale niektórym też się oberwało. Tylko Paweł udawał, że nie widzi, co się dzieje. Przeszedł przez szkolne podwórko swoim zaaferowanym krokiem, wyprostowany, i nikt go nie trafił. Dopiero tuż przed klatką dosięgnęła go zabłąkana śnieżka, gdzieś od strony trzepaka. Spojrzał tam, wzruszył ramionami i wtedy dostał drugi raz i trzeci, i znowu. Już myślałem, że odpowie na atak, bo schylił się, by podnieść garść śniegu, ale zaraz zmienił zdanie, otrzepał ręce i wszedł do klatki schodowej. Tego dnia Marianna nie odwiedziła papugi. Czekaliśmy z Pawłem długo, zwykle przychodziła zaraz po szkole. Wiedziałem, że on też czeka, bo nic nie robił, tylko siedział przy kuchennym stole, czasami wyglądał przez okno albo zerkał na zegar. Kiedy uznał, że już nie przyjdzie, przewiózł mnie do pokoju i ułożył na stole. Nadal ćwiczył ze mną codziennie, między wyjściem Marianny a powrotem mamy, ale miałem wrażenie, że coraz mniej wierzy w to, co robi. Już nie próbował mnie nakłonić do podnoszenia ręki ani czegokolwiek. A ja polubiłem tę gimnastykę, chociaż wciąż był w niej gorszy od pana Jurka. Pan Jurek stawał się jednak coraz odleglejszym wspomnieniem, a Paweł był naprawdę i każdego dnia poświęcał mi dwie godziny swojego czasu. Wstydził się tego, krył się przed mamą i wszystkimi, ale wciąż ze mną ćwiczył. Mama chyba jednak wiedziała. Nic nie mówiła, ale musiała wiedzieć. Domyślałem się tego, bo jeszcze w czasie wakacji często powtarzała, że 56 trzeba znaleźć nowego fizykoterapeutę, jak tylko będą jakieś pieniądze. Potem poszła do pracy i były jakieś pieniądze, bo w domu pojawiały się różne rzeczy, Paweł dostał kilka par nowych spodni i znowu przychodziła pani Krysia. Odkąd Paweł zaczął ze mną ćwiczyć, mama przestała mówić o nowym panu Jurku. Za to kiedyś wzięła do ręki jedną z grubych książek, które leżały w kuchni, potem zauważyła atlas anatomiczny i aż jęknęła ze zdziwienia. A kiedy Paweł wrócił z treningu, uściskała go i pogłaskała po policzku, ze łzami w oczach. - Co jest? - zapytał zdziwiony. - Nic, synku, bardzo cię kocham. Kocham was obu. - Oj, mama, daj spokój - mruknął, zaczerwienił się i zamknął w swoim pokoju. Urodziliśmy się szóstego grudnia, w mikołajki. Co roku w nasze urodziny mama powtarzała, że jesteśmy jej mikołajkowym prezentem. Zawsze wtedy myślałem, że jestem raczej wątpliwym prezentem, a teraz drugi prezent wyniósł się z domu, więc starałem się w ogóle nie myśleć. Ale mama codziennnie zrywała kartkę z kalendarza, który wisiał w kuchni, i widziałem, że dzień naszych trzynastych urodzin zbliża się nieubłaganie. Dawno powinienem nie żyć. Ale żyłem, chciałem żyć i cieszyłem się, że żyję. Działo się tyle dziwnych, przyjemnych rzeczy. Żółty ptak siedział na mojej głowie, w doniczce rósł Petroniusz, wkrótce przyjdzie Marianna i pochyli się nade mną, dotknie moich włosów, żeby usunąć z nich ślady papugi i wtedy poczuję zapach i ciepło jej ciała. Potem mój brat, poważny i zasępiony położy mnie na stole i w skupieniu będzie masował moje mięśnie. A wieczorem wróci mama. Opowie wesoło, co jej się dzisiaj przydarzyło w pracy, zjemy we trójkę kolację przy kuchennym stole, papuga będzie chodziła między talerzami i podskubywała różne smakołyki, a mama powie, że to niehigienicznie, ale sama jej podsunie kawałek pomidora do spróbowania. Po kolacji posiedzimy trochę przed telewizorem, jeśli będzie coś ciekawego do oglądania, a jeśli nie, to od razu mama napuści wody do wanny, a po kąpieli położy się obok mnie na łóżku i będziemy czytać książkę. Pocałuje mnie na dobranoc, pomyślę wtedy, że życie jest wspaniałe, i przyśni mi się zielona łąka pełna kolorowych kwiatów, nad którymi krążą stada żółtych papużek, w dali widać dom, cały obrośnięty dzikim winem, na progu stoi mama i uśmiecha się do mnie, a ja biegnę do niej, ile sił w nogach, i krzyczę z radości. Nie chcę umierać i dlatego skupiam się mocno, kiedy pojawiają się wirujące kręgi, zamykam oczy i staram się je zatrzymać. Pojawiają się coraz częściej, i coraz trudniej jest się ich pozbyć, ale wciąż jeszcze potrafię wyrzucić je z mojej głowy, tylko teraz zostaje po nich przenikliwy ból, ale on też mija po jakimś czasie i już jest dobrze. Dzisiaj skończyłem trzynaście lat. Gdybym mógł chodzić, to chodziłbym już do szóstej klasy, tak jak Agnieszka. Urodziliśmy się o świcie, najpierw ona, potem długo, długo nic i wreszcie ja, taki mały i pokręcony. Jeszcze wtedy trochę się ruszałem, ale tak powolutku i słabo, zupełnie inaczej niż moja siostra. Dlatego mama zaczęła mnie nazywać Żółwikiem. Wkrótce przestałem się ruszać. Za to rosłem. Bardzo duży urosłem przez te trzynaście lat. Duży i ciężki. Ciekawe, jaki będzie Petroniusz za trzynaście lat. Rano wszyscy czworo znaleźliśmy przy swoich nakryciach mikołajkowe prezenty w niebieskich, papierowych torebkach ze złotymi gwiazdkami. Paweł rozpakował swój z taką miną, jakby to robił wyłącznie przez grzeczność. W środku znalazł walkmana ze słuchawkami. Chyba trochę się jednak ucieszył, bo uśmiechnął się na chwilę i wymamrotał: - Dzięki, mamuś. Mama wzruszyła ramionami: - Podziękuj Mikołajowi. W mojej paczce była skórzana czapka, pilotka. Mama wyjęła ją z gwiaździstej torebki i założyła mi na głowę, a potem przyniosła lustro. Wyglądałem jak taki amerykański aktor w filmie „Złoto dla zuchwałych". Nieźle. - Fajna - powiedział nawet Paweł. Papuga dostała nową, już ósmą huśtawkę z dzwoneczkiem, a w mamy paczce była buteleczka perfum. Przez całe śniadanie siedziałem w pilotce, mama karmiła mnie kaszą manną i mówiła, że dzisiaj wróci wcześniej, bo urządza urodzinowe przyjęcie. Po południu na stole w kuchni stały dwa torty, po trzynaście świeczek na każdym, na ścianie wisiał pęk różowych baloników, za stołem siedzieli mama, Paweł, Agnieszka i Marianna, a w mojej głowie pływały w kółko kolorowe krążki. Pracowałem nad sobą ze wszystkich sił i zdołałem je zatrzymać, ale czułem, że coś jest inaczej niż zwykle. Marianna rozpakowała paczkę, którą przyniosła dla mnie, i położyła mi na kolanach książkę. Nie 58 mogłem skupić oczu, żeby przeczytać jej tytuł, wszystko widziałem jak przez mgłę. Usłyszałem za to zdziwione pytanie mamy: - Skąd wiesz? - Że Jaś umie czytać? - powiedziała Marianna. - Tak mi się wydaje. - Nikt w to nie wierzy - szepnęła mama. - Spójrz, Żółwiku - podniosła książkę i otworzyła przed moją twarzą. - Marianna napisała ci dedykację. Nic nie mogłem przeczytać, widziałem tylko szare paski, ale udawałem, że przesuwam oczami po tekście. Wreszcie wszyscy zajęli się tortami, więc ja mogłem znowu zająć się sobą. Chyba wyłączyłem się na jakiś czas, bo kiedy się ocknąłem, Marianny już nie było. Pawła też nie. Znowu widziałem normalnie, tylko coś mi rozsadzało głowę od środka. Mama zmywała naczynia, a Agnieszka siedziała przy stole, przyglądając się papudze, która chodziła sobie po obrusie i zbierała okruszki tortu. - Mamo - powiedziała cichutko Agnieszka. - No, kochanie? - Wiesz, bo... E, tam. Już nic. Mama zakręciła kran, wytarła ręce i usiadła obok Agnieszki. - No powiedz, córeczko. Agnieszka popatrzyła w okno. - Nie, to nic ważnego. Tylko... Tata nie chciał tu przyjść ze mną. - Wiem. - Powiedział, że nie ma czasu, ale tak naprawdę, to nie chciał. - Tak. - Dlaczego? - pociągnęła nosem, a mama objęła ją i przytuliła. Aga rozbeczała się na dobre. - Dlaczego nie możecie być razem? - chlipała przez łzy, z twarzą ukrytą w mamy ramieniu. - Przecież to nie przez ciebie. On też nie ma żadnej... żadnej... - zacięła się. - Przyjaciółki - powiedziała mama. - No. I... i siedzimy sami w tym strasznym mieszkaniu i ja już nie mam domuuu! Dalej nie mogła mówić, bo zabrakło jej powietrza. Łkała spazmatycznie, a mama gładziła ją po głowie w milczeniu. - No - chrząknęła mama niepewnie - masz teraz dwa domy. Agnieszka odzyskała zdolność mówienia: 59 - Nieprawda, nieprawda, nieprawda! - wrzasnęła energicznie. - Nie mam żadnego. I to wszystko przez niego - pokazała na mnie palcem. - Agnieszko! - nigdy nie słyszałem u mamy takiego tonu, ale Agnieszka popłynęła już, jak woda przez przerwane wały. - Tak, taka jest prawda. Nie kłam! - krzyczała. - Gdyby nie on, tata nigdy by się nie wyprowadził! Przecież wiedziałem. Więc nie wiem, dlaczego tak mnie kopnęło. Pierwszy raz ktoś powiedział to na głos. Znowu nie umarłem. W szpitalu było cicho, spokojnie i strasznie, a na święta mama przyniosła malutką choinkę i postawiła ją na mojej szafce, na której nigdy nic nie stało, bo niczego nie potrzebowałem. Robili mi różne badania, a potem kręcili głowami. Nie wiem dlaczego, bo nie mówili o tym przy mnie. Raz zawieźli mnie do pokoju ze stalowymi drzwiami, za którymi