Autor: Kir Bułyczow Tytul: Czy mogę rozmawiać z Niną? (Możno poprosit' Ninu?) Z "NF" 11/97 - Czy mogę rozmawiać z Niną? - To ja, Nina. - Tak? Dlaczego masz taki dziwny głos? - Dziwny głos? - Nie twój. Cienki. Jesteś czymś zmartwiona? - Nie wiem. - Może nie powinienem dzwonić? - A kto mówi? - Od kiedy przestałaś mnie poznawać? - Kogo poznawać? Głos był młodszy od Niny o dwadzieścia lat. A w rzeczywistości głos Niny był od niej młodszy o pięć lat. Jeśli się kogoś nie zna, to po głosie trudno odgadnąć jego wiek. Głosy często starzeją się wcześniej niż ich właściciele. Albo długo pozostają młode. - No dobrze - powiedziałem. - Słuchaj, dzwonię do ciebie poniekąd w pewnej sprawie. - Pan chyba pomylił numer - powiedziała Nina. - Ja pana nie znam. - To ja, Wadim, Wadik, Wadim Nikołajewicz! Co się z tobą dzieje? - No właśnie! - Nina westchnęła, jakby żal jej było kończyć rozmowę. - Nie znam żadnego Wadika i Wadima Nikołajewicza. Odczekałem chwilę, zanim wykręciłem ten numer jeszcze raz. Zdaje się, że po prostu dodzwaniałem się gdzie indziej. Moje palce nie chciały dzwonić do Niny. I wykręciły inny numer. A dlaczego nie chciały? Odszukałem na stole paczkę kubańskich papierosów. Mocnych jak cygara. Robią je pewnie z obrzynków cygar. A jaką ja mogę mieć sprawę do Niny albo poniekąd sprawę? Żadnej. Po prostu chciałem się dowiedzieć, czy jest w domu. A jeśli jej nie ma, to też niczego nie zmienia. Może być na przykład u mamy. Albo w teatrze. Wieki całe nie była w teatrze. Zadzwoniłem do Niny. - Nina? - zapytałem. - Nie, Wadimie Nikołajewiczu - odpowiedziała Nina. - Znowu się pan pomylił. Jaki numer pan wykręca? - 149-40-89. - A mój to Arbat. Jeden - trzydzieści dwa - pięć trzy. - Oczywiście - powiedziałem. - Arbat to cztery? - Arbat to G. - No cóż - powiedziałem. - Przepraszam, Nino. - Proszę - powiedziała Nina. - I tak nic nie robię. - Postaram się więcej do pani nie dzwonić - powiedziałem. - Gdzieś się zaklinowało i dodzwaniam się do pani. Telefon źle działa. - Tak - zgodziła się ze mną Nina. Odłożyłem słuchawkę. Trzeba poczekać. Albo wykręcić setkę. Zegarynka. Coś się tam połączy w zaplątanych liniach na centrali. I dodzwonię się. "Dwudziesta zero zero" - powiedziała kobieta w zegarynce. Nagle pomyślałem, że jeżeli jej głos nagrali dawno, dziesięć lat temu, to ona wykręca "setkę", gdy jej nudno, gdy jest sama w domu i słucha swojego młodego głosu. A może ona umarła. Wtedy jej syn albo człowiek, który ją kochał, wykręca "setkę" i słucha jej głosu. Zadzwoniłem do Niny. - Tak, słucham - powiedziała Nina młodym głosem. - To znowu pan, Wadimie Nikołajewiczu? - Tak - powiedziałem. - Najwidoczniej nasze telefony połączyły się na amen. Tylko niech się pani nie gniewa, niech pani nie myśli, że ją żartuję. Bardzo uważnie wykręcałem numer. - Oczywiście, oczywiście - powiedziała szybko Nina. - Nawet przez chwilę tak nie pomyślałam. Bardzo się panu spieszy Wadimie Nikołajewiczu? - Nie - powiedziałem. - Ma pan ważną sprawę do Niny? - Nie, po prostu chciałem się dowiedzieć, czy jest w domu. - Stęsknił się pan? - Jakby to pani powiedzieć... - Rozumiem, jest pan zazdrosny - powiedziała Nina. - Pani jest zabawna - powiedziałem. - Ile pani ma lat? - Trzynaście. A pan? - Czterdzieści kilka. Jest między nami grubaśny mur z cegieł. - I każda cegla to jeden miesiąc, prawda? - Nawet jeden dzień może być cegłą. - Tak - westchnęła Nina. - Wtedy to naprawdę gruby mur. O czym pan teraz myśli? - Trudno powiedzieć. W tej chwili o niczym. Przecież rozmawiam z panią. - A gdyby miał pan trzynaście lat albo nawet piętnaście, moglibyśmy się poznać - powiedziała Nina. - To by było bardzo śmieszne. Powiedziałabym: "Niech pan przyjedzie jutro wieczorem pod pomnik Puszkina. Będę na pana czekać punkt siódma". I byśmy się nie rozpoznali. Gdzie się pan spotyka z Niną? - Jak kiedy. - I pod Puszkinem? - Niezupełnie. Jakoś tak wyszło, że spotykaliśmy się pod "Rosją". - Gdzie? - Pod kinem "Rosja". - Nie znam. - No, na Puszkińskiej. - I tak nie wiem. Pan pewnie żatruje. Dobrze znam plac Puszkina. - Nieważne - powiedziałem. - Dlaczego? - To było dawno. - Kiedy? Dziewczynka nie chciała odkładać słuchawki. Z jakiegoś powodu z uporem ciągnęła rozmowę. - Jest pani sama w domu? - zapytałem. - Tak. Mama jest na wieczornej zmianie. Pracuje jako pielęgniarka w szpitalu. Zostanie na noc. Mogłaby wrócić jeszcze dzisiaj, ale zostawiła w domu przepustkę. - Aha - zgodziłem się. - Dobrze, kładź się spać, dziewczynko. Jutro idziesz do szkoły. - Powiedział pan to jak do dziecka. - Nie, coś ty, rozmawiam z tobą jak z dorosłą. - Dziękuję. Tylko sam niech się pan kładzie o siódmej. Do widzenia. I niech pan więcej nie dzwoni do tej swojej Niny. Bo znowu się pan do mnie dodzwoni. I obudzi mnie, małą dziewczynkę. Odłożyłem słuchawkę. Potem włączyłem telewizor i dowiedziałem się, że pojazd księżycowy przeszedł odcinek 337 metrów. Pojazd księżycowy pracował, a ja się obijałem. Postanowiłem, że ostatni raz zadzwonię do Niny po jedenastej. Całą godzinę zajmowałem się głupstwami. Zdecydowałem, że jeśli jeszcze raz trafię na dziewczynkę, to od razu odłożę słuchawkę. - Wiedziałam, że pan jeszcze raz zadzwoni - powiedziała Nina, gdy odebrała telefon. - Tylko niech pan nie odkłada słuchawki. Strasznie się nudzę, słowo honoru. I nie mam co czytać i za wcześnie na spanie. - No dobrze - powiedziałem. - Rozmawiajmy. Dlaczego pani jeszcze nie śpi? Już późno. - Dopiero ósma - powiedziała Nina. - Późni się pani zegarek - powiedziałem. - Już prawie dwunasta. Nina roześmiała się. Miała ładny, miękki śmiech. - Strasznie chce się pan mnie pozbyć - powiedziała. - Teraz październik, dlatego zrobiło się już ciemno i wydaje się panu, że to noc. - Teraz pani żartuje? - zapytałem. - Nie, ja nie żartuję. Nie tylko zegarek, ale i kalendarz panu kłamie. - Dlaczego kłamie? - Zaraz mi pan powie, że u pana jest nie październik, tylko luty. - Nie, grudzień - powiedziałem. I z jakiegoś powodu sam sobie nie uwierzyłem, spojrzałem na gazetę leżącą obok, na kanapie. Dwudziesty trzeci grudnia - było napisane pod nagłówkiem. Pomilczeliśmy trochę, miałem nadzieję, że ona zaraz powie "Do widzenia". Ale ona nagle zapytała: - Jadł pan kolację? - Nie pamiętam - powiedziałem szczerze. - To znaczy, że nie jest