Henryk Lothamer /// nagroda w konkursie literackim Krajowej Agencji Wydawniczej do zobaczenia mamo Henryk Lothamer KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA 1977 ILUSTRACJE MAŁGORZATY RÓŻAŃSKIEJ Redaktor merytoryczny - Anna Żmijewska Redaktor techniczny - Kamilla Brodzka Korektor - Teresa Malinowska miejska mmnu fsbuczka Im. H. SIENKIEWICZA FILłA Nr 2 w Pruszkowie A2061- KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „Prasa-Książka-Ruch" Warszawa 1977 Wyd. I. Nakład 45 000+200 egz. opr. brosz, -t-5000-ł-150 egz. opr. twarda. Objęt. ark. druk. 9,13, ark. wyd. 5,05. Papier offset. kl. III 100 g A1. Nr prod. 1-1/369/76. Zam. 8343/76. F-26. Skład Z.G. Dom Słowa Polskiego. Druk i oprawa Prasowe Zakłady Graficzne RSW „Prasa-Książka-Ruch" we Wrocławiu. Cena oprawy brosz, zł 30, — , oprawy twardej zł 42,— Kochana mamo! Jutro zaczynają się wakacje i wyjeżdżamy wszy- scy nad morze. Sławek powiedział, że będziemy spali w namiotach, ale ja mu nie wierzę, bo on zawsze tak gada, jakby wszystko wiedział, a potem okazuje się, że jest zupełnie inaczej. Już pisałem, że zdałem do czwartej klasy. Nawet dostałem książkę na koniec roku. A w namiotach nie będziemy spali na pewno, może chłopaki ze starszych grup będą spali w namiotach. Jeszcze Ci, mamo, nie pisałem, że dostaliśmy nowe letnie ubrania. Bardzo ładne. Najładniejsze to są takie krótkie spodenki z paskiem. Chłopaki ze starszych grup śmieją się z tych spodenek, ale mnie się one podobają, bo mają aż cztery kieszenie i zrobione są z takiego niebieskiego materiału. Tobie, mamo, też by się na pewno podobały. Miałem tu na podwórzu takiego małego kota, ale nie dają mi go zabrać nad morze. Muszę go zosta- wić, a przecież dobrze by było, żeby taki mały kot zobaczył sobie morze. Nie martwię się tym specjał- nie, bo oni nie wiedzą, że mam tamto lusterko od Ciebie. To dobrze, że mam to lusterko. Nawet nie wiem, co bym bez niego zrobił. Zaraz muszę jeszcze raz sprawdzić, czyje zapakowałem. No to kończę i całuję Cię, mamo! Napiszę znad morza. Twój Alek. No tak... Napisałem już ten list, a niewiele brako- wało, żebym go wcale nie napisał. Teraz, przed samym wyjazdem, wszyscy tacy jacyś niespokojni, wszędzie pełno chłopaków, kręcą się po wszystkich zakamarkach, czegoś szukają, jakby bali się jakiejś ważnej rzeczy zapomnieć zabrać ze sobą. Nawet do tej ubikacji dobijali się już kilka razy, a przecież tu nie ma nic takiego, czego by mogli zapomnieć. Rzeczywiście muszę już stąd wyleźć i zaraz iść do sypialni sprawdzić, czy dobrze schowałem luster- ko. Znowu ktoś dobija się do ubikacji... - Alek! Alek! To ty tam jesteś?! - Nie ma mnie tu -odpowiedziałem Krzyśkowi, bo to on się dobijał, poznałem go po głosie. - Już dawno stąd wyszedłem i pojechałem do Afryki na swoim własnym słoniu! - Ty się nie wygłupiaj, ja wiem, że ty tam jesteś- powiedział Krzysiek - i do Afryki wcale nie jeździ się na słoniu, tylko samolotem, a na słoniu jeździ się dopiero w Afryce. I na wielbłądzie się jeździ w Afry- ce. A ciebie wszyscy szukają, bo jest odprawa z Bulwą! Bulwa to jest nasz dyrektor. Ja wiedziałem, że przed tym wyjazdem ma być odprawa, ale mówili, że będzie wieczorem. Trzeba było iść. Zresztą nie miałem po co tu siedzieć. Kiedy wyszedłem, to Krzyśka już nie było, pole- ciał na tę odprawę. To i ja zszedłem na dół, do jadalni. Wszyscy już tam byli, wszystkie grupy. Dołączyłem do swojej. Bulwa stał i coś gadał. Nawet nie mogłem go od razu zrozumieć, bo przy- czepiła się do mnie Ryba, nasza wychowawczyni. Nazwaliśmy ją Rybą, bo nazywała się Rybicka. A Bulwa nie nazywał się podobnie, on z wyglądu był taką bulwą, wszystko miał jakby zaokrąglone: twarz, brzuch, a nawet ręce i nogi. Ryba przyczepiła się do mnie zaraz, jak tylko podszedłem do swojej grupy. - Gdzie ty się podziewasz - powiedziała takim szeptem, że zaraz Bulwa przestał mówić, ale jej to nie przeszkadzało widocznie, bo ryczała dalej - wszyscy cię szukali po całym budynku, mówiłam przecież kilka razy, że ma być odprawa z panem dyrektorem... - Byłem w ubikacji! -wrzasnąłem na całą jadal- nię. - Siedziałem tam cały czas! - A mnie powiedział, że był w Afryce na słoniu - pochwalił się Krzysiek. - Bo w Afryce też byłem - powiedziałem zwraca- jąc się do niego. - Co to, już do Afryki nie można sobie jeździć? - To gdzie ty właściwie byłeś? - szepnęła znowu Ryba. - Prosimy o spokój, koleżanko! - Bulwa zakla- skał w dłonie i Ryba odczepiła się na razie ode mnie. Ja tak mówię o niej, że się odczepiła, ale przecież Ryba nie przyczepiała się tak naprawdę. Dobra była dla nas zawsze, a pytała się o wszystko, bo się o nas bała. Wcale, jak już mówiłem, nie była do ryby podobna, ryby są zimne i śliskie, a ona miała zawsze zmartwioną minę i tylko wzdychała. I była duża i ciepła właśnie. Wszystko musiała o nas wiedzieć, wypytywała aż do utraty tchu o każdą chwilę spędzoną poza jej zasięgiem. Nawet z tej ubikacji mnie przepytywała. Wcale nie tak bez powodu, nie z samej ciekawości. Bała się o nas, mówiłem już. Tak się bała, że wcale Bulwy nie usłuchała. Po krótkiej chwili znowu pochyliła się nade mną i spytała: - Dlaczego tak długo siedziałeś w tej ubikacji? Co miałem jej odpowiedzieć? Że pisałem list? Tego nie mogłem jej, niestety, powiedzieć. Do pisania listów jest wiele miejsc na świecie, ale na pewno nie ubikacja, wiedziałem o tym. I o samym liście wolałem nie wspominać - zaraz chciałaby wiedzieć, do kogo ten list pisałem. A tego to już zupełnie nikomu bym nie powiedział. Nic jej nie odpowiedziałem, bo musiałbym skłamać, a ja po każdym kłamstwie dostawałem wysypki. To praw- da. Lekarz powiedział, że ja wysypki dostaję z ner- wów. I tak było. Kiedy zdarzyło mi się skłamać, to miałem wyrzuty sumienia i zaraz się denerwowa- łem. I wtedy dostawałem wysypki. Nie odpowiada- łem więc Rybie. - Może jesteś chory? - spytała bardzo zaniepo- kojona. - Może boli cię brzuch po tych truskaw- kach? - Nic mnie nie boli! - Nie wytrzymałem tego jej gadania. - Siedziałem sobie tam i już! Ja bardzo lubię siedzieć w ubikacji, bo mnie tam nikt bez przerwy nie wypytuje, chyba że przyjdzie Krzysiek i spyta mnie, czy to prawda, że wyjechałem do Afryki na własnym strusiu! - Nieprawda, prószę pani - powiedział Krzysiek -wcale nie na strusiu, tylko na słoniu! I wcale nie ja to powiedziałem, tylko on - wskazał na mnie - a ja powiedziałem, że samolotem i na wielbłądzie... - Chłopcy - Ryba załamała ręce - wy mnie w jakąś chorobę wpędzicie... Przecież jedziemy pociągiem nad morze, właśnie pan dyrektor o tym cały czas mówi, a wy nie słuchacie... - Jeszcze raz proszę o spokój, pani koleżanko! - powiedział Bulwa. - Jak już mówiłem, niektórzy z was nie widzieli jeszcze morza, szczególnie chłop- cy z najmłodszych grup... - Ja widziałem! - wyrwał się jakiś szczeniak z drugiej klasy. -Wtelewizji widziałem; to jest takie duże jezioro, że brzegu nie widać... Zaczął ględzić o tym telewizyjnym morzu i wszy- scy popatrzyli na niego jak na idiotę. To zaraz przestał i zrobił się czerwony na twarzy. Bulwa nie patrzył się na niego jak na idiotę, tylko pokiwał głową i powiedział: - To bardzo dobrze, że znacie morze z telewizji i z książek. Ale to nie to samo, co prawdziwe morze. Morze w telewizji jest bezpieczne, nieszkodliwe, za to prawdziwe jest dużo piękniejsze, ale i bardziej groźne. Potrafi być groźne dla tych, którzy je lekce- ważą, którzy zapominają, że jest wielkie i potężne. Mówię wam to po to, abyście wiedzieli, że nad morzem będzie obowiązywała jeszcze większa dys- cyplina niż na terenie naszego domu. Dlatego też do każdej grupy zostanie przydzielony jeszcze je- den wychowawca albo wychowawczyni. Są to młodzi ludzie, studenci, którzy wraz z waszymi stałymi wychowawcami będą sprawować nad wa- mi opiekę. Macie traktować ich tak jak wszystkich pozostałych wychowawców. Poznacie ich jutro na dworcu. A teraz jeszcze raz ponawiam apel do was: nasz Dom Dziecka ma dobrą opinię, ze wszystkich kolonii wracaliśmy zdrowi i wypoczęci. W okolicy, w której przebywaliśmy, dobrze nas wspominano. Chciałbym, żebyśmy i tym razem mogli sobie po powrocie powiedzieć, iż udały nam się kolonie. Dziękuję. Czy są jakieś pytania? - Ja to bym chciał wiedzieć - powiedział Piotrek z naszej grupy - gdzie będziemy mieszkali. Bo tu gadają, że w namiotach i to by było fajnie. - Nie mówi się „gadają", tylko „mówią" - Bul- wa patrzył na Piotrka i kiwał głową. - A mieszkać będziemy w normalnym budynku, w tamtejszej szkole, która jak wiadomo stoi wolna w wakacje... - A nie mówiłem! -wrzasnąłem ze złością. - Ten to zawsze coś nakręci - popatrzyłem na Sławka. - Język od tego kłamania ci kiedyś sparchacieje! - Sparszywieje - poprawiła mnie Ryba. - Mówi się „sparszywieje", a w ogóle jak ty się. Alek, wyrażasz! - Wyrażam się do niego -wskazałem Sławka. - Tak się do niego wyrażam, jak mu się należy. I jego językowi należy się, żeby sparchaciał, czy też spar- szywiał. On powiedział, że będziemy spali w na- miotach i wszyscy już się cieszyli, tylko nie ja, bo ja go znam! - No wiesz - Ryba wzruszyła ramionami - żeby z takiego marnego powodu zaraz nieprzyzwoitych wyrazów używać!... On może po prostu bardzo chciał spać w namiocie. - To nie są żadne nieprzyzwoite wyrazy-powie- dział Krzysiek. - Jak ktoś sparszywieje, to jest chory, a nie nieprzyzwoity. Dopiero jak najpierw jest nieprzyzwoity, to może sparszywieć, bo jak kłamie, to jest nieprzyzwoity. Alek jak kłamie, to dostaje wysypki, sam mówił. A on prawie nigdy nie kłamie. A Sławek to kłamie i nie możesparszywieć, chociaż jest nieprzyzwoity... - No dobrze już, niech wam będzie, ja i tak nie wiem, o co wam chodzi -powiedziała Ryba i mach- nęła ręką. - Trzeba się umyć do kolacji i szykować do spania. A ty, Alek, bardzo chory jesteś? - popa- trzyła na mnie troskliwie. - Nie jestem żaden chory! Byłem w Afryce i jeź- dziłem na hipopotamie! A jutro jadę nad morze na tym ośle! - wskazałem Sławka i pobiegłem do umywalni. Spaliśmy we czterech w jednej sypialni: ja, Krzy- siek, Piotrek i Nowy, który miał na imię Adaś, ale 11 nikt jeszcze tego jego imienia nie używał, bonowe- go trzeba było Nowym nazywać. On się trzymał z daleka od nas. Nie przyszedł tu z innego Domu Dziecka, tylko prosto z własnego domu. My dwaj, ja i Krzysiek, zawsze byliśmy w Domu Dziecka, nie w tym samym, ale zawsze. Piotrek jest od kilku lat. A on przyszedł dopiero na czwarty okres. Bez przerwy płakał tylko i nikomu z nas nie chciało się z nim gadać, bo nie odpowiadał, gdy pytaliśmy go o cokolwiek. W końcu Ryba powiedziała nam kie- dyś, że jego matka wyjechała za granicę, a ojciec ożenił się jeszcze raz i oddał Nowego do Domu Dziecka. Tak bywało. Niejeden Nowy w ten sposób tu wylądował. Ale z nimi, z tymi pierwszakami, to zawsze był cyrk. Wcale im się tu nie podobało. Nikomu się tu specjalnie nie podobało, ale to nie powód przecież, żeby zaraz urządzać przedstawie- nia. Mnie też nigdy się tu tak całkiem nie podobało. Ale przypuszczam, że wszystkim dzieciakom, na- wet w ich prawdziwych domach też nie zawsze się podoba. Mnie na przykład wcale nie podobałoby się w domu, z którego moja własna matka wyjeżdża sobie za granicę, a ojciec oddaje mnie do Domu Dziecka. Powiedziałem o tym Nowemu, powiedziałem, że na jego miejscu z dwojga złego wolałbym ten obecny dom, bo tu nikt nikogo nigdzie nie oddaje, jak jakiegoś kociaka, tylko jest Ryba i Bulwa, którzy muszą się nami opiekować. Poradziłem mu także, aby napisał do tej swojej zagranicznej matki i po- 12 prosił, żeby mu przysłała samochód. To on wtedy pierwszy raz się zdziwił i zapytał, po co jemu samochód, skoro on ma dopiero jedenasty rok i nie potrafi jeździć. Od razu było widać, że jest głupi jakiś. Ja nie rozumiem, jak taki szczeniak może w ogóle myśleć 0 jeżdżeniu samochodem! Popukałem się w głowę 1 zawiadomiłem go, że nie jego miałem na myśli, tylko Bulwę. Można by Bulwie podarować od na- szej sypialni taki zagraniczny samochód. Może wte- dy jeździłby sobie na wycieczki i nie czepiał się wszystkiego na każdym kroku. A w ogóle, to taki samochód by mu się przydał. Bulwa jest już stary i łysy i nie ma zapewne siły chodzić piechotą. Zresz- tą jest dyrektorem, a co to za dyrektor bez samo- chodu? No i ten Nowy nic wtedy nie odpowiedział. I teraz też leżał już pierwszy w swoim łóżku i nic nie gadał. Wszyscy już wróciliśmy z umywalni i ścieliliśmy sobie łóżka. - Ty, Alek - powiedział Krzysiek - co ty tej Rybie wygadujesz o jakiejś Afryce i różnych zwierzętach? Przecież ona zaraz pomyśli, że zwariowałeś i da ci na przeczyszczenie. - Przecież to ty jej opowiadasz - powiedziałem. - Opowiadasz, że ja opowiadam. Ona sobie pomy- śli, że to ty zwariowałeś, bo to zupełnie co innego, kiedy ktoś opowiada, a co innego, kiedy kto inny opowiada, że ktoś tam opowiada. Czy ty tego nie rozumiesz, doręczycielu? - Mówi się „donosicielu" - zwrócił mi uwagę Piotrek. 13 - Człowieku - powiedziałem dobitnie-zrozum, że to jest jedno i to samo! - Och - Piotrek wzruszył ramionami - ty zawsze coś sobie wymyślisz. Tak gadasz, jakbyś nie wie- dział, że doręczyciel, to jest taki listonosz w czapce, który przynosi „Świerszczyka" i „Płomyczka". No i tak można było z nimi gadać. Zawsze wszyst- ko wiedzieli lepiej. Ja nie miałem ochoty rozma- wiać z nimi tak bez przerwy, bo mnie to denerwo- wało i mogłem dostać swojej wysypki. Włożyłem piżamę i wlazłem pod kołdrę. Dopiero wtedy przy- pomniałem sobie, że nie sprawdziłem, czy schowa- łem lusterko. Oni już też się położyli i czekaliśmy, żeby Nocna nas sprawdziła i zgasiła światło. Niedługo przyszła. Zawsze na wieczór patrzyła, czy nie ma w sali jakichś łachów do prania, bo ona prała nam różne majtki i skarpetki wieczorem. Ale dzisiaj nic nie było, bo mieliśmy wszystko świeże, nowe, specjal- nie do wyjazdu przygotowane. Wszystkie stare rzeczy zostawiliśmy w łazience. Nocna nie miała nic do roboty u nas. Nawet nie potrzebowała wypę- dzać nikogo przed snem do ubikacji, bo w naszej sypialni przeciekających lejków nie było. Zgasiła więc światło i poszła sobie. Jak tylko zamknęła drzwi, to od razu sięgnąłem w pobliże szafki, gdzie leżał zapakowany na drogę chlebak z osobistymi przyborami. Zapakowałem go jeszcze rano. Miałem tam wszystkie swoje rze- czy. Jakieś dwie małe książki tam miałem i jedną dużą. Ta duża - to była właśnie nagroda na koniec 14 R «i roku szkolnego. Jeszcze miałem tam swoją szczot- kę do zębów i takie tam różne rzeczy. Poszukałem po omacku i znalazłem lusterko. Było takie jak zwykle, to znaczy chłodne i gładkie. Okrągłe też było i pozornie zupełnie zwyczajne. Ale takie zwy- czajne to ono na pewno nie było. Potrzymałem je trochę w ręce i posłuchałem, czy chłopaki już śpią. Chyba spali. No to przycisnąłem szybko to lusterko do policzka. Najpierw było jeszcze chłodne, ale naraz się rozgrzało i wtedy... •*•****•*****•** - Hej! - zawołał do mnie pędzący na swoim strusiu Krzysiek -zobaczymy, kto będzie pierwszy, czy ty na swoim wielbłądzie, czyja na tym strusiu. - Zo-ba-czysz, że ja bę-dę pier-wszy! - odpo- wiedziałem mu w sposób przerywany, bo wielbłąd trząsł jak nieboskie stworzenie. - Jak mnie prze- ścig-niesz, to od-stą-pię ci swój na-miot! - Dobrze, dobrze - powiedział Krzysiek. - Do morza jeszcze bardzo daleko; zobaczymy, kto bę- dzie pierwszy! Jechaliśmy przez wielką pustynię i tylko piasek było widać. Ja byłem chyba pierwszy, chociaż nie bardzo wiedziałem, w której stronie jest morze. Jechałem na tym swoim wielbłądzie i bardzo trud- no było mi się na nim utrzymać, bo wiozłem ze sobą jeszcze swojego małego kota. Ten kot wiercił się strasznie i dlatego wielbłąd biegł, jak chciał. 