NEAL STEPHENSON Diamentowy Wiek (Tłumaczył: Jędrzej Polak) Ludzie z natury są niemal tacy sami; z praktyki wynika, że bardzo się między sobą różnią. Konfucjusz Reformy i upadki moralne pojawiają się na arenie dziejów za przyczyną sił społecznych, powstają najczęściej jako skutek oddziaływania nawyków wcześniejszej epoki. Potężne wahadło historii odchyla się i cofa, a przemienności tych ruchów nie powstrzyma kilka wybitnych indywiduów wiszących u jego końca. Sir Charles Petrie, Wiktorianie CZĘŚĆ PIERWSZA Lturysta odwiedza salon fikacji; osobliwe właściwości nowoczesnego uzbrojenia Dzwony świętego Marka biły z wysoka kuranty, gdy Pączek podjechał na łyżworolkach pod salon fikacji, aby znowelizować czaszkolet. Ślizgał się na całkiem nowej parze łyżew, rozwijających górną chyżość w dowolnych granicach między stu a stu pięćdziesięcioma kilometrami na godzinę, w zależności od tuszy użytkownika i obleczenia jej - bądź nie obleczenia - w kombinezon aero. Pączek uwielbiał przylegające do ciała skóry, które uwidaczniały jędrność jego mięśni. Przed dwoma laty, podczas poprzedniej wizyty w salonie, zażyczył sobie implantowania w ciele kolonii pażytów - maleńkich szkodników, których ze względu na rozmiar ujrzeć ani poczuć nie można - i które przez swoje elektryczne flukta stymulują włókna mięśni, zgodnie ze szczegółowym programem zwiększającym, jak domniemywano, ich masę, co w połączeniu z testosteronową pompą wmontowaną w przedramię Pączka dawało efekt nieustannych ćwiczeń - dniem i nocą - w sali gimnastycznej, acz bez potrzeby ruszania małym palcem. Jedyna niedogodność polegała na tym, że mikrowyładowania elektryczne naprężały niepotrzebnie ciało Pączka i targały mięśnie. Rzecz jasna przywykł do tego, choć jeżdżąc na łyżworolkach, miewał kłopoty z równowagą, co osobliwie dawało się we znaki przy chyżości stu kilo na zatłoczonej ulicy. Jednak niewielu było takich, którzy ośmieliliby się zwrócić Pączkowi uwagę - nawet gdy zwalał ich z nóg na przejściach - a po dzisiejszym dniu już nikt nigdy więcej nie ośmieli się go zaczepić. Pączek rzucił posadę wabia, o dziwo bez konsekwencji, ba, zostało mu po niej w kieszeniach bez mała tysiąc juków, z których trzecią część przeznaczył na nowe stroje, głównie czarne skóry, trzecią część na łyżwy, a pozostałą miał zamiar wydać w salonie fikacji. Kupno tańszego czaszkoletu nie byłoby problemem, lecz pociągałoby za sobą konieczność jazdy przez Groblę do Szanghaju, gdzie w jakiejś bocznej bramie Brzegowcy odwalali robotę pół darmo, co niestety groziło zakażeniem kości i pozbyciem się reszty pieniędzy po podaniu narkozy. Poza tym do Szanghaju wpuszczali tylko dziewice - gdy ktoś, tak jak Pączek, chciał przejechać Groblę z czaszkoletem w głowie, musiał płacić daninę setkom glin, przez co oszczędność stawała się pozorna. A Pączek nie powinien oszczędzać w chwili, gdy otwiera się przed nim wielce obiecująca kariera i związane z nią awanse w hierarchii nadzwyczaj niebezpiecznych profesji narkointeresu, do których posada wabia - jako płatna przygrywka - w ogóle się nie umywa. Pierwszorzędne uzbrojenie było zatem niezwykle mądrą inwestycją. Przeklęte dzwony nie przestawały dudnić we mgle. Pączek wydał cichą komendę ordynacji muzycznej - fazowej maszynerii akustycznej rozrzuconej na bębenkach usznych niczym nasionka na powierzchni truskawki. Głośność wzrosła, ale nie zagłuszyła głębokich tonów kurantów rezonujących w długich kościach Pączka. Pomyślał, że podczas wizyty w salonie każe odwiercić baterie zasilające z prawego wyrostka sutkowego i wmontować nowe. Baterie działały rzekomo przez lat dziesięć, Pączek miał je dopiero od sześciu, rzecz jednak w tym, że słuchał muzyki bez przerwy, i to bardzo głośno. W salonie czekały trzy osoby. Usiadł w fotelu i podniósł mediatron leżący na stoliczku do kawy. Maszyna wyglądała z daleka jak stara, pognieciona i nie zadrukowana gazeta. - Roczniki samoobrony - powiedział na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy obecni. Na pierwszej stronie gazety rozlało się logo jego ulubionego media-żeru. Mediaglify - całkiem niezłe i ciekawie animowane - ułożyły się w siatkę. Przyglądał się im, dopóki nie znalazł glifu zapowiadającego fachową analizę porównawczą interesujących go rodzajów uzbrojenia, a wtedy bez dalszej zwłoki stuknął weń paznokciem. Pokazały się nowe mediaglify, otaczające większe kinoramy, na których fachowcy z Roczników testowali różne modele czaszkoletów, strzelając z nich do celów żywych i martwych. Pączek rzucił mediatron na stół. Znał wyniki testów na pamięć, przeglądał je nieustannie od kilku dni, a redakcja Roczników nie zadała sobie trudu znowelizowania materiału. Jego wybór nie uległ zmianie. Pewien jegomość z kolejki zamówił tatuaż, którego wykonanie zajęło dziesięć sekund. Inny przyszedł po nową porcję naboi do czaszkoletu. Załadunek trwał równie krótko. Jakieś dziewczątko życzyło sobie wymiany kilku pażytów w twarzowej siatce raktywu - głównie wokół oczu, gdzie pojawiały się zmarszczki. Zabieg trwał dobrą chwilę. Pączek podniósł ze stołu mediatron, przeszedł na tryb raktywny i włączył swój ulubiony program Zamknij się lub zdychaj. Przed instalacją broni artysta fikacyjny poprosił o okazanie juków, co w innych okolicznościach byłoby zniewagą, lecz tutaj, na Wynajętej Ziemi, stanowiło normalną procedurę, gdy idzie o interesy. Zasoby finansowe Pączka zadowoliły go i przekonały, że nie ma do czynienia z oszustem. Bez dalszej zwłoki znieczulił czoło Pączka tetykiem w aerozolu, naciął odpowiednio skórę i zawinął ją na potylicę, po czym uruchomił maszynę zamontowaną na wysięgniku anemicznego robota, którego pchnął nad głowę pacjenta niczym dentystyczną wiertarkę. Ramię automatycznie zlokalizowało stary czaszkolet, poruszając się z zatrważającą chyżością i determinacją. Pączek - który nawet w najlepszej formie bywał przeczulony za sprawą mięśniowych stymulantów - szarpnął się lekko, ale robot okazał się szybszy i bez trudu wyłuskał starą broń. Właściciel salonu przyglądał się całej procedurze na ekranie monitora i nie miał nic do roboty oprócz wygłaszania uwag w rodzaju: - Otwór w pańskiej czaszce jest nieco chropowaty, maszyna powiększy go wiertłem, o tak, a teraz nowa broń... Czaszką Pączka targnęła niemiła pulsacja - robot wmontował nowy model. Przypomniał sobie, jak to w dzieciństwie bawił się z kolegami w wojnę i obrywał kulą z bebetonu, co często gęsto kończyło się bólem głowy, zupełnie takim jak ten, który go teraz nękał. - Załadowałem panu sto magazynków prażonej kukurydzy - odezwał się właściciel. - Proszę sprawdzić celność. Gdy przyzwyczai się pan do obsługiwania nowego modelu, załadujemy zwykłą amunicję. Naciągnął skórę z powrotem na czoło i zlepił brzegi substancją gojącą. Nie będzie blizn, za które płaci się dodatkowo, jako że są widocznym dowodem obecności letu. Pączek nie dbał jednak o blizny, ponieważ usłyszał kiedyś, że niektóre lasencje wcale za nimi nie przepadają. Jego postępowaniem wobec przedstawicielek rodzaju żeńskiego rządził galimatias niskich instynktów, mrocznych domniemań, obłąkanych teorii, podsłuchanych urywków rozmów, niezbyt dobrze zapamiętanych złych rad, oraz zbiór przesadnych - bez wątpienia - anegdot, co czyniło zeń prawdziwą ofiarę ciemnych zabobonów, które w tym konkretnym przypadku kazały mu zaniechać zaordynowania sobie blizny na czole. Nadto miał w domu pokaźną kolekcję bryli - niezbyt gustownych okularów słonecznych z wmontowaną w szkło oka dominującego siatką celownika. Bryle nigdy go nie zawiodły jeśli chodzi o celność, poza tym z miejsca rzucały się w oczy i każdy, czy chciał czy nie chciał, natychmiast nabierał pewności, że nie da się wydymać noszącego je gościa. - Proszę zarepetować - rzucił właściciel salonu i obrócił o sto osiemdziesiąt stopni pokryty plastikiem fotel - taki sam jak te, na których przed stu laty siadywało się u fryzjera. Pączek ujrzał przed sobą manekin ustawiony w rogu salonu. Kukła nie miała twarzy i śladów owłosienia, była za to upstrzona małymi, wypalonymi dziurkami, podobnie jak znajdująca się za nią ściana. - Status - mruknął Pączek i poczuł lekkie buczenie posłusznej rozkazom broni. - Ładuj - rzucił i znów zabuczało mu w uszach. Skierował czoło na manekin. - Ognia - warknął, nie otwierając ust. Czaszkolet usłyszał go jednak i Pączek poczuł nieznaczny, szarpiący głową odrzut. Manekin odezwał się pełnym zdumienia PLASK, któremu towarzyszył mały rozbłysk na ścianie nad jego niby-łepetyną. Ból pod czaszką nasilił się, ale Pączek nie zwracał na to uwagi. - W tym modelu zastosowano szybszą amunicję, dlatego musi pan celować odrobinę niżej - odezwał się właściciel. Pączek ponownie wystrzelił. Tym razem trafił kukłę prosto w szyję. - Wspaniale! Piekłogniem odstrzeliłby mu pan łeb! - zachwycił się artysta. - Wygląda na to, że wie pan, jak się z tym obchodzić, ale dla porządku informuję, że są jeszcze trzy opcje... i trzy magazynki na różną amunicję. - Wiem - rzucił Pączek. - Sprawdzałem ten model. - Do letu powiedział natomiast: - Dziesięć, średnim rozrzutem. - A potem syknął: - Ognia! Głową tym razem szarpnęło wcale potężnie. A na ciele manekina i na ścianie za nim wybuchło jednocześnie dziesięć PLASK-ów. W salonie zrobiło się gęsto od dymu z przysmażonego plastiku. - Może pan strzelać i setką - odezwał się właściciel - ale odrzut urwie panu głowę. - Już go rozpracowałem - oznajmił w odpowiedzi Pączek. - Załaduj mnie, koleś. Pierwszy magazynek elektrykami, drugi obezwładniaczami, a trzeci piekłogniem. I przynieś mi jakąś pieprzoną aspirynę! Źródło Wiktorii; zobrazowanie otoczenia Wloty kanałów powietrznych Źródła Wiktorii unosiły się nad szczytem Królewskiego Ogrodu Ekologicznego niczym bukiet stumetrowych kalii. Analogię uzupełniało leżące poniżej i odwrócone korzeniami do góry drzewo rur hydraulicznych, rozrzuconych niczym fraktal po diamentowym łożysku skalnym Nowego Chusanu i wpadających do ciepłych wód Morza Południowochińskiego niezliczoną liczbą naczyń włoskowatych, ułożonych pasem wokół położonej kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią rafy sprytoralowej. Zadanie tłoczenia do góry hektolitrów morskiej wody mogłaby równie dobrze spełniać jedna, olbrzymia rura. Podobnie rzecz się miała z kaliami, które można by zastąpić jedną ssącą powietrze paszczą, połykającą ptaki i śmieci, miażdżone następnie na krwawą pulpę na kratach zabezpieczających maszynerię przed zapchaniem. Owe proste rozwiązania nie byłyby jednak ekologiczne. Co prawda geotecy z Imperial Tectonics mieli dosyć mgliste pojęcie o ekosystemach, ba, nie potrafiliby ich rozpoznać nawet wtedy, gdyby przyszło im w nich zamieszkać, ale wiedzieli, że systemy tego rodzaju są niezwykle wrażliwe na zanieczyszczenia, chronili więc środowisko z niewzruszoną, przykładną, zieloną pracowitością, taką samą, z jaką projektowali mosty i przepusty odwadniające. Woda sączyła się do Źródła Wiktorii przez włoskowate mikrorurki, podobnie jak sączący się przez piaszczyste plaże ocean. A powietrze cicho płynęło ku Źródłu przez artystycznie wyeksponowane pręciki wybujałych kalii; pręciki o parametrze przestrzennym nie tak znowu odległym od geometrycznego ideału. Konstrukcje te były przy tym na tyle wytrzymałe, że nie zagrażał im najstraszniejszy tajfun, i tak giętkie, że kładły się niczym morska trawa targana podmuchami bryzy. Ptaki, które po zmroku zawędrowały w okolice Źródła, wyczuwały dziwną, obcą morskiemu środowisku pochyłość powietrza, zakrzywiającą tor ich lotu i wciągającą je w głąb nocy, lecz nie na tyle silną, by uniemożliwić im odwrót, z którego skwapliwie korzystały, nie sfajdawszy się nawet ze strachu. Kalie wyrastały z kryształowego wazonu wielkości normalnego stadionu, otwartego dla publiczności i noszącego nazwę Diamentowego Pałacu. Pałac przemierzały co roku rzesze turystów, w tym chmary uprawiających aerobik rencistów i wycieczki szkolnej dziatwy w mundurkach. Wszyscy z ogromnym zaciekawieniem wpatrywali się w szklane ściany (w rzeczywistości diamentowe - przez wzgląd na oszczędność) i zachodzące w nich fazy rozpadu molekularnego, tworzące linię produkcyjną Źródła Wiktorii. W basenach zbierano zanieczyszczoną wodę i powietrze. Obok znajdowały się inne baseny, w których woda i powietrze były już nieco czystsze. Procedurę oczyszczania powtarzano kilkadziesiąt razy. Baseny na końcu linii wypełniał idealnie czysty azot i idealnie czysta woda. Linię basenów nazywano kaskadą, co miało świadczyć o dosyć abstrakcyjnym poczuciu humoru inżynierów. Niestety, turyści nie potrafili tego docenić, czemu dawali wyraz, nie robiąc przy niej żadnych zdjęć. Proces oczyszczania zachodził w ścianach między tworzącymi kaskadę basenami. Tak naprawdę nie były to ściany, lecz nieskończenie drobne siatki submikroskopowych kół o wielu wprawianych w nieustanny ruch szprychach. Każda szprycha chwytała zanieczyszczoną cząstkę azotu lub wody i obróciwszy nią, uwalniała do basenu z cząstkami czystszymi. Substancje nie będące wodą ani azotem nie mogły zostać pochwycone przez szprychę, przez co nie przechodziły na drugą stronę. Inne koła wychwytywały przydatne pierwiastki śladowe, takie jak węgiel, siarkę czy fosfor, i przekazywały je do mniejszej, równoległej kaskady, w której następował proces oczyszczenia. Idealnie czyste molekuły zbierano w rezerwuarach. Niektóre z cząstek łączono z innymi, tworząc pomocne w produkcji molekularne gadżety. Na końcu wszystkie cząstki wtłaczano lejkowatymi przekaźnikami w pęk molekularnych pasów transmisyjnych nazywanych zasilaczem. Źródło Wiktorii - podobnie jak pół tuzina innych Źródeł Atlantydy/Szanghaju - było studnią, w której zasilacz brał swój początek. Styl życia Pączka i związane z nim komplikacje finansowej natury; wizyta w banku Pączek nie mógł się sobie nadziwić: miał nowy czaszkolet i ani razu nie użył go w złości. Wystarczała mu sama świadomość posiadania broni - dzięki niej nosił się w taki sposób, że nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł go zaczepić, szczególnie wtedy, gdy miał na nosie bryle i przyoblekł ciało w czarne skóry. Gdy spojrzał na kogoś z ukosa, ten natychmiast schodził mu z drogi. Nadszedł czas, aby awansować społecznie. Szukał posady czujki. Zadanie nie było łatwe. Alternatywny przemysł farmaceutyczny pracował w systemie szybkich, punktualnych dostaw i nie prowadził zbyt wielu ksiąg, stanowiących dla glin potencjalny materiał dowodowy. Tabakę hodowano w nielegalnych kompilatorach materii, przechowywano w pustych, niskoczynszowych blokach mieszkalnych i dostarczano do ulicznych handlarzy przez sieć biegaczy. W trakcie każdej operacji okolicę zaludniała probabilistycznie chmara wabi i czujek, którzy nigdy nie zatrzymywali się zbyt długo w jednym miejscu - co groziło aresztowaniem za włóczęgostwo - i monitorowali pozycje glin (lub policyjnych kapsuł inwigilacyjnych) przez szpary w ciemnych okularach. Kiedy Pączek posyłał swojego ostatniego szefa do diabła, był pewny, że załatwi sobie posadę biegacza. Ale nic z tego nie wyszło, a od tamtej pory wylądowało już parę wielgachnych statków powietrznych z Ameryki Północnej, pełnych białych i czarnych śmieci, które rozpełzły się po rynku pracy. Pączkowi kończyły się pieniądze i miał już dosyć darmowego jedzenia z publicznych kompilatorów materii. Bankiem Pawia był przystojny mężczyzna z siwiejącą kozią bródką, pachnący cytrusami i przyobleczony w przesadnie modny dwurzędowy garnitur, uwidaczniający - z niezłym skutkiem - wąską talię właściciela. Można go było znaleźć w dosyć paskudnym biurze nad agencją turystyczną, która to mieściła się w szeregu ponurych bloków między Aerodromem a pełnym burdelów nabrzeżem. Bank nie był zbyt rozmowny. Wymienili uściski rąk, po czym tamten skrzyżował w zamyśleniu ramiona i oparł się o krawędź biurka. W tej postawie wysłuchał świeżo skomponowanej bajeczki Pączka, kiwając od czasu do czasu głową, jakby klient mówił coś istotnego. Wyglądało to dosyć niepokojąco - tym bardziej, że Pączek mówił same bzdury - pocieszał się jednak zasłyszaną opinią, że te fajfusy szczycą się wysokim poziomem usług dla klienta. Bank przerwał monolog Pączka w wybranym przez siebie momencie i spojrzał na niego radośnie. - Życzy pan sobie zabezpieczyć linię kredytową - powiedział, jakby fakt ów stanowił dla niego miłe zaskoczenie, co nie było zbyt prawdopodobne. - Można tak chyba powiedzieć - przyznał Pączek, żałując, że nie potrafi wyrazić tego w tak wspaniale brzmiącej terminologii. Bank sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej potrójnie złożony kawałek papieru. - Przypuszczam, że zechce pan rzucić okiem na tę broszurę - zwrócił się do Pączka, a do broszury zaszczekał coś w jakimś nieznanym języku. Gdy Pączek odbierał papier z ręki banku, biała kartka wygenerowała ładne, animowane kolorowe logo i muzykę. Logo zamieniło się w pawia. Niżej rozpoczęła się wideoprezentacja prowadzona przez podobnego do banku dżentelmena - jakby Indianina, chociaż może Araba. - Parsowie witają w Banku Pawia - oznajmił ten drugi. - Jacy Parsowie? - wyrwało się Pączkowi. Spojrzał na bank, który lekko spuścił wzrok i wskazał bródką kartkę. Ta usłyszała pytanie i rozpoczęła już wyjaśnienia. Pączek rychło pożałował swojej ciekawości, bo kartka zaczęła się rozwodzić kwieciście i niezrozumiale na temat genealogii Parsów, którzy bez wątpienia nie życzyli sobie, aby mylić ich z fajfusami, Pakistańcami ani Arabami, co - wedle broszury - nie miało oznaczać, że Parsowie mają coś do zarzucenia tym wielce szanowanym grupom etnicznym. Pączek starał się nie słuchać, mimo to dowiedział się o Parsach więcej, niż było potrzebne: poznał ich przedziwną religię, tendencję do przemieszczania się, nawet pieprzoną kuchnię, która wyglądała dosyć obrzydliwie, co nie przeszkodziło mu poczuć skurczów głodu. Skończywszy z Parsami, broszura przeszła do interesów, czyli zabezpieczania linii kredytowych. Pączek znał to wszystko na pamięć. Bank Pawia nie różnił się w niczym od innych tego typu instytucji: gdy zaakceptował klienta, wstrzeliwał w niego bezzwłocznie kartę kredytową. Implantował ją w stawie biodrowym, podczas gdy inne banki optowały raczej za wyrostkiem na potylicy - miejsce nie miało znaczenia, dla potrzeb karty wystarczała dowolna, w miarę duża kość znajdująca się tuż pod skórą. Kość była niezbędna ze względu na radiowe połączenie karty, wymagającej do odbioru stosunkowo długiej anteny. Po zamontowaniu człowiek mógł chodzić, dokąd chciał, i kupować rzeczy najzwyczajniej prosząc o nie - szczegółami transakcji zajmował się Bank Pawia, sprzedawca i karta w biodrze. Banki różniły się między sobą stopami oprocentowania, minimalnymi miesięcznymi spłatami i podobnymi drobiazgami. Żadna z tych rzeczy nie miała dla Pączka znaczenia. Liczyło się tylko to, co mogą mu zrobić, jeśli wpadnie w długi, czekał więc cierpliwie, udając zainteresowanie odsetkami i resztą gówien, po czym zapytał obojętnie i jakby od niechcenia o politykę debetową banku. Bank wyglądał przez okno, jakby nie usłyszał pytania. Ścieżka dźwiękowa broszury zmieniła ton: kartka odezwała się chłodnym, jazzowym brzmieniem i ukazała wielokulturową ekipę pań i panów - z pozoru nie przypominających zdegradowanych oszustów kredytowych - siedzących wokół stołu i z mozołem składających po kawałku etniczną biżuterię. Ludzie ci wyglądali na zadowolonych, popijali herbatę i żywo wymieniali uwagi. Za dużo herbaty, jak na podejrzliwe oko Pączka, który nie dostrzegał wielu rzeczy, ale nie dawał się nabrać na manipulację medialną. Bank kładł zbyt duży nacisk na herbatę. Z aprobatą odnotował jednak zwykłe, codzienne stroje dłużników, których nie przebierano w uniformy, a także fakt przebywania w jednej sali kobiet i mężczyzn. „Bank Pawia prowadzi globalną sieć czystych, bezpiecznych i przestronnych warsztatów. W przypadku nieprzewidzianych okoliczności uniemożliwiających spłatę kredytu lub przeliczenia się przez naszych Klientów z własnymi możliwościami finansowymi, Bank do czasu rozwiązania wszelkich problemów natury finansowej zapewnia dłużnikom zakwaterowanie blisko miejsca zamieszkania. Goście warsztatów Banku Pawia mają osobne łóżka i w niektórych przypadkach osobne pokoje mieszkalne. Dzieci mogą pozostać z rodzicami w trakcie całej wizyty. Warunki pracy należą do najlepszych w przemyśle, a wysoka wartość dodana operacji związanych z produkcją biżuterii ludowej sprawia, że bez względu na wielkość zadłużenia trudności rozwiązywane są niemal w mgnieniu oka”. - Jaka jest... eee... strategia sprowadzania dłużników... no... wie pan... tam, gdzie ich miejsce? - zapytał Pączek, a bank zupełnie stracił zainteresowanie jego dyskusją z broszurą, wyprostował się, obszedł biurko i zająwszy za nim miejsce, wyjrzał przez okno nad wodę, tam gdzie w oddali majaczył Pudong i Szanghaj. - Broszura nie podaje tego szczegółu - powiedział wreszcie - jako że większość naszych klientów nie dzieli z panem wyjątkowego zainteresowania dla detali dotyczących akurat tego aspektu umowy kredytowej. Wypuścił powietrze nosem, jak człowiek, który nie chce drażnić nozdrzy nieprzyjemnym zapachem, po czym jeszcze raz pogłaskał brodę. - Reżim postępowania egzekucyjnego składa się z trzech faz. Każda z nich ma, rzecz jasna, bardzo przyjemną nazwę, ale dla pańskich potrzeb powiem tylko, że faza pierwsza to uprzejme napomnienie, druga: znacznie powyżej pańskiego progu bólu, i trzecia: zejście śmiertelne w spektakularnych okolicznościach. Pączek pomyślał, że z chęcią pokazałby Parsowi, czym jest zejście śmiertelne w spektakularnych okolicznościach, ale facet będący bankiem miał na pewno niezłą ochronę. Poza tym inne banki prowadziły podobną politykę egzekucyjną, więc w zasadzie powinien być wdzięczny Pawiowi, że nie owijał rzeczy w bawełnę. - W porządku. Wrócę tu jeszcze - rzucił na pożegnanie. - Mogę zatrzymać broszurę? Pars machnął ręką, ale Pączek był już na ulicy. Gdzieś musi być przecież jakaś łatwa forsa. Królewska wizyta; Hackworthowie świętują na pokładzie statku; przyjęcie urodzinowe księżniczki Charlotty; Hackworth spotyka para W piątkowe popołudnie trzy geodesykcyjne nasiona ślizgały się nad dachami i ogrodami Atlantydy/Szanghaju niczym pestki monstrualnej kalabasy wielkości księżyca. Z boisk krykietowych parku Źródła Wiktorii wystrzeliły do góry dwa maszty cumownicze. Najmniejszy ze statków napowietrznej flotylli oznaczono królewskim herbem. Teraz pojazd ów stał na redzie, czekając, aż dwa większe opadną ku dokom i przycumują. Burty latających machin - puste w środku - wydawały się przezroczyste. Nie zasłaniały słońca, przeciwnie, żółciły i zaginały jego promienie, rzucając wszędzie olbrzymie abstrakcyjne wzory jasności i niejasności, chwytane w ręce przez dziatwę w krynolinach i marynarskich mundurkach. Grzmiała orkiestra dęta. Na trapie statku powietrznego „Atlantyda” pojawiła się maleńka postać w białej sukience i pomachała do witających ją dzieci. Wszyscy się domyślili, że to jubilatka we własnej osobie: księżniczka Charlotta. Rozległy się powitalne okrzyki i głośny aplauz. Fiona Hackworth wędrowała po Królewskim Ogrodzie Ekologicznym pod czujnym okiem rodziców, którzy mieli nadzieję uchronić jej spódnice od błota i roślinnych śmieci. Strategia ta nie w pełni się powiodła, ale John i Gwendolyn doprowadzili spódnice do porządku kilkoma szybkimi ruchami rąk, przenosząc brud na białe rękawiczki. Z rękawiczek brud wzniósł się w powietrze. Współczesne rękawiczki pań i panów utkane były z nieskończenie małych splotokuł, które wiedziały, jak pozbywać się zanieczyszczeń. Człowiek mógł taką rękawiczką przerzucić tony błota, a już po paru sekundach jego dłoń jaśniała nieskazitelną bielą. Hierarchia apartamentów na pokładzie „Eteru” odpowiadała idealnie pozycji każdego z pasażerów, jako że część gościnna statku ulegała dekompilacji i przebudowie przed każdym lotem. Dla lorda Finkle-McGrawa, jego trójki dzieci wraz z małżonkami, oraz dla Elizabeth (jego pierwszej i jedynej jak dotąd wnuczki), statek wysunął prywatne ruchome schody, które zaniosły ich do luksusowej kabiny położonej na samym dziobie, skąd roztaczał się nieograniczony, stuosiemdziesięciostopniowy widok. Idąc od apartamentu Finkle-McGrawa ku rufie, trafiało się do kabin tuzina innych parów, zwykłych hrabiów lub baronów, zajmujących z wnukami - a nie z dziećmi - przedziały klasy B. Dalej ulokowano kadry kierownicze, poobwieszane złotymi łańcuszkami od zegarków, e- mailowymi puzderkami, telefonami, krzesidełkami, tabakierkami i innymi fetyszami, których zadaniem było ukrycie wypiętrzających się pod ciemnymi kamizelkami brzuchów. Większość dyrektorskich latorośli osiągnęła wiek, w którym dzieci przestają być milutkie i nikomu - poza rodzicami - nie sprawiają przyjemności; chodziło też o wzrost, przy którym dziecięca energia zaczyna być raczej zagrożeniem niż cudem; wreszcie poziom inteligencji, na skutek czego to, co uważano za niewinność u drobniejszej dziatwy, przekształciło się w denerwującą bezczelność. Pszczółkę szukającą nektaru uważa się za ładną mimo ostrego żądła, gdy jednak za nektarem rozgląda się szerszeń, człowiek automatycznie sięga po packę. Na szerokich schodach prowadzących do kabin pierwszej klasy niejedna rozbrykana postać ucierpiała z powodu ostrych szarpnięć za ramię, traktowanych jako środek dyscyplinujący przez syczących z wściekłości ojców w cylindrach na bakier, zaciskających zęby i rozglądających się nerwowo w poszukiwaniu potencjalnych świadków. John Percival Hackworth był inżynierem. Większość inżynierów gnieździła się w maleńkich kajutach ze składanymi kojami, ale on - noszący górnolotny tytuł artifexa i kierujący grupą odpowiedzialną za dzisiejszy projekt - został umieszczony w kabinie drugiej klasy z podwójnym, małżeńskim łożem i składaną dostawką dla Fiony. Numerowy wniósł ich niezbyt pokaźne, zaledwie jednodniowe bagaże, w chwili gdy „Eter” klarował obok masztu cumowniczego - dwudziestometrowego diamentoidalnego wiązara, który znikał już pod gładką niczym stół bilardowy powierzchnią krykietowego boiska, nie czekając, aż statek skręci na południe. Park, leżący obok Źródła Wiktorii, pełen był katachtonicznych linii zasilacza, dzięki czemu wyhodowanie w nim dowolnej struktury materialnej nie nastręczało niemal żadnych trudności. Kabina Hackworthów mieściła się na sterburcie i oddalając się od Nowego Chusanu, ujrzeli kryjące się za Szanghajem, przeświecające czerwonawo przez odwieczny płaszcz węglowych dymów słońce. Gwendolyn przez godzinę czytała Fionie bajki do snu, a John przeglądał wieczorne wydanie „Timesa”; potem rozłożył papiery na maleńkim biurku i zaczął je pilnie studiować. Później oboje przebrali się w stroje wieczorowe. Stroili się w ciszy i po ciemku, aby nie obudzić Fiony. Punktualnie o dziewiątej wyszli na korytarz, zamknęli drzwi i kierując się brzmieniem big bandu, ruszyli ku wielkiej sali balowej, gdzie właśnie rozpoczynały się tańce. Posadzka sali balowej była bryłą transpektakularnego diamentu. Przyciemniono światła. Tańczące pary zdawały się płynąć nad oświetloną księżycem powierzchnią Pacyfiku w rytmie walca, menueta i lindy, w elektrycznej podróży przez noc. Wschód słońca zastał trzy statki powietrzne wysoko nad Morzem Południowochińskim, daleko od lądu. Ocean był tutaj stosunkowo płytki, o czym wiedział Hackworth i grupka inżynierów. Z okna kabiny Hackworthów rozciągał się przyzwoity widok, mimo to John, obudziwszy się wcześnie, wybrał sobie miejsce na diamentowej posadzce sali balowej, zamówił u kelnera espresso oraz „Timesa” i spędzał przyjemnie czas, czekając, aż Gwen i Fiona przygotują się do reszty dnia. Wszędzie pełno było dzieci dyskutujących o tym, co miało się wydarzyć. Gwen i Fiona spóźniły się tak bardzo, że aż go to zaciekawiło. Początkowo, czekając na nie, wyjmował z tuzin razy z kieszonki swój mechaniczny zegarek, wreszcie, zirytowany, zaczął ściskać go w dłoni, otwierając i zamykając kopertę. Gdy przyszły, Gwen podkurczyła długie nogi i rozłożyła elegancko spódnice na przezroczystej podłodze, ściągając na siebie złośliwe spojrzenia kilku stojących nieopodal kobiet. John stwierdził z ulgą, że większość z nich była inżynierami stosunkowo niskiej rangi bądź żonami inżynierów. Nikt z VIP-ów nie musiał przychodzić do sali balowej. Fiona opadła na kolana i łokcie, i położyła twarz na diamencie, wypinając siedzenie. Hackworth ujął delikatnie kanty spodni, podciągnął je odrobinę do góry i przyklęknął na jednym kolanie. Sprytoral wyłonił się z głębin z gwałtownością, która zdumiała inżyniera, choć uczestniczył w jego projektowaniu i widział pierwsze próby. Oglądany przez ciemną powierzchnię Pacyfiku, przypominał eksplozję rozrywającą taflę szkła. W oczach Hackwortha wyglądał jak strumień gęstej śmietanki wlewany do kawy, odbijający się od dna filiżanki, rozkwitający fraktalnie i zlewający się w jedno tuż pod powierzchnią napoju. Szybkość tego procesu była starannie zaplanowanym kuglarstwem; sprytoral rósł na dnie oceanu już od trzech miesięcy, czerpiąc energię z superkonu - który wyhodowano w głębinach specjalnie na tę okazję - i ekstraktując niezbędne atomy wprost z morskiej wody i rozpuszczonych w niej gazów. To, co działo się poniżej, wyglądało dosyć chaotycznie i pod pewnymi względami takie było w istocie; lecz każda litokuła dokładnie znała swoje miejsce i zadanie, jakie winna spełniać. Litokuły miały kształt czworościennych cegiełek budowlanych z wapnia i węgla, wielkość ziarenek maku, a każda z nich wyposażona była w oddzielne źródło zasilania, mózg i system nawigacyjny. Uniosły się z morskiego dna na sygnał wydany przez księżniczkę Charlottę, która, obudziwszy się tego ranka, znalazła pod poduszką mały prezent: złoty gwizdek na łańcuszku. Księżniczka stanęła na balkonie, nabrała powietrza i dmuchnęła w gwizdek. Korale zbiegały się ze wszystkich stron do miejsca, w którym miała powstać wyspa. Niektóre litokuły przemieszczały się o parę kilometrów, by zająć wyznaczoną pozycję. Wypychały wodę o objętości równej rozmiarom wyspy - w sumie kilka kilometrów sześciennych. Efektem tego procesu była wściekła turbulencja wybrzuszająca powierzchnię oceanu, zjawisko o takiej gwałtowności, że kilkoro dzieci zaczęło krzyczeć, obawiając się o losy wiszącego wysoko na niebie statku; w rzeczy samej, parę kropel dosięgło diamentowego brzucha pojazdu, co zmusiło pilota do zwiększenia wysokości. Szybki manewr wzbudził salwę śmiechu u zgromadzonych w sali balowej ojców, którzy delektowali się iluzją niebezpieczeństwa w obliczu tak jawnej impotencji Natury. Piana i mgła opadły nieco, ukazując oczom wszystkich nową wyspę, jaśniejącą łososiowo w świetle poranka. Oklaski i okrzyki radości ucichły do profesjonalnego pomruku. Szczebiot zdumionej dziatwy był jednak zbyt głośny i rozdokazywany, aby cokolwiek usłyszeć. Mieli jeszcze kilka godzin. Hackworth strzelił palcami, przywołując kelnera, i zamówił świeże owoce, sok, gofry i kawę. Nie pozostało im nic innego, jak delektować się słynną kuchnią „Eteru” i przyglądać się wyrastającym na wyspie zamkom, faunom, centaurom i zaczarowanym lasom. Księżniczka Charlotta była pierwszą istotą ludzką, która postawiła stopę na czarodziejskiej wyspie. Zbiegła po trapie, Atlantydy” w otoczeniu grupki małych przyjaciół, przypominających z daleka polne kwiaty, a to z racji przewiązanych wstążkami i chroniących od słońca czepków. Wszyscy zabrali ze sobą kosze na prezenty, które jednak szybko oddano pilnym guwernantkom. Księżniczka stanęła twarzą w stronę „Eteru” i zacumowanego kilkaset metrów dalej „Chinooka”, i odezwała się, nie podnosząc głosu, a mimo to była słyszana przez każdego gościa. W koronkowym kołnierzyku jej fartuszka ukryto nanofon połączony z fazową ordynacją akustyczną, która wyrosła w górnych warstwach powierzchni wyspy. - Chciałabym wyrazić swą wdzięczność lordowi Finkle-McGrawowi i wszystkim pracownikom Systemów Maszyn Fazowych SA za ten przewspaniały prezent urodzinowy. A teraz, drogie dzieci Atlantydy/Szanghaju, zapraszam was, jeśli wola, na moje urodzinowe przyjęcie. Dzieci Atlantydy/Szanghaju zakrzyknęły „tak” i rzuciły się biegiem w dół wielokładkowych trapów „Eteru” i „Chinooka”, które wysunięto specjalnie na tę okazję, chcąc zapobiec korkom, spowodowanym przez pośpiech obrażeniom lub - Boże uchowaj - naruszeniom etykiety. Przez kilka pierwszych chwil dziatwa uciekała ze statków jak gaz z odkorkowanej butelki. Potem zaczęła się zbierać przy cudach wyspy: centaurze - wysokim na osiem stóp i zupełnie niegroźnym - spacerującym po łące w towarzystwie rozbrykanego syna i córki; małych dinozaurach; jaskini otwierającej się na pagórku i noszącej wszelkie znamiona zaczarowania; wreszcie przy drodze wijącej się ku ruinom zamku. Większość dorosłych została na pokładzie, pozwalając dzieciom wyszaleć się przez kilka minut. Inaczej postąpił lord Finkle-McGraw, którego widziano, jak szedł w stronę „Atlantydy”, ostukując ziemię laską, jakby chciał sprawdzić, czy jest dość wytrzymała dla królewskich stóp. Na trapie statku pojawiła się szacowna para: ona, w kwiecistej sukni, będącej ukłonem w stronę skromnie pojętej mody i stosownej do letniej pory wygody i lekkości, z dopasowaną kolorystycznie parasolką w dłoni, królowa Atlantydy Wiktoria II; on, w wymuskanym, beżowym, lnianym garniturze, jej mąż, książę małżonek, którego imię brzmiało - niestety, niestety - Joe. Joe - albo Joseph, jak nazywano go oficjalnie - szedł z przodu, poruszając się pompatycznym chodem pierwszego człowieka na Księżycu, potem odwrócił się do Jej Królewskiej Mości i podał jej dłoń, którą królowa ujęła wdzięcznie, acz niezbyt dbale, co miało podkreślać i przypomnieć wszystkim, że w swoim czasie Wiktoria pływała w obsadzie reprezentacji Oxfordu, znalazła lekarstwo na stres studiów w Szkole B Stanfordu, przemierzając kraulem tamtejszy basen, jeździła na łyżworolkach i z powodzeniem uprawiała jeet kune do. Gdy królewskie espadryle dotknęły wyspy, lord Finkle-McGraw ukłonił się z szacunkiem. Królowa wyciągnęła rękę, którą ucałował, co było gestem rasowym, choć dozwolonym, szczególnie w przypadku tak staromodnych i godnych dżentelmenów jak Alexander Chung-Sik Finkle- McGraw. - Dziękujemy raz jeszcze lordowi Finkle-McGrawowi, Imperial Tectonics SA i Systemom Maszyn Fazowych SA za tak wspaniałą uroczystość. Cieszmy się teraz tą niebywałą okolicą, zanim zatonie, jak pierwsza Atlantyda, pod powierzchnią oceanu, i zanim na zawsze pokryją ją fale. Rodzice z Atlantydy/Szanghaju ruszyli ku trapom, choć wielu wróciło do kabin, aby przebrać się stosownie do ubioru królowej i księcia małżonka. Wielkim wydarzeniem - przekazywanym już na kolumny „Timesa” przez dzierżących teleskopy specjalnych korespondentów - był powrót parasolki. Gwendolyn Hackworth nie zapakowała wczoraj parasolki, ale nie kłopotała się tym, jako że zawsze nosiła się bardzo naturalnie, z właściwą tylko sobie, nieświadomą amodalnością. Wraz z Johnem zeszła na wyspę. Gdy tylko oczy Hackwortha przywykły do słońca, przykucnął i zaczął rozcierać w palcach szczyptę ziemi. Gwen zostawiła go samego i przyłączyła się do grupy kobiet, głównie żon inżynierów, choć także parów z arystokratycznego poziomu baroneta, nie więcej. Hackworth znalazł ukrytą ścieżkę, wijącą się pośród drzew na szczyt pagórka, gdzie w małym zagajniku rozlewał się staw chłodnej, przejrzystej i słodkiej wody - sprawdził to, chcąc mieć pewność. Zatrzymał się przy nim na chwilkę, rozglądając się po zaczarowanej wyspie i rozmyślając o tym, co porabia Fiona. Bezwiednie zaczął marzyć: może jakimś cudem spotkała księżniczkę Charlottę, zaprzyjaźniła się z nią i teraz razem oglądają kolejny cud. Z długiej zadumy wyrwał go czyjś głos recytujący poezję. Umiłowany Druhu, my dwaj, bylibyżmyś sobą! Gdyby w porze wyborów, co nieskrępowane, Zamiast wędrowania, jak to czyniliśmy, przez doliny Bogate swoimi płodami, przestworza Radości, szczęśliwe pastwiska, otwarte dla słowa, Uleglibyśmy potędze, co szła za nami, Wiodła nas swym wzrokiem, popychała w sidła Nawet w chwilach największej zadumy, Wiązała jak biedak jałówki przy żłobie, Prowadziła ścieżkami zgnębionej niewoli. Hackworth odwrócił się i ujrzał starszego dżentelmena, sycącego wzrok tym samym, co on, widokiem. Genetycznie Azjata o nieco nosowym, północnoamerykańskim akcencie, miał przynajmniej siedemdziesiąt lat. Jego półprzeźroczysta skóra wciąż opinała ciasno szerokie kości policzkowe, ale powieki, uszy i wgłębienia wokół ust były ogorzałe i pomarszczone. Pod tropikalnym hełmem ani śladu włosów - mężczyzna był całkiem łysy. Hackworth układał sobie w głowie wszystkie te wskazówki i wreszcie pojął, kto przed nim stoi. - Zdaje się, że to Wordsworth - zauważył. Mężczyzna spoglądał na leżące niżej łąki. Przekrzywił głowę i po raz pierwszy zerknął na Hackwortha. - Wiersz? - Wnioskując z treści, powiedziałbym, że Preludium. - Pięknie się pan spisał - oznajmił dżentelmen. - John Percival Hackworth, do pańskich usług - postąpił o krok i wręczył tamtemu wizytówkę. - Miło mi - odrzekł nieznajomy. Nie zadał sobie trudu, aby się przedstawić. Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw był jednym z kilku lordów arystokratycznego poziomu księcia, którzy wywodzili się z Apthorp, nieformalnej organizacji, której nazwy próżno by szukać w książce telefonicznej. W żargonie kręgów finansowych Apthorp oznaczał strategiczny alians paru olbrzymich firm, w tym Systemów Maszyn Fazowych SA i Imperial Tectonics SA. Jego pracownicy - gdy nikt nie nadstawiał ucha - nazywali kartel John Zaibatsu, wzorem przodków z poprzednich stuleci, określających Kompanię Wschodnioindyjską mianem Kompanii Johna. SMF produkowały dobra konsumpcyjne, a IT zajmowało się nieruchomościami, które - jak zawsze - przynosiły najwięcej pieniędzy. Licząc w hektarach, nieruchomości należące do IT miały skromną powierzchnię i były kilkoma strategicznie położonymi wyspami - raczej wielkości hrabstw niż kontynentów - stanowiły jednak najdroższe kawałki ziemi na całej planecie, wyjąwszy tak pobłogosławione przez Stwórcę miejsca jak Tokio, San Francisco czy Manhattan. O cenie wysp decydował fakt, że IT miało geoteków, a geotecy decydowali o tym, czy nowy kawałek ziemi stanie się urokliwy jak San Francisco, ulokowany strategiczne jak Manhattan, wyposażony w feng-shui Hongkongu czy okropny, acz obligatoryjny Lebensraum Los Angeles. W dzisiejszych czasach nie trzeba już wysyłać brudasów w bobrowych czapkach, aby nanieśli na mapy położenie ostępów, wytłukli aborygenów i przetrzebili puszczę. Wystarczy jeden młody, zapalony geotek, zwykły kompilator materii i w miarę wielkie Źródło. Jak większość neowiktorian, Hackworth potrafił wyrecytować biografię Finkle- McGrawa z pamięci. Przyszły diuk urodził się w Korei i w wieku sześciu miesięcy został adoptowany przez małżeństwo, które poznało się na studiach w Iowa City i założyło nieco później pierwszą organiczną farmę na granicy Iowa i Południowej Dakoty. Alexander był nastolatkiem, gdy na lotnisku w Sioux City doszło do nieprawdopodobnego awaryjnego lądowania pasażerskiego odrzutowca; Finkle-McGraw razem z innymi skautami z zastępu, zmobilizowanymi pośpiesznie przez drużynowego, stał przy pasie startowym w otoczeniu karetek, strażaków, lekarzy, pielęgniarek i wszystkich służb administracji publicznej z kilku okolicznych powiatów. Niedościgniona skuteczność w niesieniu pomocy, z jaką miejscowa ludność zareagowała na katastrofę, stała się tematem wielu publikacji i motywem filmu fabularnego nakręconego przez telewizję. Alexander nie mógł pojąć, dlaczego? Robili przecież tylko to, co rozumne i ludzkie w takich okolicznościach; dlaczego ludzie z innych części kraju uważali to za niezwykłe i trudne do zrozumienia? Owo subtelne spojrzenie na kulturę amerykańską można przypisać roli, jaką spełniła w jego życiu edukacja domowa, którą zapewnili mu rodzice aż do ukończenia przez Alexandra lat czternastu. Typowy rozkład zajęć szkolnych młodego Finkle-McGrawa obejmował lekcje nad rzeką, poświęcone kijankom, lub wyprawę do biblioteki publicznej, gdzie znajdowały się książki o starożytnym Rzymie i Grecji. Rodzina nie miała zbyt dużych oszczędności, dlatego podczas wakacji wybierała się najczęściej na wędrówki z plecakiem po Górach Skalistych albo na spływy kajakowe w północnej Minnesocie. Młodzieniec uczył się również w trakcie wakacji, i to zapewne z lepszym skutkiem niż jego rówieśnicy zasiadający w szkolnych ławkach. Kontakty towarzyskie z dziećmi utrzymywał głównie przez drużynę skautów i kościół, a w zasadzie trzy kościoły, rodzice Finkle-McGrawa uczęszczali bowiem regularnie do zboru metodystów, kaplicy rzymskokatolickiej i maleńkiej synagogi mieszczącej się w wynajętym pokoju w Sioux City. Gdy skończył czternaście lat, rodzice posłali go do publicznej szkoły średniej, gdzie osiągał stałą średnią ocen 2,0 przy najwyższej nocie 4. Kursy, które oferowano, okazały się tak zdumiewająco głupie, a inne dzieci tak tępe, że młody Finkle-McGraw stracił zapał do pracy. Wyrobił sobie niezłą reputację jako zapaśnik i biegacz przełajowy, lecz nigdy nie wykorzystywał jej w celach erotycznych, co nie byłoby trudne w przesiąkniętym promiskuityzmem klimacie tamtych czasów. W jego charakterze dość wcześnie ujawniła się denerwująca dla otoczenia skłonność do nonkonformizmu pojmowanego jako wartość sama w sobie: Alexander przekonał się, że najskuteczniejszym sposobem szokowania maluczkich jest głośne wyrażanie wiary w to, iż niektóre działania są z gruntu dobre, inne zaś z gruntu złe, a człowiek rozumny powinien w swym postępowaniu kierować się przede wszystkim dobrem. Zdawszy maturę, przez rok zajmował się pewnymi aspektami agrointeresu rodziców, po czym zapisał się na Naukowo-Technologiczny Uniwersytet Stanu Iowa („Nauka i praktyka”) w Ames. Zapisał się na wydział inżynierii rolnej, ale po pierwszym semestrze przerzucił się na fizykę, którą nominalnie studiował przez trzy kolejne lata, uczęszczając przy okazji na wybrane przez siebie kursy, w tym informatykę, metalurgię i muzykologię. Nie zrobił dyplomu, nie z powodu lenistwa, lecz za przyczyną klimatu politycznego tamtych czasów. NTUSI, jak większość ówczesnych uniwersytetów, wymagał od studentów zaliczania szerokiego spektrum kursów, w tym zajęć poświęconych sztuce i literaturze. Finkle-McGraw potraktował ów wymóg bardzo dosłownie i przez większą część studiów czytał książki i słuchał muzyki, a w wolnych chwilach chodził do teatru. Pewnego lata, które spędzał w Ames, pracując jako asystent w laboratorium fizyki ciała stałego, miasto na skutek kilkudniowej powodzi zamieniło się w wyspę. Wraz z wieloma innymi mieszkańcami Środkowego Zachodu Finkle-McGraw przez kilka tygodni budował tamy i uszczelniał wały powodziowe workami piasku i plastikową folią. Po raz drugi w życiu zdumiało go upublicznienie przez media całej akcji - wszędzie było pełno reporterów z obu wybrzeży, którzy nie mogli się nadziwić sprawności podjętych działań i brakowi choćby zamiaru splądrowania opuszczonych domów i gospodarstw. Nauka, jaką wyniósł z katastrofy lotniczej w Sioux City, na trwałe zapisała się w jego umyśle. Wzmocniły ją przykłady zamieszek, do jakich doszło rok wcześniej w Los Angeles. Finkle-McGraw zaczął wyrabiać sobie światopogląd, który w późniejszych latach miał ukształtować jego przekonania polityczne; światopogląd ów zakładał, że choć ludzie nie różnią się niczym pod względem genetycznym, ich różnice kulturowe są nie do pokonania, przy czym niektóre kultury mają prawo uważać się za lepsze od innych. Ten ostatni sąd nie był subiektywnym stwierdzeniem wartościującym, stanowił raczej zwykłą obserwację, z której wynikało, że niektóre kultury rosną i rozwijają się, a inne najzwyczajniej upadają. W tamtych czasach wszyscy o tym wiedzieli, lecz nikt nie odważył się mówić o tym na głos. Finkle-McGraw opuścił uniwersytet bez dyplomu i wrócił na farmę, którą zarządzał przez kilka lat, kiedy to rodziców zajmował głównie rak piersi jego matki. Po jej śmierci przeniósł się do Minneapolis i znalazł pracę w firmie założonej przez jednego z jego byłych profesorów, a produkującej tunelowe mikroskopy skaningowe, które w tamtych czasach były stosunkowo nowymi urządzeniami przeznaczonymi do oglądania i manipulowania pojedynczymi atomami. Dziedzina, jaką się zajmował, należała do zapoznanych, klientami firmy były wyłącznie duże instytucje badawcze, a zastosowania praktyczne należały do odległej przyszłości. Okoliczności te sprzyjały jednak człowiekowi pragnącemu studiować nanotechnologię i McGraw rozpoczął własne badania, głównie wieczorami, w czasie wolnym. Biorąc pod uwagę jego pilność, pewność siebie, inteligencję („łatwo się adaptuje, jest wytrwały, lecz trudno nazwać go błyskotliwym”) i wiedzę o prowadzeniu interesów wyniesioną z farmy, trudno się dziwić, że został jednym z pionierów rewolucji nanotechnologiczej; że jego własna firma - którą założył po pięcioletnim pobycie w Minneapolis - przetrwała aż do czasów Apthorp; wreszcie, że opanował sztukę nawigacji po politycznych i ekonomicznych mieliznach Apthorp na tyle dobrze, iż wyrobił sobie wysoką pozycję arystokratyczną. Wciąż był właścicielem rodzinnej farmy w północno-zachodniej części stanu Iowa, a także kilkuset tysięcy akrów przylegającej do niej ziemi, którą przekształcał w porośniętą wysoką trawą prerię z prawdziwymi stadami bizonów i prawdziwymi szczepami Indian, którzy odkryli, że jazda konna i polowanie na dziką zwierzynę jest czymś znacznie lepszym od gnicia w rynsztokach Minneapolis czy Seattle. Jednak większą część roku lord spędzał w Nowym Chusanie, który z praktycznych względów stał się jego książęcą posiadłością. - Dział reklamy? - zapytał Finkle-McGraw. - Sir? - Współczesna etykieta była liberalna, w tak nieformalnych okolicznościach Hackworth nie musiał posługiwać się właściwymi dla poziomu tytułami w rodzaju „Wasza Łaskawość” czy „Mości Książę”. - Pański wydział, sir. Na wizytówce, którą wcześniej podał lordowi - stosownej do nieprofesjonalnej atmosfery urodzin - widniało jedynie jego nazwisko. - Inżynieria. Zamówienia. - Doprawdy? Sądziłem, że człowiek, który zna Wordswortha, jest typem artystycznym i pracuje w reklamie. - Przykro mi, ale tak nie jest. Z wykształcenia jestem inżynierem i niedawno awansowano mnie do Zamówień. Tak się składa, że pracowałem również przy tym projekcie. - Konkretnie? - Och, PI i tym podobne rzeczy. Głównie. - Zakładał, że Finkle-McGraw jest na bieżąco z nowymi trendami i rozpozna skrót pseudointeligencji, a uczyniwszy to, doceni założenie wstępne Hackwortha. Finkle-McGraw rozchmurzył się nieco. - Wie pan, kiedy byłem chłopcem, nazywano to SI, sztuczną inteligencją. Hackworth pozwolił sobie na sztywny, wąski i króciutki uśmiech. - Cóż, świadczy to, jak mniemam, o zuchwałości każdej epoki. - W jaki sposób wykorzystano tutaj pseudointeligencję? - PI miała zastosowanie wyłącznie do produktów SMF, sir. - Imperial Tectonics zajmowało się stworzeniem wyspy, zabudowań i roślinności. Systemy Maszyn Fazowych - pracodawca Hackwortha - zajęły się wszystkim, co się ruszało. - Wykorzystaliśmy zachowania stereotypowe, jeśli idzie o ptaki, dinozaury i inne zwierzęta. Przy centaurach i faunach chodziło nam o większą interaktywność, coś, co stanowiłoby iluzję odczuwania zmysłowego. - Rozumiem. No cóż, świetna robota, świetna robota, panie Hackworth. - Dziękuję, sir. - Teraz już wiem na pewno, że tylko najlepsi inżynierowie awansują do Zamówień. Mimo to chciałbym zapytać, w jaki sposób miłośnik romantycznej poezji doszedł do takiego stanowiska? Pytanie lorda zgrzytnęło nieprzyjemnie w uszach Hackwortha, spróbował jednak odpowiedzieć, ukrywając starannie miłość własną. - Cóż, osoba o pańskim doświadczeniu nie dostrzega zapewne żadnej sprzeczności... - Zgoda, ale osoba o moim doświadczeniu nie awansowała pana do Zamówień. Zrobiła to osoba o zupełnie innym doświadczeniu. I obawiam się, że osoba ta dostrzegłaby tutaj sprzeczność. - Pojmuję pański punkt widzenia. No cóż, sir, tak się składa, że w college'u studiowałem literaturę angielską. - Aha! A więc nie należy pan do tych nieszczęśników, którzy podążali prostą i wąską ścieżką wiodącą do dyplomu inżyniera! - Obawiam się, że nie, sir. - A pańscy koledzy z Zamówień? - Cóż, jeśli dobrze rozumiem pytanie, sir, ośmielę się zauważyć, że, w porównaniu z innymi wydziałami, stosunkowo duża część kadry inżynierskiej Zamówień wiodła w swoim czasie interesujący... z braku lepszego słowa... żywot. - A co sprawia, że żywot jednego człowieka jest bardziej interesujący od żywotu drugiego? - Najogólniej rzecz biorąc, interesującymi znajdujemy rzeczy nowe i nieprzewidziane. - Brzmi to niemal jak tautologia. - Lord Finkle-McGraw nie należał do osób obficie szafujących uczuciami, w tym wypadku dał jednak do zrozumienia, że satysfakcjonuje go przebieg rozmowy. Zwrócił twarz ku wyspie i przez całą minutę przyglądał się dzieciom, wiercąc przy tym czubkiem laski dziurę w ziemi, jakby wciąż miał wątpliwości co do niepodzielności gruntu. Potem, podniósłszy laskę, zakreślił nią łuk obejmujący połowę wyspy. - Jak pan sądzi, ilu spośród nich będzie wiodło interesujący żywot? - Jeśli ma pan na myśli dzieci, sir, to przynajmniej dwoje: księżniczka Charlotta i pańska wnuczka. - Jest pan bystry, Hackworth, i, jak podejrzewam, zdolny do przebiegłości, którą na szczęście trzymają w ryzach pańskie niezachwiane zasady moralne - powiedział Finkle-McGraw nie bez wyniosłości. -Niech mi pan powie, jeśli łaska, czy pańscy rodzice byli poddanymi, czy może sam pan składał Przysięgę? - Złożyłem ją, ukończywszy dwudziesty pierwszy rok życia, sir. Jej Królewska Mość... która wtedy była jeszcze Jej Książęcą Wysokością... podróżowała po Północnej Ameryce przed podjęciem studiów w Stanford, a ja w tym czasie złożyłem Przysięgę w kościele Świętej Trójcy w Bostonie. - Dlaczegóż to? Jest pan rozsądnym człowiekiem, w przeciwieństwie do wielu inżynierów znającym wartość kultury. Mógł pan przyłączyć się do Pierwszej Rozdzielonej Rzeczypospolitej czy jakiejkolwiek innej syntetycznej gromady z Zachodniego Wybrzeża. Miałby pan przed sobą niezłe perspektywy bez potrzeby stosowania się do... - Finkle-McGraw wskazał laską dwa olbrzymie statki powietrzne -.. .moralnej dyscypliny, jaką sobie narzuciliśmy. Dlaczego zdecydował się pan na ograniczenia, panie Hackworth? - Nie wdając się w sprawy zbyt osobistej natury - zaczął ostrożnie Hackworth - powiem tylko, że jako dziecko znałem dwa rodzaje dyscypliny: żadną i nazbyt surową. Całkowity brak dyscypliny prowadzi do degeneracji, a kiedy mówię o degeneracji, nie czynię tego z poczuciem wyższości, sir, pozwalam sobie natomiast na aluzję do spraw, które znam aż za dobrze i które sprawiły, że moje dzieciństwo nie było idyllą. Finkle-McGraw - zdawszy sobie sprawę, że posunął się w swych dociekaniach za daleko - pokiwał zamaszyście głową. - Doskonale znamy ten argument. - Ma się rozumieć, sir. Nie ośmieliłbym się zakładać, że byłem jedynym młodym człowiekiem, któremu dały się we znaki ruiny macierzystej kultury. - W pańskich słowach nie było takiej implikacji. Jednak wielu ludzi o poglądach zbliżonych do pańskich przystępuje do gromad o ostrzejszym od naszego reżimie; gromad, które traktują nas jak degeneratów. - W moim życiu zdarzały się okresy nadmiernego, bezrozumnego dyscyplinowania, wprowadzanego kaprysem tych, którzy byli odpowiedzialni za wcześniejsze rozluźnienie norm. Doświadczenia te, w połączeniu ze studiami historycznymi, kazały mi, podobnie jak wielu innym, wnioskować, że w poprzednim stuleciu niewiele było rzeczy godnych naśladowania, i że w poszukiwaniu stabilnych modeli społecznych musimy uciec się do przykładów wieku dziewiętnastego. - Świetnie powiedziane, Hackworth! Jednak, jak mniemam, jest panu wiadomym, że model, o którym pan wspomniał, nie przetrwał panowania pierwszej Wiktorii. - Zaryzykuję twierdzenie, sir, że obecnie jesteśmy dojrzalsi, mniej ignoranccy, co pozwoliło nam z powodzeniem rozwiązać wiele wewnętrznych sprzeczności tamtej ery. - Czyżby? Podoba mi się pańska pewność. Lecz czy rozwiązaliśmy tamte sprzeczności w taki sposób, by nasze dzieci wiodły interesujący żywot? - Przyznaję, sir, że nie nadążam za pańskim tokiem myślenia. - Niedawno sam pan powiedziałeś, że inżynierowie z działu Zamówień, ci najlepsi, wiedli interesujący żywot, i że ich drogi nie były proste i wąskie. Implikuje to pewien związek, czyż nie? - Bezsprzecznie. - Implikuje to również, jak sądzę, że chcąc wychować następne pokolenie tak, iżby osiągnęło swój pełny potencjał, musimy znaleźć sposób na uczynienie żywotów tych dzieci interesującymi. W związku z tym mam dla pana pytanie, Hackworth: czy nasze szkoły są w stanie osiągnąć ten cel? Czy może przypominają bardziej instytucje edukacyjne, na które skarżył się Wordsworth? - Moja córka nie osiągnęła jeszcze co prawda wieku szkolnego, ale obawiam się, że pańskie wątpliwości mają uzasadnienie. - Zapewniam pana, Hackworth, że mają. Troje moich dzieci uczęszczało do naszych szkół i znam je jak własną kieszeń. Dlatego postanowiłem, że Elizabeth zostanie wychowana inaczej. Hackworth poczuł, że zaczyna się czerwienić. - Sir, pozwolę sobie przypomnieć, że zaledwie się poznaliśmy i nie czuję się godny zaufania, jakim pan mnie obdarza. - Nie mówię panu tego jako przyjaciel, drogi Hackworth, lecz jako profesjonalista. - Zatem zwrócę pańską uwagę na fakt, że jestem inżynierem, a nie psychologiem wieku dziecięcego. - Pamiętam o tym, panie Hackworth. Jesteś pan zaiste inżynierem, i to doskonałym, w firmie, którą wciąż uważam za swoją... choć jako arystokrata nie mam z nią formalnych związków. A teraz, gdy doprowadziłeś pan swój udział w tym projekcie do szczęśliwego końca, zamierzam przedłożyć mu propozycję objęcia przewodnictwa w nowym przedsięwzięciu, do czego, jak mam powody sądzić, doskonale się nadajesz. Pączek wchodzi na drogę bezprawia; obraza plemienia i jej konsekwencje Pączek natknął się na swą pierwszą ofiarę zupełnie przypadkowo. Pomylił się i skręcił w ślepy zaułek, w którym niechcący uwięził czarnego mężczyznę wraz z żoną i trójką rozbrykanych dzieci. Ujrzawszy go, przestraszyli się, jak większość nowo przybyłych, on zaś odnotował spojrzenie mężczyzny zatrzymujące się na bryłach, wyrażające obawę, czy niewidoczna z zewnątrz siatka celownika skupia się na nim, kobitce czy dzieciach. Pączek nie zszedł im z drogi. Miał broń, oni nie, dlatego powinni ustąpić. Lecz zamiast tego zamarli. - Macie jakiś problem? - zapytał. - Czego chcesz? - odezwał się mężczyzna. Od bardzo dawna nikt tak szczerze nie interesował się potrzebami Pączka, co nawet mu się spodobało. Zdał sobie sprawę, że ludzie ci odnieśli wrażenie, iż stali się ofiarami napaści. - No... tego, co wszyscy. Pieniądze i resztę gówna- rzucił, ot tak sobie, a mężczyzna wyjął z kieszeni garść twardych juków i podał mu je, a potem - aż dziw bierze - podziękował i cofnął się. Pączkowi spodobało się, że czarni okazują mu szacunek - przypomniał sobie swoje szlachetne dziedzictwo związane z osiedlami przyczep mieszkalnych w północnej Florydzie - nie miał także nic przeciwko pieniądzom. Od tego dnia zaczął się rozglądać za czarnymi z tym samym spłoszonym wyrazem twarzy. Ludzie ci kupowali i sprzedawali dobra na lewo, dlatego zawsze mieli przy sobie gotówkę. Przez kilka miesięcy wiodło mu się całkiem nieźle. Co jakiś czas odwiedzał nawet mieszkanie swojej dziwki, Tequili, kupował jej bieliznę, a Harvowi dawał czekoladki. Harv - jak zakładali z Tequilą - był synem Pączka. Miał pięć lat, co oznaczało, że został poczęty w jednym z wcześniejszych cyklów pełnego rozstań i powrotów związku tych dwojga. Teraz dziwka znowu była w ciąży i Pączek, gdy zjawiał się u niej, chcąc nie chcąc, musiał przynosić więcej prezentów. Takie są wymogi ojcostwa! Pewnego dnia namierzył dobrze ubraną rodzinę. Spodobały mu się ich ciuchy. Facet miał na sobie garnitur, a kobitka ładną, czystą sukienkę. Nieśli niemowlę, całe w białych koronkach, i wynajęli tragarza, który pomagał im wynieść bagaże z Aerodromu. Tragarz był biały, z daleka podobny do Pączka, który wpadł we wściekłość, widząc reprezentanta swojej rasy, zniżającego się do roli jucznego zwierzęcia dla czarnych. Gdy tylko tamci znaleźli się w spokojniejszej okolicy, z dala od Aerodromu, podszedł do nich rozkołysanym krokiem, który ćwiczył w lustrze, i poprawił bryle, popychając je wyżej palcem wskazującym. Facet w garniturze był inny niż reszta. Nie próbował udawać, że nie widzi Pączka, nie szukał drogi ucieczki, nie jęczał i nie wpadł w odrętwienie, najzwyczajniej w świecie zatrzymał się, rozstawił nogi i bardzo uprzejmie zapytał: - W czym mogę panu pomóc? - Nie mówił jak amerykańscy czarni, miał niemal brytyjski akcent, może nieco ostrzejszy. Pączek przybliżył się i zauważył pas kolorowego materiału zarzucony na szyję mężczyzny i opadający na klapy jak szalik. Facet miał na pewno mieszkanie, dobrze się odżywiał i tylko ta blizna wysoko na policzku... Szedł wprost na niego i stanął tuż przed nim. Do ostatniej chwili miał odchyloną głowę, jakby odlatywał, słuchając głośno muzyki (tak było w istocie), potem niespodziewanie pochylił się i spojrzał tamtemu prosto w twarz. Był to kolejny sposób na podkreślenie obecności letu w czole, a ludzie, widząc to, wymiękali. Ten jednak nie przestraszył się, nie mrugnął, zgodnie z oczekiwaniami, nie cofnął głowy, co zawsze sprawiało Pączkowi przyjemność. Może pochodził z jakiejś pipidówki, gdzie nie słyszeli jeszcze o czaszkoletach. - Sir - zaczął facet - zmierzam wraz z rodziną do hotelu. Mieliśmy ciężką podróż i jesteśmy zmęczeni. Moja córka cierpi z powodu zapalenia ucha. Dlatego byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby zechciał pan możliwie szybko wyłożyć swoją sprawę... - Gadasz jak zafajdany Wiki - przerwał mu Pączek. - Sir, nie jestem tym, którego określa pan mianem Wiki. Gdyby tak było, nie stałbym tutaj. Muszę jednak prosić pana o łaskawe zwrócenie uwagi na język, jakim posługuje się pan w obecności mojej żony i córki. Upłynęło trochę czasu, zanim Pączek pojął sens ostatniego zdania, a potem jeszcze trochę, zanim zdołał uwierzyć, że facet rzeczywiście ma coś przeciwko temu, że użył brzydkiego wyrazu w obecności jego żony i córki. Najwięcej czasu jednak zajęło mu wytłumaczenie sobie, że tamten ośmielił się być bezczelny w stosunku do niego - mocno umięśnionego lturysty z czaszkoletem w głowie. - Będę, kurwa, mówił, co mi się, kurwa, podoba, do twojej dziwki i pierdolonego bachora - wyrzucił z siebie bardzo głośno. Potem pozwolił sobie na uśmiech. Pierwsza połowa dla Pączka! Mężczyzna nie przestraszył się, wyglądał raczej na zniecierpliwionego i westchnął głęboko. - Czy to jakiś napad? Jest pan pewny, że wie, w co się wdaje? Pączek odpowiedział, szepcząc „ognia” i strzelając obezwładniaczem prosto w prawy biceps tamtego. Kula weszła głęboko w mięsień, jak nabój z M-80. Na rękawie marynarki pojawiła się ciemna wyrwa, a ramię zesztywniało wyprostowane, zgodnie z oczekiwaniami - koleś należał do Pączka. Czarny zacisnął zęby, oczy wyszły mu z orbit i przez kilka sekund charczał, jakby w głębi płuc, starając się nie krzyknąć. Pączek zafascynowany przyglądał się ranie. Czuł się tak jak wtedy, gdy strzelał do ludzi w raktywie. Tylko że suka tamtego wcale nie miała zamiaru wrzeszczeć i błagać o litość. Odwróciła się plecami, osłaniając ciałem dziecko, i od czasu do czasu spoglądała spokojnie przez ramię na oprawcę. Pączek dopiero teraz zauważył bliznę na jej policzku. - Teraz wydłubię ci oko - powiedział. - A potem wezmę się za dziwkę. Mężczyzna wyciągnął zdrową rękę dłonią do góry, pokazując, że się poddaje. Wyjął z kieszeni Jednostki Uniwersalnej Kurrencji i podał forsę Pączkowi, który w tej samej chwili opuścił miejsce zbrodni, ponieważ w okolicy zaczęło się roić od monitorów - aerostatów wielkości migdała, z własnymi oczami, uszami i radiem - które zapewne zwabił odgłos wystrzału. Skręcając za róg, usłyszał, jak jeden z nich przelatuje mu z sykiem nad głową, ciągnąc za sobą krótką biczowatą antenkę, odbijającą światło na podobieństwo cienkiej jak włos błyskawicy. Trzy dni później Pączek kręcił się w okolicy Aerodromu, szukając łatwej zdobyczy, gdy wylądował wielki statek z Singapuru. W rzece dwóch tysięcy nowo przybyłych wyróżniała się zwarta grupa dwudziestu solidnie zbudowanych, bardzo czarnych dżentelmenów w garniturach z pasami kolorowego materiału na szyjach i małymi bliznami na policzkach. Później, tego samego wieczoru, Pączek po raz pierwszy w życiu usłyszał słowo „Aszanti”. - Z LA przyleciało kolejnych dwudziestu pięciu Aszanti! - powiedział facet w barze. - Mają jakiś zjazd w sali konferencyjnej Sheratona! - mówiła kobieta na ulicy. Włóczęga stojący w kolejce do darmowego kompilatora materii pochwalił się: - Aszanti dał mi pięć juków. Fajne z nich ludzie. Kiedy Pączek spotkał znajomego, byłego współpracownika na posadzie wabia, odezwał się: - Hej, w mieście aż się roi od tych Aszanti, co nie? - Mowa - odrzekł tamten, zachowując się dziwnie niespokojnie, jakby zdumiewał go widok twarzy Pączka na ulicy. Potem coś odwróciło jego uwagę i spojrzał w bok. - Mają chyba jakąś konwencję czy coś - teoretyzował Pączek. - Parę dni temu zrobiłem jednego. - Taa, wiem - mruknął znajomy. - Co? Skąd możesz wiedzieć? - Bo to nie żadna konwencja, Pączek. Wszystkie te Aszanti... poza pierwszym... przyjechały do miasta po ciebie. Struny głosowe Pączka jakby sparaliżowało, dostał zawrotu głowy i nie mógł się skoncentrować. - Muszę lecieć - rzucił znajomy i zniknął z okolicy. Przez następne kilka godzin Pączkowi wydawało się, że wszyscy przechodnie patrzą na niego. On również nie odrywał od nich wzroku, wypatrując garniturów i kolorowych szmat. Po jakimś czasie zobaczył faceta w szortach i podkoszulku - bardzo czarnego, o wydatnych kościach policzkowych, z których jedna naznaczona była blizną. Gość miał bardzo rozbiegane, niemal azjatyckie oczy. Tak, a więc Aszanti nie ubierali się stereotypowo, nie mógł na to liczyć. Niedługo po tym Pączek zamienił się na ciuchy z ubogim downem mieszkającym na plaży. Oddał mu wszystkie czarne skóry, a w zamian dostał podkoszulek i szorty. Koszulka była o wiele za mała, piła go pod pachami i ciasno opinała muskuły, czyniąc robotę pażytów jeszcze bardziej nieznośną. Żałował, że nie może wyłączyć stymulatorów - chciał dać odpocząć mięśniom choćby przez jedną noc. Musiałby jednak pojechać do salonu fikacji, a podejrzewał słusznie, że Aszanti obstawili wszystkie salony w mieście. W zasadzie mógłby pójść do jednego z burdeli, ale nie miał pojęcia, jakie układy mają ci Aszanti z podziemiem - ba, nie wiedział nawet, kim są dokładnie! - poza tym nie był pewny, czy w tych okolicznościach w ogóle dadzą mu kościec. Błąkając się po ulicach Wynajętej Ziemi - gotów wycelować brylami w każdego czarnego, który wejdzie mu w drogę - rozmyślał o niesprawiedliwości losu. Skąd miał wiedzieć, że facet jest członkiem plemienia? W zasadzie powinien był się domyślić, już choćby widząc jego elegancki garnitur i sposób zachowania, inny od przyjętych. Widoczna na pierwszy rzut oka odrębność tych ludzi winna natychmiast stać się dla niego wskazówką. Mógł także wyciągnąć wnioski z niespotykanej odwagi czarnego, który nie mógł uwierzyć, że ktoś może być tak głupi, aby zdecydować się na niego napaść. No cóż, Pączek był właśnie aż tak głupi, w dodatku nie miał swojej gromady, co oznaczało, że wpadł jak śliwka w kompot. Gromada - to jedyny ratunek, dlatego musi sobie jakąś załatwić. Przed kilku laty chciał przystąpić do Burów, którzy dla białych śmieci, takich jak on, byli tym samym, czym są Aszanti dla większości czarnych. Do Burów należeli postawni blondyni noszący garnitury albo najbardziej konserwatywne rodzaje ubrań. Burowie mieli zawsze z pół tuzina dzieci i - Boże! - jakżeż ze sobą trzymali! Pączek odwiedził kilkakroć miejscowy laager, obejrzał ich treningowe raktywy na domowym mediatronie, zwiększył o parę godzin dawkę ćwiczeń fizycznych, tak by odpowiadać standardom, był nawet na paru potwornych sesjach badania Pisma. W końcu okazało się, że Pączek i Burowie jednak nie pasują do siebie. Ilość czasu spędzana w kościele była obezwładniająca - każdy Bur pół dnia siedział przed pulpitem. A ta ich historia! O ilu potyczkach Burów z Zulusami może przeczytać dziennie zdrowy człowiek? Ile z nich może zapamiętać? To zamknęło sprawę. Dzisiaj nie pójdzie do żadnego laagru. Wiki nie przyjmą go nawet za milion lat, a niemal wszystkie pozostałe plemiona były zorientowane rasowo jak ci Parsowie czy jak im tam. Żydzi każą mu obciąć kawałek fujary i nauczyć się czytać w zupełnie nowym języku, co było ponad jego siły, wziąwszy pod uwagę, że nie potrafił czytać w swym macierzystym angielskim. Zostawały jeszcze gromady cenobityczne - plemiona religijne, przyjmujące ludzi wszystkich ras, ale większość z nich nie była zbyt silna i nie posiadała przedstawicielstw na Wynajętej Ziemi. Mormoni mieli przedstawicielstwo i byli silni, z tym że nie był pewny, czy przyjmą go z miejsca, od razu, na czym mu bardzo zależało. Istniały także plemiona wymyślone przez pomyleńców - gromady syntetyczne - łączące ludzi dzięki jakiejś nawiedzonej idei, rytuału czy umiejętności, których w żadnym wypadku nie da się podłapać w pół godziny. Zbliżała się północ, gdy natknął się wreszcie na faceta w śmiesznej szarej kurtce i czapce z czerwoną gwiazdą. Gość próbował rozdawać małe czerwone książeczki, a Pączek przeżył olśnienie: Sendero! Większość Senderystów była co prawda Inkami bądź Koreańczykami, brali jednak wszystkich. Tutaj, na Wynajętej Ziemi, mieli ładną klawę - z dobrą ochroną, co ważne! - a każdy z nich, aż do najpodrzędniejszego, był wymóżdżony jak głuchy nietoperz. Z tego względu stanowili więcej niż przeciwwagę dla paru tuzinów Aszanti. I można było do nich przystąpić, jedynie stając w bramie klawy. Brali wszystkich - i co najlepsze, nie zadawali pytań. Słyszał gdzieś, że życie Komunisty nie jest usłane różami, ale w tych okolicznościach gotów był zatkać nos i cytować z małej czerwonej książeczki wymagane hasła. Zerwie się, gdy tylko Aszanti wyjadą z miasta. Podjąwszy decyzję, ruszył pośpiesznie do klawy. Gotów był biec - tak było mu spieszno - ale w ten sposób na pewno zwróciłby uwagę patrolujących ulice Aszanti. Nie mógł sobie pozwolić na wpadkę tuż przed samym celem. Skręcił za róg i ujrzał ścianę klawy Sendero, wysoką na cztery piętra i długą na dwie przecznice. Był to jeden gigantyczny mediatron z maleńką bramą pośrodku. Z jednej strony ekranu pokazywano towarzysza Mao pozdrawiającego gestem niewidoczne tłumy. Za Mao stała jego końskozęba żona i przydupas o żuczych brwiach, Lin Piao. Po drugiej stronie widać było Przewodniczącego Gonzalo uczącego dzieci, a na środku slogan wypisany dziesięciometrowymi literami: O DALSZE WDRAŻANIE W ŻYCIE ZASAD MYŚLI MAO-GONZALO! Bramy strzegła jak zwykle para dwunastolatków w czerwonych chustach na szyi i z czerwonymi opaskami na rękach. Dzieci trzymały przed sobą starożytne półautomatyczne gwintówki z prawdziwymi bagnetami, opartymi o brody. Na warcie stała jasnowłosa, biała dziewczynka i pulchny, azjatycki chłopczyk. Pączek i jego syn Harv spędzali tu niegdyś całe godziny, próbując rozśmieszyć wartowników: robiąc miny, przedrzeźniając ich, opowiadając kawały. Nic nie działało. Znał jednak rytuał: teraz zagrodzą mu drogę skrzyżowanymi lufami i nie wpuszczą go do środka, dopóki nie przysięgnie wiecznego oddania myśli Mao- Gonzalo, a wtedy... Koń albo coś zbudowanego na ogólnym planie zwierzęcia galopowało w dół ulicy. Nie słyszał stukotu podków ani kopyt... tak, to musi być pferdlin, czteronożny robot czy piorun wie co! Mężczyzna jadący na pferdzie był Afrykańczykiem w bardzo kolorowym stroju. Pączek rozpoznał wzór materiału i nie szukając wzrokiem blizny, wiedział, że ma do czynienia z Aszanti. Ujrzawszy Pączka, facet wrzucił wyższy bieg i przeszedł w cwał. Miał zamiar odciąć mu drogę do bramy klawy Sendero. Był za daleko, aby trafić go z letu, którego maleńkie naboje miały, niestety, krótki zasięg. Usłyszał jakiś szum za plecami i odwrócił głowę. Coś uderzyło go w czoło i zostało tam. Z tyłu podkradli się bosonodzy Aszanti. - Sir - odezwał się jeden z nich - nie radzę panu korzystać z broni, chyba że życzy pan sobie zdetonować cały magazynek w czaszce, hę? - Uśmiechnął się szeroko, ukazując olbrzymie, idealnie białe zęby, a potem dotknął czoła. Pączek podniósł rękę i poczuł, że coś przylepiło mu się do skóry między brwiami, dokładnie nad czaszkoletem. Pferdziel zwolnił do kłusa i ruszył w ich stronę. Nagle Aszanti byli wszędzie. Ciekawe, od jak dawna go śledzili. Wszyscy uśmiechali się pięknie. Wszyscy trzymali jakieś urządzonka z palcami wskazującymi na lufach, wycelowane w chodnik. Pferdziel powiedział coś i nagle wszystkie lufy podniosły się w stronę Pączka. Naboje przylepiły się do jego skóry i ubrania i zaczęły wybuchać, wyrzucając z wnętrza setki jardów lżejszej od powietrza, błoniastej materii, która błyskawicznie zlepiała się ze sobą i kurczyła. Jedna z kuł trafiła go w potylicę i błona natychmiast oblepiła mu twarz. Nie była grubsza od mydlanej bańki, widział więc wszystko doskonale, tym bardziej, że jedna z powiek przylepiła mu się do oczodołu, przez co nie mógł nie widzieć! Świat nabrał cudownych, tęczowych barw, zupełnie jak oglądany przez pianę. Cały proces spowijania Pączka w kurczliwą błonę trwał może pół sekundy, a potem - zmumifikowany w plastiku - przewrócił się na twarz. Jeden z Aszanti był na tyle uprzejmy, że chwycił go tuż nad chodnikiem. Położyli go na ulicy i przewrócili na plecy. Ktoś przeciął ostrzem błonę nad jego ustami. Znów mógł oddychać! Paru Aszanti zabrało się do przytwierdzania uchwytów do kurczobłony, założyli dwa obok barków i dwa przy kostkach u nóg, a pferdziel zsiadł z robota i kucnął obok Pączka. Miał na policzku kilka widocznych blizn. - Sir - zaczął, szczerząc zęby - oskarżam pana o naruszenie pewnych postanowień Wspólnego Protokołu Ekonomicznego, które wyszczególnię w bardziej odpowiedniej porze, i tym samym nakładam na pana areszt osobisty. Jednocześnie informuję, że każda osoba objęta aresztem w razie stawiania oporu ryzykuje użyciem przeciwko niej środków przymusu, stwarzających śmiertelne zagrożenie dla życia. Pan zdaje się... cha, cha, cha... nie będzie stawiał oporu, niemniej jednak procedura wymaga, abym poinformował go o wszystkim. Terytorium, na którym się znajdujemy, należy do narodu-państwa uznającego Wspólny Protokół Ekonomiczny, dlatego ma pan prawo do wysłuchania oskarżeń, stając przed ciałem orzekającym danego narodu- państwa, którym w tym wypadku jest Chińska Rzeczpospolita Brzegowa. Naród- państwo może, ale nie musi, przyznać panu dodatkowe prawa. Przekonamy się o tym za kilka chwil, gdy przedstawimy sytuację odpowiednim władzom. O, zdaje się, że właśnie nadchodzi ich przedstawiciel... Ulicą nadjeżdżał konstabl szanghajskiej policji, ślizgając się potężnymi łukami na pedomotywie. Towarzyszyło mu dwóch Aszanti na motorolkach. Czarni uśmiechali się od ucha do ucha, a policjant miał zwykłą, nieodgadnioną minę. Przywódca Aszanti ukłonił się przed konstablem i z wdziękiem zaprezentował kolejny przydługi cytat z karty Wspólnego Protokołu Ekonomicznego. Policjant kiwał głową, jakby potakując albo kłaniając się obojętnie. Potem zwrócił się do Pączka, szybko strzelając słowami: - Czy jesteś pan członkiem stowarzyszonego plemienia, gromady, zarejestrowanej diaspory, grupy kwazinarodowej z prawami obywatelskimi, suwerennego państwa, czy innej formy kolektywu dynamicznego bezpieczeństwa, którego status uznawany jest przez WPE? - Lecisz se, facet? - mruknął Pączek. Kurczobłona zmiażdżyła mu usta, mówił więc jak kaczka. Czterech Aszanti ujęło uchwyty i podniosło go z ziemi. Ruszyli za pędzącym całą szerokością ulicy konstablem w stronę Grobli, prowadzącej ponad morzem do Szanghaju. - Teee - zakwakał Pączek przez szparę w kurczobłonie - mówiliśta coś o jakichś prawach. Więc mam prawa czy nie? Konstabl obejrzał się przez ramię, nie przestając zezować do przodu, tak by nie stracić równowagi na pedomotywie. - Nie bądź pan kutas - powiedział całkiem porządnym angielskim. - Tu są Chiny. Poranne rozmyślania Hackwortha; śniadanie i wyjazd do pracy Myśląc o jutrzejszym przestępstwie, John Percival Hackworth nie mógł zasnąć i wstawał trzy razy pod pretekstem potrzeby skorzystania z toalety. Za każdym razem zaglądał do Fiony, która przeciągała się w koronkowej nocnej koszuli, z ramionami wysoko nad głową, jakby skacząc flopem w objęcia Morfeusza. Mrok, jaki panował w pokoju, nie pozwalał dojrzeć jej twarzy. Hackworth odniósł wrażenie, że patrzy na księżyc przez gęste, białe muśliny. O piątej w chamskich, północnokoreańskich mediatronach rozległ się pentatoniczny ryk pobudki. Ich klawa, nosząca nazwę Sendero, leżała tuż nad morzem, milę poniżej budynku Hackwortha i było tam przeciętnie dwadzieścia stopni cieplej niż na tej wysokości. Mimo takiego oddalenia chór kobiet, który ryczał gnący stal refren o dobrodziejstwach dalekowzrocznego Łagodnego Przywódcy, brzmiał jak gigantofon ustawiony w sąsiednim pokoju. Gwendolyn nawet się nie poruszyła. Będzie spała twardo przez następną godzinę albo do czasu gdy do sypialni wpadnie Tiffany Sue, jej pokojówka, rozkładająca co rano rzeczy dla swej pani: elastyczną bieliznę do porannych ćwiczeń oraz urzędowy kostium, kapelusz, woalkę i rękawiczki na później. Hackworth wyciągnął z garderoby jedwabny tużurek i narzucił go sobie na ramiona. Wiążąc pasek nad talią, przekładając po ciemku chłodne kutaski, zerknął przez drzwi ku garderobie Gwen i dalej, na drugą stronę jej buduaru. Pod odległym oknem stało biurko, służące jej jako sekretarzyk. W zasadzie był to stół z blatem z prawdziwego marmuru, na którym leżały fragmenty papeterii Gwendolyn i innych, ledwo widoczne w półmroku karty urzędowe, wizytówki, listowniki, zaproszenia od różnych ludzi, przechodzące triagulum. Większą część podłogi buduaru pokrywał wielobarwny dywan, przetarty w niektórych miejscach aż do jutowej matrycy, lecz dużo wart, jako że utkany ręcznie i ręcznie rzeźbiony przez najprawdziwszych chińskich niewolników w czasach dynastii Mao. Jedyną funkcją dywanu była ochrona podłogi przed sprzętem do ćwiczeń Gwendolyn, który lśnił lekko w poświacie odbijanej przez chmury nad Szanghajem. W skład osprzętowania wchodził step wykonany w manierze sklepu Beuax- Arts z towarami żelaznymi, maszyna do wiosłowania wymodelowana zgrabnie ze splecionych morskich węży i twardociałych nereid, stelaż z hantlami podtrzymywany przez cztery pięknotyłe kariatydy - nie będące klocowatymi Greczynkami, a współczesnymi kobietami, reprezentantkami czterech głównych grup rasowych, o doskonale uwidocznionych tricepsach, gluteusach, latissimusach, sartoriusach oraz rectusach abdominusach. Zaiste klasyczna była to architektura! Kariatydy miały stanowić wzór do naśladowania i pominąwszy subtelne różnice rasowe, każde wyrzeźbione ciało odpowiadało obowiązującemu obecnie ideałowi: dwadzieścia dwa cale w talii i nie więcej niż 17% tkanki tłuszczowej. Takiego ciała nie dało się wymodelować bielizną, bez względu na to, co twierdziły reklamy wszystkich pism kobiecych. Długie, obcisłe staniki współczesnych modniś i elastyczne tkaniny cieńsze od muślinu uwidaczniały wszystko, co było niegdyś do ukrycia. Większość kobiet - nie obdarzonych nadludzką siłą woli - korzystała z pomocy pokojówek, dbających o to, aby panie odbyły dwie albo trzy sesje wyczerpujących ćwiczeń dziennie. Kiedy Fiona przestała ssać pierś i nadszedł czas, by Gwen porzuciła macierzyńskie stroje, zatrudnili Tiffany Sue - co było kolejnym związanym z dzieckiem wydatkiem, jednym z tych, o których Hackworth nie miał pojęcia do chwili nadejścia rachunków. Gwen zarzucała mu w żartach, że ma apetyt na Tiffany Sue. Oskarżenia tego rodzaju stały się niemal standardem wśród nowoczesnych małżeństw, czemu sprzyjała młodość, uroda i nienaganne umięśnienie wszystkich pokojówek. Tiffany Sue była jednak typową lturystką, głośną, wyzutą z klasy i ociężałą umysłowo, a Hackworth nie mógł jej ścierpieć. Jeśli miał na kogoś apetyt, to na kariatydy podtrzymujące stelaż z hantlami - te miały przynajmniej nienaganny gust. Pani Hull nie usłyszała, jak wchodził do kuchni, wierciła się przez sen w swojej służbówce. Hackworth włożył naleśnik do piekarnika i z filiżanką herbaty wyszedł na maleńki balkon, gdzie znad ujścia Jangcy wiała poranna bryza. Budynek Hackwortha był jednym z wielu domów stojących w ciągnącym się wzdłuż przecznicy ogrodzie, w którym kilkoro rannych ptaszków przechadzało się już ze spanielami bądź wymachując rękami, dotykało stóp. W oddali, u podnóża stoków Nowego Chusanu, budziła się Wynajęta Ziemia: Senderyści wybiegali żwawo z baraków i ze śpiewem na ustach zbierali się na ulicach na poranną gimnastykę. Wszyscy inni lturyści, zgromadzeni w małych, cuchnących klawach należących do syntetycznych gromad, włączali właśnie mediatrony, aby zagłuszyć wrzawę Senderystów, odpalali fajerwerki albo strzelali do siebie - Hackworth nie miał co do tego pewności. Paru miłośników silników spalinowych kręciło korbami prymitywnych, zajmujących całą szerokość jezdni pojazdów, które - zdaje się - im były głośniejsze, tym lepsze. Na stacjach metra zbierały się pierwsze tłumy pasażerów czekających na przejazd Groblą do Wielkiego Szanghaju, widocznego jedynie jako burzowy front neonowego, cuchnącego węglem smogu, otulającego szczelnie horyzont. Sąsiedztwo Hackwortha nazywano obraźliwe Podsłuchowolą. On jednak nie miał specjalnie niczego przeciwko hałasom. Przesadna wrażliwość na tumult byłaby oznaką lepszego wychowania lub zgoła nadmiernych pretensji, podobnie jak wieczne utyskiwania czy chęć posiadania willi w mieście bądź małej posiadłości w głębi lądu. Dzwony Świętego Marka wybiły wreszcie szóstą. Przy pierwszym uderzeniu do kuchni wpadła pani Hull i wyraziła zawstydzenie z powodu tak wczesnej obecności Hackwortha oraz zdumienie defloracją jej królestwa. Stojący w rogu kuchenny kompilator materii włączył się automatycznie i zaczął tworzyć pedomotyw, który miał zawieźć go do pracy. Zanim wybrzmiało ostatnie uderzenie, odezwało się rytmiczne uaak-uaak-uaak gigantycznej pompy próżniowej. Inżynierowie Królewskiego Próżniowego Zakładu Użyteczności Publicznej rozpoczęli pracę przy powiększaniu środowiska eutaktycznego. Pompy huczały potężnie - korzystali zapewne z Nieustraszonych, pomyślał Hackworth i doszedł do wniosku, że czynią przygotowania do wzniesienia jakiejś nowej struktury, prawdopodobnie skrzydła Uniwersytetu. Usiadł przy kuchennym stole. Pani Hull smarowała powidłami jego naleśnik. Gdy rozkładała talerze i sztućce, Hackworth podniósł ze stołu duży arkusz nie zadrukowanej gazety. - To, co zwykle _ powiedział, a gazeta zmieniła wygląd, tworząc dla niego pierwszą stronę „Timesa”. Hackworth dostawał wszystkie wiadomości stosowne do jego życiowej pozycji, oraz kilka dodatkowych usług: najświeższe, ulubione komiksy i felietony z całego świata; wycinki artykułów opisujących jakieś absurdalne zdarzenia, przesyłane mu przez ojca, który mimo upływu lat wciąż dbał o odpowiednie ukształtowanie syna; wreszcie reportaże o Uitlanderach - podgromadzie z Nowej Atlantydy, zrzeszającej osoby o brytyjskim pochodzeniu, które przed dziesiątkami lat uciekły z Afryki Południowej. Matka Hackwortha była Uitlanderką, stąd zainteresowanie ich sprawami. Dżentelmen o wyższym statusie i znacznie poważniejszym zakresie obowiązków dostałby zupełnie inne informacje, napisane w odmienny sposób. Elita obywateli Nowego Chusanu czytała „Timesa” na prawdziwym papierze, drukowanego przez wielką, antyczną drukarnię, wypuszczającą co rano o trzeciej niewielki nakład stu egzemplarzy. Czytanie przez śmietankę towarzyską wiadomości wydrukowanych farbą na prawdziwym papierze wiele mówiło o przedsięwzięciach podejmowanych przez Nową Atlantydę w celu wyróżnienia się z innych gromad. Współczesna nanotechnologia sprawiła, że niemal wszystko stało się możliwe, wzrosło zatem znaczenie kultury decydującej o tym, co powinno się z nią zrobić, w przeciwieństwie do kultur wyobrażających sobie, co można z nią uczynić. Jednym z ciekawszych spostrzeżeń Odrodzenia Wiktoriańskiego było domniemanie, iż nie jest wcale korzystne czytanie przez każdego innej gazety o poranku, dlatego im wyżej stała jednostka w hierarchii społecznej, tym większe jej egzemplarz „Timesa” wykazywał podobieństwo do egzemplarzy czytanych przez elity. Hackworthowi udało się ubrać, nie budząc Gwendolyn, lecz gdy zaczął przeplatać łańcuszek od zegarka przez przeróżne guziczki i kieszonki kamizelki, żona poruszyła się niespokojnie. Oprócz zegarka kamizelkę zdobiły także inne fetysze, takie jak tabakierka, której zawartość pobudzała go w trudnych chwilach, czy złote pióro bijące kuranty, gdy otrzymywał pocztę. - Życzę ci w pracy miłego dnia, mój drogi - szepnęła Gwen. Potem mrugnęła raz czy dwa razy, zmarszczyła brwi i wbiła wzrok w perkalowy baldachim nad łóżkiem. - Dzisiaj kończysz, prawda? - Owszem - odpowiedział Hackworth. - Wrócę późno, bardzo późno. - Rozumiem. - Nie - wyrwało mu się. Ugryzł się w język. Tylko tego mi trzeba, pomyślał. - Co powiedziałeś, kochanie? - Nic wielkiego, tyle tylko, że projekt skończy się sam. A kiedy wrócę, będę miał, tuszę, niespodziankę dla Fiony. Coś wyjątkowego. - Najbardziej ucieszyłaby się, gdybyś zjadł z nami obiad. Nic więcej jej nie trzeba. - Wiem, najdroższa, ale to coś zupełnie innego, przekonasz się. Pocałował ją i stanął na posterunku u frontowych drzwi, gdzie czekała na niego pani Hull z kapeluszem w jednej i aktówką w drugiej ręce. Wcześniej wyjęła pedomotyw z KM- u i postawiła go pod drzwiami. Maszyna była na tyle mądra, że wiedziała, iż tkwi jeszcze w domu. Nie wysuwała długich nóg i nie miał z niej na razie żadnej korzyści. Stanął na podeszwach i poczuł, jak paski zapinają się wokół jego stóp i kostek. Powiedział sobie, że jeszcze może się wycofać. Nagle kątem oka ujrzał miedzianą poświatę, obejrzał się i zobaczył Fionę drepczącą korytarzem w nocnej koszuli. Jej płomiennorude włosy sterczały na wszystkie strony, a ona sama skradała się, by zrobić niespodziankę Gwendolyn. Oczy Fiony powiedziały mu, że wszystko słyszała. Przesłał jej dłonią pocałunek i wyszedł silny powziętym wcześniej postanowieniem. Przewód procesowy; osobliwe właściwości konfucjańskiego sądownictwa; Pączek wybiera się na długi spacer po krótkim molo Kilka ostatnich dni Pączek spędził na wolnym powietrzu - w więzieniu położonym w depresyjnej, cuchnącej niecce delty Chang Jiang (jak nazywała rzekę większość skazańców) lub Yangtze, jak nazywał ją sam. Murami więzienia było ogrodzenie z bambusowych kołków wkopanych co parę metrów w ziemię i ozdobionych na końcach wesołymi, pomarańczowymi wstążkami z plastiku, którymi trzepotał wiatr. Małe urządzenie zamontowane w jednej z kości Pączka wiedziało, gdzie są mury. Idąc wzdłuż ogrodzenia, można było dostrzec trupy nieszczęśników, którzy - acz po drugiej stronie - wystawiali ohydne oblicza pocięte ciastformami. Pączkowi wydawało się, że to samobójcy. Dopiero po jakimś czasie przekonał się, że były to ofiary linczu; przekonał się, gdy na własne oczy ujrzał, jak jednego z więźniów - słusznie czy niesłusznie posądzanego o kradzież butów innego - podnosi się w całej cielesnej okazałości nad głowy i przekazuje z rąk do rąk niczym sunącą na ludzkiej fali gwiazdę rocka, która, niestety, musi umrzeć i wymachując rękami, czepia się na próżno powietrza. Doniósłszy złodzieja nad płot, tłum pchnął go po raz ostatni i wykatapultował nad ogrodzenie; jego ciało dosłownie eksplodowało, przelatując nad niewidzialną granicą więziennego muru. Wszechobecna groźba linczu była jednak niczym w porównaniu z komarami. Dlatego, gdy usłyszał w małżowinie głos nakazujący mu zameldowanie się w północno- wschodnim rogu więziennego kompleksu, nie ociągał się, nie tracił ani chwili - przede wszystkim marząc o wydostaniu się stąd, ale także zdając sobie sprawę, że jeśli nie przyjdzie, ściągną go za pomocą zdalnego sterowania. Mogli w zasadzie kazać mu iść prosto do budynku sądu i zająć wyznaczone miejsce, ale z powodów proceduralnych wysłali po niego gliniarza, który go eskortował. Sala sądowa była wysokim pomieszczeniem w jednym ze starych budynków Bundu, o niezbyt ekstrawaganckim wyposażeniu. W jej końcu stało podwyższenie, na którym ustawiono stary składany stół przykryty czerwonym płótnem. Na płótnie wyhaftowano złotymi nićmi jakiś wzór: jednorożca, smoka czy inne gówno. Pączek nie był specjalistą od mitologicznego bestiarium. Wszedł sędzia. Przedstawiono go jako sędziego Kieu, a ceremonii dopełnił większy z dwóch przydupasów: masywny, okrągłogłowy Chińczyk, pachnący kusząco mentolowymi papierosami. Konstabl eskortujący Pączka wskazał podłogę. Nie trzeba mu było powtarzać: padł na kolana i dotknął czołem ziemi. Drugim przydupasem sędziego była Amerazjatka nosząca okulary. W tych czasach rzadko kto używał okularów w celach korekcyjnych, więc można się było domyślić, że są one czymś w rodzaju fantoskopu, który umożliwia widzenie rzeczy nie istniejących, takich jak programy w raktywie. Ale zdarzało się, że ludzie korzystali z nich dla celów innych niż rozrywka, określano je wtedy wymyślniejszym słowem: fenomenoskopy. System fantoskopijny implantuje się bezpośrednio w źrenicach, podobnie jak ordynację muzyczną umieszczaną w bębenkach. Gdy ktoś miał specjalne życzenie, system telestetyczny przytwierdzano nawet do kręgosłupa, we wnętrzu wybranych kręgów. Mówiło się jednak, że ma to swoje wady: przy długim korzystaniu rzecz nadwerężała ponoć rdzeń i wypustki nerwowe, poza tym, jak głosiła plotka, hakerzy pracujący dla dużych korporacji medialnych znajdowali sposób na obezwładnienie systemów obronnych wbudowanych w zestaw i nadawali reklamy po bokach pola widzenia (a nawet wpierdalali się w sam jego środek) - osobliwie wtedy, gdy człowiek zamykał oczy. Pączek znał jegomościa, który nie wiadomo jakim sposobem został zainfekowany ramą nadającą reklamy jakichś parszywych moteli, w dodatku w hindi, która przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nakładała się na obraz w prawym dolnym rogu jego pola widzenia. Facet nie wytrzymał i pociął się. Sędzia Kieu był, o dziwo, młody i nie miał więcej niż czterdzieści lat. Usiadł przy nakrytym czerwonym płótnem stole i zaczął coś mówić po chińsku. Dwoje przydupasów stało tuż za nim. Był też Sikh, który wstał i odpowiedział sędziemu w tym samym języku. Pączek nie miał pojęcia, co robi tutaj Sikh, ale przyzwyczaił się już, że Sikhowie pojawiali się zawsze tam, gdzie najmniej się ich spodziewano. Sędzia Kieu odezwał się z nowojorskim akcentem: - Przedstawiciel Protokołu zaproponował Sądowi, aby rozprawa odbywała się po angielsku. Czy jest jakiś sprzeciw? Na sali był również ów mężczyzna, na którego napadł. Miał trochę sztywne ramię, ale poza tym był stuprocentowo zdrów. Obok stała jego żona. - Nazywam się Kieu i jestem sędzią - ciągnął przewodniczący trybunału, patrząc wprost na Pączka. - Możesz się zwracać do mnie „Wysoki Sądzie”, Pączek... o ile się nie mylę... zostałeś oskarżony przez obecnego na tej sali pana Kwamina o popełnienie wykroczeń uznawanych za bezprawne w Rzeczpospolitej Brzegowej. Jesteś także oskarżony o naruszenie pewnych postanowień Wspólnego Protokołu Ekonomicznego, którego jesteśmy sygnatariuszami. Naruszenia te są związane z wykroczeniami, o których wspomniałem, mają jednak nieco inny charakter. Czy wyrażam się jasno? - Niezupełnie, Wysoki Sądzie - odrzekł Pączek. - Dobrze. Wydaje się nam, żeś napadł na tego gościa i zrobił mu dziurę w ręce - powiedział sędzia Kieu - co nam się nie podoba. Capiche? - Tak, Wysoki Sądzie. Sędzia Kieu skinął głową Sikhowi, który zabrał się do dzieła. - Kodeksowi WPE - zaczął - podlegają wszystkie rodzaje interakcji ekonomicznych zachodzących między ludźmi i organizacjami. Kradzież jest swoistym typem wzmiankowanej interakcji. Podobnie jak okaleczenie, szczególnie pod względem wpływu na zdolność ofiary do zapewnienia sobie dotychczasowej pozycji ekonomicznej. Protokół, nie aspirując do statusu suwerena legislacyjnego, stara się współpracować z lokalnymi systemami prawnosądowniczymi sygnatariuszy WPE w rozpatrywaniu naruszeń postanowień stosownego kodeksu. - Pączek, kapujesz, czym jest konfucjański system sądowniczy? - zapytał sędzia Kieu. Pączkowi zaczynało się kręcić w głowie od tych wszystkich nieznanych terminów. - Domyślam się, że nie. Okay, wytłumaczę ci. Chińska Rzeczpospolita Brzegowa nie jest co prawda państwem konfucjańskim sensu stricto i żadnego innego, ale nasz system sądowniczy zachował konfucjański charakter, głównie dlatego, że mamy go już od paru tysięcy lat i że według nas nie jest wcale zły. Sekret tego systemu polega, najogólniej rzecz biorąc, na tym, że sędzia... w tym wypadku ja... spełnia kilka różnych, niezbędnych w procedurze ról, na przykład rolę śledczego, prokuratora, obrońcy, ławy przysięgłych i... jeśli zajdzie taka konieczność... kata. Pączek zachichotał, biorąc to za dowcip, po czym zauważył, że sędzia Kieu nie jest w specjalnie radosnym nastroju. Nowojorski akcent zmylił go, wziął sędziego za kogoś, kim tamten w ogóle nie był: za równego gościa. - Przyjmując pierwszą z wymienionych przeze mnie ról - kontynuował sędzia - zwracam się do pana Kwamina z pytaniem, czy rozpoznaje podejrzanego? - To ten człowiek - oznajmił pan Kwamina, celując palcem wskazującym w czoło Pączka. - Człowiek, który mi groził, który mnie postrzelił i ukradł moje pieniądze. - Pani Kum? - Sędzia zwrócił się do towarzyszki ofiary, a potem - specjalnie dla Pączka - uczynił małą dygresję: - W ich kulturze kobieta nie przyjmuje po ślubie nazwiska męża. Pani Kum kiwnęła głową i powiedziała: - Jest winny tego, o czym wspomniał mój mąż. - Panno Pao, czy chce pani coś dodać? Maleńka kobieta w okularach spojrzała na Pączka i zaczęła mówić z silnym teksaskim akcentem: - Z czoła tego mężczyzny usunęłam nanokalibrową wyrzutnię pocisków uruchamianą głosem, nazywaną potocznie czaszkoletem. Broń była załadowana trzema typami amunicji, w tym tak zwanymi obezwładniaczami tego samego typu, jakiego użyto przeciwko panu Kwamina. Nanoobecnościowe badanie numerów seryjnych naboi i porównanie ich z fragmentami pocisków usuniętych z rany pana Kwamina wskazuje, że seria, którą obezwładniono ofiarę, została wystrzelona z broni zamontowanej w czole podejrzanego. - Szajs - powiedział Pączek. - W porządku. - Sędzia Kieu masował sobie przez chwilę skronie. Potem spojrzał na Pączka. - Jesteś winny. - Chwila! - wrzasnął Pączek. - A co z obroną?! Sprzeciwiam się! - Nie bądź dupkiem - mruknął sędzia. Potem odezwał się Sikh: - Jako że uznany za winnego nie posiada żadnego majątku, a wartość jego pracy nie zrekompensuje obrażeń doznanych przez ofiarę, Protokół zamyka swój udział w tej sprawie. - Kapujesz? - rzucił sędzia. - Okay, powiedz mi, człowieku, czy masz kogoś na utrzymaniu? - Mam dziewczynę - odpowiedział Pączek. - I ona ma syna, co się nazywa Harv i jest chyba mój, o ile się nie przeliczyliśmy. I słyszałem, że znowu jest w ciąży. - Słyszałeś, że jest, czy wiesz, że jest? - Była, jak ostatnio u niej byłem... parę miesięcy temu. - Jak się nazywa? - Tequila. Jedna z asystentek przedstawiciela protokołu - bardzo młoda kobieta - prychnęła i natychmiast zakryła usta dłonią. Sikh przygryzał wargi - tak to wyglądało z daleka. - Tequila? - powtórzył z niedowierzaniem sędzia. Było jasne, że Kieu prowadził mnóstwo takich spraw i delektował się ich stroną rozrywkową. - Na Wynajętej Ziemi mieszka dziewiętnaście kobiet o imieniu Tequila - oznajmiła panna Pao, czytając zapewne tekst z fenomenoskopu. - Jedna z nich przed trzema dniami powiła dziewczynkę... o imieniu Nellodee. Jest również matką pięcioletniego chłopca o imieniu Harv. - O rety! - krzyknął Pączek. - Gratuluję, zostałeś tatusiem - powiedział sędzia. - Wnoszę z twojej reakcji, że to niespodzianka. Wnoszę także, że twój związek ze wzmiankowaną Tequilą ma dosyć luźny charakter, dlatego stwierdzam, że wydając wyrok, nie będę brał pod uwagę żadnych okoliczności łagodzących. Wiemy już, na czym stoimy, dlatego teraz mam zamiar poprosić cię, żebyś wyszedł tymi drzwiami - sędzia wskazał na drzwi w kącie sali - i przeszedł korytarzem aż do schodów. Następnie wyjdź na dwór, przejdź przez ulicę i odnaleź molo wychodzące na rzekę. Wejdziesz na to molo, dojdziesz do jego końca i zatrzymasz się na czerwonej linii, czekając na dalsze instrukcje. Pączek ruszył nieśmiało ku drzwiom, a sędzia popędził go niecierpliwym gestem. Wyszedł z sali i puścił się schodami na dół, a po chwili stał już przy Bundzie, ulicy biegnącej wzdłuż nabrzeża rzeki Huang Pu, nad którą stał rząd dużych, europejskich budynków. Podziemnym przejściem wyszedł na nabrzeże pełne spacerujących Chińczyków i beznogich wraków ludzkich, posuwających się za pomocą rąk to w jedną, to w drugą stronę. Nieco dalej grupa Chińczyków w średnim wieku ustawiła na chodniku system nagłaśniający i puszczała archaiczną muzykę, w rytm której tańczyła niczym w sali balowej. W innych okolicznościach etniczna muzyka i stylowy taniec nie byłyby dla Pączka policzkiem, teraz jednak widok owych korpulentnych, mających swe miejsce w życiu ludzi, pląsających beztrosko, wzburzył go i napełnił smutkiem. Odnalazł molo. Wchodząc na nie, musiał odepchnąć paru żółtków niosących długi pakunek zawinięty w jakąś szmatę i próbujących go wyprzedzić. Z mola roztaczał się ładny widok. Za plecami miał stare budynki Bundu, a przed sobą wirującą, neonową ścianę Strefy Ekonomicznej Pudong. Na rzece panował duży ruch, na całej jej szerokości pływały karawany ciężkich, niskich barek. Czerwona linia znajdowała się na samym końcu, w miejscu, gdzie molo opadało stromo w kierunku wody. Poczuł pod stopami szorstką powłokę farby, zapobiegającą przypadkowemu osunięciu się do rzeki. Odwrócił się i spojrzał jeszcze raz na kopułę sądu. Szukał wzrokiem okna, w którym - jak mniemał - stał sędzia Kieu w towarzystwie swoich przydupasów. Do czerwonej linii zbliżała się chińska rodzina, którą potraktował tak obcesowo, niosąca długi pakunek ozdobiony grandami kwiatów. Ktoś umarł, pomyślał, niosą go tu i zaraz wrzucą do rzeki. Słyszał o tym zwyczaju i o takich molach... Nazywano je molami pogrzebowymi! W jego krwiobiegu zdetonowało kilkadziesiąt mikroskopijnych ładunków wybuchowych nazywanych powszechnie ciastformami. Nell uczy się obsługiwać kompilator materii; młodzieńcze niedyskrecje; wszystko zmierza ku lepszemu Niemowlęcy materacyk był już za mały dla Nell, więc Harv, jej starszy brat, oznajmił, że pomoże jej zdobyć nowy. Jest wystarczająco dorosły, rzucił od niechcenia, aby poradzić sobie z takim drobiazgiem. Nell ruszyła za nim do kuchni, w której znajdowało się kilka ważnych, pudłowatych urządzeń o szerokich drzwiach. Niektóre były ciepłe, inne chłodne, niektóre miały okienka, inne hałasowały. Nell widywała, jak Harv albo Tequila, albo jeden z jej narzeczonych, wyjmują z pudeł jedzenie w takim czy innym stadium ugotowania. Jedno z pudeł nazywało się KaeM. Było wbudowane w ścianę nad ladą. Nell przysunęła sobie krzesło i wspięła się na nie, przyglądając się ciekawie czynnościom brata. Z przodu KaeM był mediatron. Słowem tym nazywano każde urządzenie, które pokazywało ruchome obrazki, emitowało dźwięk, bądź robiło obie te rzeczy naraz. Harv dźgnął mediatron palcem i przemówił do niego. Na ekranie zatańczyły maleńkie figurki. Przypominały te z dużego raktywu, który stał w salonie i którym Nell mogła się bawić, jeśli akurat nie korzystał z niego ktoś większy. - Co to? - zapytała. - Mediaglify - rzucił obojętnie Harv. - Kiedyś nauczysz się, jak je czytać. Nell potrafiła już odcyfrować niektóre z nich. - Czerwony czy niebieski? - Czerwony. Harv dźgnął ekran pełnym dramatyzmu ruchem. Pojawił się nowy mediaglif: białe kółko z wąskim, zielonym klinem u góry. Klin robił się coraz większy i większy. KaeM grał cichutką melodię, która oznaczała, że należy czekać. Harv podszedł do lodówki i wyjął z niej kartonik z sokiem, a potem drugi dla Nell. Spojrzał pogardliwie na KaeM. - To absurdalne, jak długo to trwa! - oznajmił tonem znawcy. - Dlaczego? - Bo mamy tandetny zasilacz, tylko parę gramów na sekundę. Żałosne... - Dlaczego mamy tandetny zasilacz? - Bo mieszkamy w tandetnym domu. - Dlaczego mieszkamy w tandetnym domu? - Bo na inny nas nie stać ze względów ekonomicznych - stwierdził Harv. - Mama musi współzawodniczyć na rynku pracy z Chinolami i takimi tam, co w ogóle się nie szanują i pracują prawie za darmo. Więc Mama też pracuje za darmo. - Spojrzał na KaeM i potrząsnął głową. - Żałosne. W Pchlim Cyrku mają zasilacz... o... taki gruby... - Połączył palce przed sobą i zatoczył rękoma okrąg. - A nasz jest pewno grubości twojego małego paluszka... Odsunął się od KaeM-u, jakby nie mógł znieść myśli, że musi przebywać w jednym pomieszczeniu z czymś tak przestarzałym, pociągnął potężnie soku z kartonika i wyszedł do salonu włączyć sobie raktyw. Nell przyglądała się, jak zielony klin staje się coraz większy, jak wypełnia połowę koła, które nagle stało się zielone, a klin biały, coraz mniejszy i mniejszy, by zniknąć w tej samej chwili, w której urwała się skocznym akordem muzyka. - Gotowe! - krzyknęła. Harv zatrzymał raktyw, przyczłapał do kuchni i dźgnął palcem mediaglif przedstawiający animowane, otwierające się drzwi. KaeM zaczął głośno syczeć. Harv spojrzał na przestraszoną twarzyczkę siostry i potargał jej włosy. Nie mogła się bronić, bo zatykała piąstkami uszy. - Wyrównuje ciśnienie, bo w środku jest próżnia - wyjaśnił. Syk ustał, otworzyły się drzwi. We wnętrzu KaeM-u leżał starannie złożony nowy, czerwony materacyk Nell. - Daj mi go! Daj mi go! - krzyczała, zła, że pierwszy go dotyka. Harv zabawiał się przez chwilę, udając, że nie chce oddać, po czym podał jej materacyk. Pobiegła do pokoju, który dzieliła z bratem, oraz z całej siły zatrzasnęła za sobą drzwi. Dinozaur, Kaczuszka, Piotruś i Fiołek już na nią czekali. - Załatwiłam nam nowe łóżko - poinformowała przyjaciół. Chwyciła stary materacyk i rzuciła go w kąt, a potem starannie rozłożyła na podłodze nowy. Materac był zadziwiająco cienki i wyglądał raczej jak kołdra. Ale gdy skończyła wygładzanie kantów, syknął niezbyt głośno - zupełnie jak Harv oddychający w nocy - wciągnął powietrze i zgrubiał. Kiedy skończył, przypominał prawdziwy materac. Zgarnęła z podłogi Dinozaura, Kaczuszkę, Piotrusia oraz Fiołka i z przyjaciółmi w ramionach wypróbowała materac, skacząc po nim kilkaset razy. - Podoba ci się? - spytał Harv, otworzywszy drzwi. - Nie! Wynoś się! - wrzasnęła. - Nell, ten pokój należy również do mnie - powiedział poważnie. - Poza tym muszę zanihilować stary materac. Nieco później Harv wyszedł z domu spotkać się z kolegami i Nell została sama. Doszła do wniosku, że dzidziusiom przyda się oddzielny materacyk, przyciągnęła więc krzesło do lady, wspięła się na nie i stojąc przed KaeM-em, spróbowała odszyfrować mediaglify. Większości nie rozpoznawała. Ale przypomniała sobie, że Tequila mówiła do KaeM-u, gdy nie mogła czegoś odczytać, więc zaczerpnąwszy powietrza, wydała maszynie polecenie. - Zapytaj o pozwolenie dorosłego - powtarzał KaeM aż do znudzenia. Domyśliła się, dlaczego Harv dźgał maszynę palcem, zamiast odzywać się do niej. Spróbowała tej samej metody i szturchała KaeM raz za razem, aż w końcu trafiła na mediaglify, z których korzystał Harv, produkując materac. Na jednym z nich widać było mężczyznę i kobietę śpiących w ogromnym łożu. Na drugim mężczyznę i kobietę w nieco mniejszym łóżku. Dalej samego mężczyznę. Potem dziecko. Wreszcie niemowlę. Nell dotknęła wizerunku niemowlęcia. Na ekranie pojawiło się białe kółko i czerwony klin, zagrała muzyka, KaeM syknął i otworzył się. Rozłożyła materacyk na podłodze i oficjalnie sprezentowała go Dinozaurowi, który był za mały, aby wiedzieć, jak się po nim skacze. Pokazała mu to. Potem wróciła do KaeM-u i wyprodukowała materace dla Kaczuszki, Piotrusia i Fiołka. Materace zajmowały teraz dużą część podłogi, a Nell pomyślała, że byłoby wspaniale, gdyby cały pokój zamienić w jeden wielki materac, więc bez ociągania wyprodukowała kilka w największym rozmiarze. Potem zrobiła nowy materac dla Tequili i jeszcze jeden dla jej chłopaka, Roga. Kiedy Harv wrócił do domu, nie wiedział, czy ma się bać, czy wpaść w podziw. - Mama każe Rogowi złoić nam dupska - powiedział. - Musimy wywalić ten towar. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Nell wyjaśniła sytuację dzidziusiom, a potem pomogła Harvowi wepchnąć wszystkie materace, oprócz swojego, do połykacza anihilacyjnego. Harv musiał użyć całej siły, by domknąć drzwi maszyny. - Teraz możemy się tylko modlić, żeby to wszystko się zjadło, zanim wróci Mama - powiedział. - Zabierze to trochę czasu. Potem poszli do łóżek i nasłuchiwali ze strachem odgłosu otwieranych drzwi. Ale Tequila i Rog nie wrócili tej nocy do domu. Mama pojawiła się dopiero rano, przebrała się szybko w strój pokojówki i pobiegła do autobusu jadącego do klawy Wików. Śpieszyła się tak bardzo, że zostawiła wszystkie śmieci na podłodze, zamiast wrzucić je do połykacza. Kiedy Harv zajrzał do niego, maszyna była na szczęście pusta. - Mało brakowało... - mruknął. - Powinnaś uważać, korzystając z kompilatora materii, Nell. - Co to jest kompilator materii? - To, na co mówimy w skrócie KaeM. - Dlaczego? - Bo KaeM oznacza kompilator materii, tak przynajmniej mówią. - Dlaczego? - Bo tak jest. Chyba tak się pisze literami. - Co to są litery? - Coś takiego jak mediaglify, tylko że czarne i maleńkie. I wcale się nie ruszają, są stare, nudne i trudno je czytać. Ale można z nich robić skróty i długie słowa stają się krótkie. Hackworth przybywa do pracy; wizyta w Dziale Projektowym; kosmetyczne powołanie pana Cottona Kropelki deszczu zbierały się na spekularnych noskach butów Hackwortha, gdy przechodził przez sklepioną, żeliwną bramę. Maleńkie koraliki wody odbijały srebrzystoszare światło nieba i spływały na podeszwy pedomotywu, by skapywać z każdym jego krokiem na brunatny bruk. Hackworth przeprosił i przeszedł przez tłoczącą się grupę niepewnie poruszających się Hindusów. Ich półbuty o twardych podeszwach ślizgały się zdradliwie na mokrym bruku, a w dodatku musieli nieść wysoko uniesione brody, by długie, białe stójki przy kołnierzach nie odpiłowały im głów. Wstali bardzo wcześnie, przyszło im bowiem mieszkać w piętrowych królikarniach, w przechowujących ludzkie ciała dworcowych szafkach, zbudowanych na wyspie położonej na południe od Nowego Chusanu i nazywanej Hindustanem. Wjechali do Szanghaju o świcie, poruszając się na autorolkach lub welocypedach i, opłaciwszy prawdopodobnie haracz kilku policjantom, przejechali przez Groblę łączącą miasto z Nowym Chusanem. W Systemach Maszyn Fazowych SA spodziewano się ich przybycia, Hindusi bowiem przyjeżdżali tu codziennie. Firma mogłaby otworzyć biuro zatrudnienia bliżej Grobli lub nawet w samym Szanghaju, ale życzyła sobie, aby aplikanci starający się o pracę pokonali całą drogę do centrali i składali podania na miejscu. Trudności związane z pokonaniem takiego dystansu zapobiegały pojawianiu się ludzi kierowanych zwykłą zachcianką, a nieprzerwana obecność aplikantów - obserwujących pracowników niczym wygłodniałe szpaki majówkę - przypominała szczęśliwcom, którzy dostali pracę, o tym, jak łatwo ją stracić. Architektura Działu Projektowego naśladowała uniwersytecki campus i to nie tylko zewnętrznie, jak zamierzali jej twórcy. Jeśli campusem jest zielony czworobok wyznaczony strzelistymi i porośniętymi winoroślą gotyckimi budowlami, to DP był nim w istocie. Lecz jeśli przyjąć, że campus jest również swoistego rodzaju fabryką, której pracownicy siedzą w rzędach i kolumnach w dużych, dusznych salach i przez cały dzień wykonują, z grubsza rzecz biorąc, te same zadania, to DP z pewnością był campusem również i z tej przyczyny. Hackworth zboczył ze swojej trasy do Hali Merkle'a. Budynek był utrzymany w stylu gotyckim i miał duże rozmiary, jak większość budowli Działu Projektowego. Wysokie sklepienia ozdobiono prawdziwymi freskami malowanymi na gipsie. Ponieważ cała budowla - z wyjątkiem fresków - wyrastała prosto z zasilacza, jej twórcom byłoby łatwiej wbudować mediatron w sklepienie i wyświetlać na nim obraz fresku - który w dodatku można byłoby zmieniać od czasu do czasu - jednak neowiktorianie nigdy, a raczej prawie nigdy, nie uciekali się do takich tanich sztuczek. Prawdziwa sztuka wymagała oddania artysty. Wykonywało się ją tylko raz i jeśli człowiek coś spieprzył, musiał się nauczyć żyć z konsekwencjami. Punktem centralnym fresku był klucz cybernetycznych cherubów, z których każdy wspierał na swych ramionach sferyczny atom wtapiający się w części środkowej obrazu w symbol wspólnej pracy - konstrukcję składającą się z kilkuset atomów promieniście symetrycznych wobec siebie i przypominających z daleka łożysko toczne lub piastę. Nad kluczem cherubów i ich wspólnym wysiłkiem unosił się stosunkowo duży i nie oddany w skali Inżynier, obleczony w białą szatę. Na głowie Inżyniera tkwił monokularny nanofenomenoskop, taki, jakich współcześnie się już nie używa ze względu na trudności z wyskalowaniem głębi widzenia, jednak spełniający na fresku bardzo istotną rolę, polegającą na podkreśleniu wyrazu nie zasłoniętego niczym drugiego oka Inżyniera, stalowobłękitnego, powiększonego, wpatrzonego w wieczność i nieskończoność niczym żelazny okulus z Arecibo. Inżynier podkręcał jedną ręką wypomadowanego wąsa, drugą zanurzał w nanomanipulatorze, czym dawał do zrozumienia - przez starożytny artystyczny zabieg nazywany błyskotliwie trompe l'oeil - że podtrzymujące atomy cheruby tańczą tak, jak im zagra, niczym cybernetyczne syreny pląsające na falach politechnicznego Neptuna. W narożnikach fresku przedstawiono rozmaitość pożytecznych zajęć. W górnym lewym rogu Feynman, Drexler, Merkle, Chen, Singh i Finkle-McGraw, siedzący na majestatycznej buckyballowej* otomanie, wydawali się pochłonięci czytaniem ksiąg i czerpaniem z nich cennych wskazówek co do przebiegającej w centralnym punkcie fresku pracy, na którą wskazywali konstruktywnie krytycznym gestem. W górnym prawym rogu przedstawiono królową Wiktorię II, która mimo ostentacji mebla, na jakim ją usadzono - tronu z jednego kawałka diamentu - zdołała zachować spokój i pogodę ducha. Dolny fryz dzieła zapełniały maleńkie postaci, głównie dzieci z zatroskanymi matkami, ustawione w porządku chronologicznym. Po lewej stronie stały duchy minionych pokoleń, urodzonych za wcześnie, aby cieszyć się dobrodziejstwami nanotechnologii; duchy prześladowane (czego nie ukazano dosłownie, lecz artystycznie dano do zrozumienia) przez dawno zapomniane nieszczęścia, takie jak rak, szkorbut, wybuchy butli gazowych, wykolejenia pociągów, strzelaniny na drogach, pogromy, wojny siedmiodniowe, zawały kopalni, czystki etniczne, epoki lodowcowe, zabawy nożyczkami, połknięcie przepychacza do kanalizacji, ogrzewanie domów węglem, stratowanie przez wołu. O dziwo, żaden z duchów nie miał ponurej miny. Wszystkie wpatrywały się z nadzieją w pracę Inżyniera i jego cherubów, a ich milutkie, uniesione twarzyczki oświetlała światłość płynąca ze środka fresku, wyzwolona (jak przypuszczał obdarzony zmysłem dosłowności inżynier Hackworth) przez energię wiązań atomowych w trakcie drogi atomów do przypisanych im potencjalnie miejsc. Dzieci zajmujące środek dolnego fryzu stały plecami do Hackwortha i artysta oddał tylko ich sylwetki. Wszystkie unosiły główki i ramiona, patrząc prosto ku światłu. Dzieci w prawym dolnym rogu stanowiły przeciwwagę dla anielskich zjaw z rogu lewego. Były duchami jeszcze nie narodzonych, którzy mieli korzystać z pracy Inżyniera w przyszłości, choć z pewnością nie mogły się już doczekać momentu swego przyjścia na świat. Stały na tle rozjarzonej, falującej kurtyny, przypominającej z oddali zorzę i będącej kontynuacją zwiewnych szat królowej Wiktorii II, siedzącej na tronie powyżej. - Przepraszam, panie Cotton - odezwał się Hackworth niemal sotto voce. Pracował tu niegdyś - w sumie kilka lat - i znał obowiązującą w tym miejscu etykietę. W sali siedziało stu projektantów w równych, równoległych rzędach. Wszyscy mieli na głowach fenomenoskopy. Jedynymi osobami, które odnotowały obecność Hackwortha w hali, były: Naczelny Inżynier Durig, jego brygadziści Chu, DeGrado i Beverley, oraz paru roznosicieli wody i posłańców, którzy stali wyprostowani na obrzeżach. Zaskakiwanie inżynierów przy pracy nie było w dobrym tonie, dlatego należało zbliżać się do nich w sposób głośny i anonsować cicho swoje przybycie. - Dzień dobry, panie Hackworth - przywitał go Cotton. - Dzień dobry, Demetriusie. Proszę się nie śpieszyć. - Za chwilę panu służę, sir. Cotton był mańkutem. Na lewej dłoni miał czarną rękawicę, przez którą przepleciono siatkę niewidocznych dla oka, lecz niezmiernie precyzyjnych struktur: motorów, czujników pozycyjnych i stymulatorów dotyku. Czujniki śledziły pozycję dłoni Cottona, zgięcie każdej kostki i każdego stawu, reszta oprzyrządowania pomagała mu odbierać wrażenia dotykowe, zupełnie jakby manipulował prawdziwymi przedmiotami. Ruchy rękawicy ograniczały się do - z grubsza rzecz ujmując - półkola o promieniu mniej więcej jednego kubita. Jeśli łokieć Cottona spoczywał na wygodnym elastomerycznym podparciu lub w jego pobliżu, ruchy dłoni nie były ograniczone. Rękawica była przymocowana do siatki mikroskopijnych drucików wydobywających się z filakteriów umieszczonych na przedramieniu Cottona i w strategicznych miejscach jego warsztatu pracy. Filakteria działały jak motorki żyroskopów, zmniejszając lub zwiększając działanie sił zewnętrznych, przez co stymulowały ruchy rękawicy. W istocie rzeczy nie były motorkami, a maleńkimi fabryczkami drutu, które produkowały go, gdy zaszła taka potrzeba, wsysały z powrotem i trawiły, gdy należało zwiększyć napięcie czy nawet pociągnąć dłoń w przeciwnym kierunku. Każdy drucik otaczała luźna harmonijkowa powłoczka o średnicy dwóch milimetrów, co znacznie podnosiło bezpieczeństwo pracy, bo niewidzialne druty były ostre jak brzytwa. Cotton pracował nad jakąś skomplikowaną strukturą składającą się zapewne z kilkuset tysięcy atomów. Hackworth obserwował jego zabiegi na dwuwymiarowym mediatronie, w jaki wyposażono każdą stację roboczą. Na ekranie widać było spłaszczony obraz z fenomenoskopu. Dzięki temu naczelnicy wydziałów z łatwością mogli nadzorować pracę swoich podwładnych. Struktury, którymi zajmowano się tutaj, wydały się Hackworthowi komicznie niezdarne, choć sam nad takimi pracował przez kilka ładnych lat. Ludzie zatrudnieni w Hali Merkle'a wykonywali głównie produkty konsumpcyjne przeznaczone na masowy rynek - rzeczy, które w lwiej części nie wymagały nadmiernego wysiłku. Pracowano tu w symbiozie z oprogramowaniem, które wykonywało wszystkie repetytywne aspekty działań. Był to najszybszy sposób projektowania towarów na kapryśny i ulegający modom rynek konsumencki. Jednak systemy tego rodzaju miały jedną wadę: olbrzymie wymiary. Zautomatyzowana linia projektowa najczęściej usprawniała produkt przez dorzucenie do niego kilku zbędnych atomów. Każdy inżynier w tej hali - projektujący nanotechnologiczne testery i suszarki do włosów - zazdrościł Hackworthowi pracy w Zamówieniach, gdzie zwartość była celem samym w sobie, gdzie nie marnowano ani jednego atomu i gdzie każdy podsystem projektowano do konkretnego zadania. Taka praca wymagała intuicji i kreatywności - zalet, których próżno by szukać w Hali Merkle'a, gdzie najzwyczajniej nie było dla nich zastosowania. Awanse były tu rzadkością i zależały w przeważającej mierze od dobrej woli Duriga czy kilku innych naczelników, którzy od czasu do czasu, podczas golfa, wspólnych pieśni z karaoki czy przy paleniu cygar, wspominali komu trzeba o dobrze zapowiadających się młodzieńcach. Za bieżący projekt Hackwortha, Ilustrowany lekcyjonarz każdej młodej damy, płacił sam lord Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw, dlatego cena nie stanowiła przeszkody. Diuk nie tolerował opóźnień, ale i dróg na skróty, dlatego wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik, a każdy atom winien usprawiedliwiać swoje istnienie. Mimo to zasilanie tworzone dla Lekcyjonarza - składające się z baterii, jakimi w dzisiejszej dobie napędzano wszystko: od zabawek do statków powietrznych - nie było niczym niezwykłym. Dlatego Hackworth mógł spokojnie zlecić tę cześć zadania Cottonowi i przy okazji sprawdzić jego talent. Obleczona w rękawicę dłoń Cottona trzepotała i dotykała po omacku obiektów niczym mucha uwięziona w czarnej pajęczej sieci. Na ekranie mediatronu jego stacji roboczej widać było, że chwyta średniej wielkości (według obowiązujących tutaj standardów) podzespół, należący zapewne do jakiegoś większego systemu nanotechnologicznego. Standardowy schemat kolorów wykorzystywany w fenomenoskopach pokazywał atomy węgla na zielono, siarki na żółto, tlenu na czerwono, a wodoru na niebiesko. Układanka Cottona oglądana z daleka miała turkusową barwę, ponieważ składała się w głównej części z atomów węgla i wodoru, a Hackworth patrzył na nią z takiej odległości, że poszczególne atomy stapiały się w jedno. Przypominała siatkę ułożoną z długich, prostych, choć nieco chropowatych żerdzi stykających się ze sobą pod kątami prostymi. Hackworth rozpoznał w niej prętowy system logiczny - inaczej mówiąc, mechaniczny komputer. Cotton przytwierdzał element do jakiejś większej części. Hackworth wniósł z tego, że zawiódł proces autozespalania, z którego Cotton musiał korzystać na początku. Ręczne manewry nie naprawią systemu, pozwolą jednak stwierdzić - dzięki telestetycznej informacji zwrotnej napływającej do dłoni Cottona przez wszystkie druciki - które wybrzuszenia żerdzi pasują do dziurek, a które całkiem nie. Było to intuicyjne podejście do wykonywanego zadania. Praktyk tego rodzaju surowo zabraniano na wykładach w Królewskim Instytucie Nanotechnologicznym, cieszyły się jednak one niezwykłym powodzeniem wśród niesfornych i sprytnych współpracowników Hackwortha. - W porządku - powiedział wreszcie Cotton. - Już widzę, w czym rzecz. - Rozluźnił uścisk. Na mediatronie podzespół odpłynął od głównej grupy siłą własnego bezwładu, po czym zwolnił, zatrzymał się i zaczął znów do niej się zbliżać, przyciągany słabymi wektorami van der Waalsa. Prawa ręka Cottona spoczywała na małej akordurze. Gdy uderzył w klawisze, symulacja zamarła. Hackworth kiwnął głową z aprobatą, a Cotton przez chwilę kończył wpisywanie dokumentacji. Pisząc, wysuwał lewą dłoń z rękawicy, a skończywszy tę czynność, zdjął nią z głowy oprzyrządowanie. Paski i poduszki fenomenoskopu odcisnęły regularny wzorek na jego fryzurze. - Czy to logiczny makijaż? - zapytał Hackworth, wskazując brodą ekran. - Następny krok - odparł Cotton. - Zdalnie sterowany. - Przy pomocy czego? Uirgiem? - zapytał, mając na myśli Uniwersalny Interfejs Rozpoznawania Głosu. - Wyspecjalizowanego wariantu tegoż, sir - odpowiedział Cotton. A potem, ściszając głos, dodał: - Mówi się, że brany jest pod uwagę makijaż z nanoreceptorami na galwaniczne reakcje skóry, puls, oddech i tak dalej. Z tego, co wiem, chodzi o to, by makijaż reagował na stany emocjonalne noszącej go osoby. Ta drobna, czego nie muszę podkreślać, kwestia kosmetyczna ukrywa potężny i niebanalny problem filozoficzny... - Czyżby? Myśli pan o filozofii makijażu? - I owszem. Proszę tylko zadać sobie jedno krótkie pytanie: czy makijaż powinien być funkcją stanów emocjonalnych czy wręcz odwrotnie...? - Przyznam się, że nie nadążam - powiedział otwarcie Hackworth. - Rozumiem. Zapewne chce pan dowiedzieć się o zasilanie Pikielczyka? - Cotton posłużył się kodem oznaczającym Ilustrowany lekcyjonarz. Nie miał pojęcia, czym miał być Pikielczyk, wiedział jedynie, że projekt ten wymaga zasilania o odpowiedniej mocy i wytrzymałości. - Owszem. - Modyfikacje, których pan zażądał, są już gotowe. Przeprowadziłem zadane przez pana testy, plus kilka innych, które przyszły mi do głowy. Cała dokumentacja jest tutaj... - Ujął ciężką, niby-mosiężną rączkę szuflady biurka i odczekał ułamek sekundy, podczas którego wbudowany w metal analizator daktyloskopijny odczytywał jego odciski palców. Zamek szuflady odskoczył i Cotton wyciągnął ją, ukazując oczom Hackwortha zwykłą rozmaitość biurowych drobiazgów, w tym kilka arkuszy papieru, z których część była biała, a część zadrukowana lub pobazgrana czyjąś ręką. Na jednej kartce widniał staranny napis PIKIELCZYK, sporządzony zapewne przez samego Cottona, który teraz wyjął arkusz i odezwał się z namaszczeniem: - Demetrius James Cotton przekazuje wszystkie przywileje dostępu panu Hackworthowi. - John Percival Hackworth potwierdza odbiór - powiedział Hackworth, odbierając dokument. - Dziękuję, panie Cotton. - Cała przyjemność po mojej stronie, sir. - Okładka - powiedział Hackworth do dokumentu, na którym pojawiły się obrazy i pismo. Obrazy zaczęły się ruszać, ilustrując schemat cyklu maszyny fazowej. - Czy nie będę zbyt wścibski, jeśli zapytam, kiedy skompiluje pan Pikielczyk? - Najprawdopodobniej dzisiaj - odrzekł Hackworth. - W takim razie będę zobowiązany, jeśli zechce pan powiadomić mnie o moich niedociągnięciach - powiedział Cotton dla zachowania formy. - Dziękuję, Demetriusie. - Hackworth uśmiechnął się. - Format listowy - zwrócił się do dokumentu, który posłusznie złożył się na trzy części. Schował go do wewnętrznej kieszeni marynarki i opuścił Halę Merkle'a. Osobliwości sytuacji domowej Harva i Nell; Harv przynosi do domu cudo Gdy Nell wyrastała z ubranek, Harv wrzucał je do połykacza i prosił KaeM o przygotowanie nowych. Czasami, gdy Tequila zabierała Nell do miejsc, w których spotykała się z innymi mamami, prosiła KaeM o specjalną sukienkę z koronkami i wstążkami, aby pokazać obcym, jak troszczy się o Nell i jak bardzo ją kocha. W trakcie takich spotkań dzieciarnia siadywała przed mediatronem i oglądała pasywy, a mamy - zawsze w pobliżu - rozmawiały o swoich sprawach i od czasu do czasu rzucały wzrokiem na ekran. Nell słuchała rozmów, osobliwie wtedy, gdy mówiła Tequila, rzadko jednak dane jej było zrozumieć, o czym dyskutują dorośli. Dosyć wcześnie pojęła natomiast - na skutek uporczywego powtarzania owej historii przez Tequilę - że kiedy mama była z nią w ciąży, używała czegoś, co nazywało się Maszyną Wolności, a co naprawdę było toczem, które mieszkało w jej macicy, wychwytywało jajeczka i pożerało je. Wiktorianie nie stosowali takich środków, nie mając do nich zaufania, natomiast każdy mógł je nabyć od Chińczyków i mieszkańców Hindustanu, którzy - jak wiadomo - nie mają żadnych skrupułów. Podstawową wadą owych Maszyn był krótki okres działania i brak informacji o zaprzestaniu tegoż, co spowodowało ciążę Tequili i narodziny Nell. Jedna z przyjaciółek mamy wspomniała kiedyś, że na rynku dostępne są Maszyny, które wprowadza się do środka po to, aby pożarły zarodek. Nell nie miała pojęcia, czym jest zarodek, w przeciwieństwie do wszystkowiedzących koleżanek mamy, które jednak wyrażały obawy co do skuteczności Maszyny i dawały do zrozumienia, że na tak horrendalny pomysł mogli wpaść jedynie Chińczycy i Hindusi. Tequila twierdziła, że doskonale zna ów rodzaj Maszyn Wolności, ale nigdy go nie stosuje z obawy przed skandalem. Tequila przynosiła czasami z pracy kawałek prawdziwego materiału. Mówiła wtedy, że bogaci Wiktorianie nie zauważą nawet jego braku. Nie pozwalała Nell bawić się materiałem i dziewczynka nie rozumiała, na czym polega różnica między prawdziwą tkaniną, a tym, co wychodziło z KaeM-u. Harv znalazł kiedyś materiał. Wynajęta Ziemia, na której mieszkali, miała własną plażę. Harv wraz z kolegami buszował po niej w poszukiwaniu skarbów. Robił to zawsze wczesnym rankiem, bo wtedy na plaży było najwięcej rzeczy zniesionych prądem z Szanghaju lub spłukiwanych w klozetach wiktoriańskiej klawy Nowej Atlantydy. Tak naprawdę Harv i jego kumple szukali głównie rozciągliwych, śliskich kawałków nanobaru. Nanobar pojawiał się często w kształcie kondomów, niekiedy zaś w większych kawałkach, których używano do zawijania różnych produktów, chronionych w ten sposób przed zgubnym działaniem toczy. Tak czy inaczej, nanobar był cennym towarem, który zbierano i sprzedawano pewnym ludziom, wiedzącym jak go oczyścić i połączyć w wielkie płachty, nadające się do wytwarzania ubrań ochronnych i innych pożytecznych rzeczy. Gdy Harv znalazł materiał, ukrył go w bucie i nic nikomu nie mówiąc, pokuśtykał do domu. Tamtej nocy Nell spała bardzo niespokojnie na swym czerwonym materacyku. Gnębiły ją zmory o jakimś nieznanym świetle i gdy przestraszona zerwała się ze snu, wpadła w panikę, widząc w pokoju sinawego potwora. Potworem okazał się Harv, który naciągnął kołdrę na głowę i oglądał coś w świetle latarki w swym naprędce rozbitym namiocie. Nell ostrożnie wysunęła się z łóżka, nie chcąc budzić Dinozaura, Kaczuszki, Piotrusia i Fiołka, a potem wsunęła głowę pod kołdrę Harva, który z latarką w zębach zajęty był nawijaniem czegoś na wykałaczki. - Harv? - zapytała. - Robisz sekcję tocza? - Nie, głuptasie - szepnął niewyraźnie, trzymał bowiem w zębach małą latarkę w kształcie guzika. - Tocza są o wiele mniejsze. Zobacz! Przysunęła się do niego, skuszona ciepłem i pozornym bezpieczeństwem namiotu, a także wiedziona ciekawością spotęgowaną widokiem zmiętej, pogniecionej brązowej rzeczy, długiej na kilka centymetrów, włochatej przy krawędziach i leżącej na skrzyżowanych piętach Harva. - Co to? - Cudo. Popatrz - szepnął Harv i wbił w cudo wykałaczkę, a potem wyciągnął coś długiego. - Wyłazi z niego sznurek! - krzyknęła Nell. - Ciiicho! - Harv ujął koniec nitki kciukiem i palcem wskazującym, a potem pociągnął. Na początku nitka nie była imponująca, ale wydłużała się, gdy ciągnął ją przez włochatą krawędź tkaniny, która falowała tak szybko, że nie można było nadążyć za nią wzrokiem. Na końcu nitka urwała się. Harv uniósł ją wysoko, przyjrzał się jej uważnie i rzucił na kupkę innych. - Ile tego jest w środku? - zapytała. - Nell - zaczął i spojrzał na nią, kierując światło latarki prosto w jej oczy i mówiąc głosem brzmiącym w ciemności jak epifania. - Nic nie rozumiesz. Ta rzecz nie ma w środku nitek, tylko składa się z nitek. Nitki nachodzą na siebie, idą jedna pod drugą i jeśli wszystkie wyciągniesz, to nic nie zostanie. - Czy to robota toczy? - Hmm, biorąc pod uwagę sposób wykonania... niewątpliwie cyfrowy... bo inaczej nitki nie weszłyby jedna pod drugą i pod następne, a te pod jeszcze inne... - Harv urwał, podziwiając nieludzką wprost udatność rzeczy, której konstrukcja budziła w jego umyśle skojarzenia, o jakich wolał nie myśleć - ...jest to robota toczy. Tak, Nell, nikt inny nie mógłby tego zrobić. Środki bezpieczeństwa stosowane w Atlantydzie/Szanghaju Atlantyda/Szanghaj zajmowały górzyste dziewięćdziesiąt procent obszaru ziemi Nowego Chusanu - wewnętrzny płaskowyż leżący milę nad poziomem morza. Powietrze było tu chłodniejsze i czystsze. Granice, wyznaczone w części przez śliczny żeliwny płot, w istocie były strzeżone przez sforę psich kapsuł, będącą elektroniczną siatką kwaziniezależnych aerostatów. Terminem aerostat określano wszystko, co wisiało w powietrzu. W obecnej dobie sztuka ta nie była trudna do osiągnięcia. Materiały nanotechnologiczne miały ogromną wytrzymałość, a komputery rozmiary bakterii. Zasilanie maszyn było w praktyce nieograniczone. Prawdziwą trudność zaczęło sprawiać budowanie rzeczy, które nie byłyby lżejsze od powietrza. Wytwory o bardzo nieskomplikowanej konstrukcji, jak na przykład materiały do pakowania - będące głównym składnikiem współczesnych śmieci - wykazywały zdolność do unoszenia się w powietrzu, jakby nic nie ważyły, a piloci statków powietrznych, latających na wysokości dziesięciu kilometrów nad poziomem morza, przyzwyczaili się do widoku pustych, nikomu niepotrzebnych toreb po zakupach, uderzających w kokpity i wsysanych przez silniki. Górne warstwy ziemskiej atmosfery oglądane z niskiej orbity wyglądały jak pokryte łupieżem. Protokół nakładał na wytwórców towarów obowiązek dodatkowego obciążania produktów ponad ich ciężar właściwy, co miało zapewnić ich opadanie na ziemię i rozkład w promieniach ultrafioletowych. Niektórzy jednak naruszali Protokół. Z technologicznego punktu widzenia produkcja rzeczy lżejszych od powietrza nie nastręczała żadnych kłopotów, wkrótce zaczęto więc dokładać do nich odpowiednie turbiny. Silniki te składały się z małego śmigła bądź nawet kilku, zamontowanych w walcowatym otworze przecinającym kadłub aerostatu, a ich działanie polegało na zasysaniu powietrza z jednej strony i wypychaniu go z drugiej, co dawało skuteczny ciąg. Urządzenie z turbinami skierowanymi wzdłuż różnych osi mogło wisieć nieruchomo w powietrzu lub poruszać się w dowolnie wybranym kierunku. Każdy aerostat z siatki psich kapsuł był aerodynamiczną łzą o lustrzanej powierzchni. W swej najszerszej części urządzenia te osiągały obwód zdolny pomieścić piłeczkę pingpongową. Kapsuły zaprogramowano w taki sposób, by wisiały w przestrzeni, tworząc siatkę o ośmiokątnym wzorze, tkwiącą nieruchomo dziesięć centymetrów nad ziemią, co wystarczało, aby zatrzymać psa (ale już nie kota) - stąd wzięła się nazwa. Wzory siatki rozchodziły się ku górze. Dzięki temu nad uświęconą przestrzenią powietrzną klawy Nowej Atlantydy rozciągała się półkolista kopuła. Gdy wiał silny wiatr, kapsuły kołysały się wraz z nim niczym liście, a siatka, targana podmuchami, przybierała wklęsły kształt; nie trwało to jednak długo, kapsuły odnajdywały bowiem swoje miejsce, sunąc pod wiatr jak minogi w strumieniu, napędzane małymi turbinami. Pracujące turbiny wydawały cichy, syczący odgłos podobny do dźwięku brzytwy tnącej powietrze. Odgłos ten - gdy pomnożyć go przez liczbę kapsuł znajdujących się w zasięgu słuchu - nie przyczyniał się bynajmniej do tworzenia sielskiej, spokojnej atmosfery. Gdy wiatr odpowiednio długo dawał się we znaki kapsułom, ich baterie się wyczerpywały. Wtedy kapsuła podpływała do sąsiadki i szturchała ją lekko. Był to znak do rozpoczęcia napowietrznej kopulacji, podczas której wyczerpana kapsuła ładowała się z zasilania towarzyszki. Przypominało to miłosne loty ważek. System zawierał także większe aerostaty nazywane mamkami, które latały swobodnie po całej powierzchni siatki, karmiąc dużymi ilościami prądu losowo wybrane kapsuły, które z kolei rozdzielały energię między sąsiadów. Gdy kapsuła stwierdzała usterkę mechaniczną systemu, nadawała sygnał radiowy. Na jej miejsce wysyłano zmienniczkę z Królewskiego Centrum Bezpieczeństwa, mieszczącego się pod Źródłem Wiktorii. Chore urządzenie wracało do domu, gdzie poddawano je dekompilacji. Wielu ośmioletnich mieszkańców Atlantydy/Szanghaju przekonało się na własnej skórze, że siatka psich kapsuł nie nadaje się do wspinania, aerostaty bowiem nie miały odpowiedniego ciągu, aby podtrzymać ciężar dziecka. Gdy ktoś postawił na nich stopę, miażdżył urządzenie i wbijał je w ziemię. Zmiażdżenie kapsuły nie było równoznaczne z jej zniszczeniem. Wytrzymałe, elastyczne materiały użyte przy ich produkcji pozwalały na odtworzenie poprzedniego kształtu, chyba że kapsuła zaryła głęboko w błoto lub zepsuły się jej turbiny. Wtedy zastępowano ją inną. Aerostaty dawały się również wyjmować z siatki i zabierać - ale tylko na pewną odległość. Gdy Hackworth bawił się w ten sposób jako dziecko, przekonał się, że im dalej odchodził od wyznaczonego dla kapsuły miejsca, tym gorętsza stawała się jej powierzchnia, a zjawisku temu towarzyszyła seria uprzejmych komunikatów informujących go prostymi żołnierskimi słowami, że jeśli nie zwolni urządzenia, spotkają go przykre, acz niezbyt wyraźnie sformułowane konsekwencje. Od tamtych czasów wiele się jednak zmieniło. Teraz można było kraść kapsuły, gdy tylko miało się na to ochotę. Braki w siatce natychmiast zastępowano nowymi aerostatami, a skradzione kapsuły - po samozakodowaniu - nadawały się do wykorzystania jedynie jako biurowe przyciski. Przyjazna dla użytkownika modyfikacja siatki nie oznaczała jednak ignorowania przypadków naruszania granicy, a tym bardziej aprobaty dla tak niestosownych zachowań. Faktem jest, że siatka nie stanowiła żadnego zagrożenia i każdy mógł przez nią przejść, odsuwając na bok kapsuły - chyba że nie podobało się to Królewskiemu Centrum Bezpieczeństwa, które w takim przypadku wysyłało do kapsuł rozkaz zabicia winnego prądem albo zanihilowania go za pomocą promieni. Lecz nawet w tak drastycznych przypadkach nie rażono bez uprzejmego ostrzeżenia. Aerostaty - mimo pozorów bierności - słuchały i patrzyły; nic nie mogło przedostać się przez siatkę bez wiedzy setek oczu i uszu w Połączonym Dowództwie Królewskich Sił Zbrojnych. Jedyną szansę na niezauważone przedostanie się przez granicę mieli najedźcy o mikroskopijnych rozmiarach. Ci stanowili prawdziwą groźbę. Jednym z nich była na przykład Czerwona Śmierć, znana także jako Siedmiominutowy Specjał - maleńka aerodynamiczna kapsuła wybuchająca po uderzeniu w przeszkodę i uwalniająca podczas wybuchu tysiące korpuskularnych ciał, nazywanych potocznie ciastformami. Gdy Specjał trafił w człowieka, ciastformy przedostawały się do krwiobiegu ofiary. Po siedmiu minutach - bo tyle trwa przeciętnie recyrkulacja krwi w całym ciele - ciastformy były ulokowane we wszystkich organach i członkach zainfekowanej osoby. Ciastformy miały kształt mikroskopijnej aspiryny o wypukłej dolnej i górnej części, co wzmacniało ich wytrzymałość na ciśnienie zewnętrzne, a to dlatego, że - jak większość urządzeń nanotechnologicznych - zawierały w środku próżnię. W próżni ciastform umieszczano dwie centryfugi obracające się wokół tej samej osi, lecz w przeciwnych kierunkach, co zapobiegało ruchom żyroskopowym urządzenia. Uruchamiano je na różne sposoby, z których najbardziej prymitywnym był siedmiominutowy opóźniacz czasowy. Detonacja ciastformy niszczyła atomową spoinę scalającą centryfugi i wyrzucała na zewnątrz tysiące balistokuł. Otoczka urządzenia zamieniała się w szrapnel, a każda balistokuła wysyłała falę uderzeniową, która z początku wywoływała zadziwiająco mało uszkodzeń, jeśli pominąć wąskie działania liniowe czy przypadkowe odłupanie fragmentu kości. Po upływie kilku nanosekund od wybuchu balistokuły zwalniały do szybkości dźwięku, fale uderzeniowe zaczynały się na siebie nakładać, tworząc akustyczną minę. Wtedy działo się to, co najgorsze. W zależności od szybkości początkowej centryfugi, wybuch mógł nastąpić w każdej odległości od punktu detonacji. Tkanki znajdujące się na obwodzie promienia zamieniały się w miazgę, oddzielając się od nienaruszonych komórek na jego długości. Wyglądało to jak wycinanie ciasteczek z błota przy pomocy dziecinnych foremek, stąd wzięła się nazwa. Ofiara wydawała z siebie odgłos zbliżony do trzaśnięcia batem. Niewielkie fragmenty jej ciała fruwały w powietrzu z szybkością zbliżoną do bariery dźwięku. Przerażeni świadkowie zjawiska wiedzieli następnie, jak ciało ofiary oblewa się jasnoróżową barwą, wywołaną pojawieniem się krwistych półksiężyców, będących śladami po geometrycznym przecięciu się powierzchni wybuchu ze skórą. Ślady te stanowiły jedyną w swoim rodzaju ilustrację dla patologów, identyfikujących z ich typu i rozkładu rodzaj zastosowanej ciastformy, a to przez porównanie z innymi śladami zobrazowanymi w podręcznych biblioteczkach. Ofiara wybuchu była już bowiem jedynie przeciekającym workiem przemielonej miazgi, co oznaczało, rzecz jasna, śmierć, od której nie było ratunku. Takie wynalazki wzbudzały uzasadnione zaniepokojenie, iż któregoś pięknego dnia ludzie z gromady A mogą skrycie i podstępnie zaimplantować miliony morderczych urządzeń w ciałach członków gromady B, wprowadzając w życie technologiczne marzenie, o którym ludzkość śniła od pokoleń: aby jednym sprawnym pociągnięciem przerobić na gulasz milionowe wraże społeczności. Faktem jest, że poczyniono już pewne próby w tej materii i na niektórych obszarach - lubo niewielu - odbyły się masowe pogrzeby przy zamkniętych trumnach. Nadzór nad wspomnianymi urządzeniami był trudny, jeśli nie niemożliwy. Gdy ktoś przez przypadek zjadł lub wypił ciastformę, stawał się potencjalną ofiarą, przy czym zawsze mógł liczyć na to, że uda mu się wydalić bombę, która w tym wypadku przedostawała się do łańcucha pokarmowego i wracała niekiedy pod inną postacią do krwiobiegu, powiedzmy, jego ukochanej osoby. Największym zagrożeniem dla skuteczności foremek był z kolei system immunologiczny ofiar, który po infekcji mógł wywołać tyle histologicznego zamieszania, że cel ataku dowiadywał się o wszystkim. To, co działało w ciele, mogło odnosić skutek i poza nim, dlatego współczesne gromady wytworzyły własne systemy immunologiczne. Paradygmat superszczelnej tarczy nie sprawdzał się najczęściej na poziomie nano, należało wyrugować zatem wraże ścieżki dostępu. Dobrze chroniona klawa otoczona była powietrzną strefą buforową wypełnioną immunokułami - mikroskopijnymi aerostatami przeznaczonymi do wyszukiwania i niszczenia niewidzialnych najeźdźców. W przypadku Atlantydy/Szanghaju strefa ta obejmowała pas nie węższy niż dwadzieścia kilometrów. Jego najmniejszym pierścieniem była oaza zieleni po obu stronach siatki psich kapsuł, najdalej wysuniętym zaś pas nazywany Wynajętą Ziemią. Wynajętą Ziemię zawsze okrywała mgła, będąca w istocie nagromadzeniem pary na miliardach immunokuł służących za jądra skraplania wody. Gdy ktoś się uparł i dobrze przyjrzał mgle, koncentrując spojrzenie na punkcie oddalonym o kilka cali od własnego nosa, mógł ujrzeć maleńkie błyski - jakby milionów mikroskopijnych latarek - będące promieniami lidarów, którymi immunokuły przeczesywały przestrzeń. Lidar był mniej więcej tym samym co radar, z tym, że wykorzystywał mniejsze długości fal, które akurat były widoczne dla ludzkiego oka. Błyski maleńkich światełek świadczyły o nieustannej walce toczącej się we mgle; walce, w której mikroskopijne kanonierki polowały na siebie niczym U-booty i niszczyciele w czarnych wodach północnego Atlantyku. Nell odkrywa pewną osobliwość, którą następnie wyjaśnia Harv Pewnego ranka Nell wyjrzała przez okno i ujrzała świat, który zmienił barwę na grafitową. Samochody, welocypedy, kwadropedy, a nawet łyżworolki zostawiały za sobą wznoszące się wysoko czarne smugi. Harv wrócił po nocy spędzonej poza domem. Nell wrzasnęła, ujrzawszy go, wyglądał bowiem jak węglowy potwór z dwoma gigantycznymi naroślami na twarzy. Gdy zdjął filtrującą maskę, jego skóra miała szaroróżowy kolor. Pokazał jej białe zęby, a potem zaczął kasłać. Robił to bardzo metodycznie, wyrzucając z siebie zbite kulki flegmy i plując nimi do toalety. Od czasu do czasu nabierał powietrza, a wtedy z jego płuc wydobywał się cichy gwizd. Nie tracąc czasu na zbędne wyjaśnienia, zajął się aparaturą. Odkręcił narośla od maski i wyjął z niej czarne rzeczy, z których - gdy rzucił je na podłogę - uniosły się tumany czarnego kurzu. Na miejsce czarnych rzeczy włożył białe, które wyjął z nanobarowego opakowania. Zanim skończył, białe rzeczy pokryły się jego czarnymi odciskami palców o idealnie odbitych splotach i krawędziach. Potem podniósł nanobarowe opakowanie i trzymał je przez chwilę pod światło. - Wczesny protokół - wycharczał i rzucił opakowanie do kosza. Następnie przystawił maskę do twarzy Nell, przełożył jej paski przez głowę i ścisnął zapięcia. Długie włosy dziewczynki zaplątały się w sprzączki i ciągnęły boleśnie, ale jej sprzeciw zagłuszyła maska. Oddychanie wymagało teraz nieco wysiłku. Maska przylepiała się jej do twarzy, gdy dziewczynka wciągała powietrze, i nadymała, gdy je wypuszczała. - Nie zdejmuj jej - polecił Harv. - To ochrona przed tonerem. - Co to jest toner? - wymamrotała. Słowa nie przedostały się przez maskę, ale Harv domyślił się, o co pyta, z wyrazu jej oczu. - Tocza - powiedział. - Tak o tym mówią w Pchlim Cyrku. Podniósł jedną z czarnych rzeczy wyjętych