pan głodny. - Nie, nie jestem. - A ja jestem głodna. - W domu nie ma nic do jedzenia? - Nic! - powiedziała Nina. - Pusto jak wymiótł. Śmiesznie, co? - Nawet nie wiem, jak pani pomóc - powiedziałem. - Pieniędzy też nie ma? - Są, ale bardzo mało. I wszystko jest już zamknięte. A poza tym co by można kupić? - No tak - zgodziłem się. - Wszystko już zamknięte. Chce pani, to zajrzę do lodówki, zobaczę, co mam? - Ma pan lodówkę? - Starą - powiedziałem. - "Siewier". Zna pani taką? - Nie - powiedziała Nina. - A jeśli pan coś znajdzie, to co potem? - Potem? Złapię taksówkę i podwiozę pani. A pani zejdzie na podwórko i weźmie. - A daleko pan mieszka? Bo ja na Siwcewom Wrażku, 15/25. - A ja na Mosfilmowskiej. Przy Lenińskich Górach. Za uniwersytetem. - Znowu nie wiem. Ale to nieważne. Dobrze pan to wymyślił, dziękuję panu. A co pan ma w lodówce? Ja tylko tak pytam, niech pan sobie nie myśli. - Żebym to ja pamiętał - powiedziałem. - Zaraz przeniosę telefon do kuchni i zobaczymy. Przeszedłem do kuchni, a sznur od telefonu ciągnął się za mną jak żmija. - No więc - powiedziałem - otwieram lodówkę. - Może pan nosić telefon ze sobą? Nigdy o takim nie słyszałam. - Oczywiście, że mogę. A pani telefon gdzie stoi? - W przedpokoju. Wisi na ścianie. No i co ma pan w lodówce? - To znaczy, tak... co my tu mamy w tej torebce? Jajka, nic ciekawego. - Jajka? - Aha, kurze. O, chce pani, przyniosę kurę? Nie, to francuska, mrożona. Zanim ją pani ugotuje, zgłodnieje pani na dobre. I mama wróci z pracy. Wezmę lepiej kiełbasę. Albo nie, znalazłem marokańskie sardynki, sześćdziesiąt kopiejek za puszkę. Mam do nich pół słoika majonezu. Słyszy pani? - Tak - powiedziała Nina cichutko. - Dlaczego pan tak żartuje? Najpierw chciałam się roześmiać, ale potem zrobiło mi się smutno. - A to dlaczego? Naprawdę pani tak zgłodniała? - Nie, pan wie. - Co wiem? - Wie pan - powiedziała Nina. Przez chwilę milczała, potem dodała: - No i dobrze! Niech mi pan powie, ma pan czerwony kawior? - Nie, ale za to mam filety z pałtusa. - Nie trzeba, wystarczy - powiedziała Nina twardo. - Zmieńmy temat. Już wszystko zrozumiałam. - Co zrozumiałaś? - Że pan też jest głodny. A co pan widzi z okna? - Z okna? Domy, fabrykę lalek. Akurat wpół do dwunastej. Koniec zmiany. Sporo dziewcząt wychodzi z portierni. Poza tym widzę jeszcze "Mosfilm". I straż pożarną. I kolej. O, właśnie jedzie pociąg. - I widzi pan to wszystko? - No tak, pociąg jedzie daleko. Widać tylko łańcuszek ogników, okien! - No i kłamie pan! - Nie należy tak rozmawiać ze starszymi - powiedziałem. - Nie mogę kłamać. Mogę się mylić. A więc gdzie się pomyliłem? - Pomylił się pan mówiąc, że widzi pan pociąg. Nie można go zobaczyć. - A co on niewidzialny, czy co? - Widzialny, tylko okna nie mogą się świecić. No i w ogóle, pan nie wyglądał przez okno. - Dlaczego? Stoję przy samym oknie. - A pali się u pana w kuchni światło? - Oczywiście. Przecież po ciemku nie zaglądałbym do lodówki. Spaliła mi się w niej żarówka. - No i proszę, już trzeci raz pana przyłapałam. - Nina, kochanie, wytłumacz mi, na czym mnie przyłapałaś? - Jeśli patrzy pan przez okno, to