16 Skakał na wszystkie strony i w żaden sposób nie mogłem nim kierować. W pewnej chwili kot wypadł na pustynię. Próbo- wałem zatrzymać wielbłąda, zleźć z niego i pod- nieść kota. Ale ten wielbłąd nie chciał się zatrzy- mać. Obejrzałem się i zobaczyłem; że kot wcale się nie przejął tym upadkiem. Nawet dobrze po tym wszystkim wyglądał, urósł jakby i biegł za mną. Nie mogłem bez przerwy patrzeć na niego, bo musia- łem zająć się trochę swoją jazdą i uważać, żeby samemu nie spaść, bo wielbłąd skakał zupełnie pionowo. Kiedy po jakimś czasie obejrzałem się na nowo, to zobaczyłem, że ten mały kot urósł jeszcze bardziej i prawie nas dogonił. A tymczasem Krzy- siek był już dość daleko przede mną. Wszystko przez tego kota! Trochę się zezłościłem i zaraz poczułem, że do- staję wysypki. Jeszcze tego mi brakowało! Ale pomyliłem się co do tego kota. Bo on zrobił się całkiem wielki i zrównał się z nami. Wielbłąd, gdy go tylko zobaczył, to zaraz zarył się kopytami i zu- pełnie stanął. Jak stanął, to od razu schował głowę w piasek. - Całe życie myślałem - powiedziałem do siebie - że głowę w piasek chowają strusie. Nigdy nie spodziewałbym się tego po moim własnym wielb- łądzie! — Nie szkodzi - powiedział lew, czyli mój mały kot, który teraz stał się prawdziwym lwem. - Ten przestraszony strusiowielbłąd nie będzie nam już potrzebny. Jak byś chciał dalej na nim jechać, to 2 - Do zobaczenia mamo 17 byś musiał liczyć się z tym, że przez cały czas będziesz miał wysypkę, bo ten bydlak garbaty jest mimo wszystko dosyć powolny i denerwowałbyś się, że Krzysiek będzie pierwszy. Lepiej od razu przesiądź się na mnie, tak będzie dużo prościej. - Ale przecież ty jesteś moim własnym małym kotem - powiedziałem zdziwiony tym jego przemą- drzałym gadaniem. - Na takim małym kocie nie można jeździć! - Przecież widzisz - obruszył się kotolew-że nie jestem żadnym małym kotem! Małym kotem to ja jestem w Domu Dziecka, a na pustyni jestem twoim własnym, dużym lwem. Tak bardzo twoim włas- nym lwem jestem, że można na mnie jeździć swo- bodnie. Spróbuj! Oczywiście zaraz się na tego lwa przesiadłem. Wcale mnie niezdziwiło, że on umie gadać. Jeszcze jak był kotem, to też prawie umiał gadać. Przynajm- niej ja go zawsze rozumiałem. I on mnie też prze- ważnie rozumiał. Jak się przesiadłem, to on od razu zaczął ścigać Krzyśka. Biegł bez niepotrzebnego skakania, jesz- cze lepiej od konia biegł, chociaż muszę się przy- znać, że nie bardzo wiem, jak się jeździ na koniu. Wcale się nie przechwalał. Bardzo szybko dogoni- liśmy Krzyśka. Ten jego struś wysilał się jak mógł, ale nic mu to nie dało, bo miał tylko dwie nogi i musiał zostać w tyle. - Skąd ci, chłopaku, przyszło do głowy-zawoła- łem mijając go - żeby brać się do wyścigów na tym afrykańskim kogucie! 18 HRH*i W kum - Och - westchnął w locie Krzysiek - żeby to był jeszcze kogut, to byłoby zupełnie nieźle, może by pofrunął... A ten nawet nie ma skrzydeł..! - No to do zobaczenia nad morzem! -wrzasną- łem na pożegnanie. Do morza było niedaleko. Mój lew wkroczył ma- jestatycznie do afrykańskiego portu i samym środ- kiem ulicy udał się na plażę. Wszyscy przechodnie oglądali się za nami i przystawali. Wcale nie zwra- całem na nich uwagi. Tylko banda dzieciaków bie- gła za nami i nie dawała nam spokoju. Takie murzy- ńskie pętaki. Zazdrościli mi tego lwa. - Odczepcie się - powiedziałem im ze swoich wyżyn. - Tak się idiotycznie zachowujecie, jak byś- cie nigdy wżyciu porządnego lwa nie widzieli! Jak już ktoś ma sobie jakiegoś lwa, to zaraz musi być zbiegowisko! - Lwa to myśmy widzieli - powiedział jakiś rezo- lutny Bambo, chyba w moim wieku - ale nie widzieliśmy, żeby ktoś męczył zwierzęta i jeździł na kocie! - Och, ty czekoladowy kaprysie przyrody, po- czekaj, zaraz do ciebie zejdę - powiedziałem cały w wysypce i chciałem zleźć ze lwa. Ale nie musia- łem z niego schodzić, bo już i tak siedziałem na środku jezdni, a pomiędzy moimi nogami łaził mój mały kot. Głupio mi się zrobiło i straciłem ochotę do dalszej rozmowy z tymi chłopakami. Śmieli się ze mnie teraz i tańczyli wokół mnie jakiś obłędny .ig-bit murzyński. Złapałem tego kota i wsadziłem go za koszulę. Potem szybko się poderwałem na nogi i pobiegłem wzdłuż ulicy. Nagle usłyszałem z boku jakiś wołający mnie głos. - Alek! Alek! - wrzeszczało coś znajomego i pi- skliwego. - Jak się gdzieś śpieszysz, to mogę cię podwieźć! Poczekaj chwileczkę! Zatrzymałem się jak wryty, bo przecież to dosyć niecodzienne, żeby po raz .pierwszy udać się do Afryki i zaraz pierwszego dnia spotkaćtam jakiegoś znajomego. Wprawdzie ścigałem się z Krzyśkiem, ale on został daleko w tyle i w ogóle to nie był jego głos, tylko czyjś inny, ale przecież bardzo znajomy. Zacząłem rozglądać się po okolicy. Nie czekałem długo, bo zaraz, z przeraźliwym piskiem hamulców zatrzymała się przy mnie syrenka. W tej syrence siedział Nowy i zapraszał mnie do środka. - No co tak stoisz? - powiedział. - Wsiadaj, bo tylko ruch uliczny tamujemy! Zaraz zrobi się zbie- gowisko! - Dobra, dobra - mamrotałem wsiadając do tej syrenki - nawet nieźle, że cię spotkałem. Jak mo- żesz, to podwieź mnie nad morze, bo się założyłem z Krzyśkiem, że będę tam pierwszy i na koniec zostałem bez żadnego środka lokomocji. Nie mam nawet pojęcia, gdzie jesteśmy. - Jesteśmy w Ghanie, w Akrze, w takim porcie afrykańskim. Zaraz podwiozę cię nad morze. Muszę bez przerwy jeździć, bo jak tylko się zatrzymam, to zaraz robi się zbiegowisko. Ćo za ludzie! - A dlaczego robi się zbiegowisko? - spytałem, bo coś trzeba było gadać. ..„,.. MtEISKA IISMSTEKA PCBL1CZIA Im. H. SIENKIEWICZA FM SA Nr 2 21 ' • kowto - Normalnie - powiedział Nowy. - Zawsze gdy pojawi się jakiś zagraniczny samochód, to robi się zbiegowisko. - Przecież to jest zwyczajna syrenka-wyraziłem zdziwienie - a nie żaden zagraniczny samochód. Tu naokoło - wskazałem ulicę - jest pełno zagranicz- nych samochodów... - No, Alek - Nowy wzruszył pogardliwie ramio- nami - ty zawsze udawałeś najmądrzejszego w ca- łej grupie, a jednak jesteś mało rozgarnięty. Prze- cież, człowieku, tutaj syrenka jest zagranicznym samochodem! Nie rozumiesz? Jak chcesz, to mogę się zatrzymać i zaraz zobaczysz jak oblepią auto ze wszystkich stron, chcesz? - Nie, daj spokój, ja się śpieszę nad to morze i nie mam ochoty na takie cyrki. Lepiej powiedz, skąd masz to auto. - Usłuchałem ciebie i napisałem do swojej mat- ki. Poprosiłem w tym liście, żeby przysłała mi zagraniczny samochód. No i przysłała mi. Po prostu. - Sam mówiłeś przed chwilą... To znaczy ja mówiłem... Czyli... No, przecież syrenka to syrenka", a nie jakieś zagraniczne auto! - Ty znowu swoje - Nowy popatrzył na mnie z ubolewaniem. - Wydawało mi się, że ustaliliśmy już co jest zagraniczne, a co nie, prawda? - No, niby tak, ale ja naprawdę nic z tego nie rozumiem. - Mniejsza z tym - powiedział Nowy. - Prawdo- podobnie jeszcze wielu rzeczy nie zrozumiesz i ja 22 mmmKt ?PP ?mm, m»&*® m k-; . *v M się tobie nie dziwię. Na razie musimy wysiadać, bo już jesteśmy nad morzem, to znaczy nad oceanem. Rzeczywiście, przyjechaliśmy nad sam ocean. Syrenka stała na pięknej plaży. Po oceanie pływały statki i łodzie rybackie. Niedaleko od nas stał pięk- ny, zielony namiot, poszedłem w kierunku tego namiotu. Nowy został przy syrence i podniósłszy maskę majstrował coś przy silniku. Gdy podsze- dłem do namiotu, ze środka wyszedł Krzysiek. Zdziwiło mnie to niezmiernie, bo przecież zostawi- łem go na środku pustyni pędzącego natymznaro- wionym strusiu. - Cześć - powiedział zwyczajnie. - Nareszcie jesteś. A już myślałem, że się gdzieś na tej pustyni zawieruszyłeś. Chyba z godzinę czekam na ciebie. - Jak to - wyraziłem swoje zdziwienie - przecież ja powinienem być pierwszy. Pamiętasz chyba, że ten twój struś nie miał'szans z moim lwem...? - No tak, pamiętam - zgodził się Krzysiek. - Dlatego właśnie zostawiłem strusia na pustyni i przyjechałem na tym ośle - wskazał coś, co ruszało się za namiotem. Dopiero wtedy zauważyłem tego osła. Rzeczy- wiście pętał się przy namiocie i coś żarł. Niepozor- ny był ten osioł i nie miałem pojęcia, jak on mógł prześcignąć mojego lwa. Przyglądaliśmy się sobie nawzajem. Ten osioł stał do mnie tyłem i odwracał łeb. Dobrze wiedziałem, że jak podejdę, to mnie kopnie. - Krzysiek - powiedziałem - dlaczego ten osioł ma ochotę mnie kopnąć? Co ja temu bydlakowi 24 zrobiłem? Czy to ja na nim tu przyjechałem? - Och - Krzysiek machnął ręką - on ma swoje powody. To jest tajemnica na razie. Jeszcze mi jest potrzebny i dlatego ci nie powiem. Jak bym ci tę tajemnicę wyjawił, to ten osioł przestałby być, rozumiesz? - Nie - przyznałem zgodnie z prawdą. - To bardzo dobrze-ucieszył się Krzysiek.-Jak byś rozumiał, to znaczy, że znałbyś tajemnicę. - No tak, ale powiedz ty mi, jak na takim kłapou- chu mogłeś mnie prześcignąć? To jest co najmniej zadziwiające. - Zwyczajnie - Krzysiek popatrzył na mnie z gó- ry. - Jechaliśmy na skróty. Ten osioł zawsze był dobry z geografii, więc znał drogę i tyle! - Ojej, Krzysiek! - zawołałem. - Sam się wsypa- łeś! Przecież to jest Sławek! Jak tylko wypowiedziałem to imię, osioł od razu przestał istnieć i koło namiotu pojawił się prawdzi- wy Sławek. Chciał coś powiedzieć, ale najpierw musiał wypluć kawałki starej miotły, którą jeszcze przed chwilą jako osioł się pożywiał. - Uff - powiedział z ulgą w głosie - to wszystko przez ciebie. Nie masz pojęcia, jak ja chciałem cię kopnąć! Po co w ogóle było wymyślać tę Afrykę! Ale teraz chętnie tu z wami zostanę. Już nikt nie będzie mnie ujeżdżał. Posiedzę sobie w namiocie. Należy mi się, bo właściwie ja ten namiot wymyśli- łem, no nie? - To ja teraz wiem - zawołałem - na czym to wszystko polega! Wiem, dlaczego mój lew zamie- 25 nił się w małego kota -wyciągnąłem tego kota zza koszuli. - 0, widzicie? To mój własny mały kotek. A jeszcze dopiero co był prawdziwym lwem. Pa- miętasz, Krzysiek? - No tak - powiedział Krzysiek. - Ale naprawdę to on zawsze był małym kotem, no nie? -, Był- przyznałem. -1 jak te czekoladowe pętaki zaczęły gadać, że to jest kot, to on na powrót w kota się zamienił. Tak samo gdy ja powiedziałem, że ten osioł to Sławek, to ten osioł zamienił się w Sławka. - Chyba jest to tak właśnie - zgodził się ze mną Krzysiek. - Lepiej tego wszystkiego nie nazywać po imieniu, bo jeszcze zamieni się w coś nieprzewi- dzianego, a tu, w tej Afryce, jest zupełnie fajnie. - Wiesz? - zmieniłem temat. - Przyjechałem tu samochodem -wskazałem stojącą dalej syrenkę.- Nowy mnie podwiózł. - A on skąd się tu wziął? - spytał Krzysiek. - Przyjechał pewnie tą swoją zagraniczną syren- ką - powiedziałem niepewnie. - Nie mam pojęcia jak to było, bo on coś kręci. Sam go spytaj. - Noowyy! Noowyy! - zawołał Krzysiek. - Chodź tuu doo naas! Nowy pomachał z daleka, potem zatrzasnął ma- skę syrenki, wytarł ręce w koszulę i skierował się w naszą stronę. Wyszliśmy mu naprzeciw, bo chcieliśmy oddalić się trochę od namiotu, w któ- rym chrapał były osioł, a obecny Sławek. Dawno bylibyśmy go tego chrapania oduczyli, ale nie spał w naszej sali i nie wiedzieliśmy o tych jego zdolnoś- ciach. 26 m «^p *łjrA W/^& - Cześć - powiedział Nowy i przywitał się z Krzyśkiem. - Gratuluję zwycięstwa. Przypusz- czam, że gdybyście założyli się ze mną, to nie mielibyście szans. - Dobrze, dobrze - Krzysiek splunął pogardli- wie. - Ta twoja syrenka rozleciałaby się na pustyni. Nawet nie masz pojęcia, jaki tam upał i bezdroża. Ty-zmienił temat- co on kręci-wskazał mnie-z tym twoim własnym zagranicznym samochodem? - Ano-powiedział Nowy-Alek jest dzisiaj jakiś dziwnie głupi. Po prostu - wyjaśnił - to ma być zagraniczny samochód. Więc u nas jest zagranicz- nym co innego, a tu co innego i tyle, rozumiesz? - No pewnie - Krzysiek pokiwał swoją mądrą głową. - To jest zupełnie jasne. Dziwne, że Alek tego nie rozumie. - Och - powiedziałem - teraz to i ja rozumiem. To jest proste: ta syrenka jest w tutejszym kraju nietutejszym samochodem, tak? - No właśnie - potwierdził Nowy. - To co - zaproponował Krzysiek - wejdziecie do tego namiotu? - Chętnie - odpowiedzieliśmy obydwaj naraz. - Jaki on fajny! - zawołał Nowy, gdy tylko we- szliśmy do środka. - Namiot jak namiot - powiedziałem. Patrzcie - pochwalił się Krzysiek - jak on jest w środku urządzony! Rzeczywiście, było tam wszystko, co jest po- trzebne do mieszkania w namiocie. Materace, koce, nawet maszynka gazowa do gotowania. 28 - Spróbujmy, czy miękko-zaproponował Nowy i pierwszy rzucił się na jeden z materaców. - Zatkajcie mu czymś ten dziób! - powiedział Krzysiek, wskazując chrapiącego Sławka i kładąc się na innym materacu. - Dobrze jest takiego położyć na boku - zauwa- żyłem i przekręciłem tego trąbiciela na prawy bok. Zaraz przestał chrapać. Położyłem się także na swoim materacu. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze poleżeć, gdy poderwał nas czyjś głos. - Uciekajcie! Uciekajcie! -wołało coś od strony oceanu. - Idzie przypływ i zaraz was zatopi! Wsta- wajcie i uciekajcie na pustynię! Wyskoczyliśmy z namiotu od razu. Woda była już przy samym namiocie. Niedaleko dawnego brzegu pływał sobie duży statek. Na mostku kapitańskim stał Piotrek i wrzeszczał. Był kapitanem tego statku. - Albo poczekajcie - zawołał - zaraz każę spuś- cić szalupę i zabiorę was do siebie na statek! - Dobra! - odwrzasnęliśmy, stojąc już po kolana w wodzie. - Tylko pośpiesz się! Ta szalupa dość szybko została spuszczona i pod- płynęła do nas. Wleźliśmy do niej. Już byliśmy niedaleko statku, kiedy wielka fala przewróciła łódź. Wszyscy znaleźliśmy się w wodzie. ******* V* ******* - Wstawać! Wstawać! -wołał Piotrek i polewał nas wodą, którą przyniósł w kubku. - Zaraz jedzie- my nad morze! Wstawać, śpiochy! 29 — - Odczep się - powiedziałem jeszcze niezupeł- nie rozbudzony.-Ja już byłem nad morzem. Nawet nad oceanem. Ryba tak wyglądała, jakby się wcale nie kładła spać. Od samego rana pędziła po wszystkich sy- pialniach i po piętnaście razy sprawdzała, czy wszy- stko zabraliśmy. Już dawno staliśmy na dziedzińcu i czekaliśmy tylko na nią. W końcu Bulwa się zdenerwował i zarządził wymarsz. Dobrze zrobił, bo Ryba zaraz wyskoczyła z budynku i obładowana jakimiś siatkami i parasolami dołączyła do masze- rującej kolumny. To nie przesada z tymi parasolka- mi - miała ich dwie. Dziwiło mnie to trochę, ale Krzysiek powiedział, że jedna jest od słońca, a dru- ga od deszczu. Na dworzec niczym nie jechaliśmy, bo było bli- sko. Przez ten kawałek miasta szliśmy z dziesięć minut. A na dworcu Bulwa kazał nam stanąć w nie- ruchomych szeregach, żebyśmy się nie pogubili. Sam biegał za różnymi kolejarzami, którzy opędzali się od niego jak od przykrego owada. Usłyszałem, że wszystkich pytał o to samo, to znaczy o nasz pociąg. Wszyscy mu to samo odpowiadali, ale jemu było mało kilku zgodnych odpowiedzi i zacze- piał każdego człowieka w kolejarskim mundurze. Nasz pociąg miał być za ponad pół godziny. Pomy- ślałem sobie, że Bulwa jakby mógł, to już wczoraj wieczorem ustawiłby nas na tym peronie. Na jakiś jednak czas przestał uganiać się za kolejarzami, bo zgłosili się zapowiadani studenci, którzy mieli się nami opiekować nad morzem. 30 Pogadał z nimi trochę i zaczął do grup podprowa- dzać. W końcu i do nas przyprowadził jakiegoś chudego typa z długimi włosami i z brodą. Naj- pierw przedstawił go Rybie. Ta Ryba chyba nie bardzo była zadowolona z tego swojego pomocni- ka, bo popatrzyła na niego jak na mnie, kiedy nauczyciel od matematyki powiadał, że „nie ma już słów dla określenia mojej głupoty". - Dzień dobry panu - powiedziała wyniośle. - Rybicka jestem! - A...cki! - mruknął niewyraźnie chudzielec i uścisnął Rybie grabę tak, że podskoczyła lekko. - To są moi, to znaczy nasi chłopcy - powie- działa Ryba wskazując moją średnią grupę - którzy... - Cześć, chłopaki! - Brodacz odwrócił się od Ryby i zaczął się z nami witać. - Na imię mam Wojtek. Możecie mówić do mnie „panie Wojtku" albo jak wolicie - Wojtek, po prostu. - Ty - szturchnąłem Piotrka - to jakiś ludożerca pewnie, albo inny bigbitowiec. - Ee tam - powiedział Piotrek - oni wszyscy są teraz tacy. Nieciekawego. Zobacz-wskazał pozos- tałych studentów - każdy z nich ma długie pióra i który może, to sobie brodę i wąsy zapuszcza. Nic oryginalnego. - Trzeba go zaraz jakoś nazwać-zauważyłem.- Może nazwiemy go Rumcajs? - Co ty! - zaoponował Krzysiek. - Zobaczysz, że w tamtych grupach będą same Rumcajsy! Najle- piej nazwać go Castro. 