była ogromna rura. Naciskali jakieś guziki, drzwi się otworzyły i z rury wyjechało łóżko. Przełożyli mnie na to łóżko, wjechałem do rury, a oni zamknęli za mną drzwi. Pomyślałem, że chcą mnie wysłać w kosmos. W środku było duszno i nieprzyjemnie. Nie wysłali mnie jednak w kosmos, chociaż, kto wie, może przez chwilę byłem zupełnie gdzie indziej. Potem mama powiedziała mi, że to tylko jakieś promienie wjechały do mojej głowy i cały jej środek wyświetlił się na ekranie. Ciekawe, czy na tym ekranie było widać, jak bardzo się boję, bo w głowie miałem wtedy tylko strach. Zacząłem się bać, kiedy zrozumiałem, że kolorowe krążki są silniejsze ode mnie i już nie potrafię ich powstrzymać. Pojawiały się i znikały, kiedy chciały, wiedziałem, że nic na to nie mogę poradzić, i nawet kiedy ich nie było, bałem się, że zaraz znowu zaczną krążyć. Trochę lepiej się czułem, kiedy przychodziła mama. Przychodziła prawie codziennie, ale tylko na krótko. Pewnie była bardzo zajęta. Siadała na łóżku, brała mnie za rękę i wydawało mi się, że teraz ona ma w sobie moc, bo pod wpływem jej dotyku rozlewało się we mnie ciepło i spokój, zupełnie jakbym zanurzał się w wannie. W moim pokoju było jeszcze jedno łóżko i na nim leżał chłopiec, który tak samo jak ja w ogóle się nie ruszał. Miał obandażowaną głowę, podłączony był do kroplówek i nawet karmili go przez te kroplówki, bo był w śpiączce. Mama powiedziała, że miał wypadek, ktoś go pobił i nie może się obudzić. 60 Codziennie przychodzili do niego rodzice i jego mama płakała, a ojciec stał, patrzył przez okno i nic nie mówił. Trwali tak godzinę albo dłużej, potem ojciec obejmował tę panią ramieniem i wyprowadzał ją. Którejś nocy ten chłopiec zaczął jęczeć. Obudziłem się i słyszałem, jak jęczał coraz głośniej. Najpierw się ucieszyłem, że może ta śpiączka już go opuściła. Pomyślałem, że jego rodzice nie będą teraz tacy, jakby poruszali się w szarej chmurze smutku. Ale potem zaczął krzyczeć i szamotać się. Nikt nie przychodził. Było zupełnie ciemno, tylko tuż obok mego łóżka świecił się bezużyteczny, czerwony przycisk z napisem „Pielęgniarka". Chłopiec krzyczał coraz głośniej i tak dziwnie, zacząłem się bać o niego i okazało się, że mam jeszcze mnóstwo miejsca na strach, chociaż dotąd wydawało mi się, że nie można się bać bardziej, niż ja się bałem. Pewnie, że z całej siły starałem się wezwać tę pielęgniarkę, ale nic mi z tego nie wychodziło. Zamiast niej pojawiły się kolorowe krążki. Następnego ranka łóżko obok mnie było puste. Może go przenieśli na jakąś inną salę, gdzie są ludzie, którzy mogą się poruszać. Była też inna możliwość, ale o tym starałem się nie myśleć. Mimo to strach rósł we mnie i rósł. Przyszła pielęgniarka, wlała we mnie śniadanie, potem był obchód, lekarze obejrzeli wykres temperatury i poszli sobie, nikt się do mnie nie odzywał, nawet nie mówili dzień dobry. Tak było zawsze, ale tego dnia akurat bardzo chciałem, żeby coś mi wyjaśnili. Potem zawieźli mnie na salę ćwiczeń, gdzie jakaś pani masowała mnie, jak co dzień, bez słowa, jak moja mama, kiedy ugniatała ciasto na kluski. Po południu mama trzymała mnie za rękę, ale też nic nie powiedziała o tamtym chłopcu, a ja wciąż bałem się co najmniej podwójnie. W szpitalu cały czas myślałem o domu. Patrzyłem przez okno, najpierw na śnieg, potem na deszczowe przedwiośnie i wiosenne słońce, widziałem, jak zaczynają się rozwijać liście, najpierw na brzozach, później ha dębach, i chociaż temperatura w szpitalnej sali była wciąż taka sama, czułem, jak świat na zewnątrz nagrzewa się i rozjaśnia. Tak samo czułem, a może tylko wyobrażałem sobie, co się dzieje w naszym bloku i. na naszym podwórzu. Tęskniłem za panem Władysławem, za czarownicą od kotów, za menelami z ławki. Myślałem, że dzieci z piaskownicy pewnie trochę podrosły, może niektóre już wyrosły z piaskownicy, ale z pewnością urodziły się nowe. 61 Zamykałem oczy i widziałem Pawła, który już pewnie nie czyta grubych książek o rehabilitacji, i byłem ciekawy, czy znalazł sobie nową pasję. Miałem nadzieję, że otwiera drzwi Mariannie, która na pewno przychodzi odwiedzić papugę. Wieczory spędzałem w towarzystwie mamy i Pawła, siedziałem razem z nimi przed telewizorem, słyszałem, jak się śmieją i rozmawiają czasami słyszałem, jak milczą. Tylko mama odwiedzała mnie w szpitalu. Paweł nie pojawił się ani razu, ale przecież miałem tutaj zapewnioną gimnastykę, więc po co miałby przychodzić. Któregoś dnia mama się spóźniała, pamiętam, że to był piątek, bo w piątki zwykle przychodziła trochę wcześniej. Czekałem i czekałem, zamykałem oczy i widziałem, jak siedzi w pracy, przy jakimś biurku i rozmawia z takim facetem z brzuchem, za to bez twarzy, pomyślałem, że to pewnie jej szef, potem zadzwonił telefon, mama podniosła słuchawkę i uśmiechnęła się. Nie wiedziałem, kto dzwoni, ale byłem zły, bo przecież powinna już wyjść z biura i wsiąść do tramwaju, żeby przyjechać do mnie. Wreszcie odłożyła słuchawkę, zabrała swoją torebkę ze skóry pomalowanej na zielono, trochę już ta zieleń wyblakła, pożegnała się i nagle gdzieś mi zniknęła. Otwierałem i zamykałem oczy, i w ogóle jej nie mogłem zobaczyć, chociaż bardzo się starałem. Codziennie sobie wyobrażałem, w co mama jest dzisiaj ubrana i jak będzie wyglądała, kiedy usiądzie przy mnie na łóżku. Przeważnie trafiałem, bo rano, zaraz po śniadaniu i mierzeniu temperatury, wędrowałem do domu i przyglądałem się, jak mama otwiera szafę i wyjmuje z niej sukienkę albo spodnie. Nie miała dużo różnych strojów, więc było mi łatwiej. A o czwartej, już po obiedzie i popołudniowych ćwiczeniach, kiedy w szpitalu panowała cisza i bezruch, prowadziłem mamę za rękę do mojego łóżka. Czasami po drodze wstępowała jeszcze do jakiegoś sklepu, ale tylko na chwilkę, bo kazałem jej się spieszyć. Przed tamtym piątkiem nie zdarzyło się, żeby mi się wymknęła, więc bardzo się przestraszyłem. Nigdzie nie mogłem jej znaleźć, zajrzałem do domu, ale tam też nie było nikogo, nawet Pawła. Przyszła bardzo późno, już po kolacji. Nie była sama. W pierwszej chwili nie wiedziałem, kim jest ta elegancka, ładna pani, z którą mama weszła do sali. Poznałem ją dopiero po wzroście. To była pani Jola, ale zupełnie 62 odmieniona. Smukła i wytworna, schudła chyba o połowę, wcale nie wyglądała na matkę pięciorga dzieci. Twarz miała taką gładką i pogodną. Zupełnie niechcący pomyślałem, że moja mama wygląda przy niej jak kopciuszek, wydała mi się taka drobna, niepozorna i poszarzała na twarzy. Tylko w oczach mama miała coś takiego, czego pani Jola mogła jej zazdrościć. Nie wiedziałem, co to jest, ale na jej bladej twarzy oczy błyszczały i przemawiały do mnie, a oczy pani Joli były jak dwie nieme plamki wyblakłego błękitu. Usiadły na krzesełkach po obu stronach łóżka i tego dnia mama nie wzięła mnie za rękę. Pani Jola opowiadała o swoich dzieciach, a mama słuchała jej uważnie i tylko czasami na mnie patrzyła, ale tak, że robiło mi się ciepło. Potem mama na chwilę wyszła, powiedziała, że musi porozmawiać z lekarzem, a pani Jola doszła dopiero do Marylki i została jej jeszcze najstarsza córka do omówienia, ale zamilkła, chociaż bardzo byłem ciekawy, od kogo Marylka nauczyła się brzydkich wyrazów. Pani Jola nie chciała mi tego opowiedzieć. I nic innego też nie miała mi do powiedzenia. Wstała z krzesełka, podeszła do okna i patrzyła na kwitnący za szybą kasztan. Mama wróciła po chwili, uśmiechnięta i trochę mniej blada. - Niedługo cię wypiszą - powiedziała do mnie wesoło, zamykając za sobą drzwi. Pani Jola spojrzała na nią i też się uśmiechnęła, ale tak dziwnie, jakby z wahaniem. - A to sanatorium? - zapytała. Mama drgnęła, albo tylko tak mi się zdawało. Bąknęła coś pod nosem, że nie teraz, podeszła do łóżka i położyła mi rękę na czole. Pani Jola nie dała za wygraną. - A kiedy? - zapytała. - Nie wiem, nie chcę o tym myśleć. Byłem zupełnie spokojny, wiedziałem, że mama nie wyśle mnie do sanatorium. Ale pani Joli strasznie na tym zależało. - Małgosiu, powinnaś o tym pomyśleć, wszystko jest załatwione. - Jak to? - No, wiem, wiem, ty nie chciałaś o tym mówić, ale rozmawiałam z Grzegorzem i on się zgodził, więc... - Słucham? - powiedziała mama. Na jej twarzy zobaczyłem zdumienie. Wiem, co to jest sanatorium. Byłem tam przez miesiąc, parę lat temu, wkrótce po tym, jak tata wyszedł z domu, żeby więcej nie wrócić. 