odchylił pan zaciemnienie. A jeśli odchylił pan zaciemnienie, to zgasił pan światło. Zgadza się? - Nie zgadza się. Po co mi zaciemnienie? Wojna czy co? - Ojejej! Jak można się tak zapomnieć! A co, może pokój? - No, jak rozumiem, Wietnam, Bliski Wschód... Ja nie o tym. - Ja też nie o tym... Chwileczkę, czy pan jest kaleką? - Na szczęście, wszystko mam na swoim miejscu. - Ma pan broń? - Jaką broń? - To dlaczego nie jest pan na froncie? Właśnie w tym momencie zacząłem podejrzewać coś niedobrego. Wyglądało na to, że dziewczynka robi sobie ze mnie żarty. Ale była przy tym tak naturalna i poważna, że omal mnie nie przestraszyła. - Na jakim froncie powinienem być, Nino? - Na najzwyklejszym. Gdzie są wszyscy. Gdzie tata. Na froncie niemieckim. Mówię poważnie, nie żartuję. To pan tak dziwnie ze mną rozmawia. A może pan nie kłamie o kurze i jajkach? - Nie kłamię - powiedziałem. - I żadnego frontu nie ma. Może ja naprawdę do pani przyjadę? - Ale ja naprawdę nie żartuję! - prawie krzyknęła Nina. - I niech pan też przestanie. Na początku to było ciekawe i wesołe. A teraz zrobiło się jakoś dziwnie. Przepraszam. To tak jakby pan nie udawał, tylko mówił prawdę. - Słowo honoru, dziewczynko, że mówię prawdę - powiedziałem. - Nawet się przestraszyłam. Nasz piec prawie nie grzeje. Jest mało drzewa. I ciemno. Tylko kaganek. Dzisiaj nie ma światła. I strasznie mi się nie chce siedzieć samej. Powkładałam na siebie wszystkie ciepłe rzeczy. I w tym momencie ostro i jakoś tak gniewnie powtórzyła pytanie: - Dlaczego nie jest pan na froncie? - Na jakim ja mogę być froncie? - Rzeczywiście, żarty zaszły za daleko. - Jaki może być front w siedemdziesiątym drugim roku! - Śmieje się pan ze mnie? Głos znowu zmienił ton, stał się nie dowierzający, malutki, trzy wierszyki od podłogi. I przed moimi oczami pojawił się niesamowity, zapomniany już obrazek: to, co działo się ze mną wiele, trzydzieści albo więcej lat temu. Gdy ja też miałem dwanaście lat. A w pokoju stała burżujka. A ja siedzę na kanapie z podwiniętymi nogami. I pali się świeczka, a może to była lampa naftowa? A kura wydaje się nierealnym, bajkowym ptakiem, który jedzą tylko w powieściach. Chociaż ja wtedy nie myślałem o kurze... - Dlaczego pan zamilkł? - zapytała Nina. - Niech pan lepiej mówi. - Nino - powiedziałem. - Jaki mamy teraz rok? - Czterdziesty drugi - powiedziała Nina. Zacząłem układać sobie w głowie kawałeczki niedorzeczności, które były w jej słowach. Nie zna kina "Rosja". I numer telefonu ma tylko sześć cyfr. I to zaciemnienie... - Nie mylisz się? - zapytałem. - Nie - powiedziała Nina. Wierzyła w to, co mówiła. A może głos mnie oszukał? Może ona nie ma trzynastu lat? Może to czterdziestoletnia kobieta, która zachorowała jeszcze wtedy, będąc dziewczynką i wydaje się jej, że została tam, gdzie wojna. - Niech pani posłucha - powiedziałem spokojnie. Przecież nie odłożę słuchawki. - Dzisiaj jest dwudziesty trzeci grudnia 1972 roku. Wojna skończyła się dwadzieścia siedem lat temu. Wie pani o tym? - Nie - powiedziała Nina. - Wie pani. Jest godzina dwunasta. No, jak ja mam to pani wytłumaczyć? - Dobrze - powiedziała