31 - Jak głupie bachory się zachowujecie - powie- dział Piotrek. - Mało wam Ryby i Bulwy? Przecież on powiedział, że nazywa się Wojtek! Całkiem nieźle się już nazywa. Zobaczycie, że nikt nie wpad- nie na pomysł, aby nazwać swojego studenta jego własnym imieniem! Szybko się z Piotrkiem zgodziliśmy. Do tego Wojtka nawet takie przezwisko pasowało. Można było też mówić „Wojtek bez portek", bo chociaż to stare i mało dowcipne powiedzenie, to przecież ten nasz Wojtek miał wprawdzie portki, ale strasznie obszarpane i połatane nie wiadomo, czy z biedy, czy też dla fasonu. Ale dosyć miły był. Zaraz pozwo- lił nam usiąść na ławkach, czyli rozejść się z szere- gu. Ryba nawet nie protestowała, tylko Bulwa zatrzymał się przy nas na chwilę, ale i on nic nie powiedział. W końcu przyjechał pociąg i bez spe- cjalnych kłopotów powsiadaliśmy. Nie musieliśmy wskakiwać do tego pociągu, ani zajmować miejsc, bo mieliśmy cały wagon zarezerwowany. Już wczoraj umówiliśmy się z chłopakami, czyli z Krzyś- kiem, Piotrkiem, Nowym i Sławkiem, że jedziemy w jednym przedziale. No, za mało nas było na jeden przedział, więc oczywiście jeszcze kilku chłopaków się dosiadło. Ten pociąg nie stał długo na stacji. Kiedy ruszył, to wszyscy chcieli patrzeć przez okno. Zrobił się taki tłok przy tym oknie, że o mało Nowego nie udusili o kant szyby. - Hej, szczeniaki! - zawołałem. - Co to? Małpy wybrały się na wycieczkę do zaprzyjaźnionego zoo, 32 czy normalni ludzie z normalnego Domu Dziecka na normalne kolonie jadą? Zrobiło im się głupio. Rzeczywiście zachowywa- liśmysiępo szczeniacku. Odeszli niechętnie odtego okna i próbowali siadać. Ale nie wiedzieli gdzie. - Najlepiej będzie - zaproponowałem - jak co pół godziny będziemy się zmieniać przy oknie. Niech każdy sobie popatrzy na świat. - A kto usiądzie pierwszy? - zapytał Sławek. - Chyba trzeba będzie alfabetycznie - powie- działem ostrożnie - czyli wypadałoby na mnie pierwszego i na Błażka -wskazałem takiego jedne- go z naszej grupy, ale z innej sypialni. - Wcale nie! -zawołał Nowy.-Najpierwwypa- da na mnie! - Jak to, na ciebie? - oburzył się Krzysiek. - Ty jesteś dopiero piętnasty w alfabecie, a ja jestem jedenasty. Nawet dopiero po mnie będziesz! - Właśnie że nie! - upierał się Nowy. - Ja powinienem być pierwszy! - Ty, Nowy - powiedział Piotrek - co ty się wygłupiasz? Przecież ja będę po tobie i nie protes- tuję. Musi być chyba jakiś porządek i jakaś sprawie- dliwość! - No właśnie! - Nowy był zupełnie do siebie niepodobny. - Sam powiedziałeś, że musi być sprawiedliwość. Więc z powodu tej sprawiedliwoś- ci mnie pierwszemu należy się siedzenie przy oknie. Przecież mam na imię AdaśJ - Zasadniczo - zauważył Krzysiek - to jesteś Nowy. 34 - Ale - powiedziałem - on chyba ma rację. Przecież całe życie nie będzie Nowym, nie? - Pewnie, że nie będzie - zgodził się Krzysiek - ale na razie jest i nic się nie da na to poradzić! Trochę mieliśmy z tym kłopotu. Nie wiadomo, co byśmy wymyślili na koniec, bo Nowy wcale nie chciał pogodzić się ze swoim piętnastym miej- scem. Ale gdy tak radziliśmy, to drzwi się otworzyły i wszedł Wojtek. - No co, chłopaki - powiedział jakimś strasznym głosem. - Dlaczego łazicie po przedziale, zamiast usiąść porządnie i podróżować w komforcie? Wyjaśniliśmy mu, jakie mamy kłopoty. Pokiwał swoją owłosioną głową i powiedział: - On-wskazał Nowego-najpierw był Adasiem. Przez ładne kilka lat był tym Adasiem. Od czasu, kiedy przybył do Domu Dziecka, czyli od dwu mie- sięcy, stał się Nowym. Teraz trzeba policzyć, czego jest w jego życiorysie więcej, czy Adasia, czy Nowe- go. Ja się na rachunkach nie znam, ale tak na wyczucie wydaje misie, że jednak więcej jest w nim Adasia. Tak mi intuicja podpowiada. - No to już, żeby było sprawiedliwie - powie- dział Krzysiek - trzeba będzie go tym Adasiem nazywać od dzisiaj. Zresztą takie przezywanie to jest dobre dla szczeniaków. Nawet pana —wyrwało musie przy okazji-nie przezwaliśmy, tylko umówi- liśmy się, że nie będzie pan żadnym tam Rumcaj- sem, fecz panem Wojtkiem... - Ech- - powiedział Wojtek - panowie to siedzą sobie w bujanych fotelach. Ja mam dopiero dwa- dzieścia lat, a wy, jak słyszałem, po jedenaście i dwanaście, czyli, jakby nie liczył, nie ma między nami prawie różnicy. Możecie zwracać się do mnie po imieniu. A teraz powiedzcie, co u was słychać. - To lepiej ty powiedz-zaproponował Piotrek.- Nas jest więcej, a ciebie mniej, chociaż nie znam się na rachunkach, a jak nie wierzysz, to się spytaj Ryby. - A kto to jest Ryba? -zainteresował się Wojtek. - Ryba to Ryba - powiedziałem. - Nasza wycho- wawczyni, przecież poznaliście się niedawno. - Aha. No dobrze. Ty - zwrócił się do Piotrka - mówisz, że nie znasz się na rachunkach. Dobrze. Możesz sobie mnie przedrzeźniać. Mnie jest do- kładnie wszystko jedno. Ale tobie nie powinno być wszystko jedno. Ja mam prawo nie znać się na rachunkach, bo studiuję pedagogikę. Ale ty powi- nieneś się znać. - Ojej - Piotrek zawstydził się trochę - ja tylko tak sobie powiedziałem. - Dobra, chłopaki, lecę dalej -Wojtek rozsunął drzwi. - Jeszcze do was wpadnę, na razie cześć! - Cześć! -wrzasnęliśmy wszyscy naraz i Wojtek zniknął na korytarzu. - Wiecie-powiedziałKrzysiek-onjestzupełnie fajny. Chyba będzie pozwalał kąpać się w tym morzu. - Nie wiadomo - zauważyłem. - W tamtym roku, pamiętacie? Ryba obiecywała, że będziemy się kąpać w rzece, a potem Bulwa powiedział, że są wiry i nikomu nie dał wleźć do wody. 36 - Botam wiry były naprawdę-wyjaśnił Piotrek. - Nikt się nie kąpał i nawet stały takie specjalne tablice. - Ale w morzu nie ma chyba wirów? - zastano- wił się Sławek. - Fale są, a fale, jak są nieduże, to nikomu nic nie zrobią. Nad morzem nie ma chyba żadnych tablic? W telewizji to wszyscy się zawsze w morzu kąpali. Rozmawialiśmy jeszcze o tych możliwościach morskiej kąpieli dość długo. Pociąg jechał sobie i nawet nie było sensu wyglądać przez okno. Nic tam ciekawego nie było za tym oknem, ciągle pola i pola. W końcu zatrzymaliśmy się. To była stacja i pełno ludzi. Na peronie powstał straszliwy tumult, bo wszyscy chyba mieszkańcy tego miasta mieli ochotę wybrać się nad morze. Włazili przez okna nawet. Trwało to dosyć długo, jak na nasz gust. Woleliśmy jednak jechać w stronę morza. Wreszcie pociąg ruszył. Ledwie zdążyliśmy usiąść, to zaraz drzwi się rozsunęły i do przedziału wpadły trzy walizy i jeden tobołek. Za tobołkiem wleciał taki chłopak może z rok starszy ode mnie, czyli dwunastoletni. Jakiś był przestraszony i prawdopodobnie nie wiedział, co się z nim dzieje. Za nim weszła bardzo gruba i czerwona od urody i szminki kobieta. - Uff - powiedziała - podawaj mi, Maciuś, walizki! - Kiedy nie umiem-wyznał Maciuś. - No to chociaż nie plącz się pod nogami! - powiedziawszy to chwyciła pierwszą ogromną wa- 37 lizkę i jednym ruchem wrzuciła ją na półkę. Za tą pierwszą poleciały dwie pozostałe. Teraz przyszła kolej na tobołek. Ale ten tobołek był raczej okrągły i wielki. Spadł więc od razu prosto na łeb Krzyś- kowi. - Mogłaby pani uważać - burknął Krzysiek - jeszcze pani tu kogoś zabije! - Jak się zwracasz do dorosłych, pętaku?! - wrzasnęła baba. - Kto to w ogóle słyszał, żeby takich smarkaczy zostawiać samych w przedziale! Gdzie są wasi rodzice?! - My nie mamy rodziców - powiedział ponuro Piotrek. - My uciekliśmy z domu i podróżujemy na gapę. W ogóle to jest nas tylko pięciu, ci pozostali, to nasz towar. Bo my jesteśmy handlarze żywym towarem; jedziemy nad morze i tam porwiemy statek, który zabierze nas razem z naszym towarem do ciepłych krajów. Bo my lubimy, jak jest ciepło i nasztowarteż lubi, no nie?-zwrócił się do reszty. - Możemy też - powiedziałem uprzejmie - od- kupić od pani tego całego Maciusia, jeśli zapropo- nuje pani przystępną cenę. - To już ludzkie pojęcie przechodzi - powiedzia- ła kobieta. - Ja w tej chwili zrobię z wami porządek! Kto to słyszał, żeby taka banda uciekała z domu i utrudniała podróżowanie porządnym ludziom! Maciuś!-ryknęła na swoją pociechę.-Wtejchwili masz mi poszukać konduktora! Ja tu zostanę przy- pilnować bagaży, bo jeszcze coś ukradną! - Kiedy ja nie wiem, kto to jest konduktor - wymamrotał Maciuś. 38 - Konduktora już dawno nie ma - powiedział Krzysiek. - Leży związany i zakneblowany w toale- cie. Jakby pani zajrzała do innych przedziałów, to by się pani przekonała, że jest nas tu trochę więcej, że cały pociąg opanowaliśmy. A maszynista to też nasz człowiek. - To wszystko przez tę telewizję - stwierdziła tłusta osoba. - Najpierw puszczają im różne bonan- zy, a potem się dziwią, że chuliganeria grasuje! .— Kto tu tak wrzeszczy? - spytał Wojtek, który od jakiejś chwili stał w wejściu. - Co tu się w ogóle dzieje? Skąd się pani tu wzięła? - Jakim prawem się mnie tu pyta?! - zawołała osoba.-Ja za biletami jadę! Gdzie jest konduktor?! I kto pan jest? - To jest nasz przywódca - powiedziałem. - Główny herszt, czyli sławny pirat Tikitaka. On już się panią zajmie. Ta pani - zwróciłem się do Wojtka - ma do nas pretensje za to, że nie siedzimy na dachu wagonu, tylko w przedziale, i z tego powodu ten tu Maciuś nie może hasać sobie, tylko musi siedzieć na tobołku. - Skąd się pani tu wzięła? - zdziwił się Wojtek. - Przecież ten wagon jest zarezerwowany! - O! - kobieta aż podskoczyła. - Zarezerwo- wany! Może jeszcze pan powie, że dla tych smar- kaczy! To ja z małym dzieckiem mam może jechać na korytarzu, co? Niedoczekanie! A kim pan w ogó- le jest? Lepiej by pan te włosy obciął i umył się trochę, hipis jeden! - Dobrze - powiedział Wojtek i wyszedł. 40 - Chłopaki, trzy cztery! - zakomenderował Pio- trek i zaczęło się. My mieliśmy swoje nieszkodliwe metody. Jakoś trzeba było sobie radzić. Na takie - trzy cztery - zaczynaliśmy wrzeszczeć ile sił w płucach. Wrzask był nieustanny, gdy jedni kończyli, to inni zaczynali i tak bez przerwy. Dobrze, że ten wagon okazał się solidny, bo inaczej to mógłby rozlecieć się od tego naszego ryku. Najpierw Maciuś spadł od razu z tobołka. Nawet nie próbował zbierać się z tej podłogi, tylko scho- wał głowę pod tobołek i nie dawał znaku życia. Jego matka najprawdopodobniej coś krzyczała, bo widać było, jak porusza ustami, ale nikt jej przecież nie słyszał. Dość długo to trwało. Nagle do przedziału wpadli Ryba, Bulwa i Woj- tek. Na końcu konduktor, którego Wojtek, jak się potem okazało, sprowadził z innego wagonu. Za- milkliśmy jak na komendę. - Co tu się dzieje? - zapytała przestraszona Ryba. - Ta pani-powiedziałPiotrekwskazująctłustą- ta pani chce nas wyrzucić z pociągu. I ta pani przezywa Wojtka od hipisów... - Coś podobnego! - powiedziała tłusta. - Moje dziecko chyba dostało przez nich gorączki ze zde- nerwowania! - Niech się pani nie przechwala - powiedział Krzysiek. - Alek jak się zdenerwuje, to dostaje wysypki! - No tak-zauważył Bulwa-czy pani niemogła- 41 by opuścić tego przedziału? Przecież została pani już poinformowana, że wagon jest zarezerwowany. - Nikt mnie o niczym nie informował! -wrzas- nęła tłusta. - Nie będę przecież słuchała tego, co mówią jacyś rozwydrzeni smarkacze! - Ja panią informowałem - wtrącił się Wojtek - a i chłopcy na pewno coś wspominali. W każdym razie jest z nami konduktor. - Obywatelka bezprawnie podróżuje w tym przedziale! - powiedział służbowo konduktor i za- salutował. - Na najbliższej stacji proszę opuścić wagon, bo inaczej należy się kara według taryfy. - Wyciągnął jakąś książeczkę i pośliniwszy palec za- czął przerzucać kartki. - Kto bezprawnie - zaczął czytać te swoje ważne przepisy-zajmuje nienależ- ne mu miejsce w pociągu, podlega karze... Czytał i czytał. Im dłużej i poważniej czytał, tym więcej było przerażenia w oczach tłustej. Maciuś wysadził głowę spod tobołka i wpatrywał się teraz w twarz matki. Widocznie poczuł się niepewnie, bo zaraz się rozpłakał. Wył jeszcze, jak wyszedł kon- duktor. W końcu Bulwa nie wytrzymał i spytał: - Dlaczego ten dzieciak tak wrzeszczy? - Och, panie dyrektorze - powiedziała Ryba -to jest bardzo źlewychowanedziecko.Tozarazwidać. Nawet nie powiedział dzień dobry, jak weszliśmy. No-zwróciłasiędozapłakańca-jakmaszna imię? - On ma na imię Maciuś - powiedziała tłusta pani. - Ja jego pytałam - Ryba na to. - No, jak masz na imię? 42 - M-ma-ciuś - wydukał nieszczęśliwiec. - A dlaczego się mażesz? - spytała Ryba dość łagodnie. - Bo óni krzyczą i wszyscy krzyczą, i mama krzyczy, i nas wyrzucają, i nie pojedziemy nad morze, a ja chcę jechać nad morze! - wyrzucił z siebie jednym tchem niewymowny dotąd specjal- nie Maciuś. - Ty - zwrócił się do niego Krzysiek - a nie byłeś jeszcze nad morzem? - Nnie - powiedział Maciuś i popatrzył na Krzyś- ka z resztkami strachu w oczętach. - My też nie byliśmy jeszcze nad morzem i właś- nie jedziemy - wyjaśnił Krzysiek. - Tylko ty i twoja mama nam przeszkadzacie. I twoja mama przezy- wa Wojtka, który się nami opiekuje i nie jest ża- dnym hipisem, tylko wychowawcą i studentem. A to - wskazał Rybę - jest nasza pani wychowaw- czyni i - przedstawił Bulwę - nasz pan dyrektor. A my jesteśmy z Domu Dziecka. - No tak-zagadałaznowu Ryba.-Bardzoładnie się pani zachowuje! Nie dość, że jedzie pani bez- prawnie w tym przedziale, to jeszcze znęca się pani nad moimi biednymi chłopcami! Chociaż przez wzgląd na własne dziecko powinna się pani inaczej zachowywać! - Kto tu się nad kim znęca - powiedziała dość żałośnie tłusta pani. - To przecież oni opowiadają jakieś niestworzone rzeczy o handlarzach żywym towarem i moje dziecko musi tego wszystkiego słuchać! No dobrze. Pójdziemy stąd i niech moje 43 biedne dziecko jedzie na buforach, proszę bardzo! Zaczęła dość gwałtownie sięgać po walizki i od- trąciła pomocną dłoń Wojtka. Ten Maciuś znowu wyglądał na takiego, co się za chwilę rozpłacze. Chłopaki zaczęli kręcić się jakoś niewyraźnie. Nie patrzyli na zabiegi tłustej pani. Na Maciusia też nie patrzyli. A on nie wytrzymał i zaraz naprawdę się rozbeczał. - Ja nie chcę jechać na buforach! - zawył. - Zamknij się nareszcie!-powiedziała jego mat- ka. - Nawet nie masz pojęcia, co to są bufory i przecież widzisz, że nas wyrzucają! - Panie dyrektorze - powiedziałem - to może lepiej, żeby ten Maciuś już tu został, prawda, chło- paki? - No pewnie - powiedział Sławek. - Po co ma jechać na tych buforach. Jeszcze spadnie i coś sobie przetrąci. - I ta jego wychowawczyni też może sobie z nim jechać - dodał Krzysiek. - Niech tylko na nas nie krzyczy! - Idź ty, głupi - powiedział Nowy, czyli Adaś, i popukał się w czoło - to nie żadna jego wychowa- wczyni, tylko normalna matka! Ja też mam matkę i wiem! - I ja też mam! - wyrwało mi się, ale zaraz ugryzłem się w język, bo wszyscy popatrzyli na mnie jak na idiotę. Więc się poprawiłem: - Tak samo mam, jak i ty. - A właśnie, że mam! - wrzasnął Nowy-Adaś i szarpnął się w moją stronę. Kto by się po nim 44 spodziewał, no, no. - Tylko ona jest za granicą! - No dobrze - powiedziała Ryba. - Uspokójcie się, chłopcy. Macie bardzo dobre serduszka. Chy- ba, panie dyrektorze - zwróciła się do Bulwy - zostawimy tę panią w spokoju i przystaniemy na propozycję chłopców? - No tak - wybąkał Bulwa. - Tylko żeby spokój był. Ja tu jeszcze przyjdę. I nie wyobrażajcie sobie- odwrócił się jeszcze w drzwiach - że tylko wasz przedział mam na głowie. - Ja przez chwilę z nimi posiedzę - powiedział Wojtek. Uspokoiło się nareszcie wtym przedziale. Maciu- siowa mama przestała użerać się z walizkami i z po- wrotem opadła na siedzenie. Żeby się czymś zająć, zaczęła grzebać w tobołku i wyciągać z niego różne zapasy. Najpierw wywlokła stamtąd jakieś kanapki, ale Maciuś okazał się nie być głodnym. Potargowa- ła się z nim trochę i schowała te kanapki na czarną godzinę. Następnie wyciągnęła wielką plastykową torbę z czereśniami. Tego Maciuś nie odmówił - drapnął tę torbę i zaraz wsadził do niej łapę. Ale po chwili wyciągnął tę łapę pustą i nieśmiało poczęs- tował z torby siedzącego obok niego Piotrka. Piotr- kowi nie trzeba było pięć razy podtykać pod nos takich rzeczy - wsadził garść i wyjął ją po dłuższej chwili pełną czereśni. Podziękował grzecznie i za- czął celować pestkami w okno. Maciuś poczęsto- wał wszystkich i wreszcie sam skosztował. - Jak skończycie, to ja mam jeszcze! - powie- dział między wypluciem jednej a drugrej pestki. - 46 Czy wy jesteście z zakładu? - zapytał nieśmiało. - Nie jesteśmy z zakładu - zdenerwował się Sławek - tylko z normalnego Domu Dziecka! - A za co tam siedzicie? - zaciekawił się Maciuś na dobre. - Jak nie chcę jeść, to mama mnie straszy, że odda mnie do zakładu, albo do Domu Dziecka. Wy też nie chcieliście jeść? A może źle się uczyliście? - Maciuś! - powiedziała tłusta pani i zarumieni- ła się jeszcze bardziej. - Nie mów głupstw. - A właśnie, że mnie straszyłaś! - nie dawał Maciuś za wygraną. -1 mówiłaś, że tam dają gorzką kawę do picia i suchy chleb do jedzenia! Morzą was tam głodem? - zwrócił się do nas. - Ty nie słuchaj takich głupot - powiedział wy- raźnie zdenerwowany Piotrek. - Mamy jedzenie i picie może nawet lepsze niż ty! Prawda, chłopaki? Bo nami opiekuje się państwo! I nikt nas nigdzie za nic nie zamyka. My tam mieszkamy i chodzimy do szkoły. Mieszkamy tam, no bo gdzie właściwie mielibyśmy mieszkać? Pan dyrektor mówi, że to jest nasz dom. A jak cię będą jeszcze straszyć, to się wcale nie bój, tylko od razu przychodź do nas. Niech ci Nowy, to znaczy Adaś, powie, czy mu jest źle. - Wcale mi nie jest źle - stwierdził Adaś. - Sam widzisz, że tak samo jak i ty jedziemy nad morze. I niewiele brakowało, żebyśmy mieszkali w namio- tach. Ty to nawet nie możesz marzyć o tym, żeby mieszkać w namiocie. I chyba zupełnie nie należysz do harcerstwa. A ja już należę. 