63 Mieszkałem w pokoju z kilkoma chłopcami, a na łóżku obok mnie sypiał Jędrek. Jędrek miał wąziutkie, skośne oczy, płaski nos i śmiał się całymi dniami. Budził nas codziennie rano przeraźliwym krzykiem „Mama!", i to było niesprawiedliwe, bo on, krzycząc, ciągle jeszcze spał, a ja już potem nie mogłem zasnąć. Więc leżałem z otwartymi oczami, wpatrzony w szary sufit nad moją głową i też krzyczałem, to samo co Jędrek, ale nikt tego nie słyszał. Jędrek w tym czasie płakał, wył, miotał się na łóżku. Czasami z niego spadał i to nam obu przynosiło ulgę. Od razu, gdy tylko wydobył się z sennego koszmaru, zaczynał się śmiać. Śmiał się ze wszystkiego: z tego, że obudził się na podłodze, z tego, że ja leżę nieruchomo, że za oknem świeci słońce, że na kołdrze jest plama. - Jestem głodny - mówił i zanosił się śmiechem. Czasami, ale bardzo rzadko, przycichał, smutniał, pochylał tuż nade mną swoją szeroką twarz: - Kocham cię - wyznawał szeptem i odskakiwał, zapluwając się głośnym rechotem. Przestawał się śmiać dopiero wieczorem, po zgaszeniu światła. Leżał wtedy cicho na swoim łóżku, a jego strach wypełniał szczelnie cały pokój i mnie też. Chyba nie wiedział, że zaraża mnie swoim strachem, że ja się boję co najmniej tak samo jak on, bo czasem szukał u mnie pomocy. Przeczołgiwał się do mojego łóżka, cały drżący przywierał do mojego nieruchomego ciała, łapał mnie kurczowo za rękę i szeptał: mamusiu, mamusiu. Uspokajał się i zasypiał, a ja nie mogłem zasnąć, zostawałem z całym jego i swoim strachem, którego nie potrafiłem się pozbyć, bo nie wiedziałem, czego się boję. W nocy zaglądał do nas wychowawca, odklejał Jędrka ode mnie i przenosił na łóżko, po to, żeby rano mógł znowu obudzić się samotny i przerażony. Jego mama przyjeżdżała w każdą niedzielę i przywoziła mu paczkę z jedzeniem. Wkładała to jedzenie do szafki, a Jędrek nawet na nie nie patrzył. Nie odrywał wzroku od jej twarzy, szarej i zmęczonej, tulił się do niej, odbiegał na chwilę, żeby z rozbiegu z impetem wskoczyć jej na kolana, i śmiał się głośno, jak zwykle. Po paru dniach paczka zaczynała śmierdzieć i w piątek sprzątaczka wyrzucała ją do śmieci. Oprócz Jędrka niewiele pamiętam z tamtego sanatorium. Mama przyjechała pierwszy raz dopiero po paru tygodniach, kiedy byłem już prawie nieprzytomny ze strachu. Rozgniewała się wtedy i krzyczała na naszego wychowawcę, bo 64 nie mogła znaleźć moich ubrań. Co kilka dni sprzątaczka zabierała brudne rzeczy i potem przynosiła czyste w workach. Ubrania w większości były podpisane, ale nikt na to nie zwracał uwagi i każdy wybierał sobie z worka, co chciał. Potem przychodził wychowawca i zakładał na mnie to, co zostało. Mama machnęła ręką na moje ubrania. Zabrała mnie do domu w tym, w czym akurat byłem. - Nigdy więcej - powiedziała, pchając mój wózek do bramy, więc ja nigdy więcej nie myślałem o tym pobycie w sanatorium. Dopiero teraz, kiedy pani Jola powiedziała to słowo, przypomniałem sobie kwadratową twarz wychowawcy i Jędrka, który śmiejąc się i plując, wyznawał mu miłość. I zobaczyłem, jak ręka wychowawcy z głośnym klaśnięciem dotyka twarzy Jędrka. Kiedy wróciłem do domu, była wiosna w całej okazałości. Mama powiedziała, że lekarze znaleźli dobre lekarstwa i nie będę już tracił przytomności. Rzeczywiście, od jakiegoś czasu krążki w mojej głowie się uspokoiły i widziałem znowu prawie tak wyraźnie jak dawniej, tylko czasami bardzo bolała mnie głowa. Mama tego dnia zwolniła się z pracy i przywiozła mnie do domu specjalną taksówką, w której mieścił się wózek razem ze mną. Po drodze widziałem zielone drzewa, na klombie przed naszym blokiem kwitły niebieskie i żółte irysy, a na ławce przy trzecim bloku dostrzegłem łysą głowę grubasa. Kiedy mama otwierała kluczem drzwi do mieszkania, papuga zaskrzeczała przeraźliwie. Na nasz widok wykonała tryumfalny lot wokół kuchni i wylądowała w mamy włosach. Na parapecie stał Petroniusz, taki sam jak przedtem, tylko dwa razy większy. I ja też znalazłem się wreszcie na swoim miejscu, przy kuchennym oknie. Wszystko było jak dawniej, ale pachniało inaczej. Dziwnie. Niepokoił mnie ten zapach, chociaż myślałem, że to dlatego, że przyzwyczaiłem się do szpitalnych woni, w końcu nie było mnie prawie pół roku. Dopiero po chwili przypomniałem sobie. To był zapach taty. Tata zawsze palił fajkę i jak mieszkał z nami, jego fajki leżały na wszystkich półkach. Leżały tam jeszcze długo po jego odejściu. Zniknęły dopiero po paru miesiącach. Teraz taty nie było. Był tylko zapach jego fajki. Nie było też Agnieszki ani Pawła. Mama krzątała się po kuchni, a ja po raz pierwszy od dawna próbowa- łem zmusić ją żeby coś mi powiedziała. Tak bardzo chciałem usłyszeć, 65 dlaczego w mieszkaniu unosi się tatowy zapach. Patrzyłem na nią w skupieniu, ale ona unikała moich oczu. Mówiłem, że nic mi się nie stanie, jeśli będę wiedział, jeśli powie to głośno. Przecież dostaję teraz dobre lekarstwa. Jestem silny. Pokroiła włoszczyznę na zupę, wrzuciła ją do garnka, zalała wodą i postawiła garnek na gazie. Potem umyła nóż i deskę, wytarła szmatką stół i wyciągnęła z kąta szczotkę, chociaż na lśniącej podłodze nie było nawet pyłka. Zebrała na szufelkę trochę powietrza i starannie wyrzuciła je do kosza na śmieci. Mamo, przecież wiesz, o co cię proszę, zawsze wiedziałaś. Stała tyłem do mnie, przy oknie. Właśnie skończyły się lekcje i znowu ze szkoły wybiegła chmara dzieciaków, jakby nic się nie zmieniło. Nowe lekarstwa są znakomite, nawet mi się nie zakręciło w głowie, kiedy zobaczyłem Pawła i Mariannę, zagadanych i roześmianych. - Uczą się razem do egzaminów. Marianna bardzo się zmieniła - powiedziała mama. - Paweł też - dodała po chwili. Od razu widziałem, że Marianna się zmieniła. Urosła, buzia jej zeszczuplała, nie była już tą pyzatą dziewczynką w poplamionym podkoszulku. Nawet szła inaczej, wyprostowana, z godnością jakby jej ciało nagle nabrało wartości. Była piękna i Paweł dobrze o tym wiedział. Patrzył w nią jak w obrazek, a ona przyglądała mu się tak dziwnie, miała w oczach ciepło i czułość. Chwycił ją za rękę i pobiegli w kierunku naszej klatki. - Dzień dobry - powiedziała Marianna do mojej mamy, a potem uśmiechnęła się do mnie: - Cześć, Jasiu - to nie były już ciche, srebrzyste dzwoneczki, ale cała orkiestra przedziwnych dźwięków. - Cieszę się, że wróciłeś. Papuga też się cieszy. Papuga właśnie załatwiła się na poręczy mojego wózka i znacznie lżejsza pofrunęła do Marianny. - Cześć - powiedział Paweł ogólnie do wszystkich. - Co na obiad? - Umyjcie ręce - mama zajrzała do bulgoczącego garnka - zaraz będzie zupa. Paweł wyszedł do łazienki. - Pomogę pani - Marianna umyła ręce przy zlewie, otworzyła szafkę i wyjęła z niej talerze. - Mogę nakarmić Jasia? - To było zarazem pytanie i oferta. 66 - Butelka jest w lodówce - powiedziała mama bez cienia zdziwienia. Trochę oszołomiony patrzyłem, jak kręcą się obie po naszej kuchni, uśmiechnięte i swobodne, jakby robiły to razem od zawsze. Marianna podgrzewała moją butelkę i opowiadała, że Paweł dostał szóstkę z klasówki z fizyki, a ona tylko troję, ale jej fizyka nic nie obchodzi, więc wcale mu nie zazdrości. Wciąż mówiąc, przelała moją papkę z butelki do kubka, wyjęła łyżeczkę z szuflady i zaczęła mnie karmić. Siedziała, tuż przy mnie, wlewała jedzenie do moich ust, dotykała mnie. Ale to była zupełnie inna Marianna. Zupełnie inna od tej, która śniła mi się co noc, zagubionej, nieśmiałej, delikatnej. Ta Marianna nawet pachniała inaczej. Ładnie, ale zupełnie inaczej. Wrócił Paweł i oświadczył, że trójka wynika wyłącznie z jej głupoty, bo przecież posłał jej ściągawkę. - Ja nie ściągam - odparła Marianna z godnością i oboje się roześmieli. Mama w tym czasie napełniła talerze, Marianna wytarła mi twarz i wszyscy usiedli przy stole. Było mi trochę smutno, że zniknęła moja Marianna, że zamieniła się w tę obcą dziewczynę, ale z drugiej strony może jej teraz jest lepiej. Może nie jest już taka nieszczęśliwa. Tak sobie myślałem, gdy nagle usłyszałem beztroski głos Pawła: - O której tata wraca? Mama podniosła głowę znad talerza i popatrzyła na mnie, ale nie w oczy, tylko gdzieś niżej, może na nos. - Mamo? - powiedział Paweł, powędrował oczami za jej wzrokiem i zamilkł. Spuścił głowę i jadł w milczeniu, coraz wolniej, w końcu nie wytrzymał, odłożył łyżkę i wyszedł z kuchni. Marianna grzecznie powiedziała „dziękuję" i wybiegła za nim. Mama nic nie mówiła. Posprzątała ze stołu, zamyślona i blada, potem wyciągnęła z dna szafy zakurzoną, białą parasolkę, oczyściła ją i przykręciła do mojego wózka. Na dworze pan Władysław podlewał szlauchem trawnik, kwietnik i chodniki, na nasz widok uśmiechnął się do mamy, porozmawiali chwilę o pogodzie, że ciepło ale sucho, i poszliśmy dalej. Minęliśmy ostatnie bloki, pomyślałem, że może jedziemy na basen, ale w budce kasjerki nie było nikogo, a na zardzewiałej bramie wisiał łańcuch z kłódką. Mama nie zatrzymała się, chociaż