Nina pokornie. - Ja też wiem, że nie przywiezie mi pan tej kury. Powinnam się domyślić, że francuskich kur nie ma. - Dlaczego? - Bo we Francji są Niemcy. - We Francji od dawna nie ma żadnych Niemców. Chyba że turyści. Ale niemieccy turyści przyjeżdżają również do nas. - Jak to? Kto ich wpuszcza? - A dlaczego mielibyśmy ich nie wpuszczać? - Tylko niech mi pan nie próbuje wmówić, że fryce nas zwyciężą. Pan pewnie jest szkodnikiem albo szpiegiem. - Nie, pracuję w RWPG, w Radzie Wzajemnej Pomocy Gospodarczej. Zajmuję się Węgrami. - No i znowu pan kłamie! Na Węgrzech są faszyści. - Węgrzy dawno temu przepędzili swoich faszystów. Węgry są republiką socjalistyczną. - Ojej, a już się bałam, że pan naprawdę jest szkodnikiem. A pan to wszystko wymyśla. Nie, niech pan nie zaprzecza. Lepiej niech pan opowie, jak będzie potem. Niech pan wymyśli, co pan chce, żeby tylko było dobrze. Proszę. I przepraszam, że tak niegrzecznie z panem rozmawiałam. Po prostu nie zrozumiałam. Przestałem się sprzeczać. Jak to wyjaśnić? Znowu wyobraziłem sobie, że siedzę w czterdziestym drugim roku i bardzo chcę wiedzieć, kiedy nasi zdobędą Berlin i powieszą Hitlera. I chciałem się jeszcze dowiedzieć, gdzie zgubiłem kartki na chleb za październik. Powiedziałem: - Zwyciężymy faszystów 9 maja 1945 roku. - To niemożliwe! Strasznie długo trzeba czekać. - Słuchaj, Nino, i nie przerywaj. Ja wiem lepiej. Berlin zdobędziemy drugiego maja. Będzie nawet taki medal - "Za zdobycie Berlina". A Hitler popełni samobójstwo. Otruje się. I da truciznę Ewie Braun. A potem esesmani wyniosą jego ciało na dziedziniec imperialnej kancelarii, obleją benzyną i spalą. Nie opowiedziałem tego Ninie, lecz sobie. Posłusznie powtarzałem fakt, jeśli Nina nie wierzyła, albo nie rozumiała od razu. Powtarzałem, gdy prosiła o wyjaśnienie czegoś i omal znowu nie straciłem jej zaufania, gdy powiedziałem, że Stalin umrze. Ale potem je odzyskałem, opowiadając o Juriju Gagarinie i nowym Arbacie. I nawet rozśmieszyłem ją, gdy opowiedziałem, że kobiety będą nosić spodnie - dzwony i bardzo krótkie spódniczki. Mówiłem też, kiedy nasi przejdą granicę z Prusami. Straciłem poczucie realności. Dziewczynka Nina i mały Wadik siedzieli na kanapie i słuchali. Tylko, że byli głodni jak diabli. I sprawy Wadika wyglądały jeszcze gorzej niż Niny: zgubił kartki na chleb i do końca miesiąca on i matka będą musieli żyć z jednej, robotniczej kartki. Dlatego, że Wadik zgubił kartki gdzieś na podwórku i dopiero po piętnastu latach przypomni sobie nagle, jak to było. I znowu się będzie denerwował, bo kartkę można byłoby znaleźć już po tygodniu. Ona pewnie wpadła do piwnicy, gdy Wadik rzucił palto na kratę, chcąc poganiać za piłką. I gdy Nina zmęczyła się słuchaniem tego, co brała za ładną bajkę, powiedziałem: - Znasz Pietrowkę? - Znam - powiedziała Nina. - Nie zmienią jej nazwy? - Nie. No więc... Wytłumaczyłem, jak wejść na podwórze pod arkę i gdzie w głębi jest piwnica, zasłonięta kratą i jeśli to październik czterdziestego drugiego roku, połowa miesiąca, to najprawdopodobniej w piwnicy leży kartka na chleb. Zgubiłem ją, gdy graliśmy tam, na