47 Tak się wszyscy rozgadali i tylko Wojtek nic nie mówił. Siedział i chyba słuchał. Albo spał, bo oczy miał zamknięte. Ja się nie odzywałem. Pociąg stukał rytmicznie i zrobiło się spokojnie jakoś. Myślałem sobie o róż- nych rzeczach. Teraz znowu siedziałem przy oknie. Oparłem się o tył siedzenia i wsadziłem rękę do chlebaka. Przewracałem tam te swoje graty i nagle natrafiłem na lusterko. Było gładkie i chłodne. Pociąg pędził przez dziką prerię. Wszyscy staliś- my w oknach ze strzelbami gotowymi do strzału. - Uważajcie na te wzgórza! - zawołał stary kow- boj Krzysiek. - Tej bandzie podobno przewodzi kobieta. Raz musimy się z nimi rozprawić! Rzeczywiście zza wzgórza wyłoniły się cwałujące konie. Ten pociąg pędził, jak już mówiłem, bardzo szybko, ale był to stary pociąg z Dzikiego Zachodu i konie dość łatwo mogły go dogonić. - Kilku musi wydostać się na dach pociągu - powiedział nasz dowódca Piotrek. - Alek, Sławek i Krzysiek, jazda na dach! Usłuchaliśmy i zaraz zaczęliśmy wdrapywać się przez szerokie okna. Gdy już byliśmy na górze, to z dołu podano nam strzelby. Banda zbliżała się coraz szybciej. - Strzelamy! - powiedział Krzysiek i pierwszy wypalił do najbliższego jeźdźca. Ale nie trafił i koń przybliżył się jeszcze bardziej. 48 - Uhuu! - wrzasnęła pędząca na tym koniu tłusta kobieta. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że skądś ją znałem. Ale nie miałem czasu na przypo- minanie sobie tej znajomości, bo nad naszymi głowami zaczęły świstać kule. Trzeba było położyć się płasko na dachu. Ze wszystkich okien pociągu posypały się strzały. Bandyci jednak tego nie od- czuli. Pierwsi z nich wdrapywali się już na stopnie ostatniego wagonu. Tylko ich przywódczyni jecha- ła dalej konno i jakoś kule się jej nie imały, chociaż była blisko. - Poddajcie się! - zawołała. - Jest nas więcej i zaraz zatrzymamy pociąg! Jak nie będziecie sta- wiać oporu, to darujemy wam życie! - Niedoczekanie pani! - odpowiedział z dołu Piotrek. - Spodziewamy się pomocy i zaraz sobie z wami poradzimy! - Ha, ha, ha! - zaśmiała się złowieszczo tłusta amazonka. - Tu w promieniu kilkuset mil nie ma, prócz nas, ani jednego białego człowieka! A moi ludzie już są na dachu pociągu! Ostatni raz was wzywam - poddajcie się! - Uważajcie, chłopaki - zawołał do nas Piotrek - za najbliższym zakrętem czeka chyba na nas po- moc! Spodziewam się, że Wielki Wódz nas nie zawiedzie! Przecież spodziewaliśmy się tego napadu! - Dobrze! -zawołałem. -Jeszcze się trzymamy, ale jest to bardzo trudne i oni rzeczywiście lezą już po pierwszym wagonie! Tak było. Kilku napastników czołgało się po da- 4- Do zobaczenia mamo 49 Vi). II' ',','/F< l/l/l- ?Jtli1 Jllil chu ostatniego wagonu i w żaden sposób nie mogliśmy do żadnego z nich trafić. Oni też strzelali bezskutecznie, bo kule tylko gwizdały nam koło uszu. W pewnym momencie jeden z napastników przeskoczył na następny wagon. Na trzecim leżeliś- my my. Pozostali napastnicy szykowali się do przeskaki- wania za tym pierwszym. Było ich coraz więcej. Nagle ten pierwszy zniknął pomiędzy wagonami i za chwilę znowu się pojawił. Zaczął biec w naszą stronę i dawał znaki, abyśmy przestali strzelać. Sam trzymał rewolwer za lufę i pokazywał, że on nie strzela. Zaprzestaliśmy ognia i czekaliśmy, co on ma nam do powiedzenia. Podbiegł bardzo szyb- ko i oddał Krzyśkowi rewolwer. - Przyłączam się do was - wyrzucił z siebie. - Właśnie odłączyłem tamten wagon, zobaczcie! Popatrzyliśmy na ostatni wagon. Ten bandyta mówił prawdę - wagon oddalał się powoli, ale systematycznie. Zgromadzeni na nim napastnicy klęli i strzelali gdzie popadnie z bezsilności chyba. Najwięcej jednak wykrzykiwała cwałująca tuż przy naszym wagonie tłusta jejmość. - Ty niewdzięczny smarkaczu! - wołała. - Ty zdrajco! Zobaczysz, niech cię tylko złapię! Niech zdobędę wreszcie ten pociąg! To wtedy sobie z to- bą pogadam na osobności! Już nic cię przed zakła- dem nie uratuje! - 0! - powiedział nawrócony bandyta. -Słyszy- cie ją? To właśnie dlatego musiałem od niej uciec! Ciągle mnie straszy, że mnie odda do zakładu! Już 51 nie miałem siły tego słuchać. A poza tym mogła mnie rzeczywiście oddać któregoś dnia do tego zakładu! - Ty - powiedziałem, bo coś zaczęło mi po głowie chodzić - my się chyba już gdzieś spotkaliś- my, co? - Pewnie, że się spotkaliśmy - odpowiedział. - Przecież ja jestem Maciuś. Spotkaliśmy się już kiedyś w pociągu i teraz, gdy was poznałem, to postanowiłem się do was przyłączyć. - A co ona ze swoją bandą właściwie od nas chce? - pytałem go dalej. - Ona chce mieć pociąg - powiedział Maciuś. - Po prostu ma ochotę na ten pociąg i już! - A po co jej taki pusty pociąg? - nie umiałem powstrzymać zdziwienia. - Właśnie zależy jej na pustym - wyjaśnił Ma- ciuś. -Ona dobrze się czuje, jak jest sama w pustym pociągu. Może wtedy rozkładać gdzie chce swoje walizki i tobołki. I mnie w takim pustym pociągu też może rozkładać, gdzie chce. Bo, musicie wiedzieć, że ona każe mi spać podczas podróży. Nawet wte- dy, gdy podróżujemy za dnia. Już dłużej nie mo- głem z nią wytrzymać. Przyjmiecie mnie do siebie? - Pewnie, że cię przyjmiemy! - powiedział Krzy- siek. - Tylko ciekawe, czy na dł.ugo, bo oni znowu doganiają nasz pociąg! - Nie martw się-pocieszał go Sławek.-Piotrek mówił przecież, że za zakrętem czeka na nas Wielki Wódz. I ten Wielki Wódz ma nam pomóc. - A kto to jest ten Wielki Wódz? -spytał Maciuś. 52 - Nie wiemy jeszcze - odpowiedział Krzysiek zgodnie z prawdą. - Ale jak Piotrek powiedział, że on będzie, to na pewno będzie. Zobaczysz. - Och - powiedział Maciuś - to nie może być biały człowiek. Ona - wskazał galopującą obok pociągu jejmość - ona mówiła przecież, że w pro- mieniu kilkuset mil od tego miejsca nie ma ani jednego białego człowieka. - Pewnie, że Wielki Wódz nie może być białym człowiekiem. Sama nazwa wskazuje... - Nazwisko! - poprawił mnie Krzysiek. - Jakie to tam nazwisko! - zaśmiał się Sławek. - To jest przecież pseudonim! Nazwisko, to jest na- zwisko, a co to za nazwisko „Wielki Wódz"! - Jak ktoś jest Indianinem, to ma prawo mieć takie nazwisko właśnie - powiedziałem.-Więcjak samo nazwisko wskazuje, Wielki Wódz nie może być białym człowiekiem, tylko prawdziwym India- ninem... - Nic wam nie pomoże!!! - zawołała przywód- czyni bandy. - Żadne konszachty z czerwonoskóry- mi! Wszystko usłyszałam i mam was w garści! Ahoj, ptaszyny, zaraz zobaczymy się z bliska! - Mam dość wrzasków tej baby! - powiedział Krzysiek. - Zresztą ona nas rzeczywiście podsłu- chała, bo paplamy jak dzieci. Teraz nie wiadomo, co będzie. - Nie mów tak o niej-powiedział Maciuś.-Ona poza swoją manią jeżdżenia pustymi pociągami jest zupełnie znośną kobietą. Żeby jeszcze nie zmu- szała mnie do zjadania podwójnych obiadów i do 53 ubierania się w trzy swetry i dwa szaliki! Zresztą, jak się boicie, że ona podsłuchała tę tajemnicę, to ja to zaraz załatwię! - mówiąc to zaczął rozbierać się po trochu. Najpierw rozwiązał chustę na szyi i wyrzucił ją pod koła pędzącego pociągu, potem zdjął bluzę, a następnie spodnie. Został tylko w kapeluszu, majtkach i butach. Wtedy w tłustą amazonkę jakby diabeł wstąpił. Wbiła ostrogi w boki konia tak mocno, że ten zaczął nieomal w powietrzu się unosić. Szybko była przy samym wagonie. - W tej chwili masz coś na siebie nałożyć! - ryknęła. - Przeziębisz się przecież, baranie! Co ty wyprawiasz najlepszego! Poczekaj, zaraz tam do ciebie pójdę! - zagroziła i nie zważając na naszą obecność zaczęła wdrapywać się w biegu na wa- gon. Z okna poniżej wychylił się ponury konduktor i wyciągnąwszy swoje przepisy zaczął je wielkim głosem odczytywać. Czytał tak głośno, że aż dudni- ło po prerii: - Kto wsiada w biegu do pociągu i powoduje zagrożenie si-ebie i innych, podlega karze takiej a takiej. Jeśli wezwany nie usłucha zwróconej mu przez urzędnika kolejowego uwagi, wówczas pod- lega karze takiej to a takiej. Skoro jednak nie usłu- chawszy, zacznie stawiać czynny opór, wtedy grozi mu areszt! Powiedziawszy ostatnie słowa, konduktor wycią- gnął kajdanki i założył je na przeguby nie słuchają- cej go wcale, a wspinającej się na wagon z niejakim trudem grubej. Wtedy z okna przedziału wychyliło 55 się kilka rąk i jejmość zniknęła nam szybko z pola widzenia. - To Piotrek - powiedziałem. -1 Adaś mu poma- gał. Już oni się nią odpowiednio zaopiekują. Teraz połowę kłopotów mamy za sobą. - A co oni jej zrobią? - zapytał z pewnym niepo- kojem Maciuś. - Nic takiego jej nie zrobią - uspokoił go Krzy- siek. - Najwyżej przypilnują, żeby nie uciekła. Może jeszcze \ą zakneblują, bo jest strasznie wrzaskliwa. Już lepiej słuchać strzelania, niż jej głosu! - Och - powiedział Maciuś - żebyś tego w złą godzinę nie wspomniał! Zobacz, że tamci zbliżają się coraz szybciej. Wszyscy dostrzegli, co się z nią stało i bez wątpienia pałają chęcią zemsty. Tak było. Jeźdźcy pędzili, co koń wyskoczy i za chwilę powinni się zrównać z pociągiem. - Co będzie - zaniepokoiłem się - jak znowu wlezą na wagon? - Aco ma być?-Krzysiek wzruszył ramionami. - Widziałeś, co zrobił Maciuś. Odczepi się wagon w odpowiedniej chwili i w porządku! - W ten sposób - powiedział Sławek - możemy po kolei cały pociąg odczepić i zostanie nam tylko lokomotywa. A lokomotywy już się nie da od nicze- go odczepić. - No tak - Krzysiek pokiwał głową - masz rację. Do broni w takim razie! - zakomenderował. - Oni, albo my! - powiedział i pierwszy wystrzelił. Pociąg zbliżał się do zakrętu. Na dachu ostatnie- go wagonu zaroiło się znowu od napastników. 56 Zaczęliśmy strzelać jeden przez drugiego, ale to jak zwykle nic nie dawało. Wtem lokomotywa gwizd- nęła przeraźliwie i pociąg zaczął brać zakręt. Strze- lanina na dachu ustała na moment. Wtedy znad lokomotywy wyłoniła się niezmiernie wysoka i ko- lorowa postać. Człowiek ten, przybrany w ogromną ilość piór, zaczął przeskakiwać z wagonu na wagon. W szybkim tempie zbliżał się do nas. W ręku trzy- mał wspaniały tomahawk i wymachiwał nim groźnie. Bandyci na ostatnim wagonie poderwali się na równe nogi i zaczęli przygotowywać obronę. Zno- wu rozległy się strzały. Ale wspaniałego Indianina, jak zresztą wszystkich w tej walce, kule się nie imały. Nieustraszony zbliżał się w ogromnych sko- kach. W końcu znalazł się na naszym wagonie. Nie zatrzymał się nawet, ale i tak dostrzegliśmy jego twarz. Była ciemna, jak u normalnego Indianina, może tak bardzo opalona. Ale dziwna dość, bo brodata. Pierwszy odezwał się Maciuś. Był nieco zdumiony. - Jakiś dziwny jest ten Indianin - powiedział. - Ja słyszałem i widziałem na filmach, że Indianie nie mają bród. To jest chyba jakiś przebieraniec, albo inny hipis... - Co ty gadasz! - oburzył się Krzysiek. - Jak długo czekał na nas za tym zakrętem, to może nie miał czasu się ogolić! Czekał i czekał. Nie spał, nie jadł, nie golił się, tylko czekał. Bo przecież Indianie są słowni i wierni. Jakby się zaczął golić, to mógłby przeoczyć ten pociąg! 57 - Przecież Indianie nie mają wcale zarostu - powiedział Sławek. - Ja wiem, że nie mają. Tacy już się rodzą. To jest jakiś naprawdę dziwny Indianin... A tymczasem nasz wybawca był już na ostatnim wagonie i po kolei zrzucał z niego napastników. Za każdym takim zrzuceniem wydawał gromki okrzyk wojenny i odtańcowywał krótki taniec zwycięstwa. W pewnym momencie cały pociąg zagrzmiał okrzy- kiem: - Niech żyje Wielki Wódz!!! Niech żyje nasz czerwony brat!!! - Ojej - powiedziałem -co on ich tak zrzuca byle gdzie. Jeszcze sobie coś przetrącą! Mógłby trochę uważać. Przecież oni w gruncie rzeczy nie zrobili nam dotąd nic złego. - Możesz się o nich niemartwić-zapewniłmnie Krzysiek. - Wszyscy zaraz się podnoszą. Wpraw- dzie niektórzy trochę kuleją, ale to lepiej, bo może nareszcie nabiorą rozumu i przestaną czepiać się pociągów! Tymczasem Wielki Wódz strącił już ostatniego delikwenta i otrzepawszy dłonie, zwrócił się w na- szą stronę. Teraz dość powoli, można powiedzieć spacerkiem, zaczął się do nas zbliżać. - Och - westchnął Maciuś - jak on tak się nie boi łazić po tych dachach przy tej szybkości? Tak sobie spaceruje, jakby szedł nie po dachu pociągu, tylko po zwykłej łące na przykład. - Nie mówi się „po łące" - zwrócił mu uwagę Sławek - tylko „po prerii". Nie zapominaj, gdzie jesteś, ofermo! 59 - Już tak mówisz do mnie jak ona - Maciuś prawie że się rozpłakał. - A przecież to ja odczepi- łem ten wagon i przyłączyłem się do was. I ja pomogłem wam ją złapać! Żebym się nie rozebrał, to ona nie przestraszyłaby się, że dostanę kataru i nie wlazłaby tu! Na pewno by was wszystkich złapała i oddała do zakładu! - On ma rację - powiedziałem. - Musisz go, Sławek, przeprosić. - Ee tam, tak mi się wyrwało... No dobrze, prze- praszam cię - Sławek podał rękę Maciusiowi. - Nie gniewaj się na mnie, tak mi się nieraz niechcący coś powie... - Bardzo ładnie, chłopcy! - powiedział Wielki Wódz. - Bardzo ładnie się zachowaliście. Obrona była doskonała. - Ojej! - zawołał Sławek. - Przecież ten Wielki Wódz to jest Wojtek, chłopaki! To dlatego on ma brodę! Och, ale fajnie walczyłeś! Żeby nie ty, to nie wiadomo, co by z nami było! - Nic takiego by nie było-Wojtek machnął ręką - przecież już zbliżamy się do miasta... •*•*•••*•••••••• - Zbliżamy się do miasta... zbliżamy się do miasta... - Ty, Alek, obudź się! - szarpnął mnie Krzysiek. - Zbliżamy się do miasta. Teraz moja kolej jest przy oknie. Słyszysz? Wojtek mówi, że zbliżamy się do jakiegoś miasta! Co ty, spałeś? 60 - Nie - odpowiedziałem. - Wcale nie spałem. Byłem na dachu pociągu i dopiero co wróciłem. Ty też byłeś, ale widocznie nie pamiętasz. - Oj, ty zawsze coś takiego wymyślasz, że czło- wiek nie wie, czy śmiać się ma, czy płakać! Zoba- czysz, że dostaniesz wysypki! To miasto było kresem naszej kolejowej podró- ży. Dlatego kolejowej, bo jeszcze kilka kilometrów musieliśmy podjechać autokarem. Ale to już nie była prawdziwa podróż, bo autokarem jeździliśmy dość często na różne wycieczki jeszcze w Domu Dziecka. Jedyne co było ciekawego w tym autoka- rze to to, że jeszcze zanim dojechaliśmy na miejsce, przez okna zobaczyliśmy po raz pierwszy morze. - Ty, zobacz - szturchnął mnie Krzysiek - jak tu się od razu niebo zaczyna! - Ojej - powiedziałem i zostałem tak z otwartą paszczą ze zdziwienia. - Rzeczywiście... - wyjąka- łem po chwili. - To jest przecież morze, panowie - powiedział Wojtek. - Normalne morze, a nie żadne niebo! Zobaczcie, że tam daleko widać jednak horyzont. - Panowie to siedzą sobie w bujanych fotelach - powiedział rezolutnie Piotrek, który widocznie zdą- żył już ochłonąć ze zdziwienia. - A to może wcale nie jest morze, tylko ty nas nabierasz, co? - Nie nabiera nas-stwierdziłem.