z maski i pstryknął w nią palcem. W powietrze wzbiła się ciemnopopielata chmurka, przypominająca kroplę atramentu wpuszczoną do wody. Chmurka wisiała i wirowała, nie opadając ani nie unosząc się wyżej. W środku błyskały małe światełka niczym iskierki czarodziejskiego proszku. - Widzisz? Wszędzie są tocza, przez cały czas. Mrugają do siebie i to jest ich mowa. Są w powietrzu - tłumaczył - w jedzeniu i w wodzie, wszędzie. Muszą stosować się do pewnych przepisów, które nazywają się protokołami. Jeden protokół, obowiązujący od bardzo dawna, mówi, że tocza nie mogą być szkodliwe dla płuc. Jeśli podczas oddychania połykasz je, to powinny się rozpaść w twoim gardle na niegroźne kawałki. - Zrobił teatralną przerwę i wzbudził pstryknięciem kolejny hebanowy kleks, który - jak przypuszczała Nell - zawierał same bezpieczne tocza. - Są jednak ludzie, którzy łamią przepisy. Nie stosują się do protokołów. Wpuszczają do powietrza tyle toczy... miliony, może miliardy... że gdy te dostaną się do gardeł i płuc, nie są już takie bezpieczne... chyba dlatego, że jest ich za dużo. Chłopaki w Pchlim Cyrku mówią, że tocza prowadzą czasami wojny. Biją się ze sobą. Gdy na przykład komuś w Szanghaju przyjdzie do głowy wyprodukować własne tocze, które nie przestrzega protokołu, a potem rozmnoży je w kompilatorze materii i wyśle przez morze do klawy Nowej Atlantydy, żeby szpiegowało Wików albo nawet zrobiło im krzywdę, to Wiki... tacy co zajmują się egzekwowaniem protokołu... wypuszczają swoje tocze, które ma znaleźć i zabić tamto pierwsze z Szanghaju, i wtedy wybucha wojna. Tak jak dzisiaj, Nell. Tocza biją się między sobą. Ten pył... mówimy na niego toner... to martwe tocza, które zginęły w walce. - Kiedy skończy się wojna? - zapytała, ale Harv jej nie słyszał, walczył bowiem z kolejnym atakiem kaszlu. Gdy skończył, wyprostował się i przywiązał sobie do twarzy kawałek białego nanobaru. Miejsce zakrywające jego usta natychmiast poszarzało. Wyrzucił zużyte naboje z pistoletu na tocza i zastąpił je nowymi. Pistolet tylko pozornie przypominał broń. Zamiast strzelać do toczy, wsysał je. Ładowało się go nabojami w kształcie bębnów, wypełnionych w środku złożonym w harmonijkę papierem. Przy naciśnięciu na spust pistolet syczał i wciągał powietrze, a razem z nim tocza, które - przynajmniej teoretycznie - osadzały się na papierze. - Muszę lecieć - rzucił Harv, naciskając parę razy spust pistoletu. - Nigdy nie wiadomo, co człowiek znajdzie. Ruszył ku wyjściu, zostawiając na podłodze tonerowe odciski stóp, które szybko rozmazywały się w powietrznych wirach, jakby nigdy tamtędy nie przechodził. Hackworth kompiluje Ilustrowany lekcyjonarz każdej młodej damy; osobliwości wykorzystanej technologii Zamówienia mieściły się w wiktoriańskim gmachu na wzgórzu. Budowla miała długość przecznicy i szczyciła się niezliczoną liczbą skrzydeł, wieżyczek, kopułek, atriów i przestronnych werand. Pozycja zajmowana przez Hackwortha nie zasługiwała na osobną wieżyczkę czy balkon, dlatego musiał się zadowolić oknem z widokiem na ogród, w którym rosły gardenie i bukszpan. Co prawda, siedząc przy biurku, nie widział ogrodu, czuł jednak jego zapach, osobliwie wtedy, gdy wiała morska bryza. Pikielczyk leżał na blacie biurka pod postacią ryzy papieru. Większość kartek nosiła podpis JOHN PERCIVAL HACKWORTH. Rozłożył dokument Cottona. Na arkuszu bez przerwy pojawiała się mała, techniczna ilustracja. Cotton musiał świetnie się bawić przy jej tworzeniu. W firmie nikogo nie karano za nieprzystojny fotorealizm, ale ilustracjonizm należał do dobrego stylu. Osobisty styl Hackwortha był kopią dziewiętnastowiecznych wniosków patentowych i charakteryzował się czarną kreską, odcieniami szarości na mikroskopijnych siatkach rysek i kreskowaniach przekrojów, oraz staromodnym fontem literniczym, nieco kanciastym przy brzegach. Styl ów - będąc zaprzeczeniem wymuszonego praktycjonizmu - doprowadzał klientów do rozpaczy, szczególnie wtedy, gdy przyszło im powiększać diagramy na salonowych mediatronach. Cotton pojął, w czym rzecz. Wykonał swój diagram podobną metodą i na ilustracji jego nanotechnologiczna bateria obracała się i kręciła jak tryby wału napędowego edwardiańskiego pancernika. Hackworth położył dokument Cottona na wierzchu ryzy Pikielczyka i ująwszy całość, stuknął nią kilka razy o blat, wierny zabobonnej dbałości o wygląd. Następnie zabrał papiery i ruszył pod ścianę, gdzie w kącie obok okna stał nowy mebel, wtoczony niedawno przez woźnego. Był to wiśniowy sekretarzyk na mosiężnych kółkach. Sięgał Hackworthowi do pasa. Na blacie sekretarzyka spoczywał wypolerowany, mosiężny mechanizm - automatyczny czytnik dokumentów z wysuwaną tacką. Małe drzwiczki z tyłu mebla zdradzały port zasilacza, który w tym wypadku miał średnicę centymetra jak zwykłe urządzenie domowe, a nie maszyna wykorzystywana w biurach. Rzecz stawała się jeszcze bardziej niezwykła, gdy wzięło się pod uwagę, że sekretarzyk zawierał jeden z najpotężniejszych ziemskich komputerów - maszynę z pięcioma centymetrami sześciennymi prętowych systemów logicznych Zamówień. Do pracy urządzenia niezbędnych było sto tysięcy watów energii, którą dostarczano nadprzewodnikową częścią zasilacza. Energię tę należało odpowiednio rozproszyć, w przeciwnym razie komputer spłonąłby wraz z dużą częścią budynku. Pozbycie się takiej porcji siły było wymagającym zadaniem technicznym, kto wie, czy nie trudniejszym od stworzenia prętowego systemu logiki. Zasilacze budowane według najnowszego protokołu radziły sobie z tym problemem, wciągając do kabla lód, który po ogrzaniu był wydalany w postaci gorącej wody. Hackworth położył dokumenty na tacy urządzenia i nakazał maszynie skompilowanie Pikielczyka. W gabinecie rozległ się odgłos tasowanych kart: czytnik chwytał na moment krawędź każdej strony i zapamiętywał jej zawartość. Elastyczny kabel zasilacza - biegnący od ściany do portu ukrytego z tyłu sekretarzyka - napiął się i zesztywniał lubieżnie, gdy serce komputera wessało olbrzymią ilość hipersonicznego lodu i wydaliło gorącą wodę. Na tacy oddawczej pojawiła się pojedyncza kartka papieru. U góry dokumentu widniały słowa: PIKIELCZYK WERSJA l.0 - SPECYFIKACJA KOMPILACJI. Na środku kartki pojawił się obraz produktu finalnego, wspaniale oddany w pseudograwiaturowym stylu Hackwortha. Rzecz wyglądała zupełnie jak książka. Schodząc po szerokich, spiralnych schodach w największym, centralnie położonym atrium Zamówień, Hackworth rozważał konsekwencje przestępstwa, do popełnienia którego zbliżał się nieuchronnie. W tej chwili było już jednak za późno, by się cofnąć. Zmartwiła go myśl, że podjął nieświadomą decyzję kilka miesięcy wcześniej i nie pamiętał nawet, przy jakiej zapadła okazji. Choć Zamówienia były działem projektowym, a nie produkcyjnym, stały w nich kompilatory materii, w tym kilka stosunkowo dużych, o objętości stu metrów sześciennych. Hackworth zarezerwował sobie skromniejszy, biurowy model, o objętości jednej dziesiątej metra sześciennego. Używanie kompilatorów było procedurą o limitowanym dostępie, dlatego dokonał identyfikacji siebie i projektu. Dopiero wtedy maszyna zgodziła się przyjąć krawędź dokumentu. Nakazał jej natychmiastowe rozpoczęcie kompilacji, a potem spojrzał przez przezroczystą ściankę z diamentu na eutektyczne wnętrze KaeM-u. Wszechświat wydał mu się nieuporządkowany, chaotyczny i bałaganiarski, a jedyne, co było w nim interesujące i wzbudzające ciekawość, to uporządkowane anomalie. Przypomniał sobie, jak wybrał się kiedyś z rodziną na przejażdżkę łódką po stawie w parku. Przypomniał sobie żółte wiosła wzbudzające w wodzie zgrabne wiry, i Fionę, która - ucząc się fizyki ciał płynnych na licznych przykładach rozlewania napojów i trunków oraz podczas kąpieli - zażądała wytłumaczenia fenomenu dziur w pofalowanej tafli. Wychyliła się przez burtę - Gwendolyn trzymała ją wtedy za kokardę sukienki - i dotknęła wirów dłonią, chcąc lepiej je zrozumieć. Reszta stawu - zwykła, nieuporządkowana woda - w ogóle jej nie interesowała. Nie zwracamy uwagi na czarny bezmiar kosmosu, natomiast ciekawią nas gwiazdy, osobliwie wtedy, gdy układają się w konstelacje. „Tanie jak powietrze” - mawiamy, mając na myśli coś bezwartościowego, Hackworth wiedział jednak, że każdy oddech Fiony, leżącej nocą w łóżeczku mieniącym się srebrzyście w księżycowej poświacie, był wykorzystywany przez jej małe ciałko do budowy skóry, włosów i kości. Powietrze stawało się Fioną i zasługiwało, ba, żądało miłości! Porządkowanie materii było podstawowym zadaniem Życia, już to pod postacią samopowielających się cząstek w pierwotnym oceanie, już to jako napędzanej parą angielskiej tkalni zamieniającej rośliny w wielobarwne bele bawełny, już to jako Fiony leżącej w łóżeczku i zamieniającej powietrze w dziewczynkę. Kartka papieru, z której czerpał informację kompilator materii, miała grubość stutysięcznej nanometra, co pozwalało na umieszczenie w jej mikroskopijnym fragmencie trzeciej części miliona atomów. Sprytopapier składał się z sieci nieskończenie małych komputerów ściśniętych jak szynka w kanapce obustronnymi mediatronami. Mediatron był rzeczą, która zmieniała swój kolor w zależności od miejsca. Dwa mediatrony zajmowały dwie trzecie grubości papieru, oddzielająca je przestrzeń była na tyle szeroka, by dało się w niej zmieścić struktury wielkości setek tysięcy atomów. Do międzymediatronowej przestrzeni z łatwością przenikało powietrze i światło, dlatego struktury zamykano w próżniokułach - pozbawionych powietrza buckminsterfullerycznych skorupkach, wyłożonych od zewnątrz odbijającą światło warstwą aluminium, by nie implodowały en masse, gdy na kartkę padnie słoneczny promień. W buckyballowych wnętrzach próżniokuł panowały warunki zbliżone do środowiska eutektycznego. I właśnie tutaj rezydowały prętowe systemy logiczne, sprawiające, że papier można było nazwać sprytnym. Każdy ze sferycznych komputerków połączony był z czterema sąsiadami, na północy, wschodzie, południu i zachodzie. Połączenie zapewniały wiązki wpychoprętów biegnących w elastycznych, wolnych od powietrza buckyrurkach. Cała strona papieru była niczym innym jak paralelnym komputerem, składającym się z miliardów oddzielnych procesorów. Pojedyncze procesory nie były szczególnie mądre ani szybkie, a ich podatność na wpływ czynników zewnętrznych sprawiała, że na kartce działał zazwyczaj maleńki ich ułamek, lecz nawet przy takich ograniczeniach sprytopapier był - oprócz paru innych rzeczy - potężnym komputerem graficznym. Nie dorównywał jednak - pomyślał Hackworth - Pikielczykowi, którego strony były grubsze i gęściej zapakowane maszynerią komputacyjną. Czterokrotnie złożony tworzył szesnastostronicowy arkusz, trzydzieści dwa arkusze zamykały się spinką, której grzbiet - oprócz zwykłej funkcji łączenia książki - działał jak olbrzymia centrala przekaźnikowa, a także baza danych. Pikielczyk zaprojektowano do rzeczy wielkich, choć w tej chwili rodził się dopiero w eutektycznej macicy - diamentowej komorze próżniowej mieszczącej pojedynczy kompilator materii. Diament pokryty był substancją przepuszczającą jedynie czerwone światło. Standardowe procedury technologiczne zabraniały stosowania wiązań molekularnych podatnych na rozpad pod wpływem leniwych czerwonych fotonów, wlekących się na końcu widzialnego spektrum. Dawało to możliwość podglądania wzrostu prototypu przez ścianę kompilatora i było przy okazji ostatnim sposobem zabezpieczenia się przed wpadką. Gdy kod kompilacji roił się od błędów, a prototyp osiągał rozmiary grożące zniszczeniem komory, nieszczęsny projektant mógł uciec się do prymitywnej ostateczności i najzwyczajniej odciąć kabel zasilania. Hackworthowi nie groziła taka ewentualność, mimo to obserwował wstępne fazy wzrostu z tej zwykłej przyczyny, że były interesujące. Na początku widziało się pustą komorę, diamentową półkulę, pobłyskującą mdłym, czerwonym światłem. Na środku podstawy wprawne oko rozróżniało ośmiocentymetrowy goły przekrój zasilacza, a w nim centralną rurę próżniową otoczoną zbiorowiskiem cieńszych kabli, z których każdy był wiązką mikroskopijnych pasów transmisyjnych przenoszących nanomechaniczne cegiełki - pojedyncze atomy, a nawet ich tuziny, połączone w poręczne transportowe moduły. Kompilator materii był maszyną kończącą linię zasilacza i działającą według określonego programu, który sterował zdejmowaniem pojedynczych molekuł z pasów transmisyjnych i układaniem z nich struktur o większej komplikacji. Hackworth był programistą. Pikielczyk - programem, który składał się z wielu dziesiątków podprogramów rezydujących do niedawna na oddzielnych kartkach papieru. Przed kilkoma minutami potężny komputer stojący w gabinecie Hackwortha skompilował wszystko w jedną, skończoną całość, napisaną językiem zrozumiałym dla kompilatora materii. Na zakończeniu zasilacza koagulowała przezroczysta mgiełka przypominająca pleśń na przejrzałej truskawce. Mgiełka gęstniała i nabierała kształtu, wynosząc pewne elementy nad inne. Rozpostarła się na podstawie komory wokół zasilacza, tworząc własny odcisk: kwadrant koła o promieniu kilkunastu centymetrów. Hackworth spoglądał na nią do chwili, gdy upewnił się, że to, co wyrasta z mgiełki, jest górną krawędzią książki. W jednym z kątów jego laboratorium stała współczesna wersja maszyny kopiującej, która, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, potrafiła zamienić każdą nagraną informację w coś innego. Potrafiła nawet zniszczyć informację i zaświadczyć o swoim uczynku, co było niezwykle przydatną procedurą w paranoidalnym środowisku Zamówień. Hackworth podał kopiarce dokument zawierający skompilowany program Pikielczyka i zniszczył go. Nie bez śladu. Kiedy skończył, wrócił do kompilatora i pozbywszy się próżni, podniósł czerwoną, diamentową kopułę. Gotowa książka stała pionowo na łożysku, które ją wydało i które przy zetknięciu z powietrzem zmieniało się w kupkę nic niewartych śmieci. Hackworth podniósł księgę prawą ręką, a lewą ujął łożysko i wyrzucił je do kosza na odpadki. Zamknął Lekcyjonarz w szufladzie biurka, zabrał cylinder, rękawiczki i laskę i stanąwszy na spacerówce, ruszył spokojnie ku Grobli, za którą leżał Szanghaj. Ogólna sytuacja życiowa Harva i Nell; Wynajęta Ziemia; Tequila Chiny leżały po drugiej stronie wody i można je było zobaczyć, gdy zeszło się na plażę. Chińskie miasto, to z drapaczami chmur, nazywało się Pudong. Dalej leżał Szanghaj. Harv czasami jeździł z kolegami do Szanghaju. Mówił, że jest większy, niż można sobie wyobrazić, stary, brudny i pełen dziwnych ludzi i widoków. Mieszkali na WuZecie, co, jak twierdził Harv, było skrótem od Wynajętej Ziemi, gdy napisało się to literami. Nell znała już mediaglif WuZet. Harv nauczył ją także znaku Urokczyska, jak nazywało się terytorium, na którym stał ich dom. Mediaglif Urokczyska przedstawiał księżniczkę sypiącą z kijka złote drobiny na szare domy, które - gdy tylko drobiny na nie spadły - stawały się żółte i jasne. Nell sądziła, że złote drobiny są toczami, ale Harv twierdził, że tocza są za małe, żeby je widzieć, po czym wyjaśnił jej, że kijek nie jest kijkiem, tylko magiczną różdżką, a złote drobiny nie są drobinami, tylko czarodziejskim proszkiem. Potem kazał jej zapamiętać mediaglif, bo znając go, znajdzie drogę do domu, gdyby się zgubiła. - Najlepiej jednak zadzwoń do mnie - powiedział. - Wtedy przyjdę i cię odnajdę. - Dlaczego? - Bo wszędzie jest pełno złych ludzi i taka mała dziewczynka jak ty nigdy, przenigdy nie powinna chodzić po WuZecie sama. - Jakich złych ludzi? Harv zmieszał się, wziął kilka nerwowych oddechów i zaczął się wiercić. - Pamiętasz ten raktyw, w którym byłem parę dni temu? Ten z piratami, którzy wiązali dzieci i spychali je z deski? - No. - Na WuZecie też są piraci. - Gdzie? - Lepiej ich nie szukaj. I tak ich nie znajdziesz, bo nie wyglądają jak tamci piraci w dużych kapeluszach i ze szpadami. Piraci z WuZet-u są... no... w miarę normalni. Tylko w środku są piratami i wyłapują małe dzieci i wiążą je... - I spychają z deski? - Coś w tym rodzaju. - Zadzwonię na policję! - Policja nic tu nie pomoże... chociaż, kto wie... Policjantami byli Chińczycy. Przyjeżdżali Groblą z Szanghaju. Nell widziała ich kiedyś z bliska, a miało to miejsce wtedy, gdy przyszli do domu aresztować chłopaka mamy, Roga. Roga nie było, policjantów wpuścił Harv. Zaprowadził ich do salonu i przyniósł im herbaty. Powiedział do nich parę słów po szanghajsku, co słysząc, uśmiechnęli się i pogłaskali go po głowie. Harv kazał jej zamknąć się w sypialni i nie wyściubiać z niej nosa, ale wyściubiła, bo korcił ją widok obcych. Było ich trzech, dwóch w mundurach, a jeden w garniturze. Siedzieli, paląc papierosy i oglądając coś na mediatronie, dopóki nie wrócił Rog. Potem wybuchła awantura i zabrali go, wrzeszcząc przez cały czas. Później Rog już nie przychodził, a Tequila zaczęła spotykać się z Markiem. W przeciwieństwie do Roga, Mark miał pracę. Pracował w klawie Nowej Atlantydy, myjąc okna w domach Wików. Wracał do domu późnym popołudniem, bardzo zmęczony i brudny, i brał długi prysznic w łazience. Niekiedy wołał Nell do środka i prosił ją o umycie pleców, bo - jak mówił - nie sięga do pewnego miejsca nad krzyżem. Od czasu do czasu przyglądał się włosom Nell i stwierdzał, że powinna je umyć. Wówczas zdejmowała ubranie i wchodziła z nim pod prysznic, a Mark pomagał jej w myciu. Pewnego dnia zapytała Harva, czy Mark go myje. Harv, słysząc to, bardzo się zmartwił i zadawał jej mnóstwo pytań. Później opowiedział o wszystkim Tequili, która zaczęła się z nim kłócić i odesłała go do pokoju z zaczerwienionym i opuchniętym policzkiem. Zdecydowała się jednak porozmawiać z Markiem. Kłócili się w salonie, a uderzenia słychać było nawet przez ścianę pokoju, w którym Harv i Nell leżeli skuleni w łóżku. Potem oboje udawali, że śpią, ale Nell słyszała, jak Harv wstaje i wymyka się z domu. Nie było go przez całą noc. Rano wstał Mark i poszedł do pracy. Potem podniosła się Tequila i długo robiła sobie makijaż przed wyjściem. Nell była sama przez cały dzień. Zastanawiała się, czy tego wieczoru Mark każe jej wejść pod prysznic. Domyśliła się z reakcji Harva, że prysznice z Markiem były rzeczą złą, co sprawiło jej pewną ulgę, tłumaczyło bowiem, dlaczego tak jej się nie podobały. Nie wiedziała jednak, co zrobić, żeby Mark nie kazał jej wejść wieczorem pod prysznic. Powiedziała o tym Dinozaurowi, Kaczuszce, Piotrusiowi i Fiołkowi. Cztery stworzonka były jedynymi zwierzątkami, jakie przetrwały wielką masakrę urządzoną poprzedniego roku przez Maca - jednego z chłopaków mamy - który w napadzie furii zgarnął wszystkie lalki i pluszowe przytulania Nell i wepchnął je pod pokrywę połykacza, jak nazywano dekompilator anihilacyjny. Gdy po kilku godzinach Harv podniósł pokrywę, w połykaczu znalazł tylko te cztery stworzonka. Reszta zniknęła na zawsze. Wytłumaczył to w ten sposób, że dekompilator potrafi anihilować jedynie to, co brało się z KaeM-u, a wszystko, co zrobiono „ręcznie” (tego terminu nie potrafił jej wyjaśnić) nie ulegało zniszczeniu. Dinozaur, Kaczuszka, Piotruś i Fiołek były więc stare, pluszowe i zrobione „ręcznie”. Gdy Nell opowiedziała im o swoich rozterkach, Dinozaur zachował się odważnie i krzyknął, że powinna się bić z Markiem. Kaczuszka miała parę pomysłów, ale dosyć niemądrych, bo była bardzo mała. Piotruś uważał, że powinna uciec. Natomiast Fiołek zaproponował użycie czarów i posypanie Marka czarodziejskim proszkiem, który robiłby to samo co tocza wykorzystywane (jak mówił Harv) przez Wików do obrony przed złymi ludźmi. W kuchni zostało trochę jedzenia, przyniesionego przez Tequilę poprzedniej nocy. Do jedzenia dołączone były pałeczki z małymi mediatronami wbudowanymi w ich szerszą część. Gdy nabierało się na nie kęs jedzenia, na mediatronach pojawiały się biegnące w górę i w dół mediaglify. Nell domyśliła się, że są w nich tocza wyświetlające mediaglify i doszła do wniosku, że pałeczka z toczami będzie idealną magiczną różdżką. Miała też srebrzysty plastikowy balon zrobiony dla niej przez Harva w KaeM-ie. Z balonu uciekło powietrze i dlatego nadawał się do użycia jako tarcza - podobna do tych, które widziała na rękach rycerzy w jednym z raktywów Harva. Usiadła na materacyku w kącie pokoju. Przed sobą miała Dinozaura i Fiołka, za sobą Piotrusia i Kaczuszkę. Czekała, ściskając w rękach magiczną różdżkę i tarczę. Ale Mark nie wrócił do domu. Gdy przyszła Tequila, zapytała, co się z nim stało, ale nie wydawała się przejęta jego nieobecnością. Późno w nocy, gdy Nell leżała już w łóżku, wrócił Harv i natychmiast ukrył coś pod materacem. Następnego dnia Nell zajrzała pod posłanie i znalazła parę ciężkich kołków długości jednej stopy, połączonych krótkim łańcuchem. Kołki były pokryte jakąś brunatnoczerwoną mazią, która lepiła się i miejscami kruszyła. Potem Harv powiedział jej, że Mark już nigdy nie wróci, i że należał do piratów, o których jej opowiadał. Dodał też, że gdyby w przyszłości ktoś próbował robić z nią to samo co Mark, powinna uciec z krzykiem, a potem opowiedzieć o wszystkim Harvowi i jego przyjaciołom. Nell była zdumiona. Nie miała pojęcia, że piraci potrafią być tacy podstępni. Hackworth przedostaje się Groblą do Szanghaju; rozmyślania Grobla łącząca Nowy Chusan ze Strefą Ekonomiczną Pudong była jedynym uzasadnieniem istnienia Atlantydy/Szanghaju. Ów twór architektoniczny nie był bowiem niczym innym jak gigantycznym zasilaczem zawieszonym na końcach na potężnej wielkości łożyskach wzdłużnych. Z punktu widzenia przepływu towarów i gotówki, fizyczne terytorium samego Nowego Chusanu - będące płucem sprytoralu oddychającego w oceanie - stanowiło podstawowe źródło zasobów konsumenckiej gospodarki Chin, a jego zasadnicza funkcja polegała na wypluwaniu megaton nanomaterii wprost do lawinowo rozwijającej się sieci zasilaczy Państwa Środka; sieci, która co miesiąc docierała do miliona nowych chłopskich gospodarstw. Grobla przez większą część swojej długości wisiała tuż nad wysokimi falami przypływów, jedynie środkowy kilometr wyginał się łukiem do góry, umożliwiając niczym nie zakłócony ruch statków. Nie znaczy to, że statki były niezbędnym środkiem transportu współczesnej doby. Przeciwnie, ich istnienie nie było niczym uzasadnione. Jednak świat pełen był upartych zwolenników wstecznictwa i sprytnych armatorów flot wycieczkowych, węszących interes w przeorywaniu ujścia Yangtze swoimi dżonkami, z których rozciągał się wspaniały widok na łańcuchowy łuk wielkiego zasilacza, łączący w sobie ulubiony obraz rzeczywistości miłośników „National Geografic”: „Stare spotyka nowe”. Gdy Hackworth znalazł się na szczycie łuku, ujrzał przed sobą i po prawej stronie wstęgi podobnych grobli, łączących przedmieścia Szanghaju z innymi sztucznymi wyspami. Nippon Nano wyglądała jak Fudżijama z pasem biurowców nad samą linią wody, strukturą domostw mieszkalnych - im wyżej położonych, tym lepszych - pierścieniem pól do gry w golfa i szczytem zarezerwowanym dla ogrodów, bambusowych zagajników i innych form mikrozarządzanej Natury. Po drugiej stronie leżał maleńki Hindustan. Geotektura hinduskiej wyspy nie wywodziła się - jak można byłoby przypuszczać - z wielkiej tradycji Mogołów, lecz wprost z doświadczeń sowieckich. Nie uczyniono niczego, aby ukryć przemysłowe serce skrawka lądu za fraktalnymi artefaktami. Hindustan przycupnął jak zmokła kura dziesięć kilometrów od Nowego Chusanu, zasłaniając bogatym najlepsze widoki i stając się obiektem wielu pogardliwych żartów. Hackworth nigdy nie pozwalał sobie na dworowanie z Hindusów, wiedział bowiem lepiej od innych, że mieszkańcy wyspy mają wszelkie dane ku temu, by wyprzedzić Nipponijczyków i Wiktorian w rywalizacji o Chiny. Po pierwsze, było ich więcej, po drugie, nikomu nie ustępowali rozumem, i wreszcie, po trzecie i najważniejsze, rozumieli mentalność wieśniaków. Z najwyższego punktu łuku Hackworth mógł spojrzeć przez równinę przedmieść Pudongu do samego, pnącego się ku niebu, serca metropolii. Uderzyła go - jak zwykle zresztą - staromiejska zgrzebność, wielkość powierzchni poświęcanej przez wieki na niezdarne próby rozwiązania problemu Przesuwania Rzeczy Z Jednego Miejsca Na Drugie. Autostrady, mosty, tory i towarzyszące im cuchnące place, zadymione podwórka, linie elektryczne, rurociągi, urządzenia portowe z nieodłącznymi sampanami, dżonkami, sztauerkami, drobnicowcami, kontenerowcami, wreszcie lotniska... Hackworthowi podobało się w San Francisco i uległ nieodpartemu urokowi tego miasta, ale pobyt w Atlantydzie/Szanghaju pozwolił mu wyrobić sobie przekonanie, że wszystkie stare miasta świata są skazane na ostateczną zagładę, a w najlepszym przypadku na spełnianie funkcji parków tematycznych. Przyszłość należała do nanometropolii wznoszonych ze skalnego łożyska atom po atomie, poprzecinanych liniami zasilaczy jak skóra naczyniami włoskowatymi. Stare dzielnice Szanghaju, pozbawione zasilania lub z przedpotopowym kablem zawieszonym na bambusowych słupach, wydawały mu się przerażająco martwe, jak palacz opium siedzący na środku rozgorączkowanej, miejskiej ulicy, wydmuchujący słodki dym i zapatrzony w jakiś starożytny sen, o którym zapomnieli potykający się o niego przechodnie. Teraz przyszło mu wejść do jednej z takich dzielnic. Musiał znaleźć się w niej tak szybko, jak tylko można. Gdy ktoś dopuszczał się fałszerstwa przy pomocy zasilacza, jego czyn prędzej czy później wychodził na jaw, wszystkie bowiem kompilatory materii przekazywały informacje zwrotne do Źródła. Chcąc zachować bezkarność, należało znaleźć sobie prywatne Źródło, nie podłączone do sieci zasilaczy, a rzecz taka nie była łatwa. Jednak fałszerz o dużej motywacji, obdarzony przy tym pomysłowością i dozą cierpliwości, mógł złożyć Źródło zdolne do produkowania przeróżnych, nieskomplikowanych cegiełek w liczbie od dziesięciu do stu daltonów. W Szanghaju nie brakowało pomysłowych i cierpliwych ludzi, a niektórzy z nich wykazywali większą pomysłowość i cierpliwość od innych. Hackworth odwiedza hong dra X Ostrze skalpela miało szerokość jednego atomu; zdelaminowało skórę na dłoni Hackwortha niczym płat szybującego przez dym samolotu. Oderwał od niej pasek wielkości główki gwoździa i podał go drowi X, który ujął skórę wytoczonymi z kości słoniowej pałeczkami, zanurzył ją w wyjątkowej urody miseczce cloisonne napełnionej chemicznymi desykantami, a następnie ułożył na maleńkiej szybce z diamentu. Prawdziwe nazwisko dra X składało się z serii szeleszczących spółgłosek, oddzielnych metalicznych bzyków, nieziemskich, kwazigermańskich samogłosek i połykanych „r”, nieodmiennie gwałconych przez struny głosowe ludzi Zachodu. W przeciwieństwie do wielu Azjatów, dr X nie zmienił nazwiska na zachodnie, kierując się w tym względzie - jak domniemywano - przekonaniami politycznymi. Wolał - co zresztą sam sugerował w dziwnie protekcjonalny sposób - by nazywano go X, drem X, ta ostatnia litera bowiem rozpoczynała jego nazwisko w alfabecie Pindżin. Dr X umieścił diamentowe szkiełko w wykonanym z nierdzewnej stali cylindrze. Na jego końcu znajdowała się uszczelniona teflonem kryza z przewierconymi otworami do śrub. Dr X podał cylinder jednemu z asystentów, który ujął metal oburącz - niczym srebrzystą poduszkę z jajkiem - a następnie dopasował cylinder do kryzy przy zakończeniu jednej z wielu masywnych i wykonanych z nierdzewnej stali rur, których sieć pokrywała większą część blatów dwóch laboratoryjnych stołów. Asystentowi przypadł też w udziale zaszczyt połączenia kryz lśniącymi śrubami i dokręcenia ich kluczem dynamometrycznym. Skończywszy dokręcanie, asystent pstryknął przełącznikiem i obudził do życia starożytną pompę próżniową, której hałas uniemożliwił na dobre dwie minuty wszelkie rozmowy. W tym czasie Hackworth rozejrzał się po laboratorium dra X, zabawiając się odgadywaniem stulecia, a niekiedy nawet dynastii, pod której rządami wytworzono poszczególne rzeczy. Wysoko na jednej z półek dostrzegł rząd słoików Wecka, wypełnionych czymś, co przypominało gęsie dróbki pływające w urynie. Przypuszczał, że są to woreczki żółciowe wymarłych gatunków zwierząt, z godziny na godzinę zyskujące na bankowej wartości i przynoszące większą sumę odsetek niż fundusze powiernicze. Zamknięta na kluczyk szafka do przechowywania broni i prymitywny system DTP Macintosh - pozieleniałe ze starości - świadczyły o minionych zainteresowaniach właściciela oficjalnie potępianymi modelami zachowań. W jednej ze ścian wycięto okno, wychodzące na nie szerszy od grobu powietrzny dukt, z którego dna wyrastał poskręcany klon. Oprócz tych kilku rzeczy w laboratorium było takie mnóstwo maleńkich, brunatnych, pomarszczonych i prawdopodobnie organicznego pochodzenia obiektów, że oczy Hackwortha straciły zdolność odróżniania jednych od drugich. Tu i ówdzie porozwieszano również próbki kaligrafii, zawierające zapewne urywki poezji. Przed laty usiłował nauczyć się paru chińskich ideogramów i zgłębić podstawy systemu konfucjańskiego, szybko jednak zrezygnował z tych zamierzeń, wolał bowiem, aby jego własna transcendencja była czymś, co można mieć na oku, jak powiedzmy skarb, ukryty za wielobarwnym witrażem, i nie przenikała tkanki życia niczym złota nić materię brokatu. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy mechaniczna pompa skończyła swój udział w pracy. Parowały jej poddane ciśnieniu oleje. Asystent zamknął zawór oddzielający ją od reszty systemu, a następnie uruchomił nanopompy, które pracują bezgłośnie. Nanopompy były w istocie turbinami podobnymi do tych, które wykorzystuje się w silnikach odrzutowych; różniły się od nich jedynie rozmiarami. Przyglądając się krytycznym okiem próżniowym rurom dra X, Hackworth zauważył akceptor - cylinder wielkości główki dziecka - pomarszczony w środku w absurdalne kształty pokryte nanourządzeniami służącymi do wyłapywania zabłąkanych cząstek. Między nanopompami a akceptorem próżnia przyjmowała wartość, jakiej można się zapewne spodziewać między Drogą Mleczną a Mgławicą Andromedy. Rozmyślania te przerwał Hackworthowi dr X, który podniósł się z wysiłkiem ze stołka i zaczął przemierzać pokój, uruchamiając zasilanie tego galimatiasu pochodzących z przemytu urządzeń. Urządzenia te pochodziły z przeróżnych epok technologicznych i zostały przeszmuglowane do Królestwa Zewnętrznego z różnych źródeł, ale wszystkie służyły jednemu celowi: obserwacji nanoświata przez dyfrakcję rentgenowską, mikroskopię elektronową i bezpośrednie nanoskalowe próbkowania, oraz syntezowaniu otrzymanych w ten sposób informacji w jeden trójwymiarowy obraz. Gdyby Hackworth pracował w ten sposób u siebie, byłby już dawno skończony, ale system dra X działał na zasadzie polskiej demokracji, wymagającej pełnej zgody od wszystkich uczestników, w tym wypadku otrzymywanej naraz od jednego podsystemu. Dr X i jego asystent ustawiali się w możliwie najodleglejszych od siebie miejscach podsystemu i zaczynali się przekrzykiwać mieszaniną szanghajskiego i mandaryńskiego z odrobiną angielskich terminów technicznych. Następnie dokonywali niezliczonych poprawek, bez których zgoda podsystemu byłaby niepełna. Zasięg poprawek obejmował takie czynności (acz nie ograniczał się do nich) jak: odkręcanie i przykręcanie pokręteł; podnoszenie i opuszczanie przełączników; wykręcanie niepotrzebnych podzespołów w laboratorium i kilku innych pomieszczeniach; podnoszenie pokryw i dłubanie przy tablicach rozdzielczych; usuwanie drobnych zanieczyszczeń w postaci zdechłych owadów i ich jajeczek za pomocą zaizolowanych pałeczek do ryżu; przekładanie i machanie kablami; palenie trociczek; wkładanie złożonych kawałków papieru pod nogi stołów; picie herbaty i dąsanie się; przywoływanie niewidzialnych mocy; wysyłanie posłańców do innych sal, budynków i dzielnic ze starannie wykaligrafowanymi zamówieniami i czekanie na powrót tychże z częściami zamiennymi zapakowanymi w pożółkłe kartony; oraz wiele innych procedur naprawczych związanych z domeną oprogramowania. Przedstawienie to było w dużej części konieczne, kto wie jednak, czy nie wystawiano go po to, aby przygotować grunt pod renegocjację warunków umowy zawartej z Hackworthem. Gdy seans dobiegł końca, wszyscy pochylili się nad oddzielonym od reszty fragmentem Johna Percivala Hackwortha, umieszczonym na metrowej szerokości arkuszu mediatronicznego papieru, rozwiniętym na tę okazję z namaszczeniem i pompą przez asystenta i ułożonym na niskim, pokrytym czarnym lakierem stoliczku. Szukali czegoś, co było ogromne - wedle standardów nanotechnicznych - powiększenie nie musiało więc być duże, lecz nawet przy tak niewielkim wzmocnieniu obrazu skóra Hackwortha wyglądała jak stół pokryty stertą zgniecionych gazet. Jeśli dr X poczuł się tak niedobrze jak Hackworth, to nie pokazał tego po sobie. Siedział wyprostowany, z dłońmi zaplecionymi na podołku okrytym haftowaną, jedwabną szatą, lecz po chwili Hackworth, pochyliwszy się, ujrzał jego pożółkłe, długie na cal paznokcie, wiszące nad szwajcarskim krzyżem starej klawiatury do gry w Nintendo. Palce poruszyły się, a obraz na mediatronie przybliżył. W środku ich pola widzenia pojawiło się coś gładkiego i nieorganicznego, jakiś zdalnie sterowany manipulator. Nadzorowane przez dra X narzędzie zaczęło się przekopywać przez stertę zdesykowanej skóry. Znaleźli, rzecz jasna, mnóstwo toczy, zarówno naturalnych, jak i sztucznych. Naturalne przypominały maleńkie kraby i od setek milionów lat zamieszkiwały cichuteńko zewnętrzne powłoki innych stworzeń. Sztuczne tocza stworzono w kilku ostatnich dekadach. Większość z nich składała się ze sferycznego bądź elipsoidalnego kadłuba i mnóstwa przeróżnych odnóż. Kadłub był próżniokułą - nanośrodowiskłem eutektycznym zdolnym pomieścić maszynerię fazową będącą wnętrznościami tocza. Diamentoidalną strukturę kadłuba chroniła przed światłem cienka warstwa aluminium, nadająca toczu wygląd miniaturowego statku kosmicznego przewożącego próżnię - zamiast w niej podróżować. Do kadłuba każdego tocza mocowano najróżniejsze urządzenia: manipulatory, czujniki, systemy napędowe i anteny. Anteny raczej nie przypominały czułków owadów, będąc zazwyczaj płaskimi wypustkami pokrytymi tu i ówdzie krótką szczeciną - systemami ordynacji fazowych służących do przeczesywania promieniami zakresu światła widzialnego w powietrzu. Większość toczy wyraźnie oznaczano nazwą producenta i numerami części - wymagał tego Protokół. Zauważyli jednak kilka nie oznakowanych egzemplarzy. Pirackie tocza były produkowane przez ludzi pokroju dra X, bądź przez nielegalne gromady nie stosujące się do postanowień Protokołu. Część z nich pochodziła również z podziemnych laboratoriów, które - jak się powszechnie domniemywano - prowadziły wszystkie zaibatsu. W trakcie półgodzinnego przekopywania się przez skórę Hackwortha, przeczesywania obszaru o boku nie dłuższym niż jeden milimetr, dostrzegli parę tuzinów sztucznych toczy, co w dzisiejszych czasach nie było niezwykłą liczbą. Większość z nich zdechła. Tocza nie żyły długo, ponieważ, będąc strukturami o dużej komplikacji i niewielkich rozmiarach, nie mogły zawierać odpowiedniej liczby systemów redundantnych. Gdy któreś z nich zostało trafione przez kosmiczny promień, natychmiast zdychało. Tocza nie miały również zbyt dużych zapasów energii, więc spora część padała po prostu z wyczerpania. Ich wytwórcy kompensowali straty odpowiednio dużą produkcją. Niemal wszystkie zaobserwowane tocza miały taki czy inny związek z systemem immunologicznym Wiktorian, a większość z tych była immunokułami, których praca polegała na przemierzaniu brudnej odpadosfery Nowego Chusanu i odnajdywaniu przy pomocy lidarów obcych toczy, które nie przestrzegały Protokołu. Znalazłszy wroga, tocze zabijało najeźdźcę, doczepiając się do niego i nie wypuszczając z objęć. System wiktoriański używał technik darwinistycznych, by tworzyć zabójców dostosowujących się do swych ofiar, co było metodą skuteczną i elegancką, acz prowadziło do powstawania morderczych tworów o kształtach tak przedziwnych, że ich ludzki rodowód stawał się wręcz nieprawdopodobny, bo czyż w świecie zaprojektowanym przez człowieka byłoby miejsce dla stworzeń o tak niewiarygodnym wyglądzie jak bezwłosy kret? Dr X z lubością oglądał powiększenie szczególnie potwornego zabójcy, trzymającego w morderczym uścisku nie oznakowane tocze. Nie oznaczało to bynajmniej, że skóra Hackwortha została zaatakowana przez wraże hordy - martwe tocza mogły być składnikiem kurzu na jakimś stole, którego dotknął podczas zwykłych, codziennych czynności. By zobrazować wygląd tocza, jakiego szukali, Hackworth przyniósł ze sobą rzep, który zaplątał się kiedyś we włosy Piony podczas wycieczki do parku. Pokazał go teraz drowi X, który natychmiast pojął, o co mu chodzi, i po kilku sekundach odnalazł odpowiedniego osobnika. Egzemplarz ten nie przypominał żadnego z wcześniej oglądanych przez nich toczy, spełniając bowiem rolę rzepa, miał za zadanie jedynie przyczepiać się do pierwszej napotkanej rzeczy. Został wygenerowany kilka godzin wcześniej przez kompilator materii Zamówień, który następnie -- stosując się do instrukcji Hackwortha - powielił go i pokrył kilkoma milionami identycznych sztuk zewnętrzną powierzchnię Ilustrowanego lekcyjonarza. Część rzepów przeniosła się na skórę Hackwortha, gdy po raz pierwszy dotknął księgi. Większość została na podręczniku, spoczywającym obecnie w biurze, ale Hackworth nie obawiał się tego. Dał to wyraźnie do zrozumienia, aby dr X i jego asystent nie wyobrażali sobie Bóg wie czego. - Rzep ma wbudowany wewnętrzny opóźniacz czasowy powiedział. - Urządzenie to spowoduje jego dezintegrację po dwunastu godzinach od chwili skompilowania. Zostało nam zatem sześć godzin na wydobycie z niego informacji. Zaszyfrowanej, rzecz jasna. Dr X uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia. Dr X idealnie nadawał się do tej pracy ze względu na złą reputację, jaką się cieszył. Był przeciwieństwem inżyniera. Kolekcjonował sztuczne tocza z zacięciem godnym szalonego wiktoriańskiego miłośnika ciem. Rozbierał je atom po atomie, by zgłębić tajemnicę ich działania, a kiedy znalazł godną uwagi innowację, zapisywał ją w obwodach swej pojemnej bazy danych. Jako że większość innowacji stanowiła dzieło selekcji naturalnej, dr X był często pierwszą ludzką istotą, jaka się o nich dowiadywała. Jeśli przyjąć, że Hackworth był kowalem całego pomysłu, to dr X spełniał rolę kowadła. Rozróżnienie to było tak stare jak cyfrowe komputery. Kowale tworzyli nowe technologie, a następnie zabierali się za kucie następnych projektów, zbadawszy swoje pierwotne dzieła jedynie w zarysach. Kowadła - nie cieszące się takim szacunkiem ze względu na swoje zacofanie technologiczne - obrabiały pomysły kowali na wszystkie możliwe strony, wykorzystując je do zastosowań, które twórcom nigdy nie przyszłyby do głowy. Dr X wybrał parę przenośnych ramion manipulacyjnych ze swego nadzwyczaj obfitego arsenału. Część owych urządzeń skopiowano z nowoatlantydzkich, nippońskich i hinduskich projektów, które Hackworth znał doskonale; inne były natomiast przedziwnie naturalistycznymi chwytakami, jakby żywcem oderwanymi od nowoatlantydzkich immunokuł, i przypominały twory ewolucji, a nie ludzkiego umysłu. Za pomocą ramion doktor ujął rzep Hackwortha. Była to pokryta aluminium megabuckyballowa struktura o tysiącach promieniście rozłożonych haczyków, z których kilka dekorowało fragmenty skebabionej skóry. Na polecenie Hackwortha dr X obrócił rzep w taki sposób, że ich oczom ukazała się maleńka łatka, wolna od ostro zakończonych haczyków. Łatka była w istocie okrągłym wgłębieniem z regularnym wzorem dziurek i gałek, wbudowanym w powierzchnię tocza jak luk cumowniczy w kadłub kosmicznego statku. Na obwodzie owego urządzenia wyryty był podpis znamionowy twórcy: IOANNI HAC-VIRTUS FECIT. Dr X nie potrzebował wyjaśnień. Miał przed sobą standardowy port. W jego kolekcji było zapewne z pół tuzina manipulatorów dopasowanych do tego wzoru. Wybrawszy jeden, zagłębił jego końcówkę w otworach i wydał polecenie po szanghajsku. Po chwili zdjął osprzętowanie z głowy i popatrzył na asystenta nalewającego mu kolejną filiżankę herbaty. - Jak długo? - zapytał. - Około terabajta - odparł Hackworth. Podał miarę pojemności, a nie czasu, wiedząc, że dr X jest w stanie ocenić różnicę. W rzepie znajdował się maszynofazowy napęd taśmowy obejmujący osiem ułożonych równolegle szpul. Przy każdej szpuli umieszczono oddzielną głowicę zapisu i odczytu. Same taśmy były łańcuchami polimerów o różnych grupach bocznych, reprezentujących logiczne wartości jeden i zero. Taśmy tego rodzaju stanowiły standardowy komponent i dr X domyślił się, że podczas zrzutu wyplują z siebie jakiś miliard bajtów na sekundę. Hackworth wspomniał właśnie, że całkowita pojemność taśm wynosi trylion bajtów, pozostało im więc czekać przez tysiąc sekund. Dr X skorzystał z okazji, aby przy pomocy asystentów opuścić laboratorium i zająć się paroma nie mniej ważnymi przedsięwzięciami swojego interesu, znanego w pewnych kręgach jako Pchli Cyrk. Hackworth opuszcza laboratorium dra X; dalsze rozmyślania; wiersz od Finkle-McGrawa; spotkanie z rozbójnikami Asystent dra X otworzył drzwi i kiwnął bezczelnie głową. Hackworth wsadził cylinder na właściwe miejsce i wyszedł z Pchlego Cyrku, mrugając oczami, gdy w nozdrza uderzył go odór Chin: duszące wapory setek milionów miseczek z lapsang souchong, przemieszane z ziemisto- słodkim zapachem słoniny i siarkowym ukłuciem oskubanych kurcząt i ostrego czosnku. Odnajdywał drogę po kocich łbach końcem swojej laski do czasu gdy oczy przywykły do półmroku. Był teraz biedniejszy o kilka tysięcy juków. Potężny wydatek, lecz najlepszy z tych, jakie mógł poczynić ojciec. Hong dra X mieścił się w sercu Szanghaju, pochodzącym z czasów dynastii Ming i przypominającym mrowisko składające się z maleńkich ceglanych budowli ozdobionych szarą sztukaterią, przykrytych dachówkami i otoczonych najczęściej murami o wymyślnych fryzach. Z okien na pierwszym piętrze każdego budynku wystawały żelazne pręty służące do suszenia bielizny, co nadawało stojącym w wąskich uliczkach domom wygląd przysadzistych szermierzy fechtujących się floretami. Okolica ta leżała w pobliżu murów obronnych starożytnego miasta, wzniesionych dla obrony przed zaborczymi nippońskimi roninami. Obecnie mury były zburzone i zamienione w wygodną, miejską obwodnicę. Ta część Chin należała do Królestwa Zewnętrznego, co oznaczało, że mogą w nim przebywać „obce diabły”, pod warunkiem, że towarzyszą im rodowici Chińczycy. Dalej, w głębi dzielnicy, mieścił się ponoć fragment właściwego Królestwa Środka - Królestwa Niebiańskiego lub KaeN-u, jak z lubością je nazywano - do którego obcy nie mieli wstępu. Asystent odprowadził Hackwortha aż do samej granicy, za którą zaczynała się Chińska Rzeczpospolita Brzegowa, całkiem oddzielny kraj, na który składała się - oprócz wielu innych terytoriów - lwia część Szanghaju. Jakby dla podkreślenia tego faktu, po drugiej stronie granicy stały grupy młodzieży odziane w zachodnie ubrania, słuchające głośnej, zachodniej muzyki, zaczepiające w zachodnim stylu kobiety i generalnie ignorujące swoje gromadne obowiązki. Hackworth mógłby skorzystać z auto-rikszy - jedynego pojazdu, jeśli nie liczyć rowerów i łyżworolek, zdolnego do manewrowania w wąskich zaułkach; obawiał się jednak nieznanych urządzeń kontroli i nadzoru montowanych w szanghajskich taksówkach. Wizyta nowoatlantydzkiego dżentelmena w Pchlim Cyrku o tak późnej porze mogłaby niezdrowo pobudzić wyobraźnię gendarmów, którzy, pozbywszy się na dobre elementów przestępczych we własnym kraju, mieli wszelkie prawo czuć niepokój znudzenia i szukać sposobów na zapewnienie sobie rozrywki. Jedynie mędrcy, prorocy lub fizycy teoretyczni byliby w stanie doszukać się związku - założywszy, że takowy w ogóle istniał - między zdumiewającym zakresem działań Szanghajskiego Wydziału Policji, a rzeczywistym egzekwowaniem prawa. Hackworth - o zgrozo - był wdzięczny losowi za rozmaitość policyjnych zainteresowań, a wszystko dlatego, że właśnie zaczął się zagłębiać w plątaninę zaułków Sadyby Francuza. Kilka przecznic dalej, przy skrzyżowaniu, skradała się grupka postaci odzianych w łaciate stroje z Nanobaru, od których krwawo odbijało się światło mediatronów. Ten rodzaj strojów był zarezerwowany dla ulicznych przestępców. Pocieszył się myślą, że jest to zapewne gang z Wynajętej Ziemi, który niedawno przekroczył Groblę i nie odważy się zaatakować dżentelmena na ulicy, przynajmniej nie w tym mieście. Nie popełniwszy aż do dzisiejszego dnia żadnego przestępstwa, Hackworth pojął nie bez zdziwienia, że bezwzględne siły policyjne są niezbędne dla prawidłowego i bezpiecznego funkcjonowania wysublimowanych szkodników społecznych, do jakich miał już prawo siebie zaliczać. Tego popołudnia czuł wstyd tak wiele razy, że nie potrafiłby ich zliczyć, lecz równie często wstydowi towarzyszyła zwalczająca go racjonalizacja: przecież to, co robił, nie było niczym złym! Nie sprzedawał dla zysku żadnej nowej technologii, za którą zapłacił Zamówieniom lord Finkle-McGraw. Nie czerpał ze swojego czynu żadnych bezpośrednich profitów! Starał się jedynie zadbać o lepsze miejsce w świecie dla swoich potomków, co jest obowiązkiem każdego porządnego ojca! Stary Szanghaj leżał blisko Huang Pu. Przed laty siadywali tu mandaryni, ze swych ogrodowych pawilonów ciesząc oczy widokiem rzeki. Upłynęło zaledwie parę minut, a Hackworth przechodził już przez most do Pudongu, by po chwili zapuścić się w korytarze żywopłotów między jasno oświetlonymi drapaczami chmur, zmierzając ku wybrzeżu, oddalonemu o kilka mil na wschód. Swój awans spośród maluczkich do elity Zamówień zawdzięczał wynalezieniu mediatronowej pałeczki do ryżu. Pracował nad nią jeszcze w San Francisco. Firma przemyśliwała wówczas o wielkiej ofensywie na rynek chiński, gdzie panoszyli się nippończycy, którzy opracowali już wtedy sposób na generowanie prawie jadalnego ryżu (za to w pięciu różnych odmianach) wprost z zasilacza, co pozwalało raz na zawsze wyeliminować z życia szczurzy wyścig o pola i kulisów, umożliwiając tym samym dwóm miliardom wieśniaków odwieszenie na kołki stożkowych kapeluszy i zajęcie się poważnie własnym wypoczynkiem i zagospodarowaniem wolnego czasu, a sugestie co do tego - o czym nie wolno zapominać - nippończycy sypali jak z rękawa. I wtedy jakiś geniusz z centrali - gotujący się od trujących nippońskich oparów pierwszego w świecie nanotechnologicznego ryżu - wpadł na pomysł, że jedynym sposobem wygrania na największym planetarnym rynku zbytu jest masowa produkcja całych posiłków, od tradycyjnie chińskich, aż po cyfrowe, interaktywne ciasteczka z przepowiednią. Hackworthowi przypadło w udziale pozornie trywialne zadanie zaprogramowania kompilatora materii do produkcji pałeczek. Wykonanie projektu z plastiku byłoby idiotycznie proste, polimery i nanotechnologia szły bowiem ze sobą ręka w rękę, jak pasta do zębów z tubką. Ale Hackworth - który, będąc studentem, poznał chińską kuchnię - nie znosił plastikowych pałeczek - śliskich i zdradliwych w niewprawnej dłoni gwailo. Bambus okazał się lepszy i nie tak znów trudny do zaprogramowania, jeśli się miało odrobinę wyobraźni. Dokonawszy takiego skoku koncepcyjnego, stał się gotów do zaakceptowania własnego pomysłu sprzedaży przestrzeni reklamowej na niewygodnym cholerstwie, bo, jak powszechnie wiadomo, rączki pałeczek i kolumnowe chińskie ideogramy pasują do siebie jak koło do osi. Nie upłynęło zbyt dużo czasu, gdy przedstawił przełożonym nadzwyczaj przyjazne dla użytkownika, bambusoidalne pałeczki z kolorowymi reklamówkami nieprzerwanie biegnącymi przez rączki w czasie rzeczywistym, niczym nagłówki wiadomości na neonie przy Times Square. Dzięki temu wynalazkowi dostał kopa w górę do Działu Zamówień - przy tym tak potężnego, że przeniósł go przez Pacyfik do Atlantydy/Szanghaju. Teraz wszędzie widywał swoje cudowne pałeczki. Dla arystokratów z Zarządu jego pomysł był wart miliardy; dla niego zaledwie kolejną tygodniówkę. Na tym polegały różnice klasowe tu i teraz. Nie wiodło mu się najgorzej w porównaniu z większością mieszkańców świata, mimo to boleśnie odczuwał swą niezbyt wysoką pozycję. Chciał czegoś więcej dla Fiony. Chciał, aby dorastając, dysponowała własną fortuną. Kilka pensów inwestowanych w zwykłe akcje to za mało, musiał wyrobić jej prawdziwą pozycję na szczeblu wielkiej firmy. Ponieważ jednak prawdziwe pozycje we wszystkich większych firmach były od dawna zajęte, jedynym sposobem osiągnięcia tego celu było założenie własnego przedsiębiorstwa i zapewnienie mu powodzenia. Sam przemyśliwał nad tym od czasu do czasu, ale nigdy nie zdobył się na taki krok. Nie wiadomo dlaczego, nie brakowało mu bowiem doskonałych pomysłów. Potem zauważył, że Zamówienia pełne są zdolnych ludzi mających dobre pomysły, którzy nie zakładali jednak swoich własnych firm. Znając osobiście kilku arystokratów, w tym lorda Finkle- McGrawa, z którym spędził wiele czasu, opracowując projekt Pikielczyka, doszedł do przekonania, że nie ustępuje im inteligencją. A więc problem nie tkwił w naturalnych zdolnościach umysłowych, a jedyną różnicę między lepszymi a gorszymi konstytuowały kwestie osobowościowe. Hackworth był już za stary, aby zmienić swoją osobowość, ale przed Fioną cały świat stał otworem. Zanim Finkle-McGraw podsunął mu pomysł Pikielczyka, Hackworth poświęcił wiele godzin na rozważanie tej kwestii, głównie nosząc Fionę na barana po parku. Z pewnością wydawał się oschły swojej córce - choć kochał ją ponad wszystko - a to dlatego, że będąc z nią, nie potrafił przestać myśleć ojej niepewnej przyszłości. Jak kultywować w niej emocjonalną dyspozycję szlachty? Jak nauczyć podejmowania ryzyka? Przebywania w odpowiednim towarzystwie, może nawet kilku, jeśli któreś z nich ją odrzuci? Przeczytał biografie wielu szacownych arystokratów i znalazł w nich kilka powtarzających się wątków. Już, już był gotów się poddać i zdać wszystko na łaskę bądź niełaskę losu, gdy pewnego dnia lord Finkle-McGraw zaprosił go do swego klubu i ni stąd, ni zowąd rozpoczął dyskusję nad intrygującą Hackwortha kwestią. Finkle-McGraw nie potrafił przekonać rodziców swej wnuczki Elizabeth, aby nie posyłali jej do szkół, dla których stracił szacunek, ba, nie miał prawa wtrącać się w ich decyzje wychowawcze. Jego rola dziadka ograniczała się jedynie do wykazywania pobłażliwości dla poczynań wnuczki i obdarowywania jej prezentami. Dlaczegóż by jednak nie dać jej w prezencie czegoś, co uzupełni składniki wychowania, tak niezdarnie przekazywane w szkołach? Rzecz brzmi genialnie, zauważył wtedy Hackworth, zdziwiony nieco niewyszukanym podstępem lorda. Lecz cóż to są za składniki? Tak do końca nie wiem, odrzekł wówczas McGraw, ale na początek chciałbym, aby w domu rozważył pan znaczenie słowa „wywrotowy”. Hackworth nie musiał długo tego rozważać, sam bowiem od dawna bawił się podobnym pomysłem. Ziarno owej idei kiełkowało w jego umyśle od dobrych kilku miesięcy, lecz nie przyniosło owocu z tych samych powodów, dla których nie potrafił wprowadzić w czyn postanowienia o potrzebie założenia firmy. Brakowało mu czegoś, jakiegoś podstawowego składnika, którym - jak zdał sobie sprawę - była nieszczęsna wywrotowość. Lord Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw - ucieleśnienie wiktoriańskiego establishmentu -był wywrotowcem. I był nieszczęśliwy, latorośl bowiem zupełnie nie poszła w jego ślady, w końcu wpadł w przerażenie, przekonując się, że Elizabeth, wnuczka, odbiera wychowanie w zastałej tradycji rodziców. Postanowił więc dokonać przewrotu w życiu ukochanej wnuczki. Kilka dni później zadzwoniły kuranty trzymanego w kieszonce na łańcuszku od zegarka złotego pióra Hackwortha. Bez zwłoki położył przed sobą czystą kartkę papieru i wezwał głosem pocztę. Na arkuszu pojawiło się, co następuje: KRUK OPOWIEŚĆ WIGILIJNA UŁOŻONA PRZEZ ŻAKA DLA BRACI I SIOSTRZYCZEK Samuel Taylor Coleridge (1798) Pod starym dębu drzewem Wieprze niby przy chlewie Chrząkając, żołędzie żrą łacno: Dojrzale, że w kobzach im ciasno. Wiatr zerwał się, wieprze odeszły. Wzgardziwszy owocem, pierzchły. Wiatr przygnał Kruka w niedoli, Brata cnej Melancholii. Czarnego jak najczarniejszy atrament, Na skrzydłach, co suche w dżdżu zamęt. Kruk zoczył żołądź, zakopał U brzegu bystrego potoku, I puścił się w obce krainy, Z wiatrem i burzą w gościnę, Nad górę i nad dolinę. Jesienią, zieloną wiosną, Skrzydła go niosły beztrosko. Latem i mroźną zimą Co przeżył, słów bodaj nie ma! Gdy wrócił, była z nim Ona, U dębu wzięta żona. Na dębie, co go zasadził, Gniazdo budują radzi. I wychowują pisklęta, I zgoda panuje święta. Lecz oto odziany w skóry Drwal idzie wielki, ponury. Z siekierą, złym błyskiem w oku, Stękając, staje w rozkroku , l ścina dębu cokół. Nieszczęsne, bezpióre młode, Zabiera bystra woda. Ich matce w wielkiej udręce Pęka z rozpaczy serce. Drwal gałąź od pnia odcina, I spławia rzeką dębinę. Tną ją na deski, korują, I statek mocny rychtują. Puszczają statek na morze, Gdy nagle w całe przestworze Sztormu fala uderza. Ku skałom statek zmierza. A nad nim krąży Kruk, I słyszy belek stuk, I potępionych krzyk, I morza wściekły ryk. Ucieszył się Kruk, machnął skrzydłem, By Śmierci dziękować za rym ten: Gdy wszystko bodaj uwiodą, SŁODKĄ JEST ZEMSTA NAGRODĄ. Drogi Hackworth, tuszę, że powyższy wiersz ilustruje tezę, o której zaledwie wspomniałem podczas naszego spotkania w ostatni wtorek, oraz że okaże się pożytecznym dla pańskich studiów paremiologicznych. Coleridge napisał owo dzieło w odpowiedzi na ton ówczesnej literatury dziecięcej, która, najogólniej rzecz biorąc, miała charakter dydaktyczny, podobnie jak to, co pakują do głów naszym dzieciom w „najlepszych” współczesnych szkołach. Jak zapewne zdołał pan zauważyć, poezja dziecięca w ujęciu Coleridge'a zyskuje odświeżająco nihilistyczny ton. Niewykluczone, że ten rodzaj materiału może okazać się przydatnym w kultywowaniu cech, o które nam chodzi. Licząc na dalsze rozmowy, kreślę się z szacunkiem, Finkle-McGraw Tak zaczął się projekt, którego realizacja miała trwać przez dwa lata i zakończyć się dzisiaj. Do Gwiazdki zostały jeszcze dwa miesiące. Czteroletnia Elizabeth Finkle-McGraw dostanie Lekcyjonarz jako prezent od dziadka. Fiona Hackworth także dostanie egzemplarz Lekcyjonarza, a to dzięki przestępstwu ojca, który zaprogramował kompilator materii w taki sposób, by na okładce księgi Elizabeth pojawiły się rzepy. Za pieniądze, jakie zapłacił drowi X, otrzymał terabajt danych wyekstraktowanych z rzepa. Dane te były w istocie zaszyfrowaną kopią programu kompilatora materii; programu, który wygenerował Ilustrowany lekcyjonarz każdej młodej damy. Część umowy z drem X obejmowała gwarancję dostępu do nielegalnego kompilatora materii, połączonego z prywatnymi Źródłami Chińczyka. Dzięki temu Hackworth wyprodukował drugi, sekretny egzemplarz Lekcyjonarza. Rzepy uległy już samodestrukcji, zacierając ślady jego wykroczenia. Dr X zachował zapewne kopię programu na swoich komputerach, ale rzecz była zaszyfrowaną, a dr X na tyle rozsądny, aby wymazać ją i zwolnić pamięć maszyn, nikt bowiem przy zdrowych zmysłach nie łamałby szyfrów wykorzystywanych przez kogoś takiego jak Hackworth. Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy ulice stały się szersze, a szum opon na jezdni stapiał się z pomrukiem fal łamiących się na piętrowych wybrzeżach Pudongu. Po drugiej stronie zatoki białe światła klawy Nowej Atlantydy wznosiły się nad pstrokatą mozaiką Wynajętej Ziemi. Nagle wydało mu się, że ma przed sobą długą drogę do domu i kierowany impulsem wynajął welocyped od starego handlarza, który rozstawił swój kramik pod osłoną łożyska tocznego Grobli. Wjechawszy na nią, poczuł przypływ energii od chłodnego, wilgotnego powietrza owiewającego mu ręce i twarz, toteż postanowił pedałować przez chwilę. Gdy dotarł do podnóża łuku, włączył wewnętrzne zasilanie, pozwalając welocypedowi wynieść się na stok. Na szczycie wyłączył silnik i zaczął zjeżdżać rozpędem na drugą stronę, ciesząc się przy tym szybkością. Wiatr zerwał mu z głowy cylinder-nakrycie głowy w pierwszorzędnym gatunku z elastycznym pasem przytwierdzającym je do czaszki, co miało dawać gwarancję, jak utrzymywano, że nieszczęścia tego rodzaju należą już do przeszłości. Hackworth nigdy nie traktował poważnie zapewnień producentów. Jechał zbyt szybko, aby bezpiecznie zawrócić, włączył więc hamulce. Gdy wreszcie odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, po cylindrze nie było śladu. Ujrzał natomiast cyklistę pędzącego w jego kierunku - bardzo młodego, zapewne jeszcze chłopca, okrytego śliskim nanobarowym kombinezonem. Na głowie młodzieńca spoczywał zawadiacko przekrzywiony cylinder. Miał zamiar puścić płazem ten żart - chłopiec najpewniej nie mógł inaczej zwieźć bezpiecznie cylindra na dół: ostrożność nakazywała trzymanie obu rąk na kierownicy. Jednak, ku zdziwieniu Hackwortha, młodzieniec nie nacisnął hamulców, przeciwnie, przyspieszył jeszcze i pędząc na złamanie karku wyprostował się, puszczając kierownicę i przytrzymując rondo cylindra dłońmi. Pomyślał, że chłopiec chce rzucić mu nakrycie głowy w pełnym biegu, niestety, urwis naciągnął cylinder na uszy i mijając go, zarechotał bezczelnie! - Hola! Zatrzymaj się natychmiast, mój panie! Żądam zwrotu cylindra! - krzyczał za nim Hackworth, ale na próżno. Stał w rozkroku nad welocypedem i przyglądał się z niedowierzaniem, jak młodzieniec znika w oddali. Bez dalszej zwłoki włączył turbodoładowanie roweru i rozpoczął pościg. Normalnie w takich okolicznościach wezwałby policję. Ponieważ jednak znajdował się na Grobli, musiałby prosić o pomoc policję z Szanghaju, która tak czy inaczej nie zdążyłaby na czas, mały złodziej bowiem znajdował się już u wylotu Grobli, przy rozdrożach prowadzących do licznych terytoriów Wynajętej Ziemi. Prawie go złapał. Nawet bez turbodoładowania nie miałby z tym kłopotu, codziennie bowiem ćwiczył w klubie, a chłopak miał mizerny, smętny wygląd genetycznego lturysty. Co prawda znacznie wyprzedzał Hackwortha, lecz gdy znaleźli się przy pierwszym zjeździe prowadzącym do Wynajętej Ziemi, jego przewaga skurczyła się do jakichś dziesięciu, może dwudziestu metrów i była tak niewielka, że Hackworth nie mógł zrezygnować z pościgu. Tablica nad zjazdem informowała, że dalej znajduje się UROKCZYSKO. Na zjeździe obaj przyspieszyli, a chłopiec ponownie chwycił rondo cylindra. Lecz tym razem sztuczka zupełnie się nie udała. Przednie koło roweru skręciło w złą stronę i siła rozpędu wyrzuciła go z siodełka. Welocyped przejechał wężykiem krótki odcinek i rąbnął w coś potężnie. Chłopiec odbił się od ziemi, przekręcił i przekoziołkował parę metrów. Cylinder, częściowo zgnieciony, toczył się po rondzie, przewrócił i zatrzymał niepewnie. Hackworth nacisnął na hamulce, mimo to wyprzedził leżącego nieszczęśnika o sporą odległość. Obrót w drugą stronę znów zajął mu więcej czasu, niżby sobie życzył. I wtedy zrozumiał, że chłopak nie jest sam, ale z jakimś gangiem, zapewne tym, który widział w Szanghaju. Pojął, że rozbójnicy jechali za nim po Grobli i skorzystali z cylindra, aby zwabić go na Wynajętą Ziemię. Reszta gangu, czterech czy pięciu chłopców na rowerach, zbliżała się od strony zjazdu. W mglistym świetle mediatronowych tablic reklamowych Wynajętej Ziemi lśniły chromowane łańcuchy rozbójniczych nunczako. Miranda - jak została raktorką; jej wczesna kariera Skończywszy zaledwie pięć lat, Miranda wiedziała, że chce grać w raktywach. Gdy była nastolatką i gdy Matka zabrała ją Ojcu, odcinając dostęp do jego pieniędzy, zaczęła pracować jako domowa pomoc do wszystkiego, tnąc cebulę i polerując prawdziwe srebrne tace, tortowe widelczyki, rydelki do ryb i nożyce do winogron. Lecz gdy tylko nauczyła się, jak czesać włosy i nakładać makijaż, aby uchodzić za osiemnastolatkę, znalazła sobie lepiej płatną pracę guwernantki, przy której została przez pięć lat. Ze swoim wyglądem mogłaby zapewne awansować na pozycję damy do towarzystwa lub osobistej pokojówki i stać się Sługą Wyższej Kategorii, wolała jednak pracować jako guwernantka. Rodzice wyrządzili jej sporo krzywd, nie omieszkali jednak posłać jej do kilku niezłych szkół, w których nauczyła się czytać grekę, odmieniać łacińskie czasowniki, mówić romantycznymi językami, rysować, malować, rozwiązywać niezbyt skomplikowane funkcje i grać na fortepianie. Pracując jako guwernantka, mogła wykorzystać swoje umiejętności w całej pełni. Poza tym najnieznośniejsze bachory wydawały się Mirandzie o niebo lepsze od dorosłych. Gdy rodzice jej podopiecznych wracali wykończeni do domu, aby zapewnić latoroślom Wychowanie W Najlepszym Gatunku, Miranda uciekała do swych piwnicznych kwater, pragnąc dostać się do najtańszego, najtandetniejszego raktywu, jaki mogła znaleźć. Nie miała zamiaru wydawać pieniędzy na raktywy prawdziwie wielkie. Przecież to jej miano płacić za udział, a nie odwrotnie, dlatego ćwiczyła raktorstwo w głupawych strzelaninach, a nie w Szekspirze na żywo. Gdy tylko zaoszczędziła odpowiednią garść juków, wybrała się z wymarzoną wizytą do salonu fikacji. Weszła do środka z wysoko uniesioną szczęką, która niczym dziób klipra cięła powietrze nad czarnym golfem. Wyglądała zupełnie jak raktorka i poprosiła o figurę. Kilka głów w poczekalni odwróciło się w jej stronę. Od tej chwili słyszała tylko „Tak, łaskawa pani”, „Świetnie, droga pani”, „Może herbatki?”. Od czasu, gdy razem z matką opuściły dom, częstowano ją herbatą po raz pierwszy. Zazwyczaj to ona podawała herbatę i minie jeszcze kilka lat - doskonale o tym wiedziała - zanim ktoś poczęstuje ją następną. Maszyna tatowa pracowała przy niej przez szesnaście godzin. Wstrzyknęli jej w ramię valium, żeby nie jęczała. Większość zabiegów przeprowadzano obecnie w miłej, koleżeńskiej atmosferze, a to ze względu na ich nieskomplikowany charakter: „Życzy pani sobie czaszeczkolecik?”, „Tak, bardzo proszę.”, „Na pewno?”, „Tak, na pewno”, „Już się robi”. PLASK - jechał czaszeczkolecik, ociekając krwią i limfą, gdy wypychano go przez epidermę falą ciśnienia zmiatającą pacjenta z fotela. Jednak siatka podskórna była znacznie poważniejszym przedsięwzięciem, a figura w istocie najpoważniejszym, wymagała bowiem implantowania ponad sto razy więcej pażytów niż zwykła rotka, zamawiana najczęściej przez gwiazdki porno. Figura dawała gwarancję implantacji dziesięciu tysięcy szkodników w samej tylko twarzy. Najohydniejsza część zabiegu zaczęła się wtedy, gdy maszyna wjechała jej do gardła, by umieścić tam ordynację nanofonów, zaczynającą się przy strunach głosowych i sięgającą aż do dziąseł. Miranda dopiero wtedy zamknęła oczy. Celowo wybrała Wigilię jako dzień zabiegu, gdyż po szesnastu godzinach spędzonych w salonie nie mogłaby poradzić sobie z dziećmi. Miała strasznie obrzmiałą twarz - zgodnie z tym, co jej mówiono - szczególnie wokół ust i oczu, gdzie zagęszczenie pażytów było największe. Dostała specjalne kremy i środki uśmierzające, z których skorzystała. Następnego dnia jej pani o mało nie spadła z krzesła, gdy Miranda weszła na górę przygotować śniadanie dla dzieci. Nie skomentowała jednak wyglądu guwernantki, założywszy zapewne, że pobił ją pijany narzeczony na gwiazdkowym przyjęciu, lecz, jeśli chodzi o Mirandę, rzecz taka była nie do pomyślenia. Mimo to nie przeszkadzało jej, że pani myśli to, co myśli. Gdy twarz wróciła do wyglądu sprzed wizyty w salonie fikacji, zapakowała cały swój majątek w dywanową torbę i pojechała metrem do miasta. Dzielnica rozrywki miała swoje złe i dobre strony. Jej dobrą stroną było to, gdzie i czym była od wieków. Jej złą stroną był zaś pionowy, a nie poziomy rozwój, polegający na wynajmowaniu tych samych starych, wielopiętrowych biurowców przez najróżniejsze - niekiedy nie cieszące się dobrą reputacją - przedsiębiorstwa. Biurowce - jak większość budowli tego typu - nie były przyjemne dla oka, lecz z punktu widzenia sieci raktywnych idealnie spełniały swoje zadania. Zaprojektowano je tak, aby pracowały w nich tysiące ludzi, wykonujących swoje czynności niemal ramię w ramię w setkach przegródek nazywanych górnolotnie gabinetami. - Pokaż no swoją siatkę, słodziutka - powiedział mężczyzna, który przedstawił się jako pan Fred („zmyślone imię”) Epiderma, wyjąwszy uprzednio cygaro z ust. Teraz zabrał się do metodycznego, optycznego i trwającego wieczność obmacywania całego ciała Mirandy. - Nie mam siatki Słodziutka - rzuciła. Słodziutka™ i Bohater™ były komercyjnymi nazwami siatki, jaką sprzedawano milionom kobiet i mężczyzn, używających jej w zależności od płci i potrzeb. Właściciele owych siatek wcale nie chcieli być raktorami, pragnęli jedynie dobrze wyglądać, biorąc udział w raktywach. Niektórzy z nich byli istotnie na tyle głupi, że dawali się nabrać reklamie głoszącej, iż model ów zapewnia prostą drogę do szybkiego gwiazdorstwa. Wielu musiało przychodzić tutaj na rozmowę z Fredem Epiderma. - Naprawdę? Nooo... umieram z ciekawości - powiedział, krzywiąc się, na co odpowiedziała leciutkim uśmiechem. - Dobra, wskocz do sceny. Zobaczymy, co tam masz. Gabinety, w których trudzili się jego aktorzy, były dziuplami ze sceną na głowę i - w kilku przypadkach - na całe ciało. Te ostatnie służyły zapewne do produkcji w pełni raktywnych pornowizji. Skierował ją właśnie do takiej sceny. Kiedy zatrzasnęła za sobą drzwi, spojrzała na zajmujący całą ścianę mediatron. Po raz pierwszy ujrzała swą figurę w pełnej krasie. Fred Epiderma włączył scenę w tryb konstelacji. Miranda patrzyła teraz na czarną ścianę pokrytą dwudziestoma albo trzydziestoma tysiącami kropek białego światła. Gdy spoglądało się na nie razem, świetlne punkty tworzyły coś w rodzaju trójwymiarowej konstelacji Mirandy, poruszającej się dokładnie tak jak ona. Każdy punkcik w konstelacji był pażytem umieszczonym w jej skórze przez maszynę tatową w salonie fikacji. Na ekranie nie było widać natomiast włókien łączących pażyty w sieć - nowy system cielesny nałożony i przepleciony przez właściwy system nerwowy, limfatyczny i naczyniowy Mirandy. Miranda zerknęła na inne ekrany. Na jednym, jak się domyśliła, był plan pomieszczenia, w którym stała ze starym. Pulsacja strzałek wskazywała kierunek ich ruchów. Na innym wyświetlano tekst. Kwestia, którą miała powiedzieć, błyskała czerwonawo. - Och, dzień dobry panu, profesorze Willie! - wydyszała. - Wiem, że już po lekcjach, a pan jest chyba zmęczony po tylu godzinach prac ręcznych z chłopcami, ale mam pewien problem i zastanawiałam się, czy nie mógłby mi pan pomóc... - Jasne, dziecino, powiedz, o co ci chodzi - odrzekł Fred Epiderma twarzą pana Willie, nawet nie starając się nadać słowom odpowiedniego wyrazu. -Bo wie pan... profesorze... chodzi o to, że mam takie urządzonko... bardzo dla mnie ważne... i właśnie się popsuło. Nie wiem, może pan potrafi je naprawić? - mówiła Miranda. Na mediatronie Duszka mówiła dokładnie to samo, przy czym poruszyła ręką. Podniosła coś na wysokość twarzy. Długi, błyszczący, biały plastikowy wibrator. -No taa - mruknął profesor Willie. - Udowodniono naukowo, że wszystkie urządzenia elektryczne działają na tych samych zasadach, więc teoretycznie pewno mogę ci pomóc. Wyznam jednak szczerze, że nigdy nie widziałem takiego jak to urządzenia. Czy mogłabyś mi wyjaśnić, co to jest i jak działa? - Z prawdziwą przyjemnością - powiedziała Miranda. Przedstawienie na tym się skończyło. Ekrany zamarły. Fred Epiderma krzyknął przez drzwi: - Starczy. Chciałem tylko sprawdzić, czy umiesz czytać. Otworzył scenę i dodał: - Masz robotę. Gabinet. Biorę osiemdziesiąt procent z tego, co zarobisz. Kwatery są na górze, wybierz sobie koję i posprzątaj, jak ci się chce. Nie będzie cię stać na nic lepszego, mała. Harv obdarowuje Nell prezentem; Nell eksperymentuje z Lekcyjonarzem Wracając do domu, Harv opierał cały ciężar ciała na jednej nodze. Gdy domowe światło padło pod odpowiednim kątem na smugi na jego twarzy, Nell zobaczyła plamy, w których czerwień mieszała się z ziemią i śladami toneru. Oddychał szybko, przełykając często i ciężko, jakby przemyśliwał o zwymiotowaniu. Nie wrócił jednak z pustymi rękami. Złożonymi dłońmi przytrzymywał coś, co chował na brzuchu. Miał różne rzeczy w kurtce. - Poradziłem sobie, Nell - odezwał się pierwszy, wnioskując z przestraszonej twarzy siostrzyczki, że mała boi się mówić. - Niewiele tego, ale zawsze coś. Parę rzeczy dla Pchlego Cyrku. Nell nie bardzo wiedziała, czym był Pchli Cyrk, ale zdążyła się zorientować, że dobrze jest mieć parę rzeczy, które można tam zanieść, i że Harv, wracając stamtąd, przynosił nowy kod dostępu do różnych raktywów. Teraz szturchnął ramieniem przełącznik światła i przyklęknął na środku pokoju, po czym, zwolniwszy uścisk brzucha, wysypał na podłogę skarby, uważając, by żaden z nich nie potoczył się do jakiegoś ciemnego kąta. Nell usiadła przed nim i przyglądała się. Pokazał jej jakieś precjoza, kołyszące się leniwie na złotym łańcuszku. Jedna z rzeczy była okrągła i gładka; złota z jednej i biała z drugiej strony. Biały bok chroniła spłaszczona szklana kopuła. Wzdłuż krawędzi widać było jakieś cyfry, których dotykały dwa smukłe, metalowe ramiona - jedno dłuższe od drugiego - połączone w środku piąstkami. Z tej przedziwnej rzeczy wydobywał się głos, a raczej pisk, przypominający myszy przegryzające się nocą przez ścianę. Zanim zdążyła zapytać o ów przedmiot, Harv pokazał jej inne rzeczy. Na przykład magazynki z pistoletu na tocza. Miał zamiar zanieść je jutro do Pchlego Cyrku i przekonać się, czy złapał coś wartościowego, za co dostanie pieniądze. Miał jeszcze inne rzeczy, takie jak guziki. Ale największą niespodziankę zachował na koniec i pokazał ją z pełnym namaszczeniem. - Musiałem o to walczyć, Nell - oznajmił poważnym głosem. - Biłem się ze wszystkimi, bo bałem się, że rozbiorą to na części. Teraz daję ci to w prezencie. Rzecz przypominała spłaszczone, ozdobne pudełko. Domyśliła się natychmiast, że prezent jest bardzo cenny. W swoim krótkim życiu nie widziała wielu cennych rzeczy, co nie znaczyło, że nie potrafiła ich rozpoznać. Rzeczy takie miały jedyny w swoim rodzaju wygląd, ciemną, pełną barwę - zupełnie jak czekolada - i złociste iskierki na całej powierzchni. - Weź w obie ręce - pouczył ją Harv. - Jest ciężka. Wyciągnęła dłonie i ujęła rzecz. Harv miał rację: była cięższa, niż się zapowiadało. Musiała złożyć ją na kolanach, żeby jej nie upuścić. To coś wcale nie było pudełkiem. W środku było pełne. Na górze widniały złociste litery. Lewa krawędź była zaokrąglona i gładka, zrobiona z czegoś, co w dotyku wydawało się ciepłe i miękkie, ale i wytrzymałe. Pozostałe krawędzie miały wgłębienia i barwę kremu śmietankowego. Harv nie mógł wysiedzieć na miejscu z niecierpliwości. - Otwórz! - Jak? Pochylił się w jej stronę, zahaczył palcem o górny prawy róg i odwrócił go. Pokrywa rzeczy podniosła się po lewej stronie na zawiasie, ciągnąc za sobą lawinę kremowo- śmietankowych liści. Pod przykryciem leżał kawałek papieru z obrazkiem i literami. A na pierwszej stronie książki był obrazek małej dziewczynki siedzącej na ławce. Nad ławką wisiało coś, co wyglądało jak drabina, z tym że ułożona poziomo i oparta na słupkach. Po słupkach pięła się gęsta winorośl, która przy samej drabinie wybuchała olbrzymimi kwiatami. Dziewczynka siedziała tyłem do Nell i spoglądała na trawiasty stok, nakrapiany kwiatuszkami i prowadzący do błękitnego stawu. Po drugiej stronie stawu wyrastały góry, takie jak te, które podobno są w samym środku Nowego Chusanu, gdzie rozkapryszone Wiki budują festiwalowe domki. Na kolanach dziewczynki leżała otwarta książka. Sąsiednia strona ukazywała maleńki obrazek po lewej stronie u góry. Na obrazku była winorośl i kwiaty, oplatające gigantyczną literę w kształcie jajka. Reszta strony nie była ciekawa, składały się na nią bowiem rzędy czarnych liter bez żadnych ozdób. Nell przewróciła ją i znalazła jeszcze dwie strony liter, z których kilka było naprawdę wielkich i ozdobionych rysunkami. Przewróciła kolejną stronę i znalazła drugi obrazek: dziewczynka, odłożywszy książkę, rozmawiała z dużym, czarnym ptakiem, który najniechybniej zaplątał sobie nogi w gęstwinie pnących się wysoko winorośli. Przerzuciła i tę kartkę. Strony, które obejrzała, leżały pod jej lewym kciukiem. Ze wszystkich sił starały się jej wyrwać, jakby były żywe. Musiała przygniatać je z całej siły, żeby leżały na miejscu. W końcu wybrzuszyły się w środku, uciekły spod jej palca i szur-szur-szur wróciły na początek historii. - Dawno, dawno temu - odezwał się kobiecy głos - żyła sobie mała dziewczynka, która miała na imię Elżbietka i uwielbiała przesiadywać w altance w ogródku dziadziusia i czytać bajki. - Głos był cichy, mówił wprost do niej i miał wspaniały wiktoriański akcent. Nell zatrzasnęła książkę i odepchnęła ją. Księga szurnęła po podłodze i zatrzymała się przy nodze sofy. Następnego dnia jeden z narzeczonych Mamy, Tad, wrócił do domu w paskudnym humorze. Rąbnął sześciopakiem o kuchenny stół, wyciągnął jedno piwo i ruszył do salonu. Nell uciekała mu z drogi. Zbierała Dinozaura, Kaczuszkę, króliczka Piotrusia, magiczną różdżkę, papierową torbę - która tak naprawdę była samochodem dzieciaków - i kawałek kartonu, który był mieczem do zabijania piratów. Zebrawszy wszystko, chciała uciec do sypialni, ale Tad był już z piwem w pokoju i zwaliwszy się na sofę, natychmiast zaczął grzebać wśród różnych leżących na niej śmieci, szukając pilota mediatronu. Przy okazji zrzucił na podłogę mnóstwo rzeczy Harva i Nell, a potem bosą stopą nadepnął na grubą księgę. - Auu! Jasna cholera! - wrzasnął. Spojrzał z niedowierzaniem na książkę. - Co to jest, do kurwy nędzy? - Wziął nogą zamach, jakby chciał ją kopnąć, lecz przypomniał sobie, że przed chwilą zdjął buty. Podniósł księgę i zważył ją w dłoni, a potem wbił wzrok w Nell, oceniając zmrużonym okiem odległość i azymut. - Ile razy, ty głupia, mała cipo, mam ci powtarzać, żebyś sprzątała po sobie swoje gówna! - Skręcił lekko tors, jakby obejmując prawą ręką żebra, i wypuścił z zamachem książkę niczym krążek frisbee. Nell stała nieruchomo i przyglądała się, jak ciężki tom pędzi w jej stronę. Nie przyszło jej do głowy, że można się uchylić, ale w ostatniej chwili książka rozpostarła okładki. Strony rozłożyły się na boki i zgniotły jak puch, uderzając ją w twarz. Niczego nie poczuła. Książka spadła u jej stóp i otworzyła się na ilustracji. Obrazek przedstawiał dużego, ciemnawego mężczyznę i małą dziewczynkę, przebywających w zagraconym pokoju; mężczyzna ze złością rzucał książką prosto w głowę dziewczynki. - Dawno, dawno temu żyła sobie mała dziewczynka, która miała na imię Cipa - odezwał się kobiecy głos. - Mam na imię Nell! - krzyknęła. Na otwartej stronie przez siatkę liter przebiegł mały dreszcz. - Już ja cię przechrzczę tak, że mnie popamiętasz, jeśli natychmiast nie sprzątniesz tego gówna - ryknął Tad. - I daj mi, kurwa, wreszcie spokój. Nawet we własnym domu człowiek nie może być sam! Nell trzymała na rękach dzidziusie, więc poszła do swojego pokoju, popychając książkę stopą. Posadziła dzieciaki na materacyku, pobiegła do drzwi i zamknęła je starannie. Położyła magiczną różdżkę i miecz niedaleko wejścia, gdzie najłatwiej było je znaleźć, a potem zajęła się układaniem do snu Dinozaura, Kaczuszki, Piotrusia i Fiołka. Gdy dzidziusie leżały w łóżeczku w równym rządku, przykryła je kołderką aż po same brody. - A teraz śpijcie, śpijcie, śpijcie, śpijcie i bądźcie cicho, bo byłyście niegrzeczne i wkurzyłyście Tada. Do zobaczenia rano. - Nell układała dzieci do snu i postanowiła przeczytać im bajkę - powiedział głos z książki. Spojrzała na nią. Książka znów się otworzyła bez niczyjej pomocy. Tym razem na obrazku była dziewczynka bardzo podobna do Nell, z wyjątkiem całkiem innego ubranka. Nell z książki miała na sobie przepiękną sukienkę z jakiejś zwiewnej materii i wstążki we włosach. Siedziała przy maleńkim łóżeczku z czwórką dzidziusiów przykrytych kwiecistą kołderką. Na ilustracji widać było główki dinozaura, kaczuszki, króliczka i chłopczyka o fioletowych włosach. Dziewczynka wyglądająca jak Nell trzymała książkę na kolanach. - Przez kilka lat Nell nie czytała dzieciom przed snem - mówiła książka - ale gdy podrosły, zrozumiała, że chcąc je odpowiednio wychować, powinna zacząć czytać im bajki na dobranoc. Nell podniosła książkę i położyła ją sobie na kolanach. Pierwsze przygody Nell z Lekcyjonarzem Książka mówiła ciepłym, bajecznym kontraltem z akcentem właściwym najlepiej wykształconym Wikom. Głos brzmiał jak prawdziwy, choć nie mógłby należeć do osób, które znała Nell. Wznosił się i opadał niczym leniwa fala na ciepłej plaży, a kiedy zamknęła oczy, ogarnął ją niczym ocean całkiem nowych odczuć. Dawno, dawno temu, żyła sobie mała księżniczka, która miała na imię Nell. Księżniczkę Nell spotkało wielkie nieszczęście. Została uwięziona w ogromnym, ponurym zamczysku, na wyspie leżącej na środku ogromnego morza. Jej jedynym towarzyszem, przyjacielem i obrońcą był chłopczyk o imieniu Harv. Wraz z Nell i Harvem uwięziono także czwórkę maleństw: Dinozaura, Kaczuszkę, Królika Piotrusia i Fiołka. Księżniczka Nell i Harv nie mogli uciec z Ponurego Zamczyska, ale od czasu do czasu odwiedzał ich Kruk... - Co to jest kruk? - zapytała Nell. Na ilustracji widać było kolorowy obrazek wyspy oglądanej z lotu ptaka. Wyspa zawirowała i zniknęła gdzieś w dole, a potem pojawił się widok morskiego horyzontu. W samym środku przestworzy tkwiła czarna kropka, która rosła i rosła do takich rozmiarów, że można w niej było rozpoznać ptaka. Niżej pojawiły się duże litery. - KRUK - powiedziała książka. - Kruk. Powtórz, proszę, ze mną. - Kruk. - Doskonale! Jesteś bardzo bystrą dziewczynką, Nell, i masz prawdziwy talent do powtarzania słów. Ale czy potrafiłabyś przeliterować słowo „kruk”? Nell zawahała się. Jej policzki płonęły od niespodziewanej pochwały. Nie wiedziała, co znaczy słowo „przeliterować”, ale nie chcąc usłyszeć nagany, bała się zapytać. Gdy upłynęło kilka sekund, pierwsza litera pod obrazkiem ptaka zaczęła mrugać. Nell dotknęła jej lekko. Litera zaczęła rosnąć, aż pospychała z kartki wszystkie inne litery, razem z obrazkiem ptaka. Górna część znaku machała do niej przyjaźnie, a dolna przebierała niecierpliwie cienkimi nóżkami. - Ka jak Kroczyć - powiedziała książka. Litera zmniejszyła się, a obok niej pojawił się obrazek Nell. Tym razem stała na jakimś mostku. - Nell Kroczy po Kamiennej Kładce - powiedziała książka, starannie wymawiając nowe słowa, które natychmiast pojawiały się na stronie. - Dlaczego kroczy? - Ponieważ ogląda Ambitnego Aligatora - odpowiedziała książka i utworzywszy na ilustracji głęboką perspektywę, pokazała jej aligatora, machającego śmiesznie ogonem i zupełnie niegroźnego dla jej stóp. Ambitny aligator znudził się machaniem ogonem i zwinąwszy się w kłębek, zamienił się w małą literę z kółkiem i ogonkiem u góry. - A jak Aligator. Ambiwalentnie Ambitny Aligator Brodził w Brodzie, Cedząc Czułostki do Cnej Nell. Tak zaczęła się bajka, w której występował również Długouchy Dydelf Emanujący Enigmatyczne Fiołkowe Fumy. Gdy dobiegła końca, na obrazku znów pojawił się kruk, a pod nim litery. - Kruk. Nell, na jaką literę zaczyna, się słowo Kruk? - Na kartce pojawiła się rączka wskazująca pierwszą literę. - Ka - powiedziała Nell. - Doskonale! Jesteś bardzo mądrą dziewczynką, Nell, i masz prawdziwy talent do rozpoznawania liter - pochwaliła ją książka. - Ale czy potrafisz rozpoznać tę literę? - Dłoń pokazała A. Niestety, Nell zapomniała już o aligatorze. Księga rozpoczęła więc opowieść o Antałku Albercie Analizującym Annały. Młodociany chuligan staje przed sędzią Kuem; sąd konferuje z doradcami; sprawiedliwości staje się zadość - Obracający się łańcuch nunczako zostawia unikatowy, radarowy podpis, podobny do śladu wirników helikoptera, a nawet wyraźniejszy - oznajmiła panna Pao spoglądając na sędziego Kua znad połówek fenomenoskopowych okularów. Widziała niewyraźnie i skrzywiła się. Jeszcze przed chwilą oglądała jakiś wyjątkowo ostry trójwymiarowy obrazek i nie mogła się przyzwyczaić do niezbyt ciekawych zarysów rzeczywistości. - Wiązka takich śladów została rozpoznana przez jedno z podniebnych oczu szanghajskiego DP dziesięć sekund po godzinie 23.51. Gdy panna Pao referowała sprawę, na dużych arkuszach mediatronowego papieru leżących na brokatowym obrusie przed sędzią Kuem i przytrzymywanych przyciskami z rżniętego jadeitu pojawiały się obrazy. W tej chwili na obrazie uwidoczniła się mapa jednego z terytoriów Wynajętej Ziemi, noszącego nazwę Urokczysko, z podświetlonym punktem leżącym w pobliżu Grobli. W rogu ekranu widać było standardowe zdjęcie antykryminalnego podniebnego oka, które według sędziego przypominało amerykańską piłkę futbolową zaprojektowaną przez fetyszystę, miało bowiem lśniący, czarny kolor, a na całej powierzchni ozdobiono je srebrzystymi ćwiekami. Panna Pao ciągnęła dalej: - Podniebne oko wysłało w to miejsce flotyllę ośmiu mniejszych aerostatów, wyposażonych w kamery wizyjne. Piłkę dla zboczeńców zastąpiło zdjęcie wehikułu w kształcie łzy, wielkości mniej więcej migdała, ciągnącego za sobą składaną antenę z otworem na samym końcu, chronionym przez absurdalnie piękną źrenicę. Sędzia Kieu nie słuchał i nie patrzył: przynajmniej trzy czwarte spraw wnoszonych do jego sądu rozpoczynało się identycznym jak to streszczeniem. Jedynie powadze i pilności panny Pao należałoby przypisać świeżość każdej referowanej zbrodni. Mimo to profesjonalizm sędziego Kua stawał przed poważnym wyzwaniem, gdy przychodziło do rozpatrywania spraw tak podobnych w duchu. - Przeniknąwszy na określoną przez oko pozycję - kontynuowała uparcie panna Pao - aerostaty odnotowały zajście. Mapa na zwoju sędziego Kua została zastąpiona obrazem wizyjnym. Postaci były odległe i wyglądały jak stado stosunkowo ciemnych pixeli, przedzierających się przez szorstko szare tło niczym szpaki zbierające się do odlotu. Potem rosły i nabierały konturów, gdy aerostaty zbliżały się do miejsca zajścia. Na ulicy leżał człowiek chroniący rękami głowę. W zarejestrowanym momencie nikt nie używał jednak nunczako, korzystano jedynie z dłoni przeszukujących niezliczone kieszenie garnituru mężczyzny. Obraz zwolnił tempo. Na ekranie błysnęła, oscylując hipnotycznie, złota koperta zegarka zawieszonego na równie cennym łańcuszku. Srebrzyste pióro kulkowe zalśniło jak ulatująca w niebiosa rakieta, po czym zniknęło w przepastnej kieszeni czyjegoś toczoodpornego deszczowca. Potem na ekranie pojawiła się rzecz trudniejsza do zdefiniowania: większa, dosyć ciemna, jaśniejsza na krawędziach. Być może książka. - Analiza heurystyczna zarejestrowanych obrazów określiła zajście jako prawdopodobne przestępstwo przy użyciu przemocy - oznajmiła panna Pao. Sędzia Kieu cenił usługi panny Pao z wielu przyczyn, ale szczególnie podziwiał jej śmiertelnie poważny, oratorski styl. - Dlatego podniebne oko zdecydowało się wysłać kolejną flotyllę aerostatów wyspecjalizowanych w śledzeniu. Na zwoju pojawił się obraz statu szpicla: mniejszego i węższego od statów wizyjnych i przypominającego szerszenia z obciętymi skrzydłami. Nanokomórki zawierające turbiny powietrzne, umożliwiające urządzeniu szybkie przemieszczanie się z miejsca na miejsce, były dobrze uwidocznione. Szpicla zaprojektowano z myślą o szybkości. - Podejrzani o napad przedsięwzięli jednak działania zabezpieczające - powiedziała panna Pao swoim śmiertelnie poważnym tonem. Na zapisie wizyjnym przestępcy zaczęli się wycofywać. Aerostat filmował ich w zgrabnym śledzącym ujęciu. Sędzia Kieu, który obejrzał w swoim życiu tysiące taśm ze zdjęciami bandytów uciekających z miejsca zbrodni, przyjrzał się krytycznym wzrokiem czynnościom podejmowanym przez nowy narybek. Mniej inteligentni chuligani uciekali zazwyczaj w panice, lecz ta grupa postępowała metodycznie i podzieliła się na dwójki, wsiadające na jeden rower; w każdej parze była osoba odpowiedzialna za jazdę i druga, podejmująca działania zabezpieczające. Polegało to na rozpylaniu w powietrzu fontann specjalnego płynu, który mieścił się w pojemnikach przypominających gaśnice i przyczepionych do bagażników bicykli. Przestępcy wymachiwali dyszami gaśnic we wszystkich kierunkach. - Stosując wzorzec nieobcy tutejszym organom ścigania - ciągnęła panna Pao - podejrzani rozpylili klejącą pianę, która, kumulując się we wlotach turbin powietrznych statów, uniemożliwia im wykonywanie obowiązków. Olbrzymie mediatrony, dostosowując się do sytuacji, zaczęły emitować monstrualne błyski światła, które spowodowały, że sędzia Kieu zamknął oczy i uchwycił palcami nasadę nosa. Po kilku błyskach wizja zamarła. - Jeden z podejrzanych przy pomocy świateł stroboskopowych ustalił położenie statów wizyjnych, po czym unieruchomił je impulsami laserowymi, korzystając najprawdopodobniej z urządzenia specjalnie zaprojektowanego do wzmiankowanego celu, a obecnie coraz bardziej powszechnego wśród elementów przestępczych WuZet-u. Na mediatronie pojawiło się nowe ujęcie pokazujące miejsce przestępstwa. W dolnej części zwoju znajdował się graf paskowy, ilustrujący upływ czasu od początku zajścia. Wprawne oko sędziego Kua odnotowało, że graf skoczył do tyłu o mniej więcej czwartą część minuty. Narracja przebiegała zatem wielowątkowo i na obrazie widać było odnogę incydentu. Mediatron pokazywał samotnego chuligana próbującego dosiąść roweru w czasie gdy jego kompani opuszczali miejsce zbrodni, ciągnąc za sobą ogony lepkiej piany. Rower przestępcy nie nadawał się jednak do użytku. Młody bandyta rzucił go na ziemię i zaczął uciekać per pedes. W rogu ekranu mały diagram statu śledzącego powiększył się kilkanaście razy, ukazując skomplikowaną strukturę wewnętrzną urządzenia, które teraz nie wyglądało już jak szerszeń, a przypominało raczej przekrój gwiazdolotu. Na dziobie zamontowano mechanizm wypluwający maleńkie lotki, których zapas znajdował się w specjalnym magazynku. Początkowo lotki owe były niemal niewidoczne, lecz wraz z powiększaniem obrazu rósł kadłub statu i wkrótce stał się tak wielki, że wyglądał jak lekko wygięty horyzont planety, a lotki nabrały odpowiednich rozmiarów. W przekroju były ośmiokątne jak zwykłe ołówki. Gdy wystrzeliwano je z dziobu, w przedniej części wyrastał im straszliwy kolec, a w tylnej zwykły zespół sterów i stabilizatorów. - Wcześniej tego samego wieczoru podejrzany przeżył, niestety nie sfilmowany, szok balistyczny - ciągnęła panna Pao - podczas którego uwolnił się od nadmiernego momentu pędu techniką ablatywną. Panna Pao przechodziła samą siebie. Sędzia Kieu uniósł brew i popatrzył na asystentkę, po czym przycisnął guzik pauzy. Chang, drugi asystent sędziego, obrócił ogromną, niemal kulistą głowę ku podsądnemu, który wydawał się bardzo mały przez kontrast z olbrzymią powagą Sądu. Chang uniósł rękę w charakterystycznym dla siebie geście i przejechał dłonią przez krótką szczecinę na głowie, jakby nie mogąc uwierzyć, że ma tak fatalną fryzurę. Rozsunął nieco zaspane, wąskie powieki i odezwał się do podejrzanego: - Mówi, żeś się wykopyrtnął. Podsądny - blady, astmatyczny chłopiec - był zbyt zdumiony tym, co się wokół niego działo, aby okazywać strach. Zadrgały mu kąciki warg. Sędzia Kieu odnotował z aprobatą, że chłopak powstrzymał się przed niestosownym w tym miejscu uśmiechem. - A co za tym idzie - kontynuowała panna Pao - naruszył strukturę nanobarowego okrycia. Przez otwory nanobaru przedostała się bliżej nie określona liczba toczy śledzących, które umiejscowiły się w ubraniu i ciele podejrzanego. Podejrzany pozbył się ubrania i przed powrotem do miejsca zamieszkania poddał się intensywnej procedurze czyszczącej w publicznej łaźni, jednak trzysta pięćdziesiąt toczy śledzących pozostało w jego ciele. Wyekstraktowano je później podczas rutynowego postępowania. Tocza, rzecz jasna, wyposażone były w wewnętrzne systemy nawigacyjne, rejestrujące kolejne ruchy podejrzanego. Na ekranie pojawiła się mapa Wynajętej Ziemi z naniesioną czerwoną linią trasą ruchów chłopca. Chłopak istotnie często się przemieszczał, zapuszczał się nawet do samego Szanghaju, ale zawsze wracał do tego samego mieszkania. - Po ustaleniu wzorca ruchów tocza automatycznie przeszły w formy przetrwalnikowe - oznajmiła panna Pao. Obraz kłującej lotki uległ zmianie, jej środkowa część - zawierająca aparaturę rejestrującą ruchy - odłączyła się od korpusu i uniosła w bezmiar przestworzy. - Kilka przetrwalników odnalazło drogę do macierzystego podniebnego oka, w którym przeprowadzono rozładunek ich zawartości i kontrolę policyjnych numerów seryjnych. Ustalono, że podejrzany spędza dużo czasu w pewnym mieszkaniu, które natychmiast poddano obserwacji. Porównano obraz podejrzanego zarejestrowany na miejscu przestępstwa z obrazem rezydenta mieszkania zarejestrowanym przez aparaturę obserwacyjną. Była to jedna i ta sama osoba. Po uskutecznionym aresztowaniu w ciele podejrzanego znaleziono brakujące tocza, które stanowią dodatkowy dowód w sprawie. - Uuuuu - mruknął Chang, jakby właśnie przypomniał sobie o czymś ważnym. - Co wiemy o ofierze? - zapytał sędzia Kieu. - Stat wizyjny dotarł za nią jedynie do bram Nowej Atlantydy - powiedziała panna Pao. - Ofiarą był niewątpliwie mężczyzna. Miał pokrwawioną, napuchniętą twarz, co komplikuje procedurę ustalania tożsamości. Mężczyzna ów został, rzecz jasna, zainfekowany toczami śledzącymi, które nie rozróżniają przestępców od ofiar, ale do tej pory nie pojawiły się żadne przetrwalniki, można zatem przyjąć, że większość toczy śledzących została wykryta i zniszczona przez system immunologiczny Atlantydy/Szanghaju. W tym miejscu panna Pao przerwała referat i przeniosła wzrok na Changa, który stał ze złożonymi rękoma i skromnie opuszczoną głową, jakby uginającą się pod własnym ciężarem. Panna Pao chrząknęła ostrzegawczo: jeden, dwa, trzy razy, i w końcu Chang wyrwał się z odrętwienia. - Proszę o wybaczenie, Wysoki Sądzie - ukłonił się przed sędzią Kuem, po czym zajrzał do dużej plastikowej torby i wyjął z niej cylinder w nie najlepszym stanie. - Rzecz tę - oznajmił w swym ojczystym szanghajskim - znaleziono na miejscu przestępstwa. Kieu spojrzał na stół, po czym przeniósł wzrok na Changa, który natychmiast podszedł do sędziego i starannie ułożył cylinder na blacie, po czym szturchnął go delikatnie, jakby jego pozycja wciąż nie była idealna. Sędzia Kieu przypatrzył się nakryciu głowy, potem wyjął dłonie z przepastnych rękawów służbowej szaty, podniósł cylinder i odwrócił go na drugą stronę. Na wewnętrznym pasku cylindra widniała złocista inskrypcja z nazwiskiem JOHN PERCIVAL HACKWORTH. Sędzia spojrzał znacząco na pannę Pao, która pokręciła głową. Jeszcze nie skontaktowano się z ofiarą. A co ciekawsze, ofiara nie zameldowała o zajściu. John Percival Hackworth musi mieć coś do ukrycia. Neowiktorianie byli sprytni, dlaczego więc napadano na nich najczęściej po nocach spędzanych w niezliczonych burdelach Wynajętej Ziemi? - Odebraliście skradzione przedmioty? - zapytał Sędzia. Chang ponownie podszedł do stołu i położył na nim męski zegarek kieszonkowy. Następnie cofnął się i złożywszy ręce na plecach, opuścił głowę i przypatrzył się własnym stopom, które niejako bezwiednie szurały to w jedną, to w drugą stronę. Panna Pao obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem. - Było, zdaje się, coś jeszcze. Książka, jeśli dobrze widziałem - powiedział sędzia. Chang chrząknął nerwowo, powstrzymując impuls charknięcia i splunięcia; sędzia Kieu nie tolerował tego typu zachowań podczas postępowania. Potem odwrócił się bokiem i cofnął o krok, odkrywając przed wzrokiem sędziego jednego z widzów przewodu: małą, może czteroletnią dziewczynkę, siedzącą ze stopami na krześle, tak że kolana zasłaniały jej twarz. Sędzia Kieu usłyszał szuranie przekładanej kartki i domyślił się, że dziecko czyta książkę opartą o uda. Dziewczynka poruszała głową to w jedną, to w drugą stronę i rozmawiała z książką cichutkim głosikiem. - Uprzejmie proszę o wybaczenie, Wysoki Sądzie - powiedział po szanghajsku Chang - ale w tym miejscu postępowania muszę złożyć swoją rezygnację. Sędzia Kieu przyjrzał się mu ze stosowną powagą. - A dlaczegóż to, jeśli wolno wiedzieć? - Albowiem nie dopełniłem obowiązku, nie będąc w stanie odebrać z rąk małoletniej dowodu w rozpatrywanej sprawie. - Co to znaczy: „nie będąc w stanie”? Widziałem, jak zabijałeś pan gołymi rękami dorosłych mężczyzn - napomniał go sędzia. Jego ojczystym dialektem był kantoński, potrafił się jednak wysłowić w okrojonym mandaryńskim, zrozumiałym dla Changa. - Czas nie był dla mnie łaskawy - odpowiedział wymijająco Chang, który miał zaledwie trzydzieści sześć lat. - Minęło południe - powiedział sędzia. - Pójdźmy zatem posilić się Pieczonymi Kurczakami z Kentucky. - Jak sobie Wysoki Sąd życzy - zgodził się Chang. - Jak sobie Wysoki Sąd życzy - zgodziła się panna Pao. Sędzia Kieu przeszedł na angielski: - Sprawa jest bardzo poważna - powiedział do chłopca. - Dlatego Sąd musi zasięgnąć opinii starożytnego autorytetu. Nakazuję ci pozostać na sali do naszego powrotu. - Tak, proszę pana - odpowiedział najwyraźniej przerażony podsądny. Nie był to strach młodocianego przestępcy stającego po raz pierwszy przed sądem; chłopak trząsł się i pocił, wiedząc, co go czeka, zatem już wcześniej wymierzano mu chłostę. Przybytek Sandersa nazywano po chińsku Domem Szlachetnego i Niezgłębionego Pułkownika. Szlachetnego ze względu na białą jak kwiecie derenia bródkę, stanowiącą w konfucjańskich oczach nieomylną oznakę niewzruszonej wiarygodności. Niezgłębionego z powodu Sekretu Jedenastu Ziół i Przypraw, który pułkownik zabrał ze sobą do grobu. Pieczone Kurczaki z Kentucky Pułkownika Sandersa były pierwszym barem szybkiej obsługi, który otworzył swoje podwoje przy Bundzie kilka dziesiątków lat wcześniej. Sędzia Kieu miał tu zarezerwowany prywatny stolik, a przynajmniej jego ekwiwalent. Pewnego razu wprowadził Changa w stan kataleptyczny, opisując mu pewną aleję na Brooklynie, przy której ciągnęły się milami bary sprzedające kurczaki bezczelnie wzorowane na genialnym pomyśle Wielkiego Pułkownika. Panna Pao, która wychowała się w Austinie w Teksasie, udawała, że legendy te nie robią na niej wrażenia. Wiadomość o przybyciu sędziego dotarła do baru wcześniej niż on sam, dlatego gdy zasiedli za stołem, czekało już na nich wiadereczko w paski pełne kurzych udek. Oprócz tego na stole ułożono starannie kompozycję z plastikowych kubków z sosem, talerzyków z ziemniakami i sałatą oraz wielu pysznych dodatków. Samo wiaderko stało jak zwykle przed krzesłem zajmowanym przez Changa, który znany był ze skłonności do pochłaniania lwiej części jego zawartości. Przez kilka minut posilali się w milczeniu, porozumiewając się jedynie wzrokiem i właściwą dla swojej nacji mową ciała; kolejne kilka chwil poświęcili na wymianę uprzejmych uwag nie związanych z pracą. Gdy nadeszła odpowiednia pora, sędzia Kieu oznajmił: - Coś mi się przypomniało w związku z tą sprawą. Tequila... imię matki podejrzanego i jego małej siostry... - Imię to pojawiało się dwukrotnie przed naszym sądem - oznajmiła panna Pao i odświeżyła pamięć sędziego, referując szczegóły poprzednich spraw: pierwszej, która toczyła się przed blisko pięciu laty, i w efekcie której skazano kochanka wzmiankowanej kobiety na śmierć; i drugiej, całkiem niedawnej, bo zaledwie sprzed kilku miesięcy, bardzo podobnej do tej, która toczy się obecnie. - Ach tak! - ucieszył się sędzia Kieu. - Przypominam sobie tę drugą sprawę. Chłopiec wraz z kompanami pobił bardzo mocno jakiegoś mężczyznę. Nic jednak nie ukradziono, a chłopak nie chciał podać powodu, dla którego dopuścił się wykroczenia. Pamiętam, że skazałem go na trzy uderzenia trzciną i zwolniłem do domu. - Są powody, aby przypuszczać, że ofiara dopuszczała się niedozwolonych praktyk seksualnych z siostrą skazanego - wtrącił Chang. - Człowiek ów figurował w policyjnej kartotece obciążony o takie czyny. Sędzia Kieu wyłowił udko z wiaderka, ułożył je na serwetce, złożył ręce i westchnął: - Czy ktoś sprawuje opiekę nad tym chłopcem? - Nikt - odpowiedziała panna Pao. - W takim razie słucham waszych rad. - Sędzia Kieu często odwoływał się do pomocy współpracowników, traktując to jako doskonałą lekcję wymierzania sprawiedliwości. Pierwsza odezwała się panna Pao i starannie dobierając słowa, powiedziała: - Mistrz powiada: „Przełożony kieruje uwagę ku rozwiązaniom radykalnym, z których, gdy wprowadzi się je w życie, biorą swój początek wszystkie praktyczne kierunki postępowania. Czyż synowskie oddanie i posłuszeństwo nie jest źródłem odwiecznej dobroci?” - Jak zastosowałaby pani mądrość Mistrza do tej szczególnej sprawy? - Chłopiec nie ma ojca, zatem jego jedynym opiekunem jest Państwo. Pan, panie sędzio, jest jedynym przedstawicielem państwa, z jakim zapewne przyjdzie mu się zetknąć. Dlatego pańskim obowiązkiem jest ukarać go surowo i stanowczo, skazując, powiedzmy, na sześć uderzeń trzciną. To powinno go nauczyć synowskiego oddania i posłuszeństwa. - Mistrz powiedział jednak: „Gdy ludźmi kieruje prawo, a uległość wymusza kara, starają się unikać kary, nie mając poczucia wstydu. Gdy jednak kieruje nimi cnota, a uległość bierze się ze zrozumienia nakazów przyzwoitości, powstaje w nich poczucie wstydu, a co więcej, stają się dobrzy”. - A więc sugeruje pan pobłażliwość w tej sprawie? - zapytała, nie ukrywając sceptycyzmu, panna Pao. Na to włączył się Chang: - Gdy Mang Wu zapytał, czym jest synowskie oddanie, Mistrz odparł: „Rodzice niepokoją się, żeby dzieci nie chorowały”. W ogóle nie wspomniał o chłoście! Panna Pao odpowiedziała: - Ale Mistrz powiedział także: „W przegniłym drewnie nie da się rzeźbić”, i jeszcze: „Jedyni, których nie można zmienić, to mędrcy z klasy najwyższej i głupcy z klasy najniższej”. - A więc musimy sobie odpowiedzieć na następujące pytanie: „Czy chłopiec jest przegniłym drewnem?” Zgodzę się, że był nim jego ojciec, ale co do niego, brakuje mi pewności. - Z należnym szacunkiem, panie sędzio, chciałbym skierować pańską uwagę na dziewczynkę - powiedział Chang. - To ona powinna być prawdziwym podmiotem naszej dyskusji. Być może chłopiec jest już stracony, ale ją trzeba ratować! - A któż to ma uczynić? - zapytała panna Pao. - Dano nam władzę wymierzania sprawiedliwości, ale nikt nie wspomniał o wychowywaniu dzieci! - Na tym polega podstawowy dylemat mojego urzędu - oznajmił sędzia Kieu. - W czasach panowania dynastii Mao brakowało nam prawdziwego systemu sądowniczego. Gdy powstała Rzeczpospolita Brzegowa, system ów zbudowano na bazie jedynego znanego w Państwie Środka modelu, czyli naszego systemu konfucjańskiego, który jednak nie zdaje egzaminu w niejednorodnych społecznościach, nie mających pojęcia o podstawowych założeniach Konfucjusza, a przecież to Mistrz powiedział: „Od Syna Niebios aż po masy ludzkie wszyscy muszą traktować wychowanie jednostki z najwyższą pieczołowitością należną sednu wszystkich spraw”. A jakże ja mam wychowywać barbarzyńców, za których tak perwersyjnie obarczono mnie odpowiedzialnością? Chang był już gotów do wyłożenia swojej tezy, którą streścił następująco: - Mistrz stwierdził w swoich Wielkich Naukach, że propagowanie wiedzy jest źródłem wszelkich cnót. - Nie mogę posłać chłopca do szkoły, Chang! - Wasza Łaskawość, zapominasz o dziewczynce! - mruknął Chang. - O dziewczynce i jej książce! Sędzia Kieu rozważał to przez kilka chwil, choć panna Pao wierciła się, żeby coś powiedzieć. - „Przełożony jest rozsądnie surowy, a nie tylko surowy” - oznajmił sędzia. - Zatem... ponieważ ofiara nie zgłosiła się na policję, domagając się zwrotu zagrabionego mienia, pozwolę dziewczynce dla jej dobra zatrzymać książkę, bo jak powiedział Mistrz: „W nauce nie ma rozróżnienia na klasy”. Chłopca natomiast każę wychłostać trzciną... sześć razy. Pięć uderzeń utrzymam w zawieszeniu, jako że chłopiec, oddając książkę siostrze, wykazał się braterską odpowiedzialnością. Taki wyrok jest rozsądnie surowy. - Przeprowadziłam fenomenoskopową analizę tej książki - powiedziała panna Pao. - To nie jest zwykłe czytadło. - Zauważyłem, że mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju raktywu - rzucił sędzia. - Rzecz owa jest znacznie bardziej wymyślna, niżby wynikało to z sugestii Ekscelencji. Wydaje mi się, że zawiera elementy pseudointeligencji całkiem świeżej daty. - Sugeruje pani, że w książce wykorzystuje się skradzioną technologię? - Ofiara pracuje w Dziale Zamówień Systemów Maszyn Fazowych. Jest artifexem. - Interesujące - stwierdził sędzia Kieu. - Czy zatem warte dalszego śledztwa? Sędzia Kieu zastanawiał się przez chwilę, wycierając starannie palce w czystą serwetkę. - Owszem - powiedział. - Warte. Hackworth prezentuje Lekcyjonarz lordowi Finkle-McGrawowi - Czy bindowanie i reszta jest taka, o jaką panu chodziło? - zapytał Hackworth. - O tak - odrzekł lord Finkle-McGraw. - Gdybym natknął się na nią na pokrytej kurzem półce w antykwariacie, na pewno nie poświęciłbym jej zbyt wiele uwagi. - Gdyby jednak nie był pan zadowolony z jakiegoś detalu - ciągnął Hackworth - gotów jestem zrekompilować dzieło. - Przyszedł tu z rozpaczliwą nadzieją, że Finkle- McGraw znajdzie w książce szczegół, który go nie zadowoli; wtedy Hackworth miałby szansę na sfałszowanie jeszcze jednego egzemplarza dla Fiony. Do tej pory jednak arystokrata był niespodziewanie usatysfakcjonowany. Przerzucał stronice książki, czekając aż coś się stanie. - W tej chwili nie zrobi raczej niczego godnego pańskiej uwagi - wytłumaczył bierność tomu Hackworth. - Prawdziwa aktywacja następuje dopiero po sklejeniu. - Sklejeniu? - Zgodnie z tym, o czym rozmawialiśmy, książka słyszy i widzi wszystko w pobliżu - tłumaczył Hackworth. - Obecnie oczekuje pojawienia się małej osóbki płci żeńskiej. Gdy tylko pojawi się taka osóbka, i co więcej, podniesie i otworzy książkę na pierwszej stronie, tom wpisze do swojej pamięci obraz jej twarzy i głosu... - Przyklei się do niej! Rozumiem! - Dalej książka będzie obserwowała wydarzenia i ludzi przez pryzmat osobowości dziewczynki, traktując to jako swoisty wyznacznik w budowaniu odpowiedniej mapy obszaru psychologicznego. Kultywowanie tego obszaru należy do podstawowych zadań książki. Każde otwarcie tomu przez dziecko wiąże się z procesem dynamicznego nanoszenia danych bazowych mapy na nowy obszar psychologiczny. - Ma pan na myśli folklorystyczną bazę danych? Hackworth zawahał się. - Niezupełnie, sir. Folklor składa się z pewnych uniwersalnych pojęć wpisanych w lokalne kultury. Na przykład, w większości kultur występuje postać Psotnika, którą z tego względu należy uznać za uniwersalną. Postać ta pojawia się w wielu przebraniach, stosownych dla każdego środowiska kulturowego. Indianie z południowo-zachodniej Ameryki nazywają ją Kojotem, natomiast Indianie z wybrzeży Pacyfiku określają ją mianem Kruka. W niektórych kulturach europejskich postać tę utożsamia się z prosto- i dobrodusznym diabłem i nazywa najczęściej animistycznymi spieszczeniami. Czarni Amerykanie mówią na Psotnika Brat Królik. Dwudziestowieczna filmografia zna go jako Królika Buggsa. Pod koniec ubiegłego wieku pojawił się Haker... Finkle-McGraw zachichotał. - Kiedy byłem chłopcem, słowo to miało podwójne znaczenie. Określało się nim psotnika, który włamywał się do różnych rzeczy, najczęściej komputerów, ale także wybitnie uzdolnionego programistę. - Owa dwuznaczność jest powszechna w kulturach postneolitycznych - powiedział Hackworth. - Wraz z rozwojem technologii Psotnik zmienił charakter i stał się bóstwem rzemiosła... technologii, inaczej mówiąc... zachowując przy tym swoje ukryte diabelskie oblicze. Stąd wziął się sumeryjski Enki, grecki Hermes, a kto wie, czy nie Prometeusz, skandynawski Loki i tak dalej i tym podobne. W każdym razie - kontynuował - technologiczny Psotnik należy do uniwersaliów. Nasza baza danych jest ich pełna. Stanowi katalog zbiorowej podświadomości. W dawnych czasach autorzy książek dla dzieci musieli wpisywać owe uniwersalia w konkretne symbole znane ich czytelnikom: tak uczyniła Beatrix Porter, wpisując Psotnika w postać Królika Piotrusia. Jest to stosunkowo skuteczny sposób, zakładając, że przekaz skierowany jest do jednorodnych i statycznych społeczności, w których dzieci mają mniej więcej podobne doświadczenia. Mój zespół i ja skonkretyzowaliśmy ów proces i stworzyliśmy system wpisujący uniwersalia w unikatowy obszar psychologiczny pojedynczego dziecka, przy założeniu, że obszar ten będzie się zmieniał wraz z czasem. Dlatego ważne jest, aby pański egzemplarz książki nie dostał się w ręce innej dziewczynki, zanim otworzy go Elizabeth. - Przyjmuję do wiadomości - powiedział lord Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw. - Natychmiast ją zapakuję. Dziś rano osobiście skompilowałem bardzo elegancki papier do pakowania prezentów. Otworzył szufladę biurka i wyjął z niej rolkę grubego, lśniącego papieru mediatronowego z animowanym gwiazdkowym wzorkiem ukazującym Mikołaja wpadającego do domu przez komin, dalej balistyczne renifery i trzech zoroastriańskich suwerenów zsiadających z wielbłądów przed stajenką. Zapadła cisza, gdy Hackworth i Finkle-McGraw przyglądali się obrazkom; jedno z niebezpieczeństw życia w świecie pełnym mediatronów polegało na tym, że ich obraz często przerywał bądź uniemożliwiał rozmowy, dlatego też mieszkańcy Atlantydy starali się zredukować do minimum swój mediatronowy stan posiadania. Gdy wchodziło się natomiast do domostw lturystów, każdy przedmiot błyskał ruchomym obrazkiem, a członkowie rodzin gromadzili się wokół owych fetyszy i z otwartymi ustami oraz rozbieżnym zezem podziwiali wygłupy obleśnych figurynek na mediatronowym papierze toaletowym, czy elfy grające w berka w łazienkowych lustrach... - Ach, zapomniałbym - odezwał się Finkle-McGraw. - Czy można w niej pisać? Chciałbym zadedykować książkę Elizabeth... - Papier jest podgatunkiem papieru wejścia i wyjścia, posiada więc wszystkie cechy funkcjonalne obu, co oznacza, że w niczym nie ustępuje papierowi, na jakim zazwyczaj piszemy. Co się tyczy funkcji wyższych... te wykorzystywane są z rzadka, pominąwszy, rzecz jasna, zapamiętywanie znaków nanoszonych końcem pióra... - Słowem, można na nim pisać - wtrącił Finkle-McGraw nie bez uszczypliwości - ale papier nie myśli o tym, co na nim piszę. - No cóż, moja odpowiedź nie będzie jednoznaczna - powiedział Hackworth. - Ilustrowany lekcyjonarz jest bardzo ogólnym i potężnym systemem, zdolnym do większej samorekonfiguracji niż większość znanych nam do tej pory systemów. Proszę nie zapominać, że jego fundamentalnym zadaniem jest reagowanie na otoczenie. Gdy właścicielka ujmie pióro i zacznie pisać na pustej stronie, informacja ta zostanie przekazana do pamięci, podobnie jak wszystko inne... - Więc mogę zadedykować tę książkę czy nie? - zapytał ostro Finkle-McGraw. - Ależ tak, sir. Finkle-McGraw wyjął z obsadki przymocowanej do biurka ciężkie, złote pióro i wypisał dedykację na pierwszej stronie księgi. - Przy okazji, sir, pozostało nam jedynie autoryzowanie przez pana zlecenia umów z raktorami. - Ach, dziękuję, żeś mi pan przypomniał - powiedział niezbyt szczerze lord Finkle- McGraw. - Swoją drogą, biorąc pod uwagę ilość pieniędzy, jaką włożyłem w ten projekt... - Dziwi się pan, że nie rozwiązaliśmy problemu generowania głosu-dokończył Hackworth. - Sprawa ta i mnie nie daje spokoju, choć jak pan wie, dokonywaliśmy wielu prób emulacji, ale żadna nie zakończyła się wynikiem, jaki mógłby pana satysfakcjonować. Mimo całego zaawansowania naszej technologii, algorytmów pseudointeligencji, obszernych matryc wyjątków, monitorów nośności, zawartości i wszystkiego innego, wciąż daleko nam do wygenerowania takiego głosu, jaki mógłby się równać z prawdziwymi głosami pracujących dla nas raktorów. - Wcale mnie to nie dziwi - stwierdził kwaśno Finkle-McGraw. - Żałuję tylko, że system nie jest do końca jednorodny. - Zapewniam pana, sir, że nie zagraża to jego integralności. O każdej porze dnia i nocy mamy do dyspozycji dziesiątki milionów profesjonalnych raktorów pracujących na scenach na całym świecie, w każdej strefie czasowej; ludzi gotowych podjąć czekające ich zadania bez zwłoki i bez uprzedzenia. Mamy zamiar płacić im stosunkowo wysokie gaże, co powinno zagwarantować nabór talentów najwyższej próby. Nie będzie pan rozczarowany rezultatami, zapewniam, sir. Druga przygoda Nell z Lekcyjonarzem; historia księżniczki Nell w zarysie Dawno, dawno temu, żyła sobie mała księżniczka, która miała na imię Nell. Księżniczkę Nell spotkało wielkie nieszczęście. Została uwięziona w ogromnym, ponurym zamczysku, na wyspie leżącej na środku ogromnego morza. Jej jedynym towarzyszem, przyjacielem i obrońcą był chłopczyk o imieniu Harv. Wraz z Nell i Harvem uwięziono także czwórkę maleństw: Dinozaura, Kaczuszkę, Królika Piotrusia i Fiołka. Księżniczka Nell i Harv nie mogli uciec z Ponurego Zamczyska, ale od czasu do czasu odwiedzał ich Kruk, który opowiadał im o cudownym świecie za morzem i o Dalekiej Krainie. Pewnego dnia Kruk pomógł księżniczce Nell uciec z Ponurego Zamczyska, ale, niestety, biedny Harv był za duży i musiał zostać zamknięty na dwanaście zamków za wielką, żelazną bramą Zamczyska. Księżniczka Nell kochała Harva jak brata i przenigdy nie zostawiłaby go własnemu losowi, więc wraz z przyjaciółmi - Dinozaurem, Kaczuszką, Piotrusiem i Fiołkiem, przeprawiła się przez morze w małej, czerwonej łódeczce i po wielu przygodach przybiła do brzegu Dalekiej Krainy. W Dalekiej Krainie było dwanaście królestw, a w każdym panował Zaczarowany Król albo Zaczarowana Królowa. Wszyscy oni mieszkali w swoich Zaczarowanych Zamkach, a w każdym zamku był skarbiec z mnóstwem złota i klejnotów i ukrytym starannie Magicznym Kluczem do jednego z dwunastu zamków żelaznej bramy Ponurego Zamczyska. Księżniczka Nell i jej przyjaciele odwiedzili każde królestwo, w każdym mieli mnóstwo przygód, i zdobyli po jednym z dwunastu kluczy. Niektóre dzięki perswazji, inne dzięki sprytowi, jeszcze inne zabrali siłą. Gdy wędrówka dobiegła końca, Nell została sama, albowiem część jej przyjaciół przypłaciła życiem przygody, a część, jak to bywa, poszła w swoją stronę. Ale Nell nie czuła się samotna, stała się bowiem wielką bohaterką, która miała za sobą mnóstwo przygód. I znów wyruszyła przez morze. Tym razem wracała na wyspę z Ponurym Zamczyskiem, płynąc na wielkim statku w otoczeniu żołnierzy, służących i starszych. Gdy stanęła przed żelazną bramą, Harv ujrzał ją ze szczytu wieży, ale wcale się nie ucieszył i bardzo niegrzecznie kazał jej odejść. Księżniczka Nell tak bardzo się zmieniła podczas wędrówki, że Harv nie poznał jej ani trochę. - Przyszłam cię uwolnić - powiedziała księżniczka Nell. Harv znów kazał jej odejść, mówiąc, że czuje się wolny w murach Ponurego Zamczyska. Księżniczka Nell wsunęła dwanaście kluczy w dwanaście zamków i zaczęła je otwierać, jeden po drugim. Gdy zardzewiała brama zamczyska uchyliła się z łoskotem, księżniczka ujrzała Harva z napiętym łukiem w dłoniach, celującego prosto w jej serce. Harv wypuścił strzałę, która świsnęła w powietrzu i trafiła księżniczkę prosto w pierś, i byłaby ją zabiła, gdyby nie medalionik noszony przez księżniczkę na piersi; medalionik, który dostała przed wielu laty od Harva w dniu, w którym opuszczała zamczysko. Strzała strzaskała medalionik. W tej samej chwili Harv padł na ziemię trafiony z łuku przez jednego z żołnierzy księżniczki. Nell podbiegła do brata i wzięła go w ramiona. Płakała nad jego ciałem przez trzy dni i trzy noce. Gdy obeschły łzy, rozejrzała się dokoła i stwierdziła, że Ponure Zamczysko przeszło metamorfozę: nie było już ponure, lśniło w słońcu jak klejnot. Rzeka łez płynąca z jej oczu nawodniła ziemię i wszędzie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyrastały lasy i zakwitały ogrody. Zamek błyszczał i pysznił się mnóstwem cudownych ozdób. Księżniczka Nell zamieszkała w zamku, panowała na wyspie do końca swoich dni, i każdego ranka odwiedzała ogród, w którym upadł Harv. Przeżyła wiele przygód i została wielką królową, a w stosownym czasie poślubiła księcia, miała dużo dzieci i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. - Co to jest przygoda? - zapytała Nell. Słowo napisało się na otwartej stronie. A potem ta i sąsiednia strona zapełniły się obrazkami niezwykłych rzeczy i ludzi: dziewczynek w zbrojach walczących mieczem ze smokami, dziewczynek pędzących na jednorożcach przez las, kołyszących się na długich lianach, pływających w błękitnym oceanie, pilotujących statki kosmiczne w czarnej, usianej gwiazdami otchłani. Nell bardzo długo przyglądała się obrazkom, a po pewnym czasie wszystkie dziewczynki, na które patrzyła, zaczęły przypominać starszą wersję jej samej. Sędzia Kieu odwiedza swoją jurysdykcję; panna Pao uskutecznia pokaz; sprawa skradzionej książki przybiera nieoczekiwany obrót Sędzia Kieu galopował po Grobli na swoim pferdlinie w towarzystwie dwójki asystentów, Changa i panny Pao, gdy jego oczom ukazał się obraz Wynajętej Ziemi spowitej w smrodliwą mgłę wyziewów. Nad nędzą WuZet-u wznosiły się szmaragdowe wzgórza Atlantydy/Szanghaju. Wyżynę otaczały miriady lustrzanych aerostatów, chroniących ją przed większymi i bardziej bezwzględnymi najeźdźcami. Z tego miejsca - oddalonego o całe mile od gór - nie było, rzecz jasna, widać pojedynczych kapsuł, mimo to ich obecność en masse uwidaczniała się w delikatnym drganiu powietrza, otaczającego olbrzymią, idealnie przezroczystą bańką uświęcone terytorium anglo-amerykańskie. Bańka przesuwała się to w tę, to w drugą stronę, targana wiatrem. Nic jednak nie było w stanie naruszyć jej szczelności. Widok rozmył się, gdy sędziowski orszak zbliżył się do Wynajętej Ziemi i okrywającej ją odwiecznej mgły. Jadąc ulicami WuZet-u, sędzia kilkakrotnie wykonywał osobliwy gest: zwijał palce prawej dłoni w cylinder - jakby chwytając niewidzialną bambusową laskę - a lewą zamykał w miseczkę i podstawiał pod prawą, tworząc w ten sposób mroczną, zamkniętą jaskinię, do której zaglądał jednym okiem. W powietrznej poduszce dłoni panowały ciemności, które tu i ówdzie rozświetlały pulsujące światełka, niczym robaczki świętojańskie wirujące w jaskini. Światełka - w przeciwieństwie do robaczków - pulsowały wszystkimi kolorami o tak przejrzystej i czystej barwie, że wyglądały jak klejnoty. Ludzie zamieszkujący WuZet wykonywali ów gest dosyć często, dzięki czemu dowiadywali się o wydarzeniach w mikroskopijnym świecie. Przewidywali, co może się wydarzyć. Gdy zajrzało się w dłonie podczas tonerowej wojny, efekt był spektakularny. Dziś jednak stężenie statów - mimo że dosyć duże - nie zbliżało się do poziomu tonerowych bitew. Sędzia Kieu podejrzewał, że ma to coś wspólnego z celem ich wizyty, panna Pao odmawiała jednak wyjaśnień. Zakończyli podróż w restauracji. Panna Pao uparła się, aby zająć stół na tarasie, mimo że zanosiło się na deszcz. Zajęli więc odpowiednie miejsca trzy piętra nad ulicą. Nawet z tak niewielkiej wysokości twarze ludzi poniżej były nierozpoznawalne we mgle. Panna Pao wyjęła z torby prostokątną paczuszkę owiniętą nanobarem. Rozpakowała ją i położyła na stole dwa przedmioty mniej więcej tego samego kształtu i rozmiaru: książkę i kawałek drewna. Poprawiła ich ułożenie, po czym przestała zaprzątać sobie nimi głowę, kierując swą uwagę na menu. Udawała, że ich nie ma przez kilka kolejnych minut, pijąc z towarzyszami herbatę, wymieniając uprzejme uwagi i rozpoczynając jedzenie posiłku. - W odpowiednim dla Waszej Łaskawości czasie - powiedziała wreszcie - proszę o przyjrzenie się dwóm przedmiotom, które położyłam na stole. Sędzia Kieu stwierdził ze zdziwieniem, że w wyglądzie przedmiotów, a raczej jednego z nich, zaszła pewna zmiana: drewno było takie jak poprzednio, natomiast na książce zgromadziła się warstwa grubego kurzu, przypominająca nie strząsaną od dziesięcioleci rosę. - Uuuuch - sapnął Chang, połykając długi pasek makaronu i wybałuszając oczy na owo przedziwne zjawisko. Sędzia Kieu wstał, obszedł stół i pochylił się, chcąc przyjrzeć się dobrze fenomenowi. Szary pył nie układał się równomiernie: jego warstwa przy krawędziach książki była znacznie grubsza niż gdzie indziej. Otworzył tom i przekonał się ze zdumieniem, że pył przedostał się głęboko między strony. - Oto kurz, który ma cel w życiu - powiedział sentencjonalnie. Panna Pao popatrzyła znacząco na kawałek drewna. Sędzia Kieu uniósł go i obejrzał ze wszystkich stron: drewno było czyste. - A więc jest również wybredny! - dodał Sędzia. - Prawdziwie konfucjański toner! - rzucił Chang, przełknąwszy w końcu makaron. - Miłujący księgi! Sędzia uśmiechnął się pobłażliwie i spojrzał na pannę Pao, czekając na wyjaśnienia. - Wnoszę, że zajmowała się pani nowym gatunkiem toczy. - Rzecz jest o wiele bardziej interesująca - oznajmiła panna Pao - w ciągu ostatniego tygodnia pojawił się nie jeden, a dwa nowe gatunki. I to tutaj, na Wynajętej Ziemi. Oba zaprogramowane są w taki sposób, aby odnajdywać wszystko, co przypomina książki. - Sięgnęła do torby i podała przełożonemu zwinięty kawałek mediatronowego papieru. Kelnerka pośpiesznie usunęła na bok talerze i filiżanki. Sędzia Kieu rozwinął papier i przycisnął go do blatu rozmaitymi fajansowymi nakryciami. Papier podzielony był na dwa ekrany, a każdy z nich pokazywał powiększony obraz mikroskopijnego urządzenia. Jak zauważył sędzia, oba urządzenia mogły się przemieszczać w powietrzu, a poza tym różniły się od siebie wszystkim. Jedno z nich przypominało dzieło przyrody; miało kilka dziwnych, skomplikowanych ramion i cztery olbrzymie, spiralne, kurietowate trąbki ułożone pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. - Uszy nietoperza! - wykrzyknął Chang, przesuwając po spiralnych zagłębieniach końcem pałeczki. Sędzia Kieu nie skomentował tej uwagi, przypomniawszy sobie, że Chang słynie z nagłych, znajdujących najczęściej potwierdzenie w rzeczywistości, przebłysków inteligencji. - Istotnie, urządzenie to wykorzystuje, o ile znam się na tym, echolokację, podobnie jak nietoperz - zgodziła się panna Pao. - To drugie, jak widać, ma całkowicie odmienny wygląd. Drugie tocze przypominało pojazd kosmiczny, jaki mógłby wyobrazić sobie Juliusz Verne. Miało opływowy kształt łzy, parę manipulatorów złożonych schludnie przy zbiornikach z paliwem i głęboką, cylindryczną jamę na dziobie, którą sędzia Kieu wziął za oko. - Urządzenie to widzi światło ultrafioletowe - tłumaczyła panna Pao. - Mimo różnic obu projektów, wykonują one jedno i to samo zadanie: szukają książek. Znalazłszy tom, tocza lądują na okładce i przechodzą na jej krawędź, po czym wpełzają między kartki, by zbadać wewnętrzną strukturę papieru. - Czego tam szukają? - Niestety, nie wiem. Jedynym sposobem znalezienia odpowiedzi na to pytanie jest rozłożenie wewnętrznego systemu komputerowego urządzeń i zdekompilowanie programu, co może być niewykonalne - stwierdziła panna Pao z charakterystycznym dla siebie niedopowiedzeniem. - Tocza, przekonawszy się, że mają do czynienia ze zwykłą książką, wykonaną z normalnego papieru, ulegają samoistnej deaktywacji i zamieniają się w pył. - W takim razie na WuZecie jest teraz mnóstwo zakurzonych książek - ucieszył się Chang. - Powiedzmy sobie szczerze, że nie ma tu ich zbyt wiele - oznajmił sędzia Kieu. Panna Pao i Chang zachichotali, ale Sędzia nie pokazał po sobie, że żartował; poczynił po prostu zwykłą obserwację. - Zatem do jakich doszła pani wniosków, panno Pao? - zapytał. - Dwie różne grupy przeszukują Wynajętą Ziemię w celu odnalezienia książki - stwierdziła panna Pao. Nie musiała dodawać, że książka, o jaką chodzi, jest tomem skradzionym dżentelmenowi nazwiskiem Hackworth. - Czy ma pani jakieś przypuszczenia co do tożsamości owych grup? Panna Pao odpowiedziała: - Oczywiście żadne z tych urządzeń nie jest oznakowane tabliczką znamionową wytwórcy. Jednak doświadczenie podpowiada mi, że tocze z echolokacyjnymi uszami jest dziełem dra X. Większość jego cech to modyfikacje ewolucyjne, a nie oryginalne projekty inżynieryjne, a jak powszechnie wiadomo, Pchli Cyrk doktora zajmuje się zbieraniem wyewoluowanych toczy o przydatnych cechach użytkowych. Drugie urządzenie, po pobieżnym badaniu, można przypisać warsztatom inżynieryjnym każdej z większych gromad: nippońskiej, nowoatlantydzkiej, hindustańskiej, z których najbardziej podejrzaną jawi się Pierwsza Rozdzielona Rzeczpospolita. Jednak, po bliższym przyjrzeniu się owemu toczu, zaryzykowałabym stwierdzenie, że poziom elegancji... - Elegancji?! - Proszę mi wybaczyć, Wasza Łaskawość, ale pojęcie to jest trudne do uściślenia... Najogólniej mówiąc, rzecz sprowadza się do pewnej nieodmiennie obecnej w pewnych tworach cechy technologicznej, nazywanej przez kultywujące ją jednostki polorem bądź techniczną udatnością mierzoną krzywą przytulności, czy wreszcie rękodzielnictwem... i będącej takim czy innym znakiem świadczącym, że dzieło stworzono z troską o detal, mówiący nie tylko o zwykłej inspiracji, ale i uduchowieniu twórcy. Elegancja jest cechą odróżniającą twory inżyniera od sztampy hakera... - A zatem i twory inżyniera od arcydzieł artifexa - wtrącił sędzia Kieu. Na twarzy panny Pao pojawił się ślad uśmiechu. - Obawiam się, że nieświadomie skazałem to dziecko na udział w intrydze, o jakiej nam się nie śniło! - powiedział sędzia. Zwinął papier i oddał go pannie Pao. Chang postawił przed nim filiżankę i nalał herbaty. Sędzia - pochłonięty myślami - złożył razem kciuk i palec wskazujący i stuknął nimi kilka razy w blat stołu. Gest ów miał w Chinach wielowiekową tradycję. Głosiła ona, że jeden z wczesnych cesarzy często przebierał się za prostaka i podróżował po Państwie Środka, sprawdzając, jak się wiedzie wieśniakom. Czasami, gdy w otoczeniu przebranej służby zasiadał do stołu w gospodzie, chcąc okazać swą łaskę, nalewał wszystkim herbaty. Dworzanie nie mogli podziękować Synowi Niebios, nie zdradzając przy tym jego tożsamości, dlatego też używali rąk, aby pokazać, że klękają przed nim. Gest przetrwał aż do tej pory i współcześni Chińczycy stosują go, dziękując sobie przy stole. Sędzia Kieu przyłapywał się od czasu do czasu na bezwiednym stukaniu w blaty. Myślał wtedy, że zaiste dziwną jest rzeczą być Chińczykiem w świecie bez cesarza. Wyprostował się i ukrył dłonie w rękawach. Przez kilka minut myślał o tej i innych sprawach, przyglądając się parze unoszącej się nad herbatą i zamieniającej się w mgłę na skutek kondensacji wokół mikroaerostatów. - Wkrótce będziemy zmuszeni zakłócić spokój pana Hackwortha i dra X. Być może uda nam się dowiedzieć czegoś więcej, obserwując ich reakcje. Zastanowię się, w jaki sposób najlepiej się do tego zabrać. Tymczasem musimy się zatroszczyć o dziewczynkę. Chang, odwiedzisz kamienicę, w której mieszka i dowiesz się, czy były tam jakieś niepokoje, sprawdzając przy tym, czy nie kręcą się wokół niej podejrzani osobnicy. - Wasza Łaskawość, sir, pozwolę sobie zauważyć z należnym szacunkiem, że wszyscy, którzy mieszkają w tej okolicy, zasługują na miano wielce podejrzanych. - Doskonale wiesz, o co mi chodzi - napomniał go sędzia. - W kamienicy musi być system filtrujący nanożyty z powietrza. Jeśli system ów działa prawidłowo i jeśli dziewczynka nie wynosi książki na dwór, nikt nie powinien wiedzieć o jej istnieniu. - Sędzia przejechał palcem po okładce książki i roztarł toner na dłoni. - Porozmawiaj z właścicielem kamienicy. Daj mu do zrozumienia, że niedługo przeprowadzona zostanie kontrola systemu filtrującego. Upewnij go, że w żadnym razie nie chodzi ci o łapówkę. - Tak, sir, Wasza Łaskawość - powiedział Chang i odsunąwszy krzesło, wstał od stołu, ukłonił się i wyszedł, zatrzymując się na chwilę przy drzwiach, aby wyjąć wykałaczkę z dozownika. Nie byłoby nic nagannego w tym, że dokończyłby obiad, jednak Chang, raz okazawszy troskę o dziewczynkę, nie chciał tracić czasu. - Panno Pao, proszę zaimplantować w mieszkaniu dziewczynki urządzenia nagrywająco- śledzące. Chciałbym codziennie oglądać świeże taśmy. Jeśli nic się nie wydarzy, będziemy zmieniać je co tydzień. - Tak, sir - odrzekła panna Pao i wsunęła na nos fenomenoskopowe okulary. Kolorowe światło odbijało się od jej źrenic, gdy pochłonął ją kontakt z jakimś interfejsem. Sędzia Kieu dolał sobie herbaty, ujął od dołu filiżankę i ruszył na przechadzkę wzdłuż krawędzi tarasu. Miał na głowie znacznie ważniejsze sprawy niż dziewczynka z książką, podejrzewał jednak, że od tej chwili para ta nie da mu spokoju. Opis starego Szanghaju; położenie Teatru Parnasse; zawód Mirandy Przed osiedleniem się Europejczyków Szanghaj był otoczoną murem miejską osadą położoną nad rzeką Huang Pu, o kilka mil na południe od jej zlewiska z Yangtze. Jego wymyślna architektura pochodziła w dużej części z czasów dynastii Ming. Składała się na nią wielość prywatnych ogrodów bogaczy, ulic handlowych, tu i ówdzie ukrywających wewnętrzne slumsy, oraz chwiejnych i przyprawiających obserwatora o zawrót głowy herbaciarni, wznoszących się na wyspach na samym środku licznych stawów. W nie tak znów odległych czasach mury Szanghaju zostały wyburzone, a na ich miejscu powstała miejska obwodnica, która w swej północnej części zahaczała o stary francuski dystrykt. W tej to okolicy, na rogu obwodnicy prowadzącej do Starego Miasta, stał Teatr Parnasse, zbudowany w ostatnim dziesięcioleciu dziewiętnastego wieku. Miranda pracowała w nim już od pięciu lat, lecz jej przeżycia związane z tym miejscem były tak intensywne, że wciąż miała wrażenie, iż przyszła tu dopiero wczoraj. Parnasse zbudowali Europejczycy w czasach, gdy poważnie traktowali swą europejskość i zupełnie się jej nie wstydzili. Fasada miała klasyczny wygląd: na rogu widać było zaokrąglony w trzech czwartych portyk podtrzymywany przez kolumny w porządku korynckim, wykonane wraz z portykiem z białego wapienia. Około roku 1990 portyk przecięła biała markiza, obrysowana fioletowymi i różowymi rurkami neonów. W dzisiejszych czasach z łatwością można by ją zastąpić jakimś mediatronowym cudem, ale członkowie trupy woleli własnoręcznie wynosić z magazynów bambusowe drabiny i przypinać czarne plastikowe litery do markizy informującej Szanowną Publiczność o tytule spektaklu. Czasami we wnętrzu Parnasse opuszczano wielki mediatronowy ekran i pokazywano filmy; wówczas z całego Wielkiego Szanghaju schodzili się Europejczycy ubrani w smokingi i wieczorowe stroje, i zasiadali w ciemnej sali, aby oglądać Casablankę albo Tańczącego z wilkami. Przynajmniej dwa razy w miesiącu trupa Parnasse wychodziła na scenę, przedzierzgając się w aktorów ze zwykłych raktorów, i grała dramaty jak za dawnych czasów, w kostiumach, wśród malowanych dekoracji, w świetle lamp. Najtrudniejsza część każdego przedstawienia polegała zawsze na odpowiednim poinstruowaniu publiczności, aby nie zrywała się z miejsc. Jedynie teatralni koneserzy wiedzieli, że nie wolno wbiegać na scenę i wchodzić w interakcje z aktorami, bo zakłóca to przebieg spektaklu. Prawdziwy teatr był starożytną i zbytkowną zabawką, porównywalną w swej nieprzydatności do odśpiewywania gregoriańskich chorałów. Prawdziwym teatrem nie można było zapłacić rachunków. Rachunki płaciło się raktywami. Budynek Parnasse był wysoki i wąski jak wszystkie na cennych metrach kwadratowych gruntu budowlanego w Szanghaju. Proscenium przypominało niemal kwadratowe pudełko, nie tak znów dalekie od kształtu staromodnego telewizora. Nad proscenium wisiało popiersie jakiejś zapomnianej francuskiej aktorki, podtrzymywane złoconymi skrzydłami i otoczone chórem aniołków dzierżących trąbki i laurowe wieńce. Na suficie znajdował się okrągły fresk przedstawiający Muzy w zwiewnych negliżach. Na środku wisiał kryształowy żyrandol. Żarówki zastąpiono w nim światełkami, które nigdy się nie przepalały i rzucały równomierne światło na rzędy maleńkich, trzeszczących foteli ustawionych ciasno na podłodze. Teatr miał trzy balkony i trzy piętra prywatnych lóż, dwie po lewej i dwie po prawej stronie każdego piętra. Na balkonach i lożach wymalowano sceny z klasycznej mitologii. Dominującym kolorem, jak zresztą w całym teatrze, był niezmiernie francuski błękit jaja drozda. W teatrze roiło się od sztukaterii i zewsząd wyzierały oblicza cherubów, gniewnych rzymskich bogów i obojętnych Trojan zdobiących kolumny, sufity i karnesy. Większość owych dzieł mocno ucierpiała w czasach Rewolucji Kulturalnej, kiedy to rozwścieczeni czy tylko rozbawieni hunwejbini strzelali do wszystkiego na prawo i lewo. Pominąwszy dziury od kul, Parnasse nie nosił śladów innych uszkodzeń, jeśli nie uznać za takowe grubych, żeliwnych rur doczepionych w dwudziestym wieku do lóż (pionowo) i balkonów (poziomo) jako podpory do reflektorów. W dzisiejszych czasach reflektory miały wielkość monety - będąc tworami ordynacji fazowej zasilanymi własnymi bateriami - przez co z łatwością dawały się umieszczać gdziekolwiek i sterować drogą radiową. Mimo to rur nie usunięto, co pociągało za sobą konieczność tłumaczenia turystom ich przeznaczenia, często bowiem o nie pytali. Każda z dwunastu lóż miała osobne drzwi, a z przodu zakrzywioną szynę podtrzymującą zasłony, dzięki którym w przerwach między aktami siedzące w nich osoby mogły się odgrodzić od reszty widowni. Obecnie zasłony leżały w piwnicznym magazynie przełożone kulkami na mole, zastąpiono je bowiem przenośnymi, dźwiękoszczelnymi ekranami. Fotele z lóż, odkręcone od podłogi, poszły śladem zasłon. Dzięki tym przeróbkom loże zamieniono w jajowate sale odpowiednie do spełniania funkcji sceny dla całego raktora. Dwanaście scen w dawnych lożach przynosiło siedemdziesiąt pięć procent zysków Teatru Parnasse. Miranda zawsze wchodziła na scenę pół godziny wcześniej, aby sprawdzić stan własnej siatki tatowej. Pażyty nie były wieczne - statyczne wyładowania elektryczne i działanie promieniowania kosmicznego wykańczały je jeden po drugim, a jeśli z lenistwa zaniedbywało się swój instrument, to niewątpliwie nie zasługiwało się na miano profesjonalnego raktora. Ściany loży Mirandy były udekorowane plakatami i zdjęciami jej życiowych bohaterek, głównie aktorek z dwudziestowiecznych pasywów. W rogu stało krzesło przeznaczone do scen, w których się siedzi. Obok maleńki stoliczek do kawy, na którym stawiała potrójne latte, dwulitrową butelkę wody mineralnej i pudełko pastylek na gardło. Skończywszy diagnostykę siatki, Miranda przebierała się w czarny, obcisły kostium, odwieszając swe rzeczy na stojący przy drzwiach wieszak. Inny raktor mógłby występować nago, nie przebierać się wcale albo dopasować kostium do roli, jaką mu wyznaczano, pod warunkiem, że wiedziałby odpowiednio wcześniej, jaka to będzie rola. Na tym etapie swojej artystycznej kariery Miranda, niestety, nigdy nie wiedziała, w czym przyjdzie jej wystąpić. Miała zamówienia na rolę Kasi w raktywnej wersji Poskromienia złośnicy (dowcipnej ramotce popularnej wśród pewnego typu męskich użytkowników); Scarlett O'Hary w Przeminęło z wiatrem; podwójnej agentki o imieniu Ilse w szpiegowskim dreszczowcu rozgrywającym się w pociągu jadącym przez nazistowskie Niemcy; wreszcie Rei, neowiktoriańskiej damulki w rozpaczy, bohaterki Jedwabnego szlaku, przygodowo-komediowego melodramatu, rozgrywającego się w podejrzanych kręgach współczesnego Szanghaju. Sama stworzyła tę rolę. Po niezwykle pozytywnych recenzjach („bardzo realistyczny portret kobiety, grany przez nowicjuszkę Mirandę Redpath”) przez kilka miesięcy nie grała prawie nic innego, a jej pakiet zamówień był tak obszerny, że część klientów zgadzała się nawet na epizody albo zadowalała oglądaniem pasywnym za jedną dziesiątą ceny. Dystrybutorzy przegrali jednak serial, próbując - po niezbyt wnikliwych badaniach rynkowych - przenieść go poza Szanghaj, gdzie Jedwabny szlak trafił w próżnię, pociągając za sobą kilka ściętych głów. Miała cztery główne role, więcej nie zdołałaby pomieścić w pamięci. Oczywiście mogła grać każdą rolę, czytając tekst z maszyny, ale zazwyczaj kończyło się to zrobieniem z siebie osła. Przy swojej obecnej reputacji nie mogła pozwolić sobie na uchybienia w pracy. Gdy miała wolną chwilę, grywała od czasu do czasu pod zmienionym nazwiskiem w łatwiejszych raktywach: zazwyczaj polegało to na odczytywaniu narracji lub występach w programach dziecięcych. Miranda nie miała własnych dzieci, ale utrzymywała kontakt z tymi, którymi zajmowała się jako guwernantka. Uwielbiała pracę w raktywach dla najmłodszych, która, oprócz innych zalet, pomagała ustawić głos dzięki niezliczonym wierszykom i rymowankom. - Próba Kasi ze Złośnicy - powiedziała głośno i na ekranie mediatronu konstelacja Mirandy ustąpiła miejsca kruczowłosej dziewczynie o zielonych, podstępnych oczach, ubranej w strój świadczący o dużej wyobraźni scenografa co do możliwych ubiorów bogatej włoskiej damy z okresu renesansu. Miranda miała duże oczy królika, Kasia kocie szparki. Kocie szparki różnią się od króliczych spodków, osobliwie wtedy, gdy ich właścicielki popisują się ciętymi ripostami. Carl Hollywood, założyciel i dramaturg trupy, obserwujący pasywnie poczynania Mirandy w roli Kasi, często zwracał jej uwagę na odpowiednią pracę oczu. Niewielu klientów potrafiło docenić Szekspira, czy choćby wiedziało, kim, u diabła, był. Jednak ci, którzy wiedzieli, plasowali się wysoko na skali dochodów i warci byli szczególnie starannego traktowania. Argumenty tego typu rzadko trafiały do Mirandy, przekonała się jednak, że niektórzy z dżentelmenów (bogatych, seksistowskich, snobistycznych dupków), z jakimi przyszło jej grać, wiedzieli, na czym polega raktorstwo. A każdy profesjonalista może zaświadczyć, jak wielką rzadkością jest dobrze płacący klient, który w dodatku wie, jak się gra. Seans obejmował godziny największej oglądalności w Londynie oraz na Wschodnim i Zachodnim Wybrzeżu. Według czasu Greenwich zaczynał się około dziewiątej wieczorem, kiedy londyńczycy wstawali od stołów i rozglądali się za jakąś rozrywką, a dobiegał końca o siódmej rano, gdy mieszkańcy Kalifornii kładli się spać. Bez względu na strefę czasową, w której przyszło im grać, wszyscy raktorzy trzymali się tych godzin. Według czasu obowiązującego w Szanghaju seans rozpoczynał się o piątej rano i trwał do wczesnego popołudnia. Miranda często zgadzała się pracować po godzinach, szczególnie gdy na przeciągnięciu seansu do późna zależało jakiemuś dobrze sytuowanemu Kalifornijczykowi. Niektórzy raktorzy z jej trupy pojawiali się w pracy, gdy ranek zamieniał się w przedpołudnie, Miranda wciąż jednak marzyła o zamieszkaniu w Londynie i zwracała na siebie uwagę tamtejszej wymagającej klienteli. Dlatego nigdy nie zaniedbywała odpowiednio wczesnego przyjścia do pracy. Kiedy skończyła próbę i włączyła się do sieci, czekało już na nią zamówienie. Agent castingowy - będący w istocie semiautonomicznym fragmentem oprogramowania - zebrał towarzystwo dziewięciu płacących klientów, co wystarczyło do obsadzenia głównych ról w Pierwszej klasie do Genewy, szpiegowskim raktywie rozgrywającym się w pociągu jadącym z okupowanej Francji przez Niemcy do Szwajcarii. Intryga, której bohaterami byli w przeważającej mierze ludzie bogaci, stanowiła dla współczesnej publiczności odpowiednik Pułapki na myszy, granej przez połowę poprzedniego stulecia w londyńskim teatrze pasywnym. Grano ją zespołowo: dziewięć głównych ról obsadzali płatnicy, trzy większe i ciekawsze role wiodące zarezerwowane były dla raktorów takich jak Miranda. Jedna z postaci była - o czym nie wiedziały pozostałe - alianckim szpiegiem. Inna - pułkownikiem wywiadu SS, jeszcze inna - ukrywającym się Żydem, nie brakowało również agenta Smiersza. Czasami pojawiał się Niemiec próbujący przejść na stronę aliantów, zazwyczaj jednak na początku raktywu nie było wiadomo, kto jest kim, komputer bowiem sprytnie randomizował przydział ról. Praca w Pierwszej klasie... była dobrze płatna ze względu na wysoki stosunek udziału płatników do udziału raktorów. Komputer oznajmił, że szuka trzeciego raktora do jednej z ról wiodących. Miranda, czekając na pełną obsadę, złożyła zamówienie na epizod i natychmiast go dostała. Komputer wpasował ją w twarz uroczej młodej kobiety o świetnie wymodelowanej fryzurze i makijażu dostosowanym do obowiązującej londyńskiej mody; miała na sobie mundur pracownicy działu sprzedaży biletów linii British Airways. - Dobry wieczór, panie Oremland - wydyszała, czytając tekst automatycznego suflera. Komputer podwyższył jej głos i dokonał subtelnych korekt akcentu. - Dobry wieczór, ehem, Margaret - odpowiedział jakiś Bryt o podwójnym podbródku wyzierający z jej mediatronu. Miał na nosie połówki okularów i musiał zmrużyć oczy, żeby odczytać plakietkę z jej imieniem. Wyglądał dosyć niechlujnie z rozwiązanym krawatem i szklanką dżinu w owłosionej ręce, ale Margaret musiała przypaść mu do gustu. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, Margaret została bowiem wyczarowana przez komputer marketingowy w Londynie, który wiedział więcej o upodobaniach owego pana, niż on sam byłby gotów przyznać. - Sześć miesięcy bez dnia odpoczynku!? Podziwiam pana, choć to trochę nudne - powiedziała Miranda/Margaret. - Na pewno ma pan bardzo wciągającą pracę - rzuciła żartobliwie, lecz bez cienia ironii, jakby dzieląc się z nim powtarzanym od dawna dowcipem. - Owszem, wyciąganie pieniędzy może się znudzić po jakimś czasie - odpowiedział jej partner tym samym tonem. Miranda zerknęła na listę obsady Pierwszej klasy... Wkurzy się, jeśli pan Oremland będzie zbyt gadatliwy i zmusi ją do przepuszczenia większej roli. Chociaż wyglądał na rozsądnego faceta. - Zatem mam dla pana coś nie do odrzucenia: wycieczkę do atlantydzkiej Afryki zachodniej na pokładzie statku powietrznego Złoty Brzeg. Odlot za dwa tygodnie. Czy mam zarezerwować dla pana apartament? Podwójny? Pan Oremland nie wyglądał na zachwyconego. - Być może uzna mnie pani za człowieka starej daty - powiedział - ale kiedy słyszę o Afryce, przychodzi mi na myśl AIDS i pasożyty. - Och, na pewno nie w Afryce zachodniej, sir. Nowe kolonie są w stu procentach wolne od plag. Proszę rzucić okiem na mediafolder... Pan Oremland obrzucił Mirandę/Margaret długim, pytającym, a przy tym podnieconym spojrzeniem, po czym zerknął na zegarek i chyba przypomniał sobie, że ma do czynienia z wykreowanym komputerowo bytem, bo rzucił szybko: - Nie, dziękuję. Jest pani bardzo uprzejma - i wyłączył się. W samą porę. Obsada Pierwszej klasy... była już pełna. Miranda miała zaledwie kilka sekund na zmianę kontekstu i przedzierzgnięcie się w rolę Ilse. Po chwili siedziała już w przedziale pierwszej klasy pociągu pasażerskiego z połowy ubiegłego stulecia i zerknąwszy w lustro, ujrzała lodowatą blondynkę o niebieskich oczach i wystających policzkach. Na stoliku pod oknem leżał list napisany w jidysz. Tak więc to jej przypadła rola ukrywającej się Żydówki. Podarła list na drobne kawałeczki i wyrzuciła je przez okno; to samo zrobiła z dwoma gwiazdami Dawida, które wyrwała paznokciami z puzderka na biżuterię. Akcja była w pełni raktywna i w każdej chwili w przedziale mogła się pojawić jedna z postaci z zamiarem przeszukania jej rzeczy. Dokończyła nakładanie makijażu i wybrawszy odpowiednią sukienkę, ruszyła korytarzem do wagonu restauracyjnego na obiad. Reszta towarzystwa już na nią czekała. Dziewięciu amatorów siedziało sztywno ze śmiertelnie poważnymi minami, a pomiędzy nimi krążyło dwoje profesjonalistów, próbujących ich trochę rozruszać, przełamać tremę i wprowadzić w role. Pierwsza klasa... ciągnęła się przez trzy bite godziny. Jeden z klientów o mało nie zrujnował intrygi, przez cały czas pchając Ilse do łóżka. Był to tajny pułkownik SS, któremu tak ewidentnie odbiło na jej punkcie, że zupełnie wypadł z roli. Mirandzie udało się zwabić go do kuchni z tyłu wagonu restauracyjnego, zabić długim na stopę rzeźnickim nożem i schować do lodówki. Grała tę rolę setki razy i wiedziała, gdzie w pociągu znajduje się każdy potencjalnie niebezpieczny przedmiot. Do dobrego raktorskiego tonu należało pójście po skończonym raktywie do Zielonej Sali, wirtualnego pubu, w którym już we własnej osobie można było pogawędzić z innymi raktorami. Tym razem jednak Miranda dała sobie z tym spokój, wiedziała bowiem, że w pubie będzie czekał na nią płacący raktor, ekspułkownik SS, któremu dała do wiwatu. Przez kolejną godzinę prawie nic się nie działo. W Londynie skończył się czas największej oglądalności, a nowojorczycy jedli jeszcze obiad. Miranda poszła do łazienki, przegryzła coś w barze i znalazła sobie pracę w raktywach dla dzieci. Na Zachodnim Wybrzeżu dzieciarnia wracała ze szkół i wskakiwała w drogie, edukacyjne raktywy zamówione przez rodziców. W programach tego rodzaju było mnóstwo krótkich, zabawnych ról; podczas jednej sesji Miranda zamieniła się w kaczkę, królika, mówiące drzewo, enigmatyczną od wieków Carmen Sandiego i obrzydliwie przekarmionego słodyczami Doogiego Dinozaura. Każda z owych postaci wypowiadała zaledwie kilka linijek: - Doskonale, Mathew! B jak balon! Uwielbiam bawić się balonami, a ty? - Troszkę głośniej, Wiktorio! Na pewno potrafisz to powiedzieć. - W mrowisku mrówki-wojownicy mają mocniejsze szczęki od robotnic i odgrywają kluczową rolę w obronie kolonii przed drapieżnikami. - Błagam, Lisku Chytrusku, nie wpychaj mnie w ten krzak dzikiej róży! - Cześć, Roberto! Tęskniłam za tobą cały dzień. Jak tam wycieczka do Disneylandu? - Dwudziestowieczne statki powietrzne napędzane były łatwopalnym wodorem, drogim helem lub mało wydajnym gorącym powietrzem. Współczesne konstrukcje nie mają w zbiornikach dosłownie nic! Wysokoprężne nanostruktury umożliwiają wypompowanie powietrza z pokrycia statku, dzięki czemu powstaje w nim próżnia. Czy leciałeś kiedyś statkiem powietrznym, Tomaszu? Kolejne przygody Nell z Lekcyjonarzem; genealogia księżniczki - Dawno, dawno temu, żyła sobie mała księżniczka, która miała na imię Nell. Księżniczkę Nell spotkało wielkie nieszczęście, została uwięziona w ogromnym, ponurym zamczysku na wyspie... - Dlaczego? - W Ponurym Zamczysku uwięziła Harva i Nell ich zła macocha. - Dlaczego tatuś nie wypuścił ich z Ponurego Zamczyska? - Ojciec Harva i Nell, jedyna osoba, która broniła ich przed kaprysami złej macochy, wypłynął któregoś dnia w morze i nigdy nie wrócił. - Dlaczego nigdy nie wrócił? - Był rybakiem. Codziennie wypływał łodzią w morze, ogromne i niebezpieczne, pełne potworów, zmącone sztormami i rojące się od nieprzyjemnych rzeczy. Nikt nie wie, jaki spotkał go los. Być może postępował niedobrze, wydając się na pastwę takich niebezpieczeństw, ale Nell, jak każda mądra dziewczynka, wiedziała, że nie wolno rozdzierać szat z powodu spraw, których nie można zmienić. - Dlaczego miała złą macochę? - Mama Nell zginęła pewnej nocy, gdy do domku, w którym mieszkali, wdarł się potwór z morza. Potwór chciał porwać Harva i Nell, którzy byli jeszcze maleńcy. Mama walczyła z potworem i zabiła go, ale odniosła ciężkie rany i umarła następnego dnia, tuląc w ramionach dwójkę przybranych dzieci. - Dlaczego potwór wyszedł z morza? - Rodzice Nell przez wiele lat byli bezdzietni, ale los uśmiechnął się do nich pewnego dnia, gdy tata Nell chwycił w sieć syrenę. Syrena obiecała mu, że jeśli ją wypuści, spełni jego życzenie. Wówczas tata Nell powiedział, że pragnie dwójki dzieci, chłopczyka i dziewczynki. Następnego dnia, gdy wypłynął w morze, spotkał dobrą syrenę, która trzymała w dłoniach kosz. W koszu leżała dwójka maleńkich dzieci, takich, o jakich marzył, owinięta w złocistą materię. Syrena, oddając rybakowi niemowlęta, przestrzegła go, że razem z żoną musi bardzo się starać, żeby dzieci nigdy nie płakały nocą. - Dlaczego były owinięte złocistą materią? - Bo tak naprawdę pochodziły z książęcego rodu, a syreny znalazły je w koszu po katastrofie statku. Statek zatonął, ale kosz z dwójką maleństw unosił się na wodzie jak korek. Syreny bardzo troskliwie zajęły się sierotami i czekały, aż któraś z nich znajdzie maleństwom odpowiednich rodziców. Rybak podziękował syrenie i zabrał kosz do domu, a kiedy pokazał go żonie, ta aż zatańczyła z radości. Od tamtej pory byli szczęśliwi we czwórkę, a gdy tylko któreś z niemowląt zakwiliło nocą, rybak wraz z żoną zrywali się z łóżka i oboje zajmowali się dziećmi. Pewnej nocy rybak nie wrócił jednak do domu: sztorm zepchnął jego małą, czerwoną łódeczkę daleko w morze. W tym samym czasie zapłakało jedno z niemowląt, żona rybaka zerwała się, aby je pocieszyć. Niestety, obudziło się również drugie maleństwo, a nieszczęsna matka nie mogła się zajmować dwoma naraz. Wtedy to z morza wyszedł potwór i zapukał do drzwi. Gdy rybak wrócił następnego dnia do domu, znalazł ciało żony obok trupa potwora. Dzieciom nic się na szczęście nie stało. Rybak rozpaczał żałośnie po stracie żony, ale cóż było robić, musiał zająć się wychowaniem dwójki dzieci. Pewnego dnia do jego domku zapukała nieznajoma. Powiedziała, że wygnano ją z ojczyzny, którą była Daleka Kraina rządzona przez okrutnych królów i królowe. Nieznajoma poprosiła rybaka o nocleg, a w zamian przyrzekła wykonać każdą pracę. Na początku spała na podłodze, gotowała i sprzątała dla rybaka i jego dzieci. Potem jednak, gdy Harv i Nell podrośli, zła macocha zrzuciła na nich swoje obowiązki. Od czasu gdy rybak zaginął na morzu, Harv i Nell pracowali od świtu do nocy, a macocha wylegiwała się i nie kiwnęła nawet palcem, żeby im pomóc. - Dlaczego rybak i dzieci nie zamieszkali w zamku, do którego nie dostałby się potwór? - Zamek był ponurym, straszliwym gmaszyskiem, stojącym na szczycie góry. Rybak słyszał od swego ojca, że przed wiekami postawiły go trolle i uczyniły zeń swoją siedzibę. Poza tym rybak nie miał dwunastu kluczy. - A zła macocha miała dwanaście kluczy? - Owszem, zakopała je w sobie tylko znanym miejscu. Gdy rybak zaginął, kazała dzieciom wykopać klucze, razem ze skrzynią pełną klejnotów i złota, którą przywiozła z Dalekiej Krainy. Zła macocha przystroiła się w drogocenną biżuterię i otworzywszy żelazne wrota Ponurego Zamczyska, podstępnie zwabiła Harva i Nell do środka. Gdy tylko znaleźli się na otoczonym murami dziedzińcu, zatrzasnęła za nimi bramę i zamknęła ją na dwanaście zamków. „Gdy zajdzie słońce, trolle schrupią was na kolację” - zarechotała. - Co to jest troll? - Przerażający potwór, który mieszka w dziurach w ziemi i wychodzi po zmroku. Nell zaczęła płakać. Zatrzasnęła księgę, pobiegła do łóżka i wzięła w ramiona swoich pluszowych przyjaciół. Żując róg kołderki, zalewała się łzami i rozważała kwestię trolli. Książka zaszeleściła. Nell dostrzegła kątem oka, że okładka unosi się i otwiera. Zerknęła ostrożnie do środka, bojąc się, że ujrzy obrazek trolla. Lecz zamiast trolla zobaczyła dwa inne obrazki. Na jednym była księżniczka Nell, która siedziała na trawie z czterema lalkami w ramionach. Sąsiedni obrazek ukazywał Nell w otoczeniu czterech stworzeń: dużego dinozaura, królika, kaczuszki oraz pani w fioletowej sukience i o fioletowych włosach. W tej samej chwili książka odezwała się ciepłym, przyjaznym głosem: - Czy chcesz posłuchać bajki o tym, jak księżniczka Nell znalazła przyjaciół w Ponurym Zamczysku, tam, gdzie najmniej się tego spodziewała? Chcesz się dowiedzieć, jak pozbyli się trolli i bezpiecznie zamieszkali w zamku? -Tak! - krzyknęła Nell, po czym co sił w nogach popędziła do książki i zamarła nad ruchomym obrazkiem. Sędzia Kieu odwiedza Niebiańskie Królestwo; starożytne miejsce podawania herbaty; „przypadkowe” spotkanie z drem X Sędzia Kieu nie cierpiał na zachodnią przypadłość niemożności wymówienia nazwiska osobnika znanego jako dr X, chyba że za wadę wymowy uzna się jego kantońsko- nowojorski akcent. Mimo to w rozmowach z podwładnymi - z przyzwyczajenia czy lenistwa - nazywał dra X iksem. Do niedawna nie miał powodów, aby wymawiać nazwisko doktora. Jego jurysdykcja obejmowała bowiem Wynajętą Ziemię, stanowiącą integralną część Chińskiej Rzeczpospolitej Brzegowej, natomiast dr X niemal nigdy nie opuszczał granic starego Szanghaju, który podpadał pod osobny dystrykt. Mówiąc jeszcze ściślej, X trzymał się maleńkiego, zwartego kwartału, którego macki sięgały jednak do każdego budynku przy każdej ulicy starożytnego miasta. Na mapie rejon ów przypominał korzenie tysiącletniego, skarlałego drzewa; granice owego rejonu liczyły zapewne setki kilometrów, choć on sam mieścił się na kilku kilometrach kwadratowych. Obszar ten nie należał do Republiki Brzegowej; nazywał się Królestwem Środka i stanowił żywą pamiątkę imperialnych Chin, najstarszego zapewne i największego narodu świata. Macki Królestwa sięgały bardzo daleko - sędzia Kieu wiedział o tym od dawna. Większość członków gangów, biegających po Wynajętej Ziemi ze śladami trzciny sędziego na tyłkach, miała kontakty na stałym lądzie, a wszystkie prowadziły jak po nitce do dra X. Rzecz sama w sobie nie była godna uwagi: gdyby nie istniał dr X, jego miejsce zajmowałby ktoś inny. Bezsprzecznym faktem pozostawało jednak, że dr X nadzwyczaj sprytnie korzystał z zasady grytu - prawa do schronienia - co przetłumaczone na współczesny język oznaczało tylko i aż tyle, że urzędnicy Republiki Brzegowej, tacy jak sędzia Kieu, nie mogli zapuszczać się do Niebiańskiego Królestwa w celu aresztowania kogoś takiego jak X. Zazwyczaj więc, gdy chciało im się prześledzić przestępcze powiązania dowolnie wybranego kryminalisty, kończyli swą pracę, rysując na papierze strzałkę prowadzącą do jednego ideogramu składającego się z kwadracika i dwóch przecinających się ukośników. Ideogram oznaczał „środek”, tak jak w Królestwie Środka, a dla sędziego Kua miał też inne znaczenie, mówiące po prostu „kłopoty”. W Przybytku Szlachetnego i Niezgłębionego Pułkownika, oraz w paru innych barach odwiedzanych przez Kua, nazwisko dra X stało się w ostatnim czasie dosyć popularne. Działo się tak za sprawą samego zainteresowanego, który od kilku tygodni próbował przekupić i przekabacić łapówkami na swoją stronę całe zhierarchizowane biuro sędziego, z wyjątkiem, rzecz jasna, samego naczelnika. Próby przekupstwa podejmowali osobnicy, których związki z drem X byłyby niezwykle trudne do udowodnienia; osobnicy o tak subtelnych metodach postępowania, że przekupywane jednostki często nie zdawały sobie sprawy, w co przyszło im wdepnąć i niekiedy mijało wiele dni, a nawet tygodni, zanim obudziły się w środku nocy i zlane potem wykrzykiwały na głos: - Chciał dać mi łapówkę! Muszę natychmiast powiadomić sędziego! Gdyby nie prawo grytu, poczynania te zapewniłyby doktorowi wesołe i stymulujące parę dziesiątków lat w kolonii karnej, jako że sędzia Kieu postanowił osobiście przyjrzeć się sprawie i zmierzyć swój intelekt z mózgiem dra X - zaiste godnego przeciwnika, gdy się go porówna z obdartymi, cuchnącymi, barbarzyńskimi złodziejaszkami, z jakimi sędzia miał do czynienia na co dzień. Niestety, w obowiązującej sytuacji prawnej machinacje doktora mogły interesować sędziego jako czysto abstrakcyjny przykład nagminnego łamania zasad konfucjańskiej praworządności, co nie umniejszało zresztą ich jak najbardziej konkretnej wymowy, którą sędzia - nękany referatami panny Pao o podniebnych oczach, heurystycznych systemach detektywistycznych i śledzących aerostatach - rozważał w cichości ducha, uciekając myślą do starożytnego miasta, w którym krył się hong dra X. Mówiło się, że doktor często pija poranną herbatę w starej herbaciarni w mieście, stało się więc tak, że któregoś ranka sędzia Kieu odwiedził ów przybytek. Wybudowano go przed wiekami na środku stawu, w którego zielonkawej toni pluskały się ławice ognistych rybek, jarzących się czerwonawo jak gasnące węgle. Widok ów sędzia Kieu wraz dwójką asystentów, panną Pao i Changiem, podziwiał z zawieszonego nad stawem mostku. Stary chiński przesąd powiada, że diabeł porusza się prostymi drogami, dlatego mostek zakręcał aż dziewięć razy, zanim trafił na środek stawu. Jego zadanie polegało zatem na odstraszaniu demonów, w związku z czym można było założyć, że herbaciarnia stanowi obszar stuprocentowo od nich wolny, co, niestety, nie było prawdą, jeśli gościła osobników o takiej jak X reputacji. Mimo to sędzia - wychowany w mieście o długich, prostych alejach i pełnym ludzi mówiących prosto z mostu - dla własnego pożytku przypomniał sobie, że z punktu widzenia niektórych, w tym dra X, prostota jest równoznaczna z demonizmem; bardziej ludzkie i naturalne są łukowate szlaki, na których nie można zajrzeć za następny róg i których plan da się ogarnąć rozumem jedynie po dogłębnej medytacji. Herbaciarnia zbudowana była z surowych desek, które z wiekiem zmieniły swą barwę na miłą dla oka szarość. Budowla wyglądała na chwiejną, choć z pewnością taka nie była. Wchodziło się do niej przez niskie, wąskie drzwi, zbudowane przez i dla chronicznie niedożywionych ludzi. W środku panowała atmosfera, jaka najczęściej kojarzy się z rustykalną chatką nad wodą. Sędzia Kieu bywał tu wcześniej, po cywilnemu, dziś jednak zarzucił urzędową szatę na popielatoszary, prążkowany garnitur z brokatu, o pogrzebowym odcieniu w porównaniu z tym, co noszono obecnie w Chinach. Na głowie miał czarną czapeczkę z wyhaftowanym jednorożcem, symbolem, który większości barbarzyńskich dyletantów przywodził na myśl bajeczne krainy z tęczami i tańczącymi elfami, lecz tu rozumianym od wieków tak samo i oznaczającym tylko jedno: ostrość. Dr X z pewnością nieomylnie zinterpretuje to znaczenie. Obsługa herbaciarni miała mnóstwo czasu, aby przygotować się na przyjęcie sędziego, gdy ten skręcał na drewnianej grobli. Kiedy zbliżył się dostatecznie, przed drzwiami stał już jakiś zarządca, który w otoczeniu służących kłaniał mu się nisko. Sędzia Kieu wychował się na płatkach Cheerio, hamburgerach i podwójnych burrito ociekających fasolą i mięsem. Miał nieco mniej niż dwa metry wzrostu. A także niezwykle gęstą brodę, którą hodował już od paru lat i włosy opadające na plecach niżej łopatek. Elementy te w połączeniu z czapeczką i togą, a także władzą udzieloną jego urzędowi przez państwo, nadawały jego postaci osobliwą aurę, z obecności której doskonale zdawał sobie sprawę. Starał się nie być nadmiernie sobą usatysfakcjonowany, albowiem godziłoby to w podstawowe zasady konfucjanizmu. Z drugiej jednak strony myśli Mistrza podkreślały znaczenie hierarchii, więc ci, którzy zajmowali wysoką pozycję, musieli nosić się ze stosowną godnością. Sędzia, gdy tylko chciał, potrafił jak nikt inny emanować pełną godności wyższością. Obecnie zastosował ów chwyt, sadowiąc się przy najlepszym stole na piętrze. Stół znajdował się w rogu obok maleńkiego okienka, z którego roztaczał się rozkoszny widok na okoliczne ogrody z czasów dynastii Ming. Wciąż był w Rzeczpospolitej Brzegowej, w środku dwudziestego pierwszego wieku, jednak biorąc pod uwagę okoliczności i otoczenie, równie dobrze mógłby znajdować się w samym sercu niegdysiejszego Państwa Środka. Chang i panna Pao opuścili przełożonego i zażądali stolika na drugim piętrze, na które prowadziły wąskie, skrzypiące ostrzegawczo schody. Ich rozłąka z sędzią - oprócz zapewnienia mu pożądanego spokoju - miała za zadanie zrobić wrażenie na drze X, który akurat siedział w herbaciarni i jak co rano popijał herbatę ze swymi szlachetnymi krajanami. Kiedy pół godziny później dr X ruszył schodami na dół, był mimo wszystko oczarowany i wielce zdumiony, widząc średnio znanego i powszechnie szanowanego sędziego Kua, siedzącego samotnie i spoglądającego na staw, pełen migotliwych i ruchliwych rybek. Gdy zbliżył się do stołu, aby złożyć należne uszanowania, sędzia zaprosił go do zajęcia miejsca i po kilku minutach nad wyraz wysublimowanych negocjacji, mających na celu ustalenie, czy fakt ów będzie, czy nie będzie niewybaczalnym zderanżowaniem godnego najwyższej czci spokoju Jego Łaskawości, dr X zgodził się z wdzięcznością, oporami i szacunkiem usiąść na zydlu. Następnie mężczyźni wdali się w długawy dyskurs o tym, który z nich jest bardziej uhonorowany, przebywając w towarzystwie drugiego, po czym rozpoczęła się wyczerpująca wymiana zdań na temat relatywnych zalet różnych gatunków herbaty podawanej przez właścicieli, obejmująca tak istotne zagadnienia jak: konieczność zrywania liści we wczesnym lub późnym kwietniu czy stosowność parzenia naparu w wodzie o temperaturze wrzenia - co czynią żałosni gwailo - w porównaniu z zalecanymi od wieków osiemdziesięcioma stopniami Celsjusza. Skończywszy temat herbaty, mężczyźni napili się, a dr X zabrał się do komplementowania sędziego z powodu nadzwyczaj uroczego nakrycia głowy z niebywale starannym haftem. Oznaczało to, że dostrzegł jednorożca i odczytał przesłanie, mówiące w tym konkretnym przypadku, iż sędzia Kieu przejrzał jego grę i udaremnił wszystkie łapówkarskie wysiłki. Niedługo potem z pięterka zeszła panna Pao i z żalem powiadomiła sędziego, że, wedle najświeższych policyjnych komunikatów, jego obecność jest wielce pożądana na Wynajętej Ziemi, gdzie popełniono zbrodnię. By oszczędzić sędziemu zażenowania związanego z koniecznością przerwania rozmowy, do dra X podszedł chwilę później jeden z jego służących, który z wyrazem najwyższego szacunku szepnął coś pryncypałowi do ucha. Doktor, niestety, musiał prosić o wybaczenie i pozwolenie oddalenia się, wezwały go bowiem obowiązki. Następnie wywiązała się symboliczna kłótnia, który z nich zasługuje na większe napiętnowanie za niewybaczalne naruszenie etykiety, a potem sprzeczka, który z nich powinien pierwszy wejść na mostek. Sędzia Kieu został wpuszczony jako pierwszy, jego obowiązki uznano bowiem za pilniejsze. W ten sposób zakończyło się pierwsze spotkanie sędziego z drem X. Kieu był uszczęśliwiony; wszystko przebiegło zgodnie z planem. Inspektor Chang składa niespodziewaną wizytę panu Hackworthowi Pani Hull musiała strząsnąć mąkę z fartucha, zanim otworzyła drzwi. Hackworth, siedzący w pracowni, przypuszczał, że to dostawa, póki pani Hull nie stanęła w progu. Odchrząknęła znacząco i uniosła tacę z kartą wizytową umiejscowioną dokładnie pośrodku. Na karcie widniał napis: „porucznik Chang”. Urząd, dla którego pracował, nosił długą nazwę w tradycyjnie chińskim porządku przedstawiającym rzeczy od ogółu do szczegółu: Chińskiej Rzeczypospolitej Brzegowej Szanghajski Nowochusański Wynajętej Ziemi Dystryktu Urząd Sądu Rejonowego. - Czego sobie życzy? - Przyniósł pański cylinder. - Proszę go wpuścić. Pani Hull wycofała się z ociąganiem. Hackworth zerknął w lustro i przekonał się, że machinalnie sięga do gardła, sprawdzając ułożenie krawata. Poły tużurka zwisały mu po bokach, owinął się nimi ciasno i przewiązał ozdobnym paskiem. Następnie wszedł do salonu. Porucznik Chang czekał już na niego. Był potężnym, niezdarnym mężczyzną o przystrzyżonych na jeża włosach. Cylinder Hackwortha - w dosyć opłakanym stanie - rysował się niewyraźnie w plastikowej torbie, którą urzędnik trzymał w ręku. - Porucznik Chang - zaanonsowała gościa pani Hull, a Chang ukłonił się i uśmiechnął szerzej, niż było trzeba. Hackworth odwzajemnił ukłon. - Poruczniku? - Nie zabiorę panu dużo czasu, obiecuję - odezwał się Chang zrozumiałym, acz niezbyt wykwintnym angielskim. - Prowadzimy pewne śledztwo, którego szczegóły nie są akurat istotne... Rzecz w tym, że podczas postępowania odebraliśmy jednemu z podejrzanych nakrycie głowy, które, jak wynika z oznakowania, jest pańską własnością. Niestety, nie nadaje się do noszenia, mimo to proszę je przyjąć... - Świetnie się pan spisał, poruczniku - rzucił Hackworth, odbierając torbę i oglądając zawartość pod światło. - Nie spodziewałem się, że ujrzę jeszcze ten cylinder, nawet w takim stanie. - No cóż, obawiam się, że ci chłopcy nie potrafią uszanować roboty prawdziwego kapelusznika - powiedział porucznik Chang. Hackworth zawahał się, nie wiedząc, jak powinien odpowiedzieć. Chang nie ruszał się z miejsca, czując się w salonie Hackwortha lepiej niż on sam. Początkowa wymiana zdań przeszła gładko, teraz jednak wyrósł między nimi mur niezrozumienia, który odgradzał Wschód od Zachodu. Czyżby była to część jakiegoś oficjalnego postępowania? Niedwuznaczne domaganie się napiwku? A może pan Chang jest po prostu miłym jegomościem? Gdy ma się wątpliwości, najlepiej pożegnać gościa. - Cóż - rozpoczął Hackworth - nie mam pojęcia ani specjalnie mnie to nie interesuje, za jakie wykroczenie został aresztowany ów człowiek, niemniej jednak składam wyrazy uznania za skuteczność działań. Porucznik Chang nie pojął, że czas się pożegnać i wcale nie miał zamiaru odejść. Przeciwnie, rozejrzał się, jakby szukając miejsca, na którym mógłby usiąść i zrobił zdziwioną minę, dając Hackworthowi do zrozumienia, że sprawa, która do tej pory była niezwykle prosta, bardzo się skomplikowała. - Ciekaw jestem - powiedział - dlaczego przypuszcza pan, że kogoś aresztowano? Hackworth poczuł, jak żelazna włócznia przebija mu pierś. - Jest pan oficerem policji. Przynosi pan do mojego domu torbę na dowody rzeczowe. Implikacje są chyba jasne... Porucznik Chang popatrzył na torbę i zdziwił się jeszcze bardziej. - Dowody rzeczowe? Ależ, drogi panie, to zwykła torba na zakupy, w której umieściłem pański cylinder, aby chronić go przed dalszymi uszkodzeniami. Poza tym nie jestem tu urzędowo. Kolejna włócznia, wbita pod kątem prostym do pierwszej. - Chociaż - ciągnął Chang - jeśli popełniono jakieś przestępstwo, o którym mój urząd nie został powiadomiony, z chęcią zmienię charakter mojej wizyty. Włócznia numer trzy; znękane serce Hackwortha tkwiło teraz w samym środku krwawej osi współrzędnych, której koordynaty wyznaczał porucznik Chang, gotowy do wyznaczenia nowej, bolesnej funkcji. Akcent Changa polepszał się z każdą chwilą i Hackworth domyślił się, że porucznik należy do licznej grupy mieszkańców Szanghaju, którzy znaczną część życia spędzili w Vancouverze, Londynie czy Nowym Jorku. - Drogi panie Hackworth, przyszedłem tu, myśląc, że owo nakrycie głowy zostało zgubione w najzwyklejszych okolicznościach, na przykład podczas wichury. Teraz słyszę, że zamieszani są w to jacyś przestępcy! - Chang wyglądał tak, jakby do tej chwili nie miał najmniejszego pojęcia, że na Wynajętej Ziemi grasują jacyś przestępcy. Szok, jaki odmalował się na jego twarzy, ustąpił miejsca zatroskaniu, gdy porucznik rozpoczął - nie nazbyt delikatnie - kolejną fazę zastawiania pułapki. - Nie sądzę, aby rzecz ta była godna pańskiej uwagi - powiedział Hackworth, próbując sprowadzić na manowce nieubłagany przewód logiczny Changa. Wiedział, że na końcu owego przewodu jest jego osoba, a za nią cała nieszczęsna rodzina. Chang zignorował tę uwagę, jakby własne myśli sprawiały mu taką przyjemność, że nic nie było w stanie zmienić ich pierwotnego toku. - Drogi panie, podsunął mi pan pewien szczegół, którego na darmo szukam od kilku dni, próbując rozwikłać dosyć trudną sprawę. Otóż przed paroma dniami miał miejsce napad, którego ofiarą był nie zidentyfikowany atlantydzki dżentelmen... - O ile wiem, policja dysponuje aerostatami... - Śledzącymi, owszem - przerwał mu Chang z kwaśną miną. -Niestety, urządzenia te są wielce zawodne, a przestępcy, o których mowa, podjęli odpowiednie środki zabezpieczające. Niemniej jednak kilka toczy przytwierdziło się do ciała ofiary. Lecz zanim ustaliliśmy jej tożsamość, zniknęła nam w klawie Nowej Atlantydy, gdzie wasz wspaniały system immunologiczny zrobił z nimi porządek. Tak więc, tożsamość ofiary pozostaje dla nas zagadką... - Chang sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął stamtąd złożoną kartkę papieru. - Panie Hackworth, proszę powiedzieć, czy rozpoznaje pan którąś z postaci na tym klipie? - Mówiąc szczerze, jestem dosyć zajęty... - zaczął Hackworth, ale Chang zdążył już rozłożyć kartkę przed jego nosem. Wydał jej polecenie po szanghajsku. Chińskie ideogramy, jakimi była pokryta, zastąpił duży ekran, na którym pojawił się obraz zarejestrowany przez staty wizyjne. Oglądanie siebie maltretowanego przez rabusiów było jednym z najbardziej zdumiewających przeżyć, jakich Hackworth doświadczył w życiu. Nie mógł oderwać oczu od ekranu. Nagranie puszczano w zwolnionym tempie i wkrótce w dłoni jednego z napastników pojawiła się książka. Łzy napłynęły do oczu Hackwortha. Starał się nie mrugać, aby nie strącić ich na policzki. Zresztą nie miało to większego znaczenia, porucznik Chang stał bowiem tak blisko, że widział wszystko jak na dłoni. Kręcił ze zdumieniem głową. - A więc to był pan, panie Hackworth! Że też wcześniej nie przyszło mi to do głowy! Przeglądając tę taśmę od jakiegoś czasu, zastanawiamy się, dlaczego ofiara... szacowny dżentelmen... nie chce się ujawnić i pomóc nam w śledztwie? Tyle naszych wysiłków poszło na marne! - Chang zasępił się, a potem rozpromienił. - Ale mamy to już za sobą, nieprawdaż? Trzymamy pod kluczem jednego czy dwóch członków owego gangu, zresztą w związku z inną sprawą, i teraz z czystym sumieniem przedstawimy im zarzut napaści na pana. Rzecz jasna będzie nam potrzebne pańskie zeznanie. - Ma się rozumieć. - A więc co panu skradziono? - Sam pan widział. - No tak... Zegarek na łańcuszku wraz z innymi precjozami, pióro kulkowe, a także... - To wszystko. Chang wydawał się lekko rozczarowany, choć w głębi ducha czuł satysfakcję, której natychmiast dał wyraz. - A więc książka nie interesuje pana? - Raczej nie. - Wydawało mi się, że ma wartość antykwaryczną. A może się mylę? - To podróbka. Rozumie pan, w naszym środowisku przykłada się wagę do takich rzeczy, a nie wszystkich stać na kupowanie oryginałów. - No tak... To wyjaśnia sprawę - mruknął pan Chang, z każdą chwilą coraz bardziej usatysfakcjonowany. Gdyby Hackworth wdał się w opis bezużyteczności nikomu niepotrzebnych, zbytkownych inkunabułów, Chang z rozkoszy zwinąłby się na sofie i usnął. - Mimo to muszę o niej wspomnieć w oficjalnym raporcie, który prześlemy odpowiednim władzom Nowej Atlantydy, jako że ofiara należy do tej gromady... - Nie... - Hackworth po raz pierwszy spojrzał w oczy Changa. - Proszę tego nie robić... - Aaaależ, drogi panie! Przyznam, że nie potrafię wyobrazić sobie motywów, które skłoniły pana do przedstawienia prośby tego rodzaju - powiedział zatroskany Chang. - Rzecz w tym, że jako urzędnik nie mam specjalnego wyboru i muszę robić to co do mnie należy. Nasi przełożeni nie tolerują niesubordynacji. - Może... zechciałby pan wyjaśnić im mój punkt widzenia... Porucznik Chang odebrał tę sugestię jako zupełnie nie na miejscu. - Panie Hackworth, jest pan rozsądnym człowiekiem, co nie ulega kwestii, wnosząc z pańskiej odpowiedzialnej pozycji i zachowania... Ze wstydem muszę jednak pana poinformować, że pańska przemyślna intryga prędzej czy później wyjdzie na jaw. A co do moich przełożonych: są, niestety, okrutnie wymagający i nie mają względu na takie czy inne punkty widzenia. Mówiąc szczerze i w całkowitym zaufaniu, mój bezpośredni zwierzchnik ma nie całkiem czyste sumienie, z etycznego punktu widzenia... - A więc... - zaczął niepewnie Hackworth - ... jeśli dobrze rozumiem... - Nie, nie, panie Hackworth - przerwał mu Chang - to ja usiłuję zrozumieć... - Tak czy inaczej, jeśli moja prośba o wyrozumiałość nie odniesie skutku, może powinienem uciec się do innej strategii, związanej z... jak pan to ujął... etycznymi niedociągnięciami pańskiego zwierzchnika... - Przyznam, że nie przyszło mi to do głowy. - Zatem może powinien pan pomyśleć, albo lepiej wywiedzieć się, jakiego rodzaju rekompensata mogłaby wchodzić w grę... - Niespodziewanie Hackworth ruszył ku wyjściu. Porucznik Chang posłusznie podreptał za nim. Hackworth otworzył frontowe drzwi i poczekał, aż Chang zdejmie z wieszaka kapelusz i parasol. - Wówczas proszę odwiedzić mnie ponownie i poinformować jasno i wyraźnie o wysokości sumy. Dobranoc, poruczniku. Jadąc na bicyklu ku bramie prowadzącej do Wynajętej Ziemi, Chang w duchu zacierał ręce z zadowolenia. Dzisiejsze śledztwo przyniosło nadspodziewanie dobre efekty. Rzecz jasna, ani on, ani tym bardziej sędzia Kieu, nie przyjęliby łapówki od Hackwortha, jednak gotowość do jej wyłożenia świadczyła, że książka była w istocie skradzioną własnością intelektualną. Po chwili jednak okiełznał swoją radość, przypomniał sobie bowiem słowa mędrca Tsanga przekazane panu Yang Fu, gdy ten obejmował urząd sędziego Sądu Najwyższego: „Władcy nie wypełnili swoich obowiązków, masy popadły w rozprzężenie. Gdy dowiedziesz prawdy oskarżenia, biada ci, bo wina jest także po twojej stronie. Dlatego miej litość i nie ciesz się z własnych umiejętności”. Tego wieczoru Chang nie musiał się odwoływać do swych licznych talentów, nie było bowiem nic łatwiejszego jak przekonanie dżentelmena z Nowej Atlantydy, że cała chińska policja jest skorumpowana. Miranda przejawia zainteresowanie anonimową klientką Przeglądając miesięczny bilans zamówień, Miranda odkryła, że Jedwabny szlak i Poskromienie złośnicy nie były już głównymi źródłami jej zarobków. Największy dochód przynosiła jej teraz bajka o księżniczce Nell. Było to dosyć zastanawiające, raktywy dla dzieci bowiem nie należały do najlepiej płatnych, z drugiej strony mogła się tego spodziewać, ponieważ ostatnio spędzała w owej bajce niewiarygodną ilość czasu. Rzecz zaczęła się niewinnie: była krótką historyjką trwającą zaledwie kilka minut i opowiadającą o ponurym zamku, złej macosze i bramie otwieranej przez dwanaście kluczy. Zapomniałaby o niej, gdyby nie dwa drobiazgi: za bajkę płacono znacznie lepiej niż za inne raktywy dla dzieci, pod warunkiem, że aktorstwo będzie na najwyższym poziomie; treść historyjki była dosyć mroczna i ponura, jeśli porównać ją ze współczesną literaturą dziecięcą. Niewielu ludzi życzyło sobie poddawać własne pociechy torturom braci Grimm. Odłożyła kilka juków dzięki swoim wysiłkom i więcej nie zaprzątała sobie tym głowy. Nie dane jej jednak było zapomnieć o księżniczce Nell. Dzień po dniu na mediatronie pojawiał się ten sam numer kontraktu. Przyjmowała pracę i czytała tę samą historię, która wydłużała się, zakręcała, wracała po własnych śladach, rozbudowując jakiś szczegół do rozmiarów osobnej bajki. Ze względu na wewnętrzną strukturę raktywu nie widziała swojej partnerki po drugiej stronie. Założyła, że ma do czynienia z dziewczynką, ale nigdy nie słyszała jej głosu. Pokazywano jej plansze z tekstem do czytania, więc czytała je i nic więcej. Domyśliła się jednak, że prowadzona metodą prób i błędów narracja jest dziełem dziewczynki. Pamiętała takie zabawy z czasów pracy wśród dzieci. Wiedziała, że po drugiej stronie siedzi żądna wiedzy panienka, bez przerwy i w kółko pytająca „dlaczego”. Rozpoczynając czytanie odpowiedzi, udawała entuzjazm, jakby cieszyła się, że znów padło to słynne, odwieczne pytanie. Gdy sesja dobiegała końca, pojawiał się ekran informujący ile zarobiła, jaki jest numer kontraktu i tak dalej. Dopełniając formalności, nie zapominała zaznaczyć rubryki, pod którą widniał napis: ZAKREŚL, JEŚLI ŻYCZYSZ SOBIE DALSZEJ PRACY PRZY TYM KONTRAKCIE. Nazywano to „rubryką małżeńską”; pojawiała się ona jedynie przy rolach w raktywach o najwyższej jakości, dla których ciągłość obsady była rzeczą niezwykle istotną. We współczesnych raktywach proces dyspensacji był tak dobrze zorganizowany, że każdy raktor, mężczyzna czy kobieta, bas czy sopran, itd., brzmiał identycznie dla użytkownika na końcu linii. Istnieli jednak wybredni klienci, którzy potrafili rozróżnić raktorów po subtelnych odmiennościach stylu, a „zawarłszy małżeństwo” z jednym wykonawcą, nie godzili się na innego. Zakreślając „rubrykę małżeńską”, Miranda godziła się na kontynuowanie roli, o której będzie powiadamiana jako pierwsza. Przez pierwszy tydzień uczyła dziewczynkę czytać. Pracowały nad alfabetem, a potem zagłębiały się w jedną z odnóg bajki o księżniczce Nell, przerywały na chwilę, aby łyknąć podstaw matematyki, i wracały do bajki, która w tym momencie zaczynała się toczyć według kolejnych „dlaczego to?” i „dlaczego tamto?”. Miranda spędziła mnóstwo czasu w dziecięcych raktywach, zarówno jako dziecko, jak i guwernantka, potrafiła więc docenić wyższość tej produkcji - niemal namacalną, bo przywodzącą na myśl wrażenie, jakie odnosi się, ujmując srebrny widelec po latach jedzenia plastikowymi sztućcami, albo zakładając szytą na miarę suknię wieczorową po miesiącach wycierania się w dżinsach. Takie i podobne skojarzenia przychodziły jej do głowy, gdy stykała się ze światem Jakości, i gdyby nie zatrzymała świadomie procesu budowania asocjacji, wylądowałaby myślą w pierwszych latach swego burzliwego życia i zbytkownym świecie, w jakim je przeżywała; świecie mercedesów odwożących ją do prywatnej szkoły, kryształowych żyrandoli dzwoniących jak zaczarowane, gdy pociągała za kutaski, wspiąwszy się na mahoniowy stół; wyłożonej boazerią sypialni z przesłoniętym jedwabno-dywetynowym baldachimem łóżkiem. Z jakichś bliżej nie określonych powodów Matka zabrała ją z tamtego świata i przez długie lata kazała żyć w warunkach nazywanych, słusznie czy niesłusznie, ubóstwem. Miranda pamiętała tylko, że gdy ojciec zbliżał się do niej, Matka nie spuszczała ich z oczu, jakby chcąc zapobiec czemuś, czego nigdy nie było. Minął miesiąc jej „małżeństwa” i pewnego wieczoru, zamykając sesję z księżniczką Nell, wymęczona Miranda zauważyła ze zdumieniem, że przepracowała osiem bitych godzin. Bez przerwy! Bolało ją gardło, pękał pęcherz. Zarobiła mnóstwo pieniędzy. W Nowym Jorku była teraz szósta rano, więc dziewczynka musiała mieszkać gdzie indziej, w strefie czasowej niezbyt odległej od tej, w jakiej pracowała Miranda. A jeśli tak, to bawiła się raktywną bajką przez cały dzień, zamiast chodzić do szkoły jak inne bogate dziewczynki. Niczego to nie dowodziło, ale Miranda nie potrzebowała dowodów na poparcie własnego przekonania, że bogaci rodzice przewracają dzieciom w głowach, tak samo jak wszyscy inni. Dalsze przygody z Lekcyjonarzem; księżniczka Nell i Harv w Ponurym Zamczysku Harv był mądrym chłopcem i wiedział wszystko o trollach, więc gdy tylko przekonał się, że zła macocha zamknęła go wraz z siostrzyczką w Ponurym Zamczysku, kazał Nell nazbierać tyle chrustu, ile zdoła znaleźć. Przechodząc przez wielki zamkowy korytarz, dostrzegł zbroję, przy której wisiał bojowy topór. - Zetnę nim parę drzew - powiedział - a ty musisz iść zbierać chrust. - Co to jest chrust? - zapytała Nell. W książce pojawił się obrazek zamku. Na samym środku stał potężny gmach z wieloma wieżami, których szczyty gubiły się w chmurach. Wokół zamku był pas zieleni z drzewami i gęstymi krzewami, otoczony wysokim murem, przez który nie mogli przejść. Ukazawszy zamek w całości, obrazek najechał na pas zieleni i uwidocznił jego szczegóły. Harv i Nell układali ognisko. Z boku leżała sterta wilgotnych pni drzew, które ściął Harv. Brat Nell trzymał w dłoniach krzesiwo, którym uderzał o krawędź noża. Sypały się iskry, ale drewno było zbyt wilgotne. - Rozpal ogień, Nell - polecił Harv i odszedł. Obrazek znieruchomiał i po kilku minutach Nell zdała sobie sprawę, że przeszła w tryb w pełni raktywny. Podniosła krzesiwo i nóż i zaczęła nimi uderzać (tak naprawdę niczego nie miała w rękach, ale księżniczka Nell z ilustracji robiła teraz dokładnie to co ona). Sypały się iskry, ale nie było ognia. Uderzała krzesiwem o nóż i zniechęcała się coraz bardziej, aż w końcu do oczu napłynęły jej łzy. W tej samej chwili jedna z iskierek skoczyła w bok i wylądowała wśród suchej trawy. Nad kępką uniósł się cieniutki dym, który zaraz zniknął. Nell zaczęła eksperymentować i przekonała się, że sucha, żółta trawa pali się lepiej niż zielona. Ciągle jednak nie mogła utrzymać ognia. Zerwał się wiatr i przywiał kilka suchych liści. Ogień przeniósł się z trawy na liście. Przy liściach były ogonki podobne do małych gałązek, co podpowiedziało jej, żeby poszukać w krzakach i zagajnikach kruchych, wyschniętych gałęzi. Krzaki i zagajnik były bardzo gęste, ale na ziemi znalazła to, czego szukała. - Świetnie się spisałaś - pochwalił ją Harv, gdy wróciła z pękiem suchych gałęzi. - Znalazłaś chrust. Jesteś mądrą i pracowitą dziewczynką. Rozpalili wielkie ognisko. Harv naciął tyle grubych drzew, że ognisko mogło płonąć aż do wschodu słońca. Zmęczeni, położyli się spać, wiedząc, że trolle nie odważą się zbliżyć do ognia. Jednak Nell nie mogła usnąć, budziło ją pobekiwanie trolli i błyski ich czerwonych oczu w ciemności. Wydawało się jej, że słyszy również inne głosy, coś jakby cichutkie wołanie o pomoc. Gdy wzeszło słońce, Nell przeszukała Ponure Zamczysko, chcąc przekonać się, skąd dobiegały te dziwne, niepokojące głosy. Niczego jednak nie znalazła. Harv przez cały dzień rąbał drwa. Poprzedniego dnia wyciął trzecią część drzew, tego dnia przyszło mu powalić kolejne. Gdy zapadła noc, Nell znowu usłyszała dziwne głosy, które tym razem nie wołały o pomoc, tylko krzyczały: „Szukaj wśród drzew! Szukaj wśród drzew!” Następnego ranka szybko pobiegła do resztek zagajnika i przeszukała całą ziemię, podczas gdy Harv kładł ostatnie drzewa, i tym razem niczego nie znalazła. Tej nocy oboje nie spali dobrze, wiedzieli bowiem, że kończy im się drewno i gdy zapadnie kolejny zmrok, nic nie ochroni ich przed trollami. Nell znowu słyszała głosy, które tym razem krzyczały: „Szukaj pod ziemią! Szukaj pod ziemią!” Po wschodzie słońca wybrała się na poszukiwania i znalazła jaskinię, której wejście zamknęły trolle. Ciężko się napracowała, odrzucając kamienie, lecz gdy odsłoniła wejście do jaskini, ujrzała na jej dnie trzy pluszowe zabawki i lalkę: dinozaura, kaczuszkę, królika i panią o długich, fioletowych włosach. Zabawki były jednak nieżywe i nie potrafiły mówić. Gdy zapadał zmierzch, Nell i Harv weszli do Ponurego Zamczyska i zamknęli się w jednej z komnat wysoko na wieży, zastawiając wejście ciężkimi meblami. Łudzili się, że trolle nie poradzą sobie z nimi. W komnacie było jedno maleńkie okienko. Nell stanęła przed nim i zapatrzyła się w zachodzące słońce, zastanawiając się, czy ujrzy je jeszcze kiedyś. Gdy ostatnie promienie słońca zniknęły za horyzontem, Nell poczuła nagle na plecach gorący powiew, a odwróciwszy się, ujrzała zdumiewające zjawisko: zabawki ożyły! Ożyły i urosły i wkrótce w komnacie stał duży, straszny dinozaur, kaczka, sprytny, ruchliwy zając i pani w fioletowej sukience i o fioletowych włosach. Nowi przyjaciele wytłumaczyli Nell, że zła macocha była tak naprawdę wiedźmą z Dalekiej Krainy. Przed wielu laty cała czwórka przysięgła pokrzyżować jej niecne knowania, ale wiedźma rzuciła na nich czar: za dnia zamieniali się w zabawki i dopiero nocą byli tacy jak dawniej. Czarownica uwięziła ich potem w zamczysku, a trolle wrzuciły do jaskini. Podziękowali Nell za wybawienie. Nell opowiedziała im swoją historię. Kiedy wspomniała o syrenach, które wyłowiły ją i Harva z oceanu, otulonych złocistą materią, pani, która miała na imię Fiołek, powiedziała: - To znaczy, że jesteś prawdziwą księżniczką i składamy ci przysięgę dozgonnej wierności. Cała czwórka przyklęknęła na jednym kolanie i poprzysięgła bronić księżniczki aż do śmierci. Dinozaur - najbardziej z nich waleczny - wyruszył na kampanię wytupywania trolli i po kilku dniach wszystkie trolle uciekły. Od tamtej pory Nell spała spokojnie, wiedząc, że przebrzydłe trolle, które nie pozwalały jej usnąć, zniknęły, a na ich miejscu pojawiła się czwórka nocnych przyjaciół. Sala tortur sędziego Kua; przesłuchanie barbarzyńcy; ponure wydarzenia w głębi Chin; trudne do zignorowania wezwanie od dra X Sędzia Kieu nieczęsto uciekał się do torturowania ludzi, a to z kilku powodów. Według nowego systemu konfucjańskiego wymiaru sprawiedliwości nie było już koniecznym, aby każdy przestępca podpisał przyznanie się do winy przed wykonaniem wyroku; wystarczyło, że sąd uznał go winnym na podstawie wymowy dowodów. To uwolniło sędziego od konieczności torturowania wielu podejrzanych stawianych przed jego obliczem, choć często gęsto kusiło go, by wymusić siłą zeznania od bezczelnych zachodnich lturystów, którzy nigdy - zda się - nie brali odpowiedzialności za własne poczynania. Co więcej, współczesne metody i urządzenia inwigilacyjne zapewniały niezbędne w postępowaniu informacje bez potrzeby uciekania się do zeznań małomównych niekiedy świadków, do czego byli zmuszeni niegdysiejsi sędziowie. Mężczyzna z rudymi dreadlockami na głowie był jednak bardzo opornym świadkiem, a niestety, informacje, jakie ukrywał przed sądem, miały żywotne znaczenie. Co gorsza, danych potrzebnych sędziemu nie dałoby się zarejestrować przy pomocy aerostatów wizyjnych czy wyekstraktować z mózgu przy użyciu toczy-szpiclów. Dlatego sędzia postanowił uciec się do starożytnych, sprawdzonych metod swych szlachetnych przodków. Chang przywiązał więźnia (który przedstawił się Sądowi jako pan OgnioLis) do ciężkiego krzyżaka, używanego zazwyczaj do wymierzania chłosty. Był to akt niezwykłego humanitaryzmu ze strony wymiaru sprawiedliwości, mający na celu zapobieżenie przypadkowym, bolesnym obrażeniom, jakie pan OgnioLis mógłby odnieść, rzucając się po sali podczas procedury. Następnie Chang rozebrał więźnia od pasa w dół i umieścił wiadro pod jego organami wydalniczymi. Uczyniwszy to, odsłonił jedyną rankę, jaka miała być zadana torturowanemu podczas mąk: maleńki, elegancko zabliźniający się strupek u podstawy kręgosłupa. Poprzedniego wieczoru lekarz sądowy przeprowadził zabieg nakłucia rdzenia więźnia, po czym - pod nadzorem panny Pao - wprowadził do jego organizmu kolekcję nanożytów, nie będących niczym innym jak nanotechnologicznymi pasożytami. Przez dwanaście godzin, jakie upłynęły od zabiegu, żyty przedostały się w górę i w dół rdzenia kręgowego, przemierzając leniwie odmęty płynu mózgowo-rdzeniowego i sadowiąc się na każdym z nerwów dośrodkowych, z jakim przyszło im się zetknąć. Nerwy te, wykorzystywane przez organizm do przekazywania wprost do mózgu informacji takich jak - by posłużyć się tylko jednym przykładem - dojmujący ból, mają osobliwą budowę i wygląd, rozpoznawane przez sprytne nanożyjątka. Nie trzeba chyba dodawać, że pażyty posiadały jeszcze jedną kluczową zaletę, mianowicie zdolność do przekazywania nerwom fałszywych informacji. Maleńki strupek, tuż nad pośladkami, zawsze przyciągał uwagę sędziego Kua, gdy przychodziło mu - na szczęście niezbyt często, bo zaledwie kilka razy do roku - przewodniczyć w torturowaniu. OgnioLis - będąc naturalnym rudzielcem - miał trupiobladą skórę. - Spoko! - zakrzyknął nagle więzień, rzucając głową otoczoną firanką dreadlocków i próbując z całych sił zerknąć do tyłu nad pokrytym piegami ramieniem. - Czuję, że coś miękkiego, jakby... no... takie ciepłe, delikatne futerko... głaszcze mnie po udzie. Ale jaja! Zrób to jeszcze raz, facet! Hej, nie tu, nie musisz łaskotać mnie w stopę! - Rozmieszczenie nanożytów jest procesem losowym, nie sterujemy jego przebiegiem. Wrażenia, jakie pan odbiera, są dla nas sygnałem mówiącym o ich rozlokowaniu. Rzecz jasna, nikt nie dotyka pańskiego uda i stopy, wszystko dzieje się w pańskim rdzeniu kręgowym. Czułby pan to samo, nawet gdybyśmy amputowali panu całą nogę. - Niesamowite! - wrzasnął OgnioLis, a jego bladozielone oczy zaokrągliły się ze zdumienia. - Wychodzi na to, człowieku, że możecie torturować nawet krzesła! - Oko i policzek więźnia zadrgały nerwowo. - Cholera! Ktoś łaskocze mnie w twarz. Hej, przestań, facet! - Na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Dobra, powiem wam wszystko, tylko przestańcie mnie łaskotać! Błagam! Na twarzy Changa odmalowało się zdziwienie, a następnie wściekłość, wywołana brakiem manier więźnia. Ruszył ku stelażowi z trzcinami, który wisiał na ścianie. Sędzia Kieu powstrzymał asystenta stanowczym ruchem dłoni. Chang przełknął gniew i wziął głęboki oddech, po czym ukłonił się przepraszająco. - Drogi panie OgnioLis - zaczął Sędzia - naprawdę doceniam pańską postawę. Te wybuchy radości w połączeniu z infantylną błazenadą stanowią dla nas miłą rozrywkę, odwodzącą myśli od ponurej konieczności zadań, jakie mamy wypełnić. Jakże często mamy tu do czynienia z pozbawionymi poczucia humoru osobnikami, którzy po przywiązaniu do krzyżaka tężeją w taki sposób, że trudno nazwać ich zabawnymi. - No wiesz, facet, to dla mnie coś nowego. Zbiorę za to mnóstwo punktów doświadczenia. - Punktów doświadczenia? - To miał być żart. Nigdy nie oglądałeś przygodowych raktywów, człowieku!? Zbierasz punkty za doświadczenie, a wraz z nimi zwiększa się twoja potęga. Czasami dają nawet dodatkowe życie... Sędzia Kieu wyprostował dłoń i przeciągnął ją tuż nad głową, wydając odgłos przypominający szum silników nisko lecącego myśliwca. - Przyznaję, że ów osobliwy katalog odniesień nie jest najbliższy mojemu sercu - stwierdzenie to skierował do Changa i panny Pao, którzy - zda się - nie pojęli wymowy gestu. - Teraz coś mnie łaskocze w prawym uchu! - oznajmił więzień, rzucając głową w przód i w tył. - Świetnie! To oznacza, że jeden z nanożytów usadowił się na nerwie biegnącym od ucha wewnętrznego do mózgu. Gdy zdarzy się coś takiego, traktujemy to jako dobry znak -tłumaczył sędzia. - Znak dobrze wróżący naszej współpracy, jako że impulsy przewodzone przez ten nerw robią duże wrażenie na zainteresowanych. Poproszę teraz pannę Pao o przerwanie na chwilę procesu inwentaryzowania nanożytów, chcę bowiem mieć całą pańską uwagę dla siebie. - Gites! - Przyjrzyjmy się zatem temu, co ustaliliśmy do tej pory. Ma pan trzydzieści siedem lat. Przed bez mała dwudziestu laty był pan jednym ze współzałożycieli węzła KryptNetu w Oakland w Kalifornii. Jednego z wczesnych węzłów, bo noszącego numer. Wiemy, że ich liczba jest bliska obecnie dziesiątkom tysięcy... Na twarzy więźnia pojawił się cień uśmiechu. - Gratulacje. Prawie ci się udało, facet. Ale nie myśl sobie, że jestem taki głupi, żeby podać ci dokładną liczbę węzłów. Poza tym i tak nikt nie wie, ile ich jest dokładnie. - Świetnie - powiedział sędzia Kieu. Kiwnął głową w stronę Changa, który zaznaczył coś na kartce papieru. - Zatem wrócimy do tego pytania w późniejszej fazie przesłuchania, od której dzieli nas zaledwie kilka minut. - Jak wszyscy członkowie KryptNetu - kontynuował sędzia - zaczął pan swoją karierę od poziomu pierwszego. Wraz z upływem lat piął się pan coraz wyżej, aż do obecnego poziomu, oznaczonego liczbą...? OgnioLis wykrzywił się i potrząsnął znacząco głową. - Przykro mi, sędziuniu, ale już to przerabialiśmy. Nie zaprzeczam, że zacząłem na poziomie pierwszym... bo to... no... oczywiste... ale wszystko, co było później, to wasze czcze spekulacje. - Czcze, jeśli nie dowiemy się od pana niczego więcej, w co ośmielam się wątpić - powiedział sędzia Kieu, powstrzymując się przed okazaniem poirytowania. - Podejrzewam, że obecnie jest pan członkiem poziomu dwudziestego piątego. OgnioLis spoważniał i pokręcił głową, dzwoniąc kolorowymi szkiełkami i błyskotkami, które miał wplecione w fryzurę. -To wymysł. Powinniście wiedzieć, że najwyższym poziomem jest dziesiąty. Reszta to... no... mit. Tylko zwolennicy teorii konspiracji wierzą w wyższe poziomy. KryptNet to zwykła, nikomu nie wadząca spółdzielnia zajmująca się obróbką tupli. - Tak brzmi oczywiście oficjalne stanowisko, w które wierzą tylko kompletni idioci - przerwał mu sędzia Kieu. - Wracając jednak do pańskiego wcześniejszego stwierdzenia: ustaliliśmy, że w ciągu ośmiu lat węzeł prowadził przynoszący kolosalne dochody interes polegający, jak słyszeliśmy, na obróbce tupli. W ciągu owych ośmiu lat wywindował się pan na dziesiąty poziom hierarchii, po czym ogłosił, że zrywa z KryptNetem i zakłada własny interes w branży mediagrafii. Od tamtej pory pańską specjalnością stały się obszary objęte działaniami wojennymi. Pańskie foto-kinematyczno-dźwiękowe kolaże z pól bitewnych Chin zdobyły wiele nagród i przychylność setek tysięcy wchodzących w nie konsumentów medialnych, choć ich drastyczność i niepokojąca dosłowność pozbawiła pana najszerzej pojętej akceptacji. - To twoje zdanie, facet. Chang ruszył naprzód, napinając potężne mięśnie otaczające jego przerośniętą żuchwę. - Od tej chwili masz się zwracać do sądu Wysoki Sądzie! - syknął. - Daj se luz, człowieku - prychnął OgnioLis. - Bo już nie wiem, kto tutaj kogo torturuje. Sędzia Kieu wymienił spojrzenia z Changiem, który uniósł - w sposób niewidoczny dla więźnia - palec wskazujący i pośliniwszy go, zaznaczył coś w powietrzu: jeden zero dla OgnioLisa. - My, laicy, ludzie nie związani z KryptNetem, nie możemy się wprost nadziwić, dlaczego tak prężna organizacja cierpi na nieustanny odpływ członków. Bez przerwy się słyszy o nowicjuszach, którzy mozolnie wspinają się do dziesiątego i ponoć najwyższego poziomu, po czym ni z tego, ni z owego rzucają wszystko i rozpoczynają inną pracę albo zgoła wtapiają się bezimiennie w gromady, z których wyszli. OgnioLis próbował bezczelnie wzruszyć ramionami, ale przeszkodziły mu krępujące go więzy. Sędzia Kieu mówił dalej: - Model postępowania kryptnetowców, o którym wspomniałem, jest powszechnie znany, co dało asumpt do wielu spekulacji na temat wyższych od dziesiątego poziomów organizacji. Rozważania te opierają się na założeniu, że wypisujące się z sieci jednostki pozorują jedynie zerwanie związków z KryptNetem, a w istocie dalej należą do organizacji, komunikując się w sekrecie z innymi węzłami, sekretnie wyrabiając sobie coraz wyższą pozycję w hierarchii, a jednocześnie infiltrując struktury władzy innych gromad i związków. Założenie to, gdyby miało się okazać prawdziwe, prowadzi do aż nazbyt oczywistego wniosku, stwierdzającego, że KryptNet jest potężnym tajnym stowarzyszeniem o mackach przenikających do każdej gromady i korporacji na świecie. - To paranoja. - Drogi panie, na co dzień nie zajmujemy się kwestiami, które był pan łaskaw nazwać paranoicznymi. Są od tego inni, ci, którzy twierdzą, że Chińska Rzeczpospolita Brzegowa, którą reprezentuję, roi się od tajnych współpracowników KryptNetu. Jeśli chodzi o mnie, mam dosyć sceptyczny stosunek do takich domniemań. Lecz nawet gdyby miały okazać się prawdziwe, ich znaczenie dla mnie z konieczności musiałoby się ograniczyć do wpływu, jaki tajni współpracownicy KryptNetu wywierają na wzrost przestępczości w obszarze mojej jurysdykcji. Co zresztą nikomu nie zrobiłoby różnicy, dodał sędzia Kieu w cichości ducha, biorąc pod uwagę fakt, że Republika Brzegowa padła - o, gdybyż tylko to! - ofiarą korupcji i intryg własnych obywateli. Poza tym nic jej nie groziło, gdyż przebiegli, korporacyjni władcy Rzeczpospolitej potrafili przełknąć i wydalić bez zmrużenia oka najpotężniejszy obcy spisek wraz z jego członkami. Sędzia zauważył, że wszyscy patrzą na niego i czekają na dalszy ciąg. - Zamyśliliśmy się, co nie, Wysoki Sądzie? - zachichotał OgnioLis. To prawda, ostatnimi czasy sędzia Kieu często popadał w zadumę, rozważając losy swojego kraju. Skorumpowane, niekompetentne rządy nie były niczym nowym w Chinach - sam Mistrz poświęcił obszerne fragmenty swych Analektów sposobom postępowania wiernych jego myśli w służbie skorumpowanego władcy: „Spójrzcie na Chu Poyu! Godny naśladowania to człek. Gdy w jego kraju panują sprawiedliwe rządy, cny Chu na urzędzie nie może się nachwalić zasad. Gdy władza przypada złemu władcy, Chu zwija zasady w rulonik i chowa je do trzosa”. Jedną z podstawowych zalet konfucjanizmu była jego elastyczność, w porównaniu z którą zachodnia myśl polityczna wydawała się sztywna jak stuletnia ciotka. Gdy zachodnie państwo ulegało korupcji, wszystko traciło sens. Odwrotnie niż w Chinach, gdzie konfucjanizm zawsze zapewniał równowagę, uczył sposobów utrzymywania się na fali bez względu na to, czy przyszło nam pływać w źródlanej wodzie, czy zgoła w cuchnącym ścieku. Mimo to sędzia Kieu przeżywał ostatnio głębokie rozterki związane z sensem swego życia w kontekście społecznym Republiki Brzegowej, której naród wydawał się kompletnie wyzuty z cnót. Gdyby Rzeczpospolita wierzyła przynajmniej w cnotę, mogłaby aspirować do miana hipokrytki. Zagalopował się. Nie był przecież członkiem Trybunału rozważającego konstytucjonalne formy rządów. Miał rozpatrzyć sprawę związaną z handlem dziećmi. - Przed trzema miesiącami - oznajmił - przyleciał pan do Szanghaju i po krótkim pobycie w mieście udał się pan poduszkowcem w głąb kraju, trzymając się rzeki Yangtze. Pańska oficjalna misja polegała podobno na zbieraniu materiałów do dokumentalnego mediagrafu, poświęconego nowej grupie przestępczej... - w tym miejscu sędzia zerknął do notatek - ...określającej się mianem Pięści Sprawiedliwej Harmonii. - Nie myśl sobie, że to jakaś tandetna triada, człowieku - rzucił z rozbawieniem OgnioLis. - Odnalazłem prawdziwe zarzewie rebelii dynastycznej! - Przejrzałem materiały, jakie przekazał pan światu i wyrobię sobie własny sąd w tej sprawie - oznajmił sędzia. - Nas jednak nie interesują perspektywy Pięści... OgnioLis był wyraźnie zawiedziony. Podniósł głowę i otworzył usta, jakby chcąc wyjaśnić sędziemu, jak bardzo się myli, ignorując nowy ruch społeczny, ale potem musiał ugryźć się w język, bo potrząsnąwszy lokami, zrezygnował. - Przed dwoma dniami - mówił dalej sędzia - wrócił pan do Szanghaju na łodzi wraz z kilkoma tuzinami pasażerów, z których większość okazała się wieśniakami uciekającymi przed głodem i konfliktami zbrojnymi, jakie mają miejsce w głębi lądu. - Sędzia odczytywał teraz dokument sporządzony przez kapitanat portu i wyszczególniający przebieg inspekcji, jaką przeprowadzono na łodzi. - Odnotowano, że część pasażerów stanowiły kobiety z niemowlętami płci żeńskiej. Wiek dzieci określono na mniej niż trzy miesiące. Przeprowadzono rutynowe przeszukanie łodzi. Nie znaleziono kontrabandy. Zezwolono na wpłynięcie do portu. - Nie trzeba było nikomu udowadniać, że z praktycznego punktu widzenia dokument ów nic nie znaczył. Inspektorzy celni pracujący w kapitanacie słynęli z poważnych przeoczeń. Ślepota była wśród nich najczęstszym schorzeniem zawodowym. Wystarczyło wyciągnąć kopertę z pieniędzmi, pomachać kartonem papierosów albo, najlepiej, przedstawić im kilka wyraźnie rozochoconych pasażerek, aby cała zmiana zapadła na postępującą jaskrę. Z sytuacji tej można było wywieść wniosek ogólniejszej natury: im bardziej skorumpowany urząd, tym chętniej jego administracja zajmuje się pichceniem żałosnych okólników, których jedynym zadaniem jest udowodnienie światu prężności organizacji. Czytając święte słowa z kapitanatu portu, sędzia doszedł do wniosku, że sam nie jest wyjątkiem od tej ogólnej reguły, pod warunkiem jednak, że zasłona dymna spełnia wyższy cel. - Wszyscy pasażerowie, nie wyłączając niemowląt, zostali potraktowani zgodnie z procedurą, zdjęto im odciski palców, sfotografowano siatkówki, i tak dalej i tym podobne. Z przykrością muszę stwierdzić, że moi wielce szanowni koledzy z kapitanatu nie przyjrzeli się zgromadzonym danym ze swą zwykłą pilnością, bo gdyby to uczynili, szybko wyszłaby na jaw ogromna rozbieżność między cechami biologicznymi kobiet i ich domniemanych córek; rozbieżność wykluczająca istnienie pokrewieństwa między każdą z nich. Cóż, kapitanat nie może ogarnąć wszystkiego... - Sędzia Kieu nie posunął się do sformułowania wyraźnego oskarżenia, zarzucającego władzom Szanghaju pozostawanie pod bezpośrednim wpływem KryptNetu. OgnioLis przez cały czas udawał, że nie wie, o co chodzi. - Następnego dnia, podczas rutynowego inwigilowania zorganizowanych środowisk przestępczych działających na Wynajętej Ziemi, urząd mój umieścił urządzenie wywiadowcze w oficjalnie pustym mieszkaniu, które, jak się domniemywaliśmy, wykorzystywano w celach przestępczych. Urządzenie - ku najwyższemu zdumieniu nadzorującego je personelu - przekazało odgłosy zidentyfikowane później jako płacz wielu niemowląt. Natychmiast wysłano pod wzmiankowany adres brygadę konstabli, którzy znaleźli w mieszkaniu dwadzieścia cztery niemowlęta płci żeńskiej, należące do grupy rasowej Han. Dziećmi opiekowały się młode kobiety w liczbie ośmiu, przybyłe niedawno z głębi lądu. Podczas przesłuchania kobiety owe zeznały, że zostały wynajęte do opieki nad dziećmi przez dżentelmena rasy Han, którego tożsamości nie zdołano ustalić, podobnie jak miejsca pobytu. Przebadano niemowlęta. Pięcioro przypłynęło tu na pańskiej łodzi, OgnioLis, rejestry biologiczne nie kłamią! - Jeśli istotnie łódź, na której płynąłem, służyła do przemytu dzieci - powiedział więzień - to ja nic o tym nie wiem. - Przesłuchaliśmy właściciela i kapitana łodzi - oznajmił sędzia. - Osobnik ów przysiągł, że cała podróż, od początku do końca, została zaplanowana i opłacona przez pana. - Musiałem jakoś wrócić do Szanghaju, więc wynająłem łódź. A te panie... też chciały tu przyjechać, więc co, miałem je potopić!? - Panie OgnioLis, zanim zaczniemy pana torturować, pozwoli pan, że wyjaśnię mu pewien interesujący szczegół z historii naszego narodu - powiedział sędzia Kieu, zbliżając się do więźnia, tak by spojrzeć mu prosto w oczy. - Zacznę jednak od tego, że podziękuję panu za troskę o nasze dzieci. Zbadaliśmy je bardzo dokładnie; okazało się, że zapewnił im pan doskonałą opiekę. Żadnych śladów niedożywienia, żadnych obrażeń fizycznych! Dlaczego więc, zapyta pan, tak bardzo przejąłem się tą sprawą? Odpowiedź na to pytanie nie ma nic wspólnego z moimi obowiązkami sędziego rejonowego. Nie ma również związku z wyznawanym przeze mnie konfucjanizmem per se. Dotyka czegoś zupełnie innego, panie OgnioLis, a mianowicie rasy! Fakt przemycania przez Europejczyka niemowląt z grupy Han do Wynajętej Ziemi i, jak można przyjąć, dalej, w szeroki świat, wzbudza we mnie głębokie, powiedziałbym nawet pierwotne, obrzydzenie, jakie dzielą ze mną wszyscy Chińczycy. A teraz łyk historii: podczas powstania Bokserów rozeszła się pogłoska, że sierocińce prowadzone przez europejskich misjonarzy są w istocie rzeźniami, w których biali lekarze wyłupują oczy dzieciom rasy Han i produkują z nich medykamenty przeznaczone na europejski rynek. Wielu Han dało posłuch tym plotkom, co tłumaczy ich niebywałe okrucieństwo wobec białych podczas powstania. Fakt ów ilustruje także ogólniejszą myśl, mianowicie taką, że wszystkie istoty ludzkie ze wszystkich narodów i plemion cierpią na godną pożałowania przypadłość strachu przed obcymi i nienawiści rasowej - drzemiącą w piersi chorobę, od której niezwykle trudno się wyzwolić. Rozpoczynając swój przemytniczy proceder, wstąpił pan na ten sam, niezwykle grząski grunt. Niewykluczone, że przeznaczeniem tych dzieci miały być troskliwe, kochające rodziny z obcych gromad. Jeśli tak było w istocie, spotka pana kara, ale zachowa pan życie. Jednak w tej chwili wiem tylko tyle, że używano ich jako żywego źródła organów do transplantacji. Przekonaj mnie pan, że jest inaczej, bo w przeciwnym razie będę jak owi wieśniacy, którzy rozbili wasze sierocińce podczas powstania Bokserów. Czy pojął pan wreszcie swoją rolę podczas naszego spotkania? Na początku oracji sędziego OgnioLis nie zmienił swego podstawowego wyrazu twarzy, na który składał się głównie denerwujący i pusty półuśmieszek, nie będący - jak stwierdził sędzia - oznaką pogardy, lecz rozbawienia wynikającego z poczucia dziwnej wyższości. Gdy jednak sędzia wspomniał o wyłupywanych oczach, więzień bardzo się zmienił, odwrócił wzrok, przestał się uśmiechać i popadał w coraz większą zadumę, tak że na końcu kiwał głową na zgodę. Kiwał nią jeszcze przez minutę, gapiąc się na podłogę. Potem rozchmurzył się i spojrzawszy na sędziego, powiedział: - Zanim usłyszysz to, co mam do powiedzenia, chcę, żeby mnie torturowano. Sędzia Kieu dużym wysiłkiem woli zachował twarz pokerzysty. OgnioLis przekrzywił głowę i mrugnął do panny Pao majaczącej gdzieś za jego plecami. - No dalej, maleńka - krzyknął zachęcająco. - Popieść mnie! Sędzia wzruszył ramionami i skinął przyzwalająco głową w stronę panny Pao, która, ująwszy pędzelek, nakreśliła kilka szybkich znaków na mediatronowym papierze rozłożonym na stole. Zbliżając się do końca inskrypcji, zwolniła i spojrzała na sędziego. Stawiając ostatnią kreskę, przeniosła wzrok na OgnioLisa. W tej chwili powinien był dobyć z głębi trzewi przerażający wrzask, po którym następowały zazwyczaj konwulsje, obustronne wypróżnienie, utrata przytomności (jeśli torturowany był słabego zdrowia) lub prośba o litość (jeśli był silniejszy). Nic takiego się nie stało. OgnioLis zamknął jedynie oczy, jakby pogrążając się w myślach, i napiął mięśnie całego ciała, tylko po to, aby po chwili rozluźnić je stopniowo, czemu towarzyszyła seria głębokich oddechów. Otworzył oczy i spojrzał na sędziego. - Jak ci się podoba? - rzucił. - Spróbujemy jeszcze raz? - Zdaje się, że wiem, o co chodzi - powiedział sędzia. - To jedna z waszych kryptonetowych sztuczek. Nanożyty umieszczone w mózgu nadzorujące przekaz z obwodowego systemu nerwowego. Permanentne, zaawansowane systemy telestetyczne na pewno przydają się w waszej pracy. System informujący nerwy, że nie ma ich tam, gdzie są, z pewnością potrafi je przekonać, aby nie transmitowały bólu. - To, co włożono, można i wyjąć - powiedziała sentencjonalnie panna Pao. - Po cóż nam tyle zachodu - odrzekł sędzia Kieu i kiwnął na Changa, który przystąpił do więźnia i wyciągnął z pochwy krótki kordzik. - Pozbędziemy się go po kawałku, zaczynając od palców. - Zapomniałeś o czymś, facet! - krzyknął OgnioLis. - Zgodziłem się mówić. - Stoję tu od jakiegoś czasu - powiedział sędzia - i niczego nie słyszę. Na cóż mamy jeszcze czekać? - Niemowlęta nie są nigdzie przemycane - rzucił pośpiesznie OgnioLis. - Zostają tutaj. Cała operacja ma na celu uratowanie ich życia. - A co dokładnie zagraża ich życiu? - Rodzeni rodzice! - krzyknął OgnioLis. - Wysoki Sąd zapewne nie orientuje się, jak wyglądają sprawy w głębi lądu. Poziom wód gruntowych opada. Dzieciobójstwo jest na porządku dziennym! - Twoim następnym celem w życiu, OgnioLis - powiedział sędzia - będzie udowodnienie tego wszystkiego ku naszej obopólnej satysfakcji. Zaskrzypiały otwierane drzwi. Do sali tortur wszedł jeden z konstabli Sędziego Kua i ukłoniwszy się głęboko, przeprosił za najście, po czym podszedł do Jego Łaskawości i wręczył mu zwój. Sędzia spojrzał na pieczęć: widniał na niej znak dra X. Zaniósł zwój do gabinetu i rozwinął go na biurku. Dokument był jak najbardziej prawdziwy, sporządzony na ryżowym papierze najprawdziwszym czarnym atramentem. X nie przesłał mu mediatronowego hokus-pokus. Sędziemu przyszło do głowy - zanim odczytał treść dokumentu - że mógłby zanieść zwój do antykwariusza przy Nanjing Road i sprzedać go za równowartość swoich rocznych poborów. Dr X - zakładając, że to on namalował te znaki - był najwspanialszym żyjącym mistrzem kaligrafii, z jakim zetknął się sędzia. Jego pismo zdradzało rygorystyczne, konfucjańskie wykształcenie, obejmujące dziesiątki lat studiów - znacznie więcej niż to, do czego mógł aspirować sędzia. Ale na konfucjańskim gruncie doktor wyrobił sobie wyraźny, unikatowy styl - wielce wymowny, acz nie popadający w niedbałość. Pismo należało do mędrca, który pojmował wyższość powagi ponad wszystkim na świecie, i który, ukazawszy swą godność, przekazywał resztę informacji w kaligraficznych niuansach. Pominąwszy związane z treścią ozdobniki, struktura inskrypcji była idealna i stanowiła przykład doskonałej równowagi między dużymi znakami i małymi, stawianymi na stronie dokładnie tam, gdzie być powinny, jakby w oczekiwaniu na naukową analizę przyszłych pokoleń badaczy. Sędzia Kieu zdawał sobie sprawę, że dr X nadzoruje legiony kryminalistów, począwszy od młodocianych przestępców, którym jego urząd nie raz i nie dwa złoił skórę, aż do międzynarodowych mafijnych bossów, którym mógł, za przeproszeniem, jedynie nagwizdać; wiedział, że połowa republikańskich oficjeli stacjonujących w Szanghaju siedzi w jego kieszeni; że w granicach Niebiańskiego Królestwa jest postacią o przeogromnym znaczeniu, zapewne błękitnoguzym mandarynem trzeciego lub czwartego rzędu; wreszcie, że jego finansowe powiązania obejmują większość kontynentów i gromad na całym szerokim świecie, a zgromadzone bogactwo nie ma sobie równych. A mimo to czuł, że wiedza ta blednie w porównaniu z demonstracją potęgi i siły przedstawioną na zwoju. Unoszę pędzelek - mówił, zda się, dr X - i tworzę dzieło sztuki, które można powiesić na ścianie obok najwytworniejszych arcydzieł kaligraficznych z czasów dynastii Ming. Przysyłając sędziemu zwój, dr X zawłaszczał sobie całe dziedzictwo, całą przeszłość, dla której Kieu żywił najgłębszy szacunek. Poczuł się tak, jakby otrzymał list od samego Mistrza. Bo kimże, jak nie Przełożonym, mógł być ktoś taki jak X? I choć nominalnie należał do odmiennej gromady - Niebiańskiego Królestwa - a tu, w Rzeczypospolitej Brzegowej, był zaledwie zwykłym kryminalistą, sędzia Kieu nie mógł zlekceważyć informacji od niego, napisanej w tak niezwykłej formie, nie odżegnując się od tego, co uszanował najbardziej - zasad, według których przebudował swe życie po tym, jak jego kariera wyrzutka na Dolnym Manhattanie dobiegła nieuchronnie końca. Miał przed sobą wezwanie skreślone ręką przodków, przyzywających go przez wieki. Przez kilka kolejnych minut delektował się kaligrafią. Potem zwinął pismo z wielką starannością, zamknął je w szufladzie i wrócił do sali tortur. Dostałem zaproszenie na obiad - oznajmił. - Na łodzi dra X. Zaprowadźcie więźnia do celi. Skończyliśmy na dzisiaj. Scenki domowe; Nell odwiedza bawialnię; naganne zabawy dzieci; Lekcyjonarz eksponuje nowe możliwości; Dinozaur snuje opowieść Każdego ranka Mama zakładała strój pokojówki i wychodziła do pracy; Tad budził się nieco później i kolonizował sofę stojącą przed wielkim, salonowym mediatronem. Harv przemieszczał się po obrzeżach mieszkania, szukając pożywienia nadającego się na śniadanie, z którego część przynosił zawsze Nell. Potem wychodził z domu i wracał dopiero wtedy, gdy Tad znikał za drzwiami, co zazwyczaj miało miejsce późnym popołudniem, gdy towarzystwo Tada wyspało się i zaczynało zbierać. Mama wracała do domu, przynosząc małą plastikową torebkę sałatki, którą codziennie zabierała z pracy, a oprócz tego malutki iniektor, do którego nabierała sałatki. Przykładała iniektor do ramienia i przez resztę wieczoru siedziała na sofie, oglądając stare pasywy. Harv pojawiał się i znikał w towarzystwie przyjaciół. Gdy Nell kładła się spać, najczęściej go nie było; odnajdywał się, gdy rankiem otwierała oczy. Tad wracał do domu o dowolnych późnych bądź wczesnych porach i wściekał się, jeśli Mama już spała. Pewnej soboty Mama i Tad byli w domu akurat w tym samym czasie i leżeli na tapczanie, obejmując się ramionami, a Tad robił Mamie jakieś fiku-miku, bo wierciła się i popiskiwała. Nell prosiła Mamę o przeczytanie bajki z zaczarowanej książki, Tad odpychał ją nogą i groził, że spuści jej lanie, a Mama krzyknęła w końcu: - Nell, odpierdol się i daj mi święty spokój! - po czym wypchnęła ją za drzwi i kazała iść do bawialni i wrócić nie wcześniej niż za kilka godzin. Nell zgubiła się w krętych korytarzach własnej kamienicy i zaczęła płakać, ale książka opowiedziała jej bajkę o księżniczce Nell, która nie mogła znaleźć drogi w posępnych komnatach Ponurego Zamczyska, lecz nie poddała się i doszła tam, dokąd chciała, używając rozumu i sprytu. Nell poczuła się silna i bezpieczna, jakby nic złego nie mogło jej spotkać, gdy miała ze sobą książkę. Po kilku próbach znalazła drogę do bawialni, która mieściła się na parterze kamienicy. Jak zwykle było tam mnóstwo dzieci i ani jednego rodzica. Po jednej stronie był kąt dla niemowląt, które, zamknięte w kojcach, mogły raczkować na podłodze. W kącie dzidziusiów siedziały dwie mamy, lecz przepędziły ją, mówiąc, że jest za duża, aby bawić się z maluchami. Nell stanęła na środku sali pełnej dzieciaków, w większości znacznie starszych. Znała je: wiedziały, jak popychać, kopać i drapać. Ukryła się w rogu bawialni i z książką na kolanach czekała, aż jedno z dzieci wpuści ją na huśtawkę. Gdy zwolniło się miejsce, odłożyła książkę na ziemię i, wspiąwszy się na siedzonko, próbowała rozhuśtać się, machając nogami, tak jak robiły to starsze dzieci. Huśtawka stała jednak w miejscu. Potem pojawił się jakiś duży chłopak i powiedział jej, że nie może się huśtać, bo jest za mała. Nie zdążyła zeskoczyć na ziemię, więc zrzucił ją na dół. Spadła na piasek, kalecząc sobie dłonie i kolana, a potem pobiegła w róg bawialni i zaczęła płakać. Kilkoro innych dzieci znalazło jej książkę i zaczęło ją kopać po podłodze jak hokejowy krążek. Nell biegała za swym skarbem, próbując go podnieść, ale książka sunęła tak szybko, że dziewczynka nie mogła jej złapać. Dwójka dzieciaków kopała teraz książkę między sobą, a w końcu zaczęła nią rzucać. Nell biegała w tę i z powrotem, starając się dotrzymać kroku zgubie. Potem czwórka dzieciaków chowała książkę za plecami, a sześcioro innych stało w pobliżu i wyśmiewało się z Nell. Dziewczynka niczego nie widziała, bo zalewała się łzami. Kapało jej z nosa i bolało w piersiach, gdy próbowała oddychać. Nagle jedno dziecko wrzasnęło i upuściło książkę. Podbiegło do niej drugie, lecz gdy tylko dotknęło okładki, wrzasnęło jeszcze głośniej. Tak samo było z trzecim. Ni z tego, ni z owego wszystkie dzieci umilkły i zaczęły się bać. Nell wytarła oczy i pobiegła do książki. Nikt nie próbował jej przeszkodzić. Podniosła ją z ziemi i przycisnęła do piersi. Dzieci, które tak brzydko bawiły się jej skarbem, spotkała zasłużona kara: wszystkie co do jednego skakały w górę i w dół jak piłki i chowały dłonie pod pachami, wrzeszcząc wniebogłosy. Nell usiadła w kąciku, otworzyła książkę i zaczęła czytać. Nie znała wszystkich słów, ale zapamiętała dużo liter, a gdy nie mogła sobie z którąś poradzić, książka pomagała jej, a nawet odczytywała całe bajki, które potem pokazywała na ruchomych obrazkach jak w kinematografie. Po wytupaniu trolli zamkowy dziedziniec nie wyglądał najładniej. Prawdę mówiąc, nigdy nie był ładny, bo nikt o niego nie dbał ani go nie sprzątał. Harv wyciął wszystkie drzewa, a podczas bitwy Dinozaura z trollami krzaki połamały się i zwiędły na nich ostatnie liście. Dinozaur stał na środku oświetlonego promieniami księżyca dziedzińca i przyglądał mu się smętnym wzrokiem: - Miejsce to przypomina mi czasy Zagłady, kiedy całymi dniami wędrowaliśmy po ziemi szukając najnędzniejszego kąska pożywienia. OPOWIEŚĆ DINOZAURA Było nas czworo. Wędrowaliśmy przez krainę zupełnie taką jak ta, tylko że zamiast pni drzew widzieliśmy pogorzeliska. Ta część świata, o której mówię, pokryła się chmurami i panowało w niej dojmujące zimno, a wszystko z powodu uderzenia komety. Umierały drzewa, a wraz z nimi inne rośliny. Gdy roślina umiera, zaczyna schnąć i wtedy byle piorun podpala cały ogromny las. Nasza czwórka wędrowała przez tę wypaloną głuszę, szukając pożywienia, bo umieraliśmy z głodu. W takich okolicznościach nie pyta się dlaczego, tylko wstaje i idzie, licząc na to, że gdzieś jest lepiej. Obok mnie szedł Utahraptor, mniejszy niż ja, ale bardzo szybki, z wielkimi zakrzywionymi pazurami przy stopach; Utah jednym kopnięciem otwierał innego dinozaura jak dojrzały owoc. Dalej szedł Ankylosaurus, ospały, acz bardzo niebezpieczny roślinożerca. Anky pokryty był grubym, kostnym pancerzem, tak jak żółw, a na końcu ogona miał wielką kościaną pałkę, którą rozwalał łby mięsożernych dinozaurów, gdy te za bardzo mu dokuczyły. Na końcu szedł Pteranodon, który umiał latać. Wędrowaliśmy razem, małą, zwartą gromadą. Mówiąc szczerze, na początku było nas znacznie więcej, dobre kilkaset sztuk, w większości małych, kaczodziobych roślinożerców, których ja i Utah musieliśmy niestety pożreć... oczywiście tylko kilka dziennie, tak by nie zauważyły, zresztą i tak nie były zbyt inteligentne. Jak już mówiłem, było ich wiele, lecz w końcu nadszedł taki dzień, gdy został tylko jeden, anemiczny, cuchnący gość o imieniu Everett. Trzymaliśmy go na czarną godzinę, tak długo jak tylko się dało. Przez te kilka dni Everett bez przerwy rozglądał się za swoimi towarzyszami. Jak wszyscy roślinożercy, miał oczy po bokach głowy i mógł patrzeć we wszystkie strony. Wydawało mu się, że jeśli zadrze łeb i spojrzy we właściwym kierunku, ujrzy ni stąd, ni zowąd całą wielką bandę zdrowych kaczodziobych. Pod koniec jednak musiał pojąć, co się dzieje. Widziałem, jak mrugnął zdumiony, ale tylko raz, jakby nagle przeżył olśnienie. Przez resztę dnia był bardzo cichy i przygaszony, a jego pół tuzina neuronów starało się ogarnąć straszliwe implikacje sytuacji, w jakiej się znalazł. Szliśmy dalej wypaloną krainą, a Everett nie miał już co jeść. Stał się niespokojny, płaczliwy, w końcu Utah stracił cierpliwość, machnął jedną nogą i oto na ziemi pojawiły się wnętrzności Everetta, niczym torba z zakupami. Nie pozostało nam nic innego, jak zjeść jego truchło. Jak zwykle zgarnąłem dla siebie największą część. Utah kręcił mi się pod stopami i wyrywał co lepsze kąski, a od czasu do czasu nadlatywał Pteranodon, aby pożywić się wnętrznościami. Anky stał z boku i patrzył. Przez długi czas braliśmy go za idiotę, bo zawsze kucał z boku i obserwował, jak dzielimy się kaczodziobymi; gryzł swój zabójczy ogon i w ogóle się nie odzywał. Teraz uznałbym go raczej za małomównego. Z pewnością doszedł do wniosku, że z chęcią schrupalibyśmy go na deser, gdyby tylko udało nam się znaleźć jakąś rysę w jego pancerzu. O, gdybyż! Mijały dni i Everett został tylko wspomnieniem. Utah, Pteran i ja dreptaliśmy po martwej krainie, zerkając na Ankye'go i śliniąc się na samą myśl o niewypowiedzianie kruchych kąskach, jakie kryły się pod jego pancerną skorupą. Anky też był głodny, jego mięso kruszało i odtłuszczało się. Niekiedy natykaliśmy się podczas naszej wędrówki na osłonięte wgłębienia, w których pośród szaroczarnej mazi zieleniły się młode roślinki. Pokazywaliśmy je Anky'emu, zachęcaliśmy go, aby niespiesznie zjadł tyle, ile mu trzeba. - Nie martw się - mówiliśmy. - Zaczekamy na ciebie. - Pasąc się, wbijał w nas maleńkie, usadowione z boku głowy oko i przyglądał się nam podejrzliwie. - Smakował ci obiad, Anky? - pytaliśmy. Na co mruczał burkliwie: - Iryd, ten sam co zwykle. - Potem przez kilka dni nie zamienialiśmy nawet słowa. Któregoś dnia stanęliśmy nad brzegiem morza. Słona woda lizała martwą plażę zasłaną szkieletami wymarłych morskich stworzeń, od maleńkich trylobitów do wielkich plesiosaurów. Za sobą mieliśmy pustynię, przez którą przeszliśmy. Na południu ujrzeliśmy łańcuch górski, przez który i tak nie dałoby się przedrzeć nawet wtedy, gdyby połowa gór nie była wulkanami. Na północy widzieliśmy śnieg pokrywający pagórki. Wiedzieliśmy, co to oznacza: jeśli pójdziemy w tamtą stronę, wkrótce zamarzniemy na śmierć. Utknęliśmy w martwym punkcie i choć w tamtych czasach nie było mediatronów i aerostatów wizyjnych, domyśliliśmy się, jak wygląda nasze położenie: byliśmy czterema ostatnimi dinozaurami na Ziemi. Wkrótce zostanie z nas tylko trójka, potem dwójka, jeden, i w końcu żadnego. Pozostało nam zatem jedynie rozważyć kwestię kolejności, w jakiej będziemy umierać. Pozornie dyskusja na taki temat może się wydać straszliwie przygnębiającą, ale nie było tak źle. Będąc dinozaurami, nie wdawaliśmy się w rozważania imponderabiliów, jeśli wiecie, co mam na myśli, a poza tym było nawet zabawnie, gdy czekało się, żeby sprawdzić, jak to wszystko pójdzie. Strony założyły, że Anky zdechnie pierwszy, nic jednak nie stało na przeszkodzie, byśmy od razu pozabijali się z Utahraptorem, stąd brał się wielce zabawny element niepewności. Stanęliśmy więc naprzeciw siebie na plaży, Utah, Anky i ja w trójkącie na piasku, Reranodon wyżej, nad naszymi głowami. Przyglądaliśmy się sobie przez kilka godzin, gdy nagle, kątem oka, zauważyłem, że brzeg z północnej i południowej strony zaczyna się ruszać. Zupełnie jakby ożył. Powietrze przeszył grzmot i świst, świat zawirował; zadarłem łeb, nie spuszczając przy tym oka z Utahraptora. Ziemia od tak dawna była martwym, milczącym miejscem, że każdy hałas i ruch wydawał się nam wielce nienaturalny, a teraz całe powietrze i ląd znów ożyły, jak w starych dobrych czasach przed uderzeniem komety. Grzmot i świst w powietrzu był dziełem ogromnego stada maleńkich Pteranodonów, które zamiast gładkiej, gadziej skóry miały na skrzydłach wydłużone łuski. Zamiast normalnych pysków bezzębne, kościste dzioby. Te żałosne stworzenia - latające okruchy - rzuciły się na Pteranodona, dobierały mu się do oczu, dziobaty go w skrzydła, bez których nie potrafił latać. Jak już mówiłem, nie spuszczałem oka z Utahraptora, który teraz - ku mojemu najwyższemu zdziwieniu - odwrócił się nagle i ruszył pędem ku północnym stokom z chyżością usprawiedliwioną jedynie obecnością pożywienia. Rzecz jasna, rzuciłem się za nim, ale po chwili zaryłem stopami w grunt. Coś było nie tak. Ziemia na północnym stoku pokryta była ruchomym dywanem, który wypiętrzał się wokół nóg Utahraptora. Wytężając wzrok, który, mówiąc szczerze, nigdy nie był najlepszy, stwierdziłem, że dywan składa się w istocie z tysięcy maleńkich dinozaurów o długich, delikatnych i niezliczonych łuskach, słowem, pokrytych futrem. Widywałem te czworonożne przekąski w dawnych czasach - przez kilka ostatnich milionów lat roiło się od nich pod pniami drzew i skałami, zawsze jednak uważałem je za wyjątkowo nieudane wybryki natury, skazane na zagładę mutacje. A oto miałem przed sobą tysiące tych dziwolągów, gdy nas, najdoskonalszych tworów przyrody, została tylko czwórka. Mutacje działały w grupie. Były tak maleńkie, że Utah nie mógł chwycić ich pyskiem i gdy tylko zatrzymywał się na chwilę, wpełzały na jego nogi, ogon i gryzły gdzie popadnie. Plaga szczurów. Byłem tak zdumiony, że nie mogłem ruszyć się z miejsca. To był błąd, bo wkrótce poczułem na nogach i ogonie ukłucia jakby milionów ostów. Odwróciwszy się, stwierdziłem, że południowy stok pokryty był mrówkami, miriadami mrówek, które najwyraźniej postanowiły mnie zjeść. Tymczasem dobiegł mnie ryk Anky'ego, który na próżno machał swą kościaną pałką, gdy mrówki zalały jego pancerz. Nie upłynęło wiele czasu, gdy szczury, mrówki i ptaki napatoczyły się na siebie i rozpoczęły zmagania. Postanowiono więc ogłosić rozejm. Król Raków, Król Szczurów i Królowa Mrówek spotkali się na szczycie skały, aby przeprowadzić negocjacje. Póki co, dano nam, dinozaurom, spokój, bo i tak nie mieliśmy dokąd uciec. Sytuacja przybrała wielce niekorzystny dla nas obrót, podszedłem więc do skały, na której przekrzykiwali się obrzydliwi mikromonarchowie i odezwałem się w te słowa: - Hej, wy! Czy nie macie zamiaru zaprosić do rozmów Króla Gadów? Popatrzyli na mnie tak jakbym oszalał. - Gady wyszły z użycia - powiedział Król Szczurów. - Gady to niedorozwinięte ptaki - oznajmił Król Ptaków - więc ogłaszam się waszym królem, choć nie mam na to najmniejszej ochoty. - Jest was mniej niż zero - stwierdziła Królowa Mrówek. W mrówczej arytmetyce są tylko dwa liczebniki: Zero, które oznacza mniej niż milion, i Trochę, które oznacza wszystko, co ponad to. - Nie potraficie współpracować, więc nawet gdybyś był królem, ten tytuł nic nie znaczy. - Poza tym - wtrącił się Król Szczurów - celem tej konferencji na szczycie jest ustalenie, które królestwo zje którego dinozaura, podejrzewam więc, że Król Dinozaurów, założywszy, że w ogóle istnieje, nie byłby w stanie konstruktywnie uczestniczyć w obradach. - Ssaki zawsze mówiły w taki sposób, żeby popisać się przerośniętymi mózgami, które w istocie są takie same jak nasze, za wyjątkiem bezużytecznych fałd u góry; bezużytecznych, choć, przyznaję, wybornych w smaku. - Trzy dinozaury wystarczą, aby nasycić poddanych Waszych Wysokości - odezwałem się na to. - Proponuję więc, by ptaki obgryzły Pteranodona do czysta, szczury rozszarpały Utahraptora, a mrówki pochłonęły truchło Ankylosaurusa. Troje monarchów zaczęło rozważać moją propozycję, gdy nagle przygalopował do nas Utahraptor. - Wybaczcie, Wasze Wysokości, ale chciałbym dowiedzieć się, kto mianował tego bęcwała królem? Uważam, że jestem równie, jeśli nie lepiej, predestynowany do panowania nad gadami. Nie upłynęło dużo czasu, gdy Pteranodon i Ankylosaurus również zgłosili pretensje do tronu. Król Szczurów, Król Ptaków i Królowa Mrówek kazali nam się zamknąć, a potem przez kilka minut naradzali się między sobą. Wreszcie Król Szczurów wystąpił przed szereg. - Podjęliśmy decyzję - oznajmił. -Trzy dinozaury zostaną zjedzone, a jeden, Król Gadów, będzie oszczędzony. Nie pozostaje zatem nic innego jak to, aby jeden z was udowodnił swą wyższość nad pozostałą trójką. Jemu przypadnie korona. - Świetnie! - ryknąłem i zwróciłem się w stronę Utahraptora, który zaczął się cofać, sycząc i wymachując w powietrzu gigantycznymi pazurami. Jeśli mi się uda podejść go od przodu, Pteranodon rzuci się na niego, aby ukraść świeże mięso, a wtedy załatwię ich obu. Wzmocniwszy się ścierwem tej dwójki, powinienem dać sobie radę z Ankylosaurusem. - Nie, nie, nie! - wrzasnął Król Szczurowi zatupał gniewnie. - Miałem rację, mówiąc, że wyszłyście z użycia, bezmózgie gady! Tu już nie chodzi o to, kto jest największy i najgroźniejszy! - Chodzi natomiast o kooperację, organizację i dyscyplinę - dodała Królowa Mrówek. - O rozum! - przekrzykiwał ją Król Szczurów. - Oraz o urodę, splendor i oszałamiające wzloty natchnienia - zakończył Król Ptaków. Wywołało to kolejną burzliwą dysputę dwóch monarchów i monarchini. Wszyscy zaczynali tracić cierpliwość i kto wie, do czego by doszło, gdyby nie przypływ, który wyrzucił na plażę kilka trupów wielorybów i martwych elasmosaurów. Jak można się domyślić, rzuciliśmy się na te dary niebios, zapominając o wszystkim. Pożerając przypadający mi w udziale kawał mięsa, nie omieszkałem połknąć paru ptaków, szczurów i mrówek, które żywiły się tym samym co ja. Gdy wszyscy napełnili sobie brzuchy i trochę się uspokoili, królowie i królowa podjęli na nowo dyskusję. Wreszcie przed monarszy szereg wyszedł Król Szczurów, którego desygnowano na stanowisko rzecznika aliansu. - Nie możemy dojść do porozumienia, który z was powinien zostać królem, więc każdy z naszych narodów, Ptaki, Ssaki i Mrówki, podda was jednej próbie. Potem zgromadzimy się ponownie i poddamy rzecz głosowaniu. Jeśli i ono niczego nie rozstrzygnie, zjemy was wszystkich i położymy kres Królestwu Gadów. Ciągnęliśmy losy, mnie w pierwszej rundzie przypadła próba mrówek. Ruszyłem za królową, otoczony jej nieprzeliczoną armią, unosząc wysoko nogi. Widząc moje starania, królowa powiedziała: - Stąpaj śmiało, płucochłonie. Czas jest jedzeniem i nie wolno go mitrężyć. Nie przejmuj się rozdeptanymi mrówkami, i tak nie zabijesz więcej niż zero. - Od tej chwili szedłem normalnie, choć pazury ociekały mi posoką zgniecionych żyjątek. Wędrowaliśmy na południe przez dzień, potem drugi, aż wreszcie zatrzymaliśmy się nad brzegiem strumienia. - Dalej zaczyna się Królestwo Karaluchów - oznajmiła królowa. - Twoim pierwszym zadaniem jest dostarczenie mi głowy ich króla. Gdy spojrzałem za potok, przekonałem się, że cała ziemia roi się od nieprzeliczonych karaluszych hord. Było ich więcej, niż mógłbym zadeptać. A nawet gdybym zadeptał je wszystkie, pod ziemią kryło się drugie tyle i tam bez wątpienia zamieszkiwał ich król. Przeprawiłem się przez strumień i wędrowałem przez Królestwo Karaluchów trzy dni, aż w końcu stanąłem nad rzeką, za którą zaczynało się Królestwo Pszczół. W państwie tym było więcej zieleni niż gdziekolwiek indziej, wszędzie kwitły dzikie kwiaty, a pszczoły zbierały z nich nektar i zanosiły do gniazd, wielkich jak domy. Widząc to, wpadłem na pewien pomysł. Przewróciłem kilka drzew wypełnionych miodem i zaciągnąłem je do Królestwa Karaluchów. Tu rozłupałem pnie i wytyczyłem miodem szlak prowadzący do oceanu. Karaluchy pędziły nim niczym autostradą, lecz gdy znalazły się na plaży, zalewały je fale i nieszczęsne tonęły. Przez trzy dni trzymałem wartę na plaży, przyglądając się karaluszej apokalipsie. Zostało ich już tak mało, że trzeciego dnia król wyłonił się z sali tronowej, aby sprawdzić, co się dzieje. Zwabiłem go na listek i zaniosłem na północ, gdzie za strumieniem czekała na mnie zdumiona Królowa Mrówek. Potem oddano mnie pod opiekę Króla Ptaków, który wraz ze swą rozćwierkaną armią zaprowadził mnie w góry, wysoko, gdzie leżał śnieg, co oznaczało dla mnie, że zamarznę na śmierć. Lecz gdy wspięliśmy się jeszcze wyżej, nagle zrobiło się cieplej i nie wiedziałem dlaczego, póki nie ujrzałem krateru czynnego wulkanu. Zatrzymaliśmy się nad brzegiem rozgrzanego do czerwoności jęzora lawy, szerokiego na pół mili. Na środku wrzącej rzeki piętrzyła się wielka, czarna skała niczym samotna wyspa. Król Ptaków wyrwał sobie z ogonka jedno złociste piórko i podał je żołnierzowi, który, ująwszy je w dzióbek, przeleciał ponad lawą i złożył na szczycie skały. Gdy wrócił, wyglądał jak kurczę z grilla - tak było tam gorąco. Przyznaję, że pociekła mi ślinka. - Twoim zadaniem będzie - oznajmił Król - przynieść mi to piórko. Taka niesprawiedliwość nie mieściła mi się w głowie i głośno zaprotestowałem, dając im do zrozumienia, że faworyzują Pteranodona. Argument tego rodzaju mógł przemówić do mrówek, nawet szczurów, ale Król Ptaków o niczym nie chciał słyszeć. Cnota zaczynała się dla niego i kończyła na ptakowatości, a sprawiedliwość nie miała tu nic do rzeczy. Cóż było robić, stanąłem na krawędzi ognistej rzeki, smoląc sobie skórę, i nie miałem pojęcia, co czynić dalej. W końcu postanowiłem się poddać. Wracając, aby oznajmić królowi tę nowinę, skaleczyłem stopę o ostry kamień i doznałem olśnienia. Skała, po której chodziłem przez cały czas, była przecież lawą! Schłodzoną, skamieniałą lawą! Nad sobą, jeszcze wyżej w górach, miałem lodowce i śniegowe pola, wznoszące się ku niebu jak zamkowe mury. Wspiąłem się na szczególnie strome zbocze i zacząłem walić ogonem w śnieg tak mocno, że zeszła lawina. Miliony ton śniegu i lodu spadły z grzmotem na jęzor lawy, wyrzucając w powietrze olbrzymie kłęby pary. Przez trzy dni i trzy noce nie widziałem nawet pazurów przed swoim ryjem z powodu mgły, ale trzeciego dnia trochę się przejaśniło i ujrzałem most stwardniałej lawy prowadzący wprost do samotnej czarnej skały. Puściłem się po nim sprintem (dinozaurowym, rzecz jasna), chwyciłem złociste piórko i pognałem z powrotem, a potem przez długą chwilę chłodziłem stopy w śniegu. Wreszcie pomaszerowałem do Króla Ptaków, który był - oczywista! - zdumiony. W końcu oddano mnie pod kuratelę ssaków, które w przeważającej większości były w owym czasie szczurami. Powiodły mnie do stóp jakiegoś wzgórza, w którym rozdziawiała się jak paszcza wielka jama. - Twoje zadanie - zaczął Król Szczurów - polega na tym, że masz tu zaczekać na Dodżo, a potem pokonać go w walce. - Szczury odeszły i zostawiły mnie samego. Czekałem u wlotu jaskini przez trzy dni i trzy noce, mając mnóstwo czasu na przyjrzenie się otoczeniu. Gdy szczury zniknęły, byłem bardzo pewny siebie, a zadanie wydało mi się najłatwiejsze ze wszystkich. Nie miałem pojęcia, kim lub czym był Dodżo, wiedziałem jednak, że na całym świecie nie spotkałem sobie równego w walce sam na sam. Pierwszego dnia, siedząc na ogonie w oczekiwaniu na Dodżo, zauważyłem na ziemi maleńkie, błyszczące świecidełka i przyjrzawszy się im uważniej, stwierdziłem, że są łuskami. Były to, mówiąc ściślej, łuski dinozaurów. Rozpoznałem w nich barwy Pteranodona, Ankylosaurusa i Utahraptora. Ktoś oderwał łuski od ich ciał potężnymi uderzeniami. Drugiego dnia wałęsałem się po okolicy i znalazłem drzewa rozdarte prawie na pół. Były to bez wątpienia ślady Utahraptora, próbującego trafić pazurem w nieznanego Dodżo. Inne drzewa były zupełnie połamane, w czym rozpoznałem ślad pałki Anky'ego. Długie bruzdy na ziemi nie mogły być niczym innym jak śladem Pteranodona, nurkującego z powietrza na niewidzialnego wroga. W tym momencie straciłem rezon. Było jasne, że moich trzech oponentów pokonał straszny Dodżo. Pocieszyłem się myślą, że jeśli również przegram (co było wielce nieprawdopodobne), będzie między nami remis. Regulamin konkursu stwierdzał jednak, że w razie remisu pożrą nas wszystkich i położą kres Królestwu Gadów. Sprawy nie wyglądały najlepiej i spędziłem noc, snując ponure myśli o strasznym, nieznanym Dodżo. Gdy trzeciego dnia nikt nie pojawił się przed jaskinią, przyszło mi do głowy, że powinienem tam wejść i rozejrzeć się trochę. Do tej pory jedynym żywym stworzeniem, jakie tu widziałem, była czarna mysz, która od czasu do czasu przebiegała przez skały i znikała w jamie, niosąc bez wątpienia okruchy jedzenia. Następnym razem, gdy ją ujrzałem, zapytałem (cicho i delikatnie, by jej nie spłoszyć): - Powiedz mi, myszo, czy w jaskini znajduje się coś godnego mojej uwagi? Myszka przycupnęła na dupce i zaczęła obgryzać jeżynę, którą trzymała w łapkach. - Raczej nie - odparła po chwili. - Tylko moje mieszkanko. Kominek, garnuszki, rondeleczki, kilka suszonych jagód i to wszystko. Dalej jest pełno szkieletów. - Szkieletów? - zapytałem. - Innych myszy? - Myszy też, ale niedużo. Reszta to szkielety dinozaurów, takich czy innych, głównie mięsożernych. - Które wyginęły z powodu komety - podpowiedziałem jej. - Ależ nie, drogi panie. Z całym szacunkiem muszę pana poinformować, że śmierć owych nieszczęśników nie miała nic wspólnego z kometą. - A więc jak umarły? - Z przykrością muszę stwierdzić, że zabiłam je w obronie własnej. - Aha - mruknąłem bez przekonania. - A więc jesteś zapewne... - Myszką Dodżo, do usług. - Rozumiem. Nie chciałbym się narzucać - zacząłem, siląc się na kurtuazję, której zwolenniczką była bez wątpienia Dodżo - ale sława wojenna pani sięga kresów ziemi, przyszedłem więc tu w pokorze prosić o radę i naukę w wojennym rzemiośle, którego sam jestem niegodnym praktykantem. Do tego ta kometa, po której wyszły z mody zęby mocne jak stal i sześciotonowe mięśnie... Co było potem, nie da się streścić w dwóch zdaniach, bo Dodżo miała mi wiele do przekazania, a czyniła to wolno i systematycznie. Z czasem, droga Nell, nauczę cię wszystkiego, czego dowiedziałem się od niej, wystarczy, że poprosisz. Trzeciego dnia mojej praktyki u Dodżo - gdy jedyną lekcją, jaką odebrałem, była nauka pokory, dobrych manier i zamiatania jaskini - zapytałem myszkę, czy nie zagrałaby ze mną partyjki w kółko i krzyżyk. Gra w kółko i krzyżyk cieszyła się niezwykłym wzięciem wśród nas, dinozaurów. Grywaliśmy w nią często i namiętnie, wygrzewając się w błocie. (Wielu paleontologów odkrywało ślady po naszych kratkach w prehistorycznych wykopaliskach. Nie wiedząc co z nimi począć, przypisywali je robotnikom najemnym znudzonym kopaniem dołów). Wytłumaczyłem Dodżo reguły gry. Myszka zgodziła się spróbować. Ruszyliśmy więc ku najbliższemu błotu i tam, na oczach tysiąca szczurów, pokonałem Dodżo w grze w kółko i krzyżyk, choć przyznaję szczerze, że niewiele brakowało, bym przegrał. W każdym razie udało się: zwyciężyłem Dodżo w walce sam na sam. Następnego ranka przeprosiłem Dodżo i poszedłem na plażę, gdzie zgromadziły się już pozostałe trzy dinozaury - w nie najlepszej kondycji, jak możesz się domyślić. Król Szczurów, Król Ptaków i Królowa Mrówek otoczyli nas wraz ze swoimi armiami i jednogłośnie koronowali mnie na Króla Gadów, nadając tytuł Tyrannosaurus Rex. Potem - zgodnie z tym co ustalono - zjedli pozostałe trzy dinozaury. Oprócz mnie jedynymi gadami na ziemi były nieliczne węże, jaszczurki i żółwie - moi posłuszni poddani aż do tej pory. Mógłbym prowadzić wygodne, pełne dostatków życie jako Król, ale Dodżo nauczyła mnie już pokory, więc natychmiast wróciłem do jaskini i przez kilka następnych milionów lat słuchałem jej we wszystkim. A teraz jestem gotów przekazać ci jej wiedzę, wystarczy, że poprosisz, droga Nell, wystarczy, że poprosisz. Sędzia Kieu wybiera się na obiadowy rejs z mandarynem; odwiedzają tajemniczy statek; zaskakujące odkrycie; pułapka gotowa Łódź dra X nie była tradycyjną płaskodenną krypą wycieczkową, nadającą się jedynie do pokonywania kanałów i płytkich jezior nadobfitej delty Yangtze; okazała się prawdziwym oceanicznym jachtem zbudowanym na Zachodzie. Sądząc po subtelnych zapachach, dolatujących na pokład dziobowy w chwili, gdy sędzia stawiał na nim pierwsze kroki, kambuz wyposażono we wszystkie retroakcesoria profesjonalnej chińskiej kuchni: woki wielkości parasoli, kuchenki gazowe wyjące jak potępieńcy i wielką rozmaitość zapasów, obejmujących niezliczone gatunki grzybów, jaskółcze gniazda, płetwy rekina, kurze stopki, embriony szczurów i wiele innych delikatesów - tych rzadkich i tych zwyczajnych. Dania składające się na posiłek nie miały nadzwyczajnej objętości, były za to niezwykle liczne, podane w odpowiednim czasie - na najprzedniejszej porcelanie zdolnej zapełnić kilka sal wystawowych muzeum Wiktorii i Alberta - przez posługaczy poruszających się z precyzją chirurgicznego lasera. Sędzia Kieu jadał w taki sposób jedynie wtedy, gdy na skalaniu jego osoby zależało komuś naprawdę ważnemu, i choć nigdy świadomie nie rezygnował z trzeźwości prawniczego osądu, posiłek przygotowany przez doktora przypadł mu do gustu. Zaczęli od herbaty i przekąsek, podanych na pokładzie dziobowym jachtu, który płynął w dół rzeki Huang Pu, mijając stare europejskie budowle stojące po lewej stronie i oświetlone niesamowitą paletą neonów promieniujących z dzielnic Pudongu wznoszących się raptownie z prawej. Zanim przeszli do dań głównych, dr X poprosił o wybaczenie i zszedł na kilka chwil pod pokład. Sędzia wykorzystał ów moment, aby pomaszerować na dziób, gdzie ułożył swe potężne ciało w zagłębieniu ukośnie zbiegającego się olinowania, po czym wystawił brodę na wiatr i sycił oczy widokiem. Największe budynki Pudongu podtrzymywane były przez olbrzymie aerostaty - próżniowe elipsoidy wiszące setki pięter nad poziomem ulic, szersze niż wieżowce, które podtrzymywały, i pokryte zazwyczaj światłami. Niektóre z nich sięgały aż nad rzekę. Sędzia oparł ostrożnie łokcie na relingu. Zadbawszy o równowagę, zadarł głowę i przyjrzał się podbrzuszu jednej z podpór, pulsującej nadmiernie nasyconym kolorowym światłem. Zakręciło mu się w głowie od kalejdoskopowych fresków, spuścił więc wzrok i w tej samej chwili usłyszał głuchy łoskot dobiegający z okolic kadłuba jachtu. Spojrzał na rzekę: dwie, trzy stopy pod jej powierzchnią płynęły ludzkie zwłoki, okryte białym całunem odbijającym niemrawo światła Pudongu. Po jakimś czasie jacht dotarł do rozlewiska Yangtze - szerokiego na kilka mil, zimnego i spokojnego, choć od Morza Południowo-chińskiego dzielił ich zaledwie żabi skok. Sędzia w towarzystwie gospodarza przeniósł się pod pokład, do urządzonej z przepychem jadalni, w której panoramicznych szybach odbijały się stołowe świece i lampiony. Gdy zajęli miejsca, jacht odczuwalnie przyśpieszył: wystrzelił do przodu niczym rakieta, uniósł się nad powierzchnią wody, po czym opadł na nią, utrzymując stałą, nadzwyczaj wielką chyżość. Sędzia dopiero teraz zdał sobie sprawę, że siedzi w wodolocie, który zanurzony po dziób sunął leniwie, gdy podziwiali widoki miasta i wyskoczył ponad powierzchnię, gdy nie było już czego podziwiać. Do tej pory rozmowa miała kurtuazyjny, sformalizowany charakter. Doprowadziła jednak do dyskusji o filozofii konfucjańskiej i tradycyjnej kulturze - które to tematy niewątpliwie interesowały obie strony. Sędzia Kieu wyraził podziw dla wysublimowanej sztuki kaligrafii dra X, której poświęcili chwilę rozmowy. Następnie - czując się zobligowanym do odwzajemnienia komplementu - gospodarz pochwalił nadzwyczajną biegłość, z jaką sędzia Kieu sprawuje swój urząd, osobliwie gdy weźmie się pod uwagę dodatkowe trudności związane z koniecznością oddawania sądowniczej posługi barbarzyńcom. - Sposób, w jaki uporałeś się, Wasza Łaskawość, ze sprawą dziewczynki i książki, wzbudza we mnie najwyższy podziw - oznajmił poważnie dr X. Sędzia Kieu odnotował z zainteresowaniem, że mocodawca nie wspomina o chłopcu, który na jego polecenie ukradł książkę. Ale być może doktor nie miał na myśli przestępstwa, a wysiłki sędziego mające na celu ochronę dziewczynki. - Moja skromna osoba wyraża wdzięczność, ale całą zasługę należy przypisać Mistrzowi - odparł Kieu. - Postępowanie w tej sprawie było w całości oparte na Jego zasadach, o czym mógłbyś się pan przekonać, gdybyś uczynił nam honor wzięcia udziału w dyskusji, jaką prowadziliśmy w tej materii w Przybytku Szlachetnego i Niezgłębionego Pułkownika. - Ach, to rzeczywiście pech, że nie mogłem w niej uczestniczyć - powiedział doktor. - Z pewnością pogłębiłbym dzięki owym rozważaniom moje niedoskonałe pojmowanie nauk Mistrza. - Ależ nie to miałem na myśli! Chodziło mi raczej o to, że obecność pańskiej szlachetnej osoby, doktorze, z pewnością wpłynęłaby na takie ukierunkowanie dysputy, które przyczyniłoby się do jeszcze skuteczniejszego rozwiązania problemu; skuteczniejszego niż to, które w swej niewiedzy zaproponowaliśmy. - Być może zatem obaj mielibyśmy szczęście, gdyby moja niegodna osoba przestąpiła owego dnia próg Domu Pułkownika - odrzekł dr X, zgrabnie przywracając nadwerężoną równowagę. Potem zapadła kilkuminutowa cisza, jako że wniesiono kolejny przysmak: śliwowicę w kokilkach napełnianych przez kelnera. Nieco później głos zabrał dr X: - Jeden z aspektów sprawy, który z chęcią omówiłbym z tobą, Wasza Łaskawość, dotyczy charakteru księgi. A więc rzecz wciąż nie dawała mu spokoju! Minęły tygodnie, odkąd dr X wypuścił w przestrzeń powietrzną Wynajętej Ziemi tocza szukające książki, a wciąż - o czym wiedział sędzia - gotów był zapłacić wysoką premię każdemu, kto pomoże mu ją odnaleźć. Czyżby ta niezdrowa obsesja na punkcie księgi - zastanawiał się Kieu - świadczyła o postępowym zaniku władz umysłowych doktora? - Pańska rada w tej materii miałaby dla mnie nieoszacowaną wartość - odparł sędzia - jako że ten aspekt sprawy okazał się osobliwie kłopotliwy dla konfucjańskiego prawnika, jakim, niegodny, pragnę się nazywać. Gdyby skradzioną własnością było bowiem coś innego niż książka, rzecz owa natychmiast uległaby konfiskacie. Jednak księga jest czymś innym: nie tylko własnością materialną, ale szlakiem prowadzącym ku oświeceniu, które - jak wielekroć podkreśla Mistrz - jest niezbędnym warunkiem funkcjonowania dobrze zorganizowanego społeczeństwa. - Pojmuję - mruknął dr X, lekko zniechęcony. Popadł, wydawało się, w prawdziwą zadumę, gładząc brodę i studiując płomień świecy, który nagle zaczął mrugać i chaotycznie wirować. Dawał do zrozumienia, że sędzia podniósł zupełnie nową kwestię, która wymaga stosownego rozważenia. - Zapewne lepiej byłoby zostawić księgę w rękach tego, kto może skorzystać z jej mądrości, niż pozwolić jej leżeć bezużytecznie w policyjnym magazynie. - Taka była też moja, niewątpliwie niedoskonała i podjęta w naglących okolicznościach, konkluzja - powiedział sędzia Kieu. Dr X dalej rozważał kwestię. - Zaletą twojej profesjonalnej osobowości, Wasza Łaskawość, jest umiejętność dostrzeżenia potrzeb małej, nikomu nie znanej osoby. - Będąc doskonalszym nad innych uczonym, zauważasz pan tutaj, doktorze, pewną niezgodność z interesem społecznym, który, jak wiemy, zawsze powinien stać na pierwszym miejscu. W porównaniu z nim los jednej małej dziewczynki jest niczym. Zrównoważmy to zatem i powiedzmy nieskromnie, że dla społeczeństwa jest lepiej, jeśli nic nie znaczące dziecko jest wykształcone, a gorzej, gdy tkwi w ignorancji. Dr X uniósł brwi i kiwnął znacząco głową. Do końca posiłku temat książki i dziewczynki nie był już poruszany. Sędzia - zastanawiając się, dokąd płyną - doszedł do wniosku, że wodolot zatacza wielkie koło, które skończy się przy ujściu Huang Pu. Lecz gdy zamarły maszyny, a statek osiadł na falach, za oknami nie było widać miejskich świateł. Zatem nie przybili do nabrzeży Pudongu ani innego zamieszkałego lądu, który potrafiłby rozpoznać. Dr X wskazał ręką pustkę za oknem i powiedział: - Pozwoliłem sobie zaaranżować, Wasza Łaskawość, małą niespodziankę związaną ze sprawą, która ostatnio znalazła się na twojej wokandzie, a także z tematem, który cię interesuje i o którym rozmawialiśmy podczas obiadu. Sędzia wyszedł za gospodarzem na pokład i rozejrzał się po okolicy. Znajdowali się na otwartym morzu. W pobliżu nie było widać lądu, choć na zachodzie majaczyły światła wielkiego Szanghaju. Na czystym niebie wschodził niemal okrągły księżyc, który oświetlał kadłub ogromnego statku, przy którym dryfowali. Nawet podczas bezksiężycowej nocy statek ów byłby łatwo zauważalny, zasłaniał bowiem sobą niemal jedną czwartą nieba. Sędzia Kieu zupełnie nie znał się na statkach, choć w młodości dane mu było zwiedzić lotniskowiec, który przybił na kilka dni do nowojorskiego portu. To, co miał przed sobą, było z pewnością większe od tamtego lotniskowca. Cały kadłub był czarny, choć tu i ówdzie świeciły na nim maleńkie czerwone lampki, dzięki którym mógł wyrobić sobie pojęcie o rozmiarach i ogólnym kształcie kolosa. Kilkadziesiąt pięter wyżej dostrzegł poziome linie żółtawych świateł, znaczące zapewne okna kajut. Na pokład statku dostali się z pomocą załogi motorówki, która przycumowała do jachtu. Gdy łódź podpływała do burty, sędzia stwierdził nie bez zdziwienia, że załoga składa się w całości z młodych kobiet. Ich mowa wskazywała, że pochodzą z etnicznej podgrupy z południowego wschodu, żyjącej na wodzie i z wody. Lecz nawet gdyby milczały, sędzia domyśliłby się tego po sprawności, z jaką operowały łodzią. Odbili od jachtu i po kilku minutach znaleźli się na pokładzie gigantycznego statku, wchodząc nań przez śluzę znajdującą się w kadłubie tuż nad linią wody. Sędzia zauważył, że kolos nie został zbudowany ze staromodnej stali; wykonano go z substancji nanotechnologicznych, nieskończenie lżejszych i wytrzymalszych od metalu. Żaden kompilator materii na świecie nie byłby w stanie wyprodukować takiego olbrzyma, składano go wiec po kawałku w stoczni w Hongkongu i zwodowano w całości jak jego odpowiedniki z epoki przeddiamentowej. Sędzia Kieu spodziewał się, że statek okaże się masowcem, na co wskazywałaby jego budowa, sugerująca sporo olbrzymich luków towarowych, gdy jednak wszedł na pokład, ujrzał przed sobą długi korytarz biegnący równolegle do kilu i ciągnący się zapewne aż do rufy. Na korytarzu roiło się od kobiet ubranych w białe, różowe i niekiedy błękitne sukienki oraz buty na płaskim obcasie; kobiet wchodzących i wychodzących niezliczonymi drzwiami rozmieszczonymi wzdłuż korytarza. Nikt nie przywitał oficjalnie nowo przybyłych, nie pojawił się kapitan ani żaden z oficerów. Dziewczęta z motorówki, wprowadziwszy ich na pokład, ukłoniły się i zniknęły. Dr X ruszył w dół korytarza, a sędzia Kieu, chcąc nie chcąc, poszedł w jego ślady. Młode kobiety odziane w białe stroje kłaniały się im i szły dalej, nie mając zapewne czasu na czcze formalności. Sędzia odniósł wrażenie, że mają chłopski rodowód, choć żadna z nich nie była opalona, co kojarzy się w Chinach z niskim statusem społecznym. Dziewczęta z motorówki nosiły się na niebiesko, zatem kolor ten musiał określać osoby o żeglarskich bądź technicznych umiejętnościach. Dziewczęta w różowych sukienkach wydawały się młodsze i szczuplejsze od kobiet noszących białe stroje. Krój sukienek także był odmienny: różowe miały wycięcie sięgające do połowy pleców, białe zapinały się na dwa suwaki umieszczone symetrycznie z przodu. Dr X wybrał jakieś drzwi - najpewniej przypadkowo - otworzył je i przytrzymał przed sędzią. Kieu ukłonił się lekko i przeszedł przez próg, wchodząc do sali wielkości boiska do koszykówki, choć o niżej zawieszonym suficie. W środku było ciepło, wilgotno i dosyć ciemno. Ujrzał przed sobą mrowie ubranych na biało kobiet, kłaniających się przed nim z szacunkiem. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że cała sala wypełniona jest kołyskami, setkami kołysek, a w każdej z nich spoczywa śliczne, zdrowe niemowlę. Same dziewczynki! Kobiety ubrane na różowo biegały to tu, to tam z naręczami pieluch. Tu i ówdzie przy kołyskach siedziały damy w białych rozpiętych z przodu sukienkach. Karmiły piersią niemowlęta. Sędzia poczuł, że kręci mu się w głowie. Nie był w stanie przyznać przed sobą, że to co widzi, jest rzeczywistością. Starannie przygotował się psychicznie do spotkania z drem X, powtarzając sobie w kółko, że człowiek ów zdolny jest do wszystkiego, do każdej podłości i wybiegu, a zatem nie wolno mu pod żadnym pozorem brać za dobrą monetę sztuczek tego szczwanego lisa. Teraz jednak doświadczał uczucia znanego jedynie ojcom po raz pierwszy odwiedzającym oddział porodowy. Nie potrafił oderwać wzroku od zadbanych niemowląt. Bo w świecie abstrakcji nie ma nic konkretniejszego niż dziecko. Nagle odwrócił się na pięcie i wypadł z sali, potrącając niegrzecznie dra X. Wybrał kierunek i poszedł, pomaszerował, pobiegł korytarzem, mijając drzwi prowadzące do sal. Minął pięć, dziesięć, pięćdziesiąt. W końcu zatrzymał się i zdecydowawszy się na pierwsze lepsze, otworzył je i wszedł do środka. Równie dobrze mógł był nie wychodzić z pierwszej sali. Poczuł falę mdłości. Musiał mocno się starać, by nie wybuchnąć płaczem. Wybiegł z sali i niczym burza zaczął buszować po statku. Wspinał się po schodach, mijał kolejne pokłady. Wszedł do kolejnej, wybranej przypadkowo sali. Wszędzie stały kołyski w równych kolumnach i rzędach, a w każdej z nich leżało jednoroczne niemowlę, ubrane w różowe śpioszki z kapturkiem zakończonym mysimi uszkami. Każde dziecko ściskało w rączkach taką samą kołderkę i wtulało główkę w taki sam zestaw pluszowych przytulanek. Tu i ówdzie na bambusowej macie siedziała dziewczyna w różowym stroju i czytała lub zajmowała się szyciem. Jedna z dziewcząt, siedząca niedaleko drzwi, odłożyła robótkę, przysiadła na kolanach i złożyła sędziemu głęboki ukłon. Kieu skłonił lekko głowę i podszedł do najbliższej kołyski. Leżała w niej dziewczynka o zadziwiająco gęstych rzęsach, spała głęboko, oddychając regularnie i poruszając słodko główką, przez co mysie uszka znalazły się na zewnątrz kołyski. Sędzia stał i patrzył, i wydawało mu się, że słyszy oddechy wszystkich dzieci naraz, że statek kołysze się na falach w rytm dziecięcych westchnień, które teraz przepełniają swym spokojem jego serce. Dzieci śpią tak słodko, nic złego się nie dzieje, wszystko będzie dobrze. Odwrócił się i dostrzegł uśmiech na twarzy dziewczyny. Nie było w nim niczego wyzywającego czy głupiutkiego; był to spokojny, pewny siebie uśmiech opiekunki i niani. Dr X musiał śmiać się dokładnie w taki sam sposób. Kiedy dr X włączył cine, sędzia Kieu domyślił się natychmiast, że jest to dzieło mediagrafera OgnioLisa, który wciąż bawi - o ile było mu wiadomo - w więziennej celi w centrum Szanghaju. Na ekranie pojawił się kamienny pagórek wznoszący się nad jałową, przeżartą kurzem równiną, zapewne gdzieś w głębi Chin. Kamera zatoczyła koło, filmując okoliczne ugory: sędziemu nie trzeba było tłumaczyć, że niegdyś były tu żyzne pola, dopóki nie obniżył się poziom wód gruntowych. Z oddali nadchodziła grupka ludzi, a nad nią unosił się obłoczek wzbijanego stopami kurzu. Nieśli jakieś zawiniątko. Gdy zbliżyli się do kamery, sędzia przekonał się, że byli przerażająco wychudzeni i odziani w podarte szmaty. Ludzie weszli na kamienny pagórek i złożyli na nim zawiniątko, a potem odwrócili się i odeszli. Sędzia zamknął oczy i machnął ręką, jakby odpędzając od siebie obraz, który musiał teraz nastąpić. Nie potrzebował mediagrafu OgnioLisa, aby wiedzieć, że w zawiniątku jest dziecko, zapewne dziewczynka. - Ta scena mogła się wydarzyć kiedykolwiek w długiej historii Chin - powiedział dr X. Siedzieli w urządzonej po spartańsku oficerskiej kwaterze na statku. - Tak zawsze z nami postępowano. Wielkie dziewiętnastowieczne powstania były dziełem rozgniewanych tłumów młodych mężczyzn, którzy nie mogli znaleźć żon. W najciemniejszych dniach dynastii Mao i jej polityki kontroli urodzin każdego roku pozbywano się w ten sposób - doktor wskazał na nieruchomy obraz mediatronu - dwustu tysięcy małych istot ludzkich. Współcześnie, gdy rozgorzała wojna domowa, a zbiorniki wodne Niebiańskiego Królestwa zamieniły się w suche, zasypywane kurzem doły, praktyka ta znów staje się powszechna. Różnica polega na tym, że teraz ktoś zabiera dzieci. Robimy to od trzech lat. - Ile? - zapytał sędzia Kieu. - Do tej pory jakieś ćwierć miliona - odparł dr X.- Na tym statku jest ich pięćdziesiąt tysięcy. Sędzia odstawił filiżankę z herbatą. W ten sposób łatwiej mu było zmagać się z myślami. - To nie może się powieść - stwierdził po chwili. - Zdołacie zapewnić im opiekę w niemowlęctwie, może w wieku przedszkolnym. .. Ale co będzie, jak dorosną? Kto zajmie się ich nauką? Gdzie będą biegać, bawić się? - Zaiste, stoi przed nami niezwykłe wyzwanie - odrzekł poważnie dr X - ale ufam, że weźmiesz, Wasza Łaskawość, do serca słowa Mistrza: „Niechaj każdy uważa cnotę za dar przyrodzony. Wówczas nie pozbędzie się jej nawet dla nauczyciela”. Życzę szczęścia, Wysoki Sądzie. Sędzia poczuł się tak, jakby doktor uderzył go deską w głowę: był zdumiony, choć nie ogarnął jeszcze w pełni siły uderzenia. - Nie jestem pewny, czy nadążam, doktorze. Dr X skrzyżował nadgarstki i uniósł je wysoko. - Poddaję się. Możesz mnie aresztować, Wasza Łaskawość. Tortury nie będą konieczne. Przygotowałem już poświadczone zeznanie, w którym przyznaję się do wszystkiego. Sędzia Kieu nie miał do tej pory pojęcia, że dr X ma tak znakomite poczucie humoru. Postanowił kontynuować żart. - Faktem jest, Wielce Szanowny Doktorze, że pragnę postawić cię przed trybunałem. Obawiam się jednak, że nie mogę cię aresztować, nie sięga tu bowiem moja jurysdykcja. Doktor kiwnął na posługacza, który otworzył drzwi kabiny, wpuszczając chłodną bryzę. Za progiem rozciągał się widok na krzykliwie kolorowe nabrzeże Wynajętej Ziemi, od której dzieliła ich teraz zaledwie mila. - Jak widzisz, Wasza Łaskawość, skierowałem statek wprost do twojego dystryktu - powiedział dr X i wskazał zapraszająco na drzwi. Sędzia Kieu wyszedł na otwarty pokład i opierając się o reling, spojrzał do tyłu. Sunęły za nimi cztery identyczne morskie kolosy. Przez otwarte drzwi kabiny usłyszał śpiewny głos doktora: - Możesz mnie aresztować razem z załogami wszystkich statków i oskarżyć o przemyt dzieci. Możesz także wydać nakaz zatrzymania naszej floty i wszystkich dwustu pięćdziesięciu tysięcy małych myszek śpiących na jej pokładach. Ufam, że znajdziesz dla nich odpowiednie nianie w granicach swojej jurysdykcji. Sędzia Kieu zacisnął dłonie na linach i opuścił głowę. Był bliski szoku, prawdziwego szoku z klinicznymi objawami. Doktor blefował, lecz nazwanie jego postępowania po imieniu byłoby samobójstwem. Któż bowiem wziąłby na siebie tak przerażającą odpowiedzialność? Któż odważyłby się oddać ćwierć miliona dziewczynek w ręce skorumpowanych urzędników Rzeczypospolitej Brzegowej... Dr X ciągnął bezlitośnie: - Nie mam cienia wątpliwości, że zdołasz, Wasza Łaskawość, zapewnić opiekę tym dzieciom. Jak pokazuje przypadek dziewczynki i książki, jesteś zbyt rozsądnym sędzią, aby nie docenić znaczenia prawidłowego wychowania nieletnich. Bez wątpienia w przypadku ćwierci miliona niemowląt pokieruje tobą ta sama troska, jaką wykazałeś, dbając o dobro małej, barbarzyńskiej dziewczynki. Sędzia Kieu wyprostował się, odwrócił i wszedł do kabiny. - Zamknij drzwi i wyjdź - polecił posługaczowi. Kiedy zostali sami, stanął naprzeciw doktora, opadł na kolana, pochylił się i trzykrotnie uderzył czołem o pokład. - Ależ Wasza Łaskawość! - wykrzyknął dr X. - To ja powinienem oddać ci cześć! - Od pewnego czasu zastanawiam się nad zmianą zawodu - oznajmił sędzia, podnosząc się do pozycji klęczącej. Poprzestał na tym i jeszcze raz przemyślał całą sprawę. Ale dr X nie pozwolił mu już umknąć. Nigdy nie zastawiał pułapek, z których dane było wymknąć się zwierzynie, na którą polował. Jak powiedział Mistrz: „Rzemieślnik pragnący dobrze wykonywać pracę musi pierwej naostrzyć narzędzia. Gdy zawitasz do jakiego kraju, idź na służbę do najgodniejszych spośród urzędników i szukaj przyjaciół wśród najcnotliwszych z mędrców”. - Mówiąc szczerze, lubię swój zawód, ale czuję wielkie rozczarowanie swoją przynależnością plemienną. Rzeczpospolita Brzegowa napawa mnie coraz większym obrzydzeniem i wydaje mi się, że moim prawdziwym domem jest Niebiańskie Królestwo. Często zastanawiam się, czy w Królestwie nie brakuje sędziów, nawet tak niegodnych tego miana jak ja? - Tę kwestię muszę przedyskutować z moimi przełożonymi - odparł dr X. - Jednak biorąc pod uwagę fakt, że w Niebiańskim Królestwie nie ma obecnie ani jednego sędziego, a co za tym idzie prawdziwego systemu sądowniczego, uważam za wielce prawdopodobne, że znajdzie się jakaś rola dla osoby o tak nadzwyczajnych kwalifikacjach. - Rozumiem teraz, dlaczego tak bardzo pragnąłeś tej księgi, doktorze - powiedział sędzia. - Musimy zapewnić naszym dzieciom odpowiednie wykształcenie! - Prawda jest taka, Wasza Łaskawość, że pożądam nie tyle książki, ile jej twórcy: artifexa Hackwortha - stwierdził dr X. - Dopóki książka jest na Wynajętej Ziemi, dopóty istnieje nadzieja, że Hackworth ją odnajdzie, niczego bowiem bardziej nie pragnie na świecie. Gdybym zdobył książkę, zgasiłbym jego nadzieję i wówczas Hackworth zwróciłby się do mnie, już to, by odzyskać dzieło, już to, by skompilować jeszcze jeden tom. - Zatem potrzebne są nam usługi Hackwortha? - Wart jest tysiąca zwykłych inżynierów. A ponieważ przez ostatnie kilka dziesięcioleci w Niebiańskim Królestwie ze względów obiektywnych nie ostała się nawet połowa tej liczby inżynierów, kuszonych przez pozorne bogactwa Rzeczypospolitej Brzegowej, Hackworth jest dla nas nieocenionym nabytkiem. - W takim razie już jutro odwiedzę Hackwortha - powiedział sędzia Kieu. - Poinformuję go, że człowiek nazywany przez barbarzyńców drem X odnalazł zaginiony egzemplarz księgi. - Doskonale - ucieszył się doktor. - Będę oczekiwał jego wizyty. Dylemat Hackwortha; niespodziewany powrót do hongu dra X; nie znane dotychczas zakamarki siedziby doktora; przestępca staje przed wymiarem sprawiedliwości Hackworth miał nieco czasu, aby zastanowić się nad logiką ostatnich wydarzeń, czekając w pokoju frontowym hongu dra X na gospodarza, który nie mógł się uwolnić od obowiązku doprowadzenia do końca dwunastostronnej cinekonferencji. Podczas pierwszej wizyty w tym domu był zbyt zdenerwowany, aby dostrzec jego zalety, teraz jednak, siedząc wygodnie w starożytnym fotelu z popękanej skóry, czuł się jak prawdziwy gość, żądał herbaty od służby i leniwie kartkował woluminy samego doktora. Jakaż to ulga, gdy nie ma się nic do stracenia! Od czasu wielce niepokojącej wizyty Changa Hackworth odchodził od zmysłów. Nie dało się ukryć, że spartaczył całe przedsięwzięcie. Prędzej czy później przestępstwo wyjdzie na jaw, a jego rodzina okryje się niesławą, bez względu na ilość pieniędzy, które przekaże Changowi. I nawet gdyby mu się udało odzyskać Lekcyjonarz, jego życie legnie w gruzach. Gdy usłyszał, że dr X wygrał wyścig do zaginionej księgi, rzecz zamieniła się z koszmaru w farsę. Wziął w pracy jednodniowy urlop i wybrał się na długi spacer po Królewskim Ogrodzie Ekologicznym. Wrócił do domu opalony i przyjemnie zmęczony, a także w znacznie lepszym nastroju. Fakt posiadania Lekcyjonarza przez dra X znacznie polepszył jego sytuację. Doktor - w zamian za Lekcyjonarz - z pewnością czegoś od niego zażąda. I nie będzie to zwykła łapówka, o jakiej mówił Chang. Cały majątek, jakim dysponował, czy mógłby dysponować w przyszłości, na pewno nie interesuje doktora. O wiele bardziej wydaje się prawdopodobne, że poprosi go o przysługę - zaprojektowanie jakiegoś urządzenia, a może konsultację w takiej czy innej formie. Tak bardzo chciał w to uwierzyć, że podbudowywał swą hipotezę wieloma argumentami - rzeczywistymi i fantasmagorycznymi - podczas ostatniego etapu wycieczki. Wszyscy doskonale wiedzieli, że Niebiańskie Królestwo znalazło się w trudnej sytuacji, jeśli idzie o wyścig nanotechnologiczny. Dowodził tego choćby fakt, że sam dr X poświęcał wiele cennego czasu na przekopywanie się przez odpadki nowoatlantydzkiego systemu immunologicznego. Dlatego umiejętności Hackwortha mogłyby stanowić dla Chińczyków nieoceniony skarb. Jeśli tak będzie w istocie, znajdzie drogę wyjścia. Wykona robotę zleconą przez doktora. W zamian odzyska Lekcyjonarz, na którym tak bardzo mu zależy. Zadba także o to, aby umowa z doktorem obejmowała wyeliminowanie Changa z listy jego zmartwień. Gromada nigdy się nie dowie o jego przestępstwie! Neowiktorianie i wyznawcy konfucjanizmu nauczyli się nowych zastosowań foyer, przedpokojów czy jakkolwiek nazwanych pomieszczeń od frontu; to samo dotyczyło starej etykiety posługiwania się kartami wizytowymi. Jeśli już o tym mowa, to wszystkie plemiona o jakim takim pojęciu zasad nanotechnologii zrozumiały, że gości należy sprawdzić, zanim się ich wpuści do wewnętrznego sanktuarium, i że procedura ta, wykonywana przez tysiące pracowitych toczy rozpoznawczych, wymaga czasu. W ten sposób powstała nowa, skomplikowana etykieta poczekalni, a dobrze wychowani ludzie na całym świecie zdawali sobie sprawę, że składając komuś wizytę - ba! odwiedzając przyjaciół - spędzą niemało czasu na popijaniu herbaty i przeglądaniu pism w pokoju od frontu - pomieszczeniu wypełnionym nie rzucającym się w oczy sprzętem inwigilacyjnym. Jedną ze ścian poczekalni dra X stanowił olbrzymi mediatron, na którym goście mogli zostawiać swoje wizytówki wizyjne, prostą grafikę listową czy inne formy autoreklamy, podobne do dawnych plakatów czy małych ogłoszeń. Gdy gospodarz nie pozbywał się owych śladów po gościach, z czasem nakładały się one na siebie, tworząc nową artystyczną jakość w postaci ruchomego kolażu. Na środku mediatronu dra X - zasłonięty po części innymi wizytówkami - wyświetlał się klip filmowy, tak popularny w północnych Chinach jak twarz Mao - złego bliźniaka Buddy - rozpoznawana przez wszystkich w poprzednim stuleciu. Hackworth nie miał do tej pory okazji obejrzeć całego cine, choć wielokrotnie widywał urywki w taksówkach Pudongu, na ścianach Wynajętej Ziemi i w tylu różnych miejscach, że znał treść obrazu niemal na pamięć. Ludzie Zachodu nazywali to dzieło Zhang odwiedza Shang. Akcja rozgrywała się przed frontem luksusowego hotelu, jednego z wielu archipelagów sieci Shangri-La, rozrzuconej wzdłuż superautostrady Kowloon-Guangzhou. Hotelowy podjazd w kształcie podkowy wyłożony był połączoną ze sobą niczym fragmenty układanki kostką, dalej lśniły mosiężne klamki, a w lobby, w donicach wielkości łodzi rybackich, rosły gaje kwitnących tropikalnych krzewów. Mężczyźni w garniturach krzyczeli coś do telefonów komórkowych i spoglądali na zegarki, chłopcy hotelowi w białych rękawiczkach uwijali się na podjeździe, wyciągając walizki z bagażników czerwonych taksówek i przecierając bagaże czystymi, wilgotnymi szmatkami. Podjazd prowadził do ośmiopasmowej szosy, nie będącej jeszcze autostradą, a zaledwie dojazdem do niej. Drogę tę dzielił wzdłuż osi żelazny, ostry płot, który miał zatrzymywać nieostrożnych przechodniów. Jezdnia - nowa, acz w fatalnym stanie - pokryta była pasmami czerwonego kurzu spłukiwanego ze zniszczonych tajfunem wzgórz Guangdongu. Nagle ruch jakby zelżał, a kamera poszybowała w górę szosy, gdzie kilka pasów zablokowała kolumna rowerzystów. Od czasu do czasu przebijała się przez nią czerwona taksówka albo jadący przy samym ogrodzeniu mercedes. Wściekli kierowcy walili w klaksony, jakby detonując torebki z powietrzem. Hackworth nie słyszał hałasów, ale podczas zbliżenia widział szofera zdejmującego dłoń z klaksonu i odwracającego się gniewnie, aby potrząsnąć pięścią na rowerzystów. Gdy wygrażający kolarzom nieszczęśnik zobaczył tego, który pedałował na przedzie, skurczył się, jakby czując mdłości, a jego pięść opadła niezdarnie, niczym trafiona śrutem kuropatwa. Peleton prowadził mocno zbudowany mężczyzna o siwych włosach, z pewnością po sześćdziesiątce, choć wciąż silny i żywotny, o czym świadczył zapał, z jakim kręcił pedałami. Jechał na niczym się nie wyróżniającym czarnym rowerze i był ubrany w zwykły robotniczy kombinezon. Pędził drogą ze zdradliwą chyżością, która nie przeszkodziła mu jednak zakręcić zgrabnie przed podjazdem. Na jezdni powstała rowerowa embolia, gdy setki rowerzystów ruszyły za nim na wąski hotelowy pas. W tym momencie zaczynał się kolejny klasyczny moment: jeden z odźwiernych oderwał się od stanowiska pracy i ruszył na podjazd, chcąc przepędzić intruzów. Wymachiwał rękami i przeklinał ich po kantońsku, póki nie znalazł się jakieś sześć stóp przed liderem. Wtedy zdał sobie sprawę, że ma przed sobą samego Zhang Han Hua. Nominalnie rzecz biorąc, Zhang nie pełnił żadnej państwowej funkcji. Był na emeryturze, co dla chińskich przywódców końca dwudziestego i początku dwudziestego pierwszego wieku stało się sprytną zagrywką polityczną, zapożyczoną najpewniej od bossów amerykańskiej mafii. Być może uważali też, że oficjalne tytuły są poniżej godności najpotężniejszych ludzi na ziemi. Ludzie, którzy znaleźli się tak blisko Zhanga jak ów odźwierny, twierdzili później, że nie myśleli wcale o jego potędze - władzy nad armiami, bronią nuklearną czy tajną policją. Pamiętali tylko o pewnym drobnym incydencie z czasów Wielkiej Rewolucji Kulturalnej, kiedy to osiemnastoletni wówczas Zhang poprowadził swój oddział hunwejbinów do walki wręcz z innym oddziałem, uznanym za nie dość rewolucyjny. Walka zakończyła się w ten sposób, że Zhang rozerwał na strzępy i pożarł wszystkich wrogów. Każdy, kto stanął z nim twarzą w twarz, widział krew spływającą mu po brodzie. Odźwierny pada na kolana i rozpłaszcza się na ziemi. Zhang spogląda na niego zdegustowany i stopą obutą w sandał podnosi nieszczęśnika za brodę i sadza prosto przed sobą, po czym odzywa się do niego w wiejskim dialekcie swego macierzystego Fujien. Odźwierny, wracając do hotelu, gnie się w ukłonach. Na twarzy Zhanga widać niezadowolenie: chce tylko, żeby szybko go obsłużono. Przez następną minutę lub dwie przed Zhangiem płaszczy się garnitur hotelowych oficjeli coraz wyższej rangi. Zhang nie zwraca na nich uwagi, wygląda na znudzonego. Nikt nie ma pewności, czy na tym etapie kariery jest jeszcze maoistą, czy już wyznawcą konfucjanizmu, choć nie jest to istotne, zarówno komuniści bowiem, jak i zwolennicy Mistrza uznają chłopów za klasę dominującą, a handlarzy i biznesmenów za mierzwę społeczną. A hotel nie jest dla chłopów! Wreszcie zza hotelowych drzwi wyłania się postać w czarnym garniturze, otoczona ochroną. Mężczyzna jest wściekły, uważa, że ktoś spłatał mu złośliwego figla. Jest to handlarz nad handlarze, czternasty na liście najbogatszych ludzi na świecie, a trzeci w Chinach. Należy do niego większość nieruchomości oddalonych od hotelu o pół godziny jazdy samochodem. Nie zwalniając kroku, wchodzi na podjazd i rusza w stronę Zhanga. Poznaje go, podchodzi i pyta, czego chce. Po co zadał sobie tyle trudu, aby przyjechać z Beijingu na rowerze? Dlaczego przeszkadza mu w prowadzeniu interesu? Zhang staje przed bogaczem i szepcze mu kilka słów na ucho. Ten cofa się, jakby Zhang uderzył go w pierś. Ma otwarte usta, w których lśnią śnieżnobiałe zęby, i rozbiegane oczy. Mija kolejny moment, bogacz cofa się o dwa kroki dalej, co daje mu dosyć miejsca do następnego manewru: pochyla się, ugina jedno kolano i kłania się w pas, opada na ręce, wreszcie rozciąga się jak długi na eleganckiej kostce. Leży twarzą na bruku. Płaszczy się przed Zhang Han Hua. Jeden po drugim wyłączyły się zdolbizowane głosy w sąsiednim pokoju, wreszcie słychać było tylko dra X i ostatniego dżentelmena, kłócących się o coś bezładnie, przerywających sobie, bez skrępowania zażywających relaksu między partiami wyćwierkiwanego oratorium, nabijających fajki, nalewających herbaty, słowem czyniących wszystko, aby okazać sobie lekceważenie. Dyskusja zamarła nie zwieńczona żadną gwałtowną burzą, o jakiej w sekrecie marzył złośliwy Hackworth, a potem pojawił się młody człowiek, który, rozsunąwszy zasłony, oznajmił: - Dr X przyjmie pana. Doktor był w radosnym, towarzyskim nastroju, który miał pokazać Hackworthowi, że wszystkim było wiadome, iż wróci tu prędzej czy później. Zerwał się z fotela, uścisnął kordialnie dłoń artifexa i zaprosił go na obiad do „pobliskiego miejsca”, które - jak podkreślił znacząco - „zapewnia całkowitą dyskrecję”. Miejsce istotnie było dyskretne, była nim bowiem przytulna prywatna jadalnia, połączona bezpośrednio z jednym z pokojów na tyłach przybytku dra X sinusoidalnie skręconą nadmuchaną rurą z nanobaru, która zapewne miałaby z pół kilometra długości, gdyby przenieść ją z Szanghaju do Kansas i rozciągnąć w linii prostej. Zerkając podczas spaceru do jadalni przez półprzeźroczyste ścianki rury, Hackworth widział jak przez mgłę tuziny ludzi, zajmujących się przeróżnymi czynnościami w bodaj sześciu domostwach, do których dr X miał - zda się - bezpośredni dostęp. Po kilku minutach rura wypluła ich wprost do ładnie umeblowanej i pokrytej dywanem jadalni, wyposażonej w napędzane silnikiem rozsuwane drzwi. Drzwi otworzyły się w chwili, gdy zajmowali miejsca, a Hackworth omal nie stracił równowagi, uderzony podmuchem nanofiltrowanego wiatru. W progu stanęła rozpromieniona czterostopowa posługaczka, która, zamknąwszy oczy, pochyliła się pod wiatr. W doskonałej angielszczyźnie z San Fernando Valley zapytała: - Czy mogę polecić panom nasze specjały? Podczas obiadu dr X nie szczędził zapewnień, że rozumie sytuację Hackwortha i bardzo mu współczuje. Podkreślał to tak często, że inżynier miał powody przypuszczać, że gospodarz wie już o wszystkim. - Nie wracajmy do tego, sprawa jest już załatwiona - przerywał jego wyjaśnienia doktor. Potem Hackworth nie był już w stanie wzbudzić zainteresowania X nurtującym go dylematem. Rzecz sama w sobie przyniosła mu tak bardzo potrzebne ukojenie, z drugiej strony wzbudziła pewien niepokój, odniósł bowiem wrażenie, że zgadza się na warunki umowy, której nie zdołał wynegocjować ani przemyśleć. Jednak postawa doktora wydawała się sugerować, że jeśli ktoś zdecyduje się podpisać faustowski pakt ze starożytną i nieprzeniknioną sznaghajską organizacją przestępczą, nie może trafić lepiej niż do dobrotliwego Iksa, który jest tak wspaniałomyślny, że najpewniej o wszystkim zapomni albo ukryje owoce nielegalnej przysługi w żółtym pudełeczku w przepaściach jednej ze swych królikami. Gdy długawy posiłek dobiegał końca, Hackworth był tak pewny swego, że niemal zapomniał o poruczniku Changu i sprawie Lekcyjonarza. Zapomniał do chwili, w której po raz drugi otworzyły się rozsuwane drzwi, ukazując porucznika Changa we własnej osobie. Początkowo Hackworth nie poznał prześladowcy, ten ubrany był bowiem w tradycyjny strój: luźną niebieską piżamę, sandały i czarną skórzaną czapeczkę ukrywającą jakieś siedemdziesiąt pięć procent jego guzowatej czaszki. Poza tym wyrosły mu bokobrody. Najbardziej niepokojące było jednak to, że przy pasie Changa wisiała pochwa, a w pochwie tkwił najprawdziwszy miecz. Chang wszedł do jadalni i ukłonił się lekko doktorowi, po czym stanął przed Hackworthem. - Poruczniku? - odezwał się cicho artifex. - Konstablu. Konstablu Chang - poprawił go intruz. - Z okręgowego trybunału w Szanghaju. - Prezentację zakończyły chińskie słowa oznaczające Niebiańskie Królestwo. - Myślałem, że pochodzi pan z Rzeczypospolitej Brzegowej. - Podążyłem śladem przełożonego do nowego kraju - odparł konstabl Chang. - Johnie Percivalu Hackworth, muszę, niestety, pana aresztować. - Pod jakim zarzutem? - zapytał Hackworth i zdobył się na wymuszony chichot, jakby uczestniczył w przebierance zaaranżowanej przez przyjaciół. - Że... dnia miesiąca... roku... przyniósł pan skradzioną własność intelektualną do Niebiańskiego Królestwa, konkretnie do hongu dra X, i że wykorzystał pan tę własność do skompilowania nielegalnej kopii urządzenia znanego jako Ilustrowany lekcyjonarz każdej młodej damy. Nie było sensu zaprzeczać. - Proszę jednak zauważyć, że dzisiaj pojawiłem się tutaj właśnie po to, aby odzyskać ową własność - Hackworth zawahał się - która obecnie znajduje się w rękach mego czcigodnego gospodarza. Z pewnością nie ma pan zamiaru aresztować powszechnie szanowanego dra X za paserstwo. Konstabl Chang spojrzał wyczekująco na dra X, który poprawił swoje szaty i uśmiechnął się dobrotliwie, po ojcowsku. - Z przykrością muszę pana poinformować, że jakaś pożałowania godna kreatura wprowadziła go w błąd. Nie mam pojęcia, gdzie znajduje się Lekcyjonarz. Rozmiary tej pułapki były tak trudne do ogarnięcia, że dwadzieścia minut później, stając przed okręgowym trybunałem, Hackworth wciąż czuł się jak laboratoryjny szczur. Trybunał mieścił się w dużym, starożytnym ogrodzie w starej dzielnicy Szanghaju. Obradował na otwartym placu wyłożonym płaską, szarą kostką. Na jednym z jego końców stał wysoki budynek, otwarty południową stroną na plac i przykryty wznoszącym się ukośnie, kamionkowym dachem, którego końce zwijały się spiralnie w powietrzu - jego krawędź zdobił gliniany fryz przedstawiający parę smoków zwróconych do siebie paszczami trzymającymi dużą perłę. Hackworth uprzytomnił sobie, że jest to letni teatr, co wzmogło w nim wrażenie uczestnictwa w pogmatwanym spektaklu napisanym i wystawianym na jego cześć. Sędzia siedział pośrodku sceny za niskim, przykrytym brokatem stołem, ubrany we wspaniałą szatę i imponującą, skrzydlatą czapę ozdobioną emblematem jednorożca. Tuż za nim stała nieduża kobieta, na której nosie spoczywało coś, co wyglądało według Hackwortha na fenomenoskopowe okulary. Konstabl Chang wskazał miejsce na szarej kostce, gdzie Hackworth powinien uklęknąć, po czym wszedł na scenę i zajął pozycję po drugiej stronie sędziego. Na placu zgromadziło się także kilku innych funkcjonariuszy, w tym dr X i członkowie jego świty - ustawili się w dwóch równoległych kolumnach, tworzących korytarz między Hackworthem a sędzią. Fala strachu opuściła Hackwortha. Obecnie znalazł się w stadium chorej fascynacji niewyobrażalnym okropieństwem własnej sytuacji i jakością przedstawienia, jakie przygotował dla niego dr X. Opadł bez słowa na kolana i czekał spokojnie, choć nie bez zaciekawienia, na to co będzie dalej, podobny ogłuszonej żabie spoczywającej na stole sekcyjnym. Rozpoczęły się formalności. Sędzia nazywał się Kieu i bez wątpienia pochodził z Nowego Jorku. Odczytano oskarżenie w nieco pełniejszej formie. Następnie głos zabrała kobieta, która przedstawiła dowody: cine pokazywane na dużym mediatronie znajdującym się z tyłu sceny. Na filmie podsądny, John Percival Hackworth, odrywał kawałek skóry z dłoni i podawał go (niewinnemu) drowi X, który (nie wiedząc, że uczestniczy w przestępstwie) wyekstraktował z obecnego na skórze tocza terabajt skradzionych danych i tak dalej i tym podobne. - Pozostaje zatem udowodnić, że dane były istotnie skradzione, co sugeruje podejrzane zachowanie podsądnego - powiedział sędzia Kieu. Na te słowa głos zabrał konstabl Chang, który opowiedział historię odwiedzin u Hackwortha. - Panie Hackworth - odezwał się sędzia - czy zaprzecza pan, że dane zostały skradzione? Jeśli tak, zatrzymamy pana w areszcie i zwrócimy się z zapytaniem do Policji Jej Królewskiej Wysokości. Z pewnością uda się im wspólnie z pana pracodawcami ustalić, czy pańskie postępowanie było uczciwe. Zatem czy mamy uciec się do tej procedury? - Nie, Wysoki Sądzie - odrzekł Hackworth. - A wiec nie zaprzecza pan, że dane były skradzione, i że zwiódł pan jednego z poddanych Niebiańskiego Królestwa, każąc mu współuczestniczyć w przestępstwie? - Przyznaję się do wszystkich oskarżeń - stwierdził Hackworth - i zdaję się na łaskę Wysokiego Sądu. - Doskonale - rzucił sędzia. - Stwierdzam zatem, że John Percival Hackworth jest winny zarzucanych mu czynów i jednocześnie skazuję go na szesnaście uderzeń trzciną i dziesięć lat więzienia. - Wielkie nieba! - mruknął Hackworth. Nic innego nie przyszło mu do głowy. - Jeśli idzie o chłostę, sąd bierze pod uwagę fakt, że skazany kierował się w swym postępowaniu miłością ojcowską i odpowiedzialnością za los córki, dlatego zawiesza wykonanie wszystkich uderzeń oprócz jednego pod pewnym, konkretnym warunkiem. - Wysoki Sądzie, jestem gotowy wypełnić wszystkie nałożone na mnie zobowiązania. - A zatem dostarczy pan drowi X klucz do odkodowania wspomnianych danych, dzięki czemu z dobrodziejstw księgi skorzysta dziatwa w naszych sierocińcach. - Uczynię to z przyjemnością - oznajmił Hackworth - ale mogą wystąpić pewne komplikacje. - Czekam - mruknął niezbyt zadowolony sędzia Kieu. Hackworth odniósł wrażenie, że cała sprawa z chłostą i Lekcyjonarzem była zaledwie wstępem do czegoś poważniejszego, i że sędzia chce z tym wreszcie skończyć. - Chcąc przedstawić wagę owych komplikacji - zaczął Hackworth - muszę wiedzieć, ile mniej więcej egzemplarzy księgi ma zamiar wyprodukować Wysoki Sąd? - Powiedzmy, że nie więcej niż kilkaset tysięcy. Kilkaset tysięcy! - Proszę o wybaczenie, Wysoki Sądzie, ale czy wiadomo mu, że książka została zaprojektowana tylko i wyłącznie dla dziewcząt i to w wieku mniej więcej czterech lat? - Owszem. Hackworth oniemiał. Uwierzyłby w setki tysięcy dzieci bawiących się Lekcyjonarzem, pod warunkiem, że byłaby to dziatwa obu płci i w różnym wieku. Skąd, u licha, wzięli setki tysięcy dziewczynek mniej więcej czteroletnich! Nawet jedna była zazwyczaj problemem. No tak, ale tu są Chiny... - Wysoki Sąd czeka - warknął konstabl Chang. - Zatem pozwolę sobie wyjaśnić, że Lekcyjonarz jest w dużej części raktywem, to znaczy wymaga udziału dorosłych raktorów. Można założyć, że jeden lub dwa dodatkowe egzemplarze przeszłyby niezauważenie przez system, ale większa liczba zablokowałaby go, poza tym któż by za nią płacił? - W takim razie polecam skazanemu dokonanie niezbędnych zmian w Lekcyjonarzu, tak by dostosować go do naszych potrzeb. Obejdziemy się bez tych części księgi, które wymagają udziału raktorów, a jeśli będzie trzeba, zatrudnimy własnych - oznajmił sędzia Kieu. - Sądzę, że rzecz jest wykonalna. Mogę zaopatrzyć księgę w automatyczny generator głosu, ustępujący nieco jakością pracy prawdziwemu raktorowi, ale mimo to skuteczny. W tym momencie John Percival Hackworth - nie zastanawiając się ani nie biorąc pod uwagę konsekwencji tego co robi - wymyślił pewną sztuczkę i poddał ją badaniom radarów sędziego, dra X i wszystkich zgromadzonych, którzy najlepiej na świecie znali się na podstępach. - A zatem biorę się do roboty, a jeśli mam już coś zmieniać, to mogę także, jeśli zadowoli to Wysoki Sąd... - ciągnął Hackworth z niewinną miną - ...dokonać pewnych adaptacji treści, tak aby dostosować ją do unikatowych wymogów kulturowych czytelniczek Han. Zabierze to jednak trochę czasu. - Doskonale - powiedział sędzia. - Ogłaszam zatem zawieszenie piętnastu rózeg pod warunkiem dokonania wspomnianych zmian w Lekcyjonarzu. Jeśli idzie o dziesięć lat więzienia, z przykrością muszę stwierdzić, że nasz okręg nie dysponuje ze względu na niewielkie rozmiary odpowiednią instytucją korekcyjną, dlatego skazany, po wymierzeniu mu jednego uderzenia trzciną, zostanie zwolniony do domu. Co nie znaczy bynajmniej, że nie odbędzie kary w taki czy inny sposób. Oświadczenie sędziego o wypuszczeniu go do domu było dla Hackwortha jak łyk dymu z opium. Chłosta odbyła się szybko i skutecznie, nie miał czasu, żeby się nią przejmować, co ulżyło nieco w jego cierpieniach. Mimo to był w szoku. Chang odwiązał jego bezwładne ciało od krzyżaka i złożył na twardym posłaniu, na którym inżynier leżał w malignie przez kilka minut. Przynieśli mu herbaty - aromatycznej Keemun z nutką lawendy. Bez dalszej zwłoki odstawiono go pod eskortą do granic Rzeczypospolitej Brzegowej, która znajdowała się o rzut kamieniem od miejsca sądu i kaźni, choć równie dobrze mogła być odległa o tysiące mil i lat. Ruszył prosto do publicznego kompilatora materii, szeroko stawiając stopy i nie mogąc się wyprostować. Skompilował trochę lekarstw: środków przeciwbólowych i hemokuł, które podobno przyśpieszały gojenie. Dopiero w połowie drogi przez Groblę zaczął się zastanawiać nad drugą częścią wyroku i sposobami jej wyegzekwowania. Pędził na autorolkach, wiatr przewiewał przez cienką materię spodni i chłodził ostre nacięcie na pośladkach, przypominające tory kolejowe. Tym razem otaczała go eskadra aerostatów w kształcie szerszeni, lecących w elipsoidalnej formacji, syczących cicho w nocnym powietrzu i czekających na powód, aby się wyroić. Ów system obronny, który w chwili, gdy go kompilował, wydawał mu się niedościgniony, wyglądał obecnie żałośnie. Być może ochroni go przed młodzieżowym gangiem. Lecz John Percival Hackworth przekroczył nieopatrznie domenę drobnych przestępców i znalazł się na gruncie potężnych sił, ukrytych przed jego wzrokiem i dających się poznać jedynie wtedy gdy przetną trajektorie jemu podobnych robaków lub wtargną na obszary zajęte przez równie potężnych sąsiadów. Musiał podążać po orbicie, którą mu wyznaczyły, aż do nieuchronnego upadku. Świadomość własnej bezsilności przyniosła mu ukojenie, odzyskał spokój, jakiego nie znał od wielu lat i wróciwszy do domu, ucałował śpiącą Fionę, opatrzył rany kolejnymi medykamentami z KaeM-u - włożył piżamę i wsunął się pod kołdrę. Przyciągany przez mroczne ciepło Gwendolyn, zasnął, zanim zdążył się pomodlić. Kolejne opowieści Lekcyjonarza - historia Dinozaura i Dodżo; Nell poznaje podstawy sztuki samoobrony; Tequila znajduje i traci wartościowego kawalera; Nell mierzy siły z małym łobuziakiem Kochała wszystkich czterech przyjaciół, ale najbliższym jej sercu stał się Dinozaur. Początkowo bała się go trochę, lecz z czasem zrozumiała, że choć był siejącym postrach wojownikiem, zawsze stał po jej stronie i szczerze ją miłował. Uwielbiała słuchać jego opowieści o dawnych czasach, osobliwie tych przed Zagładą, i o nauce, jaką odebrał u myszki Dodżo. Byli też inni uczniowie... powiedziała książka głosem Dinozaura. Nell siedziała sama w kąciku bawialni. ...W tamtych czasach nie było jeszcze ludzi, ale istniały już małpy i pewnego dnia przed wejściem do naszej jaskini stanęła małpia dziewczynka o bardzo smętnej minie. Dodżo zaprosiła ją do środka, co bardzo mnie zdziwiło, sądziłem bowiem, że myszka przyjaźni się wyłącznie z wojownikami. Małpka na mój widok pisnęła przerażona, ale Dodżo rzuciła mnie parę razy o ziemię i zakręciła mną młynka, żeby pokazać gościowi, że w pełni panuje nad sytuacją. Potem poczęstowała ją zupą i zapytała, dlaczego małpka samotnie chodzi po naszym lesie. Małpka, która miała na imię Belle, wytłumaczyła nam, że jej mama i przyjaciel mamy wykopali ją z rodzinnej gałęzi i kazali pójść pohuśtać się na lianach przez kilka godzin. Niestety, większe małpki zajęły wszystkie liany i nie pozwalały Belle huśtać się na nich, więc nieszczęsna małpia dziewczynka powędrowała przez las, szukając towarzystwa, i zgubiła drogę. W końcu trafiła do naszej jaskini. - Możesz zostać z nami tak długo, jak będziesz chciała - powiedziała Dodżo. - Prowadzimy bardzo wesołe życie i ciągle się bawimy. Możesz przyłączyć się do naszych zabaw, jeśli ci się spodobają. - Ale muszę niedługo wracać do domu - poskarżyła się Belle. - Jeśli nie wrócę, przyjaciel mamy sprawi mi lanie. - W takim razie pokażę ci drogę do drzewa, na którym mieszkacie i powiem, jak trafić do nas z powrotem - pocieszyła ją Dodżo. - Jeśli zechcesz, będziesz nas mogła odwiedzać za każdym razem, gdy mama wyrzuci cię z gałęzi. Razem z Dodżo pokazaliśmy małpce drogę do rodzinnego drzewa. Gdy wracaliśmy do siebie, powiedziałem: - Pani, czegoś tu nie rozumiem. - Cóż cię trapi? - zapytała Dodżo. - Jesteś, pani, mistrzynią sztuki wojennej, ja pobieram nauki, aby zostać wojownikiem. Czy w takim razie jest wśród nas miejsce dla małej dziewczynki, która chce się bawić? - Pozwolisz, że to ja osądzę, kto się nadaje na wojownika, a kto nie. - Ale mamy na głowie tyle zajęć, tyle godzin ćwiczeń i musztry - zaprotestowałem. - Skąd mamy wziąć czas na zabawy, które obiecałaś małpce? - A czymże jest zabawa, jak nie ćwiczeniem w kolorowym przebraniu! - wykrzyknęła myszka. - Poza tym, biorąc pod uwagę fakt, że wyglądasz tak jak wyglądasz i nawet bez moich lekcji wszyscy się ciebie boją, nie możesz odmawiać odrobiny przyjemności małej, zagubionej dziewczynce. Słysząc te słowa, bardzo się zawstydziłem i kiedy doszliśmy do domu, pozamiatałem jaskinię siedem razy z własnej i nieprzymuszonej woli. Minęło kilka dni i znów odwiedziła nas Belle, smutna i zagubiona, lecz wtedy oboje, Dodżo i ja, zrobiliśmy wszystko, aby czuła się u nas jak najlepiej. Dodżo wymyśliła dla małpki specjalne zabawy, które tak spodobały się Belle, że przychodziła do nas coraz częściej. Minęło kilka lat i możesz wierzyć lub nie, ale Belle rzucała mną o ziemię i kręciła moim ogonem młynka z nie mniejszą wprawą niż Dodżo. Nell roześmiała się, wyobraziwszy sobie małą małpkę kręcącą młynka dinozaurem. Postanowiła cofnąć się o stronę i staranniej przeczytać ostatnią część. Minęło kilka dni i znów odwiedziła nas Belle, smutna i zagubiona, lecz wtedy oboje, Dodżo i ja, zrobiliśmy wszystko, aby czuła się u nas jak najlepiej. Dodżo ugotowała na jej cześć świąteczny obiad. Podała ryż, rybę i jarzyny i dopilnowała, by Belle zjadła wszystko. Po krótkim odpoczynku zaprosiła ją do zabawy, która nazywała się „fikanie koziołków”. Na sąsiedniej stronie pojawiła się ilustracja. Nell poznała miejsce przed wejściem do jaskini Dodżo. Myszka siedziała wysoko na skale i wydawała polecenia Dinozaurowi i Belle. Dinozaur próbował fiknąć koziołka, ale jego maleńkie, krótkie łapki nie były w stanie podeprzeć masywnego, ciężkiego ciała i biedak rozciągnął się jak długi, padając paszczą na piach. Po nim przyszła kolej na Belle, która wywinęła pięknego kozła. Nell postanowiła spróbować swych sił w nowej zabawie. Na początku czuła się dosyć dziwnie, bo cały świat wirował wokół niej, gdy podnosiła się z ziemi. Zajrzała do książki i przekonała się, że Belle robi dokładnie to co ona i popełnia te same błędy. Dodżo napominała ją ze szczytu skały, wskazywała sposób układania głowy i pleców. Nell posłuchała rady myszki i za drugim razem czuła się lepiej. Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy wywijała piękne koziołki w całej bawialni. Gdy wróciła do domu, Mama nie chciała jej wpuścić, zaczęła więc fikać kozły w korytarzu. W końcu drzwi do mieszkania otworzyły się, ale Mama, ujrzawszy piasek we włosach i na ubraniu Nell, spuściła jej lanie i posłała do łóżka bez kolacji. Następnego ranka Nell sama podeszła do KaeM-u - i poprosiła o świąteczny obiad, który Dodżo ugotowała dla Belle. KaeM odpowiedział, że nie potrafi wyprodukować prawdziwej ryby, ale może przygotować jej nanosurimi, które smakuje podobnie. Z ryżem nie było problemu, natomiast gorzej przedstawiała się sprawa jarzyn. Jedyną namiastką jarzyn, jaką KaeM znał, była zielona pasta, którą mogła jeść łyżką. Nell poinformowała maszynę, że posiłek nazywa się „obiadem Belle”, i że od tej pory nie będzie jadała nic innego. KaeM zapamiętał nazwę i był gotów sporządzić „obiad Belle” na każde żądanie. Nell nie mówiła już na Lekcyjonarz „zaczarowana książka”. Nazywała go zgodnie z tym, co całkiem niedawno odczytała na stronie tytułowej: ILUSTROWANY LEKCYJONARZ KAŻDEJ MŁODEJ DAMY czyli Propedeutyczny Enchirydion, w którym przedstawia się historię księżniczki Nell i jej różnych przyjaciół, krewnych, towarzyszy & all Lekcyjonarz ze swej strony nie mówił do niej tak często jak kiedyś. Nell przekonała się, że szybciej od książki czyta słowa i zazwyczaj prosiła ją, żeby była cicho. Często jednak kładła ją pod poduszkę i kazała opowiadać sobie bajki na dobranoc. Czasami budziła się w środku nocy i słyszała książkę szepczącą jej do ucha rzeczy, o których właśnie śniła. Tad zniknął z ich domu, co Mama przypłaciła złamanym nosem. Zastąpił go Shemp, po którym pojawił się Todd, na którego miejsce przyszedł Tony. Pewnego dnia do domu wpadła szanghajska policja, żeby aresztować Tony’ego. Ale ten nie poddał się bez walki i strzelił w salonie z letu do gliniarza. Zrobił mu w brzuchu tak wielką dziurę, że wypłynęły wnętrzności i zawisły między nogami rannego. Reszta policjantów uraczyła Tony'ego Siedmiominutowym Specjałem, po czym wyciągnęła umierającego towarzysza na korytarz. Tony - rycząc jak przygwożdżone, wściekłe zwierzę - wpadł do kuchni i chwyciwszy ostry nóż, zaczął ciąć się po piersi w miejscu, w które - jak sądził - ugodził go Specjał. Zanim minęło siedem minut, po których wrócili gliniarze, wyciął sobie dziurę w piersi aż do żeber. Później odpędzał się od nich, wymachując ociekającym krwią nożem, aż w końcu jeden z policjantów - zapewne dowódca - wystukał jakiś numer na małej, podręcznej klawiaturze, a Tony zgiął się wpół i wrzasnął jak zarzynany, gdy pojedyncza ciastforma wybuchła w jego udzie. Wtedy upuścił nóż. Gliniarze wpadli do kuchni i zawinęli go w kurczobłonę, a potem zgromadzili się nad jego zmumifikowanym w lśniącym plastiku ciałem, kopiąc go i skacząc po nim przez dobrą minutę, po czym wycięli mu dziurę nad ustami, żeby mógł oddychać. Przyczepili cztery rączki do kurczobłony i wynieśli go, zostawiając Nell z krwią na podłodze salonu i kuchni. Nell nie potrafiła jeszcze sprzątać i mimo wysiłków rozmazała krew po całym mieszkaniu. Kiedy Mama wróciła z pracy, wrzeszczała wniebogłosy, płakała i dała jej lanie za bałagan. Nell zrobiło się smutno, poszła więc do siebie, wzięła Lekcyjonarz i wymyśliła własną bajkę o tym, jak zła macocha kazała księżniczce Nell posprzątać w domu i zbiła ją za to, że źle wykonała pracę. Lekcyjonarz domalowywał ilustracje do jej opowieści. Zanim doszła do końca opowiadania, zapomniała już o tym co się stało i pamiętała jedynie swoją bajkę. Po Tonym Mama wystrzegała się przez jakiś czas mężczyzn, ale po kilku miesiącach poznała Brada, który, o dziwo, okazał się miły. Miał prawdziwą pracę. Był kowalem w klawie Nowej Atlantydy i któregoś dnia zabrał Nell do kuźni i pokazał jej, jak przybija podkowy do kopyt wielkich koni. Nell po raz pierwszy w życiu widziała konia i dlatego żywiej interesowała się zwierzęciem niż gwoździami, młotami i obcęgami Brada. Jego pracodawcy mieli olbrzymi dom otoczony zielonymi łąkami. W domu mieszkała czwórka starszych od Nell dzieci, które przychodziły do kuźni w śmiesznych ubrankach i dosiadały koni. Niestety, Mama zerwała z Bradem; mówiła, że nie lubi rzemieślników, bo za bardzo przypominają jej Wiktorian, bez przerwy porównują ze sobą różne rzeczy, szacują, która jest lepsza, co prowadzi w efekcie do przekonania, że z ludźmi jest tak samo. Poznała faceta, który nazywał się Burt, i który - co było do przewidzenia - wprowadził się do nich. Burt wytłumaczył Harvowi i Nell, że w domu potrzebna jest dyscyplina i że ma zamiar o nią zadbać, po czym zlał ich na dzień dobry i nie przestawał lać aż do końca. Bił gdzie popadnie, po buzi i po tyłkach. Mamie również nieźle się obrywało. Nell spędzała coraz więcej czasu w bawialni, gdzie było łatwiej wykonywać ćwiczenia zalecane przez Dodżo. Czasami bawiła się też z innymi dziećmi. Pewnego dnia grała z przyjaciółką w „piłkę na uwięzi” i pokonywała ją raz za razem. Grze przyglądał się chłopak - starszy od Nell i jej towarzyszki - który po jakimś czasie wprosił się niegrzecznie do zabawy. Przyjaciółka Nell ustąpiła mu miejsca. Chłopak, który miał na imię Kevin, stanął naprzeciw Nell. Był dużym, mocno zbudowanym chłopcem, dumnym ze swej masy i siły. Jego filozofia gry w piłkę polegała na zmiażdżeniu przeciwnika mocą odbić i obelgami. Chwytał piłkę, nabierał dramatycznie powietrza, obnażając zęby i czerwieniejąc na twarzy, po czym kręcił ręką młynka i rzucał z potężnego zamachu, czemu towarzyszyły przeróżne efekty dźwiękowe spryskujące piłkę śliną. Jego technika była tak imponująca, że większość dzieci odsuwała się na boki, obawiając się uderzenia pędzącą niczym pocisk zabawką. Wprawiwszy piłkę w ruch, Kevin odbijał ją coraz szybciej i szybciej, a każdemu uderzeniu towarzyszyła fala wyzwisk kierowanych w stronę przeciwnika. Nell wiedziała, że mama Kevina mieszka z tymi samymi facetami, którzy bywali u jej Mamy. Kevin miał często podbite oczy, a z pewnością nikt nie podbijał mu oczu w bawialni. Nell zawsze się go bała. Dzisiaj jednak, gdy patrzyła na ów pełen dramatyzmu serw, wydał się jej niepoważny i głupi. Kevin zachowywał się jak Dinozaur, który w żartach zmagał się z Belle. Piłka poszybowała w jej stronę, mokra od śliny i wcale nie taka szybka. Kevin posłał za nią potok przekleństw, nazywając Nell pizdą i innymi brzydkimi słowami, ale ona nie zwróciła na to uwagi i jakby niczego nie słysząc, skupiła się na piłce i odbiła ją mocno, angażując w to całe ciało, które wraz z piąstką ułożyło się w linię prostą. Pozycji tej nauczyła ją Dodżo. Trafiła piłkę z taką siłą, że niczego nie poczuła. Piłka wystrzeliła łukiem nad głową Kevina i gdy wróciła, Nell klepnęła ją tylko parę razy, wygrywając pojedynek. - Gramy do trzech - wrzasnął Kevin, więc zagrali ponownie, z podobnym rezultatem. Wszystkie dzieci śmiały się z Kevina, który poczerwieniał i wściekły rzucił się na Nell. Nell znała jego taktykę. Często widywała go w akcji, gdy bił mniejsze dzieci. Wiedziała, że Kevin jest bezkarny, bo jego ofiary wpadają w panikę, która nie pozwala im ruszyć się z miejsca. Dodżo wielokrotnie powtarzała Belle, że najlepszym sposobem na pokonanie Dinozaura jest zejście mu z drogi. Dinozaur przewracał się od własnego impetu. Teraz Nell postąpiła tak samo, w ostatniej chwili odwróciła się bokiem i podstawiła Kevinowi nogę, o którą się przewrócił. Wpadł prosto na huśtawki, podniósł się z ziemi i zaatakował po raz drugi. Nell uchyliła się i znów podstawiła mu nogę. - Dobra - mruknął Kevin - wygrałaś. Szedł do niej z wyciągniętą ręką. Ale Nell znała tę sztuczkę, choć nie dała tego po sobie poznać. Wyciągnęła prawą rękę, jakby istotnie miała zamiar mu ją podać. Kevin dał się nabrać, napiął wszystkie mięśnie, a Nell odwróciła rękę dłonią do podłogi, opuściła ją i podniosła do pasa. Wpatrywał się w jej ruchy jak urzeczony. Łokieć Nell oderwał się od pasa, a ręka zaczęła zataczać długą elipsę, odwracając się dłonią do góry. Wreszcie wystrzeliła do przodu. Palce Nell zagłębiły się w szeroko otwartych oczach Kevina. Zasłonił twarz. Nell kopnęła go między nogi, wkładając w to całą siłę i starannie namierzając cel. Gdy zwinął się wpół, chwyciła go za włosy i kopnęła kolanem w twarz. Potem jednym celnym kopnięciem w tyłek posłała go na ziemię i zostawiła rozpłaszczonego jak żabę, zbyt zdziwionego tym co zaszło, aby płakać. Hackworth spożywa lunch w wybornym towarzystwie; rozprawa o hipokryzji; sytuacja Hackwortha ulega dalszej komplikacji Hackworth pojawił się w pubie jako pierwszy. Przy barze zamówił pintę portera - rozlewanego dla niepoznaki do beczek przez mieszkającą w pobliżu społeczność czopiarzy - i dla zabicia czasu przespacerował się po restauracji. Cały ranek spędził za biurkiem, cieszył się więc ze sposobności rozprostowania kończyn i z okazji do bliższego przyjrzenia się zaletom przybytku. Miejsce to urządzono na wzór starej londyńskiej publicznej restauracji z czasów drugiej wojny światowej. Świadczył o tym zrujnowany wybuchem bomby narożnik i taśmy przyklejone na krzyż na szybach. Kształt białych znaków nieodparcie przywodził Hackworthowi na myśl osobę dra X. Tu i ówdzie na ścianach wisiały fotografie brytyjskich i amerykańskich lotników z autografami. Obok inne drobiazgi przypominające o dniach chwały anglo- amerykańskiej współpracy: PRZYŚLIJ broń DO OBRONY BRYTYJSKICH DOMÓW Brytyjscy cywile, stojący w obliczu inwazji, rozpaczliwie potrzebują broni do obrony swych domostw. MOŻESZ IM POMÓC Amerykański Komitet Na Rzecz Obrony Brytyjskich Domów Na stojących wieszakach i wbitych w ścianę haczykach wisiały meloniki jak wielkie, czarne grona. Pub widać był odwiedzany przez sporą grupę inżynierów i artifexów, którzy siedzieli pochyleni nad barem i swoimi pintami lub przy małych stoliczkach pochłaniali zapiekanki ze steków i nerek, gawędząc przy tym i chichocząc. W wyglądzie tego miejsca i jego licznych gości nie było nic szczególnie ujmującego, ale Hackworth wiedział, że na głowach obiadujących tu mieszczan spoczywa cała konstrukcja nanotechnologii, będącej podstawą dobrobytu i bezpieczeństwa Nowej Atlantydy. Musiał zatem postawić sobie pytanie, dlaczego nie czuł się usatysfakcjonowany, będąc jednym z nich. Dawny John Percival Hackworth zaklinał swoje pomysły w materii i był w tym lepszy niż niejeden z tutaj zgromadzonych. Znęciła go jednak pokusa transcendencji własnych działań, materia przestała mu wystarczać, zapragnął sięgnąć do ludzkiej duszy. Teraz, czy chciał tego czy nie, będzie musiał sięgnąć do setek tysięcy dusz. Dżentelmeni przy stołach zerkali na niego z zaciekawieniem, kiwali uprzejmie głowami i odwracali wzrok, gdy przyłapywał ich spojrzenia. Wchodząc tu, zauważył zaparkowanego przed wejściem rolls-royce'a, zajmującego niemal całą jezdnię. Ktoś ważny odwiedził pub, obiadując zapewne w jednej z zacisznych salek na tyłach. Wszyscy obecni - nie wyłączając Hackwortha - wiedzieli o tym, a wiedza owa napełniała ich pełnym podniecenia wyczekiwaniem na to, co może się wydarzyć. Major Napier przyjechał do pubu na regulaminowym pferdlinie punktualnie w południe. Wszedłszy do środka, zdjął oficerską czapkę i powitał radośnie barmana. Hackworth poznał go, major bowiem był bohaterem. Napier poznał Hackwortha z powodów, które aż do tej pory były prowokacyjnie nie sprecyzowane. Artifex przełożył kufel do lewej ręki i wymienił z majorem przed barem kordialny uścisk dłoni. Następnie ruszyli na tyły restauracji, wymieniając po drodze serdeczne, niegodne zapamiętania powierzchowne uwagi. Napier wyminął zgrabnie Hackwortha i otworzył małe drzwi w tylnej ścianie. Za nimi znajdowały się trzy schodki prowadzące na dół, do przytulnego saloniku z muślinowymi firankami na oknach i pojedynczym, pokrytym miedzianą blachą stołem na środku. Przy stole siedział mężczyzna, w którym Hackworth rozpoznał samego lorda Alexandra Chung-Sik Finkle-McGrawa. Lord wstał i odwzajemniwszy ukłon, powitał artifexa serdecznym uściskiem dłoni. Jego zachowanie - mające zapewne uspokoić Hackwortha - odniosło pod pewnymi względami wręcz przeciwny skutek. Kolejna porcja uwag, tym razem bez uszczypliwości. Wszedł kelner, Hackworth zamówił kanapkę ze stekiem, danie dnia. Napier kiwnął głową, zgadzając się na to samo, co Hackworth odebrał jako oznakę sympatii. Lord nie chciał jeść. Mówiąc szczerze, Hackworth już dawno przestał być głodny. Wydawało się jasne, że Połączone Dowództwo Królewskich Sił Zbrojnych zwietrzyło przynajmniej część z tego, co się stało, i że Finkle-McGraw również o tym wiedział. Z sobie tylko wiadomych względów postanowili jednak podejść go po cichu, zamiast zrzucać mu na głowę bombę i wykopywać z hałasem z gromady. Świadomość tego faktu powinna przynieść mu ulgę, ale stało się inaczej. Po procesie w Niebiańskim Królestwie wszystko wydawało się takie proste. Obecnie - jak podejrzewał - sprawy ulegną wielkiej komplikacji. - Panie Hackworth - odezwał się Finkle-McGraw, gdy skończono wymianę uprzejmości. Mówił teraz zupełnie innym głosem, jakby rozpoczynał zebranie swojej rady nadzorczej. - Proszę zrobić mi tę uprzejmość i podać własną definicję hipokryzji. - Przepraszam, czego, Mości Książę? Hipokryzji? - Owszem. Z pewnością wie pan, o co mi chodzi. - Hmm, to przywara, jak sądzę. - Mała czy duża? Proszę dobrze się zastanowić, wiele zależy od pańskiej odpowiedzi. - Uważam, że zależy to od okoliczności. - Wykręca się pan sianem, drogi panie - powiedział arystokrata z przyganą w głosie. Major Napier wybuchnął nieco sztucznym śmiechem, nie mając pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. - Moje ostatnie życiowe doświadczenia, Wasza Miłość, nauczyły mnie poszanowania dla cnoty ostrożności - odparł Hackworth. Obaj jego towarzysze zachichotali znacząco. - W czasach mojej młodości hipokryzja, pojmuje pan, uznawana była za najgorszą z przywar - oznajmił Finkle-McGraw. - A wynikało to z obowiązującego wówczas relatywizmu moralnego. W takim klimacie etycznym człowiek, pojmuje pan, nie ma prawa krytykować innych, i słusznie, jeśli bowiem nie istnieje absolutne dobro i absolutne zło, nie ma podstaw do żadnej krytyki. Finkle-McGraw przerwał, wiedząc, że skupił na sobie uwagę słuchaczy. Niespiesznym ruchem zaczął wyjmować z kieszeni fajkę z ogromnym, zaokrąglonym cybuchem oraz towarzyszące jej akcesoria i przybory. Kontynuując przemowę, nabijał fajkę brunatnym tytoniem o tak aromatycznym zapachu, że Hackworthowi zaczęła cieknąć ślinka. Kusiło go, aby nabrać tytoniu na łyżkę i wsadzić go sobie do ust. - Doprowadziło to do ogólnej frustracji, bo ludzie, będąc z natury ułomni, niczego tak nie lubią jak wyrażania opinii na temat przywar innych. I stało się tak, że zatrącono o hipokryzję i wyniesiono ją spośród mierzwy drobnych wad na ołtarze przywar, trony nieprawości, słowem, uczyniono z niej monarchinię wszystkiego co najgorsze. Bo, pojmuje pan, nawet tam, gdzie nie ma dobra i zła, można krytykować innych, przeciwstawiając ich własne przekonania czynom, jakie podejmują. Uskuteczniając ten rodzaj krytyki, nie wyrażasz pan, broń Boże, sądów co do poprawności poglądów oponenta czy moralności jego zachowań, wykazujesz pan jedynie nieszczęśnikowi czarno na białym, że mówi jedno, a robi drugie. Praktycznie cały dyskurs polityczny w czasach mojej młodości poświęcony był wyniuchiwaniu i wytykaniu sobie przez strony hipokryzji. - Nie uwierzyłby pan w to, co mówiono wówczas o pierwszej epoce wiktoriańskiej. Przypisanie komuś wiktoriańskich poglądów równało się nazwaniu go faszystą, nazistą i Bóg wie kim jeszcze. Zarówno Hackworth, jak i major byli zdumieni. - Wasza Miłość! - wykrzyknął Napier. - Naturalnie zdawałem sobie sprawę, że klimat moralny tamtych czasów różnił się od naszego, ale jestem zdruzgotany, słysząc, że pierwsi Wiktorianie byli potępiani! - Oczywiście, że byli - mruknął pobłażliwie lord Finkle-McGraw. - Ze względu na swoją hipokryzję - wtrącił Hackworth, pojmując, o co chodzi. Finkle-McGraw obdarzył go słodkim uśmiechem, jakim nauczyciel uszczęśliwia ulubionego ucznia. - Jak pan widzi, majorze, moja pochlebna ocena władz umysłowych obecnego tu pana Hackwortha miała gruntowne podstawy. - Nigdy nie ośmieliłbym się podać tego w wątpliwość, Mości Książę - oznajmił major. - Mimo to w pełni doceniam tę jakże imponującą demonstrację. - Napier uniósł szklankę w stronę Hackwortha. - Ze względu na swoją hipokryzję - ciągnął Finkle-McGraw, zapaliwszy fajkę i wypuściwszy z niej potężne tajfuny dymu - Wiktorianie spotykali się z pogardą pod koniec ubiegłego stulecia. Większość osób wyrażających taką opinię miała na swym koncie setki, jeśli nie tysiące mniejszych i większych niegodziwości, mimo to nie dostrzegała w tym żadnego paradoksu, albowiem nie zajmując takiego czy innego moralnego stanowiska i nie stosując go w praktyce, nie narażała się na zarzut hipokryzji. - I uważała się za moralnie wyższą od Wiktorian - skwitował to lodowatym tonem major Napier. - ...nawet jeśli nie żywiła, ba! właśnie dlatego, że nie żywiła żadnych przekonań moralnych! Zapadła cisza, a głowy wokół stołu kręciły się z dezaprobatą. - My mamy nieco inny pogląd na hipokryzję - kontynuował Finkle-McGraw. - W późnodwudziestowiecznym Weltanschauung hipokrytą był osobnik, który przyjmował za swój wysoce moralny światopogląd, traktowany przezeń jako część zaplanowanej kampanii wodzenia świata za nos. Osobnik ów nigdy nie wierzył w swoje przekonania i nagminnie naruszał je poza widokiem publicznym. Oczywiście większość hipokrytów ma nieco mniejszy kaliber, zaliczyłbym ich do kategorii ludzi powtarzających: „Cóż, duch ochoczy, kiedy ciało mdłe!” - To, że przypadkowo naruszamy nasz jasno określony kodeks moralny - wtrącił major Napier, jakby zmierzając do sedna rzeczy - nie implikuje nieszczerości naszych przekonań. - Otóż to - potwierdził lord Finkle-McGraw. - Sprawa jest całkiem jasna. Nikt nie zagwarantował nam powodzenia w wyrąbywaniu sobie zdyscyplinowanej drogi postępowania. Drogi tym ciekawszej, im więcej popełniamy błędów, im częściej zbaczamy! Wewnętrzna i zewnętrzna walka między niskimi pobudkami a rygorystycznymi wymaganiami naszej własnej moralności jest, moi panowie, istotą kondycji ludzkiej. Od tego, jaką postawę przyjmiemy w tej walce, zależeć będzie sąd, jaki wyda o nas w przyszłości siła wyższa. Mężczyźni milczeli przez chwilę, pijąc piwo, przeżuwając dym i rozważając to, co zostało powiedziane. - Wnoszę - odezwał się w końcu Hackworth - że ta lekcja etyki komparatywnej, którą Wasza Miłość byłeś łaskaw tak zgrabnie wyartykułować, i za którą, przyznaję, jestem niezmiernie wdzięczny, musi odnosić się pod tym czy innym względem do mojego położenia. Pozostali mężczyźni unieśli brwi w niezbyt przekonującym pokazie lekkiego zaskoczenia. Arystokrata spojrzał na majora Napiera, który z radością i ochotą przejął rolę mówcy. - Nie znamy wszystkich detali pańskiego położenia, bo, jak pan wiesz doskonale, atlantydzcy poddani mają prawo do uprzejmości ze strony komórek Połączonego Dowództwa KSZ, pod warunkiem, że nie naruszają norm plemiennych, a to oznacza, przynajmniej w części, że instytucja, którą reprezentuję, nie zajmuje się na co dzień dogłębnym inwigilowaniem jednostek tylko dlatego, że ciekawią ją ich zajęcia uboczne. W epoce powszechnej inwigilacji jedyne, co nam zostało, to owa szczypta uprzejmości. Ze zrozumiałych przyczyn nadzorujemy jednak ruch graniczny. Nie tak dawno naszą ciekawość wzbudził pobyt na naszym terytorium niejakiego porucznika Changa z Urzędu Sądu Rejonowego Dystryktu Wynajętej Ziemi. Pan Chang, przekraczając granicę, miał przy sobie plastikową torbę zawierającą nieco zniszczony cylinder, z którą podążył wprost pod pański adres. Spędził u pana pół godziny, po czym wyszedł, ale już bez torby ze wzmiankowanym nakryciem głowy. Kanapki ze stekiem podano na początku ekspozycji majora. Hackworth, słuchając, zabawiał się przyprawami, jakby umniejszając znaczenie słów oficera przez przywiązywanie nie mniejszej wagi do prawidłowego doboru dodatków kulinarnych. Najpierw oglądał pikla, potem zajął się studiowaniem etykiet tajemniczych sosów zajmujących środek stołu, a robił to z takim namaszczeniem jak koneser oceniający zawartość winnej piwniczki. - Zostałem napadnięty na Wynajętej Ziemi - rzucił obojętnie. - A porucznik Chang odebrał nieco później mój skradziony cylinder jednemu ze sprawców. - Wbił wzrok, bez żadnej oczywistej przyczyny, w etykietę wysokiej buteleczki, zadrukowaną starożytną, ozdobną czcionką. ORYGINALNA PRZYPRAWA McWKURFFERA - głosił duży napis, reszta okazała się zbyt mała, aby można ją było odczytać. Szyjkę buteleczki zdobiła kolekcja czarno-białych medali, przyznanych przyprawie przez przedoświeceniowych, europejskich monarchów na wystawach i targach w takich miejscach jak Ryga. Odrobina gwałtownych wstrząsów i dwa puknięcia w denko wydobyły z otworu wielkości pory na skórze trzy krople śluzu koloru ochry, który spłynął na ćwierćcalowy strup otaczający szyjkę. Potem na talerz i wreszcie - nie bez wysiłków ze strony Hackwortha - na kanapkę. - Owszem - zgodził się major Napier i sięgnął do kieszeni na piersi, skąd wyjął złożony arkusz sprytokancelaryjnego papieru. Rozkazał mu rozłożyć się na stole, po czym dźgnął go końcem srebrnego pióra wielkości łuski artyleryjskiej. - Raporty celne wskazują, że nie odwiedza pan WuZet-u zbyt często, co jest zupełnie zrozumiałe i dobrze świadczy o trzeźwości pańskich osądów. Jednak w ciągu ostatnich miesięcy wyprawił się tam pan dwukrotnie. Przy pierwszej okazji wszedł pan na ten obszar wczesnym popołudniem, a opuścił go późno w nocy, krwawiąc obficie z ran zadanych nieco wcześniej, jak wynika ... - major Napier nie zdołał powstrzymać złośliwego uśmieszku - ... ze wstrząsającego raportu złożonego przez pełniącego wówczas służbę oficera straży granicznej. Za drugim razem znów wszedł pan tam po południu i wyszedł dosyć późno, mając na ciele, a ściślej mówiąc, na pośladkach, jedno głębokie nacięcie, którego, rzecz jasna, nie było widać, ale które nie umknęło uwagi naszych statów inwigilujących. Hackworth ugryzł kanapkę, słusznie spodziewając się, że mięso będzie łykowate, co da mu mnóstwo czasu na rozważenie sytuacji w trakcie rozdrabniania kęsa przez zęby trzonowe. Jak się okazało, czasu miał aż nadto, lecz jak to często bywa w takich sytuacjach, nie potrafił zmusić się do myślenia o podstawowej kwestii. Zamiast tego jego umysł oddał się organoleptycznej ocenie zalet sosu McWkurffera. Jeśli opis składników na buteleczce nie kłamał, na pewno wyglądał w taki sposób: Woda, czarna melasa, importowana papryka habanero, sól, czosnek, imbir, puree pomidorowe, smar do osi, prawdziwy dym z orzeszków hikorowych, tabaka, niedopałki papierosów goździkowych, męty pofermentacyjne piwa Guiness Stout, poślady uranu, mielone rdzenie tłumików samochodowych, glutaminian monosodowy, azotany, azotyny, azotanki i azotki, odżywki, pożywki, używki i niedożywki, puder z włosów ze świńskich nosów, dynamit, aktywowany węgiel drzewny, główki zapałek, używane wyciory do fajek, smoła, nikotyna, niestarannie rektyfikowana jęczmienna whisky, wędzone wołowe węzły chłonne, jesienne liście, czerwony dymiący kwas azotowy, węgiel bitumiczny, odpady radioaktywne, farba drukarska, krochmal, kret do rur, błękitno-chryzolitowy azbest, irlandzkie glony, BHA, BHT i naturalne dodatki smakowe. Ogrom nieszczęść, jakie go dotykały, wywołał lekki uśmiech na twarzy Hackwortha. - Przyznaję, że moje ostatnie wyprawy do Wynajętej Ziemi nie skłaniają mnie do podejmowania kolejnych. - Uwaga ta wywołała właściwe, znaczące i klubowe w charakterze uśmiechy rozmówców inżyniera, który ciągnął dalej: - Nie widziałem powodu, aby meldować o napaści atlantydzkim władzom... - Nie było powodu - wtrącił major Napier. - Choć sprawa ta mogłaby zainteresować policję z Szanghaju. - No cóż, im także nie złożyłem doniesienia z tej prostej przyczyny, że urząd ten nie cieszy się zbyt dobrą reputacją. Ta drobna uszczypliwość pod adresem Chińczyków wywołałaby u większości Wików złośliwe uśmiechy. Teraz jednak - ku zdziwieniu Hackwortha - nikomu nie było do śmiechu. - Mimo to - zaczął major Napier - porucznik Chang wbrew owej reputacji zadał sobie, nieprawdaż, trud odniesienia panu cylindra, rzeczy, w jej ówczesnym stanie, bez jakiejkolwiek wartości. Uczynił to osobiście i poza godzinami służby, choć mógłby po prostu wysłać kapelusz pocztą lub zgoła wyrzucić go do śmieci. - Owszem - zgodził się Hackworth. - To zastanawiające. - Według nas co najmniej osobliwe. Rzecz jasna nie posunęliśmy się do tego, aby wnikać w szczegóły pańskiej rozmowy z Changiem, czy w jakikolwiek inny sposób zakłócać bieg pańskich prywatnych spraw, mimo to w pewnych podejrzliwych umysłach - które, obawiam się, zbyt długo miały do czynienia z Orientem - powstała myśl, że zamiary porucznika Changa nie są do końca czyste i dlatego warto mieć go, że tak powiem, na oku. Jednocześnie postanowiono, że dla pańskiego dobra należy wziąć pana pod hmm... ojcowski nadzór podczas kolejnych wypraw poza siatkę psich kapsuł. - Napier napisał coś na papierze. Hackworth wpatrywał się w jego bladoniebieskie źrenice śledzące raporty pojawiające się na arkuszu. - Jak już mówiłem, odwiedził pan ponownie Wynajętą Ziemię, a ściślej, przeprawił się pan przez Groblę, Pudong do samego starego Szanghaju. - Napier odchrząknął. - W tym punkcie nasza maszyneria śledząca zawiodła bądź została zniszczona przez wrogie ośrodki. Mimo to wiemy, że wrócił pan kilka godzin później z brakującym kawałkiem tyłka! - Napier rąbnął pięścią w papier, spojrzał na Hackwortha po raz pierwszy od jakiegoś czasu i mrugnął parę razy, zmieniając kąt widzenia. Potem odprężył się i opadł na zaprojektowane przez sadystę oparcie krzesła. - Nie po raz pierwszy, panie Hackworth, i nie po raz ostatni poddany Jej Królewskiej Wysokości wybrał się na nocną wycieczkę do podejrzanych dzielnic tego miasta i wrócił okaleczony. Ale zazwyczaj okaleczenia te nie są tak groźne, ofiara bowiem, wstyd przyznać, kupuje je za gotówkę. Osobiście, drogi panie, wykluczam u pana skłonność do tej osobliwej dewiacji... - Dziękuję, sir. Nie myli się pan - rzucił Hackworth, nieco rozgorączkowany. Oczyściwszy się z zarzutu zboczenia, miał teraz przed sobą o wiele trudniejsze zadanie wytłumaczenia głębokiej pręgi na własnym tyłku. Choć w zasadzie nie musiał niczego tłumaczyć: lunch miał nieformalny charakter i nie przypominał w żadnym razie policyjnego przesłuchania. Jednak dla własnej, mocno nadwerężonej, wiarygodności powinien podać jakąś przyczynę. I jakby podkreślając potrzebę jej podania, jego rozmówcy umilkli. - Czy macie panowie najświeższe materiały wywiadowcze o osobniku nazwiskiem Chang? - zapytał niewinnie. - To interesujące, że pan pyta. Okazuje się bowiem, że niegdysiejszy porucznik, jego współpracownica, niejaka Pao, i ich przełożony, sędzia o nazwisku Kieu, złożyli rezygnację z urzędu, wszyscy tego samego dnia jakiś miesiąc temu. Następnie pojawili się w granicach Królestwa Środka. - Na pewno uderzył panów ów przedziwny zbieg okoliczności: oto bowiem sędzia, który słynie z lubości, z jaką wymierza karę chłosty, przechodzi na służbę Królestwa Środka, a zaraz potem jeden z inżynierów nowoatlantydzkich wraca z chińskiej klawy ze śladem rózgi na pośladkach. - Zaiste, uderzający przypadek! - mruknął major Napier. Arystokrata zaś powiedział: - Który może prowadzić do konkluzji, że wzmiankowany inżynier miał dług wobec potężnej osobistości ze wspomnianej klawy, i że osobistość owa wykorzystała tamtejszy system sądowniczy jako, powiedzmy sobie, agencję odbioru wierzytelności. Pałeczkę przejął Napier: - Ów inżynier, gdyby istniał, mógłby mocno się zdziwić, gdyby powiedziano mu, że John Zaibatsu wielce interesuje się rzeczoną tajemniczą postacią, która, nie ma co ukrywać, jest najprawdziwszym mandarynem Niebiańskiego Królestwa, jak na to wskazują wszystkie znaki na niebie i na ziemi. Zdziwiłby się jeszcze bardziej, gdyby wspomniano mu, że mój urząd próbuje od jakiegoś czasu, niestety z mizernym skutkiem, zgromadzić kartotekę poczynań owego dżentelmena. Gdyby więc, uważasz pan, zaszła taka okoliczność, że szanghajski mandaryn zwróciłby się do naszego inżyniera z propozycją wzięcia udziału w przedsięwzięciach, które normalnie potraktowalibyśmy jako nieetyczne bądź zgoła zdradzieckie, urząd, który reprezentuję, byłby gotów przymknąć na to oko. Zakładając, rzecz jasna, że inżynier dostarczałby mu niezbędnych informacji. - Rozumiem. Czy to znaczy, że mam zostać podwójnym agentem? - zapytał Hackworth. Napier skrzywił się, jakby właśnie wymierzono mu rózgę. - To wielce nieodpowiednie określenie! Ale można je panu wybaczyć w tym szczególnym kontekście. - Czy John Zaibatsu podejmie formalne zobowiązania co do takiego układu? - Niestety, to wbrew zasadom - stwierdził major Napier. - Obawiałem się tego - powiedział Hackworth. - Zazwyczaj zobowiązania, o jakich pan myśli, nie są absolutnie konieczne, jako że strona podejmująca współpracę nie ma po prostu wyboru. - Tak - odparł Hackworth. - Rozumiem. - Współpraca jest obowiązkiem moralnym i kwestią, powiedziałbym, honoru - oznajmił Finkle-McGraw. - Kłopoty, w jakie popadł nasz hipotetyczny inżynier, dowodzą jego hipokryzji. Jesteśmy skłonni zapomnieć o takim nieistotnym drobiazgu. Jeśli jednak nasz inżynier spiskowałby dalej, sprawa nabrałaby poważniejszego wymiaru. I w tym miejscu przed inżynierem otwiera się furtka: ma szansę przekazać Połączonemu Dowództwu KSZ informacje nieocenionej wagi, rozważnie zamienić swój błąd we wspaniały akt heroizmu. A my potrafimy docenić odwagę, panie Hackworth, wynagradzamy bohaterów tytułem szlacheckim, nie wspominając już o bardziej namacalnych, powiedzmy, dowodach naszej sympatii. Przez kilka chwil Hackworth był zbyt zdruzgotany, aby otworzyć usta. Spodziewał się wygnania, na które z pewnością zasłużył. Bał się, że nie będzie mógł liczyć na zwykłe wybaczenie. Lecz oto Finkle-McGraw otwiera przed nim nowe perspektywy: daje mu szansę na niższy tytuł szlachecki! Miejsce w czołówce plemiennego wyścigu! Mógł udzielić tylko jednej odpowiedzi i wymamrotał ją, zanim puściły mu nerwy: - Dziękuję panom za wyrozumiałość i przyjmuję waszą ofertę. Od tej chwili jestem gotów służyć we wszystkim Jej Królewskiej Wysokości. - Kelner! Szampana! - krzyknął major Napier. - Musimy to oblać. Z Lekcyjonarza: przybycie złowrogiego barona; praktyki dyscyplinujące stosowane przez Burta; spisek przeciwko baronowi; praktyczne zastosowanie pomysłów Lekcyjonarza - ucieczka Na zewnątrz Ponurego Zamczyska zła macocha Nell używała życia i przyjmowała gości. Co kilka tygodni zza horyzontu wyłaniał się statek, który kotwiczył w małej zatoczce, gdzie niegdyś cumowała łódź rybacka rodzica Nell. Ze statku wysiadał ważny gość, którego słudzy zawozili łodzią na brzeg. Gość mieszkał u macochy Nell przez kilka dni, tygodni lub miesięcy. Pod koniec pobytu gościa macocha wdawała się z nim w głośne kłótnie, które słychać było nawet za grubymi murami Ponurego Zamczyska, a gdy gość miał już dosyć, odpływał łodzią na statek, statkiem zaś za horyzont, zostawiając macochę na brzegu ze złamanym sercem i łzami w złych oczach. Księżniczka Nell, która początkowo nienawidziła macochy z całej siły, zaczęła współczuć królowej, widząc, że sama skazała się na więzienie gorsze nawet od Ponurego Zamczyska. Pewnego dnia w zatoczce pojawiła się brygantyna o czerwonych żaglach, a do brzegu przybiła łódź z rudowłosym i rudobrodym panem. Gość ów, jak inni, wprowadził się do macochy i mieszkał u niej przez jakiś czas. Lecz w przeciwieństwie do innych interesował się Ponurym Zamczyskiem, stawał u jego bram niemal codziennie, kołatał do furtek, spacerował wokół murów, oglądając wieże i baszty. Minęły trzy tygodnie i któregoś dnia Nell i Harv usłyszeli zdumieni, że otwierają się zardzewiałe zamki, wszystkie co do jednego i jeden po drugim. Na dziedziniec wszedł rudowłosy pan. Gdy ujrzał Harva i Nell, był nie mniej zdziwiony od małych więźniów. - Kim jesteście? - zapytał niskim, zachrypniętym głosem. Księżniczka Nell chciała udzielić mu odpowiedzi, ale Harv powstrzymał ją gestem: - Pan jesteś tutaj gościem - powiedział - więc przedstaw się. Słysząc to, rudobrody poczerwieniał na twarzy i stanąwszy przed Harvem, uderzył go pięścią w twarz. - Jestem baron Jack - oznajmił. - A to była moja wizytówka. Potem, dla zabawy, chciał kopnąć księżniczkę, ale ruszał się zbyt wolno w ciężkiej, metalowej zbroi. Nell, pamiętając lekcje Dinozaura, z łatwością uchyliła się przed ciosem. - A więc to wy jesteście bękartami, o których mówiła mi królowa - wrzasnął baron. - Zdaje się, że miało już was nie być, miały pożreć was trolle! Tak czy inaczej, nie przeżyjecie nocy, a jutro zamek będzie mój! - Porwał Harva i zaczął krępować mu ręce grubym sznurem. Księżniczka Nell, zapominając o naukach Dodżo, próbowała mu w tym przeszkodzić, co widząc, baron chwycił ją za włosy i związał podobnie jak brata. Wkrótce leżeli bezbronni na ziemi. - Przekonamy się, jak dzisiaj poradzicie sobie z trollami! - ryknął baron, a potem kopnął i uderzył dzieci dla zabawy. Później wyszedł przez bramę i zamknął dwanaście zamków. Księżniczka Nell i Harv długo czekali do zachodu słońca, po którym budzili się ich przyjaciele. W końcu jednak cała czwórka pomogła im się wyswobodzić. Księżniczka Nell opowiedziała im o nowym kochanku złej królowej, rudowłosym baronie, który chce przywłaszczyć sobie zamek. - Musimy z nim walczyć - powiedział Fiołek. Księżniczka i wszyscy inni zdziwili się, słysząc te słowa, Fiołek bowiem zawsze był bardzo cierpliwy, rozsądny i przeciwny bójkom. Lalka wyjaśniła im swoje stanowisko: - Na świecie jest wiele odcieni szarości - mówiła - i często najlepiej jest wybrać ukrytą ścieżkę. Niekiedy jednak zdarza się tak, że stajemy twarzą w twarz ze złem w najczystszej postaci i nie mamy innego wyboru, jak walczyć z nim na śmierć i życie. - Gdyby był zwykłym człowiekiem, zmiażdżyłbym go jedną stopą - powiedział Dinozaur - choć tylko w nocy. Lecz nawet w nocy na nic nasza siła przeciwko czarom królowej i zaklęciom jej podstępnych przyjaciół. Potrzebny jest nam plan. Tej nocy dostali za swoje. Kevin, chłopak, którego Nell pokonała w grze w „piłkę na uwięzi”, nauczył się łobuzerii ni mniej, ni więcej, tylko od Burta, który swego czasu mieszkał z mamusią Kevina i mógł być nawet jego ojcem. Teraz więc Kevin zwrócił się do niego ze skargą na Harva i Nell, którzy jakoby pobili go, działając we dwójkę. Rozpętało się piekło, Harv i Nell dostali najgorsze w swoim życiu lanie, które trwało tak długo, że nawet Mama zaczęła się wtrącać i powstrzymywać Burta, który z miejsca uderzył ją w twarz i rzucił na podłogę. Harv i Nell pozbierali się jakoś i uciekli do swojego pokoju. Burt został w salonie, pił piwo i przygotowywał się do raktywu Przez Petersburg z nahajką. Mama wybiegła z domu. Nie mieli pojęcia, co się z nią stało. Harv miał sine, opuchnięte oko, którego nie mógł otworzyć, i unieruchomioną rękę. Nell czuła silne pragnienie, a kiedy poszła siusiu, zobaczyła w ubikacji krew. Na ramionach miała ślady po papierosach Burta. Ból stawał się nieznośny. Słyszeli, jak Burt miota się za ścianą, wędrując z nahajką po obcym mieście. Harv domyślił się, kiedy Burt usnął, bo raktyw dla pojedynczego użytkownika zatrzymywał się, kiedy ten przestawał grać. Gdy upewnili się, że Burt chrapie, przemknęli chyłkiem do kuchni po medykamenty z KaeM-u. Harv poprosił o bandaż na rękę i zimny okład na oko. Potem zażądał środka odkażającego na rany i oparzenia. KaeM wyświetlił menu z mediaglifami przeróżnych remediów. Niektóre z nich oznaczone były gwiazdką informującą, ile trzeba zapłacić, inne były za darmo, i nie mając wyboru, zdecydowali się na krem w tubce, przypominający pastę do zębów. Zabrali wszystko do pokoju i opatrzyli nawzajem swoje rany. Nell leżała cichutko, dopóki Harv nie usnął. Potem wyjęła Ilustrowany lekcyjonarz każdej młodej damy. Kiedy następnego ranka baron wrócił do zamku, wpadł we wściekłość, widząc leżące na ziemi sznury i ani śladu obgryzionych przez trolle kości. Wpadł do zamkowego korytarza z obnażonym mieczem, rycząc, że pozabija dzieci osobiście. Gdy z hukiem wbiegł do jadalni, stanął jak wryty, widząc nakryty stół i ucztę przygotowaną na jego cześć: bochny żytniego chleba, garnce świeżego masła, pieczony drób, prosię, winogrona, jabłka, ser, barszcz i wino. Obok stołu stał Harv, a obok Harva księżniczka Nell. Dzieci przebrane były za służących. - Witamy w pańskim zamku, baronie Jack - powiedziała księżniczka. - Przygotowaliśmy dla pana, jako niegodni słudzy, skromny posiłek, który, mamy nadzieję, przypadnie mu do smaku. Tak naprawdę ucztę przygotowała Kaczuszka, która teraz, za dnia, znów zamieniła się w zabawkę, podobnie jak reszta nocnych przyjaciół. Gniew barona zelżał, a jego łakome oczy pożerały zastawiony smakołykami stół. - Przekąszę nieco - mruknął - ale jeśli się okaże, że jedzenie nie jest wyśmienite albo wasze posługi nie przypadną mi do gustu, obetnę wam głowy i zawieszę na bramie, jak dwa i dwa jest cztery! - Po czym pstryknął palcami przed nosem Harva. Harv był wściekły i już, już miał odpowiedzieć coś obraźliwego, gdy poczuł kopnięcie w kostkę wymierzone przez księżniczkę Nell, która zapamiętała słowa Fiołka, że najlepiej jest wybierać ukryte ścieżki. Nell odezwała się słodziutkim głosikiem: - Niegodna posługa nie zasługuje na nic lepszego, panie baronie. Baron Jack zasiadł do uczty. Kuchnia Kaczuszki była tak doskonała, że nie mógł się nią nasycić. Raz za razem wysyłał Harva i Nell do kuchni po dokładki. Raz za razem zrywał się z krzesła, niezadowolony z szybkości ich usług i już, już miał obciąć im głowy, gdy dochodził do wniosku, że mimo wszystko więcej są dla niego warci żywi niż martwi. - Lecz czasami przypalał ich papierosami - szepnęła Nell. Na stronie Lekcyjonarza pojawiło się nowe zdanie. - I przez te wszystkie nieszczęścia księżniczka Nell robiła siusiu na czerwono - dodała Nell. - Baron był bardzo złym człowiekiem, ale nie nazywał się Jack, tylko Burt. Gdy Nell mówiła, Lekcyjonarz dokonywał niezbędnych korekt. - A Harv nie mógł ruszać ręką, bo bolał go nadgarstek i nosił wszystko w zdrowej ręce, też przez barona, który zrobił mu krzywdę - szeptała Nell. Zapadła długa cisza. Gdy Lekcyjonarz odezwał się ponownie, słodki, kobiecy głos czytający bajkę zmienił się, zachrypł i potykał w połowie zdania. Baron Burt jadł przez cały dzień, aż do zachodu słońca. - Zabarykadujcie drzwi! - odezwał się ni stąd, ni zowąd piskliwy głosik. - Albo pożrą nas trolle! Głosik należał do maleńkiego człowieczka w garniturze i z cylindrem na głowie. Człowieczek ów przed chwilą wpadł do jadalni i nerwowo wyglądał za okno na zapadający zmrok. - Co to za piszczek, który ośmiela się przerywać mi obiad? - ryknął baron Burt. - To nasz sąsiad - odpowiedziała księżniczka Nell.- Odwiedza nas wieczorami. Pozwól mu, panie baronie, ogrzać się przy kominku. Baron popatrzył na gościa podejrzliwie, ale w tej samej chwili Harv postawił przed nim pyszny serowiec z truskawkami i obżartuch zapomniał o małym człowieczku do chwili, gdy ten odezwał się piskliwie: Pewien rudy z tytułem barona Mocny był jak wódka niechrzczona. Czy to niedźwiedź czy człek, Baron równo siekł, Tylko rzygał, popiwszy z galona. - Kto śmie obrażać barona? - ryknął rozeźlony baron Burt i spojrzał na gościa, który jak gdyby nigdy nic opierał się na laseczce i wznosił toast na cześć gospodarza: Wasza Wysokość, racz się nie wściekać, Pora lulu, idź piżamę oblekać. Miałeś ciężki dzionek I jesteś zmęczony. I nasiusiasz se w gatki jak dzieciak. - Podać mi tu beczkę piwa! - zakrzyknął baron Burt. - I drugą dla tego kpa! Zobaczymy, kto pierwszy się porzyga! Harv wtoczył do jadalni dwie beczułki mocnego portera. Baron Burt podniósł beczkę do ust i osuszył ją za jednym zamachem. Maleńki człowieczek uczynił to samo. Następnie wniesiono dwa bukłaki wina i znów baron i mały gość opróżnili je bez wysiłku. Wreszcie podano dwie butelki mocnej wódki. Baron i człowieczek pili po łyku, czekając, który pierwszy padnie na ziemię. Baron był zdruzgotany: mały gość pił jak smok i wcale się nie upijał, podczas gdy on sam ledwo trzymał się na nogach! Młody piwem zalewa zacierkę Starszy winem podlewa wyżerkę Wódzi chłodna ciecz Cieszy króla, lecz To pryszcz w porównaniu z bimberkiem. Mały gość odkorkował butelkę i upił potężny łyk, po czym podał ją baronowi Burtowi. Baron napił się i natychmiast usnął w fotelu. - Gotowe! - zakrzyknął człowieczek, zdejmując dwornie cylinder i kłaniając się głęboko. Oczom dzieci ukazała się para długich, pokrytych futrem uszu, gościem Barona nie był bowiem nikt inny, jak Piotruś w przebraniu. Księżniczka Nell pobiegła do kuchni, żeby opowiedzieć o wszystkim Dinozaurowi, który siedział przy kominku z długim, drewnianym kijem. Obracał go nad ogniem i rozgrzebywał węgle, ostrząc i wzmacniając koniec. - Usnął! - szepnęła księżniczka. Miranda siedząca na scenie Teatru Parnasse poczuła ogromną ulgę, gdy na ekranie mediatronu pojawiła się kolejna kwestia. Wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i uspokoiwszy myśli, wyobraziła sobie, że jest w Ponurym Zamczysku. Od jej gry zależało zdrowie, a kto wie, czy nie życie dziewczynki. Spojrzała głęboko w oczy księżniczki Nell i zebrawszy się w sobie, odezwała się z przekonaniem: - Dobrze - powiedział Dinozaur. - A więc nadszedł czas, abyś razem z Harvem uciekła z Ponurego Zamczyska. Zachowujcie się cicho i pędźcie, pędźcie jak wiatr. Niedługo do was dołączę. Uciekaj, Nell, proszę! Biegnij ile sił w nogach. Zapomnij o tym potwornym miejscu, w jakim przyszło ci żyć i pędź, biegnij do sierocińca albo na policję, a przyrzekam, że cię odnajdę! Choćbym miała przewrócić cały świat do góry nogami, znajdę cię, Nell, pamiętaj! Miranda wiedziała już, co ma zrobić: zamówi w kompilatorze dodatkowy materac i położy Nell u siebie w sypialni, a Harva w salonie. Gdyby tylko wiedziała, kim, do cholery, są! Księżniczka Nell nie odpowiadała. Zastanawiała się, co było najgorszą rzeczą, jaką mogła zrobić. Uciekaj! Uciekaj! - Dlaczego obracasz kij w ogniu? - Moim obowiązkiem jest zadbać o to, by zły baron nikogo już nie niepokoił - odpowiedziała Miranda, czytając swoją kwestię. - Ale co zrobisz z kijem? Błagam, nie rób tego! Nie czas na pytania, Nell! - Musicie się pośpieszyć! - przeczytała Miranda, wkładając w to całe serce. Ale księżniczka Nell, bawiąc się Lekcyjonarzem już od kilku lat, nabrała nawyku zadawania mu licznych pytań. - Dlaczego ostrzysz kij? - Bo w ten sposób wraz z Odyseuszem pozbyłem się Cyklopów - odparł Dinozaur. Cholera! To nie tak! Wszystko idzie nie tak, jak trzeba! - Kim są Cyklopi? - zapytała Nell. Na sąsiedniej stronie, obok obrazka Dinozaura przy kominku, pojawiła się nowa ilustracja. Pokazywała jednookiego olbrzyma pasącego owce. Dinozaur opowiedział Nell historię Odyseusza, który zabił Cyklopa zaostrzonym kijem. Skończywszy, dodał, że w podobny sposób pozbędzie się barona Burta. Jednak Nell chciała się dowiedzieć więcej, wciąż pytała, co było dalej. Jedna opowieść prowadziła do następnej. Miranda starała się mówić szybko, a potem udawała znudzenie i zniecierpliwienie, co nie było łatwe, bo zaczynała wpadać w panikę. Musi wydostać Nell z mieszkania, zanim Burt obudzi się z pijackiego snu. Na wschodniej stronie nieba pojawiła się jutrzenka... Cholera, Nell, uciekaj stamtąd! Uciekaj! Dinozaur opowiadał właśnie o wiedźmie, która zamieniła ludzi w wieprze, gdy, pufff, zamienił się w pluszowe zwierzątko. Wzeszło słońce. Taki obrót sprawy zdziwił nieco Nell, która zamknęła na chwilę Lekcyjonarz i siedziała w ciemności, nadsłuchując posapywania Harva i chrapania Burta w sąsiednim pokoju. Czekała na moment, w którym Dinozaur zabije barona Burta, tak jak Odyseusz Cyklopa. Ale było już za późno. Baron Burt obudzi się, pojmie, że został oszukany i zrobi im jeszcze większą krzywdę. Zostaną w Ponurym Zamczysku na zawsze! Nell miała już dosyć zamku. Wiedziała, że nadeszła pora ucieczki. Otworzyła Lekcyjonarz. - Księżniczka Nell wiedziała, co należy zrobić - szepnęła do książki. Potem zamknęła ją i odłożyła na poduszkę. Nawet gdyby nie nauczyła się czytać, z łatwością znalazłaby to, czego szukała, za pomocą mediaglifów KaeM-u. Widziała tę rzecz u ludzi w starych pasywach, widziała ją także u czopiarzy, kiedy Brad, dawny przyjaciel Mamy, zabrał ją do stajni. Nazywało się to śrubokręt, a KaeM wytwarzał go w wielu różnych kształtach: długich, krótkich, pękatych i chudych. Kazała maszynie wyprodukować bardzo długi i bardzo chudy śrubokręt. Gdy KaeM skończył, zasyczał, jak to miał we zwyczaju i Nell pomyślała ze strachem o Burcie, który wiercił się na sofie. Zajrzała do salonu. Leżał z zamkniętymi oczami, ale rzucał się niespokojnie i wymachiwał rękami. Przekręcił głowę, zalśniły białka przymkniętych do połowy oczu. Zaraz się obudzi i znów zrobi im krzywdę. Wyciągnęła śrubokręt przed sobą i trzymając go jak lancę, podbiegła do Burta. W ostatnim ułamku sekundy przestraszyła się. Ostrze zboczyło i osunęło się na czoło, przeorując je krwawym śladem. Nell była tak przerażona, że rzuciła śrubokręt na podłogę i odskoczyła. Burt potrząsał gwałtownie głową. Otworzył oczy i spojrzał prosto na Nell. Potem przyłożył dłoń do czoła i przyjrzał się krwawym plamom. Usiadł na sofie, niczego nie rozumiejąc. Lewą stopą trafił na śrubokręt. Podniósł go i popatrzył na czerwony od krwi koniec narzędzia, a potem wbił wzrok w Nell, umierającą ze strachu w kąciku. Nell wiedziała, że popełniła błąd. Dinozaur kazał jej uciekać, a ona - zamiast brać nogi za pas - męczyła go pytaniami. - Harv! - Chciała krzyknąć, lecz jej głos brzmiał sucho i piskliwie jak szept myszy. - Musimy lecieć! - Polecisz, jak jasna cholera! - wrzasnął Burt, podnosząc się z sofy. - Prosto przez kurewskie okno! Pojawił się Harv. Pod pachą bolącej ręki miał nunczako, w zdrowej dłoni trzymał Lekcyjonarz. Książka otworzyła się sama na ilustracji księżniczki Nell i Harva uciekających przed baronem Burtem z Ponurego Zamczyska. - Nell, twoja książka przemówiła do mnie! - krzyknął Harv. - Powiedziała, że musimy uciekać! - Dopiero teraz zobaczył Burta stojącego obok sofy z zakrwawionym śrubokrętem w dłoni. Harv nawet nie sięgnął po nunczako. Rzucił się przez pokój, upuszczając Lekcyjonarz i zdrową ręką otworzył frontowe drzwi. Nell, która od dobrej chwili siedziała skulona w kąciku, rzuciła się pędem ku drzwiom, podnosząc po drodze książkę. Wybiegli na korytarz, a Burt popędził za nimi. Hali z windami był bardzo daleko. Kierowana impulsem Nell zatrzymała się i przykucnęła tuż przed pędzącym Burtem. Harv odwrócił się przerażony. - Nell! - krzyknął do siostry. Rozpędzone nogi Burta trafiły ją w bok. Mężczyzna padł jak długi na twardą, śliską podłogę i znalazł się tuż obok stóp Harva. Chłopiec wyciągnął nunczako i cofnąwszy się lekko, machnął nim parę razy. Trafił Burta w sam czubek głowy, ale niezbyt silnie, bo za bardzo się bał. Burt osłonił się ręką i chwycił łańcuszek łączący dwie części broni. Nell zdążyła się już podnieść i przebiegła po plecach Burta, po czym, rzuciwszy się do przodu, zatopiła zęby w mięsistej podstawie kciuka prześladowcy. Wydarzyło się coś dziwnego i tak błyskawicznego, że nie była w stanie tego zauważyć. Potoczyła się po podłodze, Harv stawiał ją na nogi, wyciągnęła ręce po Lekcyjonarz, który znów upuściła. Udało im się dopaść schodów ewakuacyjnych. Popędzili na dół tunelem pełnym uryny, odpadków, graffiti i śpiących ciał. Burt nie dawał za wygraną, wpadł na schody kilka poziomów wyżej. Chciał skrócić sobie drogę, przeskakując przez poręcz, tak jak robił to wielekroć w raktywach, ale jego pijane ciało nie było tak sprawne jak korpusy wirtualnych herosów i spadł na twarz, osunął się o pół piętra i klął, wrzeszczał wściekły z bólu i złości. Nell i Harv nie zwalniali. Upadek Burta dał im sporą przewagę. Bez przeszkód zbiegli na parter. Popędzili przez hali i wybiegli na ulicę. Było bardzo wcześnie i na dworze ani żywej duszy, co w tej okolicy mogło nieco dziwić. Zazwyczaj roiło się tu od czujek i wabiów handlarzy narkotykami. Teraz jednak na całej przecznicy wiało pustką i tylko na rogu stał jeden napakowany Chińczyk z krótką bródką i takimiż włosami. Ubrany był w tradycyjną, błękitną piżamę, a na głowie miał czarną skórzaną czapeczkę. Stał na środku ulicy z dłońmi wsuniętymi w rękawy. Przyjrzał się badawczo przebiegającym dzieciom. Nell nie zwróciła na niego uwagi. Biegła ile sił w nogach. - Nell! - krzyknął Harv. - Nell, popatrz! Bała się. Nie zwolniła. - Nell, zatrzymaj się! - krzyczał za nią Harv. - Popatrz! - W jego głosie słychać było radość. Nell dobiegła do rogu i zatrzymała się za węgłem jakiegoś budynku. Odwróciła się i ostrożnie wyjrzała. Widziała pustą ulicę, przy której stał dom, gdzie mieszkała przez całe życie. Na końcu ulicy stała wielka mediatronowa tablica reklamowa pokazująca w tej chwili cine Coca-coli w tradycyjnych czerwonych barwach. Na jej tle widać było sylwetki dwóch mężczyzn: Burta i dużego, okrągłogłowego Chińczyka. Panowie tańczyli. Nie, to Chińczyk tańczył, a Burt potykał się i chwiał jak pijak. Nie, Chińczyk nie tańczył, wykonywał ruchy, jakich Dodżo uczyła Nell. Sunął powoli i z gracją i tylko na ułamek sekundy napinał wszystkie mięśnie i wybuchał, trafiając Burta. Robił to z taką finezją, że Burt nawet się nie bronił. Upadł, po chwili podniósł się na kolana. Chińczyk zebrał się w sobie jak czarne ziarno, uniósł się w powietrzu, odwrócił i rozkwitł jak wiosenny kwiat. Jego stopa trafiła Burta prosto w brodę i nie zwalniając, wydawała się zagłębiać w miękisz czaszki. Ciało Burta chlusnęło na jezdnię jak parę galonów wylanej z wiadra wody. Chińczyk zamarł, uspokoił oddech, poprawił czapeczkę i pas. Potem odwrócił się plecami do Harva i Nell i odszedł środkiem ulicy. Nell otworzyła Lekcyjonarz. Na ilustracji widać było sylwetkę Dinozaura, oglądanego z okien Ponurego Zamczyska. Dinozaur stał nad trupem barona Burta, dzierżąc w pazurach dymiący pal. Powiedziała: - Mały chłopiec i mała dziewczynka uciekali do Dalekiej Krainy. Hackworth opuszcza Szanghaj; spekulacje co do motywów postępowania dra X Przyszli pasażerowie przystanęli chwiejnie na śliskiej od śliny posadzce szanghajskiego aerodromu, gdy spiker zaczął wyszczekiwać do mikrofonu nazwy wielkich i starożytnych chińskich miast. Jeden po drugim odstawiali bagaże, uciszali dzieci, marszczyli brwi, przykładali dłonie do uszu i wykrzywiali usta w kompletnym zdezorientowaniu. Sytuację pogarszało jeszcze zachowanie pewnej licznej burskiej rodziny, której dwa tuziny członków - w tym ubrane w czepki kobiety i chłopcy w grubych, szorstkich farmerskich spodniach - zebrały się u drzwi sali odlotów i zaintonowały dziękczynny hymn niskimi, skrzekliwymi głosami. Gdy spiker zaczął anonsować lot Hackwortha (do San Diego przez Seul, Władywostok, Magadan, Anchorage, Juneau, Prince Rupert, Vancouver, Seattle, Portland, San Francisco, Santa Barbara, Los Angeles), musiał dojść do wniosku, że umieszczanie w jednym zdaniu wyrazów koreańskich, rosyjskich, angielskich, francuskich, Indian Salisz i hiszpańskich jest poniżej jego godności bądź przekracza nabyte umiejętności lingwistyczne, bo zaczął mruczeć do mikrofonu jakąś cichą melodię niczym nieśmiały albo leniwy początkujący chórzysta. Hackworth doskonale wiedział, że miną całe godziny, zanim znajdzie się na pokładzie statku powietrznego, i kolejne, zanim statek dostanie pozwolenie odlotu. Mimo to zdecydował się pożegnać z rodziną, choć pora nie była ani lepsza, ani gorsza od innych. Trzymając Fionę (bardzo już ciężką i dużą) w zagięciu ramienia, podał drugą rękę Gwen i zaczął się przepychać przez wzburzoną falę podróżnych, żebraków, kieszonkowców i handlarzy oferujących na sprzedaż wszystko, począwszy od bel prawdziwego jedwabiu do skradzionej własności intelektualnej. Po wielu wysiłkach dotarł z rodziną do rogu zajmowanego przez leniwy wir, który oddzielił się od głównego nurtu i w którym można było bezpiecznie postawić Fionę na ziemi. Zwrócił się najpierw ku Gwen. Wciąż wyglądała na mocno zdziwioną i kompletnie zdezorientowaną. Ów wyraz twarzy towarzyszył jej od czasu, gdy Hackworth oznajmił, że otrzymał nowe zadanie, „którego natury nie wolno mu wyjawić, lecz od powodzenia któregoż zależą przyszłe losy nie tylko jego wydziału i samego Johna Zaibatsu, ale i całej gromady, w której Gwen miała szczęście się urodzić, a której on przysiągł dozgonną lojalność”. Zadanie to wiązało się z nowym przydziałem w Ameryce Północnej. Dla Hackwortha było całkiem jasne, że Gwen niczego nie pojmuje. Początkowo irytowało go to, widział w tym bowiem symptom nie ujawniającego się aż do tamtej chwili ograniczenia umysłowego. Obecnie jednak pojął, że ów blok intelektualny ma podłoże emocjonalne. Podejmował wyprawę na własną rękę, zupełnie jak w książkach dla chłopców, rzecz odważną i romantyczną. Gwen - wychowana w innej tradycji kulturowej - nie miała odpowiedniego zaplecza, aby pojąć, czym jest ów wyjazd, przez co zamiary Hackwortha pozostały dla niej niezgłębione. Teraz w dobrze wyuczony sposób pociągała nosem i uroniła dwie łzy, po czym zdawkowo cmoknęła męża w policzek, lekko uścisnęła i cofnęła się, kończąc swą rolę w ceremonii pożegnania bez zbędnego aktorstwa. Hackworth, znajdując się niepocieszonym, przykucnął przed Fioną. Córka - zda się - intuicyjnie pojęła znaczenie sytuacji. Przez kilka ostatnich nocy budziła się często, skarżąc się na koszmary, a podczas drogi na lotnisko zachowywała kompletną ciszę. Spoglądała na ojca dużymi, zaczerwienionymi oczyma. Do oczu Hackwortha napłynęły łzy, poczuł, że kapie mu z nosa. Wysmarkał się grzmiąco, acz niezwykle dostojnie i przytrzymawszy chusteczkę przy twarzy dłużej, niż było to konieczne, wziął się w garść. Następnie sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjął z niej płaską paczuszkę zawiniętą w mediatronowy papier podarunkowy, przedstawiający dzikie, wiosenne kwiaty uginające się na lekkim wietrze. Fiona natychmiast się rozpromieniła, a Hackworth zachichotał w duchu, nie po raz pierwszy widząc ochotę, z jaką dzieci przyjmują zwykłe łapówki. - Niestety, zepsuję ci niespodziankę, moja droga - zaczął - mówiąc, że jest to książka. Zaczarowana książka. Przygotowałem ją specjalnie dla ciebie, ponieważ bardzo cię kocham i nie znalazłem lepszego sposobu na wyrażenie mojej miłości. Zawsze, gdy otworzysz tę księgę, znajdziesz mnie na jej stronach, choćbym był daleko, nie wiesz, jak bardzo daleko... - Och, tatusiu, taka ci jestem wdzięczna! - odrzekła Fiona, ujmując oburącz książkę. Hackworth - nie mogąc się opanować - porwał córkę w ramiona i wycałowawszy, uściskał ją na pożegnanie. - Żegnaj, moja najdroższa, ujrzysz mnie w swoich snach - szepnął do maleńkiego, klasycznego w urodzie uszka, po czym odstawił dziecko na podłogę, okręcił się na pięcie i odszedł, ukrywając łzy spływające po policzkach. Był teraz wolnym człowiekiem. Wędrował przez aerodrom w stanie emocjonalnej katalepsji i trafił na właściwy pokład jedynie zdając się na grupowy instynkt, który kierował wszystkimi pasażerami. Gdy widział przynajmniej dwóch gwailo zmierzających pewnie w jakimś kierunku, szedł za nimi, towarzyszył im krok w krok, gdy przyłączali się do innych strumyków białych diabłów, zlewających się w potężną rzekę setek barbarzyńców płynącą przez niezliczone hordy Azjatów, która w dwie godziny po planowym czasie odlotu trafiła do odpowiedniej bramy i rozlała się na pokładzie statku powietrznego „Hanjin Takhoma”, który był albo i nie był maszyną lecącą do Ameryki. Nikt nie przejmował się tym zbytnio, albowiem pasażerowie z biletami uprawniającymi do przelotu nad północnym Pacyfikiem byli teraz w większości i gdyby chcieli, mogliby porwać statek do Ameryki - a tylko z takimi argumentami liczono się w Chinach. Hackworth otrzymał wezwanie z Niebiańskiego Królestwa. Teraz leciał na terytorium nazywane wciąż Ameryką. Miał oczy czerwone od płaczu nad losem Gwen i Fiony, a w ciele roje nanożytów, których funkcje znał tylko dr X. Jakiś czas temu Hackworth podwinął rękaw, ułożył się na leżance i mrucząc w duchu: „Władaj, Atlantydo”, podał rękę lekarzom dra X (przynajmniej miał nadzieję, że byli lekarzami), którzy wbili mu w przedramię grubą igłę. Igła była połączona rurką z kranikiem na kompilatorze materii. Podłączono go bezpośrednio do zasilacza, lecz nie takiego jak legalne, wymagane prawem w Atlantydzie, ale do Bóg wie jakiego czarnorynkowego spłuka transportującego ścieki dra X. Mógł tylko żywić nadzieję, że wydali maszynie odpowiednie instrukcje, przykro byłoby bowiem patrzeć, jak w jego własnym ramieniu materializuje się automatyczna pralka, mediatronowa pałeczka do ryżu albo kilogram świeżego nanosurimi. Od tamtej pory miewał ataki dreszczy, świadczące o tym, że jego system immunologiczny zmaga się z czymś, co zaaplikował mu dr X. Jego ciało może zaakceptować najeźdźców albo (jeszcze lepiej) zwalczyć ich jak wszystkie obce nanożyty. Statkiem powietrznym był dromond, największa z maszyn nietowarowych. Podzielono go na cztery klasy. Hackworth zajmował miejsce w drugiej od dołu, czyli w trzeciej. Pod nim znajdował się luk dla migrujących lturystów i loturew - prostytutek oferujących swe usługi w powietrzu. Te ostatnie już teraz przekupywały konduktorów i wkraczały do restauracji klasy trzeciej, robiąc oko do Hackwortha i ubranych w białe koszule sararimenów - podróżujących przez ocean przedstawicieli takiego czy innego zatłoczonego smoka, którego mieszkańcy nauczyli się generować wokół siebie sztuczny obszar prywatności, a to przez uparte i celowe ignorowanie się nawzajem. Hackworth znajdował się w takim dołku emocjonalnym, że było mu wszystko jedno, czy ktoś zwraca na niego uwagę, czy nie i czy sam narusza, czy też nie czyjąś sztuczną prywatność, dlatego bez skrępowania gapił się wprost na owych ludzi - liniowych żołnierzy swoich mikropaństewek - składających schludnie granatowe marynarki i wczołgujących się na łokciach do trumiennych kabin niczym rekruci pełzający przez okrągłe zasieki. Niektórym towarzyszyły loturwy. Zaczął się bezsensownie zastanawiać, czy jest jedynym spośród dwóch tysięcy pasażerów statku, który uważa prostytucję (bądź cokolwiek, jeśli już o tym mowa) za niemoralną. Nie rozważał tej kwestii z pozycji gromadnej wyższości, a raczej przez melancholijną ciekawość. Niektóre z loturew były nawet ujmujące. Lecz gdy wczołgiwał się do swojej mikrokoi, poczuł kolejny atak dreszczy, który przypomniał mu, że choćby i duch okazał się chętny, ciało ma najzwyczajniej za słabe. Innym możliwym wyjaśnieniem napadów febry była wojna podjazdowa, toczona w jego arteriach przez nanożyty dra X ze swoimi odpowiednikami zaimplementowanymi Hackworthowi przez Połączone Dowództwo KSZ. W tym przypadku jego nieszczęsny system immunologiczny musiał pracować pełną parą, pozbywając się ofiar krwawej nanołaźni. Hackworth usnął, zanim dromond odcumował od masztu kotwicznego. Śnił o morderczych żyjątkach, które widział w powiększeniu na mediatronie dra X podczas pierwszej wizyty w hongu. Były straszne, nawet jako abstrakty. Czy można więc zachować odpowiedni spokój umysłu, gdy się ma kilka milionów takich potworów w żyłach? Z drugiej strony nanożyty nie są tak złe jak spirochety, z którymi ludzie nauczyli się żyć od kilku dziesiątków lat. Zdumiewające, do czego człowiek może się przyzwyczaić! Po przebudzeniu kokosił się w łóżku, gdy usłyszał cichy kurancik jakby zaczarowanych dzwonków. Dźwięk wydobywał się z małego pióra przymocowanego do dewizki zegarka i oznaczał nadejście poczty. Może to liścik z podziękowaniami od Fiony? Czuł, że nie uśnie ponownie, wyjął więc arkusz mediatronowego papieru i, wydawszy kilka poleceń, przelał pocztę z zaczarowanego pióra na kartkę. Z rozczarowaniem stwierdził, że ma przed sobą druk, a nie odręczne pismo, co oznaczało oficjalną korespondencję, nie zaś podziękowania od córki. Kiedy zaczął czytać, przekonał się, że korespondencja nie była nawet oficjalna, a co gorsza, nie sporządził jej nawet człowiek. Była to nota wysłana do niego automatycznie przez maszynę, którą wprawił w ruch przed dwoma laty. Zasadnicza wiadomość opleciona była lasem map, grafów, diagramów i technicznych śmieci. Jej treść brzmiała: LEKCYJONARZ KAŻDEJ MŁODEJ DAMY ZOSTAŁ ODNALEZIONY Wiadomości towarzyszyła trójwymiarowa mapa Nowego Chusanu z wyraźną czerwoną linią, zaczynającą się przed frontem dosyć przygnębiającego mieszkalnego wysokościowca i biegnąca zakolami to tu, to tam po całej wyspie. Hackworth wybuchnął głośnym śmiechem. Śmiał się tak mocno, że musieli go uspokajać sąsiedzi, walący w ściany kabin i nakazujący ciszę. Nell i Harv na Wynajętej Ziemi; spotkanie z niegościnną kapsułą; rewelacje o Lekcyjonarzu Wynajęta Ziemia była zbyt cenna, aby oddać ją w posiadanie Naturze, ale geotecy z Imperial Tectonics SA zasłyszeli gdzieś, że drzewa przydają się do oczyszczania i schładzania powietrza, dlatego zdecydowali się wbudować zielone pasy między granice sektorów. W pierwszej godzinie wolności Nell zauważyła jeden z pasów zieleni, choć było jeszcze tak ciemno, że zieleń miała czarny kolor. Mimo to uciekła Harvowi i pobiegła prosto w stronę drzew ulicą, która zamknęła się nad nią jak tunel pełen rozjarzonych, mediatronowych tablic reklamowych. Harv ruszył za nią, choć ledwo nadążał, bo wciąż boleśnie odczuwał wczorajsze lanie. Ulica okazała się prawie pusta, a z pewnością byli na niej jedynymi ludźmi, którzy poruszali się w miarę pewnie, dlatego reklamy ścigały ich jak stado wygłodniałych wilków, upewniając się co jakiś czas, że rozumieją, iż używając pewnych środków medycznych i korzystając z pewnego rodzaju raktywów, będą mogli do woli cieszyć się seksem z pewnymi nierealistycznie urodziwymi młodymi osobami. Niektóre z reklam nakłaniały ich wprost do odbycia stosunku płciowego. Mediatrony przy tej ulicy były wyjątkowo duże, kierowały bowiem przekaz ku wrzosowiskom, urwiskom, tarasom i dziedzińcom położonej wysoko w górach klawy Nowej Atlantydy. Nieustanny atak reklamowych obrazów wywoływał u docelowych odbiorców efekt wypalenia, a co za tym idzie, zwiększonej obojętności na przekaz. Lecz właściciele reklamowanych firm i produktów - zamiast wyłączyć mediatrony i dać wreszcie ludziom spokój - rozpoczęli swoisty wyścig zbrojeń, polegający na znalezieniu magicznego obrazu, który sprawi, że potencjalni klienci odwrócą się od konkurencji i wbiją wzrok w jeden, wybrany towar. Pierwszy krok w tym wyścigu polegał oczywiście na zbudowaniu mediatronów większych od całej reszty, a sztukę tę doprowadzono praktycznie do absurdu. Podobnie jakiś czas temu ustalono, że cycki, opony i wybuchy są jedynymi obrazami zdolnymi przykuć uwagę nadzwyczaj wybrednej publiczności docelowej. Od czasu do czasu kontrastowano je z arbitralnie dobieranymi obrazami przyrody czy wizerunkiem mężczyzny w czarnym golfie recytującego poezję. Gdy mediatrony miały już po sto stóp wysokości i nie pokazywały nic innego oprócz cycków, jedyną strategią marketingową, jaka pozostała, były sztuczki techniczne: boleśnie oślepiające rozbłyski, szybki montaż i symulowane, trójwymiarowe zjawy oskarżające konkretnych odbiorców o brak należytej uwagi. I właśnie przez tę długą na milę galerię bodźców pobiegła nieoczekiwanie Nell, która dla zostającego coraz bardziej z tyłu Harva zamieniła się w mrówkę drepczącą po telewizyjnym ekranie z podniesionym do maksimum poziomem nasycenia i barwy, mrówkę zmieniającą gwałtownie kierunek, gdy z fałszywej paralaksy ruchomego buforu zet spozierał na nią wirtualny reklamowy demon, błyszczący jak kometa na sztucznym firmamencie wideoczerni. Nell wiedziała, że wszystko, co ją otacza, jest sztuczne, w większości przypadków nie rozpoznawała nawet rzucanych w nią produktów, ale życie nauczyło ją, że trzeba robić uniki i nie potrafiła już powstrzymać tego odruchu. Producenci reklam nie poznali jeszcze sposobu na rzucanie klientom towarów prosto w twarz - dzięki temu Nell mogła się trzymać środka jezdni, prowadzącej do pochłaniającej energię bariery, którą przesadziła i zniknęła w lesie. Harv po kilku sekundach chciał pójść w jej ślady, ale zraniona ręka nie wytrzymała ciężaru i zawisł na barierze jak oślepiony rolkarz, który wpadł na łamiącą go wpół przeszkodę. - Nell! - krzyczał Harv, osuwając się na podłoże z kolorowych, nikomu już niepotrzebnych opakowań. - Wracaj! Tam nie można! Nie można chodzić wśród drzew! Nell była już głęboko w lesie, o ile można tak nazwać pas zieleni oddzielający jeden sektor WuZet od drugiego. Parę razy potknęła się i upadła, uderzając głową o drzewa, ale w końcu - z właściwym dzieciom talentem przystosowawczym - pojęła, że nie porusza się już po płaskiej powierzchni, takiej jak podłoga, ulica czy chodnik. Kostki nóg niebywale musiały się tu napracować. Zatem znalazła się w miejscu, o którym czytała w Lekcyjonarzu, w jednej z owych magicznych stref, gdzie fraktalne wymiary terenu przyjmowały dowolne formy, gdzie wzgórki i narośle podtrzymywały własne mniejsze kopie, a proces ten obejmował nawet atomy, gdzie narzucono na podłoże ziemi i zasadzono w niej nową odmianę daglezji, która rosła szybko jak bambus. Nieopodal zauważyła potężną daglezję wyrwaną z ziemi przez tajfun, wyrwaną z korzeniami, które utworzyły w ziemi małe zagłębienie, dołek w sam raz dla dwójki dzieci. Nell wskoczyła weń bez wahania. Przez kilka minut radowała się myślą, że Harv nie może jej znaleźć. W mieszkaniu były tylko dwa miejsca, w których można się było schować: wnęka i garderoba, tak więc tradycyjne zabawy w chowanego nie mogły ich zadowolić, co kazało im poważnie się zastanowić nad sensownością z pozoru głupiej zabawy. Tutaj jednak, w ciemnym lesie, Nell odkryła zalety tej gry. - Poddajesz się? - krzyknęła i wtedy Harv ją znalazł. Stanął na krawędzi dołka i zażądał, aby natychmiast wyszła. Odmówiła. Zszedł więc do niej, choć nieco bardziej krytyczne oko stwierdziłoby, że wpadł. Nell wskoczyła mu na kolana, zanim zdołał się podnieść. - Musimy iść - powiedział. - Chcę tu zostać. Wszystko jest takie fajne. - Nie tylko ty tak myślisz - oznajmił Harv. - Dlatego trzymają tu kapsuły. - Kapsuły? - Aerostaty. Dla bezpieczeństwa. Nell bardzo się to podobało i nie mogła zrozumieć, dlaczego brat mówi o bezpieczeństwie z takim przerażeniem w głosie. Gdzieś w oddali zabrzmiał cieniutki sopran silnika odrzutowego, cichł i wzmagał się, odbijany przez florę. Piskliwy jęk zdopplerował o kilka tonów i zatrzymał się tuż nad ich głowami. Niczego nie mogli dostrzec oprócz dziwnego odbicia kolorowego światła, pochodzącego z odległych mediatronów. Po chwili odezwał się głos, bezbłędnie reprodukowany, choć odrobinę zbyt natarczywy: - Przechadzki dozwolone są w parku o każdej porze. Mamy nadzieję, że udał się państwu spacer. Jeśli zgubiliście drogę, prosimy o pytania. Nasza jednostka zrobi wszystko, by wam pomóc. - Miły - powiedziała Nell. - Szybko mu minie - odrzekł Harv. - Chodźmy, zanim się wkurzy. - Ale mi się tutaj podoba. Z aerostatu eksplodowało błękitne światło. Krzyknęli, zakrywając porażone źrenice. Aparat również krzyczał: - Pozwolicie, że oświetlę wam drogę do najbliższego wyjścia! - Uciekliśmy z domu - próbowała się tłumaczyć Nell. Ale Harv wychodził już z dołka i ciągnął ją zdrową ręką. Turbiny maszyny zachrobotały, aparat wykonał markowany atak. Pilnował ich jak pies ogrodnika i doprowadził do najbliższej ulicy. Gdy przeskoczyli barierę i postawili stopy na cementa firma, stat wyłączył oślepiającą latarenkę i bez słowa pożegnania poszybował z powrotem do lasu. - Wszystko w porządku, Nell. One zawsze tak robią. - Dlaczego? - Żeby nie zaroiło się tu od przejezdnych. - Jakich przejezdnych? - Takich jak my - odrzekł Harv. - W takim razie chodźmy do twoich kumpli! - powiedziała Nell. Harv nigdy nie przedstawiał siostrze swoich przyjaciół, którzy w jej wyobraźni urośli do nadnaturalnych rozmiarów, jak Gilgamesz, Roland i Superman w główkach dzieci wcześniejszych epok. Nell była przekonana, że ulice WuZet-u roją się od kumpli Harva, mających takie czy inne omnipotentne właściwości. Harv wykrzywił twarz, a potem powiedział: - Musimy porozmawiać o zaczarowanej książce. - O Ilustrowanym lekcyjonarzu każdej młodej damy. - Taa, jeśli tak się nazywa. - Dlaczego musimy o nim porozmawiać? - Hę? - mruknął Harv tonem, którym reagował na jej dziecięce wygłupy. - Dlaczego musimy o nim porozmawiać? - powtórzyła cierpliwie Nell. - Bo jest coś, czego ci wcześniej nie mówiłem o tej książce... ale teraz muszę - odparł. - Chodź, lepiej ruszajmy, bo napadnie nas jeszcze jakiś baran. - Szli w kierunku głównej ulicy Miasteczka Leniwej Zatoki, ponieważ tak się nazywał sektor WuZet-u, do którego doprowadziła ich kapsuła. Główna ulica wiła się wzdłuż nabrzeża, oddzielając plażę od niezliczonych barów i pijalni ozdobionych krzykliwymi, bełkotliwymi mediatronami. - Nie chcę tędy iść - powiedziała Nell, przypominając sobie pierwszą aleję elektromagnetycznych alfonsów. Ale Harv chwycił ją za nadgarstek i pociągnął za sobą w dół ulicy. - Tu jest bezpieczniej niż w zaułkach, Nell! Posłuchaj, opowiem ci teraz o książce. Moi kumple i ja rąbnęliśmy ją jednemu Wikowi. Obrobiliśmy go też z paru innych rzeczy, bo Dok nam kazał... - Dok? - No, taki Chińczyk, co prowadzi Pchli Cyrk. Kazał nam go obrobić, i to tak, żeby wszystko zarejestrowały monitory. - Co to znaczy? - Nieważne. W każdym razie kazał nam ukraść temu Wikowi taką paczuszkę... mniej więcej tej wielkości... - Harv ułożył kciuki i palce wskazujące w dwa kąty proste, odpowiadające wielkości książki. - Dał nam do zrozumienia, że to bardzo cenna rzecz. Nie znaleźliśmy żadnej paczuszki, tylko nic niewartą, starą książkę. To znaczy książka wyglądała ładnie, ale nikomu nie przyszło do głowy, że Dok właśnie jej szuka, bo ma w domu setki takich książek. Więc wziąłem ją dla ciebie... Jakieś dwa tygodnie później Dok pyta nas, co z paczuszką, więc powiedzieliśmy mu wszystko. Kiedy dowiedział się o książce, o mało nie pękł, bo, jak mówił, paczuszka i książka to jedno. Wtedy bawiłaś się już książką całymi dniami i nie miałem dość siły, żeby ci ją odebrać, więc okłamałem Chińczyka. Powiedziałem mu, że wyrzuciłem książkę na ulicy, kiedy się przekonałem, że jest nic niewarta. Jeśli jej nie ma tam, gdzie ją rzuciłem, to znaczy, że znalazł ją ktoś inny. Dok był wkurzony, ale jakoś to przełknął. Z tego powodu nie przyprowadzałem kumpli do domu, rozumiesz? Gdyby ktoś zobaczył, że masz tę książkę, Dok by mnie zabił. - Więc co mamy zrobić? Harv przybrał minę świadczącą o tym, że woli nie odpowiadać. - Na początek trzeba znaleźć coś za darmochę. Ruszyli ostrożnie, na paluszkach ku nabrzeżu, omijając z daleka grupki pijaków wijące się wśród konstelacji rozjarzonych burdeli jak czarne odłamki skalne pośród białych mgławic młodych gwiazd. Znaleźli ogólnie dostępny KaeM na rogu ulicy i wybrali kilka rzeczy z darmowego menu: kartoniki z wodą i pożywnym barszczem, rożki z sushi z nanosurimi i ryżu, baloniki i paczuszki wielkości dłoni Harva, ozdobione nieprawdopodobnymi obietnicami wypisanymi wielkimi jak woły literami (ODBIJA 99% PODCZERWIENI), paczuszki, które po rozłożeniu wyglądały jak olbrzymie, szeleszczące, metalizowane koce. Nell już wcześniej widziała na plaży bezkształtne postacie okutane w chrom jak ludzkie larwy. Teraz zrozumiała, że są to przejezdni („tacy jak my”) owinięci w darmowe koce. Odebrawszy wszystkie produkty z KaeM-u, pobiegli na plażę i znaleźli sobie własne miejsce. Nell chciała się położyć bliżej fal, ale Harv wytłumaczył jej poważnym głosem, na czym polegają niebezpieczeństwa związane z przypływem. Przeszli więc dobrą milę, zanim znaleźli stosunkowo pusty kawałek plaży, na którym ułożyli się owinięci w koce. Harv upierał się, że jedno z nich nie może spać i musi pozostać na warcie. Nell słyszała o takich środkach ostrożności podczas wirtualnych przygód z Lekcyjonarzem, zgłosiła się więc na ochotnika, aby pełnić wartę jako pierwsza. Harv usnął bardzo szybko, a ona otworzyła książkę. O tej porze papier lśnił delikatnie, a litery czerniały wyraziście jak gałęzie drzewa na tle księżyca w pełni. Reakcja Mirandy po wieczornych zajściach; pociecha z niespodziewanej strony; z Lekcyjonarza: śmierć bohatera, ucieczka do Dalekiej Krainy, na ziemi króla Sroki W Teatrze Parnasse był całkiem miły bar - nic nadzwyczajnego, zwykły salon na parterze, z wbudowanym w jedną ze ścian prawdziwym kontuarem. Stare meble i obrazy ukradli bądź zniszczyli czerwonogwardziści, zastąpiono je później rzeczami z epoki postmaoistycznej, które jednak nie miały takiego uroku. Zarząd zamykał alkohol na klucz, gdy raktorzy wpadali tu w trakcie pracy, nie dzieląc widać romantycznego przekonania o potrzebie oliwienia twórczych geniuszy. Miranda zeszła do baru ze sceny, nalała sobie klubowej wody sodowej i usiadła na plastikowym krześle. Złożyła drżące dłonie jak okładki książki i ukryła w nich twarz. Po kilku głębokich oddechach poczuła płynące łzy. Płynęły jednak cichutko, jakby z dyspensera i nie mogła się zmusić do prawdziwego płaczu, o jakim marzyła. Nie zasłużyła sobie jeszcze na katharsis, wiedziała o tym, bo to, co się stało, było zaledwie pierwszą odsłoną. Zawiązaniem akcji, czy, jak na to mówili w książkach... - Trudny występ? - zapytał głos. Miranda znała właściciela, choć niezbyt dobrze. Był nim Carl Hollywood, dramaturg, co oznaczało w efekcie szefa. Carl nie brzmiał dzisiaj jak ostatni sukinsyn, co było pewną odmianą. Miał ponad czterdzieści lat, sześć i pół stopy wzrostu oraz masywną budowę ciała. Lubił nosić czarne długie płaszcze, których poły zamiatały podłogę. Poza tym szczycił się długimi, falistymi i jasnymi włosami, które zaczesywał do tyłu i bródką przypominającą tę, jaką nosił po śmierci faraon Tut. Hollywood musiał żyć w celibacie bądź przeciwnie, prowadził tak skomplikowane życie erotyczne, że nikomu się nim nie chwalił, w każdym razie ludzie z Parnasse nie mieli pojęcia o jego orientacji seksualnej. Bali się go jak jasna cholera, co niezmiernie przypadło mu do gustu: nie mógłby wykonywać pracy, kumplując się ze wszystkimi raktorami. Usłyszała, jak obcasy jego kowbojskich butów stukają po wytartym i poplamionym chińskim dywaniku. Zabrał jej sodówkę. - Nie pije się bąbelków podczas płaczu. Wszystko wyleci ci nosem. Powinnaś wziąć sobie sok pomidorowy, uzupełnić braki elektrolityczne. Coś ci powiem... - zagrzechotał olbrzymim pękiem kluczy - ... złamię zasady i zmieszam ci prawdziwą Krwawą Mary. Zazwyczaj dodaję do niej tabasco, bo tak się ją pije tam, skąd pochodzę. Ponieważ jednak twoje błony śluzowe są już podrażnione, przygotuję ci Nudną Mary bez sosu. Gdy kończył orację, Miranda opuściła zasłaniające twarz ręce. Odwróciła się od niego. - Śmieszne, jak się gra w takim małym pudełku, prawda? - ciągnął Carl. - Można się poczuć samotnie. W teatrze było inaczej ... - Samotnie? O tak - zgodziła się Miranda. - Choć dzisiaj dałabym wszystko za trochę samotności. - To znaczy, że mam sobie iść albo... - Nie! - krzyknęła jakoś tak rozpaczliwie. Uspokoiła głos przed następną kwestią. - Nie, nie to miałam na myśli. Chodzi mi o to, że człowiek nigdy nie wie, co przyjdzie mu grać. A niektóre role są bardzo bolesne. Gdyby ktoś dał mi do przeczytania scenariusz tego, co przed chwilą grałam, i zapytał, czy zgadzam się na rolę, odmówiłabym. - Porno? - zapytał Carl Hollywood. Mówił nieco zduszonym głosem. Poczuł nagle złość. Zatrzymał się na środku sali i zacisnął palce na szklance Krwawej Mary, jakby chciał ją zmiażdżyć. - Nie, niezupełnie - odparła Miranda. - Przynajmniej nie w takim sensie, o jakim pan myśli... Choć nigdy nie wiadomo, co może ludzi podniecać... - Klient płacił za to, żeby się podniecić? - Nie, absolutnie nie! - odrzekła z naciskiem. Minęła długa chwila, zanim odezwała się ponownie: - To było dziecko. Mała dziewczynka... Carl spojrzał na nią badawczo, a potem przypomniał sobie o manierach i odwrócił wzrok, udając, że podziwia snycerkę zdobiącą przód baru. - Następne pytanie brzmi... - zaczęła Miranda, uspokoiwszy się paroma rykami wódki - ...dlaczego wpadam w histerię po dziecięcym raktywie... Carl pokręcił głową. - Nie miałem zamiaru o to pytać. - Ale zastanawia się pan nad tym. - To, nad czym się zastanawiam, to moja sprawa - odparł szorstko. -Teraz zajmijmy się twoimi problemami. - Zmarszczył brwi i usiadł naprzeciw Mirandy, przeczesując z roztargnieniem włosy. - Czy to ta dobrze płatna robota? - Miał dostęp do arkuszy kalkulacyjnych, wiedział, jak spędza czas. - Tak. - Obserwowałem kilka sesji. - Wiem. - Były nieco inne niż zwykłe programy dla dzieci. Oczywiście chodzi o edukację, ale jakby w bardziej ponurej formie. Mnóstwo nie zrekonstruowanych treści braci Grimm. Robi wrażenie. - Owszem. - Dziwię się tylko, że jedno dziecko poświęca tyle czasu... - Ja też. - Miranda upiła kolejny łyk, zagryzła łodyżką selera i żując, zastanawiała się przez chwilę. - Rzecz sprowadza się do tego - powiedziała w końcu - że wychowuję za kogoś dziecko. Carl spojrzał prosto w jej oczy. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu. - I spuścili rurami ciężkie gówno? - spytał. - Owszem, bardzo ciężkie. Kiwnął głową. - Tak ciężkie - ciągnęła Miranda - że nie wiem nawet, czy to dziecko żyje. Carl zerknął na stary ścienny zegar z tarczą pożółkłą od stupięćdziesięcioletniego osadu nikotyny i smoły. - Jeśli żyje - powiedział - będzie cię potrzebować. - Prawda. - Wstała i ruszyła ku wyjściu. I nagle, zanim Carl zorientował się, o co chodzi, zatrzymała się, odwróciła na pięcie, pochyliła głowę i cmoknęła go w policzek. - Przestań - powiedział. - Zobaczymy się później, Carl. Dzięki! - Wąskimi schodami pobiegła do swojego pudełka. Baron Burt leżał martwy na posadzce Ponurego Zamczyska. Księżniczka Nell była przerażona, widząc krew wyciekającą z rany, ale przełamała strach, podeszła odważnie do trupa i wyciągnęła z kieszeni barona pęk dwunastu kluczy. Potem zebrała Nocnych Przyjaciół, schowała ich w małym plecaku i pośpiesznie zapakowała do kosza drugie śniadanie. Harv w tym czasie zbierał koce, liny i narzędzia potrzebne do podróży. Szli przez dziedziniec Ponurego Zamczyska, zmierzając do wielkiej bramy z dwunastoma zamkami, gdy nagle pojawiła się przed nimi zła królowa, wielka jak olbrzym i otoczona wieńcem błyskawic i burzowych chmur. Z jej oczu spływały łzy, które na policzkach zamieniały się w krew. - Odebraliście życie mojemu ukochanemu! - zagrzmiała płaczliwie. Nell zrozumiała, jak strasznie cierpi zła macocha, która bez mężczyzny była słaba i bezbronna. - Za to - grzmiała dalej królowa - skazuję was na zamknięcie w Ponurym Zamczysku na wieki! - Wyciągnęła rozczapierzoną dłoń i wyrwała księżniczce klucze. Potem zamieniła się w sępa i odleciała przez morze do Dalekiej Krainy. - Jesteśmy zgubieni! - krzyknął Harv. - Teraz nigdy się stąd nie wydostaniemy! - Ale księżniczka Nell nie traciła nadziei. Gdy królowa pod postacią sępa zniknęła za horyzontem, na niebie pojawił się inny ptak, który wkrótce usiadł na zamkowym dziedzińcu. Był to kruk, przyjaciel dzieci z Dalekiej Krainy, który często odwiedzał je w zamknięciu i bawił opowieściami o odległych lądach i czynach słynnych bohaterów. - Nareszcie możecie uciekać - powiedział kruk. - Zła królowa wdała się w wojnę na zaklęcia i czary z zaczarowanymi królami i królowymi, panującymi nad Daleką Krainą. Zrzućcie linę przez łucznicze okienko i spuśćcie się po niej na ziemię. Dalej, ruszajcie ku wolności! Księżniczka Nell i Harv wspięli się po schodach na szczyt jednej z baszt stojących po obu stronach wrót Ponurego Zamczyska. W baszcie były wąskie otwory strzelnicze, przez które w dawnych czasach łucznicy razili nieprzyjaciół. Harv przywiązał koniec liny do haka wbitego w mur, a drugi wyrzucił przez okno. Księżniczka Nell wyrzuciła przez okno plecak z Nocnymi Przyjaciółmi, wiedziała bowiem, że nic im się nie stanie i bezpiecznie wylądują na ziemi. Potem prześlizgnęła się przez wąski otwór i spuściła po linie na wolność. - Chodź, Harv! - krzyknęła do brata, gdy tylko dotknęła ziemi. - Na dole jest bardzo ładnie. Ładniej, niż możesz sobie wyobrazić! - Nie mogę - odkrzyknął Harv. - Nie przecisnę się przez tę szparę. - Po chwili zaczął wyrzucać jedzenie, bochny chleba, ser, bukłaki z winem i pikle, przygotowane na drugie śniadanie. - W takim razie wchodzę na górę i zostanę z tobą! - krzyknęła wspaniałomyślnie księżniczka Nell. - Nie! - odpowiedział jej Harv i zwinął linę, tak by nie mogła już wrócić. - Bez ciebie będę zgubiona - zapłakała Nell. - Mówisz jak zła macocha - skarcił ją Harv. - Jesteś silną, sprytną i odważną dziewczynką i dasz sobie radę beze mnie. - Harv ma rację - poparł go kruk zataczający koła nad basztą. - Klucz do waszego losu leży w Dalekiej Krainie. Pośpiesz się, Nell. Macocha może niedługo wrócić i wtedy uwięzi was oboje. - W takim razie popłynę do Dalekiej Krainy z Nocnymi Przyjaciółmi - powiedziała księżniczka Nell. - Znajdę dwanaście kluczy i wrócę do ciebie, Harv, i uwolnię cię z Ponurego Zamczyska. - Pozwolisz, że nie wstrzymam oddechu - mruknął Harv. - Mimo wszystko, dzięki. Nad brzegiem morza Nell znalazła łódeczkę, z której przed laty łowił ryby jej Ojciec. Wsiadła z Przyjaciółmi do środka i chwyciła za wiosła. Wiosłowała przez wiele godzin, aż rozbolały ją ramiona i plecy. Słońce kryło się za horyzontem, niebo ciemniało i coraz trudniej było wypatrzyć kruka na tle granatowych chmur. Gdy ostatnia iskierka słońca utopiła się w morzu, ożyli Nocni Przyjaciele. Księżniczka, Fiołek, Piotruś i Kaczuszka z łatwością mieścili się w łódce, ale Dinozaur był tak duży, że o mało jej nie przewrócił. Musiał usiąść na dziobie i wiosłować, podczas gdy reszta równoważyła jego ciężar, kładąc się na rufie. Z Dinozaurem u wioseł płynęli jak motorówka. Nad ranem zerwał się sztorm, wkrótce fale wielkie jak wieżowce zaczęły zalewać łódź, a z nieba lały się potoki wody, której nie nadążyli wybierać lśniącym hełmem bojowym Dinozaura. Dinozaur wrzucił do morza całą zbroję, aby zmniejszyć obciążenie łódki, ale wszystko na próżno. - Jako wojownik muszę wykonać to, co do mnie należy - oznajmił Dinozaur. - Moje usługi nie są ci już potrzebne, księżniczko Nell. Od tej pory musisz słuchać rad pozostałych Nocnych Przyjaciół, a to, czego cię nauczyłem, wykorzystuj tylko wtedy, gdy wszystko inne zawiedzie. - Powiedziawszy to, skoczył do wody i zniknął przykryty falami. Łódka podskoczyła do góry jak korek. Po godzinie sztorm zelżał, a gdy nadszedł świt, ocean był gładki jak szklana tafla. Na zachodzie majaczył zielony ląd, większy niż wszystko, co do tej pory widziała księżniczka: Daleka Kraina. Nell płakała gorzko nad losem Dinozaura i chciała czekać na niego na plaży, gdyby udało mu się dopłynąć do brzegu na jakiejś kłodzie. - Nie możemy zmitrężyć tu ani chwili - powiedziała lalka Fiołek. - Wszędzie pełno jest strażników króla Sroki. - Króla Sroki? - zapytała księżniczka Nell. - Jednego z dwunastu zaczarowanych królów i królowych. To wybrzeże jest częścią jego królestwa - tłumaczyła lalka. - Król ma na swych usługach stado szpaków, które pilnują jego granic. - Za późno! - krzyknął bystrooki Piotruś. - Odkryły nas! W tej samej chwili wzeszło słońce i Nocni Przyjaciele znów zamienili się w pluszowe zwierzątka. Na porannym niebie szybował ptak. Kiedy się zbliżył, księżniczka Nell odetchnęła z ulgą, nie był to bowiem jeden z królewskich szpaków, a jej dobry przyjaciel, kruk. Usiadł na gałęzi i zakrakał: - Dobre wieści i złe wieści. Od czego mam zacząć? - Od dobrych - powiedziała księżniczka. - Zła królowa przegrała bitwę. Jej potęga została zmiażdżona przez dwunastu monarchów. - A jakie są złe wieści? - Każdy z dwunastu monarchów zabrał jeden z dwunastu kluczy jako łup wojenny. Zamknęli je w swoich królewskich skarbcach. Przenigdy ich nie odbierzesz! - Przyrzekłam, że to zrobię - powiedziała księżniczka Nell - a ostatniej nocy Dinozaur pokazał mi, że wojownik musi spełnić swój obowiązek nawet za cenę życia. Pokaż mi drogę do zamku króla Sroki. Odbierzemy mu pierwszy klucz. Zagłębiła się w gęsty las, lecz wkrótce znalazła dukt, który - jak mówił kruk - doprowadzi ją do zamku. Zjadła drugie śniadanie i ruszyła leśnym duktem, spoglądając co jakiś czas ku niebu. Potem był śmieszny rozdział o tym, jak Nell natknęła się na ślady czyichś stóp na drodze i ruszyła, kierując się nimi, ale po jakimś czasie znalazła kolejne, i jeszcze jedne, i następne. Trwało to do zachodu słońca. Kiedy Przyjaciele ożyli, Fiołek przyjrzał się śladom i poinformował księżniczkę Nell, że przez cały dzień chodziła w kółko. - Ale pilnowałam drogi! - wykrzyknęła Nell. - To jedna ze sztuczek króla Sroki - powiedziała lalka. - Droga biegnie w kółko. Żeby odnaleźć zamek, musimy posłużyć się sprytoczapeczkami i poruszać głową, bo wszystko w tej krainie pachnie mi podstępem. - Jak odnajdziemy zamek, jeśli wszystkie drogi wywiodą nas w pole? - zapytał króliczek Piotruś. - Nell, czy zabrałaś ze sobą igłę? - odezwał się Fiołek. - Owszem - odparła księżniczka i sięgnęła do kieszeni po przybornik do szycia. - Piotrusiu, czy masz swój magiczny kamień? - pytała dalej lalka. - Tak! - krzyknął królik i wyjął z kieszeni swój skarb. Kamień wcale nie wyglądał jak zaczarowany, był zwykłym, szarym odpryskiem skalnym, ale miał magiczną moc przyciągania małych kawałków metalu. - A ty, Kaczuszko, czy możesz nam podać korek od butelki lemoniady? - Ma się rozumieć. Ta jest już prawie pusta. Proszę - odpowiedziała grzecznie Kaczuszka. - Doskonale. Potrzebny mi także będzie półmisek z wodą - powiedział Fiołek i zabrał się do roboty. Nell czytała dalej i dowiedziała się, jak Fiołek zrobił kompas, magnetyzując igłę, wbijając ją w korek i puszczając na wodę. Dowiedziała się o trzydniowej podróży przez krainę króla Sroki i o wszystkich podstępach, jakie czekały w niej na podróżnych: o zwierzętach podkradających jedzenie, lotnych piaskach, nagłych oberwaniach chmury, apetycznych lecz trujących jagodach, oraz o pułapkach, dołach i sidłach zastawianych na nieproszonych gości. Wiedziała, że gdyby przyszła jej na to ochota, mogłaby zadawać pytania, mogłaby cofnąć się o parę stron i przez kolejne godziny wczytywać w szczegóły przygód. Zrozumiała jednak, że najważniejszą częścią opowieści są kończące każdy dzień rozmowy z Piotrusiem. Króliczek Piotruś został jej przewodnikiem po naszpikowanej niebezpieczeństwami krainie. Miał bystry wzrok, bo jadł marchewkę, a jego wielkie uszy wychwytywały zagrożenia odległe o całe mile. Ruszając noskiem, świetnie wietrzył podstęp i doskonale radził sobie ze sztuczkami króla Sroki. Po trzech dniach podróży dotarli do grodu króla Sroki, miasta bez murów i baszt, bo tak zadufany był jego władca. Księżniczka Nell w grodzie króla Sroki; kłopoty z hieną; opowieść Piotrusia; Nell radzi sobie z nieznajomym Gród króla Sroki bardziej przerażał księżniczkę niż dzikie ostępy i knieje i snadniej powierzyłaby swój los dzikim bestiom z boru niż niejednemu z jego mieszkańców. W samym sercu grodu znaleźli małą polanę otoczoną drzewami, łąkę, która przypominała księżniczce pejzaż Zaczarowanej Wyspy. Postanowili ułożyć się na niej do snu. Lecz zanim rozłożyli posłania, spomiędzy drzew wypadła skrzecząca hiena o czerwonych ślepiach i ostrych kłach, i przepędziła ich z łąki. - Może wrócimy tam po zmroku - zaproponowała księżniczka. - Wtedy hiena nas nie zobaczy. - Hiena widzi nas doskonale nawet w ciemności - powiedział Fiołek. - Rozpoznaje podczerwień, jaką emitują nasze ciała. Cóż było robić? Nell, Piotruś, Kaczuszka i Fiołek rozłożyli się obozem na polu, na którym mieszkali biedacy. Kaczuszka zajęła się przygotowaniem obozowiska, rozpaliła małe ognisko i ugotowała zupę, którą się posilili przed pójściem spać. Nell była bardzo zmęczona, ale nie mogła usnąć. Króliczek Piotruś również wiercił się na swoim posłaniu. W końcu usiadł plecami do ognia i zapatrzył się w ciemność. - Dlaczego patrzysz w ciemność, a nie w stronę ognia, tak jak wszyscy? - zapytała Nell. - Bo w ciemności czają się niebezpieczeństwa - odrzekł królik - aż ognia biorą się tylko iluzje. To była pierwsza rzecz, jakiej się nauczyłem, gdy jako mały króliczek uciekłem z domu. Piotruś zaczął opowiadać swoją historię, tak jak uczynił to wcześniej Dinozaur. Mówił o tym, jak razem z braćmi uciekli z rodzinnej norki i po kolei padali ofiarą kotów, sępów, łasic, psów i ludzi, którzy nie widzieli w nich małych, nieustraszonych poszukiwaczy przygód, ale mięso nadające się na lunch. Piotruś był jedynym, który przetrwał, ponieważ okazał się najmądrzejszy wśród braci. - Postanowiłem, że pewnego dnia pomszczę ich wszystkich - powiedział. - l zrobiłeś to? - No cóż, to kolejna długa opowieść. - Chcę ją usłyszeć! - krzyknęła księżniczka. Lecz zanim Piotruś otworzył pyszczek, zorientowali się, że do obozowiska zbliża się nieznajomy. - Powinniśmy obudzić Kaczuszkę i Fiołka - powiedział Piotruś. - Och, daj im się wyspać - sprzeciwiła się Nell. - Przyda im się trochę odpoczynku. Nieznajomy wcale nie wygląda groźnie. - A jak, według ciebie, wygląda groźny nieznajomy? - zapytał Piotruś. - No wiesz... jak łasica albo sęp - odpowiedziała księżniczka. - Witaj, młoda damo - odezwał się nieznajomy, ubrany w drogie szaty i obwieszony biżuterią. - Zauważyłem z przykrością, że nowym gościom w naszym pięknym Sroczym Grodzie nie sprzyja szczęście. Fakt ów zaniepokoił mnie wielce i nie pozwolił usiedzieć w ciepłym, wygodnym domu i delektować się smacznym, pożywnym posiłkiem! Zrobiło mi się bardzo przykro, gdy dowiedziałem się, jak niegościnnie obeszli się z wami pewni obywatele. Dlatego zapraszam cię, księżniczko, do siebie, pod moje, że się tak wyrażę, skrzydła. - Nie zostawię moich przyjaciół - odpowiedziała księżniczka. - Oczywiście, że nie! Nie miałem tego na myśli - odrzekł nieznajomy. - Szkoda byłoby jednak ich budzić. Wiesz, mam pomysł! Pójdziesz ze mną, a twój przyjaciel gryzoń popilnuje reszty zoo. Pokażę ci mój dom, aby dowieść ci, że wcale nie jestem jakimś tam groźnym nieznajomym, który chce cię wykorzystać, o jakich piszą w bajkach czytanych małym dzieciom. Nie jesteś małym dzieckiem, prawda? - Chyba nie - odpowiedziała księżniczka. - W takim razie chodź ze mną, wysłuchaj tego, co mam do powiedzenia, sprawdź mnie na wszystkie sposoby i przekonaj się, że równy ze mnie gość. Później wrócimy tu po resztę menażerii. Chodź, szkoda czasu. Księżniczka Nell stwierdziła, że nie potrafi oprzeć się nieznajomemu. - Nie idź z nim, Nell - prosił Piotruś. Ale Nell nie posłuchała go. W głębi duszy wiedziała, że nie postępuje dobrze, ale miała pstro w głowie, a będąc małą dziewczynką, nie potrafiła powiedzieć „nie” dorosłemu. W tym momencie opowieść przeszła w tryb raktywny. Nell pojęła, o co chodzi i próbowała różnych wyjść z kłopotliwej sytuacji. Nieznajomy częstował ją alkoholem i zasypiała. Gdy jednak odmawiała poczęstunku, rzucał się na nią i wiązał. Okazało się, że jest piratem i chce sprzedać ją w niewolę swoim kompanom, którzy już nigdy jej nie wypuszczą. Nell próbowała różnych sztuczek, ale raktyw był skonstruowany w taki sposób, że gdy podjęła decyzję pójścia z nieznajomym, nic nie mogło jej uratować przed niewolą u piratów. Po dziesiątej czy dwunastej nieskutecznej próbie ucieczki rzuciła książkę na piasek i skuliła się, płacząc. Płakała cichutko, żeby nie obudzić Harva. Płakała bardzo długo, nie mając powodu, aby przestać, bo była uwięziona, tak jak księżniczka Nell w Lekcyjonarzu. - Hej - odezwał się cichy męski głos. Najpierw wydawało się jej, że dobiega z książki i nie zwracała na niego uwagi, bo obraziła się na Lekcyjonarz. - Co cię trapi, dziewczynko? - zapytał głos. Podniosła głowę, ale widziała tylko rozmazane, kolorowe światła mediatronów, przefiltrowane przez łzy. Przetarła oczy zapiaszczonymi piąstkami. Nagle przestraszyła się, zrozumiawszy, że na plaży jest prawdziwy mężczyzna, a ona jest ślepa i bezradna. Wzięła się mimo to w garść i odgarnąwszy piasek z oczu, przypatrzyła się nieznajomemu. Przykucnął jakieś sześć stóp dalej i przypatrywał się jej, marszcząc czoło, co miało wyrażać zatroskanie. - Nie ma co płakać - powiedział. - Nie jest aż tak źle. - Kim pan jest? - zapytała. - Jestem przyjacielem, który chce ci pomóc. Chodź - powiedział, przekrzywiając głowę w stronę plaży. - Musimy porozmawiać, a nie będziemy budzić twojego towarzysza. - O czym chce pan ze mną porozmawiać? - O tym, jak mogę ci pomóc. No chodź! Chcesz, żebym ci pomógł czy nie? - Jasne, że chcę. - No widzisz. Więc chodź! - powiedział nieznajomy, podnosząc się z ziemi. Zrobił krok w stronę Nell, pochylił się i wyciągnął rękę. Nell wyciągnęła ku niemu lewą dłoń, w prawą nabrała piasku i rzuciła nim prosto w twarz nieznajomego. - O kurwa! - zaryczał. - Ty mała zdziro, popamiętasz mnie za to! Nunczako leżało jak zwykle pod głową Harva. Nell wyszarpnęła broń i odwróciła się tyłem do nieznajomego, obracając całe ciało i w ostatniej chwili napinając nadgarstek, tak jak uczyła ją Dodżo. Stalowa rączka nunczako trafiła nieznajomego w lewe kolano, ukąsiła go jak metalowa kobra, czemu towarzyszyło chrupnięcie. Nieznajomy zawył zadziwiająco głośno i przewrócił się na piasek. Nell kręciła nunczako, obracała nim coraz szybciej, a jedna z wirujących rączek zraniła mężczyznę w skroń, na której pojawiła się kropelka krwi. Teraz nadszedł czas na rozstrzygające uderzenie, lecz zanim zdołała wziąć zamach, Harv chwycił ją za nadgarstek. Wirująca rączka nunczako wyrwała się spod kontroli i uderzyła ją prosto w łuk brwiowy, rozcinając go na pół i zapewniając na resztę dnia parszywy ból głowy. Zrobiło jej się niedobrze. - Nieźle go załatwiłaś - powiedział Harv. - Ale musimy stąd spływać. Chwyciła Lekcyjonarz. Pobiegli plażą, przeskakując przez srebrne larwy, lśniące wszystkimi kolorami tęczy od mediatronowych świateł. - Teraz będziemy mieli jeszcze gliny na karku - krzyknął Harv. - Musimy się gdzieś ukryć. - Łap koc - odkrzyknęła Nell. - Mam pomysł! Ich własne koce zostały na miejscu przestępstwa. Ale na plaży nie brakowało srebrzystych okryć, szczególnie w koszach pod wydmami. Harv porwał jeden z koców i zwinął go w małą kulkę. Nell zaprowadziła brata z powrotem do lasu. Odnaleźli mały dołek pod korzeniami daglezji. Wskoczyli do środka, lecz tym razem przykryli się szczelnie kocem, który wydął się nad nimi jak balon. Czekali w milczeniu przez minutę, potem pięć i dziesięć. Od czasu do czasu słyszeli cichy wizg przelatujących kapsuł, z których żadna nie zatrzymała się nad nimi. Wkrótce usnęli. Tajemniczy souvenir od dra X; Hackworth przybywa do Vancouveru; atlantydzka dzielnica miasta; nowy środek lokomocji Doktor X wysłał na szanghajski aerodrom zaufanego posłańca z poleceniem odszukania Hackwortha. Posłaniec stanął obok niego przy sąsiednim urynale i, powitawszy go radośnie, ulżył sobie, podobnie jak Hackworth. Potem wymienili wizytówki, podając je sobie oburącz z lekkim skinieniem głowy. Wizytówka Hackwortha była tak nienaganna jak on sam: cała biała o dosyć surowym kroju liter. Jak większość kart wykonano ją ze sprytopapieru, w którym zostało dosyć pamięci, by przechować cyfrowe informacje. Egzemplarz, który podał nieznajomemu na lotnisku, zawierał program kompilatora materii będący pochodną tego, który stworzył oryginał Ilustrowanego lekcyjonarza każdej młodej damy. Znowelizowana wersja zaopatrzona była w algorytmy automatycznego generowania głosu, co uniezależniało ją od udziału raktorów, zawierała również wszystkie niezbędne haczyki potrzebne do przełożenia jej na chiński. Wizytówka doktora była bardziej ozdobna, widniały na niej znaki pisma Hanzi i pieczęć dra X. Wraz z usprytowieniem papieru charakter pieczęci znacznie się zdynamizował. Stempel wprowadzał do papieru program nakazujący mu wyświetlanie odpowiedniego znaku graficznego. Pieczęć dra X przedstawiała słabowitego staruszka z trójkątnym kapeluszem na plecach, siedzącego na skale nad rzeką i łowiącego bambusowym wędziskiem rybę... nie, nie rybę! Smoka! Smoka, który wił się na końcu linki. W chwili, gdy Hackworth zdał sobie z tego sprawę, staruszek uśmiechnął się do niego bezczelnie! Po czym zamarł wraz z resztą kiczowatego obrazka i ułożył się w znak przedstawiający nazwisko dra X. Po chwili znów ożył i cała sekwencja zaczęła się od początku. Z tyłu karty znajdowały się mediaglify wskazujące, że bilecik w istocie jest bonem: uprawnia do skorzystania z kompilatora materii i zawiera nawet odpowiednią opłatę. Mediaglify informowały także, iż program ukryty w karcie uruchomi się jedynie w KaeM-ie o objętości ośmiu metrów sześciennych bądź większej, a to oznaczało, że Hackworth dostanie prezent od dra X dopiero po przybyciu do Ameryki. Opuścił pokład ”Hanjin Takhoma” w Vancouverze, gdzie, oprócz niezwykle widowiskowego kotwicowiska dla statków powietrznych, mieściła się także znacznych rozmiarów atlantydzka klawa. Dr X nie powiedział mu konkretnie, gdzie ma wysiąść, dał tylko bon do KaeM-u i numer lotu, nie było więc sensu podróżować do końca trasy. Z Vancouveru zawsze może dostać się kulopociągiem na wybrzeże. Miasto było jednym wielkim bazarem klaw. Szczodry Protokół wyposażył je więc w pewną liczbę zarządzanych przez swoich przedstawicieli agor, na których obywatele i poddani różnych gromad mogli się swobodnie zbierać i uprawiać na neutralnym gruncie handel, negocjacje, cudzołóstwo, słowem wszystko, czego nie zabraniał WPE. Niektóre z agor były zwykłymi placami utrzymanymi w tradycji klasycznej, inne przypominały centra konferencyjne czy zgoła budynki biurowe. Wiele cennych, widokowych okolic starego Vancouveru dostało się w ręce Nippończyków czy Hongkońskiego Towarzystwa Dobrodziejstw Wzajemnych, natomiast wyznawcy konfucjanizmu postawili największy biurowiec w samym centrum miasta. Na wschód od Vancouveru, w żyznej delcie rzeki Frasera, znaleźli swą Lebensraum Germanie i Słowianie, którzy - jak chodziły słuchy - otoczyli się złośliwszą od innych siatką kapsuł bezpieczeństwa. Hindustan miał maleńkie klawy rozproszone po całym obszarze metropolitalnym. Klawa atlantydzka wynurzała się z wody o pół mili na zachód od uniwersytetu, z którym łączyła ją grobla. Imperial Tectonics zadbało o to, aby klawa przypominała zwykłą wyspę, jedną z wielu rozrzuconych na tym obszarze od milionów lat. Wypożyczony welocyped niósł Hackwortha przez groblę. Chłodne, słone powietrze przyjemnie owiewało swędzący zarost, i wtedy poczuł, że może odetchnąć, że znów zmierza do domu. Na szmaragdowozielonym boisku, położonym tuż nad falochronem, chłopcy w krótkich spodenkach bawili się byczo, grając w piłkę. Po drugiej stronie drogi mieściło się żeńskie gimnazjum z własnym, równie dużym boiskiem otoczonym gęstym, dwunastostopowym żywopłotem, który pozwalał dziewczętom rozbierać się do uprawiania sportu i nie naruszać przy tym etykiety. Hackworth nie wyspał się na mikroposłaniu na statku i z chęcią zajechałby teraz do jakiegoś gościńca i zdrzemnął trochę, ale była dopiero jedenasta, a on nie miał zamiaru tracić całego dnia. Skierował więc welocyped do centrum miasta, zatrzymał się przed pierwszym z brzegu pubem i zjadł lunch. Barman pokazał mu drogę do Królewskiej Poczty, która stała zaledwie kilka przecznic dalej. Poczta była bardzo duża i wyposażono ją w rozmaite kompilatory materii, w tym jeden o objętości dziesięciu metrów sześciennych, stojący tuż przy rampie za- i wyładowczej. Hackworth wsunął bon dra X do czytnika i wstrzymał oddech. Nie stało się jednak nic nadzwyczajnego: tablica na panelu kontrolnym poinformowała go, że praca potrwa kilka godzin. Postanowił zabić czas, spacerując po klawie. Centrum miasta było raczej mizerne, lecz tuż za nim zaczynały się przepiękne okolice pełne georgiańskich, wiktoriańskich i romańskich domostw. Tu i ówdzie na wzgórku lub w pełnym soczystej zieleni zagłębieniu stał surowy Tudor. Za dzielnicami mieszkalnymi zaczynał się pas dóbr ziemiańskich, obok których leżały pola golfowe i parki. Hackworth przysiadł na ławeczce w jednym z otwartych dla publiczności kwietnych ogrodów i rozłożył arkusz papieru mediatronowego, który śledził ruchy oryginalnego egzemplarza Ilustrowanego lekcyjonarza każdej młodej damy. Książka leżała przez jakiś czas w pasie zieleni, po czym ruszyła do góry w kierunku szeroko pojętej klawy Nowej Atlantydy. Hackworth wyjął pióro i napisał krótki list zaadresowany do lorda Finkle- McGrawa. Wasza Miłość, od czasu, gdy obdarzono mnie tak niezwykłym dowodem zaufania, postanowiłem podjąć wszelkie niezbędne kroki, by dać w zamian dowody swej uczciwości, służąc za otwarty przekaźnik wszelkich informacji odnoszących się do obecnego zadania. W tym duchu pragnę powiadomić Waszą Miłość, że przed dwoma laty podjąłem rozpaczliwą próbę odnalezienia zagubionego egzemplarza Książki, w którym to celu rozpocząłem przeczesywanie Wynajętej Ziemi...(itd., itd.) Załączam mapy i inne dane związane z niedawnymi ruchami Księgi, której miejsce pobytu było mi nie znane aż do wczoraj. W moim obecnym położeniu trudno mi wydedukować, w czyim znalazła się posiadaniu, ale biorąc pod uwagę jej oprogramowanie, mogę przyjąć, że operuje nią mała lturystka w wieku najpewniej pięciu, siedmiu lat. Książka przez ostatnie dwa lata musiała pozostawać w zamknięciu, w przeciwnym razie wykryłyby ją moje systemy. Jeśli moje przypuszczenia są słuszne i jeśli mój wynalazek spełnił oczekiwania, książka powinna stanowić istotną część życia owego dziecka... Dalej napisał, że nie powinno się odbierać książki dziewczynce, jeśli istotnie dziewczynka była jej właścicielką. Jednak po zastanowieniu przekreślił tę część listu. Przekreślona kwestia natychmiast zniknęła. Nie mógł mówić lordowi Finkle-McGrawowi, jak ma kierować sprawami. Podpisał się i wysłał list. Po trzydziestu minutach pióro Hackwortha odezwało się kurantem. Nadeszła poczta. Hackworth, otrzymałem wiadomość. Lepiej późno niż wcale. Nie mogę się doczekać spotkania z dziewczynką. Pański itd. Finkle-McGraw Kiedy Hackworth wrócił na pocztę i zajrzał przez szybkę do wielkiego kompilatora materii, w środku, w słabym czerwonym świetle trwała jeszcze produkcja olbrzymiej maszyny. Jej korpus był już ukończony i kompilator podnosił ją na czterech długich nogach. Dr X sprezentował Hackworthowi prawdziwego pferdlina. Hackworth stwierdził nie bez aprobaty, że inżynierowie projektujący ten szczególny model położyli nacisk na prostotę i siłę maszyny, nie przejmując się specjalnie wygodą i stylem. Bardzo to było chińskie. Nie zadano sobie trudu okrycia pferdlina powłoką prawdziwego zwierzęcia. Większość urządzeń mechanicznych nóg była doskonale widoczna i patrząc na pracę stawów i popychaczy, Hackworth czuł się tak, jakby obserwował machinę parowej lokomotywy. Korpus był szczupły, szkieletowy, wykonany z gwiaździstych łączników, przez które przechodziło pięć czy sześć trzpieni wielkości papierosa. Trzpienie i łączniki tworzyły nieregularną siatkę zamykającą się w geodezyjną ramę. Trzpienie miały zmienną długość, a Hackworth, znając podobne konstrukcje, domyślił się, że siatka może zmieniać rozmiary i kształt w zdumiewającym stopniu, dostosowując swą sztywność bądź elastyczność do potrzeb systemu kontrolnego. We wnętrzu ramy dostrzegł pokryte aluminium kule i elipsoidy, zawierające bez wątpienia próżnię i bebechy fazowe wierzchowca: inaczej mówiąc, prętowe systemy logiczne i źródła zasilania. Nogi skompilowały się szybko, wolniej szła praca przy kopytach. Kiedy dobiegła końca, Hackworth zwolnił próżnię i otworzył drzwi maszyny. - Złóż się - powiedział. Pferdlin posłusznie zgiął nogi i położył się na podłodze KaeM-u. Rama przestrzenna skurczyła się do minimalnych rozmiarów, a szyja zapadła w głąb. Hackworth pochylił się, przeplótł palce przez ramę i podniósł maszynę jedną ręką. Przeszedł z pferdlinem przez pocztę, ku uciesze licznych klientów, i stanął z nim na ulicy. - Wierzch - polecił. Pferdlin uniósł się nieco i przykucnął. Hackworth przerzucił jedną nogę nad siodłem wyściełanym jakimś elastomerem i natychmiast został uniesiony w powietrze. Wymachiwał stopami, póki nie znalazł strzemion. Lumbarowa podpórka otoczyła troskliwie jego nerki i pferdlin puścił się stępa ulicami miasta, zmierzając w stronę grobli. Nie powinien był tego robić! Hackworth już otwierał usta, aby zatrzymać niesforną maszynę, gdy pojął, dlaczego doktor przekazał mu bon w ostatniej chwili: jego inżynierowie do samego odlotu programowali mózg wierzchowca, wpisując weń trasę, jaką miał go ponieść. - Miano? - zapytał Hackworth. - Brak - odpowiedział pferdlin. - Przemianować: Porywacz. - Miano Porywacz - powiedział Porywacz i wyczuwając, że zbliża się do granic centrum, przeszedł w kłusa. Po kilku minutach galopowali już po grobli. Hackworth odwrócił się w stronę Atlantydy, szukając wzrokiem aerostatów śledzących, lecz jeśli Napier go szpiegował, robił to niezwykle subtelnie. Poranna przechadzka po Wynajętej Ziemi; Czopiarzowo; sympatyczny konstabl Wysoko na górze wznosiła się katedra św. Marka. Słyszeli dzwony bijące kuranty - przeważnie kakofoniczne sekwencje nut, pośród których pojawiała się niekiedy przecudna melodyjka niczym klejnot wywróżony z permutacji I Ching. Diamentowy pałac Źródła Wiktorii lśnił bursztynowo i brzoskwiniowe w porannym słońcu, ukrytym jeszcze za górą. Harv i Nell spali zdumiewająco dobrze pod srebrzystym kocem, ale w żadnym wypadku nie spali do późna. Obudziła ich wojskowa pobudka z klawy Sendero i zanim dotarli na ulicę, na chodnikach zaroiło się od krępych koreańskich i inkaskich ewangelistów, wyruszających na podbój Wynajętej Ziemi ze złożonymi mediatronami pod pachą i ciężkimi skrzynkami w rękach, pełnymi małych czerwonych książeczek. - Moglibyśmy do nich przystać - zaproponował Harv. Nell potraktowała to jako żart. - Mają mnóstwo jedzenia i ciepłe kołdry - upierał się. - Ale zabraliby mi moją książkę! - oznajmiła Nell. Spojrzał na siostrę odrobinę zdziwiony. - Skąd możesz wiedzieć! I tylko mi nie mów, że z Lekcyjonarza! - Senderyści mają tylko jedną książkę, która ich zmusza do palenia innych. Wspinali się na wzgórze ku zieleni. Droga była coraz bardziej stroma i Harv zaczął dyszeć. Od czasu do czasu zatrzymywał się i z rękami na kolanach kasłał i pluł jak szczekająca foka. Wyżej powietrze było jednak czystsze, czuli to we własnych gardłach, a także chłodniejsze, co bardzo pomagało. Wysoki, centralny płaskowyż Nowego Chusanu otaczał pas lasów. Klawa o nazwie Czopiarzowo wbijała się klinem w lasy i sama była porośnięta drzewami, choć nieco mniejszymi i otoczonymi przez dywany kwietników. Zamykało ją ogrodzenie z żelaznych prętów pomalowanych na czarno. Harv, przyjrzawszy się mu, powiedział, że nie jest warte funta kłaków, jeśli nic więcej nie chroni klawy. Potem zauważył pas zielonej murawy biegnący wzdłuż ogrodzenia i szeroki na rzut kamieniem. Trawa była równo przycięta i idealnie nadawała się do gry w krokieta. Chłopiec uniósł brwi i spojrzał znacząco na Nell, co miało implikować, że każdy nieupoważniony osobnik, który odważy się postawić stopę na murawie, zostanie nabity na hydrauliczny pal z nierdzewnej stali, postrzelony ciastformami lub rozdarty na strzępy przez zrobotyzowane psy. Brama do Czopiarzowa była szeroko otwarta, co mocno zaniepokoiło Harva. Zastąpił drogę siostrze, bojąc się, że przyjdzie jej ochota przez nią przebiec. Na granicy klawy jezdnia z twardo-elastycznego, gładko-przyczepnego nanoasfaltu ustępowała miejsca nieregularnej mozaice granitowych bloków. Jedynym człowiekiem w całej okolicy był siwowłosy konstabl, którego brzuch tworzył dobrze widoczną dywergencję między dwoma rzędami mosiężnych guzików. Urzędnika zajmowało usuwanie przy pomocy rydla ze szmaragdowego trawnika parującego gówienka. Okoliczności wskazywały, że kupa była dziełem jednego z dwóch walijskich corgi, które w tej właśnie chwili zderzały się niedaleko swymi niedorzecznymi korpusami i próbowały przewrócić się nawzajem, co najwyraźniej jest wbrew prawom mechaniki nawet w przypadku szczupłych i zwinnych corgi, do których podejrzane o defekację egzemplarze, niestety, nie należały. Bitwa - wyglądająca na jedną z wielu potyczek epokowego konfliktu - przesłoniła walczącym kwestie podrzędnej natury, takie choćby jak pilnowanie bramy, tak więc konstabl był pierwszym, który zwrócił uwagę na Harva i Nell: - Idźcie sobie! - krzyknął, nie bez pewnej uciechy wymachując silnie aromatycznym rydlem. - Nie mamy dzisiaj pracy dla takich jak wy. A darmowe KaeM-y są przy nabrzeżu. Przedostatnia wiadomość zrobiła na Harvie wrażenie odwrotne od zamierzonego przez konstabla, oznaczała bowiem, że czasami mają tu pracę dla takich jak oni. Chłopiec przeszedł ostrożnie dwa kroki do przodu. Nell, korzystając z okazji, wybiegła zza jego pleców. - Przepraszam pana! - zakrzyknęła. - Nie przyszliśmy tutaj po pracę, chcemy tylko znaleźć kogoś, kto należy do tej gromady. Konstabl - widząc dziewczynkę o wyglądzie lturystki, lecz akcencie i sposobie artykulacji małej, zadbanej Wiki - wygładził kurtkę i wyprostował ramiona. Podejrzliwość ustąpiła miejsca dobrotliwości, a konstabl ruszył w ich stronę, przywołując po drodze do porządku psy, które - zda się - cierpiały na znaczną utratę słuchu. - Rozumiem - powiedział. - Kim zatem jest osoba, której szukacie? - To Brad. Mężczyzna imieniem Brad. Kowal. Pracuje w stajni w klawie Nowej Atlantydy. Zajmuje się końmi. - Znam go doskonale - odparł konstabl. - Z przyjemnością do niego zadzwonię. Jesteście jego... przyjaciółmi? - Mamy ogromną nadzieję, że dobrze nas wspomina - powiedziała Nell, a Harv odwrócił się i zrobił do niej minę za to, że mówi tak nienaturalnie. Na konstablu robiło to jednak wrażenie. - Pora jest bardzo wczesna - stwierdził. - Zapraszam was zatem do wartowni, gdzie ciepło i przytulnie, na filiżankę herbaty. Po obu stronach bramy ogrodzenie kończyła mała, kamienna wieżyczka o wąskich, przeszklonych diamentem oknach, wpuszczonych głęboko w ściany. Konstabl wybrał wieżyczkę po lewej stronie i wszedł od tyłu do środka, po czym otworzył ciężkie, drewniane odrzwia wiszące na wielkich, żeliwnych zawiasach, i zaprosił do siebie dzieci. W maleńkim ośmiokątnym pokoiku stały solidne meble z ciemnego drewna, półka pełna starych książek i nieduży, żeliwny piecyk z czerwonym, emaliowanym czajnikiem poznaczonym uderzeniami nie gorzej od asteroidu i wypluwającym z dzióbka cienki strumyczek pary. Konstabl posadził ich na dwóch drewnianych krzesłach. Próbując odsunąć je od stołu, przekonali się, że krzesła ważą dziesięć razy tyle ile stołki, na których do tej pory siadali. Zrobiono je z prawdziwego drewna, w dodatku bardzo grubego. Krzesła nie były specjalnie wygodne, ale Nell bardzo się spodobały, może dlatego, że ich masa i ciężar dawały jej odrobinę poczucia bezpieczeństwa. Okna wychodzące na Czopiarzowo były znacznie większe, Nell widziała dwa corgi zaglądające do środka przez ołowiane kraty, żałośnie zdumione faktem, że przez niewątpliwie olbrzymią lukę w procedurze zostawiono je same na dworze, machające niepewnie ogonami, co miało świadczyć o tym, że w świecie dopuszczającym tak karygodne pomyłki na nic nie można już liczyć. Konstabl znalazł drewnianą tacę i chodził z nią po stróżówce, zbierając z namaszczeniem kolekcję filiżanek, podstawków, łyżeczek, szczypiec i innych związanych z herbatą części uzbrojenia. Rozstawiwszy starannie wszystkie zebrane przybory, wyprodukował napar, przestrzegając co do joty starożytnej metody, po czym postawił herbatę na stole. Na biurku obok okna stał czarny przedmiot o niewiarygodnym kształcie. Nell rozpoznała w nim telefon, ale tylko dlatego, że widziała podobne aparaty na starych pasywach oglądanych przez Mamę, na których do telefonów przywiązywano magiczną wagę, zupełnie nieproporcjonalną do tego, czemu istotnie służyły. Konstabl podniósł kawałek papieru, na którym odręcznie wypisano nazwiska, cyfry i adresy. Stanął plecami do okna i pochylił się odrobinę nad biurkiem, jakby szukając najlepszego światła. Podsunął kartkę ku jasnej plamie, poczym zadarł wysoko brodę, zatrzymując ją w miejscu, w którym szkła okularów znalazły się w idealnej pozycji między źrenicą a kartką. Ukończywszy manewry i osiągnąwszy optymalną geometrię widzenia, westchnął lekko, co miało oznaczać, że układ ów wielce mu odpowiada, po czym zerknął znad okularów na Harva i Nell, jakby dając im do zrozumienia, że patrząc na niego uważnie, nauczą się wielu pożytecznych czynności. Nell istotnie wpatrywała się w niego z zafascynowaniem wypływającym po części z tego, że do tej pory rzadko widywała ludzi w prawdziwych okularach. Konstabl skierował uwagę ku kartce i studiował ją, marszcząc brwi przez parę dobrych minut, po czym zupełnie niespodziewanie wykrzyknął donośnym głosem serię kilku cyfr, które jego gościom wydały się przypadkowe, lecz dla konstabla miały głębokie i całkiem jasne znaczenie. Czarny telefon ozdobiony był metalowym dyskiem z dziurkami wielkości palca ułożonymi wzdłuż krawędzi. Konstabl oparł słuchawkę telefonu o epolet, po czym wsuwał palec w rozmaite dziurki, używając ich do obracania dysku, który wracał do pierwotnej pozycji ciągnięty siłą niewidzialnej sprężyny. Ukończywszy to dzieło, wdał się w krótką, acz wesołą rozmowę. Potem odłożył słuchawkę i zaplótł dłonie na brzuchu, jakby po tak akuratnie wypełnionym zadaniu wspomniane członki stały mu się zbędne. - Zajmie to minutę - powiedział. - Rozgośćcie się i nie oparzcie się herbatą. Może herbatniczka? Nell nie znała tego delikatesu. - Dziękujemy panu, nie jesteśmy głodni - odpowiedziała, czemu zaprzeczył jak zwykle pragmatyczny Harv, przyznając, że z chęcią skosztuje odrobinę. Ręce konstabla znalazły sobie nowy powód istnienia i zajęły się badaniem ciemniejszych zakamarków starego, drewnianego kredensu. - Przy okazji - rzucił z roztargnieniem konstabl, nie przerywając poszukiwań - jeśli macie zamiar przejść przez bramę, to znaczy, jeśli chcecie odwiedzić Czopiarzowo, gdzie jesteście mile widziani, musicie dowiedzieć się tego i owego o obowiązujących u nas przepisach. Wyprostował się i odwrócił w stronę dzieci, ukazując ich oczom blaszane pudełko z napisem HERBATNIKI. - Mówiąc konkretnie, nóż sprężynowy i kije na łańcuchu należące, jak mniemam, do młodego dżentelmena, będą musiały opuścić kieszenie jego spodni i zostać tutaj pod moją i moich kolegów nadzwyczaj troskliwą opieką. Poza tym będę zmuszony przyjrzeć się nieco dokładniej owemu monstrum logiki prętowej, baterii, sensorów i Bóg wie czego jeszcze, ukrytemu w plecaku młodej damy pod postacią, jeśli się nie mylę, książki. Hmmm? - Popatrzył na nich, wysoko unosząc brwi i potrząsając blaszanym pudełkiem. Konstabl Moore, jak się przedstawił, obejrzał broń Harva staranniej, niżby na to zasługiwała, niczym archeologiczny relikt wykopany niedawno ze starożytnej piramidy. Potem skomplementował głośno nadzwyczajną skuteczność uzbrojenia i wyraził współczucie temu ze śmiertelników, który odważyłby się niebacznie zadrzeć z takim galantem jak Harv. Broń powędrowała do kredensu, który konstabl Moore zamknął odpowiednim słownym zaklęciem. - A teraz książka, młoda damo - zwrócił się do Nell z odpowiednią atencją. Nell bała się wypuszczać Lekcyjonarz z rąk, ale pamiętała dzieciaki z bawialni, które chciały jej zabrać książkę i które poraził za karę prąd. Podała więc książkę konstablowi. Moore ujął ją ostrożnie oburącz, a z jego ust dobył się cichy jęk podziwu. - Muszę pana ostrzec - odezwała się Nell - że książka potrafi być dosyć niebezpieczna dla tych, którzy, w jej mniemaniu, próbują mi ją ukraść. - Przygryzła wargę, mając nadzieję, że konstabl nie odebrał tego jako oskarżenia o kradzież. - Młoda damo, byłbym niepocieszony, gdyby było inaczej. Obrócił książkę kilka razy w dłoniach, skomplementował obwolutę, złoty, tłoczony tytuł i miękkość papieru. Następnie położył ją ostrożnie na stole, który wcześniej przetarł, strącając zeń domniemane resztki cukru, ciastek czy herbaty. Potem odszedł od stołu i zaczął grzebać przy dębowo-mosiężnej kopiarce, stojącej wcieranym kącie pokoju. Po niecałej minucie sięgnął - jakby przypadkiem - na tackę maszyny i zdjął z niej kilka stroniczek, które przeczytał uważnie, uśmiechając się przy tym w dość melancholijny sposób. W pewnym momencie spojrzał na Nell i pokręcił bez słowa głową, nie wytrzymał jednak i zapytał: - Czy wiesz, co... - w końcu machnął ręką i wrócił do czytania i tajemniczych uśmiechów. - Dobrze - oznajmił w końcu. - Dobrze. - Dołożył papiery na podajniku kopiarki i kazał maszynie je zniszczyć. Wbił dłonie w kieszenie spodni i przeszedł dwukrotnie przez cały pokój, potem usiadł i popatrzył, lecz nie na Nell i Harva, nawet nie na książkę, ale gdzieś w dal. - Dobrze - powtórzył po raz trzeci. - Nie skonfiskuję książki na czas twojego pobytu w Czopiarzowie, jeśli zgodzisz się na pewne warunki. Po pierwsze, pod żadnym pozorem i w żadnych okolicznościach nie wolno ci korzystać z kompilatora materii. Po drugie, z książki będziesz korzystać tylko i wyłącznie ty sama. Po trzecie, nie będziesz kopiować ani reprodukować w inny sposób informacji zawartych w książce. Po czwarte, nie pokażesz nikomu książki i nie wspomnisz o jej istnieniu. Naruszenie choćby jednego z tych warunków spowoduje natychmiastowe wydalenie cię z Czopiarzowa oraz konfiskatę książki i jej późniejsze zniszczenie. Czy wyraziłem się jasno? - Całkiem jasno, sir - odpowiedziała Nell. Na dworze rozległo się patataj, patataj galopującego konia. Nowa przyjaciółka; Nell ogląda prawdziwego konia; przejażdżka przez Czopiarzowo; Harv i Nell zostają rozdzieleni Osobą, która przyjechała na koniu, nie był Brad, a jakaś pani, której dzieci nie znały. Pani miała proste, jasnorudawe włosy, mleczną karnację i mnóstwo piegów, do tego brwi koloru marchewki i prawie niewidzialne rzęsy, o których istnieniu przekonali się wtedy, gdy słońce padło na jej twarz. - Jestem przyjaciółką Brada - przedstawiła się pani. - Brad jest w pracy. Czy on was zna? Nell nabrała powietrza w płuca, gotowa rozpocząć orację, lecz Harv uciszył ją, kładąc jej dłoń na ramieniu, i sam przedstawił pani nieco skróconą wersję historii, jaką chciała opowiedzieć Nell. Wspomniał, że Brad był swego czasu „jednym z przyjaciół” mamy, że zawsze był dla nich miły i kiedyś pokazał im nawet konie. Harv nie dotarł jeszcze do połowy, gdy pytające spojrzenie pani ustąpiło miejsca rezerwie oznaczającej, że przestała słuchać. - Przypominam sobie, że Brad mówił mi o was kiedyś... - wtrąciła, gdy Harv zabrnął w ślepy zaułek. - Wiem, że was pamięta. Lecz co, waszym zdaniem, powinno się teraz stać? Był to ciężki orzech do zgryzienia. Nell i Harv przyzwyczaili się już myśleć wyłącznie o tym, co ich skromnym zdaniem, nie powinno się stać, dlatego zdumiała ich odwrotna opcja, która obecnie jawiła się im jako prawdziwy dylemat. Harv opuścił rękę z ramienia Nell i ujął ją za dłoń. Oboje nie wyrzekli ani jednego słowa. - Może - odezwał się konstabl Moore, gdy pani spojrzała na niego, szukając rady - przydałoby się wam usiąść w jakimś cichym, bezpiecznym miejscu i zebrać myśli, zastanowić się... - Z pewnością, z pewnością tak - odrzekła Nell. - Tu w Czopiarzowie jest wiele otwartych parków i pięknych ogrodów... - Nie, nie - powiedziała pani, pojmując, co do niej należy. - Zabiorę je do młyna, gdzie zaczekają na Brada. Potem... - spojrzała znacząco na konstabla - ... zastanowimy się, co dalej. Pani wyszła szybkim krokiem z wartowni, nie oglądając się na Harva i Nell. Była wysoka i miała na sobie luźne pantalony koloru khaki, mocno przetarte na kolanach, lecz całkiem dobre na siedzeniu, a generalnie poplamione tu i ówdzie wżartymi w materiał i trudnymi do zidentyfikowania substancjami. Górną część ciała okrywał powypychany sweter z rodzaju tych, jakie noszą irlandzcy rybacy. Podwinięte i spięte agrafkami rękawy swetra otaczały pierścieniem gęstej wełny jej piegowate ramiona, a motyw ten powtarzał się przy nadgarstkach otoczonych srebrnymi bransoletami. Pani mruknęła coś w stronę konia, klaczy appaloosa, która, opuściwszy łeb, skubała zbyt krótko przyciętą trawkę, szukając zawzięcie źdźbeł nie oznakowanych przez pracowite corgi. Nieznajoma poklepała końską szyję, Harvowi i Nell udało się ją dogonić, przy czym przekonali się, że mruczanka pani jest niczym innym, jak skierowanym do konia skróconym opisem tego, co zaszło w wartowni, i tego, co wydarzy się teraz, przedstawianym z pewnym roztargnieniem, ot tak, na wszelki wypadek, gdyby klacz akurat chciała wiedzieć. Nell wydawało się przez chwilę, że appaloosa jest pferdlinem przebranym w końską skórę, lecz gdy z podbrzusza klaczy pociekł strumień uryny grubości kołka w płocie, lśniący jak lekki miecz w porannym słońcu i otulony postrzępionym płaszczem parującej mgły, i gdy poczuła zapach owego płynu, nabrała pewności, że koń jest prawdziwy. Pani nie wsiadła na konia, na którym jeździła bez wątpienia na oklep, podniosła tylko delikatnie wodze - zupełnie tak, jakby utkano je z nici babiego lata - i poprowadziła zwierzę przez trawnik. Dzieci ruszyły za nią, trzymając się kilka kroków z tyłu. Pani szła przez murawę, zapewne układając sobie w głowie niektóre sprawy, po czym, odgarnąwszy włosy za ucho, odwróciła się w ich stronę i zapytała: - Czy konstabl Moore mówił wam o przepisach? - Jakich przepisach? - rzucił Harv, zanim Nell zdążyła wtrącić swoje szczegółowe trzy grosze, które w tej konkretnej sytuacji mogłyby rzucić na nich złe światło. Nell po raz setny spojrzała z podziwem na brata, z którego wszechstronnej podstępności byłby dumny sam królik Piotruś. - Wytwarzamy tu różne rzeczy - powiedziała pani, jakby już samo to stanowiło wystarczające wyjaśnienie przepisów gromady Czopiarzy. - Brad robi podkowy. Brad jest tu wyjątkiem, bo pracuje głównie przy koniach, prawda, Skorupko? - Z pytaniem tym pani zwróciła się do klaczy. - Jest wyjątkiem i dlatego musiał przez jakiś czas mieszkać na WuZecie, bo różni ludzie nie mogli się dogadać, czy Karta Czopiarzy obejmuje także stajennych, lokai i innych służących. Było głosowanie i postanowiliśmy ich wpuścić. Nudzę was, prawda? Mam na imię Rita i robię papier. - To znaczy w KaeM-ie? Dla Nell było to całkiem zwykłe pytanie, ale Rita wydawała się nim zdziwiona, a w końcu zbyła je śmiechem. - Później ci pokażę. Zmierzałam jednak do czego innego... Już wiem! Rzecz w tym, że w przeciwieństwie do miejsca, w którym mieszkaliście, tutaj wszystko zrobione jest ręcznie. Oczywiście mamy kilka kompilatorów materii, ale jeśli potrzebne jest nam... powiedzmy... krzesło, zamawiamy je u rzemieślnika, stolarza, który robi je z drewna, tak jak za dawnych czasów. - Dlaczego nie skompilujecie go sobie? - zapytał Harv. - KaeM potrafi wyprodukować drewno. - Sztuczne drewno - powiedziała Rita - a niektórzy ludzie nie lubią sztucznych rzeczy. - Dlaczego pani nie lubi sztucznych rzeczy? - zapytała Nell. Rita uśmiechnęła się do niej. - Chodzi nie tylko o nas, ale i o nich - oznajmiła, pokazując szczyt góry i pas wysokich drzew oddzielających Czopiarzowo od terytorium Nowej Atlantydy. Twarz Harva zajaśniała. - Wiki kupują od was towar! - krzyknął. Rita zrobiła zdziwioną minę, jakby pierwszy raz słyszała to nieco obraźliwe sformułowanie. - Znów zapomniałam, co chciałam powiedzieć... Aha! Chodzi o to, że każda rzecz jest tutaj unikatowa i musicie być bardzo ostrożni. Nell wiedziała z grubsza, czym jest unikat, Harv natomiast nie miał zielonego pojęcia, Rita przedstawiła więc pokrótce charakterystykę owego zjawiska, prowadząc dzieci przez klawe. Po pewnym czasie Nell i Harv zrozumieli, że Rita próbuje ich przestrzec - w najbardziej zdumiewająco okrężny sposób, jaki przyszło im słyszeć - przed bieganiem po okolicy i łamaniem, tłuczeniem i niszczeniem rzeczy. Takie podejście do stosownego modyfikowania zachowań dziecka - różniące się najzupełniej od wszystkiego, czego w swym życiu doświadczyli - wywołało pewne zakłopotanie u Harva i Nell, oraz niejaką frustrację u ich mentorki. Frustracja ta przejawiała się nagłym zanikiem piegów na jej twarzy, zalewanych przez fale buraczkowej czerwieni. Nieliczne ulice Czopiarzowa wyłożone były małymi, dopasowanymi do siebie kamiennymi kostkami. Głównymi środkami lokomocji pozostały tu konie, pferdliny i welocypedy o grubych, pękatych oponach. Wyjąwszy jedno miejsce, w którym zabudowania ścieśniały się wokół placu zieleni, domy stały w pewnym oddaleniu od siebie i były bardzo małe albo bardzo duże. Wszystkie miały jednak śliczne, zadbane ogródki dookoła i Nell nie mogła się powstrzymać przed dosyć częstym wąchaniem kwiatków. Początkowo Rita rzucała na nią ukradkowe, nerwowe spojrzenia, po czym dała upust swej trosce o dobro ogólne Czopiarzy i przestrzegła dziewczynkę przed zrywaniem kwiatów będących cudzą własnością. Na końcu drogi stała drewniana brama zamykana na śmiesznie prymitywną zasuwę, składającą się z ruchomej deski, wyświeconej od używania. Za bramą droga zamieniła się w wyboistą mozaikę kocich łbów poprzerastanych trawą. Wiła się wśród pofalowanych pastwisk z końmi i przypadkową krową i kończyła się u bram wielkiego, dwupiętrowego, kamiennego budynku stojącego nad brzegiem rzeki spływającej z góry, z NA. Z jednego z boków budynku wyrastało olbrzymie koło zanurzone w rzece i popychane z wolna jej nurtem. Przed domem, obok pieńka do rąbania drewna, stał jakiś mężczyzna, który przy pomocy siekiery o niezwykle szerokim ostrzu odrąbywał cienkie kliny od grubego kawałka sekwoi. Kliny układał w wiklinowym koszu, który wciągał na linie inny, stojący na dachu pan, zajmujący się układaniem nowego gontu w miejsce poszarzałego starego. Harv stanął jak oniemiały, podziwiając pokaz rzemiosła. Nell widziała podobny proces nieco wcześniej na kartach Lekcyjonarza. Podążyła za Rita do długiego, niskiego budynku, w którym trzymano konie. Pracujący tu ludzie nie mieszkali w samym młynie, ale w długich, jednopiętrowych oficynach, mieszczących na parterze warsztaty, a pokoje na pierwszym piętrze. Nell zdziwiła się nieco, przekonawszy się, że Rita nie mieszka z Bradem. Jej kwatera i warsztat były każde z osobna dwa razy większe niż stare lokum Nell. Wszędzie stały i leżały piękne, solidne rzeczy z ciężkiego drewna, metalu, bawełny, lnu i porcelany, które - jak zaczynała pojmować - wykonały ludzkie ręce, najpewniej tutaj, w Czopiarzowie. W warsztacie Rity stały wielkie kotły, w których gotował się gęsty, włóknisty gulasz. Rita nalewała cienką warstwę gulaszu na matryce, z których skapywała i parowała woda, po czym spłaszczała papkę olbrzymią, ręczną prasą, spod której wychodził papier - gruby, o nieregularnych krawędziach i subtelnej, ciepłej barwie, pochodzącej z tysięcy spajających go razem włókienek. Przygotowawszy ryzę papieru, Rita zanosiła ją do sąsiedniego warsztatu, w którym czuć było ostry, oleisty zapach. Tam brodaty mężczyzna w poplamionym fartuchu przepuszczał papier przez inną, ręcznie wprawianą w ruch maszynę. Po wyjściu z owej maszyny papier miał na górze litery z nazwiskiem i adresem pewnej damy z Nowej Atlantydy. Ponieważ Nell była grzeczna, nie wsadzała palców pod prasę i nie przeszkadzała nikomu pytaniami, Rita pozwoliła jej odwiedzić inne warsztaty, pod warunkiem, że zapyta o zgodę właścicieli. Nell spędziła większą część dnia, nawiązując przyjaźnie z rzemieślnikami: poznała szklarza, jubilera, stolarza, tkacza, a nawet wytwórcę zabawek, który dał jej małą, drewnianą lalę w perkalowej sukience. Harv długo przyglądał się mężczyznom kładącym gont, a potem ruszył na pola, gdzie zajmował się kopaniem kamieni oraz obserwacją granic i ogólnych warunków życia społeczności skupionej wokół młyna. Nell przybiegała do niego od czasu do czasu. Początkowo wydawał się jej spięty i sceptyczny, potem zadowolony, a nawet wesół, wreszcie późnym popołudniem poważny i zamyślony, szczególnie wtedy, gdy usadowiwszy się na głazie nad rzeką, zaczął rzucać kamienie do wody, obgryzać paznokcie i rozważać sytuację. Brad wrócił wcześnie do domu - dosiadał gniadego ogiera, na którym zjechał wprost z położonej wysoko Nowej Atlantydy, przecinając pas zieleni i przedostając się, o dziwo bez konsekwencji, przez siatkę psich kapsuł, co należy przypisać temu, że władze dobrze go znały. Harv przywitał go z oficjalną miną, odchrząkując flegmę, szurając nogami i ogólnie przygotowując się do przedstawienia wyjaśnień i wyłuszczenia prośby. Ale Brad musnął go jedynie wzrokiem i zapatrzył się w Nell, którą podziwiał przez chwilę, po czym skromnie odwrócił głowę. Werdykt brzmiał następująco: mogą zostać na noc, ale reszta zależy od postanowień władz, na które Brad nie miał wpływu. - Czy zrobiłeś coś, co mogłoby zainteresować szanghajską policję? - z tym pytaniem Brad zwrócił się do Harva. - Nie - odparł Harv i tym razem było to zwykłe „nie”, bez zastrzeżeń, podtekstów i niuansów technicznych. Nell chciała opowiedzieć Bradowi o wszystkim, ale przypomniała sobie, że gdy w Lekcyjonarzu zadawano królikowi proste, zwyczajne pytanie, ten zawsze kłamał. - Patrząc na nasze zielone pola i przestronne domy, można by pomyśleć, że wszystko to należy do Atlantydy - tłumaczył Brad. - Jest jednak inaczej. Znajdujemy się w jurysdykcji Szanghaju, podobnie jak reszta Wynajętej Ziemi. Policja szanghajska zazwyczaj nie miesza się w nasze sprawy, bo jesteśmy spokojnymi ludźmi i mamy z nimi pewne układy. Ale gdyby dowiedziała się, że ukrywamy zbiegłego członka gangu... - Starczy - mruknął Harv. Było jasne, że ułożył już sobie wszystko w głowie, kiedy siedział samotnie nad rzeką i teraz czekał tylko, żeby dorośli chwycili logikę sytuacji. Zanim Nell pojęła, o co chodzi, podszedł do niej, uścisnął ją i pocałował w usta. Potem odwrócił się i pobiegł przez zielone pole w kierunku oceanu. Nell ruszyła za nim, lecz tym razem Harv był szybszy. W końcu przewróciła się w kępę dzwonków i patrzyła, jak Harv rozpływa się w kurtynie łez. Gdy zniknął, zwinęła się w kłębek i załkała, a wtedy nadeszła Rita, która wzięła ją na swe silne ręce i zaniosła przez pole do młyna, przy którym wolno obracało się koło. Sieroty Han poznają dobrodziejstwa współczesnej technologii edukacyjnej; sędzia Kieu przepowiada sobie fundamentalną naukę konfucjanizmu Statki-sierocińce wyposażone były w kompilatory, jednak z oczywistych przyczyn nie dało się ich podłączyć do zasilacza. Zapasy materii czerpały wiec z sześciennych kontenerów - zbiorników precyzyjnie ułożonych atomów. Kontenery te przenoszono na pokład za pomocą dźwigu i podłączano do kompilatorów materii na tej samej zasadzie jak linie zasilacza, gdy statki cumowały w porcie. Sierocińce często wpływały do Szanghaju, gdzie pozbywały się pustych kontenerów i zastępowały je pełnymi - ich wygłodniałe podopieczne żywiły się bowiem wyłącznie syntetycznym ryżem wytwarzanym w kompilatorach. Flotylla liczyła obecnie siedem statków. Pierwsze pięć nazwano po kolei Pięcioma Cnotami Mistrza, pozostałe dwa nosiły imiona wybitnych konfucjańskich filozofów. Sędzia Kieu leciał na jednostkę o nazwie (nie dającej się, rzecz jasna, przełożyć w sposób dosłowny) „Szczodrobliwość duszy”. Osobiście zawoził na statek program Hackwortha starannie ukryty w rękawie. „Szczodrobliwość duszy” była tym samym statkiem-sierocińcem, który odwiedził podczas przejażdżki wodolotem dra X owej pamiętnej nocy. Od tamtej pory sędzia czuł się osobiście związany z tymi pięćdziesięcioma tysiącami myszek, w każdym razie bardziej niż z pozostałą ćwiercią miliona maluchów z reszty statków. Program napisano na duży kompilator materii, tworzący kilkadziesiąt egzemplarzy Lekcyjonarza w jednym cyklu produkcyjnym. Gdy ukończono pierwszą partię, sędzia podniósł jeden z nowych tomów, obejrzał okładkę pokrytą wzorem marmurowego jadeitu, przerzucił kilka stron, podziwiając ilustracje, i przyjrzał się krytycznym wzrokiem kaligrafii. Następnie zaniósł Lekcyjonarz do bawialni, po której biegało kilkaset myszek, spuszczających parę. Wpadła mu w oko dziewczynka, na którą kiwnął palcem. Podeszła, acz niechętnie, popychana energicznie przez jedną z nauczycielek, która na przemian uśmiechała się do dziecka i kłaniała przed sędzią Kuem. Przykucnął, tak by spojrzeć dziewczynce prosto w oczy, a potem podał jej książkę. Oczywiście prezent interesował ją bardziej od sędziego, lecz nauczona dobrych manier, ukłoniła się przed nim i podziękowała. Potem otworzyła Lekcyjonarz. Zrobiła wielkie oczy: książka zaczęła mówić! Sędziemu głos wydał się nieco matowy i nienaturalnie modulowany, ale dziewczynce to nie przeszkadzało. Wciągnęło ją! Sędzia wstał i stwierdził, że otaczają go setki małych dzieci wpatrzonych w jadeitowy podręcznik, stających na paluszkach i otwierających buzie. Wreszcie doprowadził do końca rzecz jednoznacznie dobrą! Rzecz niemożliwą do wykonania w Rzeczypospolitej Brzegowej. W Państwie Środka, pielęgnującym myśl i ducha Mistrza, był to zaledwie jeden z jego obowiązków. Odwrócił się i wyszedł z sali. Żadna z dziewczynek nie zwróciła na to uwagi, co wcale mu nie przeszkadzało, bo drżały mu wargi i łza kręciła się w oku. Idąc korytarzem na górny pokład, na którym oczekiwał na niego statek powietrzny, sędzia po raz tysięczny przepowiadał sobie Wielką Naukę, jądro myśli Mistrza: Starożytni, chcąc zademonstrować sławetną cnotę królestwa, najpierw wprowadzali porządek we własnych państwach. Chcąc wprowadzić porządek we własnych państwach, najpierw regulowali życie rodzinne. Chcąc uregulować życie rodzinne, najpierw kultywowali siebie. Chcąc kultywować siebie, najpierw oczyszczali serca. Chcąc oczyścić serca, najpierw dbali o szczerość myśli. Chcąc zadbać o szczerość myśli, najpierw poszerzali do granic swą wiedzę. Granice wiedzy zamykają się w badaniu rzeczy... Od Syna Niebios aż po masy ludzkie wszyscy muszą traktować wychowanie jednostki z najwyższą pieczołowitością należną sednu wszystkich spraw. Hackworth otrzymuje niejasną wiadomość; jazda przez Vancouver; wytatuowana kobieta i totemy; tajemniczy świat bębnów i bębniarzy Porywacz miał coś w rodzaju skrytki wbudowanej w podstawę szyi. Jadąc przez groblę, Hackworth otworzył skrytkę, chcąc się przekonać, czy jest dość obszerna, aby pomieścić jego melonik bez zginania, składania, łamania i gwałcenia doskonałej hiperboloidy jego ronda. Niestety, była za mała. Dr X okazał się jednak na tyle uprzejmy, że umieścił w niej skromną przekąskę: garść, a dokładnie trzy ciasteczka z wróżbą. Wyglądały całkiem dobrze. Hackworth wyjął jedno i przełamał je na pół. Na małej karteczce ukazał się krzykliwie animowany geometryczny wzór: długie włókna czegoś tam obracające się i odbijające od siebie. Skądś znał ten widok. Z pewnością miały to być łodyżki krwawnika używane przez taoistów do wróżb. Lecz zamiast ułożyć się w heksagram I Ching, łodyżki łączyły się ze sobą i jedna po drugiej tworzyły litery pseudo-chińskiej czcionki, jaką najczęściej spotyka się na neonach tandetnych chińskich restauracji. Gdy ostatnia z nich wskoczyła na miejsce, oczom Hackwortha ukazała się wróżba: SZUKAJ ALCHEMIKA - Wielkie dzięki, doktorze X - warknął. Przyglądał się jeszcze przez chwilę napisowi, łudząc się, że zmieni się w coś bardziej konkretnego, ale papier był już martwy i stał się śmieciem teraz i na wieki. Porywacz zwolnił do kłusa i zabrał go na wycieczkę po uniwersytecie, potem skręcił na północ i przejechawszy przez most, znalazł się na półwyspie, na którym leżał Vancouver. Pferdlin doskonale nawigował wśród ludzi i nie zdarzyło się, aby kogoś potrącił czy szturchnął. Hackworth przestał się martwić o maszynę i zawierzył jej prętowym instynktom. Dzięki temu mógł do woli przypatrywać się miastu, co nie było możliwe, gdy jechał przez nie na welocypedzie. Poprzednio nie zauważył na przykład szalonej miejskiej kotłowaniny, w której każdy był dla siebie swoją grupą etniczną ze swym własnym ubiorem, dialektem, religią i rodowodem. Wyglądało to tak, jakby prędzej czy później każda część świata musiała zamienić się w Indie i przestawała funkcjonować w jakimkolwiek znaczącym sensie, przynajmniej dla tak prostolinijnych, kartezjańskich racjonalistów jak John Percival Hackworth, jego rodzina i jego przyjaciele. Minąwszy aerodrom, dotarli do parku Stanleya, nie zrujnowanego na szczęście półwyspu o obwodzie kilku mil, który, dzięki Bogu, w porę przekazano Protokołowi, co umożliwiło zachowanie tu stanu pierwotnego: tych samych daglezji i porośniętych mchem cedrów, które rosły tutaj od zawsze. Hackworth znał to miejsce z czasów poprzednich wizyt i z grubsza pamiętał jego plan: tu i ówdzie mieściły się restauracje, wzdłuż plaż biegły ścieżki, nie brakowało też zoo, oceanarium i publicznego boiska. Porywacz zabrał go na miłą przejażdżkę po kamienistej plaży, a potem, całkiem niespodziewanie, zaczął się wspinać na stok, używając do tego celu kroku obcego raczej zwykłym koniom. Skrócił nogi, a z kopyt wyrosło mu coś w rodzaju pazurów, przy pomocy których wdrapywał się pewnie na czterdziestopięciostopniową stromiznę, zupełnie jak górski lew. Zatrważająco szybki slalom między kępami jodeł przywiódł ich na otwartą łąkę. Porywacz zwolnił kroku i szedł teraz stępa, chłodząc się i stopniowo dochodząc do siebie, jak prawdziwy koń. Potem zawiózł Hackwortha ku półkolu starych totemów. Przed jednym z pali stała młoda kobieta z rękoma złożonymi na plecach, co nadawałoby jej postaci miłą sercu Hackwortha godność, gdyby nie to, że była całkiem goła, a w dodatku pokryta ulegającymi ciągłej transformacji mediatronowymi tatuażami. Nawet jej włosy, opadające luźno do pasa, nasączone były jakimiś nanożytami, zmieniającymi kolor każdego pasemka na całej długości, bądź tylko w jego częściach, wedle schematu, którego Hackworth nie był w stanie pojąć. Kobieta przyglądała się uważnie rzeźbom na totemie i z pewnością robiła to nie po raz pierwszy, jej tatuaże bowiem wykonano w podobnym stylu. Wpatrywała się w totem zdominowany przez rzeźbę orki z opuszczonym łbem i podniesionym ogonem. Płetwa grzbietowa ssaka wystawała nad pal, co dowodziło bezsprzecznie, że wykonano ją z oddzielnego kawałka drewna. Wokół dziury nosowej orki wyrzeźbiono ludzką twarz. Usta twarzy i nos orki były jednym i tym samym. Owo karygodne wyrzeczenie się granic widoczne było wszędzie na totemach i tatuażach kobiety: wytrzeszczone niedźwiedzie oczy były także pyskami innych stworzeń, pępek kobiety jawił się otworem gębowym ludzkiej twarzy - zupełnie jak nos orki - która z kolei stawała się ustami jeszcze większego oblicza o oczach uczynionych z sutków i bródce z włosów łonowych. Gdy tylko Hackworth rozpoznał i przyzwyczaił się do jednego wzoru, tatuaż zmieniał obraz, bo w przeciwieństwie do totemowych pali miał dynamiczny charakter i bawił się wizerunkami w czasie, tak jak totemy robiły to w przestrzeni. - Witaj, John - powiedziała kobieta. - Szkoda, że tak bardzo cię kochałam, bo musiałeś wyjechać. Hackworth próbował odszukać jej twarz, co w normalnych okolicznościach jest czynnością prostą, jako że twarz zawsze znajduje się z przodu głowy. Teraz jednak miał przed sobą dziesiątki innych twarzy pojawiających się, znikających, zlewających ze sobą, dzielących z kobietą usta, oczy, a niekiedy nawet nozdrza. Zaczął też rozpoznawać wzory we włosach, co było już ponad jego siły, zdał sobie bowiem sprawę, że ujrzał w nich słodką twarzyczkę Fiony. Kobieta odwróciła się do niego plecami, a jej włosy zatoczyły koło jak spódnica ludowej tancerki. Przez sekundę widział je w całości i objął wzrokiem obraz. Był pewny, że pośród splotów zauważył Gwen i Fionę spacerujące po plaży. Zsiadł z Porywacza i ruszył za nią, a pferdlin podążył w milczeniu za nim. Szli przez park jakieś pół mili, a Hackworth trzymał się z dala, bo gdy tylko zbliżył się do kobiety, obrazy w jej włosach kłuły go boleśnie w oczy. Zaprowadziła go na dziką plażę, na której leżały olbrzymie pnie daglezji. Hackworth wspinał się na nie, próbując dotrzymać kroku przewodniczce, która pokonywała pnie, korzystając z podpórek wyrytych w korze bardzo dawno temu. Pnie były palimpsestami. Dwa z nich wznosiły się nie całkiem pionowo nad krawędzią wody, wbite w nietrwały piach jak olbrzymie strzałki. Hackworth przeszedł między nimi, fala uderzyła go w nogi. Widział na korze rozmazane twarze, dzikie zwierzęta z boru, kruki, orły i wilki, splecione w organiczną gmatwaninę. Woda była przeraźliwie zimna, wziął kilka szybkich oddechów, ale kobieta szła dalej; morze sięgało jej teraz do pasa, a włosy pływały wokół, ukazując półprzeźroczyste obrazy. Nagle kobieta zniknęła przykryta dwumetrową falą, która złamała się tuż nad jej głową. Ta sama fala zbiła Hackwortha z nóg i pociągnęła ze sobą, niezdarnie wymachującego rękami. Odzyskawszy równowagę, usiadł na samym brzegu, pozwalając opływać się mniejszym falom i czekał, aż pływaczka się wynurzy, gdy zabraknie jej powietrza. Nie pokazała się jednak. Tam musiało coś być. Wstał i wszedł prosto do oceanu. Gdy fale sięgały mu do twarzy, wyczuł stopami jakąś twardą, gładką powierzchnię, która zapadła się pod nim. Wessało go do środka razem z wodą wypełniającą podziemną próżnię. Usłyszał, jak właz zamyka się tuż nad jego głową i nagle znów mógł oddychać. Zapaliło się srebrzyste światło. Siedział w wodzie, która sięgała mu do piersi, lecz jej poziom obniżał się gwałtownie, z pewnością dzięki pompom. Po chwili Hackworth patrzył w dół srebrzystego tunelu, którym szła kobieta, oddalona teraz o dobry rzut kamieniem. Hackworth bywał już w takich tunelach, stosowanych w przemyśle. Wejścia do nich umieszczano na plaży, reszta pływała w wodzie, niczym napełniona powietrzem rura zakotwiczona przy dnie. Tunele były tanim sposobem zwiększania przestrzeni, Nippończycy wykorzystywali je jako sypialnie dla gastarbeiterów. Ściany wykonano z błon absorbujących tlen z morskiej wody i wydalających do niej dwutlenek węgla, tak więc z punktu widzenia ryby tunele parowały jak gorący makaron na zimnym półmisku, wyrzucając z siebie niezliczone mikrobanieczki trującego CO2. Tunele wrastały w morze jak kiełki trzymanych w ciemnej piwnicy ziemniaków, dzieliły się i rozdzielały, ciągnąc ze sobą linię zasilacza umożliwiającą dalszą dowolną rozbudowę. Na początku były puste i płaskie, lecz gdy je kończono, samoczynnie napełniały się skradzionym tlenem i sztywniały nad morskim dnem. Gdy lodowata woda wylała się z uszu Hackwortha, usłyszał głębokie dudnienie, które początkowo wydało mu się odgłosem łamiących się fal. Dudnienie było jednak rytmiczne i zapraszało go dalej. Więc ruszył w dół tunelu, idąc wciąż za kobietą, a im dalej szedł, tym słabsze było światło i węższa średnica węża. Zaczął podejrzewać, że ściany tunelu mają mediatronowe właściwości, bo co jakiś czas chwytał kątem oka dziwne, rozmazane obrazy, które znikały, gdy odwracał głowę w ich stronę. Wyobraził sobie, że wkrótce trafi do komory, wzdęcia tunelu, gdzie spotka przyjaciół kobiety walących w olbrzymie kotły, lecz zanim tam dotarł, znalazł się w miejscu pogrążonym w całkowitej ciemności, co zmusiło go do poruszania się na kolanach z wysuniętymi do przodu rękoma. Gdy dotknął kolanami i dłońmi napiętej, acz elastycznej ściany tunelu, poczuł w kościach bębnienie. Wbudowana ordynacja dźwiękowa? Przenosząca głos bębnów nie wiadomo skąd? A może tylko nagranie? A może wszystko jest prostsze niż przypuszczał i rury przenoszą dźwięk - gdzieś w głębi tunelu siedzą ludzie i bębnią w ściany. Dotknął głową błony. Opadł na brzuch i zaczaj się czołgać. Obok twarzy dostrzegł roje maleńkich, migoczących światełek: swoje ręce! Pod skórą miał emitujące światło nanożyty wszczepione przez lekarzy dra X. Szkodniki zapłonęły, gdy wszedł do tunelu! Gdyby kobieta nie przeszła tędy wcześniej, już dawno zrezygnowałby z wyprawy, biorąc tunel za ślepy zaułek, nieudaną konstrukcję, która nie zdołała zesztywnieć. Świdrujące w uszach i rezonujące w kościach bębnienie otaczało go ze wszystkich stron. Dokoła było ciemno, choć od czasu do czasu widział - zda się - migotliwą, żółtawą poświatę. Tunel falował lekko w głębokich prądach, rzekach przeraźliwie zimnej wody wirujących po dnie cieśniny. Gdy tylko zaczynał o tym myśleć, gdy tylko przypominał sobie, że pełza w rurze na dnie oceanu, wpadał w panikę i musiał mocno się starać, aby nie wrócić tam, skąd przyszedł. Wówczas brał trzy głębokie oddechy i delektował się świeżym powietrzem w tunelu, próbując zapomnieć o tym, co go otacza. Przed sobą miał na pewno jakieś światło. Rura wybrzuszyła się. Na tyle, by mógł w niej usiąść i przewrócić na plecy dla odpoczynku. Nieco dalej płonęła lampa, miseczka wypełniona jakimś węglowodorem, który, paląc się, nie zostawiał popiołu i dymu. Na mediatronowych ścianach pojawiły się animowane sceny - prawie niewidoczne w migoczącym świetle, choć rozpoznał na nich zwierzęta tańczące w lesie. Ruszył dalej. Brnął przez tunel długo, z pewnością długo, choć nie potrafiłby oszacować czasu. Niekiedy trafiał do komory z lampą i malunkami. Czołgając się przez doskonale czarne wnętrza, zaczął doświadczać wzrokowych i słuchowych halucynacji - początkowo niezbyt natarczywych, przypadkowych obrazów i odgłosów tłukących się po jego systemie nerwowym, które z czasem stawały się coraz wyraźniejsze i bardziej realistyczne. Halucynacje przypominały marzenia senne, w których rzeczy i postaci, które widział niedawno, na przykład Gwen i Fiona, dr X, statek powietrzny, chłopcy grający w piłkę, mieszały się z obrazami tak obcymi jego doświadczeniu, że niemal nie potrafił ich rozpoznać. Niepokoił go fakt, że jego umysł przetwarza najdroższy sercu wizerunek Fiony w nierozpoznawalną maź obcych kształtów i ciał. Widział nanożyty pod skórą. Lecz z tego, co wiedział, drugie tyle mógł już mieć w mózgu, przyczepione do aksonów i dendrytów, porozumiewające się między sobą błyskami światła. Drugi mózg żerujący na pierwszym. Nic nie stało na przeszkodzie, by nanożyty przekazywały sobie informacje, by jego myśli trafiały do szkodników pod skórą, a stamtąd dalej, przez ciemność, ku innym. Co się stanie, jeśli zbliży się do ludzi podobnie zainfekowanych? Gdy dotarł wreszcie do wielkiej komory, nie wiedział, czy to co widzi, jest rzeczywistością, czy tylko kolejną halucynacją wzbudzoną przez maszynę. Komora miała kształt spłaszczonego rożka z lodem, kopulasty sufit przykrywał lekko pochyłą, stożkowatą podstawę. Sufit był olbrzymim mediatronem, podstawa służyła za amfiteatr. Hackworth wpadł do komory, gdy bębnienie sięgało apogeum. Podstawa była śliska i zjechał bezwolnie do środka. Przewrócił się na plecy i ujrzał ogień obejmujący kopułę. Kątem oka dostrzegł tysiące żywych konstelacji zajmujących podłogę amfiteatru, bębniących w nią rozpostartymi dłońmi. Dla urodzonych i wychowanych w odległych i obcych krainach Barbarzyńców administracja Niebiańskiej Dynastii jest rzeczą zgoła niepojętą, dlatego ludzie ci nieustannie przykładają złą miarę do spraw, których natura jest trudna do wyjaśnienia. Qiying CZĘŚĆ DRUGA Hackworth doświadcza rzeczy niezwykłych; obrządek bębniarzy W mrocznej, przepastnej otchłani oświetlonej mnogością małych ogieńków młoda kobieta, zapewne jeszcze dziewczyna, staje na piedestale. Jest naga, jeśli pominąć wymyślny malunek pokrywający całe ciało; malunek mogący być równie dobrze mediatronowym tatuażem. Na głowie ma koronę z liści i gałęzi, a gęste, puszyste włosy opadają jej aż do kolan. Przyciska do piersi bukiet róż, kolce wbijają się w jej ciało. Otacza ją tłum może tysiąca, może dwóch tysięcy ludzi bębniących zapamiętale, wznoszących zaśpiewy i pieśni. W kręgu oddzielającym dziewczynę od tłumu pojawia się kilkudziesięciu mężczyzn. Niektórzy wbiegają tam z własnej woli, innych jakby coś pchało, jeszcze inni są tak naturalni, jakby przechodząc ulicą (nago), zastukali do nieznanych drzwi. Są wśród nich Azjaci, Europejczycy i Afrykanie. Niektórzy są popychani przez rozgorączkowanych świętujących, wypadających z tłumu i ustawiających mężczyzn. Wreszcie wokół dziewczyny powstaje krąg, bębnienie wzmaga się, jest ogłuszające, coraz szybsze, aż do arytmicznego gradu, potem niespodziewanie zamiera. Ktoś zaczyna wyć wysokim, pewnym siebie, modulowanym głosem. Hackworth niczego nie rozumie. Potem odzywa się jeden bęben. Wycie. Kolejny bęben. Znów wycie. Trzeci bęben narzuca leniwy rytm. Trwa to przez chwilę, rytm z wolna przyśpiesza. Po chwili wyjec nie przerywa już między bębnami, wplata swój zaśpiew w rytm jako kontrapunkt. Krąg mężczyzn otaczających dziewczynę zaczyna tańczyć, szurając nogami, przesuwając się to w jedną, to w drugą stronę. Hackworth zauważa, że wszyscy mają erekcję obleczoną w jasnobarwne, mediatronowe kondomy - guma emituje własne światło, dzięki któremu podskakujące fallusy wyglądają jak cyalumiczne pałki roztańczone w powietrzu. Rytm bębnów i taniec przyśpieszają bardzo powoli. Erekcje informują Hackwortha, dlaczego: jest świadkiem wydłużonej miłosnej gry wstępnej. Mija pół godziny a może i nie, podniecenie (falliczne i każde inne) sięga zenitu. Rytm jest teraz nieco szybszy od zwykłych uderzeń pulsu, wplatają się w niego inne, niemal przeciwstawne, zawodzenie pojedynczych śpiewaków zlewa się w oszalały, na poły zorganizowany chór. Po półgodzinnej relatywnej bezczynności wszystko zaczyna się dziać naraz: bębnienie i śpiewy eksplodują z nową, niewyobrażalną intensywnością. Tancerze pochylają się, ujmują spłaszczone zbiorniczki radioaktywnych kondomów i ciągną je przed sobą. Ktoś nadbiega z nożem i odcina końcówki prezerwatyw w cyrkowej parodii obrzezania. Widać wyraźnie napletki każdego nabrzmiałego penisa. Dziewczyna porusza się po raz pierwszy, wyrzuca bukiet w powietrze jak panna młoda wsiadająca do auta. Róże opadają fontanną, obracają się, wpadają między tańczących, wyciągających po nie ramiona, podnoszących je z ziemi czy cokolwiek to jest. Dziewczyna mdleje, traci przytomność, opada sztywno na plecy, wyciągając przed sobą ramiona. Chwyta ją kilku tancerzy, podnoszą ciało do góry, paradują z nim dumnie wkoło, jakby zdjęli je właśnie z krzyża. Potem kładą dziewczynę na plecach, jeden z tancerzy staje miedzy jej nogami, kilka pchnięć, kończy. Inni chwytają go za ramiona, odpychają do tyłu, szarpią, nie dają szansy na powiedzenie dziewczynie, że będzie ją kochał rano. Na jego miejscu pojawia się inny, temu też nie trzeba zbyt długo - gra wstępna podnieciła tancerzy do granic wytrzymałości. Zmieniają się co kilka chwil. Hackworth nie widzi ukrytej teraz w tłumie dziewczyny, ale z tego co słyszy, pojmuje, że się nie sprzeciwia i że nikt nie trzyma jej siłą. Zbliża się koniec. Nad miejscem orgii zaczyna się unosić para albo dym. Ostatni z tancerzy krzywi się bardziej niż zwykły mężczyzna podczas orgazmu, odrywa się od dziewczyny, chwyta za genitalia, skacze i wyje - ewidentnie z bólu! Na ten sygnał tancerze odskakują od rozpustnicy, której prawie nie widać, bo okrywają nieruchoma mgła pary. Płomienie wybuchają jednocześnie z wielu miejsc na jej ciele, otwierają się szwy lawy wzdłuż żył, serce wyrywa się z piersi jak piorun kulisty. Ciało staje się płonącym krzyżem rozpostartym na podłodze, jaskrawym wierzchołkiem odwróconego stożka zmąconej pary i dymu. Hackworth zauważa, że bębnienie i śpiewy ustały. Tłum wpatruje się w milczeniu w płonące ciało. Potem, gdy gaśnie ostatni płomień, z tłumu wychodzi warta honorowa: czterech mężczyzn w czerni z wymalowanym na niej szkieletem. Płonąca kobieta leżała na kwadratowym kawałku prześcieradła. Każdy szkielet chwyta za jego róg. Szczątki dziewczyny spadają do środka, w powietrze unosi się sproszkowany popiół, migoczą czerwone węgielki. Ludzie- szkielety zanoszą szczątki do pięćdziesięciopięciogalonowego stalowego cylindra, wrzucają je do beczki. W powietrze unosi się chmura pary, słychać syk, gdy rozgrzane węgle wpadają do płynu w beczce. Jeden ze szkieletów podnosi długą chochlę, miesza zawartość bębna, a potem zanurza w nim popękany, obtłuczony kubek z napisem Uniwersytet Stanu Michigan, podnosi go do ust, pije. Trzy pozostałe szkielety robią dokładnie to samo. Tłum ustawia się w długiej kolejce. Ludzie jeden po drugim podchodzą do beczki. Naczelny szkielet podaje im kubek, każdy upija łyk. Potem wszyscy się rozchodzą, pojedynczo lub w małych grupkach. Przedstawienie skończone. Życie Nell w Czopiarzowie; rozwój wydarzeń w Lekcyjonarzu; podróż do klawy Nowej Atlantydy; Nell poznaje pannę Matheson; nowe mieszkanie u „starego” znajomego Nell mieszkała w młynie już od kilku dni. Dostała łóżeczko na poddaszu, w przytulnym pokoiku, w którym nie mieścił się nikt oprócz niej. Jadała posiłki z Ritą i Bradem albo z innymi przemiłymi ludźmi, których tutaj poznała. Spędzała całe dnie na wędrówce po łąkach, moczeniu nóg w rzece lub buszowaniu po lesie, niekiedy zapuszczała się nawet do samej siatki psich kapsuł. Zawsze zabierała ze sobą Lekcyjonarz. Ostatnimi czasy jego stronice wypełniały przygody księżniczki Nell i jej przyjaciół w grodzie króla Sroki. Książka stawała się coraz częściej raktywem, a nie tylko opowiadanka, i pod koniec każdego rozdziału Nell ledwo się trzymała na nogach od wysiłku, jakiego wymagało strzeżenie się przed zakusami piratów albo samego króla Sroki. Nell i Piotruś wymyślili bardzo sprytny plan wślizgnięcia się do zamku króla i odebrania mu podstępem magicznych ksiąg, będących źródłem jego siły. Za pierwszym razem plan się nie powiódł, ale następnego dnia Nell cofnęła się o stronę i spróbowała jeszcze raz, wprowadziwszy pierwej do planu poprawki. Znów się nie udało, ale Nell z przyjaciółmi dostała się do zamku. Za szóstym czy siódmym razem plan powiódł się do końca: król Sroka dał się wciągnąć w turniej na zagadki z królikiem Piotrusiem (Piotruś w końcu wygrał), a Fiołek użył zaklęcia do sforsowania drzwi ukrytej biblioteki, pełnej zaczarowanych książek o mocy przewyższającej nawet sam Lekcyjonarz. W środku jednej z ksiąg ukryty był wysadzany klejnotami klucz. Księżniczka Nell zabrała go, a Fiołek uciekł z magicznymi księgami króla. Po zapierającej dech w piersiach eskapadzie księżniczka przeprawiła się przez rzekę do następnej krainy, gdzie nie sięgała już władza króla Sroki. Rozbiła obóz na ślicznej łące i przez kilka dni zażywała odpoczynku. Za dnia, gdy przyjaciele zamieniali się w zabawki, księżniczka przeglądała niektóre zaczarowane księgi zabrane przez Fiołka. Gdy to robiła, obraz księgi na ilustracji biegł w jej stronę i Lekcyjonarz zamieniał się w magiczny tom króla Sroki i był nim dopóty, dopóki nie zdecydowała, że go odłoży. Jej ulubioną księgą był zaczarowany atlas, dzięki któremu mogła badać wszystkie lądy - prawdziwe i baśniowe. Nocą do ksiąg zaglądał Fiołek, poświęcający najwięcej czasu bardzo dużemu, popękanemu z wierzchu, poplamionemu i nadpalonemu w środku tomowi, zatytułowanemu Pantechnicon. Książka ta miała wbudowaną klamrę zamykaną na kłódkę. Gdy Fiołek kończył czytanie, zamykał Pantechnicon na głucho. Nell wiele razy prosiła lalkę, aby pokazała jej, co jest w środku. Fiołek odpowiadał wtedy, że Nell jest za mała, aby zrozumieć rzeczy zapisane w księdze. Gdy Nell i lalka oglądały książki, Kaczuszka zajmowała się zazwyczaj obozem; sprzątała, gotowała posiłki, robiła pranie na skałach nad rzeką, cerowała ubranie podarte podczas wędrówki. Piotruś nie mógł wysiedzieć na miejscu. Był mocny w gębie, ale nigdy nie nauczył się czytać i księgi z biblioteki króla Sroki nie przedstawiały dla niego żadnej wartości poza wyściółką do gniazda. Zaczął więc zapuszczać się w okoliczne lasy, szczególnie te, które leżały na północy. Początkowo znikał na kilka godzin, później jednak nie było go coraz dłużej, całe dnie i całe noce. Pewnego dnia przepadł w północnym lesie, uginając się pod ciężarem wielkiego tobołka, i nigdy już nie wrócił. * * * Nell siedziała na łące i zbierała kwiatki, gdy podjechała do niej na koniu bardzo piękna pani, z wyglądu Wiktorianka. Zatrzymała się i Nell stwierdziła ze zdumieniem, że koniem jest Skorupka, a panią - Rita, ubrana w powłóczystą suknię, jaką noszą damy, kapelusz do jazdy ze wstążką i, jakby tego było mało, siedząca bokiem na siodle. - Ładnie wyglądasz - powiedziała Nell. - Dziękuję - odparła Rita. - A ty nie chciałabyś tak wyglądać? Przez chwilkę? Bo mam dla ciebie niespodziankę. Jedna z pań mieszkających w młynie była krawcową oraz modystką i uszyła sukienkę dla Nell, zszywając materiał ręcznie. Rita zabrała tę sukienkę ze sobą i pomogła Nell przebrać się, od razu, na samym środku łąki. Potem zaplotła dziewczynce warkocz i ozdobiła go łąkowymi kwiatkami. Wreszcie pomogła Nell wsiąść na Skorupkę i razem pojechały do młyna. - Musisz zostawić tu książkę - powiedziała do Nell. - Dlaczego? - Pojedziemy za siatkę, do klawy Nowej Atlantydy - oznajmiła Rita. - Konstabl Moore powiedział mi, że pod żadnym pozorem nie mogę pozwolić ci zabrać książki za siatkę. Mówił, że pogorszyłoby to tylko sytuację. Wiem, że chcesz mnie zapytać „dlaczego” , ale uwierz mi, Nell, nie mam zielonego pojęcia. Nell pobiegła na górę, potykając się o krawędź sukienki i zostawiła Lekcyjonarz na poddaszu. Potem wróciła na dół i wspięła się wraz z Rita na konia. Przejechały przez kamienny mostek obok młyńskiego koła i zagłębiły się w las. Po jakimś czasie Nell usłyszała bzyczenie aerostatów bezpieczeństwa. Skorupka zaczęła iść stępa i ostrożnie przekroczyła siatkę zawieszonych w powietrzu łez. Nell zdobyła się na odwagę i dotknęła jednej z nich, po czym szybko cofnęła rękę, choć aerostat nie zrobił jej nic złego, poza lekkim odepchnięciem dłoni. Zauważyła swoje odbicie przesuwające się po powierzchni kapsuły i siatka została za nimi. Jechały przez terytorium Nowej Atlantydy. Wokół nie było nikogo, tylko drzewa, kwiaty, strumienie, wiewiórki i czasami jeleń. - Dlaczego Wiki mają taką dużą klawe? - zapytała Nell. - Nigdy nie mów na nich „Wiki” - napomniała ją Rita. - Dlaczego? - Tego słowa używają ludzie, którzy ich nie lubią. W ich uszach nie brzmi ono przyjemnie ani przyjacielsko - powiedziała Rita. - Jak termin pejoratywny? - zapytała dziewczynka. Rita roześmiała się, bardziej nerwowo niż z rozbawienia. - Właśnie. - Dlaczego więc mieszkańcy Atlantydy mają taką dużą klawe? - Cóż, każda gromada żyje na swój sposób, a niektóre z tych sposobów lepiej się nadają do zarabiania pieniędzy od innych. Ci, którzy mają dużo pieniędzy, mogą sobie pozwolić na duże terytorium, a inni nie. - Co to znaczy „żyć na swój sposób”? - Każdy ma jakiś pomysł na życie, zarówno ludzie, jak i gromady. Jeśli, na przykład, chce się mieć pieniądze, trzeba ciężko pracować. Mieszkańcy Atlantydy pracują i zarabiają pieniądze, bo taki sposób życia jest częścią ich kultury. Podobnie jest z Nippończykami. Więc Nippończycy i mieszkańcy Atlantydy mają tyle pieniędzy, ile cała reszta gromad razem wzięta. - Dlaczego nie mieszkasz w Atlantydzie? - Bo nie chcę żyć w taki sposób. Mieszkańcy Czopiarzowa wolą wytwarzać piękne rzeczy, niż pięknie się ubierać czy spędzać całe lata w szkole. Dla nas jest to nieważne. Strój ani szkoła z internatem nie pomagają przy robieniu krzeseł. Wolę chodzić w dżinsach i wytłaczać papier, niż... - Ale KaeM też robi papier - przerwała jej Nell. - Nie taki, jaki lubią mieszkańcy Atlantydy. - Czyli zarabiasz pieniądze na papierze tylko dlatego, że mieszkańcy Atlantydy zarabiają pieniądze, ciężko pracując - stwierdziła Nell. Twarz Rity poczerwieniała. Zapadło niezręczne milczenie. Po chwili Rita odezwała się przez ściśnięte gardło: - Nell, powinnaś zapytać swoją książkę o znaczenie słowa „rozwaga”. Trafiły wreszcie na trakt usiany kopczykami końskiego nawozu i ruszyły nim na wzgórza. Wkrótce obok traktu wyrosły kamienne murki, które - jak powiedziała Rita - ustawił jeden z jej przyjaciół. Las ustąpił miejsca pastwiskom, te z kolei trawnikom przypominającym wielkie jadeitowe lodowce. Na wzgórzach pojawiły się domy geometrycznie otoczone żywopłotami i grządkami kwiatów. Trakt zamienił się w wyłożoną granitową kostką drogę, która stawała się coraz szersza, gdy wjeżdżały do miasta. Wierzchołek góry wznosił się w pewnej odległości prosto przed nimi. Na zielonym szczycie otoczonym cienką warstewką chmur Nell rozpoznała zarys Źródła Wiktorii. Z dołu, z Wynajętej Ziemi, klawa Nowej Atlantydy zawsze wyglądała czysto i pięknie - i z pewnością nie traciła nic ze swego uroku, gdy stanęło się na jej terytorium. Nell była jednak zdziwiona chłodem, jaki tu panował, szczególnie w porównaniu ze średnimi temperaturami na WuZecie. Rita wytłumaczyła jej, że mieszkańcy Atlantydy pochodzą przeważnie z północy i nie przepadają za upałami, dlatego zbudowali swoje miasto wysoko w górze, gdzie powietrze jest znacznie zimniejsze. Skręciły na bulwar przecięty w połowie parkiem pełnym kwiatów. Na jego obrzeżach stały rzędem domy z czerwonego kamienia, ozdobione wieżyczkami, kopułkami, rzygaczami i rżniętym szkłem. Po bulwarze spacerowali panowie w cylindrach i panie w powłóczystych sukniach. Jedni pchali przed sobą dziecięce wózki, inni jechali na koniach lub pferdlinach. Lśniące, ciemnozielone roboty, przypominające przechylone na bok lodówki, sunęły po jezdni z bardzo bezpieczną szybkością, pochylały się nad końskim nawozem i pochłaniały go. Tu i ówdzie przemykali posłańcy na rowerach, szumiała czarna, szeroka limuzyna bardzo ważnej osobistości. Rita zatrzymała Skorupkę przed jednym z domów i zapłaciła małemu chłopcu za pilnowanie konia. Z juków wyjęła ryzę papieru, owiniętą w specjalny papier pakowy, który również sama robiła. Weszła na schodki i zadzwoniła do drzwi. Dom miał z przodu okrągłą wieżę z wykuszami, w które wprawiono witraże. Za nimi wisiały koronkowe firanki, a dalej, na różnych piętrach, kryształowe kandelabry i miedziane, lśniące patery. W głębi stały ciemnobrązowe, drewniane półki, a na nich tysiące, tysiące książek! Panna służąca wpuściła Rite do środka. Nell widziała przez okno, jak Rita kładzie wizytówkę na srebrnej tacce trzymanej przez pokojówkę. Służąca zniknęła z tacką w głębi domu i pojawiła się po kilku minutach, kierując Rite do jednego z pokoi. Nie było jej przez pół godziny. Nell żałowała teraz, że nie wzięła ze sobą Lekcyjonarza dla rozrywki i towarzystwa. Porozmawiała przez chwilę z małym chłopcem, który nazywał się Sam. Sam mieszkał na Wynajętej Ziemi i codziennie przebierał się w garnitur i przyjeżdżał autobusem do klawy, aby chodzić po ulicach, opiekować się cudzymi końmi i załatwiać drobne sprawunki. Nell zastanawiała się, czy w jednym z tych domów pracuje Tequila i czy nie spotka tu gdzieś przypadkiem Mamy. Gdy myślała o niej, zawsze było jej smutno i czuła kłucie w boku. W końcu pojawiła się Rita. - Wybacz - powiedziała. - Starałam się załatwić wszystko najszybciej, jak było można, ale musiałam zabawić przez chwilę... Etykieta, rozumiesz? - Wyjaśnij! - poleciła. W taki sposób zwracała się zawsze do Lekcyjonarza. - Tam, dokąd pojedziemy, musisz zwrócić uwagę na maniery. Nie wolno mówić: „wyjaśnij to, wyjaśnij tamto”. - Zatem czy zechciałabyś poświęcić mi chwilę swego cennego czasu i przedstawić pokrótce znaczenie terminu „etykieta”? Rita znów zaśmiała się nerwowo i spojrzała na Nell ze źle skrywanym zaniepokojeniem. Ruszyły konno ulicą. Rita mówiła o etykiecie, ale Nell nie słuchała jej, ponieważ próbowała zrozumieć, dlaczego ni z tego, ni z owego dorośli się jej boją. Jechały przez najgęściej zabudowaną część miasta. Wszędzie stały wspaniałe domy otoczone przez bajeczne ogrody, w których wystawiono na widok publiczny nieziemsko piękne rzeźby. Żadna z ulic nie była podobna do poprzedniej: niektóre miały kształt półksiężyca, inne wyglądały jak dziedzińce, jeszcze inne jak koła, owale lub kwadraty, obejmujące połacie zieleni. Nawet długie arterie skręcały to w jedną, to w drugą stronę. Minąwszy centrum, znalazły się w przestronniejszej dzielnicy pełnej parków, ogrodów i placów zabaw. Stanęły przed fikuśnym budynkiem z ozdobnymi wieżyczkami, otoczonym żeliwnym ogrodzeniem i żywopłotem. Nad drzwiami widniał napis: AKADEMIA TRZECH GRACJI PANNY MATHESON. Panna Matheson przyjęła je w przytulnym gabineciku. Wedle szacunków Nell liczyła sobie około ośmiuset lub dziewięciuset lat. Popijała herbatę z pięknej filiżaneczki wielkości naparstka, ozdobionej stylowym obrazkiem. Nell starała się trzymać prosto i zwracać na wszystko uwagę wzorem niektórych panien, o jakich czytała w Lekcyjonarzu, lecz błądziła przy tym wzrokiem po zawartości biblioteczki, obrazkach namalowanych na serwisie i dziele wiszącym na ścianie nad głową panny Matheson, ukazującym trzy damy brykające w zaroślach i przystrojone w przejrzyste szaty. - Klasy są już pełne, semestr rozpoczął się jakiś czas temu, a ty nie spełniasz żadnego z naszych wstępnych wymogów. Masz jednak znakomite rekomendacje - oznajmiła panna Matheson, przyjrzawszy się dokładnie małemu gościowi. - Wybaczy pani, ale nie rozumiem - odpowiedziała Nell. Panna Matheson uśmiechnęła się, a jej twarz rozkwitła promieniami zmarszczek. - To nieistotne. Wystarczy, jeśli powiem, że mamy dla ciebie miejsce. Mój instytut chlubi się tym, że przyjmuje co roku kilka pensjonarek nie będących poddanymi Jej Królewskiej Wysokości. Rozpowszechnienie wartości atlantydzkich jest naszym naczelnym zadaniem, co dotyczy zarówno szkoły, jak i klawy jako całości. W przeciwieństwie do pewnych gromad, które rozprzestrzeniają się przez konwersję lub bezładną eksploatację naturalnej pojemności biologicznej, która jest wspólna na dobre i złe dla nas wszystkich, my odwołujemy się do uzdolnień racjonalnych. Wszystkie dzieci rodzą się z potencjałem racjonalnego myślenia, który wymaga odpowiedniej pielęgnacji. Nasza akademia przyjęła niedawno w swoje mury kilka młodych dam pozaatlantydzkiego pochodzenia. Oczekujemy, że w swoim czasie wszystkie złożą Przysięgę. - Przepraszam, która z nich jest Aglają? - zapytała Nell, patrząc nad ramieniem panny Matheson na obraz. - Że co? - bąknęła panna Matheson i rozpoczęła procedurę obracania głowy, która - w jej wieku - była prawdziwym wyzwaniem inżynieryjnym o zatrważającym poziomie skomplikowania i czasochłonności. - Jako że instytut pani nosi nazwę Trzech Gracji, pozwoliłam sobie wysnuć przypuszczenie, że obraz, który tu widzimy, przedstawia wzmiankowane Charyty - powiedziała Nell. - Mniemam, że są Charytami, bo sposób ich ujęcia wyklucza Erynie i Mojry. Czy zatem zechciałaby pani w swej wielkiej uprzejmości poinformować mnie, która z nich jest Aglają, czyli Jaśniejącą? - A znasz dwie pozostałe? - zapytała panna Matheson kącikiem ust, jako że znaczna część jej głowy była już obrócona. - Owszem. Są to Eufrozyna, czyli Radosna i Talia, Kwitnąca. - Ciekawam, która z nich jest którą, twoim zdaniem? - Dama z prawej strony niesie bukiet kwiatów, przypuszczam więc, że to Talia. - Powiedziałabym, że słuszne to przypuszczenie. - Dama środkowa wygląda na tak uszczęśliwioną, że musi być Eufrozyną. Z kolei tę z lewej strony oświetlają promienie słońca, sądzę więc, że to Aglaja. - Cóż, jak widzisz, żadna z nich nie ma tabliczki z imieniem, musimy więc zadowolić się przypuszczeniami - powiedziała panna Matheson. - Uważam, że twemu rozumowaniu niczego nie brakuje. W każdym razie panie te nie są Eryniami ani Mojrami. - Pensja jest szkołą z internatem - tłumaczyła Rita. - Oznacza to, że większość pensjonarek w niej mieszka. Ty jednak pozbawiona będziesz tego przywileju ze względów normatywnych. - Jechały na Skorupce do domu przez las. - Jakich względów normatywnych? - Uciekłaś z domu, co powoduje pewne komplikacje prawne. - Nie miałam prawa uciec? - W niektórych plemionach dzieci traktuje się jako majętność będącą własnością rodziców. Jeśli więc jedna gromada ukrywa zbiegów z innej, rzecz ta ma potencjalne skutki gospodarcze, co podpada pod WPE. Rita spojrzała na Nell, taksując ją chłodnym wzrokiem. - Masz jakiegoś sponsora w Nowej Atlantydzie. Nie wiem, kim on jest. Nie wiem też, dlaczego podjął się tej roli. Wiem tylko, że osoba ta nie chce się stać obiektem śledztwa prowadzonego z ramienia WPE. Podjęła więc odpowiednie kroki umożliwiające ci czasowy pobyt w Czopiarzowie... Wiemy, Nell, że niektórzy przyjaciele twej mamy traktowali cię bardzo źle, dlatego w Czopiarzowie sądzi się powszechnie, że powinniśmy cię przyjąć. Problem w tym, że nie możemy zatrzymać cię w młynie, bo oznaczałoby to poważne naruszenie Protokołu, co z kolei mogłoby nadwerężyć delikatne stosunki naszej małej społeczności z klientami z Nowej Atlantydy. Postanowiono więc, że zamieszkasz z jedyną osobą w całym Czopiarzowie, która nie ma klientów w NA. - A któż to taki? - Poznałaś go... Dom konstabla Moore'a był słabo oświetlony i tak zagracony, że w niektórych miejscach nawet Nell musiała przeciskać się bokiem. Z karnisza, zawieszonego dwie stopy pod sufitem wzdłuż całego salonu, zwieszały się długie pasy pożółkłego ryżowego papieru z chińskimi ideogramami i pryszczami czerwonych pieczęci. Nell skręciła z Ritą za róg do jeszcze mniejszego, ciemniejszego i bardziej zagraconego pokoju, którego główną ozdobą był duży obraz przedstawiający wściekłego osobnika z wąsami a la dr Fu Manchu, kozią bródką i kępkami bokobrodów wyrastającymi sprzed uszu i sięgającymi aż do pach, ubranego w ozdobną zbroję z kolczugą udekorowaną lwimi paszczami. Nell, ujrzawszy to straszne oblicze, cofnęła się mimowolnie, potknęła o miech kobzy walającej się na podłodze i runęła na wielkie miedziane wiadro, które załomotało straszliwie. Kropla krwi skapnęła z rany u podstawy kciuka. Nell dopiero teraz zauważyła, że wiadro jest magazynem kolekcji zardzewiałych mieczy o różnym wyglądzie i przeznaczeniu. - Nic ci się nie stało? - zapytała Rita. Podświetlała ją z tyłu błękitna poświata wydobywająca się zza szklanych drzwi. Nell wsadziła palec do ust i podniosła się z podłogi. Drzwi prowadziły do ogrodu konstabla - orgii wybujałego geranium, wyczyńca, wistarii i psich kupek. Po drugiej stronie niewielkiego, zielonoburego stawu wznosiła się ogrodowa altanka zbudowana, podobnie jak dom mieszkalny, z rdzawobrązowego kamienia i pokryta niedbale wykończonymi kaflami zielonoszarej łupkówki. Konstabl Moore stał ukryty w gąszczu koślawych rododendronów i machał wytrwale łopatą, niepokojony ustawicznie przez gryzące po kostkach corgi. Moore nie miał na sobie koszuli, za to wdział spódnicę, w dodatku w czerwoną kratkę. Nell nie zwróciła na to specjalnej uwagi, bo w chwili, gdy Rita odsunęła zasuwkę na drzwiach, corgi jak na komendę zrezygnowały z podgryzania kostek i, wściekle ujadając, rzuciły się w stronę domu, co zwróciło uwagę samego konstabla, który ruszył za psami, mrużąc oczy i próbując rozpoznać ukrytych za przyciemnioną szybą gości. Gdy wyszedł z rododendronowego gąszczu, Nell stwierdziła nie bez zdziwienia, że jakby brakuje mu ciała. Ogólnie był dobrze zbudowany, miał mocną muskulaturę i odpowiednie proporcje, naruszone jedynie nadmierną tężyzną w pasie, dowodzącą końskiego zdrowia i samopoczucia. Tylko skóra... skóra konstabla była w dwóch kolorach, jak zmarmurkowana. Wyglądało to tak, jakby w dawnych czasach jego tors toczyły robaki, tworząc sieć wewnętrznych tuneli, które wypełniono potem substancją o odmiennym od skóry kolorze. Zanim jednak zdążyła mu się przyjrzeć, konstabl zdjął z oparcia ogrodowego krzesła koszulę i narzucił ją na siebie. Następnie przeprowadził trwającą pół minuty musztrę niesfornych corgi, używając jako placu defilad pokrytego mchem chodniczka, na którym stanowczym tonem skrytykował bojowe wyszkolenie psów, czego echa dotarły aż za przeszklone drzwi. Corgi udawały, że jest im przykro. Skończywszy z ciurami, konstabl wykonał w tył zwrot i wpadł do środka. - Zaraz paniom służę - rzucił w biegu i zginął na tyłach domu na cały kwadrans. Kiedy wrócił, miał na sobie tweedowy garnitur, pod nim gruby sweter i śnieżnobiałą koszule o tak niezwykłej cienkości, że wełniane elementy stroju musiały drapać nieznośnie jego skórę, czego nie dał po sobie poznać, osiągnął już bowiem wiek, w którym mężczyźni poddają swoje ciało najgorszym katuszom - jak picie whisky, palenie cygar, noszenie wełnianych ubrań czy gra na kobzie - bez mrugnięcia powieką i nie bez przyjemności. - Przepraszamy za najście - powiedziała Rita. - Ale gdy dzwoniłyśmy do drzwi, nikt nie odpowiadał. - Nic nie szkodzi - odparł konstabl, choć bez przekonania. - Są powody, dla których tam nie mieszkam... - Wskazał ręką do góry, w kierunku klawy NA. - Walczyłem z piekielnym chwastem, próbując wyśledzić, dokąd sięga korzeń. Obawiam się, że to może być kudzu... - Mówiąc to, konstabl zmrużył oczy, a Nell, nie mając pojęcia, czym jest tajemnicze kudzu, nabrała pewności, że jeśli tylko da się je pokonać mieczem, spalić, zdusić, zatłuc pałką albo wysadzić w powietrze, Moore nie zawaha się wyplenić go ze swego ogródka, gdy tylko się za nie zabierze. - Czy napiją się panie herbaty? Albo - tu popatrzył na Nell - gorącej czekolady? - Dziękuję, ale nie mogę zostać - powiedziała Rita. - Wskażę drogę - rzucił konstabl i wstał. Rita była nieco zaskoczona tą obcesowością, lecz po chwili już zniknęła: dosiadłszy Skorupki, pojechała do młyna. - Miła kobieta - mruczał konstabl, zajęty w kuchni. - Dużo dla ciebie zrobiła. Naprawdę przemiła kobieta! Może nie za bardzo umie postępować z dziećmi, szczególnie z pewnymi dziećmi... - Czy będę tu teraz mieszkała, sir? - zapytała Nell. - Owszem. W altanie - odpowiedział, wchodząc do pokoju z dymiącą tacą i kiwając głową w stronę szklanych drzwi i ogrodu. - Stoi pusta od pewnego czasu. Mało w niej miejsca dla dorosłego, ale dla dziecka nadaje się idealnie. Wnętrze tego domu - mruknął, rozglądając się po ścianach - mogłoby sprawiać przygnębiające wrażenie na takiej małej jak ty osóbce. - Kim jest ten przerażający człowiek? - zapytała Nell, wskazując na duży obraz. - To Guan Di. Cesarz Guan. Wcześniej rycerz o imieniu Guan Yu. Tak naprawdę nigdy nie był cesarzem, tylko chińskim bogiem wojny. Tytuł cesarza nadano mu przez szacunek. Chińczycy są pełni poszanowania, to ich najgorsza i najlepsza cecha... - Jak człowiek może zostać bogiem? - zapytała Nell. - Żyjąc w niezwykle pragmatycznym społeczeństwie - odrzekł konstabl Moore po namyśle. I na tym poprzestał. - Przy okazji, czy zabrałaś ze sobą książkę? - Tak, sir. - Nie wywoziłaś jej za granicę? - Nie, sir. Zgodnie z pańską instrukcją. - To dobrze. Posłuszeństwo i stosowanie się do rozkazów to bardzo przydatna umiejętność, szczególnie gdy się mieszka z kimś nawykłym do ich wydawania. - Widząc strasznie poważną minę na twarzy dziewczynki, Konstabl westchnął, nie ukrywając zmartwienia. - Nie mówmy już zresztą o tym. Masz wysoko postawionych przyjaciół, a my chcemy tylko zachować dyskrecję. - Podał Nell filiżankę kakao. Do odebrania jej potrzebowała dwóch rąk: jednej do podstawka i drugiej do filiżanki, wyjęła więc kciuk z buzi. - Co ci się stało? - Skaleczyłam się, sir. - Pokaż - konstabl ujął jej dłoń i odgiął mały kciuk. - Spora rana! Całkiem świeża... - To od pana mieczy... - Aha, mam tam miecze - mruknął z roztargnieniem konstabl, po czym zmarszczył brwi i przypatrzył się Nell. - Nie płakałaś - powiedział. - Nie skarżyłaś się... - Czy odebrał pan te wszystkie miecze włamywaczom? - zapytała. - Nie... to byłoby za łatwe - odparł i zastanowił się nad czymś. - Nell, ty i ja będziemy przyjaciółmi - powiedział wreszcie. - Przyniosę apteczkę. Zajęcia Carla Hollywoodu w Teatrze Parnasse; rozmowa przy mlecznym koktajlu; zasady działania mediów; Miranda pojmuje beznadziejność poszukiwań Miranda znalazła Carla Hollywooda w piątym, środkowym rzędzie Teatru Parnasse. Siedział w fotelu, trzymając na kolanach duży arkusz papieru sprytokancelaryjnego, na którym rysował blokowe diagramy kolejnej produkcji scenicznej. Papier z pewnością połączony był z egzemplarzem scenopisu, ponieważ idąc w dół wąskim przejściem, Miranda słyszała głosy odczytujące mechanicznie kwestie poszczególnych ról, a gdy zbliżyła się do Carla, ujrzała małe iksy i kółka przedstawiające aktorów poruszających się po naszkicowanej przez reżysera scenie. Diagram zawierał również małe strzałki umieszczone wzdłuż brzegów sceny, a każda z nich skierowana była do środka. Miranda domyśliła się, że są to reflektory usytuowane na lożach i balkonach, i że Carl właśnie je programuje. Pokręciła głową w przód i w tył, próbując rozluźnić mięśnie szyi, a potem spojrzała na sufit. Anioły, Muzy i wszystko, co tam było, paradowało w kółko w otoczeniu cherubów. Miranda pomyślała o Nell. Ciągle o niej myślała. Scenopis dojechał do końca sceny i Carl wyłączył go. - Chciałaś mnie o coś zapytać? – rzucił z roztargnieniem. - Przyglądałam się z loży, jak pracujesz. - Niegrzeczna dziewczyna! Powinnaś zarabiać dla nas pieniądze. - Gdzie się tego nauczyłeś? - Czego? Reżyserii? - Nie, tych wszystkich technicznych drobiazgów... programowania świateł itepe... Carl spojrzał na nią. – Być może to, co powiem, będzie niezgodne z tym, co wiesz na temat metodyki i pedagogii teatralnej – zaczął – ale wszystkiego nauczyłem się sam. W dzisiejszych czasach mało kto robi prawdziwy teatr, dlatego musiałem wypracować własne metody. Sam wymyśliłem oprogramowanie, z którego korzystam. - Te małe reflektory też? - Nie, nie jestem dobry w nanotechnologii. Światła są pomysłem jednego z moich przyjaciół z Londynu. Bez przerwy wymieniamy się pomysłami, ja podrzucam mu programy, on w zamian daje mi sprzęt. - Rozumiem. Chciałabym postawić ci obiad – powiedziała Miranda. – Mam nadzieję, że wyjaśnisz mi, jak to wszystko działa. - Za dużo ode mnie wymagasz – stwierdził spokojnie Carl. – Ale przyjmuję zaproszenie. *** - Dobra, mam zacząć od samego początku? Maszyn Turinga itepe? – zapytał wesoło Carl, próbując rozchmurzyć Mirandę, która postanowiła nie narzucać się z pytaniami. Siedzieli w czerwonej, winylowej loży w restauracji położonej niedaleko Bundu. Wnętrze miało symulować amerykańską jadłodajnię w przeddzień zabójstwa Kennedy’ego. Chińscy hipsterzy – klasyczne typy z Rzeczypospolitej Brzegowej, w modnych garniturach i ze starannie ułożonymi fryzurami – zajmowali miejsca na obrotowych stołkach przy kontuarze, popijali imbirowe piwo i błyskali zabójczo zębami do wszystkich wchodzących dziewczyn. - Chyba tak – odpowiedziała Miranda. Carl Hollywood roześmiał się i potrząsnął głową. – Żartowałem. Musisz mi dokładnie opowiedzieć, co chcesz usłyszeć. Skąd to nagłe zainteresowanie tymi sprawami? Nie cieszą cię już własne dobre zarobki? Miranda siedziała nieruchomo, zahipnotyzowana kolorowymi światełkami firmowej szafy grającej. - To ma związek z księżniczką Nell, prawda? - Czy to aż tak się rzuca w oczy? - Owszem. A teraz do rzeczy. - Chcę wiedzieć, kim ona jest – powiedziała. Musiała być ostrożna, nie mogła wciągnąć Carla w kłębowisko własnych uczuć związanych z tą sprawą. - Innymi słowy, chcesz ustalić tożsamość klienta. – Carl wyraził to oficjalnie i rzecz brzmiała okropnie. Pociągnął spory łyk mlecznego koktajlu i spojrzał nad ramieniem Mirandy na ludzi tłoczących się na Bundzie. – Księżniczka Nell jest dzieckiem, prawda? - Tak. Przypuszczam, że ma od pięciu do siedmiu lat. Przeniósł wzrok na jej twarz. – Skąd ta pewność? - Po prostu wiem – odparła tonem, który ostrzegał go, żeby nie drążył tej sprawy. - Więc jeśli się nie mylisz, to nie ona płaci rachunki. Płatnikiem jest ktoś inny. Musisz zatem ustalić tożsamość płatnika i od niego dowiedzieć się, kim jest Nell. – Carl odwrócił wzrok, potrząsnął głową i zagwizdał – bezskutecznie zresztą – przez zaciśnięte usta. – Już pierwszy krok, uświadamiam ci, jest niewykonalny. Miranda żachnęła się. – Tak niedwuznacznie? Spodziewałam się, że powiesz: „trudny”, „drogi”, ale... - Nie, po prostu niewykonalny. Lub, jeśli chcesz... – Carl zawahał się - ... astronomicznie niemożliwy do przeprowadzenia. - Widząc wyraz twarzy raktorki, zaniepokoił się. - Posłuchaj, po prostu nie można prześledzić połączenia do tyłu. Media tak nie działają... - Wiec jak działają? - Wyjrzyj przez okno. Nie, nie na Bund... na Yan'an Road. Miranda odwróciła głowę i wyjrzała przez duże okno przesłonięte w części kolorową reklamą coli i specjałów dnia. Yan'an Road - jak wszystkie arterie Szanghaju - zapchana była (od witryn po jednej do witryn po drugiej stronie) ludźmi na rowerach i motorolkach. W wielu miejscach ruch był tak wielki, że piesi poruszali się szybciej od zmotoryzowanych. W tłumie stało nieruchomo kilka szerokich czterośladów, wyglądających jak lśniące kamienie w leniwym strumieniu brązowych głów. Tak dobrze znała ów widok, że nie pojęła, o co chodzi Carlowi. - Czego mam wypatrywać? - Zwróć uwagę, że nikt się nie porusza z pustymi rękoma. Wszyscy coś niosą. Miał rację. Każdy człowiek przemierzający Yan'an trzymał przynajmniej plastikową torbę, w której coś niósł. Motorolkowcy i rowerzyści wieźli cięższe ładunki. - A teraz zatrzymaj w głowie ten obraz i zastanów się, jak stworzyć globalną sieć telekomunikacyjną. Miranda zaśmiała się. - Nie mam podstaw, żeby zastanawiać się nad czymś takim! - Owszem, masz. Tylko że do tej pory myślisz kategoriami telefonii ze starych pasywów. W tamtym systemie każda transakcja, czyli połączenie, miała dwóch uczestników... dwoje ludzi prowadzących ze sobą rozmowę. Ludzie ci byli połączeni drutem, który przebiegał przez centralę. Co zatem było kluczową cechą systemu telefonicznego? - Nie wiem. To ja zadaję pytania - mruknęła Miranda. - Po pierwsze, w interakcję wchodziły tylko dwie osoby, dwie, jeśli wolisz, jednostki. Po drugie, transakcja miała charakter kierunkowy i przerywano ją po zakończeniu rozmowy. Po trzecie, system był ściśle scentralizowany, nie działał, jeśli nie było łącznicy. - Okay, na razie nadążam. - Nasz system mediów, ten, dzięki któremu oboje wiążemy koniec z końcem, jest potomkiem systemu telefonii jedynie pod względem przeznaczenia. Jeśli pominąć jego bardziej skomplikowane aspekty, służy, najogólniej rzecz biorąc, masowej komunikacji. To tyle. Najistotniejsze jest jednak to, że pod wszystkimi innymi względami różni się całkowicie od systemu telefonicznego. Stary system telefoniczny i jego technologiczna kuzynka, stara telewizja kablowa, zdechły. Padły, wypaliły się kilka dziesiątków lat temu, kiedy to zaczęto budować nasz system praktycznie z niczego. - Dlaczego? Przecież tamte działały, prawda? - Owszem, tylko że chcieliśmy umożliwić interakcje między więcej niż dwoma jednostkami. Dlaczego z takim naciskiem mówię o jednostkach? Dlaczego nie nazywam ich ludźmi? Cóż, pomyśl o raktywach. Przypomnij sobie Pierwszą klasę do Genewy. Jedziesz pociągiem, podobnie jak kilkadziesiąt innych postaci. Niektóre z nich są grane, w tym wypadku jednostki wchodzące w interakcje są ludźmi. Ale co z całą resztą, co z kelnerami, konduktorami, tragarzami na dworcach? Nikt ich nie gra, są więc robotami istniejącymi tylko dzięki oprogramowaniu. Dalej, w pociągu jest pełno rekwizytów: biżuterii, pieniędzy, broni, butelek wina. Każda z tych rzeczy to oddzielny kawałek oprogramowania, oddzielna jednostka, nie gorsza i nie lepsza od robotów. W żargonie programistów nazywa się to wszystko obiektami. Pociąg też jest obiektem, podobnie jak krajobraz, który widzisz za oknem. Krajobraz to dobry przykład. Tak się składa, że jest nim cyfrowa mapa Francji. Skąd się wzięła ta mapa? Czy twórcy Pierwszej klasy... wysłali kartografów, aby ci sporządzili im nową mapę? Oczywiście, że nie. Wykorzystali istniejące dane: cyfrową mapę świata, dostępną każdemu twórcy raktywów, który jej potrzebuje. Za odpowiednią opłatą, rzecz jasna. Mapa cyfrowa jest oddzielnym obiektem. Tkwi gdzieś w pamięci komputera. Pytanie: gdzie? Tego nie wiem. Nie wie tego nawet sam raktyw, bo to nieistotne. Dane te mogą być w Kalifornii, w Paryżu albo tu za rogiem, wreszcie we wszystkich tych miejscach naraz i w wielu, wielu innych. To nieistotne! Nieistotne dlatego, że nasz system nie działa jak stara telefonia z kierunkowymi drutami przechodzącymi przez centralną łącznicę. Działa natomiast jak to! - Carl wskazał na zatłoczoną ulicę. - To znaczy, że każda osoba na ulicy jest obiektem? - Możliwe. Ja ująłbym to w ten sposób, że obiekty są ludźmi jak my, siedzącymi w przeróżnych budynkach stojących przy tej ulicy. Przypuśćmy, że przyszłoby nam do głowy, żeby wysłać teraz wiadomość komuś, kto siedzi w Pudongu. Piszemy wiadomość na kartce, podchodzimy do drzwi, podajemy ją pierwszej przechodzącej osobie i mówimy: „Zanieś to panu Gu w Pudongu”. Nasz posłaniec ma rolki, ślizga się przez chwilę po ulicy, po czym wpada na rowerzystę, który z wyglądu przypomina mieszkańca Pudongu. Mówi mu: „Zawieź to panu Gu”. Po minucie rowerzysta tkwi w korku i podaje kartkę przechodniowi, któremu łatwiej jest iść, ten jeszcze innemu i tak dalej, aż w końcu wiadomość trafia do pana Gu, który, przeczytawszy ją, odpowiada nam w ten sam sposób. - Nie ma sposobu, żeby prześledzić drogę, jaką przebyła wiadomość. - Właśnie. W rzeczywistości jest to jeszcze bardziej skomplikowane. Sieć mediów zbudowano od podstaw z myślą o dyskrecji i bezpieczeństwie, między innymi dlatego, aby ludzie korzystali z niej do transferu pieniędzy. Z tego powodu, Mirando, upadały państwa! Gdy powstała sieć, rządy tych molochów nie miały sposobu, aby nadzorować przepływ gotówki, nie były w stanie skontrolować żadnej transakcji finansowej. Podatki trafił szlag. Więc jeśli stara Policja Skarbowa nie poradziła sobie z takim drobiazgiem jak stan mojego konta, w jaki sposób ty chcesz odnaleźć księżniczkę Nell? - Rozumiem. Chyba mam już odpowiedź na moje pytanie. - Świetnie! - rzucił wesoło Carl. Był wyraźnie zadowolony, mogąc pomóc Mirandzie, która nie powiedziała mu jednak, jak ogromną przykrość sprawił jej ten wywód. Postanowiła grać do końca. Może jej się uda przekonać Carla Hollywooda - znawcę raktorskich sztuczek - że nic jej nie jest... Chyba się udało. Odprowadził ją do mieszkania w stupiętrowym wieżowcu po drugiej stronie rzeki, w Pudongu. Trzymała się na wodzy podczas pożegnania i nie wyszła z roli, zamykając drzwi, rozbierając się i napełniając wannę. Dopiero gdy weszła do gorącej wody, wybuchnęła okropnym, straszliwym, gorzkim, bełkotliwym i pełnym żalu płaczem. Po jakimś czasie opanowała się. Musi spojrzeć na wszystko z odpowiedniej perspektywy. Może przecież dalej grać z Nell, robi to codziennie. Wystarczy więc, że zwróci baczniejszą uwagę na szczegóły. Prędzej czy później przeniknie elektroniczną kurtynę. Pominąwszy wszystko inne, zaczęła pojmować, że Nell jest kimś ważnym, choć sama jeszcze o tym nie wie. Coś ją wyróżnia spośród innych i na pewno usłyszy o niej świat. Za kilka lat będą o niej pisać w gazetach. Poczuła się lepiej, wyszła z wanny i pomaszerowała prosto do łóżka. Musi się wyspać, czeka ją kolejny trudny dzień sprawowania opieki nad księżniczką. Ogólne zobrazowanie życia z konstablem; jego rozrywki i inne słabostki; przerażający widok; Nell poznaje przeszłość opiekuna; rozmowa przy obiedzie W altanie były dwa pokoiki, jeden do spania i jeden do zabawy. W bawialni znajdowały się podwójne drzwi, przeszklone małymi szybkami i otwierające się na ogród konstabla Moore'a. Nell została poinstruowana o zasadach bezpieczeństwa przy otwieraniu drzwi, szybki bowiem wykonano z prawdziwego szkła. Powierzchnię szkła pokrywały bąble i nierówności, niczym wodę tuż przed wrzeniem, a Nell uwielbiała spoglądać przez nie na świat, bo choć szkło nie było tak wytrzymałe jak zwykłe szyby, dawało jej poczucie bezpieczeństwa i pewność, że ukrywa się za czymś rzeczywistym. Ogród od początku swego istnienia usiłował pochłonąć jej dom; mnóstwo rozkrzewionych pnączy bluszczu, wistarii i dzikiej róży oddawało się z uwielbieniem ważnemu zadaniu wspinania się po murze, używając jako podpórek miedzianych rynien koloru żółwiowej skorupy oraz szorstkiej powierzchni cegieł i zaprawy. Łupkowy dach pawilonu fosforyzował mchem. Od czasu do czasu konstabl Moore organizował wyprawę wojenną przeciw pnączom, wpadał w gąszcz uzbrojony w potężne sekatory i przycinał niesforne rośliny, które, choć tak ładnie otaczały drzwi domku Nell, mogłyby ją wreszcie w nim uwięzić. W drugim roku pobytu u konstabla Nell zapytała opiekuna, czy zechciałby dać jej kawałek ogródka, i po wstępnych wyrazach zdumienia i obaw, konstabl wyrwał z ziemi kilka płyt chodnikowych, odkrywając małą grządkę, którą podarował Nell. Następnie skłonił jednego z czopiarzowych rzemieślników do wyprodukowania miedzianych inspektów, które ustawił przy ścianie altany. Nell zasadziła na grządce marchewkę, a w inspektach posiała geranium. Lekcyjonarz nauczył ją pracy w ogródku i przypominał co parę dni o wykopywaniu wschodzących marchewkowych kiełków, a to w celu obserwacji ich wzrostu i dalszej nauki. Nell przekonała się, że umieszczając Lekcyjonarz nad marchewką i patrząc na jedną ze stron, zmusza książkę do pokazywania magicznej ilustracji, która, powiększając się, ukazuje maleńkie włókienka wyrastające z korzonka i przytwierdzone do nich jednokomórkowe organizmy z prześlicznymi mitochondriami w środku. Ta sama sztuczka działała przy wielu innych rzeczach i Nell spędziła kilka długich dni na badaniu muszych oczu, pleśni rosnącej na chlebie i komórek krwi, którą wytoczyła z własnego ciała, nakłuwając palec. Lekcyjonarz okazał się pomocny również w badaniach astronomicznych. Podczas przejrzystych, chłodnych nocy zabierała go na pagórki, z których za pomocą książki obserwowała pierścienie Saturna i księżyce Jowisza. Konstabl Moore pracował, jak przedtem, w wartowni. Wracał do domu wieczorem i często zapraszał Nell do siebie na obiad. Początkowo brali jedzenie prosto z KaeM-u, a jeśli nie, to konstabl gotował coś prostego, jak na przykład jajka na kiełbasie. W tym okresie księżniczka Nell i inne postacie z Lekcyjonarza zmuszane były do spożywania zastraszających ilości jajek na kiełbasie, aż wreszcie Kaczuszka zaprotestowała i nauczyła księżniczkę, co znaczy zdrowa kuchnia. Od tamtej pory Nell przyzwyczaiła się do gotowania zdrowych posiłków z sałatkami i jarzynami i robiła to każdego popołudnia po powrocie ze szkoły. Konstabl najpierw trochę marudził, ale potem przywykł i zmiatał swoją porcję do czysta, a czasami nawet zmywał talerze. Spędzał dużo czasu na czytaniu książek. Nell mogła wówczas odwiedzać jego dom, pod warunkiem zachowania ciszy. Często konstabl przepędzał ją dobrodusznie od siebie i łączył się przez wielki mediatron wiszący na ścianie biblioteki z jednym ze starych przyjaciół. Nell zazwyczaj wracała wtedy do domku, choć czasami, gdy księżyc był akurat w pełni, spacerowała po ogródku. Ogród wydawał się większy niż był w istocie, a to przez podział na wiele maleńkich części. Późną księżycową nocą Nell uwielbiała zaglądać do zielonego bambusowego zagajnika z rozrzuconymi wokół pędów ślicznymi głazami. Siadywała na ziemi, opierając się o głaz, i czytała z Lekcyjonarza, a od czasu do czasu dobiegały do niej głosy wydobywające się z domu konstabla, który rozmawiał przez mediatron. Zazwyczaj były to głębokie porykiwania znamionujące śmiech i przypadkowe, dobroduszne przekleństwa. Nell dosyć długo wydawało się, że to nie konstabl jest źródłem tych dźwięków, a osoby, z którymi rozmawia, w jej obecności bowiem opiekun był zawsze uprzejmy, grzeczny i pełen rezerwy, choć może nieco ekscentryczny. Pewnej nocy usłyszała głośne jęki dochodzące z domu. Wyczołgała się spośród bambusowych pędów. Chciała sprawdzić, co się dzieje. Zajęła pozycję za szklanymi drzwiami, skąd nie było widać mediatronu, zawieszonego do niej tyłem. Światła z ekranu iluminowały cały pokój, malując w ciepłej, przytulnej zazwyczaj przestrzeni, najdziksze migoczące kolory i rzucając długie, poszarpane cienie. Konstabl Moore odsunął wszystkie meble i sprzęty pod ściany i zwinął chiński dywan, odkrywając podłogę, która - jak do tej pory wydawało się Nell - była dębowym parkietem, tak jak u niej w domku. Nic z tego, podłoga również miała mediatronowy ekran, świecący raczej łagodnie w porównaniu z tym ze ściany i ukazujący materiał o stosunkowo wysokiej rozdzielczości: dokumenty tekstowe, szczegółową grafikę oraz - tu i ówdzie - ruchome zapisy cine. Konstabl siedział pośród tego wszystkiego i ryczał jak dziecko, łzy zbierały się w pustych podstawkach połówek jego okularów i skapywały na mediatron, który podświetlał je różnobarwnie od dołu. Nell strasznie chciała wejść do środka i pocieszyć opiekuna, ale bardzo się bała. Stała i patrzyła, nie mogąc podjąć decyzji, a tymczasem zdała sobie sprawę, że rozbłyski światła na mediatronach przypominają jej wybuchy, to znaczy obrazy wybuchów. Cofnęła się i wróciła do domu. Pół godziny później usłyszała nieziemski pisk dud konstabla Moore'a, dochodzący z bambusowego zagajnika. W przeszłości konstabl podnosił czasami instrument z podłogi i popiskiwał na nim cichutko, teraz jednak po raz pierwszy słyszała prawdziwy recital. Nie był wirtuozem kobzy, ale nie brzmiał tragicznie. Grał spokojną melodię, coronach, pieśń pogrzebową, która była tak rzewna, że Nell o mało nie pękło serce. Widok płaczącego konstabla nie był nawet w połowie tak smutny jak muzyka, którą teraz grał. Po chwili rozpoczął szybsze, skoczniejsze wariacje pibroch. Nell wyszła z chatki do ogrodu. Konstabl był tylko cieniem poszatkowanym na wstęgi przez pionowe łodygi bambusów, lecz poruszywszy się w przód i w tył, Nell wyłuskała z mroku całą jego sylwetkę. Stał w kałuży księżycowego światła. Przebrał się, założył spódniczkę w kratę, koszulę i beret, będące - zda się - częścią umundurowania. Opróżniwszy płuca, brał głęboki oddech, wypinając pierś, na której lśniły srebrzyście baretki i wojenne insygnia. Drzwi do domu były otwarte. Weszła do środka, wcale się nie kryjąc, bo gospodarz i tak niczego nie słyszał poprzez piski dud. Ściana i podłoga były gigantycznymi mediatronami, obie pokrywała obfitość komputerowych okien, setek oddzielnych paneli przypominających plakaty i ogłoszenia przylepione do muru w tak wielkiej liczbie, że całkiem zakryły rzecz, która je trzymała. Niektóre okna były wielkości dłoni Nell, inne przypominały dioramy. Większość z tych, które leżały na podłodze, pokazywała pisma i dokumenty, siatki liczb, schematyczne diagramy (wiele drzew organizacyjnych) albo cudowne mapy sporządzone z zapierającą dech w piersi precyzją i przejrzystością, z rzekami, górami i wsiami opisanymi chińskimi znakami. Nell, przypatrując się panoramie, wzdrygnęła się raz czy dwa razy, odniosła bowiem wrażenie, że po podłodze pełza coś maleńkiego; w pokoju nie było jednak karaluchów, a iluzję tę wywoływały małe fluktuacje na mapach oraz w rzędach i kolumnach cyfr. Wszystko było raktywem, jak słowa w Lekcyjonarzu, ale w przeciwieństwie do niego nie reagowało na zachowania uczestnika, lecz - jak przypuszczała - na jakieś odległe wydarzenia. Kiedy uniosła głowę znad podłogi, aby spojrzeć na mediatron na ścianie, przekonała się, że większość paneli ma gigantyczne rozmiary i niemal wszystkie pokazują zapisy cine, z których część została zatrzymana. Obrazy były ostre i wyraźne. Niektóre z nich były krajobrazami: pasmem wiejskiej drogi, mostkiem nad wyschniętym potokiem, zakurzoną wioską z płonącymi domami. Na innych widać było ludzi: gadające głowy Chińczyków w brudnych mundurach, sfilmowane na tle ponurych gór, kłębów kurzu albo zielonoburych pojazdów. Na jednym cine pokazano mężczyznę leżącego na ziemi. Brudny mundur był tego samego koloru co piach. Nagle obraz poruszył się, zapis nie został, jak inne, zatrzymany. Ktoś wyszedł przed kamerę: Chińczyk w błękitnej piżamie, przepasany szkarłatną wstążką, z podobną wstążką na głowie, choć ta zbrunatniała od brudu. Wyszedł z kadru. Nell przypatrzyła się więc temu, który leżał na ziemi, w piachu, i dopiero teraz zauważyła, że jest to korpus bez głowy. Konstabl musiał usłyszeć jej krzyk przez dźwięki kobzy, bo wpadł do pokoju jak burza i natychmiast komendą zgasił mediatrony, które poczerniały i zamieniły się w podłogę i ścianę. Jedynym obrazem, jaki został na ścianie, było malowidło przedstawiające Guan Di, boga wojny, który wściekał się na wszystko, jak zawsze. Konstabl Moore nigdy nie czuł się dobrze, gdy Nell okazywała uczucia, lepiej jednak radził sobie z histerią niż, powiedzmy, z zaproszeniem do zabawy w dom czy nagłym atakiem chichotu. Podniósł Nell i trzymając ją w wyciągniętych ramionach, przeszedł przez pokój i posadził ją w głębokim, skórzanym fotelu. Następnie wyszedł, wrócił po chwili z dużą szklanką wody, po czym starannie zaplótł palce dziewczynki wokół naczynia i powiedział: - Musisz głęboko oddychać i pić wodę. - Mówił to sotto voce i powtarzał przez jakiś czas. Nell zdziwiła się, stwierdziwszy, że nie będzie płakać do końca życia. Dostała spazmów, którymi zajęto się tak, jak pierwszym atakiem. Próbowała wydusić z siebie: - Nie... nie... nie... mo.. mogę... przestać... pła... pła... płakać - po jednej sylabie, a nawet po całym słowie. Gdy powtórzyła to po raz dziesiąty, konstabl Moore odezwał się w te słowa: - Nie możesz przestać płakać, bo jesteś popierdolona psychologicznie - Powiedział to tonem znudzonego profesjonalisty i choć rzecz mogła zabrzmieć okrutnie, dla Nell stała się - nie wiedzieć czemu - prawdziwą i jedyną pociechą. - Co pan ma na myśli? - zapytała, odzyskawszy mowę w nieco swędzącym gardle. - To, że jesteś weteranem, dziewczyno, tak jak ja, i masz duszę w bliznach. - Nagle szarpnął koszulę, odrywając kilka guzików, które rozprysnęły się po pokoju. Nell ujrzała odbarwiony tors. - Ja mam blizny na ciele i wiem dlaczego. Tym się różnimy. Ty wolisz myśleć, że jesteś małą dziewczynką, jak te cholerne Wiki, z którymi chodzisz do szkoły... Co jakiś czas, może raz do roku, konstabl odmawiał obiadu, zakładał szkocki mundur, wsiadał na konia i odjeżdżał w kierunku Nowej Atlantydy. Koń przywoził go świtem następnego dnia, pijanego do nieprzytomności - fakt, że trzymał się w siodle, graniczył niemal z cudem. Czasami Nell pomagała mu położyć się do łóżka i gdy zapadał w niebyt, oglądała w świetle świecy jego baretki, medale i insygnia. Interesowały ją szczególnie baretki, w których zastosowano dosyć skomplikowany system kodowania kolorami. Lekcyjonarz miał jednak z tyłu kilka stronic noszących ogólną nazwę Encyklopedia, i skonsultowawszy się z nimi, Nell ustaliła, że konstabl Moore był niegdyś brygadierem Drugiej Brygady Trzeciej Dywizji Pierwszych Protokolarnych Sił Ekspedycyjnych. Jedna ze wstążek sugerowała, że spędził pewien czas jako oficer łącznikowy w dywizji nippońskiej, ale jego macierzystą dywizją była z pewnością Trzecia. Według encyklopedii Trzecią Dywizję nazywano często Psami Podwórzowymi albo, po prostu, Kundlami, a to dlatego, że służący w niej żołnierze pochodzili głównie z białej diaspory: byli Uitlandersami, ulsterskimi lojalistami, białymi z Hongkongu i pozbawioną korzeni zbieraniną ze wszystkich anglo-amerykańskich części świata. Jedna z odznak na mundurze konstabla świadczyła o tym, że był dyplomowanym inżynierem nanotechnologii. Zgadzało się to z przynależnością do Drugiej Brygady, która wyspecjalizowała się w prowadzeniu wojny nanotechnicznej. Według encyklopedii brygadę sformowano przed trzydziestu laty w celu uśmierzenia poważnych niepokojów w Europie Wschodniej, gdzie toczono walki przy pomocy prymitywnej broni nanotechnologicznej. Kilka lat później dywizję konstabla wysłano w panice do południowych Chin. W rejonie tym wrzało, odkąd Zhang Han Hua wyruszył w swoją Długą Przejażdżkę i zmuszał kupców i biznesmenów do tarzania się w błocie. Zhang osobiście wyzwolił kilkanaście obozów lao gai, w których zmuszano ludzi do niewolniczej pracy przy wysyłanych na Zachód błyskotkach, rozwalając przy tym swą laską w kształcie smoka monitory komputerów i bijąc na krwawą miazgę nadzorców i strażników. „Śledztwa” podejmowane przez Zhanga i skierowane przeciwko dobrze prosperującym firmom z Południa pozbawiły miliony ludzi pracy i zarobku. Tłumy bezrobotnych wyszły na ulice, rozpętując piekło, szczególnie gdy przyłączały się do nich sympatyzujące z ludem jednostki Ludowej Armii Wyzwoleńczej. Rebelia została w końcu stłumiona przez oddziały LAW z Północy, przywódców zesłano do „cementowej krainy” w Perłowej Delcie, a Zhang został zmuszony do założenia państwa-garnizonu na południu. Siły z Północy utrzymywały brutalnie acz efektywnie porządek przez jakieś kilka lat, dopóki pewnej nocy nie zginęła jedna cała dywizja, piętnaście tysięcy ludzi zainfekowanych przez nanożyty. Przywódcy rebelii wyłonili się z ukrycia i proklamowali powstanie Rzeczypospolitej Brzegowej, po czym zawezwali na pomoc Protokolarne Siły Ekspedycyjne, które miały ich bronić. Pułkownik Arthur Hornsby Moore, weteran walk w Europie Wschodniej, objął dowództwo brygady. Urodził się w Hongkongu, skąd wyjechał jako dziecko po przejęciu miasta przez Chińczyków. Wraz z rodzicami wędrował po Azji, aż w końcu osiadł na Wyspach Brytyjskich. Mianowano go dowódcą ze względu na jego biegłą znajomość dialektu kantońskiego i nieco gorszą, acz zadowalającą sprawność w mandaryńskim. Oglądając stare wycinki cine z encyklopedii, Nell rozpoznała na nich młodego konstabla Moore'a, swego opiekuna, o gęstszej fryzurze i mniejszych wątpliwościach. Chińska Wojna Domowa zaczęła się na dobre trzy lata później, kiedy to mieszkańcy Północy - nie mając dostępu do nanotechnologii - zaczęli odpalać rakiety z głowicami jądrowymi. Zaraz potem narody muzułmańskie zebrały się wreszcie razem i opanowały większą część prowincji Xinjiang, wyrzynając większość chińskiej populacji Han, a resztę pędząc na wschód, wprost na tereny objęte wojną domową. Pułkownik Moore w trakcie działań wojennych został zainfekowany niezwykle groźnym szczepem prymitywnych nanożytów i wysłany z pola walki na długą rekonwalescencję. Wtedy to wytyczono linię demarkacyjną między Niebiańskim Królestwem a Rzeczpospolitą Brzegową. Co było dalej, Nell wiedziała ze studiów w Akademii: Lau Ge zastąpił Zhanga jako przywódca Północy i przywódca Niebiańskiego Królestwa. Po przyzwoitym interwale czasowym wyczyścił kraj z resztek ideologii komunistycznej, określając ją mianem spisku zachodnich imperialistów i przyjmując tytuł kanclerza Króla Bez Tronu. Królem Bez Tronu był Konfucjusz, a Lau Ge stał się największym spośród mandarynów. Encyklopedia nie miała już wiele do powiedzenia o losach pułkownika Arthura Hornsby'ego Moore'a, dodała tylko, że pojawił się jako doradca rządowy w Niemczech podczas ataków nanoterrorystów, po czym przeszedł na emeryturę i pracuje jako konsultant do spraw bezpieczeństwa. Na swym ostatnim stanowisku przyczynił się do rozpowszechnienia idei głębokiej obrony, wykorzystywanej przy budowie wszystkich nowoczesnych miast, w tym Atlantydy/Szanghaju. Pewnej soboty Nell ugotowała konstablowi wyjątkowo smaczny obiad i kiedy skończyli deser, zaczęła mu opowiadać o Harvie i Tequili i o tym, co mówił Harv o niezrównanym Pączku, ich zmarłym ojcu. Nagle minęły trzy godziny, a Nell wciąż mówiła o chłopakach Mamy, a konstabl ciągle słuchał, od czasu do czasu przeczesując siwą bródkę i okazując wyraz najgłębszej uwagi na swym marsowym obliczu. Wreszcie Nell dociągnęła opowieść do Burta, mówiła o tym, jak próbowała go zabić śrubokrętem, jak gonił ich korytarzem i po schodach, i w końcu jak spotkał swe przeznaczenie w osobie okrągłogłowego chińskiego dżentelmena. Konstabl znalazł ów fragment niezwykle interesującym i zadawał pytania, najpierw o szczegóły taktyczne ataku ze śrubokrętem, potem o styl tańca chińskiego dżentelmena i jego strój. - Od tamtej nocy jestem zła na Lekcyjonarz - powiedziała w końcu Nell. - A dlaczegóż to? - zapytał Konstabl ze zdziwieniem nie mniejszym niż troska samej Nell, która tego wieczoru powiedziała mnóstwo, mnóstwo rzeczy, nie myśląc o nich pierwej, jak miała to we zwyczaju. Z pewnością nie pamiętała, żeby o nich myślała, a jeśli było inaczej, to nie przy jej wiedzy. - Odnoszę wrażenie... i nic na to nie poradzę... że wprowadził mnie w błąd. Kazał mi przypuszczać, że zabicie Burta będzie łatwą sprawą, i że dzięki temu moje życie ulegnie poprawie. Ale kiedy chciałam wprowadzić w życie jego pomysły... - urwała, nie wiedząc, co powiedzieć. - ... wydarzyła się reszta twojego życia - dokończył konstabl. - Musisz przyznać, dziewczyno, że życie z martwym Burtem uległo poprawie w porównaniu z życiem z Burtem żywym. - Owszem. - Więc Lekcyjonarz się nie mylił w tym punkcie. A teraz co do faktu, że zabijanie ludzi jest poważniejszą sprawą w praktyce niż w teorii... cóż, zgadzam się z tobą. Weź jednak pod uwagę, że nie jest to jedyny przypadek, kiedy prawdziwe życie okazuje się bardziej skomplikowane od tego, co widzisz w książkach. Tak brzmi lekcja śrubokrętu i dobrze zrobisz, zapamiętując ją. A wszystko to sprowadza się do stwierdzenia, że musisz być gotowa do czerpania nauki z innych źródeł niż tylko magiczna książka. - Jaka zatem z niej korzyść? - Podejrzewam, że książka jest bardzo pożyteczna. Brak ci tylko odrobiny wiedzy, aby przełożyć jej lekcje na język rzeczywistości. Weźmy na przykład... - Konstabl podniósł serwetkę z kolan i zgniótł ją na stole - ... rzecz tak bardzo konkretną jak bicie ludzi. - Wstał i wymaszerował do ogrodu, a Nell pobiegła za nim. - Widziałem, jak ćwiczysz się w sztukach samoobrony - powiedział, zmieniając ton na rozkazujący, a głos na dowódczy. - Sztuki walki są niczym innym jak sposobem na bicie ludzi. Dalej, spróbuj się ze mną. Nastąpiły kłopotliwe negocjacje, podczas których Nell usiłowała ustalić, czy konstabl mówi poważnie. Gdy wszystko stało się jasne, Nell usiadła na chodniku i zaczęła zzuwać buciki. Konstabl przyglądał się jej z niedowierzaniem. - No pięknie! - powiedział. - Złoczyńcy świata, strzeżcie się małej Nell, chyba że akurat ma na nogach buciki. Nell wykonała kilka ćwiczeń rozciągających, puszczając mimo uszu obraźliwe komentarze konstabla. Ukłoniła się przed nim, na co on machnął pogardliwie ręką. Stanęła w postawie, jakiej nauczyła ją Dodżo. W odpowiedzi konstabl rozsunął stopy o cal i wypiął brzuch do przodu, co zapewne było postawą wyjściową jakiejś tajemniczej szkockiej techniki walki. Długo nic się nie działo, wyjąwszy bojowe tańce przeciwników. To znaczy tańczyła Nell, a konstabl mruczał pogardliwie. - Co to jest? - pytał. - Umiesz się tylko bronić? - Głównie tak, sir - odpowiedziała. - Nie sądzę, żeby zamiarem Lekcyjonarza było nauczyć mnie, jak się napada na ludzi. - Więc co z tego za pożytek? - syknął konstabl i nagle wyciągnął rękę i chwycił Nell za włosy, niezbyt mocno, tak żeby nie bolało. Trzymał ją tak przez chwilę, po czym puścił. - Tak się kończy pierwsza lekcja - oznajmił. - Sądzi pan, że powinnam obciąć włosy? Konstabl wyglądał na niezmiernie rozczarowanego. - O nie - załkał - nigdy, przenigdy nie obcinaj włosów! Gdybym chwycił cię za nadgarstki - co natychmiast uczynił - obcięłabyś sobie dłonie? - Nie, sir. - Czy Lekcyjonarz mówił ci, że ludzie będą cię ciągnąć za włosy? - Nie. - Czy mówił ci, że będą cię bić przyjaciele mamy, a ona nie stanie w twej obronie? - Nie, to znaczy opowiadał mi historie o ludziach czyniących zło... - Ludzie czyniący zło to dobra lekcja. To, co widziałaś tu kilka tygodni temu - Nell zrozumiała, że mówi o bezgłowym żołnierzu na ekranie mediatronu - to jedno z zastosowań tej lekcji, choć zbyt oczywiste, by mogło być pożyteczne. Weźmy jednak twoją matkę, która nie broniła cię przed napaściami przyjaciół... widzę w tym pewne subtelne niuanse, nieprawdaż? - Posłuchaj, Nell - ton konstabla wskazywał, że lekcja dobiega końca - różnica między ignorantami a ludźmi wykształconymi polega na tym, że ci ostatni znają więcej faktów. To, czy są głupi czy inteligentni, nie ma tu nic do rzeczy. Różnica między ludźmi głupimi a inteligentnymi, bez względu na wykształcenie, polega na tym, że ci ostatni wiedzą, czym są niuanse. Nie dziwią ich dwuznaczne, a nawet sprzeczne sytuacje, w istocie spodziewają się ich i stają się podejrzliwi, gdy wszystko idzie jak z płatka... Twój Lekcyjonarz sprawi, że będziesz wysoce wyedukowana, ale nigdy nie zrobi z ciebie osoby inteligentnej. Bo inteligencja bierze się z życia. Twoje życie było bogate w doświadczenia, dzięki którym możesz stać się inteligentna, ale musisz je sobie przemyśleć. Jeśli nie będziesz o nich myślała, staniesz się psychologicznie niezdrowa. Jeśli jednak zastanowisz się nad nimi, będziesz nie tylko wykształcona, ale i inteligentna, i wtedy, za kilka lat, zapewne dasz mi powód, żebym żałował, że nie jestem o kilka dziesiątków lat młodszy. Konstabl odwrócił się i przespacerował do domu, zostawiając Nell w ogrodzie na rozważaniach nad znaczeniem ostatniego zdania. Przypuszczała, że jest to jedna z tych spraw, które zrozumie później, gdy stanie się inteligentna. Carl Hollywood wraca z zagranicy; rozmawia z Mirandą o statusie i przyszłości jej raktorskiej kariery Carl Hollywood wrócił z miesięcznej podróży do Londynu, gdzie odwiedzał starych przyjaciół, sycił zmysły prawdziwym teatrem i rozmawiał twarzą w twarz z wielkimi producentami raktywów, mając nadzieję na podrzucenie im kilku ciekawych kontraktów. Gdy stanął wreszcie w Parnasse, cała trupa wyprawiła przyjęcie na jego cześć w małym teatralnym barze. Mirandzie zdawało się, że zniosła to całkiem nieźle. Następnego dnia dopadł ją za kulisami. - Co się dzieje? - zakrzyknął. - Nie pytam kurtuazyjnie. Chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje? Dlaczego podczas mojej nieobecności przeszłaś na nocną zmianę? Dlaczego tak dziwnie zachowywałaś się na przyjęciu? - Cóż, Nell i ja miałyśmy kilka ciekawych miesięcy. Carl wyglądał na zdziwionego, a potem westchnął i przewrócił oczami. - Oczywiście, jej przejścia z Burtem były niezwykle traumatyczne, ale jakoś sobie z tym radzi. - Kim jest Burt? - Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że znęcał się nad nią fizycznie. Ale udało się jej, i to błyskawicznie, znaleźć nowy układ, zapewne przy pomocy brata, Harva, który jednak nie został z nią, trafił z powrotem do starego układu. W każdym razie Nell polepszyło się... - Naprawdę? To dobra wiadomość - odrzekł Carl tylko na poły sarkastycznie. Miranda uśmiechnęła się do niego. - Widzisz! Tego właśnie mi trzeba! Nie rozmawiam o tym z nikim innym, bo pomyśleliby, że oszalałam. Dzięki. Tak trzymać, Carl! - Jaki jest ten nowy układ Nell? - zapytał Carl, bijąc się w myślach w piersi. - Jest chyba w jakiejś szkole. Uczy się nowych rzeczy, o jakich nie mówiliśmy w Lekcyjonarzu, i rozwija bardziej wyrafinowane formy społecznych interakcji, co sugeruje, że spędza dużo czasu z ludźmi z wyższej sfery. - Doskonale! - Przestała się już interesować sprawami samoobrony, z czego wnoszę, że czuje się bezpiecznie tam, gdzie teraz mieszka. Jednak jej nowy opiekun musi być typem emocjonalnie nieprzystępnym, bo często szuka pociechy pod skrzydłami Kaczuszki. Carl parsknął śmiechem. - Kaczuszki? - Jednej z czterech postaci, które towarzyszą i doradzają księżniczce Nell. Kaczuszka uosabia cechy macierzyńskie, ciepło i rodzinę. W zasadzie z raktywu zniknęły już dwie postacie męskie, Dinozaur i Piotruś, ucieleśniające dwa różne aspekty umiejętności przetrwania... - A kim jest ta czwarta? - Fiołek, lalka, której płeć i rola z pewnością staną się ważne dla Nell w okresie dojrzewania. - W okresie dojrzewania! Mówiłaś, że Nell ma jakieś pięć, siedem lat... - Zatem? - Myślisz, że wtedy wciąż jeszcze będzie... - głos Carla milkł stopniowo, gdy on sam wysnuwał implikacje. - Z pewnością potrwa to jeszcze jakieś sześć do ośmiu lat. Takie jest moje zdanie. Wychowanie dziecka to poważna sprawa. - O Boże! - Carl opadł na wielki, pstrokaty i mocno wypchany fotel, trzymany za kulisami specjalnie na takie okazje. - Dlatego przeszłam na nocną zmianę. Odkąd Nell zaczęła chodzić do szkoły, korzysta z Lekcyjonarza wyłącznie wieczorami. Z pewnością mieszka w bliskiej nam strefie czasowej. Dopuszczam różnicę góra dwóch godzin... - Świetnie - mruknął Carl. - To zawęża twoje poszukiwania do połowy globalnej populacji. - W czym problem? - zapytała Miranda. - Przecież płacą nam za to. - Owszem - Carl omiótł ją wnikliwie obiektywnym spojrzeniem. - Otrzymujemy za to stosowną zapłatę. Trzy dziewczęta wyruszają na wyprawę; rozmowa między lordem Finkle-McGrawem a panią Hackworth; popołudnie w posiadłości Trzy dziewczęta sunęły gładkim jak bilardowy stół trawnikiem wiejskiej rezydencji, krążąc i obiegając wspólny środek ciężkości niczym swawolące wróble. Czasami zatrzymywały się, stawały twarzami do siebie i oddawały ożywionej dyskusji. Potem ruszały nagle biegiem, zda się, wolne od ograniczeń inercji jak płatki kwiatu miotane powiewami wiosennego zefirka. Ubrane były w sukienki, a na to założyły grube i długie wełniane płaszcze, które chroniły je przed chłodnym, wilgotnym powietrzem głównego płaskowyżu Nowego Chusanu. Zmierzały w kierunku oddalonej o jakieś pół mili połaci spękanej ziemi, oddzielonej od rezydencjonalnych ogrodów szarym kamiennym murem nakrapianym limonową zielenią i lawendą w miejscach zajętych przez mech i lichen. Teren rozciągający się za murem miał matowoorzechową barwę niczym bela tweedu Harrisa, która spadła z tyłu furgonu i rozwinęła się na ziemi. Wcześnie kwitnące wrzosy rzucały nań jasnofioletową mgiełkę o niemal przezroczystej konsystencji, która w miejscach, gdzie oko obserwatora dotykało naturalnego zbocza (zakładając, że słowo „naturalny” da się zastosować do zjawisk na tej wyspie), stawała się substancjalnie jaskrawa. Lekkie i wolne jak ptaszęta dzieci niosły jednak pewien ciężar nieprzystojny zgoła temu otoczeniu, jak zwykle bowiem zawiodły perswazje dorosłych mające na celu przetłumaczenie dziewczynkom, aby zostawiły swe księgi w domu. Jedna z obserwatorek śledziła wzrokiem tylko jedno dziecko: dziewczynkę o długich, płomieniście rudych włosach. Ich pokrewieństwo stawało się jasne, gdy spojrzało się na kasztanowe włosy i brwi damy, ubranej w ręcznie szytą suknię z tkanej bawełny, której świeżość wskazywała na niedawną proweniencję związaną z krawieckim atelier w Czopiarzowie. Obserwacja ta z pewnością nie umknęłaby uwagi zaprawionych w bojach weteranek toczonej z dawien dawna zimnej wojny znanej jako Życie Towarzyskie, którego soi-disant strażniczki stoją na polach bitew, wypatrując niesfornych łazików wspinających się na stromą ścianę oddzielającą zwykłych pracobiorców od arystokratów. Odnotowano by i zapamiętano w ustnej tradycji, że Gwendolyn Hackworth, choć atrakcyjna, cienka w pasie i wyprostowana, nie miała odwagi odwiedzić rezydencji lorda Finkle-McGrawa w sukni innej niż ta, którą zamówiła specjalnie na tę okazję. Szara poświata wpadająca do saloniku przez wysokie okna była delikatna jak mgła. Gdy pani Hackworth stanęła w snopie owej poświaty, popijając beżową herbatę z przezroczystej porcelanowej filiżaneczki, nie zdążyła zapanować nad twarzą zdradzającą prawdziwy stan jej umysłu. Gospodarz, lord Finkle-McGraw, odnotował w pamięci, że pani Hackworth jest spięta i zakłopotana, czemu wydawał się przeczyć jej ożywiony sposób bycia podczas pierwszej godziny spotkania. Wyczuwając, że jego spojrzenie zatrzymało się na jej twarzy dłużej, niżby to było stosowne, lord przeniósł wzrok na trzy sunące przez ogród dziewczęta. Jedna z nich miała kruczoczarne włosy, zdradzające jej w części koreańską krew. Ustaliwszy jej położenie, będące swoistym punktem odniesienia, lord skierował uwagę ku trzeciej dziewczynce, której włosy przechodziły właśnie naturalną przemianę od dziecięcej jasności ku dojrzalszym, ciemniejszym barwom. Dziewczynka ta była najwyższa z całej trójki, choć wszystkie liczyły mniej więcej tyle samo lat. Chętnie brała udział we wszystkich dziewczęcych swawolach, choć rzadko je inicjowała, a zostawiona sama sobie przyjmowała poważną postawę, zbyt dorosłą - zda się - dla jej towarzyszek. Przyglądając się postępom trójki, arystokrata doszedł do wniosku, że nawet ruchy najwyższej dziewczynki są inne od pozostałych: bardziej gibkie i zgrabniejsze niż nieprzewidywalne podskoki mniejszych koleżanek, poruszających się z wdziękiem gumowych piłek odbijanych o nierówną powierzchnię. Różnica ta polegała przede wszystkim na tym (lord zrozumiał to, przyglądając się uważniej dziewczętom), że Nell zawsze wiedziała, dokąd idzie, a Elizabeth i Fiona nigdy. Była to kwestia nie tyle wrodzonej inteligencji (którą udowodniły testy i obserwacje panny Matheson), ile stanu emocjonalnego. Jakieś wydarzenia z przeszłości nauczyły ją, zapewne w bolesny sposób, znaczenia uprzedniego przemyśliwania rzeczy. - Czy zechce się pani pokusić o przepowiednię? Która z nich dotrze pierwsza na wrzosowisko? Słysząc głos lorda, pani Hackworth zmieniła wyraz twarzy. - To co powiem, zabrzmi jak list do kącika savoir-vivre'u w „Timesie”. Czy jeśli pochlebię panu, Mości Książę, mówiąc, że pierwsza dotrze tam jego wnuczka, nie oskarżę jej pośrednio o impulsywność? Arystokrata uśmiechnął się tolerancyjnie. - Odłóżmy na bok dobre maniery, konwenans zupełnie nie przystający do sytuacji, i spójrzmy na to naukowo. - Och, gdyby tylko John był tutaj! Przecież jest! - pomyślał lord Finkle-McGraw - w każdej z książek. Nie powiedział tego jednak na głos. - No cóż, narażę na szwank swoją reputację i powiem, że Elizabeth dobiegnie do muru jako pierwsza, Nell odnajdzie ukryte przejście, ale to pani córka przejdzie przez nie jako pierwsza. - Wasza Miłość, w mojej obecności jej reputacja jest zawsze bezpieczna - powiedziała pani Hackworth. Musiała tak powiedzieć, ale lord nie zwrócił na to uwagi. Zwrócili się ku oknom. Gdy dziewczęta znalazły się w odległości rzutu kamieniem od muru, zaczęły się poruszać uważniej. Elizabeth wyrwała się z grupy, pobiegła do przodu i pierwsza dotknęła chłodnych kamieni. Fiona była tuż za nią, a Nell została daleko z tyłu, nie zmieniwszy spokojnego kroku. - Elizabeth jest książęcą wnuczką przyzwyczajoną do stawiania na swoim. Nie ma w niej naturalnej powściągliwości. Rzuca się do przodu i zagarnia cel niczym swoje dziedzictwo - tłumaczył Finkle-McGraw. - Nie przemyślała jednak tego, co robi. Elizabeth i Fiona położyły ręce na murze, jakby zaklepując się w grze w chowanego. Nell przystanęła i obracając głową, oceniła przeszkodę na całej jej długości wśród pofałdowanego terenu. Po chwili wyciągnęła rękę i wskazała na fragment muru znajdujący się nieco dalej, po czym ruszyła w tamtą stronę. - Nell jest ponad swawole, zatrzymuje się nad zagadnieniem i myśli - oznajmił lord. - Dla pozostałych dziewcząt mur jest elementem dekoracyjnym, nieprawdaż? Ozdóbką, do której warto podbiec i obejrzeć. Ale nie dla Nell. Nell wie, czym jest mur. Wiedzę tę posiadła bardzo wcześnie i nie musi jej przywoływać. Bardziej interesują ją bramy niż mury. Osobliwie zaś ukryte przejścia! Fiona i Elizabeth poruszały się niepewnie, ciągnąc dłonie po wilgotnych kamieniach. Nie wiedziały, dokąd prowadzi je Nell. A Nell szła przez trawę ku małemu wgłębieniu. Po chwili zniknęła, zniżając się ku fundamentom muru. - Otwór odpływowy! - stwierdził wesoło lord Finkle-McGraw. - Proszę się nie niepokoić. Tak się składa, że przejeżdżałem tamtędy dziś rano. Wody tam zaledwie po kostki, a średnica drenu w sam raz dla ośmiolatki. Przejście pod murem ma kilka metrów długości i tuszę, że nie jest groźne, raczej obiecujące... Fiona i Elizabeth poruszały się ostrożnie, zdziwione odkryciem Nell. Po chwili i one zniknęły w zagłębieniu. Kilka chwil później na wrzosowisku po drugiej stronie muru pojawił się podskakujący czerwony płomyczek. Fiona wdrapała się na niewielki skalny pagórek, od którego zaczynały się wrzosowiska, i pomachała zachęcająco do towarzyszek. - Nell znalazła ukryte przejście, jest jednak cierpliwa i ostrożna. Elizabeth wstydzi się swojej impulsywności, jest jej głupio, może nawet się dąsa. Fiona... - Fiona odkrywa magiczne wrota do zaczarowanego królestwa - dokończyła pani Hackworth. - Nie ulega wątpliwości, że robi się jej przykro, bo stwierdza, że zapomniałeś, Wasza Miłość, o jednorożcach i smokach na wrzosowisku. Ten świat nie nadaje się dla mojej Fiony, książę. Pragnie innego świata, pełnego czarów, gdzie spełniają się bajki i... Umilkła niespodziewanie i odchrząknęła niespokojnie. Lord Finkle-McGraw zerknął na nią i ujrzał ból na jej twarzy. Szybko się go pozbyła. Wiedział, co chciała powiedzieć: gdzie stoi przy niej jej ojciec. Na żwirowej ścieżce biegnącej wzdłuż granicy ogrodu pojawiła się para jeźdźców, mężczyzna i kobieta. Przejechali przez żeliwną bramę w murze, która otwarła się przed nimi. Mężczyzną był syn lorda Finkle-McGrawa, Colin, kobietą jego żona. Jechali na wrzosowisko, aby przypilnować córki i jej dwóch przyjaciółek. Widząc, że ich nadzór nie jest już konieczny, lord i pani Hackworth odwrócili się od okien i przysunęli instynktownie do ognia płonącego w kamiennym kominku wielkości garażu. Pani Hackworth usiadła na małym stołku, a arystokrata zajął miejsce w niewypowiedzianie zniszczonym, skórzanym fotelu. Kamerdyner dolał im herbaty. Pani Hackworth trzymała podstawek i filiżankę na podołku, osłaniając je ręką. Zebrała się w sobie. - Pragnęłam zadać wiele pytań dotyczących miejsca pobytu i zajęć mojego męża, które pozostają dla mnie tajemnicą niemal od chwili jego wyjazdu - zaczęła - lecz jego bardzo ogólne i ostrożne stwierdzenia kazały mi przypuszczać, że natura tych spraw musi pozostać w sekrecie, i że jeśli ty, Mości Książę, wiesz coś o nich, co rzecz jasna jest tylko czczym domysłem z mej strony, nie możesz owej wiedzy dzielić z innymi. Rzeczą zrozumiałą jest, jak mniemam, że w tych okolicznościach nie wolno mi w żadnym razie nakłaniać cię, panie, do uchylenia rąbka tajemnicy i naruszenia zaufania, jakie pokładają w tobie wyższe siły . - Przyjmijmy zatem za pewnik, że oboje będziemy postępować zgodnie z tym, co się godzi - oznajmił lord Finkle-McGraw z pocieszająco-obojętnym uśmieszkiem. - Dziękuję, Wasza Miłość. Mój mąż przysyła mi listy niemal co tydzień, lecz pisma te są nad wyraz ogólne, mało konkretne i powierzchowne. W ostatnich miesiącach w jego korespondencji zaszła jednak zmiana, pełno w niej dziwnych obrazów i, nie waham się powiedzieć, uczuć. Listy są po prostu... niezwykłe. Zaczęłam się obawiać o stan umysłu mojego męża i perspektywę przedsięwzięć zależnych od trzeźwości jego osądu. I choć jestem gotowa znosić jego nieobecność tak długo, jak będzie to konieczne, niepewność co do jego zdrowia nie daje mi spokoju. - Sprawa ta nie jest mi obca i nie naruszę żadnej tajemnicy, jeśli powiem, że nie jest pani jedyną osobą, którą dziwi tak długa nieobecność Hackwortha - stwierdził lord Finkle-McGraw. - Chyba nie popadnę w przesadę, mówiąc, że ci, którzy wykoncypowali tę misję, nie wyobrażali sobie, że jej spełnienie zajmie aż tyle czasu. Być może ulżę w małym stopniu pani cierpieniom, jeśli zapewnię ją, że, o ile wiem, mężowi jej nic nie zagraża. Pani Hackworth uśmiechnęła się posłusznie, lecz uśmiech ten nie trwał długo. - Córka, zdaje się, dobrze znosi nieobecność ojca. - O tak, lecz dla Fiony on nigdy nie wyjechał - rzuciła pani Hackworth. - To ta książka, ta raktywna książka... Gdy John sprezentował ją córce tuż przed swoim wyjazdem, powiedział, że w środku są czary i obiecał, że będzie mówił do Fiony na jej stronach. Wiem, że to nonsens, ale ona naprawdę wierzy, że gdy otwiera książkę, ojciec czyta jej bajki i nawet bawi się z nią w baśniowym świecie, i dlatego wcale za nim nie tęskni. Nie mam serca, żeby powiedzieć jej, że to tylko skomputeryzowany program medialny... - Sądzę, że w tym przypadku utrzymywanie jej w nieświadomości jest nad wyraz rozsądne - powiedział Finkle-McGraw. - Do tej pory spełniało swoje zadania. Ale ostatnio Fiona staje się jakby... roztrzepana, mniej skłonna do koncentracji i nauki w szkole. Żyje w świecie fantazji i jest jej tam dobrze. Boję się, że kiedy pojmie, iż fantazja jest czczym miazmatem, nie wpłynie to na nią najlepiej. - Zapewniam panią, że nie jest pierwszą młodą osóbką wykazującą nad wyraz wybujałą wyobraźnię - stwierdził lord. - Z czasem jednak wszystko wychodzi na dobre. Trzy małe odkrywczynie wróciły wkrótce do rezydencji w towarzystwie dorosłych jeźdźców. Opuszczone prywatne wrzosowisko lorda Finkle-McGrawa było tak obce gustom dziewczynek jak szkocka whisky, gotyckie katedry, stłumione barwy i symfonie Brucknera. Gdy przekonały się, że wśród wrzosów nie spacerują różowe jednorożce, sprzedawcy waty cukrowej i gwiazdy muzyki pop, gdy stwierdziły, że nie ma tam choćby jednej zjeżdżalni do zielonego stawu, straciły całe zainteresowanie i zaczęły dążyć ku domowi, który sam w sobie i z siebie nie był Dinseylandem, lecz w którym doświadczony i wybredny badacz, taki jak Elizabeth, mógł znaleźć kilka prawdziwych klejnotów, jak choćby pracująca na pełnym etacie obsługa kuchni, wytrenowana (jeśli pominąć inne, całkiem nieprzydatne umiejętności) w szybkim podawaniu gorącej czekolady. Potrąciwszy temat nieobecności Johna Percivala Hackwortha i ominąwszy go bez specjalnych szkód poza kilkoma rumieńcami i łzą kręcącą się w oku, lord Finkle- McGraw i pani Hackworth przeszli za obopólną zgodą do mniej drażliwych kwestii: dziewczęta, wróciwszy do domu, wypiją czekoladę, po czym goście oddalą się do swych kwater, gdzie zechcą zapewne się odświeżyć i przygotować do głównego wydarzenia dnia, czyli obiadu. - Z przyjemnością zajmę się do obiadu trzecią dziewczynką... Nell... - powiedziała pani Hackworth. - Zauważyłam, że dżentelmen, który ją przyprowadził, jeszcze nie wrócił z polowania. Arystokrata zachichotał na stronie, wyobraziwszy sobie generała Moore'a pomagającego przebrać się do obiadu małej dziewczynce. Moore był łaskaw znać swe ograniczenia i spędzał dzień, tropiąc zwierzynę w odległych zakątkach posiadłości. - Mała Nell ma dar radzenia sobie bez pomocy dorosłych i może nie winszować sobie naszej z serca płynącej pomocy. Mniemam jednak, że z chęcią spędzi czas do obiadu z Fioną. - Proszę mi wybaczyć, Wasza Miłość, ale zdumiewa mnie perspektywa zostawienia dziecka w jej wieku bez opieki na całe popołudnie. - Zapewniam, droga pani Hackworth, że Nell nie odbierze tego w ten sposób, z tych samych przyczyn, dla których Fiona uważa, że jej ojciec nie wyszedł z domu. Wyraz, jaki przemknął przez oblicze pani Hackworth, świadczył, że nie do końca pojęła znaczenie owego stwierdzenia. Lecz zanim zdołała wyjaśnić gospodarzowi, na czym polega jego wychowawczy błąd, na korytarzu rozległ się pisk, któremu towarzyszyły odgłosy prawdziwej kłótni. Dźwięki te zbliżały się do salonu, a po chwili w półotwartych drzwiach stanął Colin Finkle-McGraw, z twarzą zaczerwienioną jeszcze od wiatru na wrzosowisku, na której to gościł wymuszony uśmiech, jako żywo przypominający skrzywienie. Czoło dżentelmena marszczyło się srogo, osobliwie w chwilach, gdy jego własna córka, Elizabeth, wydawała z siebie wyjątkowo nieprzyjemny dla ucha, dojmujący pisk zagniewania. W dłoni spadkobiercy fortuny lorda Finkle- McGrawa dało się zauważyć egzemplarz Ilustrowanego lekcyjonarza każdej młodej damy. Zza jego pleców wyłoniła się pani Finkle-McGraw, ściskająca nadgarstek córki jak kowal ujmujący szczypcami rozgrzaną do czerwoności podkowę, którą ma zanurzyć w wodzie. Metafory tej dopełniała rumiana poświata emanująca z twarzyczki panny, której mama pochyliła się teraz i zatrzymawszy twarz na wysokości jej ucha, zasyczała coś wprost do niego tonem niskim i pełnym przygany. - Wybacz, ojcze - odezwał się młody Finkle-McGraw głosem polukrowanym niezbyt udatnym syntetykiem dobrego humoru. - Oczywiście nadszedł czas drzemki... - Nie dokończywszy, skierował spojrzenie ku gościowi. - Pani Hackworth... - Skinął głową, po czym podążył za spojrzeniem ojca, które zatrzymało się na książce. - Była niegrzeczna wobec służby, ojcze, dlatego skonfiskowaliśmy jej książkę na resztę popołudnia. To jedyna kara, jaka odnosi skutek i przyznaję, że stosujemy ją często... - Zatem nie odnosi skutku, o jakim wspomniałeś - powiedział lord ze smutnym wyrazem twarzy i rozbawieniem w głosie. Colin Finkle-McGraw postanowił odebrać tę uwagę jako mądrość skierowaną przede wszystkim do córki, co wydaje się całkiem zrozumiałe, jeśli się weźmie pod uwagę, że rodzice małych dzieci muszą niejako z konieczności mieć inne poczucie ironii niż reszta niczym nie skrępowanej ludzkości. - Nie możemy pozwolić, ojcze, żeby spędzała całe życie zamknięta w twojej magicznej księdze. Żyjemy w interaktywnym cesarstwie, w którym Elizabeth jest cesarzową wydającą mrożące krew w żyłach rozkazy swoim posłusznym poddanym. Od czasu do czasu trzeba przywieść ją do rzeczywistości, choćby po to, żeby nabrała perspektywy. - Perspektywy, powiadasz... Świetnie, zatem będę czekał na was i Elizabeth z jej nową perspektywą przy obiedzie. - Dobrego popołudnia, ojcze, pani Hackworth... - pożegnał się młody człowiek i zamknął drzwi - ciężkie arcydzieło sztuki snycerskiej i dosyć skuteczny pochłaniacz decybeli. Gwendolyn Hackworth ujrzała teraz w twarzy lorda coś takiego, co sprawiło, że najchętniej opuściłaby salon. I uczyniła to, nie pominąwszy, rzecz jasna, obligatoryjnych, acz szybkich uprzejmości. Wyciągnęła Fionę z ciemnego zakamarka, w którym ta delektowała się fusami czekolady. Nell była w pobliżu i czytała, rzecz jasna, Lekcyjonarz. Gwendolyn ze zdumieniem stwierdziła, że nie tknęła nawet kakao. - A cóż to, moja panno? - zakrzyknęła stosownie nacukrowanym głosem. - Dziewczynka, która nie lubi czekolady! Nell była tak pochłonięta książką, że Gwendolyn zaczęła się obawiać, czy jej słowa w ogóle do kogoś dotarły. Lecz kilka chwil później zrozumiała, że dziecko odkłada jedynie odpowiedź do czasu, gdy skończy rozdział. Uczyniwszy to, Nell uniosła powoli oczy znad stronic Lekcyjonarza. Była stosunkowo ładnym dzieckiem - tak jak prawie wszystkie dziewczynki, zanim niepohamowane powodzie hormonów nie zaleją ich ciał, każąc rosnąć różnym częściom twarzy nieproporcjonalnie do innych. Miała jasnobrązowe oczy o nieco dzikim zarysie, lśniące pomarańczowo w świetle padającym z kominka. Gwendolyn z trudem znosiła jej spojrzenie. Czuła się jak motyl zapatrzony w szkło powiększające, za którym jaśniało spokojne, otwarte oko entomologa. - Czekolada jest dobra - stwierdziła Nell. - Pytanie: czy jest mi potrzebna? Zapadła dosyć długa cisza, podczas której Gwendolyn zastanawiała się, co na to odpowiedzieć. Nell nie czekała na odpowiedź, sformułowała swoją opinię i zamknęła sprawę. - No cóż - odezwała się wreszcie Gwendolyn - jeśli jednak dojdziesz do wniosku, że coś ci jest potrzebne, wiedz, że z przyjemnością ci pomogę. - Jest pani bardzo uprzejma, pani Hackworth. Będę zobowiązana. - Powiedziała to tak doskonale jak księżniczka z książki. - Świetnie. Zatem dobrego popołudnia - rzuciła Gwendolyn i ująwszy rękę córki, zaprowadziła ją na górę. Fiona marudziła w sposób służący jedynie irytacji i odpowiadała na pytania matki kiwnięciami lub obrotami głowy, ponieważ, jak zawsze, myślami była gdzie indziej. Gdy dotarły wreszcie do tymczasowej kwatery w skrzydle rezydencji przeznaczonym dla gości, Gwen ułożyła Fionę na łóżku do przedobiedniej drzemki, a sama zasiadła przy sekretarzyku, by popracować nad nie cierpiącą zwłoki korespondencją. Cóż, kiedy teraz jej własne myśli powędrowały gdzie indziej... ku trzem bardzo dziwnym dziewczynkom - trzem najbystrzejszym dziewczynkom na pensji panny Matheson - z których każda żyła w zdumiewającej symbiozie ze swoim Lekcyjonarzem. Wzrok pani Hackworth powędrował znad rozłożonych na sekretarzyku kartek mediatronowego papieru ku oknu i dalej, na wrzosowisko, na które padał właśnie lekki deszczyk. Przez niemal całą godzinę zamartwiała się dziewczynkami i książką. A potem przypomniała sobie uwagę wypowiedzianą przez lorda Finkle-McGrawa, zdanie, którego sensu nie pojęła w pełni tego popołudnia: dziewczynki niczym nie różnią się od innych, a obarczanie książki winą za ich zachowanie jest grubym nieporozumieniem. Znacznie spokojniejsza podniosła srebrne pióro i rozpoczęła list do nieobecnego męża, który nigdy nie wydawał się jej tak odległy jak dzisiaj. Miranda otrzymuje niezwykłą raktywną wiadomość; jazda ulicami Szanghaju; hotel Cathay; wyszukane soirée; Carl Hollywood przedstawia Mirandzie dwa przedziwne typy Niedawno minęła północ. Miranda kończyła pracę na nocnej zmianie i zbierała się do zejścia ze sceny. Był piątek - Nell tym razem odpuściła sobie całonocną zabawę. W zwykłe dni Nell kładła się spać między dziesiątą trzydzieści a jedenastą, lecz piątki rezerwowała sobie dla Lekcyjonarza, którym potrafiła bawić się do samego rana, tak jak wtedy, kiedy była mała, sześć czy siedem lat temu, gdy to wszystko się zaczęło. W tej chwili ugrzęzła w dosyć frustrującej części opowieści, w której domagano się od niej wykoncypowania zasad rządzących życiem towarzyskim dosyć niezwykłej sekty wróżek, które wtrąciły ją do podziemnego labiryntu. Z pewnością znajdzie jakieś rozwiązanie - zawsze je znajdowała - ale już nie dzisiaj. Miranda została na scenie nadliczbową godzinę, grając w samurajskim raktywie, cieszącym się sporym powodzeniem w Japonii. Była w nim platynową blondynką, córką misjonarza porwaną z Nagasaki przez ronina. Jedyne, co musiała robić, to miotać się, piszczeć i czekać na wybawienie w osobie dobrego samuraja. Szkoda, że nie mówiła po nippońsku i (poza tym) nie znała teatralnych stylów i upodobań owego narodu, który - jak słyszała - robił ciekawe, a nawet radykalne rzeczy za pomocą karamaku - „pustego ekranu” lub „pustej sceny”. Osiem lat temu wsiadłaby do pierwszego z brzegu statku powietrznego i wybrała się w godzinną podróż do Nipponu, gdzie nauczono by ją języka. Cztery lata temu byłaby przynajmniej zła na siebie za podjęcie się tej głupiej roli. Dzisiaj jednak robiła to, co nakazywał scenopis, piszczała i wiła się w odpowiednich momentach, po czym odebrała pieniądze razem z sutym napiwkiem i obowiązkowym listem miłosnym od płatnika, który przedstawiał się jako kierownik średniego szczebla z Osaki, bardzo pragnący ją poznać. Oczywiście nie było na to sposobu: ta sama technologia, która nie pozwoliła odnaleźć Nell, uniemożliwiała temu palantowi odnalezienie Mirandy. Miała już wychodzić, gdy na ekranie zamrugała pilna propozycja pracy. Sprawdziła - robota była średnio płatna, ale za to krótka. Zgodziła się. Zastanawiała się tylko, kto w dzisiejszych czasach przysyła jej pilne oferty pracy. Sześć lat temu zdarzało się to dosyć często, ale odkąd zaczęła pracować na nocną zmianę, stała się - dla szerokiej wschodniej publiczności - kolejną zachodnią cizią jakich wiele, o trudnym do wymówienia nazwisku. Wyglądało na to, że raktyw był swoistym dziełem sztuki, przypominał jej warsztatowe etiudy raktorskie z odległej przeszłości. Z surrealistycznego krajobrazu geometrycznych form wyłaniały się twarze mówiące swoje kwestie; twarze miały fakturę tła, jakby pokryto je skomplikowanym makijażem albo wyrzeźbiono z pomarańczowych skórek, łusek aligatora czy gruszek duriana. - Tęsknimy za nią - oznajmiła jedna z twarzy o jakby znajomym głosie, który rozpłynął się w elektroniczny jęk. - Co z nią? Gdzie się podziewa? - pytała druga twarz, o nieobcych jej rysach. - Dlaczego nas porzuciła? - odezwała się trzecia twarz, która mimo elektronicznego makijażu z pewnością należała do Carla Hollywooda. - O, gdybyż przyszła do nas na przyjęcie! - zawyła kolejna twarz, w której Miranda rozpoznała raktorkę z trupy Parnasse, Christine taką czy inną. Na ekranie pojawiła się jej kwestia: „Wybaczcie, chłopaki, ale znów pracuję do późna”. - Dobra, dobra - powiedziała Miranda. - Będę improwizować: gdzie jesteście? - Na popremierowym przyjęciu, głuptasie - odrzekł Carl. - Na dole czeka na ciebie taksówka. Zrzuciliśmy się na limuzynę. Miranda wyszła z raktywu, dokończyła sprzątanie sceny i zostawiła ją otwartą, gotową na przyjęcie kolejnego członka trupy, pracującego na „złotej” zmianie. Zbiegła spiralną klatką schodową, pełną cherubów, muz i herosów spod Troi do teatralnego westybulu, w którym dwoje raktorskich czeladników o mglistym spojrzeniu sprzątało pozostałości po wieczornym spektaklu. Dopadła drzwi: na ulicy oświetlonej mdłym, różowo-fioletowym neonem markizy, stała zajmująca pół jezdni taksówka z zapalonymi światłami. Miranda była szczerze zdumiona, gdy kierowca skręcił w stronę Bundu, a nie ku wieżowisku Pudongu, w którym zazwyczaj mieszkali bezplemienni, mało zarabiający ludzie Zachodu. Przyjęcia teatralne organizowano przeważnie w prywatnych domach. Przypomniała sobie, że Parnasse był obecnie popularną kompanią teatralną, że gdzieś postawiono nowy budynek, w którym pracowali ludzie zajmujący się produkcją raktywów, i że najnowsza inscenizacja Makbeta kosztowała mnóstwo pieniędzy. Carl latał do Tokio, Shenzhen i San Francisco, szukając inwestorów - i nie wracał z pustymi rękami. Bilety na Makbeta wyprzedane były na miesiąc naprzód. Na dzisiejszej premierze było jednak mnóstwo wolnych foteli, a to dlatego, że na premiery przychodzili przeważnie nie-Chińczycy, a nie-Chińczycy bali się ostatnio chodzić nocą po ulicach ze względu na plotki o Pięściach Sprawiedliwej Harmonii. Miranda także się bała, choć nie przyznawała się do tego. Taksówka skręciła za róg, reflektory omiotły grupkę młodych Chińczyków stojącą w bramie: jeden z nich podniósł papierosa do ust, Miranda dostrzegła szkarłatną wstążkę na jego nadgarstku. Poczuła, że sztywnieje, serce zaczęło jej łomotać, z trudem przełknęła ślinę. Młodzieńcy nie mogli jednak zajrzeć do środka taksówki przez posrebrzane szyby. Nie napadli na nią z wyciągniętymi nożami i okrzykiem: „Sha! Sha!” Hotel Cathay stał w środkowej części Bundu, przy skrzyżowaniu z Nanjing Road, będącą odpowiednikiem Rodeo Drive na Dalekim Zachodzie. Dokąd tylko sięgał wzrok Mirandy - a może nawet do samego Nanjingu - ciągnęły się zachodnie i nippońskie butiki i domy towarowe, a w przestrzeni powietrznej nad ulicą wisiały migdałowe aerostaty wyposażone w kamery cine i oprogramowanie rozpoznające wzory, którego zadaniem była identyfikacja podejrzanych zbiorowisk młodych mężczyzn, którzy mogli należeć do Pięści. Jak wszystkie ogromne zachodnie budynki na nabrzeżu, Cathay stał w powodzi białego światła, co miało tę dobrą stronę, że przydawało mu urody, za dnia bowiem fronton hotelu był ponury i obskurny. Hotelowy odźwierny okazał się bardzo dowcipny: szła pewnym krokiem ku wejściu, przekonana, że otworzy jej drzwi, on jednak nie reagował, stał wyprostowany z rękoma złożonymi na plecach i przyglądał się jej poważnie. W końcu poddał się i przyciągnął połówkę drzwi do siebie, ale musiała zwolnić kroku, żeby nie wpaść na szybę. Przed laty mieszkał tu George Bernard Shaw; Noel Coward napisał tu nawet sztukę. Westybul był wysoki i wąski, wyłożony marmurową sztukaterią. Z sufitu zwieszały się kute ręcznie kandelabry, a przez łukowate witraże okien sączyło się światło z Bundu. W barze grał starożytny jazz-band z szarpanym basem i bębnami w kształcie kubłów na śmieci. Miranda wspięła się na palce, szukając wzrokiem przyjaciół, lecz nie dostrzegła nikogo poza kaukaskim w typie turystą w średnim wieku, tańczącym slow-foxa, i zwykłym w barach zestawem modnych chińskich młodzieńców, zapraszających ją spojrzeniami do środka. Dowiedziała się, że na siódmym piętrze mieszczą się wszystkie eleganckie restauracje. Ogromna sala bankietowa została wynajęta przez jakąś nieprzyzwoicie bogatą organizację - była pełna mężczyzn w onieśmielająco wytwornych garniturach i kobiet w jeszcze bardziej onieśmielających sukniach. Tu i ówdzie widać było w tłumie konserwatywne, wiktoriańskie stroje o pięknym kroju i drogim wykonaniu. Muzyka przedstawiała się raczej skromnie. Zapewniał ją Chińczyk w smokingu, grający jazz na fortepianie, ale na scenie w drugim końcu sali pojawiła się cała orkiestra i właśnie zaczęła rozstawiać sprzęt. Miranda cofnęła się. Ciekawe, w której łazience - myślała - odbywa się przyjęcie niedomytych raktorów? Nagle usłyszała, że ktoś wołają po imieniu z samego środka sali bankietowej. Po błyszczącym parkiecie maszerował Carl Hollywood z taką miną, jakby właśnie kupił ten hotel. Łomotał o posadzkę obcasami ręcznie szytych kowbojskich butów, wykonanych z wielu atłasowych, egzotycznych ptasich i gadzich skór, ubrany w obszerną szatę będącą skrzyżowaniem peleryny z irchowym płaszczem, jakie noszono w westernach. Poły stroju omiatały podłogę, a całość sprawiała, że wyglądał, jakby miał siedem stóp wzrostu zamiast zwykłych sześciu i pół. Odgarnął z czoła długie, jasne włosy. Pośmiertna bródka Tuta była dziś ostrzejsza i prostsza niż zazwyczaj. Robił wrażenie i wiedział o tym, a jego błękitne oczy świdrowały Mirandę i zatrzymywały ją w miejscu tuż przed otwartymi drzwiami windy, którą chciała uciec. Uścisnął ją jak niedźwiedź, a potem zakręcił nią dookoła. Skurczyła się ze wstydu, osłonięta przed tłumem połami szerokiego płaszcza. - Wyglądam jak kupa - powiedziała. - Dlaczego nikt nie wspomniał, co to za przyjęcie? - Dlaczego nie wiedziałaś? - zapytał Carl. Jednym z jego wielu talentów jako reżysera była umiejętność zadawania najtrudniejszych pytań. - Założyłabym coś innego. Wyglądam jak... - Wyglądasz jak młoda artiste z kręgów bohemy - dokończył Carl, cofając się o krok i przyglądając się jej dopasowanemu do sylwetki, czarnemu kostiumowi - która ma w dupie pretensjonalne ciuchy i przy której reszta sali wygląda jak stara primadonna. Poza tym masz w sobie coś i wszystko ci wolno. - Nie nabierzesz mnie - odpowiedziała. - Wiesz, że to bzdury. - Przed kilku laty pożeglowałabyś na tę salę z wysoko uniesioną brodą jak hiszpańska korweta, a ludzie rozstępowaliby się i oglądali za tobą. Dlaczego nie chcesz spróbować teraz? - Nie wiem - mruknęła. - To chyba przez tę historię z Nell. Stałam się sztywna jak rodzic w średnim wieku, choć nigdy nie miałam dzieci. Carl odprężył się i wyraźnie zmiękł. Wiedziała, że powiedziała coś, na co czekał. - Chodź - rzucił. - Chcę ci kogoś przedstawić. - Jeśli próbujesz mnie ustawić z jakimś bogatym sukinsynem... - Nawet nie przyszłoby mi to do głowy! - Nie mam zamiaru zostać gospodynią domową, grającą w czasie wolnym. - Wiem o tym - powiedział Carl. - Uspokój się chociaż na chwilę! Miranda zmusiła się do zignorowania faktu, że przemierzają środek sali. Wszyscy zwracali uwagę na Carla i bardzo jej to odpowiadało. Wymieniła uśmiechy z dwojgiem raktorów, którzy pojawili się w klipie zapraszającym ją na przyjęcie; oboje prowadzili bardzo wesołą rozmowę z eleganckimi ludźmi, zapewne sponsorami. - Kogo chcesz mi przedstawić? - Faceta nazwiskiem Beck. Mojego starego znajomego. - Ale nie przyjaciela? Carl uśmiechnął się niewyraźnie i wzruszył ramionami. - Kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Również współpracownikami. Partnerami w interesach. Jak to w życiu, Mirando... Człowiek z czasem buduje wokół siebie sieć ludzi, znajomych, przyjaciół... dzieli się z nimi różnymi sprawami, a oni robią to samo. Ten facet to jeden z nich. - Ale dlaczego chcesz mnie z nim poznać? - Uważam - powiedział Carl scenicznym szeptem - że dżentelmen ten może ci pomóc odnaleźć Nell. A ty możesz mu pomóc odnaleźć to, czego on szuka. Skręcił w bok, zamiatając podłogę płaszczem i wyciągnął dla niej krzesło. Byli w jednym z rogów sali bankietowej. Po drugiej stronie stołu, odwrócony plecami do dużego okna z marmurowym parapetem, za którym zaczynał się jasno oświetlony Bund i rzucająca krwawą poświatę mediatronowa kakofonia Pudongu, siedział młody Afrykanin w garniturze z wypchanymi ramionami, z grzywą dreadlocków na głowie i ciemnymi okularami na nosie. Maleńkie, okrągłe soczewki okularów podtrzymywała ostentacyjnie skomplikowana metaliczna siatka przestrzenna. Obok siedział nippoński biznesmen - na którego Miranda prawie nie zwróciła uwagi - ubrany w ciemne, wieczorowe kimono i palący coś, co cuchnęło jak staromodne, w pełni karcynogenne cygaro. - Mirando, to jest pan Beck i pan Oda. Obaj są korsarzami. Panowie, panna Miranda Redpath. Obaj mężczyźni kiwnęli głowami w żałosnej imitacji ukłonu, ale żaden nie wyciągnął ręki na powitanie - i w sumie dobrze, bo w dzisiejszych czasach można było złapać przez dotyk zdumiewające infekcje. Miranda nie odpowiedziała na ich powitanie, usiadła i pozwoliła Carlowi przysunąć się do stołu. Nie lubiła ludzi, którzy kazali się nazywać korsarzami - pretensjonalnym terminem oznaczającym lturystę, czyli kogoś, kto nie ma plemienia. Może jednak należeli do jakichś społeczności? Ich wygląd wskazywałby na jedną z syntetycznych gromad, o których zapewne nigdy nie słyszała. Dlaczego więc udawali, że jest inaczej? - Wyjaśniłem tym dżentelmenom - powiedział Carl - nie wdając się, rzecz jasna, w szczegóły, że chciałabyś zrobić rzecz niemożliwą. Przyniosę ci coś do picia, Mirando. Carl odszedł i zapadła długa cisza, podczas której pan Beck zapewne przyglądał się Mirandzie, choć nie miała pewności ze względu na ciemne okulary. Podstawowa funkcja pana Ody sprowadzała się do rzucania nerwowych spojrzeń na pozostałą dwójkę, jakby robił ze sobą zakłady, które z nich odezwie się pierwsze. Nagle pan Oda wpadł na pewien pomysł. Wskazał ręką na scenę i kiwnął znacząco głową. - Podoba się pani orkiestra? Miranda spojrzała na zespół składający się z pół tuzina mężczyzn i kobiet przeróżnych ras. Pytanie pana Ody było dosyć trudne, bo orkiestra nie zagrała jeszcze ani jednej nuty. Spojrzała na pana Odę, który teraz pokazywał na siebie. - Rozumiem, jest pan sponsorem - powiedziała. Pan Oda wyjął z kieszeni mały, błyszczący przedmiot i przesunął go po stole w stronę Mirandy. Był to kotylion w kształcie ważki. Zauważyła podobne ozdoby na piersiach kilku obecnych na przyjęciu osób. Podniosła ostrożnie ważkę. Pan Oda klepał się po klapie i kiwał głową, zachęcając ją do przypięcia broszki. Zostawiła ją na stole, przynajmniej na jakiś czas. - Niczego nie widzę - odezwał się w końcu pan Beck, zapewne do pana Ody. - Na pierwszy rzut oka jest czysta. – Miranda zdała sobie sprawę, że pan Beck kontrolował ją za pomocą okularów fenomenoskopowych. Zastanawiała się nad ciętą ripostą, gdy pan Oda pochylił się w jej stronę, rozgarniając gęsty dym. - Rozumiemy - zaczął - że chce pani nawiązać kontakt. Że bardzo pani na tym zależy. „Korsarze” - słowo to wskazywało również, że ci dwaj dżentelmeni mają, przynajmniej we własnych oczach, jakiś hak, sposób na czerpanie zysków z braku przynależności plemiennej. - Powiedziano mi, że to niemożliwe. - W tym wypadku stosowniejszy byłby termin związany z rachunkiem prawdopodobieństwa - odezwał się pan Beck. Miał niemal oksfordzki akcent z lekkim jamajskim zaśpiewem, choć skracał samogłoski jak niektórzy Hindusi. - Zatem astronomicznie nieprawdopodobne - poprawiła się Miranda. - Tak lepiej - pochwalił ją pan Beck. Teraz piłka znalazła się po jej stronie boiska: - Jeśli udało się wam, chłopaki, przeskoczyć rachunek prawdopodobieństwa, dlaczego nie gracie w raktywnych kasynach w Vegas i nie zbijacie fortuny? Panowie Beck i Oda byli naprawdę rozbawieni, w każdym razie bardziej niż się spodziewała. Mieli zatem jakieś poczucie humoru i był to jedyny dobry znak w przeraźliwej kanonadzie negatywnych sygnałów, jakie od nich odbierała. Orkiestra zaczęła grać muzykę taneczną o mocnym rytmie. Światła przygasły, ważki na piersiach gości zamigotały błyskami. - Nic by nam z tego nie przyszło - powiedział pan Beck. - Bo w Vegas liczą się tylko numerki pozbawione czynnika ludzkiego. Umysł nie tworzy interfejsów z numerkami. - Ale prawdopodobieństwo pozostaje prawdopodobieństwem - sprzeciwiła się Miranda. - Owszem, ale co powiesz na to, że pewnej nocy śni ci się, że twoja siostra miała wypadek i gdy dzwonisz do niej następnego dnia, dowiadujesz się, że właśnie zerwała z chłopakiem? - Przypadek. - Zgoda. Ale mało prawdopodobny. Widzisz, niewykluczone, że można przeskoczyć prawdopodobieństwo, tam gdzie w grę wchodzi serce i umysł. Miranda przypuszczała, że ani pan Beck, ani pan Oda nie pojmują istoty okrucieństwa kryjącego się w ich słowach. Lepiej się nie łudzić, lepiej nie mieć nadziei... - Jesteście związani z jakąś sektą? - zapytała. Panowie Beck i Oda wymienili znaczące spojrzenia. Pan Oda rozpoczął skomplikowaną procedurę cmokania i pochrząkiwania, która z pewnością znaczyłaby bardzo wiele dla innego Nippończyka, ale pozostała zagadką dla Mirandy. Sytuacja była skomplikowana. Pan Beck wyjął srebrną antyczną tabakierkę - a może po prostu replikę? - ujął szczyptę nanożytowego proszku i wsunął ją w jedno ze swych ogromnych, okrągłych nozdrzy, po czym podrapał się nerwowo w nos. Zsunął okulary, odsłaniając duże brązowe oczy i zerknął z roztargnieniem nad barkiem Mirandy w tłum. Patrzył na orkiestrę i ruchy tancerzy. Ważka przypięta do jego klapy zaczęła lśnić i błyskać kolorowymi światełkami, niczym flotylla policyjnych aut i wozów strażackich nadjeżdżająca do płonącego domu. Orkiestra przeszła do osobliwych, bezmelodyjnych i wyzutych z rytmu miazmatów muzycznych, wzbudzających w tłumie leniwe prądy konwekcyjne. - Skąd znacie Carla, chłopaki? - zapytała Miranda, chcąc przełamać lody. Pan Oda pokręcił przepraszająco głową. - Dopiero całkiem niedawno dane mi było wejść do grona jego znajomych. - Kiedyś robiłem z nim ciu-ciu w Londynie. - Jesteś raktorem? Pan Beck parsknął ironicznie. W jego dłoni zakwitła pstra jedwabna chustka. Wytarł nos szybko i do czysta, jak wprawny miłośnik tabaki. - Jestem technicznym - powiedział. - Programujesz raktywy? - Miedzy innymi. - Zajmujesz się światłami i dekoracjami? Obróbką cyfrową? Nanotechniczną? - Nie interesują mnie obmierzłe kategorie. Zajmuję się natomiast rzeczą - pan Beck uniósł palec wskazujący zakończony dużym, idealnie wymanikiurowanym szponem paznokcia - którą jest wykorzystanie techniki do przekazywania znaczenia. - W dzisiejszych czasach zajmuje się tym wiele dziedzin. - Owszem, choć nie powinny. Oznacza to, że podziały między nimi są sztuczne. - Co masz do zarzucenia zwykłemu programowaniu raktywów? - Nic, zupełnie nic - odparł pan Beck. - Podobnie jak nie mam nic do zarzucenia zwykłemu teatrowi czy, jeśli już o tym mowa, siadaniu przy ognisku na plaży i opowiadaniu legend, co uwielbiałem robić w czasach swojej młodości. Dopóki jednak będą istniały nowe możliwości przekazywania znaczenia, moim zadaniem, jako technicznego, jest je znaleźć. Twoim zadaniem, panienko, jest grać, moim - szukać nowych technologii. Hałas, którego źródłem była orkiestra, zaczął pulsować nieregularnie. Podczas ich rozmowy różne pulsy zebrały się w rytm i ustabilizowały się. Miranda odwróciła się, żeby spojrzeć na ludzi na parkiecie. Stali w półkolu z nieziemskimi minami na twarzach, jakby koncentrując się nad czymś. Ich ważki błyskały szaleńczo, choć przy każdym uderzeniu rytmu świeciły czystą bielą. Miranda zdała sobie sprawę, że kotyliony współdziałają z systemem nerwowym tancerzy, rozmawiają ze sobą, tworząc wspólnie muzykę. Gitarzysta zaimprowizował linię melodyczną ponad wynurzającym się, grupowym brzmieniem, dźwięk skondensował się na melodii, która zapewne spodobała się tancerzom. Ich wspólne brzmienie zapętliło się. Młoda kobieta odezwała się rapowym zaśpiewem, który po chwili przeszedł w melodię. Muzyka wciąż brzmiała dziwacznie i nieforemnie, ale zbliżała się do tego, co wydawano na płytach. Miranda zwróciła twarz w stronę pana Becka. - Uważasz, że udało ci się wynaleźć nowy sposób przekazywania znaczenia... - Medium. - Nowe medium, które może mi pomóc w odnalezieniu tego, czego szukam. Bo tam, gdzie jest znaczenie, nie liczy się rachunek prawdopodobieństwa... - W twojej wypowiedzi znalazły się dwa zasadnicze nieporozumienia. Po pierwsze: nie wynalazłem medium. Zrobili to inni, zapewne do innych celów, a ja tylko natknąłem się na nie, czy, mówiąc ściślej, usłyszałem pewne głosy na jego temat... Co do rachunku prawdopodobieństwa, to, rzecz jasna, nie da się go złamać, moja droga, podobnie jak żadnej zasady matematycznej. Ale prawa fizyki i matematyki są jak system współrzędnych, biegnących tylko w jednym wymiarze. Być może jednak istnieje inny wymiar, prostopadły do tego pierwszego i przez to nierozpoznawalny dla praw fizyki; wymiar opisujący to samo przy pomocy innych reguł... reguł wpisanych w nasze serca, ukrytych tak głęboko, że nie potrafimy ich odczytać... przynajmniej na jawie. Miranda zerknęła na pana Odę, mając nadzieję, że ten puści do niej oko albo wykrzywi się, obracając wszystko w żart. Lecz pan Oda spoglądał na parkiet ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy, jakby pogrążony w myślach. Od czasu do czasu kiwał lekko głową. Miranda wzięła głęboki oddech i westchnęła. Gdy przeniosła wzrok na pana Becka, stwierdziła, że patrzy na nią i zapewne odnotowuje w pamięci jej nagłe zainteresowanie Odą. Afrykanin uniósł dłoń i podrapał się w nasadę kciuka. A więc Beck jest hakerem, a Oda sponsorem. Najstarszy i najbardziej kłopotliwy związek w świecie technologicznym. - Potrzebujemy trzeciego - powiedział pan Beck, odgadując jej myśli. - Do czego? - zapytała Miranda wymijająco i ostrożnie. - Wszystkie przedsięwzięcia technomedialne mają jednakową strukturę - odezwał się pan Oda, poruszając się po raz pierwszy od jakiegoś czasu. Między orkiestrą a tłumem wytworzyła się ciekawa synergia... Tańczono: niektórzy w sposób onieśmielająco wyrafinowany, inni tylko potrząsali głowami. - A jest nią trójnóg. - Oda uniósł pięść i zaczął wysuwać palce, licząc przy tym do trzech. Miranda zauważyła narośle i zgrubienia na jego kostkach, jakby często je nadwerężano. Pan Oda był zapewne weteranem pewnych szkół walki, którymi gardziła większość współczesnych Nippończyków ze względu na ich niską proweniencję. - Noga numer jeden: nowy pomysł technologiczny. Pan Beck. Noga numer dwa: odpowiednie wsparcie finansowe. Pan Oda. Noga numer trzy: artysta... Panowie Beck i Oda popatrzyli znacząco na Mirandę. Odrzuciła głowę do tyłu i wydobyła z siebie głośny, przyjemny śmiech, trafiając w odpowiednią nutę struny głosowej. Było jej dobrze. Potrząsnęła głową, omiatając włosami ramiona. A potem pochyliła się nad stołem i przekrzykując orkiestrę, powiedziała: - Musicie być w kropce, chłopaki. Wyszłam już z mody. Na tej sali jest z pół tuzina raktorów z lepszymi perspektywami. Carl nie mówił wam? Od sześciu lat stoję na jednej i tej samej scenie i robię raktyw dla dzieci. Nie jestem gwiazdą. - Gwiazda to nic innego jak mistrzyni konwencjonalnych raktywów. Dokładnie tę technologię usiłujemy obejść - powiedział pan Beck z przyganą w głosie, jakby niczego nie rozumiała. Pan Oda wskazał na orkiestrę: - Żaden z tych ludzi nie jest zawodowym muzykiem, niektórzy nie są nawet amatorami. Umiejętności muzyczne nie są im potrzebne, stanowią bowiem nową generację artystów, urodzonych, niestety, za wcześnie... - Prawie za wcześnie - poprawił go pan Beck. - O Boże! - wykrzyknęła Miranda, zaczynając pojmować. Dopiero teraz uwierzyła, że to, o czym mówią Beck i Oda - czymkolwiek by, do cholery, nie było - jest prawdziwą możliwością. A to oznaczało, że była przekonana na dziewięćdziesiąt procent, choć tylko Beck i Oda mogli to zrozumieć. Było za głośno, żeby rozmawiać. Jeden z trzęsących głową wpadł na krzesło Mirandy i omal jej nie przewrócił. Beck wstał, obszedł stół, wyciągnął rękę i zaprosił ją do tańca. Miranda spojrzała na dionizyjską orgię odbywającą się na parkiecie i zrozumiała, że jeśli chce tu zostać, musi się przyłączyć. Podniosła kotylion ze stołu i ruszyła za panem Beckiem na parkiet. Gdy przypięła broszkę, ważka zaczęła mrugać, a jej wydało się, że słyszy nową nutę, wplecioną w rozbrzmiewającą w sali pieśń. Z Lekcyjonarza: księżniczka Nell wkracza na ziemię króla Kojota Przez całe gorące popołudnie Nell wspinała się niezliczonymi górskimi ścieżkami, sięgając od czasu do czasu do sakwy wiszącej u jej pasa, aby wyjąć garść prochów Fiołka i rzucić je za siebie niczym nasiona. Zatrzymując się na odpoczynek, widziała w dole wypaloną pustynię, którą niedawno przeszła: brunatną równinę nakrapianą czerwonawymi wulkanicznymi skałami. Tu i ówdzie, w miejscach osłoniętych od wiatru, rosły na niej aromatyczne, szarozielone krzewy, z tej wysokości przypominające pleśń porastającą bochen chleba. Miała nadzieję, że tu w górze nie będzie pyłu z pustyni. Kurz szedł jednak za nią, zalepiał jej usta i barwił na brązowo palce. Gdy wciągała powietrze przez nos, pył kłuł jej obolałe nozdrza, dała więc za wygraną i przestała cokolwiek wąchać. Późnym popołudniem z góry zszedł wilgotny, chłodny zefir, który oblał jej twarz. Wciągnęła głęboko powietrze, chciała zatrzymać chłód w płucach, zanim ucieknie na pustynię. Pachniał igliwiem. Wspinając się ścieżynami, coraz częściej przeprawiała się przez owe rozkoszne powietrzne prądy i kończąc jeden górski zakręt, była już myślami przy następnym. Maleńkie krzewy obejmujące skały i tulące się w szczelinach, stawały się większe i liczniejsze. Gdzieniegdzie pojawiały się kwiaty, najpierw maleńkie, białe dzwonki, niczym garść soli rozsypana na kamieniach, potem coraz większe, błękitne, karmazynowe i jasnopomarańczowe, pachnące słodkim nektarem, przyciągającym włochate pszczoły pobrudzone na żółto skradzionym pyłkiem. Sękate dęby i niskie, gęste jałowce rzucały cienie na ścieżkę. Niebo było coraz bliżej, zakręty na szlaku stały się szersze, a góra mniej stroma. Nell ucieszyła się, gdy ścieżkę zastąpił prosty dukt biegnący przez pofałdowaną łąkę na szczycie, pokrytą kwitnącym fioletowo wrzosem i zagajnikami wysokich jodeł. Przez chwilę bała się, że łąka jest tylko zwykłą halą, za którą wznoszą się kolejne góry. Lecz dukt skręcił nagle w dół i Nell potruchtała ciężko. Inne mięśnie przejęły kontrolę nad jej ciężarem. Prawie biegnąc, przecięła płaski, szeroki głaz, poznaczony maleńkimi kałużami czystej wody i łatkami topniejącego śniegu. Głaz urywał się nagle. Nell zatrzymała się w porę i spojrzała w dół, jak wędrowny sokół badający okolicę. Pod nią rozciągała się olbrzymia kraina pełna błękitnych jezior i zielonych pagórków. Wszystko otulała srebrzysta mgła. Nell przewróciła kartkę i ujrzała to, co opisywała książka. Ilustracja zajmowała dwie strony i była kolorowym pejzażem. Wyglądała w każdym szczególe tak prawdziwie jak zapis cine. Miała jednak jakąś dziwną geometrię, jakby zapożyczając pewne suprarealistyczne sztuczki z klasycznego chińskiego malarstwa krajobrazowego: pagórki były zbyt strome i ciągnęły się w dal w nie kończącym się szeregu, a kiedy Nell przyjrzała się im bliżej, zauważyła wysokie zamki wsparte o niemożliwie strome stoki. Z masztów, baszt i blanków zwieszały się kolorowe sztandary z dynamiczną heraldyką: gryfy czaiły się do skoku, lwy ryczały, a Nell widziała wszystkie szczegóły, choć zamki były oddalone o wiele mil. Gdy spoglądała na jakiś detal, obraz rósł, zamieniał się w inną ilustrację, a gdy mrugała i potrząsała głową, wracał na swoje pierwotne miejsce. Zabawa ta trwała bardzo długo, na ilustracji były bowiem dziesiątki, jeśli nie setki, zamków. Wydawało się jej, że jeśli nie przestanie patrzeć i liczyć, spędzi nad tym całą wieczność. A przecież nie oglądała tylko zaników, były jeszcze góry, miasta, rzeki, jeziora, ptaki, zwierzęta i karawany przeróżnych podróżników. Przez chwilę przyglądała się grupie wędrowców, którzy wprowadzili wozy na przydrożną łąkę i rozbili na niej obozowisko. Nie minęła minuta, gdy zasiedli wokół ognia i zaczęli klaskać w dłonie w rytm jakiejś skocznej melodii, którą jeden z nich grał na maleńkiej kobzie - ledwo słyszalnej z takiej odległości. Nagle zdała sobie sprawę, że książka milczy od dłuższego czasu. - Co było potem? - zapytała. Ilustrowany lekcyjonarz każdej młodej damy milczał jak zaklęty. - Nell poszukała bezpiecznego zejścia - zaimprowizowała sama. Lekcyjonarzowy punkt widzenia zaczął się ruszać. Na ilustracji pojawiła się śniegowa łacha. - Zaczekaj! - krzyknęła. - Nell nabrała pełną manierkę czystego śniegu. Na ilustracji widziała swoje gołe, różowe ramiona, zagarniające śnieg i upychające go w manierce. Gdy naczynie było pełne, Nell z Lekcyjonarza zamknęła je (prawdziwa Nell nie musiała jej tego polecać) i ruszyła wokół skały, rozglądając się za mniej stromym zejściem. Prawdziwa Nell również i tego nie musiała tłumaczyć. Na raktywie badała skałę w sposób wielce racjonalny i po kilku minutach znalazła schodki wykute w kamieniu, wijące się w dół stoku aż do pokrywy niskich chmur. Księżniczka Nell zaczęła schodzić po schodkach krok za krokiem. Prawdziwa Nell postanowiła przeprowadzić eksperyment: -Księżniczka Nell schodziła schodkami wiele godzin... Wywołało to serię rozpływających się obrazów, zupełnie jak w starych pasywach. Pierwszy obraz rozpłynął się w kadr ukazujący jej schodzące po schodkach stopy, stopy rozpłynęły się w widok z mniej więcej połowy góry, ten z kolei rozpłynął się w zbliżenie księżniczki Nell pijącej wodę z manierki, zbliżenie zastąpił jeszcze jeden widok, znów trochę niżej, dalej była Nell siadająca dla odpoczynku, potem wznoszący się orzeł, coraz bliższa pokrywa chmur, wielkie drzewa, droga przez mgłę, wreszcie Nell schodząca zmęczonym krokiem z ostatnich dziesięciu schodków, które skończyły się w ciemnym, iglastym lesie o poszyciu z brązowych sosnowych igieł. Zapadał zmrok, słychać było pierwsze zawodzenia wilków. Nell rozbiła, jak zwykle, obozowisko, rozpaliła ognisko i ułożyła się do snu. Tutaj mogła się zatrzymać. Zaczęła zamykać książkę. Dokończy później. Właśnie znalazła się na ziemi najstarszego i najpotężniejszego ze wszystkich Zaczarowanych Władców. Zamki, które oglądała wcześniej, należały do składających mu hołd książąt i hrabiów i podejrzewała, że przyjdzie jej odwiedzić je wszystkie, zanim znajdzie to, po co tu przyszła. Nie będzie to szybka przygoda na sobotni ranek. Gdy wysuwała palce spomiędzy stronic, aby na dobre zamknąć Lekcyjonarz, na kartce, którą czytała poprzednio, pojawiła się nowa lustracja i nowe słowa. Szybko otworzyła książkę. Na obrazku widać było wronę siedzącą na gałęzi nad głową księżniczki Nell. Ptak trzymał w dziobie naszyjnik: jedenaście wysadzanych klejnotami kluczy, nawleczonych na złoty łańcuch. Wcześniej księżniczka Nell miała klucze na szyi. Czeka ją kolejna próba: wrona z pewnością ukradła naszyjnik, kiedy spała. Pod obrazkiem widniał wierszyk, mówiony przez wronę z gałęzi: Zamki, ogrody, złoto, klejnoty. Rozrywki tych, co słyną z głupoty. Jak mała Nell. Bo ci, co ze swej strony Rozum kształcą na boczku, Jak król Kojot i jego gawrony, Rosną w potęgę krok po kroczku I umysł mają do obrony. Nell