podwórku, w piłkę. - To okropne! - powiedziała Nina. - Nie przeżyłabym tego. Trzeba ją natychmiast znaleźć. Musi pan to zrobić. Ją też wciągnęła ta gra, oderwaliśmy się od realności i już ani ona, ani ja nie wiedzieliśmy, jaki jest teraz rok - byliśmy poza czasem, bliżej jej czterdziestego drugiego roku. - Nie mogę odnaleźć kartki - powiedziałem. - Minęło wiele lat. Ale jeśli ty będziesz mogła, wejdź tam, piwnica powinna być otwarta. W razie czego powiesz, że to ty upuściłaś kartkę. I w tym momencie rozłączono nas. Niny nie było. Coś zatrzeszczało w słuchawce. Kobiecy głos powiedział: - 143-18-15? Połączenie z Ordżonikidze. - Pomyłka - powiedziałem. - Przepraszam - powiedział kobiecy głos obojętnie. Pojawiły się krótkie sygnały. Natychmiast wykręciłem numer Niny. Chciałem ją przeprosić. Chciałem pośmiać się razem z dziewczynką. Przecież to wszystko wyglądało na absurd... - Tak - powiedział głos Niny. - To pani? - zapytałem. - A, to ty, Wadim? Czemu nie śpisz? - Przepraszam - powiedziałem. - Muszę porozmawiać z inną Niną. - Co? Odłożyłem słuchawkę i znowu wykręciłem numer. - Zwariowałeś? - zapytała Nina. - Piłeś? - Przepraszam - powiedziałem i znowu odłożyłem słuchawkę. Dzwonienie nie miało już sensu. Telefon z Ordżonikidze wrócił wszystko na swoje miejsce. A jaki jest jej właściwy telefon? Arbat - trzy, nie, Arbat - jeden - trzydzieści dwa - trzydzieści... Nie, czterdzieści... Dorosła Nina zadzwoniła do mnie sama. - Przez cały wieczór siedziałam w domu - powiedziała. - Myślałam, że zadzwonisz, wyjaśnisz, czemu wczoraj się tak zachowywałeś. Ale ty najwidoczniej zupełnie straciłeś rozum. - Pewnie tak - zgodziłem się. Nie chciało mi się opowiadać jej o długich rozmowach z inną Niną. - I jaka znowu inna Nina? - zapytała. - To ma być przenośnia? Chcesz powiedzieć, że chciałbyś, żebym była inna? - Dobranoc, Nineczko - powiedziałem. - Jutro ci wszystko wyjaśnię. ,..Najciekawsze, że ta dziwna historia miała nie mniej dziwne zakończenie. Następnego dnia rano pojechałem do mamy. I powiedziałem, że zrobię porządek na antresoli. Trzy lata obiecywałem, że to zrobię, aż tu nagle przyjechałem. Wiem, że mama nie wyrzuca niczego, co jak sądzi, może się przydać. Przez półtorej godziny przekopywałem się przez stare czasopisma, podręczniki, zdekompletowane tomy dodatków do "Niwy". Książki nie były zakurzone, ale pachniały starym, ciepłym kurzem. W końcu odnalazłem książkę telefoniczną z 1950 roku. Książka spuchła od włożonych w nią notatek i zaznaczonych karteczkami stron o zatłuszczonych i wystrzępionych rogach. Książka wyglądała tak znajomo, że wydawało się dziwne, że mogłem o niej zapomnieć - gdyby nie rozmowa z Niną, nigdy bym sobie nie przypomniał o jej istnieniu. I zrobiło mi się wstyd, tak jak przed starym garniturem, który służył wiernie, a który oddaje się handlarzowi starzyzną na pewną śmierć. Znalazłem cztery pierwsze cyfry. G-1-32... I wiedziałem, jeśli nikt z nas nie udawał i jeśli nie zażartowano sobie ze mnie, że telefon stał w zaułku Siwcew Wrażek 15/25. Nie było żadnych szans na odnalezienie tego telefonu. Wyciągnąłem z łazienki stołeczek i rozsiadłem