-Ja naprawdę widzę tam na końcu połączenie morza i nieba. Jak to morze nie ma końca, to ma prawo być podobne do nieba. Przecież to jest woda, a w niebie też jest sporo wody, nieraz przez kilka dni potrafi lać i lać. 61 - Och, jak ty lubisz udawać idiotę - zdenerwo- wał się Krzysiek. - W niebie wcale nie ma wody i ty 0 tym dobrze wiesz. Wiesz także, że woda, czyli deszcz, bierze się z chmur. - No tak, wiem - powiedziałem - i wyobrażam sobie, że fale na morzu to jest to samo, co chmury na niebie. Jak jest burza na morzu, to są fale 1 bałwany, a jak jest burza na niebie, to są chmury i komulasy, które zresztą się dość głupio nazy- wają... - Och, jak ty mnie dzisiaj denerwujesz - rozzłoś- cił się Krzysiek. - Przede wszystkim nie „komula- sy", tylko „kumulusy", a w ogóle to te twoje porównania są jeszcze głupsze od ciebie samego! - To nieprawda -zaprzeczyłem. -Tylko to, co ty mówisz, może być głupsze ode mnie, to, co ja mówię, musi być takie samo jak ja. Jak nie wie- rzysz, to możesz spytać kogo chcesz, nawet same- go Bulwy! - On logicznie rozumuje - wtrącił przysłuchują- cy się temu wszystkiemu Wojtek. - Chociaż na pewno trochę złośliwie. Żeby nie dać mu się nabie- rać, to trzeba mieć poczucie humoru. - Słuchaj, Wojtek - powiedział nagle Piotrek - a pozwolisz nam kąpać się w tym morzu? - Pewnie, że pozwolę - zapewnił go Wojtek. - Przecież wy jesteście już wielkie chłopy i najwyższy czas, abyście umieli pływać. - Nauczysz nas? Na pewno? - nie dowierzał jeszcze Piotrek. - To wcale nietrudno nauczyć się pływać - 62 powiedział Adaś i popatrzył na nas z jakąś wyż- szością. - Tak gadasz, jakbyś sam już umiał pływać! - nie wytrzymał Sławek. - Jeszcze zobaczysz, jak to trudno utrzymać się na wodzie! - Wcale nie tak trudno - Adaś patrzył teraz na Sławka z wyraźną wyższością. - Nie wiem, co prawda, jak to jest w morzu, ale w basenie i w rzece nie jest tak bardzo trudno. Ja już dość dawno nauczyłem się pływać. Jak byłem w swojej po- przedniej szkole, to chodziliśmy raz w tygodniu na basen. Tam cała klasa nauczyła się pływać i nawet dziewczyny. - Już ty nam lepiej tego nie mów, bo i tak nikt ci nie uwierzy! - powiedział zupełnie rozzłoszczony Krzysiek. - Może sam umiesz trochę pływać, kto cię tam wie, ale żeby dziewczyny umiały, to już prze- chodzi ludzkie pojęcie, jak mówi Ryba. - Ojej, chłopaki!-nie wytrzymałem i zmieniłem temat. - Ciekawe, czy Ryba potrafi pływać? Prze- cież ryba, to jest ryba, no nie? - Już się lepiej nie mądrzyj - powiedział Krzy- siek - i tak mnie dzisiaj dostatecznie już zdenerwo- wałeś. Jakbym był tobą, to już miałbym wysypkę. Zresztą Ryba na pewno nie potrafi pływać. Sama nie umie i innym nie daje, widziałeś przecież w ubiegłym roku! I tak sobie rozmawialiśmy w tym autokarze. Krótko gadaliśmy, bo zaraz przyjechaliśmy na miej- sce. Akurat robił się wieczór. W tej szkole mieliśmy spać w normalnych klasach. Nawet fajnie, bo wszy- 63 scy, całą grupą, byliśmy razem. I Wojtek też miał spać z nami. Ja, Krzysiek, Piotrek i Sławek zajęliśmy łóżka obok siebie. Jeszcze i Adaś koło nas się urządził ze swoim spaniem. Nie mieliśmy czasu na rozglądanie się, bo jak już mówiłem zrobił się wieczór i trzeba było się śpieszyć z rozpakowywa- niem. Jeszcze kolacja nas czekała i mycie. Jak to wszystko załatwiliśmy, to zrobiła się pra- wie noc i bez gadania wszyscy położyliśmy się do łóżek. Ja jednak, pod starym pretekstem wyjścia do ubikacji, zabrałem się do pisania. Najpierw wysze- dłem na korytarz. Poszedłem do końca i tam zoba- czyłem małą wnękę. Stał w niej stolik niewielki i dwa krzesła. Pomyślałem sobie, że tu będzie o wiele wygodniej niż w ubikacji. Kochana Mamo! Już przyjechaliśmy nad morze. Podróż była przy- jemna i mieliśmy dużo przygód. I taka jedna pani z Maciusiem z nami jechała. Ta pani wcale nie była do Ciebie, Mamo, podobna, chociaż Maciuś nazy- wał ją mamą. Krzysiek to nawet powiedział, że to jest wychowawczyni Maciusia. Ten Krzysiek nie ma pojęcia, co gada, ale nie można mieć do niego pretensji, bo on jest przecież z Domu Dziecka i nig- dy z żadną matką nie miał do czynienia. Ja też bym nic nie wiedział, gdyby nie Ty, Mamo. Bardzo dobrze, że Ciebie mam. Zaraz całkiem inaczej się żyje w tym Domu Dziecka. Przedtem też żyło mi się nie najgorzej, ale jakoś tak codziennie, czyli tak samo. Ja nie umiem tego wytłumaczyć, ale to były 64 dni wszystkie do siebie podobne. Teraz, gdy mam to lusterko od Ciebie, to zaraz przyjemniej sobie żyję. Nawet nie wiedziałem, że tyle wspaniałych przygód można mieć przez takie lusterko. Miałem już w życiu kilka lusterek, ale żadne &ęich nie było takie cudowne. A to od samego początku było inne. Ja wiedziałem, że ono jest inne, bo je przecież od Ciebie, Mamo, dostałem. Szkoda, że nie możemy się zobaczyć jeszcze raz. To znaczy szkoda, że nie możemy zobaczyć się bardzo szybko, bo przecież kiedyś się zobaczymy i Ty, Mamo, mnie stąd zabierzesz. Mnie tu jest dobrze, ale od naszego spotkania wolałbym być z Tobą, Mamo. Nawet nie dziwię się Adasiowi (Adaś, to jest ten Nowy, o którym Ci już kiedyś pisałem), nawet się jemu nie dziwię, że nieraz płacze i tęskni za swoją mamą. Ja wiem, co to znaczy. Ale chłopaki nie wiedzą i się z niego śmieją. Jest mi tu dobrze i jak wrócę z tych kolonii, to się będę uczył najlepiej. Już kończę, bo muszę iść spać. Wszyscy już chyba zasnęli, a ja powiedziałem, że idę do ubikacji. Dobranoc, Mamo. Alek. - Co ty tu robisz? - spytał Wojtek, gdy podnio- słem głowę znad zeszytu. Musiał już stać nade mną od dłuższej chwili, bo spytał od razu, jak tylko skończyłem. - Miałeś iść do ubikacji przecież... - A bo ja... - nie wiedziałem, co mam powie- dzieć-ja piszę list... - Widzę, że piszesz - powiedział Wojtek - ale 5 - Do zobaczenia mamo 65 powiedziałeś, że wychodzisz w innym celu. - Boja chciałem... Boja byłem i teraz...-zaczą- łem kręcić i od razu poczułem, że dostaję wysypki. - Ja bym wolał, żeby nikt nie wiedział i żebyś nikomu nie mówił. Bo to jest list. Ja pisałem list... - No dobrze, nawet rozumiem twoją potrzebę spokoju i jakiejś tajemnicy przy pisaniu - powie- dział Wojtek - ale dziwi mnie, że nie powiedziałeś mi o tym. Ja bym ci przecież pozwolił ten list napisać i nikomu bym nie powiedział. - No to nie mów nikomu - poprosiłem. - Ja już ci zawszę powiem, ale nie mów. Nawet jakby ciebie pytali,toniemów. Nawet samemu Bulwie, dobrze? - Co ty tak się obawiasz? - zdziwił się. - Jak ci obiecałem, to dotrzymam. A w ogóle, to ty ten list pisałeś dość idiotycznie. Nie wiem, co pisałeś, bo nie podglądam cudzego pisania, ale zauważyłem, jak pisałeś. Gdy się pisze list w zeszycie, to trzeba pisać na środkowej rozkładanej kartce. Wtedy ła- two jest ją wyrwać i wsadzić list do koperty. A ty piszesz po kolei. W ten sposób rozleci się cały zeszyt i sam list nie będzie się trzymał kupy. A mo- żesz mi powiedzieć, do kogo pisałeś ten list? - zapytał, gdy już szliśmy w stronę sypialni. - Wolałbym ci nie mówić-powiedziałem i zaraz przypomniałem sobie, że dopiero co go próbowa- łem okłamać - ale chyba mogę ci powiedzieć, tylko nie powtarzaj nikomu. Ja pisałem do swojej mamy. O podróży pisałem. - Nie wiem, dlaczego robisz z tego tajemnicę - Wojtek wzruszył ramionami. - To jest zupełnie 66 w porządku takie pisanie do własnej matki. Ale jak ci zależy, to oczywiście nie będę cię o nic wypyty- wał, bo każdy ma prawo do swoich tajemnic. Takie małe chłopaki, jak ty, to chyba mają jeszcze większe prawo do tajemnic, niż dorośli ludzie - zakończył uroczyście i niezupełnie zrozumiale. Zaraz po wejściu do sypialni położyłem się. Woj- tek też się położył i zgasił światło. Poczekałem chwilę i sięgnąłem do szafki, w której był chlebak. W chlebaku miałem przecież schowane to lusterko. Wyjąłem je ostrożnie i przycisnąłem do policzka. Jeszcze nic tak przyjemnie gładkiego i chłodnego nie miałem w życiu. Nagle, gdy tak leżałem i dotykałem tego lusterka, w sypialni zajaśniało światło. Wszyscy od razu usiedli na łóżkach. W drzwiach sypialni stał Bulwa. Ubrany był w ogromną, pasiastą piżamę, która przypominała takie ubranie, w jakim chodzą prze- stępcy w więzieniach. Od jego łysej głowy odbijało się światło żarówki. Widocznie posmarował sobie czymś tę głowę na noc, bo jaśniała mu jak księżyc. Za nim stała Ryba w szlafroku. - Co tu się dzieje? - spytał Wojtek, który już zdążył się położyć. Teraz siedział na łóżku i bał się wyleźć spod koca, bo miał na sobie tylko slipki. - Kontrola czystości nóg! - powiedział Bulwa uroczyście. - Postanowiliśmy od pierwszego dnia wprowadzić ścisłą kontrolę czystości, żeby nie wra- cać potem z przykrymi nawykami! - zakończył i odsłonił koc na nogach pierwszego delikwenta. - No no - powiedział - zupełnie czyste, niech pani 67 koleżanka zobaczy! - zwrócił się do Ryby. Ryba zajrzała pod ten koc i z uznaniem pokiwała głową. - Przecież - powiedział Wojtek prawie zbunto- wanym tonem - oni są teraz pod moją opieką! Ja dopilnowałem, żeby umyli się przed snem! Nie rozumiem, po co robić takie naloty w środku nocy. - Bardzo ładnie - skwitował to wystąpienie Bul- wa i zajrzał pod następny koc. - Sprawdzanie czystości nóg to są tradycje kolonijne, które trzeba kultywować. Właściwie to sprawdzanie powinniś- my zacząć od pana, prawda, pani koleżanko, he he? - Och, panie dyrektorze - zaszczebiotała Ryba - pan ma znakomite poczucie humoru! Ale pan Woj- tek zapewne przykładem świeci należytym, bo chłopcy wszyscy mają nóżki aż błyszczące! Tak sobie dowcipkowali, aż w końcu podeszli do mnie. Nie potrzebowałem wstydzić się swoich ide- alnie czystych nóg i wywaliłem je na oparcie łóżka. Bulwie jednak nie przeszkadzało to pochylić się nad moimi bielutkimi stopami tak nisko, że przeraziłem się, iż stuknie nosem w któryś z moich wielkich palców. Jego łysa głowa zajaśniała nad moim łóżkiem jak zachodzące słońce. Pomyślałem głu- pio, że on tą swoją głową oświetlał dodatkowo sprawdzane nogi. Ale gdy to słońce zaczęło wschodzić, czyli gdy zadowolony z czystości1 moich nóg Bulwa zaczął unosić głowę, zmartwiałem z przerażenia. Przerazi- ło mnie coś niepojętego, coś, co mnie zamurowało, zafascynowało i poraziło paraliżem. Nie mogłem 68 i «^ się ruszyć i nawet chyba nie mogłem oddychać. Zapewne także stanęło mi na chwilę serce. Zawsze tak jest, gdy człowiekowi przydarzy się coś, czego nigdy, w największych nawet fantazjach, w szalo- nych pomysłach, w idiotycznych rojeniach nie umiałby sobie wyobrazić. To jest wtedy, gdy przy- darzy się człowiekowi coś, czego nie może być, co nie ma prawa istnieć, co jest wbrew porządkowi natury. I właśnie mnie się coś takiego przydarzyło. Zobaczyłem mianowicie, że Bulwa ma w kieszonce od górnej części piżamy, że ma w tej kieszonce, że mu z niej wystaje do połowy grzebień. Tak. Praw- dziwy, z ciemnego tworzywa, solidny i wydawało się zupełnie normalny grzebień. Leżałem sparaliżowany i nawet nie zauważyłem, kiedy oni wyszli nareszcie i zgasili światło. Te moje najczystsze nogi spoczywały sobie dalej na oparciu i nawet zaczęły trochę marznąć, bo nad morzem jest zawsze trochę chłodno. Wsadziłem je pod koc, kiedy nareszcie odzyskałem władzę w członkach. Dalej nie mogłem wyjść z podziwu i pewnie prze- dziwiłbym się całą resztę nocy, ale przypomniałem sobie o lusterku i wyciągnąłem je spod poduszki, pod którą schowałem je, gdy do sali weszła ta kontrola. Na morzu były łagodne fale. Nasz żaglowiec płynął sobie spokojnie i każdy z marynarzy zajmo- wał się swoją pracą. Ja stałem przy sterze, bo 70 przecież byłem sternikiem i musiałem wykonywa swoje obowiązki. Na mostku kapitańskim stał Pic trek i oglądał sobie morze przez lunetę. Krzysiel czyli pierwszy oficer, chodził po pokładzie i spraw dzał, czy wszystko jest w porządku. Nasz statek był właściwie okrętem, bo mieliśrri uzbrojenie. Ale ten rejs był pokojowy raczej. Wie; liśmy cenny ładunek do macierzystego portu. N< wet nie wiedzieliśmy, co to jest za ładunek. W je< nym z zamorskich krajów załadowano to wszystk w ogromnej tajemnicy, opakowane w szczelni zabite skrzynie. Nawet sam kapitan nie miał poj< cia, co wieziemy. Widocznie jednak było to cc niezmiernie drogocennego, skoro wysłano po t nasz wojenny okręt. Wszyscy, cała załoga, byli przejęci naszą misji Na pokładzie panowała wzorowa dyscyplina i ka; da wachta miała obowiązek zachować jak najdal< idącą czujność. Ale, jak do tej pory, nic oryginalna go nam się nie przydarzyło i żeglowaliśmy sobi spokojnie. - Nudno trochę - powiedział zwracając się d mnie kapitan. - Nic ciekawego się nie dzieje. A tyl opowiada się o morskich przygodach! - Lepiej, żebyś nie wypowiedział tego w zł godzinę - przestrzegłem go. - Przecież wiesz, jaki kapitan, że na morzu nie wolno diabła wywoływać bo natychmiast się pojawi. Jemu też tu nudm zapewne. Najlepiej odpukaj to w niemalowan drzewo! - Wy, sternicy, zawsze byliście przesądni! -po wiedział kapitan i odwrócił się ode mnie z pogardą. - Ahoj! - dobiegło nas w tej samej chwili z bo- cianiego gniazda. - Statek z lewej burty! - Jak daleko?! - zawołał kapitan przez tubę. - Czy możesz rozpoznać banderę?! Jaki to statek?! - Jakieś trzy mile od nas! - odpowiedział Adaś, który miał właśnie służbę na bocianim gnieździe. - Bandery jeszcze nie widzę, ale jest to trójmaszto- wieci chyba uzbrojony! Wydaje mi się także, że jest większy od naszego! - A widzisz! - nie mogłem wytrzymać. - Już ci nie będzie nudno! Nie wiadomo, co to za pacany śpieszą się z nami na randkę! - Jeszcze nie wiadomo, co to za statek - pocie- szał się Piotrek. - Może on wcale nie płynie w na- szym kierunku... Ahoj! -zawołał przez tubę.-Tam na bocianim gnieździe! Czy statek płynie w naszym kierunku?! - Tak jest! - odparł Adaś. - Wyraźnie zbliża się do nas! Już widzę banderę, ale nie mogę jej rozpo- znać! Mnóstwo ludzi jest na pokładzie! - Lepiej się przygotować na najgorsze - powie- dział kapitan. - Przecież wieziemy bardzo cenny ładunek... Hej tam! - zawołał. - Pierwszy i drugi oficer do mnie! Zaraz obaj pojawili się na mostku, bo, jak już powiedziałem, na okręcie utrzymywana była wzo- rowa dyscyplina. Pierwszym był Krzysiek, a drugim Sławek. Od razu zasalutowali i stanęli na baczność. - Spocznij! - zakomenderował kapitan. - Słu- chajcie panowie, jakiś statek zbliża się do nas. Jest 72 uzbrojony, ale jeszcze nie rozpoznawalny. Proszę natychmiast przygotować się do ewentualnej obrony! Odmaszerować! - Tak jest! Odmaszerować! - powiedzieli obaj naraz i odmaszerowali. Na pokładzie zapanował wielki ruch. Wszyscy biegali w różnych kierunkach i postronnemu obser- watorowi mogłoby się wydawać, że ta bieganina nie ma sensu i wygląda jak bezładne poruszanie się przestraszonych mrówek. Ale tak nie było. Każdy marynarz, od bosmana poczynając a na kucharzu kończąc, wiedział gdzie i po co biegnie, bo każdy na taką okazję miał określone zadanie. W jednej chwili otwarto klapy na lewej burcie i ogromne działa wysunęły na zewnątrz swoje paszcze. Przy każdym z tych dział stanęło po dwóch kanonierów. Jeden z nich trzymał w garści płonący lont. Inni marynarze uzbrojeni w ciężkie muszkiety przyklęknęli, chowając się za burtę. Na masztach podniesiono wszystkie żagle i okręt zwiększył szyb- kość. - Ahoj! - rozległo się naraz z bocianiego gniaz- da. - Oni też podnieśli resztę żagli i cały czas zbliżają się! Teraz widzę już banderę! To są piraci...! To czarna bandera! - No właśnie! — powiedziałem nie bez zgryźli- wości.-Komuś tu przed chwilą nudziło się bardzo! Teraz natomiast niektórym może być nawet za wesoło! - Obronimy się - powiedział pewnym siebie tonem kapitan.-Mamy znakomitych ludzi i jeszcze 73 lii lepsze uzbrojenie. Jest tylko jeden pirat na tych morzach, który mógłby się z nami równać.. - Kto to taki? - nie mogłem powstrzymać cieka- wości. - Łysy! - odpowiedział krótko kapitan. - Ojej! - zawołałem przerażonym głosem. - Zupełnie o nim zapomniałem! No, jak to jest on, to marne nasze widoki! On takich łysielców ma tam całe stado. A jego bandera zamiast trupiej czaszki ma wymalowaną łysą głowę. Jak pływałem na handlowcach, to raz go spotkaliśmy. Ledwieśmy mu umknęli! Całe moje szczęście, że konwojował nas wtedy okręt wojenny i ten okręt wdał się z Łysym w walkę. My skorzystaliśmy z okazji i od- płynęliśmy na pełnych żaglach. A o tamtym okręcie już nigdy nikt niczego się nie dowiedział. W każdym razie miałem wtedy okazję przyjrzeć się tym ban- dziorom z bliska. - Tak - powiedział kapitan patrząc przez lunetę. -To właśnie on. Uwaga! -zawołał w stronę pokła- du. - Dobrze celować! Trzeba mu zdruzgotać masz- ty i reje! To jest nasze jedyne wyjście - powiedział do mnie. - Jak uda się nam zmniejszyć mu ożaglo- wanie, to na pewno uciekniemy. Tylko musimy uważać, żeby on nam pierwszy nie zrobił tego samego. Obydwa okręty znalazły się już niedaleko siebie. Kanonierzy ustawiali precyzyjnie działa. W pewnej chwili stojący na dziobie pierwszy oficer dał znak do otwarcia ognia. Wszystkie działa jednocześnie wystrzeliły. 