zaraz za basenem skończył się asfalt i ciężko jej było pchać mój wózek po 67 piaszczystej drodze pełnej wybojów i kamieni. Nigdy tu nie byłem, po bokach gęsto rosły wybujałe chwasty i krzaki akacji, całe w białych kwiatkach. Po chwili z obu stron drogi zobaczyłem szeregi małych, pokracznych domków, skleconych z desek albo z dykty. Między domkami wiły się płotki i przegrody, które wyglądały, jakby były zrobione z różnych rzeczy wygrzebanych ze śmietnika. - To są ogródki działkowe - odezwała się wreszcie moja mama, a ja dopiero wtedy zobaczyłem, że na ziemi, obok domków wytyczone są równe grządki skopanej ziemi, niektóre były już zazielenione, a inne zupełnie czarne. Gdzieniegdzie rosły małe drzewka o pobielonych pniach. - Przychodzą tu ludzie z bloków, żeby na chwilę zapomnieć o mieście. Za ogródkami był brzozowy lasek, a piaszczysta droga zamieniła się w wąziutką trawiastą ścieżkę. Mama trochę zwolniła, ale i tak zaraz lasek się skończył. Dalej nie mogliśmy iść, bo drogę przegradzał niebieski płot, za którym widać było hałdy ziemi, wielkie dźwigi i zaczęte bloki. - O Boże - powiedziała mama i zawróciła. Zepchnęła wózek ze ścieżki między brzozy i po paru chwilach znalazła to, czego szukała: zatrzymaliśmy się na małej polance zalanej słońcem. Wprawdzie z jednej strony prześwitywał niebieski płot, a z drugiej działkowe szopy, ale mama ustawiła wózek tak, żebym widział tylko zielone gałęzie. Rozpostarła koc i położyła się na plecach, z zamkniętymi oczami, myślałem, że zasnęła, ale nie. Otworzyła oczy i patrzyła w górę, na niebo, jak kiedyś na basenie. Potem wyciągnęła z torby książkę i zaczęła głośno czytać 0 chłopcu, który żył dawno temu we Francji, był sierotą, a przybrany ojciec z biedy sprzedał go wędrownemu kuglarzowi. Okropnie smutna była ta historia 1 mama co chwila przerywała czytanie, żeby wytrzeć sobie nos. A mnie to naprawdę wciągnęło. Zamieniłem się w tego chłopca, wędrowałem po francuskich wioskach ze starym aktorem i trzema psami, urządzaliśmy przedstawienia na jarmarkach i zaprzyjaźniliśmy się, a on uczył mnie czytać, pisać i liczyć. Dopiero jak mama zamknęła książkę, poczułem, że zrobiło się chłodno i szaro, że jestem głodny i że spędziliśmy na tej łączce całe popołudnie, aż słońce zamieniło się w czerwoną kulę zawieszoną nisko nad horyzontem. - Musimy wracać, Żółwiku - powiedziała mama z westchnieniem, ale wciąż siedziała na kocu, wygładzając okładkę książki. Popatrzyła mi w oczy po raz pierwszy dzisiaj i przez moment miałem wrażenie, że w jej wzroku jest coś takiego, co już kiedyś widziałem, dawno 68 temu, w skośnych oczach Jędrka. Strach? To była króciutka chwilka, chyba tylko mi się zdawało. Tata siedział w fotelu przed telewizorem, w szarej marynarce w drobniutką kratkę, krawacie i błyszczących pantoflach. Na nasz widok odłożył gazetę. - Co się z tobą działo? - powiedział do mamy z wyrzutem. Nie przywitał się ze mną, może mnie nie zauważył, a mama nie zdążyła mu powiedzieć, że jestem, bo w pośpiechu biegła do kuchni. - Już, już - zapewniła uspokajająco - zaraz będzie kolacja. Zabrała mnie ze sobą, więc widziałem, jak naprawdę w błyskawicznym tempie rozstawia talerze i robi herbatę. Po chwili tata, Agnieszka i Paweł siedzieli przy stole, a mama stała przy kuchence i chyba gotowała dla mnie jedzenie. Nikt się nie odzywał. Słychać było tylko brzęk sztućców i ciche kwilenie papugi, która przyglądała się nam zza krat swojej klatki. - Może wreszcie usiądziesz - powiedział tata. Agnieszka podniosła głowę znad talerza, a Paweł, przeciwnie, pochylił swoją jeszcze niżej. - Tak, już kończę - mama zgasiła gaz i posłusznie zajęła krzesło. Ssało mnie w brzuchu, ale to był drobiazg w porównaniu z tym, co działo się w mojej głowie. Wiedziałem, że każde z nich milczy na mój temat, i ciężar tego milczenia ugniatał moją czaszkę, napompowaną lekarstwami. Przez chwilę nawet zatęskniłem za wirującymi krążkami. Wreszcie Paweł spojrzał na zegarek, szurnął krzesłem i wstał. Wszyscy patrzyliśmy na niego, a on nalał kaszy do kubka i podszedł do mnie z łyżeczką. - Zostaw, Pawełku - powiedziała mama - zaraz to zrobię. - On jest głodny - mruknął Paweł. - O tej porze zwykle leży w łóżku. Zaczął mnie karmić, w kompletnej ciszy. Nawet sztućce już nie brzękały i papuga przestała narzekać na swoją niewolę. - Święty Paweł - syknęła w końcu Agnieszka i rzuciwszy ze złością widelec, wybiegła z kuchni. Po chwili tata dopił herbatę, wytarł usta serwetką, odchrząknął, powiedział „dziękuję" i opuścił kuchnię spokojnym krokiem, a mama tkwiła na swoim krześle, jakby się bała, że jeśli tylko się poruszy, ściany i sufit zwalą się na nasze głowy. 69 T Paweł odstawił pusty kubek. - Chodź, mama, trzeba go wykąpać. Tę noc spędziłem w pokoju Pawła, na jego tapczanie. Paweł spał na podłodze. Ustalili to z mamą w łazience, szeptem, żeby nikomu nie przeszkadzać. Właściwie to Paweł ustalał, a mama tylko kiwała głową. Nigdy nie spałem w tym pokoju. Jak byłem mały, moje łóżko stało w pokoju Agnieszki. Potem, kiedy tata się wyprowadził, mama kupiła mi tapczan i ustawiła w dużym pokoju, obok swojej wersalki i telewizora. Ale znałem pokój Pawła, bo przez jakiś czas, dzięki pani Krysi, odwiedzałem go niemal każdego dnia. Pani Krysia zawsze mówiła, że takiego bałaganiarza jak Paweł, to jeszcze nie widziała. Codziennie musiała zbierać z podłogi jego porozrzucane ubrania, książki, komiksy i papierki po cukierkach. Ale Paweł chyba z tego wyrósł, bo teraz w jego pokoju był porządek. Książki stały na półkach, płyty w przegródkach, na biurku leżały zeszyty poukładane w równych kupkach i nawet szafa była zamknięta, a nie rozwalona na oścież, jak dawniej. Mama pocałowała mnie na dobranoc i wyszła, a Paweł zapalił małą lampkę przy biurku, założył sobie słuchawki na uszy i chyba się uczył. Próbowałem zasnąć, bo co innego mógłbym robić. Chciałem, żeby mama poczytała mi jeszcze trochę o tym francuskim chłopcu, bo byłem ciekawy, czy on odnajdzie swoją prawdziwą rodzinę. Ale mama nie miała czasu, więc sam zamieniłem się w tego chłopca i nawet jak umarł mój opiekun, stary aktor, robiłem wszystko, żeby moja rodzina mnie nie znalazła. Po kilku dniach ustalił się nowy rytuał. Paweł przemeblował swój pokój. Wepchnął tam mój tapczan i metalowe łóżko do ćwiczeń, więc zrobiło się tak ciasno, że wózek już z ledwością się mieścił. Mama wstawała wcześnie rano, ubierała mnie, przenosiła na wózek i stałem w tym zatłoczonym pokoju, aż oni zjedli śniadanie. Kiedy za tatą i Agnieszką zamknęły się drzwi, mama albo Paweł przestawiali mnie do kuchni i karmili śniadaniem, szybko, z butelki, bo było już późno. Potem mama wybiegała pędem do pracy, a zaraz potem Paweł szedł do szkoły. Przedtem, jeśli nie zapomniał - ale przeważnie pamiętał - otwierał klatkę papudze, żeby mogła sobie polatać. 70 W południe przychodziła pani Krysia, wyglądała trochę lepiej, niż jak ją ostatnio widziałem, i znowu dużo mówiła, chociaż wcale nie była wesoła. - No i proszę - kiwała głową - wrócił pan inżynier. Tyle lat, a ja zawsze powtarzałam pani mecenas, że wróci. Cały i zdrowy. Dobrze zrobił, bo ręka boska karze takich, co rodzinę zostawiają. Wiedziała, co mówi. Jej męża kara boska nie ominęła. Wjechał w drzewo na swoim motorze i połamał sobie nogi. Teraz obie miał zagipsowane, siedział na wózku, tak jak ja, więc pani Krysia miała nad nim nieograniczoną władzę. Ale umiarkowanie ją to cieszyło. - Cichy taki się zrobił, markotny. Tylko w telewizor by się gapił całymi dniami. I pocieszałam, i dogadzałam mu, jak lubił. Pani doktor z piątego premię mi dała, to schabowe usmażyłam. W bułeczce, a jakże, zawsze dawniej chwalił i dokładkę prosił. A teraz co? Nawet dziękuję nie powiedział. Wczoraj pomyślałam, że może jak się rozeźli, to przełamie go w środku i wreszcie się odezwie, ale gdzie tam. Kotlety jajeczne zrobiłam, dawniej go po tym mdliło i nie pozwalał, chociaż ja to nawet lubię takie. Patrzył w telewizor i zjadł, ani się spojrzałam. I co z takim robić? A ty, ptaszku, już wcale się mnie nie boisz. Miła jesteś kruszyna, żebyś tylko tak nie brudziła wszędzie. Na papudze, rzeczywiście, nawet odkurzacz nie robił już wrażenia. Czasem udało jej się wylądować na ramieniu albo na głowie pani Krysi, chociaż ta oganiała się ścierką. A na koniec sprzątania pani Krysia siadała na chwilę przy stole w kuchni, dawała jej z ręki okruszki i drapała w czubek. Od dawna myślałem, że nasza papuga powinna mieć jakieś imię, ale czekałem, aż ktoś je wymyśli, bo nie chciałem, żeby było tak jak z Petroniuszem. - Trzeba podlać kaktusa - mówiła czasem mama i w pierwszej chwili nie rozumiałem, o co jej chodzi. A ona mówiła o moim Petroniuszu. Tylko ja wiedziałem, że on się nazywa Petroniusz. Jakoś nikt nie wpadł na to, żeby dać papudze imię. Nawet Marianna. Mówili o niej zawsze z małej litery: ptaszek, ptaszysko, albo zwyczajnie, papuga. Pani Krysia, jak była w dobrym humorze, nazywała ją „kruszyna", a jak w złym, to mamrotała pod nosem „obsraluch". Kruszyna mi się nawet podobała, ale może to brzmi trochę za sucho. Pani Krysia musiała zmienić cały system sprzątania. Papuga tak ją polubiła, że nie chciała już siedzieć w klatce i nie można było otworzyć okien. Więc pani Krysia najpierw odkurzała jeden pokój w towarzystwie papugi, 71 potem przenosiła swój sprzęt do drugiego, a papuga leciała za nią. Wtedy pani Krysia szybko biegła z powrotem, zamykała za sobą drzwi i otwierała okno w pierwszym pokoju, żeby się wywietrzył. Śmiać mi się chciało z tego, jak grubiutka pani Krysia bawi się w berka z papugą. Paweł prawie zawsze przychodził po szkole z Marianną. Odgrzewali sobie obiad, który mama przygotowywała poprzedniego dnia wieczorem, karmili mnie, a potem rozkładali książki i zasiadali przy kuchennym stole, pewnie dlatego, że w Pawła pokoju nie było miejsca. Czasami, jak było ciepło, zabierali książki, zeszyty i mnie na dwór. Ja sobie stałem pod akacją a oni leżeli obok na trawie i wkuwali. Oboje chcieli zdawać do tego samego liceum. Marianna była lepsza z polskiego, za to Paweł pomagał jej w matematyce. Chociaż „pomagał" to chyba niedobre słowo. On na nią wrzeszczał. Dostawał furii, kiedy nie potrafiła powiedzieć, o której jakiś pociąg przyjedzie do miejscowości B, tak jakby to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie. Na początku nic z tego nie rozumiałem, ale potem chyba chwyciłem, o co chodzi w tych pociągach, i gdybym mógł, tobym jej podpowiedział, że po dwóch godzinach i piętnastu minutach. Nauczyłem się też przy nich trochę trygonometrii i gramatyki. Czasami Marianna obrażała się na Pawła, jeśli nazwał ją głąbem albo kretynką. - Nie odzywam się do ciebie - mówiła i zwracała się do mnie: - Słyszałeś, Jasiu, jak on mnie nazwał? Zachowuje się jak prymitywny cham. - No, nie wygłupiaj się - bąkał Paweł. - Poniosło mnie. Bo jak można tego nie rozumieć? Ale Marianna nie dawała się tak łatwo przeprosić. Otwierała zeszyt od polskiego i opowiadała mi o związkach frazeologicznych albo o budowie zdania. - Proste, prawda, Jasiu? A niektórzy nie są w stanie tego pojąć. To było ciekawe, czego oni się uczyli, i zacząłem trochę żałować, że nie chodzę - raczej nie jestem chodzony - do szkoły. Siedziałbym sobie cicho w kąciku i nikomu nie przeszkadzał, tylko słuchał. Nawet ławki bym nie potrzebował. Ale zaraz pomyślałem, że to nie miałoby żadnego sensu, i to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że i tak mam przecież umrzeć, a po drugie, co z tego, że czegoś bym się nauczył, jeśli miałbym to tylko w sobie i nic nie mógłbym z tym zrobić. To tak jak z moim czytaniem. Nic nie wynika z tego, że umiem czytać, tyle że kiedyś wystraszyłem tym Mariannę. 72 W każdym razie bardzo lubiłem słuchać, jak oni się uczą Marianna z Pawłem, i dowiadywać się różnych rzeczy, o których nigdy nie myślałem. Wiele wydawało mi się do niczego niepotrzebnych, ale pewnie się myliłem, bo przecież jest tyle spraw, o których nie mam w ogóle pojęcia. Takie sprawy były zawsze i wszędzie. Nie tylko w tej nauce, ale w życiu. W przeszłości i przyszłości, a nawet w teraźniejszości. I nie było sposobu, żebym się o nich dowiedział, chociaż dotyczyły właśnie mnie. Chciałem, żeby mama z tatą usiedli kiedyś przy stole w kuchni i zrobili powtórkę do egzaminu ze swojego życia. Mogliby nawet wrzeszczeć na siebie, jak Paweł, i obrażać się, jak Marianna. Ale chciałem usłyszeć od nich, o co w tym wszystkim chodzi. Ciekaw jestem, czy wiedzą? A oni milczeli. Może i rozmawiali ze sobą, ale tak, żebym przypadkiem niczego nie usłyszał. Bardzo dbali o moje uszy. Więc zamiast o życiu słuchałem o twierdzeniu Pitagorasa i o „Panu Tadeuszu", to taka gruba książka, cała do rymu. Marianna na koniec nauki sprzątała klatkę papudze i wychodziła, a wtedy Paweł robił mi gimnastykę. Już wcale się z tym nie krył. Przestał traktować mnie jak misję, byłem teraz jego dobrowolnym obowiązkiem. Może nawet dzięki mnie udawało mu się czasami uniknąć różnych nieprzyjemnych rzeczy, na przykład wyrzucania śmieci albo zmywania naczyń. - Pawełku, skocz po cukier, bo zapomniałam kupić - wołała mama. - Niech Agnieszka skoczy - odpowiadał. - Ja teraz z nim ćwiczę. I już nikt nie miał do niego pretensji. Agnieszka wprawdzie mówiła, że ona nie może, bo musi się uczyć, ale to była kiepska wymówka w porównaniu z tym, że Paweł „z nim ćwiczy". Przy okazji zauważyłem, że najczęściej jestem zaimkiem. Tylko dla mamy byłem Żółwikiem. No i Marianna mówiła „Jasiu", ale teraz nie byłem już pewien, czy mówi do mnie. Raczej stanowiłem jakieś pośrednie ogniwo w jej komunikacji z Pawłem. W trakcie naszej gimnastyki wracała mama i przyjeżdżał tata z Agnieszką. Aga chodziła ciągle do tej innej szkoły, do której tata ją przeniósł, jak postanowiła z nim zamieszkać, więc tata codziennie ją zawoził i przywoził. Zaraz po powrocie zamykała się w swoim pokoju. Rzadko ją widywałem, ale miałem wrażenie, że cała jest wypełniona złością. Przy kolacji siedziała naburmuszona i w ogóle się nie odzywała. 73 Kolacja to była jedyna pora dnia, którą spędzaliśmy razem. Cała rodzina, nawet ja. Mama karmiła mnie trochę wcześniej, a potem siadała z nimi przy stole. Wydawało mi się, że mama próbowała powoli oswajać tatę z moją obecnością. Pewnie uważała, że tata, tak jak papuga, musi się przyzwyczaić. Więc nie usuwała mnie całkiem z jego pola widzenia. Podczas kolacji mój wózek stał trochę z boku, tak że tata nie musiał na mnie patrzeć, ja za to widziałem jego policzek i ucho. Już nikt nie rzucał widelcami, wszyscy zachowywali się kulturalnie, a nawet dystyngowanie. - Poproszę sól - mówili. - Proszę. - Dziękuję bardzo. Agnieszka trzymała łokcie przy sobie i ani jej w głowie było wylizać talerz po sosie z gołąbków, co dawniej czasami się zdarzało. Nawet papuga, zamknięta w klatce, zachowywała stosowne milczenie. Tata przyzwyczajał się bardzo powoli. Po dwóch tygodniach uśmiechnął się do mamy i powiedział jej, że gotuje jeszcze lepiej niż dawniej. Mama aż się cała rozjaśniła, ale tata już nic więcej nie powiedział. W dniu egzaminów Marianna przyszła do nas rano w białej bluzce i czarnej, długiej spódnicy. Wyglądałaby jak dorosła osoba, gdyby nie to, że na nogach miała tenisówki, na twarzy czerwone plamy i cały czas kręciła guzik przy bluzce, jakby chciała go urwać. - Nie denerwuj się - mówił Paweł. - Wcale się nie denerwuję. Za to ja się denerwowałem, ale niepotrzebnie, bo oboje zdali do swojego wymarzonego liceum. Cieszyłem się bardzo, ale też trochę żałowałem, że skończyły się moje korepetycje. Marianna zaraz pojechała do swojej mamy do Ameryki, a po paru dniach Paweł i Agnieszka też wyjechali na obóz. Tego wieczoru przy kolacji byliśmy tylko we trójkę i chociaż wokół stołu było dużo miejsca, mój wózek nadal stał za plecami taty. A tata skończył jeść i zrobił coś, czego się zupełnie nie spodziewałem. Wyciągnął rękę i dotknął mamy policzka. Mama się zarumieniła, przytrzymała jego rękę i tak siedzieli, patrząc sobie w oczy, aż mama szepnęła: - Poczekaj, tylko go wykąpię. Tata mruknął „mhm", zabrał rękę i sięgnął po gazetę. 74 - Pomożesz mi? - zapytała mama, wstając od stołu. - Taki ciężki się zrobił. Tata milczał przez chwilę, a potem powiedział, całkiem spokojnie: - Kiedy wreszcie skończysz się zastanawiać? Mama spuściła głowę, szepnęła: - Przepraszam, pójdę po panią Krysię. Ale tata nie pozwolił jej wyjść. - Słuchaj, musisz się wreszcie zdecydować. Nie rozumiem, czemu się upierasz. To bardzo dobry dom. Sprawdzony. Jola specjalnie tam pojechała. Mówi, że jest czysto, miły personel, lekarz na miejscu. - Co ty wygadujesz? - nigdy jeszcze nie widziałem kogoś tak bladego, jak mama w tej chwili. Ale w ogóle niedużo widziałem. - Nie udawaj idiotki. Dobrze wiesz, o czym mówię. Ile to może jeszcze potrwać? Miesiąc? Dwa? Wszystko jedno. On umiera i ja nie chcę, żeby moje dzieci musiały to oglądać. Im prędzej go odwieziemy, tym lepiej. - Przestań - powiedziała mama, wskazując na mnie brodą. - Wyjdźmy stąd. - Co to ma za znaczenie? Co ty sobie ubzdurałaś? Przecież on nic nie rozumie - powiedział jeszcze tata, ale mama wypchnęła go z kuchni i zamknęła drzwi, więc potem słyszałem już tylko ich podniesione głosy, słów nie mogłem rozróżnić. Do tego, że umieram, zdążyłem przywyknąć przez ostatnich trzynaście lat i nie robiło to na mnie specjalnego wrażenia, tym bardziej że wcale nie czułem się jakoś szczególnie umierający. W tym, co tata powiedział, bardziej mnie zastanowiło, że, jego zdaniem, ja nic nie rozumiem. Wydawało mi się, że rozumiem. Zrozumiałem nawet trygonometrię, i to chyba lepiej niż Marianna. Tak naprawdę, to tylko mama wie, że rozumiem wszystko, co się dzieje dookoła mnie. Przez jakiś czas wydawało mi się, że Marianna też wie. Przecież opowiadała mi różne rzeczy i nawet odkryła, że umiem czytać. Tylko że Marianna się zmieniła. Może wtedy wiedziała, ale teraz już nie wie. Wyleciało jej to z głowy? Może to miało jakiś związek z moją mocą, którą przez chwilę władałem? Ale moja moc zniknęła i Marianna przestała na mnie zwracać uwagę. Pani Krysia też do mnie mówi, ale ona mówi nawet do papugi, więc chyba nie zastanawia się nad tym, czy ja rozumiem, czy nie. No i menele. Oni ze mną rozmawiali uprzejmie i dziękowali za gościnę, ale byli tak pijani, że chyba było im wszystko jedno, do kogo mówią. 