zamknęła książkę. Słowa wrony były zbyt bolesne, aby mogła je teraz rozważyć do końca. Przecież zbierała klucze przez większą część życia! Pierwszy odebrała królowi Sroce zaraz po tym, jak znaleźli się z Harvem w Czopiarzowie. Pozostałe dziesięć odbierała z mozołem przez wszystkie lata, które minęły od tamtej pory. Robiła to, podróżując przez krainy Zaczarowanych Władców, którzy przywłaszczyli sobie klucze, często uciekała się do podstępów i sztuczek, których nauczyli ją Nocni Przyjaciele. Każdy klucz odzyskiwała innym sposobem. Najtrudniejszym do odebrania kluczem był ten, który przywłaszczyła sobie pewna stara królowa, potrafiąca przejrzeć wszystkie sztuczki i podstępy, i odeprzeć każdy atak. Zrozpaczona Nell zdała się w końcu na jej łaskę i opowiedziała jej historię o Harvie zamkniętym w Ponurym Zamczysku. Królowa nakarmiła ją talerzem rosołu i oddała klucz z uśmiechem na ustach. Zaraz potem Kaczuszka spotkała na drodze przystojnego kaczorka i odleciała z nim, żeby założyć rodzinę. Księżniczka Nell została z lalką Fiołkiem. Podróżowały razem przez wiele lat. Siadywały nocami przy ognisku i pod rozgwieżdżonym niebem Fiołek uczyła ją sekretów ze swoich magicznych ksiąg i własnego, niemałego doświadczenia. Niedawno przebyły tysiąc mil na wielbłądach przez ogromną pustynię pełną dżinów, demonów, sułtanów i kalifów, aby dotrzeć do zwieńczonego cebulastą kopułą pałacu miejscowego króla - potężnego dżina, rządzącego pustynną ziemią. Księżniczka Nell wymyśliła skomplikowany plan, by dostać się do skarbca dżina. Aby wprowadzić go w życie, musiała zamieszkać z Fiołkiem w mieście przy pałacu i przez kilka lat wyprawiać się na pustynię po zaczarowane lampy, dywany, pierścienie i tym podobne. W końcu razem z Fiołkiem wślizgnęły się do skarbca króla i znalazły jedenasty klucz, ale dżin okazał się równie przebiegły, czekał na ich wizytę i zaatakował je u celu, przybierając postać dyszącego ogniem węża. Lalka zmieniła się w olbrzymiego orła o żelaznych skrzydłach i szponach, co zdumiało Nell, która nie podejrzewała jej o takie umiejętności. Bitwa między Fiołkiem i dżinem toczyła się dzień i noc, walczący zmieniali się w najróżniejsze niewyobrażalne bestie i rzucali na siebie najpotworniejsze zaklęcia, aż w końcu potężny zamek legł w ruinach, pustynia zamieniła się w szkło, a Fiołek i dżin padli martwi na posadzce tego, co niegdyś było skarbcem. Nell zabrała jedenasty klucz, dołączyła go do pozostałych, potem spaliła ciało lalki, a prochy rozsypała na pustyni i na górze, na którą się wspinała. I pod którą ukradziono jej klucze. Życie szkolne Nell; konfrontacja z panną Wahl-Nyentą; rygory dodatkowego curriculum; panny Matheson filozofia edukacji; rozstanie trzech przyjaciółek AGLAJA JAŚNIEJĄCA EUFROZYNA RADOSNA TALIA KWITNĄCA Imiona trzech Gracji i ich rozmaite wyobrażenia wymalowano, wyrzeźbiono i wymodelowano w przeróżnych miejscach wewnątrz i na zewnątrz akademii panny Matheson. Wystarczyło odwrócić głowę, aby ujrzeć jedną z piękności już to brykającą po łące pełnej kwiatów, już to rozdającą wawrzyny cnotliwym, już to - wraz z innymi - unoszącą pochodnie ku niebiosom, już to rzucającą łagodny blask na oblicza pilnych pensjonarek. Ulubioną częścią curriculum była dla Nell Talia, której poświęcano godzinę o poranku i drugą po południu. Gdy panna Matheson pociągała raz a dobrze za sznur zwisający z dzwonnicy, wprawiając w ruch dzwon napełniający pensję pojedynczym, boleściwym brzęknięciem, Nell i pozostałe pensjonarki z jej klasy wstawały, dygały przed nauczycielką i wychodziły rzędem na korytarz prowadzący na dziedziniec, na którym rzucały się chaotycznym pędem ku sali kultury fizycznej, gdzie zrzucały z siebie ciężkie, drapiące i skomplikowane mundurki i wdziewały lżejsze, luźniejsze, drapiące i nie mniej skomplikowane kostiumy gimnastyczne, umożliwiające swobodę ruchów. Za curriculum Talii odpowiadała panna Rynamarga wraz z asystentkami. O poranku dziewczęta uprawiały zazwyczaj sporty wymagające gibkości, jak na przykład hokej na trawie, po południu natomiast zajmowano się wdziękiem, czyli lekcjami tańca bądź osobliwymi, wywołującymi chichoty ćwiczeniami w chodzeniu, staniu i siadaniu jak Dama. Curriculum Aglai spoczywało w rękach samej panny Matheson, choć ta najczęściej zdawała się na swoje asystentki, zadowalając się jedynie odwiedzaniem poszczególnych klas w swym wiklinowym fotelu na kółkach. Na lekcjach Aglai pensjonarki pracowały w grupach składających się z pół tuzina dziewcząt lub odpowiadały na pytania i rozwiązywały problemy stawiane przez nauczycielki: liczyły na przykład, ile gatunków roślin i zwierząt można znaleźć na jednej stopie kwadratowej zalesionego gruntu za szkołą; wystawiały w oryginale scenę z antycznej tragedii; modelowały przy pomocy raktywnej symulacji gospodarstwo domowe Lakotów przed i po wprowadzeniu zwierząt pociągowych; projektowały proste maszyny, używając nanopozytywnego osprzętu, kompilowały je w KaeM-ie i sprawdzały, czy działają; tkały brokaty i wytwarzały porcelanę wzorem chińskich dam. I przede wszystkim uczyły się oceanu historii: najpierw biblijnej, greckiej i rzymskiej, a potem wielu ludów zamieszkujących świat, które służyły za tło Historii Narodów Mówiących Po Angielsku. Ów ostatni przedmiot nie należał, o dziwo, do curriculum Aglai, lecz spoczywał w mocnych rękach panny Wahl-Nyent, przełożonej Radości. Oprócz dwóch jednogodzinnych lekcji każdego dnia, panna Wahl-Nyenta prowadziła apele dla wszystkich pensjonarek rano, w południe i wieczorem. Podczas owych zgromadzeń jej podstawowym zadaniem było przywoływanie dziewcząt do porządku, co polegało na publicznym wymierzaniu kary owieczkom, które zboczyły ze szlaku stada od ostatniego apelu, dzieleniu się ze zgromadzonymi przypadkowymi przemyśleniami, które przyszły jej w tym czasie do głowy i wreszcie nabożnym wprowadzeniu ojca Coxa, miejscowego pastora, który przewodził modlitwom pensjonarek. Panna Wahl-Nyenta miała również wszystkie pensjonarki dla siebie przez dwie godziny w niedzielę i mogła dodatkowo domagać się ich uwagi do ośmiu godzin w sobotę, a to jeśli doszła do przekonania, że wymagają szczególnego nadzoru. Gdy Nell po raz pierwszy zasiadła na lekcji panny Wahl-Nyenty, stwierdziła, że jej ławka stoi - jakby przez czyjąś złośliwość - tuż za plecami siedzącej przed nią dziewczynki, przez co nie widzi niczego oprócz kokardy w warkoczu pensjonarki. Wstała, aby przesunąć ławkę i przekonała się, że sprzęt przybity jest do podłogi. Okazało się, że wszystkie ławki stoją w idealnym porządku, ustawione na stałe w jednym i tym samym kierunku, określającym miejsce pobytu panny Wahl-Nyenty lub jednej z dwóch asystentek, panny Sleffo i pani Smyvak. Panna Sleffo uczyła je Historii Narodów Mówiących Po Angielsku, rozpoczynając od Rzymian w Londinium, pochylając się z uwagą nad podbojem normańskim, Magna Cartą, Wojną Róż, renesansem i Wojną Domową, nabierając rozpędu przy epoce georgiańskiej, przy której z pianą na ustach tłumaczyła pensjonarkom niegodziwości syfilitycznego monarchy, które kazały prawomyślnym Amerykanom zerwać z obrzydzeniem z Koroną. Omawiając potworności Dickensa, panna Sleffo podkreślała z naciskiem, że literaturę tę nazywa się wiktoriańską, ponieważ powstała za panowania Wiktorii I, mówi jednak o czasach przedwiktoriańskich. Obyczaje oryginalnych wiktorian - tych, którzy zbudowali Imperium Brytyjskie - były wedle panny Sleffo reakcją społeczeństwa na błędy popełniane przez przodków, rodziców i dziadków, które tak przekonująco opisywał Dickens w swych najbardziej znanych powieściach. Następnie pokazywano pensjonarkom raktywy ukazujące życie w tamtych czasach, które, najogólniej mówiąc, nie było przyjemne, nawet jeśli się wybrało opcję wyłączającą zarazy. Potem za pulpitem stawała pani Smyvak, która stwierdzała wszem i wobec, że jeśli uważają, iż to było potworne, powinny przyjrzeć się bliżej życiu biednych ludzi pod koniec dwudziestego wieku. Istotnie, po obejrzeniu dwóch raktywów „Życie w dzielnicach stołecznego miasta Waszyngton” i „Dziecko w latach 90-tych ubiegłego stulecia”, większość pensjonarek stwierdzała, że wolałaby pracować w manufakturze w przedwiktoriańskiej Anglii, niż mieszkać w najbogatszym kraju świata przed bez mała stu laty. Wszystko to służyło przygotowaniu sceny do trójdrożnych i równoległych badań komparatywnych nad Imperium Brytyjskim, przedwietnamską Ameryką i bieżącą historią Nowej Atlandyty. Pani Smyvak zajmowała się głównie współczesnością i wszystkim, co miało związek z Ameryką. Panna Wahl-Nyenta nadzorowała wielki sprawdzian zamykający każdy okres i klasówki z mniej ważnych epok. Najpierw jednak wpadała do klasy i podsumowywała materiał, upewniając się, że wszyscy doszli do jednakowych wniosków. Miała także zwyczaj podkradania się do pensjonarek niczym drapieżnik do ofiary i bicia ich linijką po łapach za szepty, robienie min do nauczycielki, przekazywanie liścików, bazgranie po ławkach, myślenie o niebieskich migdałach, wiercenie się, drapanie, dłubanie w nosie, wzdychanie i wykrzywianie pleców. Brało się to stąd, że większość czasu spędzała na podglądaniu pensjonarek na monitorach ustawionych w jej maleńkim gabineciku obok klasopracowni. Kiedyś Nell siedziała na Radości, słuchając pilnie wykładu o Programie Wynajmu Ziemi. Gdy usłyszała pisk otwieranych drzwi, przez które wkradała się panna Wahl-Nyenta, musiała jak inne pensjonarki siłą hamować chęć odwrócenia głowy. Obcasy nauczycielki zastukały w jej rzędzie, usłyszała wizg spadającej linijki i poczuła, że dłoń nie należy już do niej i składa się z czterech eksplodujących kostek. - Czesanie jest czynnością intymną, której nie uprawiamy w miejscu publicznym, Nell! - syknęła panna Wahl-Nyenta. - Inne dziewczęta doskonale o tym wiedzą, miejmy nadzieję, że i ty zdołasz to zapamiętać. Twarz Nell płonęła, otuliła zdrową dłonią jak bandażem piekące kostki. Niczego nie pojmowała, sytuację wyjaśniła jej dopiero jedna z pensjonarek, która, spojrzawszy na nią, przyłożyła ukradkiem palec wskazujący do skroni i zaczęła nim kręcić młynka: Nell musiała nieświadomie nakręcać na palec pasemko włosów, co zdarzało się jej często, gdy czytała Lekcyjonarz albo zastanawiała się nad tym czy owym. Linijka jako środek dyscyplinujący była śmiechu warta, szczególnie gdy porównało się ją z prawdziwym biciem, i Nell początkowo nie brała tego poważnie, a nawet uważała za zabawne. Jednak wraz z upływem miesięcy kary wymierzane przez pannę Wahl-Nyentę zaczęły dotykać ją naprawdę boleśnie. Wydelikatniała albo - co wydawało się bardziej prawdopodobne - zaczynała pojmować, czym kara jest w istocie. Na początku była tak wyalienowana, że nic się dla niej nie liczyło. Lecz wkrótce zaczęła celować w wielu przedmiotach i zdobywać uznanie nauczycielek i pensjonarek, co, rzecz jasna, napełniało ją dumą, którą łatwo się traci. Dostawszy pierwszy raz po łapach, chciała się zbuntować, odrzucić wszystko, co działało na jej niekorzyść. Lubiła jednak pensję i wszystkie inne klasy, dlatego szybko odrzuciła taką ewentualność. Pewnego dnia panna Wahl-Nyenta postanowiła poświęcić całą swoją uwagę Nell. Nie było w tym niczego nadzwyczajnego, regulamin pensji dopuszczał losowy wybór pensjonarki, otaczanej następnie wzmożoną czujnością. Upłynęło dopiero czterdzieści minut pierwszej godziny lekcyjnej, a panna Wahl-Nyenta trafiła już Nell w prawą rękę za kręcenie włosów i w lewą za obgryzanie paznokci. W tej samej chwili Nell zdała sobie sprawę, że drapała się właśnie po nosie i panna Wahl-Nyenta czai się za nią w przejściu jak jastrząb. Obie dłonie dziewczynki skoczyły na kolana i ukryły się głęboko pod ławką. Panna Wahl-Nyenta zwolniła kroku i poruszała się teraz z namaszczeniem, stuk stuk stuk. - Prawa dłoń, Nell - powiedziała. - Tutaj, w tym miejscu. - Wskazała linijką wysokość odpowiednią do wymierzenia kary: sporo nad ławką, żeby wszyscy widzieli. Nell zawahała się, ale wyciągnęła rękę. - Nieco wyżej, Nell - powiedziała panna Wahl-Nyenta. Nell podniosła dłoń. - Jeszcze cal i będzie dobrze, jak mi się zdaje - oznajmiła nauczycielka, przyglądając się dłoni, jakby była ona wyrzeźbiona z marmuru i dopiero co wykopana z greckiej świątyni. Nell nie mogła się zmusić do podniesienia ręki choćby o milimetr. - Podnieś dłoń o cal, Nell - rozkazała panna Wahl-Nyenta. - Chcę, żeby inne dziewczęta widziały ją i uczyły się wraz z tobą. Nell uniosła dłoń odrobinę. - Śmiem twierdzić, że to mniej niż cal - oznajmiła panna Wahl-Nyenta. Pozostałe pensjonarki zaczęły ćwierkać - siedziały zwrócone twarzami w stronę Nell i tryumfowały. Gdy ujrzała ich miny, panna Wahl-Nyenta i linijka stały się jakby mniej ważne. Nell uniosła dłoń o cały cal i kątem oka obserwowała zamach i świst linijki. W ostatniej chwili odwróciła dłoń, linijka nie trafiła jej w kostki, lecz spadła prosto na rękę. Nell zamknęła na niej palce i wykręciła ją, tak jak uczyła Dodżo, wykręcając przy tym palce nauczycielki, która, chcąc nie chcąc, zmuszona była ją puścić. Rozbroiła pannę Wahl-Nyenta. Trzymała linijkę w dłoni. Jej przeciwniczka była potężną kobietą, wyższą od przeciętnej, dosyć ciężką w podpartym na obcasach korpusie; należała do pedagogów, których sama cielesność wywołuje śmiertelny strach wśród płochej dziatwy. Jej toaletowe nawyki - skłonność do łupieżu, rozmazana szminka, kropelka zaschniętej śliny w kącikach ust - urastały w oczach pensjonarek do wydarzeń na miarę odkrycia piramidy w Gizie i ekspedycji Lewisa i Clarka. Jak wszystkie kobiety, panna Wahl- Nyenta znajdowała się w o tyle dobrej sytuacji, że nie miała zewnętrznych genitaliów, co przysparzało Nell dodatkową trudność w jej okresowym unieruchomieniu, mimo to dziewczynka znała tysiące sposobów zrobienia z niej mokrej plamy w przeciągu ćwierci minuty. Mieszkając z konstablem Moorem, zauważyła zamiłowanie dobroczyńcy dla sztuki wojennej i broni, dlatego sama wróciła do wcześniejszych zajęć z Dodżo, cofnęła się w Lekcyjonarzu do opowieści Dinozaura i z przyjemnością, acz bez zaskoczenia stwierdziła, że myszka tak jak poprzednio udziela tam lekcji - podjęła więc na nowo ćwiczenia z małpką Belle. Myśląc o Dinozaurze, swym wiernym przyjacielu i myszce Dodżo, najlepszym sensei pod słońcem, Nell poczuła nagle wstyd tak wszechogarniający, że ten, który starała się wywołać w niej panna Wahl-Nyenta i chichoczące pensjonarki, bladł i znikał jak przekłuty balon. Panna Wahl-Nyenta była głupią wiedźmą, a pensjonarki zasmarkanymi siksami, Dodżo natomiast obdarzyła ją swą przyjaźnią i była nauczycielką, która zawsze ją szanowała i poświęcała całą uwagę procesowi dydaktycznemu poświęconemu skromności i samodyscyplinie. A teraz Nell wypaczała nauki myszki i używała przewagi nad biedną, starą Wahl-Nyenta, aby odebrać jej zwykłą linijkę! Co za wstyd! Oddała narzędzie kaźni i podniosła wysoko rękę. Słyszała uderzenia, ale niczego nie czuła. Było ich w sumie dziesięć. - Będę czekała na ciebie w moim gabinecie po wieczornej modlitwie - powiedziała panna Wahl-Nyenta, skończywszy wymierzanie kary. - Tak, proszę pani - odrzekła Nell. - Dziewczęta, na co się gapicie? - zapytała prowadząca zajęcia pani Smyvak. - Proszę się odwrócić i uważać na lekcję. - Na tym się skończyło. Przez resztę godziny Nell siedziała w ławce jak wykuta z granitu. Wieczorna rozmowa z panną Wahl-Nyenta miała krótki, acz treściwy przebieg. Tym razem obyło się bez linijki i innych pomocy naukowych. Poinformowano Nell, że jej wyniki w curriculum Radości są tak mierne, iż zagrażają wydaleniem jej z akademii, a jej jedyna nadzieja to zgłoszenie się w sobotę na osiem godzin dodatkowych studiów. Nell bardzo żałowała, że nie może odmówić. Sobota była jedynym dniem, kiedy nie musiała w ogóle przychodzić do szkoły. Spędzała go zawsze, czytając Lekcyjonarz, badając pola i lasy wokół Czopiarzowa lub odwiedzając Harva na Wynajętej Ziemi. Wydawało się jej, że przez własne błędy zrujnowała swoją karierę w akademii panny Matheson. Do niedawna lekcje panny Wahl-Nyenty były dla niej drobną, rutynową przeszkodą - przykrością, którą musiała znieść po to, by cieszyć się resztą curriculum. Doskonale pamiętała nie tak dawne czasy, kiedy wracała do domu z rozpaloną głową i radością w sercu po godzinach Aglai. Eufrozyna była wtedy zaledwie smużką, niewidzialną plamką na jej dobrym samopoczuciu. Jednak w ciągu ostatnich tygodni panna Wahl-Nyenta urosła z jakiejś przyczyny do niebotycznych rozmiarów, przesłaniając sobą wszystkie zalety pensji. Jakby czytając w myślach dziewczynki, wybrała odpowiedni moment do rozpoczęcia kampanii nękania. Idealnie zgrała w czasie wydarzenia dzisiejszego dnia. Wywlekła na światło dzienne najskrytsze uczucia Nell, niczym wprawny rzeźnik otwierający wnętrzności dwoma cięciami noża. Wszystko legło w ruinie. Pensja panny Matheson zniknęła gdzieś za horyzontem, a na jej miejscu wyrosła sala tortur panny Wahl-Nyenty i nie było sposobu, aby z niej uciec, nie poddając się, czego - jak wiedziała od Nocnych Przyjaciół - nie wolno jej było zrobić. Nazwisko Nell pojawiło się przed klasą na tablicy głoszącej wszem i wobec ciężkimi, mosiężnymi literami PENSJONARKI DODATKOWEGO CURRICULUM. Po kilku dniach dołączyły do niej dwa inne nazwiska: Fiona Hackworth i Elizabeth Finkle-McGraw. Rozbrojenie przerażającej panny Wahl-Nyenty przeszło do szkolnej legendy, a przyjaciółki Nell tak bardzo przejęły się aktem pensjonarskiego sprzeciwu, że ze wszystkich sił starały się do niej dołączyć, co wkrótce im się udało. I tak trzy najlepsze uczennice Akademii panny Matheson zostały skazane na rygory dodatkowego curriculum. Każdej soboty Nell, Fiona i Elizabeth pojawiały się w szkole punktualnie o siódmej, wchodziły do klasy i siadały w rzędzie sąsiadujących ze sobą ławek. Na tym między innymi polegał podstępny plan panny Wahl-Nyenty: mniej subtelny oprawca rozsadziłby dziewczynki najdalej jak to możliwe, aby zapobiec koniecznym w takich razach próbom porozumiewania się; panna Wahl-Nyenta natomiast chciała je mieć jak najbliżej, aby tym bardziej kusiło je poszeptywanie i przekazywanie liścików. Klasa zawsze była pusta, nie towarzyszyła im żadna z nauczycielek. Zakładały, że są podglądane, lecz to nigdy nie było pewne. Wszedłszy do środka, znajdowały na każdej ławce stertę książek - starych książek oprawionych w spękaną skórę. Ich zadanie polegało na ręcznym przepisywaniu treści woluminów. Przed wyjściem do domu zostawiały przepisane fragmenty ułożone starannie na nauczycielskim pulpicie. Książki były zazwyczaj transkrypcjami debat Izby Lordów z dziewiętnastego stulecia. Podczas siódmej soboty dodatkowego curriculum Elizabeth Finkle-McGraw upuściła nagle pióro, zatrzasnęła książkę i rzuciła nią o ścianę. Nell i Fiona nie mogły powstrzymać śmiechu. Ale Elizabeth nie sprawiała wrażenia szczególnie wesołej. Ledwo opasłe tomisko spadło na podłogę, zerwała się z ławki, podbiegła do ściany i zaczęła kopać księgę. Przy każdym kopnięciu z jej gardła wyrywało się wściekłe stęknięcie. Książka z obojętnością przyjmowała ciosy, co doprowadziło Elizabeth do jeszcze większej pasji: rzuciła się na kolana, otworzyła transkrypt i zaczęła wydzierać zeń garściami strony. Nell i Fiona popatrzyły na siebie poważnie. Kopanie było śmieszne, ale wydzieranie stron zaniepokoiło je. - Elizabeth! Przestań! - krzyknęła Nell, ale Elizabeth nie dała po sobie poznać, że słyszała cokolwiek. Nell podbiegła do przyjaciółki i objęła ją od tyłu. Fiona była tuż za nią, podnosiła książkę. - Niech to wszystko szlag trafi! - wrzeszczała Elizabeth. - Guzik mnie obchodzą wszystkie cholerne książki, guzik mnie obchodzi nawet sam Lekcyjonarz! Trzasnęły drzwi. Do klasy weszła panna Wahl-Nyenta, odsunęła Nell i objąwszy Elizabeth ramieniem, wyprowadziła ją na korytarz. Po paru dniach Elizabeth wyjechała wraz z rodzicami na długie wakacje, obejmujące wizyty w klawach Nowej Atlantydy rozsianych po Pacyfiku i w Ameryce Północnej, które to zakątki państwo Finkle-McGrawowie odwiedzali prywatnym statkiem powietrznym. Podróż dobiegła końca w samym Londynie, gdzie rodzina zatrzymała się na kilka miesięcy. Przez pierwsze kilka dni nieobecności Elizabeth wysłała jeden list do Nell i dwa do Fiony. Później zapadła głucha cisza i przestały otrzymywać odpowiedzi, zrezygnowały więc z korespondencji. Nazwisko Elizabeth zniknęło z tablicy dodatkowego curriculum. Nell i Fiona walczyły dalej. Nell doszła do takiej wprawy, że potrafiła przepisywać książki przez cały dzień, nie zapamiętując z tego ani jednego słowa. Przez pierwsze tygodnie dodatkowego curriculum bała się, bała się tak bardzo, że aż dziwiło ją natężenie własnego strachu. I wtedy zdała sobie sprawę, że Władza, nawet jeśli nie ucieka się do przemocy, potrafi być najgorszą ze zjaw, straszniejszą nawet od tych, które widziała w dzieciństwie. Po incydencie z Elizabeth nudziła się przez wiele miesięcy, potem była wściekła przez jakiś czas, lecz nie trwało to długo, bo Kaczuszka i Fiołek przekonały ją w rozmowie, że gniew wypala nas od środka. Podjęła więc świadomy wysiłek i znów zaczęła się nudzić. Powodem, dla którego wpadła we wściekłość, była świadomość, że przepisywanie transkrypcji jest niewybaczalnie głupią stratą czasu. Aż trudno było oszacować to, czego mogła się nauczyć z Lekcyjonarza przez te osiem godzin. Ba! Nie chodziło jej już o Lekcyjonarz, zwykłe lekcje w akademii byłyby równie dobre! Przeżywała katusze, rozmyślając o irracjonalności całego przedsięwzięcia. Pewnej soboty, wróciwszy z łazienki, stwierdziła ze zdumieniem, że Fiona nie przepisała nawet jednej strony, choć siedziały w klasie od dobrych kilku godzin. Od tamtej pory zerkała na przyjaciółkę od czasu do czasu. Fiona istotnie poruszała ręką, nie przestając pisać, ale nie zaglądała do przepisywanych książek. Kończąc każdą stronę, składała ją starannie i chowała do dzianej torebeczki. Niekiedy w ogóle nie udawała, że pisze i wyglądała przez okno, po czym wracała do pracy. Zakrywała też twarz dłońmi i kołysała się cicho w przód i w tył, by nagle rzucić się do pisania i pokryć znakami wiele czystych stronic. Gdy panna Wahl-Nyenta weszła owego popołudnia do klasy, Nell podała jej przepisane strony. Nauczycielka przejrzała je i pozwoliła swej brodzie opaść o kilka minut łuku. Owo niemal niezauważalne skinięcie głową miało oznaczać, że Nell jest wolna na resztę dnia. Wiedziała, że jednym ze sposobów podkreślania swej władzy nad pensjonarkami przez pannę Wahl-Nyenta było komunikowanie swych życzeń znakami tak subtelnymi, aby protegowane śledziły każdy jej ruch czy tego chciały, czy nie. Nell wyszła, lecz postawiwszy w korytarzu kilka kroków, odwróciła się i podkradła z powrotem do drzwi, po czym zapuściła żurawia do środka. Panna Wahl-Nyenta wyjęła złożone strony z torebeczki Fiony i przeglądała je, przechadzając się po sali ruchem wahadłowym - niszczycielsko zdradzieckim ruchem. Fiona siedziała w ławce z opuszczoną głową wtuloną strachliwie w ramiona. Panna Wahl-Nyenta przeglądała kartki przez całą wieczność lub dwie, po czym rzuciła je na ławkę i wydała krótkie oświadczenie, potrząsając z niedowierzaniem głową. Potem odwróciła się i wyszła drzwiami prowadzącymi do jej gabinetu. Nell dopadła Fiony, jej ramiona drżały bezgłośnie. Położyła na nich dłonie, a Fiona zaczęła wciągać płaczliwie powietrze. Przez następne minuty jej płacz osiągnął etap, w którym ciało wydaje się pęcznieć i puchnąć pod wpływem własnych fluidów. Nell nie pozwoliła sobie na okazanie zniecierpliwienia. Doskonale wiedziała, podobnie jak reszta dziewcząt, że ojciec Fiony zniknął przed paru laty i już się nie pojawił. Krążyły plotki, że spełnia ważną, oficjalną misję, lecz wraz z upływem lat przekonanie to ustąpiło miejsca podejrzeniu, że wydarzyło się z nim coś godnego ubolewania. Nell z łatwością mogłaby się usprawiedliwić we własnych oczach, przywołując swoje doświadczenia, ale gdy spoglądała na głęboko nieszczęśliwą przyjaciółkę, musiała wziąć pod uwagę i taką ewentualność, że to, co przeżywa Fiona, jest czymś znacznie gorszym. Kiedy w małym samochodziku nadjechała matka Fiony i ujrzała zapłakaną, zbolałą twarz córki, na jej obliczu pojawił się wyraz ślepej wściekłości. Zabrała Fionę, nie odezwawszy się do Nell jednym słowem. Następnego dnia Fiona przyszła do kościoła, jakby nic się nie stało, a przez następny tydzień nie wspominała o wydarzeniach z soboty. W zasadzie w ogóle się nie odzywała do nikogo i spędzała całe dnie, jakby śniąc na jawie. Gdy Nell i Fiona weszły o siódmej do klasy w kolejną sobotę, stwierdziły ze zdumieniem, że w środku czeka na nie sama panna Matheson, usadowiona w swoim fotelu i owinięta termogenicznym kocem. Książki, kartki i pióra zniknęły z ławek, podobnie jak ich nazwiska z tablicy przed klasą. - Mamy cudowny wiosenny dzień - odezwała się panna Matheson. - Chodźmy nazbierać naparstnicy. Przeszły przez boisko na łąkę, tam gdzie kwitły kwiaty. Dziewczęta szły miarowym krokiem, a panna Matheson toczyła się na fotelu, wprawianym w ruch przez wieloszprychowe sprytokoła. - Zawsze kokakoła - mruknęła panna Matheson pod nosem. - Przepraszam, panno Matheson? - zainteresowała się Nell. - Nic, nic, myślałam o sprytokołach i przypomniała mi się pewna reklama z czasów mojej młodości - oznajmiła. - Pełna wesołych, młodych ludzi, traszerów, jak na nich mówiliśmy. Sama jeździłam na desce, ba, rozbijałam się po ulicach! I teraz też mam koła, tylko trochę inne. Obawiam się, że w młodości za często obijałam sobie głowę i krzyż. *** - Rozum jest najcudowniejszą rzeczą pod słońcem i niechaj nigdy się wam nie wydaje, że jest inaczej. Postępujcie rozumnie zawsze i wszędzie. Z wiekiem dowiecie się jednak, że na świecie jest kilka miliardów ludzi postępujących w ten sposób. Cóż z tego, kiedy ich życie ulega zapomnieniu, a uczynki nic nie znaczą, gubiąc się w bezmiarze ludzkich spraw! Dlatego wielu z tych, którzy kierują się rozumem, łączy się z ludźmi myślącymi podobnie, tworząc społeczności, które zachowają wspólne dziedzictwo i przeniosą je przez wieki. W ten sposób powstały plemiona. Na świecie jest wiele pomniejszych gromad i tylko trzy wielkie. Do wielkich należą...? Która z was mi powie? - Nowa Atlantyda - zaczęła Nell. - Nippon - dodała Fiona. - Han - zakończyły wspólnie. - Doskonale - pochwaliła je panna Matheson. - Gromadę Han, mimo nękających ją bólów brzucha, tradycyjnie dołącza się do tej listy ze względu na jej liczebność i wiek. Niektórzy zaliczyliby do wielkich również Hindustan, inni zaś uważają, że jest on zwykłą mieszaniną przeróżnych mikroplemion zebranych wedle formuły, której nie pojmujemy. Posłuchajcie teraz uważnie: były czasy, kiedy uważano, że rozwój ludzkiego umysłu jest zależny od czynników genetycznych. To bajka, rzecz jasna, ale na tyle przekonująca, że wierzono w nią przez wiele lat, powołując się na wyraźne różnice między plemionami. Teraz wiemy jednak, że wszystko zależy od dziedzictwa kulturowego. Bo czymże jest kultura, jak nie wytworem ludzkiej społeczności mającej pewne nabyte cechy wspólne! Rewolucja technologiczna, która dokonała się w dziedzinie informacji, wyzwoliła kultury z konieczności posiadania na własność skrawków ziemi umożliwiających przeżycie i rozprzestrzenianie się. W dzisiejszych czasach możemy żyć gdziekolwiek. Wspólny Protokół Ekonomiczny określa, jak należy to robić. Niektóre kultury prosperują dzięki temu, inne nie. Niektóre cenią sobie racjonalny dyskurs i metody naukowe, inne wprost przeciwnie. Niektóre popierają wolność słowa, inne ją tłumią. Jedyna rzecz, jaka je łączy, to świadomość, że jeśli nie będą się rozprzestrzeniały, to zostaną wchłonięte przez resztę. Wszystko co stworzą, zostanie zburzone, wszystko co osiągną, zostanie zapomniane. Wszystko czego się nauczą i co zapiszą, będzie rzucone na wiatr. W dawnych czasach nikt o tym nie zapominał, bo istniały granice i konieczność ich obrony. Teraz niektórzy nie zwracają na to uwagi. Nowa Atlantyda, jak wiele innych plemion, rozprzestrzenia się głównie przez edukację. Taka jest raison d'etre mojej akademii. Tutaj kształtujecie swoje ciała przez gimnastykę i taniec, rozwijacie umysły, prowadząc badania. Po czym idziecie na lekcje panny Wahl- Nyenty. Jaki cel mają te zajęcia? Która z was mi powie? Proszę, mówcie bez obawy, nic złego was za to nie spotka. Po krótkim wahaniu odezwała się Nell: - Nie sądzę, żeby miały jakiś cel. - Fiona spojrzała na nią i uśmiechnęła się smutno. Panna Matheson poweselała. - Trafiłaś nieomal w sedno, moja droga. Ta część curriculum, za którą odpowiada panna Wahl-Nyenta, jest niebezpiecznie wyzuta z wszelkiej istotności. Dlaczego zatem zawracamy sobie nią głowę? - Nie umiem powiedzieć - stwierdziła Nell. - Kiedy byłam mała, chodziłam na lekcje karate - oznajmiła ku zaskoczeniu dziewczynek panna Matheson. - Rzuciłam je po kilku tygodniach. Nie cierpiałam ich! Wydawało mi się, że mój sensei nauczy mnie, jak się bronić, kiedy jeżdżę po ulicach na desce. Ale pierwszą rzeczą, jaką kazał mi zrobić, było zamiatanie podłogi. Potem powiedział mi, że jeśli chcę się bronić, to powinnam kupić sobie pistolet. Gdy wróciłam po tygodniu, znów kazał mi zamiatać. Nie robiłam niczego innego! Jaki to miało cel? Która z was mi powie? - Była to lekcja pokory i samodyscypliny - odrzekła Nell, która dawno temu dowiedziała się tego od Dodżo. - Właśnie. Pokora i samodyscyplina to wartości moralne, a na nich opiera się istnienie społeczeństw! Bez fundamentu moralnego dobrobyt i rozwój technologiczny są niczym! Tej lekcji udzieliło nam poprzednie stulecie, w którym moralność wyszła z mody. - Ale jak pani może mówić o moralności w przypadku panny Wahl-Nyenty, panno Matheson? - odezwała się w końcu Fiona. - Panna Wahl-Nyenta nie postępuje moralnie. Jest taka okrutna... - Panna Wahl-Nyenta nie jest osobą, którą zaprosiłabym do siebie na obiad. Nie zatrudniłabym jej również jako guwernantki moich dzieci. Jej metody nie są moimi. Ale ludzie jej pokroju są niezbędni... Najtrudniejszą rzeczą pod słońcem jest zgromadzić i zmusić do współpracy wykształconych ludzi Zachodu - kontynuowała panna Matheson. - To niewdzięczne zadanie przypada w udziale ludziom pokroju panny Wahl-Nyenty. Musimy wybaczyć im ich niedoskonałość. Panna Wahl-Nyenta jest jak awatar. Czy wiecie, dzieci, czym jest awatar? Jest fizycznym ucieleśnieniem zasady. A zasada ta mówi, że za granicami naszej wygodnej, dobrze urządzonej i nieźle bronionej gromady zaczyna się groźny świat, który chce i wyrządzi nam krzywdę, jeśli tylko nie będziemy ostrożni. Zapewniam was, że niełatwa to praca. Musimy współczuć biednej pannie Wahl-Nyentej. Przyniosły do szkoły naręcza naparstnicy o fioletowym i karmazynowym kwieciu. Ułożyły kwiaty w wazonach i zaniosły je do wszystkich klas. Osobliwie duży bukiet postawiły w gabinecie panny Wahl-Nyenty. Potem panna Matheson zaprosiła je na herbatę i zwolniła do domu. Nell nie potrafiła zgodzić się z tym, o czym mówiła przełożona; przekonała się jednak, że po rozmowie z nią wszystko stało się łatwiejsze. Wiedziała, kim są Neowiktorianie - społeczność cudownie stransmutowana w uporządkowany system, przypominający prosty komputer, jeden z tych, które programowały w szkole. Poznawszy zasady, mogła robić z nim wszystko, czego dusza zapragnie. Curriculum Radości zajęło poprzednie miejsce drobnej przeszkody w cudownym procesie kształcenia. Panna Wahl-Nyenta niepokoiła ją czasami linijką, ale niezbyt często, nawet wtedy, kiedy naprawdę się drapała albo garbiła w ławce. Fionie Hackworth wiodło się nieco gorzej i po kilku miesiącach wróciła do rygorów dodatkowego curriculum. Po kilku kolejnych przestała się pojawiać w szkole. Ogłoszono, że wraz z matką przeniosła się do Atlantydy/Seattle. Jej nowy adres - dla tych, które chciałyby do niej napisać - wisiał przez jakiś czas w hallu. Nell słyszała plotki o Fionie od innych dziewcząt, które podsłuchiwały rozmowy rodziców. Po roku nieobecności Fiony dowiedziała się na przykład, że Gwendolyn Hackworth wystąpiła o rozwód i uzyskała go, co było ewenementem w plemieniu, w którym rozwody przyznawano jedynie w przypadku cudzołóstwa i udowodnionego stosowania przemocy. Nell napisała do Fiony długi list, w którym wyraziła współczucie z powodu bicia przyjaciółki przez ojca, oferując jej jednocześnie wsparcie. Po kilku dniach dostała krótką odpowiedź, w której Fiona broniła ojca przed niesłusznymi zarzutami. Nell wystosowała przeprosiny, ale Fiona nie odpowiedziała. Mniej więcej dwa lata później światowe agencje informacyjne obiegła zdumiewająca wiadomość o zniknięciu z podlondyńskiej posiadłości dziedziczki fortuny Finkle- McGrawów, młodej Elizabeth, którą następnie widywano w tak odległych miejscach jak Los Angeles, Hongkong i Miami, w towarzystwie osób podejrzanych o wysokie ustosunkowanie w tajemniczym KryptNecie. Hackworth budzi się ze snu; opuszcza świat bębniarzy; doświadcza lapsusów chronologicznych Hackworth obudził się z nieznośnie przyjemnego snu i zdał sobie sprawę, że wcale nie śnił. Jego członek znajdował się we wnętrzu czyjegoś ciała, a on sam - pocąc się jak spóźniony parowóz - zbliżał się do ejakulacji. Nie miał pojęcia, co się dzieje i czyż nie można mu wybaczyć, że postępował niesłusznie? Wiercąc się tu i tam, wpychając tu i ówdzie, przetransportował się przez próg, umożliwiając gładkim partiom mięśni wzmiankowanego narządu wykonanie rdzeniowego algorytmu. Kilka głębokich oddechów okresu refrakcji i rozłączył się, wzdychając nieco, gdy poczuł iskrę towarzyszącą wysuwaniu, po czym oparł się na ramieniu i spojrzał uważniej, chcąc przekonać się, z kim przed chwilą spółkował. Światła ognisk powiedziały mu to, co z dawna przeczuwał: kimkolwiek była ta kobieta, z pewnością nie nazywała się Gwen. Hackworth złamał ślub złożony przed Bogiem i nie znał nawet tożsamości ulegającej mu strony. Nie pierwszy raz zresztą. I nie drugi. Przez kilka ostatnich lat uprawiał seks z mnóstwem ludzi - został nawet zgwałcony! Robił to, na przykład, z pewną kobietą... Nieważne, jeden z mężczyzn... Dziwne, ale nie potrafił przywołać w pamięci konkretów. Mimo to był winny. Czuł się tak, jakby obudziwszy się z długiego snu, miał w głowie pewne jasno sprecyzowane myśli, których jednak nie potrafił sobie przypomnieć, choć znał je jeszcze przed kilkoma sekundami; jakby świadomość odlepiła się od percepcji. Wspomnienia Hackwortha - niczym trzylatek obdarzony talentem znikania w tłumie, gdy tylko spuści się go z oczu - uciekły w to samo miejsce, w którym gubią się słowa z końca języka, precedensy do deja vu i sny z ostatniej nocy. Wiedział, że ma spore kłopoty z Gwen i że Fiona wciąż go kocha... Fiona... wyższa teraz od matki, zakłopotana swą wciąż linearną figurą pozbawioną jeszcze wtórnych derywatów nadających smak życiu. Wyższa od Gwen? Jak to? Musi stąd uciec, wydostać się, zanim znów wsadzi komuś, kogo zupełnie nie zna. Nie leżał w głównej komorze, znajdował się w jednym z tunelowych neutronów w towarzystwie bodaj dwudziestu ludzi tak sarno gołych jak on. Wiedział, który tunel prowadzi do wyjścia (skąd?) i zaczął nim pełznąć - dosyć niezdarnie i sztywno, czując ból i mrowienie w kościach. Zatem seks, który uprawiał, nie był atletyczny, raczej tantryczny w sposobie... Czasami uprawiali seks przez wiele dni. Skąd o tym wiedział? Halucynacje zniknęły, co wcale go nie zmartwiło. Pełznął tunelem bardzo długo. Gdy próbował myśleć, dokąd zmierza, gubił się i wracał do miejsca, w którym zaczął. Dopiero gdy dał wytchnąć myślom, trafił, jakby sterowany autopilotem, do olbrzymiej komory tonącej w srebrzystej poświacie, o lekko pochyłych ścianach. Znał to miejsce, widział je jako młody człowiek. Ruszył do góry i na samym końcu poczuł pod stopami niezwykłe, kamieniste kształty. Nad jego głową otwarła się śluza. Na Johna Percivala Hackwortha wylało się kilka ton zimnej morskiej wody. Chwiejnym krokiem doszedł do lądu. Był znów w parku Stanleya, mając za sobą szarą toń, a z przodu ścianę zieleni. Coś zaszeleściło w paprociach. Jego oczom ukazał się Porywacz, nieco omszały i pordzewiały, choć bardzo wytworny, jak na zrobotyzowanego konia, w meloniku Hackwortha na łbie. Hackworth podniósł rękę i dotknął policzka. Wszędzie czuł włosy. Miał kilkumiesięczną brodę, lecz, co dziwniejsze, obrośnięte piersi, choć przedtem były gładkie jak u dziecka. Niektóre włoski na piersiach były siwe! Pierwsze siwe włoski, jakie wyrosły z jego własnych cebulek! Porywacz zzieleniał od mchu, melonik wyglądał okropnie i także pokryty był mchem. Hackworth instynktownie wyciągnął rękę i nasadził kapelusz na głowę. Przyjrzał się swemu ramieniu, jakby grubszemu i bardziej owłosionemu niż niegdyś. Zmiana ta jakoś go nie zasmuciła, bawił go nawet przyciasny obecnie melonik. Z Lekcyjonarza; księżniczka Nell przecina szlak enigmatycznej mysiej armii; odwiedziny u inwalidy. Ledwo widoczna między drzewami przecinka stanowiła miłą odmianę, bo lasy króla Kojota były niezmiernie gęste i zawsze otoczone chłodnym oparem mgły. Spomiędzy chmur wyjrzały słoneczne promienie, księżniczka Nell postanowiła odpocząć na łące i - przy odrobinie szczęścia - nasycić się słońcem. Jednak, gdy doszła do przecinki, przekonała się, że nie było tu pokrytej kwiatami łąki, jakiej się spodziewała. Miejsce przypominało pokos w lesie, wycięty przejściem jakiejś tytanicznej siły, która zwaliła drzewa i zryła ziemię. Gdy księżniczka doszła do siebie i opanowała strach, postanowiła skorzystać ze swych tropicielskich umiejętności - nabytych w trakcie licznych przygód - i dowiedzieć się czegoś o naturze nieznanej a potężnej istoty. Przekonała się jednak wkrótce, że umiejętności zdolnego tropiciela nie są w tym przypadku potrzebne. Rzut okiem na zrytą ziemię wystarczył, aby stwierdzić, że nie ma na niej (jak się spodziewała) kilku olbrzymich odcisków stóp, są za to miliony maleńkich, nakładających się na siebie śladów - tak licznych, że nie był od nich wolny nawet najmniejszy fragmencik gruntu. Wszędzie widać było ślady pazurków i poduszek, jakby szedł tędy tabun kotów! Świadczyły o tym nie tylko odciski łap, ale i kulki sierści i małe kupki kału wszędzie porozrzucane! Koty idące stadem!? Bardzo to było nie kocie. Nell ruszyła szlakiem, mając nadzieję, że wyśledzi przyczynę tego odstępstwa od natury. Po paru milach szlak poszerzył się i stanęła w opuszczonym obozowisku z pozostałościami licznych małych ognisk. Przeszukała dokładnie obóz i oto, co odkryła: wszędzie było pełno mysich bobków, a wokół ognisk widać było ślady mysich łapek. Ślady wskazywały na to, że koty stłoczono na kilku małych obszarach, nadzorowanych niewątpliwie przez myszy! Ostatnim fragmentem zagadki był maleńki kawałek skręconej skóry, porzucony obok jednego z ognisk. Obróciwszy go w palcach, Nell stwierdziła, że był to fragment uprzęży, zapewne uździenicy dopasowanej rozmiarem do kociej głowy. Trafiła na szlak olbrzymiej mysiej armii dosiadającej kotów, tak jak starożytni rycerze dosiadali koni! Słyszała opowieści o tajemniczej mysiej armii, odwiedzając inne rejony Dalekiej Krainy, nie wierzyła w nie jednak i zbywała machnięciem ręki, sądząc, że to zwykłe legendy. Lecz pewnego razu, przed kilku laty, zatrzymała się w pewnej gospodzie wysoko w górach. W nocy obudził ją szelest myszy dobierającej się do jej rzeczy... Wypowiedziała zaklęcie zapalające światło, którego nauczyła się od Fiołka. W powietrzu na środku pokoju zawisła migotliwa, rozjarzona kula. Słowa zaklęcia zagłuszył górski wicher targający trzeszczącą gospodą, mysz wpadła w pułapkę, oślepiona światłem. Ku swemu zaskoczeniu Nell stwierdziła, że nieproszony gość wcale nie dobiera się do jej zapasów jedzenia, ale przegląda jej książki i papiery. Nie robi tego jednak w niszczycielskim zapędzie budowania gniazda, ale rozumnie i celowo, jakby szukał jakichś informacji. Księżniczka przykryła szpiega dłonią. - Czego szukasz? Powiedz, jeśli chcesz ujść z życiem! - Liczne przygody nauczyły Nell przezorności, dlatego musiała wiedzieć, kto wysłał małego acz zwinnego szpiega. - Jestem tylko bezbronną myszką - pisnął szpieg. - Nie chcę nawet twojego jedzenia, muszę się tylko czegoś dowiedzieć! - Dam ci duży kawałek sera na własność, jeśli odpowiesz na moje pytania - powiedziała księżniczka. Chwyciła mysz za ogon i uniosła ją do góry, aby mogły porozmawiać twarzą w twarz. Drugą ręką rozwiązała plecak i wyjęła zeń śliczny kawałek stiltona z sinymi żyłkami. - Szukamy naszej zaginionej królowej - powiedziała mysz. - Zapewniam cię, że w moich papierach nie ma żadnej informacji o zaginionej mysiej królowej - odrzekła księżniczka Nell. - Jak masz na imię? - zapytała mysz. - Nie twój interes, szpiegu! - krzyknęła Nell. - To ja zadaję pytania! - Ale to bardzo ważne! Muszę wiedzieć, jak masz na imię - tłumaczyła myszka. - Dlaczego? Czy wyglądam na mysz? Nie, prawda? Nie widziałam też ostatnio żadnych białych myszek w koronach na głowach. Mysi szpieg nie odpowiedział, przyglądał się jedynie Nell swymi koralikowymi oczkami. - Czy... nie przyjechałaś przypadkiem z zaczarowanej wyspy? - zapytał. - Nasłuchałaś się zbyt wielu bajek, moja myszko - odpowiedziała księżniczka, źle ukrywając zdziwienie. - Nie chcesz pójść na współpracę, więc nie zasługujesz na ser, ale podziwiam twoją odwagę, więc dam ci kawalątek... Masz, smacznego! - Odstawiła mysz na podłogę i ujęła nóż, aby odkroić kawałek sera, ale zanim skończyła, mysi szpieg zniknął. Księżniczce mignął tylko kawałek różowego ogonka znikający pod drzwiami. Rano znalazła martwą mysz na korytarzu. Zdaje się, że sprawcą był kot arendarza... A więc mysia armia rzeczywiście istniała! Księżniczka zastanawiała się, czy myszy odnalazły swą zaginioną królową. Szła mysim szlakiem dzień, a może dwa. Myszy na kotach przemieszczały się w kierunku, który jej odpowiadał, a szlak był prawie tak wygodny jak droga. Mijała kolejne obozowiska. Przy jednym z nich natknęła się nawet na maleńki grób z nagrobkiem wyciętym ze steatytu. Litery na maleńkim pomniku były tak mikroskopijne, że nie mogła ich odczytać, ale miała przy sobie lupę, którą podwędziła ze skarbca jednego z Zaczarowanych Władców, więc wyjęła ją teraz z wyściełanego puzderka i zdjąwszy atłasową koszulkę z okularu, przyjrzała się epitafium. Na szczycie nagrobka wyryty był relief przedstawiający mysiego rycerza w zbroi, dzierżącego miecz w dłoni i składającego ukłon przed pustym tronem. Napis brzmiał: Tu legł Mysisław Ogoniasty w zbroi, Mąż cnót wszelakich i paru też wad. Po jego stracie serc nam nie ukoi Fakt, że z kota spadłszy, zginął z kocich łap. Nie nam, śmiertelnym wnikać w Niebios sądy, Czyliż do Raju poszedł, czy do Diabła cel, Bo nawet gdy zabrzmiały Kociłapci trąby, Pozostał lojalny swej księżniczce Nell. Nell obejrzała resztki ognisk i powierzchnię drwa zwalonego przez mysią armię. Szczególną uwagę zwróciła na stan mysich bobków. Wszystko wskazywało na to, że myszy przeszły tędy przed wieloma tygodniami. Pewnego dnia odnajdzie je i dowie się, skąd wzięło się ich dla niej oddanie, teraz jednak miała pilniejsze sprawy na głowie. Mysia armia będzie musiała poczekać, była bowiem sobota, a w sobotnie przedpołudnia Nell zawsze odwiedzała Harva na Wynajętej Ziemi. Otworzyła szafę stojącą w kącie sypialni i wyjęła z niej strój podróżny. Wyczuwając jej zamiary, przyzwoitka opuściła niszę w kącie pokoju i śmignęła ku drzwiom. Nie będąc jeszcze dorosłą - minęło zaledwie kilka lat, odkąd przekroczyła próg kobiecości - Nell miała powody, aby dziękować losowi i technologii za pomrukującą silnikiem kapsułę- przyzwoitkę, która latała za nią wszędzie, gdy sama wychodziła z domu. Dojrzewanie wyposażyło Nell w wielorakie cechy przyciągające uwagę osobników przeciwnej płci, a niekiedy tej samej o nieco odmiennych skłonnościach. Komentatorzy jej wyglądu zaczynali opis od oczu, które - jak utrzymywali - miały jakoby egzotyczny kształt. Tak naprawdę nie było w nich nic niezwykłego - zarówno w kształcie, jak i wielkości - a ich kolor - tweedowa mieszanka zieleni i jasnego brązu nakrapiana złotymi plamkami - nie wyróżniał się niczym wśród dominującej anglosaksońskiej palety. Wyróżniało je natomiast niezwykłe skupienie, zwracające uwagę komentatorów. Społeczność neowiktoriańska produkowała mnóstwo młodych kobiet, które mimo wykształcenia i oczytania pozostawały - będąc w wieku Nell - zwykłymi tabula rasa. Oczy Nell świadczyły o czymś przeciwnym. Gdy przed kilkoma miesiącami przedstawiono ją towarzystwu wraz z innymi dziewczętami Propagacji Zewnętrznej kształcącymi się w akademii panny Matheson, Nell z pewnością nie była najurodziwszą osóbką na balu; nie była też najlepiej ubrana czy towarzysko obyta. Mimo to oblegał ją tłum młodych mężczyzn. Oczywiście nie tłoczyli się wokół niej, co byłoby niezgodne z etykietą. Stali w odpowiedniej, acz dopuszczalnie bliskiej odległości, chodzili za nią na balowy parkiet, słowem, tam gdzie była Nell, zwiększało się zagęszczenie - na stopę kwadratową - wzdychających gołowąsów. Nell wzbudziła szczególne zainteresowanie chłopca, który był krewniakiem arystokraty z Atlantydy/Toronto. Napisał do niej kilka żarliwych listów. Odpowiedziała mu, że nie życzy sobie kontynuować znajomości, na co zareagował zaaranżowaniem - nie bez pomocy ukrytych monitorów - „przypadkowego” spotkania z Nell, gdy ta wraz z przyzwoitką jechała rankiem do szkoły. Udając, że go nie poznaje, Nell przypomniała mu o zerwaniu znajomości, ale chłopak nie dawał za wygraną i zanim dotarli do bram akademii, przyzwoitka zgromadziła wystarczająco dużo dowodów, aby udowodnić mu napastowanie seksualne, gdyby Nell zdecydowała się złożyć oficjalne oskarżenie. Rzecz jasna, nie zrobiła tego, bo sprawa rzuciłaby się cieniem na przyszłą karierę młodziana. Nie znaczy to jednak, że puściła wszystko w niepamięć: po powrocie do domu przegrała z zapisu przyzwoitki pięciosekundowy fragment cine, na którym - nagabywana przez chłopca - odpowiadała: „Wybaczy pan, ale obawiam się, że jego obecność stawia mnie w bardzo kłopotliwej sytuacji” i odwracała się plecami do natręta, który - nieświadom konsekwencji - udawał, że niczego nie słyszy. Przegrany fragment umieściła na sprytokarcie wizytowej, którą następnie wysłała rodzinie zainteresowanego. Wkrótce nadeszły oficjalne przeprosiny, a młody człowiek zniknął z jej życia na zawsze. Teraz - gdy została przedstawiona towarzystwu - jej przygotowania do wizyty na Wynajętej Ziemi były równie skomplikowane jak te, które przedsiębrały wszystkie nowoatlantydzkie damy. Poza Nową Atlantydą Nell i jej pferdlin podróżowali w otoczeniu tarczy kapsuł bezpieczeństwa, stanowiących pierwszą linię obrony. Pferdliny współczesnych dam produkowano z korpusem w kształcie litery Y, co ułatwiało dosiadanie robota bez potrzeby uciekania się do damskiego siodła i umożliwiało podróżowanie w relatywnie wygodnym ubiorze składającym się z gorsetu uwydatniającego modnie wąską talię - tak starannie wymodelowaną na maszynach gimnastycznych akademii, że wyglądała jak wytoczona z jednego kawałka orzechu - dalej spódnic, bluzek, kołnierzy i kapelusza, których zadaniem było szczelne okrycie przestrzeni cielesnej Nell przed napastliwym wzrokiem łobuziaków z Wynajętej Ziemi, oraz zasłaniającej jej twarz woalki, gdyby i ta okazała się zbyt silną pokusą. Woalka nie była niczym innym jak polem mikroskopijnych aerostatów o kształcie parasola, zaprogramowanych w ten sposób, aby leciały w karnej formacji kilka cali od twarzy właścicielki. Ostre końce parasoli skierowane były do przodu. W normalnych warunkach parasole były złożone, co sprawiało, że stawały się niemal niewidzialne dla postronnego obserwatora i wyglądały jak lekki cień na twarzy lub chmurka rozedrganego powietrza - gdy patrzyło się na nie z boku. Na rozkaz damy parasole się otwierały - lecz nie do końca. W pełni otwarte, dotykały się niemal brzegami. Ich powierzchnie zewnętrzne odbijały światło, wewnętrzne natomiast były matowoczarne; spoglądało się przez nie na świat jak przez przydymioną szybę. Postronni widzieli tylko lśniącą zasłonę, która dawała się programować na różne sposoby - na przykład w jednaki, wspólny kształt szermierczej maski czy pofalowany ocean jedwabnej draperii - w zależności od obowiązującej mody. Woalka chroniła Nell przed spojrzeniami natrętów. Wiele nowoatlantydzkich kobiet interesu traktowało woalkę jako wyzwanie dla świata, który, chcąc nie chcąc, musiał oceniać je obiektywnie, a nie na podstawie wyglądu. Woalka spełniała również funkcję ochronną, odbijając szkodliwe promienie słoneczne i przechwytując szkodliwe nanożyty, które bez niej z łatwością przedostawałyby się do ust i nosa. Ta ostatnia funkcja szczególnie zainteresowała owego sobotniego ranka konstabla Moore'a, który powiedział: - Od niedawna jest tam bardzo nieprzyjemnie. W powietrzu toczą się straszne walki. - Nell domyślała się tego, choćby z osobliwości zachowania konstabla, który ostatnimi czasy nie kładł się spać do późna, oddając się jakiemuś skomplikowanemu przedsięwzięciu, które nadzorował na ekranie podłogowego mediatronu. Podejrzewała, że zajęcia te mogą mieć wiele wspólnego z ową powietrzną walką czy wojną. Jadąc na pferdlinie przez Czopiarzowo, znalazła się na wzniesieniu, z którego roztaczał się - przy dobrej pogodzie - przepiękny widok na Wynajętą Ziemię, Pudong i Szanghaj. Dziś jednak para osiadająca na toczach tworzyła warstwę chmur otulającą szczelnie obszary położone tysiąc stóp niżej. Nowy Chusan wyglądał jak wyspa wznosząca się nad oceanem chmur, a jedynym pobliskim lądem była klawa Nipponu, położona na oddalonym o kilka mil ośnieżonym stożku. Wyjechała przez główną bramę i ruszyła w dół. Zbliżała się do chmury, ale nie mogła jej przebić. Im była niżej, tym delikatniej układało się światło, a gdy po paru minutach spojrzała za siebie, nie dostrzegła już rozrzuconych sadyb Czopiarzowa ani iglic kościoła św. Marka i Źródła Wiktorii powyżej. Po kolejnych kilku minutach mgła zgęstniała do tego stopnia, że widoczność spadła do paru metrów, a w powietrzu czuć było pierwotny smród oceanu. Minęła dawną siedzibę klawy Sendero. Senderyści zostali po krwawych bojach usunięci z Wynajętej Ziemi, gdy Protokół odkrył, że współpracują z rebeliantami Nowego Taipingu - fanatykami zwalczającymi zarówno Pięści jak i Rzeczpospolitą Brzegową. Nieruchomość oddano w ręce mniejszości Dong - grupy etnicznej z południowo-zachodnich Chin, wypędzonej z ojczyzny podczas wojny domowej. Dongowie zburzyli wysoki mur, a na jego miejscu postawili jedną z tak charakterystycznych dla swojej kultury pagód o wielowarstwowych dachach. Była to jedyna nowość na Wynajętej Ziemi, która, ogólnie rzecz biorąc, wcale się nie zmieniła. Operatorzy wielkich mediatronów - które przed laty tak bardzo przestraszyły Nell - podkręcili dziś maksymalnie jasność obrazu, co miało zrekompensować wywołane mgłą straty w odbiorze. Przy nabrzeżu w pobliżu aerodromu kompilatorzy Nowego Chusanu w geście wspaniałomyślności dodali trochę ziemi, na której postawił siedzibę Watykan. Na początku był to zwykły jednopiętrowy budynek misyjny, obsługujący głównie lturystów, którzy doprowadzili swój styl życia do logicznego końca i stali się bezdomni, popadli w uzależnienia lub uciekali przed wierzycielami i prawem, a niekiedy przed nadużywającymi przemocy członkami własnych rodzin. Ostatnio funkcje te zeszły na dalszy plan, a Watykan przeprogramował budynek, tak aby wznieść z fundamentów mnóstwo dodatkowych pięter. Watykan początkowo nie aprobował nanotechnologii ze względów etycznych, teraz jednak nie miał nic przeciwko niej, pod warunkiem, że nie mieszała się do DNA i nie tworzyła bezpośrednich interfejsów z ludzkim mózgiem. Wykorzystanie nanotechnologii do wznoszenia budynków było jak najbardziej zgodne z duchem katolicyzmu, a tak się składało, że każdego roku misja Watykan/Szanghaj musiała dobudowywać kilka nowych pięter do Darmowego Sanatorium Przeciwgruźliczego. Sanatorium było obecnie najwyższym budynkiem górującym nad nabrzeżem. Projekt DSP - podobnie jak wszystkich innych nanobudowli - był niezwykle siermiężny: każde piętro wyglądało dokładnie tak samo. Ściany zbudowano z beżowej materii, dokładnie takiej, z jakiej skonstruowano czynszówki WuZet-u, co nie było najlepszym pomysłem, kolor ten bowiem przyciągał jak magnes spopielone szczątki powietrznych toczy. DSP, podobnie jak reszta tutejszych budynków, pokryło się z czasem czarną mazią podzieloną na pasy w miejscach, które spłukał deszcz. Miejscowy żart mówił, że fasada budynku przypomina wnętrze płuc jego pacjentów. Pięści Sprawiedliwej Harmonii robiły co mogły, aby zmienić ten obraz w oczach szerokiej publiczności i co noc oblepiały budowlę świeżą partią czerwonych plakatów. Harv leżał na samej górze trzypoziomowego łóżka na dwudziestym piętrze DSP, dzieląc maleńką salkę i dostawy oczyszczonego powietrza z tuzinem innych chronicznych astmatyków. Na oczach miał fantaskop, w ustach grubą rurę połączoną z wtykiem nebulizatora na ścianie. Rurą spływały z kompilatora materii wprost do jego płuc lekarstwa w formie gazowej, powstrzymujące spazmy nękającego go bronchitu. Nell zatrzymała się na chwilę przed wyrwaniem go z raktywu. Czasami wyglądał lepiej niż zazwyczaj, dziś jednak sprawiał fatalne wrażenie. Miał opuchnięte ciało, ciężką, okrągłą głowę, nabrzmiałe niczym serdelki palce. Leczono go mocnymi sterydami. Domyśliła się także, że miał kiepski tydzień, bo zazwyczaj nie wpadał w tak absorbujące raktywy. Wolał te, które oglądało się na sprytopapierze trzymanym na kolanach. Nell pisywała do niego niemal codziennie, wysyłała mu proste listy pismem mediaglificznym, na które chętnie odpowiadał. W zeszłym roku zrezygnował z tego, choć Nell nie przestawała pisać. - Nell! - powitał ją, zdejmując gogle z oczu. - Przepraszam, właśnie goniłem paru bogatych Wików. - Naprawdę? - Taa. To znaczy nie ja, tylko Johno-Sik w raktywie. Dziwka Johno-Sika, kapujesz, zaszła w ciąże i musiała se kupić maszynę wolności, żeby się tego pozbyć, więc załatwiła se pracę posługaczki u jednych zasmarkanych Wików i rąbła im parę rzeczy, żeby szybciej załatwić forsę. No więc dziwka ucieka, a Wiki gonią ją na swoich pferdach i wtedy pojawia się Johno-Sik w swojej ciężarówce i karta się odwraca, Johno-Sik jest górą. Jak wszystko dobrze się zrobi, można zapędzić Wików do wielkiego szamba! Mówię ci, boki zrywać! Powinnaś kiedyś spróbować! - wyczerpany przemową włożył rurę do ust i zaczerpnął tlenu. - Brzmi zabawnie - szepnęła Nell. Zaintubowany Harv spoglądał na nią uważnie. Wiedział, że nie powiedziała tego z przekonaniem. - Przepraszam - bąknął między oddechami. - Zapomniałem, że moje raktywy cię nie bawią. W tym twoim elementarzu nie ma Johno-Sika? Nell zmusiła się do uśmiechu. Harv powtarzał ten żart co tydzień. Podała mu kosz z ciasteczkami i owocami z Czopiarzowa i usiadła. Spędziła z nim godzinę, opowiadając o rzeczach, które ją bawiły, do czasu, gdy jego wzrok powędrował ku goglom. Wtedy pożegnała się, pocałowała go w policzek i życzyła mu dobrego tygodnia. Nastawiła woalkę na maksymalną nieprzezroczystość i ruszyła ku drzwiom. Harv chwycił impulsywnie za rurę, wziął kilka głębokich oddechów i zawołał ją, gdy miała przekroczyć próg. - Tak? - Odwróciła się w jego stronę. - Nell... chcę ci powiedzieć... że pięknie wyglądasz - wydyszał - jak najcudowniejsza dama z Nowej Atlantydy. Czasami... nie mogę uwierzyć... że jesteś tą samą Nell... której przynosiłem skarby... w naszym starym mieszkaniu... Pamiętasz? Wiem... że nasze drogi się rozeszły... od tego poranka w Czopiarzowie... wiem, że to przez Lekcyjonarz... Chcę ci tylko powiedzieć, siostrzyczko... że choć mówię różne rzeczy o Wikach... jestem z ciebie dumny... nie masz pojęcia jak bardzo... Mam nadzieję... że jak czytasz Lekcyjonarz... w którym jest tyle rzeczy, których nie rozumiem... nie znam... nie mógłbym przeczytać... to wspominasz czasami swojego brata Harva... który zobaczył tę książkę w rynsztoku... przed wielu, wielu laty... i przyniósł ją swojej siostrzyczce. Nie zapomnisz o tym, Nell? - Powiedziawszy to, wsadził sobie rurę do ust. Jego piersią targnęły spazmy. - Nigdy... nigdy nie zapomnę, Harv... - odrzekła z oczami pełnymi łez. Przeszła przez salkę i przytuliła napuchnięte ciało Harva z całej siły. Woalka zamigotała niczym woda chluśnięta w twarz chłopca, małe parasole usunęły się, a Nell podniosła głowę brata i pocałowała go mocno. Woalka wróciła na swoje miejsce, Harv opadł na piankowy materac - taki, jaki przed laty zrobił dla niej w KaeMie. Nell odwróciła się i wybiegła z sali. Płakała. Wielki Napier uaktualnia wiedzę Hackwortha - Miał pan już okazję porozmawiać z rodziną? - zapytał pułkownik Napier z mediatronowego blatu stołu. Siedział w swoim gabinecie w Atlantydzie/Szanghaju, natomiast Hackworth był w pubie w Atlantydzie/Vancouverze. Napier wyprzystojniał z wiekiem i sprawiał imponujące wrażenie. Pracował nad postawą. Wygląd rozmówcy stosownie zaskoczył Hackwortha, szczególnie gdy porównał go z własnym lustrzanym odbiciem. Był już, co prawda, umyty i odświeżony, miał przystrzyżone włosy i brodę - którą postanowił zachować - mimo to jego postawie można było wiele zarzucić, a głównie to, że nie wiedział, w jaki sposób ją nabył. - Pomyślałem, że najpierw się dowiem, co, u diabła, zaszło! Poza tym... - Przerwał, miał problemy z odzyskaniem normalnego rytmu artykulacji. - Tak? - mruknął Napier z wystudiowaną cierpliwością. - Rozmawiałem z Fioną dziś rano. - Po wyjściu z tunelu? - Nie. Przed. Zanim się... obudziłem czy... sam nie wiem... Napier był lekko skonsternowany i napiął kilkakroć mięśnie szczęki, po czym sięgnął po filiżankę herbaty i wyjrzał mimochodem przez okno na taki czy inny krajobraz Nowego Chusanu. Hackworth, znajdujący się po drugiej stronie Pacyfiku, zadowolił się spojrzeniem w atramentowe odmęty pinty mocnego piwa. W głowie Hackwortha pojawił się senny obraz, wypłynął na powierzchnię niczym fragment statku po morskiej katastrofie, zgarniający z drogi tony zielonej mazi. Widział lśniący, błękitny nabój w odzianych w beżowe rękawiczki dłoniach doktora, nabój, za którym ciągnął się sznur, rozwijał się, nie! Rozkwitał w niemowlę! - Skąd mi to przyszło do głowy? - powiedział. Napier wydawał się zdziwiony tą uwagą. - Fiona i Gwendolyn są obecnie w Atlantydzie/Seattle. Pół godziny drogi od pana, jadąc metrem. - Oczywiście! Mieszkają... mieszkamy... teraz w Seattle! Wiedziałem! - Pamiętał, że Fiona spacerowała po kraterze jakiegoś zaśnieżonego wulkanu. - Jeśli wydaje się panu, że kontaktował się pan ostatnio z córką... co, obawiam się, jest absolutnie wykluczone... pośrednikiem między wami mógł być tylko Lekcyjonarz. Nie jesteśmy w stanie złamać kodu sygnałów wychodzących z jaskini bębniarzy, ale analiza wymiany medialnej wskazuje, że przez ostatnie dziesięć lat spędził pan mnóstwo czasu w raktywach. - Dziesięć lat?! - Owszem. Zapewne domyślił się pan, sądząc po dowodach... - Czuję co nieco w kościach... czuję, że to, co się zdarzyło, mogło trwać dziesięć lat... ale moja inżynierska półkula mózgowa nie potrafi jeszcze sobie z tym poradzić. - My również gubimy się w domysłach. Nie wiemy, dlaczego dr X kazał panu odsiedzieć wyrok wśród bębniarzy - powiedział Napier. - Wydawało się nam, że pańska półkula mózgowa, w której, jak pan to ujął, pozostał inżynierem, jest wiele warta dla doktora. Niebiańczykom wciąż brakuje inżynierów. - Pracowałem nad czymś - oznajmił Hackworth. Oczyma duszy widział rozbłyskujące wyobrażenia systemów nanotechnologicznych, rzeczy nad wyraz zwartych i eleganckich. Praca nad nimi sprawiała mu przyjemność, a to, co powstało, mogło być owocem silnej koncentracji przez lata, lata całe... Koncentracji więźnia... - A dokładniej? - zapytał Napier, a w jego głosie dało się nagle wyczuć napięcie. - Nie potrafię odpowiedzieć - odrzekł po namyśle Hackworth, potrząsając bezradnie głową. Szczegółowy obraz atomów i wiązań, który jeszcze przed chwilą rozbłyskiwał mu w głowie, zniknął, a na jego miejscu pojawiło się pękate, brązowe nasiono zawieszone w powietrzu niczym detal z płócien Magritte'a. Nasiono rozwidlające się miękko z jednej strony jak zakończenie pośladków; z drugiej zbiegające się w punkt sutka. - Co się, u diabła, stało? - Zanim wyjechał pan z Szanghaju, dr X podłączył pana do kompilatora materii, nieprawdaż? - Owszem. - Czy powiedział panu, co umieszcza w pańskim systemie? - Domyśliłem się, że były to hemokuły... takie czy inne... - Zanim opuścił pan Szanghaj, pobraliśmy panu próbki krwi. - Naprawdę? - Mamy swoje sposoby - potwierdził pułkownik. - Nieco później przebadaliśmy dokładnie jedną z pańskich przyjaciółek z jaskini i znaleźliśmy w jej mózgu kilka milionów nanożytów. - Kilka milionów? - Bardzo drobnych - powiedział na pocieszenie Napier. - Wprowadza się je, rzecz jasna, do krwi, cyrkulują w krwiobiegu, dopóki nie znajdą się w naczyniach włosowatych w mózgu, wtedy przecinają barierę między krwią a mózgiem i umiejscawiają się na najbliższym aksonie. Mogą nadzorować działania aksonu lub wzbudzać je. Poza tym rozmawiają ze sobą w zakresie światła widzialnego. - Więc kiedy byłem sam, moje żyty rozmawiały tylko ze sobą - dodał Hackworth - lecz kiedy... zbliżałem się do innych... do ludzi z podobnymi implementami w mózgu... - To, w czyim mózgu gniazduje nanożyt, nie ma żadnego znaczenia. Wszystkie bez wyjątku rozmawiają ze sobą, tworzą sieć. Zbierz pan paru bębniarzy w ciemnym pokoju, a będziesz pan miał prawdziwą społeczność gestalt. - Ale interfejs między nanożytami a samym mózgiem... - Owszem, przyznaję, że kilka milionów tych świństw tarzających się po przypadkowo wybranych neuronach stanowi kiepski interfejs dla tak skomplikowanej struktury, jaką jest ludzki mózg - zgodził się Napier. - Nikt nie twierdzi, że miał pan wspólny mózg z całą resztą... - W takim razie co miałem z nimi wspólnego? - zapytał Hackworth. - Pożywienie. Powietrze. Przestrzeń. Flukta cielesne. Może uczucia i ogólne stany emocjonalne. I jeszcze trochę. - I to wszystko trwało dziesięć lat? - Przez ten czas robił pan mnóstwo rzeczy - pocieszył go Napier. - Ale znajdował się pan w stanie wykluczającym działanie indywidualnej świadomości, żył pan jak we śnie. Poruszał się pan jak lunatyk. Gdy zdaliśmy sobie z tego sprawę... po biopsji pańskiej przyjaciółki troglodytki... doszliśmy do wniosku, że nie kieruje się pan własną wolą, dlatego postanowiliśmy zaprojektować myśliwego-zabójcę, który odszuka i zniszczy nanożyty w pańskim mózgu. Wprowadziliśmy go, w trybie uśpionym, do systemu owej bębniarki, którą następnie wpuściliśmy ponownie do waszej kolonii. Odbywając z nią stosunki płciowe... no cóż, resztę może pan sam sobie dopowiedzieć. - Uaktualnił pan moją wiedzę, pułkowniku, za co jestem wdzięczny, ale przyznaję, że to, co mi pan powiedział, spowodowało jeszcze większy zamęt w mojej głowie. Czego, według pana, chciało ode mnie Niebiańskie Królestwo? - Czy dr X o coś pana prosił? - Miałem odszukać Alchemika. Pułkownik Napier okazał zdziwienie. - Prosił pana o to przed dziesięciu laty? - Owszem, dostałem takie polecenie. - To bardzo osobliwe - mruknął po dłuższej przerwie, którą wykorzystał na podkręcanie wąsów. - Rzecz w tym, że usłyszeliśmy po raz pierwszy o tej mrocznej postaci dopiero przed pięciu laty... właśnie nic o niej nie wiemy... poza domysłami, że chodzi tu zapewne o jakiegoś artifexa-czarodzieja, konspirującego z drem X. - I nic więcej? - Nic, co mógłbym panu w tej chwili wyjawić - rzucił szorstko Napier, zrozumiawszy, że i tak wyjawił za wiele. - Jeśli go pan znajdzie, proszę dać nam znać. Eeee, co to ja chciałem...? No cóż, nie będę owijał w bawełnę: czy zdaje pan sobie sprawę, że pańska żona rozwiodła się z panem? - O tak - powiedział cicho Hackworth. - Domyśliłem się tego, jak przypuszczam... - Do tej chwili nie miał o tym najmniejszego pojęcia. - Pańska żona podchodziła z wyrozumiałością do przedłużającej się nieobecności pana - dodał Napier. - Jednak po pewnym czasie stało się jasne, że przebywając wśród bębniarzy, przejął pan ich... nazwijmy to... wyuzdane praktyki seksualne, słowem: promiskuityzm posunięty do granic... - Skąd o tym wiedziała? - Ostrzegliśmy ją. - Że co!? - Wspomniałem już wcześniej, że znaleźliśmy w pańskiej krwi różne świństwa. Hemokuły te zaprojektowano dokładnie po to, aby przenosiły się drogą płciową. Przez cielesne flukta... - Skąd pan wie? Napier po raz pierwszy okazał zniecierpliwienie. - Na Boga, człowieku, wiemy, co robimy! Cząstki te miały dwie funkcje: rozprzestrzenić się poprzez wymianę fluktów i współdziałać ze sobą! Gdy dowiedzieliśmy się o tym, z etycznego punktu widzenia nie pozostało nam nic innego, jak poinformować pańską żonę! - Oczywiście. Jakżeby inaczej. W rzeczy samej, jestem zobowiązany - powiedział Hackworth. - Nietrudno pojąć, że Gwen nie chciała dzielić cielesnych fluktów z tysiącami bębniarzy! - Nie powinien pan się obwiniać - pocieszył go Napier. - Wysłaliśmy tam paru ludzi na zwiady. - Doprawdy? - Owszem, bębniarzom to nie przeszkadza. Zwiadowcy poinformowali nas, że społeczność ta przejawia typy zachowań charakterystyczne dla marzeń sennych. O ile pamiętam, w raporcie użyto sformułowania, cytuję: „Jednostki wykazują słabo zdefiniowane granice ego”, koniec cytatu. W każdym razie, pańskie zachowanie tam na dole trudno uznać za naganne z punktu widzenia moralności, nie kierował pan bowiem własnym umysłem. - Powiedział pan, że te cząstki współdziałają ze sobą? - Każda jest pojemnikiem dla sytemu logiki prętowej i ma pewien zasób pamięci - oznajmił Napier. - Gdy cząstka spotyka inną in vivo albo in vitro, cumuje przy niej i, zda się, wymienia z nią dane. Trwa to kilka chwil, po czym gros cząstek rozdziela się i płynie... każda w swoją stronę. Niektóre jednak cumują na dłużej przy partnerach, prowadzą obliczenia... domyślamy się tego, bo systemy logiki prętowej emitują w tym czasie ciepło. Potem rozłączają się. Czasami obie odpływają, niekiedy zaś jedna umiera. Lecz jeden z partnerów zawsze pozostaje przy życiu. Implikacje ostatniego stwierdzenia nie uszły uwagi Hackwortha. - Czy bębniarze odbywają stosunki tylko między sobą? - To było pierwsze pytanie, jakie sobie postawiliśmy - odparł Napier. - Odpowiedź brzmi: nie. Uprawiają seks z wieloma, podkreślam, wieloma innymi ludźmi. Prowadzą nawet burdele w Vancouverze. Świadczą usługi pasażerom z aerodromu i metra. Przed kilku laty weszli w konflikt z innymi, uznanymi burdelami, bo, jak wiadomo, rzadko kiedy brali pieniądze za swoje usługi. Potem, ze względów dyplomatycznych, ustalili cennik. Z tym że nie chcą pieniędzy. Co, do diabła, mieliby z nimi robić? Z Lekcyjonarza: wizyta w zamku Turing; ostatnia pogawędka z panną Matheson; rozważania na temat losu Nell; pożegnanie; rozmowa z wyczerpanym hoplitą; Nell wyrusza na poszukiwanie fortuny Nowe terytorium, na którym znalazła się księżniczka Nell, należało z pewnością do największych i najtrudniejszych do przebycia Zaczarowanych Królestw z Lekcyjonarza. Cofnąwszy się do pierwszej panoramicznej ilustracji, Nell naliczyła aż siedem dużych zamków stojących na górskich szczytach. Doskonale wiedziała, że przyjdzie jej odwiedzić wszystkie, i że we wszystkich czekają na nią niezwykle trudne zadania, które musi wykonać, jeśli chce odzyskać jedenaście skradzionych kluczy i ten ostatni, którego jeszcze nie miała. Przygotowała sobie kanapki oraz herbatę i umieściwszy wiktuały w koszyku, wyruszyła na łąkę, na której często siadywała i czytała wśród kwiatów. Dom konstabla Moore'a bez konstabla Moore'a napawał ją melancholią, a minęło już kilka tygodni, odkąd nie widziała opiekuna. W ciągu ostatnich dwóch lat Moore był coraz częściej wzywany w sprawach nie cierpiących zwłoki (zapewne), mających miejsce w głębi Chin, i znikał - najpierw na całe dnie, potem nawet tygodnie - po czym wracał wyczerpany i przygnębiony, po czym szukał zapomnienia w whisky, którą spożywał w zdumiewająco niewielkich ilościach, za to w wielkim skupieniu, aby o północy budzić Czopiarzowo i co wrażliwszych mieszkańców Nowej Atlantydy swymi recitalami na kobzie. W trakcie podróży z obozowiska mysiej armii do pierwszego z zamków Nell musiała wykorzystać całą swą wiedzę o przetrwaniu w głuszy i ostępach, jaką posiadła przez lata wędrówki po Dalekiej Krainie. Walczyła z górskim lwem, umknęła niedźwiedziowi, przeprawiała się przez bystrzyny, paliła ogniska, budowała szałasy. Gdy Nell doprowadziła księżniczkę do omszałej bramy pierwszego zamczyska, słońce świeciło poziomo nad łąką, a w powietrzu czuło się wieczorny chłód. Nell owinęła się termogenicznym szalem i nastawiła termostat na lekkopółśrednie ciepło. Przekonała się, że jej zmysły tępieją, gdy jest im zbyt wygodnie. W koszyku stał termos z bawarką. Kanapki będą musiały jeszcze poczekać. Najwyższa z wielu wieżyc zamku podtrzymywała wielki, czteroskrzydły wiatrak, obracający się miarowo, choć tu, gdzie stała księżniczka Nell, kilkaset stóp niżej, wiał jedynie lekki wiaterek. W bramie było okienko judasza, a przy nim mała zasuwka. Pod zasuwką wisiała wielka kołatka z brązu, wykuta w kształcie litery T, choć trudno to było dostrzec ze względu na pokrywającą ją warstwę mchów i porostów. Księżniczka Nell z wysiłkiem uniosła kołatkę i zastukała do bramy, nie licząc specjalnie na odpowiedź. Lecz gdy tylko wybrzmiało pierwsze stuknięcie, zasuwka judasza odsunęła się, a Nell ujrzała hełm. Strażnik po drugiej stronie bramy zakuty był od stóp do głów w zardzewiałą i omszałą zbroję. Nie wyrzekł ani słowa, spoglądał jedynie na księżniczkę - czego musiała się domyślić, hełm bowiem zasłaniał mu całą twarz. - Dobry wieczór - zwróciła się do niego. - Przepraszam, że niepokoję, ale zapuściłam się w te strony i chciałabym zapytać, czy mogłabym liczyć na gościnę w zamku? Strażnik bez słowa zatrzasnął okienko judasza. Nell słyszała zgrzyty i poszczękiwania zbroi, gdy odchodził od bramy. Po kilku minutach usłyszała, że wraca, choć teraz zgrzyty i poszczekiwania brzmiały podwójnie. Zatrzeszczały zardzewiałe zawiasy, brama uchyliła się, a księżniczka zrobiła krok do tyłu, wszędzie bowiem fruwały opiłki rdzy, fragmenty porostów i kłębki mchu. W wejściu stali dwaj rycerze w zbrojach. Gestem zapraszali ją do środka. Księżniczka przeszła przez bramę i stanęła w ciemnym, zamkowym zaułku. Wrota zamknęły się za nią. Żelazne cęgi objęły ramiona Nell, rycerze zacisnęli rękawice. Unieśli ją nad ziemię i ruszyli wąskimi przejściami, schodami i korytarzami zamku. Nigdzie nie było ani żywej duszy. Nie zauważyła nawet myszy albo szczura. Z kominów nie unosił się dym, w oknach nie paliło się światło, a w długim korytarzu prowadzącym do sali tronowej wisiały martwe, poczerniałe pochodnie. Tu i ówdzie stali na baczność rycerze w zbrojach, lecz żaden się nie poruszał i księżniczka nie wiedziała do końca, czy to ludzie, czy tylko przedmioty. W zamku nie było śladów po ludzkiej i zwierzęcej ciżbie: kamieni końskiego nawozu, pomarańczowych skórek, ujadających psów, cuchnących rynsztoków. Zaniepokoił ją nieco widok łańcuchów, poniewierających się wszędzie w zgoła nadmiernej liczbie. Łańcuchy miały podobny, nieco osobliwy wygląd, leżały w stertach na rogach uliczek, wylewały się z metalowych koszy, zwisały z dachów i oplatały zamkowe wieżyce. Poszczękiwanie zbroi rycerzy, którzy ją nieśli, zagłuszało wszelkie inne odgłosy. Lecz gdy znaleźli się wyżej, w głębi zamku, księżniczka usłyszała narastający, niski zgrzyt, przenikający każdy kamień. Hałas nasilił się, gdy szli ostatnim, długim korytarzem, a trząsł posadami zamku, gdy znaleźli się w sklepionej sali tronowej, mieszczącej się w sercu fortyfikacji. Sala była ciemna i zimna, choć przez świetliki w sklepieniu wpadały do niej resztki słońca. Wzdłuż ścian stali nieruchomi rycerze w zbrojach. Na środku, na tronie wielkości dwóch ludzi, siedział olbrzym zakuty w zbroję lśniącą jak szkło. Niżej stał giermek - również w zbroi - ze szmatką i szczotką ryżową, polerujący z zapałem nagolenniki pana. - Witaj w zamku Turinga - odezwał się rycerz metalicznym głosem. Oczy księżniczki Nell przywykły już do półmroku i ujrzały to, co znajdowało się za tronem: olbrzymi wał, gruby jak maszt cumowniczy dromonda, zrobiony z pnia najgrubszego drzewa i wzmocniony mosiężnymi pasami i okuciami. Wał obracał się miarowo i księżniczka Nell doszła do wniosku, że przenosi energię z gigantycznego wiatraka, który widziała wcześniej. Do wału przymocowane były wielkie koła zębate, czarne i lepkie od smaru, obracające inne, mniejsze wały biegnące poziomo we wszystkich kierunkach i znikające w dziurach w murze. Zgrzyt wywołany obrotami wszystkich wałów i kół zębatych był owym dojmującym hałasem, który słyszała wcześniej. Jeden pionowy wał biegł wzdłuż każdej ze ścian sali tronowej, na wysokości męskiej piersi. Na każdym walcu, w regularnych odstępach umieszczone były zębatki. Z każdej przekładni wychodził pod kątem prostym do ściany krótki, kwadratowy w przekroju kij. Tak się składało, że przekładnie znajdowały się tuż za rycerzami. Giermek, który polerował nagolenniki pana, wyprostował się, wciąż stojąc tyłem do Nell. Księżniczka ujrzała ze zdumieniem duży kwadratowy otwór w jego plecach. Nell domyślała się piąte przez dziesiąte, że nazwa zamku kryła w sobie wskazówkę. Uczyła się trochę o Turingu w akademii panny Matheson. Turing miał coś wspólnego z komputerami. Mogłaby zwrócić się o pomoc do encyklopedii i ustalić jego zasługi, ale wolała, żeby Lekcyjonarz opowiedział jej historię na swój sposób. Oczywista rycerze nie byli ludźmi w zbroi, ale nakręcanymi automatami, co zapewne odnosiło się również do samego księcia Turinga. Po krótkiej i niezbyt ciekawej rozmowie, podczas której Nell usiłowała bezskutecznie ustalić, czy książę jest, czy nie jest człowiekiem, pan na zamku oznajmił obojętnie, że wrzuca ją na resztę życia do lochu. Stwierdzenia tego rodzaju nie dziwiły już ani nie martwiły Nell, słyszała je bowiem setki razy ze stronic Lekcyjonarza. Poza tym wiedziała od samego początku, od dnia, w którym Harv przyniósł jej Lekcyjonarz, jak skończy się ta historia. Zatem chodziło tylko o jej zawiłość, o kolejne intrygi fabuły rozwijające się w miarę czytania. Jeden z rycerzy oderwał się od przekładni na ścianie, pomaszerował w róg sali i podniósł metalowy kosz z jednym z owych dziwnych łańcuchów, jakie księżniczka Nell widziała w zamku. Zaniósł kosz pod tron, grzebiąc w nim po drodze, póki nie znalazł końca łańcucha, który wsunął w otwór z boku siedziska pana. Tymczasem od ściany oderwał się drugi rycerz, który zajął miejsce po przeciwnej stronie tronu. Rycerz ten uniósł przyłbicę hełmu. W miejscu, w którym powinna być twarz, znajdowało się takie czy inne mechaniczne urządzenie. Z wnętrza tronu wydobył się przeraźliwy zgrzyt. Drugi rycerz ujął koniec łańcucha wyłaniający się z tronu po jego stronie i wsunął go pod przyłbicę. Po kilku chwilach łańcuch pojawił się w otwartej klapie na napierśniku. W ten sposób cały łańcuch, liczący jakieś dwadzieścia do trzydziestu stóp, został powoli i hałaśliwie wyciągnięty z kosza, przetransportowany przez zgrzytliwy mechanizm we wnętrzu tronu i połknięty przez rycerza, po czym wydalony przez klapę w jego piersi wprost na podłogę, na której zwijał się w tłustą od smaru stertę. Proces ten trwał dłużej niż można się było spodziewać, łańcuch często zmieniał kierunek ruchu: gdy wydawało się, że kosz jest już pusty, łańcuch cofał się i zwijał w jego wnętrzu. Przeważnie jednak sunął do przodu, a nie do tyłu, i po jakimś czasie ostatnie ogniwo uniosło się nad koszem i zniknęło we wnętrzu tronu. Po kilku sekundach ustały zgrzyty. Teraz słychać było jedynie nieco cichsze poszczękiwania wydobywające się z wnętrza drugiego rycerza. W końcu i te ustały, a łańcuch wypadł z napierśnika. Rycerz zgarnął go z podłogi i włożył z powrotem do stojącego nieopodal kosza. Potem ruszył ku Nell, pochylił się w pasie, objął ją wokół brzucha twardym, zimnym ramieniem i podniósł z podłogi jak worek mąki. Niósł ją przez jakiś czas zamkowymi korytarzami, schodził po niezliczonych schodach, wreszcie postawił ją w bardzo ciemnym, głębokim i zimnym lochu - maleńkiej, czarnej celi. Nell powiedziała: - Księżniczka Nell posłużyła się magicznym zaklęciem Fiołka i zapaliła światło. Cela mierzyła trzy kroki wzdłuż i dwa wszerz. Na ścianie wisiała kamienna prycza służąca za łóżko, w podłodze była dziura spełniająca rolę toalety. Maleńkie okratowane okienko na tylnej ścianie wychodziło na kanał powietrzny, głęboki i wąski dukt, przez który nie przedostawała się nawet odrobina światła, z czego wywnioskowała, że cela mieści się przy samym dnie zamkowych lochów. Rycerz wyszedł i zamknął za sobą odrzwia. Nell ujrzała wiszący na nich zamek - olbrzymi niczym żelazny pojemnik na chleb, pełen mechanizmów i zapadek, z korbką w środku. W furcie był jednak mały otwór. Wyglądając przez dziurkę, Nell zobaczyła, że rycerz nie ma przy sobie klucza, a zamiast niego używa łańcucha, który zdjął z kołka wbitego obok drzwi. Łańcuch był krótki, mniej więcej długości ramienia. Rycerz wsunął go w gigantyczny zamek i zaczął kręcić korbką. Mechanizm zastukał, łańcuch zazgrzytał, przeskoczyła zapadka uruchamiająca zasuwę blokującą węgarek drzwiowy. Księżniczka Nell została zamknięta w lochu. Łańcuch wypadł z zamka i wylądował na podłodze. Rycerz podniósł go i odwiesił na kołek. Potem odmaszerował i wrócił po kilku godzinach, niosąc wodę i chleb, które wsunął w otwór nad olbrzymim zamkiem. Dokładne zbadanie więzienia nie zajęło Nell dużo czasu. W kącie celi natknęła się pod zwałami kurzu i śmieci na coś zimnego i twardego; podniosła to wyżej, aby lepiej się temu przyjrzeć. Był to, rzecz jasna, kawałek łańcucha, mocno pordzewiały, ale bardzo podobny do tych, które widziała w zamku. Łańcuch był płaski. Każde ogniwo miało przetyczkę: ruchomy kawałek metalu w środku. Przetyczką można było obracać i blokować ją w dwóch położeniach: równoległym i prostopadłym do reszty łańcucha. Podczas pierwszej nocy w celi Nell odkryła jeszcze dwie inne rzeczy. Po pierwsze, zasuwką na klapce, przez którą podawano jej jedzenie, można było manipulować z jej strony. Z niemałym wysiłkiem Nell zablokowała zasuwkę, tak by ta nie zamykała się do końca. Dzięki temu mogła wystawić głowę przez otwór i rozejrzeć się po lochu, oraz obejrzeć mechaniczny zamek. Mogła też wystawić przez otwór rękę, dotknąć zamka, pokręcić korbką i tak dalej. Drugie odkrycie miało miejsce w środku nocy, gdy obudził ją metaliczny odgłos dobiegający z szybu za oknem. Wystawiła rękę przez kraty i poczuła koniec łańcucha, który ktoś spuszczał z góry. Pociągnęła. Łańcuch stawiał najpierw lekki opór, ale potem poddał się. Po jakimś czasie miała na podłodze w celi kilkanaście jardów łańcucha. Nell wiedziała, co z nim zrobić. Odszukała koniec i przyjrzała się przetyczkom, a potem zaczęła zapisywać ich położenie (Lekcyjonarz zawsze udostępniał jej miejsce na notatki, gdy go potrzebowała). Stawiała poziomą kreskę dla przetyczek równoległych do łańcucha i pionową dla prostopadłych. Uzyskała coś takiego: IIIIIIIIIIIIIIIIIIIII-IIIIIIIII-IIIIIIIIIIIIIIIIIII-I-IIIIIIIIII-- IIIIIIIIIIIIII-I-IIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIII- IIIIIIIIIIIIIIIIIIIIII-IIIIIIIIIIIIIIIIIIIII-I-IIIIIIIIIIIII---IIIIIIIIIII- IIIIIIIIIIIIIIIIII-IIIIIIIII-I- IIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIII-IIIII--IIIIIIIIIIIIIIIIIII-IIIIIIIIIIIIIIIIIIII-- IIIIIIIIIIIIIIIII-IIIIIIIII-IIIIIIIIIIIIII- IIIIIII Gdy przeliczyła pionowe kreski i zastąpiła je liczbami, uzyskała: 21-9-19-1-10--14-1-23-22-21-1-13---11-18-9-1-23-5--19-20--17-9-14-7 Założyła, że liczby oznaczają litery alfabetu, poziome kreski oddzielają litery, a podwójne - słowa. Jeśli tak było w istocie, tekst brzmiał następująco: WITAJ--NAZYWAM---KSIAZE--TURING Potrójna pozioma kreska mogła oznaczać SIĘ i jeśli Nell się nie myliła, wiadomość w pełnym kształcie brzmiała: WITAJ, NAZYWAM SIĘ KSIĄŻĘ TURING, co było interesujące, bo za księcia podawał się już olbrzym w zbroi, który z pewnością nie przesyłałby jej korespondencji w ten sposób. Zatem wiadomość pochodziła od kogoś innego, kto mienił się księciem Turingiem i był - zapewne - żywą ludzką istotą. Przed kilku laty mogłaby na tym polegać. Lecz ostatnimi czasy Lekcyjonarz stał się zwodniczy, pełen ukrytych pułapek, dlatego Nell wolała niczego nie zakładać. Równie prawdopodobne było bowiem, że łańcuch dotarł do niej wprost z sali tronowej i że mechaniczny książę próbuje - z sobie tylko znanej przyczyny - nabrać ją. Postanowiła więc odpowiedzieć na wiadomość uprzejmie, acz z rezerwą, i trwać w roztropności, póki się nie przekona, z kim ma do czynienia. Następna część wiadomości brzmiała: POCIAGNIJ--ŁAŃCUCH----ODPOWIEDZIEĆ. Zakładając, że dwie poziome kreski oznaczały „za”, a cztery - „żeby”, wiadomość wyglądała następująco: POCIĄGNIJ ZA ŁAŃCUCH, ŻEBY ODPOWIEDZIEĆ. Nell zaczęła przekładać przetyczki, wymazując wiadomość od osobistości mieniącej się księciem i zastępując ją słowami: JESTEM KSIĘŻNICZKĄ NELL. DLACZEGO MNIE UWIĘZIŁEŚ. Potem pociągnęła za łańcuch, który po chwili zaczął uciekać z celi. Minęło kilka minut i dostała odpowiedź: WITAM KSIĘŻNICZKO NELL SPRÓBUJMY OPRACOWAĆ SKUTECZNIEJSZY SPOSÓB POROZUMIEWANIA SIĘ a po niej kilka instrukcji, jak wykorzystać zwarty system przetyczek do oznaczania liczb, a następnie - jak zamieniać liczby na litery i znaki przestankowe. Ustaliwszy to, książę powiadamiał ją: JESTEM PRAWDZIWYM KSIĘCIEM. STWORZYŁEM MASZYNY, KTÓRE UWIĘZIŁY MNIE W WYSOKIEJ WIEŻY NAD TOBĄ. MASZYNA PODAJĄCA SIĘ ZA KSIĘCIA JEST PO PROSTU NAJWIĘKSZYM I NAJWYMYŚLNIEJSZYM Z MYCH DZIEŁ. Nell odpowiedziała: ŁAŃCUCH WAŻY SETKI FUNTÓW. MUSISZ BYĆ SILNY JAK NA CZŁOWIEKA, KSIĄŻĘ. Książę odpowiedział: JESTEŚ SPRYTNA, KSIĘŻNICZKO NELL! ŁAŃCUCH WAŻY NAPRAWDĘ KILKA TYSIĘCY FUNTÓW, A OPERUJĘ NIM ZA POMOCĄ KOŁOWROTU, KTÓRY STOI W MOJEJ CELI I JEST NAPĘDZANY GŁÓWNYM WAŁEM. Nad łąką już dawno zapadł zmierzch. Nell zamknęła Lekcyjonarz, zapakowała rzeczy do koszyka i wróciła do domu. Czytała Lekcyjonarz do późna, tak jak wtedy, kiedy była dzieckiem, i w rezultacie następnego dnia spóźniła się do kościoła. Modlono się o zdrowie panny Matheson, która była w domu i - jak mówiono - nie czuła się najlepiej. Po kościele Nell odwiedziła przełożoną. Została u niej kilka minut, a potem wróciła prosto do domu i otworzyła Lekcyjonarz. Miała do rozwiązania dwa problemy naraz. Po pierwsze, musiała odkryć tajemnicę działania zamka u drzwi. Po drugie, chciała się przekonać, czy osobnik przesyłający jej wiadomości jest człowiekiem czy automatem. Jeśli nabierze pewności, że jest człowiekiem, poprosi go o pomoc przy otwieraniu zamka, póki jednak nie ustali tej kwestii, musi zachować swe poczynania w sekrecie. Widziała jedynie kilka części mechanicznego zamka: korbkę, zasuwę i parę umocowanych na górze mosiężnych pokręteł. Na pokrętłach widać było wyryte cyfry, od 0 do 9. Kręcąc nimi w obie strony, można było uzyskać liczby całkowite od 00 do 99. Pokrętła obracały się przy najmniejszym ruchu korbki. Nell odłączyła kilka jardów łańcucha od tego, który przysyłał jej książę. Dzięki temu mogła wprowadzać do zamka różne wiadomości i obserwować ich wpływ na jego działanie. Liczba na pokrętłach zmieniała się przy każdym ogniwie, które weszło do maszyny, i wydawała się określać w pewien ograniczony sposób następną czynność instrumentu. Nell przekonała się na przykład, że jeśli na pokrętłach wypadła akurat liczba 09, a następne ogniwo łańcucha było w pozycji pionowej (którą książę wykorzystywał do oznaczania jedynki), pokrętła obracały się samoistnie, zmieniając liczbę na 23. Jeśli natomiast następne ogniwo było zerem (według systemu księcia zerem były ogniwa z poziomymi przetyczkami), liczba na pokrętłach zmieniała się na 03. Ale to nie wszystko: w tym przypadku maszyna z jakichś nieznanych powodów odwracała kierunek biegu łańcucha i zmieniała przetyczkę z zera na jeden. Oznaczało to, że zamek nie tylko odczytuje łańcuch, ale i pisze na nim. Podczas jednej z niezobowiązujących pogawędek z księciem dowiedziała się, że liczby na pokrętłach nazywa się stanami. Początkowo nie wiedziała, jakie stany prowadzą do innych, więc przerzucała je bez związku, przechodząc od jednego do drugiego i notując wyniki na skrawkach papieru. Wkrótce miała tabelę obejmującą trzydzieści dwa różne stany i reakcję zamka na jeden lub zero w każdym z nich. Wypełnienie pustych miejsc w tabeli zajęło jej dużo czasu, bo niektóre stany nie były łatwe do osiągnięcia - aby je otrzymać, należało zmusić maszynę do zapisania serii jedynek i zer na łańcuchu. Oszalałaby od tych wszystkich jedynek i zer, gdyby nie częste rozmowy z księciem, który najpewniej nie miał nic do roboty i zabijał czas przesyłaniem jej wiadomości. Owe dwa równoległe projekty badawcze wypełniały wolny czas Nell przez kilka dobrych tygodni; praca, choć mozolna, posuwała się naprzód. - Musisz się nauczyć operować zamkiem u drzwi - mówił książę. - Uczyniwszy to, uskutecznisz ucieczkę i udawszy się na górę, uwolnisz mnie. Powiem ci jak. Księcia interesowała jedynie technika, co przy jego dziwnych manierach językowych nie pomagało Nell w ustaleniu jego prawdziwej natury. - Dlaczego sam nie otworzysz sobie zamka, książę? - pytała. - Dlaczego nie udasz się na dół i nie uwolnisz mnie? Jestem biedną, bezbronną sierotą, nie mam nikogo na świecie i bardzo się boję, a ty, jak słyszałam, jesteś odważny i gotów do poświęceń. Twoja historia wydaje się taka romantyczna, nie mogę się wprost doczekać, co z niej wyniknie, teraz, gdy nasze losy już się splotły. - Maszyny założyły na moich drzwiach specjalny zamek nie będący, niestety, maszyną Turinga - odpowiedział książę. - Opisz siebie - poleciła Nell. - Obawiam się, że nie ma o czym pisać - pisał w odpowiedzi książę. - A ty jak wyglądasz? - Jestem wyższa od średniej krajowej, mam roziskrzone, zielone oczy, kruczoczarne włosy, opadające gęstymi falami do pasa, chyba że je upnę, aby podkreślić moje wydatne kości policzkowe i pełne usta. Dalej: w talii jestem wąska, mam sterczący biust, długie nogi, alabastrową karnację, która łatwo zamienia się w ogień, gdy ogarnia mnie namiętność, co zdarza się często. - Twój opis przypomina mi moją świętej pamięci żonę, niech spoczywa w pokoju. - Proszę mi o niej opowiedzieć. - Myśl o niej napełnia mą duszę tak niewysłowionym smutkiem, że nie jestem w stanie o niej pisać. A teraz do roboty nad maszyną Turinga! Rozbudzenie chuci księcia nie powiodło się, Nell postanowiła więc odgrywać idiotkę. Prędzej czy później książę zacznie wpadać w złość - zakładając, że jest człowiekiem. On jednak okazywał jej niezmienną cierpliwość, nawet po dwudziestej prośbie w rodzaju: „Czy mógłbyś, książę, wyjaśnić to inaczej? Wciąż nie rozumiem”. Rzecz jasna, mógł wyładowywać swą złość na górze, waląc pięściami w ściany i obgryzając paznokcie, a w korespondencji udawać niewiniątko. Z drugiej strony człowiek zamknięty od lat w wieży mógł się nauczyć cierpliwości. I znów niczego to nie wyjaśniało. Spróbowała więc wysyłać mu wiersze. Odesłał jej wspaniałe recenzje, ale odmówił przesłania poezji, tłumacząc to w ten sposób, że jego rymowanki nie są dość dobre, aby powierzyć je metalowi. Dwudziestego dnia swego pobytu w lochu księżniczka Nell otworzyła zamek. Zamiast jednak uciec natychmiast z więzienia, zamknęła się w celi i zaczęła rozważać następne posunięcie. Jeśli książę jest człowiekiem, powinna go powiadomić i zaplanować z nim ucieczkę. Jeśli natomiast jest automatem, rzecz może się zakończyć katastrofą. Nie pozostaje jej więc nic innego, jak ustalić tożsamość księcia, zanim zdecyduje się na następny ruch. Wysłała mu kolejny wiersz: Oddala Grekowi serce Ojca, koronę, ojczyznę. Przybili do Naksos By znaleźć chwilę wytchnienia Podniosła głowę Była sama na plaży Żagle ukochanego Znikały za horyzontem Omdlała na spienionym piasku Śniła o domu Minos jej nie wybaczył Przeszył ją diamentowym spojrzeniem I zesłał do Labiryntu Tym razem samą Przemierzała głuchą czerń Dni mijały za dniami Potknęła się o wspomnienie Wciąż obecne w tym miejscu Nawinęła je na palce Podniosła z posadzki Utkała koronkę Zatarła Koronkę dała w prezencie temu, który ją uwięził Odczytywał ją w palcach oślepiony łzami Otworzył ramiona. Odpowiedź nadeszła bardzo szybko, za szybko, jak na jej gust. Była taka sama jak zawsze: - Zazdroszczę ci talentu, z jakim posługujesz się słowami. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, zajmijmy się wewnętrznym mechanizmem maszyny Turinga. Posunęła się tak daleko, jak tylko mogła, a książę wciąż nic nie rozumiał. Zatem jest maszyną! Skąd więc ten podstęp? Z jakiegoś powodu mechaniczny książę pragnął, żeby poznała zasady działania maszyny Turinga. Jeśli, rzecz jasna, automat może czegoś pragnąć. W takim razie coś jest nie tak z programem księcia. Wiedział o tym i potrzebował człowieka, który by to naprawił! Gdy zrozumiała, o co w tym wszystkim chodzi, reszta historii w zamku Turinga okazała się bułką z masłem. Wymknęła się z celi i po kryjomu zbadała zamek. Rycerze nie zwracali na nią uwagi, a kiedy zwracali, nie mogli improwizować. Chcąc uczynić ruch, musieliby zostać przeprogramowani przez księcia. Księżniczka Nell po długich poszukiwaniach znalazła w końcu komnatę pod wiatrakiem, w której mieścił się mechanizm działający jak sprzęgło. Rozłączywszy sprzęgło, mogła zatrzymać wał. Po kilku godzinach sprężyny w plecach rycerzy rozkręciły się i wszyscy zamarli. Zamarł cały zamek, jakby rzuciła nań zaklęcie. Nikt jej teraz nie przeszkadzał. Księżniczka dobrała się do tronu, w którym znalazła maszynę Turinga. Po obu stronach maszyny odkryła małe otwory w posadzce i dalej w ziemi - tak głębokie, że oświetlając je latarką, nie zobaczyła dna. Przez otwory przechodził łańcuch z programem księcia. Nell wrzuciła do dziur kilka kamieni, niczego jednak nie usłyszała. Łańcuch był zatem nieskończenie długi. Wysoko, w jednej z zamkowych wież, natknęła się na szkielet siedzący na krześle, pochylony nad stołem zasłanym księgami. Myszy, robaki i ptaki odarły z niego ciało, na stole zostały jednak kępki siwych włosów i bokobrodów, a na kręgach szyjnych wisiał złoty łańcuch z herbem w kształcie litery T. Przejrzała uważnie księgi księcia. W większości zapełniały je notatki szkicujące wynalazki, jakich nie dane mu już było zbudować. Książę planował całe armie maszyn Turinga wprawianych w ruch równoległy, myślał o łańcuchach, których ogniwa można ustawiać w więcej niż dwóch pozycjach, projektował maszyny odczytujące i zapisujące dwuwymiarowe arkusze łańcuchowej korespondencji, wreszcie wpadł na pomysł trójwymiarowej siatki Turinga o boku długości mili, po której poruszałyby się maszyny Turinga dokonujące obliczeń w trakcie ruchu. Bez względu na komplikacje związane z projektem, książę zawsze znajdował sposób na symulację zachowań maszyn, a to przez zaopatrzenie je w odpowiednio długi łańcuch odczytywany przez tradycyjne maszyny Turinga. Oznaczało to, że choć maszyny równoległe i wielowymiarowe pracowały szybciej niż oryginalne modele, w praktyce niczym się od nich nie różniły. Pewnego popołudnia, gdy Nell siedziała na swej ulubionej łące, rozczytując się w Lekcyjonarzu opisującym maszyny Turinga, z lasu wyłonił się pferdlin bez jeźdźca, galopujący prosto w jej stronę. Rzecz owa nie była całkiem niezwykła - w sobie i z siebie. Współczesne pferdliny były na tyle sprytne, że można je było wysłać z konkretnym zadaniem, na przykład na poszukiwania zaginionej osoby. Rzadko jednak, a raczej nigdy nie wysyłano ich na poszukiwania Nell. Rozpędzony pferdlin galopował na pełnym gazie. Dopiero w odległości kilku stóp od dziewczyny wbił kopyta w ziemię i zatrzymał się w miejscu - roboty potrafiły tak robić, gdy nie niosły człowieka. Ten przyniósł jej list napisany ręką panny Wahl-Nyenty: „Nell, proszę o natychmiastowe przybycie. Panna Matheson życzy sobie twojej obecności, a czasu jest mało”. Nell nie zwlekała ani chwili. Zebrała swoje rzeczy, wepchnęła je do małego bagażnika wierzchowca i wskoczyła nań, krzycząc: - Wio! - Usadowiwszy się w siodle, chwyciła podpórki i dodała: - Pełen gaz. - Po kilku chwilach pferdlin przemierzał luki między drzewami z szybkością zbliżoną do chyżości geparda, a potem zaczął się wdrapywać na wzgórze, za którym była psia siatka. Ze sposobu ułożenia rurek Nell domyśliła się, że panna Matheson podłączona jest do zasilacza w trzech lub czterech odrębnych miejscach, choć całą aparaturę ukryto dyskretnie pod afgańskimi kocami, ułożonymi na jej kruchym ciele jak warstwy ciasta francuskiego. Spod przykrycia wystawała jedynie głowa i dłonie przełożonej. Patrząc na nią, Nell po raz pierwszy od czasu wstępnej wizyty zdała sobie sprawę z jej wieku. Siła osobowości panny Matheson porażała wszystkich, którzy ją znali, odwracając jednocześnie uwagę od trywialnej kwestii starości. - Panno Wahl-Nyenta, chciałybyśmy zostać same - powiedziała przełożona, a panna Wahl-Nyenta cofnęła się ostrożnie, rzucając po drodze niechętne, oburzone spojrzenia. Nell przysiadła na brzeżku łóżka i podniosła delikatnie dłoń panny Matheson, zupełnie tak, jakby ujmowała zasuszony liść jakiegoś niezwykle rzadkiego gatunku drzewa. - Nell - zaczęła przełożona - nie traćmy tych kilku chwil, jakie mi zostały, na uprzejmości. - Och, panno Matheson... - westchnęła Nell, lecz oczy leciwej damy dały jej do zrozumienia - w sposób wypraktykowany przez lata spędzone w klasie - że ma siedzieć cicho. - Zażądałam, aby cię tu sprowadzono, ponieważ jesteś moją ulubioną uczennicą. Proszę! Ani słowa! - napomniała ją przełożona, a Nell pochyliła głowę, kryjąc oczy pełne łez. - Nauczyciele nie powinni mieć faworytów, ale dla mnie nadszedł ten czas, gdy wyznaje się wszystkie grzechy, więc proszę: oto jeden z nich... Wiem, że masz jakiś sekret, Nell, choć nie potrafię wyobrazić sobie jego natury. Wiem, że ów sekret sprawił, że jesteś inna od wszystkich pensjonarek, jakie przyszło mi uczyć. Dlatego jestem ciekawa, co zamierzasz zrobić ze swym życiem po opuszczeniu akademii, co nastąpi wkrótce, gdy wyruszysz w szeroki świat? - Złożę Przysięgę, oczywiście, gdy tylko osiągnę odpowiedni wiek. Przypuszczam, że będę studiować sztukę programowania i sposób tworzenia raktywów. W przyszłości, gdy zostanę już poddaną Jej Królewskiej Wysokości, chciałabym znaleźć dobrego męża, założyć rodzinę, wychowywać dzieci... - Och, przestali! - przerwała jej panna Matheson. - Jesteś młodą kobietą i to, że chcesz mieć dzieci, jest oczywiste! Wszystkie młode kobiety tego chcą! Mam mało czasu, Nell, dlatego oszczędźmy sobie opisu spraw, które upodobniają cię do innych, a zajmijmy się tym, co cię od nich różni. W tym momencie leciwa dama chwyciła dłoń Nell z zadziwiającą siłą i uniosła głowę nad poduszką. Straszliwe zmarszczki i bruzdy na jej czole pogłębiły się, a w jej półprzymkniętych oczach zapłonął ogień. - Twój los jest w pewien sposób zdeterminowany, Nell! Wiem o tym od dnia, w którym pojawił się u mnie lord Finkle-McGraw, prosząc, abym przyjęła cię... małą, odzianą w szmaty lturystkę... do akademii. Możesz próbować być taka jak my... cóż, tego cię uczyliśmy... możesz udawać w przyszłości, jeśli ci na tym zależy, możesz nawet złożyć Przysięgę... ale to wszystko będzie kłamstwem! Jesteś inna. Słowa te uderzyły Nell jak powiew chłodnego, górskiego powietrza, zimnego wiatru, który rozpędza senne chmury sentymentalizmu. Odarto ją z pancerza konwencji, była naga, odsłonięta przed światem. I wcale nie sprawiało jej to przykrości. - Zatem sugeruje pani, żebym opuściła łono plemienia, które mnie przysposobiło? - Sugeruję, że należysz do tych niewielu ludzi, którzy przekraczają granice plemion i z pewnością nie potrzebują ich łona - oznajmiła panna Matheson. - Przekonasz się z czasem, że to plemię jest tak samo dobre jak każde inne, choć nieco lepsze od większości. - Panna Matheson wypuściła powietrze i - zda się - znikła pod warstwami okryć. - Dobrze, niewiele mi już zostało... Pocałuj więc nas i ruszaj w drogę, dziewczyno! Nell pochyliła się i przycisnęła wargi do policzka panny Matheson, który wyglądał jak wyprawiony, lecz był zadziwiająco miękki. Potem, nie chcąc wychodzić tak nagle, odwróciła głowę i złożyła ją na piersi przełożonej na kilka chwil. Panna Matheson pogłaskała ją lekko po włosach i westchnęła nostalgicznie. - Żegnam, panno Matheson - powiedziała Nell. - Nigdy pani nie zapomnę. - Ani ja ciebie - szepnęła przełożona - choć w moim położeniu to niewiele znaczy. Olbrzymi pferdlin stał nieruchomo przed domem konstabla Moore'a. Pod względem rozmiaru i masy wyglądał jak skrzyżowanie perszerona ze słoniem indyjskim. Był przy okazji najbrudniejszą rzeczą, jaką Nell w życiu widziała - pokrywająca go warstwa brudu i nieczystości musiała ważyć ze sto funtów i cuchnęła jak ziemia w nocy albo stojąca woda. Gałązka morwy - z liśćmi i owocami - zaklinowała się między pancerzami w ruchomym stawie robota, a u kopyt zwisały mu długie pnącza krwawnika. Konstabl siedział w samym środku bambusowego zagajnika, zakuty w zbroję hoplity, brudny i okryty bliznami jak jego wierzchowiec. Zbroja była dwa razy od niego większa, odkryta głowa konstabla wydawała się w niej absurdalnie mała. Moore zdarł z głowy herm i wrzucił go do stawu z rybkami, w którym pływał niczym wypatroszony kadłub podziurawionego armatnimi kulami pancernika. Konstabl był zabiedzony i patrzył pustym wzrokiem na jakieś kudzu, które z wolna, acz nieubłaganie zagłuszało wistarię. Nell, ujrzawszy wyraz jego twarzy, natychmiast zaparzyła herbatę i podała ją konstablowi w ogrodzie. Moore sięgnął po maleńką alabastrową filiżaneczkę dłonią w rękawicy, która mogłaby miażdżyć kamienie wielkości bochnów czerstwego chleba. Grube lufy pistoletów wbudowanych w ramiona zbroi były przypieczone od środka. Wyjął filiżankę z rąk Nell z precyzją chirurgicznego robota, ale nie podniósł jej do ust, być może z obawy, że z wyczerpania źle obliczy odległość i wbije sobie niechcący porcelanę w usta bądź nawet obetnie nią głowę. Trzymał filiżankę w dłoni, przyglądając się parującej herbacie, której widok z pewnością go uspokajał. Poruszył nozdrzami, raz, potem drugi. - Darjeeling - powiedział. - Dobry wybór. Zawsze uważałem, że Indie są bardziej cywilizowanym miejscem od Chin. Nadszedł czas, by wyrzucić nasze zapasy ulung, keemun, lung jang i lapsang souchong. Trzeba przejść na cejlońską, pekoe i assam. - Zachichotał. Białe ślady zaschniętej soli biegły od kącików oczu konstabla aż do linii włosów. Musiał galopować bez hełmu. Nell żałowała, że nie widziała konstabla pędzącego jak burza przez Chiny. - Przechodzę na emeryturę po raz ostatni - oznajmił konstabl i wskazał głową Chiny. - Niedawno służyłem tam radą pewnemu dżentelmenowi. Skomplikowany facet. Już nie żyje. Miał wiele oblicz, a teraz przejdzie do historii jako kolejny chiński wódz, któremu się nie powiodło. To zdumiewające, moja droga - powiedział, spoglądając po raz pierwszy na Nell - ile można zarobić, idąc pod prąd. Prędzej czy później trzeba się wycofać, póki wieją pomyślne wiatry... Niezbyt to honorowe, przypuszczam, ale konsultanci nie mają honoru. Nell pomyślała, że konstabl z pewnością nie chce omawiać szczegółów ostatnich wydarzeń, dlatego zmieniła temat: - Wydaje mi się, że zrozumiałam w końcu to, co usiłował mi pan powiedzieć przed laty o ludziach inteligentnych. Konstabl natychmiast się rozchmurzył. - Miło mi to słyszeć. - Wiktorianie mają skomplikowany kod moralny, którym kierują się w swoich poczynaniach. Kod ten był reakcją na degrengoladę wcześniejszego pokolenia, podobnie jak poczynania oryginalnych Wiktorian stanowiły odpowiedź na bezhołowie regencji i epoki georgiańskiej. Stara gwardia wierzy w ów kod, bo wypracowanie go wiele ją kosztowało. Teraz wychowuje dzieci w tej samej konwencji, ale dzieci uznają kod z zupełnie innych przyczyn. - Uznają kod - powiedział konstabl - ponieważ indoktrynowano ich w ten sposób. - Tak. Niektóre z nich nigdy mu się nie przeciwstawiają, wyrastają z nich ludzie o małych umysłach, którzy potrafią powiedzieć, w co wierzą, ale nie dlaczego. Inni przeżywają rozczarowanie hipokryzją własnej społeczności i buntują się... jak Elizabeth Finkle-McGraw. - A ty, którą pójdziesz drogą? - zapytał konstabl z nagłym zainteresowaniem. - Wybierzesz konformizm czy bunt? - Ani to, ani to. Obie drogi są dla ograniczonych, dla ludzi, którzy nie potrafią radzić sobie ze sprzecznościami i niejednoznacznościami. - Ach! Wybornie! - wykrzyknął konstabl. Dla podkreślenia efektu uderzył wolną ręką w ziemię, wzbudzając deszcz iskier i falę uderzeniową, która dotarła aż do stóp Nell. - Podejrzewam, że lord Finkle-McGraw, będąc inteligentnym człowiekiem, dostrzega hipokryzję swojej społeczności. Mimo to trzyma się zasad, bo uważa, że tylko to ma sens na dłuższą metę. Podejrzewam, że zastanawiał się nad sposobem przekazania swojego doświadczenia ludziom młodym, którzy nie rozumieją tak dobrze jak on historycznych przesłanek jego postawy, co tłumaczy w pewnym sensie jego zainteresowanie moją osobą. Lekcyjonarz był zapewne jego pomysłem, pierwszą próbą systematycznego przekazywania doświadczeń. - Książę nigdy nie grał w otwarte karty - powiedział konstabl - dlatego nie mogę ci powiedzieć, czy twoje przypuszczenia są słuszne. Przyznaję jednak, że trzymają się kupy. - Dzięki. - Co zamierzasz ze sobą zrobić? Skończyłaś już układankę, ale czeka cię jeszcze kilka lat zdobywania wykształcenia i ogłady, zanim pozwolą ci złożyć Przysięgę. - Zdaję sobie sprawę, że rysują się przede mną korzystne perspektywy w gromadzie Atlantydy - powiedziała Nell. - Mimo to nie odpowiada mi prosta ścieżka ku szczęściu. Jadę do Chin. Tam poszukam szczęścia. - No cóż... - zasępił się konstabl - uważaj na Pięści. - Jego wzrok omiótł brudną, zniszczoną zbroję i spoczął na pływającym hełmie. - Nadchodzą. Najwięksi odkrywcy, tacy jak Burton, nie żałowali wysiłków, aby wtopić się w otoczenie. Idąc tym tropem, Nell zatrzymała się przy publicznym KaeM-ie, zrzuciła długą suknię i skompilowała sobie nowy ubiór: granatowy, obcisły kombinezon z pulsującym pomarańczowym napisem głoszącym NIETRUDNO O GÓWNO. Na nabrzeżu zamieniła wiktoriańską suknię na parę autorolek i ruszyła prosto na Groblę, która przez kilka mil wznosiła się delikatnie, a potem opadała ku Strefie Ekonomicznej Pudong, za którą leżał Szanghaj. Nell zaczęła przyśpieszać. Wyłączyła zasilanie wrotek. Minęła linię brzegu. Znalazła się w Chinach. Sama. Zjazd rodzinny Hackworthów; Hackworth wyrusza w drogę; niespodziewany towarzysz Atlantydę/Seattle zaprojektowano spartańsko i bez rozmachu; wąskie, poskręcane przesmyki cieśniny Puget roją się od naturalnych wysp, nie zostawiając zbyt dużo miejsca dla sztucznych tworów. Ten miał kształt raczej obły i podługowaty, wzniesiony został równolegle do prądów i dróg wodnych, brakowało w nim przestrzeni na wielkie parki, łąki, wrzosowiska, posiadłości ziemskie i wiejskie rezydencje. Samo Seattle było jednak wciąż na tyle bogate, cywilizowane i kulturalne, że mieszkańcy Atlantydy nie mieli nic przeciwko temu, aby tu mieszkać, tak więc małe wiktoriańskie miniklawy rozrzucone były po całej okolicy, osobliwie na wschód od jeziora, wokół okrytych mgłą, lesistych królestw chanów software'u. Gwen i Fiona zamieszkały w willi w jednej z takich klaw. Owe maleńkie skupiska Nowej Atlantydy wyróżniały się od otaczających je lasów zupełnie tak, jak pastor w tużurku i w koszuli z wywiniętym kołnierzykiem wyróżniałby się ze zbiorowiska bębniarzy. Dominującym stylem architektonicznym wśród tych, którzy nie uznawali za swoje zasad neowiktoriańskich, było budownictwo podziemne, jakby ludzie ci wstydzili się własnej tożsamości bądź nie mogli się odważyć na wyrąbanie kilku olbrzymich daglezji, maszerujących leniwie po łagodnych stokach, wznoszących się ku wilgotnym, pokrytym śniegiem grzbietom Gór Kaskadowych. Ich domostwa, nawet jeśli zakopane tylko do połowy, trudno było nazwać prawdziwymi domami; były to raczej luźne grupki modułów rozrzuconych to tu, to tam, połączonych wietrznymi duktami i tunelami. Gdyby je połączyć, ustawić na wzniesieniu, moduły te stworzyłyby prawdopodobnie substancjalną, może nawet nie pozbawioną urody budowlę, lecz dla Hackwortha - jadącego przez owe rejony do żony i córki - stanowiły przygnębiający i niepokojący widok. Dziesięć lat spędzonych wśród bębniarzy nie wpłynęło na jego neowiktoriański zmysł estetyczny. Tutaj nie był nawet pewny, gdzie się zaczyna i gdzie kończy każda z owych struktur, przemieszanych ze sobą jak neurony w mózgu. Oko duszy Hackwortha zawładnęło tą częścią kory, która odpowiadała za widzenie: daglezje zniknęły, a na ich miejscu pojawiły się dendryty i aksony wiszące w trójwymiarowej, czarnej przestrzeni. Wśród nich nawigowały niczym kosmiczne próbniki pakiety logiki prętowej, pozdrawiające się i kopulujące ze sobą pod włóknami nerwów. Obraz ten był zbyt agresywny, jak na efekt zadumy, i zbyt abstrakcyjny, jak na halucynację. Zniknął dopiero w chwili, gdy twarz Hackwortha owiała zimna mgła. Otworzył oczy i stwierdził, że Porywacz stanął - wyjechawszy z lasu - na szczycie omszałego pagórka. Niżej zaczynał się skalisty półmisek z kilkoma wybrukowanymi uliczkami, z zielonym parkiem obsadzonym wokół czerwonym geranium, kościołem o białej wieży i kilkunastoma bielonymi willami o trzech piętrach, w stylu króla Jerzego, otoczonymi żeliwnymi płotami. Siatka bezpieczeństwa była rzadka i niezbyt mocna. Chanowie software'u byli w tej dziedzinie przynajmniej tak dobrzy jak specjaliści Jej Wysokości, dlatego nowoatlantydzkie klawy w okolicy mogły polegać na zabezpieczeniach sąsiadów. Porywacz ruszył ostrożnie stromym stokiem, a Hackworth przyglądał się małej klawie, sycąc oczy znajomym widokiem. Od czasu pożegnania z bębniarzami regularnie co dziesięć minut doświadczał deja vu, które teraz wydało mu się szczególnie mocne. Być może wynikało to z faktu, że wszystkie atlantydzkie osady były do siebie podobne. Podejrzewał jednak, że widział to miejsce, kto wie czy nie podczas sesji z Fioną w trakcie minionych lat. Odezwał się dzwon, raz, potem drugi. Ze zwieńczonego kopułą budynku szkoły wybiegły nastolatki w mundurkowych spódnicach w kratę. Hackworth wiedział, że była to szkoła Fiony i że córka nie czuje się w niej dobrze. Gdy tłumek dziewcząt zniknął, skierował Porywacza na szkolny dziedziniec i objechał budynek, zaglądając w okna. Bez kłopotu rozpoznał Fionę siedzącą w bibliotece, pochyloną nad książką - najpewniej odbywającą karę. Bardzo pragnął wejść do środka i przytulić ją, bo domyślał się, że cierpi nie po raz pierwszy, że poświęciła wiele godzin na siedzenie w kozie, i że jest straszliwie, przeraźliwie wręcz samotna. Był jednak w Nowej Atlantydzie, gdzie obowiązywały normy i etykieta. Najpierw musi załatwić rzeczy najpilniejsze. Willa Gwen stała kilka przecznic dalej. Hackworth zadzwonił do drzwi - jego wizyta miała oficjalny charakter, był już obcym w tym domu. - Czy mogę zapytać o cel pańskiej wizyty? - odezwała się pokojówka, gdy rzucił kartę na tacę. Hackworth nie lubił tej kobiety: miała na imię Amelia i nie była darzona sympatią przez Fionę, a to dlatego, że Gwen scedowała na pokojówkę część swych rodzicielskich obowiązków, obejmującą głównie zadania dyscyplinujące. Amelia była z gatunku tych, które potrafiły się tym delektować. Nie zaprzątał sobie głowy rozważaniami, skąd wie, to co wie. - Interesy - rzucił z uśmiechem. - Interesy rodzinne. Amelia była już w połowie schodów, gdy jej wzrok spoczął na karcie. Taca o mało nie wypadła jej z rąk, musiała chwycić się poręczy, aby utrzymać równowagę. Potem zamarła na kilka chwil, zwalczając pokusę odwrócenia głowy, której w końcu uległa. Wyraz jej twarzy świadczył o bezmiernym obrzydzeniu połączonym z fascynacją. - Proszę wykonywać swoje obowiązki - napomniał ją Hackworth - i podarować sobie ten wulgarny histrionizm. Amelia - wielce niepocieszona - wspięła się błyskawicznie na schody z trędowatą kartą. Na górze wybuchła panika, której stłumione objawy dobiegały uszu Hackwortha. Po paru minutach Amelia odważyła się zapuścić na półpiętro i poprosiła Hackwortha, aby rozgościł się w salonie. Uczynił to, odnotowując w pamięci, że Gwendolyn podczas jego nieobecności wprowadziła w życie długoterminową strategię kupowania mebli, którą obmyślała przez wszystkie lata ich małżeństwa. Żony i wdowy tajnych agentów Sił Protokołu zawsze mogły liczyć na dobrą opiekę, a Gwen z pewnością nie chowała jego pensji w pończochę. Była żona Hackwortha zeszła ostrożnie po schodach, zatrzymała się przed przeszklonymi drzwiami wiodącymi do salonu i spojrzała na męża przez muślinowe zasłony, następnie wślizgnęła się do pokoju i nie patrząc na gościa, zajęła miejsce w stosownej odległości. - Witam, panie Hackworth - powiedziała. - Pani Hackworth - skinął głową. - A może wróciła pani do nazwiska Lloyd? - Owszem. - No cóż, trudno mi będzie... - Gdy pomyślał o pannie Lloyd, przypomniały mu się czasy ich narzeczeństwa. Siedzieli przez kilka minut, nie wymieniając uwag, wsłuchując się w nostalgiczne chroboty ściennego zegara. - Dobrze - przerwał ciszę Hackworth. - Nie będę kłopotał pani przytaczaniem okoliczności łagodzących na swoją obronę, nie proszę o również wybaczenie, z ręką na sercu bowiem nie wiem, czy na nie zasługuję. - Bardzo pan jesteś łaskaw. - Chcę zapewnić panią, panno Lloyd, że rozumiem powody, dla których zażądała pani rozwodu i nie żywię rozgoryczenia z tej przyczyny. - To pocieszające. - Powinna jednak pani wiedzieć, że wszystkie moje poczynania, jakkolwiek niewybaczalne, nie były wynikiem odrzucenia pani czy związku, w jakim pozostawialiśmy. Osoba pani, mówiąc szczerze, nie miała tu nic do rzeczy, a wszelkie zarzuty dotyczą wyłącznie mnie. - Dziękuję, że mi pan to wyjaśnił. - Zdaję sobie sprawę, że nadzieja, jaką żywię w sercu na odnowienie naszego związku, choć szczera, okaże się najpewniej płonną, dlatego, pominąwszy nasze obecne spotkanie, nie będę dalej kłopotał pani jej wyłuszczaniem. - Odczuwam ogromną ulgę, słysząc, jak trafnie ocenia pan sytuację. - Mimo to jestem na pani usługi i na usługi Fiony. Chciałbym pomóc we wszystkim, jeśli to będzie możliwe. - Jest pan bardzo uprzejmy. Przy pożegnaniu dam panu wizytówkę mojego adwokata. - Liczę, rzecz jasna, na to, że umożliwi mi pani odnowienie kontaktów z córką. Rozmowa, która do tej pory sunęła gładko jak czteroślad, wpadła w poślizg i rozbiła się o drzewo. Gwendolyn oblała się rumieńcem i zesztywniała. - Ty... ty... sukinsynu! Trzasnęły frontowe drzwi. W korytarzu stanęła Fiona z naręczem książek. Natychmiast dopadła ją Amelia, zasłaniająca szerokimi plecami widok do salonu i strofująca dziewczynkę ostrym tonem. Hackworth usłyszał głos córki. Cudowny, cichy alt, który rozpoznałby nawet w piekle. - Nie okłamuj mnie! - mówiła. - Widziałam jego wierzchowca przed domem! - W końcu odepchnęła ramieniem służącą i wpadła do salonu, wysmukła, niezdarna i piękna niby uosobienie radości. Stanęła niepewnie na orientalnym dywanie, a potem rzuciła się wzdłuż szezlongu w ramiona ojca, w których pozostała przez kilka dobrych minut, na przemian płacząc i śmiejąc się. Amelia musiała wyprowadzić panią z pokoju. Lecz po chwili wróciła i zajęła pozycję przy drzwiach. Ze złożonymi na plecach rękami wyglądała jak żandarm obserwujący każdy ruch Hackwortha. Ciekawe - zastanawiał się - o co mnie podejrzewają? Że popełnię akt kazirodztwa w salonie? Nie chciał jednak psuć sobie radości ponurymi myślami, wyrzucił więc Amelię z pamięci. Pozwolono im rozmawiać przez kwadrans. Przerzucali się tematami, ustawiali je w kolejce do przyszłych dysput. Po piętnastu minutach, Gwen na tyle doszła do siebie, że wróciła do salonu i stanęła ramię w ramię z Amelią, drżącą ze współczucia dla pani, która powiedziała: - Fiono, twój ojciec i ja prowadziliśmy bardzo poważną rozmowę, którą nam przerwałaś. Proszę, zostaw nas na kilka minut! Fiona wyszła, acz niechętnie. Gwen zajęła poprzednie miejsce, a Amelia wycofała się z pokoju. Hackworth zauważył, że żona przyniosła jakieś dokumenty przewiązane czerwoną taśmą. - Tutaj opisane są warunki naszego rozwodu, włącznie z tymi, które dotyczą Fiony - powiedziała. - Obawiam się, że naruszyłeś już niektóre z nich. Rzecz jasna, możemy to puścić w niepamięć, jako że brak adresu uniemożliwił mi zapoznanie cię z nimi. Nie muszę chyba dodawać, że jesteś zobowiązany zapoznać się z tymi dokumentami, zanim twój cień ponownie przesłoni moje drzwi. - Naturalnie - odparł Hackworth. - Dziękuję, że przechowałaś je dla mnie. - W takim razie byłabym zobowiązana, gdybyś opuścił ten dom... - Oczywiście. Dobrego dnia - rzucił, wyjmując zwinięte papiery z drżących rąk Gwen. Po chwili stał już na dworze. Był nieco zdziwiony, gdy usłyszał Amelię wołającą za nim z progu. - Panie Hackworth! Panna Lloyd chciałaby wiedzieć, dokąd ma przesłać pańskie rzeczy osobiste? - Nie wiem jeszcze - odparł. - Jestem w podróży. Amelia pokraśniała. - W podróży dokąd? - Naprawdę nie wiem. - Kątem oka dostrzegł ruch i sylwetkę Fiony w oknie na pierwszym piętrze. Córka przekręcała zasuwki i podnosiła okno. - Wyruszam na poszukiwania. - A czego będzie pan szukał, panie Hackworth? - Nie mogę podać szczegółów. Rozumie pani, są ściśle tajne. Na razie mogę tylko powiedzieć, że zajmę się pewnym alchemikiem. Kto wie, może zanim to wszystko się skończy, spotkam wróżki i krasnale? Po powrocie z przyjemnością o tym pani opowiem. A do tego czasu byłbym zobowiązany, gdyby panna Lloyd zechciała zatrzymać moje rzeczy osobiste. Podróż nie powinna zająć mi więcej niż kolejne dziesięć lat. - Skończywszy przemowę, Hackworth cmoknął na pferda i ruszył dostojnym krokiem. Fiona jechała na welocypedzie wyposażonym w sprytokoła, które nic sobie nie robiły z wyboistej drogi. Dogoniła ojca tuż przed siatką bezpieczeństwa. Matka i Amelia pokazały się przecznicę za jej plecami, w samochodzie. Nagły strach i poczucie zagrożenia skłoniły Fionę do wykonania skoku z siodełka welocypedu na zad pferda. Zrobiła to jak kowboj zmieniający konie w pełnym galopie. Niestety, spódnice nie nadawały się do kowbojskich wyczynów, zaplątały się jej między nogami i spadła na grzbiet Porywacza jak worek fasoli, przytrzymując się jedną ręką za wgłębienie w miejscu, gdzie normalne konie mają zazwyczaj ogon. Drugą ręką objęła ojca w pasie. - Kocham cię, mamo! - krzyknęła, gdy przejeżdżali przez siatkę, poza jurysdykcję prawa rodzinnego Nowej Atlantydy - Ciebie nie, Amelio, a szkoda! Niedługo wrócę, nie martwcie się! Do widzenia! - Mgła i paprocie zamknęły się za nimi. Byli sami w czarnym lesie. Carl Hollywood składa Przysięgę; przechadzka wzdłuż Tamizy; spotkanie z lordem Finkle-McGrawem Carl złożył Przysięgę w Westminster Abbey pewnego nad wyraz pogodnego kwietniowego dnia, po czym wyruszył na przechadzkę wzdłuż rzeki, rezygnując chwilowo z przyjęcia, jakie wydawano na jego cześć w Teatrze Hopkinsa przy Leicester Square. Nawet bez pedomotywu chodził tak, jak inni biegają. Od czasu swej pierwszej wizyty w Londynie, dokąd przybył jako niedożywiony student, wolał poruszać się po mieście piechotą zamiast korzystać z komunikacyjnych udogodnień. Spacery, osobliwie wzdłuż nabrzeża, na którym niewielu było przechodniów, dawały mu jedyną w swoim rodzaju okazję do zapalenia prawdziwego, ogromnego cygara, a niekiedy nawet i fajki. Złożenie Przysięgi na wierność królowej nie oznaczało wcale, że natychmiast pozbędzie się swych drobnych wad i przyzwyczajeń, przeciwnie, miał teraz pełną swobodę ich eksponowania. Mijając spacerem starożytną, poznaczoną szrapnelami Iglicę Kleopatry, otoczony chmurami trujących wyziewów, Carl Hollywood myślał sobie, że z pewnością polubi swój nowy styl życia. Przy poręczy, tuż nad rzeką, stał dżentelmen w cylindrze, zapatrzony obojętnie w dal. Zbliżywszy się, Carl rozpoznał w nim lorda Alexandra Chung-Sik Finkle-McGrawa, który dzień wcześniej oznajmił podczas cinefonicznej rozmowy, że chętnie spotkałby się z nim w cztery oczy w najbliższej przyszłości. Carl, przypomniawszy sobie o swych nowych plemiennych obowiązkach, zdjął kapelusz i posunął się nawet do tego, że złożył ukłon. Finkle-McGraw nieco mechanicznie odwzajemnił pozdrowienie. - Proszę przyjąć moje szczere gratulacje, panie Hollywood. Witamy w gromadzie. - Dziękuję, Wasza... - Żałuję, że nie widziałem żadnej z pańskich produkcji u Hopkinsa, ale znajomi, którzy je widzieli, nie mogą wprost wyjść z podziwu. - Znajomi Wa... pana są nad wyraz uprzejmi. - Carl miał sporo kłopotów z etykietą. Przyjmując komplement w jego oryginalnej postaci, narażał się na zarzut pyszałkowatości, z drugiej strony, dając do zrozumienia lordowi, że znajomi przesadzili i nie znają się w ogóle na teatrze, wpadał w pułapkę obłudy. Dlatego postanowił jedynie podkreślić pozytywne cechy znajomych księcia, co niczym nie groziło. Finkle-McGraw oderwał się od poręczy i ruszył wzdłuż rzeki całkiem żwawym, jak na mężczyznę w tym wieku, krokiem. - Zaryzykuję stwierdzenie, że będzie pan cennym nabytkiem dla naszej gromady, która, przodując w dziedzinie handlu i nauki, zostaje w tyle, gdy idzie o sztukę. Nie chcąc przyłączać się do krytyki plemienia, które niedawno poprzysiągł wspierać, Carl zasznurował wargi i szukał w głowie dobrej odpowiedzi. Finkle-McGraw mówił dalej: - Czy pańskim zdaniem zniechęcamy nasze dzieci do uprawiania sztuki? A może za mało jest wśród nas ludzi pańskiego pokroju? Może wreszcie obydwa te czynniki splatają się ze sobą, jak pan sądzi? - Z należnym szacunkiem, Mo... Mości Książę, pozwolę sobie wyrazić odmienne zdanie. W Nowej Atlantydzie jest wielu wspaniałych artystów. - Bzdura, mój panie. Większość z nich pochodzi z zewnątrz, tak jak pan. Doprawdy, panie Hollywood, czy zdecydowałby się pan złożyć Przysięgę, gdyby nie korzyści, jakie może to przynieść pańskiej pozycji na scenie teatralnej? - Potraktuję to pytanie jako część sokratycznego dialogu służącego memu zbudowaniu - powiedział ostrożnie Carl - a niejako zarzut dowodzący nieszczerości moich intencji. Nawiasem mówiąc, tuż przed naszym spotkaniem delektowałem się cygarem i rozglądałem po Londynie z myślą, że sytuacja ta bardzo mi odpowiada. - Odpowiada panu, bo osiągnął pan pewien wiek. Ma pan nazwisko, jest znanym artystą. Życie cyganerii straciło dla pana urok. Ale czy osiągnąłby pan swoją obecną pozycję, gdyby żył pan inaczej jako młody człowiek? - Z tak sformułowanym pytaniem mogę się chyba zgodzić - odrzekł Carl. - Zgadzam się również z tym, że w przyszłości powinniśmy poczynić pewne ustępstwa na rzecz artystów, bohemy... - To się nie uda - przerwał mu Finkle-McGraw. - Rozmyślałem nad tym latami. Wpadłem nawet na pomysł, aby w każdym z większych miast założyć swoisty rezerwat, park tematyczny, jak pan woli, poświęcony bohemie, miejsce, w którym nasza młodzież o artystycznych inklinacjach mogłaby się zbierać i oddawać działalności wywrotowej, gdyby przyszła jej na to ochota. Lecz w pomyśle tym tkwi wewnętrzna sprzeczność. Dlatego, drogi panie, przez ostatnią dekadę poświęciłem mnóstwo czasu i wysiłku na systematyczne wspieranie niezależnych działań wywrotowych. - Naprawdę? Nie boi się pan, że młodzi wywrotowcy wyemigrują do innych gromad? W innych okolicznościach Carl Hollywood kopnąłby się w tyłek, zanim dokończyłby to zdanie. Zapomniał bowiem o niedawnej, szeroko nagłośnionej ucieczce Elizabeth Finkle- McGraw do KryptNetu. Książę przyjął to jednak ze spokojem. - Niektórzy owszem, jak pokazuje przykład mojej własnej wnuczki. Ale co to oznacza, gdy taka młoda osóbka przenosi się do innej gromady? Otóż, powiadam panu, oznacza to, że osóbka ta wyrosła z młodzieńczej łatwowierności i nie chce już należeć do plemienia tylko dlatego, że tak jest najkorzystniej. Ma swoje zasady, obchodzi ją rozwój własnej osobowości. Innymi słowy, oznacza to, że nasza przykładowa młoda istota dojrzała do tego, aby osiągnąć wyjątkową pozycję w Nowej Atlantydzie, gdy tylko zrozumie, że jest ona najlepszym z możliwych plemion. - Pańska strategia jest dla mnie nazbyt wysublimowana, przyznaję, że nie nadążam. Mimo to dziękuję za wyjaśnienia. Tak więc, jeśli dobrze pojąłem, popiera pan działalność wywrotową w przekonaniu, że przyniesie ona całkiem odmienny skutek od tego, jakiego spodziewać by się mogli ludzie naiwni? - Owszem. Czyż nie na tym polega rola arystokraty? Czyż ludzie o mojej pozycji nie powinni dbać o interes całej społeczności, zamiast zajmować się głupstwami w swoim towarzystwie? Mniejsza z tym, zajmijmy się raczej ogłoszeniem, jakie umieściłem w raktywnej części „Timesa” i naszą wczorajszą rozmową. - Tak - zgodził się Carl. - Szuka pan raktorów, którzy występowali w projekcie zatytułowanym Ilustrowany lekcyjonarz każdej młodej damy. - Owszem. Lekcyjonarz był moim pomysłem. Zamówiłem go. Opłacałem raktorów. Rzecz jasna, biorąc pod uwagę sposób organizacji naszego systemu mediów, nie było mi dane poznać tożsamości raktorów, którym wysłałem pieniądze... stąd ogłoszenie. - Mości Książę, śpieszę zatem powiadomić... co zresztą uczyniłbym wczoraj podczas naszej rozmowy cinefonicznej, gdyby nie to, że nalegał pan na pominięcie szczegółów do czasu naszego spotkania... do rzeczy jednak: zatem oznajmiam, że osobiście nie brałem udziału we wspomnianym raktywie, znam jednak osobę, która to robiła. Gdy przeczytałem ogłoszenie, postanowiłem odpowiedzieć na nie w jej imieniu. - Rozumiem, że raktorzy są często nękani przez egzaltowaną publiczność - powiedział książę - i dlatego, jak przypuszczam, zdecydował się pan wystąpić w roli pośrednika w tej sprawie. Zapewniam pana, że kierują mną jak najbardziej szlachetne motywy. Carl udał, że go to dotknęło: - Wasza Miłość! Nigdy nie pozwoliłbym sobie na przypuszczenie, że jest inaczej! Zawłaszczyłem sobie tę rolę nie po to, aby chronić młodą raktorkę przed krzywdami, które mogłyby ją spotkać z pańskiej strony, ale z tej prostej przyczyny, że pewne okoliczności utrudniają obecnie nawiązanie z nią kontaktu. - Zatem proszę mi powiedzieć wszystko, co pan o niej wie. Carl opisał pokrótce związki Mirandy z Lekcyjonarzem. Finkle-McGraw był bardzo ciekaw, ile czasu poświęcała Miranda na grę w Lekcyjonarzu. Średnio w przeciągu tygodnia. Gdy usłyszał odpowiedź, stwierdził: - Jeśli pańskie szacunki są poprawne, ta młoda dama osobiście wykonała dziewięć dziesiątych zadań raktorskich związanych z tym egzemplarzem Lekcyjonarza. - Z tym egzemplarzem? Czy to znaczy, że były inne? Finkle-McGraw nie odpowiedział od razu. Zrobił kilka kroków, po czym odezwał się ściszonym głosem: - Owszem, w sumie trzy. Pierwszy trafił do rąk mojej wnuczki, rozumie pan, że mówię mu o tym w zaufaniu. Drugi przypadł Pionie, córce artifexa, który stworzył tę rzecz. Trzeci wreszcie okrężną drogą znalazł się w posiadaniu dziewczynki imieniem Nell, małej lturystki. Nie wdając się w szczegóły, powiem panu, że losy trójki dziewcząt potoczyły się w odmienny sposób. Elizabeth jest zbuntowana, mężna i przestała interesować się Lekcyjonarzem przed kilku laty. Fiona jest błyskotliwa, lecz posępna, stanowi klasyczny przykład artystki cierpiącej na syndrom maniakalno- depresyjny. Natomiast Nell jest najbardziej obiecującą młodą damą. Przygotowałem analizę sposobu korzystania przez dziewczęta z księgi. Analiza ta nie może być stuprocentowo dokładna ze względu na system i jego tajemnice, niemniej jednak okazała się wykonalna dzięki rachunkom, jakie płaciliśmy raktorom. Na ich podstawie ustaliliśmy, że w przypadku Elizabeth zadania raktorskie spełniały setki wykonawców. W przypadku Fiony rachunki okazały się uderzająco niskie, w jej raktywie bowiem występowała osoba, która nie brała wynagrodzenia za swe usługi, zapewne ojciec, ale to inna historia. Natomiast w przypadku Nell można powiedzieć, że całą obsadę stanowił jeden raktor. - Wygląda na to - mruknął Carl - że moja znajoma weszła w bliski związek z egzemplarzem Nell... - A co za tym idzie, z samą Nell - dokończył lord Finkle-McGraw. Carl zapytał: - Czy wolno mi wiedzieć, dlaczego chce się pan skontaktować z raktorką? - Dlatego, mój drogi panie, że stała się kluczową postacią tego, co się tutaj dzieje - oznajmił lord. - Czegoś takiego zupełnie się nie spodziewałem. W moim pierwotnym zamyśle raktor w ogóle się nie liczył. Miał być tylko i wyłącznie instrumentem. - Osiągnęła to - zaczął Carl - poświęcając dla pańskiego projektu własną karierę i dużą część życia. Musisz zrozumieć, Mości Książę, że była nie tylko nauczycielką Nell. Stała się jej matką. Słowa te uderzyły lorda Finkle-McGrawa, który zwolnił kroku i szedł czas jakiś wzdłuż rzeki, pogrążony w myślach. - Przed kilkoma minutami - odezwał się wreszcie - dał mi pan do zrozumienia, że nawiązanie kontaktu z raktorką nie będzie rzeczą łatwą. Czy oznacza to, że nie jest już związana z pańską trupą? - Przed paru laty wzięła bezterminowy urlop, chcąc poświęcić się wyłącznie Nell i Lekcyjonarzowi. - Rozumiem - odparł arystokrata, przeciągając samogłoski, tak że wyraz ów zabrzmiał jak okrzyk. Był wyraźnie czymś podekscytowany. - Panie Hollywood, mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeśli zapytam, czy jest to płatny urlop? - Gdyby to było konieczne, zgodziłbym się nań. Znalazł się jednak inny sponsor. - Inny sponsor - powtórzył Finkle-McGraw. Był wyraźnie zafascynowany i jakby zaniepokojony finansowym żargonem użytym w tym kontekście. - Umowa była całkiem prosta, jak podejrzewam au fond wszystkie - mówił Carl. - Miranda chciała odnaleźć Nell. Konwencjonalne sposoby myślenia wykluczały to, uznając rzecz za niemożliwą. Są jednak na świecie pewni niekonwencjonalni myśliciele, którzy utrzymują, że sprawa jest wykonalna dzięki takim czy innym nie uświadamianym i nieracjonalnym procesom. Istnieje plemię noszące miano bębniarzy, żyjące zazwyczaj pod wodą... - Słyszałem - rzucił Finkle-McGraw. - Przed czterema laty Miranda przyłączyła się do nich - powiedział Carl. - Założyła spółkę. Jej wspólnikami są dwaj dżentelmeni: jednego z nich znam, jako że swego czasu zajmował się teatrem; drugi wspiera rzecz finansowo. - Jakiego zysku spodziewa się po tym przedsięwzięciu? - Wynajętej drogi do zbiorowej podświadomości - oznajmił Carl. - Uważa, że droga ta stanie się dla przemysłu rozrywkowego tym, czym był kamień filozoficzny dla alchemików. - A rezultaty? - Wszyscy czekamy na wiadomości od Mirandy. - Zatem nie kontaktowała się z panem! - Tylko w snach - odparł Carl Hollywood. Nell przejeżdża przez Pudong; trafia do biur madame Ping; odbywa rozmowę ze wzmiankowaną Ślizgając się na zachód, widziała właściwy Szanghaj jedynie w pionowych szczelinach między wieżowcami Strefy Ekonomicznej Pudong. Centrum Pudongu wznosiło się nad płaską krainą ryżowych poletek na wschodnim brzegu Huang Pu. Niemal wszystkie drapacze chmur zbudowano przy użyciu mediatronowych materiałów budowlanych. Na niektórych widać było opływowe znaki japońskiego pisma, oddane w starannie opracowanych schematach kolorystycznych, większość jednak pokryta była gęstymi, chińskimi ideogramami o wysokiej rozdzielczości i ognistoczerwonych barwach, choć niekiedy znaki były czarne, a tło czerwone. Społeczność anglo-amerykańska miała swój Manhattan, Japończycy Tokio. Hongkong był niezłym dziełem sztuki, ale z istoty pozostał zachodni. Kiedy zamorscy Chińczycy zdecydowali się wrócić do ojczyzny, aby wznieść w niej pomnik ku czci przedsiębiorczości, ich wybór padł na to miejsce, a pomnik był większy, jaskrawszy i niewątpliwie czerwieńszy niż reszta wspomnianych miast. Nanotechnologiczny wynalazek umożliwiający wznoszenie potężnych budowli lżejszych od powietrza pojawił się w odpowiednim czasie, akurat wtedy, gdy potężne cementowe fundamenty kładziono na ostatnich ryżowych poletkach. Nowa warstwa lekkich konstrukcji rozkwitła nad poszyciem pierwszych siedemdziesięcio- i osiemdziesięciopiętrowców. Nowa architektura była naturalnie większa i elipsoidalna, zazwyczaj składała się z obrzeżonej neonami, nadzianej na iglicę kuli, przez co Pudong wydawał się gęściej zabudowany tysiąc stóp nad ziemią niż na poziomie ulicy. Oglądany ze szczytu wielkiego łuku Grobli, przez kilka mil brudnego powietrza, Pudong wyglądał na dziwnie spłaszczony i wyblakły, niczym wyhaftowany na bajecznie wyrafinowanym brokacie, który zbierał kurz przez dziesiątki lat, a teraz został rozwieszony tuż przed nosem Nell. Słońce zaszło nie tak dawno temu, a niebo miało wciąż ciemnopomarańczowy kolor, przechodzący w fiolet i podzielony na nieregularne segmenty przez pół tuzina kolumn dymu, wznoszącego się wprost z linii horyzontu ku ciemnemu od zanieczyszczeń sklepieniu niebios. Wszystko to działo się wiele mil na zachód, gdzieś w herbaciano-jedwabnym rejonie między Szanghajem a Suzhou. Jadąc na rolkach w dół zachodniego stoku łuku i przekraczając linię brzegową Chin, ujrzała nad głową burzową chmurę neonów wyciągającą ku niej swe trójwymiarowe macki, choć w rzeczywistości dzieliło ją od niej kilka dobrych mil. Dzielnice stojące na wybrzeżu były gęsto zabudowane kamienicami ze zbrojonego betonu o trzech lub czterech piętrach i wyglądzie, przy którym Chiński Mur wydawał się nowoczesną konstrukcją, choć w rzeczywistości domy te nie mogły liczyć więcej niż kilkadziesiąt lat. Ich wychodzące na ulice ściany udekorowano olbrzymimi, rysunkowymi tablicami reklamowymi, z których część była mediatronowa, a część tradycyjna. Przez pierwszy kilometr większość tablic skierowana była do biznesmenów nadjeżdżających z Nowego Chusanu, a szczególnie z klawy Nowej Atlantydy. Przyglądając się im, Nell doszła do wniosku, że goście z Nowej Atlantydy odgrywali istotną rolę w utrzymywaniu kasyn i burdeli, zarówno tych tradycyjnych, jak i nowszych przybytków skryptofantazji, gdzie każdy mógł być gwiazdą w napisanej przez siebie sztuce. Zwolniła, aby przeczytać kilka ogłoszeń, zapamiętała adresy na nowych i dobrze wykonanych tablicach. Nie miała jeszcze jasno sprecyzowanego planu. Wiedziała tylko, że musi się poruszać tak, jakby dokądś zmierzała, co zapewniało jej relatywne bezpieczeństwo i brak reakcji na jej widok ze strony młodych mężczyzn siedzących na krawężnikach i rozmawiających przez telefony komórkowe. Gdyby tylko się zatrzymała lub okazała niepewność, natychmiast opadliby ją ze wszystkich stron i kto wie, co mogłoby się wydarzyć. W gęstym, wilgotnym powietrzu nad Huang Pu wisiały miliony ton boi powietrznych i Nell czuła każdy kilogram ich ciężaru na ramionach i w żebrach, gdy ślizgała się w górę i w dół po głównej arterii nabrzeża, próbując zachować szybkość i fałszywe poczucie celu. Znalazła się w Rzeczypospolitej Brzegowej, republice, która nie znała innych zasad poza głosem pieniędzy, nakazującym wszystkim się bogacić. Każde plemię na świecie budowało tu swój wieżowiec. Niektóre, jak Nowa Atlantyda, nie prowadziły aktywnej rekrutacji i wykorzystywały rozmiar i okazałość budynków jako pomnik swojej chwały. Inne, jak Burowie, Parsowie czy Żydzi, działały niedopowiedzeniami, a w Pudongu wszystko, co nie krzyczało, było niewidzialne. Jeszcze inne, jak Mormoni, Pierwsza Rozdzielona Rzeczpospolita i sama Republika Brzegowa, wykorzystywały każdy cal kwadratowy swych mediatronowych ścian, by szerzyć własną dobrą nowinę. Jedyną gromadą, która odstawała od ekumenicznego ducha miejsca, było Niebiańskie Królestwo. Nell przypadkiem przejechała obok terytorium NK, które obejmowało pół przecznicy kwadratowej, otoczonej murem z cegieł, pokrytym sztukaterią. Tu i ówdzie widać było okrągłe bramy i stojące za murem stare, dwupiętrowe budynki w stylu Ming, z zakręconymi do góry okapami i rżniętymi smokami, umieszczonymi wzdłuż linii dachów. Dzielnica ta była tak mała w porównaniu z resztą Pudongu, że przypominała leżące na ziemi pudełeczko, o które można się co najwyżej potknąć. Przy bramach stali mężczyźni w zbrojach, wspomagani zapewne przez inne, mniej rzucające się w oczy systemy zabezpieczeń. Nell była niemal pewna, że śledzi ją - niezbyt nachalnie - przynajmniej trójka młodych mężczyzn, którzy namierzyli ją podczas wjazdu do miasta i sprawdzali teraz, czy istotnie ma coś do załatwienia, czy tylko udaje. Nell przejechała już z jednego końca nabrzeża na drugi z miną turystki podziwiającej Bund na drugim brzegu rzeki. Wracała teraz do centrum Pudongu, gdzie koniecznie musiała znaleźć interes do załatwienia. Przechodząc przez monumentalne wejście do jednego z drapaczy chmur - budowli Republiki Brzegowej, zatem zupełnie niebarbarzyńskiej - rozpoznała mediaglificzne logo, które widziała na jednej z tablic u wrót miasta. W środku mogła wypełnić zgłoszenie, nie podając żadnych konkretów. Pozwoli jej to na zyskanie godziny w stosunkowo bezpiecznym i czystym otoczeniu. Ważne było - jak uczyła ją Dodżo w nieco innym kontekście - aby się nie zatrzymywać; stojąc w bezruchu, stawała się bezbronna. Niestety, biura madame Ping były zamknięte. Na tyłach paliło się światło, ale nikt nie otwierał drzwi, a pobliżu nie było recepcjonistki. Nell nie wiedziała, czy cieszyć się czy wpaść w irytację - kto słyszał o burdelu zamykanym po zmroku! Z drugiej strony, zamknięte były tylko biura administracji. Przez kilka minut włóczyła się po korytarzu, a potem złapała windę jadącą na dół. W chwili gdy zasuwały się drzwi, ktoś wyskoczył na korytarz i nacisnął przycisk, przez co drzwi otworzyły się ponownie. Był to młody Chińczyk o małym, szczupłym ciałku i dużej głowie, ubrany w schludny garnitur i niosący jakieś papiery. - Przepraszam - zwrócił się do Nell. - Czy życzy pani sobie czegoś? - Przyszłam złożyć podanie o przyjęcie do pracy - odparła. Chińczyk omiótł ją wzrokiem od stóp do głów w bardzo profesjonalny sposób, wyzuty niemal z lubieżności. Zaczął i skończył na jej twarzy. - Jako artystka - intonacja wskazywała, że jest to bardziej stwierdzenie niż pytanie. - Jako scenarzystka - odparła. Roześmiał się niespodziewanie. - Mam kwalifikacje, które mogę szczegółowo opisać. - Mamy pisarzy. Bierzemy ich z sieci. - Dziwi mnie to. Jak zakontraktowany pisarz z Minnesoty może zapewnić waszym klientom spersonalizowany typ usług, jakich wymagają? - Z pewnością znalazłaby się dla pani posada artystki - powiedział młody człowiek. - Mogłaby pani zacząć jeszcze dziś. Płacimy dobrze. - Wystarczy popatrzeć na wasze ogłoszenia, aby się przekonać, że klienci reprezentowanej przez pana firmy nie płacą za ciała. Płacą za pomysły, które są waszą wartością dodaną, nieprawdaż? - Że co? - rzucił młody człowiek i znów się uśmiechnął. - Wartością dodaną. Powód, dla którego bierzecie więcej od, wybaczy pan, zwykłej kurwy, jest taki, że zapewniacie klientom skrypty fantazji ujęte w ramy scenariusza dostosowanego do indywidualnych potrzeb. Mogę to dla was robić - powiedziała Nell. - Znam tych ludzi, zarobię dla was mnóstwo pieniędzy. - Jakich ludzi? - Wików. Znam ich od podszewki. - Zapraszam panią do środka - powiedział młody człowiek, wskazując na diamentoidalne drzwi z czerwonym napisem MADAME PING. - Może herbaty? * * * - Istnieją tylko dwa rodzaje przemysłu. Zawsze tak było - powiedziała madame Ping, obejmując zwiędłymi palcami delikatną, porcelanową filiżaneczkę. Jej długie na dwa cale paznokcie splotły się ze sobą jak lotki drapieżnego ptaka, składającego skrzydła po długim, ciężkim dniu patrolowania cieplic. - Przemysł wytwórczy i przemysł rozrywkowy. Przemysł wytwórczy jest ważniejszy. Utrzymuje nas przy życiu. Ale wytwarzanie rzeczy stało się łatwe, odkąd mamy zasilacz. Dlatego przemysł ów przestał być ciekawy. Gdy ludzie mają wszystko, czego potrzebują do życia, reszta jest rozrywką. Cała reszta. Na tym polega interes madame Ping. Biuro madame mieściło się na sto dziesiątym piętrze, z którego rozciągał się ładny, niczym nie przesłonięty widok na Huang Pu i centrum Szanghaju. Gdy nie było mgły, madame widziała z okien fasadę swojego teatru, który mieścił się przy bocznej ulicy kilka przecznic za Bundem; widziała mediatronową markizę mrugającą kolorowo przez brunatne gałęzie starych jaworów. Przed jednym z okien tkwił teleskop, którego okular był skierowany na wejście teatru. Widząc zaciekawienie Nell, madame pozwoliła jej spojrzeć w dół. Nell nigdy przedtem nie oglądała świata przez prawdziwy teleskop. Obraz w okularze trząsł się i tracił ostrość, trudno go było powiększyć i przesunąć panoramicznie. Mimo to jego jakość była lepsza niż na fotografii i Nell wkrótce zapomniała się, wodząc instrumentem po pejzażu miasta w jedną i drugą stronę. Zerknęła do małej klawy Niebiańskiego Królestwa w sercu starego miasta, gdzie ujrzała dwóch mandarynów stojących na krętym mostku nad stawem, podziwiających ławicę złotych karpi. Srebrne nici ich bród układały się na kolorowym jedwabiu tunik, szafirowe guzy na czapkach iskrzyły się, gdy kiwali głowami. Potem zajrzała do wieżowca w głębi lądu, budowli o obcym pochodzeniu, gdzie grupa Eurosów celebrowała przyjęcie. Niektórzy z nich wychodzili z kieliszkami wina na balkon, z którego podsłuchiwali toczone w głębi domu rozmowy. Na koniec skierowała teleskop ku horyzontowi, który rozciągał się za połaciami niebezpiecznych, rządzonych przez triady przedmieść, na które wygnano miliony szanghajskiej biedoty, aby zrobić miejsce dla wieżowców. Zaraz za przedmieściami zaczynał się prawdziwy rejon rolniczy z fraktalną siecią kanałów i strumieni lśniących złoto w ostatnim świetle dnia, dalej był już horyzont, nad którym unosiły się rozrzucone kolumny dymu, w miejscach, gdzie Pięści Sprawiedliwej Harmonii paliły linie zasilacza należące do Zamorskich Diabłów. - Masz dziewczęcą ciekawość świata - powiedziała madame Ping. - To naturalne. Ale nie wolno ci okazywać jej przed innymi, szczególnie przed klientami. Nigdy o nic nie pytaj. Gdy chcesz się czegoś dowiedzieć, siedź cicho i czekaj, aż sami cię poinformują. To, co ukrywają, powie ci o nich więcej niż to, co odkrywają przed tobą. Zrozumiałaś? - Tak, madame - odrzekła Nell, odwracając się do rozmówczyni z lekkim dygnięciem. Nie próbowała naśladować chińskiej etykiety, której za dobrze nie znała. Wybrała wiktoriańskie maniery, które nikogo nie raziły. Przed rozmową z madame Henry (młody człowiek, który zaprosił ją na herbatę) dał jej zaliczkę w wysokości kilku twardych juków, które przeznaczyła na skompilowanie stosownej sukni o odpowiedniej długości, kapelusza, rękawiczek i torebki. Weszła tu zdenerwowana, ale po paru minutach przekonała się, że decyzja o przyjęciu jej do pracy została już podjęta i że spotkanie to ma raczej na celu zapoznanie ją z charakterem nowych obowiązków. - Dlaczego rynek wiktoriański jest dla nas tak ważny? - zapytała madame, wbijając w Nell pytające spojrzenie. - Bo Nowa Atlantyda jest jedną z trzech pierwszorzędnych gromad. - Źle. Bogactwa Nowej Atlantydy są wielkie, to prawda. Ale jej mieszkańcy stanowią zaledwie kilka procent ogółu populacji. Odnoszący sukcesy nowoatlantydzki mężczyzna jest zapracowany i ma niewiele czasu na skryptofantazje. Ma dużo pieniędzy, pojmujesz, ale mało okazji do ich wydawania. Niemniej jednak rynek ten jest dla nas ważny, ponieważ męscy członkowie wszystkich innych gromad, nie wyłączając Nippończyków, chcą być tacy jak wiktoriańscy dżentelmeni. Spójrz na Aszanti, na Żydów, na Rzeczpospolitą Brzegową. Czy członkowie tych gromad chodzą w strojach ludowych? Rzadko. Zazwyczaj noszą garnitury na wiktoriańską modłę. Mają parasole z Old Bond Street. Zbierają książki z Sherlockiem Holmesem. Grają w wiktoriańskich raktywach, a kiedy przychodzi do rozładowania ich naturalnych potrzeb, zjawiają się u mnie, a ja daję im skryptofantazje, którą najpierw zamówił pewien dżentelmen, przemykający się ukradkiem przez Groblę z Nowej Atlantydy. - W tym miejscu madame Ping w mało charakterystyczny dla siebie sposób rozłożyła pazury i zamieniwszy je w nóżki, przeszła nimi po blacie jak skradający się wiktoriański dżent, próbujący wślizgnąć się do Szanghaju poza zasięgiem monitorów. Rozumiejąc swe obowiązki, Nell zakryła usta dłonią w rękawiczce i zachichotała. - Na tym polega czarodziejska sztuczka madame Ping, która zamienia jednego zadowolonego klienta z Nowej Atlantydy na tysiące usatysfakcjonowanych mężczyzn ze wszystkich innych plemion. - Przyznaję, że jestem zaskoczona - powiedziała Nell. - Co prawda nie mam doświadczenia w tych sprawach, ale wydawało mi się, że każde plemię powinno mieć odrębne preferencje. - Dlatego zawsze zmieniamy nieco scenariusze - oznajmiła madame Ping - biorąc pod uwagę różnice kulturowe. Ale historia pozostaje ta sama. Jest wielu ludzi i wiele plemion, ale historie są wciąż takie same. Osobliwe praktyki w lasach; Zreformowana Rozdzielona Rzeczpospolita; niezwykła rozmowa w drewnianej chacie; KryptNet; odjazd Hackworthów Pół dnia wolnej jazdy na wschód przywiodło ich do stóp Gór Kaskadowych, gdzie odwieczne chmury napływające znad Pacyfiku, zmuszane były przez krzywiznę terenu do ruchu w górę i wypróżniania swych ogromnych zapasów wilgoci. Drzewa były tu gigantyczne, pierwsze gałęzie zaczynały się wysoko nad ich głowami, pnie lśniły od mchu. Krajobraz był szachownicą starożytnego lasu i łat wycinek z poprzedniego stulecia. Hackworth kierował Porywacza właśnie ku wycinkom, gdzie rzadkie drzewa i poszycie ułatwiały jazdę. Przejechali przez ruiny porzuconego przed laty miasteczka drwali, składającego się w połowie z małych drewnianych domków, a w drugiej z omszałych i pordzewiałych domostw na kółkach. Za brudnymi szybami widać było wyblakłe makatki głoszące światu: TA RODZINA ŻYJE DZIĘKI PRZEMYSŁOWI DRZEWNEMU. Ze szczelin w chodniku wyrastały dziesięciostopowe młode drzewka. W rynnach rozkrzewiły się jagody i długie łodygi jeżyn, a gigantyczne stare auta stojące krzywo na pustych, popękanych oponach, stały się pergolami, po których wspinały się powoje i krzaczaste klony. Przejechali również przez osadę górniczą, opuszczoną jeszcze dawniej niż pierwsza. Oznaki współczesnego mieszkalnictwa były tu nad wyraz subtelne. Domy stawiane obecnie miały ów nie narzucający się styl sadyb chanów software'u z okolic Seattle i stały tu i ówdzie w grupach wokół centralnego placu ze sprzętem sportowym, kafejkami, sklepami i innymi udogodnieniami. Hackworth dwukrotnie zatrzymał się w takich osadach, wymieniając wraz z Fioną juki na kawę, kanapki i cynamonowe bułeczki. Nieoznaczone, krzyżujące się szlaki były prawdziwym labiryntem dla ludzi nie urodzonych w tych stronach. Hackworth nie znał tych okolic. Znał natomiast współrzędne z drugiego ciasteczka z wróżbą, które znalazł w schowku Porywacza i które tym razem okazało się mniej enigmatyczne. Mimo to nie wiedział, dokąd zmierza. Wiara opuściła go dopiero wieczorem, gdy odwieczne chmury zaczęły zmieniać kolor ze srebrzystego na ciemnoszary, a pferdlin wspinał się coraz wyżej ku rzadziej zaludnionym terenom. Nagle ujrzał skały i wiedział już, że wybrał dobrą drogę. Przed wierzchowcem wyrosła ściana brązowego granitu, ciemnego i mokrego od kondensującej się mgły. Słyszeli, że tam jest, zanim ją zobaczyli, choć ściana nie ogłaszała się dźwiękiem. Wystarczyło, że była, a jej obecność zmieniała akustykę lasu. Mgła gęstniała, zamykając w sobie sylwetki gołych, powyginanych od wiatru górskich drzew, rosnących niezdarnie wzdłuż krawędzi klifu. Pośród drzew majaczyła ludzka postać. - Cicho - szepnął Hackworth do córki i zatrzymał Porywacza. Osoba, którą zobaczył, miała krótko przycięte włosy, a na sobie obszerną, sięgającą pasa kurtkę i elastyczne spodnie; wygięcie bioder świadczyło, że jest kobietą. Na owych biodrach trzymały się także seledynowe pasy, układające się w uprząż do wspinaczki. Oprócz niej nic nie wskazywało na sportowe zainteresowania nieznajomej, która nie miała plecaka ani kasku. Za jej plecami ujrzeli sylwetkę konia grzebiącego nosem w ziemi. Nieznajoma zerkała na zegarek. Z miejsca, w którym stała, zwieszała się po wybrzuszeniu ściany cienka seledynowa lina. Kilka ostatnich metrów wisiało luźno we mgle przed małym, przytulnym wgłębieniem osłoniętym nawisem. Hackworth odwrócił się do córki i wskazał palcem drugą osobę, idącą wzdłuż podnóża ściany, niewidoczną dla kobiety na górze. Poruszając się ostrożnie i cicho, osobnik ów dotarł do wgłębienia, po czym ujął delikatnie luźny koniec liny i przywiązał go do - jak się wydawało - haka wbitego w ścianę. Potem odwrócił się i odszedł, tam skąd przyszedł, idąc bezszelestnie przy samym brzegu klifu. Lina biegła przez blok wbity w szczyt ściany. Nieznajoma opadła kilka metrów, lina napięła się, węzeł sporządzony przez mężczyznę wytrzymał. Lina - niewątpliwie elastyczna - zatrzymała kobietę tuż nad zdradziecką stertą gruzu i ostrych kamieni, zalegającą u podstawy ściany. Kołysząc się na niej, chwyciła linę jedną ręką i odchyliła się, otwierając usta i połykając mgłę. Kołysała się niebezpiecznie przez kilka minut, dysząc z ulgą. Spośród drzew wyłoniła się trzecia osoba, której przedtem nie widzieli. Był to mężczyzna w średnim wieku, ubrany w kurtkę z jakimiś oficjalnymi oznaczeniami w postaci opaski na rękawie i takich czy innych insygniów na kieszeni na piersi. Człowiek ów stanął pod kołyszącą się kobietą i zajął się czymś we wgłębieniu, po czym zwolnił linę i pozwolił kobiecie opaść bezpiecznie na ziemię. Nieznajoma uwolniła się od liny i uprzęży i wdała się w bardzo konkretną dyskusję z mężczyzną, który nalewał picie z termosu. - Słyszałaś o nich? Słyszałaś o Zreformowanej Rozdzielonej Rzeczypospolitej? - Hackworth zwrócił się z cichym pytaniem do Fiony. - Znam tylko Pierwszą. - Z Pierwszej Rozdzielonej nic nie wyszło. Nie trzymała się razem, niejako ex definitione. Założyła ją grupa ludzi o niemal anarchistycznych przekonaniach. Na pewno uczyłaś się o tym w szkole. PRR strasznie się sfrakcjonalizowała. - Mam przyjaciół w PRR - powiedziała Fiona. - Sąsiadów? - Tak. - Chanów software'u - domyślił się Hackworth. - W PRR udało im się, bo mają wiele ze sobą wspólnego... stare pieniądze z software'u. Są niemal tacy sami jak Wiktorianie... Wielu z nich przechodzi do nas i na starość składa Przysięgę. Ale dla szeroko pojętej klasy średniej PRR nie stanowi atrakcji, nie oferuje tożsamości etnicznej czy choćby spójnej religii. - I dlatego bałkanizuje się. - Właśnie. Ci ludzie - powiedział Hackworth, wskazując na mężczyznę i kobietę u stóp ściany - należą do ZRR, Zreformowanej Rozdzielonej Rzeczypospolitej, która jest bardzo podobna do PRR, z jedną zasadniczą różnicą. - Myślisz o rytuale, którego byliśmy świadkami? - Rytuał to dobre słowo - pochwalił córkę Hackworth. - Przed kilkoma godzinami tych ludzi odwiedził posłaniec, który podał im czas i godzinę. Nic więcej. W tym konkretnym przypadku zadaniem kobiety było skoczyć ze ściany o wyznaczonym czasie. Zadaniem mężczyzny było przywiązać koniec liny do haka, zanim kobieta skoczy. Proste. - Gdyby jednak tego nie zrobił, kobieta zabiłaby się - powiedziała Fiona. - Otóż to. Nazwiska wyciąga się z kapelusza, a uczestników powiadamia z kilkugodzinnym wyprzedzeniem. Tutaj rytuał odbywa się na leśnym urwisku, które jest akurat w pobliżu, w innych węzłach ZRR rzecz może wyglądać inaczej. Na przykład osoba A wchodzi do pokoju, wyjmuje z pudełka pistolet, ładuje go ostrą amunicją, wkłada do pudełka i wychodzi na dziesięć minut. W tym czasie osoba B ma wejść do pokoju i zamienić ostrą amunicję na ślepą. Po dziesięciu minutach osoba A wraca do pokoju, przykłada pistolet do głowy i pociąga za spust. - Osoba A nie wie, oczywiście, nic o osobie B. - Ma się rozumieć. - Kim jest zatem ów trzeci człowiek? - To pełnomocnik. Urzędnik ZRR, który pilnuje, aby uczestnicy nie kontaktowali się ze sobą. - Jak często odbywa się taki rytuał? - To zależy od losowania, może raz na kilka lat - odrzekł Hackworth. - W ten sposób tworzy się sieć współzależności. Ci ludzie wiedzą, że mogą sobie ufać. W plemieniu takim jak ZRR, której ogląd wszechświata wyklucza istnienie absolutu, rytuał ten staje się absolutem zastępczym. Kobieta skończyła kawę, uścisnęła dłoń pełnomocnika i wspięła się po polimerowej drabinie wiszącej na ścianie na górę do konia. Hackworth cmoknął na Porywacza i skierował go na ścieżkę biegnącą równolegle do klifu. Przejechawszy pół kilometra, na inną ścieżkę prowadzącą z góry. Po kilku minutach nadjechała kobieta dosiadająca staromodnego, biologicznego modelu konia. Była zdrową, otwartą, rumianą niewiastą, podekscytowaną jeszcze po skoku w nieznane. Powitała ich z daleka, nie okazując rezerwy wobec Neowiktorian. - Witam panią - odpowiedział Hackworth, zdejmując melonik. Nieznajoma zerknęła na Fionę. Zatrzymała konia i przypatrzyła się Hackworthowi. Wyglądała na zdezorientowaną. - Znam pana - powiedziała. - Ale nie przypominam sobie nazwiska. - Hackworth, John Percival, do usług. A to moja córka, Fiona. - Jestem pewna, że nigdy nie słyszałam tego nazwiska odpowiedziała niewiasta. - A ja jestem pewny, że nigdy nie słyszałem, jak pani się nazywa - rzucił wesoło Hackworth. - Maggie - mruknęła. - Oszaleję - dodała. - Skąd my się znamy? - Zabrzmi to nieco dziwnie - powiedział spokojnie Hackworth - ale gdybyśmy oboje pamiętali wszystkie nasze sny, co, rzecz jasna, jest niemożliwe, i gdybyśmy porównali sporządzone z nich notatki, zapewne przekonalibyśmy się, że wiele nas łączy. - Wielu ludzi miewa podobne sny - powiedziała Maggie. - Wybaczy pani, ale nie o tym mówiłem - przerwał jej Hackworth. - Opisywałem sytuację, w której każde z nas zachowuje własny punkt widzenia. Ja widzę panią. Pani widzi mnie. Łączą nas pewne wspólne doświadczenia, ale każde z nas widzi je z własnej perspektywy. - Jak w raktywie? - Owszem - odparł Hackworth. - Z tym że nie trzeba za to płacić. W każdym razie na pewno nie pieniędzmi. Miejscowy klimat sprzyjał gorącym napojom. Maggie nie zdjęła nawet kurtki, nastawiając w kuchni czajnik. Mieszkała w drewnianej chacie, bardzo przestronnej w środku i zajmowanej zapewne przez kilka innych osób, których w tej chwili nie było. Fiona, wchodząc i wychodząc z łazienki, z zafascynowaniem przyglądała się śladom mieszanej wspólnoty kobiet i mężczyzn żyjących, śpiących i kąpiących się razem. Gdy usiedli wokół stołu przy herbacie, Hackworth nakłonił Maggie do wsunięcia palca w urządzenie wielkości naparstka. Gdy wyjął je z kieszeni, Fiona przeżyła potężne deja vu. Widziała już tę rzecz, to coś było ważne. Wiedziała, że zaprojektował je ojciec: urządzenie nosiło niezatarte ślady jego stylu. Potem rozmawiali o tym i owym. Fiona pytała o ZRR, Maggie - prawdziwa zwolenniczka sprawy - z przyjemnością odpowiadała na jej pytania. Hackworth rozpostarł na stole arkusz czystego papieru, mijały minuty, na kartce pojawiały się słowa i obrazy przesuwające się z dołu do góry. Naparstek - wyjaśnił - umieścił w krwiobiegu Maggie pewne nieszkodliwe tocza zwiadowcze, które zbierały informacje w jej ciele i po zapełnieniu taśm wylatywały przez pory i wyładowywały dane na kartce. - Wygląda na to, że mamy wspólnych znajomych - powiedział po kilku minutach. - W naszych krwiobiegach jest wiele identycznych tupli, które rozprzestrzeniają się jedynie przez pewne... swoiste formy kontaktu. - Masz na myśli wymianę płynów? - zapytała obojętnie Maggie. Fiona pomyślała zrazu o transfuzji i zapewne nie domyśliłaby się prawdziwego znaczenia owego pytania, gdyby nie rumieniec na twarzy ojca i jego zalęknione spojrzenie. - Doskonale się rozumiemy - odparł Hackworth. Maggie rozważała to przez chwilę, po czym wpadła w irytację, ogromną irytację osoby z gruntu dobrodusznej i pogodzonej ze światem. Mówiła do Hackwortha, ale konstruując wypowiedź, przyglądała się Pionie: - Wbrew temu, co sądzą o nas mieszkańcy Nowej Atlantydy, nie sypiam... to znaczy, nie uprawiam... nie mam aż tylu partnerów. - Przykro mi, że odniosłaś mylne, zapewniam, wrażenie, iż formułuję nieprzystojne zarzuty co do twoich standardów moralnych - oznajmił Hackworth. - Zapewniam cię, że nie uważam się za osobę, która mogłaby dokonywać jakichkolwiek osądów w tym względzie. Jednak okazałabyś mi niezwykłą uprzejmość, informując mnie, kto, a raczej z kim... w ciągu ostatniego mniej więcej roku... - Był tylko jeden - powiedziała Maggie. - Niezbyt udany rok. - Odstawiła kubek na stół (Fionę uderzył brak spodków) i usiadła wygodniej na krześle, przyglądając się z niepokojem Hackworthowi. - Dziwne, że ci o tym mówię... jesteś obcy... - Zaufaj, proszę, swoim instynktom i nie traktuj mnie jak obcego. - Miałam romans. Przed kilkoma miesiącami. To wszystko. - Gdzie? - W Londynie. - Przez twarz Maggie przemknął cień uśmiechu. - Zapewne dziwisz się, że mieszkając tutaj, nie wybrałam jakiegoś ciepłego, słonecznego miejsca. Otóż nie, pojechałam do Londynu. W głębi duszy chyba wszyscy jesteśmy Wiktorianami. - Poznałam tam faceta - mówiła dalej Maggie. - Byłam w Londynie z przyjaciółkami. Jedna z nich jest obywatelką ZRR, a druga, Trish, opuściła Republikę jakieś trzy lata temu i założyła z paroma osobami węzeł KryptNetu. Mają swoją siedzibę w Seattle, niedaleko rynku. - Przepraszam, że się wtrącam - powiedziała Fiona. – Ale czy moglibyście wyjaśnić mi istotę KryptNetu? Jedna z moich szkolnych przyjaciółek wstąpiła, o ile mi wiadomo, do tej gromady. - KryptNet jest gromadą syntetyczną i nad wyraz tajemniczą - powiedział Hackworth. - Każdy węzeł jest niezależny i samorządny - dodała Maggie. - Gdyby przyszła ci na to ochota, mogłabyś sama założyć węzeł, nawet jutro. Węzły definiowane są kontraktem. Podpisujesz kontrakt, w którym zgadzasz się na świadczenie pewnych usług, gdy zostaniesz o to poproszona. - Jakich usług? - Zazwyczaj do twojego systemu dostarcza się dane. Obrabiasz je i przekazujesz do innych węzłów. Dla Trish było to czymś naturalnym, ponieważ zajmowała się kodami, tak samo zresztą jak ja, moi współlokatorzy i większość ludzi z tej okolicy. - To znaczy, że węzły mają komputery? - Ludzie mają komputery, przeważnie wbudowane - powiedziała Maggie, instynktownie drapiąc się po kości za uchem. - Czy w takim razie węzeł jest tożsamy z człowiekiem? - W wielu przypadkach - odpowiedziała Maggie. - Czasami jednak obejmuje kilka osób z wbudowanymi systemami; osób działających w jednym rejonie. - Czy mogę zapytać, do jakiego poziomu dotarł węzeł Trish? - odezwał się Hackworth. Maggie nie była pewna. - Do ósmego, może dziewiątego. W każdym razie pojechałyśmy do Londynu. Na miejscu postanowiłyśmy obejrzeć parę przedstawień. Interesowały mnie głównie duże produkcje, naprawdę fajne... widziałyśmy niezłego Doktora Faustusa w Olivierze. - Marlowa? - Tak. Ale Trish ma prawdziwy talent do wynajdywania takich maleńkich, zapyziałych, położonych na uboczu teatrów, do których ja w życiu bym nie trafiła, przede wszystkim dlatego, że nigdzie się o nich nie pisze, nie ma żadnych reklam. Widziałyśmy parę radykalnych rzeczy... naprawdę radykalnych... - Rozumiem, że nie używasz tego przymiotnika w sensie politycznym - powiedział Hackworth. - Nie, chodzi mi o sposób wystawienia. Jeden z takich teatrów mieścił się w starym, zbombardowanym budynku w Whitechapel, w środku było pełno ludzi, stłoczonych, chodzących w tę i z powrotem... nagle zaczęły się dziać różne dziwne rzeczy, zdałam sobie sprawę, że niektórzy z obecnych są aktorami, inni publicznością, choć w pewnym sensie wszyscy w tym graliśmy. To było niezłe, to znaczy, wiesz, w sieci masz to na zawołanie, w raktywie, ale kiedy coś takiego dzieje się w rzeczywistości, kiedy czujesz wokół siebie ciepłe, ludzkie ciała, to jest zupełnie inaczej. Byłam szczęśliwa. No i poznałam tego gościa... szedł do baru po piwo, powiedział, że przyniesie mi szklankę. Zaczęliśmy rozmawiać. I tak od słowa do słowa... Był naprawdę inteligentny, bardzo pociągający. Afrykanin, doskonale znał się na teatrze. Tam z tyłu były pokoje, niektóre z łóżkami... - Gdy skończyliście - odezwał się Hackworth - czy... nie miałaś jakichś sensacji? Maggie odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się, biorąc to za przejaw specyficznego poczucia humoru Hackwortha. Ale ten mówił poważnie. - Gdy skończyliśmy? To znaczy już po? - Tak. Powiedzmy... kilka minut po... Nagle Maggie spoważniała. - W zasadzie... tak - powiedziała. - Było mi gorąco. Naprawdę gorąco. Musiałyśmy wyjść, bo wydawało mi się, że mam początki grypy. Wróciłyśmy do hotelu, rozebrałam się i stanęłam na balkonie. Zmierzyłam sobie temperaturę. Miałam prawie trzydzieści dziewięć stopni. Ale rano czułam się doskonale. Od tamtej pory nic mi nie dolegało... - Dziękuję, Maggie - powiedział Hackworth, wstając zza stołu i chowając do kieszeni kartkę. Fiona również wstała, idąc śladem ojca. - Czy przed podróżą do Londynu prowadziłaś... aktywne życie towarzyskie? Maggie zaróżowiła się. - Stosunkowo aktywne... przez kilka lat... - Co to byli za ludzie? KryptNetowcy? Może tacy, którzy spędzali dużo czasu nad wodą? Maggie potrząsnęła głową. - Nad wodą? Nie rozumiem. - Musisz zadać sobie pytanie, dlaczego twoje życie towarzyskie nagle osłabło od czasu spotkania z panem... - Beckiem. Nazywał się Beck. - Z panem Beckiem. Czy owo spotkanie nie zaniepokoiło cię? Czy podświadomie nie obawiałaś się podwyższonej temperatury po... wymianie płynów? Maggie zachowała kamienną twarz. - Jeśli mogę ci coś doradzić, to powinnaś zainteresować się zagadnieniami związanymi z samozapłonem - powiedział Hackworth i bez dalszej zwłoki zdjął z wieszaka melonik oraz parasol i wyprowadził Fionę do lasu. Tam powiedział: - Maggie nie zdradziła ci wszystkich tajemnic KryptNetu. Po pierwsze: powszechnie wiadomo o jego niezliczonych skandalicznych powiązaniach, które są obiektem szczególnego zainteresowania odpowiednich sił Protokołu. Po drugie... - tu Hackworth wybuchnął ponurym śmiechem - ...wierutną bzdurą jest to, że KryptNet nie ma więcej niż osiem, dziewięć poziomów. - Jaki zatem ma cel? - zapytała Fiona. - KryptNet stara się uchodzić za prostą, niespecjalnie zamożną spółdzielnię zajmującą się obróbką danych. Jego prawdziwe cele znane są tylko uprzywilejowanym członkom ściśle współpracującego ze sobą trzydziestego trzeciego poziomu. - Głos Hackwortha cichł, gdy on sam próbował się domyślić, skąd wie o tym wszystkim. - Mówi się, że w tym zamkniętym kółku każdy członek może zabić innego przy pomocy myśli. Fiona pochyliła się, otoczyła ramionami talię ojca i wtuliła głowę między jego łopatki. Trzymała go mocno. Wydawało się jej, że temat KryptNetu został zamknięty, ale po kwadransie - gdy Porywacz niósł ich między drzewami w kierunku Seattle - ojciec znów się odezwał, podejmując wątek, tam gdzie skończył, jakby zrobił sobie przerwę na zaczerpnięcie oddechu. Mówił cichym, odległym głosem, jak w transie. Wspomnienia napływały z głębin jego pamięci niemal bez udziału świadomości. - Prawdziwym celem KryptNetu jest „nasienie”, technologia, która w ich diabolicznym spisku ma pewnego dnia zastąpić zasilacz, na którym zbudowany jest dobrobyt naszej i wielu innych społeczności. Protokół, stojący na straży pokoju i powszechnego rozwoju ekonomicznego, jest według KryptNetu narzędziem represji. Członkowie tej organizacji uważają, że informacja ma niemal mistyczną moc przepływu i samopowtarzania i podobna wodzie wyrównuje swe poziomy lub jak iskry unosi się do góry... nie ma żadnego desygnatu moralnego, w czym mylą nieuchronność z racją. Wydaje im się, że niedługo zamiast zasilaczy kończących się w kompilatorach materii, będziemy mieli nasiona, które wysiane w ziemi zamienią się w domy, hamburgery, statki kosmiczne i książki... że nasienie jest logicznym następstwem zasilacza, i że stanie się podwaliną kolejnego stopnia rozwoju ludzkości. Przerwał na chwilę, wziął głęboki oddech i chyba się obudził, bo kiedy odezwał się ponownie, mówił wyraźniejszym i silniejszym głosem: - Oczywiście, nie sposób się z tym zgodzić. Zasilacz nie jest narzędziem systemu nadzoru i represji, jak chciałby KryptNet. Jest natomiast sposobem na zachowanie porządku i dobrobytu współczesnych społeczności. Gdyby każdy miał nasienie, cóż powstrzymałoby go przed wyprodukowaniem broni o sile rażenia przewyższającej zdolności destrukcyjne głowic nuklearnych z ery elżbietańskiej? Dlatego Protokół tak niechętnym wzrokiem przygląda się działalności KryptNetu. Drzewa rozstąpiły się, ukazując długie, błękitne jezioro. Porywacz odnalazł drogę do utwardzonego szlaku i Hackworth zmusił go do galopu. Po kilku godzinach Hackworth i Fiona układali się do snu w kabinie drugiej klasy statku powietrznego „Wyspy Falklandzkie”, zmierzającego do Londynu. Z Lekcyjonarza: działalność księżniczki Nell w roli diukessy Turing; zamek Wodnych Wrót; inne zamki; Rynek Szyfrantów; przygotowania do ostatniej podróży Księżniczka Nell spędziła kilka miesięcy w zamku Turinga. Podczas wyprawy w poszukiwaniu dwunastu kluczy odwiedziła wiele zamków, przechytrzyła wielu strażników, otworzyła wiele kłódek i splądrowała nie mniejszą liczbę skarbców; ale zamek Turinga był zupełnie innym miejscem, miejscem, które stosowało się do reguł i programów napisanych przez ludzi. Owe reguły i programy mógł zmienić człowiek biegły w języku zer i jedynek. Dlatego też nie musiała - jak poprzednio - uciekać ze skarbem. Mogła przeprogramować zamek i uczynić go swoim. Jego podwoje stały się jej królestwem. Najpierw urządziła godny pogrzeb księciu Turingowi. Potem przeczytała jego księgi i opanowała całą zawartą w nich wiedzę. Zaznajomiła się ze stanami programującymi rycerzy i mechanicznego księcia. Wprowadziła nowy program operacyjny w księcia, a następnie uruchomiła obroty potężnego wału, napędzającego zamek. Jej pierwsze próby kończyły się niepowodzeniami, ponieważ w programach było mnóstwo błędów. Sam właściwy książę nie był w tym od niej lepszy. Błędy nazywał bugzami, od okrzyku „Bóg z nami”, który wydał z siebie, gdy po raz pierwszy zaplątał mu się łańcuch we wczesnej fazie eksperymentów z maszyną Turinga. Pracując wytrwale, księżniczka Nell rozplątywała bugzy i uczyniła z mechanicznego księcia swego wiernego sługę. Książę ze swej strony wykazał się talentem do umieszczania nieskomplikowanych programów w torsach rycerzy - w ten sposób każdy rozkaz wydany przez Nell był szybko przekazywany całym siłom zbrojnym. Po raz pierwszy w życiu księżniczka miała armię i służących. Lecz jej armia nie była zdolna do podbojów, gdyż sprężyny w plecach rycerzy szybko się rozwijały, a ich programy nie nadawały się do zaadaptowania jak zachowanie ludzkich żołnierzy. Mimo to za murami zamku rycerze stanowili potężną siłę, która chroniła Nell przed napaścią z zewnątrz. Idąc za planem robót nakreślonym przez prawdziwego księcia, księżniczka zatrudniła rycerzy przy smarowaniu przekładni, naprawach popękanych wałów, wymianie łożysk i budowaniu nowych egzemplarzy ze zmagazynowanych części. Sukcesy dodawały jej sił. Ale zamek Turing był zaledwie pierwszym z siedmiu książęcych siedzib królestwa, czekało ją więc mnóstwo pracy. Wokół zamku rósł gęsty las, ale kilka mil dalej zaczynały się pokryte darnią wzniesienia. Stojąc na murach zamku i przyglądając się okolicy przez lornetkę Księcia, Nell odkryła stado dzikich koni pasących się na wzniesieniach. Lalka Fiołek nauczyła ją tajników oswajania mustangów, Kaczuszka powiedziała jej, jak zdobyć ich sympatię. Nell zorganizowała ekspedycję na pastwiska i po tygodniu wróciła z dwoma pięknymi mustangami, Kawą i Mlekiem. Podarowała im pierwszorzędną uprząż ze stajni księcia, ozdobioną herbem z literą T; herb należał teraz do niej, bo przeprogramowawszy zamek, miała powody, aby nazywać się diukessą Turing. Osiodłała je natomiast zwykłymi, nieherbowymi siodłami, chcąc uchodzić - w razie potrzeby - za plebejuszkę. Jej starania na niewiele się zdały, bo wraz z upływem lat tak bardzo wypiękniała i nabrała takiej ogłady, że nikt nie wziąłby jej za przedstawicielkę pospólstwa, nawet gdyby się ubrała w szmaty i wędrowała boso. Leżąc na swoim łóżku w dormitorium madame Ping i czytając te słowa na jarzącej się lekko stronie, Nell zastanowiła się nad ich znaczeniem. Przecież księżniczki nie różniły się genetycznie od pospólstwa... Po drugiej stronie stosunkowo cienkiej ściany chlapała woda w kilku umywalkach, w których młode panie dokonywały wieczornych ablucji. Nell była jedyną skryptorką w dormitorium madame Ping; reszta dziewcząt zajmowała się grą. Właśnie wróciły z długiej, wyczerpującej zmiany, wcierały maść w ramiona obolałe od okładania wiosłami siedzeń klientów, wciągały do nosa potężne dawki toczy naprawczych, zaprogramowanych do wyszukiwania popękanych naczyń włosowatych na zaognionych pośladkach i zlepiania ich przez noc. Zajmowały się także bardziej tradycyjnymi działaniami, takimi jak podmywanie, zmywanie makijażu, wklepywanie nawilżaczy i tym podobne. Czynności te nie zajmowały im wiele czasu, dziewczęta wykonywały je z mechaniczną precyzją właściwą wszystkim Chinkom, rozmawiając przy okazji w swym szanghajskim dialekcie o wydarzeniach ostatniego dnia. Nell mieszkała z nimi od miesiąca i poznała zaledwie kilka słów dialektu, którego i tak nie musiała się uczyć, bo wszystkie mówiły po angielsku. Czytała Lekcyjonarz do późna. Dormitorium doskonale się do tego nadawało. Dziewczęta madame Ping były profesjonalistkami i po kilku minutach szeptów, chichotów i wzajemnego, oburzonego uciszania, szły spać. Czuła, że zbliża się do końca Lekcyjonarza. Wiedziałaby o tym nawet, gdyby nie było jej dane zaciskać pętli wokół Kojota, dwunastego i ostatniego z Zaczarowanych Władców. Przez ostatnie kilka tygodni, odkąd znalazła się w królestwie Kojota, charakter Lekcyjonarza ulegał zmianie. Poprzednio Nocni Przyjaciele i inni bohaterowie księgi kierowali się w postępowaniu własnym osądem i rozumem, nawet jeśli Nell biernie uczestniczyła w przygodach. Czytanie Lekcyjonarza zawsze polegało na rozwijaniu interakcji z innymi postaciami i znajdowaniu wyjścia z przeróżnych sytuacji. Ostatnio ów pierwszy element zniknął. Zamek Turinga był dobrym przykładem zasad obowiązujących w królestwie Kojota: ziemi niemal nie zamieszkanej przez ludzi, pełnej za to fascynujących okolic i zdarzeń. Podróżowała samotnie po królestwie, odwiedzając jeden zamek po drugim i rozwiązując związane z nimi zagadki. Drugi zamek (licząc od siedziby Turinga) wzniesiony był na górskim stoku i miał skomplikowany system irygacyjny, w którym woda ze spienionego źródełka przepuszczana była przez system wrót. Liczba wrót sięgała wielu tysięcy, a wszystkie połączone były w małe grupy, tak że otwarcie lub zamknięcie jednej bramy wpływało w ten czy inny sposób na resztę zgrupowanych z nią śluz. W zamku Wodnych Wrót zajmowano się uprawą roli, ale w całej okolicy panował straszliwy głód, bo śluzy przepuszczające wodę przestały działać tak jak dawniej. Okazało się, że jakiś czas temu odwiedził zamek tajemniczy Czarny Rycerz, który w środku nocy wyślizgnął się ze swej komnaty i zepsuł połączenia między wrotami, zatrzymując dopływ wody na pola. Dokonawszy zniszczeń, zniknął, zostawiając wiadomość, że naprawi wrota w zamian za okup ze złota i klejnotów. Księżniczka Nell poświęciła nieco czasu na zbadanie problemu i odkryła, że system wrót był niczym innym jak nieco bardziej złożoną wersją jednej z maszyn księcia Turinga. Zrozumiawszy, że działaniem śluz rządzi pewien przewidywalny porządek, zajęła się programowaniem zamykania i otwierania wrót, oraz usuwaniem bugzów wprowadzonych do systemu przez Czarnego Rycerza. Wkrótce przez system irygacyjny znów popłynęła woda, a głód został zażegnany. Ludzie mieszkający w zamku byli jej bardzo wdzięczni, czego można się było spodziewać. W żadnym razie nie liczyła jednak na to, że założą jej na głowę koronę i uczynią swoją władczynią, a tak się stało. Gdy zastanowiła się nad tym, doszła do wniosku, że postąpili sensownie. Umarliby, gdyby system nie działał prawidłowo. Była jedyną osobą (jeśli nie liczyć Czarnego Rycerza), która znała jego tajemnicę, trzymała ich los w swoich rękach. Nie mieli wyboru, jak tylko poddać się jej woli. I tak wędrując od zamku do zamku, księżniczka niechcący wzbudziła prawdziwe powstanie przeciwko królowi Kojotowi. Istnienie zamków zależało od dających się programować systemów operacyjnych, z których każdy był bardziej złożony od poprzedniego. Po zamku Wodnych Wrót odwiedziła pałac ze wspaniałymi organami napędzanymi powietrzem i sterowanymi przez skomplikowaną siatkę popychadeł. Instrument grał muzykę przechowywaną na zwojach papieru z wybitymi dziurkami. Tajemniczy Czarny Rycerz zaprogramował organy w ten sposób, że grały jedynie ponurą, przygnębiającą fugę, wprawiającą mieszkańców okolicy w czarną rozpacz, uniemożliwiającą im pracę czy choćby wstanie z łóżka. Zabawiwszy w pałacu, Nell przekonała się, że działanie organów można symulować przez niezwykle złożony układ wodnych wrót, co oznaczało z kolei, że da sieje sprowadzić do przeraźliwie długiego i skomplikowanego programu maszyny Turinga. Naprawiwszy organy i rozbawiwszy mieszkańców pałacu, pojechała do zamku, który funkcjonował według zasad spisanych w osobliwym języku w wielkiej księdze. Czarny Rycerz podczas wizyty w zamku wydarł kilka stronic księgi, które księżniczka musiała zrekonstruować, ucząc się języka. Język okazał się nadzwyczaj zwięzły i pełno w nim było nawiasów. Podczas studiów udowodniła sobie z góry przesądzoną hipotezę, że system działania języka był w istocie bardziej złożoną wersją funkcjonowania mechanicznych organów, a co za tym idzie, samej maszyny Turinga. Następny zamek był podzielony na wiele małych komnat połączonych hydraulicznym systemem przekazywania wiadomości. W każdej komnacie siedziała grupa ludzi, która odpowiadała na otrzymaną wiadomość, stosując się do pewnych reguł spisanych w książkach, które nakazywały zazwyczaj wysłanie kolejnych informacji do innych komnat. Zapoznawszy się z regułami spisanymi w księgach i ustaliwszy, że zamek jest kolejnym przykładem maszyny Turinga, Nell naprawiła usterkę w systemie dostarczania wiadomości, wprowadzoną przez nieznośnego Czarnego Rycerza, odebrała kolejną książęcą koronę i ruszyła do zamku numer sześć. Zamek ów okazał się całkiem inny od pozostałych. Przede wszystkim był znacznie od nich większy. Bogatszy. I działał, w przeciwieństwie do reszty książęcych siedzib w królestwie Kojota. Zbliżając się do zamczyska, Nell jechała krawędzią traktu, który roił się od posłańców galopujących w obu kierunkach. Za murami odkryła wielki, otwarty rynek z tysiącami kramów, pełen wózków i tragarzy noszących produkty we wszystkie strony. Na rynku nie handlowano jednak rybami, przyprawami czy kaszą, jedynym produktem były informacje zapisane w księgach. Księgi przewożono z miejsca na miejsce na taczkach i przekazywano sobie na ogromnych, długich i mocno zaniedbanych pasach transmisyjnych, uszytych z jutowych worków. Tragarze roznoszący księgi wpadali na siebie, porównywali notatki dotyczące treści ksiąg i kierunku, w którym idą, wreszcie wymieniali jedne księgi na drugie. Sterty ksiąg sprzedawano na wielkich, hałaśliwych przetargach, a płacono za nie bynajmniej nie złotem, a innymi księgami. Na skraju rynku stały kramy, w których wymieniano księgi na złoto, a dalej kilka straganów sprzedających za złoto żywność. W samym środku tego zamieszania Nell ujrzała Czarnego Rycerza, siedzącego na czarnym koniu i pochłoniętego przeglądaniem jednej z ksiąg. Nie namyślając się, spięła mustanga ostrogą i wyciągnęła miecz. Zabiła rycerza w pojedynku pośród straganów i ksiąg. Sprzedawcy nie zwracali na nich uwagi, cofali się, gdy było trzeba, przed rozjuszoną księżniczką i odpierającym ataki rycerzem. Gdy rycerz padł martwy u jej stóp, księżniczka schowała miecz, a zgiełk wybuchł ze zdwojoną siłą i ogarnął ją niczym woda spienionego strumienia oblewająca kamień. Nell podniosła księgę, którą czytał Czarny Rycerz i stwierdziła, że są w niej same bzdury. Księga napisana była szyfrem. Obeszła rynek, próbując odszukać jakiś centralny punkt targu, ale nie znalazła żadnego. Każdy stragan był taki sam jak pozostałe. Na zamku nie było wieży, ani sali tronowej, ani przejrzystego systemu sprawowania władzy. Przyglądając się straganom, stwierdziła, że przy każdym siedzi człowiek, który nie robi nic innego poza odszyfrowywaniem ksiąg, zapisywaniem ich treści na długich arkuszach pergaminu i podawaniem tychże innym ludziom, którzy odczytywali je, konsultowali się z księgami reguł i dyktowali odpowiedzi pisarczykowi z gęsim piórem, który zaszyfrowywał je i zapisywał w księgach rzucanych następnie na rynek i dostarczanych, tam gdzie trzeba. Pisarze z gęsimi piórami nosili na szyjach - jak zauważyła Nell - łańcuchy z wysadzanymi klejnotami kluczami. Klucz był zatem oznaką cechu szyfrantów. Rynek i cały zamek okazał się zdradziecko trudny do odszyfrowania i Nell poświęciła kilka tygodni na pracę przy nim. Niemałym problemem okazał się fakt, że zamek ów był pierwszym, który działał jak należy. Czarny Rycerz nie zdołał go zepsuć, zapewne dlatego, że wszystko było tu zaszyfrowane, a działalność maksymalnie zdecentralizowana. Nell przekonała się, że poprawnie działający system jest trudniejszy do opanowania niż taki, w którym są usterki. W końcu zdecydowała się zostać czeladnikiem u Mistrza Szyfrów i nauczyć się wszystkiego o kodach i kluczach do ich otwierania. Ukończywszy termin, dostała własny klucz jako odznakę urzędu i znalazła sobie pracę na straganie przy szyfrowaniu i odszyfrowywaniu ksiąg. Okazało się, że klucz nie jest tylko ozdobą, w środku krył bowiem zwitek pergaminu z zapisaną na nim długą liczbą, która służyła do odszyfrowywania wiadomości, jeśli życzył sobie tego ten, kto ją wysłał. Od czasu do czasu Nell odwiedzała stragany na obrzeżach rynku, gdzie wymieniała księgi na złoto, a to z kolei na jedzenie i picie. Podczas jednej z takich wypraw wpadł jej w oko pewien członek cechu, który wędrował wśród kramów, nosząc na szyi klucz o dziwnie znajomym wyglądzie. Z pewnością był to jeden z jedenastu kluczy, które odebrała z pomocą przyjaciół Zaczarowanym Władcom! Nell opanowała podniecenie i ruszyła w ślad za szyfrantem do jego straganu. Zapamiętała, gdzie pracuje. Przez kilka następnych dni, chodząc wśród kramów, odkryła resztę kluczy. Udało się jej zerknąć do ksiąg zawierających reguły, z których korzystali pracodawcy, odpowiadając na zakodowane wiadomości. Reguły były spisane w języku, którego nauczyła się w dwóch poprzednich zamkach. Po odszyfrowaniu wiadomości okazało się, że jej stragan pracuje jak kolejna maszyna Turinga! Z łatwością mogłaby zatem przyjąć, że cały zamek był, podobnie jak inne, maszyną nieszczęsnego księcia. Ale Lekcyjonarz nauczył ją ostrożności w wyciąganiu pochopnych wniosków. To, że jeden stragan działał zgodnie z regułami Turinga, nie oznaczało, że tak samo działa cała reszta. A nawet gdyby każdy kram na rynku był w istocie maszyną T, rzecz owa na dobrą sprawę niczego nie dowodziła. Widziała posłańców wywożących i przywożących księgi do zamku, co oznaczało, że szyfranci pracują też w innych rejonach królestwa. Jednak w żaden sposób nie mogła zweryfikować, czy wszędzie tam, dokąd docierają księgi, działają maszyny Turinga. Wkrótce Nell wzbogaciła się na swej pracy. Po kilku miesiącach (co Lekcyjonarz skwitował właśnie takim zwrotem), jej pracodawcy oznajmili, że mają więcej zleceń, niż są w stanie przerobić. Postanowiono więc podzielić interes. Na skraju rynku wybudowano nowy kram, który przekazano Nell wraz z niektórymi księgami zawierającymi reguły. Obdarowano ją także nowym kluczem. Odbyło się to w ten sposób, że wysłano zakodowaną wiadomość do zamku samego króla Kojota, którego siedziba znajdowała się na północy, w odległości trzech dni jazdy. Po siedmiu dniach Nell dostała swój klucz w szkarłatnym puzderku noszącym pieczęć króla. Od czasu do czasu przy jej straganie pojawiali się ludzie próbujący ją wykupić. Nell odsyłała ich, ale przekonała się przy tym, że sposobem na odzyskanie kluczy jest kupno. Potrzebowała tylko pieniędzy. Szybko je zgromadziła dzięki sprytnym interesom na rynku. Po niedługim czasie znów miała wszystkie jedenaście kluczy. Odzyskawszy je, zlikwidowała kram, zamieniając go na klejnoty, które wszyła w ubrania. Potem wskoczyła na konia i opuściła szósty zamek, kierując się ku siódmemu: ku zamkowi króla Kojota, ostatecznemu celowi swej życiowej podróży. Wyprawa do teatru madame Ping; pogłoski o Pięściach; ważny klient; najazd Pięści Sprawiedliwej Harmonii; rozważania o wewnętrznych mechanizmach raktywów Jak większość tworów nanotechnologicznych, linie zasilacza składano przede wszystkim z kilku gatunków małych, nieskomplikowanych atomów z górnego prawego rogu tablicy Mendelejewa, obejmującego węgiel, azot, tlen, krzem, fosfor, siarkę i chlor. Pięści Sprawiedliwej Harmonii odkryły, ku swemu niemałemu zachwytowi, że przedmioty wykonane z owych pierwiastków palą się z łatwością, jeśli podłożyć pod nie ogień. Płaska, nizinna delta Yangtze na wschód od Szanghaju była rejonem jedwabnym, dobrze zaopatrzonym w rozłożyste morwy, które po ścięciu, ułożeniu w sterty i podpaleniu pod liniami zasilacza wywoływały pożary na niespotykaną skalę. Zasilacz Nippoński zawierał dużo fosforu i płonął wściekłym, białym płomieniem, rozjaśniającym nocne niebo w kilku wybranych miejscach, które można było oglądać z wieżowców Pudongu. Jedna z jego głównych linii biegła w stronę Nanjingu, druga w kierunku Suzhou, a trzecia ku Hangzhou; odległe pożary, które ogarnęły owe linie, doprowadziły do powstania plotek - głównie wśród hord szanghajskich uciekinierów - głoszących, że owe miasta również ogarnął płomień. Zasilacz nowoatlantydzki zawierał wyższe stężenie siarki, która - gdy ją podpalić - wytwarzała piekielny smród docierający wraz z wiatrem do miejsc położonych w odległości kilkudziesięciu mil od zarzewia, co sprawiało, że pożary wydawały się bliższe niż w rzeczywistości. Szanghaj cuchnął siarką, gdy Nell szła jednym z mostów łączących centrum Pudongu ze znacznie niżej położonym i starszym Bundem. Rzeka Huang Pu była tak szeroka, że jej brzegi połączono mostami dopiero w dobie nanotechnologicznej. Cztery centralne mosty były zatem wykonane z łatwopalnej materii i wydawały się niezmiernie kruche w porównaniu z potężnymi przęsłami ze zbrojonego betonu, które w poprzednim stuleciu przerzucono przez Pu na północ i na południe od miasta. Przed kilkoma dniami, pracując nad skryptem w biurze madame Ping, wysoko nad ziemią, Nell wyjrzała przypadkowo przez okno i zauważyła przykrytą brązowym brezentem barkę, płynącą w dół rzeki i ciągnioną przez rozchwierutany dieslowski holownik. Kilkaset metrów w górę rzeki od mostu, pod którym miała przepłynąć, brezent okrywający barkę poruszył się i zakotłował, a spod niego wyskoczył tuzin młodych mężczyzn odzianych w białe stroje, z czerwonymi szarfami przewiązanymi w pasie i takimiż opaskami na głowach i nadgarstkach. Mężczyźni rozbiegli się po pokładzie, tnąc nożami liny i sznury. Brezent opadł nierówno na boki, odkrywając łaty świeżej, czerwonej farby, na których rozmieszczono - niczym olbrzymie petardy - kilkadziesiąt zbiorników z gazem, pomalowanych na równie wesoły czerwony kolor. Biorąc pod uwagę okoliczności, Nell nie wątpiła nawet przez chwilę, że mężczyźni są Pięściami, a zbiorniki zawierają wodór lub inną łatwopalną substancję. Zanim jednak barka dopłynęła do mostu, ktoś spośród Pięści - zapewne jakiś młody i niedoświadczony bombardier - wywołał przypadkowy zapłon. Barka zamieniła się w ciszy w karbunkuł żółtych płomieni, zajmujący połowę szerokości Huang Pu, i choć diamentowe okno rozpraszało promieniowanie cieplne, Nell, przyłożywszy dłoń do szyby, czuła, jak ta pochłania gorąco, rozgrzewając się po jej stronie do temperatury ludzkiego ciała. Cała operacja wydała się jej uderzająco niezdarna jak na epokę, w której bateria wielkości dłoni zawiera ilość energii odpowiadającą owym wszystkim zbiornikom z gazem. Było w niej coś dziwnie dwudziestowiecznego, co przywodziło na myśl czasy, gdy niebezpieczeństwo kojarzyło się z masą i objętością; co przypominało pasywy z tamtej ery z wielkimi, śmiesznymi samochodami, wielką, śmieszną bronią i wielkimi, śmiesznymi ludźmi. W górze i w dole rzeki pogrzebowe mola roiły się od rodzin uchodźców, powierzających swoich bliskich Huang Pu. Wychudzone ciała owinięte w białe prześcieradła wyglądały jak papierosy. Władze Rzeczypospolitej Brzegowej wprowadziły system przepustek na mostach, co miało zapobiec przedostawaniu się tłumów wieśniaków na stosunkowo pojemne ulice, place, atria i hale Pudongu, niezbędne do prawidłowego funkcjonowania biur. Gdy Nell przeszła na drugą stronę, czekały już na nią setki uchodźców, którzy wybrali ją sobie jako prawdopodobne źródło jałmużny. Rozpoczęło się przedstawienie: kobiety wyciągały w jej stronę wychudzone niemowlęta; starsze dzieci - jakby na dany znak - zawisły bezwładnie w ramionach rodziców; mężczyźni zaczęli rozdrapywać otwarte rany, a beznodzy kalecy zaszurali kostkami po chodniku, szczypiąc łydki zagradzających im drogę. Jedynym sposobem przedarcia się przez ów tłum było wynajęcie taksówkarza, osobnika silniejszego i bardziej bezwzględnego od wieśniaków, cieszącego się wśród ubogich hord mirem z racji siły i pozycji, słowem, człowieka cenniejszego w dzisiejszych czasach od staromodnego pojazdu. Taksówki zawsze grzęzły w tej masie, natomiast taksówkarze generowali magiczne pole siłowe, które umożliwiało ich pasażerom szybką podróż do wybranego miejsca. Teraz zbiegli się przy Nell, która wybrała największego i zaczęła się z nim targować, pokazując coś na palcach i rzucając pojedyncze szanghajskie słowa. Kiedy liczba palców zadowoliła szofera, ten odwrócił się na pięcie i stanął twarzą w twarz z tłumem. Gwałtowność jego ruchu odepchnęła ludzi, a długi na metr bambusowy kij, który dzierżył w ręku, dokonał reszty. Taksówkarz ruszył, Nell podążyła za nim, nie zwracając uwagi na setki rąk ciągnących ją za spódnicę. Starała się nie myśleć, który z żebraków jest Pięścią i ukrywa pod chałatem nóż. Gdyby jej rzeczy nie były wykonane z nie dającej się rozedrzeć i przeciąć nanomaterii, po przejściu przecznicy zostałaby naga. Interes madame Ping wciąż cieszył się sporym powodzeniem. Jej klientela gotowa była na małe niewygody, aby dostać się do wnętrza. Przybytek mieścił się niedaleko mostu, a madame wynajęła kilku wojowniczych taksówkarzy jako osobistą ochronę klientów. Budynek był uderzająco duży, jak na panujące w Szanghaju stosunki ziemskie. Interes madame zajmował większą część czteropiętrowego bloku ze zbrojonego betonu z czasów dynastii Mao. Madame wynajmowała tu początkowo kilka mieszkań, których liczba zwiększała się w miarę upływu lat. Recepcja przypominała nie tak znów całkiem zły hotelowy westybul, z tą różnicą, że nie było tu baru ani restauracji - klienci nie chcieli oglądać ani być oglądani przez innych, podobnych sobie ryzykantów. Zadaniem recepcjonistek było jak najszybsze usunięcie gości z widoku, a pracujące tu dziewczęta robiły to tak sprawnie, że nie wtajemniczony przechodzień mógł odnieść wrażenie, iż interes madame Ping polega na porywaniu bogaczy. Jedna z funkcjonariuszek recepcji, maleńka kobietka o dziwnie schludnym i aseksualnym wyglądzie ubranej w czarną skórzaną minispódniczkę dziewicy, błyskawicznie zawiozła Nell na górne piętro, gdzie mieściło się duże mieszkanie, w którym realizowano skomplikowane scenariusze dla klienteli madame Ping. Jako skryptorka Nell oczywiście nie przebywała nigdy w jednym pomieszczeniu z klientami. Dziewica w minispódniczce wprowadziła ją do położonego w pobliżu pokoju obserwacyjnego, gdzie jedną ze ścian przerobiono na ekran cine pokazujący wydarzenia z sąsiedztwa. Patrząc na siedzącego tam mężczyznę, Nell stwierdziła, że ma przed sobą pułkownika Połączonych Sił Zbrojnych Jej Królewskiej Wysokości, ubranego w galowy mundur, którego odznaki, insygnia i medale wskazywały, że ich właściciel spędził znaczną część wojskowej kariery w jednostkach Sił Protokołu, był kilkakrotnie ranny w akcji, a przy jednej okazji wykazał się niezwykłym heroizmem. Było jasne, że jest to ważna figura. Przeglądając wcześniejsze pół godziny skryptu, Nell przekonała się bez specjalnego zdziwienia, że pułkownik przybył na miejsce w przebraniu, niosąc mundur w skórzanej teczce. Zatem mundur był częścią scenariusza. W tej chwili oficer siedział w fotelu w typowym wiktoriańskim salonie, popijając herbatę z porcelanowej filiżaneczki Royal Albert z nieco nachalnym wzorkiem dzikich róż. Wiercił się niespokojnie, kazano mu czekać pół godziny, co również należało do scenariusza. Madame Ping zawsze powtarzała, że nikt nigdy nie skarżył się, że czeka zbyt długo na orgazm; że mężczyźni potrafią załatwić go sobie sami, gdy tylko przyjdzie im na to ochota, i dlatego gotowi są płacić za wszystko, co go relatywnie oddala. Odczyty biologiczne potwierdzały w tym wypadku zasadę madame Ping: pułkownik pocił się, miał podwyższony puls i lekkopółśrednią erekcję. Nell usłyszała szelest otwieranych drzwi. Zmieniła kąt na ekranie i ujrzała pokojówkę wchodzącą do salonu. Jej strój nie był przesadnie seksowny, jak większość tych, które wisiały w szafach madame Ping. Klient należał do wyrafinowanych. Pokojówka była Chinką, ale grała środokowoatlantydzkim akcentem, modnym obecnie wśród Neowiktorian. - Pani Braithwaite przyjmie pana. Pułkownik przeszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie oczekiwały nań dwie panie: przysadzista Angielka w średnio zaawansowanym wieku i niezwykle atrakcyjna Eurazjatka koło trzydziestki. Strony przedstawiły się sobie: starsza z kobiet była panią Braithwaite, młodsza - jej córką. Pani była nieco nieświeża, przedstawienie należało więc do córki. Ta część scenariusza nigdy nie ulegała zmianie i Nell przeglądała ją setki razy, próbując wyszukać jej słabe strony. Klient rozpoczął przemowę, w której informował panią Braithwaite, że jej syn Richard poległ w akcji, wykazując się przed śmiercią wielkim heroizmem, który zasługuje na pośmiertny Krzyż Wiktorii, o co pułkownik będzie osobiście zabiegał. Wszystko było tu oczywiste, Nell sprawdziła w archiwach „Timesa”, czy jest to rekonstrukcja rzeczywistego wydarzenia z życia klienta. O ile mogła stwierdzić, była to raczej mieszanka wielu podobnych wydarzeń, zabarwiona zapewne odrobiną fantazji. W tym momencie pani dostała spazmów i została wyprowadzona ze sceny przez pokojówkę i innych służących, zostawiając klienta sam na sam z panną Braithwaite, która przyjęła wiadomość o śmierci brata ze stoickim spokojem. - Pani opanowanie wprawia mnie w podziw - powiedział klient - zapewniam jednak, że nikt nie odważy się winić pani za uleganie emocjom w takiej chwili. - Gdy mówił, w jego głosie słychać było podniecenie. - Znakomicie - odparła panna Braithwaite. Wyjęła z torebki czarne pudełeczko i nacisnęła guzik. Klient zacharczał, wygiął plecy i zwalił się z krzesła na dywan, gdzie legł sparaliżowany. - Tocza... zainfekowałaś mnie trującymi nanożytami! - wydyszał. - Aha. W herbatce. - Ale to niemożliwe! Tocza nie są odporne na wysokie temperatury. Wrzątek je niszczy! - Nie docenia pan możliwości KryptNetu, pułkowniku Napier. Mamy rzeczy, o jakich wam się nie śniło, o czym przekona się pan przez kilka najbliższych dni. - Nie wiem, na czym polega wasz plan, ale bądź pewna, że się nie powiedzie! - Och, nie mam żadnego konkretnego planu - rzuciła panna Braithwaite. - To nie jest operacja KryptNetu. Sama to wymyśliłam. Jesteś pan odpowiedzialny za śmierć mego brata, Richarda, i zadbam, byś poniósł odpowiednią karę. - Przysięgam, że jego śmierć bardzo mnie poruszyła... Młoda dama ponownie nacisnęła guzik. - Nic mi po tym - krzyknęła. - Chcę, żebyś wyznał prawdę: że jesteś odpowiedzialny za jego śmierć! Nacisnęła inny guzik, który spowodował, że ciało pułkownika ogarnął bezwład. Razem z pokojówką wyniosły go na korytarz, a stamtąd schodami na niższe piętro, gdzie przywiązały go do krzyżaka. W tym miejscu pojawił się problem. Nim skończyły go wiązać, pułkownik spał jak dziecko. - Znoooowu - jęknęła kobieta grająca pannę Braithwaite, zwracając się do Nell i wszystkich, którzy nadzorowali jej pracę. - To już szósty tydzień z rzędu... Kiedy madame Ping przedstawiała jej tę sytuację, Nell zastanawiała się, na czym polega problem. Dlaczego nie chcą pozwolić mu spać, jeśli wraca i płaci rachunki? Ale madame znała swoich klientów i bała się, że pułkownik zaczyna się nudzić, dlatego należało urozmaicić scenariusz. - Toczą się ciężkie walki - powiedziała aktorka. - Pewnie jest zmęczony... - To nie to - mruknęła Nell. Otworzyła prywatny kanał dźwiękowy prowadzący wprost do bębenka w uchu artystki. - Uważam, że to zmiana osobowości. - Oni się nigdy nie zmieniają, najdroższa - odpowiedziała aktorka. - Gdy coś im się spodoba, eksploatują to do końca. - Owszem, ale ich odczucia zależą od sytuacji na różnych etapach życia - mówiła Nell. - W przeszłości pułkownik czuł się winny śmierci swoich żołnierzy. Teraz pogodził się z tym. Zaakceptował winę i zgadza się na poniesienie kary. W tej fantazji brakuje zmagań woli, bo pułkownik stał się posłuszny. - Więc co robimy? - Musimy stworzyć mu okazję do wykazania się siłą woli. Musimy zmusić go do zrobienia czegoś, czego nie chce - zastanawiała się głośno. A teraz najważniejsze... - Obudź go - poleciła. - Powiedz mu, że skłamałaś, mówiąc że operacja nie jest prowadzona przez KryptNet. Powiedz mu, że są ci potrzebne pewne informacje... tajemnice wojskowe. Panna Braithwaite wysłała pokojówkę po wiadro zimnej wody, którą oblała pułkownika Napiera. Następnie odegrała rolę wymyśloną przez Nell. Zrobiła to całkiem nieźle - madame Ping zatrudniała artystów potrafiących improwizować, a ponieważ większość pracujących u niej osób nie odbywała stosunków płciowych z klientami, nigdy nie było problemów z naborem. Pułkownik Napier wydawał się zaskoczony zmianą skryptu, mimo to nie okazał niezadowolenia. - Jeśli uważasz, że podzielę się z tobą informacjami, które mogą doprowadzić do śmierci kolejnych żołnierzy, to zapewniam cię, że się mylisz - oznajmił. Mówił nieco znudzonym i jakby rozczarowanym głosem, odczyty bio z nanożytów umieszczonych w jego ciele informowały o braku reakcji seksualnych, za które przecież płacił. W dalszym ciągu nie potrafiły sprostać jego wymaganiom. Nell otworzyła prywatny kanał do aktorki i powiedziała. - Wciąż nie rozumie. To już nie jest skryptofantazja. Wszystko dzieje się naprawdę. Interes madame Ping jest operacją KryptNetu. Sondowałyśmy go od kilku lat, teraz należy do nas. Powie nam, to co chcemy usłyszeć i będzie naszym informatorem w przyszłości. Jest naszym niewolnikiem. Panna Braithwaite odegrała zaproponowaną scenę, dodając od siebie kilka soczystych kwestii. Przyglądając się odczytom bio, Nell stwierdziła, że pułkownik Napier jest równie przestraszony i podniecony jak podczas pierwszej wizyty u madame Ping przed kilku laty (były na to dokumenty). Sprawiły, że znów poczuł się młody i pełen życia. - Pracujesz dla dra X? - zapytał. - To my zadajemy pytania! - rzuciła Nell. - Ja zadaję pytania! Lotos, bądź łaskawa wlepić panu dwadzieścia. - Drugie zdanie panny Braithwaite skierowane było do pokojówki, która natychmiast zabrała się do wymierzania kary trzciną. Reszta sesji potoczyła się zwykłym torem. Nell - zaskoczona pytaniem pułkownika o dra X - popadła w zadumę. Przypomniała sobie to, co słyszała o tej postaci z ust Harva przed wielu, wielu laty. Panna Braithwaite znała się na swej pracy i w mig pojęła strategię Nell: scenariusz nie podniecał klienta, jeśli nie stanowił wyzwania dla jego woli, a jedynym sposobem stworzenia takiego wyzwania było zmuszenie Napiera do zdradzenia tajnych informacji. I zdradził je, kawałek po kawałku, zachęcony bambusowym kijem pokojówki i głosem panny Braithwaite. Większość tego, o czym mówił, dotyczyła ruchów wojsk i innych drobiazgów, które uważał za niezwykle ważne. Nell była przeciwnego zdania. - Wypytaj go o dra X - poleciła. - Skąd przypuszczenie, że dr X ma jakieś powiązania z KryptNetem? Po kilku minutach bicia i werbalnej dominacji, pułkownik był gotów puścić parę. - Dowodzi tego duża operacja, którą prowadzimy od wielu lat... Dr X działa w zmowie z wysoko postawioną figurą KryptNetu, z Alchemikiem. Pracują nad czymś, do czego nie wolno dopuścić... - Jeszcze jedno takie niedomówienie i... - wrzasnęła panna Braithwaite. Nie dane jej było dokończyć, a pułkownik nie powiedział nic więcej o Alchemiku, bo budynkiem targnęła jakaś potężna siła, która nadwerężyła jego fundament i od której popękały grube, betonowe ściany. Potem zapadła głucha cisza. Nell słyszała krzyki kobiet i cichy syk piasku sypiącego się ze szczeliny w suficie. Po chwili jej uszu dobiegł jeszcze jeden odgłos: krzyk mężczyzn, ryczących: - Sha! Sha! - Wydaje mi się, że ktoś podłożył ładunek wybuchowy pod ściany tego budynku - powiedział całkiem spokojnie pułkownik Napier. - Gdyby zechciała pani zakończyć na tym skrypt i uwolnić mnie, spróbowałbym stać się użytecznym i stawić czoło temu, co nas czeka. Temu, co nas czeka! Okrzyki oznaczały po prostu: „Śmierć! Śmierć!” i były zawołaniem bojowym Pięści Sprawiedliwej Harmonii. Może chodziło im o Napiera? Prawdopodobnie jednak bardziej zależało im na wysadzeniu w powietrze domu, który symbolizował jaskinię barbarzyńskiego zepsucia. Panna Braithwaite i Lotos uwolniły pułkownika z więzów. Napier właśnie wciągał spodnie. - Fakt, że nie straciliśmy jeszcze życia oznacza, iż nie posługują się materiałami nanotechnologicznymi - oznajmił profesjonalnie. - Z całym spokojem można zatem przyjąć, że zamach jest dziełem małej, lokalnej komórki o niewielkim znaczeniu. Napastnicy wierzą zapewne w doktrynę Pięści, mówiącą, że bojownicy są odporni na działanie wszelkiej broni. Nie zaszkodzi więc w tej sytuacji dać im małą nauczkę. Drzwi prowadzące do pokoju Napiera wyleciały wraz z framugą, w powietrzu świsnęły ostre drzazgi. Nell przyglądała się temu niczym mrożącej krew w żyłach akcji starego pasywu, widziała, jak Pułkownik wyciąga absurdalnie lśniącą kawaleryjską szablę, jak przebija nią pierś pierwszego napastnika, który pada w ramiona kolejnego, wywołując tym samym spore zamieszanie. Napier korzysta z okazji i metodycznie rozstawia stopy w dosyć idiotycznej postawie, unosi barki i spokojnie wyciąga ramię, jakby szabla służyła mu do przesuwania wieszaków w ciemnej szafie. Tymczasem ostrze zahacza o brodę drugiej Pięści, przy okazji przecinając gardło. Na to wszystko wpada trzeci bojownik, z tyczką, do której przywiązany jest - za pomocą szarej polimerowej wstęgi używanej przez wieśniaków jako sznurek - ostry nóż. Obracając tyczkę, bojownik zahacza jej końcem o krzyżak, do którego niedawno przywiązany był Napier. Pułkownik stawia ostrożnie krok do przodu, sprawdzając sposób osadzenia stóp, jakby nie życzył sobie zaplamić krwią butów, po czym paruje spóźniony atak i wykonuje trzy szybkie pchnięcia w klatkę piersiową Pięści. Ktoś kopnął drzwi pokoju, w którym siedziała Nell. - Ach - westchnął pułkownik, uporawszy się z pierwszą partią napastników. - Rzecz to osobliwa, że akurat dzisiaj zabrałem galowy mundur. Broń biała nie należy bowiem do wyposażenia codziennych uniformów. Kolejne kopnięcia nie zdołały wyważyć drzwi do pokoju Nell. Te - w przeciwieństwie do drzwi prowadzących na sceny - wykonane były z nowoczesnych substancji, których nie dało się wyłamać. Nell słyszała szepty na korytarzu i zaczęła podejrzewać - wbrew temu, co sugerował Napier - że Pieści mają jednak urządzenia nanotechniczne, na przykład prymitywne materiały wybuchowe zdolne do wysadzenia drzwi w powietrze. Zrzuciła długą suknię, która w tej sytuacji mogła jej tylko przeszkadzać. Opadła na kolana i zajrzała w szparę pod drzwiami. Zobaczyła dwie pary nóg. Ich właściciele prowadzili ze sobą przyciszoną rozmowę bardzo rzeczowym tonem. Szarpnęła drzwi jedną ręką, drugą wyciągnęła przed siebie, wbijając w gardło stojącego najbliżej napastnika stalówkę wiecznego pióra. Drugi sięgnął po pistolet automatyczny przewieszony przez ramię. To dało jej dość czasu, aby kopnąć go w kolano, co mogło (acz niekoniecznie) zakończyć się trwałym kalectwem, z pewnością jednak pozbawiło go równowagi. Bojownik okazał się uparty, repetował broń mimo spadających nań ciosów Nell. Nie pozostało jej zatem nic innego, jak wyrwać pistolet z jego słabnących dłoni i zdzielić go kolbą w łeb. Pięść z piórem w szyi siedział na podłodze i przyglądał się jej spokojnie. Gdy wycelowała w niego z pistoletu, wyciągnął rękę i odwrócił głowę. Rana w szyi krwawiła, ale niezbyt obficie. Zmarnowała mu tydzień, nie więcej. Doszła do wniosku, że przyda mu się ta lekcja, że na dłuższą metę będzie dla niego zdrowiej, gdy pozbędzie się przekonania o własnej nieśmiertelności. Konstabl Moore nauczył ją, jak obchodzić się z bronią. Cofnęła się do swojego pokoju, zamknęła drzwi i obejrzała pistolet. Sprawdziła magazynek (pusty w połowie) i wystrzeliła pojedynczą serię (w drzwi, które ją zatrzymały) chcąc się upewnić, że wszystko działa jak należy. Pozbyła się nagłej myśli o incydencie ze śrubokrętem. Teraz nie wolno jej się bać, teraz w pełni panuje nad sytuacją. Rozmowy z konstablem przyniosły odpowiedni skutek. Wyszła na korytarz i ruszyła schodami na dół, zbierając po drodze grupkę przerażonych dziewcząt. Minęły kilku klientów, głównie mężczyzn i głównie Europejczyków, wywleczonych ze scen i fatalnie pociętych przez Pięści. Nell została zmuszona do oddania trzech salw i za każdym razem dziwiła się, jak niezwykle skomplikowany jest proces strzelania. Przyzwyczajona do przygód w Lekcyjonarzu, musiała brać poprawkę na rzeczywistość dziejących się wydarzeń. W recepcji na parterze znalazła pułkownika Napiera, który, ubrany w trzech czwartych, prowadził mistrzowski pojedynek z dwoma Pięściami, zapewne strażnikami pilnującymi drogi odwrotu. Zastanawiała się, czy nie zastrzelić przeciwników pułkownika, ale nie zrobiła tego; bała się rykoszetów (nie mówiąc już o celności), a sama scena po prostu ją oczarowała. Byłaby zachwycona Napierem, gdyby nie to, że tak niedawno widziała go przywiązanego do krzyżaka. Mimo to w sprzeczności tej tkwiła jakaś siła, która sprawiała, że pułkownik, a wraz z nim wszyscy wiktoriańscy mężczyźni, niepomiernie ją fascynowali. Prowadzili żywot pełen emocjonalnych wyrzeczeń, uprawiali uczuciowy ascetyzm, nieobcy wielu średniowiecznym słupnikom. Mieli jednak uczucia, tak samo jak wszyscy, rzecz w tym, że wyrażali je w starannie wybranych okolicznościach. Napier spokojnie przebił pierwszego napastnika, który zachwiał się i przewrócił. Skończywszy z nim, poświęcił całą uwagę drugiemu, bieglejszemu w fechtunku przeciwnikowi. Pojedynek między zachodnim a wschodnim stylem walki toczył się w całej recepcji, walczący patrzyli sobie prosto w oczy, próbując dociec własnych myśli i uczuć. Pchnięcia, parady i riposty były zbyt szybkie, aby można je było dostrzec. Styl Pięści należał do najprzedniejszych i obejmował wiele powolnych ruchów, wyglądających jak prostowanie kości przez duże koty w zoo. Styl Napiera był natomiast nudny: pułkownik poruszał się niczym krab, obserwował spokojnie oponenta i prowadził głębokie dociekania. Przyglądając się walczącemu Napierowi, widząc jego medale i sznury wirujące wraz z kurtką, Nell doszła do wniosku, że Wiktorianie stali się najbogatszymi i najpotężniejszymi ludźmi na ziemi właśnie dlatego, że opanowali do perfekcji sztukę tłumienia emocji. Ich umiejętność skrywania uczuć - nie będąc patologią - stała się swoistym misterium, dzięki któremu zapanowali nad Naturą i innymi, bardziej otwartymi plemionami. Nippończycy czerpali swą siłę z podobnego źródła. Pojedynek pozostał nierozstrzygnięty, a to za sprawą sprytoflaszeczki - statu wielkości gza, ciągnącego za sobą antenę cienką jak włos i długą jak palec - która wpadła z sykiem do hotelu przez wybite okno i wbiła się w kark Pięści. Nie uderzyła go mocno, wstrzyknęła mu natomiast truciznę, która w ułamku sekundy sparaliżowała mózg. Chińczyk usiadł na podłodze, zamknął oczy i skonał w tej pozycji. - Niezbyt to honorowe - mruknął z niesmakiem pułkownik Napier. - Zdaje się, że będę musiał podziękować za to jakiemuś biurokracie z Nowego Chusanu. Ostrożna runda po budynku wykazała obecność pozostałych Pięści, zabitych w ten sam sposób. Na zewnątrz jak zwykle płynął strumień uchodźców, żebraków, przechodniów i rozwożących towary rowerzystów, spokojny i nieporuszony jak odmęty Yangtze. Pułkownik Napier nie odwiedził madame Ping następnego tygodnia, ale przełożona nie winiła Nell za stratę klienta. Przeciwnie, pochwaliła ją za prawidłowe rozpoznanie jego życzeń i doskonałą improwizację. - Było to prawdziwe dzieło sztuki - powiedziała. Nell nie myślała o swej pracy w kategoriach sztuki. Słowa madame sprowokowały ją do myślenia, a cały proces tak bardzo wytrącił z równowagi, że tej nocy długo nie mogła usnąć i leżała, patrząc w ciemność nad łóżkiem. Od najdawniejszych czasów wymyślała historie i recytowała je Lekcyjonarzowi, który po odpowiednim przetworzeniu dołączał je do fabuły. Praca, którą wykonywała u madame, była dla niej czymś naturalnym. Przełożona jednak nazwała ją sztuką i Nell, chcąc nie chcąc, musiała się z tym zgodzić. Historie, które teraz wymyślała, przetwarzał nie Lekcyjonarz, a inna istota ludzka, która dołączała je do swych doświadczeń. Innymi słowy, historie te stawały się częścią jej umysłowości. Sprawa wydawała się z pozoru prosta, ale zaniepokoiła Nell z nie całkiem jasnych powodów, z których znaczenia zdała sobie sprawę po wielogodzinnym półśnie i obracaniu ich w głowie. Pułkownik Napier nie znał jej i prawdopodobnie nigdy jej nie pozna. Interakcje między nim a Nell odbywały się za pośrednictwem aktorki grającej pannę Braithwaite, a także kilku systemów technologicznych. Mimo to zdołała dotknąć go do żywego. Spenetrowała jego duszę lepiej niż jakakolwiek kochanka. Pytanie: czy gdyby wrócił i nie zastał Nell gotowej ciągnąć tę historię, tęskniłby za nią? Podejrzewała, że tak. Z jego punktu widzenia skryptofantazja bez Nell pozbawiona była istoty i nie przyniosłaby mu żadnej satysfakcji. Zatem jeśli rzecz taka przydarzyła się pułkownikowi pod skrzydłami madame Ping, czy to samo nie mogło się przydarzyć Nell w jej stosunkach z Lekcyjonarzem? Przecież zawsze czuła, że w książce tkwi jakaś istota, coś, co ją rozumiało, a nawet kochało, wybaczało jej błędy i chwaliło osiągnięcia. Kiedy była mała, uważała to za naturalne, za część magicznej aury otaczającej książkę. Nie tak dawno pomyślała, że istotą Lekcyjonarza jest działanie olbrzymiego i potężnego równoległego komputera, zaprogramowanego starannie do ludzkich potrzeb, cierpliwie spełniającego te potrzeby. Teraz nie była już tego pewna. Ostatnie podróże księżniczki Nell po królestwie Kojota, odwiedziny w zamkach pełnych coraz bardziej skomplikowanych komputerów, które okazywały się niczym innym jak kolejnymi wersjami maszyn Turinga, udowodniły, że tkwi w logicznym błędnym kole. W zamku Turinga dowiedziała się, że maszyna Turinga nigdy nie pojmie do końca istoty ludzkiej. Lekcyjonarz był jednak taką maszyną, świadczyły o tym niezliczone fakty, jak zatem pojmował i rozumiał Nell? A może był tylko kanałem, systemem technologicznym pośredniczącym między nią a innym człowiekiem, kimś, kto naprawdę ją kocha? Przecież właśnie w ten sposób działają wszystkie raktywy. Myśl ta była tak zatrważająca, że bała się z nią zgodzić, krążyła wokół niej, poszturchując ją to z jednej, to z drugiej strony, jak praczłowiek rozpalający w jaskini pierwsze w życiu ognisko. Zbliżywszy się do niej, stwierdziła jednak, że nie ma w tym nic złego, przeciwnie, myśl ta napawała ją zadowoleniem i ciepłem, i gdy zasypiała, była pewna, że nigdy się jej nie wyrzeknie i już nigdy nie cofnie do zimnych, ciemnych miejsc, które przemierzała samotnie od tylu lat. Carl Hollywood wraca do Szanghaju; jego przodkowie na terytorium Samotnych Orłów; herbaciarnia pani Kwan Z zachodu nadciągnęły nad Szanghaj ulewy, niczym zwiastuni Pięści Sprawiedliwej Harmonii głoszący grzmotami nadejście Niebiańskiego Królestwa. Wysiadając ze statku powietrznego, którym przyleciał z Londynu, Carl Hollywood stwierdził, że wraca do innego Szanghaju niż ten, który opuścił. Dawne miasto zawsze było dzikie, ale w wyrafinowany, zurbanizowany sposób, teraz jego dzikość sprowadzała się do szaleństwa dawnych miast z pogranicza starego Dzikiego Zachodu. Czuł to w powietrzu, zanim wyszedł z aerodromu, szaleństwo wydzielało się na ulicach jak ozon przed burzą. Patrząc przez diamentowe okna, widział kurtynę deszczu, wypłukującego z powietrza wszystkie nanosprawy, spływające potem rynsztokami i barwiące jak atrament nurt Huang Pu, a nawet samej Yangtze. Powodowany atmosferą szaleństwa, a może po prostu deszczem, przed wyjściem z sali przylotów zatrzymał tragarza, chcąc zmienić nakrycie głowy. Pudła na kapelusze zajmowały jeden z wózków. Carl zdjął melonik i schował go do najmniejszego i leżącego akurat na szczycie pudła, po czym wyszarpnął spod spodu pudło największe, przewracając przy okazji resztę. W pudle tym spoczywał wielki stetson o zapierającej dech w piersiach szerokości i tradycyjnej pojemności dziesięciu galonów; nałożony na głowę przypominał parasol, którego trzonkiem był sam Hollywood. Rzuciwszy okiem na ulicę spływającą brunatną, rwącą rzeką, niosącą ku burzowym odpływom kurz, zarazki cholery i tony nanomaterii, Carl zzuł skórzane półbuty i zastąpił je długimi kowbojkami, wykonanymi z jaskrawych skór gadów i ptaków, zaopatrzonymi w tocza umieszczone w porach i chroniące nogi przed zamoczeniem, nawet gdyby przyszła mu ochota spacerować w rynsztoku. Przebrany i zabezpieczony, wyszedł na ulice Szanghaju. Gdy przechodził przez drzwi aerodromu, jego prochowiec wydął się na zimnym wietrze jak żagiel i nawet najodważniejsi żebracy cofnęli się przed nim z szacunkiem. Carl zatrzymał się i zapalił cygaro - teraz także dano mu spokój. Przymierający głodem uchodźcy (bo za takich podawali się żebracy) czerpali większą satysfakcję z przyglądania się temu niezwykłemu panu, niż z drobnych, jakimi mógłby ich obdarzyć. Carl Hollywood szedł przez cztery przecznice do swojego hotelu, a za nim krok w krok podążali usłużnie tragarze i tłum młodzieży, zafascynowanej widokiem prawdziwego kowboja. Dziad Carla był Samotnym Orłem, który opuścił tłumy i nędzę Krzemowej Doliny w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku osiedlił się na opuszczonych ranczach po wschodniej stronie Wind River Range. Urządził się i żył wygodnie jako wolny koder i konsultant. Niestety, opuściła go żona, zwabiona blichtrem życia towarzyskiego w Kalifornii; uczyniwszy to, zdziwiła się jednak, gdy zdołał przekonać sędziego, że lepiej się nadaje na wychowawcę i opiekuna syna niż jego własna matka. Dziadek wychowywał ojca Carla w niemal pierwotnych warunkach, polował z nim, łowił ryby, rąbał drwa, po czym zaganiał do lekcji. Z upływem lat przyłączyli się do nich ludzie o podobnym nastawieniu do świata i podobnie nudnej przeszłości, w czasach Interregnum było już ich kilkuset, tworzyli luźną społeczność rozrzuconą na kilku tysiącach mil kwadratowych ostępów, ściśle współpracującą ze sobą w sensie elektronicznym, niczym mieszkańcy wioski na Dzikim Zachodzie. Ich technologiczna sprawność, rosnące bogactwa i świetne uzbrojenie sprawiły, że mogli być groźni, o czym przekonywali się przypadkowi desperado w pikapach, najeżdżający samotne rancza i uciekający jak niepyszni, gdy przyszło im stawić czoło setkom strzelb gotowych na wszystko sąsiadów. Dziadek Carla uwielbiał opowiadać historie o bandytach: o tym, jak próbowali usprawiedliwiać swoje niecne zbrodnie, tłumacząc się niekorzystnym ekonomicznie pochodzeniem albo śmiertelną chorobą czy uzależnieniem od toksycznych substancji, i o tym, jak Samotne Orły - z których wielu dało sobie radę z ubóstwem i ciężkimi uzależnieniami - stawiały ich przed plutonem egzekucyjnym, po czym umieszczały w charakterze słupów na obrzeżach swego terytorium z napisem PRZEJŚCIE WZBRONIONE, zrozumiałym nawet dla analfabetów. Powstanie Wspólnego Protokołu Ekonomicznego uspokoiło sprawy, lecz w oczach weteranów zmiękczyło ludzi i zrujnowało ich ziemski raj. Ich zdaniem nic tak nie wzmacniało poczucia odpowiedzialności za wspólnotę jak konna przejażdżka o trzeciej rano (z naładowaną strzelbą i koniecznie przy minusowej temperaturze) wzdłuż granic terytorium. Najpiękniejsze wspomnienia Carla z dzieciństwa dotyczyły właśnie takich przejażdżek z ojcem. Skuleni wśród zasp, gotowali kawę nad ogniskiem i wsłuchiwali się w radiowe relacje mówiące o dżihad pustoszącej prowincję Xinjiang, pędzącej lud Han na wschód, albo o pierwszych atakach nanoterrorystów w Europie Wschodniej. Ojciec nie musiał mówić Carlowi, że ich społeczność zaczyna przypominać skansen i że niedługo konne patrole odejdą w przeszłość, wyparte przez nowocześniejsze systemy obronne. Po wprowadzeniu innowacji i przyłączeniu się wspólnoty do Pierwszej Rozdzielonej Rzeczypospolitej, Carl, jego ojciec i dziad żyli w stary sposób, polując na jelenie, ogrzewając domy piecami na polana i przesiadując do późna w ciemnych i zimnych pokojach przed ekranami komputerów, nad ręczną obróbką kodów w języku adresów symbolicznych. Rodzina składała się z samych mężczyzn (matka Carla zginęła w wypadku na spływie, gdy miał dziewięć lat) i uciekł z niej przy pierwszej nadarzającej się okazji. Pojechał do San Francisco, potem do Nowego Jorku, wreszcie do Londynu, gdzie na dobre zajął się teatrem. Jednak im był starszy, tym lepiej rozumiał, jak wiele łączy go z miejscem, w którym dorastał, a nigdy nie pojmował tego tak jasno jak teraz, gdy szedł zatłoczoną szanghajską ulicą, paląc grube cygaro i przyglądając się kroplom deszczu spływającym z ronda kapelusza. Najintensywniejsze i najczystsze poczucie istnienia wiązało się w jego pamięci z konnym patrolem przed świtem, kiedy to, młody i nieustraszony, wypatrywał bandytów, wiedząc, że gdzieś się czają. Później często wracał do tych wspomnień, próbując uchwycić tajemnicę owej intensywności i czystości lub przekonując raktorów do jej uchwycenia. Teraz - po raz pierwszy od trzydziestu lat - czuł to samo, tym razem na ulicach Szanghaju, rozgrzanych do czerwoności, pulsujących nadciągającą dynastyczną rebelią niczym arterie starca przeżywające pierwszy od półwiecza orgazm. Do hotelu wszedł tylko na chwilę, aby zaopatrzyć się w westybulu w rulon papieru kancelaryjnego, wieczne pióro i srebrzyste pudełko, załadowane jak luk torpedowy cygarami, a także w maleńki pojemniczek z nanotabaką, pozwalającą przestawić niektóre funkcje organizmu i mózgu do obowiązujących w tej strefie czasowej warunków. Nie zapomniał również o ciężkiej lasce - prawdziwej czarodziejskiej różdżce pełnej bojowych aerostatów, które miały mu umożliwić powrót do hotelu w przypadku wybuchu zamieszek. Zadbawszy o wszystko, znów wyszedł na ulicę i rozpychając się wśród tłumu, dotarł do herbaciarni, w której spędził niejedną długą godzinę w czasie swego dyrektorowania Teatrowi Parnasse. Staruszka, pani Kwan, przywitała go ciepło, kłaniając się wiele razy i prowadząc bezzwłocznie do jego ulubionego stoliczka w rogu, z którego rozciągał się widok na skrzyżowanie Nanjing Road z wąską boczną uliczką zastawioną kramami. Teraz jednak widział tylko plecy i siedzenia tłoczących się ludzi, wpychanych na szyby przez pędzący tłum. Zamówił duży czajniczek ulubionej zielonej herbaty, w najlepszym i najdroższym gatunku, zbieranej w kwietniu, gdy listki są delikatne i świeże, po czym rozłożył na stole arkusz sprytopapieru. Herbaciarnia pani Kwan była w pełni zintegrowana z ogólnoświatową siecią mediów, z którą natychmiast połączyły się obwody papieru Carla. Na jego cichą komendę kartka zapełniła się kolumnami ruchomego tekstu i oknami przedstawiającymi obrazy i zapisy cine. Spróbował herbaty - jej pierwszy łyk zawsze sprawiał mu największą satysfakcję - po czym wyjął z kieszeni pióro, zdjął nakrętkę i dotknął nim papieru. Zaczął pisać na kartce komendy, posługując się słowami i rysunkami. Gdy kończył słowa, natychmiast je przetwarzano, a gdy łączył liniami kwadraty i kółka, automatycznie dokonywano połączeń umożliwiających przepływ informacji. U dołu strony napisał słowo MIRANDA i obwiódł je kółkiem. W tej chwili nie było jeszcze połączone z resztą diagramu. Miał jednak nadzieję, że wkrótce tak się stanie. Pracował nad sprytopapierem do późna w nocy, a staruszka Kwan napełniała jego czajnik herbatą, przynosiła mu słodycze, a po zapadnięciu zmroku udekorowała jego stół świecami, pamiętała bowiem, że lubił pracować w ich świetle. Chińczycy na zewnątrz - oddzieleni od niego półcalową warstwą usieciowanego diamentu - przyglądali mu się z nosami przylepionymi do szyb; ich twarze lśniły w świetle świec jak dojrzałe brzoskwinie wśród ciemnozielonych liści. Hackworthowie w podróży i w Londynie; East End; niezapomniana wycieczka łodzią; Dramatis Personae; wieczór w teatrze Gładkie - choć gruboziarniste - arktyczne chmury falowały z wolna pod nimi na kształt śnieżnych wirów, a obszar tysiąca mil przypominał wielkością podwórko, oświetlone, ale nie ogrzewane niskim morelowym słońcem, które tak naprawdę nigdy nie zachodziło. Fiona leżała na brzuchu na górnej koi i wyglądała przez okno. Widziała swój oddech skraplający się na szybie i parujący w suchym powietrzu wnętrza. - Ojcze? - odezwała się cichutko, sprawdzając, czy nie śpi. Spał, ale obudził się szybko. Był pogrążony w jednym z owych snów, które pełzają tuż pod powierzchnią świadomości jak statek powietrzny tnący kadłubem chmury. - Tak? - Kim jest Alchemik? Dlaczego go szukasz? - Wolałbym nie tłumaczyć ci, dlaczego chcę go odnaleźć. Wystarczy, jeśli powiem, że mam pewne obligacje, które powinienem wypełnić. - Druga część pytania bardzo zafrasowała ojca, bardziej, niż mogłaby się spodziewać. Wyczuła w jego głosie żal, a może wyrzuty sumienia. - Więc kim on jest? - powtórzyła, choć bez natarczywości. - Och, moja droga, gdybym to wiedział, już dawno bym go znalazł. - Ojcze! - Chodzi ci o to, jaką jest osobą? Niestety, nie dane mi było zgromadzić wskazówek w tej materii. Próbowałem wydedukować jego portret psychologiczny z obrazu ludzi, którzy go szukają, biorąc przede wszystkim pod uwagę siebie. - Wybacz, ojcze, ale jaki wpływ może mieć twoje usposobienie na charakter Alchemika? - Zapewniam cię, że więcej niż jedno wiarygodne źródło sugerowało, iż jestem odpowiednim człowiekiem do tego zadania, choć nie znam się na przestępcach, szpiegostwie i tym podobnych rzeczach, będąc z wykształcenia zwykłym inżynierem nanotechnologii. - To nieprawda, ojcze! Jesteś kimś o wiele ważniejszym. Znasz tyle historii... opowiadałeś mi je, kiedy cię nie było, pamiętasz? - Tak przypuszczam - zgodził się bez przekonania. - Czytałam je co noc. I choć mówiły o wróżkach, piratach i dżinach, wiedziałam... czułam, że są twoje. Byłeś lalkarzem pociągającym za sznurki, mówiącym głosem marionetek, oddającym im cząstkę siebie. Więc nie możesz być tylko inżynierem. Problem w tym, że potrzebna jest ci magiczna książka, żeby to z siebie wydobyć. - Tak... przyznaję, że nie zastanawiałem się nad tym - odrzekł z czułością w głosie. Fiona walczyła z pokusą zerknięcia ku jego łóżku, przyjrzenia się twarzy ojca, co z pewnością bardzo by go skonfundowało. Nie zrobiła tego, zwinęła się na swojej koi i zamknęła oczy. - Bez względu na to, co o mnie myślisz, Fiono... a przyznaję, że jestem mile zaskoczony twą pozytywną oceną... dla tych, którzy mnie wysłali w tę podróż, pozostaję inżynierem. Nie chwaląc się, mogę dodać, że wysoko awansowałem w swej dziedzinie i zajmuję pozycję o trudnej do przecenienia odpowiedzialności. Ponieważ jest to jedyna cecha odróżniająca mnie od innych ludzi, nie da się wykluczyć, że to właśnie ona stała się powodem wydelegowania mnie w podróż, której celem jest odnalezienie Alchemika. Wnioskuję z tego, że Alchemik jest również nanotechnologiem, badaczem o niejakim doświadczeniu, i że uważa się, iż pracuje nad projektem, którym interesuje się więcej niż jedna z Potęg. - Mówisz o nasieniu, ojcze? Milczał przez kilka chwil. Kiedy się odezwał, mówił piskliwym, spiętym głosem. - Nasienie. Skąd wiesz o nasieniu? - Sam mi o nim mówiłeś, ojcze. Powiedziałeś, że jest niebezpieczne, że Siły Protokołu nie mogą dopuścić do jego powstania. A poza tym... - Poza czym? Była bliska przypomnienia mu, że od kilku lat jej sny pełne są nasion, że każda bajka, którą czytała w Lekcyjonarzu, roiła się od nich; widziała nasiona, z których wyrastały zamki; smocze zęby, z których rośli żołnierze; małe fasole, wypuszczające łodygi prowadzące do alternatywnych wszechświatów w chmurach; nasionka rozdawane gościnnym, bezdzietnym małżeństwom przez wędrownych dziadów, rozrastające się w krzewy o ciężkich, brzuchatych strąkach kryjących w sobie zadowolone, kopiące dzidziusie. Czuła jednak, że gdyby wspomniała o tym wprost, ojciec zamknąłby przed nią ciężkie, stalowe drzwi prowadzące do jego wnętrza; drzwi, które teraz były kusząco uchylone. - Dlaczego nasiona są, według ciebie, takie ważne? - zapytała wymijająco. - Są ważne w takim samym sensie, w jakim ważny jest pojemnik z nitrogliceryną - odparł. - To wywrotowa technologia. Fiono... proszę cię, nie wspominaj o nich więcej... Agenci KryptNetu mogą być wszędzie... mogą podsłuchiwać nasze rozmowy. Westchnęła. Gdy ojciec mówił otwarcie, rozpoznawała w nim człowieka, który opowiadał jej bajki. Lecz kiedy poruszał pewne tematy, spuszczał ciężką kurtynę i stawał się jeszcze jednym wiktoriańskim dżentelmenem. Było to bardzo irytujące. Jednak ta sama właściwość u każdego innego mężczyzny mogłaby się wydać pociągająca. Każda normalna kobieta nie potrafiłaby się oprzeć chęci zgłębienia tak oczywistej słabości. Ta zdradziecka, a przez to kusząca myśl zajmowała Fionę przez kilka następnych dni; osobliwie wtedy, gdy spotykali w Londynie przedstawicieli własnego plemienia. Po skromnym obiedzie - na który składało się piwo i paszteciki - spożytym w pubie na obrzeżach City, ruszyli przez Tower Bridge na południe, przecięli płytką skorupkę luksusowych zabudowań na prawym brzegu rzeki i znaleźli się w Southwarku. Jak w każdej innej atlantydzkiej dzielnicy Londynu, nie brakowało tu linii zasilacza, poprowadzonych przez użytkowe tunele, doczepionych do wilgotnych brzuchów mostów, wślizgujących się do budynków przez małe otwory wyborowane w fundamentach. Maleńkie, stare domy i mieszkania tej zubożałej niegdyś dzielnicy zostały w większości odnowione i zasiedlone przez młodych mieszkańców Atlantydy z całej ziemskiej anglosfery, biednych w zaszczyty, lecz bogatych oczekiwaniami, przybywających do wielkiego miasta z nadzieją na rozpoczęcie niepowtarzalnej kariery. Interesy prowadzone na parterach domów ograniczały się do pubów, kawiarni i kabaretów. Hackworthowie podążali na wschód, przeważnie równolegle do rzeki. Splendor, rzucający się w oczy w pobliżu mostu, tu i ówdzie zaczynał przeświecać starymi portkami: okolica ujawniała swój starożytny charakter niczym kostki pod naciągniętą skórą zaciśniętej w pięść dłoni. Między domami stojącymi na nabrzeżu pojawiły się szerokie szpary, umożliwiające im spojrzenie przez rzekę na drugi brzeg, pokryty kołdrą wieczornej mgły, nakrapianej karcynogenną i cukierkową barwą mediatronów. Fiona Hackworth ujrzała w powietrzu poświatę, która - po jednym czy drugim mrugnięciu i ustawieniu źrenicami ostrości - zamieniła się w konstelację. Ostrze zielonego światła - nieskończenie wąska, szmaragdowa igła - ukłuło ją w oko i rozbiegło się w chmurę jasności. Mrugnęła i już go nie było. Po chwili w kącikach oczu poczuła kolejne ukłucia, mrugała bez przerwy, co musiało wyglądać groteskowo. Wyjęła z rękawa chusteczkę i przetarła załzawione powieki. Obecność w powietrzu tylu operujących lidarem toczy przypomniała jej, że od jakiegoś czasu idą we mgle, z czego do tej pory nie zdawali sobie sprawy. Wilgoć znad rzeki kondensowała się na mikroskopijnych strażnikach granicy. Na ekranie mgły ujrzeli rozmazane, kolorowe błyski, wydobywające z mroku kamienną kolumnę stojącą na środku drogi: skrzydła gryfa, róg jednorożca, ostry cień na tle obrzydliwego kosmosu. Przed słupem stał konstabl, symbolicznie strzegący zapory. Kiwnął głową Hackworthom i mruknął coś uprzejmie acz ponuro - może dlatego, że miał pod brodą pasek. Wyjechali z Nowej Atlantydy i znaleźli się w krzykliwej klawie pełnej rozochoconych lturystów, przepychających się i śpiewających przed wejściami do pubów. Fiona dojrzała kątem oka starą brytyjską flagę. Spojrzała na nią uważniej i przekonała się, że ramiona krzyża św. Andrzeja pokryte są gwiazdkami, zupełnie jak na bojowej fladze Konfederacji. Popędziła pferdlina i zrównała się z ojcem. Teraz okolica ucichła i pociemniała, choć nie brakowało tu ludzi. Przez kilka przecznic widzieli tylko ciemnowłosych, wąsatych mężczyzn, którym towarzyszyły kobiety owinięte czarnymi zwojami materii. Potem poczuli anyż oraz czosnek i jechali przez chwilę przez terytorium wietnamskie. Fiona z chęcią wstąpiłaby do jednej z przydrożnych restauracyjek na półmisek pho, ale ojciec jechał dalej, podążając za przypływem sunącym po powierzchni Tamizy. Po kilku minutach znów znaleźli się na jej brzegu. Wokół stały stare magazyny zbudowane z cegieł - kategoria budynków obecnie tak niepotrzebnych, że niemal wymykających się definicji - i zamienione w swoim czasie na biura. Na rzece leżała platforma unoszona falami przypływu i połączona z granitowym nabrzeżem umocowanym na zawiasach trapem. Przy platformie cumowała jakaś łódź, która z braku światła widoczna była na tle szaroczarnej rzeki zaledwie w zarysie. Pferdliny zapuściły korzenie, Hackworthowie zsiedli. Słyszeli teraz dobiegające z dołu przyciszone głosy. John Hackworth wyjął z kieszeni bilety i poprosił je, żeby się oświetliły. Wydrukowano je jednak na zwykłym papierze, który nie zawierał źródła zasilania, był więc zmuszony poświecić sobie mikrolatarenką, którą nosił na dewizce od zegarka. Usatysfakcjonowany zapewne tym, że znaleźli się we właściwym miejscu, podał córce ramię i wprowadził ją przez trap na platformę. Mrugnęło ku nim małe światełko, które z czasem oświetliło wyraźniej mężczyznę pochodzenia afrokaraibskiego, który miał na nosie szkła bez opraw, a w ręku starożytną sztormową latarnię. Fiona przypatrywała się jego twarzy, olbrzymim oczom pożółkłym jak przedpotopowe kule bilardowe, oglądającym teraz bilety. W świetle latarni skóra mężczyzny przybrała głęboki, ciepły i lśniący odcień, roztaczała też delikatny zapach cytrusów połączony z mocniejszym, mniej wyrafinowanym odorem. Skończywszy z biletami, mężczyzna uniósł głowę, ale nie ku Hackworthom, lecz gdzieś w tył, po czym odwrócił się i odszedł. John Hackworth stał w miejscu, czekając na instrukcje, w końcu jednak wyprostował się, przyjął godną postawę i poprowadził Fionę ku łodzi. Wehikuł miał osiem do dziesięciu metrów długości. Nie było przy nim trapu, więc osoby znajdujące się już na pokładzie musiały chwycić Hackworthów za ramiona i wciągnąć ich do środka, co było ewidentnym naruszeniem etykiety, ale wydarzyło się tak szybko, że nie mieli czasu poczuć się dotknięci. Łódź przypominała dużą, płaską, otwartą wannę i była nieledwie tratwą ratunkową z czymś w rodzaju steru na dziobie i współczesnym, a przez to niezwykle małym systemem napędowym wbudowanym w rufę. Gdy ich oczy przywykły do półmroku, ujrzeli może z tuzin innych pasażerów, zajmujących miejsca przy burtach i usadowionych tak, aby zmniejszyć dyskomfort kołysania na falach wzbudzanych przez pływające po rzece statki. Widząc w tym pewną mądrość, Hackworth poprowadził Fionę ku jedynemu wolnemu kawałkowi pokładu, na którym usiedli między dwoma innymi grupami: trójką młodych nippońskich mężczyzn, zmuszających się nawzajem do palenia papierosów, oraz parą ubraną z artystyczną, acz drogą niedbałością, sączącą piwo z puszek i konwersującą ze sobą z kanadyjskim akcentem. Mężczyzna stojący na platformie rzucił cumy i wskoczył na pokład. Inny funkcjonariusz stanął przy sterach i delikatnie wpłynął w rzeczny prąd. W pewnej chwili zdusił silnik i obrócił łódź dziobem do fali. Gdy wpłynęli w główny nurt, łódź nabrała szybkości i poczuli chłód. Pasażerowie wydali z siebie pomruki, żądając więcej ciepła od termogenicznych ubrań. Afrokaraibczyk zrobił rundę wśród pasażerów, częstując ich puszkami z piwem i pinot noir, które wyjmował z ciężkiego pudła zawieszonego na ramionach. Na parę minut umilkły rozmowy. Pasażerowie kierowani wspólnym, prymitywnym instynktem podstawiali twarze pod chłodny wiatr i odpoczywali, wsłuchując się w ciche dudnienie fal o kadłub. Wycieczka trwała niemal godzinę. Pasażerowie znudzeni wiatrem wrócili do rozmów w małych grupkach, pudło z napojami zrobiło kilka kolejnych rund. John Hackworth zdał sobie sprawę, że jeden z nippońskich młodzieńców był bardziej intoksykowany, niż udawał i zapewne przed wejściem na pokład spędził sporo czasu w portowym pubie. Teraz zamawiał napoje przy każdej rundzie pudła i po półgodzinie stanął niepewnie na nogach, wychylił się za burtę i zwymiotował. Hackworth wykrzywił się do córki. Łódź uderzyła w niewidzialną falę, obracając się bokiem do nurtu. Hackworth chwycił najpierw reling, a potem ramię córki. Fiona krzyczała. Spoglądała nad ramieniem ojca na grupkę Nippończyków. Hackworth odwrócił się i stwierdził, że zostało ich tylko dwóch, leżeli brzuchami na burcie i wyciągali ręce z rozczapierzonymi, lśniącymi nad czarną wodą palcami. Poczuł, jak ramię Fiony uwalnia się z jego uścisku, a gdy zwrócił ku niej głowę, zobaczył tylko jej plecy, wygięte w locie nad relingiem. Wszystko się skończyło, zanim zdołał wpaść w panikę. Załoga uporała się z problemem z taką wprawą, że Hackworth pomyślał, iż Nippończyk jest aktorem, a cały incydent wyreżyserowanym przedstawieniem na jego cześć. Afrokaraibczyk zaklął donośnie i krzyknął w stronę pływaków, że mają się trzymać. Tembr jego głosu był czysty i potężny jak dźwięk skrzypiec Stradivariusa i ze wszech miar sceniczny. Odegrawszy partię słowną, odwrócił pudło będące zwykłą chłodziarką i wysypał na pokład piwo i butelki z winem. Następnie zatrzasnął je i wyrzucił za burtę w charakterze boi ratunkowej. Tymczasem pilot obracał łódź. Kilku pasażerów, w tym i Hackworth, zapaliło mikrolatarenki i skierowało je na Fionę, płynącą w otoczeniu spódnic wydymanych wodą niczym kwiatowa tratwa. Fiona trzymała jedną ręką kołnierz Nippończyka, a drugą uchwyt chłodziarki. Nie miała dość siły ani wyporności, by wciągnąć pijaka nad wodę, zalewały ich fale odbite od nabrzeża. Mężczyzna z dreadlockami na głowie wyciągnął najpierw Fionę i oddał ją w ręce ojca. Wełnokuły, z których składało się jej ubranie - niezliczone tocza połączone ciasno w dwuwymiarową siatkę - zaczęły wypompowywać uwięzioną w szparach wodę. Fionę otoczyła delikatna mgiełka wilgoci migoczącej w światłach latarek. Jej gęste, rude włosy - uwolnione z kapeluszowego więzienia porwanego przez fale - opadły na ramiona ognistą woalką. Spoglądała wyzywająco na ojca, którego produkujące adrenalinę gruczoły ogarnął endokrynologiczny szał. Widząc córkę w tym stanie, czuł się tak, jakby ktoś zwalił mu na plecy stufuntową bryłę lodu, która teraz sunęła bezlitośnie wzdłuż kręgosłupa na sam dół. Poczuł chłód w samym szpiku kostnym, zachwiał się i o mało nie usiadł. Fiona nie wiadomo jak i dlaczego przekroczyła, ba, rzuciła się nad barierą nieznanego, stała się kimś nadnaturalnym, najadą wyłaniającą się z fal w płaszczu ognia i pary. Jakaś wciąż racjonalna, choć nie całkiem istotna część umysłu Hackwortha zastanawiała się, czy Dramatis Personae (bo tak się nazywała trupa dająca przedstawienie) nie wprowadziła do jego systemu jakichś nanożytów, a jeśli tak, to co owe szkodniki robią z jego mózgiem? Woda ściekała ze spódnic Fiony i znikała między deskami pokładu. Po chwili była już sucha, z wyjątkiem włosów i twarzy. Wytarła ją w rękaw, ignorując podaną przez ojca chusteczkę. Nie mówili do siebie, nie padli sobie w ramiona, jakby Fiona wreszcie zdała sobie sprawę z wrażenia, jakie wywołała na ojcu i wszystkich obecnych - ciele pedagogicznym, które wedle Hackwortha musiało się lubować w śmiałych szesnastolatkach. Pijany Nippończyk wykasływał resztki wody z płuc i chwytał żałośnie powietrze. Gdy tylko oczyścił drogi oddechowe, zachrypnięty rozpoczął długą przemowę. Tłumaczył ją jeden z jego towarzyszy: - Mówi, że nie jesteśmy sami, że w wodzie pełno jest duchów, które przemówiły do niego. Podążył za nimi w głębiny. Ale gdy duch miał się oddzielić od jego ciała, poczuł strach, wypłynął na powierzchnię i został ocalony przez tę młodą damę. Mówi, że duchy mówią do nas wszystkich i że musimy ich słuchać! Nie trzeba tłumaczyć, że było to żenujące widowisko i wszyscy pasażerowie zgasili latarki i odwrócili się plecami do nieszczęśnika. Gdy Hackworth ponownie przywykł do mroku, spojrzał na niego uważniej i stwierdził, że odkryte części ciała mężczyzny zaczynają promieniować kolorowym światłem. Przeniósł wzrok na Fionę i ujrzał pas jasności otaczającej głowę dziewczyny niczym tiara, przeświecającej czerwono przez włosy i skupionej w klejnot na czole. Podziwiał ów widok z pewnej odległości, wiedząc, że córka chce być teraz sama. Nad wodą wisiały rzędy świateł opisujące kształty wielkich statków, przesuwające się względem siebie, gdy ich paralaksy przecinały się z miarowo płynącą łodzią. Byli teraz niedaleko miejsca, w którym Tamiza uchodzi do morza, choć z dala od dróg wodnych, na których kotwiczą statki, czekając na zmianę prądu, wiatru lub cen. Jedna z konstelacji świateł nie przesuwała się z boku, ale rosła, gdy się do niej zbliżali. Eksperymentując z cieniem i badając wzór światła rzucany na wodę przez łódź, Hackworth doszedł do wniosku, że ktoś celowo kieruje lampy w ich twarze po to, by nie mogli ocenić charakteru i natury miejsca, ku któremu zmierzali. Mgła zlepiła się z wolna w ścianę rdzy, tak wielką i bezkształtną, że trudno było stwierdzić, czy znajduje się w odległości dziesięciu; czy stu stóp. Sternik wyczekał do chwili, w której dziób łodzi niemal; wbił się w przeszkodę, po czym zgasił silnik. Z firmamentu zsunęły się oślizgłe, ociekające smarem łańcuchy, które, zdaniem Hackwortha, przypominały promieniste macki jakiegoś półboga przemysłu ciężkiego i były szczękającymi zwiastunami żelaza, przyjmowanymi, przez załogę w euforycznym uniesieniu, przejawiającym się odrzuceniem głów i otwarciem ust, wreszcie nadstawianiem piersi pod spadające ogniwa. Oddawszy im cześć, mężczyźni przypięli łańcuchy do haków umieszczonych w pokładzie. Spętana łódź uniosła się nad wodą i powędrowała do góry, wzdłuż ściany rdzy rosnącej coraz wyżej w nieskończonej mgle. Nagle pokazał się reling, a za nim otwarty pokład zalany tu i ówdzie snopami światła. Czerwone ogniki cygar zbliżały się do siebie i oddalały w przestrzeni. Pokład przesunął się i uniósł, trzaskając w kadłub małej łodzi. Wysiadając, ujrzeli podobne łódki, rozrzucone na statku. Przymiotnik „pieska” nie oddawał w pełni reputacji, jaką cieszyła się Dramatis Personae w atlantydzkich kręgach Londynu, ale stosowano go przed innymi, wypowiadając przyciszonym głosem z wysoko uniesionymi brwiami i znaczącymi spojrzeniami przez ramię. Hackworth szybko zdał sobie sprawę, że człowiek jego pokroju może wyrobić sobie złą reputację, dając do zrozumienia, że wie o istnieniu czegoś takiego jak Dramatis Personae - choć było jasne, że wszyscy o trupie słyszeli. Woląc się nie narażać na towarzyski ostracyzm, rozejrzał się za biletami wśród innych plemion. Mimo to wcale nie był zdziwiony, widząc, że większość obecnych na pokładzie osób to inni Wiktorianie, i to nie tylko młodzi kawalerowie spędzający noc poza domem, ale i ostentacyjnie szacowne pary, przechadzające się z godnością wśród gości w swoich cylindrach i woalkach. Fiona wyskoczyła z łodzi, zanim ta dotknęła pokładu. Nie czekając na ojca, zniknęła w tłumie. Wcześniej zmieniła wzór na sukni, rezygnując z jaskrawych kwiatów na rzecz stonowanej bieli. Gdy ruszała samotnie w ciemność, jej nieodłączna już tiara lśniła jak aureola. Hackworth omiótł wzrokiem pokład, zwracając uwagę na współplemieńców stojących przed następującym problemem: jak zbliżyć się do innej pary na tyle blisko, aby móc ją rozpoznać, nie ryzykując przy tym bycia rozpoznanym przez rozpoznawanych. Niekiedy pary rozpoznawały się jednocześnie i musiały odezwać się do siebie: kobiety ćwierkały wówczas złośliwie, a mężczyźni rechotali basowo, wymieniając uprzejmości w rodzaju: „ty stary łajdaku”. Ich słowa odbijały się od pokładu i ginęły we mgle jak strzały wyrzucone z łuku wprost w belę bawełny. Z niżej położonych rejonów dobiegało coś w rodzaju wzmocnionej muzyki. Atonalne, przetworzone akordy wprawiały pokład w sejsmiczne drgania. Statek był potężnym masowcem, obecnie pustym i kołyszącym się na falach w zadziwiająco chwiejnym rytmie jak na coś tak ogromnego. Hackworth był sam, odseparowany od reszty ludzkości. Znał to uczucie doskonale, jeszcze z czasów dzieciństwa, rosło z nim jak mieszkający po sąsiedzku przyjaciel. Jakimś cudem udało mu się poznać Gwen i na kilka lat stracił kontakt z przyjacielem, lecz teraz on i jego samotność znów byli razem, spacerowali ramię w ramię, znali się, było im ze sobą dobrze. Przenośny bar otworzył swe podwoje na śródburciu, przyciągając kilkudziesięciu zebranych, ale Hackworth nie czuł się na siłach, aby dołączyć do towarzystwa. Urodził się, nie wiedząc, jak wtapiać się w tłum i zaprzyjaźniać, tak jak niektórzy rodzą się bez rąk. - Jesteśmy ponad to? - zapytał nagle jakiś głos. - A może stoimy z boku? Był to mężczyzna w stroju klowna, w którym Hackworth rozpoznał jak przez mgłę reklamowy fetysz starej amerykańskiej sieci barów szybkiej obsługi. Kostium był uderzająco zużyty, niczym jedyny strój na grzbiecie uchodźcy. Wylatano go skrawkami brokatu, chińskiego jedwabiu, nabijanej ćwiekami skóry, szaroczarnej sztuczkowej wełny w prążki i wojskowego materiału kamuflującego. Klown miał nieodzowny makijaż, jego twarz lśniła jak plastikowa foremka z poprzedniego stulecia z zapaloną żarówką w środku. Było coś niepokojącego w tym, że otwierał usta i mówił jak normalny człowiek. Hackworthowi przypominało to widziany niegdyś tomografowy przekrój głowy przełykającego człowieka. - Jesteśmy nie od tego czy w tym? - pytał klown i patrzył wyczekująco na Hackwortha. Odkąd tylko usłyszał jakiś czas temu, że Dramatis Personae wystawiają tak zwane „przedstawienia uczestniczące”, obawiał się tego momentu, drżał przed tą chwilą, gdy nagabnięty, będzie musiał powiedzieć swoją kwestię. - Wybaczy pan - mruknął spiętym i niezbyt pewnym głosem - ale nie czuję się tu najlepiej. - Trafił żeś, kurwa, w sedno - ryknął klown. - Masz, załóż to - dodał, wyjmując coś z kieszeni. Wyciągnął do Hackwortha rękę - dzieliły ich wówczas nie mniej niż trzy metry - gdy nagle wydarzyło się coś niepojętego: dłoń oddzieliła się od ramienia i frunęła w powietrzu - brudna biała rękawiczka przemierzała eliptycznie przestrzeń jak szara, lodowa kula wewnętrznej planety. Dłoń wsunęła coś do kieszeni na piersi Hackwortha, a następnie cofnęła się. Ponieważ nie spuszczał jej z oka, zatoczyła w powietrzu ósemkę, po czym przytwierdziła się do ramienia. Domyślił się, że klown jest mechaniczną zabawką. - Załóż je i bądź sobą, mój drogi wyalienowany, samotny wilku stepowy, zamyślony, odległy, metatyzujący technokrato, pojebany, racjonalistyczny półgłówku! - Klown odwrócił się na pięcie, aby odejść. Jego rozczłapane buty ukrywały zapewne kółka na osi, więc kiedy obracał się na pięcie, czynił to w sensie dosłownym, wykonując kilka piruetów, po których zatrzymał się gwałtownie plecami do Hackwortha i pognał dalej. - Rewolucyjne, co nie! - wrzasnął jeszcze. W kieszeni Hackwortha leżały ciemne okulary z rodzaju tych, które otaczają całą głowę i lśnią tęczowo. Przed paroma dziesiątkami lat okulary takie nosili zbuntowani gliniarze wymachujący magnum na przedwcześnie zdjętych z ramówki serialach telewizyjnych. Hackworth rozłożył oprawki i wsunął ostrożnie wypolerowane końce łuków na skronie. W soczewkach ujrzał zbliżające się światło: okulary były fenomenoskopem, choć w tym kontekście bardziej stosowną byłaby nazwa fantaskop. Obraz rósł, zajmując całe pole widzenia, ale pozostał nieostry, czekając, aż wsunie okulary na mostek. Niechętnie poddał się halucynacji, która po chwili zniknęła, a wtedy, jakby na sygnał, ożyły łuki nad jego uszami, wyciągnęły się i objęły całą czaszkę niczym gumowe paski, po czym cofnęły się i złączyły automatycznie nierozerwalnymi zatrzaskowięzami. - Dosyć. Otwieraj! - krzyknął, a potem wyrecytował całą litanię standardowych komend operacyjnych. Okulary nie reagowały. Nagle nad głową Hackwortha pojawił się snop światła, który rozlał się po teatralnej scenie. Zapaliły się dolne reflektory i zza kurtyny wyłonił się mistrz ceremonii, w cylindrze i fraku. - Witamy na twoim przedstawieniu! - wrzasnął. - Możesz zdjąć okulary kiedy chcesz, ale nie wcześniej niż po stojącej owacji dziewięćdziesięciu procent widzów! - Światła i kurtyna zniknęły, Hackworth został sam na sam z tym, co widział wcześniej, czyli z cybernetycznie wzmocnionym nocnym widokiem pokładu statku. Spróbował kilku innych komend. Większość fenomenoskopów mogła pracować w trybie przezroczystym, a przynajmniej półprzeźroczystym, umożliwiającym widzowi ogląd rzeczywistego świata. Te jednak złośliwie nie przepuszczały światła i pokazywały rzeczywistość w mediatronicznym przekształceniu. Spacerujący po pokładzie i gawędzący ze sobą widzowie oddani byli w absurdalnym uproszczeniu, przez cieniutkie obrysy kształtów. Takiej technologii obrazu nie używano już od z górą osiemdziesięciu lat, a teraz zastosowano ją najpewniej po to, aby zirytować Hackwortha. Każda postać miała na piersi dużą plakietkę: JARED MASON GRIFFIN III, lat 35 (już za późno, aby mógł zostać tak ciekawą postacią jak ty!) Bratanek arystokraty poziomu hrabiego (czyżbyś mu zazdrościł?) Ożeniony z tą ponurą dziwką po prawej stronie Często organizują sobie takie małe eskapady By uciec przed swym nędznym życiem (a ty skąd się tu wziąłeś?) Spojrzał na własną pierś. Plakietka była tak nieostra, że nie mógł jej odczytać. Gdy przechadzał się po pokładzie, fenomenoskopowy punkt widzenia dokonywał odpowiednich korekt. Okulary wyposażone były także w standardową opcję „lotu”, umożliwiającą w tym wypadku przelot przez statek bez ruszania się z miejsca. Hackworth zatrzymał się, jego mediatronowe oczy oderwały się od głowy i poszybowały w dal. Popatrzył na siebie z góry. Na jego postać nałożyły się wielkie, czerwone, migoczące litery: NIEBIAŃSKA PERSPEKTYWA JOHNA PERCIVALA HACKWORTHA Tak było zawsze, gdy „latał”, choć czasami napisowi towarzyszył animowany zapis cine ukazujący kogoś, kto przypominał czarodzieja siedzącego na szczycie góry i patrzącego z pogardą w dół, na wioskę pełną plugawych karłów. Ze względu na tę niedogodność postanowił nie korzystać z opcji lotu, ale podczas pierwszego rekonesansu odkrył kilka interesujących rzeczy. Po pierwsze: Nippończyk, który spił się na łodzi i wypadł za burtę, spotkał jakimś cudem grupę podobnych nieszczęśników, którzy dziwnym zrządzeniem losu topili się w Tamizie, płynąc do teatru. Po uratowaniu wszyscy jak jeden mąż zaczęli emitować kolorowe światło i doznali objawień, które referowali bez wyjątku każdemu, kto znalazł się w pobliżu. Ludzie ci połączyli się w nie do końca zorganizowany chór wywrzaskujący jednocześnie wizje, które wydawały się mieć pewien wspólny mianownik: fatalną w odbiorze właściwość źle opowiadanego koszmaru. Mimo różnicy objawień trzymali się razem, przyciągani przez tę samą tajemniczą siłę, która każe ulicznym żebrakom ustawiać obok siebie przeznaczone na jałmużnę mydelniczki. Gdy Hackworth zbliżył się ku nim swym fenomenoskopowym wzrokiem, zaczęli halucynować, opowiadając o gigantycznym oku patrzącym na nich z niebios. Oku o czarnych powiekach wysadzanych gwiazdami. Cofnął się i najechał na kolejne duże zgromadzenie: kilkudziesięciu zaawansowanych wiekiem ludzi o szczupłych, wysportowanych sylwetkach, z narzuconymi na ramiona tenisowymi swetrami, w wygodnych turystycznych półbutach. Wysiadali z małego statku powietrznego, który właśnie przycumował do starej helikopterowej platformy na rufie. Statek miał mnóstwo okienek i zdobiły go mediatronowe reklamy powietrznych wycieczek nad Londynem. Wysiadający turyści zatrzymywali się na trapie, oglądali za siebie, powodując niesłychane zatory. Do wyjścia na mroczny pokład namawiała ich przewodniczka, młoda aktorka przebrana w uwodzicielski kostium diablicy, uzupełniony błyskającymi czerwono rogami i trójzębem. - Czy to Whitechapel? - zapytał jeden z turystów. Mówił z amerykańskim akcentem. Ludzie ci byli zapewne przedstawicielami Matczyzny, bogatej gromady blisko związanej z Nową Atlantydą. Do Matczyzny należeli głównie odpowiedzialni, zdrowi na umyśle, wykształceni i biali mieszkańcy Środkowego Zachodu, tworzący niegdyś tak zwaną klasę średnią. Słuchając ich przyciszonych rozmów, Hackworth dowiedział się, że przywieziono ich z hotelu Holiday Inn w Kensington pod pozorem wycieczki do Whitechapel śladami Kuby Rozpruwacza. Gdy nadstawiał ucha, diaboliczna przewodniczka tłumaczyła zebranym, że pijany pilot statku zawiózł ich przypadkowo do pływającego teatru, gdzie szczęśliwym trafem wkrótce zacznie się przedstawienie. Mogą za darmo (wyjątkowo) obejrzeć Koty, najdłużej wystawiany musical wszech czasów, który zresztą większość z nich już widziała podczas pierwszego wieczoru w Londynie. Zezując przez czerwone, irytujące litery, dokonał szybkiego przelotu przez pomieszczenia znajdujące się pod pokładem, gdzie odkrył kilkanaście pojemnych sal, z których cztery połączono w obszerny teatr. Cztery inne tworzyły scenę i kulisy. Znalazł tam swą córkę. Siedziała na tronie z światła, próbując jakiś tekst. Wyglądało na to, że obsadzono ją w dużej roli. - Nie chcę, żebyś mnie podglądał! - powiedziała i zniknęła z pola widzenia Hackwortha w świetlnym błysku. Odezwała się syrena statku. Odpowiedziało jej kilka innych ze statków kotwiczących w pobliżu. Hackworth wrócił do swej naturalnej perspektywy w samą porę, aby ujrzeć kolejną promienistą iluzję, pędzącą ku niemu po pokładzie. Był to znowu klown, który miał zapewne właściwość przemieszczania się po obrazie Hackwortha jak zjawa. - Będziesz tu stał całą noc? A może chcesz nas opuścić i mierzysz słuchem odległość do innych statków? Cokolwiek powiesz, i tak pokażę ci miejsce. Doszedł do wniosku, że najlepiej będzie nie okazywać irytacji. - Dobrze - powiedział. - Oto i ono! - rzucił klown, wskazując brudną rękawiczką na zwykły, drewniany fotel, który wyrósł na pokładzie. Hackworth nie wierzył w to, że naprawdę istnieje, nie widział go przedtem. W fantaskopie nic nie było pewne. Ruszył ostrożnie, jak człowiek idący po omacku do łazienki w ciemnym, nieznanym mieszkaniu. Zgiął kolana, wyciągnął przed siebie ręce i nie odrywał stóp od pokładu, bojąc się uderzyć w nieznaną przeszkodę golenią albo, co gorsza, paluchem. Klown usunął się na bok i przypatrywał mu się rozeźlony. - Czyżbyś w ten sposób wchodził w swoją rolę? Myślisz, że przez całą noc będziemy znosić twój naukowy racjonalizm? Co się stanie, kiedy w końcu uwierzysz, w to co widzisz? Znalazł fotel dokładnie w tym miejscu, w którym jawił się w fantaskopie, okazało się jednak, że nie jest drewniany - był pokryty gąbką i miał podpórki do rąk. Przypominał fotel teatralny. Hackworth pomacał po jego obu stronach, ale nie znalazł innych. Opuścił siedzenie i opadł na nie. - Będzie ci to potrzebne - rzucił klown i wcisnął mu do ręki jakiś obły kształt. Hackworth rozpoznawał w nim właśnie latarkę, gdy u jego stóp wydarzyło się coś głośnego i gwałtownego. Nogi, które do tej pory opierał na pokładzie, zawisły w powietrzu, w istocie, wisiał w powietrzu! Otworzyli pod nim zapadnię! Spadał! - Życzę dobrego odbioru! - mruknął klown, uchylając kapelusza w szybko oddalającym się otworze. - A przyśpieszając ku środkowi Ziemi z chyżością dziewięciu i ośmiu dziesiątych metra na sekundę do kwadratu, rozwiąż dla mnie taką zagadkę: potrafimy imitować dźwięki, potrafimy imitować obrazy, potrafimy nawet imitować wiatr owiewający ci twarz, ale czy potrafimy imitować nieimitowalne wrażenie spadania? Z gąbczastej wyściółki fotela wyrosły nibynóżki, które owinęły się wokół ud i talii Hackwortha. Zrobiły to w samą porę, jako że Hackworth obracał się właśnie wokół osi poziomej i spadał teraz twarzą w dół, mijając po drodze wielkie, amorficzne chmury światła, które okazały się kolekcją antycznych żyrandoli zdobytych przez Dramatis Personae w przeznaczonych do rozbiórki budynkach. Klown miał rację: Hackworth z całą pewnością spadał, wrażenia tego nie da się imitować w fantaskopie. Jeśli mógł wierzyć swym oczom i uszom, spadał na podłogę wielkiego teatru, który obleciał wcześniej. Sala nie była - jak to jest we zwyczaju - zapełniona rzędami foteli. Owszem, stały na niej fotele, ale rozrzucone to tu, to tam, a niektóre nawet się ruszały. Podłoga przyśpieszała ku jego twarzy. Przestraszył się, zaczął krzyczeć. Wtedy znów poczuł grawitację, zwalniał, powstrzymywany przez jakąś nieznaną siłę. Fotel wykonał obrót, Hackworth patrzył do góry nogami na konstelację żyrandoli, przyśpieszenie podskoczyło do kilku g. Potem wróciło do normy. Fotel przyjął zwykłą pozycję, a okulary fenomenoskopu rozjarzyły się oślepiającą bielą. Słuchawki pompowały w jego uszy świdrujący pod czaszką hałas, który po chwili zamienił się w odgłosy aplauzu. Niczego nie widział. Pogrzebał wzrokiem przy interfejsie i udało mu się uzyskać schematyczny widok teatru. Odkrył, że sala jest zapełniona do połowy widzami poruszającymi się na fotelach, które musiały być zmotoryzowane. Kilkudziesięciu miłośników teatru skierowało na jego stronę latarki, co tłumaczyło oślepiające światło. Był na samym środku sceny i stanowił w tej chwili główną atrakcję przedstawienia. Zastanawiał się, czy powinien coś powiedzieć. W okularach pojawił się tekst: Dziękuję, panie i panowie, że pozwoliliście mi spaść. Mamy dla was mnóstwo innych atrakcji... Nie miał pojęcia, czy musi wyrecytować tekst. Latarki przesunęły się w inną stronę, z astralnej płaszczyzny żyrandoli spadali kolejni widzowie. Przyglądając się im, Hackworth przypomniał sobie, że widział już coś takiego, przeważnie w wesołych miasteczkach, w których pobierano opłaty za skoki na elastycznej linie. Bungee! Skoki na bungee! Fenomenoskop zapomniał pokazać mu linę, chcąc zapewnić Hackworthowi ekstra frisson. W podpórce ukryte były urządzenia sterujące ruchem fotela po sali, która to miała stożkowaty kształt i opadała stromo ku środkowi. Osoba poruszająca się o własnych siłach nie utrzymałaby się na zboczu, ale potężne nanomotory foteli z łatwością pokonywały nachylenia. Teatr był okrągły jak szekspirowski Glob. Stożkowatą podłogę otaczały ściany, w których tu i ówdzie widać było otwory różnej wielkości i kształtu. Niektóre z nich wyglądały na szyby powietrzne, inne prowadziły do lóż i pomieszczeń technicznych. Największy zajmował ćwierć obwodu teatru i stanowił proscenium, zasłonięte obecnie kurtyną. Hackworth zauważył, że najniższa, środkowa część sali nie była zajęta. Zjechał po stoku i nagle stwierdził z przerażeniem, że zanurzył się do pasa w lodowatej wodzie. Wrzucił wsteczny bieg, ale fotel nie reagował. - Trafiony, zatopiony! - wrzasnął tryumfalnie klown, choć nie było go widać. Po kilku próbach inżynier znalazł sposób na uwolnienie się z pasów bezpieczeństwa. Idąc na czworakach, wspiął się na śliski stok, nogi sztywniały mu z zimna, cuchnęły morską wodą. Jedna trzecia posadzki teatru znajdowała się pod wodą, wpływało do niej morze - okulary Hackwortha znów zapomniały mu o tym powiedzieć. Ponownie skupiło się na nim kilkadziesiąt świateł. Publiczność śmiała się, a nawet klaskała sarkastycznie. Nic to, moi drodzy, morska woda dobrze robi na odciski! zaproponowały okulary, ale Hackworth i tym razem nie wygłosił swojej kwestii. Zapewne były to tylko propozycje rzucane przez skryptorów Dramatis Personae, znikające z ekranu, w chwili gdy traciły aktualność. Wydarzenia paru ostatnich minut - fenomenoskop, którego nie mógł zdjąć, nieoczekiwany skok na linie i kąpiel w lodowatej wodzie - sprawiły, że Hackworth był w szoku. Czuł silną potrzebę ukrycia się przed ludzkim wzrokiem, zaszycia się w jakimś kącie i otrząśnięcia z emocji. Wspinał się ku linii horyzontu sali, omijając po drodze pędzące fotele i chowając się przed światłami kilkunastu widzów, którzy złośliwie upodobali sobie jego historię. Ujrzał nad sobą otwór lśniący ciepłym światłem. Gdy przeszedł na drugą stronę, znalazł się w przytulnym barze o lekko wypukłych oknach, z których rozciągał się doskonały widok na salę. Bar okazał się niezwykle miłym schronieniem, dając mu przede wszystkim normalny ogląd rzeczywistości, jakby okulary straciły tu swą moc. Zamówił u barmana pintę ciemnego piwa i zajął miejsce przy kontuarze pod oknami. Gdzieś między trzecim a czwartym łykiem piwa zdał sobie sprawę, że nolens volens poddał się imperatywowi klowna. Kąpiel w morzu nauczyła go, że nie ma wyboru, musi wierzyć temu, co pokazują okulary - choć obraz jest fałszywy - a co za tym idzie, ponosić konsekwencje. Piwo ogrzało mu stopy i rozjaśniło nieco w głowie. Przyjechał tu na przedstawienie i właśnie je oglądał, ba, uczestniczył w nim! Nie było sensu temu się sprzeciwiać. Dramatis Personae mogą mieć pieską reputację, ale nikt nie słyszał, żeby zamordowano tu widza. Żyrandole przygasły. Wymachujący latarkami widzowie poruszyli się jak iskry targane porywem wiatru. Niektórzy jechali ku górze, inni zostawali nad wodą. W teatrze zapadły ciemności, ludzie zabawiali się rzucaniem snopów światła na ściany i kurtynę, tworząc apokaliptyczne wizje niebios rozrywanych tysiącem komet. Pod wodą pokazał się wąski, zielonkawy jak glony język reflektora, który po chwili zamienił się w długą podnośną scenę płynącą ku powierzchni, wynurzającą się z głębin jak nowa Atlantyda. Publiczność skierowała ku niej całą uwagę, omiatając latarkami wodę, chwytając w krzyżujących się snopach światła kilka czarnych plam, będących głowami wykonawców, którzy z wolna ukazywali się nad powierzchnią. Ludzie ci odezwali się unisono i Hackworth rozpoznał w nich chór szaleńców, który widział wcześniej. - Postaw mi jedno, Nick - odezwał się kobiecy głos za plecami Hackwortha. - Rozsadziłaś ich wreszcie? - Cioty. Odwrócił głowę i ujrzał młodą kobietę w kostiumie diablicy, przewodniczkę wycieczki z Matczyzny. Była bardzo... petite i miała na sobie długą, czarną spódnicę rozciętą aż do kości biodrowej. Jej włosy... były ładne, bardzo gęste, czarne i lśniące. Podeszła do kontuaru ze szklanką pszennego piwa, zgrabnie odgarnęła ogon gestem, który zaparł Hackworthowi dech w piersiach, i usiadła na stołku. Westchnęła bombastycznie i złożyła głowę w zgięciu ręki opartej o kontuar. Trwała tak przez kilka chwil, a jej migoczące czerwono rogi odbijały się w wypukłych szybach jak tylne światła limuzyny. Hackworth splótł palce na szklance i wciągnął nosem zapach perfum. W teatrze chór oszalał do reszty i wykonywał teraz dosyć ambitny numer taneczny a la Busby Berkeley. Nawiedzeni wykazywali zdumiewającą umiejętność działania unisono - było to zapewne spowodowane żytami, które zżerały im mózgi - ale ich ciała okazały się słabe, sztywne i nie skoordynowane. Jednak podjąwszy się czegoś, robili to z przekonaniem, co i tak należało uznać za sukces. - Kupili to? - zapytał Hackworth. - Że co? - Podniosła zaniepokojona główkę, zupełnie jak przestraszony ptaszek. Może nie zwróciła uwagi na obecność Hackwortha. - Pytałem, czy ci z Matczyzny uwierzyli w opowieść o pijanym pilocie? - Aha. Kogo to obchodzi? Hackworth uśmiechnął się zadowolony, że jedna z artystek słynnej trupy Dramatis Personae dopuszcza go do konfidencji. - Rzecz jest zupełnie w czym innym, nie sądzi pan? - powiedziała filozoficznym szeptem. Wycisnęła do piwa plasterek cytryny i upiła łyk. - Wiara nie jest stanem binarnym, przynajmniej nie tutaj. Czy ludzie wierzą we wszystko na sto procent? Czy pan wierzy w to, co widzi w tych goglach? - Nie - odrzekł. - Jedyne, w co w tej chwili wierzę, to to, że mam mokre nogi, piję dobre piwo i... podoba mi się zapach pani perfum. Wyglądała na lekko zaskoczoną, mile zaskoczoną, nie była jednak jedną z tych. - Dlaczego więc pan tu przyszedł? Na które przedstawienie? - Nie rozumiem. Przypuszczam, że na to. - Ale nie ma czegoś takiego jak to przedstawienie. Jest cała rodzina przedstawień powiązanych, splecionych ze sobą. - Zaparkowała piwo i wykonała gest zatytułowany: „Oto kościół, proszę wycieczki”. - Przedstawienie, które pan widzi, zależy od zapisu, do którego jest pan podłączony. - Ale ja nie mam wpływu na to, co widzę. - Aha. Więc jest pan wykonawcą. - Raczej niezdarnym komediantem. - Niezdarnym komediantem? Czy to nie redundancja? Rzecz sama w sobie nie była śmieszna, ale powiedziała ją tak dowcipnie, że Hackworth zachichotał uprzejmie. - Wszystko wskazuje na to, że został pan wybrany do roli wykonawcy. - Naprawdę? - W zasadzie nie wolno mi zdradzać sekretów teatralnej kuchni... - mówiła jeszcze ciszej - ale powiem panu, że do ról wykonawców wybiera się zazwyczaj ludzi, którzy przychodzą tu w konkretnym celu... W każdym razie nie dla czystej, pasywnej rozrywki. Hackworth zająknął się, szukając odpowiednich słów. - Do... doprawdy? - Ależ tak! - odpowiedziała. Wstała i przysiadła na sąsiednim stołku. - Teatr to nie jest miejsce, w którym kilka osób wygłupia się na scenie na oczach stada wołów. To znaczy, czasami jest, ale może być też czymś więcej... każdą interakcją między człowiekiem a człowiekiem albo między człowiekiem a informacją... - Mówiła z pasją, jakby się zapomniała. Hackworth czerpał niewypowiedzianą przyjemność z patrzenia na nią. Kiedy rozmawiała z barmanem, wydawało mu się, że ma nijaką twarz, teraz, gdy zrzuciła maskę i mówiła całkiem swobodnie, jej twarz stała się ładna, nawet piękna. - Tutaj jesteśmy powiązani ze wszystkim... podłączeni do całego wszechświata informacji. Naprawdę. Siedzi pan w wirtualnym teatrze. Scena, dekoracje, obsada, scenariusz są niematerialne; niematerialne w tym sensie, w jakim niematerialna jest informacja. Wszystko daje się zrekonfigurować przez przestawienie paru bitów. - Aha. Czyli przedstawienie... albo powiązana ze sobą rodzina przedstawień jest inna każdego wieczoru. - Nie, wciąż pan nie rozumie. - Była bardzo podekscytowana. Wyciągnęła rękę i ścisnęła go za łokieć, jakby chcąc się upewnić, czy należycie nadstawia ucha. - Rzecz nie polega na tym, że wystawiamy kilka przedstawień na raz, a potem je rekonfigurujemy i następnego wieczoru wystawiamy inne. Zmiany są dynamiczne i odbywają się w czasie rzeczywistym. Przedstawienie samo się rekonfiguruje, dynamicznie zmienia charakter w zależności od tego, co dzieje się wokół sekunda po sekundzie... Proszę zwrócić uwagę, że „wokół” nie znaczy tylko tu, w tym teatrze. Dotyczy całego świata i tego, co się na nim dzieje! Może pan nazwać to sprytogrą, dramatem działającym jak żywy, inteligentny organizm. - Czy gdyby w tej chwili w Chinach toczyła się bitwa między Pięściami Sprawiedliwej Harmonii a siłami Republiki Brzegowej, to jej przewagi byłyby... - Mogłyby zostać odwzorowane, na przykład, w kolorze świateł albo w zawartości dialogu. Mogłyby! Co oznacza, że nie ma tu żadnych prostych zależności ani prymitywnego determinizmu. - Chyba rozumiem - mruknął Hackworth. - Wewnętrzne zmienne przedstawienia zależą od całego wszechświata informacji na zewnątrz, a nie od pojedynczych wydarzeń. Kobieta pokiwała żwawo głową, zadowolona z jego przenikliwości. Jej wielkie, czarne oczy płonęły. Zachęcony Hackworth mówił dalej: - Dostrzegam tu pewną paralelę między przedstawieniem a... powiedzmy, stanem umysłowym jednostki, który w dowolnie wybranej chwili zależy od relatywnego zagęszczenia niezliczonych związków chemicznych w krwi krążącej w ciele owej osoby. - Tak - zgodziła się. - Jeśli, na przykład, siedzę w pubie i rozmawiam z przystojnym, młodym dżentelmenem, słowa, jakie wypowiadam, zależą od ilości alkoholu, jaką wprowadziłam do swojego systemu i, rzecz jasna, relatywnego zagęszczenia naturalnych hormonów, ale znów trudno tu doszukać się prostych determinant, dlatego wszystkie te rzeczy należy traktować jako wsad... - Wydaje mi się, że wiem, o co pani chodzi - powiedział. - Jeśli zamiast przedstawienia wyobrazi pan sobie mózg, a informacje płynące przez sieć zastąpi pan molekułami transportowanymi przez krwiobieg, uzyska pan pełny obraz tego, co się tutaj dzieje. Hackworth był nieco rozczarowany tym, że wycofała się z wcześniejszej metafory. Opowieść o pubie bardziej przemawiała mu do wyobraźni. Mówiła dalej: - Ów brak prostych zależności, o którym mówiłam dwukrotnie, sprawia, że niektórzy nie wierzą w to... nie wierzą w teatr. Ale zapewniam pana, że teatr jest potężnym narzędziem. Wielu to rozumie. - Ja chyba też - rzucił, pragnąc rozpaczliwie, aby mu uwierzyła. - Dlatego przychodzą tu, szukając tego czy owego, próbując odnaleźć, powiedzmy, zaginionego kochanka albo chcąc zrozumieć, dlaczego w ich życiu było tyle okropieństw, dlaczego nie są zadowoleni z tego, co robią, wreszcie dlaczego świat jest taki okrutny. Społeczeństwa nigdy nie potrafiły udzielić odpowiedzi na tak podstawowe pytania, nawet dzisiaj nie znajdzie pan ich w podręcznych bazach danych. - Zatem teatr dynamiczny daje jednostce intuicyjny dostęp do informacyjnego wszechświata - pokusił się o definicję. - Dokładnie tak - pochwaliła go. - Tak się cieszę, że pan to pojął. - Kiedy zajmowałem się informatyką, często przychodziło mi na myśl, rzecz jasna ogólnie i w niezbyt sprecyzowany sposób, że coś takiego byłoby pożądane i bardzo korzystne - powiedział. - Ale ta rzecz przekracza granice mojej wyobraźni. - Gdzie pan o nas usłyszał? - Skierował mnie tu pewien znajomy, który w przeszłości związany był z teatrem w ten czy inny sposób. - Aha. Mogę zapytać kto? Może okaże się, że mamy wspólnych znajomych - powiedziała wesoło, jakby wspólni znajomi byli najzabawniejszą rzeczą pod słońcem. Hackworth poczuł, że czerwieni się po same koniuszki uszu. Wziął głęboki oddech. - No dobrze - rzucił. - Skłamałem. To nie był mój znajomy. Skierowano mnie do tego człowieka. - Aha, dochodzimy do sedna! - krzyknęła nieoczekiwanie. - Wiedziałam, że ukrywa pan jakąś tajemnicę. Hackworth był zdruzgotany, nie wiedział, co odpowiedzieć. Zajrzał do szklanki. Kobieta świdrowała go wzrokiem, czuł jej spojrzenie na twarzy niczym dwie palące kropki. - Więc przyszedł pan tu z konkretną sprawą. Szuka pan czegoś, prawda? Czegoś, czego nie da się znaleźć w podręcznej bazie danych. - Szukam kogoś... szukam Alchemika. Nagle wszystko pojaśniało. Skierowana ku oknu część twarzy kobiety zapłonęła jaskrawym blaskiem niczym połówka kosmicznej sondy oświetlonej poziomymi promieniami słońca. Hackworth pomyślał, że wcale go to nie dziwi. Przeniósł wzrok na publiczność. Niemal wszyscy obecni skierowali latarki na bar, oglądali ich, przysłuchiwali się całej rozmowie. Okulary znów go zawiodły, nie pozwoliły wcześniej dostrzec światła. Kobieta również się zmieniła, jej twarz wyglądała nijako, tak samo jak wtedy, gdy weszła. Hackworth pojął, że obraz kobiety w fantaskopie ulegał stopniowej ewolucji pod wpływem jego własnych myśli z tej części mózgu, która zawrzała na jej widok. Kurtyna rozsunęła się, ukazując wielki, elektryczny napis spuszczany na linach: JOHN HACKWORTH W POGONI ZA ALCHEMIKIEM w roli JOHNA HACKWORTHA sam JOHN HACKWORTH Chór zaintonował: Sztywniakiem jest pan Hackworth John Uczucia nie ma w nim za grosz W trąbę puściła go najlepsza z Żon Od szefa dostał prztyczka w nos. Po świecie jak piekielnik gna Co reperkusją faktu jest Że szuka wciąż Alchemika I na dziewczyny też jest pies. Lecz gdyby kiedyś w garść się wziął Chuć wetknął w kubeł i wyrzucił klucz Przygoda nie ominie go Mila dla ucha i dla ócz. Dalejże, dalejże Johnny Ha(c)k Na przygód nowych ruszaj szlak! Coś szarpnęło go gwałtownie za szyję. Kiedy wyglądał przez okno, kobieta zarzuciła nań pętlę i teraz wyciągała go z baru jak nieposłusznego psa! Gdy przeszła przez drzwi, jej peleryna wydęła się jak filmowana poklatkowo eksplozja i diablica pofrunęła w powietrze, uniosła się dwanaście stóp nad ziemię na wbudowanych w strój dyszach i na szczęście popuściła linę, dzięki czemu Hackworth nie został wisielcem. Lecąc nad publicznością jak rakietowy słup ognia, pociągnęła potykającego się więźnia w dół stromego zbocza, nad samą krawędź wody. Podnośna scena została połączona z resztą sali kilkoma wąskimi mostkami, Hackworth przeszedł po jednym z nich, czując na plecach setki snopów światła, niewątpliwie na tyle gorących, aby podpalić na nim ubranie. Poprowadziła go przez chór, pod elektrycznym napisem, dalej przez kulisy i drzwi, które zatrzasnęły się za nim. Wtedy zniknęła. Z trzech stron otaczały go ściany jaśniejące delikatną, błękitną poświatą. Wyciągnął rękę i dotknął jednej z nich. Poczuł szarpnięcie. Za jego starania potraktowano go prądem. Ruszył przed siebie i zaraz potknął się o rzecz, która przegradzała podłogę. Była to wyschnięta kość, duża i ciężka, większa niż ludzkie udo. Przeszedł przez jedyny otwór w ścianach i trafił na mur. Przyprowadzono go do środka labiryntu. Po mniej więcej sześćdziesięciu minutach zdał sobie sprawę, że odnalezienie drogi tradycyjnymi metodami jest sprawą beznadziejną. Nie próbował nawet ogarnąć założenia labiryntu, przyszło mu natomiast do głowy, że pułapka nie może być większa niż sam statek, dlatego uciekł się do sprawdzonego sposobu skręcania w prawo na każdym rogu, co, jak wiadomo, musi prowadzić do wyjścia. Jednak harcerska metoda zawiodła i nie rozumiał, dlaczego, póki nie dostrzegł kątem oka przesuwającego się segmentu ściany, zamykającego stary otwór i tworzącego nowy. Labirynt był dynamiczny. Na podłodze znalazł zardzewiałą śrubę. Podniósł ją i rzucił w ścianę. Śruba nie odbiła się, przeleciała przez mur i spadła po drugiej stronie. Oznaczało to, że ściany były iluzją istniejącą tylko w okularach. Labirynt składał się z informacji. Jeśli chce wyjść, musi znaleźć na niego ha(c)ka. Usiadł na podłodze. Ni stąd, ni zowąd pojawił się Nick, barman, przechodzący bez przeszkód przez ściany. Niósł tacę ze szklanką ciemnego piwa, podał je Hackworthowi wraz z miseczką słonych orzeszków. Mijały minuty, godziny, przez komórkę Hackwortha przechodzili inni ludzie, roztańczeni, rozśpiewani, pojedynkujący się ze sobą, dyskutujący zawzięcie lub zgoła uprawiający miłość. Żaden z nich nie wydawał się mieć cokolwiek wspólnego z Pogonią Hackwortha, a nawet ze sobą nawzajem. Wyglądało na to, że Pogoń Hackwortha (jak powiedziała diablica) jest jednym z równoczesnych przedstawień odgrywanych dziś w teatrze, koegzystujących ze sobą w tej samej przestrzeni. O co więc tu chodzi? I dlaczego wmieszano w to Fionę? Gdy pomyślał o córce, otworzyła się jedna ze ścian, ukazując długi korytarz. Przez kilka następnych godzin rzecz owa powtarzała się wielokrotnie: wpadała mu do głowy myśl i ściany rozstępowały się przed nim. W ten sposób przemierzał labirynt jak konik polny, od jednej do drugiej myśli. Podłoga obniżała się, co oznaczało, że prędzej czy później trafi na wodę. Istotnie, po jakimś czasie usłyszał głuche dudnienie przenoszone przez stalowy pokład - w zasadzie mógł to być odgłos maszyn, ale, o ile wiedział, statek nie wybierał się w rejs. Poczuł zapach morskiej wody, ujrzał słabe światła wydobywające się spod pofalowanej powierzchni i wiedział już, że w zbiornikach balastowych statku leży sieć podwodnych tuneli, w których mieszkają bębniarze. Na dobrą sprawę całe przedstawienie mogło być fantazją rozgrywającą się w ich głowach, w dodatku jedną z wielu i nie najważniejszą, epifenomenem niezgłębionych procesów przebiegających w zbiorowej jaźni bębniarzy. Ściana rozsunęła się po raz ostatni, ukazując drogę prowadzącą nad wodę. Hackworth przykucnął nad brzegiem morza i wsłuchał się w dudnienie bębnów, potem wstał i zaczął rozwiązywać krawat. Było mu bardzo gorąco, pocił się, pod powiekami świeciło jaskrawe światło, a wszystko to wskazywało, że nie może być pod wodą. Otworzył oczy i zobaczył jasnobłękitne niebo. Okulary zniknęły. Obok siedziała Fiona w białej sukni, spoglądała na niego z żałosnym uśmiechem. To, na czym leżał, uderzało go w plecy i pośladki, co zapewne trwało już jakiś czas, bo bolały go wszystkie narażone na niewygody kości. Zdał sobie sprawę, że są na łodzi, płynącej z powrotem do Londynu; że jest nagi i że Fiona przykryła go kawałkiem plastikowej folii, chroniącej skórę przed słońcem. Na pokładzie było kilku innych miłośników teatru, pochylonych, wspartych o siebie niczym uchodźcy albo ludzie, którzy przeżyli orgazm życia i cierpieli z powodu przeraźliwego kaca. - Zrobiłeś furorę - powiedziała Fiona. Nagle Hackworth przypomniał sobie, jak pokazywano go nagiego, ociekającego wodą na podnośnej scenie, a publiczność wstawała z miejsc i klaskała gromko. - Pogoń dobiegła końca - wymamrotał. - Wracamy do Szanghaju. - Ty wracasz do Szanghaju - odpowiedziała Fiona. - Odstawię cię do portu. Potem płynę z powrotem. - Wskazała głową za rufę. - Z powrotem na statek? - Byłam lepsza od ciebie, ojcze - powiedziała. - Odkryłam swoje powołanie. Przyłączam się do Dramatis Personae. Ha(c)k Carla Hollywood Po raz pierwszy od wielu godzin Carl wyprostował plecy i oparł się o lakierowany tył narożnego krzesła. Przetarł twarz dłońmi, drapiąc się własnym zarostem. Siedział w herbaciarni od bez mała dwudziestu czterech godzin, wypił dwanaście czajniczków herbaty i dwukrotnie przywoływał masażystki, aby rozluźnić obolałe plecy. Zamrugały popołudniowe światła za oknem, tłum zaczął się rozstępować. Przeżył niezapomnianą darmową przygodę medialną, przypatrując się nad ramieniem Carla dramaturgicznym wyczynom Johna Percivala Hackwortha, wkładającego duszę i ciało w przedstawienie rozgrywające się w kilku różnych ujęciach w oknach cine, widocznych na leżących na stole kartkach. Nikt z ludzi w tłumie nie znał angielskiego, nie mógł więc śledzić jednocześnie przygód księżniczki Nell w krainie króla Kojota, przesuwających się linijka po linijce przez strony prostopadle do okien Hackwortha. Tekst płynął i nakładał się na siebie jak chmury dymu rozrywane niewidzialnym wiatrem. Teraz kartki były już puste. Carl podniósł leniwie rękę i zaczął je układać jedna na drugiej, aby zająć czymś dłonie w czasie, gdy jego mózg pracował na najwyższych obrotach, brnąc przez mroczny labirynt faktów a la John Percival Hackworth. Carl od dawna podejrzewał, że sieć bębniarzy była (między innymi) gigantycznym systemem łamania kodów. Bezpieczna praca współczesnych mediów, odpowiedzialnych za przepływ informacji, w tym za niezakłócony transfer pieniędzy, zależała od systemów kryptograficznych opartych w przeważającej mierze na olbrzymich liczbach pierwszych, spełniających w nich rolę zaczarowanych kluczy. Każdy klucz otwierający kod teoretycznie można było złamać, rzucając do pracy nad nim odpowiednio duże moce obliczeniowe. Lecz na każdym dowolnie wybranym poziomie mocy obliczeniowych tworzenie kodów było łatwiejsze od ich łamania, system bowiem wraz z coraz szybszymi komputerami miał do dyspozycji coraz większe liczby pierwsze, co na zawsze usytuowało szyfrantów przed hakerami. Ale umysł ludzki nie pracuje tak jak cyfrowy komputer i zdolny jest do niesłychanych rzeczy. Carl pamiętał jednego z Samotnych Orłów, staruszka potrafiącego dodawać w głowie olbrzymie kolumny liczb tak szybko, jak je podawano. To, rzecz jasna, było tylko duplikacją funkcji zwykłego komputera, ale staruszek znał również pewne sztuczki z liczbami, których nie dałoby się tak łatwo zaprogramować w komputerze. Zatem jeśli w sieci bębniarzy pracowało wspólnie wiele takich umysłów, kto wie, czy nie przenikały one burzy zakodowanych danych przesyłanych bez przerwy w przestrzeni medialnej, wyławiając z niej pozornie przypadkowe kawałki, które wraz z innymi tworzyły nabierającą sensu układankę. Faceci, którzy rozmawiali z Mirandą, którzy przekonali ją do wejścia w świat bębniarzy, dawali do zrozumienia, że rzecz taka jest całkiem możliwa, że dzięki nim Mirandą odnajdzie Nell. Pozornie działalność bębniarzy groziła katastrofą, bo niszczyła system, na którym opierała się cała współczesna ekonomia. Wyglądało to tak, jakby w świecie, w którym handel opierał się na wymianie złota, ktoś wymyślił sposób na uzyskiwanie kruszcu z ołowiu. Alchemik. Ale Carl podejrzewał, że chodzi tu o coś innego. Bębniarze potrafili łamać kody tylko w swej społeczności gestalt. Jak pokazywał przykład Hackwortha, bębniarz opuszczający gestalt tracił natychmiast kontakt z organizmem. Komunikacja między bębniarzami a zwykłymi ludźmi odbywała się na poziomie podświadomości, przez oddziaływanie tych pierwszych na Sieć, subliminalne przekazy w raktywach odgrywanych we wszystkich domach i na niemal wszystkich ścianach budynków. Bębniarze łamali kody, ale zamknięci w swoim świecie nie mogli z nich, rzecz jasna, korzystać; a może po prostu nie chcieli? Potrafili zamieniać ołów w złoto, ale złoto nie miało już dla nich wartości. John Hackworth okazał się doskonałym medium, lepiej od innych znosił przejście między społecznością bębniarzy a swym wiktoriańskim plemieniem. Za każdym razem, gdy wynurzał się z podwodnego łona, niósł ze sobą cenną wiadomość, niczym ślad zapachu trzymający się odzieży. Ciągnące się za nim echa utajnionych danych wywoływały skomplikowane i nieprzewidywalne reperkusje po obu stronach granicy, zdarzenia, o których Hackworth mógł nie mieć najmniejszego pojęcia. Carl Hollywood poznał go dopiero przed kilkunastoma godzinami, gdy - powiadomiony przez przyjaciela z Dramatis Personae - przyłączył się do przedstawienia rozgrywającego się na czarnym pokładzie statku/teatru. Mimo to wiedział już bardzo dużo: po pierwsze, Hackworth był twórcą Ilustrowanego lekcyjonarza każdej młodej damy; po drugie, jego związek z bębniarzami miał bardzo głębokie podłoże i wychodził poza ramy pierwotnego uwięzienia. Przez wszystkie lata spędzone pod wodą Hackworth robił - oprócz jedzenia lotosów i kopulowania z kim popadnie - coś znacznie ważniejszego. Przyniósł coś ze sobą i tym razem, gdy wynurzył się nagi i ociekający zimną wodą z królikarni bębniarzy, zainstalowanej w zbiornikach balastowych statku. Miał w głowie zestaw numerycznych kluczy stosowanych do identyfikacji w Sieci pewnych jednostek: Lekcyjonarza, Nell, Mirandy i kogoś, kogo nazywał drem X. Zanim w pełni odzyskał świadomość, podał klucze klownowi, który wyciągnął go drżącego z wody. Klown był mechaniczną zabawką. Dramatis Personae zgodziła się, aby Carl sterował nią podczas przedstawienia, podobnie jak większością osobistego skryptu Hackwortha. Mając klucze, był z punktu widzenia Sieci nie do odróżnienia od Mirandy, Nell, dra X a nawet samego Hackwortha. Widział je przed sobą na kartce, zapisane w długich kolumnach cyfr pogrupowanych w czteroliczbowe segmenty. Mógł użyć ich do rozplatania wszystkich węzłów, ale taki ha(c)k zająłby mu kolejną noc. Nanotabaka i teina zrobiły swoje, czas wrócić do hotelu, wziąć gorącą kąpiel, przespać się i przygotować do ostatniego aktu. Z Lekcyjonarza: podróż księżniczki Nell do zamku króla Kojota; zobrazowanie otoczenia; audiencja u Czarodzieja; ostateczny tryumf nad Kojotem; zaczarowana armia Księżniczka jechała na północ, ku gwałtownej burzy. Konie szalały ze strachu, słysząc gwałtowne wyładowania i widząc nieziemskie, błękitne błyski piorunów, ale Nell uspokoiła je mocną dłonią i cichym głosem i zmusiła do dalszej jazdy. Kopczyki kości rozrzucone wzdłuż traktu dowodziły, że przełęcz nie była rajem, a konie bałyby się tak samo, gdyby przeczekała z nimi burzę pod skałą. Z tego, co było jej wiadomo, wielki król Kojot potrafił sterować pogodą i przygotował odpowiednie powitanie, chcąc sprawdzić niewzruszoność woli Nell. Zdobyła przełęcz w samą porę, bo konie zaczęły się ślizgać na grubym lodzie, a wodze, grzywy i ogony wierzchowców zamieniły się w lodowe sople. Zjeżdżając na dół górską ścieżyną, zostawiła wściekłą burzę za sobą, przed sobą natomiast miała kurtynę deszczu gęstego jak tropikalna dżungla. Okazało się, że całkiem słusznie zatrzymała się na kilkudniowy popas u stóp gór, aby przejrzeć magiczne księgi Fiołka, gdyż podczas nocnej przeprawy przez szczyty korzystała ze wszystkich zapamiętanych zaklęć: rozświetlających ciemności, pomagających w wyborze drogi na rozstajach, uspokajających zwierzęta, rozgrzewających zmarznięte ciała, dodających odwagi, oznajmujących o zbliżaniu się potworów na tyle głupich, aby straszyć w taką pogodę i pokonujących te, które miały dość ikry, by zaatakować. Jazda nocą była zapewne brawurą, ale księżniczka potrafiła sprostać wyzwaniu. Kojot nie spodziewał się jej w górach o tej porze. Jutro, gdy minie burza, wyśle - jak to ostatnio miał we zwyczaju - swych gawronich zwiadowców na przełęcz i na wyżynę. Wrócą do niego z niepokojącą wieścią: księżniczka zniknęła! Nawet najlepsi tropiciele Kojota nie odnajdą jej śladu z wczorajszego obozowiska; księżniczka starannie zatarła prawdziwe tropy i zadbała o fałszywe. Świt zastał ją w sercu wielkiego lasu. Zamek króla Kojota stał na wysokim, lesistym płaskowyżu otoczonym górami. Oszacowała, że dzieli ją do niego kilka godzin drogi. Trzymając się z dala od szlaku posłańców z Rynku Szyfrantów, rozbiła obóz nad rzeką, pod skalnym nawisem, który chronił ją od chłodnego i wilgotnego wiatru oraz oczu gawronich szpiegów. Rozpaliła małe ognisko i ugotowała sobie herbatę i owsiankę. Drzemała do późnego popołudnia, potem wstała, wykąpała się w lodowatej wodzie potoku i rozłożyła ceratową paczuszkę, którą przywiozła ze sobą. W środku był strój posłańca, jednego z tych, którzy galopowali do zamku z Rynku. Obok leżało kilka ksiąg z zakodowanymi wiadomościami - autentycznymi informacjami wysyłanymi z kramów i zaadresowanymi do króla. Jadąc przez las ku położonemu wyżej traktowi, słyszała tętent końskich kopyt przewalający się w stronę zamku. Domyśliła się, że drogą przejechał pierwszy kontyngent posłańców, którzy czekali przed przełęczą na przejście burzy. Odczekała kilka minut i ruszyła za nimi. Skręcając na drogę z gęstego lasu, ściągnęła wodze i zatrzymała się zdumiona ogromem zamku. Podobnej budowli nie widziała w żadnym królestwie Dalekiej Krainy. Fundamenty zamku były szerokie jak góra, a mury wznosiły się ostro wprost w chmury. Z miriadów okien sączyły się galaktyczne chmury świateł. Ze wszystkich stron otaczały go potężne barbakany, z których każdy był oddzielnym, wielkim zamkiem, wzniesionym nie na kamieniu, lecz na fundamencie z chmur. Król Kojot w swej przebiegłości opanował sztukę wznoszenia napowietrznych budowli! Księżniczka Nell spięła konia. Mimo odrętwienia wiedziała, że z zamkowych okien ktoś może obserwować jej poczynania na wyżynnej drodze. Gdy galopowała w stronę murów, targały nią dwa uczucia: poczucie bezsilności w obliczu tak potężnej budowli, a zarazem podziw dla dzieła króla Kojota. Między wieżycami a barbakanami pokazały się dalekie chmury lśniącej czerni. Gdy znalazła się bliżej, rozpoznała w nich regimenty gawronów ćwiczących wojskową musztrę. Była to jedyna armia na usługach króla Kojota, bo, jak powiedział jeden z jego szpiegów, kradnąc klucze Nell: Zamki, ogrody, złoto, klejnoty, Rozrywki tych, co słyną z głupoty. Jak mała Nell. Bo ci, co ze swej strony Rozum kształcą na boczku Jak król Kojot i jego gawrony Rosną w potęgę krok po kroczku I umysł mają do obrony. Król Kojot nie sprawował władzy dzięki potędze armii, ale dzięki sprytowi - szpiedzy i strażnicy byli jedyną służbą, jakiej potrzebował, a informacja jedyną bronią. Galopowała przez ostatnią milę, jaka dzieliła ją od zamku i zastanawiała się, czy jej plecy i nogi wytrzymają tak szaleńczą jazdę, gdy nagle z wąskiego portalu na jednej z napowietrznych wieżyc oderwała się mała, czarna chmurka, która po chwili zamieniła się w przezroczystą kulę i runęła w jej stronę niczym jądro komety. Drgnęła na myśl o masie i szybkości owego ciała, które o rzut kamieniem od jej głowy podzieliło się na kilka oddziałów gawronów, zataczających koła i atakujących z różnych kierunków. Ptaki przelatywały tak blisko, że pęd unoszonego skrzydłami powietrza targał włosy Nell. Po kilku chwilach gawrony zmieniły szyk i odleciały w stronę barbakanu. Widocznie nie zauważyły niczego podejrzanego. Odetchnęła z ulgą. Gdy stanęła przed potężną bramą, ta była już otwarta. Nikt nie trzymał straży. Księżniczka Nell wjechała na szeroki zamkowy trakt siedziby króla Kojota. Było to najpiękniejsze miejsce, jakie w życiu widziała. Król Kojot nie chował złota i kryształów w skarbcu, używał ich jako materiałów budowlanych. Wszędzie było pełno zieleni, wszędzie coś rosło, król znany był bowiem ze swej fascynacji sekretami natury i wysłał agentów na krańce świata w poszukiwaniu egzotycznych nasion. Szerokie bulwary zamkowego miasta wytyczały szpalery drzew, których łukowato wygięte gałęzie łączyły się nad kamieniami w szeleszczące sklepienie. Spody liści migotały srebrzyście, rzucając wszędzie delikatne światło, a gałęzie uginały się od fioletowych i karmazynowych kwiatów, z których każdy był wielkości ananasa i pachniał słodko i ostro, kusząc roje kolibrów o czerwonych gardziołkach i dając schronienie w maleńkich stawach ukrytych w kielichach tysiącom przezroczystych żabek i różnokolorowych owadów. Droga posłańców oznaczona była wypolerowanymi, mosiężnymi tabliczkami osadzonymi między kamieniami. Księżniczka Nell jechała najpierw szerokim bulwarem, potem przez park otaczający gród, a wreszcie wznoszącą się spiralnie ulicą, otaczającą główne wzniesienie. Szumiało jej w uszach, gdy koń niósł ją ku chmurom, za każdym zakrętem cieszyła oczy panoramicznym widokiem podgrodzia i konstelacji napowietrznych barbakanów strzeżonych przez gawrony, nadlatujące i odlatujące w bojowych eskadrach, przynoszące wieści z najdalszych zakątków królestwa. Przejechała obok miejsca, w którym dobudowywano część zamku. Lecz zamiast armii murarzy i cieśli pracował tu jeden człowiek, majestatyczny, siwobrody pan pykający długą, chudą fajkę, noszący skórzany trzos u pasa. Budowniczy ów stawał na środku placu, sięgał do trzosa i wyjmował zeń duże nasienie wielkości jabłka, po czym rzucał je na ziemię. Zanim wrócił na krętą ulicę, z ziemi wyrastała wysoka łodyga z lśniącego kryształu, unosiła się coraz wyżej, migocząc w słońcu, wreszcie rozrastała się na boki jak drzewo. Gdy Księżniczka skręcała za róg, ukontentowany budowniczy pykał fajkę i przyglądał się kryształowemu sklepieniu ułożonemu nad placem. Jadąc spiralną uliczką coraz wyżej i wyżej, widziała wiele takich cudów. Po jakimś czasie w dole rozchmurzyło się i Nell mogła ogarnąć wzrokiem olbrzymi obszar. Królestwo Kojota leżało w samym sercu Dalekiej Krainy, a zamek wznosił się na płaskowyżu w samym sercu królestwa. Ze swych okien król widział całą Daleką Krainę aż po oblewający ją ze wszystkich stron ocean. Wspinając się ku wewnętrznej twierdzy Kojota, księżniczka wpatrywała się w linię horyzontu, szukając wzrokiem odległej wyspy, na której w Ponurym Zamczysku mieszkał Harv. Ale na morzu było wiele wysp, a na nich wiele górskich łańcuchów, które do złudzenia przypominały wieże Ponurego Zamczyska. Droga wyrównała się i skręciła ku kolejnej nie strzeżonej bramie w kolejnym wysokim murze. Księżniczka znalazła się na zielonym, kwiecistym dziedzińcu przed fortecą króla - wysokim pałacem, który wydawał się wycięty z pojedynczego diamentu wielkości góry lodowej. Słońce chyliło się ku zachodowi, jego pomarańczowe promienie płonęły w ścianach pałacu, rzucając wszędzie maleńkie tęcze, jak okruchy ze stłuczonej kryształowej czary. Przed bramą fortecy stał w kolejce tuzin posłańców, którzy zostawili konie w kącie dziedzińca, przy korytkach z wodą i owsem. Księżniczka postąpiła podobnie i ustawiła się na końcu kolejki. - Nigdy nie przypadł mi w udziale honor przekazania wiadomości samemu królowi - powiedziała do posłańca, który stał przed nią. - Zapewniam cię, że nigdy go nie zapomnisz - odrzekł posłaniec, zadziorny młodzieniec o czarnych włosach i koziej bródce. - Dlaczego stoimy w kolejce? Na rynku zawsze zostawiamy księgi na stole i ruszamy w drogę. Kilku posłańców odwróciło się i spiorunowało wzrokiem księżniczkę. Posłaniec z kozią bródką opanował rozbawienie i powiedział: - Król Kojot nie jest pachciarzem siedzącym w kramiku na rynku! Wkrótce sama się przekonasz. - Ale czy nie podejmuje decyzji tak jak inni, sprawdzając przepisy w księgach? Słysząc to, reszta posłańców nawet się nie starała opanować rozbawienia. A ten z bródką odezwał się pogardliwie: - Gdyby to, co mówisz, miało być prawdą, po cóż byłby nam król? Król nie podejmuje decyzji w oparciu o księgi. Król Kojot zbudował potężną myślącą maszynę, Czarodzieja 0.2, w którym mieści się cała mądrość świata. My przynosimy księgi do pałacu, akolici je odszyfrowują i konsultują zawarte w nich treści z Czarodziejem 0.2. Czasami upływają godziny, zanim Czarodziej podejmie decyzję. Radziłbym ci zachować spokój i szacunek w obecności tej wielkiej maszyny! - Z pewnością tak uczynię - powiedziała Księżniczka, rozbawiona raczej niż zirytowana impertynencją tego parweniusza. Kolejka przesuwała się niespiesznie. Gdy zapadł zmrok i zgasły pomarańczowe promienie słońca, księżniczka ujrzała kolorowe światła wydobywające się z pałacu. Światła te jaśniały, gdy Czarodziej 0.2 popadał w zadumę i gasły, gdy miał akurat wolne. Nell próbowała zajrzeć przez kryształowe ściany do środka, ale niezliczone płaszczyzny pałacu załamywały światło i rozpraszały je we wszystkich kierunkach, widziała więc tylko błyski i okruchy rzeczywistości. Zaglądanie do świętego świętych króla Kojota przypominało rozpamiętywanie detali zapomnianego snu. Wreszcie z pałacu wyłonił się posłaniec z bródką, zerknął pogardliwie na Nell i przypomniał jej o okazaniu należnego szacunku. - Następny - zaintonował śpiewnie akolita i księżniczka Nell wkroczyła do fortecy. W antyszambrze siedziało pięciu akolitów, każdy za osobnym biurkiem zawalonym stosami starych, zakurzonych ksiąg i długimi zwojami papierowej taśmy. Nell przywiozła z Rynku trzynaście woluminów i przynaglana przez akolitów rozdała im księgi do odszyfrowania. Akolici nie byli ani młodzi, ani starzy, wszyscy w tym samym średnim wieku i w takich samych białych szatach z wyhaftowanym złotą nicią herbem króla Kojota. Każdy miał na szyi klucz. Księżniczka czekała, a oni odszyfrowywali zawartość ksiąg, wystukując rezultaty na wbudowanych w biurka maszynkach, które z kolei dziurkowały zwoje papierowych taśm. Gdy skończyli, zwinęli trzynaście taśm i z wielkim namaszczeniem złożyli je na ogromnej srebrnej tacy, wniesionej przez młodego ministranta. Otworzyły się podwójne drzwi, akolici, ministrant i Nell uformowali procesję, która wmaszerowała do komnaty Czarodzieja - olbrzymiej, wysoko sklepionej sali - i ruszyła samym jej środkiem. Na końcu komnaty... nie było nic. Wokół pustego miejsca stała jakaś skomplikowana maszyneria i kilka mechanizmów, a przed nimi mały ołtarzyk. Rzecz wyglądała jak scena bez kurtyny i dekoracji. Przed sceną stał najwyższy kapłan, starszy od akolitów i ubrany w imponujące białe szaty. Gdy procesja stanęła w stosownej odległości od ołtarza, kapłan rozpoczął wstępną ceremonię, chwaląc znakomite umiejętności Czarodzieja i prosząc go o współpracę. Gdy skończył przemowę, zapaliły się światła i zawarczała maszyneria. Księżniczka Nell odkryła, że nawa, przez którą przeszli, była bodaj kolejnym antyszambrem, za którym znajdowały się dopiero właściwe pomieszczenia pełne maszynerii: to znaczy niezliczonych, wąskich i lśniących prętów, nie grubszych od grafitu ołówka, ułożonych w skomplikowaną siatkę, poruszającą się w przód i w tył ruchem przekazywanym przez wały napędowe, rozmieszczone w pałacu. Pracująca maszyneria wytwarzała ciepło, a w pałacu było gorąco, mimo wysiłków wentylatorów wielkości wiatraków, wtłaczających do środka zimne, górskie powietrze. Kapłan ujął pierwszy z trzynastu zwojów i wsunął jego koniec w szparę na mensie ołtarza. W tym momencie Czarodziej 0.2 rozpoczął pracę, jego dotychczasowe pomruki i pochrząkiwania były zaledwie rozgrzewką na jałowym biegu. Każdy z miliona prętów był maleńki, ale siła potrzebna do poruszenia wszystkich musiała osiągać sejsmiczne rozmiary. Nell czuła drgania potężnych wałów i przekładni grzmiących pod grubą posadzką fortecy. Wokół sceny rozbłysły światła. Niektóre z nich wbudowano w samą scenę, inne były ukryte w otaczającej ją maszynerii. Ku zdumieniu księżniczki, na środku proscenium z tkanki światła zaczął się wyłaniać trójwymiarowy kształt. Stopniowo kształt ów uformował się w głowę, której detale wyłaniały się z mroku wraz z sykiem i grzmotem maszynerii. Nell ujrzała przed sobą starego, łysego mężczyznę z długą, białą brodą, o głęboko zamyślonej twarzy. Po kilku chwilach broda eksplodowała, przemieniając się w stado białych ptaków, tymczasem głowa zamieniła się w spękaną górę. Raki latały wokół góry, która wybuchła pomarańczową, zalewającą całą scenę lawą, scalającą się w stożek pomarańczowego światła. Pokaz trwał kilka minut, obrazy następowały jedne po drugich i stapiały się ze sobą w niebywałych kształtach. W tym czasie maszyneria wyła i dyszała, wprawiając księżniczkę Nell w lekkie drżenie, które nie wiadomo jak by się skończyło, gdyby nie to, że widziała już podobne machiny w zamku Turinga. Wreszcie pokaz dobiegł końca, scena opustoszała, a mensa wypluła papierową taśmę, którą odebrał najwyższy kapłan i po starannym złożeniu podał akolicie. Po krótkiej modlitwie dziękczynnej kapłan wsunął do szpary drugą taśmę i cała procedura zaczęła się od początku. Obrazy, choć były inne, miały równie widowiskowy jak za pierwszym razem charakter. W ten sposób opracowano wszystkie trzynaście taśm. Kiedy księżniczka przywykła do hałasu i wibracji Czarodzieja, zaczęła sycić oczy obrazami, które w jej mniemaniu miały niemałe artystyczne walory, niczym wytwory człowieka, a nie maszyny. Ale Czarodziej był bez wątpienia maszyną. Nie miała jeszcze okazji przyjrzeć mu się z bliska, ale po doświadczeniach we wszystkich zamkach królestwa Kojota mogła przyjąć, że był również maszyną Turinga. Jej ustalenia z Rynku, a szczególnie studia nad księgami reguł używanych przez szyfrantów do odpowiadania na wiadomości, dowiodły, że mimo całej swej kompleksowości miejsce to było kolejną maszyną Turinga. Przyjechała do zamku króla Kojota, aby sprawdzić, czy ten odpowiada na wiadomości zgodnie z zasadami turingizmu. Jeśli bowiem tak było, to całe królestwo, a z nim cała Daleka Kraina, nie były niczym innym jak olbrzymią maszyną Turinga. A jak ustaliła, gdy przebywała zamknięta w lochu zamku Turinga i skazana na wymianę wiadomości z tajemniczym księciem, maszyna Turinga, choćby nie wiem jak skomplikowana, nie była człowiekiem. Nie miała duszy. Nie potrafiła robić tego, co z łatwością przyszłoby każdej ludzkiej istocie. Połykając trzynastą taśmę, Czarodziej zaczął wyć, charczeć i grzmieć. Obrazy pojawiające się nad sceną nabrały szaleńczego tempa i egzotycznego posmaku, a wpatrując się w twarze kapłana i akolitów, Nell przekonała się, że nawet oni są zdziwieni. Czegoś takiego jeszcze tu nie widziano. Mijały minuty, obrazy były coraz dziwniejsze, ulegały coraz większej fragmentacji, stając się zwykłymi inkarnacjami pojęć matematycznych, wreszcie scenę zalał mrok, choć tu i ówdzie rozbłyskiwały pojedyncze światełka. Czarodziej doprowadził się do takiego stanu, że wszyscy poczuli się jak uwięzieni w trzewiach potężnej maszyny, która w każdej chwili mogła rozszarpać ich na kawałki. Mały ministrant okręcił się na pięcie i uciekł. Nie minęła minuta, gdy jego śladem poszli akolici, wycofując się jeden za drugim do połowy nawy, potem odwracając się i biegnąc ile sił w nogach. Na końcu uciekł i najwyższy kapłan. Grzmoty maszynerii osiągnęły taki pułap, że wydawało się, iż wokół trwa apokaliptyczne trzęsienie ziemi. Nell oparła się ręką o ołtarz. Maszyna grzała niczym hutniczy piec, w głębi jarzyły się rozpalone do czerwoności pręty, których nic już nie było w stanie schłodzić. Nagle wszystko zamarło. Cisza aż bolała w uszach. Nell, która poprzednio zwijała się jak na mękach, wyprostowała się. Czerwona poświata z wnętrza Czarodzieja przygasła. Nawę zalało białe światło. Nell domyśliła się, że pochodzi z zewnątrz, zza diamentowych ścian pałacu. Jeszcze kilka minut temu na dworze była noc, teraz zrobiło się jasno, ale nie było to światło dnia. Wpadało do fortecy ze wszystkich stron, było zimne i bezbarwne. Pobiegła przez nawę i otworzyła drzwi do antyszambru, ale ten zniknął. Wszystko zniknęło. Korytarz, ogród za nim, konie, mury, spiralna droga, gród króla Kojota i Daleka Kraina. Nie było nic oprócz delikatnej, białej poświaty. Odwróciła się. Nawa Czarodzieja była jeszcze na swoim miejscu. Na samym końcu, na ołtarzu, siedział człowiek i patrzył na nią. Na głowie miał koronę. Na szyi klucz - dwunasty klucz do Ponurego Zamczyska. Księżniczka Nell ruszyła nawą w stronę króla Kojota. Był mężczyzną w średnim wieku, miał piaskowe włosy pomału tracące barwę, szare oczy oraz brodę nieco ciemniejszą od włosów i niezbyt dobrze utrzymaną. Gdy szła w jego stronę, uczynił gest wskazujący, że korona irytuje go. W końcu podniósł rękę, zdjął ją i rzucił niedbale na ołtarz. - Bardzo zabawne - powiedział. - Wykończyłaś moje zabezpieczenia dzieleniem przez zero. Księżniczka Nell nie dała się nabrać na wystudiowaną niedbałość władcy. Zatrzymała się w odległości kilku kroków. - Jako że nie ma tu nikogo, kto mógłby nas sobie przedstawić, sama dokonam prezentacji: jestem księżniczką Nell, dukiessą Turing - powiedziała, wyciągając rękę. Król Kojot wyglądał na zaambarasowanego. Zeskoczył z ołtarza, podszedł do Nell i pocałował jaw rękę. - Król Kojot, do usług. - Miło mi poznać. - Cała przyjemność po mojej stronie. Wybacz, zapomniałem, że Lekcyjonarz nauczył cię dobrych manier. - Nie znam Lekcyjonarza, o którym mówisz, Wasza Wysokość - odparła księżniczka Nell. - Jestem po prostu księżniczką w podroży. Szukam dwunastu kluczy do Ponurego Zamczyska. Zauważyłam, że jeden z nich jest w posiadaniu Waszej Wysokości. Król Kojot wyciągnął dłoń skierowaną w jej stronę. - Ani słowa więcej - powiedział. - Nie będziemy się pojedynkować. Zwycięstwo należy do ciebie. - Zdjął z szyi dwunasty klucz i podał go księżniczce Nell. Odebrała dar z lekkim dygnięciem, lecz gdy łańcuch przesuwał się przez palce króla, ten nagle zacisnął na nim dłoń. Trzymali go teraz oboje. - Już po wszystkim - powiedział Kojot. - Czy możemy więc zrzucić maski? - Zupełnie nie mam pojęcia, do czego zmierzasz, Wasza Wysokość. Król wykrzywił się z wystudiowanym poirytowaniem. - Po co tu przyjechałaś? - Po dwunasty klucz. - Coś jeszcze? - Żeby poznać Czarodzieja 0.2. - Aha. - Żeby się przekonać, czy w istocie jest maszyną Turinga. - No cóż, znasz już odpowiedź. Czarodziej 0.2 jest z całą pewnością maszyną Turinga, najpotężniejszą z dotychczas zbudowanych. - A Daleka Kraina? - Wyrosła z nasion. Nasion, które wymyśliłem. - Ale czy jest maszyną Turinga nadzorowaną przez Czarodzieja? - Nie - odrzekł król. - Zarządzaną przez Czarodzieja. Nadzorowaną przeze mnie. - Ale wiadomości z Rynku Szyfrantów nadzorują wszystkie wydarzenia w Dalekiej Krainie, prawda? - Jesteś bardzo spostrzegawcza, księżniczko Nell. - I potem wprowadza się je do Czarodzieja, kolejnej maszyny Turinga. - Otwórz ołtarz - polecił król Kojot, wskazując na dużą mosiężną tabliczkę z dziurką od klucza pośrodku. Nell wsunęła klucz do dziurki i otworzyła zamek. Król Kojot dźwignął mensę. W środku ołtarza ukryte były dwie małe maszyny, jedna do czytania, druga do zapisywania taśm. - Chodź za mną - rzucił król i otworzył zapadnię wbudowaną w podłogę za ołtarzem. Księżniczka ruszyła za władcą spiralnymi schodami prowadzącymi do niewielkiej komnaty. Tutaj w małej konsolecie kończyły się pręty łączności wychodzące z ołtarza. - A więc Czarodziej nawet nie jest połączony z ołtarzem! Nic nie robi! - wykrzyknęła Nell. - Och, robi bardzo wiele. Pomaga mi być na bieżąco, dokonuje obliczeń i tak dalej. Ale całe przedstawienie na scenie to hucpa dla naiwnych prostaczków. Kiedy z Rynku Szyfrantów nadchodzi wiadomość, odczytuję ją osobiście i osobiście na nią odpowiadam. Widzisz więc, droga księżniczko, że Daleka Kraina nie jest wcale maszyną. To osoba, a raczej kilka osób. Teraz należy do ciebie. Król Kojot zaprowadził księżniczkę z powrotem do serca fortecy i oprowadził ją po pałacu. Najciekawszym miejscem okazała się biblioteka. Pokazał jej księgi zawierające reguły programowania Czarodzieja 0.2 i inne księgi, wyjaśniające, jak zmusić atomy do układania się w maszyny, domy i całe światy. - Widzisz, droga księżniczko, dziś podbiłaś ten świat. Wkrótce się przekonasz, że jest dosyć nudny. Zatem spada na ciebie odpowiedzialność za stworzenie nowych światów, ciekawszych, wartych zbadania i podboju. - Król Kojot wskazał ręką za okno na pustą, białą przestrzeń, w której kiedyś była Daleka Kraina. - Masz mnóstwo wolnego miejsca. - A co ty będziesz robił, królu? - Możesz nazywać mnie Johnem, Wasza Królewska Wysokość. Od dzisiaj nie mam już królestwa. - Więc co będziesz robił, Johnie? - Wyruszę na poszukiwania. - Kogo będziesz szukał? - Alchemika, kimkolwiek jest. - A czy... Nell przerwała czytanie Lekcyjonarza. Jej oczy napełniły się łzami. - Czy co? - zapytał głos Johna z książki. - Czy jest ktoś inny? Ktoś, kto był ze mną przez te wszystkie lata? - Tak, jest - odpowiedział John po krótkim namyśle. - Ja też czułem jej obecność. - Czy ona jest teraz z nami? - Będzie, jeśli zbudujesz dla niej świat - odrzekł John. - Czytaj księgi, one powiedzą ci, jak. Wypowiedziawszy te słowa, John, były król Kojot i cesarz Dalekiej Krainy, zniknął w rozbłysku światła, zostawiając Nell samą w wielkiej, zakurzonej bibliotece. Księżniczka Nell położyła głowę na starej, oprawnej w skórę księdze i wciągnęła w płuca jej ciężki zapach. Z każdego oka uroniła łzę radości. Opanowała jednak potrzebę płaczu i zamiast się mazać, sięgnęła po książkę. Księgi były zaczarowane i zajęły księżniczkę tak bardzo, że na wiele godzin, a może nawet dni zapomniała o bożym świecie, co zresztą nie miało większego znaczenia, bo na bożym świecie nie było już Dalekiej Krainy. Po jakimś czasie Nell zorientowała się, że coś łechce ją w stopę. Opuściła rękę i podrapała się z roztargnieniem. Po chwili znów ją coś połechtało. Tym razem opuściła wzrok i zdumiona zobaczyła, że cała podłoga biblioteki pokryta jest grubym, szaroburym dywanem, tu i ówdzie nakrapianym plamkami bieli i czerni. Dywan żył i poruszał się. Nie był bowiem niczym innym jak wielką Mysią Armią. Wszystkie budowle, miejsca i stworzenia, które widziała w Dalekiej Krainie, były tworami fantazji Czarodzieja 0.2; nie dotyczyło to jednak myszy, które - jak wszystko wskazywało - żyły niezależnie od machinacji króla Kojota. Gdy zniknęła Daleka Kraina, wraz z nią zniknęły przeszkody i obstrukcje stojące na drodze podążającej ku Nell Mysiej Armii. Nim minął dzień, wojsko gryzoni odnalazło księżniczkę i zgromadziło się u jej wytęsknionych, królewskich stóp. - Co mam robić? - zapytała księżniczka Nell. Nigdy przedtem nie była królową i nie znała królewskiego protokołu. Na mysim wojskiem uniósł się chór pisków, gdy wydawano i przekazywano rozkazy. Dywan zafalował gwałtownie, choć w sposób wielce zorganizowany, myszy podzieliły się na plutony, kompanie, bataliony i regimenty. Każdym oddziałem dowodził oficer. Jedna z myszy wspięła się na stołową nogę, stanęła na blacie i ukłoniwszy się nisko królowej, zaczęła wypiskiwać z wysoka komendy. Myszy dały pokaz musztry, cofnęły się na obrzeża sali i ustawiły w szeregach, zwalniając środkową część podłogi. Otaczały teraz bibliotekę ze wszystkich czterech stron. Myszka stojąca na stole, którą Nell dla własnych potrzeb nazwała Generalissima, wydała długą serię rozkazów, zwracając się do wszystkich czterech rogów pokoju, zajmowanych przez różne oddziały Mysiej Armii. Gdy Generalissima skończyła, w bibliotece odezwały się bardzo wysokie tony mysich kobziarzy, dmących w mieszki. Towarzyszył im łomot werbli mysich doboszy. Małe pododdziały weszły paradnym krokiem na pusty plac na środku podłogi i ustawiły się w różnych miejscach. Gdy każdy z oddziałów zatrzymał się na wyznaczonym miejscu, mysi żołnierze rozbiegli się i zajęli pozycje opisujące kształt litery. Dzięki temu na placu defilad ukazał się następujący napis: JESTEŚMY ZACZAROWANI PROSIMY O POMOC ODPOWIEDŹ W KSIĘGACH - Dołożę wszelkich starań, żeby was odczarować - przyrzekła księżniczka i w tej samej chwili do jej uszu dobiegł przeraźliwy okrzyk dziękczynny, wydobywający się z tysięcy mysich gardziołków. Odnalezienie odpowiedniej księgi nie zajęło jej dużo czasu. Mysia Armia znów podzieliła się na pododdziały, z których każdy ściągał z półki inną książkę, otwierał ją na podłodze, kartkował strona po stronie i szukał odpowiednich zaklęć. Nim minęła godzina, księżniczka Nell ujrzała szeroki korytarz otwierający się pośród zastępów Mysiej Armii. Korytarzem tym transportowano księgę, podając ją sobie nad głowami. Ostrożnie podniosła tom z łapek gryzoni i przejrzała zawartość, znajdując zaklęcie na odczarowanie myszy. - Doskonale - powiedziała i zaczęła odczytywać zaklęcie. Lecz nagle odezwały się przeraźliwe piski, a wszystkie myszy rzuciły się do panicznej ucieczki. Generalissima wskoczyła na książkę i okropnie czymś podniecona zaczęła podskakiwać w górę i w dół, wymachując nad głową łapkami. - Ach, rozumiem - powiedziała księżniczka Nell. Podniosła księgę i wyszła z biblioteki, bacząc, aby nie deptać poddanych. Wyprowadziła myszy w wielką pustkę. Myszy po raz kolejny popisały się musztrą, ustawiając się na pustej, bezbarwnej równinie w plutony, kompanie, bataliony, regimenty i brygady. Defilada zajęła tym razem znacznie większą przestrzeń, jako że myszy rozstawiły się jedna od drugiej na odległość ludzkiego ramienia. Niektóre plutony musiały przemaszerować wiele mysich mil, aby dotrzeć do skraju placu. Księżniczka Nell nie marnowała czasu, dokonując przeglądu wojsk i powtarzając sobie zaklęcie. W końcu pojawiła się Generalissima i skłoniwszy się głęboko, pokazała uniesiony do góry kciuk. Księżniczka musiała jednak najpierw ją podnieść, aby odszyfrować gest. Stanęła na wolnym miejscu u czoła parady, otworzyła księgę i wypowiedziała zaklęcie. Rozległ się grzmot i zerwał wiatr tak silny, że księżniczka usiadła na pupie. Przetarła oczy i stwierdziła ze zdumieniem, że otacza ją armia setek tysięcy dziewcząt, nieco młodszych niż ona sama. Dziewczęta wzniosły radosny okrzyk, opadły na kolana jak jeden mąż, a raczej żona, i w wielkim uniesieniu złożyły przysięgę na wierność królowej Nell. Hackworth w Chinach; gwałt zadawany przez Pięści; spotkanie z drem X; niezwykła procesja Powiadają, że Chińczycy mają wielki szacunek dla szaleńców, że w czasach powstania Bokserów pewni zachodni misjonarze - ludzie o bez wątpienia labilnej osobowości - uwięzieni całymi tygodniami w gruzach, chowający się przed ogniem snajperów tak bokserskich, jak i cesarskich, nasłuchujący jęków i krzyków swych współbraci palonych i torturowanych na ulicach Pekinu, doznawali pomieszania zmysłów i w stanie nasilonego szaleństwa maszerowali wprost w ręce wrogów, którzy nie dość, że nie robili im krzywdy, to jeszcze poili ich, karmili i otaczali niezwykłym szacunkiem. John Percival Hackworth, wprowadziwszy się do apartamentu na najwyższym piętrze hotelu Shangri-La w Pudongu (Shong-a-li-la, jak mówili śpiewnie taksówkarze), założył świeżą koszulę, na nią najlepszą kamizelkę ozdobioną dewizką z tabakierkami, wizjofonami i innymi świecidełkami, a na to surdut z rozcięciem, służący do konnej jazdy. Potem wciągnął długie, czarne buty jeździeckie, wyświecone wraz z mosiężnymi ostrogami przez kulisa z Shong-a-li-la, którego usłużność graniczyła z bezczelnością i który - jak podejrzewał Hackworth - był członkiem hotelowej komórki Pięści; dalej, nowe irchowe rękawiczki. Na końcu wsadził na głowę melonik, odmszony i doprowadzony do jako takiego porządku, noszący jednak wyraźne ślady długiego używania na wrogim terytorium. Gdy przecinał zachodni brzeg Huang Pu, otoczyła go fala głodujących wieśniaków i zawodowych kalek. Jazda przez tłum mogła być niebezpieczna, choć nie graniczyła z szaleństwem, dlatego traktowano go bez rewerencji. Hackworth nie odrywał szarych oczu od gąszczu płonących zasilaczy, wyznaczających kurczącą się linię graniczną Rzeczypospolitej Brzegowej, pozwalał, aby żebracy ciągnęli go za poły surduta, nie zwracając na to najmniejszej uwagi. Przy trzech okazjach trzech młodych wieśniaków - łatwych do rozpoznania z racji opalenizny i ignorancji w dziedzinie nowoczesnej technologii - popełniło błąd, sięgając po dewizkę Hackwortha, która ukarała ich starania ostrzegawczymi elektrowstrząsami. Jeden z nich był na tyle uparty, że mimo bólu nie wypuścił łańcuszka. Wkrótce nad jego dłonią uniósł się swąd spalenizny. Dopiero wtedy otworzył pomału rękę i patrząc w oczy Hackwortha, zgrzytnął strasznie zębami, co miało oznaczać, że nie boi się bólu. Na koniec powiedział coś głośno i wyraźnie, co tłum odebrał z oznakami wielkiej uciechy. Przejechał przez Nanjing Road i znalazł się w sercu dzielnicy handlowej Szanghaju, obecnie zajmowanej przez masy opalonych żebraków, którzy, siedząc w kucki przy krawężnikach, grzebali w jaskrawych plastikowych torbach służących im za walizki i podawali sobie z namaszczeniem niedopałki papierosów. Na sklepowych wystawach nad ich głowami prężyły się i pozowały animowane manekiny ubrane w najmodniejsze w Republice Brzegowej garnitury. Hackworth zauważył, że stroje te są obecnie znacznie bardziej konserwatywne niż przed dziesięciu laty, kiedy to po raz ostatni jechał Nanjing Road. Manekiny demonstrujące odzież damską nie miały już rozciętych spódnic. Wiele w ogóle nie miało spódnic, a jedwabne spodnie lub jeszcze mniej atrakcyjne długie suknie. Na jednej z wystaw pokazywano scenę, której główną postacią był pochylony nad mównicą patriarcha w okrągłej czapce z niebieskim guzem na głowie: mandaryn. Patriarsze kłaniał się nisko młody adept. Wokół stały cztery grupy manekinów symbolizujące pozostałe tradycyjne więzi rodzinne. Zatem w Szanghaju panowała moda na konfucjanizm, a jeśli nie moda, to przynajmniej model politycznie poprawnych zachowań. Wystawa z mandarynem była jedną z nielicznych, której nie zalepiono czerwonymi plakatami Pięści. Hackworth mijał marmurowe wille z poprzednich stuleci, wybudowane przez irakijskich Żydów, hotel, w którym niegdyś zatrzymał się Nixon, sięgające nieba enklawy zachodnich biznesmenów, przyczółki postkomunistycznej ekonomii, będącej podstawą wściekłego konsumpcjonizmu Rzeczypospolitej Brzegowej. Mijał nocne kluby wielkości stadionów; nory, w których grano w jailai na oczach złaknionych hazardu wieśniaków; boczne uliczki pełne butików, z których każda miała oddzielną specjalność: na jednej handlowano przepięknymi wyrobami ze skór aligatorów, na innej futrami, na jeszcze innej piórami i tak dalej, i tak dalej. Mijał dzielnicę nanotechnicznych warsztatów, w których na zamówienie wykonywano cuda; stragany z owocami i warzywami; ślepy zaułek, w którym handlarze sprzedawali antyki wprost z wózków zapełnionych łąkowymi pudełeczkami i maoistowskim kiczem. Gdy zabudowa przerzedzała się, odnosił wrażenie, że zbliża się to granic miasta. Było to jednak złudzenie, bo za następnym rogiem zaczynała się kolejna dzielnica miniaturowych, dwupiętrowych pasaży i tak w nieskończoność. Lecz wraz z upływem dnia istotnie zbliżył się do granic miasta, a przekroczywszy je, nie zwolnił i jechał dalej na zachód. Wówczas dla wszystkich, którzy go widzieli, stało się jasne, że oszalał i ludzie spoglądali na niego z podziwem i ustępowali mu drogi. Na obrzeżach metropolii ruch pieszy był nieco mniejszy, wszędzie natomiast widać było ciężkie i szybsze pojazdy wojskowe. Hackworth nie przepadał za jazdą poboczem autostrady, kazał więc Porywaczowi znaleźć okrężną trasę do Suzhou, wiodącą po mniej uczęszczanych drogach. Przemieszczał się teraz po delcie Yangtze, położonej zaledwie kilka cali nad poziomem wody, poprzecinanej kanałami transportowymi, irygacyjnymi i ściekowymi, liczniejszymi tutaj od dróg. Kanały wiły się po czarnej, cuchnącej ziemi jak naczynia krwionośne po powierzchni mózgu. Równinny pejzaż załamywał się na małych naroślach, zawierających trumny czyichś przodków, układane na kopcach wyższych niż zwykły poziom powodzi. Dalej na zachód z ryżowych poletek wznosiły się ostro strome wzgórza porośnięte czarną roślinnością. Rozstawione na skrzyżowaniach wojskowe rogatki sił RB były szare i omszałe, przypominały góry pleśni wielkości domów, a to przez gęste, fraktalne siatki obronne. Zaglądając do środka przez chmury makro- i mikroskopijnych aerostatów, Hackworth z trudem odróżniał twarze hoplitów zakutych w pancerze z radiatorami na plecach, z których unosiło się gorące powietrze mieszające całą nanotechnologiczną zupę. Bez problemu mijał kolejne posterunki. Spodziewał się ujrzeć ich więcej w miarę zbliżania się ku terytorium Pięści, ale było akurat odwrotnie. Rzeczpospolita Brzegowa nie miała dość sił na głęboką obronę i musiała się zadowolić jednowymiarową siatką. Jakąś milę za ostatnim posterunkiem, przy kolejnym rozstaju dróg, natknął się na dwa chybotliwe krzyże zbite naprędce ze świeżo ściętych morw. Tu i ówdzie widać było jeszcze zielone listki na gałązkach. Na krzyżach wisiało dwóch białych i całkiem młodych mężczyzn. Przywiązani byli do ramion plastikowymi sznurami, a ich ciała nosiły ślady oparzeń i na brzuchu miały głębokie rany, którymi wypruto im wnętrzności. Sądząc po fryzurach i ponurych, czarnych krawatach wiszących ironicznie na szyjach, byli Mormonami. Wnętrzności jednego z nich wisiały do samej ziemi, gdzie uparcie ciągnęła je i pożerała wychudzona świnia. Nie widział już więcej śmierci, ale czuł jej zapach w gorącym, wilgotnym powietrzu. Przejeżdżając obok kanałów, widział czarne, ruchome chmury. Początkowo brał je za nanotechnologiczne siatki obronne, później jednak domyślił się, że są to gromady tłustych, pijanych much, ucztujących na napuchniętych trupach zrzuconych do wody. Minęło dziesięć minut, odkąd przejechał przez ostatni posterunek RB, gdy znalazł się w środku obozowiska Pięści. Ponieważ nie rozglądał się na boki, nie był w stanie oszacować jego wielkości, domyślał się tylko, że obóz mieścił się w zdobytej przez bojowników wiosce, zabudowanej niskimi domami z cegły i sztukaterii. Długa, prosta smuga biegnąca po ziemi wyznaczała ślad po spalonym zasilaczu. Przekraczając go, Hackworth wyobraził sobie, że przecina nieznany południk wyryty w ziemi przez astralnego kartografa. Większość Pięści nie miała koszul, chodzili w samych niebieskich spodniach, przewiązani w pasie szkarłatnymi wstęgami, które niekiedy zdobiły także ich szyje, czoła i ramiona. Ci, którzy nie spali, palili papierosy albo ćwiczyli się w sztukach walki. Hackworth jechał powoli wśród wrogów, a oni udawali, że go nie zauważają. Z wyjątkiem mężczyzny, który wypadł z chaty, dzierżąc nóż w dłoni i krzycząc: Sha! Sha!, i który szybko został uspokojony przez trzech kamratów. Gdy przemierzał czterdzieści mil dzielące go do Suzhou, krajobraz niewiele się zmieniał, może poza potokami, które zlewały się w rzeki i stawami, które wielkością przypominały jeziora. Obozowiska Pięści były coraz większe i położone coraz bliżej siebie. Gdy gęste powietrze podnieciło się do tego stopnia, by zamienić się w ciężką bryzę, czuł ostry, metaliczny zapach stojącej wody, co wskazywało, że znajduje się w pobliżu wielkiego jeziora Tai Wu albo Taifu, jak mówili mieszkańcy Szanghaju. Ujrzał w oddali szarą kopułę wznoszącą się nad polami, rzucającą cień na grupkę wysokich budynków. Domyślił się, że to Suzhou, obecnie forteca Niebiańskiego Królestwa, otoczona napowietrzną tarczą jak kurtyzana spowita lśniącym jedwabiem, z którego słynął tej rejon. Zbliżywszy się do jeziora, wjechał na główną drogę prowadzącą na południe ku Hangzhou. Skierował Porywacza na północ. Suzhou wysuwało macki zabudowań wzdłuż większych dróg, a zbliżając się do miasta, widział handlowe pasaże i sieci zachodnich barów, leżące w gruzach, opuszczone lub zasiedlone przez uchodźców. Większość z tych przybytków służyła niegdyś kierowcom ciężarówek, były tu motele, kasyna, herbaciarnie i szybkie restauracje. Ale na autostradzie nie było samochodów i mógł jechać samym środkiem pasa, pocąc się niesłychanie w swym czarnym ubraniu i popijając od czasu do czasu mrożoną wodę z butelki, którą trzymał w schowku Porywacza. W poprzek autostrady leżał łuk McDonalda niczym gigantyczny znak drogowy. Ktoś przepiłował kolumnę, która podtrzymywała go wcześniej. Przed kikutem stało dwóch mężczyzn palących papierosy i Hackworth domyślił się, że czekają na niego. Gdy podjechał bliżej, mężczyźni zgasili niedopałki, wdeptując je w ziemię, zrobili kilka kroków i ukłonili się przed nim. Hackworth uchylił melonika. Jeden z nieznajomych ujął wodze Porywacza, co było czysto ceremonialnym gestem w przypadku robota, a drugi pokazał Hackworthowi, że byłby zobowiązany, gdyby zechciał zsiąść z konia. Obaj mieli na sobie ciężkie, choć elastyczne kombinezony z kablami i rurkami wplecionymi w materiał: podszewki zbroi. W każdej chwili mogli zamienić się w opancerzonych hoplitów, wystarczyło, aby narzucili na siebie zewnętrzne tarcze, które zapewne leżały gdzieś w pobliżu. Szkarłatne wstęgi na czołach świadczyły, że są Pięściami. Hackworth był jednym z niewielu członków Zewnętrznych Plemion, który, znalazłszy się w obecności Pięści, nie widział broni i nie słyszał okrzyków: „Śmierć! Śmierć!” Pomyślał, że to ciekawe, zastać ich w bardziej pobłażliwym nastroju. Ci nosili się godnie, oficjalnie i w sposób nad wyraz opanowany, niczym prawdziwi wojskowi. Na ich twarzach nie było ani śladu grymasów i złośliwych uśmiechów, tak popularnych wśród chłopców z RB w ich wieku. Hackworth przeszedł przez parking w stronę McDonalda w towarzystwie jednego z żołnierzy, który trzymał się z szacunkiem z tyłu. Inny otworzył przed nim drzwi, a Hackworth odetchnął z rozkoszą chłodnym, suchym powietrzem, które owiało mu twarz i usunęło kurz z ubrania. Restauracja była lekko splądrowana. Czuł chłodny, niemal klinicznie czysty zapach tłuszczu wydobywający się zza kontuaru, z miejsc, w których rozbito pojemniki z olejem twardniejącym teraz jak lód. Łupieżcy próbowali przysmaków, widział ślady palców rozmazujących tłuszcz. Restaurację udekorowano niegdyś motywami Jedwabnego szlaku, podświetlanymi mediatronowymi panelami ukazującymi cuda leżące między Suzhou a starożytnym końcem jedwabnej drogi w Kadyksie. Dr X siedział w narożnym boksie z twarzą rozpromienioną chłodnym, przefiltrowanym na obecność ultrafioletu słonecznym światłem. Na głowie miał czapę mandaryna z wyhaftowanymi złotą nicią smokami, na sobie wspaniałą szatę z brokatu. Szata była luźna przy szyi i miała tak krótkie rękawy, że Hackworth dojrzał ukrytą pod nią zbroję hoplity. Dr X był na wojnie, a opuściwszy bezpieczne granice Suzhou, musiał być gotowy na niespodziewany atak. Pił zieloną herbatę z największego firmowego kubka McDonalda, zaparzoną w miejscowym stylu, co oznaczało, że pływały w niej wielkie chmury wirujących zielonych liści. Hackworth zdjął melonik i skłonił się na wiktoriańską modłę, co było stosowne, biorąc pod uwagę okoliczności. Dr X odwzajemnił ukłon, a gdy pochylił głowę, Hackworth ujrzał guz na samej górze czapy. Guz był czerwony, co oznaczało mandaryna najwyższej rangi, jednak wykonany z koralu, co spychało doktora o stopień niżej. Rubinowy guz plasowałby go wśród prawdziwych dostojników. Porównując jego pozycję z zachodnimi odpowiednikami, Hackworth doszedł do wniosku, że X jest kimś w rodzaju wiceministra lub generała dywizji. Podejrzewał, że był także najwyższym rangą mandarynem, któremu zezwalano na rozmowy z barbarzyńcami. Usiadł po drugiej stronie stołu. Z kuchni wypadła dziewczyna w jedwabnych pantoflach i podała Hackworthowi kubek zielonej herbaty. Przypatrując się jej stopom, stwierdził z lekkim zdziwieniem, że nie mają więcej niż cztery cale długości. Pomyślał, że w dzisiejszych czasach są zapewne nowoczesne metody pomniejszania stóp, polegające prawdopodobnie na regulacji wzrostu kości w okresie dojrzewania, co niewątpliwie dawało lepsze efekty od zakuwania stopy w pancerz, a z pewnością mniej bolało. Myśląc o tym, po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że przed dziesięcioma laty dokonał właściwego wyboru. Dr X obserwował go, choć równie dobrze mógł czytać w jego myślach. Cokolwiek robił, wydawał się ogarnięty melancholią. Nie mówił nic przez długą chwilę, siedział, wyglądając przez okno i popijając herbatę. Hackworthowi, który miał za sobą długą podróż, wcale to nie przeszkadzało. - Dowiedział się pan czegoś przez te dziesięć lat? - zapytał w końcu doktor. - Tak sądzę, ale nie umiem sobie tego poukładać. Dr X wykrzywił wargi w lekkim uśmiechu, co - zakładając, że nie udawał - było oznaką silnych emocji. Widocznie wiek i wojna sprawiły, że stał się uczuciowy. - Odnalazł pan Alchemika? - zapytał. - Owszem - odrzekł Hackworth. - Ja nim jestem. - Kiedy pan się domyślił? - Całkiem niedawno - odpowiedział. - Pojąłem to w jednej chwili. Tak, jak w jednej chwili łowi się smoka... - Wyjął z kieszeni starą wizytówkę dra X z dynamiczną pieczęcią i wskazał palcem rybaka wyciągającego z wody potwora. Dr X pokiwał z uznaniem głową. - Niebiańskie Królestwo - mówił Hackworth - było daleko w tyle za Nipponem i Atlantydą w dziedzinie nanotechnologii. Podpalanie zasilaczy przez Pięści niczego nie zmieniało, wpędzało wieśniaków w jeszcze większą biedę, sprawiało, że ludzie marzyli o zagranicznych dobrach. Podjęto decyzję o przeskoczeniu barbarzyńców i rozwoju technologii „nasienia”. Początkowo zajmowaliście się tym projektem we współpracy z drugorzędnymi gromadami, takimi jak Izrael, Armenia i Wielka Serbia, ale okazało się, że nie można na nich polegać. Wasze starannie maskowane siatki szpiegowskie były rozbijane przez Siły Protokołu. Wszystkie te niepowodzenia doprowadziły was do KryptNetu, który bez wątpienia uważaliście początkowo za zwykłą triadę albo bandę niegodnych spiskowców. KryptNet jednak był czymś więcej, a to dzięki związkom z niezwykle ciekawą, ukrytą społecznością bębniarzy. KryptNet ze swą skrzywioną, zachodnią perspektywą nie był w stanie ogarnąć potencjału, jaki krył się w kolektywnym umyśle bębniarzy. Wy natychmiast doceniliście jego siłę. Do rozpoczęcia prac nad „nasieniem” brakowało wam tylko racjonalnego, analitycznego umysłu inżyniera nanotechnologii. Okazało się, że idealnie spełniam wasze wymagania. Zostałem skazany na dziesięć lat, wrzuciliście mnie do bębniarzy jak rzuca się nasienie w żyzną glebę. Moja wiedza stała się wspólnym dobrem, przeniknęła do kolektywnego umysłu tak jak myśli Bębniarzy, które przeniknęły do mej podświadomości. Bębniarze stali się w pewnym sensie przedłużeniami mojego mózgu. Przez lata pracowałem nad waszym problemem, zajmując się nim dwadzieścia cztery godziny na dobę. Gdy zbliżałem się do końca prac, wyciągnięto mnie nagle z tunelu bębniarzy. Zrobili to moi przełożeni z Sił Protokołu. Byłem bliski ostatecznego sukcesu, ale nie ukończyłem projektu. - Pańscy przełożeni odkryli nasz plan? - Są dwie możliwości: albo niczego nie wiedzą, albo wiedzą wszystko i udają ignorancję - odrzekł Hackworth. - Z pewnością coś im pan powiedział - szepnął ledwo słyszalnie dr X. - Gdybym ustosunkował się do tej kwestii, nie miałby pan powodu, żeby mnie nie zabić. Dr X kiwnął głową, nie po to, aby się z nim zgodzić, ale by wyrazić zrozumienie dla godnego podziwu cynizmu Hackwortha - jakby ten po serii niezdecydowanych ruchów zajął nagle duży obszar na tablicy do gry w go. - Są tacy, którzy zalecają ukaranie pana za to, co stało się z dziewczynkami - powiedział dr X. Hackworth był tak zdumiony tym stwierdzeniem, że zakręciło mu się w głowie i nie miał sił, aby otworzyć usta. Gdy je w końcu otworzył, starannie wymawiał słowa, chcąc pokryć własne zmieszanie: - Czyżby lekcyjonarze nie okazały się pożyteczne? Dr X uśmiechnął się szeroko, a potem ukrył uczucia pod maską surowości, tak jak wieloryb ukrywa się pod wodą. - Dla kogoś tak, ale nie dla nas - odrzekł. - Moim zdaniem popełniliśmy błąd, ratując dziewczynki. - Jakże taki akt humanitaryzmu może się okazać błędem? Dr X rozważył te słowa. - Zatem powiem inaczej: godną rzeczą było je ocalić, ale błędną - przypuszczać, że uda się nam odpowiednio je wychować. Brakowało nam środków na indywidualizację procesu wychowawczego, który powierzyliśmy książkom. A jedynym właściwym sposobem wychowywania dzieci jest umieszczenie ich w rodzinie. Mistrz powtarzał to wiele razy, ale my woleliśmy nie słuchać. - Niektóre z tych dziewcząt wybiorą kiedyś drogę Mistrza - powiedział Hackworth. - Wówczas objawi się mądrość waszych decyzji. Myśl ta była całkiem nowa i uderzyła doktora. Zwrócił głowę ku oknu. Hackworth wyczuł, że sprawa dziewczynek i Lekcyjonarza została zamknięta. - Będę otwarty i szczery - odezwał się X po kilku pełnych namysłu łykach herbaty - choć nigdy pan w to nie uwierzy, bo jako przedstawiciel Zewnętrznych Plemion ma pan zakodowane w głowie, że Chińczycy są pokrętni i zamknięci. Może jednak z czasem dostrzeże pan prawdę w moich słowach. Nasienie jest niemal skończone. Kiedy opuścił pan tunel, prace nad nim uległy spowolnieniu, znacznemu spowolnieniu, większemu niż się spodziewaliśmy. Wydawało się nam, że po tych dziesięciu latach bębniarze posiedli całą pańską wiedzę i dadzą sobie radę bez pana. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że w pańskiej głowie jest coś, co zdobył pan drogą systematycznych studiów, a czego bębniarze nie mają, a jeśli w ogóle mieli, to złożyli na ołtarzu kolektywnego umysłu i nie mogą tego odzyskać, dopóki nie wyjdą z ciemności, aby żyć w świetle dnia... Wojna przeciwko Republice Brzegowej wchodzi w krytyczną fazę. W tej sytuacji prosimy pana o pomoc. - Przyznaję, że nie wyobrażam sobie, jak mógłbym wam pomóc - powiedział Hackworth. - Jak mógłbym działać wbrew interesom mojego plemienia, do czego to wszystko się sprowadza? - Potrzebujemy pańskiej pomocy przy końcowych pracach nad nasieniem - powtórzył uparcie dr X. Tylko dzięki długoletniemu treningowi w kontrolowaniu własnych uczuć Hackworth nie zaśmiał mu się w twarz. - Drogi Panie, jako człowiek bywały, a przy tym wykształcony, doskonale się orientujesz, jakie jest stanowisko rządu Jej Królewskiej Wysokości i samego Wspólnego Protokołu Ekonomicznego w kwestii technologii „nasienia”. Dr X uniósł rękę kilka cali nad stołem i zamknął gwałtownie dłoń. Hackworth znał ten gest: bogaci Chińczycy używali go do odprawiania żebraków bądź sugerowania rozmówcy, że opowiada bzdury. - Nie mają racji - powiedział. - Nic nie rozumieją. Myślą o tym z zachodniej perspektywy. Wasze kultury, w tym kultura Republiki Brzegowej, są źle zorganizowane. Nie szanujecie porządku, nie obdarzacie autorytetem władzy. Porządek musi być wymuszany z góry, w przeciwnym razie wszystko ogarnia anarchia. Boicie się dać nasienie waszym ludom, bo nie chcecie, aby budowały broń, wirusy, narkotyki własnego pomysłu, słowem to, co burzy porządek. Wymuszacie porządek, kontrolując zasilacz. Ludy Niebiańskiego Królestwa są zdyscyplinowane, szanują władzę. Rodzimy się z wewnętrznym przekonaniem o potrzebie porządku, dlatego nasze rodziny są porządne, nasze wioski są porządne i porządne jest państwo. W naszych rękach nasienie nie przyniesie nikomu szkody. - Dlaczego tak bardzo wam na nim zależy? - zapytał Hackworth. - Ta technologia pozwoli nam przeżyć - odrzekł dr X - ale co ważniejsze, będziemy mieć własne ti. Hackworth myślał, że dr X mówi o herbacie, ale zmienił zdanie, gdy rozmówca zaczął rysować na blacie znaki, sprawnie i z wdziękiem poruszając dłonią, szurając brokatowym rękawem po plastiku. - Yong jest skorupą, zewnętrznością. Ti jest istotą, esencją. Technologia to yong związane z ti, które jest... której jest... - dr X zająknął się, nie chciał urazić gościa użyciem terminu „barbarzyńskie” czy gwailo - ... które jest zachodnie, zupełnie nam obce. Od wieków, od czasów wojen opiumowych, staramy się przejąć yong technologii bez absorbowania zachodniego ti. Ale to niemożliwe. Nic się tu nie zmieniło od czasów naszych przodków, którzy nie mogli otworzyć portów dla zachodnich statków, nie godząc się jednocześnie na truciznę... opium. Nie potrafimy otworzyć się na zachodnią technologię, nie przejmując zachodnich idei, które stały się plagą dla naszych ludów. Plagą, której rezultatem są stulecia chaosu. Chcemy z tym skończyć, dlatego prosimy o nasienie. - Nie rozumiem, w czym miałoby wam pomóc? - Nasienie jest technologią zakorzenioną w chińskim ti. Żyjemy dzięki nasionom od pięciu tysięcy lat... - Dr X wskazał dłonią za okno. - Tutaj były poletka ryżowe, zanim powstały parkingi. Ryż był podstawą istnienia tego narodu. Chłopi sadzili nasiona i stali najwyżej w konfucjańskiej hierarchii. Mistrz ujął to tak: „Niechaj będzie wielu tych, którzy sadzą, a mało tych, którzy jedzą”. Kiedy z Atlantydy, z Nipponu przyszły zasilacze, przestaliśmy sadzić, bo ryż podawano nam w kompilatorach materii. To był gwóźdź do naszej trumny. Gdy nasz naród sadził, było tak, jak powiedział Mistrz: „Cnota jest korzeniem, a bogactwo pędem”. W zachodnim ti bogactwo nie wyrasta z cnoty, jest efektem sprytu. Burzy więzi rodzinne, tworzy chaos... - Dr X pokiwał z żalem głową i spojrzał za okno. - Parkingi i chaos. Hackworth milczał przez całą minutę. W głowie zawirowały mu obrazy, które tym razem nie były halucynacjami, ale prawdziwą wizją Chin, wyzwolonych z ucisku obcych zasilaczy. Widział to już wcześniej, może nawet sam pomagał to tworzyć. Widział coś, czego nigdy nie zobaczy żaden gwailo: Niebiańskie Królestwo w nadchodzącej Epoce Nasienia. Widział chłopów uprawiających ryżowe poletka w czasach powodzi i suszy, ziemię wydającą bogaty plon: oczywiście ryż, ale też wiele innych roślin i owoców, z których można robić lekarstwa; bambus tysiąc razy mocniejszy od naturalnych odmian; drzewa produkujące syntetyczną gumę i beczułki czystego, bezpiecznego paliwa. Widział procesję opalonych chłopów, którzy z godnością przywożą swoje produkty na wielkie rynki w czystych miastach, wolnych od cholery i przestępstw, w miastach, gdzie młodzi ludzie uczą się i studiują, okazują starszym należny szacunek, troszczą się o nich i otaczają opieką. Widział raktywną symulację wielką jak całe Chiny i zagubił się w niej, nie wiedząc, na jak długo. W końcu zamknął oczy, mrugnął i napił się herbaty, aby pobudzić racjonalną część swojego umysłu. - Pańskie argumenty są bardzo przekonujące - oznajmił wreszcie. - Dziękuję, że pozwolił mi pan ujrzeć sprawy w innym świetle. Rozważę pańską propozycję w drodze powrotnej do Szanghaju. Dr X odprowadził go na parking McDonalda. Upał był początkowo przyjemny jak ciepła kąpiel, choć wkrótce Hackworth poczuł się tak, jakby miał się w niej utopić. Porywacz zbliżył się i przysiadł, pozwalając mu wspiąć się na siodło. - Przez dziesięć lat pomagał nam pan z własnej woli - powiedział dr X. - Pańskim przeznaczeniem jest dokończyć projekt „Nasienie”. - Chyba się przesłyszałem! - odrzekł Hackworth. - Nie miałem pojęcia o naturze tego projektu. Dr X uśmiechnął się. - Przeciwnie, doskonale zdawał pan sobie z tego sprawę. - Wyciągnął dłoń z rękawa i pogroził Hackworthowi palcem jak pobłażliwy nauczyciel, który łaja psotnego, acz bystrego ucznia. - Robi pan to wszystko nie po to, aby służyć królowej, ale by żyć w zgodzie z własną naturą, a ja znam pańską naturę, Johnie Hackworth. Pański rozum jest siłą samą w sobie i gdy dostrzega pan rozumny sposób dokonania czegoś, nic nie jest w stanie pana powstrzymać, tak jak wody, która, znalazłszy szczelinę w tamie, przelewa się przez nią i pokrywa ziemię po drugiej stronie. - Żegnam, doktorze X - odparł Hackworth. - Choć darzę pana olbrzymim szacunkiem, nie mogę życzyć mu powodzenia w obecnym przedsięwzięciu. - Zdjął melonik i ukłonił się, zmuszając Porywacza do zmiany pozycji. Dr X odwzajemnił ukłon, dając Hackworthowi kolejną okazję do przyjrzenia się koralowemu guzowi. Hackworth spiął robota i ruszył do Szanghaju. Wybrał północną trasę, biegnącą po jednej z promieniście ułożonych autostrad, zbiegających się w metropolii. Jechał już przez jakiś czas, gdy usłyszał dziwny dźwięk, który od kilku minut docierał do zakamarków jego jaźni: ciężkie, odległe, szybkie dudnienie, niemal dwa razy żywsze niż bicie jego serca. Z miejsca, rzecz jasna, pomyślał o bębniarzach i kusiło go, aby zajrzeć do jednego z kanałów i sprawdzić, czy nie założyli tu jakiejś daleko wysuniętej kolonii. Potem jednak spojrzał na północ. Po drugiej stronie równiny, kilka mil od miejsca, w którym stał, szła drogą procesja, czarna kolumna pieszych maszerujących na Szanghaj. Autostrada, którą jechał zbiegała się z drogą zajmowaną przez tłum, zmusił więc Porywacza do galopu, aby dotrzeć do skrzyżowania, zanim zablokuje je kolumna uchodźców. Porywacz pędził jak wiatr, ale wszystko na nic, czoło kolumny było już przy skrzyżowaniu, gdy tam nadjechał. Ustawiono zapory i nie przepuszczano nikogo. Oddział, który zajął skrzyżowanie, składał się w całości z dziewcząt - jedenasto- i dwunastoletnich. Było ich kilkadziesiąt i zajęły skrzyżowanie siłą, odbijając je Pięściom, powiązanym teraz plastikowym sznurkiem w cieniu morwowego zagajnika. Trzy czwarte dziewcząt pełniło straż, chodząc po skrzyżowaniu z zaostrzonymi bambusowymi kijami. Niektóre miały nawet pistolety i noże. Pozostała część była wolna i usiadła w kręgu obok skrzyżowania, pijąc przegotowaną wodę i czytając z przejęciem księgi. Hackworth natychmiast je rozpoznał: wszystkie były takie same i miały okładki z marmurkowanego jadeitu, choć przez lata spersonalizowano je nalepkami, rysunkami i innymi dziewczęcymi ozdobami. Za jego plecami pojawiły się inne dziewczęta, jechały na rowerach po cztery w każdej grupie autostradą, którą tu przybył. Minęły go i dołączyły do pozostałych. Nie miał wyboru, musiał czekać, aż przejdzie cała kolumna. Bębnienie narastało i w końcu stało się tak głośne, że drżała cała jezdnia. Resory wbudowane w nogi Porywacza uginały się do rytmu. Przeszła straż przednia, Hackworth naliczył dwieście pięćdziesiąt sześć dziewcząt. Był to batalion składający się z czterech kompanii podzielonych na cztery plutony, w każdym z nich były cztery zastępy, liczące po cztery dziewczęta. Batalion straży przedniej szedł żywym krokiem w podwójnym marszowym rytmie. Zapewne miał za zadanie wyprzedzić kolumnę i zająć kolejne skrzyżowanie. Po jakimś czasie pojawiły się główne siły podzielone na bataliony. Szły równym krokiem, a każda stopa uderzała w ziemię w tej samej chwili co inne. Każdy batalion niósł kilka lektyk. Czteroosobowe zastępy zmieniały się przy nich co parę minut. Nie były to luksusowe palankiny, ale zwykłe krzesła z bambusa związanego plastikowym sznurkiem, wyściełane materiałami z barowych siedzeń. Na krzesłach siedziały dziewczęta, które niczym nie różniły się od pozostałych. Mogły być jedynie o rok czy dwa starsze, ale z pewnością nie dowodziły, bo nie wydawały rozkazów ani nie nosiły insygniów. Hackworth nie miał pojęcia, dlaczego transportuje sieje w lektykach, zrozumiał to dopiero wtedy, gdy jedna z dziewcząt - założywszy nogę na nogę - zsunęła na chwilę pantofel. Miała zdeformowaną stopę, za krótką o kilka cali. Wszystkie dziewczęta podróżujące w lektykach z przejęciem czytały lekcyjonarze. Hackworth odpiął od dewizki małe urządzenie optyczne, nanotechnologiczny teleskopo- mikroskop, który często przydawał się w pracy, a i teraz pomógł mu nieco. Zajrzał przez ramię dziewczynki na stronę Lekcyjonarza. Był tam diagram jakiegoś aparatu nanotechnicznego, a dziewczyna czytała jego opis sporządzony przed wielu laty przez Hackwortha. Kolumna przeszła szybciej, niż się spodziewał, wbiła się w autostradę jak tłok. Każdy batalion miał swoją flagę, zazwyczaj bardzo skromną, wyciętą z prześcieradła. Na każdej fladze był numer batalionu i herb, który znał doskonale, jako że znak ów odgrywał ważną rolę w Lekcyjonarzu. Naliczył w sumie dwieście pięćdziesiąt sześć batalionów. Przemaszerowało przed nim ponad sześćdziesiąt pięć tysięcy dziewcząt, gnających na złamanie karku ku Szanghajowi. Z Lekcyjonarza: księżniczka Nell wraca do Ponurego Zamczyska; śmierć Harva; Księga Ksiąg i Księga Nasienia; księżniczka Nell szuka matki; Zburzenie Grobli; Nell wpada w ręce Pięści; ucieczka i jeszcze większe tarapaty; ratunek Księżniczka Nell mogłaby użyć swych mocy nabytych podczas wędrówki, aby wykopać grób dla Harva; mogłaby rozkazać Odczarowanej Armii, aby zrobiła to za nią, ale nie byłoby to godne. W jednej z szop Ponurego Zamczyska znalazła pordzewiały szpadel. Ziemia była sucha i kamienista, poprzerastana korzeniami kłujących krzewów, a Nell raz po raz trafiała szpadlem na stare kości. Kopała przez cały dzień, zraszając twardą ziemię gorącymi łzami, przestała dopiero wtedy, gdy ziemia sięgała jej do głowy. Skończywszy, ruszyła do małej komnaty Zamczyska, w której Harv zmarł na suchoty. Owinęła starannie jego wyniszczone ciało mocnym, białym jedwabiem i zaniosła je do grobu. W ogródku przy domku rybaka znalazła dzikie lilie, zerwała całe naręcze i złożyła je do grobu wraz z Harvem. Dała mu też w ostatnią podróż książeczkę z bajeczkami, którą sprezentował jej przed wielu laty. Harv nie potrafił czytać, ale lubił, gdy czytała mu bajki przy ognisku na dziedzińcu zamczyska. Pomyślała, że książka z pewnością mu się przyda tam, dokąd teraz idzie. Zasypanie grobu nie trwało długo, ziemia ułożyła się w kopczyk. Nell położyła na nim resztę lilii i zadumała się nad mogiłą brata. Potem odwróciła się i poszła do Ponurego Zamczyska. Szare, granitowe ściany odbijały różowe promienie zachodzącego słońca. Przyszło jej do głowy, że jeśli wejdzie do wieży, w której założyła swą bibliotekę, zdąży jeszcze popatrzeć na piękny zachód słońca. Długo wspinała się wilgotnymi, omszałymi schodami na szczyt najwyższej wieży. W owalnej komnacie na samej górze, w pokoju z oknami wychodzącymi na wszystkie strony świata, Nell złożyła księgi, które zgromadziła podczas swej wędrówki: księgi, które dostała w prezencie od Fiołka, księgi z biblioteki króla Sroki, pierwszego Zaczarowanego Władcy, którego pokonała, dalej, tomy z pałacu dżina, potem z zamku Turinga i wielu innych ukrytych bibliotek i skarbców, które odnalazła i splądrowała. Miała również całą bibliotekę króla Kojota, która zawierała tyle woluminów, że nie zdołała jeszcze ich przejrzeć. Czekało ją wiele pracy. Po pierwsze: należało skopiować wszystkie księgi dla każdej z dziewcząt z Odczarowanej Armii. Daleka Kraina zniknęła, a księżniczka Nell chciała zbudować ją od nowa. Chciała też spisać swoją historię w wielkiej księdze dla innych młodych dziewcząt. Czekała ją poza tym jeszcze jedna wyprawa, która od jakiegoś czasu nie dawała jej spokoju, gnębiła jej serce i umysł podczas całej długiej podróży statkiem po pustym morzu: Nell musiała rozwiązać zagadkę swego pochodzenia. Chciała odnaleźć matkę. Nawet po zniszczeniu Dalekiej Krainy czuła jej obecność, wiedziała, że gdzieś daleko jest ktoś, kto zawsze jej towarzyszył. Potwierdził to nawet sam król Kojot. Dawno temu jej ojczym, dobrotliwy rybak, otrzymał ją w darze od syren; skąd zatem wzięły ją syreny? Podejrzewała, że odpowiedź kryje się w księgach złożonych w bibliotece. Zaczęła od sporządzenia katalogu, nakazała uporządkowanie ksiąg według kolejności, w jakiej je zebrała, począwszy od tych, które wpadły jej w ręce podczas pierwszych przygód z Nocnymi Przyjaciółmi. Jednocześnie w wielkiej komnacie zamczyska założyła skryptorium, w którym tysiące dziewcząt, siedząc przy długich stołach, sporządzało dokładne kopie wszystkich ksiąg. Większość ksiąg króla Kojota mówiła o sekretach atomów i o tym, jak układać atomy, aby budować maszyny. Rzecz jasna, wszystkie księgi były zaczarowane: ilustracje ruszały się, a tomy odpowiadały na pytania. Niektóre były elementarzami i podręcznikami ćwiczeń dla nowicjuszy, księżniczka Nell spędziła kilka dni, pilnie ucząc się sztuki króla, składając pojedyncze atomy w proste maszyny i sprawdzając, czy wszystko działa. Potem zabrała się za potężny zbiór woluminów zawierających materiały źródłowe: w jednym znalazła projekty łożysk tulejowych, w innym komputerów ułożonych z prętów, w jeszcze innym urządzeń magazynujących energię. Wszystkie tomy były raktywne i mogła z nich korzystać przy projektowaniu podobnych urządzeń własnej konstrukcji. Inne księgi omawiały ogólne zasady składania z tych wszystkich rzeczy systemów. W bibliotece króla były też księgi spisane jego własną ręką - te zawierały projekty wszystkich arcydzieł Kojota. Dwie z nich były największe: Księga Ksiąg i Księga Nasienia. Były to wspaniałe tomy wielkości folio, grube na szerokość dłoni księżniczki, oprawne w prawdziwą skórę iluminowaną cienkimi jak włos złotymi nitkami, układającymi się w skomplikowane wzory, i zamknięte na ciężkie, mosiężne kłódki. Zamek do Księgi Ksiąg otworzył się tym samym kluczem, który księżniczka dostała od króla. Przekonała się o tym od razu, ale nie pojmowała zwartości Księgi, póki nie przekopała się przez inne, opisujące sekrety maszyn. W Księdze Ksiąg znajdował się kompletny zestaw planów umożliwiających zbudowanie magicznej książki, która opowiadałaby historie i bajki młodej osobie, dostosowując je do potrzeb i wymagań dziecka i ucząc je nawet czytać. Było to straszliwie skomplikowane arcydzieło i księżniczka Nell przejrzała je pobieżnie, wiedząc, że pojmie je w pełni dopiero po latach studiów. Kłódka przy Księdze Nasienia nie dała się otworzyć ani kluczem króla, ani żadnym innym, będącym w posiadaniu Nell. Ponieważ stworzono ją atom po atomie, była mocniejsza niż każda śmiertelna substancja i nie dawała się otworzyć siłą. Księżniczka Nell nie wiedziała, o czym mówi ta Księga, ale na okładce była inkrustowana ilustracja pokazująca paskowane nasienie, podobne do tego, jakie widziała w ręku budowniczego wznoszącego kryształowe pałace w zamku króla Kojota. Nietrudno zatem było domyślić się treści... Nell otworzyła oczy i oparła się na łokciu. Lekcyjonarz leżał zamknięty na materacu, zsunął się z jej brzucha. Musiała usnąć, czytając. Dziewczęta spały na polowych łóżkach, oddychając głęboko. Pachniały mydłem. Patrząc na nie, chciała się położyć i usnąć, ale z jakiegoś powodu nie mogła zmienić pozycji. Instynkt podpowiadał jej, że nie powinna spać. Usiadła i podciągnęła kolana pod brodę, uwalniając nocną koszulę spod przykrycia, potem obróciła nogi i opuściła je bezgłośnie na podłogę. Jej gołe stopy zaniosły ją między rzędami łóżek do małej kantyny w narożniku, gdzie zazwyczaj dziewczęta przesiadywały razem, pijąc herbatę, czesząc włosy i oglądając stare pasywy. Teraz w środku nie było nikogo, zgaszono światła. Narożne okno otwierało się na wielką panoramę: na północnym wschodzie widać było światła Nowego Chusanu, Nipponu i Hindustanu, oddalone o kilka kilometrów od brzegu, nieco bliżej leżały obrzeża Pudongu. Centrum Pudongu było wokół, pływające mediatronowe wieżowce wznosiły się jak apokaliptyczne kolumny ognia. Na północnym zachodzie płynęła rzeka Huang Pu, dalej leżał Szanghaj, jego przedmieścia i splądrowane herbaciano-jedwabne rejony. Na horyzoncie nie było widać ogni, zasilacze spłonęły aż do granic miasta. Pięści zatrzymały się na obrzeżach, przyczaiły, obmyślając sposób przeniknięcia przez resztki nanotechnicznych zabezpieczeń. Oczy Nell powędrowały ku wodzie. Centrum Pudongu oferowało im najbardziej widowiskowy miejski pejzaż na świecie, ale Nell nigdy nie zwracała nań uwagi, wolała przyglądać się Huang Pu, leżącej na północy Yangtze, albo Pacyfikowi obmywającemu plaże Nowego Chusanu. Przypomniała sobie, że coś jej się śniło. Nie obudził jej żaden zewnętrzny odgłos, ale coś, co wydarzyło się w tym śnie. Chciała sobie przypomnieć, co to było, ale rzecz jasna, nie mogła. Widziała jakieś obrazy: kobiecą twarz... piękną młodą kobietę... w koronie... wszystko było rozmazane, jakby widziane przez wodę. Coś lśniło w dłoniach kobiety. Nie... wisiało pod jej dłońmi niczym klejnot na złotym łańcuszku. Czy to mógł być klucz? Nie pamiętała, ale instynkt podpowiadał jej, że tak było w istocie. Jeszcze jeden szczegół: lśniący kłębek przesuwający się przed jej twarzą... raz, dwa, w sumie trzy razy... Coś żółtego, z jakimś powtarzającym się wzorem: z herbem, na którym widniała książka, nasienie i skrzyżowane klucze! Złocista materia! Dawno temu syreny podarowały ją ojczymowi owiniętą w złocistą materię! Dzięki temu wiedziała, że jest księżniczką! Kobieta ze snu przesłonięta wodą musiała być jej matką. Sen był wspomnieniem z najwcześniejszych lat jej życia. Zanim matka oddalają syrenom, podarowała jej złoty klucz na łańcuszku. Nell usiadła na parapecie i oparła plecy o szybę. Otworzyła Lekcyjonarz i przekartkowała go do samego początku. Książka zaczynała się tak samo jak dawniej, zmienił się tylko styl, proza nie była już po dziecięcemu klarowna. Przeczytała opowieść o tym, jak rybak dostał ją od syren, skończywszy, przeczytała ją po raz drugi, skupiając się na szczegółach, zadając pytania, żądając dokładnych ilustracji. Na jednej z nich ujrzała to, czego szukała: skrzynię ojczyma, proste pudło z desek zamykane na żelazny, pokryty rdzą skobel, zaopatrzony w ciężką kłódkę; schowane pod łóżkiem. W tej skrzyni ukrył złocistą materię, a kto wie, czy nie sam klucz! Idąc dalej, odnalazła dawno zapomnianą historię o tym, jak po zniknięciu ojczyma zła macocha zabrała jego skrzynię na wysoki morski brzeg i wrzuciła ją do wody. zacierając ślady królewskiego pochodzenia Nell. Nie wiedziała wówczas, że pasierbica podgląda ją z zarośli, w których chowała się podczas napadów jej gniewu. Nell zajrzała na ostatnią stronę Lekcyjonarza. Gdy księżniczka wspinała się na wysoki morski brzeg, ostrożnie stawiając stopy w ciemności i unosząc kraj nocnej koszuli, aby nie zaplątał się w ostre zarośla, doznała osobliwego uczucia: otóż wydało się jej, że cały ocean zaczął świecić. Wiedziała, że takie rzeczy się zdarzają, obserwowała je z okna biblioteki, tłumacząc sobie, że morze odbija światło księżyca i gwiazd. Ta noc była jednak pochmurna, a niebo przypominało półmisek wycięty z rżniętego onyksu. Nie było na nim ani jednej gwiazdy, zatem światło musiało emanować z wnętrza oceanu. Stając ostrożnie nad brzegiem skały, przekonała się, że jej przypuszczenia są słuszne. Ocean - jedyna stała na całym bożym świecie, otchłań, z której wróciła jako małe dziecko, z której z królewskiego nasienia wyrosła Daleka Kraina i w którą się w końcu obróciła - otóż ocean ów żył! Od zniknięcia króla Kojota była sama na świecie, lecz teraz ujrzała rozświetlone miasta pod falami. Zrozumiała wreszcie, że jest sama tylko z własnego wyboru. - Księżniczka Nell uniosła brzeg nocnej koszuli i przełożyła go nad głową. Chłodny wiatr owiał jej ciało, koszula pofrunęła w dal. - mówiła Nell. - Wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i odbiwszy się od skały, skoczyła w przepaść. Czytała o tym, jak rozświetlone fale wybiegły na spotkanie księżniczki, gdy w pokoju zrobiło się jasno. Spojrzała ku drzwiom, sądząc, że ktoś wszedł do kantyny i włączył lampę, ale wciąż była sama, a światło migotało na ścianie. Odwróciła głowę w drugą stronę. Środkowa część Grobli zamieniła się w kulę białego światła, rozszerzającą się we wszystkich kierunkach niczym obłok zimnej materii. Sfera zajmowała już niemal całą przestrzeń między Nowym Chusanem a wybrzeżem Pudongu, zmieniła kolor z białego na głębszy, czerwonopomarańczowy. Eksplozja wybiła w wodzie wielki krater, który pełzł po powierzchni oceanu falą pary i piany niczym światło latarki po gładkiej ścianie. Fragmenty gigantycznego zasilacza, który zajmował większą część Grobli, fruwały wysoko w powietrzu, obracając się majestatycznie, co dawało pojęcie o ich rozmiarach, rzucając żółtą, siarkową poświatę na miasto i płonąc wściekle w wywołanym przez własny ruch podmuchu. Płomień odsłonił dwie potężne kolumny pary unoszące się nad oceanem na północ i na południe od Grobli; Nell domyśliła się, że Pięści wysadziły jednocześnie zasilacze Nipponu i Hindustanu. Bojownicy mieli zatem nanotechnologiczne materiały wybuchowe, poczynili znaczne postępy od czasu nieudanej próby wysadzenia w powietrze mostu nad Huang Pu za pomocą kilku butli z gazem. Fala uderzeniowa zatrzęsła szybami, wyrywając dziewczęta ze snu. Nell słyszała szepty i ciche rozmowy prowadzone na łóżkach. Zastanawiała się, czy powinna powiedzieć im, że Pudong jest już odcięty, że rozpoczął się ostateczny atak Pięści. Lecz choć nie rozumiała, o czym rozmawiają dziewczęta, ton głosów powiedział jej wszystko: wcale się nie bały i nie były zaskoczone, przeciwnie, nie kryły swego podekscytowania. Wszystkie były Chinkami i z łatwością mogły się stać poddanymi Niebiańskiego Królestwa, wystarczyło przebrać się w tradycyjne stroje plemienia i okazać szacunek pierwszemu mandarynowi, jaki się nawinie. Bez wątpienia postąpią tak, gdy tylko w Pudongu pokażą się pierwsze Pięści. Niektóre z pewnością będą cierpieć ubóstwo, narażą się na uwięzienie czy nawet gwałt, ale nim minie rok, zintegrują się z resztą poddanych Niebiańskiego Królestwa i zapomną o Rzeczypospolitej Brzegowej, jakby nigdy nie istniała. Jeśli wieści nadchodzące z głębi lądu mówiły prawdę, Pięści zabiją Nell, a zrobią to stopniowo, zadając jej małe rany i oparzenia, gdy znudzi im się gwałt. Przez kilka ostatnich dni widziała, jak Chinki zbierają się w małych grupkach, szepcząc między sobą i rzucając na nią ukradkowe spojrzenia. Zaczęła podejrzewać, że niektóre z nich współpracują z Pięściami i znając termin ataku, przygotowują się do pojmania jej i oddania w ręce bojowników, co pewnie traktowały jako dowód swej lojalności wobec sprawy. Uchyliła drzwi i wyjrzała z kantyny: we wspólnej sali, w której teraz sypiała, dwie Chinki stały nad jej pustym łóżkiem, trzymając w rękach czerwony, polimerowy sznur. Zdziwione jej nieobecnością ruszyły ku prywatnej sypialni, którą kiedyś zajmowała. Gdy tylko zniknęły za drzwiami, Nell wybiegła z kantyny i stanęła przed windą. Czekając na kabinę, bała się tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Widok okrutnego, czerwonego sznura w drobnych dłoniach dziewcząt przeraził ją bardziej niż noże, którymi wymachiwały Pięści. W sypialni odezwały się krzyki. Zadzwoniła winda. Trzasnęły drzwi sypialni, ktoś biegł korytarzem. Kabina otworzyła się. Zza zakrętu wybiegła jedna z dziewcząt i ujrzawszy Nell, zapiszczała do innych, całkiem jak delfin. Nell wskoczyła do windy, nacisnęła guzik parteru, trzymała dłoń na przycisku z napisem ZAMYKANIE DRZWI. Dziewczyna zawahała się, a potem wsunęła stopę do kabiny. Korytarzem nadbiegały jej towarzyszki. Nell kopnęła ją w twarz. Chinką rzuciło do tyłu, skręciła się w spirali krwi. Drzwi kabiny zaczęły się zasuwać. W zwężającej się szparze ujrzała kolejną Chinkę rzucającą się do przycisku na ścianie. Drzwi zamknęły się. Przez sekundę nic się nie działo, a potem drzwi zaczęły się rozsuwać. Nell przyjęła postawę obronną. Jeśli przyjdzie jej zatłuc na śmierć wszystkie dziewczyny po kolei, zrobi to. Ale żadna z nich nie rzuciła się na nią. Z szeregu wysunęła się przywódczyni i wycelowała czymś w Nell. Usłyszała cichy, głuchy odgłos, jakby ktoś otwierał zakorkowaną butelkę. Coś ukłuło ją w brzuch. Poczuła, że ramiona zaczynają jej sztywnieć, stają się niewypowiedzianie ciężkie. Przysiadła. Opuściła głowę. Kolana nie wytrzymały. Nie potrafiła unieść opadających powiek, nim się zamknęły, zdążyła jeszcze zobaczyć uśmiechnięte dziewczyny idące w jej stronę i rozwijające czerwony sznur. Nie mogła się ruszyć, ale nie straciła przytomności. Czuła, jak ją wiążą. Robiły to powoli, starannie i metodycznie. Doskonale się na tym znały - w pracy wiązały kogoś każdego dnia. Tortury, jakie zadawały jej przez kilka następnych godzin, były czysto eksperymentalnej, przedwstępnej natury. Nie trwały długo i nie zostawiły okaleczeń. Dziewczęta, które ją pojmały, zarabiały na życie wiązaniem i torturowaniem ludzi bez zadawania ran - nic więcej nie wiedziały na ten temat. Kiedy ich przywódczyni wpadła na pomysł zgaszenia papierosa na policzku Nell, dziewczęta przyjęły to jako absolutną nowość i przez parę minut milczały i czuły się nieswojo. Większość z nich nie nadawała się do tego, chciały po prostu oddać ją Pięściom w zamian za obywatelstwo Niebiańskiego Królestwa. Bojownicy pojawili się po jakichś dwunastu godzinach. Niektórzy byli ubrani w konserwatywne garnitury, inni w mundury strażników, jeszcze inni wyglądali tak, jakby wybierali się na dyskotekę. Każdy z nich miał coś do roboty. Wyglądało na to, że chcą przekształcić piętro w miejscową kwaterę główną rebelii, która rozgorzała na dobre. Zaczęli zwozić zapasy windą towarową, rozmawiali z kimś przez telefony. Z każdą godziną było ich coraz więcej, aż w końcu ich liczba zatrzymała się na jakichś dwu tuzinach. Tylu zostało w biurach madame Ping. Ci bardziej zmęczeni i brudni natychmiast poszli spać. Nell żałowała, że nie zabrali się za nią od razu, wolałaby, żeby zrobili, to co mieli zrobić i skończyli z tym szybko. Ale przez jakiś czas nic się nie działo. Kiedy pojawili się pierwsi bojownicy, dziewczęta pokazały im Nell wepchniętą pod łóżko, leżącą na podłodze w kałuży własnego moczu. Dowódca omiótł jej twarz latarką, a potem odwrócił się, okazując brak zainteresowania. Przekonawszy się, że dziewczęta zrobiły coś dla rewolucji, nie miał zamiaru wdawać się w szczegóły. Wydawało się nieuchronnym, że w odpowiednim czasie mężczyźni ci pozwolą sobie na odebranie serwitutów, które zazwyczaj przypadają w udziale nieregularnym siłom, które z własnej woli odseparowały się od zmiękczającego, kobiecego wpływu cywilizowanego społeczeństwa; serwitutów składanych przez kobiety, które miały to nieszczęście, że dostały się do niewoli. Aby uczynić ów proces mniej atrakcyjnym, Nell podjęła rozpaczliwe kroki zbrukania własnej osoby nieapetycznymi naturalnymi wydzielinami organizmu. Jednak większość Pięści była zbyt zajęta, aby zwracać na nią uwagę, a kiedy u madame Ping pojawili się dysponujący wolnym czasem piechurzy, dziewczęta z chęcią zaoferowały im swe usługi. Nell doszła do wniosku, że żołnierze stacjonujący w burdelu mają prawo wyrażać stosowne oczekiwania, a pracownice postąpiłyby nierozsądnie, nie spełniając ich żądań. Wyruszyła w świat, szukając fortuny i oto, co znalazła. Dopiero teraz pojęła z całą mocą mądrość słów panny Matheson, która ostrzegała ją przed wrogim światem i podkreślała konieczność przynależności do silnego plemienia. Cały potencjał intelektualny Nell, jej olbrzymia wiedza i umiejętności zdobyte przez lata intensywnej nauki nic nie znaczyły wobec garstki uzbrojonych i zorganizowanych wieśniaków. Było jej tak niewygodnie, że nie mogła usnąć, traciła jednak przytomność i wówczas nawiedzały ją halucynacje. Widziała konstabla Moore'a, który zakuty w zbroję hoplity przybywa jej na ratunek. Ból, jaki czuła, odzyskując przytomność i przekonując się, że padła ofiarą miazmatów własnego umysłu, był gorszy niż wszystkie tortury, które mogli jej zadać. W końcu mieli już dosyć wydobywającego się spod łóżka smrodu i wyciągnęli ją stamtąd, umazaną zaschniętymi wydzielinami. Minęło już trzydzieści sześć godzin, odkąd ją pojmano. Przywódczyni dziewcząt, ta, która zgasiła jej papierosa na policzku, przecięła sznury, a razem z nimi cuchnącą nocną koszulę. Nogi odmówiły Nell posłuszeństwa. Dziewczyna przyniosła nahajkę, jedną z tych, którymi traktowały klientów. Biła ją tak długo, póki nie wróciło krążenie. Widowisku przyglądał się tłumek żołnierzy ciasno stłoczonych w sypialni. Chinka zapędziła pełzającą na czworakach Nell do szafki, w której stało wiadro i szczotki. Kazała jej posprzątać pod łóżkiem, nadzorowała ją i biła, parodiując zachowanie bogatej Europejki znęcającej się nad niewinną sługą. Po trzeciej zmianie wody Nell doszła do wniosku, że sprzątanie jest przedstawieniem, rozrywką dla żołnierzy i nie ma nic wspólnego z higieną. Gdy i to dobiegło końca, Chinka zapędziła ją do szafy ze środkami czystości, zakuła w policyjne kajdanki i zamknęła w ciemności, nagą i brudną. Po kilku minutach wrzucono do środka resztki jej rzeczy osobistych: sukienki, które nie spodobały się dziewczętom, i książkę, której nie umiały przeczytać. Upewniwszy się, że dziewczyna z nahajką odeszła, Nell kazała Lekcyjonarzowi rozjarzyć się. Z tyłu szafy był duży kompilator materii, wykorzystywany do produkcji wiader, proszków i szczotek. Budynek musiał być połączony z zasilaczem RB w Pudongu, bo wszystko działało mimo wysadzenia Grobli. Pięści z pewnością nie urządzałyby tu kwatery, gdyby nie obfitość zapasów. Co jakiś czas, najczęściej raz na kilka godzin, któryś z bojowników zaglądał do szafy i zlecał KaeM-owi wykonanie tego czy tamtego, przeważnie dużych żołnierskich racji. Przy dwóch takich okazjach potraktowano Nell zgodnie z jej najczarniejszymi oczekiwaniami. Podczas tych okropności miała zamknięte oczy, wiedząc, że cokolwiek zrobią z wehikułem jej duszy, sama dusza pozostanie nietknięta, tak jak księżyc, który spokojnie patrzy z góry na wściekłe zaklęcia szamanów. Myślała o maszynie, którą projektowała w głowie z pomocą Lekcyjonarza, o zazębiających się trybach, obracających łożyskach, programie logiki prętowej i zmagazynowaniu energii. Gdy zapadła druga noc, którą przyszło jej spędzić w szafie, gdy większość Pięści posnęła i nikt nie miał zamiaru korzystać z kompilatora, Nell kazała Lekcyjonarzowi załadować projekt do pamięci KaeM-u, a potem podczołgała się ku konsolecie i nacisnęła językiem guzik z napisem START. Po dziesięciu minutach maszyna zasyczała, zwalniając próżnię. Nell otworzyła językiem jej drzwi. W KaeM-ie leżał nóż i szabla. Odwróciła się do niego plecami, ostrożnie zmieniając pozycję i oddychając głęboko, aby nie krzyczeć z bólu, emanującego z tych części ciała, które są najdelikatniejsze i najbardziej podatne na zranienie, a które zwycięzcy potraktowali tak okrutnie. Sięgnęła do tyłu skutymi dłońmi i chwyciła nóż. W korytarzu odezwały się kroki. Ktoś usłyszał syk KaeM-u i pomyślał, że zbliża się pora obiadu. Nie mogła się śpieszyć. Musiała zrobić to starannie. Drzwi szafy uchyliły się. Do środka zajrzał jeden z podoficerów Pięści, odpowiednik zachodniego sierżanta. Zaświecił jej w oczy latarką, potem zachichotał i włączył górne światło. Nie widział wnętrza KaeM-u zasłoniętego przez Nell, ale domyślił się, że majstrowała przy maszynie. Pomyślał z pewnością, że chodziło jej o jedzenie. Podniósł nogę i kopnął ją obojętnie w żebra, a potem chwycił za ramię i odciągnął od KaeM-u. Poczuła taki ból w nadgarstkach, że łzy same popłynęły jej po twarzy. Nie wypuściła jednak noża. Chińczyk zaglądał do wnętrza maszyny. Był tak zdumiony tym, co ujrzał, że znieruchomiał na kilka sekund. Nell przesunęła nóż tak, aby ostrze dotknęło łańcucha między kajdankami, potem nacisnęła guzik. Działało: krawędź ostrza ożyła jak nanotechniczna piła łańcuchowa, przecięła łańcuch w mgnieniu oka i z łatwością, z jaką obcina się paznokieć. Nell płynnym ruchem wyciągnęła nóż zza pleców i zatopiła go u podstawy kręgosłupa Pięści. Upadł bez słowa - nie czuł bólu w ranie, nie czuł niczego od pasa w dół. Zanim wyciągnął z tego wnioski, Nell wbiła nóż w jego szyję u podstawy czaszki. Miał na sobie chłopski ubiór: niebieskie spodnie i podkoszulek. Przebrała się szybko w jego rzeczy. Potem związała włosy z tyłu głowy przy pomocy sznurka, na którym wisiała szczotka i przez dobrą minutę rozprostowywała kości. Ruszyła korytarzem z nożem zapasem i szablą w dłoni. Skręcając za róg, rozpłatała na pół mężczyznę, który wychodził z łazienki. Szabla, jakby z własnej woli, wycięła długą dziurę w ścianie. Zaatakowany zalał się litrami krwi, którą Nell zostawiła za sobą tak szybko, jak było to możliwe. Przy windzie stał strażnik, który nadbiegł zaniepokojony hałasem. Zadała mu kilka szybkich pchnięć ściągniętych z podręcznika Napiera. Windy były teraz sterowane centralnie i z pewnością monitorowane. Nie nacisnęła guzika na ścianie, wycięła otwór w drzwiach, ukryła szablę w pochwie i spuściła się na dół po drabinie biegnącej z boku szybu. Opanowała nerwy, starała się schodzić bezszelestnie i rozważnie, przyciskała się do szczebli, gdy obok mknęła kabina. Gdy była już pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt pięter niżej, budynek nagle ożył, wszystkie kabiny ruszyły, a kiedy ją mijały, słyszała głosy rozmawiających w podnieceniu mężczyzn. Kilka pięter niżej do szybu wpadło światło. Ktoś siłą rozsunął drzwi. Bojownicy ostrożnie wsadzili głowy do szybu, spoglądali w górę i w dół, świecili latarkami. Niżej to samo robili inni, musieli jednak szybko cofnąć głowy, bo z dołu nadjeżdżała kabina, która o mało ich nie zdekapitowała. Wcześniej Nell wydawało się, że biura madame Ping są jedynym miejscem, w którym rozgościły się Pięści. Teraz było jasne, że bojownicy zajęli większość pięter, jeśli nie cały budynek. Z tego, co wiedziała, wielki Pudong mógł już wpaść w ręce Niebiańskiego Królestwa. Była całkiem sama, bardziej niż się tego obawiała. Skóra na jej ramionach zalśniła żółtawym różem, gdy padło na nią światło latarki z dołu. Nie popełniła błędu i nie spojrzała wprost w źródło światła. Nie musiała zresztą, podniecone głosy Pięści powiedziały jej, że została odkryta. Chwilę później światło zniknęło, przecięte w pół przez nadjeżdżającą windę. Kabina oddzieliła Nell od prześladowców. Przypomniała sobie, jak w dawnych czasach Harv i jego kumple uprawiali niebezpieczny sport polegający na ślizganiu się w górę i w dół na dachach windy w kamienicy, w której mieszkali. Nadszedł czas, aby i ona tego popróbowała. Kabina była coraz bliżej, Nell odbiła się od drabiny, próbując wyrównać jej szybkość. Wylądowała twardo na dachu, winda jechała szybciej, niż się spodziewała. Straciła oparcie dla stóp, przewróciła się na plecy, szeroko rozkładając ręce, tak jak uczyła ją Dodżo. W ten sposób mogła połamać sobie palce, a nawet ręce, ale chroniła kręgosłup. W kabinie odezwały się głosy. Odskoczył właz wejściowy na dachu i pofrunął w powietrze, trafiony celnym kopnięciem. W otworze pojawiła się głowa. Nell wbiła w nią nóż. Mężczyzna wpadł do kabiny. Nie było już sensu czekać, na dole zrobiło się zamieszanie, musiała to wykorzystać. Przewróciła się na brzuch i wsunęła stopy do włazu, odepchnęła się od dachu i wpadła do kabiny, lądując źle na trupie, opadając na jedno kolano. Skacząc, uderzyła się w brodę o krawędź włazu i przygryzła sobie język. Była oszołomiona. Widziała przed sobą chudego mężczyznę w skórzanej czapeczce na głowie. Właśnie sięgał po broń. Gdy przecinała mu brzuch, wpadła na kogoś z tyłu. Zerwała się i odwróciła przerażona, gotując nóż do kolejnego pchnięcia. Ujrzała nie mniej przerażonego człowieczka w błękitnym kombinezonie. Stał przed tablicą windy, wyciągał przed siebie ręce i darł się wniebogłosy. Nell cofnęła się i opuściła nóż. Mężczyzna był robotnikiem, konserwatorem, o czym świadczył niebieski kombinezon. Oderwano go od pokojowych zajęć i postawiono u steru bojowej windy. Ten, którego zabiła, bojownik w skórzanej czapeczce, musiał być urzędnikiem jakiegoś niższego szczebla, osobą oficjalną, która z racji swej funkcji nie mogła plamić sobie rąk przyciskami windy. - Jedziemy do góry! Do góry! - krzyknęła, wskazując na sufit. Ostatnią rzeczą, o której mogła marzyć, był powrót do biur madame Ping. Robotnik ukłonił się szybko kilka razy i pogrzebał przy tablicy, a potem odwrócił się i uśmiechnął przymilnie do Nell. Jako obywatel Rzeczypospolitej Brzegowej zatrudniony w usługach znał kilka słów po angielsku. Nell znała kilka słów po chińsku, mogli się dogadać. - Na dole Pięści? - zapytała. - Dużo Pięść. - Na parterze Pięści? - Tak, na parterze dużo Pięść. - Na ulicy Pięści? - Pięść, wojsko, bitwa na ulicy. - Wokół budynku? - Pięść wokół budynku wszędzie. Nell spojrzała na tablicę: cztery kolumny ciasno ułożonych guzików, oznaczonych kolorami zgodnie z przeznaczeniem piętra. Zielone - sklepy, żółte - mieszkania, czerwone - biura, niebieskie - obsługa. Najwięcej niebieskich guzików było pod ziemią, ale jeden oznaczał piąte piętro od góry. - Administracja? - zapytała, wskazując na guzik. - Tak. - Są tam Pięści? - Nie, Pięść wszędzie na dół. Ale Pięść na dach! - Jedziemy do administracji. Gdy winda zatrzymała się na piątym piętrze od góry, Nell kazała konserwatorowi unieruchomić kabinę, a potem weszła na dach i rozbiła nanomotory, aby dokończyć dzieła. Wskoczyła do kabiny, próbując nie patrzeć na ciała i nie wąchać krwi i wydzielin, które rozlały się na podłodze, popłynęły w stronę szpary przy drzwiach i skapywały na dół. Prędzej czy później ktoś to zauważy. Miała jednak trochę czasu, musiała się tylko zastanowić, jak z niego skorzystać. W szafce ze środkami czystości był kompilator materii, taki sam, jak ten, w którym wyprodukowała broń. Mogłaby użyć go do skompilowania materiałów wybuchowych i min, ale w rękach Pięści też były granaty i miny, mogły wysadzić całą górę budynku do wszystkich diabłów. Z pewnością wysłali już kogoś na dół do sterowni, skąd można było nadzorować całą sieć zasilaczy. Gdyby użyła KaeM-u, wskazałaby im, gdzie się znajduje, a wówczas odcięliby zasilacz i przyszli po nią uzbrojeni po zęby. Przebiegła szybko po biurach, szacując własne szansę. Panoramiczny widok rozciągający się z okien gabinetu dyrektora umożliwił jej wgląd w sytuację na ulicach Pudongu. Większość wieżowców podłączonych do obcych zasilaczy była ciemna, w niektórych widać było ogień wydobywający się z pięter, rzucający mdłe światło na ulicę tysiąc stóp niżej. Budynki ewakuowano, a na ulicach było więcej ludzi, niż mogło się pomieścić. Plac otaczający wieżowiec, w którym mieściło się biuro madame Ping, patrolowany był przez wartowników Pięści i stosunkowo wolny od tłumów. W gabinecie obok nie było okien, za to całe ściany pokryto mediatronami migoczącymi teraz wściekłym kolażem obrazów: kwiatami, detalami europejskich katedr i szintoistycznych świątyń oraz chińskiej sztuki kształtowania terenu, powiększeniami owadów i roślinnych pyłków, zdjęciami hinduskich bogiń o wielu rękach, planetami i księżycami układu słonecznego, abstrakcyjnymi wzorami świata islamskiego, grafami równań matematycznych, portretami modelek i modeli. Na środku pokoju stała makieta wieżowca wielkości mniej więcej Nell. Tę również pokryto mediatronową powłoką, taką samą jak ta, która okrywała prawdziwy budynek. Makieta, jak przypuszczała Nell, służyła do układania i nadzorowania obrazów wyświetlanych na zewnątrz, głównie reklam. Obecnie oprócz reklam pokazywała również propagandę Pięści. Na dachu makiety leżał nanotechniczny rysik - czarny ołówek zaostrzony z jednego końca. Obok paleta z kołem kolorów i urządzeniami sterowniczymi. Nell podniosła przybory, dotknęła końcem rysika zielonej plamki na palecie i przeciągnęła ołówkiem po powierzchni makiety. Lśniąca zielona linia przekreśliła reklamę jakiegoś biura podróży. Zostało jej niewiele czasu na przygotowanie się do obrony, ale postanowiła, że zrobi coś przedtem. Nie była pewna, dlaczego chce to zrobić, choć intuicja podpowiadała jej, że wysiłek nie pójdzie na marne. A może była to zwykła artystyczna potrzeba zostawienia po sobie śladu, który przetrwa dłużej niż ona sama? Choćby o kilka minut... Zaczęła od wymazania reklam na górnych poziomach wieżowca. Na wolnym miejscu naszkicowała kilka linii, nakładając na siebie podstawowe barwy. Po chwili na ścianie makiety pojawiła się niebieska tarcza herbowa, a w niej czerwono-biała książka, złote, skrzyżowane klucze i brązowe nasienie. Sterując obrazem z palety, wyświetliła go z każdej strony wieżowca między setnym a dwusetnym piętrem. Skończywszy, zastanowiła się, co dalej. Przyszło jej do głowy, że na dachu wieżowca może stać jakiś statek powietrzny. Z pewnością będą tam Pięści, ale działając z zaskoczenia, ma szansę na zwycięstwo. Odnalazła klatkę schodową i ruszyła na wyższe piętro, potem na następne i kolejne. Usłyszała głosy dwa piętra wyżej. Wartownicy na dachu rozmawiali ze sobą, grając w madżonga. Niżej, znacznie niżej słyszała bojowników dokonujących inspekcji pięter, szukających jej. Przemyśliwała następny ruch, gdy strażnikom przerwano grę ostrymi komendami z radia. Bojownicy rzucili się na dół, krzycząc coś na całe gardło. Nell, uwięziona na schodach, przygotowała się do zasadzki, ale Pięści skręciły na najwyższym piętrze w stronę wind. Po minucie przyjechała kabina i zabrała ich na dół. Nell nasłuchiwała przez chwilę, ci z dołu również zniknęli. Wspięła się po schodach na najwyższe piętro, potem na dach. Ostrożnie wyjrzała na zewnątrz i odetchnęła z ulgą. Nikogo tu nie było. Z radością wciągnęła w płuca chłodne powietrze. Przeszła nad samą krawędź dachu i spojrzała w dół. Od ulicy dzieliło ją pół mili. Podniosła wzrok. W oknach martwych wieżowców odbijał się herb księżniczki Nell. Gdy ponownie opuściła głowę, przekonała się, że daleko w dole, na ulicy, dzieje się coś niezwykłego, coś, co przypominało ruch fali uderzeniowej zbliżającej się w stronę wieżowca, fali ogarniającej przecznicę po przecznicy swym jednostajnym pędem. Z tej wysokości nie widziała żadnych szczegółów, ale domyśliła się, że falą jest kolumna pieszych, sprawnie zorganizowana i dowodzona, ubrana w podobne ciemne uniformy, przebijająca się przez tłumy uchodźców, spychająca zatrwożonych barbarzyńców na linie Pięści lub odpychająca ich na boki, wprost do korytarzy martwych budynków. Wpatrywała się w ów fenomen przez kilka długich minut. Potem spojrzała na inną ulicę, która wyglądała dokładnie tak samo. Obeszła cały dach. Ze wszystkich stron dążyły ku budowli nieustraszone, uparte kolumny. Po jakimś czasie jedna z nich przebiła się przez ostatnią grupę uchodźców i dotarła do krawędzi placu otaczającego wieżowiec Nell. Tu zatrzymała się, stając naprzeciw linii obronnej Pięści. Czoło kolumny czekało na tyły. Początkowo Nell brała czarne szeregi za posiłki armii Pięści, zmierzające w stronę wieżowca, który stał się kwaterą główną wojsk przed ostatecznym atakiem na Rzeczpospolitą Brzegową. Później przekonała się, że kolumny mają własne zamiary. Zapadła cisza, mijała minuta po minucie nieznośnego napięcia, a potem, jakby na niesłyszalny rozkaz, kolumny wdarły się na plac. Wybiegając z wąskich ulic, przeorganizowały się w wielokątne formacje, zajmując miejsca z precyzją kompanii reprezentacyjnej wojska, a potem zaatakowały ze wszystkich stron przerażone, cofające się w panice Pięści. Nad placem uniósł się straszliwy okrzyk wojenny. Gdy jego echo dotarło do uszu stojącej dwieście pięter wyżej Nell, włosy stanęły jej dęba, bo nie był to głęboki, wojowniczy okrzyk mężczyzn, lecz przeraźliwy pisk tysięcy dziewczęcych gardeł, ostry i dojmujący jak gwizd olbrzymiej kobzy. Na dole walczyło plemię Nell, które przyszło odbić swą przywódczynię. Nell odwróciła się na pięcie i pobiegła ku schodom. Gdy dotarła na parter i wpadła (co nie było rozsądne) do westybulu, dziewczęta zdążyły już wysadzić w kilku miejscach ściany budynku i rozprawiały się teraz z resztkami obrońców. Walczyły w czteroosobowych zastępach. Największa z każdego zastępu biegła ku przeciwnikowi i wymierzała w jego serce ostry bambusowy kij. Zwróciwszy na siebie uwagę wroga, umożliwiała dwóm towarzyszkom (najmniejszym) zajście go z każdej flanki. Dziewczęta te chwytały przeciwnika za nogi i razem podnosiły z ziemi. Wtedy do boju wkraczała czwarta (najszybsza), która okrążała wroga od tyłu i wbijała mu w plecy nóż albo inne ostre narzędzie. Technika ta przynosiła nadzwyczajne rezultaty i nigdy nie zawodziła. Nell nie zauważyła, aby któraś z dziewcząt odniosła przy tym ciężkie obrażenia. Nagle przestraszyła się panicznie, gdy jeden z zastępów rzucił się w jej stronę z widocznym zamiarem uchwycenia jej za nogi. Uniesiono ją w powietrze, ale nikt nie atakował, ani z przodu ani z tyłu. Dziewczęta nadbiegały teraz ze wszystkich stron, każda chciała mieć swój udział w zwycięskim, napowietrznym marszu paradnym Nell. W zaułkach i rogach korytarza toczyły się jeszcze walki z niedobitkami Pięści, a Nell podawano już sobie z ramienia na ramię, wynoszono przez drzwi, podnoszono nad placem, na którym zgromadziły się setki tysięcy jej małych siostrzyczek. Było ich tyle, że nie potrafiłaby zliczyć brygad i regimentów, a teraz wszystkie upadły na kolana, jakby uderzył w nie boski wiatr, i zaprezentowały broń: bambusowe kije, noże, gazrurki i nunczaka. Tymczasowi dowódcy jej dywizji stali na czele, podobnie jak tymczasowi ministrowie obrony, stanu oraz badań naukowych i rozwoju. Wszyscy, a raczej wszystkie, złożyły jej ukłon, ale nie chiński czy wiktoriański, tylko własny, oparty na tych dwóch tradycjach. Nell powinna była czuć strach i niemotę, ale wcale tego nie czuła. Po raz pierwszy w życiu wiedziała, po co znalazła się na ziemi i było jej z tym dobrze. Przed chwilą życie wydawało się jej idiotycznym nieporozumieniem, teraz nabrało zachwycającego sensu. Zaczęła przemawiać, słowa układały się w jej głowie zupełnie tak, jakby czytała z Lekcyjonarza. Przyjęła hołd Mysiej Armii, podziękowała jej za oddanie, a potem rozłożyła ramiona i ogarniając nimi cały plac, głowy tysięcy małych sióstr i wszystkich uwięzionych w mieście podróżnych z Nowej Atlantydy, Nipponu, Izraela i innych Plemion Zewnętrznych, powiedziała: - Naszym podstawowym i pierwszym obowiązkiem jest zapewnienie wszystkim bezpieczeństwa. Pokażcie mi, jak wygląda miasto i ci, którzy w nim są. Chciały ją nieść, ale zeskoczyła z ich ramion na ziemię i ruszyła kamiennym placem ku swoim szeregom, które posłusznie rozstąpiły się przed nią. Ulice Pudongu były pełne głodnych i przerażonych uchodźców, a pośród nich - ubrana w prosty chłopski strój splamiony własną i cudzą krwią, z przeciętymi kajdankami na rękach i w otoczeniu generałów i ministrów - szła barbarzyńska księżniczka z księgą i szablą w dłoni. Carl Hollywood odbywa przechadzkę ku nabrzeżu Obudziło go dzwonienie w uszach i piekący ból policzka, w który ugodził długi na cal okruch szyby. Kiedy usiadł, łóżko trzasnęło i zachrobotało - zrzucił z siebie dodatkową kołdrę ze szkła. Poczuł w nosie uliczny zaduch, wlatujący do pokoju przez wybite okno. Stare hotele miały swoje uroki, do których należały okna przeszklone antycznym materiałem kwarcowym. Na szczęście jakiś kowbojski instynkt kazał mu poprzedniego wieczoru postawić buty obok łóżka. Wysypał z nich szkło i wciągnął na nogi. Potem ubrał się, zebrał swoje rzeczy i dopiero wtedy wyjrzał przez okno. Hotel postawiono niedaleko nabrzeża Huang Pu. Za rzeką całe połacie Pudongu stały czarne na tle błękitnego nieba przedświtu. Kilka wieżowców połączonych z miejscowymi zasilaczami miało jeszcze energię. Po tej stronie rzeki sytuacja nie była tak przejrzysta: Szanghaj - w przeciwieństwie do Pudongu - przeżył wiele wojen i dlatego kwitł w każdych okolicznościach: w mieście było pełno ukrytych źródeł energii, starych dieslowskich generatorów, prywatnych zasilaczy, zbiorników i cystern z wodą. Ludzie hodowali kurczaki w cieniu Korporacji Bankowej Hongkongu & Szanghaju. Starożytna metropolia zniesie atak Pięści lepiej od młodszego brata. Carl Hollywood - jako biały - mógł jednak znieść atak znacznie gorzej od miasta. Byłoby znacznie lepiej, gdyby przedostał się na drugą stronę rzeki i przeczekał nawałnicę w Pudongu, z resztą Plemion Zewnętrznych. Od nabrzeża dzieliły go jakieś trzy przecznice, ale ponieważ były to przecznice w Szanghaju, odległość należało mierzyć trzema milami najeżonymi trudnościami. Podstawowym problemem były, rzecz jasna, Pięści. Już teraz słyszał Sha! Sha! dobiegające z ulic. Wyszedł na balkon i zobaczył Pięści rozochocone zniszczeniem Zasilaczy, biegające w tę i z powrotem, ukazując całemu światu szkarłatne pasy i wstęgi na czołach. Gdyby nie miał sześciu i pół stopy wzrostu i błękitnych oczu, spróbowałby przebrać się za Chińczyka i fortelem przedrzeć na nabrzeże, co zapewne i tak by się nie udało. Otworzył garderobę i wyciągnął sięgający kostek prochowiec. Płaszcz był kuloodporny, a nie powinien go zawieść również jako osłona przed nanotechnicznymi zabawkami. Na górnej półce leżał obły bagaż, którego nie otwierał do tej pory. Słysząc o niepewnej sytuacji w tym rejonie świata, zabrał ze sobą dwa antyki: strzelbę kalibru .44 i rewolwer Colta, który miał mu służyć jak ostatni defensywny argument. Broń miała zabytkowy charakter, co w tych warunkach z pewnością nie było zaletą, ale Carl już dawno pozbył się pukawek nie przedstawiających sobą wartości artystyczno-historycznych. Gdzieś bardzo blisko, we wnętrzu budynku, rozległy się strzały. Chwilę później ktoś kopnął w drzwi. Carl zawinął się w prochowiec na wypadek, gdyby intruzom przyszła ochota puścić serię przez drzwi, po czym wyjrzał przez dziurkę na korytarz. Zobaczył tam - ku swemu zaskoczeniu - siwowłosego dżentelmena, niewątpliwie anglosaskiego pochodzenia. Pan ów stroszył równe jak klamka wąsy i wymachiwał automatem. Carl poznał go wczoraj w hotelowym barze, dżentelmen likwidował jakiś interes przed upadkiem Szanghaju. Otworzył przed nim drzwi. Popatrzyli na siebie z niejakim rozbawieniem. - Można by pomyśleć, że wracamy z posiedzenia kółka hobbystów zbierających antyczną broń - mruknął dżentelmen zza wąsów. - Przykro mi, że niepokoję o tak wczesnej godzinie, ale zapewne zainteresuje pana fakt, że w hotelu są Pięści. - Wskazał pistoletem w głąb korytarza. Carl wystawił głowę przez drzwi. Kilka metrów dalej leżał martwy hotelowy posługacz ściskający w ręku nóż. - Tak się składa, że jestem już na nogach - odrzekł Carl i przemyśliwam przechadzkę ku nabrzeżu. Może zechce pan przyłączyć się do mnie? - Z przyjemnością. Pułkownik Spence, Królewskie Siły Zbrojne. Od jakiegoś czasu na emeryturze. - Carl Hollywood. Gdy schodzili na dół schodami ewakuacyjnymi, Spence zabił dwóch kolejnych pracowników hotelu, w których rozpoznał - tłumacząc to mniej lub bardziej naciąganymi argumentami - Pięści. Carl odniósł się sceptycznie do tych uzasadnień, na co Spence rozdarł trupom koszule, pod którymi widać było szkarłatne pasy. - Ma pan rację. Tak naprawdę to nie są Pięści - powiedział jowialnie. - Rzecz w tym, że kiedy pojawiają się Pięści, pewne typy zachowań stają się przeraźliwie modne. Przerzucając się nieco naciąganymi popisami dobrego humoru, jak to, czy wypada wyjść z hotelu, nie uregulowawszy rachunku, albo czy należy dać napiwek tragarzowi biegnącemu z rzeźnickim nożem, zgodzili się, że najbezpieczniej będzie wyjść przez kuchnię. Na kuchennej podłodze leżało pół tuzina Pięści, ich ciała przeorane były wybuchami ciastform. Przy wyjściu spotkali dwóch innych hotelowych gości, Izraelczyków, którzy wpatrywali się w nich zawzięcie, co świadczyło, że są uzbrojeni w czaszkolety. Po kilku chwilach przyłączyli się do nich dwaj Zulusi, doradcy administracyjni, niosący teraz długie teleskopowe dzidy zakończone nanoostrzami. Przy ich pomocy udało im się strącić wszystkie lampy, które znaleźli na swej drodze. Minęła dobra minuta, zanim Carl pojął ich plan: chcieli wyjść w ciemny zaułek, a w walce posługiwać się noktowizorami. Tylne drzwi zatrzęsły się we framugach, ktoś uderzał w nie z całej siły. Carl podszedł do nich i wyjrzał przez judasza: w zaułku stało kilku chłopaków, miejskich żuli, którzy rąbali drzwi pożarniczym toporkiem. Cofnął się, zdjął strzelbę z ramienia, wprowadził do komory nabój i wypalił przez drzwi, celując nad głowami napastników. Rąbanie ustało, usłyszeli brzęk toporka spadającego na kamienie. Jeden z Zulusów otworzył kopnięciem drzwi i wyskoczył na dwór, obracając dzidą nad głową jak śmigłem helikoptera. Przeciął puszkę na śmieci, ale nie trafił na ludzi. Gdy po paru sekundach Carl przepchnął się przez drzwi, ujrzał młodą żulię rozbiegającą się po zaułku, chowającą się za plecami uchodźców, szabrowników i ludzi ulicy, którzy pokazywali palcami na ich głowy, chcąc okazać się pomocnymi, dając do zrozumienia gwailo, że jedynym powodem ich obecności w tym ponurym miejscu jest chęć wspomożenia starań szanownych hotelowych gości. Nie dyskutując za wiele, ustawili się w zaułku - gdzie było nieco miejsca - w zaimprowizowanej formacji. Zulusi stanęli na przedzie, obracając dzidami i wznosząc jakiś tradycyjny okrzyk wojenny, który wypłoszył niejednego Chińczyka z ich drogi. Za nimi stanął Izraelczyk, którego zadaniem było osłanianie Zulusów strzałami z czaszkoletu. Dalej stał Carl, który, mając strzelbę i odpowiedni wzrost, spełniał rolę obserwatora i obrońcy dalekiego zasięgu. Pułkownik Spence i drugi Izraelczyk zamykali kolumnę, poruszając się tyłem jako ariergarda. Przeszli przez zaułek bez większych kłopotów, lecz był to najłatwiejszy odcinek ich drogi. Gdy stanęli na ulicy, okazało się, że wcale nie stanowią ośrodka wydarzeń, że są zaledwie ziarnkami piasku w trwającej właśnie pustynnej burzy. Pułkownik Spence opróżnił niemal cały magazynek w powietrze, odgłosy strzałów były niesłyszalne we wrzawie, ale błyski ognia wydobywające się z lufy automatu zwróciły niejaką uwagę i najbliżej stojący ustąpili im z drogi. Carl widział, jak jeden z Zulusów robi coś bardzo brzydkiego swoją długą dzidą i odwrócił głowę. Potem pojął, że zadaniem Zulusa było przełamać opór tłumu, a jego - wypatrywać odległych zagrożeń. Idąc, obracał się z wolna wokół osi, próbując nie zważać na bezpośrednie groźby, a zajmować się tymi o większej skali. Znaleźli się w samym środku chaotycznej bitwy ulicznej między siłami Republiki Brzegowej a Pięściami Sprawiedliwej Harmonii. Sytuacja stawała się wielce skomplikowana, niektórzy z Brzegowców przechodzili bowiem na stronę wroga, przywiązując czerwone szmaty do mundurów, a Pięści najczęściej nie miały żadnych oznaczeń, zadowalając się świadomością przynależności do bojowników. Byli także tacy, którzy pozostawali bezstronni, wykorzystując sytuację do plądrowania sklepów. Stawiali im czoło nieliczni strażnicy, a nacierała na nich zorganizowana armia gangów rabująca rabusiów. Stali na Nanjing Road, szerokiej arterii prowadzącej do Bundu i Huang Pu. Po bokach wznosiły się trzy- i czteropiętrowe budynki, których okna wychodziły wprost na ulicę i ukrywały niebezpiecznych snajperów. Strzelcy wyborowi - jak stwierdził Carl - w przeważającej większości zajęci byli niszczeniem siebie nawzajem, a ci, którzy ostrzeliwali ulicę, mierzyli po prostu na oślep. Zauważył jednego z nich, uzbrojonego w karabin z laserowym celownikiem, opróżniającego bezmyślnie w tłum magazynek za magazynkiem. Doszedł do wniosku, że ogłupiały snajper stanowi obecnie największe odległe zagrożenie. W chwili gdy ich pochód zatrzymał się na moment - Zulusi czekali właśnie na takie czy inne rozstrzygnięcie jakiejś szczególnie zawziętej jatki między Brzegowcami i Pięściami - Carl zajął pozycję, oparł strzelbę o ramię, wycelował i wypalił. W słabym świetle pożarów i pochodni ujrzał chmurkę dymu wznoszącą się z kamiennej framugi nad głową snajpera. Strzelec przyczaił się, a potem zaczął przeczesywać ulicę laserowym promieniem, szukając niedoszłego zabójcy. Coś pchnęło Carla od tyłu. Odwróciwszy się, ujrzał Spence'a, który uderzony czymś ciężkim stracił władzę w nodze. Na jego szyi wisiał bojownik Pięści. Carl trafił go kolbą w brodę, posyłając w tłum z oczami przewróconymi do tyłu. Potem wprowadził do komory kolejny nabój, uniósł strzelbę i odszukał wzrokiem okno ze znajomym snajperem. Ten był na swoim miejscu, przeciągając cierpliwie rubinową linią po wrzącej powierzchni tłumu. Carl wziął głęboki oddech, wypuścił powoli powietrze i modląc się, aby nikt go nie szturchnął, nacisnął spust. Kolba uderzyła go ramię, i w tej samej chwili karabin snajpera wypadł z okna i zaczął spadać, koziołkując w powietrzu. Laserowy promień obracał się w dymie i mgle jak wstęga lotniczego radaru. Strzał nie był najlepszym pomysłem: jeśli widział go inny snajper, z pewnością zechce się go pozbyć bez względu na przynależność. Carl załadował strzelbę i opuścił ją lufą na dół, tak by nie rzucała się w oczy. Chwycił Spence'a za ramię i pomógł mu ruszyć z miejsca. Ostre końce wąsów pułkownika unosiły się w górę i w dół, a ich właścicielowi nie zamykały się usta. Carl nie słyszał ani słowa, ale kiwał głową, zachęcając Spence'a do marszu. Nawet najbardziej tępy z Neowiktorian nie traktowałby poważnie tej maskarady. Carl wiedział, że pułkownik bredzi, lecz robi to z przymrużeniem oka. Nie mówił wprost, że się boi, ale zachowując twarz, dawał do zrozumienia, że stracił wszelką nadzieję i spodziewa się, że Carl przyzna mu na swój sposób rację. Kilku bojowników napadło na nich jednocześnie. Zulusi załatwili dwóch, Izraelczyk trafił jednego, inny zaatakował go nożem, który złamał się na nożoodpornej marynarce. Carl uniósł strzelbę i przyciskając kolbę do boku, strzelił z biodra. Odrzut o mało nie wytrącił mu broni z ręki. Bojownik fiknął do tyłu i zniknął w tłumie. Nie mógł uwierzyć, że nie doszli jeszcze do nabrzeża. Wydawało mu się, że idą już godzinami. Coś ukłuło go boleśnie w bok i pchnęło do przodu. Spojrzał przez ramię: jakiś Chińczyk właśnie nadziewał go na bagnet. Inny zaszedł go z drugiej strony i wyrwał mu strzelbę z rąk. Carl - zbyt zaskoczony, aby zareagować od razu - wypuścił Spence'a z uścisku, wyciągnął wolną rękę i zagłębił palce w oczodołach napastnika. Usłyszał grom tuż za plecami, Spence przewrócił się na łopatki i zabił tego z bagnetem. Izraelczyk chroniący tyły po prostu zniknął. Carl podniósł strzelbę i wymierzył w ludzi zachodzących kolumnę od z tej strony. Ów gest i strzał Spence'a oczyściły nieco zapole. Lecz z boku napierała na nich zwarta gromada ludzi, przerażona, spychana na gwailo przez inną, potężną siłę. Próbując zorientować się w sytuacji, stwierdził, że tuzin Chińczyków oddzielił go teraz od Zulusów. Twarze ludzi wyrażały ból i panikę. To nie byli bojownicy. Sami zostali zaatakowani. Nagle wszyscy Chińczycy zniknęli, a Carl i pułkownik Spence znaleźli się wśród kilkudziesięciu Burów, mężczyzn, kobiet, dzieci i starców, całego wędrownego laagru. Instynktownie ruszyli do przodu, wchłonęli awangardę grupy Carla. Od nabrzeża dzieliła ich tylko przecznica. Przywódca Burów, rosły pięćdziesięcioletni mężczyzna, automatycznie uznał Carla za dowodzącego hotelowymi gośćmi. Razem rozmieścili siły, gotując się do ostatecznego natarcia ku rzece. Carl z całej rozmowy z Burem zapamiętał tylko słowa tamtego: - To dobrze, że macie Zulusów. - Przednia straż Burów zaopatrzona była w broń automatyczną strzelającą nanotechnicznymi kulami, które - gdyby używać ich na ślepo - zamieniłyby tłum w jeden wielki mielony kotlet. Burowie byli jednak zdyscyplinowani. Używali broni tylko w przypadku zagrożenia i to dopiero wtedy, gdy atakujące Pięści zbliżyły się na odległość szabli. Od czasu do czasu jeden z Burów unosił głowę i puszczał długą serię po rzędach okien. Z ciemności wypadali snajperzy i zwalali się na ulicę jak szmaciane lalki. Pułkownik Spence zaczął mu strasznie ciążyć i Carl zdał sobie sprawę, że dzielny Anglik stracił przytomność, a jeśli nawet nie, to straci ją za chwilę. Zarzucił strzelbę na ramię, pochylił się i przerzucił sobie bezwładne ciało przez plecy, tak jak zazwyczaj robią strażacy. Odbili przyczółek na nabrzeżu i rozstawili warty. Pojawiła się kolejna, nagląca kwestia: czy są jakieś łodzie? Ale w tej części Chin woda stanowiła tak naturalny żywioł, że łodzie były tu równie częste jak rowery. Większość z nich spłynęła do Szanghaju, cofając się przed napierającymi Pięściami. Gdy oddział Carla stanął nad Huang Pu, przy nabrzeżu cumowały setki łodzi, których właściciele gotowi byli podjąć się przeprawy za odpowiednią sumę. Jednak przywódca Burów doszedł do słusznego wniosku, że samobójstwem byłoby podzielić grupę między kilka maleńkich, napędzanych ręcznie dłubanek. Pięści płaciły wysokie nagrody za głowę każdego barbarzyńcy. Bezpieczniej było poczekać na większy prom pływający po rzece, dogadać się z kapitanem i wejść na pokład całą grupą. Do brzegu kierowało się już kilka łodzi, począwszy od motorowych jachtów po rybackie kutry. Pojazdy te ścigały się ze sobą i przepychały uparcie przez organiczną materię tłoczących się przy brzegu kryp. Nagle ze wszystkich stron odezwały się rytmiczne uderzenia, od których aż drżały płuca. Początkowo wzięli je za odgłos bębnów, lecz gdy hałas się nasilił, rozpoznali w nim okrzyk setek tysięcy gardeł śpiewających chórem: Sha! Sha! Sha! Sha! Z Nanjing Road wylał się na Bund olbrzymi tłum, popychany od tyłu jak spaliny przez tłok. Ludzie rozbiegli się po nabrzeżu, robiąc miejsce tym, którzy ich gnali. Ku rzece maszerowała armia hoplitów - wojowników zakutych w ciężkie zbroje. Szli po dwunastu w rzędzie, zajmując całą szerokość Nanjing Road. To nie były Pięści. To była regularna armia, straż przednia sił Niebiańskiego Królestwa. Carl Hollywood zdał sobie z przerażeniem sprawę, że jedyną zaporą stojącą na jej drodze wiodącej ku brzegom Huang Pu, jest tylko Carl Hollywood, jego stara strzelba i garść słabo uzbrojonych cywilów. Do nabrzeża dobił zgrabny jacht; Izraelczyk z czoła, znający chiński, rozpoczął układy z kapitanem. Jedna z burskich kobiet, chuda, siwowłosa staruszka w czarnym czepcu na głowie, zamieniła dwa zdania z przywódcą. Mężczyzna kiwnął głową, a potem położył dłonie na jej twarzy i ucałował ją. Starowina stanęła plecami do rzeki i ruszyła ku zbliżającej się kolumnie niebiańskich rycerzy. Zdesperowani Chińczycy, którzy zostali jeszcze na nabrzeżu, rozstąpili się przed nią, okazując szacunek dla wieku i wielce prawdopodobnego szaleństwa. Negocjacje przy jachcie utknęły w martwym punkcie. Carl widział hoplitów wyskakujących w powietrze na wysokość drugiego i trzeciego piętra, wpadających głowami w okna hotelu Cathay. Staruszka szła uparcie ku czołu kolumny, była już w połowie Bundu. Dowódca niebiańskiego oddziału zagrodził jej drogę, podniósł rękę i wziął starowinkę na cel broni wbudowanej w rękawicę, drugą machnął w bok, nakazując opuszczenie jezdni. Staruszka upadła na kolana na środku ulicy, złożyła ręce w modlitwie i opuściła głowę. A potem zamieniła się w perłę białego światła tkwiącą w pysku smoka. W ułamku sekundy perła rozrosła się do rozmiarów domu. Carl Hollywood był na tyle przytomny, że zamknął oczy i odwrócił głowę. Nie zdążył jednak rzucić się na ziemię. Fala uderzeniowa zrobiła to za niego, wbiła go w granitowe kostki nabrzeżnej promenady, zrywając przy okazji połowę ubrania. Minęło trochę czasu, nim odzyskał przytomność. Wydawało mu się, że minęło pół godziny, choć gdy otworzył oczy, w powietrzu wirowały jeszcze krwawe strzępy i szczątki, nie minęło zatem więcej niż pięć sekund. Kadłub białego jachtu wgniotło z jednej strony, niemal cała załoga znalazła się w rzece. Po minucie do brzegu przybił rybacki kuter i bez zbędnych negocjacji zabrał barbarzyńców na pokład. Carl zapomniał o pułkowniku. Niewiele brakowało, a zostawiłby Spence'a na brzegu. Brakowało mu siły, aby podnieść bezwładne ciało, ciągnął więc Anglika po ziemi z pomocą małych Burów o identycznych twarzach, bliźniaków mających nie więcej niż trzynaście lat. Gdy kuter odbił od brzegu, Carl zwalił się na stertę rybackich sieci. Czuł bezwład we wszystkich członkach, jakby ktoś strzaskał mu od wewnątrz wszystkie kości. Omiótł wzrokiem stustopowy krater na samym środku Bundu, zajrzał do apartamentów hotelu Cathay, przepołowionego przez bombę ukrytą w ciele kobiety. Po piętnastu minutach byli, wolni, na ulicach Pudongu. Carl odnalazł najbliższy obóz uchodźców z Nowej Atlantydy i zgłosił się na służbę. Poświęcił piętnaście minut na sporządzenie listu do wdowy po pułkowniku. Spence wykrwawił się na śmierć z rany, którą miał w nodze. Umarł na kutrze, gdy przeprawiali się przez rzekę. Skończywszy list, rozłożył na ziemi kartki i wrócił do poszukiwań, które zabrały mu kilka poprzednich dni. Szukał Mirandy. Rozpoczął poszukiwania na prośbę lorda Finkle- McGrawa, lecz prowadził je z rosnącą pasją i namiętnością, pojął bowiem, jak bardzo brakuje mu raktorki. Teraz jednak uczucia musiały zejść na dalszy plan, a Carl rozpaczliwie zabrał się do pracy. Zrozumiał, że od jej wyników może zależeć los tysięcy ludzi, członków Zewnętrznych Plemion, uwięzionych ma martwych ulicach Strefy Ekonomicznej Pudongu. Decydujący atak Pięści; zwycięstwo Niebiańskiego Królestwa; uchodźcy w krainie bębniarzy; Miranda Rzeka Huang Pu zatrzymała marsz Niebiańskiej Armii ku morzu. Część dywizji sforsowała przeszkodę jeszcze w głębi lądu, teraz niespiesznie parły na północ ku Półwyspowi Pudongskiemu, gnając przed sobą hordy głodujących wieśniaków, zupełnie jak oddział zwiastujący nadejście Niebiańczyków w Szanghaju. Mieszkańcy Pudongu - mieszanina barbarzyńców, Chińczycy z Rzeczypospolitej Brzegowej bojący się prześladowań z rąk swych niebiańskich kuzynów, oraz armia Nell, licząca nie mniej niż jedną trzecią miliona małych siostrzyczek tworzących teraz zupełnie nową gromadę - tkwili w okrążeniu, mając od południa niebiańskie zastępy, od zachodu rzekę Huang Pu, od północy Yangtze, a ze wschodu ocean. Wszystkie połączenia ze sztucznymi wyspami zostały odcięte. Geotecy z Imperial Tectonics, zajmujący klasycystyczne i gotyckie świątynie na szczytach Nowego Chusanu, dokładali wszelkich starań, aby zbudować prowizoryczny most między wyspą a Pudongiem. Przerzucenie przez cieśninę kratowych dźwigarów czy bodaj zwykłego mostu pontonowego nie nastręczało żadnych trudności, ale Niebiańczycy dysponowali obecnie technologią umożliwiającą wysadzenie w powietrze takich budowli szybciej, niż je konstruowano. Drugiego dnia oblężenia geotecy wyrzucili z wyspy wąską nibynóżkę sprytoralu ukorzeniającego się w morskim dnie. Istniały jednak wyraźne i niemożliwe do przeskoczenia granice szybkości, z jaką rozrastał się sprytoral. Gdy w wąskich wąwozach Pudongu zaczęły się pojawiać nowe kolumny uchodźców niosących hiobowe wieści o postępach Niebiańskiej Armii, dla wszystkich stało się jasne, że lądowy most nie zostanie wyhodowany na czas. Obozowiska plemion przesuwały się na północ i na wschód, wypychane z centrum przez napływ uchodźców i strach przed Niebiańczykarni. W końcu zaanektowano kilka mil wybrzeża, na którym rozłożyły się najrozmaitsze grupy. Południowy skrawek przyczółka przypadł w udziale Nowej Atlantydzie, która gotowała się do odparcia nacierającego plażą wroga. Łańcuch obozów biegł z tego miejsca ku północy, zakręcając wraz z linią brzegową na wschód, wzdłuż rozlewisk Yangtze, kończąc się umocnieniami Nipponu broniącymi dostępu od strony równin delty. Środkowa część przyczółka obsadzona była przez plemię-armię Nell. Zadaniem dwunastolatek była obrona przed bezpośrednim frontalnym atakiem od strony lądu, gotowały się do tego starannie, wymieniając stopniowo uzbrojenie i zastępując ostre kije nowocześniejszą bronią, skompilowaną z przenośnych źródeł należących do Nippończyków i Wiktorian. Carl Hollywood został zmobilizowany, gdy tylko zameldował się w dowództwie Nowej Atlantydy i na nic się zdały jego wysiłki, mające na celu przekonanie przełożonych, że będzie bardziej przydatny, prowadząc swoje badania. Potem jednak nadeszła wiadomość od najwyższych czynników rządu Jej Królewskiej Wysokości. W pierwszej części komunikatu chwalono Carla za „heroiczną” postawę podczas ewakuacji z Szanghaju świętej pamięci pułkownika Spence'a i dawano do zrozumienia, że czeka go tytuł szlachecki, jeśli tylko uda mu się wydostać z Pudongu. W drugiej części mianowano go ambasadorem nadzwyczajnym i pełnomocnym przy dworze Jej Królewskiej Wysokości księżniczki Nell. Czytając tę wiadomość, Carl zdumiał się niepomiernie faktem, że jego Władczyni uznaje ekwiwalentny status Nell. Ale zastanowiwszy się nad tym, doszedł do wniosku, że decyzja ta była ze wszech miar słuszna i pragmatyczna. Podczas wędrówek po ulicach Pudongu widział dosyć bojowniczek Mysiej Armii (jak z niepojętej przyczyny nazywały się dziewczęta), aby zrozumieć, że w istocie tworzą one nową grupę etniczną, której niekwestionowaną przywódczynią jest Nell. Szacunek Wiktorii dla nowej władczyni miał więc głębokie uzasadnienie. Ważniejsze jednak było to, że Mysia Armia pomagała obecnie bronić poddanych Jej Królewskiej Wysokości, chroniła ich przed niewolą lub znacznie gorszym losem gotowanym im przez Niebiańczyków, stąd uznanie dla nowej władczyni stanowiło nadzwyczaj pragmatyczne posunięcie. Zadanie Carla Hollywooda, adoptowanego dziecka Nowej Atlantydy, poddanego Wiktorii zaledwie od kilku miesięcy, polegało zatem na przekazaniu księżniczce Nell, dziewczynie, o której słyszał wiele od Mirandy, ale której nigdy nie spotkał i mówiąc szczerze, nie potrafił pojąć, pozdrowień i wyrazów uznania od Jej Królewskiej Wysokości. Nie trzeba było szczególnej przenikliwości, aby domyślić się, że cała intryga była dziełem lorda Alexandra Chung-Sik Finkle-McGrawa. Uwolniony od codziennych obowiązków, trzeciego dnia oblężenia wymaszerował z obozu Nowej Atlantydy na północ i ruszył wzdłuż linii przypływu. Co kilka jardów natykał się na plemienną granicę i przedstawiał wizę, która zgodnie z postanowieniami Wspólnego Protokołu Ekonomicznego miała zapewnić mu swobodę poruszania się. Niektóre z plemiennych żon miały zaledwie metr albo dwa szerokości, ale ich mieszkańcy zazdrośnie strzegli dostępu do morza i spędzali całe dnie na wpatrywaniu się w fale i horyzont, jakby licząc na cudowne wybawienie. Carl przeszedł przez obozowiska Aszantich, Kurdów, Ormian, Navajo, Tybetańczyków, Senderystów, Mormonów, Jezuitów, Lapończyków, Patanów, Tutsich, Pierwszej Rozdzielonej Rzeczypospolitej i jej niezliczonych rozgałęzień, Matczyzny, Irlandii i jednego czy dwóch miejscowych węzłów KryptNetu, które postanowiły się ujawnić. Odkrywał syntetyczne gromady, o których w życiu nie słyszał i wcale się tym nie dziwił. W końcu znalazł się na obszernym kawałku plaży strzeżonym przez dwunastoletnie Chinki. Przedstawił odpowiednim służbom pełnomocnictwa od Jej Królewskiej Wysokości Królowej Wiktorii II, pełnomocnictwa tak imponujące, że otoczył go spory tłumek dziewcząt cieszących oczy ich widokiem. Z niejakim zdziwieniem stwierdził, że wszystkie mówią po angielsku z konserwatywnym, wiktoriańskim akcentem. Porozumiewały się w tym języku, omawiając pojęcia abstrakcyjne, ale gdy przychodziło do spraw przyziemnych, przerzucały się na mandaryński. Przeprowadzono go przez linie straży do obozowiska Mysiej Armii, które w przeważającej części służyło jako zorganizowane pod gołym niebem hospicjum dla chorych i rannych wyrzutków z innych plemion. Ci, którzy nie leżeli na plecach pod troskliwą opieką mysich służb medycznych, siedzieli niemo na piasku i obejmując kolana, wpatrywali się w morze i wyspę Nowego Chusanu. Morskie dno opadało tutaj łagodnie. Każdy, kto chciał, mógł wędrować wśród oceanicznych fal bez obawy, że nagle utonie. Teraz w wodzie stała jedna osoba: dziewczyna, której długie włosy opadały falami na ramiona i ścieliły się w sięgającym jej do pasa morzu. Stała zwrócona plecami do lądu, w ręku trzymała książkę, nieruchoma jak rzeźba wykuta z kamienia. - Co ona tam robi? - zapytał Carl, zwracając się do swej mysiej opiekunki z pięcioma gwiazdkami na naramiennikach. Jeszcze w Pudongu nauczył się rozpoznawać stopnie armii Nell: pięć gwiazdek oznaczało, że dziewczyna dowodziła oddziałem liczącym 45 żołnierzy, czyli w sumie 1024 ludźmi. Była zatem pułkownikiem. - Przywołuje matkę. - Matkę? - Jej matka mieszka w głębinach - odpowiedziała pani pułkownik. - Jest królową. - Czyją królową? - Królową bębniarzy, którzy żyją pod wodą. I wtedy zrozumiał, że księżniczka Nell również szuka Mirandy. Zrzucił długi prochowiec na piasek i wmaszerował do oceanu w towarzystwie pani pułkownik. Zatrzymał się w stosownej odległości, co nakazywała etykieta, a także szabla tkwiąca za pasem Nell. Jej twarz pochylała się nad stronicami książki niczym szkło powiększające. Carl podświadomie spodziewał się, że kartki za chwilę zaczną dymić i strzelą płomieniami. Po jakimś czasie uniosła głowę znad księgi. Pani pułkownik przekazała jej szeptem wiadomość. Carl Hollywood nie wiedział za bardzo, co nakazuje etykieta, gdy stoi się po pas wodzie w obecności królowej rozmawiającej z Morzem Południowochińskim, na wszelki wypadek ukłonił się jednak tak głęboko, jak pozwalały na to okoliczności, i podał księżniczce Nell zwój od Wiktorii II. Przyjęła go bez słowa i przeczytała do końca, a potem wróciła do początku i przeczytała jeszcze raz. Skończywszy, podała pismo pani pułkownik, która zwinęła je starannie. Księżniczka Nell przyglądała się przez chwilę falom, po czym spojrzała Carlowi prosto w oczy i powiedziała cicho: - Przyjmuję pański list uwierzytelniający i proszę o przekazanie stosownych podziękowań i wyrazów szacunku Jej Królewskiej Wysokości. Do tego proszę dołączyć przeprosiny tłumaczące, że w obecnej sytuacji nie mogę udzielić oficjalnej odpowiedzi na pismo Jej Wysokości, co w normalnych okolicznościach byłoby, rzecz jasna, sprawą dla nas priorytetową. - Uczynię to przy pierwszej okazji, Wasza Wysokość - odrzekł Carl. Słysząc te słowa, księżniczka Nell zachwiała się i chcąc utrzymać równowagę, zmieniła pozycję; wydarzenie to było najprawdopodobniej wynikiem działania podwodnych prądów. Lecz Carl wiedział, że nigdy przedtem nie zwracano się do Nell w taki sposób i że królowa Wiktoria była pierwszą osobą, która doceniła pozycję księżniczki. - Kobieta, której Wasza Wysokość szuka, nazywa się Miranda - powiedział po chwili Carl. Z głowy Nell uleciały nagle wszystkie myśli o koronach, królowych i armiach, znów była dziewczyną rozpaczliwie próbującą odnaleźć... no właśnie, kogo? Matkę? Nauczycielkę? Przyjaciółkę? Carl Hollywood mówił do niej spokojnym, cichym głosem, ledwo słyszalnym nad szumem morskich fal. Opowiadał o Mirandzie, o Lekcyjonarzu, o bajkach i wyczynach księżniczki Nell. Przed wielu, wielu laty przyglądał się temu jakby od kulis, śledząc poczynania Mirandy w Teatrze Parnasse. Przez następne dwa dni wielu uchodźców ewakuowano z przyczółka drogą powietrzną i morską. Część statków i aparatów wywożących ludzi zniszczyli Niebiańczycy w bardzo spektakularny sposób, zanim pojazdy wydostały się z zasięgu ich broni. Trzy czwarte Mysiej Armii ewakuowało się przy pomocy bardzo przemyślnej techniki, polegającej na rozebraniu się do naga, wejściu do oceanu en masse i stworzeniu przez podanie sobie rąk niezatapialnej i elastycznej tratwy, która popłynęła z wolna w obłoku piany w kierunku Nowego Chusanu. Po całym morskim wybrzeżu z szybkością błyskawicy zaczęły się rozchodzić plotki: granice plemienne sprzyjały temu procesowi o tyle, że interfejsy między językami i kulturami wyolbrzymiały każdą wiadomość i tworzyły jej niezliczone warianty, przykrawając poszczególne wersje do miejscowych obaw i przesądów. Najbardziej rozpowszechnioną plotką była ta, która głosiła, że Niebiańczycy nie mieli zamiaru atakować plaży i chcieli wypuścić wszystkich barbarzyńców na wolność, ale podczas marszu ku morzu spod ich kontroli wyrwały się inteligentne miny, albo co gorsza, niektórzy fanatyczni dowódcy sprzeniewierzający się wojskowej przysiędze. Zarówno jednych jak i drugich miano wkrótce przywołać do porządku i czym prędzej zakończyć oblężenie. Druga, jeszcze dziwniejsza plotka dodawała ludziom otuchy i kazała im trwać na plaży mimo częstych lotów ewakuacyjnych, mówiąc o dziewczynie, która za pomocą zaczarowanej księgi i miecza budowała na morskim dnie magiczne tunele, które dadzą uchodźcom schronienie. Co bardziej racjonalne kultury przyjmowały to ze sceptycyzmem, ale rankiem szóstego dnia oblężenia kwadrowy przypływ wyrzucił na piasek osobliwy znak: tysiące matowych jaj wielkości piłek plażowych. Gdy otwarto kruche skorupki, oczom nieszczęsnych uchodźców ukazały się rzeźbione plecaki poprzecinane fraktalnym wzorem delikatnych żaluzji. Z góry każdego plecaka wyrastał sztywny wąż połączony z maską. W obecnych okolicznościach nietrudno było się domyślić, do czego służy ów sprzęt. Ludzie zarzucali z ochotą plecaki na ramiona, chowali głowy w maski i zanurzali się jeden po drugim w głębinach. Plecaki działały jak rybie skrzela, zapewniając podwodnym pływakom stałe dostawy tlenu. Skrzelopaki nie nosiły żadnych plemiennych identyfikatorów, pojawiały się po prostu na plaży całymi tysiącami, niesione falą przypływu jak żabi skrzek. Wiktorianie, Nippończycy i inni przyjmowali za pewnik, że sprzęt ów jest dziełem ich własnych plemion. Carl otworzył jedno z urządzeń krążących w krwi Nell i znalazł w nim system logiki prętowej i napęd taśmowy, zawierający kilka gigabajtów danych. Dane podzielone były na nieciągłe fragmenty, z których każdy oddzielnie zakodowano. Carl spróbował dopasować do nich klucze, które uzyskał od Johna Percivala Hackwortha i stwierdził, że jeden z nich - klucz samego Hackwortha - otwiera niektóre grupy. Kiedy przyjrzał się odkodowanej zawartości, odkrył, że są to fragmenty planu jakiegoś nowego urządzenia nanotechnologicznego. Pobrano krew od kilkudziesięciu ochotników, w jednej próbce znaleziono podobne twory. Gdy umieszczono dwa z nich w pobliżu siebie, namierzyły się przy pomocy Udarów, a potem zetknęły ze sobą, wymieniając dane i dokonując obliczeń, w trakcie których emitowały duże ilości ciepła. Twory te żyły w ludzkiej krwi jak wirusy i przenosiły się z jednej osoby na drugą podczas stosunków płciowych i innych form wymiany cielesnych płynów. Były sprytopakietami danych, podobnymi do plików przemieszczających się między komputerami, kopulując ze sobą we krwi, tworzyły potężny system komunikacyjny równoległy i prawdopodobnie połączony z suchą siecią światłowodów i miedzianych drutów. Mokra sieć, podobnie jak sucha, mogła być wykorzystana do dokonywania obliczeń, inaczej mówiąc, do przetwarzania i obróbki programów. Stało się jasne, że John Percival Hackworth posługuje się nią właśnie do takich celów, przetwarzając w niej jakiś wielki, rozdrobniony program własnego pomysłu. Artifex musiał coś projektować. - Hackworth jest Alchemikiem - powiedziała Nell. - Używa mokrej sieci do stworzenia nasienia. * * * Pół kilometra od brzegu zaczynały się tunele. Niektóre z nich musiały tu leżeć od wielu lat, bo były szorstkie jak pnie drzew i pokryte warstwą skorupiaków i alg. Przez kilka ostatnich dni rozrosły się jednak i porozdzielały organicznie jak korzenie roślin szukające wilgoci. Czyste nowe rury przebiły się przez naroślą i ruszyły w górę ku linii przypływu, dzieląc się po drodze i rozgałęziając, tworząc setki otworów gotowych na przyjęcie uchodźców. Odrosty kończyły się wargami, które chwytały i wciągały ludzi do środka. Przypominały koniuszek słoniowej trąby, wsysającej uchodźców z minimalną ilością morskiej wody. Ściany tuneli pokrywały mediatronowe obrazy, zachęcające ludzi do podróży w głąb podwodnego labiryntu. Wszystkim się wydawało, że za kolejnym rozwidleniem czeka na nich przytulne, suche i ciepłe miejsce, w którym dostaną jeść. Obrazy przesuwały się jednak wraz z patrzącymi i wciągały ich coraz dalej mediatronowym ruchem perystaltycznym. Uchodźcy trafiali w końcu do głównego tunelu pokrytego algami i szli wciąż przed siebie, zbici teraz w ciasną gromadę, aby wylać się szeroką rzeką wprost do olbrzymiej jaskini leżącej głęboko pod powierzchnią morza. Tutaj czekało na nich jedzenie i świeża woda, z których skwapliwie korzystali. Tylko dwoje uchodźców nie skorzystało z posiłku przygotowanego przez bębniarzy. Carl i Nell posilali się na stronie zapasami, które zabrali ze sobą. Po odkryciu w swej krwi nanożytów, tworów, które czyniły z niej element społeczności bębniarzy, Nell poświęciła całą noc na projektowanie nanoleukocytów odnajdujących i niszczących urządzenia Hackwortha. Wraz z Carlem wprowadzili nanoleukocyty do swoich krwiobiegów, Nell była więc wolna od wirusów z tunelu, a Hollywood zabezpieczył się przed nim - byli czyści i tak miało pozostać. Mimo to woleli nie ryzykować spożywania posiłków bębniarzy, okazało się, że całkiem słusznie, bo po jedzeniu uchodźcy zaczęli słaniać się na nogach, pokładać na podłodze i zapadać w sen. Z ich nagich ciał unosiła się para, po chwili tuż pod skórą pojawiły się pierwsze migoczące światełka, jak gwiazdy ukazujące się na niebie po zachodzie słońca. Po upływie dwóch godzin gwiazdy połączyły się w wielką konstelację światła, nanogalaktykę tak jasną, że można by przy niej czytać niczym w świetle księżyca w pełni, padającym na ciała ludzi śniących na łące. Uchodźcy stali się bębniarzami, spali i śnili swój wspólny sen, a abstrakcyjne wzory na ścianach jaskini zaczęły zbiegać się i układać w jeden mroczny wzór z głębi ich kolektywnej podświadomości. Nell ujrzała wydarzenia ze swego własnego życia, wypadki i doświadczenia odzwierciedlone w słowach Lekcyjonarza, lecz tu ukazane jej ponownie w surowej, przerażającej postaci. Zamknęła oczy, ale ściany wydawały również dźwięki, od których nie dało się uciec. Carl Hollywood monitorował sygnały przemieszczające się przez ściany tuneli, nie zwracając uwagi na emocjonalną zawartość obrazów, redukując je do zapisów binarnych, próbując określić ich wewnętrzne kody i protokoły. - Musimy iść - powiedziała wreszcie Nell, a Carl wstał i ruszył za nią wybranym na chybił trafił wyjściem. Tunel rozwidlał się wiele razy, Nell intuicyjnie wybierała drogę. Czasami przechodzili przez inne jaskinie, pełne świecących bębniarzy, śpiących, kopulujących albo walących w ściany. Każda z jaskiń miała wiele wyjść, a każde wyjście było kolejnym tunelem, rozwidlającym się raz za razem, prowadzącym do innej jaskini wciąż dalej i dalej. Labirynt tuneli był tak wielki, że wydawał się zajmować całe dno oceanu, przypominał nerwy rozchodzące się dendrytami pod powierzchnią czaszki. Od chwili, gdy wyszli z jaskini uśpionych uchodźców, słyszeli niskie dudnienie docierające do nich gdzieś na granicy percepcji. Nell brała je początkowo za odgłos podmorskich prądów uderzających w ściany tuneli, lecz gdy dźwięk się nasilił, pojęła, że bębniarze rozmawiają w ten sposób ze sobą, że zebrana w jakiejś głównej jaskini grupa przesyła wieści do całej reszty sieci. Zrozumiawszy to, poczuła, że musi ich odnaleźć, a uczucie to graniczyło z paniką, pobiegli więc doskonale ogłupiającym, trójwymiarowym labiryntem, próbując odnaleźć epicentrum bębnienia. Carl nie mógł biec tak szybko jak żwawa Nell i zgubił ją przy jakimś rozwidleniu. Był teraz zdany na własne siły i własną trzeźwość osądu, która w końcu - po nie wiadomo jak długim czasie - doprowadziła go do tunelu pełnego nagich bębniarzy, sunących w dół ku łożysku oceanu. Carl rozpoznał kilku z tych ludzi: byli to niedawni uchodźcy z plaży Pudongu. Głos bębnów nie narastał stopniowo, lecz wybuchł z ogłuszającą, przenikającą do samych trzewi siłą, a Carl znalazł się w wielkiej jaskini, stożkowym amfiteatrze długim na cały kilometr, przykrytym kopułą migoczących wściekle mediatronowych obrazów. Bębniarze, widoczni w świetle medialnej burzy, świecący wewnętrznym światłem, sunęli w górę i w dół stoku stożka niczym delegaci na wielkiej konwencji. Schwytany wirem ciał, Carl zbiegł na sam dół i stwierdził, że znalazł się w środku orgii o zupełnie nieprawdopodobnych rozmiarach i fantastycznym wprost wyuzdaniu. Nad ciałami splecionymi w dole unosiła się chmura parującego potu. Skóra ludzi przyciskających się do ciała Carla była tak gorąca, że niemal parzyła, jakby każdy z zebranych trawiony był wysoką gorączką. Jakiś wysoce abstrakcyjny i logiczny przedział umysłu Carla, pracujący mimo okoliczności własnym racjonalnym torem, podsunął mu wytłumaczenie: ludzie ci wraz z płynem wymieniali pakiety danych, pakiety kopulowały w ich krwi, logika prętowa wydalała ciepło podwyższające temperaturę ciał. Orgia trwała wiele godzin, ale rozkład konwekcji zwalniał stopniowo i tworzył stabilny układ, przypominający tłum krążący w teatrze, zajmujący wyznaczone miejsca przed podniesieniem kurtyny. W środku odwróconego stożka odsłonięte głęboki dół, okolony pierścieniem widzów, składającym się z samych mężczyzn - zwycięzców w gigantycznym turnieju cudzołóstwa, który zbliżał się do rozstrzygającej fazy. Wzdłuż wewnętrznego kręgu przechadzał się samotny bębniarz rozdający coś zawodnikom. Tym czymś były mediatronowe kondomy, które zalśniły kolorowo, gdy wciągnięto je na wzwiedzione członki. Do środka koła weszła kobieta. Centrum stożka podniosło się pod jej stopami, unosząc ją w powietrzu jak ofiarę na dziękczynnym ołtarzu. Bębnienie osiągnęło nieznośne apogeum i nagle ustało. Potem znów się zaczęło, tym razem ciszej i bardziej rytmicznie, a mężczyźni z wewnętrznego kręgu zaczęli tańczyć. Carl Hollywood rozpoznał w kobiecie Mirandę. Pojął teraz wszystko: uchodźcy zostali zebrani w krainie bębniarzy ze względu na dane krążące w ich krwiobiegach; dane te wprowadzono do mokrej sieci podczas wielkiej orgii; całość miała być teraz zrzucona do ciała Mirandy, które zamieni się w żywy procesor, płonący orgazm gigantycznej komputacji, która spopieli ją, tworząc nową matematyczną jakość. Całość została pomyślana przez Hackwortha i była kulminacją wysiłków, których owocem miało stać się NASIENIE, twór zagrażający samej racji bytu Nowej Atlantydy, Nipponu i wszystkich innych społeczeństw zorganizowanych wokół scentralizowanego, hierarchicznego ZASILACZA. Jakaś postać - rzucająca się w oczy ze względu na brak podskórnego światła - przepychała się teraz ku środkowi amfiteatru. Wpadła do wewnętrznego koła, zwalając z nóg tancerza, który nie usunął się z drogi, wspięła się na główny ołtarz, na którym leżała Miranda z rozrzuconymi ramionami, jak ukrzyżowana, migocząca wszechświatem kolorowych światełek. Nell ułożyła głowę Mirandy w ramionach, pochyliła się i pocałowała ją, lecz nie było to delikatne muśnięcie ustami, ale dziki pocałunek obnażonymi zębami, którymi najpierw przecięła własne wargi, a potem wargi Mirandy, tak by zmieszać krew. Światełka migoczące pod skórą Mirandy przygasły, ginęły jedno po drugim, gdy nanoleukocyty z krwiobiegu Nell odnajdowały i niszczyły twory Alchemika, czyli Hackwortha. Miranda obudziła się, wstała i zarzuciła niezdarnie ramiona na szyję Nell. Bębny ustały. Bębniarze siedzieli obojętnie, zdecydowani czekać nawet całe lata na kobietę, która zastąpi Mirandę. Światła pod ich skórą gasły, podobnie jak mediatrony nad głowami. Carl Hollywood, widząc wreszcie rolę dla siebie, ruszył ku Nell, przełożył rękę pod kolanami Mirandy, drugą pod jej plecami i przycisnął ją do piersi. Nell odwróciła się i wyprowadziła ich z jaskini, trzymając przed sobą szablę. Żaden z bębniarzy nie ruszył się, nikt ich nie zatrzymywał. Szli tunelami, skręcając zawsze w rozgałęzienie wiodące ku powierzchni. W końcu ujrzeli słońce, rzucające na mleczny dach tunelu fale białego światła. Nell zamachnęła się mieczem niczym wskazówką zegara, przecięła ścianę tunelu tuż za ich plecami. Zalały ich hektolitry ciepłej morskiej wody. Nell popłynęła ku światłu. Miranda nie miała siły płynąć, a Carl miotany był dwoma sprzecznymi uczuciami: panicznym pragnieniem dotarcia na powierzchnię i poczuciem obowiązku wobec tonącej Mirandy. I wtedy ujrzał cienie napływające z góry, dziesiątki nagich dziewcząt nurkujących ku niemu w girlandach srebrzystych baniek. W ich migdałowych oczach widział iskierki radości. Poczuł, jak delikatne dłonie chwytają go wraz z Miranda i ciągną ze sobą ku światłu. Nad ich głowami wyrósł Nowy Chusan, a wysoko na górze biły dzwony katedry. * Buckyball - sferyczna molekuła złożona z atomów węgla, będąca jedną z odmian alotropowych tego pierwiastka Nazywana też “fullereną” lub “buckminsterfullereną” na cześć amerykańskiego wynalazcy i konstruktora Buckminstera Fullera (1895-1983), który zasłynął futurystycznym projektem „kopuły geodezyjnej” (przyp. tłum.).