75 Zauważyłem, że nieomal w tym samym momen- cie, ale jednak kilka sekund po nas zadymiły działa nieprzyjaciela. Spodziewałem się tego, toteż w chwili naszego wystrzału zakręciłem kołem ste- rowym tak, że stanęliśmy dziobem do przeciwnika. Podczas tego manewru oni właśnie dali ognia. Mogę śmiało powiedzieć, że to ja uratowałem wszystkich. Przez mój manewr ich pociski ominęły właściwie nasz okręt i tylko ze dwa przedziurawiły nieszkodliwie żagle. Nasz okręt obracał się cały czas, bo manewr trwał. Nie mieliśmy czasu oglądać skutków naszej kanonady, bo trzeba było przygoto- wać uzbrojenie prawej burty. To też był mój po- mysł. Zresztą dym nam wszystko prawie dokładnie zasłaniał. Tamci chyba jednak dostali, bo słyszeliś- my jakieś przeraźliwe wrzaski. Okręt obrócił się wreszcie prawą burtą do nie- przyjaciela. Działa stały już wysunięte. Kanonierzy trzymali zapalone lonty i czekali tylko na komendę pierwszego oficera. Teraz wiatr trochę polepszył widoczność. - Hurrraaaa!!! - wrzasnęli wszyscy marynarze, bo zobaczyli nareszcie skutki naszego ataku. Naprawdę było na co patrzeć. Jeden maszt Łyse- go zniknął zupełnie, drugi sterczał prawie bez rej i żagli, a na trzecim było wprawdzie płótno, lecz majtało się, jak suszone na wietrze prześcieradła. Zaraz odpaliły działa prawej burty. Znowu przesta- liśmy widzieć cokolwiek. Tak zachwyciłem się skutkami naszego strzela- nia, że zapomniałem o swoich obowiązkach. I to 76 0 mało nas nie zgubiło. Co prawda zniszczyliśmy im ożaglowanie, ale nie potrafiliśmy przecież za- trzymać rozpędzonego okrętu. Więc podczas tego wszystkiego oni powoli, ale ciągle zbliżali się do nas. I jak tylko dym rozwiał się dostatecznie, zoba- czyłem to postrzelane pudło o kilka metrów od naszej prawej burty. Łysielcy stali na pokładzie 1 wymachiwali zawzięcie bosakami. Usiłowali zaha- czyć nimi o naszą burtę i brać nas abordażem. Wyglądali dość pociesznie i pomimo grozy całej sytuacji nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Bo chyba każdy by się uśmiał, jakby zobaczył nagle tak wielką ilośćzupełniełysych facetów. Jeszcze do tego wszystkiego byli umorusani na czarno od stóp do głów. W podartych ubraniach, na tym kopcą- cym pudle wyglądali naprawdę pociesznie. Ale ich zamiary nie były wesołe. Złapali naszą burtę tymi bosakami i nic nie pomogło strzelanie z muszkietów. Już włazili na nasz pokład. A było ich dość dużo. Marynarze odrzucili muszkiety i po- chwycili rapiery. Walka wręcz rozgorzała na całej długości burty. Łysych było na pewno więcej niż nas. I walczyć potrafili też nie gorzej. W okolicy rufy kilkunastu z nich udało się przedrzeć na nasz pokład. Nie mogliśmy opuszczać stanowisk i ci przy rufie mu- sieli jakoś sami sobie radzić. Ale nie bardzo mogli, bo łysi jak tylko zobaczyli to słabe miejsce, to zaraz ruszyli tam w zwiększonej ilości. Już niektórzy byli w środku pokładu i otwierali luki ładowni. Od razu wiedziałem, że zależy im na naszym ładunku. 77 Ale ta pazerność zgubiła ich w końcu. Prawie wszyscy poleźli w tamto słabe miejsce i nie było komu pilnować bosaków. Nasi marynarze bardzo szybko zorientowali się w sytuacji i odrąbali drzewca. W tej samej chwili wiatr dmuchnął z wielką siłą i zanim piraci się zorientowali, byliśmy już dobre kilkanaście metrów od ich bezużytecznego, pozba- wionego całego omasztowania pudła. Mieliśmy wprawdzie kilkunastu łysych na pokładzie w okoli- cach ładowni, ale ci, gdysięzorientowali,to prawie wszyscy powskakiwali do morza i popłynęli w stro- nę oddalającego się coraz bardziej, pokiereszowa- nego okrętu. Kilku bojących się widocznie wody marynarze sami wyrzucili za burtę. Byliśmy zwy- cięzcami. - Och! - zawołałem do stojącego cały czas nie- ruchomo kapitana. - Teraz powinniśmy postrzelać jeszcze do nich trochę i zatopić całkiem tę łajbę, a tych drani połapać i na rejach powiesić! - Nikogo nie będziemy łapać - powiedział spo- kojnie kapitan. - Mamy jasne instrukcje, które mó- wią, żeby nie wdawać się w żadne utarczki i możli- wie najszybciej dobić do macierzystego portu. Płyńmy więc! Gdy już byliśmy daleko, kapitan kazał postawić przy sterze zwykłego majtka i zawołał do siebie oficerów. Powiedział, że musimy sprawdzić straty. Poszliśmy więc w stronę rufy, bo tam było przecież największe zamieszanie. Pierwszy nad wyrwanym lukiem stanął Krzysiek, czyli pierwszy oficer. 78 W,'% i*a 4 i li w«\y ?5r ~^ "r>^V-Ą^ ? ' -V**^'* - To nieprawdopodobne! - zawołał i tylko tyle umiał z siebie wydobyć. Bo go całkiem zamurowa- ło. My, gdy podeszliśmy do tej rozbitej ładowni, to nawet na tyle nie potrafiliśmy się wysilić. Staliśmy z rozdziawionymi paszczami i patrzyliśmy w rozwa- lony luk. Skrzynie były porozbijane. Widocznie dranie wrzucili tam coś wybuchowego. A pośród tego całego rumowiska poniewierały się setki tysięcy różnej maści... grzebieni! Po bardzo długiej chwili pierwszy poruszył się kapitan. Odwrócił się od rozbitego luku i poszedł w stronę swojej kajuty. Udaliśmy się za nim. W ka- jucie kapitan wyciągnął dziennik okrętowy. Otwo- rzył go na odpowiedniej stronie i napisał: „Dnia tego a tego, szerokość i długość geograficzna taka a taka, godzina ta i ta - NAPAD ŁYSYCH NA TRANSPORT GRZEBIENI" Zamknął dziennik i po- patrzył na nas. - Zaraz będzie gimnastyka - powiedział zupeł- nie od rzeczy. - Słyszysz?! - wołał Krzysiek. - Na gimnastykę biegniemy! Wojtek już poleciał ze wszystkimi pra- wie chłppakami! Tylko was kilku śpiochów wszyst- ko opóźnia! Wstawaj! - Co ty taki służbista jesteś? - powiedziałem jeszcze na wpół śpiący. - Zachowujesz się, jakbyś był kapitanem, a przecież jesteś tylko pierwszym oficerem... 80 Krzysiek nawet nie chciał słuchać tego mojego gadania, już się przyzwyczaił chyba, że ja nieraz mówię od rzeczy. Wybiegł z sypialni wielce z cze- goś zadowolony. To i ja się wygrzebałem z tych betów. Tak chyba ze czterech nas maruderów wy- szło na szkolny dziedziniec. Na tym dziedzińcu już nie było widać naszych chłopaków. Ale szczeniaki z młodszej grupy powiedziały nam, którędy oni pobiegli. No to polecieliśmy za nimi. Dopiero na plaży dogoniliśmy naszą grupę. Stali sobie w dłu- gim szeregu i wymachiwali rękami tak, jak im pokazywał Wojtek. Dołączyliśmy. Długo to machanie trwało. W Domu Dziecka też się gimnastykowaliśmy, ale nie tak zawzięcie, zwy- czajnie, na korytarzu albo nawet wcale. A tu trzeba było wyczyniać przeróżne wygibasy. Wcale mi się to nie podobało. Bo czy nie lepiej byłoby od razu wleźć do morza i pochlapać się trochę? Na pewno tak byłoby lepiej. Aten Wojtek to bardzo śmiesznie wyglądał. Taki był chudy, że jak wykręcał się na wszystkie strony, to nie można się było oprzeć wrażeniu, że zaraz zapłacze się we własne ręce i nogi. - Już mam tego dosyć! - powiedziałem do gim- nastykującego się w pobliżu Krzyśka. - Jak głupi jakiś leciałeś na tę gimnastykę! Nawet na mnie nie poczekałeś! To teraz masz, pacanie! - To jest dla zdrowia - wystękał Krzysiek w od- powiedzi. - Garba nie dostaniesz, jak się będziesz gimnastykował. Ryba tak mówiła. - Nie „garba", tylko „garbu"! - sprostowałem. 6 -Do zobaczenia mamo 81 - A Ryba, jak jest taka mądra, to dlaczego sama się nie gimnastykuje? Ja ci mówię, że oni wymyślili te łamańce po to, żebyśmy nie mieli siły cały dzień na rozrabianie! I na pływanie też! - dodałem. - To ja przestaję się gimnastykować! -zdecydo- wał Krzysiek. - Ty chyba masz rację. Jak wejdziemy do morza, to całkiem opadniemy z sił i się poto- pimy! - No co, chłopaki?! - zawołał do nas Wojtek, gdy zobaczył, że przestaliśmy ćwiczyć. - Gdzie te wasze skręty tułowia?! - Już nas całkiem poskręcało! - zawołałem w odpowiedzi. - Już jesteśmy tak poskręcani, jak ręczniki przy wyżymaniu! My wolelibyśmy nauczyć się pływać! - No to skończymy tę gimnastykę na razie - powiedział Wojtek i przestał skręcać sobie tułów. - Teraz biegiem do budynku i robimy mycie! - A nie lepiej byłoby się umyć w tym morzu? - zapytał zupełnie niegłupio Piotrek. - Niestety-zasmuciłsięWojtek.-MorzeBałtyc- kie jest tak zanieczyszczone, że z dwóch co najmniej powodów nie można się w nim myć. - Dlaczego z dwóch, a nie z jednego? - spytał Sławek. - Przecież wiadomo, że moglibyśmy się pobrudzić! Zapaskudzić doszczętnie, utytłać, uświ- nić nawet! I to są te wszystkie powody, ale właści- wie jest to tylko jeden powód. Drugiego wcale nie widać. - Drugi jest odwrotny w jakiś sposób - wyjaśnił prawie Wojtek. -Wasze mycie zapaskudziłoby jesz- 82 cze trochę to morze. Niewiele, co prawda, ale temu morzu wiele już nie potrzeba. - A jak się będziemy kąpać? - powiedział Adaś. - No, przecież chyba będziemy się kąpać, nie? Wszy- scy się kąpią, to i my możemy! - Co innego kąpiel, a co innego mycie brudnego cielska! - powiedział ponuro Krzysiek. - Jak takie morze się zamydli, to ryby będą bańki puszczały nosami! - A wcale morze się nie zamydli! - zaprotesto- wałem. - Ja wiem, że się nie zamydli! Przeczytałem gdzieś, ale nie wiem gdzie. Mydło w każdym razie nie działa w morzu! Tylko jest byle jakie i nie daje piany. I nic nie daje. Takie mycie w morzu, to jest tylko wygłupianie się i mydlenie Rybie oczu. - On ma rację-poparł mnie Wojtek. -W morzu dosyć trudno jest się myć. Rozmawialiśmy sobie po drodze o takich nieważ- nych sprawach. Ten dzień zaczął się zupełnie nie- źle. A zapowiadał się jeszcze lepiej. Słońce świeciło od samego rana. Więc po śniadaniu mogliśmy od . razu iść na plażę. Pełno tam było porozbieranych ludzi. Leżeli prze- ważnie w takich dołkach wygrzebanych w piasku i opalali się. Panie miały na nosach jakieś przed- mioty trudne do zidentyfikowania. Kawałki gazet miały, liście, pokrywki od kremów, a jedna to nawet położyła sobie na nosie łyżeczkę. Wojtek powie- dział, że to po to, aby się nos nie opalił. Dziwne mi się to wydało trochę. Bo dlaczego akurat nos? Nie wiadomo. W tych dołkach przeważnie kobiety leża- 83 ły. Takie starsze, jak nasza Ryba. Mężczyźni łazili w morzu, przy samym brzegu. Mieli wodę po kolana. I dziko klęli, kiedy jakiś dzieciak wskoczył do wody i parę kropel upadło takiemu brodzącemu panu na brzuszek. - Słuchajcie, chłopaki! - powiedział Wojtek, jak tylko przyszliśmy na plażę. - Żadnego pływania dzisiaj nie będzie. W tym ścisku, w tych warunkach możecie jedynie się potopić. Któregoś dnia poszu- kamy sobie luźniejszej okolicy i tam zaczniemy naukę. Ja muszę widzieć was wszystkich. Dzisiaj możecie się pochlapać przy brzegu. Ja stanę w wo- dzie i tylko do tego miejsca wolno wam będzie włazić do morza. Jak któryś wejdzie dalej, to już dziś i jutro nie wejdzie wcale. Nie mam ochoty was terroryzować, ale jeszcze bardziej nie mam ochoty, żeby któryś się utopił. Czegoś takiego nie umiał- bym sobie wybaczyć do końca życia. Chyba nie życzycie mi, abym resztę życia spędził w męczar- niach, co? - No dobrze! - powiedział Piotrek, który już pewnie zaczął się obawiać, czy Wojtek w ogóle pozwoli nam wleźć do tego morza. - Ale nie wchodź tylko po kolana! - zastrzegł. I chlapaliśmy się w tej wodzie. Jak tylko weszliś- my do morza, to zaraz spróbowałem tej wody. Wcale nie była taka słona. Trochę mnie to rozczaro- wało. Nie miałem czasu na zmartwienie, bo przy- czepił się do mnie Sławek. - Słyszałeś, co mówił rano Wojtek? - spytał zaczepnie. 84 - Słyszałem - powiedziałem dość ugodowo. - Mówił bardzo wiele, nawet dziwię się, dlaczego on jest taki gadatliwy. Zupełnie jak ty. - Ty się nie wykręcaj! - osadził mnie Sławek. - Ty tylko kręcić potrafisz! Znany jesteś z wykrętów i wszystkim kręcisz w głowach! - Ja nie wiem, o czym ty mówisz, chłopcze - powiedziałem. - Jak do tej pory, to z wykrętów, czy też skrętów znany był właśnie Wojtek. I ty też chętnie robiłeś te skręty tułowia, czy jak im tam. A teraz mnie to wszystko zarzucasz. To jest właśnie okręcanie, czy też odwracanie kota ogonem! - Dobrze, dobrze! - przerwał mi Sławek.-Ja już wolę ciebie nie słuchać, bo zaraz zapomnę od tego twojego gadania, co chciałem powiedzieć. - A nie zapomniałeś jeszcze? - zdziwiłem się. - Może ty nic nie chciałeś powiedzieć? Może tylko tak sobie chciałeś pogadać, co? - A właśnie że nie! - zdenerwował się. - Ja ci chciałem powiedzieć, że Wojtek powiedział rano, że ta woda jest brudna i trująca, o! A ty ją pijesz! Widziałem, jak piłeś tę wodę i na pewno jesteś już całkiem otruty! Bo nad tym morzem nie ma ochro- ny środowiska, tylko jest zanieczyszczenie wód Bałtyku! W telewizji tak mówili właśnie! - Ojej - zaśmiałem się - przecież ja tylko próbo- wałem, czy ta woda jest słona i zaraz ją wyplułem! Jeszcze by tego brakowało, abym pił takie paskudz- two! Jak chcesz, to możesz wszystkim rozgadać! I jeszcze mogę ci powiedzieć, że widziałem, jak wszyscy prawie spróbowali po kryjomu tej wody. 85 I ty powinieneś to zrobić! Wtedy przekonałbyś się, że wcale nie jest taka słona, jak o niej mówią i piszą! Jest nijaka. Sławek spróbował i pokłóciliśmy się trochę o to, jaka ta woda naprawdę jest. Trochę też pograliśmy w piłkę, którą przynieśliśmy ze sobą. Nawet nie obejrzeliśmy się, gdy już trzeba było wracać na obiad. Po obiedzie mieliśmy iść na krótką wycieczkę poza tę miejscowość. Ale dopiero po leżeniu. Taki dziwny obyczaj był na tych koloniach: trzeba było leżeć przez dwie godziny po obiedzie. Ale nie mu- siało się spać. Można było mówić. - Wiecie - powiedział Adaś i przewrócił się na bok tak, że był zwrócony do nas twarzą-widziałem na plaży tego Maciusia, który jechał z nami w prze- dziale. I jego mamę też widziałem. Miała na głowie ogromny kapelusz słomkowy. Chyba kupiła go już tutaj, bo w tym tobołku to by się jej całkiem połamał. - Co mnie on obchodzi! - powiedział Krzysiek i odwrócił się tyłem do Adasia. - Zupełnie nie interesują mnie takie nienormalne szczeniaki! - Mnie też nie interesują -zsolidaryzowałem się z Krzyśkiem. - I przypuszczam, że nikogo tu nie interesują takie płaksy-beksy załzawione i trzyma- jące się kiecki różnych tłustych kobiet! - Alek ma rację!-przyłączyłsię do nas Piotrek. - Nie obchodzą nas takie rozwydrzone pętaki! - A czereśnie to żarliście!-wrzasnął poirytowa- ny Adaś i aż usiadł na łóżku. - Co wy od niego 86 chcecie? To jest dobry chłopak i wy wiecie o tym, tylko nie chcecie się przyznać! On się zupełnie normalnie zachowuje! Jak byście byli w jego sytua- cji, to też byście się tak zachowywali. Wy wiecie 0 tym, ale wy mu zazdrościcie, że on ma mamę! 1 dlatego tak paskudnie o tym gadacie, bo wy nie macie nikogo oprócz Ryby i Bulwy! Ja wiem o tym, bo wy i mnie zazdrościcie! - Jeszcze czego! - zawołał Krzysiek. - Też! Po- trzebujemy komuś zazdrościć takiej tłustej i krzykli- wej baby! Albo jeszcze komuś innemu jekiejś za- granicznej idiotki, która podrzuciła dziecko obcym ludziom! - Jak śmiesz! - wrzasnął Adaś i rzucił się na Krzyśka z pięściami. - Ja cię chyba zabiję, ty cha- mie^Ty chuliganie,ty bydlaku! -wrzeszczał, płakał i okładał przestraszonego Krzyśka. Tu już musiał włączyć się Wojtek. Do tej pory leżał i tylko słuchał tego gadania. A te raz wyskoczył z betów i od razu przerzucił Adasia na jego własne łóżko. Ale Adaś wcale się nie uspokoił. - To są bydlaki! - wołał i płakał jednocześnie. - Ja już nie mogę z nimi wytrzymać! Jeszcze zoba- czycie, że moja mama po mnie przyjedzie! Zosta- wię was wtedy wszystkich razem znajdów i cha- mów! Zobaczycie! - Uspokój się - powiedział spokojnie Wojtek. - Oni może i chcieli zrobić ci przykrość, ale ty też nie jesteś lepszy. Nie powinieneś tak do nich mówić. Zranili twoje uczucia, prawda, ale ty też ich ranisz. - Bo oni - wrzeszczał dalej Adaś - nic nie wie- 87 dzą! Żaden z nich nie miał nigdy prawdziwej mamy i dlatego sobie pyski wycierają czyjąś mamą! Ja na to tym bydlakom nie pozwolę! I bardzo dobrze - zwrócił się teraz do nas - że nigdy nikogo nie mieliście i nie będziecie mieć! Dobrze wam tak, znajdy jedne! - No, przecież nie wszyscy tu nikogo nie mają - powiedział Wojtek. - Na przykład Alek... - Alek! - zawołał Adaś, a po mnie przeleciały mrówki strachu. - Ten Alek to też jest lepszy gaga- tek! Tylko z tym chuliganem Krzyśkiem trzyma i zadaje się z nim! Oni obaj są tacy sami! Jeszcze podobno w Domu Małego Dziecka byli razem, podrzutki jedne! Nawet chyba tego samego dnia ich znaleźli na śmietniku! Nikt poza tym Adasiem nic już nie mówił. Ja leżałem skamieniały i starałem się nie patrzeć na salę. Ale widziałem, że Wojtek przygląda mi się teraz. Z tym Domem Małego Dziecka to była praw- da. Ryba nam to powiedziała, bo żaden z nas tego domu nie pamiętał przecież. Byliśmy wtedy małe, ledwie co chodzące dopiero szczeniaki. A nawet jeszcze nie umieliśmy chodzić. Ale Ryba wszystko o nas wiedziała. Zamknąłem oczy i udawałem, że staram się zasnąć. Do końca dnia omijałem Wojtka. Na wycieczce starałem się trzymać blisko chłopaków tak, żeby nie znaleźć się z nim sam na sam. I najgorsze było to, że cały czas miałem wysypkę. Wszyscy udawali, że nie