75 ^ No więc zostaje tylko mama. Ale ona woli, żebym pewnych rzeczy nie wiedział. Chyba chce mnie chronić w ten sposób, a ja chcę wiedzieć jak najwięcej. Dlatego wcale nie byłem zadowolony, że wyszli do pokoju. Znowu będę się musiał domyślać, o czym mówią, i znowu mogę się pomylić. Za drzwiami ucichło i mama weszła do kuchni, żeby mnie zabrać do łazienki. Miała czerwone oczy, ale była zupełnie spokojna. Myła mnie gąbką, na wózku, pewnie nie chciała z takimi oczami iść po panią Krysię. W pewnej chwili usłyszeliśmy z przedpokoju głos taty: - Wychodzę! I trzasnęły drzwi. Na dobranoc mama dokończyła mi czytać tę książkę o francuskim chłopcu. On miał jednak kupę szczęścia, bo jak wreszcie trafił na ślad swojej rodziny, to się okazało, że wszyscy zmarli, została tylko jego mama. Już więcej nie słyszałem, żeby się kłócili, bo w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Tata wracat późno, jadł kolację, jak zwykle tyłem do mnie, potem mówił „dziękuję" i zadawał mamie tylko jedno pytanie: „Zdecydowałaś się?". Mama milczała, więc on wychodził z kuchni i czytał gazetę przed włączonym telewizorem. Przychodziła pani Krysia, razem z mamą kąpały mnie w wannie i mama czytała mi na dobranoc, a potem kładła się spać obok mnie, na tapczanie Pawła. W ogóle nie rozumiałem, po co tata wrócił do domu. Może tam, gdzie mieszkał, nie było telewizora. Tymczasem zrobiło się lato i pani Krysia wywoziła mnie na dwór, kiedy skończyła robić porządek. Stałem pod akacją, a ona sprzątała u pani doktor z piątego piętra. Słońce świeciło, tak jak rok temu, w piaskownicy pustki, bo wakacje, a na klombie kwitły dziwne żółto-czerwone kwiaty, których przedtem nigdy nie widziałem. Drażniły mnie te kwiaty i nie chciałem na nie patrzeć, ale musiałem, bo nie było nic innego do oglądania. Nawet czarownica od kotów nie pokazała się ani razu. Może już umarła? Kotów też nie było i zastanawiałem się, co się z nimi stało, aż zauważyłem, że na piwnicznych okienkach pojawiła się gęsta, metalowa siatka. To nie była jedyna zmiana na naszym podwórku. Zniknęła też ławka przy trzecim bloku. Pan Władysław wziął się na sposób i załatwił problem elementu sikającego w windzie i kotów sikających w piwnicach. 76 Za to pojawiły się białe tablice z wielkimi napisami, że zabrania się grać w piłkę, zabrania się chodzić po trawnikach i zabrania się spożywać alkohol na terenie posesji. Te tablice też mnie drażniły i też musiałem na nie patrzeć. Po paru dniach wiedziałem już, ile liter jest w każdym zakazie, zrobiłem rozbiór logiczny i gramatyczny każdego zdania i zaczynała mnie boleć głowa, jak tylko pani Krysia kończyła sprzątać i zbliżała się pora mojego spaceru. Siedziałem pod parasolką z zaciśniętymi powiekami, ale nawet wtedy widziałem białe tablice i krzyczące, żółto-czerwone kwiaty. Czułem, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Wszystko dookoła zrobiło się takie ostre, kanciaste i nieprzyjazne. Myślałem, że to przez te lekarstwa, które teraz biorę i dzięki którym zniknęły wirujące krążki. A z dwojga złego wolałem już wirujące krążki i nicość, w którą po nich zapadałem, niż ten zimny, obcy świat dookoła mnie. Moje lekarstwa stały na półce w kuchni i mama po każdym karmieniu odliczała na łyżeczce kilka kropli, żeby wlać mi je do gardła. Bez przerwy rozmyślałem, co zrobić, żeby o tym zapomniała albo żeby te lekarstwa w jakiś cudowny sposób zniknęły. Codziennie wpatrywałem się w buteleczki na półce i kazałem im przesuwać się powolutku do krawędzi, a potem spadać na podłogę z brzękiem i rozbijać się w drobny mak. Ani drgnęły, więc po paru nieudanych próbach skupiłem się na mamie, żeby wypuściła z rąk buteleczkę albo żeby zachwiała się, zmierzając ku mnie z lekarstwem na łyżeczce. Prosiłem ją błagałem, ale nawet jeśli spojrzała przypadkiem w moje oczy, nic w nich nie widziała. Byłem pewien, że to przez te lekarstwa straciłem do reszty moją moc, a ponieważ nie miałem mocy, nie potrafiłem sprawić, żeby mama przestała mnie nimi karmić. To błędne koło powodowało, że chwilami niemal wpadałem w rozpacz. Pewnego dnia wydało mi się, że przynajmniej papuga odebrała moje sygnały. Pani Krysia już kończyła sprzątać i usiadła sobie na chwilę przy stole. Papuga zwykle przylatywała do niej i kazała się drapać w czubek, ale tym razem poleciała prosto na półkę z lekarstwami, żeby zrobić tam wielką zieloną kupę. Pani Krysia zerwała się z krzykiem i machnęła ścierką. Chciała tylko przestraszyć papugę, ale przy okazji spełniła moje marzenie. Jedna buteleczka spadła na podłogę i z fantastycznym hukiem rozbiła się na drobniutkie kawałki. 77 Aż coś we mnie zagrało z radości. Koniec z lekarstwami. Teraz wszystko będzie jak dawniej. Odzyskam moją moc i mama znowu będzie rozumiała, co do niej mówię. Ale pani Krysia złapała się za głowę i zaczęła lamentować, że ojej, co ona narobiła, a potem zwyczajnie zadzwoniła do mamy. Mama przyniosła do domu nową buteleczkę, pełną po brzegi, i starannie ustawiła ją na półce. Któregoś popołudnia przyszła pani Jola z częścią swojej gromadki. Przyprowadziła dwie najstarsze dziewczynki i najmłodszego chłopca, który miał już ponad rok, dreptał nieporadnie na grubych nóżkach i ciągle się przewracał, a mama z panią Jolą śmiały się z niego. Dziewczynki najpierw siedziały grzecznie na krzesłach, każda z nich trzymała w garści lalkę z długimi nogami i biustem. Jadły ciasteczka i bezskutecznie próbowały zainteresować sobą papugę, ale w końcu im się znudziło. Spełzły z krzeseł na podłogę przed moim wózkiem i udawały, że lalki ze sobą rozmawiają. Lalka Marylki zatrzymała się przed moją nogą i powiedziała: - O! Co to jest? To chyba zaczarowana góra, na której stoi zamek, a w zamku mieszka zły potwór. I zaczęła się wspinać po mojej nodze, mówiąc dalej: - Muszę zabić potwora i uwolnić zaklętego rycerza, który mieszka w złotej komnacie. On ma na imię Jaś i nie może mówić, bo potwór mu zabronił. - Ja ci pomogę - powiedziała druga lalka i wdrapała się na moją drugą nogę. - Co wy robicie?! - krzyknęła nagle pani Jola. - Marylko, tak nie wolno, dajcie mu spokój. Dziewczynki odwróciły się ode mnie ze spuszczonymi głowami. A już myślałem, że się uda. Potem przyszedł tata i nawet uśmiechnął się na widok pani Joli. Porozmawiali chwilę o pogodzie i co w ogóle słychać. Mama nalewała właśnie herbatę do filiżanki, kiedy pani Jola klepnęła się ręką w czoło: - Och, byłabym zapomniała. Ktoś mi mówił o takim świetnym domu opieki, zupełnie niedaleko. Dobrze wiedziałem, że wcale by nie zapomniała, bo tylko po to tu przyszła. Mamie nawet ręka nie drgnęła. Skończyła nalewać i podsunęła tacie filiżankę. 78 Pani Jola zachwalała dom opieki, jakby prowadziła akwizycję, i w ogóle jej nie wzruszało, że mama milczy jak zaklęty rycerz, a tata przykleił sobie do twarzy ironiczny grymas. Opowiedziała już, że pokoje są słoneczne i przestronne, a pielęgniarki chodzą w seledynowych fartuchach, i chyba wreszcie zauważyła, że coś jest nie tak, bo przerwała. - No, o co chodzi? Grzegorz? Przecież szukacie dla niego miejsca? - Przepraszam was na chwilę - powiedziała mama i wytoczyła z kuchni mój wózek razem ze mną oczywiście. Zostawiła mnie w pokoju Pawła i poszła sobie. Byłem zły. Dlaczego nie mogę posłuchać o domu opieki? Mama chyba nie rozumie, że wcale się nie boję słuchać takich rozmów i nie sprawia mi to przykrości. Wiem, czego mogę się spodziewać po tacie i po pani Joli. I wiem, że mama w ogóle nie bierze pod uwagę takiej możliwości, żeby mnie wysłać do jakiegokolwiek, nawet najlepszego pod słońcem domu opieki. Wiem, bo mi obiecała. Powiedziała: „nigdy więcej", i oboje o tym pamiętamy. Ale po chwili usłyszałem, że pani Jola żegna się w przedpokoju, pakuje wszystkie swoje dzieci i wychodzi. I jak tylko zamknęły się za nią drzwi, tata krzyknął: - To jakiś absurd! Jak ty się zachowujesz? Ona chce nam pomóc, a ty ją wyrzucasz z domu?! Ciebie też trzeba zamknąć w zakładzie. - Nie krzycz - powiedziała mama. - Wróciłem - krzyczał dalej tata - bo uznaliśmy, że tak będzie lepiej dla dzieci. Ale jego miało tu nie być. Tylko dlatego wróciłem. Lekarze zapewniali, że to już koniec! - Jak możesz... - mama próbowała coś wtrącić, ale tata ją zagłuszył. - Nie wytrzymam tego dłużej! - piszczał histerycznie. - Butelki ze smoczkami w lodówce, przecierane zupki, śmierdzące pampersy w łazience. Niemowlak, który waży sześćdziesiąt kilo... - To jest twój syn - powiedziała mama, ale tata chyba nie usłyszał. - ... i na dodatek ciągle umiera! Tym razem jednak to mama nie wytrzymała. Skrzypnęły drzwi. - Wyjdź stąd - powiedziała dosyć głośno - i wróć, jak się uspokoisz. Wrócił w środku nocy, rzeczywiście spokojny, tylko całkiem pijany. Wiem, bo obudził nas jakiś stuk w przedpokoju i mama wstała z łóżka zobaczyć, co się dzieje. 79 - O Boże, Grzesiu, jesteś zupełnie pijany - powiedziała. - Niezupełnie - odparł tata. Zmartwiłem się, bo jak dotąd, to pijanych widziałem tylko tych panów z ławki przy trzecim bloku i wydawało mi się, że inni ludzie nie bywają pijani. A już na pewno nie mój tata. Więc od razu wyobraziłem sobie tatę, jak siedzi na ławce obok grubasa i razem opróżniają butelkę. Dopiero potem przypomniałem sobie, że ławki już nie ma, i zmartwiłem się jeszcze bardziej, bo nie wiedziałem, co tata teraz ze sobą zrobi. - Połóż się - usłyszałem mamę. - Pościelę ci łóżko. - Nie - tata chyba nie był śpiący. - Musimy porozmawiać. - Jest trzecia w nocy. - Przemyślałem wszystko i chciałem cię przeprosić. - W porządku. A teraz idź już spać. - Małgosiu! Słyszysz? Przepraszam cię! Jestem nędznym, złym człowiekiem. Czy w ogóle jestem człowiekiem? Nie. Jestem gorszy od zwierzęcia. No, może nie gorszy, taki sam. Tata mówił i mówił, a mama już mu nie przerywała. Chyba naprawdę chciał coś powiedzieć, ale był za bardzo pijany i wątek mu się rozjeżdżał. Powiedział między innymi, że ona go oszukała, bo nie uprzedziła go przed ślubem, że jest aniołem, a on wcale nie chciał się żenić z aniołem, tylko z normalną kobietą. I że bardzo kocha swoje dzieci, i chciałby im oszczędzić wszystkich zmartwień, i mieć szczęśliwą rodzinę, i tak by mogło być, gdyby nie on, czyli ja. Bo tata nie potrafi się ze mną pogodzić, to znaczy z tym, że ja jestem, a już najgorsze, że jestem, ale jakby mnie nie było, a wciąż jestem, i tu się całkiem zaplątał. Mówił coraz bardziej bełkotliwie, że to wszystko jest dla niego za trudne, a w końcu chyba zaczął szlochać i mamie wreszcie udało się zapakować go do łóżka. Wróciła potem do mnie i zobaczyła, że leżę z otwartymi oczami, bo nawet nie chciało mi się udawać, że śpię. Pogłaskała mnie po policzku, ale nic nie powiedziała. Położyła się na łóżku Pawła. Wiedziałem, że leży, tak jak ja, z otwartymi oczami i patrzy w okno, za którym robi się coraz jaśniej i smutniej. Była ładna pogoda i prawie codziennie, zaraz po powrocie z pracy, mama zabierała mnie na spacer do brzozowego zagajnika. Nie były to już takie długie spacery, jak tamten pierwszy, i nie czytała mi już książek, tylko 80 powolutku przetaczała mój wózek między ogródkami działkowymi, które wcale nie wyglądały tak okropnie, jak za pierwszym razem. Wszystkie domki były obrośnięte pnączami i maleńkie działki zamieniły się w jeden wielki, pachnący, różnobarwny ogród. Mama pokazywała mi, gdzie rosną buraczki, a gdzie marchewka. I mówiła, że po tyczkach wspina się fasola, a po niskim płotku groszek. Czasami zatrzymywaliśmy się i mama długo patrzyła na jakieś drzewo albo wyjątkowo urodziwą grządkę. - Jakie^ piękne nagietki! - westchnęła któregoś dnia na widok wielkiej pomarańczowej kępy. Obok nagietków klęczał, tyłem do nas, jakiś człowiek i dłubał coś przy pomidorach. Odwrócił się, usłyszawszy mamy westchnienie, spojrzał na nas, a po chwili uśmiechnął się i skinął głową. Poznałem go, chociaż z trudem. To był prorok z „Biblii dla dzieci", ale wcale nie wyglądał teraz jak prorok, tylko jak zwyczajny starszy pan. Nie miał długiej siwej brody ani zlepionych strąków na głowie, zamiast tego krótko obcięte włosy i ogolone policzki. Spojrzałem na jego ręce i trochę mi ulżyło, bo paznokcie miał tak samo, jak wtedy, obwiedzione czarnym rąbkiem. - Dzień dobry - powiedziała mama. - Podziwiamy pana nagietki. - E, nagietki tylko tak posiałem, bo zostało miejsce - machnął lekceważąco ręką. - A deszcze były, to wszystko dobrze rośnie. - Są śliczne. Przypominają mi dzieciństwo - westchnęła. - Do widzenia - pożegnała go i mój wózek potoczył się dalej. A kiedy wracaliśmy z lasku, ogolony prorok wyskoczył na drogę z ogromnym, pomarańczowym naręczem. - Proszę - powiedział, wciskając mamie bukiet. - To dla pani i dla synka. - Ojej - usłyszałem zza wózka speszony głos mamy. - Po co pan... Naprawdę... Dziękuję. Bardzo dziękuję. Od wtedy mama trochę się jakby zaprzyjaźniła z ogolonym prorokiem. Czasami pielił grządki, a czasem tylko siedział na niskim stołeczku i przyglądał się ziemi. Mama mówiła mu dzień dobry i szliśmy dalej, a kiedy wracaliśmy, czekał już na nas z jakimś prezentem. Wręczał mamie trochę śliwek albo dorodną sałatę, albo przynajmniej bukiecik pachnącego groszku. Mama się śmiała, dziękowała mu i była coraz mniej speszona. Chyba go polubiła, bo zwykle zamieniali kilka słów. O pogodzie, że upał i susza, i że wieczorem trzeba będzie podlać grządki, albo skarżył się, że jakieś robaki zjadają mu kapustę, wtedy mama mówiła, żeby nazbierał pokrzyw i zalał je wodą, a potem, jak już zgniją, trzeba tą wodą spryskać kapustę, i to może pomóc. On się dziwił, skąd mama to wie, a mama opowiadała o babci i jej ogródku za domem. 81 Kiedyś dał nam pęczek pomarańczowej marchewki, a mama zapytała go, czy nie hoduje królików. - Och, nie! - żachnął się. - O króliki to trzeba dbać. A ja... Nie powiedział już nic więcej i mama nie zapytała. Domyśliłem się, że ona też go poznała. Wiedziała, że był jednym z tych brudnych, obszarpanych pijaków z ławki, chociaż teraz wyglądał jak nobliwy emeryt. Dzięki niemu przestałem się trochę martwić o tatę. Wprawdzie tata już więcej nie wracał pijany, ale i tak się martwiłem, bo wydawało mi się, że jak ktoś pije, to już zawsze musi pić. Teraz wiem, że to głupie, ale tak to wtedy widziałem. Sądziłem, że to jest choroba, taka sama jak moja. Ja już zawsze będę siedział na wózku, a grubas, prorok i wszyscy menele zawsze będą tkwili pijani na tej ławce, nawet jeśli ławki już nie ma. I tata będzie musiał się do nich przyłączyć. Więc cieszyłem się, że prorok potrafił się wyleczyć. Że zajmuje się swoim ogródkiem, jest dumny, że warzywa mu ładnie rosną, i dzieli się radością z moją mamą. Chyba właśnie wtedy dotarło do mnie, że człowiek nie jest stale kimś, kim się wydaje w tej chwili, ale bywa różny. Ten sam człowiek raz może być chory, a kiedy indziej zdrowy, raz pijany, a raz trzeźwy, raz dobry, a raz zły. Ta myśl mnie olśniła, chociaż kiedy już ją odkryłem, wydało mi się, że wszyscy to wiedzą. Wszyscy, oprócz mojej mamy. Tak bardzo chciałem jej o tym powiedzieć, ale nie potrafiłem. A o mamę martwiłem się jeszcze bardziej niż o tatę, bo ona płakała teraz prawie każdej nocy, a w dzień wyglądała jak swój własny cień. Chciałem jej powiedzieć, żeby przestała płakać, bo przecież wszystko jest możliwe. Nawet to, że lekarze się mylą. Mówili, że umrę, a ja nie umarłem. Może mylą się jeszcze bardziej? Może moja choroba nie będzie trwała zawsze? Chociaż chyba bałbym się jej to powiedzieć. Bałem się nawet myśleć 0 sobie w ten sposób, więc raczej myślałem o niej. Że teraz jest smutna, ale przecież to się może zmienić. Wszyscy się mogą zmienić. Wciąż o tym myślałem i miałem głowę pełną przykładów na to, jak ludzie się zmieniają. W końcu wydawało mi się, że już w ogóle na świecie nie ma nic stałego, 1 to się oczywiście zgadzało z tym, co było dookoła. Któregoś dnia widziałem przez okno, jak pani Krysia prowadzi swojego męża na spacer. Szedł z trudem, podpierając się z jednej strony na kulach, 82 a z drugiej na pani Krysi. No, proszę - myślałem - był zdrowy, a teraz jest połamany. A zaraz znowu będzie zdrowy. Tylko mama wciąż była smutna. I nic nie mogłem na to poradzić, bo ciągle wlewała we mnie te okropne lekarstwa, od których ja też robiłem się smutny i bezsilny. Ale wierzyłem, że to się zmieni, przecież wszystko jest możliwe. Kiedyś mama często tak mówiła. Uśmiechała