się z książką w przedpokoju. Mama nic nie zrozumiała, uśmiechnęła się tylko przechodząc i powiedziała: - Z tobą to tak zawsze. Zaczniesz porządkować książki i po dziesięciu minutach któraś z nich cię wciągnie. A z porządkami koniec. Nie zauważyła, że czytam książkę telefoniczną. Znalazłem ten telefon. Dwadzieścia lat temu stał w tym samym mieszkaniu, co w czterdziestym drugim roku. Właścicielką była Frołowa K. G. Przyznaję, że zajmowałem się głupotami. Szukałem tego, czego być nie mogło. Ale przypuszczam, że około dziesięciu procent zupełnie normalnych ludzi zrobiłoby to samo, gdyby znaleźli się na moim miejscu. Pojechałem na Siwcew Wrażek. Nowi mieszkańcy nie wiedzieli, gdzie wyjechali Frołowie. I czy oni w ogóle tu mieszkali? Ale poszczęściło mi się w administracji domu. Staruszka księgowa pamiętała Frołowów, przy jej pomocy dowiedziałem się wszystkiego, czego chciałem, w biurze adresowym. Ściemniło się. Po nowej dzielnicy wśród identycznych wielkopłytowych wież hulał przejmujący zimny wiatr. W standardowym jednopiętrowym sklepie sprzedawano francuskie kury w przezroczystych pokrytych szronem paczkach. Zapragnąłem kupić kurę i przynieść jej, tak jak obiecałem, chociaż z dwudziestodwuletnim opóźnieniem. Ale na szczęście nie zrobiłem tego. W mieszkaniu nie było nikogo. Dzwonek rozbrzmiewał donośnie i wyglądało na to, że nikt tu nie mieszka. Wyjechali. Już miałem odejść, ale stwierdziłem, że skoro zabrnąłem już tak daleko, to zadzwonię do drzwi obok. - Przepraszam, czy Frołowa Nina Siergiejewna to pańska sąsiadka? - Chłopak w podkoszulku, z dymiącą lutownicą w ręku, powiedział obojętnie: - Wyjechali. - Dokąd? - Już z miesiąc będzie, jak wyjechali na północ. Przed wiosną nie wrócą. I Nina Siergiejewna i jej mąż. Przeprosiłem i zacząłem schodzić po schodach. Bardzo możliwe, pomyślałem, że w Moskwie mieszka niejedna Nina Siergiejewna Frołowa, rok urodzenia 1939. I wtedy drzwi sąsiadów znowu się otworzyły. - Niech pan poczeka - powiedział ten sam chłopak. - Matka chce panu coś powiedzieć. W tym momencie jego matka pojawiła się w drzwiach, przytrzymując poły szlafroka. - Kim pan dla niej jest? - Tak po prostu - powiedziałem. - Znajomy. - Nie Wadim Nikołajewicz? - Wadim Nikołajewicz. - No proszę - ucieszyła się kobieta - o mało co, a bym pana przegapiła. Nie wybaczyłaby mi tego nigdy. Nina tak właśnie powiedziała - nie wybaczę. Nawet kartkę przyczepiła na drzwiach. Tylko pewnie dzieciaki zerwały. Już miesiąc minął. Powiedziała, że pan przyjdzie w grudniu. Nawet mówiła, że postara się wrócić, ale to tak daleko... Kobieta stała, patrzyła na mnie, jakby czekając, że zaraz wyjaśnię jej jakąś tajemnicę, opowiem o nie spełnionej miłości. Pewnie i Ninę dręczyła: kim on dla ciebie jest? I Nina też jej powiedziała: "Po prostu znajomy". Po chwili zastanowienia kobieta wyjęła list z kieszeni szlafroka. Drogi Wadimie Nikołajewiczu! Wiem oczywiście, że pan nie przyjdzie. Bo i jak można wierzyć dziecięcym marzeniom, które nawet mnie samej wydają się tylo mrzonkami. Ale kartka na chleb była w tej piwnicy, o której zdążył mi pan powiedzieć... Przełożyła Ewa Skórska