pamiętają tej kłótni z leżakowania, bo tak to poobiednie lenistwo się 88 nazywało, i zachowywali się dość wesoło. Ale nikt nie chciał gadać z Adasiem. Samotnie łaził na tej wycieczce i on jeden nie udawał, że wszystko jest w porządku. Ponury był jakiś i chyba co jakiś czas pochlipywał jeszcze. Nawet było mi go trochę żal, bo to niełatwo jest być skłóconym ze wszystkimi, ale nie miałem wiele czasu na martwienie się nim, bo miałem przecież własne zmartwienia. Wycieczka dość spokojnie upłynęła. Nie byta wcale taka ciekawa. Chodziliśmy po tej miejsco- wości i poznawaliśmy ją. Ale niewiele znaleźliśmy do zwiedzania; wszędzie stały takie same domki kempingowe zrobione z jakiejś dykty, wymalowa- ne byle jak i chyba bardzo dawno. Aha, spotkaliśmy jeszcze tego Maciusia. Oczywiście z mamą swoją spacerował i żarł lody. Nawet do nas zamachał, ale matka szarpnęła go wtedy tak, że omal się tymi lodami nie udławił. Nie mam pojęcia, co ta jego matka miała przeciwko nam! Nie dość, że jechała sobie w naszym zarezerwowanym wagonie i nie musiała wisieć na buforach razem z tym swoim mazgajem, to jeszcze miała pretensję, że w ogóle chodzimy po świecie! Taki to zresztą, jak już mówiłem, był i świat... Z dykty i kilku smażalni ryb. Od razu postanowiłem sobie, że żadnej ryby już nigdy w życiu do ust nie wezmę. Bo tu zamiast wczasami śmierdziało w każ- dym miejscu smażonymi rybami. Najlepiej jednak było na plaży. Wieczorem, już po kolacji, też jak mogłem, tak unikałem Wojtka. Od tej hecy poobiedniej nie za- 89 mieniłem z nim ani jednego słowa. Może i byłoby mi się udało położyć spać bez zaczynania tej spra- wy i przez noc on by zapomniał, ale przecież czło- wiek nie wszystkim może rządzić. Musiałem, tym razem naprawdę, iść do ubikacji. Poszedłem więc. Byłem pełen obaw, coś przeczuwałem chyba. Sie- działem więc tam dość długo i zastanawiałem się, jak z tego wszystkiego wybrnąć. Trzeba było grać na zwłokę. Nic innego nie umiałem wymyślić. Wy- szedłem więc i na korytarzu od razu natknąłem się na Wojtka. Trochę to mną wstrząsnęło, ale prze- cież, pomyślałem sobie na pociechę, mógł on wyjść ot, tak sobie, po prostu połazić po korytarzu. Ale nie wyszedł ot, tak sobie. - Słuchaj - powiedział od razu, gdy mnie tylko zobaczył - możemy więcej o tym nie gadać, ale nie chciałbym, żebyś mnie omijał. Zrozum, człowieku, że jeszcze przez miesiąc prawie będziemy razem i ja nie widzę sposobu na przeżycie tego miesiąca bez zamienienia między nami ani jednego słowa! Mo- żemy, jak już powiedziałem, uznać dzisiejszy dzień za niebyły, to pozostawiam tobie do decyzji. I niech wszystko będzie, jeśli tak potrafisz, jak przedtem. A poza tym słyszałem, że ty niekiedy dostajesz wysypki, więc wszystkie straty po twojej stronie. - Tak... - wybąkałem, bo przecież należało coś powiedzieć. - Ja dostaję niekiedy wysypki. Jak to wiesz, to i na pewno wiesz, kiedy ja dostaję wysypki. Muszę ci powiedzieć, że nie tylko od kłamania tej wysypki dostaję, ja jej dostaję zawsze wtedy, gdy się denerwuję. Teraz też dostałem, 90 wszyscy to widzieli w umywalni, ale ja ciebie, Wojtek, nie okłamałem! Mogę ci na wszystko przy- sięgać! - Ja ciebie do niczego nie zmuszam - powie- dział Wojtek tonem bardzo oficjalnym - bo zdaję sobie sprawę z niezręczności twojej sytuacji. Ja tylko chciałem, abyśmy zapomnieli o całej sprawie i spróbowali wrócić do normalnego życia. Ale ty sam teraz brniesz w to wszystko jeszcze bardziej. Niepotrzebnie wysilasz się na dodatkowe kłams- twa. Może nie powinienem ci tego mówić, ale dla całkowitego wyjaśnienia sytuacji i s kończę ni a.two- ich krętactw powiem ci, że wypytałem trochę panią Rybicką o wasze życiorysy. Ja wiem chyba wszyst- ko o tobie. Teraz jeszcze raz proponuję ci, żebyś wrócił do sypialni i zapomniało całej sprawie. Od jutra zaczniemy zupełnie po ludzku rozmawiać ze sobą. - No tak... - powiedziałem i byłem chyba bliski płaczu. - Ty mi nie wierzysz. Rybie to wierzysz! A mnie nie chcesz uwierzyć. Noto ja ci udowodnię! -wrzasnąłem pewnie za głośno i pobiegłem w kie- runku sypialni. - Poczekaj tu na mnie! -zawołałem już od drzwi. W sypialni chwyciłem chlebaki razem z nim wybiegłem z powrotem na korytarz. - Masz! Zobacz! -wyszarpnąłem z chlebaka zeszyt i zaczą- łem wciskać go Wojtkowi.-Tam sobie przeczytasz, do kogo ja to pisałem! I już nie będziesz mnie od kłamców wyzywał więcej, ty niedowierny Toma- szu! - płakałem już chyba i język mi się ze zdener- wowania plątał. 91 - Mówi się „niewierny"! - powiedział Wojtek pewnie odruchowo i dodał: - To nie jest elegancko czytać cudze listy. A w ogóle listy powinny być wysyłane, a ja tu widzę, nie czytając jeszcze, że ich jest tu chyba kilkanaście! Do kogo tyje piszesz? - Przecież ci mówiłem, że do mamy! -warkną- łem, bo jak byłem zły, to nie płakałem, tylko się złościłem. -Już ci mówiłem i nie mam pojęcia, ile razy jeszcze mam ci powtarzać! Zobacz sobie! Ja cię upoważniam! Tam nic takiego nie ma, tam jest sama prawda. Ale nikomu o tym nie mów, nawet Rybie! Już i tak jej pewnie nagadałeś, ty skarżypyto jeden! - Nie musisz na mnie krzyczeć - powiedział spokojnie Wojtek. - Ja nikomu o niczym nie naga- dałem. Obiecałem ci przecież. A panią Rybicką zapytałem tak ogólnie o wszystkich. Oczywiście w nic ją nie wtajemniczałem. Nic nie powiedziałem, bo cq miałem gadać? On stał i przeglądał sobie ten zeszyt. Ja znowu, gdy nic nie było do mówienia, poczułem, że się chyba rozpłaczę. No to zacząłem myśleć o Wojtku jak najgorzej i poczułem, że się złoszczę. - Wiesz, może usiądziemy tam, gdzie ty wczo- raj? - zaproponował, gdy już ten zeszyt dobrze poprzeglądał. - Może byśmy chwilę pomówili, co? - Jak sobie chcesz! - powiedziałem i udałem się do tamtego kąta ze stolikiem i krzesłami. Usiedliś- my naprzeciw siebie. - Słuchaj - zaczął Wojtek - te listy są rzeczywiś- cie do twojej mamy. Ale - jeśli możesz - powiedz 92 mi, dlaczego ich nie wysyłasz? Przecież takie pisa- nie nie ma wielkiego sensu! - Nie mogę ich wysyłać- powiedziałem zgodnie z prawdą - bo nie wiem, gdzie je mam wysyłać! Ja nie wiem, gdzie moja mama mieszka! - No tak... - Wojtek był wyraźnie zakłopotany. - Więc piszesz sobie tak dla przyjemności samego pisania? - Wcale nie - zaprzeczyłem -ja nie lubię pisać. Ryba to nawet ma do mnie o to żal, bo nie zawsze odrabiam lekcje. Ja nie mam żadnej przyjemności z tego pisania. Ja piszę po to, żeby moja mama wiedziała, co robię. Matka powinna wiedzieć, co jej syn robi, no nie? - Na pewno powinna - Wojtkowi trudno to mówienie przychodziło. - Ale skąd ta twoja mama dowie się, co robisz, skoro nie czyta tych listów? - Przeczyta sobie wszystkie od razu!--wyjaśni- łem. - Jak się spotkamy, to sobie przeczyta i będzie wiedziała, co robiłem, prawda? - Słuchaj - Wojtek kręcił głową, jakby mu myśli nie chciały z niej wychodzić porządnie - czy ta twoja mama na pewno jest? Może ty tak sobie pomyślałeś tylko, co? - Och, jaki ty jesteś mało rozgarnięty! -zaśmia- łem się. - Czy ty uważasz, że ludzie biorą się z powietrza? Przecież najpierw są dzieci, no nie? Nawet Ryba nam mówiła o tym. Ona powiedziała, że każde dziecko musi być urodzone przez swoją matkę. Czy mnie teraz rozumiesz? - Aha-Wojtek inteligentnie pokiwał głową.-Ty 93 jesteś całkiem logiczny. Więc uważasz, że ta twoja mama gdzieś jednak musi być, prawda? - No właśnie! -odetchnąłem z ulgą.-Jak Ryba tylko nam to powiedziała, to zaraz zacząłem rozglą- dać się po świecie... - Ale - przerwał mi Wojtek - ty tak w listach piszesz, jakbyś doskonale tę swoją mamę znał. Nawet wynika z tego, żeście się musieli widzieć. - No, bo ja ci jeszcze nie zdążyłem powiedzieć, że widziałem swoją mamę. Bardzo niedługo, może miesiąc po tym jak się dowiedziałem, że ona musi gdzieś być, spotkałem ją. Byliśmy wtedy w parku na wycieczce. Wszyscy latali jak opętani, a ja już miałem tego ganiania dosyć. Nawet się zmęczyłem. Usiadłem więc sobie na ławce z dala od chłopaków i tak myślałem o byle czym. Zamyśliłem się doszczętnie i nawet nie zau- ważyłem, kiedy dosiadła się jakaś pani. Siedziała trochę bokiem i nie widziałem dokładnie jej twarzy. Nie patrzyłem na nią specjalnie długo, tylko tak trochę ze zwykłej ciekawości. I, jak już powiedzia- łem, nie było jej widać twarzy. A potem ona wyjęła z torebki lusterko i popatrzyła w nie. Wtedy zobaczyłem jej twarz w tym lusterku. Ta pani płakała. Ale była bardzo ładna. Wyciągnęła jeszcze puderniczkę i zaczęła trochę to swoje płaka- nie zamalowywać. Zrobiło mi się jej strasznie żal. Nie mogłem oczu od niej oderwać. Taka była pięk- na, że nie masz nawet pojęcia! Sam musiałem prawie się rozpłakać, bo ta pani zauważyła mnie w lusterku. Odwróciła się więc i pocałowała 94 mnie, rozumiesz? I zaraz znowu zaczęła płakać. To ja nrie wytrzymałem i też zacząłem się mazać. Ona wtedy przytuliła mnie do siebie i tak sobie siedzie- liśmy. Ty nawet nie wiesz, jak to dobrze jest tak siedzieć w parku z własną mamą... A potem Ryba zaczęła nas wołać i chłopaki mo- gły mnie wykryć. Zresztą nawet nie pomyślałem 0 tym, że już teraz mogę się Ryby nie słuchać. Zerwałem się z przyzwyczajenia i chciałem pobiec, ale ta pani, czyli moja mama właściwie, zaczęła szybko szukać czegoś w torebce i trzymała mnie. Potem nic widocznie nie znalazła, bo dała mi tylko to lusterko. Tak mi je szybko wetknęła, że na począt- ku to nawet nie wiedziałem, co mi dała. Dopiero jak już byłem razem ze wszystkimi, zobaczyłem, że to jest lusterko. I może mi nie uwierzysz, ale gdy spojrzałem wto lusterko, to spostrzegłem tam mamę. I teraz niekie- dy mi się to zdarza. Przeważnie wtedy, gdy się pokłócę z chłopakami, albo jak Ryba na mnie krzy- czy. I jeszcze wtedy, gdy w szkole mówią, że jestem leń i osioł. A poza tym dobrze jest z tym lusterkiem spać, bardzo ciekawe ma się przygody. Wtedy to ja w pół drogi do domu uciekłem Rybie 1 postanowiłem wrócić do parku, bo sobie pomy- ślałem, że głupio zrobiłem odchodząc stamtąd. Ale na tej ławce już nikogo nie było. Cały park przeszu- kałem. I nawet biegałem po ulicach wokół tego parku. I nic. Moja mama zniknęła gdzieś. Widocznie pomyślała sobie, że nie chcę z nią zostać. A przecież to była nieprawda, bo ja tylko z przyzwyczajenia 95 pobiegłem na zawołanie Ryby... Wiesz, ja pomyślałem sobie, że moja mama musiała mnie bardzo długo szukać. Może jak byłem taki całkiem maleńki, że nawet mówić i chodzić nie umiałem, tylko jeździłem sobie w wózku, to może wtedy ktoś mnie ukradł i oddał do tego Domu Małego Dziecka? Mogło tak być, na pewno. Prze- cież nieraz widzę, jak różne kobiety zostawiają wózki z dziećmi przed sklepem! Nie mogę na to patrzeć. I zawsze jak zobaczę taki wózek bez opieki, to stoję i czekam, aż ta mama wyjdzie z zakupami i odjedzie sobie. Po co takie coś ma się jeszcze komuś przydarzyć? Więc właściwie co moja mama mogła zrobić, gdy wyszła z jakiegoś sklepu i mnie już nie było? Mogła tylko płakać. Ale widocznie postanowiła szukać do końca życia. I przecież znalazła mnie! A ja, taki głupi, nie zostałem z nią od razu! Ile czasu ja jej wtedy szukałem, to nawet nie wiem. W końcu sam Bulwa mnie odnalazł w tym parku. Jak on krzyczał! Nawet z początku miałem zamiar jemu i Rybie powiedzieć o tym wszystkim, ale gdy zaczął na mnie krzyczeć, to już wolałem z nim nie zaczynać. Na drugi dzień napisałem list do mamy i urwa- łem się przez dziurę w płocie boiska do tego parku. Mamy oczywiście nie było. Ja to przewidziałem i napisałem dlatego ten list. Zostawiłem go na naszej ławce. Poszedłem tam następnego dnia i tego listu już nie było. Ale i dla mnie nie było listu. Widocznie ktoś ukradł. Albo posprzątali, bo myśle- 96 li, że to zwykły papier, czyli śmieć. To ja jeszcze jeden list zostawiłem i napisałem tam, żeby mama przyszła do mnie, do Domu Dziecka. Nie przyszła jednak. Widocznie nie mogła. A poza tym moje listy też mogły zginąć. Więc zacząłem pisać listy do zeszytu. Bo chyba matka powinna wiedzieć, co robi jej własny syn, no nie? Wojtek słuchał tego wszystkiego i nic cały czas nie mówił. Teraz też nie od razu odpowiedział. Ja już dawno skończyłem, a on siedział i nic nie gadał. Widocznie było mu głupio, że posądził mnie 0 kłamanie i teraz nie wiedział, jak mnie przeprosić. Dobrze mu tak, bo powinien mi wierzyć od samego początku. - Przepraszam cię, Alek - powiedział w końcu dość zwyczajnie. - Nie wiedziałem o tym wszyst- kim i rozumiesz, że mogłem różnie sobie pomyśleć. Ale teraz, chłopie, już będę ci zawsze wierzył! To, co ty mówisz, jest dużo lepsze od tego, co mówią pani Rybicka i pan dyrektor. A jak jest lepsze, to musi być 1 prawdziwsze! -powiedziałzupełnie niezrozumia- le. - No to co? Przyjmujesz moje przeprosiny? - wyciągnął do mnie rękę. - Och - powiedziałem - nie ma o czym mówić! - Uścisnęliśmy sobie prawice. - Skąd ty mogłeś o tym wszystkim wiedzieć? Nikt o tym nie wie, oprócz mnie. I oczywiście oprócz mojej mamy! - dodałem, gdy wchodziliśmy już prawie do sypialni. Położyłem się i myślałem o tym wszystkim. Woj- tek niedługo zgasił światło i wszyscy coraz mniej gadali. Takie rozmowy po zgaszeniu światła nigdy 7 - Do zobaczenia mamo 97 nie trwały długo. Cały dzień biegaliśmy nad tym morzem, więc potem bardzo chciało się spać. Sam już powoli zasypiałem, gdy nagle poczu- łem, że ktoś lekko dotyka mojego ramienia. Nawet się trochę przestraszyłem. Ale nie było czego się bać. To był Adaś. On miał łóżko zaraz obok mnie. Teraz przelazł cicho do mojego łóżka. - Słuchaj! - powiedział, gdy już się położył koło mnie. - Ja bym chciał z tobą porozmawiać. Nie gniewaj się za to dzisiejsze, dobrze? - A co mi tam - wyszeptałem mu na ucho, bo nawet przyjemnie mi było, że on żałuje tego swoje- go idiotycznego gadania - my też nie lepsi dzisiaj byliśmy. Zresztą każdy ma prawo się zdenerwo- wać, ale dobrze jest, gdy potem chociaż zdaje sobie sprawę z tego, co narozrabiał. - Ty, Alek, boja chciałem ztobą pogadać o nas... - zastanowił się przez chwilę. - Wiesz, o nas tu wszystkich... No, o tym, dlaczego my tu jesteśmy i dlaczego inni nie są, na przykład Maciuś... - Och... - westchnąłem, bo mnie całkiem sen odleciał i wiedziałem, że zanosi się na poważną rozmowę. 0 tym mogliśmy rozmawiać bardzo dłu- go. To wcale niełatwo dowiedzieć się wszystkiego o sobie, gdy jest się dość małym jeszcze dwunasto- letnim chłopakiem. - Wiesz, mnie się wydaje, że to są za poważne dla nas rozmowy. - Może i tak... - zgodził się prawie Adaś. - Ale ja przecież nieraz bardzo bym chciał o tym wszystkim wiedzieć. Ty byś nie chciał? Nigdy nie chciałeś? Przecież ty tu jesteś od urodzenia! 