się przy tym tak, że od razu robiło mi się weselej. Chciałem, żeby znowu to powiedziała, może wtedy głowa przestałaby mnie tak bardzo boleć. Ale wieczorem, kiedy leżałem w łóżku, chociaż jak zawsze głaskała mnie po policzku i szeptała: „Śpij, Żółwiku", nie miała już w oczach tego radosnego blasku, który zawsze przynosił mi dobre sny. Bałem się, bo była taka blada i szczupła, coraz szczuplejsza. Pani Krysia też zauważyła, że mama schudła. - Pani mecenas to marnieje w oczach - powiedziała. - A bo to warto tak się odchudzać? Jak nie będzie pani jadła, dziecko, to całkiem pani zniknie. Rozmyślałem o słowach pani Krysi i tak samo jak ona nie wiedziałem, po co mama się odchudza, kiedy jest już chuda. Wtedy zaczęły mi przychodzić do głowy myśli, których wcale nie chciałem. Były jak nieproszone sny, tylko że ja nie spałem, a one tłoczyły się w moim mózgu, jedna na drugiej, i nie potrafiłem się ich pozbyć, tak samo jak bólu głowy. Pokazywały mamę, która robi się coraz bardziej wiotka i przezroczysta, powoli zmienia się w różowy obłoczek albo w smugę szarego dymu. Dużo czasu spędzałem sam, w kuchni przy oknie, a te myśli tylko na to czekały. Bałem się ich, ale nic na to nie mogłem poradzić. Jedynie ból, który czasem przychodził, potrafił je wypędzić i przynieść ukojenie. Tego wieczoru tata pojechał na dworzec po Agnieszkę i Pawła, którzy wracali ze swojego obozu, a mama upiekła ciasto i nakrywała stół tak uroczyście, jakby to było jakieś święto. Na środku ustawiła bukiecik stokrotek, które dostała dzisiaj od proroka na działce. Agnieszka i Paweł byli opaleni i znowu trochę więksi niż przed wyjazdem. Paweł prawie się nie odzywał, ale Aga była w wyjątkowym nastroju, roześmiana i rozgadana tak, że nawet tata trochę się ożywił. Od tamtego wieczoru, kiedy mama mu kazała wyjść i się uspokoić, naprawdę był bardzo spokojny. W ogóle przestał się odzywać. Nawet nie pytał mamy, czy się już 83 zastanowiła. Nie włączał telewizora, nie czytał gazety. Snuł się po mieszkaniu, coraz bardziej tatusiowaty, albo siadał na krześle w kuchni i gapił przed siebie, bez ruchu, zupełnie tak jak ja. Ale teraz śmiał się razem z mamą z wakacyjnych opowieści Agnieszki i nawet zapytał ją, czy zostawiła za sobą dużo złamanych serc. Potem zaplanowali, że jutro pójdą do kina, a za kilka dni pojadą we trójkę nad morze, bo tata będzie miał dwa tygodnie urlopu. - Mamuś, a ty? - zawołała Agnieszka z rozpędu. - Pojedziesz z nami? Pojedź, zobaczysz, będzie super! Mama uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała, tylko zaczęła zbierać talerze ze stołu. Agnieszka coraz bardziej zachwycała się swoim pomysłem. - Musisz z nami pojechać. Będziemy się kąpać w morzu i pokażę ci ten wąwóz, który odkryliśmy w zeszłym roku, pamiętasz, mówiłam ci. Pojedziesz? No powiedz, że pojedziesz! Chciałem, żeby przestała, bo wiedziałem, co teraz będzie. Ale zrobiło się jeszcze gorzej, niż myślałem. Aga dalej jęczała, a mama, ciągle milcząc, podeszła do półki, na której stały moje buteleczki, i nalała parę kropli na łyżeczkę. - No, mogłabym pojechać - powiedziała wreszcie. - Pod warunkiem że zabierzemy ze sobą Jasia. Z Agnieszki nagle zeszło powietrze. Dopiero teraz naprawdę wróciła do domu. - C.co? - wyjąkała. Tata gwałtownie odsunął krzesło i wyszedł z kuchni, a mama chyba zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała, bo nagle spełniło się moje marzenie. Upuściła łyżeczkę na podłogę. Zbladła i zaczęła się wycofywać. - Żartowałam, Agnieszko, ja tylko żartowałam. Nie mogę pojechać, nie dostanę urlopu. Ale już było za późno. Agnieszka zacisnęła usta i na jej twarz wróciła zacięta mina sprzed wyjazdu. Zerwała się i wybiegła, trzaskając drzwiami. Zostaliśmy w kuchni we trójkę razem z bukiecikiem stokrotek i nietkniętym ciastem z wiśniami. - No i nie mamy tyle pieniędzy, żebyśmy mogli wszyscy pojechać - dokończyła mama do zamkniętych drzwi. Usiadła przy stole i westchnęła ciężko. - Pojedziemy - usłyszałem cichy głos Pawła. - Z nim. Jeśli chcesz. Mama spojrzała na Pawła i uśmiechnęła się smutno. 84 - Nie wiem, co mi przyszło do głowy. Nie powinnam była tego mówić. Kiedyś myślałam, że wszystko jest możliwe, ale to nieprawda. To było chyba najgorsze ze wszystkiego, co mogłem usłyszeć. Chciałem przestać słyszeć. Przestać widzieć. Przestać czuć. Chciałem przestać myśleć, ale nie mogłem. W mojej głowie zapalał się i gasł czerwono-żółty neon z napisem: „Wszystko możliwe? To nieprawda, nieprawda, nieprawda!!!". Szczerzył się i chichotał złośliwie. Zobaczyłem, jak za nim znikają wszystkie moje nadzieje i marzenia, te duże i te całkiem malutkie. Chciałem go zgasić, uciec od niego, cofnąć czas o tę jedną minutę, albo przynajmniej stracić przytomność. Wiedziałem, że to te potwornie skuteczne lekarstwa przeszkadzają mi zapaść się w otchłań, to one wywołują kłujące kolory w moim mózgu i nagle straszliwie zapragnąłem znaleźć się nad morzem. Zdawało mi się, że potrzebuję bardzo dużo wody, żeby zgasić to, co płonęło w mojej głowie. A morze - widziałem w telewizji - to woda, wielka, niezmierzona ilość wody, chłodnej i kojącej. Wciąż jednak siedziałem w kuchni na swoim wózku. Tym razem nie udało mi się uciec w nicość. Dobrze się stało, bo straciłbym dalszy ciąg. Mama pogłaskała Pawła po głowie, a on pierwszy raz nie odsunął się z niechęcią tylko wziął ją za rękę. - Jeszcze nie wiem, co jest możliwe, a co nie - powiedział. - Ale nie ma nic prostszego niż dwa tygodnie wakacji. Jechaliśmy przez całą noc w specjalnym przedziale z piętrowymi łóżkami. Wprawdzie większość tej podróży przespałem, ale kiedy czasem się budziłem, widziałem przez okno światła na różnych stacjach i ludzi na peronie. Nigdy dotąd nie myślałem, że można tak długo jechać pociągiem z punktu A do punktu B. Rano konduktor przyniósł nam śniadanie do przedziału, a mama, która się okropnie bała całej tej wyprawy, nie odważyła się go poprosić, żeby podgrzał butelkę z moją zupą. Na szczęście Paweł w ogóle się nie bał, więc konduktor podgrzał zupę, a potem, gdy już dojechaliśmy, pomógł wyładować mnie z pociągu razem z wszystkimi naszymi tobołami i klatką, w której siedziała nastroszona papuga. Na stacji zobaczyliśmy Mariannę z jakimś panem i małym chłopcem. To był jej wujek i jego syn Franek, o których kiedyś Marianna opowiadała mojej mamie. Mama od trzech dni, to znaczy 85 odkąd Paweł podjął decyzję, że jedziemy na wakacje, bez przerwy po- wtarzała, że to niemożliwe i ona nie chce, bo nie wolno obcym ludziom zawracać głowy. Dopiero jak zadzwoniła do niej ciocia Marianny, mama dała się przekonać, chociaż cały czas powtarzała, że nie chce nikomu robić kłopotu, a najlepiej by było, gdyby Paweł sam tam pojechał, i dopiero po piętnastu minutach rozmowy nieśmiało powiedziała, że dobrze, to przyjedzie- my na kilka dni. Pensjonat, który prowadzili ciocia i wujek Marianny, składał się zaledwie z sześciu pokoi. Marianna obwiozła mnie po całym domu i opowiedziała, kto gdzie mieszka. Właściwie to opowiadała o tym Pawłowi, ale ponieważ zabrali mnie ze sobą, więc ja też się dowiedziałem. Wszystkie pokoje były zajęte. Dlatego zamieszkaliśmy z mamą w pokoju Franka, a on razem z Pawłem i Marianną sypiał w namiocie rozstawionym w ogródku. Też bym chętnie przespał się kiedyś w namiocie, ale wiedziałem, że nie powinienem przesadzać z zachciankami. I tak tyle się działo, że trochę mi się to wszystko nie mieściło w głowie. Wujek Marianny, który ma na imię Zyga, to najbardziej pomysłowy człowiek, jakiego widziałem w życiu. Ale wciąż muszę pamiętać, że niewiele jeszcze widziałem. Chociaż jest tego coraz więcej. Jak tylko zobaczył mój wózek, od razu powiedział, że nie da się go toczyć po plaży. - A ta parasoleczka - dodał - to do niczego na nadmorskie słońce. - Chodź, chłopie - klepnął Pawła w ramię - musimy coś wymyślić. I zaciągnęli mój wózek do garażu, w którym wujek Zyga, zamiast samochodu, trzyma różne stare graty. Wymyślili lektykę z baldachimem rozwieszonym na starych, bambusowych kijkach do namiotu. Lektyka jest składana i tak zrobiona, że bez trudu można w niej umieścić mój wózek. Po śniadaniu całą gromadą wyruszamy na plażę. Mama, Paweł, Marianna, mały Franek i ja na moim wózku. Idą z nami jeszcze znajomi Marianny, kilkoro jej rówieśników z sąsiedztwa. Po drodze cały czas się śmieją i wygłupiają, tak że nawet mama zapomina, że powinna się bać i że ja jestem dla wszystkich kłopotem. Tym bardziej że jak docieramy na wydmy, gdzie kończy się betonowy chodnik i zaczyna grząska, piaszczysta droga, po której nie można już toczyć mojego wózka, to chłopcy się kłócą, bo każdy z nich chce nieść lektykę z baldachimem. 86