98 - No właśnie, przyzwyczaiłem się już! - powie- działem i ułożyłem się wygodniej, twarzą do Ada- sia. - Zresztą nie jest nam tu najgorzej, a o takich rzeczach myśli się pewnie, gdy jest bardzo źle... - Masz rację - przytaknął Adaś. - Ja dzisiaj bez przerwy tylko o tym myślę. Jest mi bardzo źle, bo się ze wszystkimi pokłóciłem. I jak już o tym myślę, to chciałbym pomówić. Bo dla mnie jest to wszyst- ko niezrozumiałe jakieś... Widzisz, ja wiem na przy- kład, że Piotrka rodzice kilka lat temu zginęli w wy- padku samochodowym, wszyscy o tym wiedzą. Wiem, że ty i Krzysiek zawsze byliście w Domu Dziecka, czyli nigdy nie mieliście rodziców. Aleja... Przecież ja mam i mamę i tatę! I też tu jestem. Czy ci się to nie wydaje dziwne? Bo ja nic z tego nie rozumiem. Mama, gdy nieraz napisze do mnie, to zawsze zapewnia, że mnie kocha. Tata też tak mówi, gdy się zobaczymy. Ale żadne z nich nie zabierze mnie do siebie... - Bo może ty im przeszkadzasz - wyraziłem przypuszczenie. - No, wiesz, jak ta twoja mama pojechała sobie gdzieś i ma kogoś zupełnie obce- go, a nie twojego tatę, to może nie jesteś jej potrzebny. A może tamten kto inny nie ma ochoty z tobą gadać i patrzeć na ciebie bez przerwy? Nie wiadomo. Ta twoja mama też nie jest tu taka bardzo winna. Jak chce sobie żyć za granicą z kimś innym, to pewnie jest jej tak dobrze. A jakby z tobą była, to by jej było niedobrze. Czy ty byś chciał, żeby jej było niedobrze? - Nigdy bym nie chciał, ale nie rozumiem, dla- 99 czego jej nie może być ze mną dobrze? Przecież najpierw ja byłem, najpierw mnie miała! - Ojej - zniecierpliwiłem się. - Przecież to nigdy nie wiadomo, kiedy nagle z kimś przestanie być dobrze! Nie wiesz o tym? Sam nieraz kolegujesz się z jakimś chłopakiem, a potem się z nim pokłócisz i już masz go dosyć i on ciebie też ma dosyć! - No tak - przyznał Adaś - ale potem my się przepraszamy i godzimy, i znowu się kolegujemy. Nawet pamiętam dobrze, że nieraz mama na mnie nakrzyczała i mówiła, że ma mnie dość. Muszę ci się przyznać, że gdy tak krzyczała, to i ja jej miałem dość. I nawet jej to parę razy powiedziałem. Ale to bardzo krótko zawsze trwało. W ogóle to sobie bez niej życia nie wyobrażałem. Ona zresztą też mnie chyba kochała. I wiesz? Wcale nie ode mnie uciekła, tylko od ojca. Nawet nie wiem, dlaczego. Mój tatuś był zawsze dla nas dobry. - To jest dla nas niezrozumiałe - powiedziałem. - Za mali jeszcze jesteśmy, żeby takie sprawy rozumieć. Zobaczysz, że jak dorośniemy, to wszyst- ko będzie dla nas jasne. Teraz, gdy człowiek o tym myśli, to tylko niepotrzebnie się martwi. Lepiej już idź do swojego łóżka i spróbuj spać. Zobaczysz, że do rana o wszystkim zapomnisz. A już całkiem będzie ci fajnie, jak się pogodzisz z chłopakami. Oni też się nie lubią kłócić. Następnego dnia robiliśmy zupełnie to samo, co poprzedniego. Najpierw plaża, potem obiad, leża- kowanie i znowu jakaś wycieczka. Tylko tym razem do lasu. Ale nie było tu porządnego lasu, tylko takie 100 małe laski całe zaśmiecone i na wpół zdechłe. Wojtek opowiadał nam, że te lasy, jak ludzie nie zaczną ich bardziej po ludzku traktować, niedługo znikną całkiem i będzie tylko jeden wielki śmietnik. Na pewno miał rację, bo początki tego śmietnika już teraz wyraźnie było widać. Ale zapomniałbym powiedzieć, że w tym lesie nie było z nami Adasia. On jeszcze rano na plaży spotkał tego Maciusia. Bawili się trochę, chociaż Adaś przeprosił się ze wszystkimi chłopakami. Wi- docznie mu ten Maciuś jakoś przypadł do gustu. I on Maciusiowi też pewnie do gustu przypadł, bo zaraz po leżakowaniu Maciuś się zjawił i potem Adaś zapytał Wojtka, czy nie mógłby nie chodzić z nami na wycieczkę, tylko do Maciusiowego kem- pingu. Wojtek porozmawiał trochę z Maciusiem i zwolnił Adasia. Gdy w końcu wróciliśmy z tej wycieczki, to Adasia nie było jeszcze do samej kolacji. Już siedzieliśmy przy stołach, kiedy przybiegł. Bardzo był czegoś zadowolony i niewiele tej kolacji spróbował. Kręcił się jakoś, wiercił i co chwila opowiadał o Maciusiu. A Maciuś to, a Maciuś tamto. I tak przez cały czas. I o mamie tego Maciusia też gadał i gadał. - Och - zdenerwował się w końcu Krzysiek - czy nie można jeść tej kolacji bez słuchania o jakimś tam Maciusiu i jego mamie? Ty sobie, Adaś, nie myśl - dodał-że ja chcę sięznowu kłócićztobą,ale naprawdę nie mam już siły tego słuchać. Czy ty myślisz, że my nic nie robiliśmy wtedy, gdy ty się 102 bawiłeś z Maciusiem? Już lepiej daj nam spokój z nim i z tą panią. - Kiedy właśnie Maciuś - powiedział Adaś - Maciuś chciałby się z wami kolegować. I on wcale nie jest taki, jak wy sobie myślicie. On tylko przy swojej mamie tak udaje! Bo ona bez przerwy się nim opiekuje i on sam nic bez niej nie może. A jak nie ma jego mamy, to jest zupełnie normalny! Zresztą jego mama też nie jest wcale taka, jak w pociągu! Wtedy była zdenerwowana tym podró- żowaniem i dlatego tak się zachowywała. Ale ona jest dobra. Tak naprawdę to jest zupełnie dobra. Tylko ma tego Maciusia jednego i dlatego tak się nim bez przerwy opiekuje. A on o tym wie i udaje tylko! Czy wy myślicie, że on naprawdę nie wie- dział, kto to jest konduktor? On udawał. Sam mi powiedział o tym. Razem się śmieliśmy, bo jego mama daje się na to wszystko nabierać. Ona myśli, że Maciuś jest jeszcze małym dzieckiem. Teraz wszyscy się tym zaciekawili. Nawet Krzy- siek odstawił na chwilę kubek z herbatą i przysłu- chiwał się opowieściom Adasia. A ja to nawet podejrzewałem o to tego Maciusia. Wtedy w pocią- gu, gdy nas częstował czereśniami, to wydało mi się, że mrugnął do nas porozumiewawczo. - I wiecie - ciągnął Adaś -jego mama z przyzwy- czajenia i mną się tak opiekuje! To nawet może być śmieszne. Dziś zapomniała się i zawołała na mnie- Maciuś! A potem kazała mi włożyć sweterek Maciu- sia, bo wydawało się jej, że jest zimno. Taka właś- nie jest, nawet obcymi by się chciała opiekować. 103 I znowu poszliśmy spać. Tak było codziennie. Nawet nie warto o tym mówić. Na kilka dni jednak przed samym naszym wyjazdem, do tej szkoły, czyli do naszego miejsca pobytu, przyszedł Maciuś razem ze swoją mamą. Akurat padał deszcz i siedzieliśmy w świetlicy. Każdy coś tam robił. Grało się w różne gry, niektó- rzy sobie rysowali, inni wycinali z kory łódki. A inni siedzieli z Wojtkiem i gadali sobie. Z Wojtkiem wszyscy się zaprzyjaźnili. Równy był i dobry kole- ga. A przecież był naszym wychowawcą. Bulwa i Ryba też byli w tej świetlicy. W ogóle prawie wszyscy tam byli, bo padał deszcz, jak już mówi- łem. I nagle ten Maciuś wszedł razem ze swoją mamą. Od razu pobiegł do Adasia, który siedział przy stole i coś malował. Ta pani skierowała się prosto do Bulwy. A ja byłem przy samym Bulwie, więc wszystko dobrze słyszałem. - O, witam panią! - powiedział Bulwa, jak tylko ją zobaczył. - Co panią do nas sprowadza? Przypu- szczam, że ma nam pani coś o Adasiu do powiedze- nia. Słyszałem, że zaprzyjaźnili się z synem pani. Adaś dużo nam o tym opowiada. Czy coś się wydarzyło? - Dzień dobry państwu! - przywitała się z Rybą i Bulwą. - Nic takiego się nie wydarzyło - była wyraźnie zakłopotana i nie bardzo wiedziała, co ma powiedzieć. - Rzeczywiście chciałam, to znaczy przyszłam w sprawie Adasia, czyli Maciusia... Już sama nie wiem, jak mam to powiedzieć! -zaczęła wykręcać młynka palcami. - Oni - powiedziała po 104 chwili -jak państwo wiecie, zaprzyjaźnili się właś- nie. I teraz wy wszyscy wyjeżdżacie... A ja właśnie chciałam zapytać, czy Adaś nie mógłby z nami zostać na jeszcze jeden miesiąc? Od razu chcę państwa zapewnić, że opiekę miałby jak najlepszą! Bo ja nie robię żadnej różnicy między nim a Maciu- siem. Oczywiście wszystkie koszty pokryję prywat- nie i w ogóle to tak się do Adasia przyzwyczaiłam, że nie bardzo wyobrażam sobie ten jego wyjazd. Mieszkamy przecież w tym samym mieście i ja go odwiozę po wakacjach. Maciuś przecież też musi iść do szkoły! - No tak... - powiedział Bulwa - można by się nad tym zastanowić. Pokiwał głową, jakby się za- stanawiał właśnie i jakby się było nad czym tutaj zastanawiać. - No tak - powtórzył po jakimś czasie - trzeba najpierw dla zwykłej choćby formalności spytać Adasia... Pokiwał jeszcze trochę głową i przywołał Adasia. Adaś chyba cały czas czekał na to, bo od razu się zjawił i stanął razem z Maciusiem obok tej pani. Widać było, że się denerwuje, zaciskał pięści i drep- tał w miejscu. - No właśnie - powiedział Bulwa - ta oto pani - wskazał Maciusiową mamę - ta pani zapropono- wała, abyś został tu jeszcze przez miesiąc razem z synem tej pani, Maciusiem... No tak... I co ty na to? - No... ja... -wybąkał Adaś-ja już wiem, bo my się z Maciusiem tak umawialiśmy i jego mama też mi mówiła, bo on powiedział mamie, że my się tak umawialiśmy i dlatego ta pani tu przyszła, bo ja 105 powiedziałem, że trzeba spytać pana dyrektora i panią wychowawczynię i samemu nie można się umawiać, a mama Maciusia powiedziała, że ona dobrze wie, co i z kim trzeba, tylko mnie pyta najpierw, czy ja chcę, no to ja przecież chciałem, bo się umawialiśmy z Maciusiem... - Czyli że zgadzasz się? - przerwał mu Bulwa, bo jakby mu nie przerwał, to Adaś gadałby to samo chyba przez godzinę, tak się przejął tym wszystkim. - A jak się zgadzasz, to chyba nie będzie specjal- nych kłopotów - zwrócił się do mamy Maciusia. - Może przejdziemy do mojego pokoju i tam zastano- wimy się nad formalnym załatwieniem tego wszy- stkiego. Poszedł do tego swojego pokoju, a za nim wyszła Ryba i mama Maciusia. Adaś z Maciusiem zostali w świetlicy. Widać było, że bardzo się przyjaźnią. Coś sobie szeptali, opowiadali. Poszli w kąt i z nikim nie mieli ochoty rozmawiać. A po jakimś czasie wyszli wszyscy troje razem z mamą Maciusia, która widocznie załatwiła wszystko z Bulwą. Pewnie pod- pisała jakieś zobowiązanie, że nie zgubi nigdzie Adasia i będzie go dobrze odżywiać. Ale Adaś poszedł jeszcze nie na zawsze. Wrócił na kolację, bo miał się do nich przenieść przed samym naszym wyjazdem. W sypialni znowu wlazł do mojego łóżka. Nawet sam mu zaproponowałem. Chciałem wiedzieć, jak to tam z nim będzie. - Cieszysz się? - spytałem, jak tylko dobrze się ułożył. - Pewnie - odpowiedział. - U nich jest tak samo, 106 jak w normalnym domu! - Ale wrócisz za miesiąc, co? - dopytywałem. - Nie wiem... - powiedział i przeciągnął się w moim własnym łóżku. - Może zostanę tam na zawsze? Jak się do mnie przyzwyczają, to może będą chcieli, żebym został? A może moja własna mama mnie zabierze? - I nie żal by ci było zostawić tak chłopaków? - spytałem podstępnie. - A tobie byłoby żal? - zastopował mnie natych- miast. Rzeczywiście. Nie pomyślałem, że może zadać mi takie pytanie. Nie miałem pojęcia, co mam mu odpowiedzieć. Nie chciałem kłamać, bo niedobrze byłoby dostać na noc wysypki. Trudno było zasy- piać z takim swędzeniem. A przecież jakby mnie moja własna mama chciała zabrać, tobym się wca- le nie zastanawiał... - No wiesz - odpowiedziałem nareszcie. -Wo- lałbym być na pewno z moją własną mamą, ale z obcymi...! - powiedziałem obłudnie. - To dla ciebie są obcy, a dla mnie nie są - odparł Adaś. - Ludzie obcy są obcy dotąd, dokąd się ich nie pozna. A potem już nie są obcy. Kłóciliśmy się jeszcze trochę o to, kto jest obcy, a kto nie i właściwie Adaś mnie we wszystkim przekonał. Ja tylko przekomarzałem się z nim tak, żeby wypytać go jak najwięcej. Potem poszedł do siebie, a ja zostałem z własnym myśleniem. Nawet nie wiem, dlaczego zrobiło mi się nagle jakoś płaczliwie. No bo co to takiego, że ten Adaś odcho- 107 dził od nas? Jak mu miało być lepiej, to powinie- nem się cieszyć przecież, a nie płakać. I nawet nie przyjaźniłem się z nim specjalnie. Nawet go lubi- łem, bo miły był taki i niezaradny. Ale nigdy nie było z nami tak, jak z Krzyśkiem! Jakby Krzysiek chciał odejść, to tylko ze mną! A ja od Krzyśka też bym nie poszedł nigdzie, chyba że do mojej własnej mamy. A moja mama już by na pewno dała się przekonać, żeby Krzyśka też zabrać. Ten Adaś pew- nie i tak wróci po wakacjach do Domu Dziecka. A jak nawet nie wróci, jak go sobie. Maciuś i jego mama, zatrzymają na zawsze, to też nic takiego się nie stanie! Jest jeszcze Krzysiek, Piotrek, Sławek i inni chłopcy też są. Ciekawe tylko, kogo na miejsce Adasia dadzą do naszej sypialni? Może dałoby się załatwić, żeby Sławek spał z nami? No, to trzeba by go zaraz od chrapania odzwyczaić. Ale to łatwo. I jak wrócimy, to zobaczę swojego małego kota... Pewnie już nie jest taki mały. Opowiem mu o morzu i kiedyś, jak już będę dorosły i pójdę do pracy, to zabiorę tego kota nad morze i pokażę mu wszystko. Chyba że przedtem moja mama zabierze mnie. To wtedy ten kot wcześniej zobaczy morze. Bo z mamą będziemy często nad morze wyjeżdżać. Z tego całego myślenia wyciągnąłem w końcu lusterko i pogłaskałem je. Było ciemno, więc nic nie mogłem w nim zobaczyć. Głaskałem je tylko i przy- ciskałem do policzka. 108 - Śpisz? - spytała mama i pochyliła się nade mną. - Przyszłaś...!-zerwałem się z ławki i nie wierzy- łem własnym oczom. - Tak - powiedziała mama - nareszcie cię zna- lazłam... Długo czekałeś? - usiadła koło mnie. - Bardzo długo, już nawet nie wiem, ile czeka- łem. Ale mógłbym jeszcze czekać, gdybym wie- dział, że na pewno przyjdziesz! - O, na pewno bym przyszła - pogłaskała mnie po głowie. - Ja też bardzo długo cię szukałam. - A teraz już zawsze będziemy razem, tak? - upewniałem się. - Nie, jeszcze nie możemy być razem. - Dlaczego?! - przeraziłem się i chwyciłem ją za rękę. - Przecież my musimy być razem! Już mnie lepiej nie zostawiaj. Ja już dłużej nie mogę czekać! Piszę te listy i piszę, ale ja chcę mieć ciebie na- prawdę! - No, a jaktyto sobie wyobrażasz?-zdziwiła się. - Obudzisz się i mnie nie będzie... Ja bym chciała być i po twoim obudzeniu, ale jakoś nie mogę. Nie ma na to rady, musimy poczekać jeszcze... - No tak - przyznałem - jak ja się budzę, to są wszyscy, tylko ciebie nie ma... Ale przecież tak naprawdę, to ty, mamo, jesteś, prawda? Nie tylko kiedy śpię, ale i naprawdę, co? - Pewnie, że jestem - zaśmiała się. - Masz przecież to lusterko ode mnie! - No tak - uspokoiłem się. - A wiesz, mamo? Ja mam pomysł! 109 - O, ty masz wiele różnych pomysłów! - przytu- liła mnie i pocałowała.-A jaki masz teraz?-spytała cicho. - Żebym już się wcale nie obudził! - popatrzy- łem na nią ciekaw wrażenia, jakie sprawił mój pomysł. Ale nie ucieszyła się. Miała smutne oczy i chyba trochę przerażone. Nagle zaczęła płakać. Przytuliła mnie do siebie i tak płakała. Nic z tego nie rozumia- łem, przecież powinna ucieszyć się z mojego pomysłu! - Ty się musisz obudzić! - powiedziała po chwi- li. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy ztego, co przed chwilą powiedziałeś! Nie myśl o tym, słyszysz? Proszę cię: musisz się obudzić! Przyrzeknij mi, że zaraz się obudzisz. - No dobrze - powiedziałem. - Ale jeszcze tro- chę, dobrze? - Nie - zaprotestowała. - Musisz się zaraz obu- dzić! Obudź się! *•*****•••*•*••* - Ojej! - zawołał Krzysiek. - Niech pani zobaczy! Alek otworzył oczy! - Nareszcie! - Ryba westchnęła z ulgą.-To jest pan doktor - pokazała mi siedzącego obok pana w białym fartuchu. Sama Ryba wyglądała dość podejrzanie, miała zaczerwienione oczy i nos. Najwyraźniej popłaki- wała z jakiegoś powodu. - Możesz się nie przejmo- 110 wać - powiedziała jeszcze. - Nic takiego ci nie jest, tylko masz wysoką gorączkę. Pan doktor powie- dział, że za parę dni wyzdrowiejesz. I tak znalazłem się w izolatce. Nawet chłopakom zabronili do mnie wchodzić. Tylko Ryba przycho- dziła i dawała mi lekarstwa. I Wojtek też często u mnie bywał. Rozmawialiśmy sobie o różnych sprawach. A chłopaki i tak do mnie przychodzili, jak nikt nie widział. Krzysiek to nawet raz schował się pod łóżko, gdy usłyszeliśmy, że ktoś chce wejść do mojej izolatki. I dobrze zrobił, bo to była Ryba. Wcale nic nie spostrzegła, a ja udałem, że mi się chce bardzo spać, więc dość szybko wyszła. Krzy- siek był bardzo przestraszony, ale i dumny, że nam się udało. Te kilka dni do wyjazdu musiałem przeleżeć. Najpierw byłem słaby i rzeczywiście prawie tylko spałem. Ale po dwóch dniach nabrałem sił. Spraw- dziłem, czy przynieśli tu wszystkie moje rzeczy. Chlebak był w porządku. Wyjąłem zeszyt, długopis i zabrałem się do pisania listu. Kochana Mamo! Ja teraz jestem chory, ale już zdrowieję. Chyba się przeziębiłem. Albo miałem anginę. Nawet nie wiem, co mi było. Wakacje nam się udały. Nad morzem jest bardzo ładnie. Adaś, ten Nowy, który niedawno jest u nas, to właśnie ten Adaś zostaje tu jeszcze i może już nie wróci do Domu Dziecka. Jemu tu zawsze było niedobrze i chyba lepiej, że znalazł tego Maciusia i jego mamę. 111 Mamo, przyszło mi do głowy i dziwię się, że przedtem Ci o tym nie napisałem, że jak będziesz mnie zabierała stąd, to może i Krzyśka dałoby się zabrać, co? O nim to Ci kilka razy już pisałem. Byłoby nam z nim dobrze, bo on jest wesoły i bar- dzo koleżeński. Nawet przychodzi do mnie do izo- latki, chociaż Ryba zapowiedziała, że jak kogoś tu spotka, to już będzie wiedziała, co ma z nim zrobić. Krzysiek to nawet niedużo je. Niewiele by nas kosztował. I jest mojego wzrostu, więc ubrania moglibyśmy mieć te same. A potem obaj poszli- byśmy do pracy i miałabyś, Mamo, dobrze z nami. Już niedługo, jak pisałem, wracamy, chyba za dwa dni. I ja od razu pójdę do tego parku. Na pewno już się naprawdę spotkamy. I wiesz, Mamo, jesz- cze o jednym bym zapomniał: ja bardzo bym chciał zabrać ze sobą tego małego kota, o którym też Ci już pisałem. Ten kot na pewno nie jest już taki mały, jak był przed moim wyjazdem, ale przecież koty, nawet gdy są duże, to też są dość małe. Więc z tym kotem nie będzie kłopotu. On jest mądry i wszystko rozu- mie. Ryby będzie mi trochę szkoda, bo ona jest dobra i bardzo się mną opiekuje, ale będziemy ją często odwiedzać i ona nas też będzie odwiedzała. Jakbym Cię, Mamo, od'razu nie spotkał, to zosta- wię Ci list. Ale pewnie szybko się spotkamy. Muszę już kończyć, bo zaraz przyjdzie Ryba z le- karstwami. Całuję Cię i do zobaczenia, Mamo! ?IEISKA ŁISIK..A PUBLICZKA Im. H. SIENKIEWICZA FILIA Nr 2 ruukowla w Pros k Cena zł 30,— KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA