JERZY OFIERSKI W IMIĘ OJCA Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 CZĘSCI OWCZARZ ROZDZIAŁ I - Niech będzie pochwalony. Co u was, Jagielina? - Na wieki wieków... Pan Bóg mi was zsyła, Walenty. Wy jedni możecie mnie poratować. - Spotkałem koło kościoła Nierodkową. Powiedziała mi, że jakaś bieda was dopadła. - Mówiła wam? Ktoś rzucił uroki na moją krowę. - Wspominała... A dbaliście to o stworzenie? - Jeszcze pytacie? Boże jedyny! Od gęby bym sobie odjęła, a gadzinie dała. To uroki. W trzy lata druga krowa mi marnieje. Pan Bóg by tak nie karał. Ksiądz dobrodziej zioła poświęcił, oborę wykadziłam jak należy. Dwadzieścia pięć kopiejek dałam za święcenie. Nie pomogło. - Zobaczymy. Pięć lat temu, Jagielina była zdatną dziewuchą. Poszła za Jagłę i w trzy lata ją zniszczył. Pijanica. Całymi dniami siedzi na barłogu. Wybałuszone, czerwone ślepia mu ropieją. Tylko jak się napije, żywość mu wraca. Ale wtedy bije swoją kobietę. Widać lubi. Czasem gołą na podwórzec wypędza i na oczach wszystkich ćwiczy powrozem. Nikt nie podejdzie, bo siekierę ma na podorędziu. Jego kobieta. Robi z nią co zechce. Byle nie zabił, to jego sprawa. - Pomóżcie, Walenty. Jak krowa zdechnie, co ja dam dzieciom? Prawda. Dzieci ma dwoje. Starsze się nie uchowa. Ma trzy lata i jeszcze nie chodzi. Widziałem jesienią. Wytytłane w łajnie, pełzało koło płota. Brzucho ma wielkie, wzdęte... Od Jagieliny śmierdzi. Widać ma swój czas. Aż gębę wykręca. - Zrobię co się da. - Zajdziecie na chwilę do chałupy? - Innym razem. Spieszy mi się. Udusiłbym się tym smrodem. Zalatuje aż na podwórzec. - No to idziemy. - Wasz w domu? - A gdzież by był? Śpi. Wczoraj dużo wypił. - Wy też? - Przyniósł mi trochę. Ale ino kapkę. Zgryzoty tym nie uśpisz. - Lubicie się napić? - Za panny nie, ale teraz lubię. Zaraz się w głowie robi jaśniej. Wszyscy piją. Siwucha robi z nich bydlęta. Nie cierpię wódki. Prawie wcale nie piję. Ludzie patrzą na mnie jak na odmieńca. - Prowadźcie do obory. Błoto. Śnieg zmieszany z łajnem chlupoce pod nogami. Będzie odwilż. Jagielina ma na nogach łykowe łapcie. Obórka mała, ale dobrze ogacona. Widziałem jak jesienią Jagielina dźwigała z lasu mech i liście. Chociaż nie ma mrozu, z obórki bucha para. Nozdrza łechce ostra woń gnoju. Nic nie widzę. Teraz lepiej. Oczy przyzwyczajają się do mroku. Przy żłobie stoi krowa. Odwróciła ku mnie łaciaty pysk. Czarne oczy błyszczą jak paciorki. Wyczuła, że idę z pomocą. Bydlę zawsze wyczuje. Stęknęła z ulgą. O dziwo, nawet dobrze utrzymana. Boki ma czyste, ale widać że choruje. Sierść bez blasku, nastroszona... - Żre dobrze? - Bogać tam! Nawet kiedy makuchem jej sieczkę poleję, to tylko dmuchnie i tyle. -Pije? -Pić pije. - Doi się dobrze? - Nie wspominajcie. Niedawno się ocieliła, a więcej jak garniec na dzień nie wydoisz. Nawet dla cielaka nie wystarczy. Nic tylko uroki. Druga krowa mi marnieje. Komu ja zawiniłam? Boże kochany! Komu? Na pewno potraficie uroki odczynić Walenty? - I zamówić mogę, i odczynić potrafię. Przeżegnała się głupia. Ze strachu. Oczy ma wybałuszone. Z gęby śmierdzi jej wczorajsza wódka. I cebula. Skąd u takich dziadów cebula? Przecież nie sadzili. Pewnie jesienią na dworskim ukradli. - Odczynienie będzie was kosztowało ćwierć owsa. - Boże jedyny! Aż tyle?! - Ja się nie napraszam, ale krowa padnie. - Walenty! To przecież przednówek. Skąd ja wezmę ćwierć owsa? Zlitujcie się! Zamilkła. Nad czymś się zastanawia. Chce coś powiedzieć. Tylko nie wie jak. Zupełnie ją wódka ogłupiła. - Walenty... Chociaż wam czterdziestka minęła, aleście przecież chłop... Jak te uroki od-czynicie, to ja bym wam... Mój śpi w chałupie... Jak myślicie? Zawsze to coś za coś... - Pięć lat temu bym się zgodził, teraz nie chcę. - Musi nie możecie. - Mogę, tylko nie zawsze mam chęć. Nie macie owsa, dacie dwadzieścia pięć kopiejek. - Boga nie macie w sercu! Tyli grosz! Też mi się okazja trafiła. Flejtuch. Brud z niej aż kapie. Są tacy, co im to nie wadzi. Błasz-czyk. Bogaty przecież gospodarz, a gzi się z Jagieliną. Musi i pieniądze jej daje. -No jak? - Niech będzie. Zapłacę. - No to wyjdźcie z obory. Jak będę odczyniać, muszę być sam. - Patrzeć nie można? - Nie. Każdy by się chciał nauczyć. Wyszła. Wiem że stoi pod drzwiami. Podgląda przez szparę. Głupia. Nic i tak nie pojmie. Trzeba wybadać, jak pod oborą idzie żyła wody. Próbować wierzbową różdżką, czy osikową? Wezmę wierzbową. Czulsza. Mam w kapocie. W obu rękach trzymam końce witki. Różdżka zaczyna drgać. Koło żłobu całą siłą ciągnie w dół. No tak. Studnię mogliby tu kopać, a nie żłób stawiać. Krowy musiały zdychać. Chorość idzie od wody, co w ziemi utajona. Koło drzwi różdżka się uspokaja. Tak. Tutaj trzeba żłób przesunąć. - Jagieliną! -Już? - Już. Możecie wejść. - Były czary? - Jeszcze jakie! Zły ma gniazdo w waszej oborze. Jest tylko jedno miejsce, gdziem czary wytępił. Tam musicie żłób przesunąć. Zaraz koło drzwi. Złe boi się przeciągu. - Ale krowę zawieje! Jak to jest, że w rzeczy samej, wiem, co się pod ziemią dzieje? Gdzie dobre miejsce dla stworzenia, a gdzie złe? W książkach tego nie czytałem, a jednak potrafię podziemną moc wyszlakować. Skąd się to bierze? Grzech to przeciw Bogu taka moc, czy łaska? - Krowę musowo przestawić. Na zimę ustawicie ścianę z desek. - Skąd deski wezmę? - Rośnie osika przy płocie? No to ją powalcie. Taka to sztuka zrobić deski? Idźcie do Wiktorczyka. On wam pomoże. Przecie to tracz. Idźcie do chałupy po kopiejki. Za dwa dni krowa się odmieni. Zobaczycie. - Walenty... A może jednak chcecie? Jak by się wam wola obudziła... Przecie jam od was dziesięć lat młodsza. - Schowaj te miody dla Błaszczyka. - On nie krzywduje. - Jego rzecz. Płacisz, czy mam cofnąć odczynienie? - Ale z was raptus. Już idę. Poczekajcie. Pójdę dzisiaj do karczmy. Ciągnie mnie tam. Wiem że coś się wydarzy. Czuję to. Jak wodę pod ziemią. Dzisiaj muszę być w karczmie. Pić nie będę, ale pójdę. W karczmie mroczno. Jeszcze Lejzor nie zaświecił kaganków. Nie mogę rozpoznać twarzy. Zeszło się dzisiaj dużo ludzi. Stało się coś? Et... Tu zawsze tłoczno. Jest jedno miejsce przy stole koło ściany. Nikt tam nie siada. Dziwne. Przecież kilku stoi przy szynkwasie. Już wiem. Przy stole siedzi Bolesta. Boją się usiąść koło niego. Tak. To on. Rozwalił się na ławie jak hrabia. Mam to gdzieś. Ja się go nie boję. Chociaż niby jestem dworski, ale prawie wolny. Dziedzic w czary nie wierzy, ale na wszelki wypadek, dobrze ze mną żyje. Nawet studnię kopał w tym miejscu, gdzie mu pokazałem. Głęboko kopali, ale woda jest jak kryształ. Kryniczna. - Można koło was? Odwrócił się. Jest pijany. Ale jeszcze nie całkiem. Gęba mu błyszczy. Po skroniach płyną strużki potu. W kącikach ust białe spłachetki śliny. - Od kiedy to mi dwoisz? Kumoter się znalazł. Pamiętaj, że i ja dla ciebie pan. Pan Bolesta! Rozumiesz? - Może dla tych tu wokoło to jesteś pan. Ja mam tylko jednego pana. Dziedzica Rogalew-skiego. Wy Bolesta jesteście dla mnie taki sam hałuj, jak ci tu wszyscy. - Uważaj, bo w ryja zajadę! Zaperzył się. Gęba mu posiniała. Tylko patrzeć, jak krew buchnie mu do głowy. Wtedy będzie po nim. Zatka się własnym tłuszczem i złością. Powinien pić napar z jemioły. Ulżyłoby mu. Głupek. Kogo on chce przestraszyć? Wielki pan. Trzy lata temu był parobkiem. Teraz dostał laskę i ludzi goni. - Nie krzyczcie tak Bolesta, bo własną krwią się udławicie. Coś mi się widzi, że kiepsko z wami Bolesta. Może was ktoś zauroczył? - Tfy! Zgiń przepadnij siło nieczysta! Siadaj ścierwo! Ty jesteś najgorszy. Powiadają, że czary rzucasz. - Możecie myśleć co chcecie. - Musowo z diabłem trzymasz. Jak byś się zawziął, to i rzucisz. Bolesta przesunął się na prawo. Uderzył łokciem w bok siedzącego Mazurka. Aż podskoczył cherlak. Widać spał na stole. Popatrzył na Bolestę, spuścił głowę i bez słowa podniósł się z ławy. Ukłonił się i odszedł do drugiego stołu. Jacy oni są pokorni. Można ich krzywdzić, poniewierać a żaden łba nie podniesie. Karbowy rad z wrażenia, wychylił miarkę pełną siwuchy. Otarł ręką usta. -Napijesz się? - Przecież wiecie, że nie piję. -W łbach się chamstwu przewraca! Z karbowym bydlak nie wypije. Pewnie ci władza śmierdzi? A możeś ty jaki emisariusz? Teraz każdy głąb może być emisariuszem. Może się napić? Jednego wypiję. Mazurek pozostawił pustą czarkę. Nie muszę chodzić do szynkwasu. - Jak trzeba, panie Bolesta, to trzeba. Nalejcie. Nie godzi się uchybiać. Raptownie odwrócił głowę. Na jego płaskiej gębie widać podejrzliwość. Jeszcze nie wie, czy mówię poważnie, czy kpię. Uspokoił się. Na jego wredną mordę wypełza uśmiech. Kon-tent i z „pana" i z tego, że chcę się z nim napić. Niepewnie wziął do ręki stojącą przed nim wielką butlę. Jednak jest pijany. Coraz mocniej bierze go siwucha. Nalewa okowitę do czarki, ale drugie tyle rozlewa po stole. -Do was! Siwucha pali mi gardło. Mocna. Dziedzic Rogalewski wódki nie chrzci. Lezjor też wodą nie podprawia. Dlaczego nie ma Ryfki? Pewnie coś robi w izbie. - Słyszeliście, Walenty? Ocho! Zaczyna mi dwoić. Uprzejmy się zrobił. Posmarowałem go „panem Bolestą" niczym miodem. - Niby o czym? - Powstanie się ku nam przesunęło. - Przecież upadło. - Widać nie, bo się przesunęło. - Potrzebne nam to, jak wrzód na zadku. - Niby mądry, a gada jak cham. Przecież to panowie robią powstanie. Wiedzą co trzeba. - Dużo nam przyjdzie z pańskiego powstania. - Ono nie pańskie, tylko polskie. Rozumiesz? Polskie. Będzie tutaj Polska. Pojmujesz to? - Tak czy inaczej, pan będzie rządził. Jak nas chłopów car ojczulek nie obroni, to nikt. - Głupiś. Pewnie że pan będzie rządził. A kto ma to robić? Popatrz na ten gnój dookoła. Chciałbyś, żeby Burca tobą przewodził? Burca już leży pod stołem. Szybko się upija. Codzień tu przychodzi. Od świtu na pańskim, a potem wio! Do Lej zora. Cztery czarki wypije i leży pod stołem. Chłopi. Bracia w Chrystusie. Głupie to, przestraszone... Tylko pańskie i księże ręce by całowali. Taki rządzić nie będzie. Nigdy. Wyrżnąć panów jak ongiś w Galicji to może potrafi. Ale tylko tyle. Do rządów i wołami go nie zaciągniesz. Ze strachu zerżnąłby się w portki. - Wasza racja, Bolesta. Ale panowie też dobrzy. Gdzie im się na cara porywać? - Powiem Warn Walenty, że ja też czasami tak myślę. Car to car. Od Boga dany. Car był zawsze, ale widać... - Nic nie widać! Porwały się pany z widłami na słońce. No i co? Dostali wszędzie w żywot i po krzyku. Nawet najmniejszego miasta nie zdobyli. W całym kraju. Taką to mają siłę. Już był spokój, a teraz, jak powiadacie, do nas się powstanie przysunęło. - Tak mówią. - Mówią, to pewnie i prawda. Stronami lasy duże. Jest się gdzie kryć. Tylko chłop nie schowa się nigdzie. Prosty naród zawsze cierpi. Dobrze, że chociaż nie mam córki. Przyjdą Kozaki i będą gwałcić. - Prawdę mówicie. Rozgląda się wokoło. Minę ma taką, jakby chciał mi wielką tajemnicę powierzyć. Jego gęba aż się lepi od potu. W dziurkach nosa wyrastają dwa pędzelki kłaczków. - Ja chociaż i przy dworze wiszę, też jestem przeciwny powstaniu. Powiadają, że panowie porwali się na cara, bo chciał chłopów od pańszczyzny uwolnić. Na jedno racja. Kto widział głupiego chama uwalniać od powinności. Zdziczeje bez zajęcia. Ale na drugie, to nie ma takiego pana, co by miał prawo rękę na cara podnosić. To tak, jakby na samego Boga rękę podniósł. Co będę z durniem gadał? Wredny. Wisi u pańskiej klamki, pańską łaskawością się tuczy, a gdzie może, pod swoimi dobrodziejami ryje jak świnia. - Wy zawsze macie rację, panie Bolesta. Zaraz widać, żeście człowiek bywały i uczony. Pewnie i drukowane czasem czytacie? Powiadają, że gazety z Galicji do dworu przysyłają? - Nie. Gazet nie czytam. - I racja. Wszystko to antychrysta kuszenie. Lejzor zapalił kaganki. Światełko rozpełzło się po nabrzmiałych z przepicia gębach biesiadników. Wstrętni. Włosy zmierzwione, tłuste. Od roku nożyc nie widziały. Nierodka drapie się pod pachami. Świnia. Wyciąga wszę z kaftana i rozgniata paznokciem na blacie stołu. -Napijecie się jeszcze? - Nie. Wystarczy. Chciałem tylko jednego. Żeby was uszanować. -1 możecie to tak? - Mogę. - Wyście jednak czarownik. Popatrzyłem na niego uważnie. Zmieszał się. Spuścił głowę. - Nie gadajcie po próżnicy. Myślę, że mam w oczach jakąś moc. Bywa, że w kościele patrzę komuś na kark, a on zaraz się kręci i głowę odwraca. Jakby go moje oczy parzyły. Psy też się mnie boją. Aż dziwne. Popatrzę i zaraz chowają się do budy. Nawet najostrzejsze. Jest w tym jakaś tajemnica. - Ja tylko tak... Do śmiechu. Wstaje. Zapina kożuch. Pójdzie do domu. Wódka go zmogła. - Idę już. Ostańcie z Bogiem. - Z Bogiem. Ładne miejsce znalazł dla Boga. Tu się z diabłem ostaje. -Tylko uważajcie, Bolesta, przy Francuskim Kurhanie. Różnie tam bywa. Jakby co, to przeżegnajcie się lewą ręką. I uważajcie na lód. Można nogę złamać, jak złe człowieka zamroczy. - Tfy! Na psa urok! Jestem sam. Tylu ludzi dookoła, a nikt do mnie nie podejdzie. Boją się. Z izby wyszła Ryfka. Stanęła koło szynkwasu. Tak. To dla niej dzisiaj przyszedłem do karczmy. Od piętnastu lat przychodzę. Nie spowiadałem się księdzu z tego miłowania, boć przecież tylko się na nią patrzę. Nie grzeszę. Ale ta miłość kiedyś mnie zgubi. Jest z diabła poczęta. Ryfka jest ładna. Co mnie opętało? Jej włosy na skroniach siwieją. To nic. Nawet lubię. Zobaczyła mnie. W świetle kaganka błysnęły jej oczy. Kiedy Ryfka na mnie patrzy, czuję się niepewny i słaby. Nigdy nie wiem, co kryje się w jej spojrzeniu. Kpina, złość, czy miłowanie. Czasem mi się wydaje, że jej oczy mnie wołają. Ale się boję. Jej się boję. Jednak jestem nawiedzony. Bez jednego słowa, kocham ją przez piętnaście lat. Ale kiedyś będzie moja. Nie wiem jak, ale będzie. Czuję, że wnet przyjdzie mi opuścić ten świat. Siły mam dużo, zdrowia nie brakuje, jednak czuję śmierć. Jak wodę pod ziemią. Ale najpierw dotknę ust Ryfki. Jej piersi. Skóry. Ona też o tym wie. Rozbieram ją oczami, myślami kładę do łóżka, na słomę. Ona wie. Musi wiedzieć. Nastali do Osinek, kiedy mój najstarszy Łukasz miał dwa latka. Poszedłem do karczmy i zobaczyłem ją po raz pierwszy. Nawet mi się wtedy nie podobała. Żydówka jak Żydówka. Piłem dużo. Wtedy sobie jeszcze folgowałem. Nawet nie wiem, kiedy pijany ległem na ziemi. Wszyscy się śmiali, a ja czułem że umieram. Wtedy ona wyszła zza szynkwasu. Kucnęła koło mnie i przerażona wytarła mi zroszone zimnym potem czoło. Zobaczyłem jej twarz z bliska. Jakby w ostatniej godzinie, anioł pochylił się nade mną. Było mi dobrze, chociaż myślałem że umieram. Ryfka odwróciła głowę do Lejzora i powiedziała: „on się kończy, umiera..." Lejzor obojętnie popatrzył na mnie i odparł: „niech zdycha ten pijany szwynia. Byle nie tu w karczmie! Trzeba bydlak wyrzucić na pole!" Od tej chwili nienawidzę Lejzora i kocham Ryfkę. Lejzor to czuje. Gdyby mógł, zabiłby mnie bez litości. Wiem też, że Ryfka mnie kocha, ale boimy się grzechu. Ona Żydówka, ja katolik. Bezeceństwo dla żydowskiego boga i naszego. Kogo my się właściwie boimy? Księdza? Rabina? Lejzora? Walerki? Wiem. My się boimy siebie. Naszego miłowania. Kiedy ono się spełni, nic już nas nie powstrzyma. Tylko śmierć. Lejzor wyszedł do izby. Wstaję. Chcę być blisko Ryfki. Dzisiaj chcę. Spojrzała na mnie jak spłoszony ptak. - Co ma być? - Ty. Wiesz o tym. - Oj Walenty. - Nie mogę już dłużej. - Walenty. Czy my musimy siebie zabijać? -Na to wychodzi. - Idź do stołu. Napij się okowity. Ty dużo pij. Może tobie to przejdzie. Może ty się opamiętasz. -Nie. - Dlaczego ja musiałam na ciebie popatrzeć? Na te oczy przeklęte. Dlaczego Lejzor musiał w Osinkach karczmę arendować? Nieszczęście. Czyste nieszczęście. - Nie jęcz. Tak było w górze zapisane. Nadszedł nasz czas. Teraz wszystko się skończy. Teraz będziesz moja. - Będziesz... będziesz,.. Może tak, a może nie. I co potem się ze mną stanie? - Nie wiem. - Ty wszystko wiesz, tylko tego nie. Co będzie z moje małżeństwo? Z mój Lejzor? Z moja mała Hajka? Ty takie głupstwo nie wiesz. Ty tylko chcesz mnie mieć. Resztę zostawisz dla Ryfki. Niech ona się martwi. To jej kłopot. - Co ty gadasz? Tyle lat cię miłuję, a nawet ręki nie wyciągnąłem, aby nie krzywdzić ciebie i twoich. Nosiłem to w sercu i tylko siebie dręczyłem. Czekałem. Teraz musi się skończyć moja męka. Dłużej nie wytrzymam. Nadszedł czas. - Co znaczy „musi"? Ty idź do żony. Ona na ciebie czeka. Ona jest od tego, żebyś ty wytrzymał. Ona ci trzech synów urodziła. - Gadasz byle gadać. Ty też masz Lej zora. - Ja też cały czas o tym pamiętam. Nieszczęście na moją głupią głowę. To jest stare śmieszne kochanie. I to w dodatku z gojem. Po co mnie Lejzor do Osinek przywoził? - Nie lamentuj. Jeszcze raz ci mówię, że tak nam było pisane. Ryfka odwróciła głowę. Koło szynkwasu stanął Wawrzyniak. Coś mamrocze. Nie słyszę co. Ryfka podaje mu dużą flaszkę okowity. Coś mówią... Acha... Wiem... Wawrzyniak chce, żeby mu zborgowała. Jak to się stało, że dzisiaj wszystko Ryfce powiedziałem? Ona tak to przyjęła, jakbyśmy codziennie o tym mówili. Tyle lat nie stało mi odwagi, a dzisiaj powiedziałem. Ona wszystko wiedziała. Też się męczyła tą myślą. Wawrzyniak wyszedł z karczmy. Ludzie się nami nie zajmują. Nikomu do głowy nie przyjdzie, że tyle lat miłuję Żydówkę. Do tego karczmarkę. A ona mnie. - Ty mnie daj pomyśleć, Walenty. Ty mnie daj czas. Ja nie mogę wszystkiego rzucić i iść za tobą w świat. Ty też nie możesz. Tyś przecież pański. Gdzie uciekniesz od dziedzica? - Diabła tam pański! Ja swój! Swoją ziemię orzę, a nie dziedzicową. - Ty mnie daj czas. Czas najlepszy doradca. On powie. - Pewnie tak musi być. Ryfka, wiedziałaś o moim kochaniu? - Czyja wiedziałam? Głupia to kobieta, co kochania w oczach chłopa nie umie wyczytać. Tyle lat mnie ono cieszyło. To tak, jakbyś złote ruble do skrzyni chował, aby je wyjąć na starość. - Cieszyłam się i bałam. Co ty widzisz Walenty w starej Żydówce? Ty masz bielmo na oczach. - Widzę młodą dziewczynę. Co rok jawisz mi się piękniejsza i więcej cię pragnę. - To już piętnaście lat... Uważaj! Odejdź od szynkwasu. Wraca Lejzor. Idź między ludzi. 10 Lejzor popatrzył na Ryfkę podejrzliwie. Zerknął na mnie. Jego wzrok jest zimny i niechętny. Wredne ryże Żydzisko. Wielki i silny. Wysoki na sążeń, albo i więcej. O głowę wyższy ode mnie. Taki zabije bez litości. Ale nadejdzie pora prawdy. Nie cofnę się. Ryfka będzie moja. Musi być. Idę do stołu koło ściany. Wygląda na to, że zawiązało się tam jakieś zgromadzenie. Siedzi jakiś obcy. O tej porze? Nocą w drodze? Włóczy się teraz różna swołocz po świecie. Może to szpicel? Powstanie się do nas przesunęło, będą tacy węszyć po świecie. Stary Bełdak pochylił głowę do przybysza. Okowita go zagrzała, ale jeszcze nie zmogła. W dobrą porę napił się na gadanie. Wrzeszczy, pryska śliną, rękami macha niczym wiatrak Biruta skrzydłami. - Najjaśniejszy pan jest prawdziwym opiekunem chłopa. On jedyny. Myśli o nas i o chłopa zabiega. Tylko on. - Pleciecie byle co. Nic car batiuszka dla chłopa nie zrobił. - Nie? A kto dwadzieścia parę lat temu wszystkie powinności chłopskie zniósł? Kto chłopa z pańskiej władzy wyzwolił? Tylko że panowie carski ukaz zafałszowali. Oszukali chłopa jako i zawsze! - Ale o was car zabiega! W biedzie i upodleniu żyjecie! Ładnie się podróżny wysławia. Z pańska. A i gębę ma jakąś szlachetniejszą. To nie wsiowy człowiek. Niby szmaty ma na grzbiecie, ale to pozór. Przebieraniec i tyle. - Panowie nas gnębią nie car. Car prawa daje, a panowie zabierają. - Będzie Polska, to i prawo dla chłopów będzie. Acha... To jest ten... emisariusz. Na szpicla nie wygląda, ale biedy może napytać. Dobrze, że sołtys zasnął koło pieca. Poleciałby z jęzorem do wójta. Chociaż nie... Wójt, człowiek pański. Oni za Polską trzymają. Dziedzic Rogalewski dwie krowy kazał zaszlachtować i do powstania posłał. Tyle, że koło Liśnika żandarmi mięso zabrali. Przy sposobności woźnicę postrzelili. Dziedzicowego syna, co do powstania przystał, zaraz na początku w plen wzięli i na Sybir zesłali. - Co Polska? Jaka znowu Polska? To Stanieć się obudził. Za kawalera był w Powstaniu Listopadowym. Z poboru go wzięli. Zamiast wojowania, dostał dwadzieścia pięć wyciorów w żywot. Oficerowi się sprzeciwił. Stańcowi tylko mówić o Polsce. Oczy mu krwią nabiegają. - Nasza wspólna matka. Dla wszystkich. Po równi. - Wyście powinni kazania głosić, Polska była, jest i będzie dla panów. Dziedzic Rogalewski może o Polskę wojować. Ona dla niego matka. - Dla wszystkich. Polska jest dla wszystkich! Wolna, z równymi prawy dla każdego. Stanieć oparł się o ścianę. Patrzy ze złością na przybysza. - Musi Kozaki dobrze wam kota popędzili. Zawsze wtedy z gębą pełną Polski przychodziła. Jak dobrze, to za mordę chłopa, ale jak bieda, tośwa już bracia. Tylko by krwię za was przelewać. Bić się za was, dranie. - Co wy za brednie gadacie? Powiem wam. Narodowy Rząd o prawach chłopskich pamięta i rozmyśla. - Z Panem Bogiem. Jak by im car popuścił, zaraz by przestali rozmyślać. Widać i teraz chłop potrzebny. - Ciemni z was ludzie. Prawda nie dociera do waszych zakutych łbów. Stańca aż poderwało. Mało nie zrzucił zawieszonego na kołku kaganka. - Uważaj co gadasz! Dla kogo ciemny to ciemny, ale nie dla ciebie, łachu! Widzicie go! Dziedzic zasrany! Fora z karczmy! Lejzor wyprostował się przy szynkwacie. Patrzy uważnie. Czuje zwadę. Pewno też miarkuje, czy przybysz jest szpiclem. Ale panom też nie chce się narażać. Nie może im uchybić. Wiadomo, że od nich zależy. u To musi być ktoś z powstania. Tak czy owak źle. Do tej pory było u nas cicho, teraz widać się zacznie. W oczach Lejzora tli się pogarda. Wychodzi na to, że w karczmie tylko my jesteśmy trzeźwi. Miarkujemy co się dzieje. Potrafimy to w głowie zważyć. Przybysz też jest trzeźwy. Wstaje od stołu. Coś mówi. W zgiełku nie słyszę. Stańca opętało. W ręku trzyma nóż. Skąd on go wziął? Macha żelazem. Obcy cofnął się o krok. Włożył rękę za pazuchę. Teraz już jasne, że jest z powstania. Ludzie trzymają Stańca za ramiona. -Zabiję!!! Rwie się do obcego. Chyba się wściekł. Przypomniało mu się dwadzieścia wyciorów, z listopadowego powitania. Nie. Okowita go ogłupiła. Wyrwał się z rąk trzymających. Obcy jest koło mnie. Stanieć z rozmachem bije nożem. Nie wiem jak to się stało, ale trzymam go za przegub ręki. Ściskam. Mocniej. Stanieć patrzy jak ogłupiały. Krzywi gębę z bólu. -Puść... - Ty puść nóż. Obaj ciężko dyszymy. Słychać stuk upadającego żelaza. Co to? W ręku przybysza błyszczy długa lufa pistolca. Ze szczękiem odciąga kurek. Więc to tak? Puszczam rękę Stańca. Krzywi się. Rozciera obolałą kość. Dlaczego to robię? Co mnie to obchodzi? Odwracam się do obcego. Patrzy mi w oczy. Patrzę i ja. Trwa to chwilę. Już na mnie nie spogląda. Obrócił głowę w stronę Lejzora. Nie wytrzymał. Zgubił się. - Wynocha, panku! - Ludzie! Czy wy nic nie pojmujecie? - Wynocha! Na jego twarzy widać nienawiść. Czego tu szukał w tej karczmie na końcu świata? Ludzi chciał podburzać? Niszczyć ten biedny chłopski spokój? Gębę ma pełną kłamstwa. Tamtych nie, ale mnie się boi. To widać. Cofa się ku drzwiom. Stracił pewność. Już się opanował. Schował pistolet za pazuchę. Sterczy tylko kawałek drewnianej kolby. Nie widzę jego twarzy. Ukryta w cieniu. - Co wy wiecie o Polsce? Czy to warto za was życie stawiać? Skrzypią zawiasy. Zniknął w ciemnościach. Cisza. Jakby z ociąganiem siadamy do stołu. Jest nam głupio. A może to strach dławi za gardło? - To był przebrany pan. Tak to Głębiak powiedział, jakby się chciał usprawiedliwić. -Pewno tak... - Musi się nie obraził? Wszyscy pospuszczali głowy. Stańcowi pot strużką leje się z czoła. - Widzieliście jaką miał gwintówkę? Biedne przestraszone bydlęta. Minęło podniecenie. Skończyła się odwaga. Skwapliwie nalewają okowity do czarek. Strach trzeba zapić. -Macie siłę. Głąb. Stanieć jest spokojny. Prawie wytrzeźwiał. Nie ma do mnie urazy. - Pan Bóg pobłogosławił. -Napijecie się? -Nie piję. - Wasza wola. Pochylili się nad stołami. Cichymi głosami zaczęli rozmowę o tej Polsce, co razem z emisariuszem wyszła z karczmy zostawiając niejasność i nadzieję. Lejzor coś mówi do Ryfki. Już nie zamienię z nią słowa. 12 Ciemno. Noc bezksiężycowa. W rozmokłym śniegu ciężko się idzie. Francuski Kurhan. Ponoć tu straszy. Chociaż on francuski, ale starzy ludzie mówią, że i naszych tu dużo leży. Szli z Napoleonem. Tu ich dopadli Kozacy i wysiekli do nogi. Spod Moskwy uciekali. Gdzie ich aż tam zagnało? Nawet się nie bronili. Starzy widzieli. To było na ranem. O brzasku. Wtedy człowiek nie ma już siły. Wszystko mu jedno. Jeszcze trochę i będę w chałupie. Walerka pewno nie śpi. Ona zawsze czeka. Koguty jeszcze nie piały. Drzwi. Trzeba omieść buty. Miotła jest koło futryny. Słaby ogień błyska z paleniska. Miałem rację. Walerka siedzi z kądzielą koło pieca. - Weź z półki chleba i mleka. - Nie będę jadł. Post. Trzeba suszyć. - Gdzieżeś tak długo siedział? - Długo? Jeszcze i północy nie ma. Zbudził się Łukasz. Rozespany poprawia kożuch. Znowu leży spokojnie. Mówię szeptem. - Nie gadaj tak głośno. Pobudzisz dzieciaki. Walerka wzdycha. Odstawia kądziel pod ścianę. Rozbiera się. Przez chwilę spogląda ku mnie pytająco. Odwracam głowę. Nic nie mówię. Rzucam na ławę kożuch. Tam będę spał. Walerka kładzie się na łóżku. W blasku ogników z paleniska widzę ją wyraźnie. Jest chuda i zniszczona. No tak. Urodziła mi trzech synów. Do tego ta zabijająca robota. Na pańskim i koło domu. We dworze lubią Wal erkę. Jest grzeczna i sprawna. Chcieli ją wziąć na stałe. Do kuchni. Potem się coś pokręciło. To było dawno. Nawet Łukasza j eszcze nie było na świecie. Może podobała się staremu dziedzicowi. Tak mówili. Może. Wtedy Walerka mogła się podobać. Stary Rogalewski umarł na brzuch. Coś mu się w żywocie popsuło i umarł. Rozbieram się. Słychać oddechy śpiących chłopaków. Walerka klęka koło łóżka. Ona nigdy nie przepuści pacierza. Dobrze, że chociaż jedno w rodzinie pamięta. Nie. Walerka pilnuje chłopaków. Muszą się modlić wieczorem. Nie pofolguje im. Póki nie dorosną, niech pilnuje. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje. Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi... Zaraz... Miało być „przyjdź królestwo twoje...". Odmawianie pacierza na leżąco, to na nic. Jakbyś się nie modlił. Tylko Boga obrażasz. Nic mi pacierz nie pomoże. Cały się w grzechu nurzam. Wyznałem swoje grzeszne miłowanie. Żydówce. Taki grzech jest największy. Przecież Żydzi zabili Pana Jezusa. Ale Żydówki go opłakiwały... Może przez to grzech będzie mniejszy? Walerka już się położyła. Nie lubię spać w łóżku. Jakoś się nie godzi. Za dużo w tym pychy. Wolę spać koło pieca. Na piecu śpią chłopcy. Ale łóżko w izbie jest. Jak ktoś godniejszy przyjedzie, to ma gdzie spać. Walerka nawet pierzynę w wianie dostała. Dobrych miała ojców. Łóżko zawsze utrzymuje w czystości. Wszy rzadko się w chałupie jawią. Czasami chłopcy przywloką. Walerka zaraz tępi. W polewanicy, ługiem. Dobra z niej kobieta, chociaż nigdym jej prawdziwie nie miłował. Nie może narzekać. Prawie dwadzieścia lat ze sobą żyjemy, a nie uderzyłem jej i nie skrzywdziłem. Pola obrabiamy trzy morgi. Ziemi dobrej i rodnej. Nie żałujemy jej trudu, to i ona nam płaci. Nikt się w domu nie oszczędza. Ja u dziedzica tylko owiec doglądam. Ale paść nie muszę. Parobek jest od tego. Dziedzic wymaga, żebym miał ogólny dogląd. I sery muszę robić. Darzą mi się owce. Dziedzic kontent. Jak się przyrównać do innych ludzi, to Pan Bóg nam szczęści. Szybko Walerka zasnęła. Ja nie mogę. Za dużo się dzisiaj wydarzyło. Wszystko trzeba przemyśleć. I Ryfka, i ten panek z gębą pełną Polski. Za dużo tego. Nie mogę pojąć jak to jest, że Lejzor arenduje karczmę. Car wydał ukaz, że Żydom nie wolno karczem dzierżawić. Pamiętam jak to ogłosili. Byłem w wieku Łukasza. W naszej 13 okolicy tylko jeden Żyd karczmarzuje. Lejzor. Żandarmi go nie ruszają. Prawda, że jedzą i piją u Lej zora darmo. Chroni go dziedzic Rogal ewski. Od Lej zora nikt lepiej karczmy nie poprowadzi. Jak tylko nastał, ludzie w dwójnasób okowity wypijają. Na końcu wsi jest druga karcza. U Garsa. Gars z Lejzorem nie wygra. Chociaż kwaterkę za półtorej kopiejki sprzedaje i jeszcze kawałek chleba darmo dodaje. Ludzie mu nie wierzą. Okowitę wodą podprawia. I jakiś ponury. Lej zora wszyscy lubią. Pogada. Doradzi. Dobrego słowa nie skąpi. Różne towary trzyma. Nawet jak czegoś nie ma, wystarczy powiedzieć i na drugi dzień wszystko dostaniesz. Szanują go ludzie za obrotność i rzetelność. A jak pijane chłopki z niego pokpią, to się nie obraża. Nie ma w sobie gniewu. Chociaż w barach szeroki jak stodoła. Tylko na Ryfkę nie pozwala gadać. Raz Walczak jej ubliżył, to zgnoił go na krwawą miagę. Ma siłę. Ale jak się Walczak wylizał, Lejzor pół garnca okowity na zgodę postawił. Umie żyć z ludźmi. Dziedzic potrafi wykręcić kota ogonem. Karczmę na niby arenduje jego pociotek. Pilitow-ski. Według prawa Lejzor mu tylko pomaga. Kiedyś przyjechał z miasta naczelnik, to Pili-towskiego za szynkwasem postawili. Chłopi musieli iść do Garsa. Pilitowski by im wódki nie sprzedał. Raz że głupi, bo mu się na starość w głowie popsuło, a dwa że to jednak pan i chłopu nie będzie usługiwał. Tak więc w karczmie rządzi Lejzor. Od dwóch lat nawet pole orze, bo mu dziedzic przymiarek koło topoli w dzierżawę puścił. Lejzor się carskimi ukazami nie turbuje. Kto by słuchał carskich ukazów? Napisane, że pijanemu okowity dawać nie wolno, a gdzie jest taka karczma, co nie sprzedaje? Na borg, ani na dworskie kwity też sprzedawać nie wolno, a pół wsi w Lejzorowej kieszeni siedzi. Boże jedyny! Dwadzieścia lat jest ten ukaz, a nie ma dnia, żeby go nie łamali. Gadał obcy panek w karczmie o Polsce. Gdzie ona? W tych gąsiorach siwuchy, co ją panowie na wszystkie sposoby chłopom do gardła wlewają? Żebyś się panku przeszedł po chałupach, to byś widział tę Polskę. Tych biednych głuptaków, co im okowita wolę i rozum wyżarła. Jakbyś w południe zobaczył takiego na barłogu, w brudzie i smrodzie, kiedy się zesrał nieczujący pod siebie, widziałbyś tę troskę pańską. Car wydaje ukazy, ale ich przestrzegania nie patrzy. Ksiądz czasami z ambony przeciw wódce coś powie, ale na tych co ją robią, klątwy nie rzuci. Chłop musi się sam dźwignąć z tego łajna, bo sczeźnie ze wszystkim. Trzeba spać. Wstanę jutro wcześniej. Zacznę młócić tatarkę. Jeszcze kopa została. Zrobię kaszę. Sam. Z taką kapką nie warto pchać się na wiatrak do Biruta. Ciekawość co Ryfka wymyśli, żeby się ze mną spotkać. Na to musi być sposób. Za starzy jesteśmy, żeby to robić na zastodolu, jak pies z suką. Nie chcę. Czekałem tyle, to jeszcze poczekam. Ryfkę muszę kochać tak, jak mąż żonę. Nie. Jak pan panią. Chociaż raz w życiu. Ale tak będzie. Musi być. 14 ROZDZIAŁ 2 Ustałem. Tatarka jest wilgotna. Ciężko się młóci. Skórom zaczął, trzeba skończyć. Po śniadaniu zawołam do młocki Łukasza. Pora mu do gospodarki się nakładać. Z tatarki dobra słoma dla krowy. Smolicha lubi. Zawszeć parę listków na łodydze zostanie. Muszę tylko naprawić kosę do rżnięcia sieczki. Co to ludzie wymyślą? Gdzie tam nasze ojce wiedziały, że można tak rżnąć sieczkę? A przecież to proste. Drewniane korytko na nóżkach, kosa krótko ucięta, połączona z drążkiem i deską na dole. Jedną ręką trzymasz słomę, drugą rżniesz kosą, a nogą przyduszasz deskę. Żeby była większa siła. Zaraz lżej i szybciej. Tak. Świat idzie do przodu. Zrobiłem sobie taką sieczkarnię, ale muszę podmienić rzemień przy desce. Już się przetarł. Łukasz będzie dobrze gospodarzył. Mądry chłopak. Drukowane czyta i pisać potrafi. Gada mało. Mruk. Jak powie jedno słowo, to święto. Ale zdatny. Wysoki. Udał się. Może Walerka na kogoś we dworze się zapatrzyła? Była na służbie. Na mnie mało podany. - Wałek! To Walerka. - Wałek! Barszcz gotowy. Chodź na śniadanie! - Już idę, tylko posad dokończę. Koniec. Wymłócone. Trzeba plewy podgarnąć. Ładnie sypie tatarka. Będzie co jeść. Nakładam półkożuszek. Idę przez podwórzec. Suka skowyczy z radości. A może z głodu? Z głodu też, ale ogonem macha z radości. Cieszy się. Pies ma gorzej od człowieka, a potrafi się życiem radować. Biedna jest nasza chata, a przecież żyjemy lepiej niż inni. Przednówki nie takie głodne. Nikomu w chacie robota nie straszna. Każdy się przykłada. Walerka od świtu zapracowana. Nawet kiedy ciemno od kądzieli jej nie oderwiesz. Teraz przędzie wełnę. Będzie na kort. Zrobi się ciepłą odziewę na przyszłą zimę. Może Łukaszowi coś uszyć? Przecież to kawaler. Ciekawe, ile weźmie Chaim za szycie? Wszędzie wydatki. Trudno się wyrobić. - Czego się grzebiesz? Barszcz stygnie. - Musiałem skończyć. Już idę. - Będziesz jadł przy stole? - Nie. Daj miskę na ławę. Zjem z Julkiem. W Zatoku u bogatych gospodarzy wszyscy siadają razem do stołu. Parobki rzecz jasna nie. Ludziom z dobroci w głowach się przewraca. Chleb ich w boki bodzie. Wszyscy jedzą z jednej dużej miski. Że niby uroczyście. Jak barszcz dobrze omaszczony, to można się obejść bez uroczystości. Ojcowie jedli na ławce i chwalić Boga żyli. Nam też się tak godzi. - Julek! Weź łyżkę. Będziemy jedli razem. Izba pachnie barszczem. Julek to dziwny chłopak. Same z nim kłopoty. Wychodzi na to, że głupi. Tylko różne faksy wyprawia. Raz zły, a raz się śmieje. Ale jak się śmieje, to postronnemu trudno się od śmiechu powstrzymać. Takie zaraźliwe ma to śmianie. I czytać się szybko nauczył. Może ze wszystkim głupi nie jest, ale że nieudany to prawda. Do roboty się nie garnie. Muszę go postronkiem naganiać. A co weźmie do ręki, to psuje. Dziwny. - Chodź tu Julek. Będziemy jedli. Masz tu chleb. 15 Walerka patrzy na mnie kosym okiem. Dała mi największy kawał chleba. No pewnie. Przy robocie trzeba mieć siłę. Ale teraz nie robota. Właściwie obijaczka. Niech sobie dzieciak podje. Przecież rośnie. Potrzebuje. Julek jest rudy. Skąd się u nas wziął taki odmieniec? Mówią, że cnotliwa baba rodzi rude dzieci. Gadanie. Pierwsze to rozumiem, ale trzecie? Głupota. Walerka się z chłopami nie gzi. Szanuje się. A może tylko teraz, kiedy stara? Kto wie jak dawniej bywało? We dworze to głowy bym za nianie postawił. Starego dziedzica, świeć Panie nad jego duszą, do Wal erki ciągnęło. Ale co on, stary knur, mógł babie zrobić. A zresztą dziedzic, to jakby nie chłop. - Masz Julek łyżkę? -Mam. Walerka stawia miskę na ławce. Barszcz okraszony mlekiem. Nie mamy już okrasy. Taki barszcz człowieka nie nasyci. Jesz i jesteś głodny. Musowo przybrać dużo chleba. A z chlebem trzeba ostrożnie. Walerka to rozumie. Dlatego wydziela. - Walerka! Nie zapomnij o suce. - Cóżeś taki starowny? Na wypas ją trzymam? Potoknę sagan po barszczu i wystarczy. -Wypas nie wypas, a jak się gada trzyma, to trzeba mu dać. Masz mojego chleba. Rzuć jej do barszczu. Niech sobie trochę podje. - Ty sam jedz! Widzicie go! Nos mu do brody przyrasta, a on chlebem szasta. Dla suki mam żarcie. Nie bój się. Z głodu nie zdechnie. Anim się obejrzał, a Julek się z barszczem uwinął. Jak taka dziaczyna mogła tyle wlać w siebie? Prawdę powiedzieć to nie podjadłem sobie. Zwykła rzecz. Na ostatek to przecież post. Trzeba suszyć. Na chwałę Bożą. Pan Bóg nie cierpi obżarstwa przed dniami męki swojego Syna. - A czemu ty nie jesz, Walerka? - Jem. Przecież widzisz, że nalewam. Patrzy na chłopców i na mnie. Zawsze gotowa odlać ze swego, żeby się dzieciaki skrzepiły. Albo nawet i ja. Józek z Łukaszem jedzą statecznie. Raz jeden łyżką, raz drugi. Sprawiedliwie. Też się pewnie nie najedli, ale nie pokazują tego po sobie. Z tych chłopaków mogę być rad. Będą z nich gospodarze. Żeby ich tylko w sołdaty nie wzięli. Wezmą. Przed tym się nie skryjesz. Może Łukasz zostanie, bo najstarszy, ale Józka i Julka zabiorą. Boże jedyny! Dwanaście lat poniewierki. Kiedyś służyli dwa razy tyle. Poszedł w sołdaty młody, a wrócił stary dziad. Sołdat świata się napatrzy, ale i życia sobaczego zazna. - Masz tu Julek. Zjedz jeszcze tę skórkę. - Musi was tato zęby bolą? - A bolą. - Szkoda, że was wąsy nie bolały, byście mi wszystek barszcz ostawili. Śmieje się. Walerka spogląda na niego kosym okiem. - Daj mu przez łeb. Niech nie gada głupot. Ale to sobie wykombinował. Co to się czasem w takiej głupiej główce ulegnie. Może przez tę głupotę nie wezmą go do wojska? Ale jak sobie w życiu poradzi? Przecież to jeszcze dzieciak. Ułożą mu się klepki. Poradzi sobie. - Łukasz. Pójdziesz ze mną młócić? - Jak każecie, to pójdę. Chciałem strzeszaki na kalenicy poprawić. Wiatr pozrywał. Starowny chłopak. Zauważył. Nie trzeba go do roboty naganiać. Sam jej szuka. Taki człowiek nie zginie. - A to rób swoje. Poradzę sobie. Józek się kręci. Widać myśli, że mu jaką robotę wynajdę. Niech sobie siedzi. Jeszcze się w życiu narobi. Ciągnie go na strych. Do gołębi. Będzie tam z nimi gadał. Kiedyś trzeba go z 16 tymi darmozjadami przegonić. Ziarno wynosi, a pociechy z nich żadnej. A co tam... To cała Józkowa radość. Walerka leje resztę barszczu z sagana do swojej miski. - Czemu nie weźmiesz chleba? - Coś się mnie dzisiaj uczepił? Widziałeś, żem jadła. - Taki kawałek? - Wystarczy. Nie będę bochenka napoczynać. Jej sprawa. Będzie głodna, to napocznie. Suka ujada na podwórku. Kogo to licho niesie? Dziad Bazyli. Tylko jego brakowało. - Niech będzie pochwalony. - Na wieki wieków. Spóźniliście się Bazyli. Już po śniadaniu. - Aleście przecież ostatniej kopiejki nie zjedli. Dajcie ubogiemu. Pan Bóg w niebiesiech dobry uczynek do księgi zapisze. Przez tydzień będę pacierze odmawiać. Za was i za ojców. - Co was tak sparło, Bazyli? Widać pilnie wam moja kopiejka potrzebna? - Żebyście wiedzieli. Chorość mnie sparła. W głowie pusto, a w środku ssie jak nieszczęście. Przyjdzie trupem paść na drodze. Wszy łażą po nim jak żuki. Opatulony szmatami. Na nogach łapcie z łyka. W ręku kostur. Koniec obił skórką zdartą z jeża. Sprytnie to umyślił. Ma się czym przed psami oganiać. Toteż się go boją. Spróbuje sobaka raz, skoczy, dostanie kolcami po pysku i popamięta. Drugi raz nie podejdzie. Każdy się broni jak może. Nawet taki zawszony dziad. - Wiecie co, Bazyli? Wolę swoją kopiejkę niż wasze pacierze. Jakże to będziesz się modlił, skoro wpierw kwaterkę wypijesz? Przecież ci gorzałka we łbie zaćmi. Może do Lej zora będziesz się modlił? - Do Lej zora nie chodzę. - U Garsa się gościsz? - U Garsa. Lejzor pędzi mnie z karczmy. Mówi, że wszy rozpuszczam. Parszywy Żyd. -Ma rację. - Mnie to nie przeszkadza. - Musisz się ożenić, Bazyli. Bez baby wszy cię zjedzą. Z babą wygoda. Żeń się, Bazyli. Zagulicha jest wolna. No Bazyli? Dajcie na zapowiedzi. Rozzłościł się. Jak tylko go żenić, ślepia mu złością łyskają. - Zasrany dziedzic się znalazł! Gołodupiec. Z pańskimi owcami się gzi. Zasraniec! Zasraniec! -klnie. Widzisz go, ścierwo. Teraz będzie się pieklić na całą wieś. - Wychodzi na to, że nie chcesz mojej kopiejki? Od razu się uspokoił. Patrzy na mnie jak na butelkę gorzałki. - Ja tylko tak... Nie chcecie pacierzy, to powiem wam nowinę. Szkoda kopiejki, ale inaczej nie wyjdzie z obejścia. Diabli go przynieśli. - Co to za nowina? Dziedzicowi Rogalewskiemu kura zdechła? Sięgam do kieszeni półkożuszka. Mam zawinięte w szmatce piętnaście kopiejek. Teraz pozostanie czternaście. Uzbierałem od wypadku. Nie o każdym groszu Walerka musi wiedzieć. Chociaż i dzisiaj. Przydały się. - Masz. Ze szczerbatej gęby wypłynął gulgot ukontentowania. Chucha na pieniążek w brudnej łapie. Jakby już łykał okowitę. - Bóg zapłać! Idę do Garsa. - A nowina? Niecierpliwie czochra się za pazuchą. - Do Rzeczycy zjechali Kozacy. Pół sotni. To nieszczęście. Nie będzie stronami spokoju. - Co ich przygnało? 17 - Powstańcza partia po lasach chodzi. - I co? Kozacy ich gonią? - Póki co, to babę krawca Srula w dziesięciu dogonili, ale ponoć jeszcze żyje. - Pewne to? - Pewne. Zagai cha mi mówiła. Wczoraj była w Rzeczy cy. Tylko patrzeć jak do Osinek Kozacy przyjadą. Pilnujta swojej baby. -Tfy! Na psa urok! - Idę. Warn pewnie pilno do młocki. - Pilno nie pilno. Tobie do kwaterki pilniej. - To prawda. A baby pilnujcie! On wie. Bazyli wszystko wywącha. Powiadają ludzie, że czasem żandarmi go na przeszpiegi posyłają. Nikt tego nie sprawdził, ale może tak być. Dobrze, że nie mam córki. Na Walerię Kozak nie poleci. Dobra kobieta, ale krwi nie rozpali. Mało to młodych dziewuch we wsi? Poniektórych to i przymuszać nie trzeba. Diabli wiedzą co w sołdacie siedzi. Specjalnie jak pijany. Wtedy nie wybiera. Jeszcze mi babę popsują. Ale jak wejdą do Lejzora, to Ryfkę skrzywdzą. Ani chybi. Na Żydówki Kozacy są cięci. Wiadomość warta była kopiejki. Lejzor i Ryfka muszą Kozakom zejść z oczu. Przynajmniej Ryfka i Hąjka. Lejzora niech szlag trafi. Najwyżej mu trochę dołożą. Nie będzie taki hardy. Co będzie jak zgwałcą Ryfkę? To by mnie zabiło. Trzeba powiadomić Lejzora. Niech ją schowa. Przecież Kozacy nie będą tu wiekować. Pobędąi pojadą. Pójdę. Może zobaczę Ryfkę? Idę z taką wiadomością, że nie będę Lejzorowi wadzić. - Wal erka! -Co? - Nie będę dzisiaj młócił. - Stało się coś? - Muszę iść do wsi. - Krowa komuś zachorzała? - Nie. Kozacy zjechali do Rzeczy cy. Ino ich u nas patrzeć. Trzeba powiedzieć sołtysowi. - Jezusie Nazareński! Musisz to ty? - Jeszcze nie przyjechali, a ludzi trzeba uwiadomić. - Widzidź go! Poseł się znalazł. Młócić ci się nie chce. Kto ci to wszystko nabajał? - Bazyli. Idę już Walerka. Nie wyłaź z chałupy. ¦k it it Chociaż dopiero ranek, a w karczmie już pełno. Za dnia jest tu całkiem miło. Podłoga zamieciona, stoły wyszorowane. Wszystko weselsze i jaśniejsze. W dzień dopiero widać, o ile tu czyściej niż u Garsa. Nie dziwota, że ludzie chętniej do Lejzora przychodzą. Brudu każdy ma dosyć w domu. Tylko jakiś smrodek unosi się w powietrzu. Kwaśno-słodki. Jak by ktoś nasikał na podłogę. Nie wiedzieć czemu, ale jestem wesoły. Zaraz zobaczę Ryfkę. Jest, stoi za szynkwasem. Jest moje kochanie. Zobaczyła mnie. Ale się zdziwiła! Pewnie. O tej porze nigdy do karczmy nie chodzę. Dzień jest do roboty. Podchodzę do szynkwasu. - Dzień dobry Ryfka. - Dzień dobry. Co się stało? Ty też od okowity dzień zaczynasz? Chcesz się napić? - Coś ty? Jeszcze nie ma południa, a siedzącym przy stołach kurzy się ze łbów. Ryfka chociaż z karczmy żyje, nie lubi pijaków. - Wiesz przecież Ryfka, że prawie wcale nie piję, a już nigdy rano. - To też ja się dziwię, dlaczego ty przyszedłeś. - Lejzor w domu? 18 - Uj! Co jest co? Ty się w Lejzorze zakochałeś? Co ty możesz mieć za sprawę do Lejzora? - Przytrafiło się, że mam interes. - Ja się nadziwić nie mogę. Jaki ty możesz mieć do Lejzora interes? Krowę sprzedajesz? Tyle czasu bez Lejzora sobie radziłeś, a teraz cię napadło? - Nie zgadłaś. Popatrzyła na mnie uważnie. Jest przestraszona. - Może względem tego, co mi wczoraj mówiłeś? - Nie bój się. To mówię tylko do ciebie. Odetchnęła z ulgą. - To ja już nie wiem, co ty możesz chcieć od Lejzora. On teraz w kuchni je śniadanie. - To go zawołaj. Dla głupstwa rano do karczmy nie przychodzę. Jestem szczęśliwy. Mogę na nią patrzeć. Mogę z nią rozmawiać. Mam sprawę, która pozwoliła mi tu przyjść. Stać koło niej. Blisko. Dlaczego tak się cieszę? Przecież jak popatrzeć w świetle dnia na Ryfkę, to znowu tak dobrze nie wygląda. Też jest zniszczona. Lata robią swoje. Może jest lepiej zadbana niż Wal erka, ale czas na niej widać. Włosy siwieją na skroniach. Twarz też obstarnia. Wal erka wygląda gorzej. Nie dziwota. Ryfka jednak w większej dobrości żyje. Karczmarz nie wie co to przednówek. Chleb mają na chleb. Mięsa też nie upragną. Przed każdą sobotą Lejzor do Rychowa jeździ, gdzie żydowski rzezak drób bije. - Chcesz, żeby wołać Lejzora, to ja go wołam. Tylko pamiętaj, wczoraj plotłeś bodaj co. Lejzor nie może o tym wiedzieć. - Wczoraj nie plotłem. Wiesz o tym. - Wieczorem przychodzą do głowy głupie myśli. Nigdy do nocy nie biegaj po radę. -Wiem swoje. - Już dobrze. Może ma rację? Wieczorem inaczej się patrzy na życie. Mówią że księżyc mąci w głowie. Nie. To nie noc winna. To diabelska inność złapała mnie w swoje pazury. Nawet w moim kochaniu tkwi jakaś siła nieczysta. Widział kto miłować Żydówkę? Już mnie kiedyś na spowiedzi ksiądz przestrzegał, że pychą grzeszę. Nie potrafię przed losem łba pokornie pochylić. To możliwe. Prosty i głupi jestem, a myślę o sobie Bóg wie co... - Więc jak? Przyjdzie wreszcie ten Lejzor? - Co ty się tak spieszysz? Jak już wczoraj tyle głupstw nagadałeś, to daj, niech ja sobie na ciebie popatrzę. Na tego myszygene goja, co się w starej Żydówce rozmiłował. - No i co? - Ja nie wiem, czy ten goj wart jest tego patrzenia. Lejzor jednym paznokciem go zgniecie jak gnidę. - Nie mów tak Ryfka. Zła nie trzeba przywoływać. Przyjdzie czas i wtedy z Lejzorem staniemy przeciw sobie. Lepiej daj Boże, żeby to się nigdy nie stało. Znowu się boi. Wie, że w moim wieku nie puszcza się słów na wiatr. Tylko młode śpiki na piórniach, czy potańcówkach, za łby się łapią i nosy rozbijają. W moim wieku na to nie ma czasu. Stary chłop jak stanie do zwady, to zabija. - Ty Walenty, wybij sobie z głowy wszystko, coś wczoraj powiedział. To na nic. My z tego same kłopoty będziemy mieli. Walenty, ty pomyśl! Ty popatrz na słońce, ty popatrz dookoła na świat, jaki ładny. Ty popatrz na swoich synów. Masz ich czterech? - Trzech. - No widzisz. Masz szczęście. Mnie i Lejzora Adonaj nie pobłogosławił. Mamy tylko córkę. Tylko Hajkę dałam Lejzorowi. Ale i tak mamy dla kogo żyć. Ile nam jeszcze tego życia zostało? Oj głupi ty Walenty, głupi. Ty zaraz robisz z wszystkiego gewałt. Ty chcesz wszystko zmieniać. - Wczoraj tak nie mówiłaś. Posmutniała. Stała się jakby mniejsza. Spuściła głowę. 19 -I dzisiaj się nie zmieniłam. Przed nieszczęściem nie uciekniesz. Jak ono na ciebie czeka, to ono się doczeka. Ono ma czas. W korytarzy słychać kroki. Lejzor wyszedł z kuchni. Tak, to on. Rudą brodę wyciera ręką zjadła. Kożuch z mleka pozostał mu na wąsach. Zaszwargotał coś do Ryfki. Po żydowsku. Nawet do głowy mi nie przyszło, że oni po innemu gadają. Po obcemu. Nie. Po swojemu. To ze mną ona gada po obcemu. Jak to się czuje człowiek, kiedy musi obcą mową gadać? Przecież ja czasem też po rusku mówię. Ale po rusku, to prawie tak jak po swojemu. Nawet słowa podobne. Ryfka coś szwargoce. Lejzor spogląda na mnie. W jego oczach jest pytanie, ale i niechęć. On mnie nie lubi. Ryfka szybko wychodzi na korytarz. - Co jest co, Walenty? Ty masz do mnie interes? - Wychodzi na to, że tak. - No to ty mów. Widzisz, że pełno ludzi w karczmie. - Ano widzę, że pełno. - No... Ty gadaj co jest co? Ja nie będę tu stał przez cały ranek. Ja muszę ludzi obsługiwać. - Do Rzeczycy przyjechali Kozacy. Szarpnęło nim. Takiej nowiny się nie spodziewał. - Dużo? -Pół sotni. - Skąd ty to wiesz, Walenty? - Wiem. Powiem ci więcej. Ani chybi do Osinek przyjadą. Jest zdenerwowany. Nalał sobie czarkę okowity. - Może i ty się napijesz? -Nie. - Napij się. Ja stawiam. - Nie. Rano nie piję. Nigdy. - Już. Nie było sprawy. Ty się nie złość. Poczekaj chwilkę. Czyż woła od stołu. Zaniosę mu kwaterkę. Ale się spieszy. Widać ruszyła go nowina. - Ny... Już jestem. Przepytałem Czyża i Oskrobę. Nikt nie wie nic o Kozakach. - Nie musisz mnie słuchać. Słuchaj Oskroby i Czyża. - Bez urazy, Walenty. Ja ci wierzę. Ja wiem, że ty jesteś człowiek światowy. Ty znasz życie. Jesteś blisko dworu. Ty mnie powiedz, dlaczego oni, te Kozaki, mają zaraz do Osinek galopować? Jaka zaraza ich tutaj goni? - Ej Lejzor, Lejzor... Niby mądry ty człowiek, a głupio gadasz. - Mądry nie mądry... Ja nie rozumiem, dlaczego oni się tak powściekali. Czego oni mogą tu szukać. Po co im na takie zadupie galopować? Albo głupi, albo udaje. Pewno tu drugie. - Szukać to oni zawsze mają co. Ty myślisz Lejzor, że jak my na uboczu żyjemy, to już nic się u nas nie dzieje? - A co się ma dziać? Niech oni nam dadzą święty spokój. - Tylko tak wygląda. Na wierzchu spokój, a w środku polityka. Miałeś wczoraj wieczorem gościa? Słuchałeś co gadał? - Ja nie słucham, co każdy gada. On pije, on płaci, to niech sobie gada co chce. - To ja ci powiem. O Polsce gadał. Widziałeś jak pistolec wyciągnął, żeby Stańca pobłogosławić? Wszyscy widzieli. A ty wiesz kto do ciebie przychodzi? - Co ja mam nie wiedzieć? Ja tu wszystkich znam. - Czy dobrze, nie wiadomo. A może ktoś o tym panku z pistolcem na żandarmerię doniósł? A żandarmi na wsiaki słuczaj Kozaków przysyłają? - Co ty Walenty z tym donoszeniem? Kto ma u nas donosić? Może ty masz takie zapotrzebowanie? 20 - Może ja, a może ty? - Tu przychodzą sami swoi. - A ten z pistolcem to był swój? -No jeden... Był poszedł... Sza... Kamień w wodę. - A jak to był prowok? - Uj! Ty ciągle straszysz. Przecież ja się z żandarmami nie spotykam. - Kto cię tam wie... Po rusku gadasz... Może nawet ruskie gazety kupujesz. Splunął za siebie. - Nie gadaj po próżnicy. Ja mam swój Talmud do czytania a nie ruskie gazety. - Tyś zaczął. Ucichł. Widać nie chce zwady. - Myślisz Walenty, że oni mogą się dowiedzieć o tym rabuśniku z ten duży postolec? - Tego nie mówię. Wiem tylko, że powstanie się do nas przysunęło. Gdzie indziej ucichło, a u nas zaczyna. Mówią, że w lasach duża partia chodzi. - Może oni przyszli z kieleckiej guberni? - Dlaczego stamtąd? - Uj... Ty zaraz „ dlaczego"... Tam były duże partie. Teraz wszystkie rozbite. Tam była wielka wojna. Właściwie nie tyle wojna, co Ruskie zabijali naszych. Jeden pachciarz z Liśni-ka mi to powiedział. On jeździ po świecie, to wie. - U Ruskich sołdatów dużo. Wybijesz jednych, przyjdą drudzy. Nasi się nie mnożą na zawołanie. Ty pomyśl Lejzor, co teraz będzie? - Nieszczęście. Nasi zostawili kielecką gubernię i przyjechali do nas. A za nimi Kozaki. - Teraz mądrze mówisz. - Mądrze, mądrze... Na powstanie nie ma mądrych. Przyjdzie Moskal - bieda. Przyjdzie powstanie - bieda dwa razy. Każdy chce się napić i najeść. Tylko płacić nie ma komu. - I prawidłowo. Jeden służy carowi, drugi walczy o Polskę. A ty co? Parszywy Żyd, co na okowicie złote ruble zbija. - Ty Walenty coś wesoły się zrobiłeś. A może ciebie cieszy, że Kozaki przyjadą? - Ja wiem? Pewnie potańcują, pośpiewają... - Uj, żebyś ty z nimi pod nahajką nie potańcował. Ja wiem? Może na drugi dzień przyjadą powstańcy i znowu ci każą potańczyć? Powstańcza gwintowka nie gorsza ruskiej, a i harap bije tak samo. Chce mi się śmiać. A to się Lejzor rozezłościł. Nigdy go takim nie widziałem. - Coś ci powiem, Lejzor. Jedni i drudzy tyle mnie obchodzą, co zeszłoroczne błoto. Utrapienie z nimi i tyle. Przyszedłem cię przestrzec. Ty rób po swojemu. Kozaki wiecznie stać tu nie będą. Pogadaj z dziedzicem Rogalewskim. Może na parę dni wezmą Hajkę i Ryfkę do dworu. Naganiasz mu rubli do kabzy, niech ci teraz pomoże. Ty też się schowaj. Jedź do miasta. Między swoich. Zawsze w kupie łatwiej. Ktoś ci tu karczmy popilnuje. Ze swoją ryżą brodą i pejsami jesteś znaczny. Nie popuszczą ci Kozacy. - Karczma musi być otwarta. - Toteż mówię. Najmij kogoś, niech dopilnuje. - Myszygene! Wpuszczę obcego i za tydzień pójdę z torbami. - Twoja sprawa. Powiedziałem, bo cię lubię. Wiesz co robisz. Wychodzi jednak na to, że ciebie pierwszego dorwą. - Co? Dlaczego zaraz mnie? - Bo Kozacy na Żydów cięci. A poza tym jest ukaz, że Żydom karczmarzować nie wolno. - Uj, Walenty! Jaki ty się zrobiłeś adwokat. Jak ty się na ukazach wyznajesz. Można powiedzieć - petersburski naczalnik. Ty na pewno ukazy przy kolacji czytasz. Jakby ja nie mogłem karczmarzować, to by mi dziedzic Rogalewski karczmy w arendę nie puścił. Ty pomyśl 21 Walenty, na drugi raz, zanim takie głupstwo wypowiesz. Ty ze swoim rozumem jesteś czasami jak małe dziecko. - Co mam myśleć? Nie moja głowa do twojego prawa. Rób co chcesz. Tylko na baby uważaj. Ja ci radzę. Żonę krawca Srula w Rzeczycy dziesięciu zgwałciło. - Kto by na mojąRyfkę poleciał? To już, można powiedzieć, a giten cześć. Próchno. - No to może na córkę? - Tfy! Przepadnij takie słowo! Przecież to jeszcze dziecko. - Piętnaście lat dla Kozaka, jak przynapity, wystarczy. - Oj nieszczęście, nieszczęście... Ona ma szesnaście. -To jeszcze gorzej. - Ty Walenty jesteś człowiek bez serca. Ty mi nawet dobre słowo żałujesz. - Przecież przyniosłem ci wiadomość. Teraz już idę. Młócę tatarkę. - Słuchaj Walenty. Ty jesteś umnyj człowiek. Może ty mnie coś poradzisz? Co dwie głowy, to niejedna. - Radzić każdy potrafi. Pomagać gorzej. Po mojemu, jeszcze nie ma strachu. Póki co to jeszcze nie przyjechali. -Ale przyjadą. - Tak myślę. Nieszczęście się czuje. - Co robić? - Pogadać z dziedzicem. - Dziedzic... On teraz taki sam mądry, jak najgłupszy chłop. A kogo teraz Kozaki na Sybir gnają? Właśnie dziedzice i ich synów. Wy chłopy o Polskę się nie bijecie. Tylko panowie. - Chcą, żeby była pańska, to niech się biją. Car chłopom nie wadzi. Chłop na naczelnika nie pójdzie. Ani u cara, ani nigdzie. - Jedno wiem, Walenty. Teraz do dziedzica po radę na Kozaków chodzić, to jak do gęsi po owies. Ja szę wstydzę powiedzieć. Ja szę boję. Ale on, pan Rogalewski, teraz musi się bać dwa razy więcej niż Lejzor. Chociaż on jest potomek od rycerzy i szlachcic herbowy. - Może by się rada znalazła... Popatrzył na mnie z nadzieją. Nie wiem skąd mi przyszła do głowy ta myśl. Aż mnie ciarki przeszły, To jest to, na co tyle lat czekałem. - No Walenty? Jaka rada? - Sotnia nie będzie tutaj wiekować. Na ten czas trzeba twoje baby usunąć. Ale gdzie? Do dworu, wychodzi że nie można. - Tyle to i ja wiem. Tam jest gorzej, niż w karczmie. - We wsi też nie można. - We wsi, Walenty to ja nie wierzę nikomu. Taki biedny chamiu, to on się z głupoty wygada. Albo po pijanemu. Trochę Lejzor przesolił. Popatrzył na mnie niespokojnie. Zastanawia się, czy mnie nie obraził. Liczy na moją pomoc. Teraz to prawie go lubię. On już jest mój. Nalewa sobie czarkę okowity. - Może się napijesz? - Uparłeś się Lejzor, jak Kacper na sukę. Wypija szybko. Sięga pod szynkwas. Wyjmuje kawałek białej chałki. Pewnie słodka. Chały bym chętnie zjadł. Okowity jeść nie będę. O samą chałę prosić nie uchodzi. Nie honor. A jeść mi się chce. Nie nasyciłem się postnym barszczem. - Ja wam powiem, Walenty. Mogło się przytrafić, że ktoś doniósł naczelnikowi Straży Ziemskiej. - O tym z pistolcem? - Może o nim. Sołtys wczoraj był? - Nie widziałem. 22 - Uj! To kłopot. Jak on wczoraj był, to on nawet musi naczelnikowi meldować. Taki pri-kaz. A jeżeli nie on? Skąd wy możecie wiedzieć, Walenty, czy policja nie ma w Osinkach filora? -Tuś się Lejzor zagalopował. Już by sobie żandarmi taką dziurą jak Osinki głowę zawracali. Czy ty wiesz, ilu oni mają buntowszczyków po miastach? I kogo by na taką robotę we wsi postawili? Chłopy głupie. Zaraz by się taki po pijanemu wygadał. - Mogliby was. - Mogliby i ciebie, Lejzor. - Mogli by... Ale mogliby jeszcze organistę Patkowskiego. - Coś ty? To już staruch. Zresztą on był w Powstaniu Listopadowym. On jest niebłahona-diożny. - Uj! Taki jest najlepszy. Co wy możecie wiedzieć co? Dla żandarma listopadowy bohater najlepiej się na sotrudnika nadaje. - Patkowski w karczmie bywa rzadko. Wczoraj go na pewno nie było. Jego się nie bój. - Ja się nikogo nie boję. Ja tylko myślę skąd przyjdzie bieda. - Za kwaterkę okowity chłopi by tego panka z pistolcem sami do Straży Ziemskiej odstawili. - Odstawili, śmili... Jeszcze on by się musiał na to zgodzić. Jak on ma taki duży pistolec, to on może mleć jeszcze jeden. Mały. Kto jemu patrzy do kieszeni? Ty myślisz, Walenty, że on się da takiemu pijanemu chamiu do tiurmy prowadzić? - Jakby go trzech widłami podparło... - Parło, śmarło... Z widłami się do karczmy nie chodzi. Ty lepiej powiedz, jaki ty masz pomyślunek na schowanie moje kobiety? -Już mówiłem. Tu chodzi o dwa trzy dni... Na ten czas, to ja mogę Hajkę i Ryfkę schować u siebie. - Walenty. Dlaczego ty nie piłeś okowitę? Ja by wtedy myślałem, że ty takie głupoty gadasz, bo jesteś pijany. Jak ty to mówisz na trzeźwo, to ja się mogę tylko dziwić. Kto powiedział, że Kozaki nie przyjdą do twojej chałupy? Dlaczego moja Ryfka ma się chować u ciebie, a nie dajmy na to, w piwnicy u mnie? - Aleś się rozgadał Lejzor. A kto powiedział, że chcę twoje kobiety chować w chałupie? - Ja myślę, że ja jeszcze dobrze słyszę. Sza! Dobrze. Może nie w chałupie, tylko w stodole. Ja w takim razie znowu dziękuję za pomoc. Może w stodole Kozaki jej nie zgwałcą, chociaż to nie jest takie siecher. Ale Ryfka ona jest kobieta delikatnego zdrowia. Ja wiem. Jaja znam. Ona się zaraz przeziębi z płucami. Ja wcale nie wiem, co jest łatwiej wyleczyć. Przeziębienie czy zgwałcenie. Uj... Walenty, Walenty... Ja ciebie miałem za umnego człowieka. Ja myślałem, że ty całkiem co innego wymyślił. Chce mi się śmiać. Lejzor jest tak rozpalony, że nie dopuszcza mnie do słowa. Inny człowiek. Zawsze spokojny, mało mówi... O kogo się więcej boi? O Hajkę czy Ryfkę? On jeszcze nie wie, że prawdziwe zmartwienie dopiero przed nim. - Lejzor. Ty mi nie dajesz mówić. Ty wszystko wiesz zaraz i lepiej. Jak wiesz, to czemu się pytasz? - Ja też się już nie pytam. Ja wiem na pamięć, że ty same głupstwa wymyślasz. - Powiedziałem „u siebie", ale to przecież niejedno, że w swojej chałupie. - A gdzie? - W owczarni pod lasem. Zamurowało go. Myśli. Patrzy na mnie spod oka. Inaczej niż przed chwilą. Widać, że myśl mu się podoba. - Przecież tam też będzie zimno? 23 - Nie. W owczarni jest stryszek. Mały ale jest. Dla dwóch kobiet to aż świat! Ciepło jak w uchu. Owce nachuchają. A na koniec, mogą przecież twoje kobiety wziąć kożuchy. Parę dni wytrzymają. - Mówisz, że w owczarni... - Przecież to od dworu daleko i do wsi. Kto tam przyjdzie? - To jest bardzo dobra myśl, Walenty. Można powiedzieć - cymes. Ale za taką myśl, to ty się musisz jedną czarkę napić. Na pomyślność. Ja tobie dam specjalny napitek. Śliwowica. Koszerna. Ja ją od święta trzymam. Ty mi tę jedną miareczkę nie odmówisz. Chyba się napiję. I ja się zgorączkowałem. Mój plan działa. Ryfka jest już prawie moja. Będzie moja. Potem niech się dzieje co chce. Dobrze. Napiję się. Tylko niech mi da tej chały. Na nią mam apetyt. Zrobiona z mąki białej jak śnieg. Jeszcze jej nie widzisz, ajuż ci pachnie... - Dobrze Lejzor. Tylko daj coś na zagryzkę, bo samej gorzałki nie lubię. - Ja już to robię. Chała może być? - Może. - Tylko jedną chwilkę poczekaj. Rozniosę na stoły okowitę. Z tym, co zamówili, już się zdążyli załatwić. Znowu więcej ludzi naszło do karczmy. Kiedy oni pracują? Teraz to pół biedy. Pilnej roboty nie ma, ale tak samo jest wiosną. Stale są pijani. Napici chodzą do roboty. Na pańskie i swoje. Jakbym był dziedzicem, przegoniłbym takiego z pola. Lejzor stawia na stołach gasi orki z okowitą. Nie wdaje się w gadanie. Spieszno mu. Rozmawiać chce ze mną. Spokój Ryfki leży mu na sercu. Widać ją miłuje. No to co? Ja też. On ją miał tyle lat, a ja ją dopiero dostanę. Lepiej późno niż wcale. - Ja już jestem, zaraz wam naleję. Zobaczycie co to jest za miód. Lejzor chyba się rozpił. Przy karczmie to nie dziwota. Świętego by złamało. Chociaż nie. On potrafi do picia nakłonić, ale sam uważa. Ze mną też. Nalegał, aż wreszcie postawił na swoim. Tyle, że ze mną inna sprawa. Mnie chce ugościć. Pewnie dlatego, że mnie potrzebuje. Żeby tylko nie zapomniał o bułce. Leje do czarki. Gorzałka jest inna. Jakby złota. Patrzy na mnie. Domyślił się. Wyjmuje spod szynkwasu spory kawałek chały. Teraz mogę pić. Gorzałka pali w gardle jak ogień. Takiej mocnej jeszcze nie piłem. Bułka jest świeża, prawie ciepła. Pewnie Ryfka piekła. -No i jak? - Niebo w gębie. - Ty się znasz, Walenty, ot co. To jest sam miód. Ze śliwek pędzona. W koszernej gorzelni. Taki cymes to tylko u mnie możesz dostać. I tylko darmo. Na handel tego nie trzymam. Nie znalazłbym kupca. Powiadasz tedy, żeby kobiety trzymać w owczarni? - Tak wychodzi. - Słuchaj, A jak ciebie w owczarni nie ma, to ktoś przecież owiec pilnuje? - Kubik ich dogląda. - Kubik. Właśnie to. - To niemowa. Ale jak twoje kobiety będą w owczarni, to go wyślę do Rzeczycy. Ma tam krewniaków. Ucieszy się. Lejzor zamilkł. Nie patrzy na mnie. Myśli. Chodzi za szynkwasem, mamroce, spogląda ku mnie podejrzliwie. Może mu się coś odmieniło? - Ja tak sobie myślę, Walenty, dlaczego ty to wszystko dla mnie robisz? Czy my się tak mocno kochamy? Czy my ze sobą tak dobrze żyli, że jeden dla drugiego w ogień by skoczył? Nagle ty do mnie przychodzisz i robisz gewałt z Kozakami. Ale to jeszcze mało. Ty jak anioł masz dla moich kobiet gotową kryjówkę. Ja myślę i nie wiem, dlaczego ty mnie tak raptownie polubiłeś? Mróz idzie mi po krzyżu. Domyślił się diabeł. Szczwana sztuka. Ale trafiła kosa na kamień. Odbiorę ci twojąRyfkę, chociaż by przyszło z gardła wydrzeć. Muszę go złamać. Trzeba żeby uwierzył. Patrzę na niego i uśmiecham się. Muszę zyskać na czasie. Znajdę sposób. 24 - Cóż ty Lejzor myślisz? Że chcę ci córkę zepsuć? - Kto wie, co ty masz w tej diabelskiej głowie. - Powiedział co wiedział. Tak mi w głowie wasza Hajka, jak zeszłoroczny śnieg. Jakby mój Łukasz do ciebie przyszedł, to co innego. On młody, ona młoda. Mogliby psy pasać, ale ja? Ja ci powiem dlaczego do ciebie przyszedłem. -Ny... Ja już ciebie słucham. - Jak tylko o Kozakach się dowiedziałem, pomyślałem sobie: Lejzor będzie miał kłopot. Aleja też mam kłopot. I to duży. Ja muszę od kogoś pożyczyć rubla. A kto mi tego rubla może pożyczyć? Lejzor. Tylko on. Jak Kozacy nie przyjadą, oddam ci tego rubla po żniwach. Z procentem. Ale daj Boże, że przyjadą... - Dlaczego „daj Boże?" - Bo wtedy ja twoje kobiety ukryję w swojej owczarni i będę miał o nie staranie. Włos z głowy im nie spadnie i nikt ich nie zobaczy. Ale ty swojego rubla też nie zobaczysz. Lejzor się uspokoił. - To jest, można powiedzieć, prosty geszeft, ale dlaczego to ma być zaraz rubel? Nie może to być pół? - Nie. Ten rubel musi być cały. Calusieńki. I ja go będę miał, tak jak ty będziesz miał spokojną głowę. Ja myślę, że to jest dobry interes. Moje słowa uspokoiły Lejzora. Wiem, że sprawa jest wygrana. Będę miał Ryfkę. - Interes nie interes. Ja nie mam tyle pieniędzy na zbyciu. - Masz. Ale to nie musi być zaraz. Ty pogadaj z Ryfką. Może ona się wcale Kozaków nie boi? - Uj! To jest głupia baba. Ona nie ma nic do gadania. A co będzie, jak Kozacy będą przyjeżdżać i odjeżdżać? Kilka razy, dajmy na to? - Za tego rubla twoje kobiety do żniw mają u mnie stały schowek. - Ty mówisz „u mnie". Co ja wiem, to ta owczarnia jest pana dziedzica Rogalewskiego. - Wiesz co Lejzor? Ty idź do dziedzica i z nim sprawę załatwiaj. Może on i rubla nie weźmie. - Już dobrze, Walenty. Pośmiać się nie można? Na szutkach się nie znasz? - Ty pogadaj z Ryfką. Jutro będę w owczarni. Kubika wyślę do Rzeczycy. Przyjdzie Ryf-ka, obejrzy stryszek i powie co i jak. Może trzeba go będzie opatrzyć. Przecież wy, kramarze, to tak jak państwo. Ona musi mieć wygody. Będę czekał. Przyjdzie Ryfka - dobrze. Nie - bez urazy. Każdy w takich sprawach ma swój rozum. Trochę go tym „państwem" podbechtałem. Na pochlebstwa każdy łasy. Nawet taki mądry Żyd, jak Lejzor. - Ona nie musi jutro przychodzić. Ja już dzisiaj się zgadzam. Trochę przegadałem sprawę. Lejzor gotów wszystko popsuć. - Co szkodzi, że Ryfka popatrzy na kryjówkę? Może ona doradzi jak ją lepiej utaić? Teraz go zaskoczę. Musi się zgodzić. - A zresztą masz rację. To kawałek drogi. Po co ona ma się mordować po błocie i śniegu. Będzie najlepiej, jak ty przyjdziesz. Zawsze mądrzej doradzisz co ze stryszkiem zrobić. - Jak ja mogę karczmę zostawić? - Bo to raz. Przecież nie będziesz nocował. - Już dobrze. Przyjdzie Ryfka. -Twoja wola, ale dogadać się z tobą trudno. Wolałbym, żebyś ty przyszedł. Stało się jak przewidywałem. Jak wiele tracą mężowie przez małe lenistwa. Lejzor niczego już nie podejrzewa. Wydaje rubla i kłopot ma z głowy. Może nawet myśli, że mnie okpił. - Jutro będę w owczarni. Nie przyjdzie Ryfka, znaczy żeście się rozmyślili. 25 ROZDZIAŁ 3 Czuć wiosnę. Jeszcze nie w ziemi, nie w lesie, ale w powietrzu. Pachnie nowe życie. Zima zszarzała i zaczęła swoje umieranie. Nie ma już mocy. Idę skrajem boru. Ze wsi tędy najbliżej i naj dogodni ej. Droga przetarta. Do dworu też dojdzie, chociaż od Bielowego Dołu bliżej. Tyle, że nie wszystkim poręcznie. Kubika wyślę do wsi. Muszę być z Ryfką sam. Żeby jej tylko nie przyszło do głowy zabierać ze sobą Hajkę. Nie. Przyjdzie sama. Ptaki jeszcze nie śpiewają. Słychać poćwierkiwanie, ale to nie jest zaśpiew godowy, który muzyką las maluje. Cicho, szaro. Wszystko, co prawdziwie wiosenne, dopiero się zacznie. Co to jest? Serce podchodzi mi do gardła. Pełno śladów końskich kopyt. Przecież ich tutaj nie było. Koło kępy jarzębin śnieg udeptany jak klepisko. Całkiem świeże ślady. Albo Kozacy, albo powstańcza partia. Musi to drugie. Tu się rozdzielili. Dwóch pojechało do dworu, a reszta zakosem wróciła do puszczy. Może pojechali do owczarni? Zabrać owce? Co powiem dziedzicowi? A co mam mówić? Zabrali i koniec. Przecież to dziedzicowe wojsko. Pany nie pany, a jeść muszą. Tyle tylko, że jak zaczną na owczarnię najeżdżać, to na kryjówkę się nie nada. Ani chybi, że Kozacy za nimi przyj adą. Póki co nie ma strachu. Żeby tylko Ryfka przyszła. Tak. Są nowe ślady. Dwa konie. Jadą ku dworowi. Jak im owce będą potrzebne, to Rogalewski nie pożałuje. Bez jego woli rekwi-rować nie będą. Pojechali koło lasu. Ani chybi do dworu. Co by nie gadać, trzeba wielkiego poświęcenia, żeby iść do powstania. Nie to, że mogą człowieka zabić. Jak wojujesz, rezyka jest zawsze. Ale jak zimą siedzieć w borze? Spać, gotować... Boże jedyny! Wielkiej trzeba wytrwałości, żeby taką biedę strzymać. Może po gajówkach się chowają? Inaczej zimy strzymać nie sposób. Gajowi powstańcom pomagają. Głupi ludzie. Chociaż na pańskiej służbie, ale przecież nie panowie. Gajowemu się nie przelewa. Ile to razy bieda w oczy zagląda. A jednak życie stawiają. Wszyscy za tę Polskę wojują, wszyscy o niej gadają, a jaka ona ma być nikt nie powie. Pan się do chłopa nie zegnie. Już blisko. Owczarnia o rzut kamieniem. Z daleka wygląda, jakby wcale ścian nie miała. Dach sięga do ziemi. Ale to tak wygląda. Ściany są, tylko zmurszałe. Już czuć owcami. Śmierdzi, ale przyjemnie. Lubię tę woń. Jakaś swojska. Znajoma. Nie dba dziedzic o owce. Widać dla niego kalkulacja marna. Tylko gorzelnię pieści jak staruch pannę. Owiec nie patrzy. Nie stoi o nie. Psy szczekają. Poznały. Lecą ku mnie ze skowytem. Dobrze, że mam w kieszeni skórkę chleba. Czasem myślę sobie, po co mi dwa psy? Na trzydzieści owiec wystarczy jeden. Lubię je. Niech będą dwa. Kubik wyszedł przed owczarnię. Opatulony w jakieś szmaty. - Niech będzie pochwalony. Kubik coś mamroce. Chce mi coś powiedzieć. Mamrocze i gestykuluje. Wiem. Widział dwóch powstańców. Może byli w owczarni? - Coś się przytrafiło? Kiwa głową. Pokazuje palcami. - Przyjeżdżali jacyś dwaj na koniach? 26 Ucieszył się. Potakuje głową. - Powstańcy? Znowu kiwa. - Byli w owczarni? Teraz przeczy. A więc pojechali do dworu. Owczarnia, póki co, bezpieczna. Owiec im dziedzic nie da. Teraz? Na wiosnę? - Wojtek. Chcesz iść do wsi? Kubik tak się cieszy, że aż podskakuje. - Masz dwie kopiejki. Pójdziesz do Garsa. Napijesz się. Tylko pamiętaj. Idź do Garsa. U niego okowita tańsza. Będziesz miał więcej. Kubik tańczy z radości. On chyba nie ma wszystkich klepek w porządku. Już samo przez to, że nie potrafi mówić. Ale owiec dopatrzeć potrafi. Lubi stworzenie. Tylko jak zacznie pić, to bez miary. - Pójdziesz do wsi Wojtek i wrócisz w odwieczerz. Na noc chcę być w chałupie. Kiwa głową, rad i wesoły. Psy skaczą koło niego. Jak mu Gars gorzałki nie zborguje, to w odwieczerz wróci. Za dwie kopiejki dużo nie napije. - Te na koniach pojechali do dworu? Kiwa głową. Więc jednak. Dziedzic Rogalewski ma z powstańcami konszachty. A co ma robić? Powiadają, że Ruskie panów z majątków rugują. Pewno nie wszystkich. Tylko tych, co z powstaniem trzymają. A które nie trzymają? Teraz ich po tiurmach gnoją. Kogo złapią, to albo stryczek, albo Sybir. Ciekawość, czy młody dziedzic wróci z Sybiru? Dziesięć lat zsyłki dostał. Kto wie, czy przetrzyma. Co Rogalewskiemu z życia zostało? Zgryzota i tyle. Młoda Rogalewszczanka chodzi w żałobnej sukni. Broszkę z żelaza, z cierniowym wieńcem na piersi nosi. Złotą sprzedała na pomoc powstańcom. Ciągle zapłakana. Nie ma się co dziwić, że dziedzic powstańcom furażu nie żałuje. Kubik gotowy do odejścia. Uwinął się. Do gorzałki zawsze mu pilno. Niech idzie. Nic tu po nim. Niech tylko ona przyjdzie. Przyjdzie, to znaczy że chce. Tylko patrzeć jak będzie południe. Ryfki ciągle nie ma. A jednak nie przyszła. W ostatniej chwili się jej odmieniło. Mój plan był płony. Układałem go bez Ryfki. Przecież ona jest najważniejsza. Może i chce, ale nie tak. Nie można wszystkiego mierzyć miarą swojego miłowania. Nie przyszła. Co było, było jak na spaniu. Wszystko mi się zwidziało. Tego, com jej w karczmie mówił słuchała, ale patrzyła jak na głupka. Może nawet była kontenta, ale od tego do miłowania świat drogi. Na stryszku mrok. Mogło nam być dobrze. Przez małe okienko w szczycie ściany sączy się światełko. Szybki są brudne. Pewno nigdy nie myte. Kto miał myć? Ja? Kubik? Kubik właściwie mógł... Przez okienko widać ścieżkę przy lesie. Pusta. Nikogo nie widać. Nawet się cieszę. Szczęście mi umknęło, ale życie będzie łatwiejsze. Kto może wiedzieć, jakby się to wszystko skończyło? Przecież jestem w latach. Kiedy w karczmie chłopi się babami przechwalają, ja siedzę cicho. Nie mam się czym chwalić. Baba to dziwny stwór. Jak jej chłop dogodzi, wlecze się za nim jak suka. Choćby ją bił, poniewierał, nie odejdzie. Czeka, kiedy po nią sięgnie i znowu jest najlepszy. 27 Walerka do kochania się nie garnie. Robi to dla mnie, nie dla siebie. Pewnie nie umiem. Może tak być. A teraz jeszcze chcę Ryfki. Jak będę dla niej taki jak dla Wal erki, to mnie wyśmieje. Nie wyśmieje. Zwyczajnie nie przyszła. Jest za mądra, żeby coś zaczynać. Też ma swoje lata. Jakby się chciała puścić, mogła znaleźć młodego parobka. A wreszcie po co jej szukać? Takiego byczka jak Lejzor, w całej wsi nie znajdzie. Może podmieść polepę? Będzie schludniej. Nie warto. Komu to potrzebne? Owce beczą. Głupie. Bodaj co im wadzi. Rzucę im trochę siana. Jutro pójdę do dworu po makuch. Przecież bili olej na Wielki Post. Nie idzie. Nawet z daleka nie widać. Niepotrzebnie dałem Kubikowi dwie kopiejki. Czysta strata. Jak ja mogłem pomyśleć, że ona mnie zechce? Wyglądam jak porobas. Do tego stary i głupi. Takiemu nie czas na kochanie. Nic dobrego nie wróżą te ślady na śniegu. A Kozacy są w Rzeczycy. Jak się z powstańcami dołapią, to tylko pierze pójdzie. Jak we wsi, to spalą chałupy i pozabijają niewinnych. Potem jeszcze żandarmi będą ludzi męczyć. Chryste chroń od takiego nieszczęścia. Chociaż i ja... Powinienem o śladach meldować. Przecież wiadomo, że to powstańcza partia. Powinienem, ale nie muszę. Zawszeć to swoi. W razie czego, udam głupka. Przecież w partii, ani chybi, chłopscy synowie też służą. W Listopadowym Powstaniu wielu chłopów poginęło. Mówią że car dobry, a czemu ludzi na Sybir wysyła? Musi. Jakby tego nie robił, to by mu na łeb weszli. Jest carem i porządku musi pilnować. Szkoda, że prawosławny. Organista Patkowski mówił, że dawniej królowie byli katolikami. Tak to rozumiem. Taki król jest swój. Wtedy była Polska. Kto to pamięta? Jak tylko myśl sięga, już jej nie było. Tylko bieda. I pańska władza. I car. On był zawsze. Czort go wie, jaki właściwie jest? Może i dobry, ale jego urzędnicy dranie i złodzieje. Żeby nie oni, można by z carem wytrzymać. Myślę jak głupi, ciemny chłop. Niby chcę być inny, a z durnoty nie wychodzę. „Dobry car"... To czemu ludzie się ciągle o Polskę biją? Nie skąpią krwi ani życia? I to mądrzy ludzie, nie takie matoły jak ja. Ale coś jest nie tak jak trzeba. Polska musi być dla wszystkich. Ale najpierw musi być. Pogadam kiedyś z Patkowskim. On wszystko rozjaśni w mojej głowie. Tylko że nie mam do niego podejścia. Do karczmy nie chodzi i z chłopami się nie brata. Szkoda. Rozum to on ma. Organista, to ni pies ni wydra. Ani ksiądz, ani pan, ani chłop. Ale w Powstaniu Listopadowym był. Od samego początku. Trzeba się zabrać do oprzątania gadziny. Na Ryfkę nie ma co czekać. Do roboty, stary! Popatrz sobie jeszcze na tę pustą drogę pod lasem, żeby ci łeb ochłonął. Jest. Idzie. Boże jedyny! To ona. Będzie o pół staja od owczarni. Rozmyślam o głupstwach, a ona tuż tuż... Teraz dopiero się boję. Ale wszystko się zacznie. Tak jak chciałem. Jak sobie umyśliłem. Ładny kożuszek ubrała. Na głowie ma wełnianą chustkę, ustroiła się. Dobrze. Nie przewieje jej głowy. Szybko idzie. Widać nie chce, żeby ją ktoś zobaczył. Koło kępki jarząbków nawet nie stanęła. A przecież tam ślady. Wiadomo - baba. Nie wyznaje się. To i dobrze. Po co się ma strachać? Wyjdę przed owczarnię. Jeszcze nie teraz. Przez chwilę muszę się nacieszyć swoim szczęściem. Może wybiec naprzeciw? Nie wypada. Dorosły chłop tak nie robi. Wyjdę przed owczarnię, ale za chwilę. I wolno. Ryfka pewno niedaleko. Psy szczekają. 28 -Poszły do budy! Gotowe Ryfkę ugryźć. Uciekły. Posłuszne psy. Schowały się w jamie pod przyciesią owczarni. Jeszcze poszczekują, ale już bez zawziętości. Ot tak... dla porządku. - Cicho pieski! Witaj Ryfka! Ryfuś moja! Jednak przyszłaś! Już myślałem, że cię nie zobaczę. Jest zarumieniona, ale jej rumieńce nie takie jak u młodych dziewuch. Są słabsze. Inne. - Właśnie! Ty mnie powiedz Walenty, dlaczego ja tutaj jestem? Podchodzę do niej. Jest blisko. Patrzę na nią. Nie odwraca głowy. Oczu też nie opuszcza. Czuję jej tchnienie. Nawet w tym kożuszku jest drobna i mała. Tuleją do siebie. Nie wyrywa się. Przeciwnie. Garnie się do moich piersi. Jest tak dobrze... - Ty wiesz dlaczego przyszłaś. I ja. Od lat to wiemy. Muszę się trochę pochylić. Chusta zsunęła się jej na ramiona. Wargi ma rozchylone. Białe zęby błyszczą. Zęby ma ładne. I oczy. Tyle nocy o nich myślałem. Ryfka jest zawstydzona i uległa. Ona wie po co przyszła. Nie musimy sobie niczego tłumaczyć. Już czuję jej wargi. Są duże i miękkie. Jak delikatne sukno. Otwiera usta. Jest wprawna w całowaniu. To dobrze. To całowanie mogłoby trwać wieczność. Ona się nie broni, ale lekko odsuwa od siebie. - Ty raptownik! Co ty robisz? Chodźmy stąd. Może ktoś zobaczyć. - Tutaj nie ma nikogo. Tylko ty i ja. - Wejdźmy do środka. Chciałbym, żeby ta owczarnia była pałacem. Jasnym dworem, do którego wprowadziłem umiłowaną. Jak wielką panią. Wstydzę się. Biedne jest miejsce naszego kochania. Jej to nie przeszkadza. Rozgląda się wokoło. Szuka naszego miejsca. Więc chciała i ona. W owczarni jest mroczno. Owce pobekują. Czuć ostrą woń. Ja przywykłem, ale Ryfka? Nawet jej o to nie pytam. Wstyd. - Gdzie jest ten schowek? - Jeszcze parę kroków. Trzeba wejść na górę. Podeszła do drabiny. - Ty pierwszy. Znasz drogę. -Nie. Wejdź ty. Weszła po kilku szczeblach. Jej brzuch jest na wysokości mojej twarzy. Objąłem oburącz jej nogi. Stanęła. Dłonie kładę na jej uda. Przez spódnicę czuję twarde ciało. Moje dotykanie nie jest czyste. Gładzę nogi, aby wyczuć ich kształt. W oczach robi mi się czerwono. Zatrzymała się. Pozwala na wszystko. Odwraca się przodem do mnie. Unoszę spódnicę. Buty ma do kolan, a wyżej czarne, wełniane pończochy. Nie zrobisz takich w domu. Kupione w mieście. Gładzę jej nogi. Dotykam ciała. - Poczekaj, Walenty. Co ty robisz, gwałtownik? Nie możemy przecież na drabinie... Odpycha lekko moje ramię. Wchodzi wyżej. Idę szybko za nią. Jesteśmy na stryszku. Pachnie sianem. Mrok. Prowadzę ją do mojej klitki. Jest mile zaskoczona widokiem, izdebki. Na rozłożonej słomie leży derka i kożuch. Jest zydel i stół z bierwion. - To tutaj? -Tak. W izdebce duchota, jakby kto nagrzał. To dobrze. Tak trzeba. Znowu biorę Ryfkę w ramiona. Zdejmuję z niej kożuch i chustę. Nie broni się. Ma na sobie bluzkę z grubego, różowego materiału. To chyba baja, albo jak teraz mówią - flanela. Też kupny materiał. Na krosnach takiego nie utka. Przyciskam ją do siebie. Ryfka jest mała, ale piersi ma okazałe. Ciągle się do mnie tuli. Wabi. Nie ma w niej oporu. Rozpina bluzkę. Ręka trafia na koszulę. Odkry- 29 wam piersi. Ciepłe, twarde. Robi mi się słabo ze szczęścia. Ryfka ma oczy zamglone. Jeszcze szerzej otwarła usta. Widzę koniec języka. Popycham ją na derkę. Kładzie się posłusznie. Klękam obok. Położyłem głowę na ciepłe, drżące ciało. Jest mi dobrze. Teraz niczego nie wolno zmieniać. Budzi się w nas ogień. Krew pulsuje. Ten ogień nas spali. Wiem o tym. Chcę tego. -Ryfka... -Nic nie mów... Nie teraz... Ona ma rację. Nie czas na słowa. Jest taka delikatna. Jej dłonie też mnie dotykają. Pomagają zbliżyć się do siebie. Stajemy się gwałtowni. Zbyt długo była odkładana ta chwila. Rozkołysaliśmy się, jak dzwon w dzwonnicy. Bijemy w siebie. Czerwień otoczyła nasze ciała, aby je zmieszać ze sobą. Nie wiem jak długo to trwało. Chwilę, rok, wiek? Nigdy nie byłem tak szczęśliwy. Już minęło południe. Tylko patrzeć jak zrobi się wieczór. Niby dzień dłuższy, ale zmrok jeszcze szybko zapada. Ryfka leży koło mnie. Nie mieliśmy czasu na mówienie. Braliśmy się raz po razie. Skąd miałem tyle siły? Tak u mnie nie bywało. Jestem jak pijany. Ryfka jest wprawna w kochaniu. To prawda. Ale w tym co robi, nie ma kłamstwa. Ona po prostu chce. Była tak samo głodna jak ja. I tak samo nienasycona. Nie mam już siły. Teraz już tylko umrzeć. Tak by było najlepiej. Wszystko, co się powtórzy, nie będzie już takie. Nie może być. Jej głowa leży na moim ramieniu. Czarne włosy są puszyste i pachnące. Czuć je rumiankiem. A może innymi ziołami? We włosach widać srebrne nitki siwizny. Jest mi ciepło koło serca. Jak to dobrze, że nie straciliśmy całego życia. Że było w nim „dzisiaj". Może ją wziąć jeszcze raz? Nie. Ona już musi wracać. Chciałbym ją zawsze mieć przy sobie. Głaskać po ciele, które jeszcze uszczęśliwia, a już nie budzi brudnej namiętności. Jest w Ryfce tyle szczęścia, że chwila z niej wzięta starczy na całe życie. - Walenty, dlaczego ty nic nie mówisz? - O czym mam mówić? Wiemy wszystko bez mówienia. - Było ci dobrze? - Nie pytaj. Nie wiedziałem, że tak może być. - Ja też. Człowiek chodzi po świecie i nie wie jakie powinno być życie. - Tak. Ja nie wiedziałem. Co to było? - Walenty. To zawsze jest w środku człowieka. Ty nie musisz być duży, mocny, nawet dobry. Ty to masz, i musisz umieć dać kobiecie. Musisz chcieć. Kobieta, ona ci nic dać nie może. Ona musi tylko umieć brać. Wtedy daje najwięcej. - Ludzie są dla siebie przeznaczeni. Rzecz w tym, żeby się mogli spotkać. Jak się spotkają, już wiedzą dlaczego żyli. - Uj. Takie szczęście, to zaraz nieszczęście. Co my teraz będziemy robić bez siebie? Jak ja popatrzę w oczy Lejzorowi? On mnie może wyrzucić, jak wiarołomną sukę. - Nie musi wiedzieć. To, co było, wystarczy nam na długie noce wspominania. To jest nasze. Lejzorowi i Walerce nic do tego. Ten czas był nasz. - Ja muszę pomyśleć co robić, żeby tych chwil do wspominania było więcej. Jak zmazałam się grzechem, to chcę wiedzieć za co cierpię. - Nie będziesz cierpiała. Nikt się nie dowie. Tylko kiedy do karczmy przyjdę, nie zaznasz spokoju. - Przychodź często, kochany... Trzeba zabić wieprzka. Święta za pasem. Wal erka upiecze pierogi. Z jaglanej i tatarczanej kaszy. Do Wielkanocy jeszcze dwa tygodnie. To i dobrze. Mięso trzeba zasolić. Zaraz ma inną treść. Zrobimy kiełbasy. Niech sobie chłopaki podjedzą. Rosną, to potrzebują pożywienia. Post człowieka z siły wyjaławia. - Wal erka. Jutro zabiję wieprzka. Popatrzyła ku mnie. Oczy ma niechętne. Od paru dni ciągle jest zła i przeciwna. - Wszystko byś żarł. Lepiej kabana sprzedać. Za pieniądze kupi się mięsa na święta. Reszta groszy zostanie. Gada byle gadać. Przecież wie, że jak coś postanowiłem, to tak będzie. Złość ją pcha do sprzeczki. Że też dawniej tego nie widziałem. Rozpuściłem babę. Od onego dnia z Ryfką wszystko maluje mi się ostrzej i jaśniej. - Musi jeszcze moje słowo w chałupie coś waży. Powiedziałem „zabiję", to tak będzie. Chłopcy rosną i muszą mięsa pojeść. Nie będę ich na zdechlaków chował. Niech chociaż przy Wielkiej nocy się do syta najedzą. - O sobie myślisz. Sam chcesz się nażreć. - Niech ci będzie. A ty jeszcze pójdziesz do wsi, kupić śledzi na Wielki Tydzień. - Tak gadasz, jakbyś majątek odziedziczył. Jeszcze ci za zeszły rok całej zasługi dziedzic nie wypłacił. A możeś przepił po kryjomku? Ciągle do karczmy łazisz. Daj pieniądze, to będę śledzie kupować. Mierzi mnie Walerka. Wiem że ma pieniądze schowane w węzełku. Wszystkie pieniądze jej oddaję. Za zboże, żywinę, robotę u dziedzica. Tyram jak wół. Na siebie nie wydaję. Czego to suche ścierwo chce ode mnie? - Jak nie masz, to coś zrobiła z pieniędzmi? Może to ty chodzisz do karczmy? - No pewnie. Ja do karczmy, a ty do kościoła. Może byś zamieszkał u Lej zora? W zeszłym tygodniu byłeś dwa razy. Widać budzi się w tobie pijanica. A może co innego cię ciągnie? Wieprz nieskrobany, grzeje się na stare lata. - Widziałaś mnie napitego? - Śmierdzi od ciebie okowitą, jak z gorzelni. Czego ona chce? Co ją ugryzło? Nigdy taka nie była. - Kiedy to tak śmierdziało? Co? - Zawsze, kiedy z karczmy wracasz. - Patrzcie, jaka to się pani z mojej Wal erki zrobiła. Własny chłop jej śmierdzi. Złość mnie bierze. Nie chcę się wadzić, ale ona zwyczajnie o kułak się prosi. Wściekła się czy jak? - Jakbym za ciebie lichoto nie poszła, możebym dzisiaj była panią. Chcieli mnie we dworze. Nie urabiałabym rąk po łokcie. Nie musiałabym na mruka całymi dniami w izbie patrzeć. „We dworze". A więc świniła się ze starym dziedzicem. Pani zasrana. Żałuje, że oślinionemu staruchowi nie dogadzała jak należy. Gębę ma chudą, złą i kanciastą. Nie tak kiedyś wyglądała. I ciała miała więcej na sobie. Mógł się nią dziedzic bawić. Może Łukasz to jego? Gdzieby tam! Umiałby to stary dzieciaka zrobić? Podany zresztą na mnie. Gada mało. Tylko myśli. Nie. Łukasz jest mój. - Powiem ci coś, Walerka. Małom cię bijał, ale dzisiaj chyba dostaniesz. - Nie boję się, mruku zatracony. Do swoich owiec możesz tak gadać. One się ciebie boją. Boś baran. Kto tam wie, co się w twoim skołtunionym łbie miesza. Głosu na mnie nie podnoś i nie podchodź blisko, bo jak Bóg mi miły, rozwalę łeb saganem. Ona prze do zwady. Coś się w niej zawarło i pyskowaniem chce to rozładować. Wyjdę z chałupy. Niech się piekli. - Żeby było z kim, to gadałbym. Z tobą nie warto gęby strzępić. Rób co kazałem i tyle. Nigdy się nie upijam, ale dzisiaj to zrobię. Jak trzeba i to potrafię. - A spij się knurze śmierdzący. Wiesz, gdzie mnie możesz pocałować? O!!! Poddarła spódnicę i wypięła gołe pośladki. Tego już za wiele! Jak ona mogła zrobić mi coś takiego? Zapomniała, kto jest głową w chałupie. Dawno jej się należało, ale dzisiaj się doczekała. Sięgam po wiszący na kołku, szeroki wojskowy pas. Trzymam za sprzączkę. Wal erka jest blada. Nie spodziewała się. Już jej hardość odeszła. Za późno. Tego, co będzie za chwilę, jeszcze nigdy nie doświadczyła. Słyszę skrzyp otwieranych drzwi do izby. Biorę zamach. Ktoś łapie mnie garścią za rękę. Łukasz. - Nie będziecie mamy bili. - Kto mi zabroni? - Ja. Spróbujcie, a przebiję was nożem. Coś się we mnie załamało. Nie wierzę, że słyszałem te słowa. Nikt ich nie mógł do mnie wypowiedzieć. Przesłyszałem się. A jednak słyszałem. Łukasz stoi koło mnie. Stało się. Wyrywam rękę. Odwracam się do niego. Bez słowa patrzę mu w twarz. Jest zacięta i zła. Zamach. Biję go raz koło razu. Nawet się nie zasłania. Biję nie patrzący gdzie. Mocno, wolno i dokładnie. Z nosa i warg cieknie mu krew. Twarz ma skrwawioną. Czekam aż zacznie krzyczeć. Wtedy przestanę. Milczy. Biję. Musi krzyczeć. Inaczej zabiję. Nie. Zawzięty. Jęczy przy każdym razie, ale nie prosi. Tylko patrzy wzrokiem pełnym nienawiści i bólu. Czołga się po glinianej podłodze. Broczy krwią. Biję bez przerwy. Znieruchomiał. Opuściłem rękę. Dopiero teraz widzę, że biłem go sprzączką. - Wstań. Z trudem się podnosi. Pada. Znowu wstaje. Stoi. Oddycha ciężko. Na wargach robią mu się pęcherzyki krwi i śliny. Cały upaprany posoką. Czoło ma rozcięte. W jego oczach ciągle nie ma pokory. Wyciągam rękę. - Pocałuj ojcowską rękę, która cię skarciła. Zachwiał się. Schyla się. Krew kapie mi na wierzch dłoni. - Pocałuj ojcowską rękę, która cię skarciła. - Wybaczcie, tato. - Wyspowiadaj się w niedzielę przed Panem Bogiem za to, żeś na ojca podniósł rękę z żelazem. Niech ci On wybaczy jako i ja ci wybaczani. I ty odpuść mi winę, alem nie mógł przed Bogiem pozwolić na pohańbienie ojcowskiej powagi. Łukasz chwieje się, ale nie płacze. Podchodzi do ławki koło pieca. Chybia mu sił. Wali się na ławę. Skąd się tutaj wzięli Józek i Julek? W izbie pachnie mordem. Walerka stoi przy stole oniemiała. To jej wina. Przez złość i głupotę doprowadziła do tego, że skatowałem pierworodnego. Naplułem sobie w twarz. Walerka nie wie, że już nic do niej nie czuję. Nawet obojętności. Nawet wstrętu. Jest dla mnie niczym. Nie mam jej. Nie mogę z nią żyć. Nawet patrzeć. - Opatrz Łukasza. Trudno coś powiedzieć. Żeby zaczęła płakać, prosić, pomstować, może by ten krzyk zbudził coś w moim sercu. Nie. Patrzy zimno. Z zapiekłą urazą. Wszystko, co nas łączyło, pry-snęło w jednej chwili. Zakładam kożuch. Wychodzę z chałupy. Mam takie uczucie, jakby to nie był mój dom. Pójdę do owczarni. Zaszyję się pod lasem. Jak niedźwiedź w gawrze. Nie wrócę już do chałupy. Nic tu po mnie. Jak spojrzeć Łukaszowi w oczy? Wytrzymać bliskość Walerki? Najlepiej umrzeć. Wtedy wszystko się skończy. Jak długo można się męczyć? Przystąpię do powstańczej partii. Tylko patrzeć, jak ich wyłapią i wybiją. To będzie mój koniec. Przez ostatnie dni żywota będę za pan brat z dziedzicami powstańcami chodził. Może i koniem pod karczmę zajadę? Zobaczę jeszcze Ryfkę. Takim w jej pamięci pozostanę. Tylko kto wychowa moich synów? Bóg raczy wiedzieć. Łukasz. Poważył się rękę na ojca podnieść, niech go teraz młodszym braciom zastąpi. Będzie głową rodziny. Tego już się nie odmieni. On jest mocny, ja słaby. W niczym już mnie nie posłucha. Kiedy syn raz powie, że rodzic nie w prawie, to znaczy że sam po to prawo sięga. Trzeba sobie rzetelnie powiedzieć, przy kim jest racja. Ja myślę, że przy nim. Bronił matki. Nie trzeba się zastanawiać, dobrze robił, czy źle. Ja go skatowałem. I też byłem praw. Co myśleć o ojcu, który synowi ulega? Ale trzeba odejść. Ja już do chałupy nie wrócę. Wal erka musiała coś wyczuć. Wiedzieć nie wiedziała, ale kobieta wyczuje, kiedy chłop z sercem do innej odchodzi. Nie dawałem tego poznać po sobie, a jednak wyczuła. Do karczmy nie chodziłem, a mi wypominała. Więcej nie będę chodził. Niech Ryfka okrzepnie. Jeszcze i Lejzor się domyśli. W karczmie nie potrafię nad sobą panować. Chodzę z tym popołudniem w pamięci, jak w złotej koronie na czole. O niczym innym nie myślę. Walerka to wyczuła. Zajdę do Garsa i kupię kwaterkę okowity. W owczarni wypiję duszkiem. Niech gorzałka wypędzi pamięć z głowy. Mam dosyć wszystkiego. Jak partia koło lasu wyjdzie na patrolkę, to się zaciągnę. Widać taka moja dola. Nie przeskoczysz swojej biedy. Nie. Pić nie będę. To głupota. I słabość. Szkoda, że nie zabrałem ze sobą chleba. Co będę jadł w owczarni? Nieważne. Poślę Kubika do wsi. Kupić coś trzeba. Dzisiaj i jutro nie będę jadł. Trzeba suszyć za grzech, com bijący Łukasza, wziął na swoje sumienie. -Walenty! Walenty! Kto to? Acha... Bryczek. Sołtys. Leci za mną. Widać ma jakieś nowiny. Dawnom go tak zgorączkowanego nie widział. Nawet sołecki medal do kożucha przypiął. - Niech będzie pochwalony, sołtysie. A co was tak od rana pogoniło na obchód? Bryczek jest moim kumem, trzymał Józka do chrztu. Lubię go. Innym razem cieszyłbym się ze spotkania. Dzisiaj inaczej. Ale co sołtys, to sołtys. Figura we wsi. Zna świat i bywał we świecie. Ponoć nawet w Lublinie był. Otarł się o ludzi. Dzisiaj jest inaczej. Przychodzi na człowieka taki stan, że wszystko go mierzi. Jeszcze widzę przed sobą skrwawioną głowę Łukasza. Będzie miał biedak zepsute święta. Posiniaczony nie wyjdzie między ludzi. Nigdym tego nie pokazywał, ale stoję o niego więcej niż o swoje życie. Mój pierworodny. - Powiem wam Walenty taką wiadomość, że siądziecie na ziemi. - Może to być? - Miłościwy pan 2 czerwca wydał ukaz. - No... Toście kumie nowinę powiedzieli. Aż mnie zatkało. Chciałbym mieć tyle rubli, ile przez rok car wydaj e ukazów. - Ale za ten to byś złotymi rublami płacił. - Gadajcie sołtysie, bo się spalę z ciekawości. Widać wyczuł kpinę w moim głosie, ale się tym nie przejął. Musi nowina w rzeczy samej ważna. - Ojczulek car wydał ukaz, że chłopi dostaną ziemię. Wszyscy będą wolni, swobodni... Rozumiecie Walenty? - Jak to wszyscy? Ci z Sybiru też? - Głupiś. A co oni ciebie obchodzą? To my, chłopi będziemy wolni. Skończyła się u panów niewola. Ziemia, cośmy ją w pocie i znoju uprawiali, będzie nasza. - Darmo? - Coś rzecz jasna trzeba będzie odpłacić, ale nam spłatę na lata rozłożą. Powinności dla dworu nie będzie. Staniemy się wolnymi ludźmi. Jako i wszyscy. - Powiadacie, że powinności nie będzie? - Żadnych. - Znaczy, nikomu nie będziemy nic winni? - Nie bez tego, że dla rządu jego imperatorskiej mości trzeba będzie coś zapłacić, ale przecie nie tyle, ile panowie z nas zdzierali. - Jeszcze nie wiecie jak car będzie doił. - Na pewno nie tyle. Acha... Jeszcze jedno! Będziemy mieli swojego wójta. - Jakto„ swojego"? - Chłopskiego. Z wyboru. Możesz być ty, albo ja. -To już lepiej bądźcie wy. Ja wolę się swoimi owcami zajmować. Nie pilno mi do baranów w gminie. - Kpicie Walenty bez miary. A przecież z woli cara, będzie samorząd w gminie. Wszyscy z wyboru. Do samorządu, Walenty, jak nic was wybiorą. Mało jest w gminie takich mądrych chłopów jak wy. Sumiennie mówię. - Ja tam do takiej roboty nie pójdę. Nie nadaję się. - Gadacie Walenty, jak by wam ćma rozum odjęła. Kto po waszemu ma być wójtem? Zawsze pan? Albo dworski urzędnik? Nie lepiej to, jak chłopski syn będzie wójtował? - Bo ja wiem? Pan to pan. Pewnie, że kawał drania, ale pan. Chłopu to choćbyś dupę miodem smarował, zawsze będzie gównem śmierdziała. - Głupiście Walenty jak but. Pańska władza łeb wam do ziemi przygięła. - Wiecie kumie, pana to się jeszcze ludzie boją. Za dziada i ojca tak bywało. No i pan rządzi. Jak chłop się za rządy weźmie, to kto go uzna? U nas każdy jak kwaterkę wypije, to mądrzejszy od naczelnika w ujeździe. Zobaczycie. Chłopski wójt posłuchu nie zazna. - Nie bójcie się. Zazna. W razie czego. Bogu dzięki, są jeszcze w gminie strażnicy. Trzeba, to i żandarmów z ujazdu przywołają. - No widzicie kumie. Tak i na moje wyszło. Czy nahajem dostaniesz z rozkazu pańskiego wójta, czy chłopskiego, na jedno wychodzi. - Walenty. Wy gadacie jak buntowszczyk. - Bogać tam... Wiem tylko tyle, że każdy ma gębę pełną chłopskiego dobra, a tylko patrzy jak się na chłopskim grzbiecie przejechać. Za dużo gadam. Przecież to sołtys. Niby kum, ale zawsze władza. Przez zwykłą głupotę może się w gminie wygadać. Sołtysi podlegają naczelnikowi straży ziemskiej. Muszą o wszystkim donosić. Po to ich zrobili sołtysami. - Nie będzie już biedy Walenty. Jaki wójt będzie, to będzie. Ale przecież ziemia... Ziemię dostaniemy. Rozumiecie? Co byście nie gadali, a dopiero ojczulek car nadał chłopu ziemię. Przeczyć nie możecie. - Już co prawda, to prawda. Nadął się, kontent ze swojej przewagi. - Inne życie się dla chłopa zaczyna. Gdybym go spotkał godzinę temu, inaczej potoczyłyby się moje losy. Nowina jest taka, że nie pokłóciłbym się z Walerką. Mielibyśmy o czym radzić do późnego wieczora. Nie biłbym też Łukasza. Inaczej dzień by się skończył. Wiadomość przyszła za późno. Wszystko już się stało. Czasu nie zawrócisz. - Tak sołtysie. Wiadomość warta wszystkie pieniądze. Wiecie to chociaż, jak to się stało? - Wszystko wiadomo. Kiedy car wydał ukaz, to Generał Gubernator zwołał do siebie komisarzy. Było ich osiemdziesięciu czterech. - Patrzcie jaka parada. - Z całego Prywiślańskiego Kraju się zjechali do Warszawy. Zebrali się w jasnej zamkowej sali i generał gubernator odczytał carski ukaz. Potem nauczył ich jak mają chłopom ziemię nadawać, a oni srebrne gwiazdy do czapek przypięli i ruszyli w cztery strony świata. Koło karety każdego komisarza sotnia Kozaków jedzie, żeby mu powagi dodać. Jeżdżą po kraju, a gdzie przyjadą, tam radość i wesele. Taki to nam gościniec ojczulek car zgotował. Wszyscy się cieszą. - Boja wiem czy wszyscy? - Jakże się nie cieszyć, kiedy ci ziemię na wieczną własność dają? - Przecież komuś musieli ją zabrać. Ci się nie cieszą. - Zabrać? Chłop ją w znoju i trudzie uprawiał. - Wychodzi na to, że dostał to, co i tak miał. - Diabła tam! Teraz nie musi się opłacać. - Teraz, jakeście mówili, płacić będzie rządowi. - Ale nie tyle co panu. Ze swego. Jak cię pan do roboty zawoła, też musi płacić. Zechcesz - pójdziesz. Nie, to nie... Z łaski cara jesteś wolny. Nie możesz tego pojąć? Nie wiem dlaczego, ale w tę carską łaskę nie wierzę. Coś się za tym kryje. Od roku ludzie przebąkiwali, że jak Polska powstanie, to rząd chłopom da ziemię. Może car chce dobrze, ale nie wierzę, żeby urzędnicy jego woli nie przeinaczyli. Coś wymyślą. Car daleko, oni blisko. Zanim się do Pana Boga dopchasz, to cię święci zagryzą. - Wy sołtysie wszystko dokumentnie pojmujecie. Głowę macie nie od parady. Idziecie do wsi? - Ano idę. Trzeba ludziom nowinę ogłosić. Ale wpierw zajdę do Pokrzywy. Miał mi na Wielkanoc zrobić buty. Nie wiem czy zdąży. Zrobi mu. Sołtysowi by nie zrobił? Nikt nie robi takich butów jak Pokrzywa. Bierze drożej, ale warto zapłacić. Mnie zrobił pięć lat temu, a są jak nowe. Godzinę mogę stać we wodzie, a nie przemokną. Dopiero trzy razy je żelowałem. Pokrzywa zna się na skórze. Bodaj czego nie da. Warto drożej zapłacić. - Na pewno wam zrobi. - I ja tak myślę. Bywajcie Walenty. - Z Bogiem. Tak. Godzinę temu, cieszyłoby mnie takie spotkanie. Wychodzi na to, że mogę już spokojnie zamknąć oczy. Zostawię Łukaszowi cztery morgi pola. Niby wpięciu kawałkach, ale można wyżyć. Ożeni się... Baba przecież jakieś wiano mu wniesie, biedy nie zazna. Julkowi i Józkowi da spłatę. Może żyć spokojnie. Wszystko się przeinaczyło. Moje losy się splątały. Jak ja się z tego wyspowiadam? Przecież muszę iść do wielkanocnej spowiedzi. O Ryfce nie powiem. Jegomość ją zna. Inne grzechy powiem, ale ten zataję. Do komunii nie przystąpię. To by było świętokradztwo. Hostia by mi w gardle stanęła. Były takie przypadki. Ale spowiadać się będę. Jegomość musi mnie widzieć. Czy przystąpiłem do komunii czy nie, tego pamiętać nie będzie. Kiedyś wyspowiadam się w mieście. Tam mnie nikt nie zna. Grzech to przecież sam w sobie niewielki. Tyle, że z Żydówką. Czy ten świat jest mądrze ułożony? To co z tego, że z Żydówką? Jak się z nią kochałem, to jakby jasność niebieska nad głowami się rozwarła. Już mi i raju bożego nie trzeba. Bluźnię. Szatan też ma sposoby, żeby ludzi mamić. Zawracanie głowy. Co ma szatan do Ryfki? Wtedy było mi tak dobrze, że z każdym bym się sercem podzielił. Z każdym? Z Lejzorem i z Wal erką też? Nie wiem, czy oni byliby chętni na takie dzielenie. Wielkiego szczęścia bez grzechu nie zaznasz. Chyba, żeś święty. Wtedy i męczeństwo nie straszne. Każdy świętym być nie może. Zwykły człowiek w grzechu szuka szczęścia. Do spowiedzi nie pójdę. Nawet w mieście. To nic nie zmieni. Nie będzie uczciwości w mojej pokucie. Za grzechy trzeba żałować. Nie mogę. Obiecać poprawę. I tego nie mogę. Przecież ja tego grzechu pragnę jak spalona suszą ziemią dżdżu. Kiedy drzwi mojej chałupy za mną się zawarły, myślę tylko o Ryfce. Niech się dzieje co chce. Już środek wsi. Kościół, karczma, organistówka. Po co tutaj przyszedłem? Z karczmy wychodzą ludzie. Obcy? Nie. Znajomi. Pewnie z Roztoka. Mieli interes w Osinkach i okazyjnie zaszli do Lejzora. Gadają, machają rękami... Pewno już wiedzą o carskim ukazie. 35 Z zakrystii wyszedł organista Patkowski. Zatrzymał się. Patrzy na mnie uważnie. Wiem. On myślał o mnie. Tak wygląda, jakby na mnie czekał. Co ja sobie wydumałem? Jak można wiedzieć, co ktoś myśli? A jednak wiem. Ja mogę. Patkowski wygląda, jakby był niebieski. Ludzie tego nie spostrzegają, a ja widzę. On jest inny. Ta jego inność dawno mnie zastanawiała. Wszyscy go szanują, ale właściwie się boją. Był w Listopadowym Powstaniu. Stąd ma uważanie. Ale jest coś kromie tego. Z jego niebieskiej twarzy promienieje dobroć. Więc czemu ludzie się go boją? Może to anioł z nieba na ziemię zesłany? Jak się dobrze zastanowić, to Pan Bóg chociaż ma nad ziemią kontrolę, sam wszystkiego nie dojrzy. A aniołów w niebie mu nie brakuje. Ilu chce, może zesłać na ziemię. Taki Patkowski nawet przy kościele osadzony. Głupio myślę. Patkowski idzie ku mnie. To pewne, że na mnie czekał. Idzie wolno ale pewnie. Przywołał mnie myślami. I wiedział że przyjdę. To musiało się stać. - Niech będzie pochwalony. Myślałem o was Walenty. - Wiem. - To dobrze. - Ja też o panu myślałem. - Wiem. Myśl przyciąga myśl. Zajdziemy do środka. Nie powinienem iść. Jeżeli teraz zawrócę, złe przejdzie obok. Los jest ślepy. Można go zmylić. - Gdzieżbym panu zawracał głowę. Pan dopiero z kościoła. Pewno jeszcze bez śniadania. - Organista nie ksiądz. Nie musi przed mszą suszyć. - Pewnie. - No to chodźcie. Nie udało się. Los jest silniejszy. Już niedługo będę wiedział, co mi gotuje. Organistówka nie wygląda okazale. Byłem tutaj. Za interesem. Po opłatki. Dzisiaj inaczej. On mnie zaprosił. Jeszcze nie powiedział słowa, a czuję że coś nas związało. Połączyło. W środku organistówka wygląda, jak zamożniejsza chłopska chata. Niby tak, a jednak nie. Już za drzwiami jest inaczej. To dlatego, że w korytarzyku jest podłoga z desek. Za ostatnią moją bytnością była tylko gliniana polepa. Dorobił się organista. Powodzi mu się. I jeszcze coś. Kiedy wejdziesz do chłopskiej chaty, to czuć brud. Widzisz go, ale i czujesz. Kwaśny zaduch sam włazi ci do nosa. W tym odorze jest wszystko. Tchnienie cielęcia, które się w izbie ogrzewa, paskudzące prosięta i kury, obsikane dzieci i zdjęte z grzbietu parujące mdlącym smrodem, spocone łachy. Tutaj jest inaczej. Korytarz pachnie ziołami i pieczoną bułką. To pewne, że Patkowska dzisiaj ciasta nie piekła. Wtedy zapach byłby silniejszy. A on tylko tyle, że leciuchno błąka się pod sufitem. Na znak, że jest tu zawsze. Czuć słoneczną woń świeżej słomy. Łońskiego roku, zaraz po żniwach, Patkowski położył nową strzechę. Jeszcze pachnie polem. Nie zdążyła się uleżeć. Zleci kilka lat, nim strzecha pokryje się mchem, poczernieje i przywyknie do wiekowych bierwion ściany. Potem już będzie jak trzeba. - Na prawo, Walenty. - Przecie wiem. Zdarzało się bywać u pana. - Prawda. Idzie pierwszy. Otwiera drzwi. Wchodzimy do izby. Chociaż okna małe, w izbie jest jasno. To świeci bielą wyszorowana podłoga i wymalowane ściany. Ściany nie są białe. Mają zielonkawy kolor. Tylko sufit jest biały. Mało świętych obrazów. Krucyfiks nad drzwiami. Na przedniej ścianie wisi szabla. Pod niąjakoweś pismo. W ramkach. Pieczęcie na nim i kolorowe wstążki. Boja wiem, czy to uchodzi wieszać pisma dla ozdoby? Przecież to nie święty obraz. Jak człowiek ciemny, to nawet nie przeczyta co jest napisane. Łukasz by przeczytał. - Siadajcie, Walenty. Tak wygodnie tom jeszcze nie siedział. Niby zydel a nie zydel. Ma oparcie na plecy. Przewraca się ludziom w głowach. A panom specjalnie. Już im zwykła ława nie wystarcza. - Wygodne, co? Spostrzegł, że zydel z oparciem to dla mnie rzecz niecodzienna. Czyta w moich myślach. - Bo ja wiem? Ławka też dobra. - Co kto lubi. -Na to wychodzi. - Jak już tu jesteście, to wypada was ugościć. Pewnie postawi okowitę. Pić czy nie? Jak zaprosił do chałupy, to odmawiać nie wypada. - Nie spodziewajcie się, że was potraktuję od rana gorzałką. - To i dobrze. Sumiennie mówiąc pijam mało, a rano wcale. - Powiem żonie, niech nam zrobi mleka z miodem. Czuję ciepło w środku. Jestem spokojny. Wszystko stało się dalekie, mało ważne. Wiem, że stanie się coś nowego. Od czego zawiśnie moje życie. -Wanduś! Wandeczko! Jego żonie na imię Wanda. Nawet nie wiedziałem. Ładnie mówi do swojej żony. Zrazu widać, że prawie pan. Prosty człowiek do swojej kobiety tak nie mawia. Chyba, że po weselu. Nim mu życie zbytki z głowy wypędzi. A przecież on już stary. Ani chybi piędziesiątka mu wybiła. Ona też obstarnia. - Mówiłeś coś Witku? O! Dzień dobry! Masz gościa! Popatrzyła na mnie życzliwie. To nie było udawane. Ona się prawdziwie ucieszyła. Widać rada każdemu przybyszowi. Właściwie jest chuda. Ale twarz ma ładną. Zniszczoną, a jednak młodą. Ładnie się uśmiecha. Jakby się wstydziła, że się ludziom podoba. Wtedy, kiedy podobanie już nie uchodzi kobiecie. - Przepraszam, że u nas taki nieporządek... - Wandeczko, to jest Walenty Głąb. Owczarz pana dziedzica. - Ach to wy! Tyle o was opowiadają. Można by pomyśleć, żeście jaki czarownik, albo i charakternik. Ona tak mówi, że człowiek się czaję, jakby w letnie południe usiadł pod lipą i słuchał pszczół brzęczących w słońcu. Różne są kobiety. Walerka zimna, zamknięta, chociaż dla dzieci miłości ma tyle, że jej już dla innych nie starcza. Ryfka, kiedy nie patrzy na ciebie, wszystko jest zwyczajne. Ale jak spojrzy, to czujesz, że zapamiętanie pada ci w serce jak iskra na wysuszoną skwarem ściółkę młodniaka. I płoniesz jak las. Bez ratunku i pożytku. Patkowska znowu niesie ciszę pachnącej malinami żywicznej poręby. - Ty nas Wandeczko nie zagaduj, bo Walenty i ciebie może zaczarować. Na przykład w owieczkę. On do niej mówi jak do dziecka. Ona też patrzy jak mała dziewczynka. Może wierzy w moje czarodziejskie moce. - Przynieś nam kochanie po garnuszku gorącego mleka z miodem. - Może placka? - Jak masz, to dawaj. Nie wiem jak Walenty, ale ja zgłodniałem. Znowu jesteśmy sami w izbie. On zdjął burkę, a ja ciągle siedzę w kożuchu. Jest mi głupio. Niezręcznie. - Może zdejmiecie kożuch? On czyta w moich myślach. - Długo nie będę bawił, ale jeśli można... Zdejmuję kożuch. Podaję mu. On bierze, otwiera drzwi i wiesza na kołku w sieni. Jest mi nieprzyjemnie. Wiem, dlaczego to robi. Boi się, że z kożucha wszy rozlezą się po całym domu. Ma rację. Ludzie są brudasy. Jeśli chodzi o mnie, to strach zbyteczny. Walerka pilnuje czystości. Ługu nie żałuje. Ale mądrze robi Patkowski, że się pilnuje. Żebym wiedział, inaczej bym się odział. Mam przecież dobrą odziewę. W połatanym Spencerze wyglądam jak żebrak. I jak dziad się zachowuję. Nawet butów w sieni nie omiotłem. Do diabła! Widać wyraźnie moje ślady. Naniosłem błota do izby. Będzie musiała Pat-kowska szorować podłogę. Patkowski wrócił do izby. Wydawało mi się, że przez chwilę popatrzył na błoto, którym zapaprałem izbę... Nic po sobie nie pokazał. Zwyczajnie zasiadł przy stole. Widać nauczony, że jak chłop wejdzie, to musi zaświnić. Już mu nie dziwota. Po co on mnie zawołał? Musi mieć sprawę. Dobrze się maskuje, aleja to wiem. Z darma racji nie prosi się chłopa i na dodatek mlekiem częstuje. I podłogę pozwala uświnić. Wychodzi na to, że mnie ugniata jak ośródkę chleba. Waży, z której strony mnie zażyć. Myślę, że nie ma złych zamiarów. On ma jakiś kłopot. Musi zrobić coś, co przechodzi jego siły. Szuka, kim się posłużyć. Padło na mnie. Cierpliwości. Za chwilę powie. Panowie są mądrzy, ale przez tę mądrość od milczenia odwykli. U pana wtedy mądrość jest ważna, kiedy ją w słowa ubierze. Przez to tyle gadają. Patkowski milczy. Widać też zna wagę milczenia. W powstaniu był oficerem. Tacy jak on Stańca przez wyciory przepuszczali. Nie pomyślałbym, że już taki stary. Nie wygląda na swoje lata. Prosto się trzyma. Suchy. Żylasty w sobie. Od brody przez policzek leci mu blizna. To z powstania. Musi odważnie w potrzebie stawał. Ale są tacy co mówią, że potem pismo jakoweś podpisywał, w którym przysięgał wierność carowi. Co mnie to obchodzi? Wszyscy jesteśmy carowi posłuszni. Patrzymy na siebie. On myśli. Taksuje mnie oczami. Pewnie radby mi zajrzeć do duszy. Zobaczyć, co tam jest w środku. Ale o co mu chodzi? - Co tam u was Walenty pod lasem? - Ano... Wiosna idzie. - Ponoć powstańcza armia kręci się po okolicy? Tu cię boli. Ciekawią go powstańcy. Trzeba się pilnować. Może żandarmom się wysługuje? Takich swołoczy nigdy nie brakuje. Przecież podpisywał pisma. Jak ludzie mówią, to zawsze jest źdźbło prawdy. - Nic takiego nie widziałem. Skąd u nas powstańcy? Przecież powstanie upadło. Sam wójt mówił. - Ale w Rzeczycy są Kozacy. - Ludzie plotą. Pewnie naczelnik Ziemskiej Straży ze swoimi przyjechał, a głupie ludzie zaraz sotnię Kozaków zobaczyli. Strach ma wielkie oczy. - Ta wiadomość jest pewna. Pół sotni we wsi kwateruje. - Może i tak, ale skąd wiadomo, że przyjechali na wojnę z powstańcami? - No to po co? - Bo ja wiem? Car wydał ukaz o uwłaszczeniu chłopów. Może jakiś komisarz z Guberni przyjedzie. - Wiecie już o ukazie? - Wszyscy wiedzą. Wstał ze zydla. Chodzi po izbie. Widać się nie spodziewał, że wiadomość o ukazie już dotarła do chłopów. Podszedł do stołu. Pochylił się ku mnie. - I co wy na to? - Na co? - Na ten ukaz? - Zatroszczył się o chłopów car ojczulek. - Łatwo dawać cudze. - Łatwo nie łatwo. Panowie by nie oddali. - Skąd wiecie? Jesteście pewni, że panowie już o tym nie pomyśleli? - Pewnym można być tylko zgonu. Otwierają się drzwi. Wchodzi Patkowska. Na tacy niesie dwa garnuszki mleka i glinianą misę pełną białego placka. Jest mi głupio. Obsługują mnie jak jakiego pana. I w dodatku ona. Taka delikatna. Kto widział, żeby chłopa traktować jak dziedzica. Patkowska się uśmiecha. - Niech będzie na zdrowie. - Bóg zapłać. Stawia na stole garnuszki i miskę. Mleko jest gorące. Paruje. Widać dopiero co zdjęła z kuchni. Pachnie miodem i świeżością. U nas mleko z miodem też się pije, ale tylko na lekarstwo. Osobliwie jak boli gardło. Placek kusi. Jakbym się zabrał, to w dwa pacierze zjadłbym wszystko. Trzeba się zachować godnie. Jakby nie było, to inni ludzie. Prawie panowie. Czego on chce? Wypytuje o powstańców, a carski ukaz mu się nie widzi. Komu służy? Spokojnie. Powie wszystko. Odsłoni się. Teraz trzeba pić mleko. Jest słodkie i parzy wargi. Placek jest dobry. U nas w chałupie placek jest trzy razy do roku. Na święta. Patkowski popił mleka i odsunął garnuszek. - To lepsze niż gorzałka. - Wiadomo, chociaż nie każdy tak myśli. I nie każdy, co gorzałkę pije, jest temu winien. - Tak myślicie? A kto jest winien? - Większy grzech biorą na siebie ci, co się bogacą na targu okowitą. - Karczmarze? - Ci też, ale najwięcej tacy, co mają gorzelnie. Panowie. To oni z chłopa duszę wyciągają. Teraz powinien puścić farbę. Otwarłem mu drogę. Musi bronić panów. Popatrzył na mnie zdziwiony. Aż go poderwało. Tak to jest, panie organisto. Żyjesz dostatnio, mleczko z miodem popijasz, plackiem na codzień pojadasz, musisz być po pańskiej stronie. - Są panowie, co chcą ulżyć chłopskiej doli, ale racja i w tym, że niejeden w zysku z okowity cel życia widzi. Bierze mnie za naiwnego roztropka. Gada ładne słówka i myśli, że głupi Głąb uwierzy. - Są panowie, co chcą tak ziemię uprawiać, żeby rodziła tyle chleba, by głód z naszej ojczyzny wyżenąć. - Sami panowie chcą tę ziemię uprawiać? Macha ręką na zgodę. Widać ta rozmowa nie po jego myśli. - Nie spierajmy się, Walenty. Tego się w parę chwil nie rozsądzi. Tyle się nagromadziło ludzkich bolączek, że lata ich nie naprawią. - Tak i ja myślę. - Słuchajcie Walenty. Mam do wasz ważną sprawę. Znamy się nie od dzisiaj. Znam też wszystkich ludzi we wsi. Przecież żyję tutaj z wami. - Lepiej powiedzieć, „obok nas". - Niech i tak będzie. Jedno wiem. Jesteście inny niż wszyscy we wsi. Potraficie myśleć i rozumnie patrzycie na świat. - Bardzo pan dla mnie łaskaw. - Dawno chciałem was do siebie zaprosić. Czasy są takie, że jednoczyć się ludziom trzeba. - Tak mówicie? Znak to, że dobre czasy dla wsiowych nastają. - Nie kpijcie. Pytałem was, czyście słyszeli o powstańczej partii, co się w naszych lasach pojawiła. Powiedzieliście że nie, a przecież musieliście ich widzieć. - Uparty z was człowiek, panie organisto. - Jeździli koło owczarni. Ludzie z patrolu mówili, że was widzieli. - Przecież nie sam tam siedzę. Jest jeszcze Kubik. - To by wam o powstańcach powiedział. - On nikomu nic nie powie. To niemowa. Zamilkł. Jeszcze coś w sobie waży. Śmiać mi się chce. Wydaje mu się, że chytry i przebiegły. A przecież go do muru przyparłem. Chciał mnie badać, a sam się wygadał. Przysunął bliżej zydel. Jego twarz jest przy mojej. Tak, teraz już się zdecydował. - Powiedzcie otwarcie, Walenty. Co myślicie o powstaniu? Więc jeszcze nie. Ciągle czeka na moje słowa. Chce wiedzieć jaki jestem. Powinien wiedzieć nim zaczął tę rozmowę. Ale widać, że się boi. Jest więc związany z powstaniem. Przecie nie z policją. Kluczyłby wtedy, podpytywał, ale baćby się nie bał. Jeszcze poczekam. On i tak powie co trzeba. - O powstaniu? Przecież panu mówiłem, co ludzie gadają. Że powstanie padło. A może nie mówiłem? - Powstanie żyje. Walka się toczy. - Toście mi powiedzieli nowinę. - Mówię to z ręką na sercu. Jako i to, że w nasze strony przebiła się powstańcza partia. - Co więc mam robić? - Polak powinien wiedzieć. - To Polak. A chłop? - Gorycz przez was mówi. - Nie panie. Krzywda, co od wieków za chłopem chodzi i rozumu uczy. A wy, panie Pat-kowski, za kim jesteście? Za powstaniem czy przeciw? Teraz musi powiedzieć, chociaż nie wie co z tą wiadomością zrobię. Nie trzeba mi jego gadania. Wiem, którą stronę trzyma. W izbie jest cicho. Z kuchni słychać, jak Patkowska przesuwa garnki na blasze. Warzy strawę. Dziwne. Zwykły dzień, a dla mnie jak święto. Coś się stanie, co o moim życiu zaważy i losie. - Wierzę wam Walenty i wierzę w wasze sumienie i uczciwość. Jestem z tymi, co walczą o Polskę, nie szczędząc życia ni majątku. Tam, gdzie są wszyscy uczciwi ludzie. Myślę, że i wy z nami będziecie. Po tom was do siebie zaprosił, żebyście do powstania przystąpili. - Ładnie to pan powiedział, ale nie wszystko, co się mówi, musi być prawdą. Wybaczcie panie śmiałość i szczerość. Są we wsi tacy, co powiadają, że po Listopadowym Powstaniu musiałeś pan jakoweś papiery carowi podpisywać. Niech się pan nie gniewa, ale tak ludzie gadają. Nie wszyscy, rzecz jasna. Kto mądry ten wie, żeś pan w powstaniu krwi nie żałował. Ale skoro mamy ze sobą gadać, to muszę znać prawdę. Podszedł do krucyfiksu. Podniósł rękę. - Na mękę Pana naszego, Jezusa Chrystusa i na zdrowie mojej żony, która jedna mi w życiu została i miłuję ją nade wszystko, przysięgam, że to potwarz i kłamstwo. - Wierzę, panie Patkowski. Jak pan u chłopa w taki sposób wiary szuka, to wątpić nie można. Tak więc niech pan nie kluczy po manowcach, tylko powie, czego chcecie od takiego szaraka jak stary Głąb. - Żebyście przystąpili do powstania. Nie to, żeby do partii. Nam trzeba ludzi, co znają okolicę. Przeprowadzą oddział. Przeniosą meldunki, listy, czy w biedzie przechowają żołnierzy. Ludzi miejscowych. Takich jak wy. Prawych i rozumnych. Oddanych sprawie. Kiedym szedł do wsi, myślałem żeby przystąpić do powstania. Tyle, że racje były inne. Teraz to nie ważne. Los mi myśl podsunął, a ludzkie myśli gdzieś tam błądzą i spotykają się, kiedy podobne. Tak i spotkała się moja z zamiarami Patkowski ego. - Coś panu powiem. Jeszcze żeście do mnie słowa nie powiedzieli, a ja już wiedziałem, że do powstania przystąpię. Różne są powody, dla których się ludzie na coś takiego ważą. - Myślę, że zawsze jeden. Służyć ojczyźnie. Tylko taki może być powód, Walenty. - Tak się mówi. Jeden stawia życie dla chwały, inny żeby świat zbawić, jeszcze poniektórzy dla dobra tych, co po nim przyjdą. Żeby chociaż im żyło się lepiej. Każdy jest pewien swojej racji. - Wychodzi na to, że wy Walenty myślicie inaczej? - Powiedział pan prawdę. Ja zwyczajnie nie chcę żyć. Czasem tak się układa. - Chcecie iść do powstanie żeby zginąć? 40 - Co w tym złego? Mógłbym zwyczajnie powiesić się na belce w owczarni, ale ludzie zaraz by powiedzieli: z diabłem trzymał to i diabeł go zabrał. Z czasem by tak i moi synowie myśleli. I ci, na których pamięci mi zależy. Nie. Inaczej to zrobię. Pójdę z panami do powstania. Tam śmierć pewna. - Mówicie głupstwa. Walczymy dla Polski i o Polskę. Skruszymy kajdany, które ciemięzcy naszej matce ojczyźnie założyli. Żyć nam trzeba nie ginąć. - To już są te słowa, o których mówiłem. Okrągłe jak ugniecione kulki ośrodki chlebowej. Nie wygra powstanie, bo i nie może. Car silny, a wy słabi. Sami się o tę wolność bijecie. Bo to jest wolność pańska. Patrzajcie. Jestem pierwszym chłopem w Osinkach, co się do powstania zaciągnął. A i to kromie tego, że mi życie obrzydło. - Przecież mogą was złapać i zesłać na Sybir. - Koniec ten sam. Tyle, że dłużej w towarzystwie panów pobędę. Będą mnie mieć za brata. Towarzysza. - Tak mówicie Walenty, że nie wiem czy mogę was do przysięgi dopuścić. Idziecie do sprawy, a serca jej nie dajecie. - Możecie. Serca nie daję, ale życia nie skąpię. O to przecież wam chodzi. Mówcie lepiej, co mi wypadnie robić w tym powstaniu? - Naprawdę nie wiem, czy można wam zaufać. - Oj panie Patkowski. Uczony j esteście człowiek, a tak głupio gadacie. Dawnoście przecież myśleli czy można mnie do powstania wciągnąć, czy nie. Może gdzie i rady żeście zaciągali. I to wiem, że zadanie dla mnie też już gotowe leży. Pewno tylko tacy jak ja mogą je wykonać. Zgodziłem się, a wam jeszcze mało. Chcecie, żebym jak za panią matką, powtarzał wasz pański pacierz. Mnie za jedno. Chcecie, żebym wam służył? Dobrze. Nie chcecie, to się zaciągnę gdzie indziej. Ludzi teraz trza wszędzie. - Musicie złożyć przysięgę. - Złożę. Chociaż widzi mi się, że jak ktoś chce zbyć życia, to bez przysięgi można mu wierzyć na słowo. Dobrze. Przysięgnę jak pan każe. Powiedzcie co wypadnie mi robić? - Pojedziecie w Gościadowskie Lasy. Do gajowego. Furmanką. Po broń i patrony dla partii. Potem ten transport przywieziecie nocą do smołami. Tej, co jest koło waszej owczarni. Przewieziecie też dokumenty. - Furmanką? Przecież nie mam konia. - Podwodę da dziedzic Rogalewski. - To i on zaprzysiężony? -Tak. - Kiedy mam jechać? - Dostaniecie ordynans. Do owczarni przyjdzie łącznik. On przyniesie dokumenty. - Kto to będzie? - Nie musicie wiedzieć. - To jak go poznam? - Powie hasło: przynoszę opłatki od organisty. Jeden zanieście do dworu. -1 to wszystko? - Wszystko. Nie zapomnicie? - Jakże by? Przeciem nie dziecko. - No to dobrze. Teraz złożycie przysięgę. 41 ROZDZIAŁ 4 Jutro muszę iść do dworu. Kończy się owies. Na samym sianie owiec nie uchowasz. Pogadam z ekonomem. Może przy okazji spotkam dziedzica? Przecież my teraz koledzy. Pójdę. Nic ważnego się nie dzieje. Tydzień minął jak tu siedzę. Nawet nie wiem, co się dzieje w chałupie. Wciągnąłem się w to wszystko przez głupotę. Cóż to za wielkie rzeczy się stały? Czas wszystko łagodzi. Prawda. Łukasz dostał baty. Ale czy to ja pierwszy ojciec, co syna bije? Inni stale to robią. Z Łukaszem nie to samo. On tak patrzy na świat jak ja. Nigdy nie musiałem go bić. Starczyło dobre słowo. Oćwiczyłem go, kiedy chciał bronić matki. Nie. On już serca do mnie mieć nie będzie. Nie mogę wrócić do domu. Chwile z Ryfką jak zadra wbity mi się w pamięć. Tęsknię do niej. Coraz mocniej. Kładę się spać i myślę tylko o niej. Nawet kiedy byłem młodym chłopakiem, nie brała mnie taka gorączka. Żeby wreszcie przyszedł ten powstańczy posłaniec. Wtedy się wszystko skończy. Mam takie przeczucie, że ja z tych Lasów Gościeradowskich nie wrócę. Albo zabiją, albo złapią. Tak czy inaczej - zginę. I dobrze. Mam już dosyć wszystkiego. Szczekają psy. Kogo to niesie do owczarni? Trzeba zobaczyć. Nie chce mi się złazić z posłania. Owce beczą. Pewnie. Na takim marnym żarciu? Trzeba im dać treściwej karmy. Zejdę na dół. -Poszły głupie! Pchają się pod nogi. Psy szczekają, ale nie mą złości w ich jazgocie. Musi ktoś znajomy. Pewnie Kubik. Dobrze, że przychodzi. Chociaż niemowa, pogadać z nim nie można, ale we dwóch milczy się raźniej. - Do nogi Zagraj! Burek do budy! Kto to idzie? Jeszcze nie poznaję. Jest pod lasem. To Julek. Widać go Walerka posłała. Przechodzi jej złość. Albo nie tyle złość, ile potrzeba ją przy dusiła. Tylko patrzeć, jak trzeba będzie wyjść w pole. I nie wie, co ze świętami postanowić. Krzywiła gębę, a teraz głupia jak but. Zrozumiała, że się niepotrzebnie postawiła. Ciągnie mnie do chałupy, ale i odpycha pospołu. Julek jest już blisko. Ugina się pod ciężarem torby. Powinien przyjść Józek. Zawsze mocniejszy. Julek to przecież jeszcze dziaczyna. Podźwignie się. - Niech będzie pochwalony. - Na wieki wieków. Julek całuje mnie w rękę. Jest przestraszony. Patrzy na mnie jak na dziwoląga. No pewnie. Przez tydzień zarosłem jak dziad odpustowy. Śmieszny jest ten Julek. Rude włosięta wymykają mu się spod baranicy. W oczach ma jakieś figielki. Dziwny dziaciak. Tylko mu zbytki w głowie. Możnaby rzec, że nawet kiedy płacze, to się śmieje. Trochę przygłupi. - Mama przysłali torbę zjedzeniem. Brzytwę to już ja sam tacie przyniosłem, żebyście się mogli ogolić. Wesoło mi na duszy. Dobrze, że chociaż ten przyszedł. - Dobrześ zrobił. Co tam słychać w chałupie? - Ważnego nic. - Ale co? 42 - Powiedzieć wam? - Przecież pytam. - A nie będziecie mnie gonić z paskiem? - Coś tam znowu zmachał? - Wam powiem, ale mamie nie powtarzajcie. Widzę, że aż go ponosi do opowiadania. Oczy mu się śmieją. - Gadaj. Nie powiem. - Wałek Zbęk nauczył mnie usypiać kury. - Fiu! Fiu! To ci nowina! Jak to robisz? - Wsadza się kurze łeb pod skrzydło, a potem kładzie na plecach. Leży jak uśpiona. Ani drgnie. -Patrzcie no... - Ale to nie koniec tato. Jak się tego usypiania nauczyłem, to wczoraj raniutko, nim mama wyszła do kur, to wszystkie je uśpiłem i pokładłem na podwórku. Leżały jak po zarazie. Mama patrząc mało nie upadła. Zaczęła krzyczeć, ale jak do kur podeszła, to one smyrk, ocknęły się i w nogi. Teraz mama mówi, że ktoś jej kury zaczarował. Pewnie wy. Śmiejemy się. - Nie powiecie tato? - Powinieneś dostać rżniątki. Kto widział mamę tak straszyć. - Ale nie dacie? - Jeszcze pomyślę. - Wiem, że nie dacie, bo się śmiejecie. Dziwny dzieciak. Na jedno przygłupi, a na zbytki ma taki pomyślunek, że nadziwić się nie można. Całymi dniami kombinuje jakby to ludzi rozbawić. Kiedy umarł stary Nierodka, to przez tydzień schodziły się wieczorem baby do Nierodcyny, żeby pacierze odmawiać. Julek się zwiedział, podkradł pod chałupę, najpierw pod okienkiem kaganek zapalił, potem portki opuścił i gołą dupinę do okna wstawił. Krzyku było, a na drugi dzień Nierodcyna poleciała do proboszcza z wieścią, że się jej nieboszczyk objawił. „Tylko ćwarz miał opuchniętą". Nie miałem sumienia przyłożyć mu pasem, ale musiałem. Przecież ze starszych robił sobie kpiny. - Mama się pytają, czy długo tu będziecie? - Nie wiem. Zejdzie mi trochę. - Mazurek zabili w środę naszego wieprzka. Mama przysyłają wam szpyrki. - Zabierzesz z powrotem. W post tłustości jeść nie uchodzi. -Tato... -No? - Powiedziałbym wam coś, ale żebyście się nie gniewali. - Mów. Nie będę. - Pod lasem, koło kępy brzózek, ja tej szpyrki mały kąsek zjadłem. Pomyślałem sobie, że przecież Pan Bóg z kościoła aż pod las nie dojrzy. A na koniec, jak raz starego Bolinię dzisiaj chowają, to ma z pogrzebem zajęcie. Gdzie mu tam do pilnowania szpyrki. - A psubracie! Pan Bóg widzi wszystko! - Ja wam mówię, że nie widział. Mama zawsze mówiła, że jakby kto w poście szpyrkę jadł, to mu w gardle stanie. -Boi tak jest. - Ona mi tylko smyrgnęła do brzucha. Nie widział. Ani on, ani jego anielskie żandarmy. - Co ty wygadujesz. Anioły to nie żandarmy! - Jak to nie? Przecież donosząjak ktoś zgrzeszy. - Pan Bóg musi wiedzieć o wszystkim. Po to i aniołów w niebie trzyma. Przydzie czas sądu ostatecznego, wtedy ludzkie grzechy na szalę niebieskiego kantorka położy i zważy. Po- 43 tem przeważy dobre uczynki. I będzie tylko uważał. Grzechy cięższe? Pójdziesz w ogień piekielny. Więcej dobrych uczynków? Weźmie cię do nieba. - A jak będzie po równo? - Ani chybi ześle do czyśćca. I twoja szpyrka na ten kantarek pójdzie. - Mówię wam tato, że on mojej szpyrki nie widział. Biedny dzieciak. Zgłodniały, a jeszcze go postem morzą. Gdzie tam miłosierny Stwórca za taki grzech by karał? -Julek... -Co tato?... - Wiesz co? Jak już żeś kąsek tej szpyrki zjadł, to czy jeden czy dwa, grzech jednaki. Wejdź do owczarni i po ciemku możesz sobie dobawić drugi kąsek. Tam tak ciemno, że nikt cię nie zobaczy. - Zawsze sobie myślę tato, że wyście najmądrzejszy człowiek na świecie. Gdzieżby anioł do owczarni właził. Jeszcze by mu owce skrzydła obesrały. - Nie gadaj tyle, tylko leć. Masz tu kozik, odkraj szpyrki i chleba, ale nie za dużo, bo nie anioł, aleja ci paskiem dołożę. Pobiegł ucieszony. Ma jednak w głowinie pomieszane. Jak to sobie z Panem Bogiem umyślił. Wychodzi u niego, że Stwórca po równo z proboszczem i organistą, koło kościoła tylko chadza. Niech sobie podje dziaczyna. Wezmę ten grzech na siebie. Jutro przez cały dzień będę suszył. Tylko w południe mleka się napiję. Jeść nie będę nic. Boże jedyny! Kiedy nadejdą takie czasy, że nasze dzieci nie będą głodne? Jak sięgnę pamięcią głód był zawsze. Tylko w święta ludzie się do syta najadali. Dobrze, że Wal erka kazała zabić wieprzka. Julek wyszedł z owczarni. - Już tato. Widział kto? - Pewnie nie. Latał tu jeden anioł nad drzewami, ale się ku dworowi pokierował. Zjadłbyś jeszcze sera? - A nie śmierdzi? - Już ci śmierdzi owczy ser? - Ser nie, tylko smród. Jakbyście mieli trochę tego sera na zbyciu, tobym spróbował. Na ser nie ma postu. - Ty byś i mnie zjadł, grzeszniku. - Was nie, bo gdziebym takiego drugiego, dobrego naszedł? Miłuje człowiek swoje dzieci. Głuptak nie głuptak, a zdać by się mogło, że z jego wejściem słońce w owczarni zaświeciło. Julek kręci się. Wszędzie zagląda. Owce ciągnie za uszy. - Tylko tryka nie ruszaj, bo ubodzie. - Bo to potrafi takimi zakręconymi rogami? - Ukrzywdzić może każde stworzenie. I każdy człowiek. Masz tu jeszcze sera. Jaki zgłodniały. Wielki kawał sera tylko mignął mu w gębie. - Powiadasz, że zmarło się Bolinie? - Tak. Wódka się w nim zapaliła. - Co ty gadasz? - Tak ludzie powiadają. Mogło tak być. Napił się okowity, zapalił fajkę, iskra poszła do brzucha i się zajęło. Dobrze, że wy tato nie pijecie. - Ty mnie nie ucz co mam robić. A jak Łukasz? Odwrócił głowę. Milczy. Nie chce mówić. Niepotrzebnie go zapytałem. Szkoda. Była chwila radości w mojej martwocie. Trudno. Słowa nie cofniesz jak z gęby wyleciało... - Łukasz? - Chyba głośno mówię. 44 - Aaa... Łukasz... Jeszcze leży. Za uchem zrobił mu się bolak. Gadał głupoty po nocach. Ciągle był spocony. Ale teraz jest lepiej. Wczoraj z bolaka wyszła posoka i zaraz mu się poprawiło. Jak tak gadał nieczujący, to mi się płakać chciało. Myślałem, że z duchami się ugaduje. - Ale mu lepiej? - Lepiej. Lepiej. Mama go płótnem okłada, zioła parzy. Lepiej Łukaszowi. Od wczoraj lepiej. Nie jęczy i rozumnie gada. Nie troskajcie się o niego. Przytulił twarz do mojej ręki. Jakby chciał pocieszyć. Pocieszyć? Tego nikt nie potrafi. Kiedy ja tutaj siedziałem, Łukasz cierpiał. Żebym chociaż był na miejscu. Mogłem mu ulżyć. Na ziołach znam się lepiej od Wal erki. Bolało go. I dusza bolała. - Pewno zemścił na mnie? - A nie będziecie się gniewać jak powiem? - Mów. Przecież tyś nie winien. - Nie zemścił. Ale lepiej żeby zemścił. Dołożylibyście mu potem i zbyte. On tylko jęczał. Jakby go w środku parzyło. Od tego pewnie ten bolak. - A mama? - Nic nie mówiła. Przecież mamy żeście nie bili. - Józek mamie pomaga? - Józek robi wszystko. - No to i dobrze. Pora na ciebie Julek. Leć do domu, bo tylko patrzeć, jak się ściemni. Do wsi kawał drogi. - Bogać tam! Przelecę! A wy tato kiedy przyjdziecie? - Dzień dwa i przyjdę. - Tato. Ja się boję. Wy już do nas wcale nie przyjdziecie. - Powiedział, co wiedział... Na pewno przyjdę. Nie turbuj się. - A kiedy? - Już mówiłem. Za dzień, dwa. - Ja się o was boję. - Nie gadaj tyle. Umykaj, bo przyłożę pasem. Za wszystko. Za kury, za szpyrkę... No umykaj! - Ostańcie z Bogiem, tato. - Idź z Bogiem. Jezusie Maryjo! Co się stało? Psy szczekają jak oszalałe. Jakieś konie? Tak. Słychać rżenie. I ludzkie głosy. Pies zaskowyczał. JAzucili w niego kamieniem, albo uderzyli. Zejść, czy się schować? Zejść. Będą szukać to i tak znajdą. Kto to może być? Kozacy? Nie. Po polsku gadają. - Jest tam kto? Już szukają. Trzeba się spieszyć. Kogo to czort niesie? - Tu jestem? Panowie do kogo? - Ktoś ty? -Dworski. - A dwór czyj? - Toć wszyscy wiedzą. Pana dziedzica Rogalewskiego. - Moskale tam stoją? - Wybaczcie panie, kto? - Kozacy. - Nie wiem. Nie byłem we dworze. Kozaków chyba nie ma. Wczoraj był u mnie syn. Ze wsi. Nic nie mówił. - Za dużo mielesz ozorem. Uspokój psy, bo wystrzelam. Konie wprowadzimy do szopy. 45 - To jest owczarnia, panowie. - Co za różnica? Teraz będzie stajnia. - Ustawcie konie w takim miejscu, żeby owcom nie zrobiły krzywdy. Nieprzyuczony koń, może kopnąć jagniaka. Byłaby szkoda. - Teraz ludzie mają większe kłopoty. Ale chodź. Pokażesz, gdzie konie ustawić. Owies masz? - Tylko siano. Miałem iść do dworu, żeby owies przywieźli. Nie mam co owcom dawać. - Durniu! Trzeba było iść wczoraj. Podrzuć im siana. A do jedzenia chyba coś masz? A może po żarcie też miałeś iść do dworu? - Jedzenie przyniósł mi wczoraj syn. Tyle, że nie bogata to strawa. Jest ich trzech. Widzę wyraźnie. Noc jasna, księżycowa. Na plecach mają strzelby. Takie, jak pan Rogalewski do polowania. Dwóch ma szable u pasa. Jeden ubrany w rogatywkę, dwóch w chłopskich baranicach. Może to powstańcy, a może przebrane żandarmy. Przyjechali na przeszpiegi. Że mówią po polsku, to żaden dowód. Mało naszych Kacapom służy? - Będziemy tu kwaterować. - Panowie. Co to za kwatera? Wygód żadnych. Jedźcie do dworu. To mały kawałek drogi. I półtorej wiorsty nie będzie. Warto się w szopie mordować? - Zamknij pysk. Gdzie można spać? Lepiej jak przenocują w sianie. Wlezą do mojego stryszka, to wszów napuszczą. W sianie będzie im dobrze. Ciepło. Owce nagrzały. - Wszędzie. Ale po mojemu, to najlepiej w sianie. O tutaj. - Dobrze, stary. No, a teraz dawaj jeść! Bogu dzięki, że wczoraj dałem Julkowi kawałek słoniny. Przynajmniej sobie chłopak podjadł. Tyle jego. Ci zeżrą wszystko. - Mam chleb, ser owczy i mleko. -Nic więcej? Słonina leży na wierzchu. Jak znajdą, to będzie kłopot. Mogą obić. Nie ma co kryć. Przeżyję bez słoniny. - Mam jeszcze kawałek słoniny. - Jakby ci nahąjem dołożyć, możeby się i mięso znalazło. Albo kiełbasa? - Nie, panowie. U chłopów tak nie bywa. - Dawaj co masz. Acha... Najpierw siana dla koni. Owce beczą rozbudzone. Wchodzę na stryszek. Zrzucam siano. Jeden z przybyszów zbiera je oburącz i niesie do koni. Konie rżą niecierpliwie. Głodne. Szkoda że nie mam owsa. Zmarnują stworzenie. Koń ma kiepsko na wojnie. W ciągłym ruchu, bez stajni, stałego furażu. Koń ma najgorzej. Ciężka jest końska dola. Chleb zjedzą wszystek. Słoninę tak samo. Nie zostawią ani kawałka. Owczego sera i mleka mi nie żal. To pańskie. Pan nie zbiednieje. Ale słonina była moja. Lepiej żeby chłopaki sobie podjadły. Głupia ta Walerka. Nawet jak chce coś zrobić dobrze, w końcu i tak się na złe obraca. Gdzie jest kozik? Powinien tu być. Chleb muszą czymś kroić. Eee... Mają swoje noże. Ale i kozik jest. Dobrze, że Julek położył wczoraj na swoim miejscu. To wpoiłem w chłopaków od małego. Bierzesz coś? Bierz. Już ci niepotrzebne? Połóż skąd wziąłeś. Z tego się rodzi ład w życiu. Schodzę na dół. Już na mnie czekają. Nawet ten, co karmił konie. Pewnie bardzo głodni. Nie widzę ich twarzy. W owczarni ciemno. - Niesiesz żarcie? - Tak, panowie. Podejdziemy pod wierzeje. Tam będzie widniej. - Zaświeć kaganek albo łuczywo. - Panowie! W owczarni nie uchodzi. Pełno słomy. Zapali się. Ja nawet fajkę na dworze palę. Ożywili się. - Tytoń masz? 46 Głupi ze mnie baran. Kto mi kazał wspominać o fajce? Tak bywa, kiedy człowiek bez potrzeby miele ozorem. Przyjdzie mi siedzieć bez jedzenia i palenia. Zabiorą cały zapas. Nie. Wszystkiego nie wezmą. Za strzeszakiem mam kapciuch z machorką. Tego nie znajdą. - Tytoniu nie, ale machorkę mam. Nie dużo. Na trzy fajki wystarczy. -Najpierw jeść. Śmiesznie wyglądają. Dwóch wielkich jak chojaki, a komenderuje nimi najmniejszy. Ale wygląda, że wiekiem najstarszy. Tylko mały rządzi. Tamci prawie się nie odzywają. Idziemy w kierunku otwartych drzwi owczarni. Mrozu nie ma, ale przymrozki jeszcze łapią. Przez otwarte wierzeje, widać świecący miesiąc. - To wszystko co mam. Jedzcie panowie. Zaraz przyniosę mleko. Wieczorne. Jedzcie panowie na zdrowie. Łapczywie złapali słoninę i chleb. Każdy ma nóż. Kiedy oni je wyciągnęli? I skąd? Pewnie zza cholewy. Nie. Nóż może skaleczyć w czasie jazdy. - Przynieś zaraz mleko. Krowie? - Nie. Owcze. - Trudno. Dawaj. - Już idę. Trochę złagodnieli. Nie dziwota. Byli głodni. Do tego umordowani. Wtedy człowiek jest zły. Nie patrzy na grzeczności. Osobliwie jak ma rurę na plecach. I z bezbronnym gada. Podjedzą sobie, to całkiem się uspokoją. Nie lubię jak ktoś mordę na mnie wydziera. Gdzie jest mleko? Jest. Nabieram pełną faskę. Jeszcze się od wieczora całkiem nie wystudziło. Będzie im smakowało. Niosę do drzwi. -Pijcie panowie. Najwyższy bierze faskę. Pije łapczywie. Mleko leje mu się po brodzie. Kapie na burkę. On nie zważa. Pije. Odjął faskę od ust. Aż westchnął z ukontentowania. Teraz pije mały. Nie patrzą na mnie. Myślą tylko o jedzeniu. Oni nie jedzą. Oni ten chleb ze słoniną pożerają. Jak wygłodniałe zwierzęta. W tym jedzeniu jest strach, rozpacz i beznadziejność. Kiedy ktoś tak je, to znak że przestał być człowiekiem. Oni nie będą długo żyć. Potrafię to wyczuć. Człowiek, który ma umrzeć, rusza się inaczej. Ostro, kanciasto. Tak to jest. I jeszcze mogę poznać człowieka, który zabił. Po oczach. Bandyta ma zbrodnię zapisaną w źrenicy. Spojrzysz mu w oczy, są jak przymglone, zaspane, ale zbrodnia tam jest. Uśpiona, ale w każdej chwili może się obudzić. Dziwne. Patkowski takich oczu nie ma. Znaczy, że nie zabijał. Może strzelał z daleka? Takie zabijanie jest inne. Jakby go nie było. Dopiero z bliska. Barkiem w bark. Albo bezbronnego. To się pamięta. A przecież Patkowski ma na twarzy bliznę. Widać szli do ataku i zanim kogoś ranił, już go dopadli. Mówią o nim bohater. Żona patrzy na niego jak w obraz. Przy takich bohaterach powstanie w jeden dzień by rozpędzili. Nie sztuka w pierwszym ataku dać się położyć. Inna sprawa, że ktoś musi być pierwszy. Ale to głupia śmierć. Jakby niepotrzebna. Ci trzej migiem się z moim jadłem obsprawili. Byli jak głodne wilki. To nie są żandarmi. W żadnym razie. Można się przebrać, ale głodu tak udawać nie sposób. Umordowania i nędzy też nie. To są powstańcy. Może ich tutaj przysłali, żeby mnie wypraktykować? Przepytać? Po prawdzie to przecież i ja jestem powstaniec. Składałem przysięgę. To nic, że teraz na słomie się wywczasuję. Czekam na ordynans. Tak czy inaczej, gadać o tym nie będę. Z mielenia ozorem, nic dobrego nie wychodzi. Z tym przepytywaniem to głupota. Wystarczy na nich popatrzeć. Pierwszy raz są w tych stronach. Uciekają. Boją się nawet zajść do dworu. Każdy czujny jak zraniony wilk. Zapewne są z rozbitej partii. Mówili ludzie, że koło Wilkołaza Kozacy duży oddział na pikach roznie- 47 śli. Może oni z tych? Próbują się teraz za San przedostać. Do Galicji. Tam przeżyją. Ale to daleka droga. Bez przewodnika nie dojadą. Chociaż i na koniach. Zabiją ich. Konie są zgłodniałe i umordowane. Aż tutaj słychać, jak żują siano. Kiedy ochłoną, dam im wody. Teraz nie. Jeszcze zgrzane. - Pójdziemy spać, ale w pełnym pogotowiu. Niski znowu przejął komendę. Najadł się i wigor mu wrócił. - Może chociaż buty zdjąć? W butach się nie wypocznie. Onuce też trzeba wysuszyć. Gniją już na nogach. Są z rozbitego oddziału. Jakby jechali na zadanie, nie rozprawialiby z komendantem. Strach, głód, zmęczenie zrównały szarże. Wyższy odwrócił ku mnie głowę. - A co z nim? Mówi o mnie, a spogląda tak, jakby widział kawał surowego mięsa. Tak patrzą ludzie, którym śmierć stale po śladach chodzi. - Może go związać? - Trzeba. Trzeciego, który milczał do tej pory, aż poderwało. - Nażarliście się jego chleba, nachlali mleka, a teraz wiązać? Szkoda, że nie przejechać szablą po karku. -Nie drzyj mordy! Co z nim zrobisz? Pośniemy, to poleci po żandarmów. Albo zarżnie na spaniu. Bo to pierwszy raz? Przecież im płacą za pojmanego, albo zabitego powstańca. No ty! Powiedz! Płacą wam? Krew bije mi do głowy. Czuję do niego nienawiść, ale i wstyd. - Był ukaz, że za powstańca jest nagroda w rublach. -Ile? - Jakoś panie, mnie to nie ciekawiło. - Ale innych tak? - Jakby tu powiedzieć... Co ja wiem, w naszych stronach wypłat nie było. - Może dlatego, że powstania też nie. - Nie mnie o tym sądzić. - Słuchaj chłopku. Coś ci powiem. Myślisz pewnie, żem wyzuty z sumienia. Nakarmiłeś, napoiłeś, a my cię za to wiążemy. Ale to tylko przezorność. Kiedy pod Wilkołazem rozbili naszą partię, ja uratowałem się z pogromu wraz ze swoją drużyną. Wszystkiego dwunastu ludzi. Stanęliśmy kwaterą w jakimś przysiółku. Bodaj koło Niedrzwicy. Umordowani, pokrwawieni, ale żywi. Chłopi nas przyjęli serdecznie. Dali jeść, dali pić, nawet okowitą uraczyli. A wiesz dlaczego? Bo potrzebowali rubli. Tych, co dla Judaszy car przygotował. Jak tylko posnęliśmy, pobiegli do żandarmów, którzy onegdaj do gminy przyjechali. Jeszcze dobrze nie zaczęło świtać, kiedy rozpoczęli rzeź. Wyrżnęli wszystkich. Do nogi. -A wy? - We trzech spaliśmy w sąsiedniej stodole. W butach. I nie piliśmy okowity. A konie mieliśmy na podorędziu. Osiodłane. Ale i takby nas dostali. Wiesz, kto nas uratował? - Skąd mi wiedzieć? - Moskal. Kiedy wskakiwaliśmy na konie, odwrócił głowę i powiedział. Uciekajcie do lasu. Za chwilę będę strzelał. Ale nie bójcie się. W górę. Uciekajcie. Takich masz braci chłopów. Moskal życie uratował, a chłop za rubla duszę by sprzedał. - W takim razie nie ma rady panie. Wiążcie. Ale rzućcie mnie na siano. Związany czy nie, trochę się przedrzemię. - Nie trzeba. Odezwał się ten wielki. - I tak musimy wystawić posterunek. Niech siedzi koło mnie. Pogadamy sobie. Inaczej człowiek zaśnie. - Niech będzie i tak. 48 Mały zgodził się bez opona. Widać nie wyglądam na takiego, co szpiclować potrafi. -Są tu Moskale? Można im powiedzieć. Są powstańcami. To pewne. - Tu ich nie ma, ale w okolicy są. W Rzeczycy stoi pół sotni Kozaków. W Roztoku, normalnie jak to w gminie, jest Straż Ziemska. - Daleko ta Rzeczyca? - Kawałek. Będzie ze dwadzieścia wiorst. A i to z Osinek. Z owczarni jest o dwie wiorsty dalej. - W okolicy spokojnie? - Póki co, nic się nie dzieje. - Jakaś partia chodzi po lasach? W jego głosie jest nadzieja. Chcieliby się z większym oddziałem połączyć. Tego im powiedzieć nie mogę. O Kozakach tak, o powstańcach nie. Żal mi ich. Można powiedzieć, żeby się kierowali na gajówkę. Może popadną na oddział. To na nic. Zginą od bratniej kuli. Kto im uwierzy? Mało to ludzi żandarmi do powstania kierują? Nie moja sprawa. Ja mam w powstaniu inną robotę. Przyjdzie ordynans, będę wiedział gdzie moje miejsce. - Ja człowiek mało znaczący. Żyję na stronie. Nic nie słyszałem. - Pogadamy jutro. Teraz spać. - Jak pozwolicie panowie, to napoję wam konie. Mam w kadzi odstaną wodę. Trzymam dla owiec matek. Niech się stworzenie napije. Teraz się nie ochwacą. - Bóg zapłać za ochotę. Miałem to sam zrobić. Diabła tam! Jest tak zmęczony, że zapomniał. - Wojciechu! Staniesz pierwszy na warcie. Tylko nie zaśnij. Słyszałeś, że Kozacy się kręcą. - Bądź spokojny. Zbudzę Jura za dwie godziny. Konie piją łakomie. W owczarni ciemno. Widzę tylko koński łeb wpakowany w skopek. Słychać siorbanie wciąganej wody. Skopek staje się lżejszy. Jakby ktoś we dnie zrobił dziurę i woda wyciekała. Mam tylko jeden skopek. Dwa konie muszą czekać. Szarpią się niecierpliwie. Ten z prawej łapie mnie zębami za rękaw. Nie gryzie, tylko szarpie. Jakby chciał przynaglić. Spragniony, albo tak przyuczony. Stworzenie można różnych figli nauczyć. A konia osobliwie. Tamci dwaj już wleźli w siano. Jeszczem jednego konia nie napoił, a oni już chrapią. W całej owczarni słychać. Bardzo są zmordowani. Ten, co go pozywali Wojciechem, stoi oparty o futrynę. Nie zamkną wierzei tej nocy. Będą się pilnować. Pal diabli. Nie jest zimno. Nic się owcom nie stanie. - No... Już napoiłem. Bardzo były spragnione. Zapali pan fajkę? - Myślę o niej przez cały czas, a przypominać było nieporęcznie. - Czegóż to? Przecież to ludzka sprawa. Już się tam nie oduczy, kto za młodu nawyka. Waszym towarzyszom tak się spać chciało, że o fajce zapomnieli. - Nie ma dziwoty. Trzecia doba w drodze. Spaliśmy tyle co w siodle. - Weźcie machorki. Nie wiem co palicie, ale ta jest niezgorsza. Mocna. Podaję mu kapciuch. On wyjmuje z kieszeni fajkę. Prosta chłopska. Wiśniowa. Powoli na-pycha machorkę do cybucha. Ubija kciukiem. Z drugiej kieszeni wyjął krzosko. W ciemności zabłysnęły iskierki. Zapalił. Usiadł na progu. Już jest spokojny. Westchnął jak człowiek, co rad odpoczywa po ciężkiej robocie. - Pozwolicie panie, że przysiądę do was? - Siadaj stary. Cóż to? Obraziłeś się? - Nie. Zwyczajnie pytam. - Siadaj. 49 Zapalam i ja fajkę. Dym machorki mile łechce w gardle. W owczarni cicho. Konie się pokładły. Trafia się taki, co nie wiem jak może być zmęczony, a się nie położy. Spoczywa na stojąco. Tylko łeb zwiesi. Miesiąc oświetla ścianę lasu i pola ciągnące się ku dworowi. W jego poświacie, jeszcze zasypany śniegiem jar, jest siny i ponury. Budzi strach. - Wydzierżycie to panie, po takiej mordęce, dwie godziny wartować? - Wydzierżę. Na oczy ledwo widzę, ale dobrze, że ty jesteś. Pomożesz. No i gadaj. Nie za głośno, ale gadaj. - O czym? - Co chcesz. Co ci ślina na język przyniesie. Byłeś gadał. Fajka na dobre się rozpaliła. Niesie się machorkowa woń. On pali łapczywie, ja ze smakiem. On palenia spragniony, mnie ono wygładza zdarzenia nocy. - Słyszeliście panie o carskim ukazie? - Jakim? Ojczulek car jednego nam nie żałuje, to ukazów. - Ten jest o uwłaszczeniu chłopów. Wychodzi na to, że z łaski cara, dostaniemy ziemię. Aż go poderwało. - A ścierwo! Wiedział jak dobić powstanie! - Ja tam panie prosty chłop. Dobrze to dla nas, czy źle? Dlaczego udaję głupiego? To, że car chłopom ziemię nadał, musi być dla nich dobre. Jak on ma inne racje, to niech powie. Czemu się ciągle boimy? Dlaczego nie mówię tego co myślę? Tacy jesteśmy, wsiowi ludzie. Lękamy się. Trzeba czy nie. Tylko w udawaniu głupiego widzimy ucieczkę. We łbach się kłębi od myśli, a gęba jak zasznurowana głupawym uśmieszkiem. Kiedy przyjdzie ten czas, że zaczniemy mówić? - Teraz powstanie musi upaść. Chłopstwo i tak zawiodło. Liczyliśmy na poruszenie mas, a one ani drgnęły. Wyglądaliśmy zagranicznej pomocy, ale i ona zawiodła. - Widać car lepiej z zagranicą potrafił gadać, a i wykalkulował lepiej, czego chłopu trzeba. - Człowieku! Co ty wygadujesz? Przecież jak tylko się powstanie zaczęło, Komitet Centralny, a potem JAząd Narodowy, wydały ustawę o nadaniu chłopom ziemi. Była taka odezwa. - Jakoś te odezwy do nas nie dotarty. Przecież dajmy na to, nasz dziedzic Rogalewski, musiał o takich pismach wiedzieć. Ma syna w powstaniu. Znaczy - miał, bo go pojmali i zesłali na Sybir. Dziedzic jest człowiek piśmienny. Musiał odezwy czytać. Czemu więc nie powiedział: JAząd Narodowy kazał chłopom ziemię dawać, więc wam daję. A teraz wolni chłopi idźcie do powstania, żeby się bić o Polskę. - Wszystkiego nie da się od razu zrobić. - On nic nie zrobił. Nawet nie powiedział. - Co tu dużo mówić. Wszystkiego nie pojmiecie. - Spróbujcie panie rozjaśnić w moim ciemnym łbie. - Nie kpij stary. Za dużo wszędzie gadania. W głowie się mąci. Są w Narodowym JAządzie tacy, co wiedzą, że bez wolnego chłopa wolnej Polski nie będzie. Ale przecież są i tacy, co tego pojąć nie mogą. Dawny porządek im w głowie. A i wy, powiedzcie sumiennie, czy wszyscy chłopi do wolności dorośli? Czy wszyscy będą wiedzieć, jak tę wolność spożytkować? - Skoro się o to turbujecie, to nie dziwcie się, że wsiowi ludzie powstania nie wsparli. - Sami przyznajecie. - Kto będzie głowę stawiał za swojego ciemiężyciela? - My walczymy o Polskę. - Sami widzicie, jak ta wasza wojna wygląda. Bez chłopa zginiecie. Jeść wam po dobroci nikt nie da. Boicie się spać w chłopskiej chacie. Jakaż będzie polska, kiedy tylu macie w niej wrogów? - Wy w koło Macieju swoje. Jakże was wołają? - Walenty. 50 - Mnie Wojciech. Tak mi mówcie. - Gdzieżbym śmiał. - Przecież ja taki sam człowiek jak wy. - Nie panie. Wy człowiek uczony. To widać. - Jak to? - To się pozna. Z gadania i traktowania człowieka. Jak to nie tajemnica, powiedzcie kim byliście, nim was do powstania rzuciło? - Kim byłem? Boże jedyny! Pół roku jak jestem w powstaniu, a wydaje mi się, że zapomniałem. Dacie wiarę Walenty, że ten łazęga, który przy was siedzi, jeszcze pół roku temu był studentem? W Szkole Głównej w Warszawie uczył się prawa? - To się dziwię panie, żeście taką szkołę dla powstania rzucili. Ja, żebym mógł pójść do takiej szkoły, to nic by mnie od niej nie oderwało. Wybaczcie panie. Głupi jesteście. Widać za dobrze wam było w ojcowym domu. - Ojciec jest nauczycielem. Rodzice wszystkiego sobie odmawiali, żeby mnie wykształcić. - No toście panie ojcom ładnie skwitowali. Cała nadzieja ich pójdzie na marne. Z tej zawieruchy żywi nie wyjdziecie. A przynajmniej wolni. -Wiem. Ale nie tracę nadziei i wiary. Spróbujemy się przedostać do Galicji. Dobrze sobie myślałem. Chcąjechać za San. Jak człowiek popatrzy i pomyśli, to bez pytania wszystkiego dojdzie. - Przecież tam też wrogowie Polski rządzą? - Będziemy przebijać się dalej. Na Zachód. Polską sprawę głosić. - Nie wiem, czy wam się uda. Droga daleka, a wojska pełno. Ubiją, albo złapią. Na jedno wychodzi. - Może tak być. - Szkoda was panie, boście młodzi. Żeby to mój syn mógł się tak kształcić. Łukasz. Mądry jest i świat rozumie. Jego byś polityką od szkoły nie oderwał. - To nie polityka, Walenty. To walka o wolność. Kiedyś trzeba zerwać kajdany. Musi się skończyć niewola. - Póki co, to car chłopom ziemię daje. - Powiedział co wiedział... - Ja tam, panie, w głównych szkołach nie kształcony. - Kiedy car taki dobry, to dlaczego swoim chłopom w Rosji ziemi nie nadał? Jak myślicie? No? -Boja wiem? - Może ojczulek car tylko polskich muzyków pokochał? Swoich ruskich nie cierpi? Polskim panom ziemię bierze i chłopom daje, czemu ruskich nie rusza? No? - Pewnie, że jest w tym jakieś łajdactwo. - Przemyślcie to, Walenty. Więcej gadał nie będę, bom przecież za młody, żeby was pouczać. To musi samo w człowieku dojrzeć. Fajki pogasły. Rozmowa się rwie. Wojciech wojuje ze spaniem. - Nie gniewajcie się panie. Widzę że nie możecie już patrzeć na oczy. Zawierzcie mi. Idźcie na siano. Prześpijcie się. Ja jestem wyspany. Popilnuję. Przecież i swojego życia strzegę. Psy są czujne. W razie czego obudzę. - Nie wolno, Walenty. Służba. - Boicie się zdrady. Wiem, że pleni się w narodzie jak zaraza. Ale mnie możecie zaufać. W tej owczarni zguba wam nie grozi. Przysięgam na Chrystusa i swoich bliskich. Nic nie mówi. No tak. Zasnął. Nie wydzierżył. Kto by wytrzymał taką mordęgę. Niech śpi. Popilnuję, Żebym miał kożuch, tobym go okrył. Nie. Zaraz by się zbudził. Człowiek uciekający, nawet w największym zmęczeniu jest czujny. Budzić go za dwie godziny? Po co? Niech śpią wszyscy. 51 Miły człowiek. Młody a mądry. Jak mój Łukasz. Tylko, że dla mojego chłopca wszystkie drogi zamknięte. Osobliwie teraz. Kiedy mnie zabraknie. Będzie musiał opiekować się matką i braćmi. Zgnije w Osinkach. Dlaczego myślę „kiedy mnie zabraknie"?... Bo mnie nie będzie. To jasne. Nie wiadomo komu więcej życia zostało. Mnie, czy tym zagonionym powstańcom. Ciekawe jak też będą mnie zabijali. Zatłuką kolbami w owczarni, czy zastrzelą w czasie przewozu broni? Lepiej by było od kuli. Człowiek nie wie, kiedy go dopadła. Szablą gorzej. Widzisz białą klingę nad głową i tylko czekasz na świst żelaza. Tak. Od kuli śmierć lepsza. Chciałbym jeszcze być z Ryfką. Wiem, że tego się nie da zrobić. Nie ma sposobu. Chyba, że Kozacy zjadą do Osinek. Wtedy ją Lejzor przyśle do owczarni. Ale nie samą. Z Hajką. To już nie to samo. Przy dziecku nie mógłbym kochać Ryfki. Czuję jak we mnie coś płonie. Leżę wieczorami na słomie i żałuję każdej chwili spędzonej z Ryfką. Tyle rzeczy mogłem z nią robić. Zgodziłaby się. Za pierwszym razem całego miłowania nie da się spełnić. Dopiero za drugim kwitnie jak wiosenna łąka. Przemyślałeś w samotności każdy kawałek ciała umiłowanej. Już wiesz gdzie dotknąć, co robić, żeby wypić całe ukryte w niej szczęście. Ten drugi raz jest najważniejszy. On jest dla mężczyzny. Kobieta nie może się bronić. Zbyła wstydu i chęci obrony. Ten drugi raz jest dziki, jak puszcza w lipcową burzę. Jak będzie wyglądał ten posłaniec od Patkowskiego? Znajomy czy obcy? Mężczyzna czy kobieta? Pewnie mężczyzna. Gdzieżby tam kobietę ciągnęli do powstania? Trzeba uplanować drogę. Byłem w Gościeradowsklch Lasach. Jeździłem po smołę. Dziedzic kazał wysmarować przyciesie owczarni. Przeciw robactwu. Musowo jechać na Węglin i Wandalin. Kiepska droga. Piach. Kolein prawie nie widać. Konie się umęczą. Szmat drogi przez las. Mało kto tam jeździ. To i dobrze. Łatwiej będzie się przemknąć. A co potem? Każą przywieźć broń tutaj, czy wyznaczą inne miejsce. Pewnie tutaj. Będą tu powstanie pobudzać. Ciekawe, skąd dostali giwery? Wojciech powiedział, że zagranica umknęła im pomocy. Może jakiś bogaty pan sypnął rublami. Jak są ruble, kupi się wszystko. Co mnie to obchodzi? Moja sprawa - przewieźć. Wyślą samego, czy też dadzą ochronę? Pewnie dadzą. Samego by nie posłali. Za ważna sprawa. Tylko ilu ze mną pojedzie? Po mojemu, im więcej tym gorzej. Tam trzeba się tak przemykać, żeby nikt nie widział. Długo nie przysyłają kuriera. Może zabyli? Sam nie wiem co robić. Tylko patrzeć jak będą święta. Nie uchodzi bez potrzeby z dala od swoich siedzieć. Musowo być w chałupie. Do chałupy też nie pójdę. Co się stało, nie odstanie. Kiedyś kurier przyjedzie i skończy się moje parszywe życie. Jakże to tak? Wrócić do chałupy? Patrzeć Wal erce w oczy? Co jej powiedzieć? Nie cierpię jej. Ona mnie też. Ale są chłopcy. Łukasz mnie nienawidzi. Tego się już nie sklei. Następnych świąt już nie będzie. A może i tych nie? Przecież w każdej chwili mogę się spodziewać kuriera. Po to kazali siedzieć w owczarni. I Kubika odprawić. Cisza. Wojciech śpi. Niech śpi. Popilnuję. Jagnię już się upiekło. Powinno być dobre. Nie będę im żałował. Niech się dziedzic martwi. Jagnię jego. Mój był chleb i słonina. Niech pokosztują gorącej strawy. Pojedzą sobie. Resztę zabiorą na drogę. Skrzepią się w podróży. Nie spostrzegli jak zabiłem i oprawiłem baranka. Spali. Teraz innym okiem na mnie patrzą. Już mi wierzą. Marnie za dnia wyglądają ci moi goście. Brudni, zarośnięci i co gorsze -przestraszeni. Zarazili się ucieczką. Nie wyjdą z tej choroby. Będą już do śmierci uciekać. I nie uciekną. Baranek się skurczył na ogniu, ale i tak jest spory. Galanty był. Podjedzą sobie. - Jak nie pogardzicie panowie, to się skrzepcie. Od pół godziny nic innego nie robią, tylko patrzą na mięso. Niby wyjdzie któryś z owczarni konia oporządzić, a tylko na mięso patrzą. Nic nie mówią, tylko patrzą. Pewno się wstydzą za nocne pokrzykiwanie. Położyłem jagnię na nieckach. Razem z rożnem, na który nadziane. Woń jest taka, że oskoma za gardło chwyta. Gęba pełna śliny. - No panowie, niech będzie na zdrowie. Doskoczyli do niecki jak wilki. W rękach błyszczą noże. Gorące mięso parzy im wargi. Dmuchają żeby ostudzić, ale nie przerywają jedzenia. Tłuszcz cieknie po palcach. Jak zwierzęta pożerają krwiste, różowe płaty mięsa. Oczy mają głupie. Wyprane głodem ze wstydu. Pierwszy zreflektował się Wojciech. - A wy Walenty? Czemu nie jecie? - Post panowie. We wsi się suszy. W Popielec patelnię w ogniu się wypalą i potem tylko olej. Do samego Zmartwychwstania. Zjadłbym kawałek. Nie wolno. Przecież to mięso. W dodatku kradzione. Dwa grzechy na duszę. Żołnierz nie patrzy na post. Nie musi. Dla niego życie najważniejsze. Je, kiedy ma co. - Człowieku! Żeby ludzie tylko tak grzeszyli. - Nie mnie sądzić o boskich przykazaniach. - Wasza wola. Nawet Wojciech nie chce gadaniem przerywać ucztowania. Też mu spieszno. Jakby się bał, że dla niego zabraknie. Mały na chwilę podniósł głowę. Gębę ma całą w tłuszczu. Obrośniętą szczeciną, na której wiszą kawałeczki żył i mięsa. Wygląda paskudnie. Szkoda dla takiego ja-gniaka. Całkiem zdziczał w lesie. Wojciech i ten drugi są milsi. Może gwoli tego, że młodzi. Młody, chociaż brudny i zapuszczony, zawsze lepiej wygląda. I mniej śmierdzi. Od małego tak cuchnie, jak od starego capa. Mocny smród, skoro się przez owcze szczyny przebija. Teraz się zabrali do obgryzania kości. Tylko im trzeszczą w zębach. Całe kawały chrzęści połykają. Jak psy. Że też się nie udławią. - Myślałem panowie, że zabierzecie trochę mięsa na drogę. Zreflektowali się. - To prawda. Trzeba kawałek zabrać ze sobą. Rychło w czas przyszło mu to do głowy. Jakby wcześniej pomyślał, możnaby wyciąć udziec. Albo dwa. Nawet na jutro planu nie mają. Zauciekali się na śmierć. Może im pożyczyć brzytwę? Niech się ogolą. Będzie im lżej. Acha... Jeszcze czego.. Zobaczą i zabiorą. Nie oddadzą. Jak zarośnięci, to widać swojej nie mają. - Mam prośbę do panów... -No? - Dalibyście mi jakie świadectwo, że jagnię dla was zabiłem. Pokazałbym dziedzicowi. Inaczej powie, że sam zjadłem. - Masz coś do pisania? - Gdzie takie rzeczy w owczarni? - My też nie mamy. Powiedz dziedzicowi, że owcę zarekwirowali ludzie z partii Kruka. - Było głośno o tej partii, ale czy to dziedzicowi wystarczy? Partia ponoć rozbita. Samiście panie powiedzieli. - Musi uwierzyć. A jak nie, to już twój kłopot. Znowu się w nim bydlę obudziło. Nażarty, to ważny. Taki nigdy nie potrafi drugiego uszanować. Trzeba wypuścić owce na wybieg. Powstańcy nie powstańcy, a stworzenie się musi przewietrzyć. I napić. Oni jeszcze o swoich koniach nie pomyśleli. Wiadomo. Z miasta. Chłop by nie wytrzymał. Co taki student może wiedzieć o gadzinie? I tak dobrze, że się jeździć nauczył. - No, to dziękuję za dobre chęci. Jakoś sobie u dziedzica poradzę. - Ej! Poczekaj! Nam jeszcze trzeba tytoniu na drogę. -Ztym gorzej. Machorki mam tyle co w kapciuchu. Najedną fajkę. Alejak trzeba, to zabierajcie. - Łżesz! 53 - Prawdę mówię. Na dniach miałem iść do chałupy. Będziecie musieli zajechać do dworu. Tam wam wszystkiego dadzą. Przy okazji wspomnijcie oj agniątku. - Co ty z tym dworem? Póki co, to nam nieporęcznie. Osobliwie w dzień. Posiedzimy u ciebie do wieczora. Tu cicho i spokojnie. Sam mówiłeś. - Wasza wola. Jak będą długo siedzieć, to kiepska sprawa. Przecież kurier ma przyjść. Może dojść do strzelania. Diabli ich nadali. Idę do owczarni. Owce czekają na obrządek. Chcą pić. Otwieram boczne drzwiczki. Pchają się jak głupie. Jedna przeskakuje przez drugą. Becząjak opętane. Psy poszczekują, ale krótko. Jak żandarmy na ludzi. Czasem któryś podskoczy i kąśnie owcę w ucho, albo w brzuch. Ale lekko. Dla porządku i uważania. Owce pchają się do długiego koryta. Dzisiaj jest puste. Nie zdążyłem nalać wody. Miałem zajęcie z powstańcami. Muszą poczekać. Skrzypi żuraw. Woda płynie drewnianą rynną do koryta. Czysta i zimna. Owce się przepychają. Trzeba szybciej nalewać. Nie zdechną z pragnienia. Mogą wytrzymać. Nic im się nie stanie. Jutro je puszczę na trawę. Koło olszynki. Ale krótko. Świeża trawa jest zdradliwa. Przez zimę owce były na sianie. Zmiana może im zaszkodzić. Konie zaczynają rżeć. Poczuły wodę. Moje ułany nie słyszą. Gadają między sobą. - Koło drzwi jest skopek. Może chcecie konie napoić? - A co ty, nami komenderujesz? Sami wiemy. Wiedzą. Na pewno. Tylko im się nie chce. Miejski człowiek w takie rzeczy serca nie wkłada. Wcześniej czy później, byleby bydle miało siłę dźwigać go na grzbiecie. Wojciech pierwszy ruszył po skopek. On ma najwięcej ludzkiego podejścia. Idzie ku mnie ze skopkiem. Nalewani mu wody. -Dziękuję. Czego ty dziękujesz? Przecież to nie dla ciebie, tylko dla konia. Dziwni są ci miastowi. Wychodzi na to, że będą u mnie do wieczora. Jak się ściemni, ruszą w drogę. Niepotrzebnie mówiłem, że tutaj spokojnie. Trzeba było ich postraszyć. Jagniaka też niepotrzebnie zabiłem. Głód by ich prędzej wypędził. Jagnię i tak by zabrali. Bo to oni głupi? Będą głodować, kiedy maj ą gwintówki na plecach? Może nawet owcę by wzięli. Co takiemu szkodzi, że kotna? Samego mięsa żreć nie będą. Chleba już nie ma. W południe dam im mleka i sera. Niech wiedzą, że owczarnia to nie karczma. Nie trzeba się z nimi cudować. Prędzej się wyniosą. Jestem taki sam powstaniec jak oni. Hałuja ze mnie robią. Zasrani panowie. Dopilnuję, żeby się o zmierzchu wynieśli. Siedzą na progu i palą fajki. Wychodzi na to, że mieli tytoń. Nawet nie zaprosili, żebym nabił swoją fajkę. Mają tytoń, a lecą na moją machorkę. Pazerni ludzie. Zagraj krótko zaszczekał. Na odległość czuje kogoś obcego. Co to jest? Znowu krótki szczek. No tak. Daleko pod lasem ktoś idzie. - Panowie, schowajcie się do owczarni. Zamknijcie dźwierze i trzymajcie konie za pyski. Żeby nie rżały. Kogoś licho niesie. - Kto to? - Z daleka nie widzę. - Jeden? - Jeden. Chowają się do owczarni. Jak do tej pory, bez popłochu. Zamykają drzwi. Żeby się nie lenili, to mieliby konie napojone. Napite stoją spokojnie. Wojciech swojego napoił, ale tamte spragnione. Mogą zarżeć. A wiadomo to kto idzie? Kogo diabli niosą? Jeszcze nie poznaję. Idzie wolno. Utrudzony. Pewnie z daleka. Męż 54 czyzna. Nikt inny, tylko kurier z ordynansem. W dobrą porę się wybrał. Jeszcze się postrzelają. Jakie to było hasło? „Przyniosłem opłatki od organisty". A ja mam odpowiedzieć: „jeden zaniosę do dworu". - No j ak tam Walenty? To Wojciech się odezwał. Słychać jak odciągają kurki dubeltówek. Zamiarują się bronić. Pewnie dlatego, że tylko jeden idzie. Jednego się nie boją. Jak to nie kurier, to trzeba go zbyć jakąś bajką. Niech idzie dalej. Strzelanina mi tu niepotrzebna. - Jeszcze dobrze nie widzę, ale idzie tylko jeden. Siedźcie cicho. Jakoś go odprawię. Psy rozszczekały się na dobre. Teraz oba jazgoczą. Zagraj czujniejszy, ale Burek szczekanie ma głośniejsze. Ten to i wilka się nie ulęknie. Największemu basiorowi pola strzyma. Dobrze, że to nie Kozacy. Dlaczego? O życie stoję? Przecież chciałem wszystko skończyć. Po to do powstania przystałem. To się tak mówi. Jak chwila zgonu przychodzi, każdy by ją najchętniej na później odłożył. To jakiś obcy. Widzę go coraz lepiej. - Panowie. To jakiś przechodni człowiek. Jeszczem go u nas nie widział. Pilnujcie koni. Diabli wiedzą kto to. Jakby coś, to was zawołam. Zrazu nie strzelajcie. Wpierw go trzeba przebadać. Pewnie kurier. Jak poda hasło, to mu na boku powiem o powstańcach. Niech zarządzi co robić. To nikt ze wsi. Wygląda na proszalnego dziada. Taki najlepszy do przenoszenia ordy-nansów. Kto by go podejrzewał? Chodzi od wsi do wsi. Nalewam wody do koryta. Póki co, wszystko musi wyglądać zwyczajnie. A jak to nie kurier tylko szpicel? Tacy też się po wsiach włóczą. Ponoć i za dziadów poprzebierani. Dobrze, że mi to przyszło do głowy. Muszę dawać baczenie. Psy tak ujadają, że teraz już muszę coś zrobić. Udaję że spostrzegłem dziada. Odstawiam skopek na cembrowinę studni. Spoglądam na drogę pod lasem tak, jakbym dopiero co zobaczył dziada. - Poszły diabły do budy! - Niech będzie pochwalony. - Na wieki wieków... To dziad. Widać wyraźnie. Zarośnięty i w łachmanach. Na plecach ma żebracze torby. Psy ciągle szczekają. Nie chcą się chować do jamy. To też pouczenie. Pies człowieka wyczuje. - Daleko do Rogalewa? - Gdzie? - Do Rogalewa. Do dworu. - Do dworu? Od razu tak mówcie. Niedaleko. Nawet dwóch wiorst nie będzie. Czemu on się pyta o Rogalewo? Każdy tutejszy, zwyczajnie zapytałby o dwór. To pewnie kurier. - Pozwolicie spocząć? - Z Bogiem. Kto by podróżnemu odmówił? Z daleka idziecie? - Z Zaklikowa. Z odpustu. - Byliście na odpuście? - W zeszłą niedzielę. Kłamie. Zaklików daleko, ale to akurat wiem. Zaklikowski odpust jest w styczniu. Na świętego Antoniego. Kilka lat temu Janeczko chodził do Zaklikowa, żeby święty Anotni wskazał, kto mu ukradł wieprzka. Dlaczego on kłamie? Kto to jest? - Co tam dziadku słychać na świecie? - Chłopi się cieszą carskim ukazem. Kurier by tego nie gadał. - No bo i jest z czego. Tylko czy panowie zechcą dobrowolnie zbyć ziemi? Popatrzył na mnie bystro. Za bystro jak na dziada. On jest dziwny. Jak wczoraj patrzałem na tych trzech z owczarni, to nędzę i mordęgę napisaną mieli na gębie. Ten jest inny. Ale jaki? Wiem. Zakurzony, ale czysty. To nie jest prawdziwy brud. Jest w nim coś innego. Ale co? Dziad Bazyli 55 ma lagę obitą skórką jeża. Przed psami. Nie... To nie to... Ten też ma kostur. Pewni się kosturem psom opędza. Każdy robi jak umie. W głowie mi zajaśniało. Buty! Takich butów dziady nie noszą. Są zabłocone, ale porządne. Palone, z mocnej skóry. Takie może sobie kupić rządca na folwarku, może nawet organista, ale żebrak nie wydoli. To nie jest prawdziwy dziad. To przebieraniec. Zaraz mi wszystko wyjawi. Trzeba tylko po staremu udawać głupka. - Niespokojne się nasze strony zrobiły. „Nasze"? Jaki on nasz. Pierwszy raz go widzę. - Ii... dziadku. Jakie tam niespokojne? Ludzie żyją, jak u Pana Boga za piecem. - A jednak... Przesunęło się do nas powstanie. Idzie cierpienie na ludzkość. Szpilki kłują mnie w skronie. Tak jest zawsze, kiedy coś mi grozi. To nie jest kurier. Prędzej zwyczajny zbój. Chce napaść i obrabować. Ale tu się pomylił. Wystarczy że krzyknę i po nim. Dziad rozgląda się dookoła. Niby nic go nie obchodzi, a patrzy. Kawałek po kawałku. Zobaczył popiół na ognisku. Teraz patrzy na miejsce, gdzie leży kupka ogryzionych kości. Głupiec ze mnie. Trzeba było dać psom. Chciałem je nakarmić w południe. - Czemu to dziadku do dworu idziecie? Panowie biednego nie wesprą. Do wsi wam trzeba. Biedak biedaka zrozumie. W Osinkach dobrzy ludzie. Zawsze coś uprosicie. Teraz w poście każdy chce zrobić dobry uczynek. - I we dworze ludzie dobrzy. Osobliwie w Rogalewie. Już tam dziedzic nie pożałuje kopiejek za syna, co go do Sybiru posłali. To szpicel. Prawdziwy dziad takich rzeczy nie gada. On mnie podpytuje. Żandarmi nie potrafią nawet szpicli dobierać. On przecież każdym słowem się odkrywa. Może z kim innym poszłoby mu gładko. Taki jak na podpitego trafi, to słowo po słowie wyciągnie. Ja jestem czujny. Co z nim zrobić? Zawołać tamtych? Zabiją nie pytając. A co potem? Oni odjadą, a ja z trupem zostanę. Jak go policja wysłała, to będą wiedzieć gdzie go szukać. Lepiej niech stąd odejdzie żywy. - Bajecie dziadku byle bajać. Idźcie do wsi jak mówię. Tam zawsze miskę jadła dostaniecie. I ciepły kąt na spanie. Chyba, że was Bazyli przegoni. - Jaki Bazyli? Nie wie kto to Bazyli? Dowód pewny. Przecież dziady się znają między sobą. Jeden drugiemu w drogę nie wchodzi. Chyba że w odpust. To szpicel. W dobry czas go przygnało do owczarni. Nawet mu przez myśl nie przejdzie, że jedno moje słowo i koniec z jego parszywym życiem. Żeby tylko nie lazł do owczarni. Wtedy nic nie pomoże. Zabiją go. Nie będzie innej rady. - Bazyli to tutejszy dziad. Nie znacie go? Mały. Ślepy na jedno oko. - Znam, znam... Nie raz i nie dwa pospołu bywaliśmy na odpustach. Złapałeś się bratku na wędkę. Bazyli mały? Bez oka? Powinni przebieglej szych na szpicli kierować. Ten głupi jak kapeć. W owczarni parsknął koń. Nie upilnowali. Dziad czujnie poderwał głowę. Popatrzył w tamtą stronę. - Trzymacie w owczarni konie? Dlaczego tak ostro to powiedział? Coś podejrzewa? - Konie? Skąd u mnie konie? Chybaś ogłupiał dziadu. - Zdawało mi się. - Stary jesteś, to i przewidzenia cię łapią. Chciałby wejść do owczarni. Aż go skręca. Głupi baranie. Tam twoja śmierć. Już się opanował. Udaje sennego. Nawet nie patrzy na owczarnię. Widać umyślił sobie inny sposób. - Pewnie tak. - No... spocząłeś dziadu, to ruszaj z Bogiem. Jeszcze mam sporo roboty. Wypuszczę owce na ruń koło olszynki. Niech się popasa. 56 - A to puszczajcie. Ja jeszcze chwilę spocznę. Straszniem utrudzony. Idźcie z owcami, a ja może się zdrzemnę chwilkę. Ja człowiek uczciwy. - Słońce w górze, a ty będziesz sypiał? Zostawić takiego w obejściu, a za powrotem połowy rzeczy się nie doliczysz. Miałem dwa lata temu takiego uczciwego. Owcę mi porwał. Może to on ciebie tu przysłali? Gadaj! - Co wy, człowieku? - „Człowieku"? Widzisz go, pana obesranego! Masz iść do dworu, to ruszaj! Prędzej, bo psami poszczuję! - Co wy? Bogu służę i ludziom. Jeszcze nikt nie widział, żebym po cudze sięgnął. I nie zemścijcie, bo dziad się modli, ale jak zechce, to i nieszczęście może sprowadzić. - I tuś się dziadzie przeliczył, bo ja jak trzeba to uroki rzucić potrafię! Won! Uciekaj dzia-du, bo mnie złość bierze. - Ładnie ubogiego przyjmujecie. - Ja sam biedny. Uciekaj. Złość mnie bierze, a wtedy w głowie coś mi się psuje. Mogę krzywdę zrobić. No! Ruszaj! Poderwało go. Kto by się spodziewał, że tak szparko pomaszeruje. Przestraszyłem go. Nawet się nie obejrzy. Ale on tu wróci. Zaraz za lasem cofnie się i będzie szlakował. Ci trzej co rychlej muszą się wynieść. Tak nawet lepiej. Teraz mam powód, żeby się ich pozbyć. Póki co, szpicel musi iść prawie wiorstę pod górkę. Widać go jak na dłoni. Dopiero za górką schowa się w lesie i skryty będzie patrzeć, co się dzieje w owczarni. -Panowie... -Poszedł już? - Tak, Ale jeszcze nie wychodźcie z owczarni. To był szpicel. - Skąd wiesz? - Poznałem. Podpytałem go. To szpicel, który przewąchuje okolice. - Trzeba było nas zawołać. - Lepiej niech sobie idzie. Ubijecie go i pójdziecie. A ja zostanę. Przyjadą żandarmi i zatłuką nahajami. Póki co, nie ma strachu. Mieliście jechać w odwieczerz, pojedziecie zaraz. - Mówisz że nic nie słyszał? -Nie. - To do wieczora zostaniemy. Ruszymy po ciemku. - Słyszał parsknięcie konia. Pytał, czy trzymam konie w owczarni. Wróci tu z większą siłą, żeby sprawdzić. Uciekajcie panowie póki czas. - Zamknij pysk. Sam wiem co robić. Może ty go tutaj sprowadziłeś? - Panowie, wiem co mówię. Tylko patrzeć jak wróci. - Już dobrze. Zabieramy się. Robi się rumor. Siodłają konie. Durnie. Dwa niepojone. Nie chciało im się pomyśleć o stworzeniu. Dziada ciągle widać na drodze. Może on nie jest szpiclem? Jest. Ostrożność nie zawadzi. Dochodzi do szczytu górki. Nawet się nie obejrzał. Teraz kucnie za drzewami i będzie szlakował. Jak zobaczy powstańców, to przepadłem. Lepiej jeszcze chwilę poczekać. Z pół godziny. Przyczai się, popatrzy na owczarnię, znudzi mu się i pójdzie. - Trzeba trochę poczekać. On może na górce szlakować. Nanoszę wody, niech się konie napiją. - Przynieście. - Panowie gotowi? - Gotowi. - To z Bogiem. Jak wyskoczycie na drogę, to kierujcie się do wsi. Koło kępy olszynek odbijcie duktem w lewo. Trzymajcie się duktu. Zaprowadzi was do gościńca, a dalej prosto do Sanu. Ale to daleka droga. Pełna żandarmów i Kozactwa. Będzie wam ciężko. Kiedy doje- 57 dziecię do traktu, a zechcecie spocząć, to w lewo od skrzyżowania z duktem, jest stara smo-larnia. Tam nikogo teraz nie ma. Do wieczora przesiedzicie. Mogą wyjeżdżać. Szpicel pewno już stracił cierpliwość. Pobiegł do Straży Ziemskiej meldować. -Pora panowie! Wyprowadzają konie. Spieszą się. Zręcznie wskakują na siodła. Chociaż miastowe, ale się wyuczyli. Ja bym tak nie potrafił. Z miejsca ruszają galopem. Nie dbają o konie. Przecież nie rozprężone. Mogą pozrywać ścięgna. Nie ma rady. Czasu nie staje. Ruszyli ostro. Wojciech jedzie ostatni. Odwrócił się. Macha ręką. - Ostańcie z Bogiem! - Niech Bóg prowadzi! On jeden powiedział na pożegnanie dobre słowo. Tamci nawet nie mruknęli. Znowu ich strach opętał. Jest mi lekko na duszy. Dobrze, że pojechali. Teraz tylko owce puszczę na ich ślady. Jakby dłużej siedzieli to czuję, że i ja bym się od nich strachem zaraził. Jeszcze trzeba w owczarni końskie łajno gnojeni przyrzucić. I kości dam psom. ¦k it it - Ej! Ty! Jak cię wołają? - Walenty Głąb. Ja pański. Dziedzica Rogalewskiego człowiek. Owczarz, wasza wysokość. - Durny ty muzyk. Ty uże nie dziedzica, tylko swój. Swobodny człowiek. Car wydał ukaz. - Słyszałem, wasza wysokość. To naczelnik Straży Ziemskiej. I trzech strażników. Siedzą na koniach i patrzą na mnie. Na sznurze przywiązanym do siodła mają skrępowadnego dziada. Tego, co niedawno przechodził. Złapali go. Pewno należy do powstania. Skąd dzisiaj możną wiedzieć komu kto służy? Ale za co go wzięli? I gdzie? We dworze? Ale czemu prowadzą go tutaj. Przecież areszt jest w gminie. A to w odwrotnym kierunku. W Rostoku. Mogą udawać, że go przy aresztowali. Wszystko mogą. - W owczarni nie ma nikogo? - A kto by tam był, wasza wysokość? - Zobaczymy. Otwierają drzwi owczarni. Jeden strażnik raptownie wskakuje do środka. Pozostali są na dworze. Strzelby mają w gotowości. Naczelnik wyjął o olster pistolec. Są pewni, że ktoś jest w środku. Dziad doniósł. To jasne. - Nikawo niet, wasze błahorodie. - Pokłójcie siano sztykami. Dwaj strażnicy wchodzą do owczarni. Zakładają sztyki na lufy gwintówek. Naczelnik schował pistolec. Patrzy na mnie niby z przyjaźnią, ale jest w tym złość. - Nu Głąb... Ty powiedz, jakich ty dzisiaj miałeś gości? - Dzisiaj? Nie, wasza wysokość. Gości to ja miałem przedwczoraj. -Nu...Kogo? Gadaj! - Syn był u mnie. Najmłodszy. Julian. Jedzenie mi przyniósł. - Ech ty durak! Nie o takich gości mi chodzi. Ty mi opowiedz, o takich, co końmi do ciebie przyjechali. - Wasz wysokość! Kto by do mnie na koniu w gościnę przyjeżdżał? Ja prosty człowiek. - A ot... Mogli goście przyjechać... Nawet i nieproszone. Buntowszczyki na prymier. Powstańcy. Robię głupią minę. Naczelnik jakby nie było - pan, a taka mina zawsze panów zwodzi. Ruskich i naszych. 58 - Wasza wysokość. Jakby to butnowszczyki przyjechali, już ja bym znalazł sposób, żeby gminę powiadomić. Przecież za każdego buntowszczyka jest nagroda. W rublach. Spojrzał na mnie. Chyba wierzy. Ma mnie za zwykłą kanalię. A może doświadczył już, że ludzie tak myślą i robią? - Ty mnie nie gadaj! A tego podleca ty widział? Dziad przechyla głowę, jakby przestraszony. Odwraca twarz, udaje że się boi. Widzę to. Podchodzę wolno do dziada. Niby patrzę uważnie. - Widziałem, wasza wysokość. Dzisiaj tu przechodził. Nawet się zatrzymał. Zmęczony, powiada jestem. Kąty przepatrywał. Mówił, że do dworu idzie. - A czemu ty na niego nie doniósł? Przecież to stranny człowiek. - Wybaczcie, wasza wysokość. Moja wina. Najpierw myślałem, że to złodziej, nawet chciałem mu kosturem przez łeb przyłożyć i związanego do gminy doprowadzić, ale potem... Wasza wysokość ulitujcie się, bom ciemny człowiek, to i pomyślunek u mnie głupi... Wybaczcie wasza wysokość... -Gadaj, swołocz... - Tak więc słucham, a dziad o posłańców się rozpytuje, bada czy jakie patrolki przejeżdżały, to i dziwne mi się to wydało. Wtedy, wasza wysokość, taka nieszczęśliwa, głupia myśl mi się we łbie narodziła... -Gadaj! - Popatrzyłem na jego buty, a one dobre, z palonej skóry. Widzę że pańskie, a nie dziadowskie. Pomyślałem tedy, że to pewno satrudnik z policji. Zadanie dla Jego Imperatorskiej Mości wykonuje. Tom też nie donosił. Mógłbym zamiast rubla, dostać nahajem w łeb. Naczelnik popatrzył z kpiną na dziada, a potem odwrócił się do mnie. - Ot gałubczyk! Aszybnuł ty sia. To gad. Buntowszczyk. Powstańcza zaraza. Klękam przed naczelnikiem. - Tak i ubijcie wasza wysokość. Moja wina. Śmierci bym się prędzej spodziewał. Zamaskował się szubrawiec. Jak ja teraz mojej babie w oczy spojrzę? Miałem rubla w garści i jak głupi wypuściłem. O ścierwo! Teraz widzę że powstaniec. Jak ja mogłem przeoczyć? Tfu! Takiego durnia brać za filora! Może za dużo mówię? Nie trzeba przesadzać. Jeszcze się połapie. Nie. Jest wyraźnie ubawiony. Prawie się śmieje. Dziad ma wściekłą minę. - A może ty jego chciał skryć? Aaa? - Wasza wysokość, żebym to ja wiedział że to pan, buntowszczyk, już ja bym go ukrył! - Tak ty pomnij! Następnym razem nie zameldujesz, będziesz wisieć! Strażnicy wyszli z owczarni. - Niczewo niet. Wasze błahorodie. Już są spokojni. Podchodzą do koni. Wsiadają. Naczelnik z uśmiechniętą twarzą podjeżdża do dziada. Wali go nahajką przez plecy. Ruszają. 59 ROZDZIAŁ 5 Psy zgrabnie oganiają stado. Osobliwie Zagraj. Zmyślny pies. Ma ludzki rozum. Kiedy owca odbije się od stada, zaraz podbiegnie i krótko warknie. Kiedy nie wraca, lekko utnie w zadnią nogę. Owca już wie, gdzie jej miejsce. A ukrzywdzić nie ukrzywdzi. Burek jest głupszy. Ten wszystko zębami rozsądza. Ale wierny, i bitny. Owce podchodzą do zagrodzonego wybiegu. Jesteśmy na miejscu. Niech jeszcze pobędąna dworze. Dobrze im zrobi. Zamykam drągiem wejście do zagrody. - Burek! Zagraj! Do budy! Niechętnie idą do jamy. Rozbrykały się. Nie. One kogoś wyczuły. Kto to? - Ryfka! Co ty tutaj robisz? Boże jedyny! Jakie szczęście! Jak w betlejemskiej stajence, chóry anielskie śpiewają w mojej owczarni. Ona jest tutaj! Kochanie moje! Przyszła. Jednak przyszła. - Co ja robię? Ja sobie siedzę i ja pół godziny czekam na jednego starego rozpustnika, co ma Walenty na imię. - Ryfka! Ryfuś! Nawet nie wiedziałem kiedy przyszłaś. Byłem z owcami koło olszynki. Nie przechodziłaś tamtędy. Musiałbym widzieć. - Ty myślisz, że jak ja mieszkam na wsi, to ja zawsze muszę do ciebie ode wsi przychodzić? A może ja miałam jakiś interes do pana dziedzic? Może ja właśnie idę ode dworu i przy okazji usiadłam sobie odpocząć u jednego czarownika? - Jak to dobrze umyśliłaś. Nawet nie wiesz, jak tęsknię do ciebie. Już mi sił brakuje. Są takie chwile, że nie pamiętam, jak wyglądają twoje oczy, ręce... Nawet nie marzyłem, że znowu ciebie zobaczę. - Mówiłam że przyjdę. Nie wierzyłeś? - Bałem się, że czasu nie stanie. Biorę ją w ramiona. Ona jest mała. Jak to dobrze, że Julek przyniósł mi brzytwę. Ogoliłem się. Umyłem. Jak młody pan, na pierwszą noc z żoną. Jej twarz jest delikatna. Chustka obsunęła się na ramiona. Włosy ma puszyste, długie. Nitki siwizny jak srebro błyszczą na skroniach. Wargi ma jędrne, ciepłe. Dobrze, że ludzie łączą się najpierw ustami. Języki się wzajemnie badają. Niecierpliwie szukają miejsc, w których śpi kochanie. Kładę rękę na jej piersi. Ryfka jest ubrana w kubraczek. Ledwo czuję wypukłość pod suknem. Pręży się. Naciskam z mocą. Wiotczeje. Znów czuję jej język w ustach. Patrzy nieprzytomnie. Przyciągam ją do siebie. Odepchnęła mnie lekko, ale stanowczo. - Poczekaj Walenty. Co ty sobie pomyślałeś? Ty na mnie napadasz w środku owczarni? Ty jesteś gwałtownik! Zwyczajny zbój! - Nie Ryfka! Ja jestem zwyczajny smok. Ja zaraz ciebie połknę. Jak jagniątko. - Daj spokój Walenty. Na wszystko przyjdzie czas. Na potykanie też. Ty nawet mnie nie zapytałeś, po co ja do ciebie przychodzę. - Nie potrzebuję pytać. Ja wiem. Całe noce o tym myślałem. Kładzie mi palec na wargach. Ręce ma delikatne i czyste. Jak ona to robi? Przecież w karczmie musi się napracować, a ręce u niej jak u pani. - Cicho... Sza... Czy ty pomyślałeś Walenty, co ja dla ciebie przyniosłam? 60 - To nie ważne. Ty jesteś. Ciebie chcę mieć. Zaraz. Chodźmy na stryszek, bo udławię się własnym sercem. Krew mi rozsadza skronie. - Oj Walenty. Ty jesteś jak młody chłopak. Jaka szkoda, że nie jestem gojką, albo ty nie jesteś Żyd. I jaka szkoda, że nie spotkaliśmy się wtedy, kiedy nie byłam jeszcze żonąLejzora. Kładzie głowę na moim ramieniu. Czuję w sobie rzewność. Lubię słuchać jak ona mówi. Nie. To nie jest mowa, tylko śpiew. Miłowanie robi z człowieka wielkiego pana, mędrca i bogacza. Jak to jest? Tuli się do mnie ta mała kobieta. Obca. Córka innego narodu. Nagle wszystko staje się inne niż było. Już nie potrzebuję niczego. Boga, ludzi, świata... Mam ją. - Ja wiem Walenty, że tylko dwa popołudnia były nam pisane. Oj Walenty! Jak ja to drugie popołudnie chowałam. Na samym dnie skrzyni mojego serca. Ja się nie chciałam go pozbyć, bo wiem, że teraz już nic mi nie pozostanie. Nie chciałam. Czy ty pojmujesz, Walenty? - Ryfka. Ja nie mogę myśleć. Nie słucham co mówisz. Chodź na stryszek. Potem jak krew opadnie, będziemy rozmawiać. - Nie. Rozmawiać będziemy teraz. Musimy. Potem już nie będzie żadnych spraw między nami, tylko my. - A czy są sprawy? - Ciągle mnie nie zapytałeś, co ci przyniosłam. - Więc co? - Przyniosłam ci dwa opłatki od organisty. Piorun uderzył w owczarnię. Coś rozrywa mi piersi. Nie wiem kto to mówi, ale to nie jest mój głos. - Zaniosę jeden do dworu. Cisza. Nic nie mówimy. To ona jest kurierką. Boże! Kobiety wciągają do powstania. To jest podłość. A więc przyszedł kurier. Zaczęło się umieranie. Przecież tego chciałem. Nikt mi nie kazał składać przysięgi. Chciałem umrzeć. Teraz będzie okazja. Powiedziała o dwóch popołudniach. Wiedziała. Czuła kres naszego miłowania. I tak jestem bogaty. Dwa dni, to więcej niż reszta życia. Jeszcze jeden dzień. Potem niech się dzieje co chce. Skończy się wszystko. -Walenty... -Co? - To jeszcze nie wszystko. Musisz mnie wysłuchać. -Mów. - Ty pójdziesz jutro przed świtem do dworu. Ale ty do dworu nie będziesz wchodził. Ty pójdziesz na folwark. Za stodołą będzie czekać podwoda. Zaprzęgnięta w dwa konie. - Ktoś będzie przy wozie? - Uj, Walenty. Ty jesteś niecierpliwy. To jasne, że będzie. Ty do niego podejdziesz i powiesz: - Miała być do pary siwa kobyła. Wtedy ten człowiek ci odpowie: - Ten bułanek też jest mocny. I będziesz wiedział, że to on. Reszty się dowiesz od niego. - Gdzie mam jechać? - Ty się pytasz? Przecież komisarz Narodowego Rządu ci mówił. - Patkowski jest taki ważny? - Ty najlepiej nawet nie pamiętaj, jak on się nazywa. Dzisiaj takie czasy. Mało wiesz, spokojnie śpisz. Ty pojedziesz z tym drugim do Agatówki. Odbierzecie stamtąd broń. - Gdzie j ą zawieść? - Do starej smołami. Psiakrew! Przecież tam posłałem trzech powstańców. Diabli nadali. Mogą być kłopoty. Ci moi boją się cienia, a ci co na broń będą czekać, też pewno skorzy do ruszenia cynglem. Powiedzieć Rylce? Lepiej nie. Już za późno. Nic się nie zmieni. Będzie, co ma być. - Co dalej? - Tam będą na was czekać ludzie. - A jak nie będą? 61 - Oj, Walenty! Ty się pytasz i pytasz. Co znaczy, że oni nie będą? Oni może już dzisiaj w nocy tam się zjawią. - Zawsze coś się może stać. - Ty wypluj to słowo. Zresztą stać to się może z tobą, nie z nimi. - Tylko tak mówię... Jeszcze jedno. Miałem dostać jakieś papiery? -Ty już je dostałeś. -Ja? - One są schowane przy tylnej osi wozu. W skrzyneczce. O tej skrzyneczce wiesz tylko ty i ja. Papiery oddasz gajowemu w Agatówce. Ale nie wolno o papierach wspominać temu, co z tobą pojedzie. - Co ty wygadujesz, Ryfka? Po co te tajemnice? - Ja ci powiem, Walenty. Ty się dziwisz? Ja się też dziwię. Ja ci powiem więcej. Ja tego nie rozumiem. Po co jest Rząd Narodowy? Ja myślę że on jest no to, żeby wszyscy byli razem. Wygląda na to, że tak jest. Oni razem walczą, oddają życie za swoją ojczyznę, oni nawet razem się starają, żeby ta Polska, co nie wiadomo czy będzie, była jak najlepsza. Ale oni myślą jeden tak, a drugi inaczej. Oni jeszcze nie mają ten kraj, gdzie będą razem, a już się nienawidzą. Czy ty z tego coś rozumiesz? -Nie. - To dziwne. Boja też nie. Ale ja jestem baba. I ja jestem Żydówka. Ale ty jesteś mężczyzna. Ty jesteś nawet niegłupi mężczyzna. Ty nawet możesz być ten dobry Polak i ty tego nie rozumiesz? Jak oni walczą razem, to dlaczego oni się kłócą? Zamilkła. To dobrze. Teraz nie chcę mówić o tych sprawach. Potrzebna mi cisza. Niech te nowiny wystygną. Spłyną po mnie. Musiały kiedyś nadejść. Nie spodziewałem się, że przyniesie je Ryfka. Tym lepiej. Jest tutaj. Gdyby z ordynansem przyszedł obcy, też ruszyłbym jutro w drogę. A tak, przynajmniej jest ona. Kto wie, czy ją jeszcze zobaczę. Ten dzień jest dodatkiem do tego, co i tak było wszystkim. Wszystkim i resztą. Leży rozebrana na kożuchu. Ciężko dyszy. Już nie ma siły. Mieszamy się ze sobą czwarty raz. Wiem, że teraz sprawiam jej ból. Ona chce tego. Nie przeżywała takiej miłości. Nie wstydzi się leżeć koło mnie całkiem rozebrana. Wie, że daje mi szczęście. Kiedy na nią patrzę, płonie we mnie ogień. Walerki takiej nie widziałem. Nigdy się całkiem przy mnie nie obnażyła. Tyle lat. Ale też nigdy na nią nie patrzyłem tak, jak teraz na Ryfkę. Patrzę, a ciągle mi się zdaje, że jej jeszcze nie znam. Jesteśmy zmęczeni, ale ciągle nienasyceni sobą. Przez cały czas nie mówimy do siebie. Ona leży bezwolna. Nie ma siły, aby zakryć najwstydliwsze części ciała. Tylko kiedy kładę rękę na jej piersi, dygoce szczęśliwa, ale przerażona. Coś się ze mną dzieje, w oczach mi mroczno, ale ciągle jej chcę. Trzeba zbliżyć się do tej kreski, za która miłość już zabija. Patrzy na mnie błagalnie. Wie, że jeszcze raz musi ulec. Otwiera usta, jakby się gotowała do krzyku, który za chwilę wydrę jej z gardła. Pochylam się nad nią. Wczepia paznokcie w moje kudły na plecach. Przyciąga, chociaż krzyczy „nie". Jest taka mała. Płacze, ale oczy jej pałają. Nic mnie nie hamuje. Jej krzyk pogania mnie jak nahajka. Gdzieś musi być szczęście. W bólu, sile, czy słabości. Gdzieś musi być. 62 Jesteśmy na dole owczarni. Ryfka patrzy na mnie rozmiłowana. W tym kubraczku jest inna. Jakbym ją dopiero zobaczył. Jeszcze nie zarzuciła chustki na głowę. Teraz dopiero widzę, jakie ma zgrabne buty. Ładnie się ubrała. Żeby mi się przypodobać. Nic nie mówimy. Po co? Wiemy wszystko. Poznaliśmy swój wstyd i bezwstyd. Wiemy, że takiego miłowania, nie sposób jeszcze raz przeżyć. Jaka ona jest umordowana. Słabość widać w każdym jej ruchu, spojrzeniu. Uśmiecha się, ale zdać by się mogło, że nawet uśmiech sprawia jej ból. Nie żegnamy się. To nasze ostatnie kochanie. Zaraz wyjdzie z owczarni. Zostanę sam. Idzie wolno ku drzwiom. Nie ogląda się. Drzwi są otwarte. Światło zachodzącego słońca wpada do owczarni. Ryfka idzie w tym blasku, jak święta. Teraz dopiero widzę, jaka jest ładna. Promienie słońca wspierają się na jej biodrach, jakby chciały ją obrysować. Idzie ciężko, poprawia chustkę. W tym ruchu jest coś wabiącego. Zaraz odejdzie. W moich oczach zapala się czerwień. Znowu brak mi tchu. Nie. Ten dzień jeszcze się nie skończył. -Ryfka! Stanęła. Jest bezradna i uległa. Podbiegam do niej. Nie broni się. Popycham w kierunku zagrody... Przechylam przez drąg ogrodzenia. Nie. Ten dzień jeszcze się nie skończył. Jeszcze trochę szczęścia zostało. ¦k it it Ciemno. Rozbudzone folwarczne psy szczekają. Pieje kogut. Tylko patrzeć, a wstanie świt. Pod butami chlupocze błoto. Czuje się oddychanie wiosny. Na Wielkanoc będzie zielono. Jutro Niedziela Palmowa. Zacznie się Wielki Tydzień. Gdzie furmanka? Nic nie widzę. W jednym oknie zamigotało światło. Widać rozpalają ogień pod kuchnią. Idę pozastodolem. Byle mnie nie dopadły folwarczne psy. Nie wziąłem nawet kija. Bo to przed dworskimi brytanami opędzisz się kijem? Nawet mój Burek kaja się nie boi. Gdzie jest stodoła? Człowiek dobrze zna obejście, a po ciemku się gubi. Słychać parskanie koni. Są. Tam. Teraz już idę prosto. Wiem gdzie stoją. Koło sterty słomy. Leży tutaj trzeci rok. Wtedy był wielki urodzaj. Zboża porosły chłopu do piersi. Sypały dobrze. Nie brakowało chleba. Widzę furmankę. Konie łby mają spuszczone. Ktoś im rzucił siana. Jest i człowiek. Ten, co z nim pojadę. Jakżeby inaczej? Posłyszał moje kroki. Szczęk żelaza. Pewno odciągnął kurek pistolca. Bojący jakiś. Nie będzie z niego pociechy. - Kto idzie? - Swój. Z owczarni. Podchodzę bliżej. Jestem koło wozu. Staję koło koni. Jednego klepię po karku. - Miała być zaprzęgnięta siwa kobyła. - Ten bułanek też jest mocny. Podchodzi do mnie. Podaje rękę. Dłoń ma delikatną. Pańską. Nie przywykłem, żeby panowie mnie tak witali. - Cześć kolego. Kolego? Pewnie się tak witają. - Cześć. Jeszcze dobrze nie poznaję, ale chyba już go widziałem. No pewnie! U Leizora. O Polsce gadał, zanim go chłopi nie przepędzili. Poprawiam koniom chomąta. Po co się mają w drodze poobcierać. Dziedzic dał dobre konie. Takimi można jechać. - Moje zwanie - Grom. Zaraz... jakie to przezwisko dla mnie Patkowski wymyślił? Acha... pamiętam... - Stary. 63 Co on trzyma w ręku? Kij czy co? Nie. To taki zmyślny pistolec. Długi jakiś. Mówić mu na ty? A pewnie. Przecieśmy koledzy. - Co tam trzymasz w garści? - Ładna sztuczka, co? Niby pistolec, a niesie jak dubeltówka. - Siadaj na wóz. A sztuczkę schowaj. Wyciągniesz, jak będzie potrzebna. Włazimy na wóz. Ktoś nakrył wiązkę grochowin derką. Z paradą nas pan dziedzic na tamten świat wysyła. Głupstwo. Jeszcze żyję. Nie trzeba dawać przystępu czarnym myślom. Gotowe ściągnąć nieszczęście. -Wio małe! Ruszyły ostro. Zastały się w stajni. Jak zaparskają przed drogą, to na szczęście. Nie. Idą cicho. Tylko uszami strzygą. W gusła nie trzeba wierzyć. Nawet ksiądz mówił na kazaniu: sen mara, Bóg wiara. Ja nie wierzę, ale prawdziwe gusła są też. Ja wiem najlepiej. - Znasz drogę, Stary? - Jakbym nie znał, to nie siedziałbym teraz koło ciebie. - Tak też myślałem. Nie poznaje mnie. Żeby nie ja, to by go w karczmie Stanieć nożem zaszlachtował. Z pijanym Stańcem nie ma zbytków. Lepiej mu nie wchodzić w drogę. - Stary, ja już ciebie gdzieś widziałem. Konie idą ostrym kłusem. Za ostrym. Długo tak nie wytrzymają. Mamy kawał drogi. Będzie dobrze, jak przyjedziemy w odwieczerz. -Tak? - Tylko nie mogę sobie przypomnieć gdzie... - Może ktoś podobny? - Nie. Ty. Powiem mu. Pomyśli, że coś ukrywam. A niby czemu nie powiedzieć? Nie zrobiłem nic złego. To on się wygłupił. - W karczmie się widzieliśmy. W Osinkach. - No właśnie. W karczmie. Żeby nie ty, musiałbym tego chama położyć. - Albo on ciebie. - Za krótkie ręce. Już trzymałem palec na cynglu. Nie będę się sprzeczał. Zacietrzewiony głupek. Lepiej pomyślę o wczorajszym popołudniu. O Ryfce. Spać mi się chce. Wiele nie wypocząłem. Teraz konie idą równiej. I wolniej. Tak trzeba. Inaczej nie dojechalibyśmy na czas do Agatówki. Za Węglinem trzeba godzinę popasać. Teraz prosto traktem. Ale tylko cztery wiorsty. Potem skręcimy w prawo. Na polną drogę. Tam się szybko nie pojedzie. - Obraziłeś się. Stary? -O co? - O tego „chama"? Jakbym się miał o to słowo krzywić, to całe życie musiałbym chodzić obrażony. Co się z nim wadzić? Mam to gdzieś! - Jak czujesz, żeś głupio powiedział, to wystarczy. - Przecież rzucił się na mnie z nożem. - To nie racja, żebyś mnie dzisiaj obrażał. -Janie ciebie. Stary... - Mnie też, bo i ja chłop. Albo cham, jak wolisz... Kolego. Cisza. Jest mu głupio. Wie, że nie powinien tak gadać. - Wybacz, Stary, Źle powiedziałem. Jedziemy na jednym wozie. Nie wiadomo, czy żywi wrócimy. - Racja, jak ci tam... Grom. Nie obraziłem się. Głupi się o słowo obraża. - Czasem się człowiekowi wyrwie. 64 - Daj spokój. Prześpij się. Długa droga przed nami. Jakby co, to cię obudzę. - Nie chce mi się spać. Nie mogę. - Śpij. I nie bój się. To ze strachu człowiekowi sen ucieka. Skręcam na Wandalin. Jedziemy dwie godziny. Grom zasypia i budzi się. Czujny, albo strachliwy. Już jasno. Będzie ładna niedziela. Ludzie z palmą pójdą do kościoła. Wal erka nawet nie wie, gdzie jestem. Jakby zabili, to nie odnajdzie. W owczarni jest Kubik. Wie tylko, że wyszedłem, ale gdzie, tego już nie powie. On niczego nie powie. Teraz droga jest ciężka. Konie idą wyciągniętym stępem. Z Gromem nie gadamy. Ale skoro nie śpi, warto go przepytać o świat. Szybciej droga zleci. - No i jak? Wyspałeś się? - Prawie nie spałem. - Chrapałeś jak niedźwiedź w gawrze. Przez zimę koleiny się zatarły. Ten, kto nie zna drogi, może się zgubić. W dolinkach jeszcze leży reszta śniegu. Tarniny czarne, ale wierzby już zielenieją. Dwa dni słońca i przyjdzie zmiana. Już ją czuć w powietrzu. - Ty, Stary, mieszkasz w Osinkach? - A gdzie mam mieszkać? - Ciemne u was chłopstwo. - Za to ty jesteś oświecony. Łatwo o ludziach sąd wydajesz. - Sam słyszałeś, co gadali o carze. - Człowieku. Puknij się w czerep. Kto mądry będzie dzisiaj przy obcym na cara wygadywał? Znają cię to ludzie? Myśleli żeś szpicel. A po prawdzie, tym ukazem o ziemi, car się chłopom przypodobał. Nie skryjesz tego. - Mówisz tak, jakbyś nic nie wiedział. - O czym? - O dekrecie Komitetu Centralnego, potwierdzonym przez Rząd Narodowy. Ten dekret daje chłopu ziemię, razem z serwitutami. Darmo. Car tego nie dał. Jak wybuchło powstanie ustanowili ten dekret. Skarb Narodowy za tę ziemię będzie płacić, a nie chłop podatkiem, jak w carskim ukazie. - Jakoś nikt nam tego nie mówił. - I tego, że jakeś do powstania przystąpił, to trzy morgi ziemi dostaniesz dodatkowo? Tego też nie wiesz? -Ile? - Trzy morgi. - Nie wiedziałem. To ci nowość powiedział. Czemu o tym nie mówili? Patkowski pary z gęby nie puścił. Jakby ludziska wiedzieli, to niejeden by do powstania poszedł. - Grom. Chyba ci się coś pomyliło? Taki dekret by skrywali? U nas nikt o tym nie wie. - I że pańszczyzna zniesiona? - Gdzie tam zniesiona? Co ty gadasz? - W dekrecie Rządu jest powiedziane, a w późniejszym potwierdzone, że za pobieranie pańszczyzny, dziedzic pod gardłem może być sądzony. - Bajesz. To dziedzic Rogalewski o tym nie wie? Przecież jest w powstaniu. Konie dał, syna mu na Sybir zesłali. Jest piśmienny, musiał dekret przeczytać. Jakżeby o pańszczyźnie nie wiedział? - Rogalewski pańszczyzny nie wymaga. 65 - A ja mu owce z własnej ochoty oprzątam, co? Nie pleć głupstw. Powiedz z ręką na sercu, prawda to z tym dekretem? - Prawda. Minął rok jak został wydany. - To ja ci coś powiem. Panowie on dekret przed chłopami zataili. - Różni są panowie, ale są i tacy, co chłopom ziemię rozdali. - Jakoś o takich nie słyszałem. - W jednym dniu ludzi nie zmienisz. Na to trzeba czasu. Rząd chce dobrze chociaż są i tacy, co mu kłody pod nogi rzucają. - Może Ruscy? - Nie. Polacy. Tylko że oni inaczej wolność pojmują. - I są w tym Narodowym Rządzie? - Poniektórzy są. - To ci powiem. Nie będzie tej wolnej Polski. Patrzaj się. Moskale wszystko trzymają w garści. Powstanie pada. Prawdę powiedzieć, nigdy nie było górą. Jest źle, a w rządzie się kłócą. Zastanawiają się. Przeczytać chłopom dekret, czy nie przeczytać. To może paru chłopów do tego rządu dopuścić? Oni przypilnują, żeby wszyscy wiedzieli co rząd uchwalił. - Tak mówisz, jakby ci twoi chłopi byli święci. A kto na początku powstania dwory palił? Panów mordował i rabował? Carscy żandarmi musieli ziemian od mordu bronić. - U nas nie. - Ale stronami tak. - Może. - Nikt w tym kraju nie pojmuje o co chodzi. Każdy chce brać, ale nikt nie daje. I zagranica nas zdradziła. Wiesz Stary, jaka jest Francja? - Coś ty? Gdzie mnie, prostemu chłopu, o Francji wiedzieć? - To ci powiem. Francuska policja, carskiej żandarmerii donosy robiła. - Jakie donosy? - Którędy z Francji będzie przewożona broń dla powstania. U nich za krwawe polskie pieniądze kupiona. Tacy oni są. - Zastanów się. Grom. Gdzieby tyli szmat drogi, z Francji aż tutaj, z donosami latali? Na dodatek z Francji na Lubelszczyznę broń transportowali. My dwadzieścia wiorst jedziemy, a i to nie wiadomo, czy nam się uda przewieźć. - Nie w tym rzecz. Na to są inne sposoby. Wszystko się wali przez brak zgody. - Widzę z tego, że ledwoś mi te trzy morgi darował, już je nawet w nadziei zabierasz. Wychodzi na to, że Polski nie będzie. - Polska jest zawsze. Rozumiesz? Zawsze. Rzecz tylko w tym, żeby była wolna. - Ty, Grom, ciągle swoje. Jak ona może być wolna, skoro panowie przed chłopami dekrety tają. Każdy mądry, choć głupi. A przecież największy pański mądrala, co gnębi chłopów, przed prostym Kozakiem w portki ze strachu robi. - Przyjdzie czas i zjednoczą się wszyscy. - Niedługo. Nawet wiem gdzie. Na cmentarzu. - To nic, Stary. Po stokroć będziemy się zrywać do walki. Spłynie krwią ta ziemia, ale przyjdzie czas i zwyciężymy. - Wiesz co? Ty sobie to swoje „stokroć" wsadź w zadek. Ja myślę po chłopsku. O tę wolność trzeba się bić raz, a dobrze. I chociażby przyszło głową nałożyć, to moje dzieci te trzy morgi dostaną. A póki co, jak się nie znajdzie mądry, co dobrze pomyśli, to z głupimi szkoda zachodu. Wio małe! Wio! Tylko patrzeć, jak miniemy Wandalin. Jeszcze trochę i dam spocząć koniom. Zdrzemnę się godzinkę. Niech teraz mój apostoł popilnuje. 66 Słońce się chyli ku zachodowi. Agatówka już przed nami. Jechaliśmy dłużej niż myślałem. Droga była ciężka. Konie muszą popasać najmniej trzy godziny. Myślę, że tyle zejdzie czasu, nim się broń załaduje. Sami trochę podjemy, napasie się konie i ruszymy w powrotną drogę. Musi gajowy da nam coś do jedzenia. Wypadnie wracać nocą. Tak bezpieczniej. Może przenocować w gajówce i ruszyć nad ranem? Nie. Był rozkaz, żeby dzisiaj. W smołami czekają. Pusto we wsi. Taka to i wieś. Dziesięć chałup. Może nawet nie tyle. To pana Nadolnego z Gościeradowa ludzie. Wszyscy pracują w lesie. Gruntu uprawnego mają mało. Tylko tyle, co wykarczują. Ale na nowinach urodzaj dobry. Sam widziałem jakie proso tu urosło. Jak las. W Agatówce nie ma porządnego placu. Nie ma kościoła. Karczmy też nie. Z dziesięciu dymów by się nie utrzymała. Na zakręcie drogi rośnie duży kasztan. Ktoś powiesił na nim kapliczkę. Matka Boska Bolejąca. Nawet ładnie odmalowana. Co się dzieje? Nikogo nie widać. Psy szczekają. Ludzie pochowali się w chałupach, czy jak? Na drodze nie ma nikogo. Jak to jest? W Palmową Niedzielę? W odwieczerz? Grom wyjął pistolec spod grochowin. Ułożył koło kłonicy. Czujnie rozgląda się dookoła. Coś jest nie w porządku. Konie ostrzej ruszyły. Czują kres podróży? Stukot kół głucho rozlega się po wsi. Czuję spaleniznę. Gdzie się paliło? Wszystkie chałupy stoją. Ta wieś zawsze była taka. W jednym obejściu zaskrzypiały wierzeje. Kudłaty łeb mignął za płotem i schował się za węgłem. Znowu cisza. - Co o tym myślisz. Stary? - Coś mi się nie podoba. Może Kozacy są we wsi? - No to koniec z nami. - Tak wygląda. Rozniosą na szablach. Osobliwie jak twój pistolec zobaczą. Ładna sztuczka. - Przecież go nie wyrzucę. - Zachowaj Boże. Może się przydać. Teraz bądź w gotowości. - Jakby przyszło uciekać, to konie zostawimy? - Kto mówi o uciekaniu? Dopiero w ostateczności skoczymy w las. Trzymaj się mnie. Ja znam okolicę. A co będzie z papierami w skrytce koło osi? Nawet nie zajrzałem, żeby sprawdzić czy są. Jak Moskale dostaną furmankę, to przeszukają dokładnie. Znajdą. Bóg jeden wie, co jest w tych papierach. Wiem. Trzeba spalić furmankę. Wyprzęgnę konia, a Grom podpali grochowi-ny. Nie damy rady. Jak się pojawią Kozacy, na nic nie będzie czasu. Byle ujść z życiem. Ale czemu w Agatówce jest tak cicho? Kozaków chyba nie ma. Już by nas warta haltowa-ła. Tu jest coś niesamowitego. Innego niż bywa na wsi. Tutaj się coś stało. Tu się czuje nieszczęście. W głowie mnie coś kłuje, jak wtedy, kiedy szukam wody pod ziemią. Zaraz... Zaraz będę wiedział... Tak. Ta wieś czegoś się wstydzi. Oni zrobili coś, co hańbą spadło na ich domy. - Grom. Jedziemy do gajowego. We wsi coś się stało. Konie wyczuły pierwsze. Parskają zastrachane. Szarpią lejcami. Chociać umordowane podróżą, zadzierają łby. Jakby im pozwolić, skoczyłyby w bok. Do lasu. Koń czuje śmierć. Każde zwierze czuje. - Prrr... małe. Grom, nie pojedziemy dalej. Trzeba zobaczyć, co się dzieje w gajówce. Pójdziesz na zwiad. Tylko ostrożnie. Jakby coś, to zaraz wracaj. Jak cię napadną, to strzelaj. Usłyszę strzał, to będę wiedział. 67 Jest przerażony. Czuje nieszczęście. Ale inaczej je odbiera. Przez siebie. Przez swój strach. Nawet nie próbuje tego skryć. Delikatny panek. Na Stańca był odważny. Na Kozaków - dudy w miech. Nie ma odporności. Nie chce umierać. Po co się pchał do powstania? - Dlaczego ja mam iść? - Przecież ciebie dali do obstawy. Pójdziesz, ostrożnie się rozpatrzysz i wrócisz. - Po co? Jeszcze kawałek możemy podjechać. - Nie. Nie będziemy się pchać wilkowi w pszczękę. - No to, idź ty, Stary. Znasz okolicę. Tobie łatwiej. Ja popilnuję podwody. Będę cię osłaniał. Właściwie nie musisz iść. Możesz jechać. Broni nie masz, więc powiesz że przyjechałeś po drzewo. To będzie zwyczajnie wyglądało. Ja tu poczekam. - Słuchaj Grom. Nie miałem ci mówić, ale teraz muszę. Pod tylną osią jest tajna skrytka, a w niej papiery. To nie może się dostać w ręce Moskali. Przez to mówię, że najpierw trzeba przepatrzeć co i jak... - To nie jedźmy wcale. Tam są Kozacy. Wracajmy. - Dobrześ to sobie umyślił. A skąd wiesz, że są? A może nie ma? - Tego nie wiem, ale do gajówki jechać nie można. On jest skończony. Blady. Na skronie wyszły mu kropelki potu. W razie bitki nie będzie z niego pociechy. Coś się w nim wypaliło. Na każdego przychodzi taka chwila. Jest pusty od środka. Takiego bodaj co złamie. Powstanie musi przegrać. Ci, co się go jeszcze trzymają, nie mają już siły. Nie chcą stawiać życia za sprawę. Czują, że walka się kończy. Każdy chce zwyczajnie przeżyć. Mnie łatwiej. Później przystąpiłem do tej wojaczki. Jeszcze mnie prawdziwy strach nie chwycił za gardło. Jestem stary, no i chcę zginąć. Po to do powstania przyszedłem. Strach bywa różny. Prosty człowiek inaczej patrzy na sprawy śmierci. Pan też inaczej. Taki Grom. Chodzi z pistolcem, pewny siebie, a jak przyjdzie czas próby, to głupieje. W takich razach tylko na prostego człowieka można liczyć. On się nie wymądrza, tylko robi co trzeba. Też bym wolał nie jechać do gajówki. Ale co powiem Patkowskiemu? Że się parskania koni przestraszyłem? Albo że Grom mi nie kazał? On jest wygadany. Wszystkiego się wyprze. Uczony. Przegada mnie. Teraz miły, ale jakby co, to świnia z niego wyjdzie. Już się raz w karczmie popisał. - Stary. Ja tam nie pójdę. - Już dobrze. Weź się w garść wojaku. Ja pójdę. Ty zostań. Żywcem mnie nie wezmą. Jakby co, to zacznę uciekać. Będą strzelać. Jak posłyszysz, to zawracaj konie i zabieraj się do Osinek. - Przecież w wozie jest skrytka. - No właśnie. Przez to trzeba uciekać z wozem. Jak dojdzie do strzelaniny, to nie zastanawiając się, umknie w las. Będzie się bał. Szkoda, że mu o papierach powiedziałem. On się boi własnego cienia. - No to idę. To niedaleko. Za parę pacierzy wrócę. Bywaj! Pilnuj wozu. - Może chcesz pistolec? Wystrzelibyś i prędzej bym zmiarkował, że trzeba uciekać. Papiery nie mogą wpaść w kozackie łapy. - Nie. Trzymaj ty. Już idę. Nie patrzę za siebie. Stąpam ostrożnie. Zszedłem z drogi. Jak w gajówce są Kozacy, to na drogę dają największe baczenie. Jestem w młodniaku. Idę cicho. Sam się dziwię, że tak potrafię. Potrzeba wszystkiego nauczy. Przez drzewka młodniaka, prześwitują pola gajówki. Już blisko. Nikt mnie nie zatrzymuje. W gajówce martwa cisza. Nic się nie rusza. Nawet psy nie szczekają. Powinny już wyczuć. Chowam się za świerkiem. Stąd widzę dobrze. Drzwi gajówki otwarte na ościerz. O tej porze, nikt otwartych drzwi nie zostawia. Okno też wybite. Tam się coś stało. Obejście wydawało mi się dziwne, a teraz wiem czemu. W głębi podwórka był śpichlerzyk. Z drewanianych bali. Nawet mi się podobał. Teraz go nie widzę. Nie. Coś jest. 68 Kupa czarnych osmolonych belek. Dlatego było czuć spaleniznę. Spalili śpichlerzyk. Ale kto? Wiadomo. Moskale. Pewnie ktoś doniósł, że powstańcy są w gajówce. Znienacka napadli i koniec. Teraz nie ma nikogo. Zrobili swoje i pojechali. Chwilę poczekam i podejdę. Nikogo tam już nie ma. Czuję to. Niech się dzieje wola boska. Idę. Potom się do powstania zaciągnął. Pójdę przez pole. Jak napotkam pikietę, to będą strzelać. Wtedy Grom usłyszy. Tak. Przejdę bokiem. Ciężko się idzie. Ziemia rozmokła. Co to jest? Jakieś wydeptane ślady. Skrwawiona szmata. Tu była walka. Jasne. Bili się. Już po wszystkim. To musiało być wczoraj. Albo przedwczoraj. Wszystko jedno. Ci, do których jechaliśmy, już nie żyją. Nie chowam się. Idę śmiało przez pole. Tam nie ma nikogo. Już nie. Płot przewrócony. Jezusie! Ile krwi na śniegu. Czuję mróz na plecach. Nie ze strachu o siebie. Boję się tego, co zobaczę. Jestem na podwórzu. Koło wrót leżą dwa zabite psy. Oczy mają jak ze szkła. Wyszczerzone zęby. Broniły się do ostatka. Sierść mają mokrą, jakby je ktoś wyciągnął z wody. Może w Agatówce padało? Od rosy nie byłyby takie mokre. Zresztą skąd rosa w marcu? Musiało padać. Krwi na podwórzu coraz więcej. I śniegu jeszcze dużo. Przez podwórko ciągną się czerwone pasy. Jak krwawe ścieżki. Jeden koło drugiego. Ciągnęli trupy, czy jak? Drzwi do obory otwarte. Bydło wyprowadzone. Kozacy wzięli? Dziwne. Przecież tego nie robią. Skąd te krwawe ścieżki na śniegu? Wszystkie, prowadzą do stodoły. W ustach mam sucho. Jest mi czerwono. Wiem dlaczego. Oni tam leżą. Jeszcze nie widzę, ale wiem. Tak. Cała kupa pomordowanych. Jakby poplątani ze sobą. Stos krwawego ludzkiego mięsa. Nie mogę dojrzeć pojedynczych zwłok. Widzę tylko głowy, wyszczerzone zęby, języki wywalone na brodę. Z rozpłatanych brzuchów, jak wstęgi, wypływają flaki. Przyciągają oczy odtajnione bezwstydnie krocza, w kłakach utytłanych krwią. Posiekane szablami, jakby z uciechą, na złość boskiej sprawiedliwości. Muszę na to patrzeć. Wzrok krwią przy-kleił się do tego koszmaru. To nie wszyscy. Obok leży kilka trupów. Wyciągnięci sztywno. Po boki w krwi i błocie. Jakby przynależni do innej gromady. Czy to kobieta? Tak. Poznaję. Żona gajowego. Dwie córki. Wszystkie nagie. Gajowy koło nich. Rękę ma odchyloną. Jakby chciał bronić tego, co Bóg dał mu w krótką dzierżawę... Głowę ma rozwaloną kulą. Szczęka wyrwana ze swojego miejsca, wisi na skórze dotykając ramienia. Spod zakrwawionych wąsów, wyłazi wielki, fioletowy język. Kobiety zarąbali szablami. Dlaczego? Mogli je oszczędzić. Całe upaprane w błocie. Nawet dobrze nie widać, że nagie. Właśnie. Dlaczego oni są nadzy? Wiem. To dlatego plugawy wstyd okrył Agatówkę. Obdarli zabitych z odzieży. Zabrali ubroczone krwią łachy i obrabowali gajówkę. Teraz zamknęli się w chatach ze swoją podłością. Nażarli się hańby do syta. Boże miłosierny! Zlituj się nad tymi, co oddali swoje życie za Sprawę. Bądź litościw dla tych, co w ciemności umysłu, biedą zniewoleni, wielkości tej sprawy pojąć nie mogą. Ciemny ja chłop, ale przez Twoją łaskę zrozumiałem to, co dla nich jest utajone. Daj, miłosierny Panie, czas Twojej łaskawości. Niech deszcz oczyszczenia zmyje krew i hańbę. Spraw, aby zamknęły się oczy, co patrzeć musiały na przekleństwo niegodziwości. Czas wracać. Teraz mogę iść śmiało. Nikogo tu nie ma. Kozacy odjechali, a chłopi nieprędko poważą się chodzić tą drogą. Jeszcze długo ludzie będą sobie opowiadać, że wśród drzew słychać jęki dusz pomordowanych. Grom się niecierpliwi. Już widzę furmankę. Nie ma przy niej nikogo. Grom zapewne się schował. To i dobrze. - Grom! Wychodzi zza krzaków. Pistolec trzyma gotowy do strzału. Na kogo? Do mnie przecież strzelać nie będzie. - No i co? 69 - Wracamy. - Co się stało? Nie ma nikogo? - Są wszyscy. Tyle, że wybici. Nikt nie ocalał. Broda mu się trzęsie. Jest przerażony. Wygląda, jakby chciał uciekać. Albo płakać. - Kto ich wybił? - A kto miał wybić? Kozacy. Pewnie ich dopadli na spaniu. Nie wyglądało, żeby się bardzo bronili. Leży ich tam pół setki. Wszyscy porąbani szablami, pokłuci pikami, na jednej wielkiej kupie. Obok rodzina gajowego. Ci osobno. Ale nie oszczędzili nikogo. - Więc wszyscy wybici? Nie powiem mu, że chłopi odarli ich z odziewy. Pewnie by więcej nad tym pomstował, niż nad samą zbrodnią. - Wszyscy. Chcesz zobaczyć? -Nie! Nie! Zasłonił ręką lico, jakby się bał, że go przymuszę. - To dobrze. Szkoda czasu. Siadaj na wóz. Wracamy. A to co? On stoi. Coś się z nim dzieje. Jakaś myśl dojrzewa. Rzuca pistolec na tył wozu. - Wracaj sam. Ja już nie mogę. Dłużej nie wydzierżę. Pół roku wytrzymałem, ale więcej nie. Jedź do Osinek. Powiedz co chcesz, że zwariowałem, że zdezerterowałem... Ja wracam do Lublina. Nie mogę dłużej. Nawet go rozumiem. Szkoda mi chłopaka. Przed nim życie. Pójdzie do szkół. Wykształci się. Będzie ludziom potrzebny. Ale tamci w Agatówce też chcieli żyć. Moim prawem jest teraz zabrać pistolec i strzelić mu w łeb. A co mnie to obchodzi? Ja powstania nie ustalałem. Ani jego praw. Niech go sądzą panowie, albo niech żyje z Bogiem. Inni i tego co on nie zrobili. Pół roku był w lesie. - Jak chcesz. Grom. Odpowiadasz za siebie. Tylko pistolec zabierz. Mnie on niepotrzebny... Wstydzi się, ale to już w nim dojrzało. Strach go pokonał. Zawrócił. Szybko idzie drogą. Pistolec pewnie wyrzuci gdzieś w krzakach. Szkoda go. Ładny. Jakiś młody powstaniec by się ucieszył. Nawet jestem kontent. Spokojniejszy po tym, com widział w gajówce. Weź i ty, panku trochę wstydu z tego miejsca... Dźwigaj go przez całe życie. Trzeba wracać. W Węglinie zrobię popas. -Wio! Małe! 70 ROZDZIAŁ 6 - Niech będzie pochwalony. - Na wieki wieków. Jeszcze nie wszedłem do karczmy, a już spotkałem Kunę. Kiedy tu nastał, znalazłem mu wodę. Przedtem nosili z rzeczki. Trzy razy kopali i zawsze na nic. Dopiero jak ja pokazałem miejsce, to woda tak trysnęła, że ludzie nadziwić się nie mogli. Widać trafiłem w samo źródło. Będę się mógł u Kuny zatrzymać. Długo nie, ale konie muszą odpocząć. Karczma otwarta. Przecież jeszcze nie późno. - Dawnośmy się. Kuna, nie widzieli. Można wejść? - Karczma jest dla wszystkich. Patrzy na mnie, mrużąc oczy. Niedowidzi. Wchodzimy do środka. Ciemno. Tylko jeden kaganek się pali. - A to wy, Głąb! Będziecie bogaci! Nie poznałem was. Przeleciało chyba ze trzy lata jake-ście u mnie byli? Jak żyjecie? - Dziękować Bogu, w porządku. - Co was do Węglina zagnało? Tyli świat drogi? Myślę, że naszej rozmowy nikt nie słucha. Stoimy prawie przy drzwiach. Nie powiem wszystkiego, ale spróbuję wybadać, co się stało w Agatówce. - Jechałem do Agatówki po drzewo. Miał mi gajowy parę kloców osiki zostawić, ale... - Widzieliście? - Widziałem. Zgroza. Może się przyśnić. - Gajowy też zabity? - Też. Z całą rodziną. Kiedy to się stało? Kuna rozejrzał się wokoło. Pochylił ku mnie głowę. - Był tu jeden z Gościeradowa. Szedł rano przez Agatówkę. Mówił, że wczoraj wieczorem. - Kozacy? - I żandarmi z Kraśnika. Prawie bez jednego strzału ich wytłukli. Na szablach roznieśli. Musieli ich znienacka dopaść. Ponoć była jakowaś zdrada. Ale bili się do ostatka. Nikt się w plen nie oddał. - Musi tak. Mrowie ich tam leżało. -Ilu? - Najbiedniej z pół setki. Do tego gajowy z rodziną. Jeszcze teraz mi stoją przed oczami. Niepotrzebnie jeździłem. Darmo konie gnałem. Będzie trzeba dziedzicowi odrobić. Do śmierci nie zapomnę tego, com widział. - Tego się nie zapomina. Zjecie coś? - Konie chciałem opaść. Niech trochę wytchną. Sam też się pożywię. - Z końmi nie ma kłopotu. Józek! Widać ma parobka. Kiedy byłem tu ostatni raz. Kuna wszystko robił sam. Dorobił się. Karczma daje dochód. Z sieni wyszedł chłopak. Nawet zdatny. Ma na sobie wytarty serdak. -Co? - Dasz koniom obroku. Stoicie przed bramą? 71 - A gdzieżby? - Józek. Wjedź na podwórko. Macie w co owies wsypać? - Torby leżą na wozie. - Słyszysz? Weźmiesz z woza torby i nasypiesz obroku. Napoić też? - Musowo. Ale wpierw niech ostygną. - To się wie. Siadajcie, Głąb, do stołu. Co wam dać? Kiełbasy? - Eee... Nie uchodzi. Przecież Wielki Tydzień. Innym razem sobie u was dogodzę. Dzisiaj dajcie chleba. No i kwaterkę okowity. Trzeba pamięć przepłukać. - No to bierzcie chleb i okowitę. Nie będę wam przecież nosić. Po co macie czekać? Z dużego bochenka odkroił sporą pajdę. To dobrze. Jestem głodny. Nawet bardzo. Gorzałki też się chętnie napiję. Skrzepi mnie i myśl rozjaśni. - Jakbym czasem przysnął, to za godzinkę mnie obudźcie. Umordowałem się. Pójdę na ławę koło pieca. Ale pamiętajcie. Kuna. Trzeba mi dzisiaj wracać. Rano konie muszą być na folwarku. Inaczej rządca mi dwie parokonne dniówki policzy. I tak jestem stratny. W kącie jest ciemno. Nikt nie siedzi przy stole. Każdy się garnie do światła. Bliżej szynk-wasu. Od pieca idzie ciepło. Chleb jest ciepły i dobry. Przełknę czarkę okowity. Dzisiaj mi smakuje. Mocna. Aż w gardle drapie. Jak jest apetyt i okazja, to można wypić. Byle z umiarem. Okowita wtedy krzepi i sił dodaje. Jacyś obcy ludzie siedzą opodal. Co to? Kobieta? Tak. Mężczyzna i kobieta. Ona ubrana po miejsku. Z pańska. Mężczyzna też miastowy. Są widać przejazdem. Ale co robią w takiej dziurze? Ona jeszcze młoda. Ale trzydziestkę to już ma. Jego nie widzę. Usiadł tyłem. Tylko plecy w jasnym surducie na mnie wystawił. Teraz podchodzi do nich Kuna. Stawia przed nimi gliniane miski pełne gorącego kapuśniaku. Tak. To kapuśniak. Zapach aż tu zalatuje. Smakowity. Obok misek Kuna położył łyżki i chleb. Nic nie mówi. Mężczyzna podsuwa kobiecie łyżkę. - Trzeba jeść, łaskawa pani. Trzeba jeść. Musi pani mieć siły na jutro. Kobieta milczy. Wyciągnęła z rękawa chusteczkę i przyłożyła do twarzy. - Może dzisiaj pojechać? - Wykluczone. Nie można. Przecież noc. Nic tam nie zrobimy. Musimy tu przenocować. Jutro tam będzie naczelnik Ziemskiej Straży. Dostaniemy zezwolenie. Mam z nim wszystko załatwione. - Co ja bym bez pana zrobiła? - Naczelnik wziął dwadzieścia rubli, więc sprawa załatwiona. Nie ma w tym mojej zasługi. - Czy Rafał j est tam? - Chciałbym, żeby go nie było, ale niestety jest. Ta wiadomość jest pewna. Kobieta płacze. - Proszę... Niech pani je. - Nie mogę. - Musi pani. Inaczej jutro zabraknie pani siły. Nic nie zrobimy. O czym oni mówią? Ciągle mi się wydaje, że znam głos tego mężczyzny. Gdzieś go słyszałem. Jest znajomy. To niemożliwe. Bo gdzie? Jej też nie widziałem. - Wszyscy zginęli? - Tak, proszę pani. Cały oddział. Nikt nie uszedł z życiem. Nie patrzą na mnie. Są zajęci rozmową. Może myślą że śpię? Pewnie jadą do Agatówki. Po zwłoki męża albo syna. Pewnie męża. Nie wygląda na syna w powstaniu. Za młoda. Może podejść i opowiedzieć co widziałem? Nie. Trzeba się pilnować. Posłucham co gadają. Po co się wyrywać. Przecież muszę papiery odwieźć do Osinek. Nie mają już pewnie wartości, ale oddać trzeba. - Tyle pan dla mnie robi. Jak ja się panu odwdzięczę? 72 - Proszę pani. Teraz dookoła tylko krew i cierpienie. Musimy sobie pomagać. Wspólne nieszczęście nas połączyło. Jeżeli pani pozna któregoś z poległych, powinniśmy powiadomić rodziny. - Wszystkich nie znam, ale przyjaciół Rafała poznam. Pochylił się do niej. Teraz mówi prawie szeptem, a jednak słyszę. - Najlepiej dotrzeć do delegata Rządu w Kraśniku. Oni już sami powiadomią rodziny zabitych. Muszą mieć jakieś sposoby. Gdyby po powrocie znalazła pani dosyć siły żeby to zrobić, sprawa byłaby rozwiązana. - Boże! Nie wiem czy podołam, ale muszę. Pójdę tam. Powiadomię kogo trzeba. - Odwagi, łaskawa pani. Ale teraz trzeba jeść. Kapuśniak zupełnie wystygnie. Kobieta sięga po łyżkę. Jej towarzysz również. Milczą. Dlaczego nie chce mi się spać? Stałem się czujny. Gdzieś czai się niebezpieczeństwo. Dziwni ludzie, dziwna para. Ona jedzie po zwłoki męża. To wiem, ale on? Jest dla niej dobry. To widać. Pomaga w nieszczęściu. Ale ja znam ten glos. Muszę zobaczyć jego twarz. Może i twarz widziałem? Wydaje mi się. Nie mogłem znać. To człowiek miastowy. Coś mnie omamiło. Zrobiłem się strachliwy. Tak. Jestem podejrzliwy i czujny. Ale tak trzeba, jak się jest w powstaniu. Każde słowo musowo zważyć. I to, co się mówi i to, co słyszy. Będąc na jej miejscu, ja bym nie mówił jak się nazywają towarzysze męża. Nikogo bym nie poznał. Choć bym z nim o miedzę mieszkał. Policja tylko czeka na takie nazwiska. Jezus Maria! Przecież on jąpodpytuje. Nawet o delegata rządu pytał. Takie jej daje rady? A kto on jest? Jak ją poznał? Coś tu jest nie w porządku. - Więcej nie mogę. Przez gardło mi nie przechodzi. - Jeszcze troszeczkę. Muszę się panią opiekować jak małą dziewczynką. Położył rękę na jej dłoni. Jeżeli to szpicel, to więcej pytać nie będzie. On ma czas. Kobieta może się spłoszyć. Dał jej takie rady, że sama naprowadzi żandarmów gdzie trzeba. Wystarczy tylko śledzić. Złamana nieszczęściem, nawet pilnować się nie będzie. Pokaże drogę do delegata. - Boże! Jak to się stało? Nikt z życiem nie uszedł! - To była zasadzka. - Musiał ktoś zdradzić. - Niestety. Była zdrada. - Kto? Niech pan powie, doktorze. Ktoś z partii? Więc to jest doktor? Nie mogłem tedy słyszeć jego głosu. Nigdy w życiu z żadnym doktorem nie gadałem. Ani, prawdę powiedzieć, nie słyszałem jak doktor gada. Pomyliłem się. Ale nawet jak on doktor, to czemu tak wypytuje? - Łaskawa pani. Nie mogę wszystkiego mówić. To trochę tak, jakbym nadużywał zaufania. - Ale dla dobra sprawy? - Naczelnik Straży Ziemskiej leczy się u mnie. Ufa mi i wierzy. Wiele wie, a czasem w zaufaniu mi mówi. To dobry Moskal. Przecież są i tacy. Nie wiem skąd znał świętej pamięci pani męża. Musieli się jednak kiedyś poznać. Dosyć że jak tylko rozpoznał zwłoki, zaraz kazał panią powiadomić. Domyślał się, że zechce pani godnie pochować męża. - Niech mu Bóg wynagrodzi. Szkoda, że nie powiedział kto zdradził. Tę wiadomość trzeba zaraz przekazać do dowództwa. - Powiedział. Piliśmy dużo, ale on celowo udawał bardziej pijanego, niż był w rzeczywistości. Powiedział gdzie zdrajcy szukać. Żeby uniknąć dalszych ofiar. - Więc kto? - Czy mogę pani zaufać? - Na męczeńską krew męża. 73 - Ja nie należę do powstania. Powiem więcej, nawet nie popieram ideowo. Żyję na uboczu, niosę pomoc cierpiącym. Ten jeden jedyny raz robię wyjątek. Wskażę zdrajcę, ale nic więcej nie chcę wiedzieć o tej sprawie. - Może pan być spokojny. Imię zdrajcy będzie ujawnione. O panu nie wspomnę. Co ta kobieta wyprawia? Doktor powiadomił ją o śmierci męża. Pan doktor gości się z naczelnikiem Straży Ziemskiej. Póki co, to nie słyszałem, żeby to był taki dobry Moskal. Większa świnia niż inni. A doktorek z nim w komitywie. Czy takiemu można wierzyć? Ona by ostatni grzech śmiertelny mu ujawniła. Omotał ją. Bab nie powinno się dopuszczać do powstania. Ciekaw jestem, kto jest tym zdrajcą. Tego tylko wysłucham i ruszam w drogę. Trzeba powiadomić Patkowskiego. On będzie wiedział, co robić. - Nazwiska zdrajcy nie znam, ale odszukać go łatwo. To owczarz w Osinkach. Siedzi w owczarni, koło dworu. Przepytuje, śledzi, a potem przychodzi do niego dziad proszalny, ale to szpicel z policji, który te meldunki od niego przejmuje. Krew odpływa mi z głowy. A to ścierwo! Jezu kochany! Taką potwarz na mnie rzucił. Ja przekazuję donosy dziadowi? Tak! Mam cię, draniu! To on! Teraz poznałem jego głos! To głos dziada, który był u mnie w owczarni. Już wtedy wiedziałem, że to szpicel. Trzeba było opowiedzieć Patkowskiemu. A to sobie ułożył. Bydlak. Przebiera się, dziada udaje i nieszczęście ściąga na ludzi. A głupia baba gotowa go zaprowadzić do samego delegata. Ale potwarz na mnie rzucił. Jestem skończony. Rozmyślnie to zrobił. Może nawet o broni wiedział? Nie ma dla mnie ratunku. Zginę z ręki swoich. Na głowę spadnie hańba zdrady. Jak się wytłumaczę, że nie przywiozłem broni? Że partia wybita? Mogę to udowodnić, że jak przyjechałem, oni już nie żyli? Pomyślą, żem to ja Moskali naprowadził. Nawet Grom nie potwierdzi, bo uciekł. A kto mi uwierzy, że uciekł? Powiedzą, że i jego zdradziłem. Przez pół roku służył wiernie w powstaniu. Nie... Nikt nie uwierzy. Ten gad wszystko od kobiety wyciągnie. Głowa mi pęka. Co robić? Najpierw muszę zobaczyć jego twarz. Jeżeli to on, wszystko jest jasne. Muszę go zabić. A jak nie? Co znaczy nie? To on. Tylko jak go zabijać? Dam radę? Muszę. Może dopiero teraz mu to przyszło do głowy, żeby mnie oczernić? Co ja... Ta kobieta nie może więcej mówić. Nie wolno jej naprowadzać żandarmerii, na ślad komendy powstania. Teraz to ja już jestem generał. Sam muszę wszystko postanowić. Czego bym nie robił, siebie nie wybronię. Ale powstanie jeszcze mogę. Zabiję go. Nie ma się co bać. Niech on się boi. Wielkie chłopisko. I młody. Pewnie silny. Takich wywiadowców to specjalnie ćwiczą. Jak się chce, to każdego można zabić. Nie siłą, to sposobem. Zrobię to. On mnie już wcześniej zabił. Wstaję od stołu. Nasuwani czapkę na oczy. Chowam twarz w mroku. Lekko się pochyliłem. Udaję zgrzybiałego. Nie pozna. Idę do szynkwasu. Odkrywam kryjomko twarz. Światło kaganka oświetla mu gębę. To on, ścierwo! Jestem pewien. W słońcu może bym miał wątpliwość, ale teraz nie. Tylko mu brodę przykleić i ten sam. Proszalny dziad. Do śmierci go będę pamiętał. Do jego śmierci. Wziąłem ze stołu resztę chleba. Zjem po drodze. Okowitę zostawię. Trzeba z kieszeni wyjąć kozik. Kozikiem go nie zabiję. Wyrwie się. Wtedy już nie poradzę. Jego trzeba zażyć znienacka. Krzyknąć byle co i łomem w łeb. Ale skąd wziąć łom? Może orczykiem? Też poręczny. Rezyka jest, ale jak dobrze trafić, to musi upaść. Potem go poderżnę kozikiem. Idę do szynkwasu. Odwracam głowę. On nie może mnie poznać. - Już jedziecie? Przecież nie minęła nawet godzina. - Aaa... Nie mogę wysiedzieć. Po tym, com widział w Agatówce, chcę być w domu. Teraz nie pora się włóczyć po świecie. De jestem winien? - Eee tam... Grosze... Pięć kopiejek. Nie zdarł ze mnie skóry. Uczciwie obliczył. Zjadłem, wypiłem... Koniom dał obroku. Nie. Nie oszukał mnie. Widać pamięta, że mu wodę znalazłem. 74 - Macie. Ten Józek jest na dworze? - Pewnie gdzieś się kręci. A bo co? - Jak mi dobrze konie opatrzył, to dam mu pół kopiejki. - Nie trzeba. On jest od tego. -Zawołajcie go. Wyszedłem z karczmy. Głowa mi pęka. Konie stoją zaprzęgnięte przed karczmą. Jednak nie chciało mu się na podwórko wprowadzić. Teraz to nawet lepiej. Gdzie ten Józek? On musi tego gada wywołać z karczmy. A co zrobię z trupem? Przed karczmą nie zostawię. Kuna by miał kłopoty. Od podwórka skrzypią drzwi. Ktoś wychodzi. Pewnie mu się zachciało. Dobrze że teraz. Jakby wyszedł w czasie zabijania, mogło by się wydać... Jednak nie zdzierżę zabić człowieka. Może z pistolca to co innego. Ruszysz cynglem i już leży. Nawet nie pomyślisz. Zarżnąć kozikiem, sprawa inna. Ja nie potrafię. Nikt mi nie dał prawa. Nie mnie ludzkim życiem zawiadywać. To sprawa Boga. Powiadomię Patkowskiego, a on niech robi co trzeba. Nawet jeśli na mnie drań na-świnił - to trudno. Uwierzą, to dobrze, nie uwierzą przyjdzie głową nałożyć. Ale jak nie uwierzą, muszą chociaż wysłuchać. Dla samego porządku sprawdzą w Kraśniku doktora. Zrobię inaczej. Zawołam Józka i mu nakażę, żeby ostrzegł kobietę. Niech tyle nie gada. Do delegata rządu też niech nie idzie. Będą ją śledzić. Tylko czy ona uwierzy? Słyszę jakąś rozmowę. Ten, co wyszedł z karczmy, z kimś gada. Stoję koło stodółki. Nie mogę ich poznać. Mówią szeptem. Znaczy, że mają tajemnice. Kogo się boją? Znowu szeroko rozwarły się drzwi karczmy. To Kuna. Światło pada na podwórze. - Józek! Teraz widzę. Koło Józka stoi szpicel. Widać się ugadywali. -Co? - Gdzie furmanka? - Przed karczmą. - Idź tam, do Głąba. Ma coś dla ciebie. Na podwórku znowu ciemno. Kuna wrócił do karczmy. Zamknął drzwi. Zobaczyłem jak szpicel poklepał Józka po ramieniu. Jakby chciał powiedzieć: idź. Widać ten Józek jest z nim w zmowie. Może tamten udaje przed nim powstańca? Bo to dla niego kłopot? Przecież dziada też udawał. Ale mnie nie omamił. Józek młody, to i głupi. Co mu kazał zrobić? Może mnie poznał? Taki gad ma wprawne oko. Przecież w tym szkolony. Muszę z tego Józka wydusić prawdę. Sam mi przecież nie powie. Jestem spokojny. Jakbym to wszystko dawno umyślił. Ruchy mam wolne, ale dokładne. Stoję za węgłem karczmy. Musi tędy przechodzić. Skąd się wziął kozik w mojej ręce? Anim się spostrzegł, kiedym go wyjął. Kroki. Idzie ostrożnie. Czai się. Coś knuje. Jakby miał dobre zamiary, to szedłby zwyczajnie. Głośno. On się skrada. Już jest blisko. Zamach. Boli mnie ręka. Ugiął się. Nie mogę pojąć, dlaczego jestem taki sprawny w bitce. Bardziej wyczułem, niż zobaczyłem, jak wyszedł zza węgła. Leży. Rękę mam ciężką. Miałem w niej kozik. Pewnie uderzyłem oprawką, to i skutek był lepszy. Leży. Znowu doskakuję do niego. Jest jeszcze zamroczony. Unoszę go. Ściskam jego głowę w zgięciu łokcia. Duszę. Muszę uważać, żeby nie za mocno. Prawą ręką przyłożyłem mu ostrze kozika do gardła. Też chyba za mocno. Pewnie że tak. Skaleczyłem go. Otrzeźwiał. Nogą zawadziłem o coś leżącego na ziemi. Kopię. Siekiera. Wypadła mu z ręki. Więc miał mnie prasnąć siekierą. - Krzykniesz, to zabiję. Milczy. Wraca mu przytomność. Nie ma w nim oporu. Jest niczym. Młody. Taki napotka na przemoc i zaraz się łamie. - Mało masz czasu, Józek. De go masz, będzie zależało od tego, co powiesz. A i tak nie wiem, czy cię nie zabiję. To już za chwilę w swoim sumieniu rozsądzę. Mów. Czegoś się na mnie porwał? 75 Charczy. Pewno za mocno gniotę mu gardło. Poluźniam zacisk ręki. - Tamten kazał. - Czemu? Milczy. Naciskam żelazem na gardło. -Mów. - Nie zabijajcie. Ja niewinny. -Mów. - Boście szpicel. Powiedział, że ludzi na śmierć sprzedajecie. Jezusie, Maryjo! Co się dzieje? Dlaczego to na mnie spadło? Zawziął się, ścierwo. Co ja mu zrobiłem? - Powiedział jeszcze, że tych z Agatówki, to wyście zaszpiclowali. - I co miałeś zrobić? - Trzasnąć was siekierą, rzucić na wóz i odjechać. Za Węglin. Wóz miałem zostawić w Pletrzakowym Dole. No wiecie... Jak się na Wandalin jedzie. - Wiem. - Konie kazał przywiązać do wierzby, a samemu uciec. - Gdzie? - Do niego. Mówił, że jest doktorem w Kraśniku. Wszyscy go tam znają. - Słuchaj Józek. Możesz mi wierzyć, albo nie. Ale niech Bóg miłosierny sprawi, żebyś uwierzył. Przysięgam na Chrystusa Umęczonego, że to on jest szpiclem. Kain, który sprzedaje braci. Teraz tylko ty możesz uratować życie wielu ludzi. Powiedz kobiecie, co z nim jest w karczmie, że to sprzedawczyk. Powiedz, żeby nie podawała nazwisk poległych, których jutro rozpozna. I na litość boską, niech nie idzie do delegata Rządu. Będąją śledzić. - A jemu co? - Że owczarz musiał podsłuchać waszą rozmowę, bo nim zdążyłeś mnie dopaść, wskoczył na wóz i uciekł. Rozluźniam chwyt. Już go nie trzymam. Chowam kozik do kieszeni. - Słuchaj Józek. Jeżeli mi nie wierzysz, to siekiera leży na ziemi. Podnieś i trzaśnij mnie w łeb. Weźmiesz moją i innych śmierć na swoje sumienie. Ja ci wierzę, ty mi też musisz. Siadam na furmankę. Plecy mam takie wielkie, że aż bolą. Nie odwracam się. Może mnie zabić w każdej chwili. Jak uwierzył, to nie zabije. Poruszył się. Czuję to, chociaż nie widzę. Pewnie sięga po siekierę. -Wio, małe!!! Ruszam ostrym kłusem. Żyję. A jednak sięgnął po siekierę, tylko nie zdążył. Bał się. Staram się robić dużo hałasu. To zmyli szpicla w karczmie. Drogi prawie nie widać. Dobrze, że świeci księżyc. Bez tego bym zbłądził. Konie idą ostro. Trochę wypoczęły, ale i bata im nie żałuję. Byle dalej od tego przeklętego miejsca. Teraz mogę wszystko spokojnie przemyśleć. Nie. Jeszcze nie teraz. Ujadę kawałek. Ze dwie wiorsty. Potem pomyślę bez pośpiechu. Wychodzi na to, że teraz Kozacy i powstańcy jednako na mnie dybią. Dlaczego ten szpicel rozpowiada o mojej zdradzie. Może być tak, że chce odwrócić podejrzenie. Za dużo było zdrady, więc powstańcy będą szukać winnego. Więc tak drań urządził, że podejrzenie pada na mnie. Jemu za jedno na kogo. Już wtedy w owczarni przyszło mu to do głowy. Teraz gdzie tylko może to rozpowiada, że owczarz z Osinek to zdrajca. Między ludźmi to się niesie, a on czysty. Może tak być. Coś mi jednak mówi, że to nie wszystko. Rozpoznałem go w owczarni. Rozpoznałem go w owczarni. Tutaj też go poznałem. Dlatego na minie nastaje. Inni o tym nie wiedzą. Tylko ja wiem. Tym gorzej. Będzie mnie chciał dopaść. -Wio małe! No! Jak go przyprowadzili strażnicy, niepotrzebnie o tych butach wspominałem. Wydawało mi się, żem chytry. Pokazało się, że dureń. To w nim złość rozpaliło. Głowa mnie od tego myślenia rozbolała. Może od okowity? Po co tyle piłem? Tyle? Raptem dwie czarki. Pół kwaterki pozostało na stole. 76 Kiedy on mnie spostrzegł? Przez cały czas siedział odwrócony plecami. Może jak wchodziłem? Nie. Jeszcze ich w karczmie nie było. Weszli później. Z izby Kuny. Przecież nocują w karczmie. Nie mógł mnie widzieć. Jak wchodzili, też nie. Schowany byłem w mroku. Nawet go nie dojrzałem, kiedy usiadł. Ano właśnie. Znaczy, że źle szlakowałem. On to zrobił lepiej. Dlatego usiadł tyłem. W jakiejś chwili musiał mnie poznać. Nie ważne kiedy. Kazał mnie zabić. To wystarczy. Coś mu w jego planach poplątałem. Wolał mieć pewność, że nie żyję. Teraz wszystko zależy od Józka. Nie wygląda na drania, chociaż do mordowania się brał. Ale chciał zabić zdrajcę. Skąd mógł wiedzieć, że doktor łże? Jak powie kobiecie com mu kazał, to może wielu uniknie nieszczęścia. Ale ona zginie. Szpicel już wie, że ma dojście do delegata Rządu. Nie zechce doń doprowadzić, to zamęczana śledztwie. Tak naprawdę to nic nie pojmuję. Może żandarmi wiedzieli, że tędy pojadę? Pewnie tak. Ale kto doniósł? Kto? Grom. Tak. To on. -Wio! Nie wierzę. W każdym widzę szpicla i zdrajcę. Chociaż w powstaniu tak powinno być. Nie można ufać nikomu. Od ostrożności zależy życie. Wszystko jedno, nie wierzę, że to Grom. Ten chłopak się bał. Już tylko się bał o życie. Miał wszystkiego dosyć. A może dlatego zdradził? Komu? Gdzie? Cały czas byliśmy razem. Żandarmi dobrze wiedzieli, że broń w Agatówce wpadnie w ich łapy. Ci w Agatówce zdradzeni byli wcześniej. Tamta zdrada płynęła innym korytem. Zaraz... Co ja mówiłem Gromowi? Mówiłem, że koło osi są tajne papiery. I to zanim poszedłem na zwiady do gajówki. Sam został przy wozie. Wyjął papiery i uciekł. A ja dureń myślałem, że znam się na ludziach. Skąd we mnie taka pycha? Przeciem niepiśmienny chłop. Z czego bym miał być taki mądry? Nawet najmądrzejszy nie przejrzy ludzkiej duszy. Tak. Grom wyjął papiery i uciekł. Trzeba przejrzeć skrytkę. Ale gdzie ona? Nawet tam nie zaglądałem. -Prrr... Stój! Trzeba zajrzeć. Tu się zatrzymam. Wiem, że skrytka miała być pod osią. Gromowi to też mówiłem. Wszystko mu powiedziałem. Zabrał papiery. Umyślnie nie chciał iść do gajówki, żeby zostać przy wozie. On wiedział od samego początku. Że też dałem z siebie zrobić takiego głupka. - A niech to diabli!!! Uderzyłem się głową w deskę. W kożuchu nieporęcznie łazić pod wozem. Nie widzę żadnej skrytki. Ryfka mówiła, że pod osią. Był rozkaz, że ma być tajemnica przed Gromem. Wszystko wygadałem. Grom był wcześniej na folwarku. Jeżeli wiedział, to mógł wtedy wyjąć. Czasu miał dosyć. Zaraz... zaraz... Coś tu jest... Jakaś deszczułka... Trochę się rusza. Tak. To jest skrytka. Oderwać deski nie można, ale chyba się przekręca. Tak. Coś wypada na ziemię. Koperta. To są te papiery. Koperta jest mała. Zalakowana. Niewinnie posądziłem Groma. Tak jak on, może się bać tylko uczciwy człowiek, kiedy mu już siły nie starcza. Zdrajca się boi inaczej. A i to dopiero wtedy, kiedy mu zdradę postawisz przed oczy. Co jest w tej kopercie? Miałem oddać gajowemu. On już nie żyje. Więc komu? Dziedzicowi? Nie. Takiego ordynansu nie było. Patkowskiemu? Też nie. Najlepiej oddam Ryfce. Od niej dostałem ordynans. Nie wiadomo czy dojadę żywy. Jak szpicel połapał się żem umknął, to coś wykombinuje. Może wie o papierach? Przecież kazał zostawić furmankę w Pietrzakowym Dole. Muszę otworzyć kopertę. I co mi z tego przyjdzie? Nic nie przeczytam. Obrazków nie posyłają w takich papierach. A jednak popatrzę. Czuję, że tak trzeba. Nazbieram chrustu. Rozpalę ogień. Będzie jaśniej. Muszę się uwijać. Mogą mnie gonić. W szmatce mam pięć zapałek. Zwyczajnie zapalam ogień krzoskiem. Zapałki są od specjalnego wypadku. O co potrzeć zapałkę? Naokoło 77 wszystko mokre. O, tu jest duży kamień. Z wierzchu suchy. Nada się. Zapałka zapaliła się za pierwszym razem. Dobrze to ktoś pomyślał. Przykładam do kupki suchych gałązek. Palą się jasnym ogniem. Jest widno. Łamię lak i rozdzieram kopertę. Są dwie kartki. A jednak jest też obrazek. To się nazywa mapa. Widziałem taką w gminie. Tyle, że dużą. Wisiała na ścianie. Na co mi mapa, kiedy i tak nie wiem, co ona pokazuje. Na drugiej kartce jest jakiś spis. To widać wyraźnie. Takie mają urzędnicy, jak przyjeżdżają za podatkiem. Każe taki zapłacić, a potem paluchem pokazuje miejsce, gdzie trzeba krzyżyki narysować. To jest spis z nazwiskami. Ale czyje to nazwiska? Może zdrajców? Nie. Za dużo. Zdrajców w naszym narodzie nie brakuje, ale tylu w jednej gminie nie ma. To są spisani ci, co przystąpili do powstania. Szkoda, że nie mogę tego przeczytać. Ciekawość co pokazuje ta mapka. Mapę z gminy dobrze pamiętam. Pisarz Walak kiedyś mi ją objaśniał. Mówił, że cała gmina jest na niej odmalowana. Jak kto wyznaje się na takiej mapie, to wszystko może z niej wyczytać. Tu Osinki, tu dwór... Zaraz... Ta też jest podobna... Tyle, że mała. No pewnie. To nasza gmina. Tu Osinki, tu dwór... Przed dworem małe kółeczko. Ani chybi moja owczarnia. Ku wsi idzie kreska. To droga. W lewo, w las, znowu kreska. To dukt do traktu. A u zbiegu krzyżyk. Co to jest? Jasne. Smolarnia. Jest też krzyżyk na gajówce w lesie. Rany boskie! Znaki są wszędzie tam narysowane, gdzie są powstańcy. Ale czemu kółko, krzyżyk na owczarni? Jak to czemu? Przecież ja też powstaniec. Gdzie jest Agatówka? Wychodzi na to, że tutaj. I tu krzyżyk. Koło każdego coś napisane. Tego już nie przeczytam. Trzeba podrzucić chrustu do ognia. Przygasa. Krzyżyków na mapie jest kilka. Koło Osinek dwa. W smołami i gajówce. Nie licząc mojej owczarni. W Gościeradowskich Lasach są trzy. To tak wygląda, że naznaczone są miejsca, gdzie kwaterują i przychodzą powstańcy. Na liście są pewnie wypisane nazwiska powstańców. Albo tych, co powstańcom pomagają. Ładnie by to wyglądało, jakby koperta wpadła w łapy żandarmów. Wszystko by wiedzieli. Tylko głupi może takie rzeczy spisywać i jeszcze po świecie rozsyłać. O takich sprawach nikt nie powinien wiedzieć. A może kopertę specjalnie wysłali, żeby wpadła w łapy policji? Tfu! Na psa urok! To by znaczyło, że zdrada jest w samej powstańczej górze. Dobrze pomyślane. Jedzie furmanka po broń, powstańcy giną, broń przepada, a ze skrytki bierze się papiery. Ułożone jak należy. Czemu więc wyjechałem o dzień później? Wtedy, kiedy już wszystkich w Agatówce wybili. Kto to może wiedzieć? Mało to bywa takich przypadków? Ktoś się pomylił. Pomyśleli tak, a wyszło inaczej. Coś wypadło, albo zwyczajnie, nie dogadali się jak należy. Rzucam do ognia kopertę i kartki. W jednej chwili się zapaliły. Ulżyło mi na duszy. Już nikt tego nie dostanie. Może to i dobrze, że jestem niepiśmienny? Wezmą na męki, to nic ze mnie nie wyciągną. Powiem, że kartki widziałem, ale nieumiejący czytać nie wiem, co było napisane. W drogę. Najpierw trzeba wrócić do owczarni. Trochę spocznę i ruszę do smołami. Tam będą przecież czekali na broń. Nie dostaną, bo wpadła w żandarmskie łapy. Wszystko im opowiem. O doktorze z Kraśnika też. -Wio małe!!! Skoro była zdrada, to kto jest podejrzany? Patkowski. On dawał ordynans i papiery. Wiedział o miejscu. Ale czy pewne, że widział wszystko? Złożyłem przysięgę i miałem czekać na kuriera. W takim razie i Ryfkajest podejrzana. Ona nawet o skrytce wiedziała. Boże! Co ja wymyślam? A jednak o papierach wiedziała. Jak mnie miłuje, to dała ordynans o dzień później. Uratowała życie. Papiery miałem oddać gajowemu. Ale on nie żyje. Gajowemu można wierzyć najwięcej. Swojego by nie zabili. Mnie uratowało to, że wyjechałem o dzień później. Papiery miał wziąć nie gajowy, a ci, co go zabili. Tak więc Ryfka niewinna. Jakby była szpiclem, musiałaby dobrze terminu pilnować. Czemu nie czekali w gajówce? Jakby wiedzieli 78 o papierach, to by czekali nawet tydzień. Nie wiedzieli. Coś sobie wmówiłem do głupiego łba. Ale czemu w kopercie była lista? Tego nie mogę pojąć. Tak się wymądrzam, jakbym wiedział, co było napisane w papierach. Lista. To co z tego, że lista? Czyja wiem jakie na niej były nazwiska? Co to byli za ludzie? -Wio! Wloką się te konie. Widać ustały. Po prawdzie to nie miały się czym umordować. Jadą cały czas na pusto. Teraz nawet lżej. Bez Groma. Smutny ten rok 63. Tylko krew, śmierć, a nadziei żadnej. Była nadzieja, ale chłop o niej nie wiedział. Nie powiedzieli mu. Zataili prawdę. 79 ROZDZIAŁ 7 Chyba spałem. Tak. Zasnąłem. Gdzie jestem? Jedziemy dobrze. Konie czują drogę. Tylko patrzeć i dojedziemy do traktu. Wnet będzie światło. W dali słychać pianie kogutów. To dworskie. Już niedaleko do domu. Najpierw pojadę do smołami. Jeszcze kawałek drogi i będzie po wszystkim. Jak się pospieszę, to przyjadę przed brzaskiem. Dobrze, że konie nie pobłądziły. Do domu nie zbłądzą. Ale uznojone bardzo. Ledwo się wloką. Bez popasu, tam i z powrotem do Agatówki, świat drogi. Kto też będzie w smołami? Ci, co u mnie nocowali, pewnie pociągnęli ku Sanowi. Trochę się otrzeźwiłem. Ziąb przenika do kości. To zawsze tak, jak się zbudzić po drzemce na wozie. -Wio! Czują stajnię. -Hej ta! Zarazy! Chciały skręcić na drogę do folwarku. Jeszcze nie teraz. Dobrze, że w czas się obudziłem. Zawiozłyby mnie na folwark. -No dalej! Wio! Najpierw do smołami. Tam mi powiedzą co robić. Już droga pod lasem. Tylko patrzeć i będziemy w owczarni. Zaraz za górką. Psy na pewno posłyszą. Osobliwie Zagraj. Burek. Jedziemy w dół. Owczarni jeszcze nie widzę. Za daleko. Psy szczekają jak wściekłe. Już mnie wyczuły? To być nie może. Co się stało? Na kogo szczekają? Znowu jestem czujny. Ktoś jechał przede mną. Żeby się rozwidniło, to bym wiedział. -Prrr... Zejdę z wozu. Są ślady. Świeże. Ślady końskich kopyt. Najmniej pięćdziesięciu konnych. Jadą ode dworu. Kozacy czy powstańcy? Włażę na wóz. -Wio! Pojadę do smołami. Nic mi nie zrobią. Nawet Kozacy. Niczego nie mam przy sobie. Ani pistolca, ani papierów. Powiem, że przyjechałem po drzewo. Myślę, że to powstańcy. Ci, co mieli odebrać broń. Tak. To pewnie oni. Owczarnia. Dlaczego psy nie szczekają? Kubik śpi. Jemu się nie dziwię. Niemowa. Słyszy też słabo, ale psy powinny mnie wyczuć. Przecież przed chwilą szczekały. Nigdy już nie zaszczekają. Zabili je. Zasiekli szablami. Łby mają prawie odcięte. Zagraj jeszcze się rusza. Jakby chciał podejść. Ziemia cała zajuszona. Nie strzelali. Widać chcieli się utaić. A psy zabili, żeby nie szczekały. To Kozacy. Pojechali na zasadzkę. Do smołami. Otoczą powstańców i o świcie wybiją. Jak w Agatówce. O świcie sen najmocniejszy, a i wartownik nie taki czujny. Nie ma wyjścia. Furmankę zostawię tutaj. Ruszę pieszo do smołami. Trzeba ludzi uprzedzić. - Wista! Konie skręcają w prawo. Wjeżdżam na łączkę przed owczarnią. Szkoda mi psów. Ładne byty. I mądre. Konie strzygą uszami. Czują krew. -Prrr... Zeskakuję z wozu. Założę koniom torby z obrokiem. Niech sobie pojedzą. Nie będą stać o suchym pysku. - Stoooj nooo... Dawaj łeb... Pożrecie sobie... 80 Teraz w drogę. Nie pobiegnę duktem. Tam pewno będą stać czujki. Skręcę w lewo. Zaraz za sosną, co w nią piorun uderzył. Tam krzaki najgęściej sze. I bagienko. Koniem tam nie przejedzie. A i na piechotkę ten tylko przejdzie, co zna drogę. Ja się przemknę. Muszę zdążyć przed świtaniem. Jak ich pobudzę, to starczy czasu, żeby umknąć. Przeprowadzę ich. Przecież znam ten las. Ciężko się idzie. Robię za dużo szumu. Tu jeszcze można. Kozacy nie słyszą. Otaczają smolarnię z drugiej strony. Z tej dopiero przy dębinie postawią pierwsze posterunki. Zaraz przy rzeczce. Potem w górę do smolarni las rzadki. Jesienią w dębinie grzybów tyle, że można zbierać do worka. Tam by zrobić na Kozaków zasadzkę. Jest dobre pole ostrzału. Najpierw trzeba naszych pobudzić. Stąd od rzeczki w górę będą mieli Moskali jak na dłoni. Mogą strzelać jak do przepiórek. Idę prawie po omacku. Znam tu każdy krzak. Możesz mi oczy zawiązać, a i tak trafię. Zawszeć jednak kiedy ciemno idzie się inaczej. Nie ma zmartwienia. Nie zbłądzę. Nocą nie ruszą. Będę czekać do brzasku. Idę ciszej. Tu już mogą stać pikiety. Zawracanie głowy. Całego lasu nie obstawią. Jechali przecież na koniach. Skręcą duktem i zaczają się przed smolarnią. Są pewni swego. To widać. Jak się rozwidni, ruszą szarżą. Co się mają bawić w otaczanie? Pewnie to Kozacy z Rzeczycy. Pół sotni. Do tego Straż Ziemska. To wszystko. Jedni uderzą z traktu, drudzy od duktu. Nikt nie ujdzie. Muszę iść na rezykę. Nie chować się, tylko iść ile siły w nogach. Od dębiny będę mieć dobre dojście. Nawet jak wartownik strzeli, to też dobrze. Pobudzi resztę. Żeby tylko przedrzeć się przez krzaki i tarninę. Tu za bagienkiem. Brak mi tchu. Idę w tych haszczach jak łoś. Zapadam się po kolana. Dobrze nie widzę, ale to tutaj. Idę prawidłowo. Nie błądzę. Gałązki walą mnie po twarzy. Kaleczą i drapią. Jakby mnie diabeł chciał zatrzymać. Tfu! Na psa urok. Tarnina jest najgorsza. Może przejść bokiem? Nie. Wszędzie to samo. Trzeba iść prosto. Na przełaj. Najkrótszą drogą. Jeszcze trochę. Potem wrzosowisko, rzeczka i dębina. Już nie mam siły. Spocznę trochę. Nie. Ani chwili. Od tego zależy ich życie. - O Jezu! Jezu Przenajświętszy! Ratuj!!! Co się stało? Leżę. Nie. Klęczę. Krew płynie mi po ręce. Ktoś mnie uderzył. Ale kto? Nie. Tu nie ma nikogo. Więc co? Gałąź tarniny. Uderzyła mnie w oko. Płynie krew. I jakaś woda. Łzy? Nie. Ta woda jest inna. Za dużo jej. Słabo mi... Straciłem oko... Tak głupio... Prawe... Słabo... Żyję? Tak. Jak długo tu leżę? Straciłem przytomność. Myślę że niedługo. Jeszcze ciemno. Nie. Ciemność mam tylko w jednym oku. Drugim widzę. Strzał. Jeden, drugi... Zaczęło się. Nie zdążyłem. Rozpętało się piekło. Słychać wrzaski. Krzyki. Urra! Widać szarżują. Tak, jak myślałem. Już im nic nie pomogę. Długo tu leżałem? Nie wiem. Może pół godziny. Smolarnia niedaleko. Ze trzysta sążni. Wszystko słychać. Krzyczą i nawołują się. Ale polskiej mowy mało. Umierają po cichu. Zaskoczyli ich na spaniu. Strzelanina ustaje. Rozlegają się krzyki rozpaczy i błagania. Zaczął się czas mordu. Rozbiegli się po lesie. Nawoływania słychać w różnych miejscach. Długo się nie bronili. Chyba kwadrans. Podejdę kawałek do przodu. Chryste, jak boli. Straciłem oko. Na pewno. Już skraj wrzosowiska. Matko Najświętsza. Tylko trzy sążnie miałem do przejścia. Taki kawałek. Parę kroków, a nie straciłbym oka, a tamci by żyli. Trzy sążnie. Za jakie grzechy tak srogo mnie karzesz. Panie? Strzał. Muszę przycisnąć prawe oko. Inaczej nic nie zobaczę. Już widzę. Ucieka dwóch powstańców. Za nimi Kozacy na koniach. Czterech. Nie uciekną im. Jeden powstaniec jest niedaleko pasa tarniny. Jeszcze kawałek. Dostaną go. Drugi dopiero wyskoczył z dębiny. Wpadł na wrzosowisko. W śniegu trudno mu się biegnie. Nie mają broni. Pewnie rzucili. Do 81 powstańca na wrzosowisku podjeżdża Kozak. Jedzie lekko bez wysiłku. Uniósł się w strzemionach. Szabla błysnęła. Uciekający stanął. Stoi sztywny i wyprostowany. Oburącz chwycił się za skronie. Głowa w jednej chwili zrobiła się czerwona. Kołnierz burki też cały jest we krwi. Boże! Dlaczego każesz mi na to patrzeć? Teraz podjeżdża drugi. Od tyłu. Znowu błysk szabli. Ciął go w kark. Głowa wolno odłączyła się od tułowia. Jak piłka pozostała w rękach powstańca. Zabity pomału osuwa się na ziemię. Drugi jeszcze ucieka. Biegnie wprost na mnie. Muszę się schować. Nie ma gdzie. Oni mnie nie widzą. Mają słońce w oczy. Aleja ich widzę. Powstaniec jest ranny. Twarz ma zbroczonną krwią. Chyba dostał też postrzał w ramię. Nie rusza prawą ręką. Jest sztywna i nieruchoma. Tak. Widzę nawet krew na jego dłoni. Biegnie, ale siły go opuszczają. Do skraju tarniny ze dwadzieścia sążni. Może więcej. Biegnie tak, jakby w tej kępie tarniny był jego ratunek. I życie. Dopiero go zobaczyli. Nie. Widzieli dawno, ale teraz uznali, że pora się nim zająć. Zgrabnie zawrócili w jego kierunku. Widzę ich twarze. Są uśmiechnięci. Jakby ubawieni. Konie idą równo. Łeb w łeb. Puścili się galopem. Jeden wychodzi do przodu. Uciekający jest blisko tarniny. Kozak jadący na przedzie sięgnął po pikę na plecach. Słyszę świszczący oddech uciekającego. Tamci jadą w milczeniu. Ściągają wodze koni, żeby nie wpaść w krzaki. Teraz to się stanie. Tak. Kozak ma ładne czarne wąsy i przyjazną, śniadą twarz. Jedzie jak zrośnięty z koniem. Rzucił pikę. Nawet nie słyszałem jej świstu. Powstaniec upadł na twarz. Pika jak koszmarny patyk, sterczy mu w plecach. Kozak robi małe kółko i nie zwalniając, podjeżdża do leżącego i wyrywa pikę. -Maładiec! Jego towarzysze patrzą na niego z podziwem. - Uże mu chwatit! Użali że ma rację, bo całą czwórką zawrócili ku dębinie. Słabość wraca. Znowu robi mi się ciemno. Kozacy nawet się nie odwrócili. Byli pewni swojej ręki. Boli mnie. Bardzo boli. Jakie to nieszczęście. Ludzie giną od szabli, kuli, a mnie powaliła zwykła gałąź tarniny. Przez jeden kolec takie nieszczęście. Ten, co leży przed krzakami, jeszcze się rusza. Żyje. Nie wiadomo ile mu życia zostało. Wciągnę go tutaj. Boże! Jaki młody! Dzieciaku, po co ci to było? Jęczy. Ciągnę go po ziemi. Cierpi. Więcej niż wtedy, kiedy leżał nieruchomo. Nie wiem czy jest przytomny. Czy mnie widzi. - Jeszcze trochę... Wytrzymaj... Zaraz cię ukryję. Pomogę. Znam się ranach. - Mamo... mamo... Tak synku. Ona jedna by wiedziała, jak ci ulżyć w bólu. Jak ukoić w tych chwilach cierpienia. Co ja? Samemu chce mi się wyć z boleści. - Daj rękę. Nie słyszy. Jęczy. Prawą rękę ma przestrzeloną. Kula strzaskała mu ramię. Nawet jakby wyżył, to rękę straci. Będzie kaleką. Jak go doprowadzić do owczarni? - Poczekaj mały. Nie zostawię cię tutaj. Jakoś dowlokę do ludzi. Oni pomogą... - Mamo... - Musisz pocierpieć. Nie ma rady. Ja też jestem ranny. Mam wybite oko. - Mamo ratuj! Zwiariuję. Niech się dzieje co chce. Dowlokę go do owczarni. Uratuję. Chociaż jednego. Nie wyżyje. Cały siny. Wargi ma niebieskie. Krosty na twarzy. Jak to młody. Nie zaznał życia. I już go nie zazna. Czuję to. Wiem. Śmierć go trzyma w garści. Nie popuści. Muszę go uratować. Za tamtych wszystkich. Chociaż jego. Ujmuję chłopca w pół. Unoszę. Zdrową rękę zarzucam na swój kark. Wyje z bólu. Teraz boli go korpus przebity piką. Nie ma innej rady. Muszę go tak nieść. - Zamknij mordę sukinsynu!!! Nie drzyj się, bo nas posłyszą. Wtedy koniec. Jest nieprzytomny, ale widać że moja słowa do niego dotarły. Już nie krzyczy. Rzęzi. Rzyga krwią i śliną, na kołnierz mojego kożucha. Niech tam. Jak przeżyję, to wyczyszczę. 82 Idę. Co ja robię? Skąd biorę siły? W głowie mi dzwoni. Nie mam głowy. Jest tylko ból. Posoka cieknie mi po twarzy. Nie do wiary ile jest tego paskudztwa. Obaj rzęzimy. Nie doniosę go. Rzucę tutaj. Nie doniosę? Kto? Ja nie doniosę? Ano, zobaczymy. Jak zechcę - doniosę. Tylko serce podchodzi mi do gardła. A krwią to się bez mała duszę. A kiedy serce bije, to jakby mnie kto pałką walił po skroniach. Inny by nie dał rady, aleja doniosę. Powinienem zacierać ślady. Za nami cała struga krwi. Każdy głupi odnajdzie trop. Ale się z niego leje. Już rękawami kapie mu krew. Ze mnie też niezgorzej. Takich śladów się nie zatrze. Ani teraz, ani później. Może Kubik spróbuje? Już nie mogę... Stać... Siądę i odpocznę. Odpocząć można, ale na stojąco. Trzeba stać. Upadnę i już się nie podniosę. Na to siły nie stanie. To będzie koniec. Idziemy. Jednak idziemy. On już nie rzęzi. To dobrze. Dobrze... Idę.... Jeszcze ciągle idę... Nie wiem jak to zrobiłem, ale zrobiłem. Doszedłem do owczarni. Przez chwilę musiałem stracić czucie. Nie pamiętam, jak tu doszedłem. Leżę koło tego małego. Czy on żyje? Chyba tak. A ja? Ktoś mnie kopie w bok. Kto? Kubik. Raz za razem. Coraz szybciej i mocniej. Coś pokazuje. Macha rękami. Acha... Rozumiem. Mam uciekać. Nie mogę. Nie teraz. Już nie. Kubik nie folguje. Jego kopanie zaczyna mnie boleć. Zwariował czy co? Jednak się dźwigam. On jest uradowany. Pokazuje na parów. Po co to wszystko? Zabiją i raz się skończy. O to w rzeczy samej chodziło. Teraz już nie? Dlaczego nie? Chcę śmierci. Co on robi? Bije i pcha mnie do parowu. Widać rozumie, że tylko tak może wykrzesać ze mnie resztki woli. Jak ze zdychającego konia. A jednak biegnę. Naprawdę biegnę. Łąka od owczarni do parowu prawie bez śniegu. Zadeptana przez owce. Może się udać. Nie będzie śladów. Nie zauważą. Już jestem w parowie. Zaraz będzie dolinka. Chowam głowę za suche badyle. Z owczarni nie dojrzą. Może z konia lepiej widać? Kto wie? Robi mi się słabo. Słychać strzały. Jeden... dwa... Jeszcze jeden... Teraz cicho. Przyjechali do owczarni. Kubik na pewno nie zdążył schować powstańca. Po diabła go tu wlokłem? Na próżno się mordowałem. Teraz go dobili. Trzeba było zostawić na wrzosowisku. Dłużej by pożył. I nie cierpiał tyle. ¦k it it Co tu robią owce? Ktoś wypuścił. Słońce wysoko. Jak długo tu leżę? Gdzie Kubik? Przecież wie, sukinsyn, że tutaj leżę. Pewnie uciekł. Owce rozlazły się po polu. Sam ich nie zagnam do zagrody. Na dodatek psy pozabijane. Kozacy pojechali? Za jedno mi. Niech się dzieje co chce. Ból znowu wraca. Jeszcze gorszy. Dłużej nie strzymam. Ale wracają mi siły. Mogę wstać. Tylko głowa ciężka, W skroniach łomoce. No tak. Przecież straciłem jedno oko. Nawet pewnie idę. W owczarni pusto. Nie ma nikogo. Są. Leżą przed otwartymi drzwiami. Dwóch. Więc i Kubik też? Tak. To on. I powstaniec. Nie ruszają się. Za co Kubika? Pewno o coś spytali, a on nie odpowiedział. Nie wiedzieli, że niemowa. Jestem w owczarni. Kubik zrobił sobie legowisko w sianie. Nie chciało mu się włazić na górę. Co to? Koło derki stoi gąsior. Pewnie siwucha. Jest. Kubik w nim zawsze trzymał okowitę. Muszę się napić. To mi dobrze zrobi. Wszystko wypiję. Niech chociaż na chwilę minie ten ból. Już nie mogę. Okowita cieknie mi po brodzie. Płynie na piersi. Wszystko na mnie mokre. Ale to od śniegu w parowie. Ciepło płynie z gorzałki. Grzeje. Jeszcze... Jeszcze... Muszę wypić wszystko. 83 - Leży spity jak bydlę. - Chyba ranny? - Gdzie tam? Tu jest gąsior po okowicie. Schlał się ścierwo. Wszystko wyżłopał. Teraz z nim nie pogadamy. Kto to mówi? Ktoś jest w owczarni. Nie mogę podnieść głowy. Nie mogę otworzyć oczu. Prawe rozumiem, ale dlaczego lewe? Na pewno zapuchło. Mówić też nie mogę. Jak by mi ktoś gardło ścisnął. Wiem. Złapała mnie gorączka. Brud się dostał do rany i psuje krew. Krwi nie wymienisz, a zepsuta zabije. A jednak otworzę oko. Trzeba się tylko wysilić. Jeszcze mogę. Widzę jak przez mgłę. Idzie od nich woń, jak od świerków na cmentarzu. Ilu ich? Trzech. W krótkich kożuszkach i rogatywkach na głowie. To powstańcy. Ci, są prawdziwi. Nie uciekają. - Trzeba mu odczytać wyrok powstańczego sądu. No właśnie. Nawet sądzić będą. Takich jeszczem nie widział. Odwrócę głowę. Popatrzę. Może ich dojrzę. To Patkowski. Ze wszystkim inaczej wygląda. Już się nie maskuje. Na plecach ma dubeltówkę. U boku szablę. Tę, co wisiała na ścianie. Widać otwarcie przystał do powstania. Drugiego nie poznaję. Nigdym go nie widział. Trzeci jest odwrócony do drzwi. - Nie ma czasu. Zastrzelić swołocz i w drogę. Teraz odwrócił się trzeci. Wyjmuje zza pasa pistolec. Widzę jego twarz. To on. Poznaję. Józek od Kuny. Już zdążył przyjechać? Ścierwo. Miałem go pod kozikiem. Dlaczego mu nie poderżnąłem grdyki. Jest w zmowie z kraśnickiem doktorem. A może tamten go tylko omotał? Tego już się nie dowiem. Muszę ich przestrzec. Niech wiedzą gdzie jest zdrada. Inaczej wszyscy zginą. Jak mam powiedzieć, kiedy głos nie wychodzi mi. Chrypi tylko. Nikt mnie nie zrozumie. Muszę. Józek kieruje lufę pistolca w moją stronę. Jest spokojny. Wszystko mu się udało. Teraz będzie koniec. Zmrużył oko. Zbieram resztkę sił. - Doktor z Kraśnika... Powiem... Patkowski doskakuje do Józka. - Poczekaj! Józek pociąga za cyngiel. Słyszę... Gdzie jestem? W domu. Kto mnie tu przyniósł? Jeszcze żyję. Chybili mnie. Pewno tak. Życie już zabili, ale jego resztka komuś jest widać potrzebna. W głowie mam jasno. Ból ustał. Zawsze tak bywa. Pan Bóg nawet w największej męce daje ostatnią chwilę wytchnienia. Żeby się człowiek spokojnie mógł ze światem pożegnać. Ktoś jest koło mnie. Czuję. To dla niego moja dusza jeszcze się kołacze. - Ojciec! Tato! Widzicie mnie? Łukasz. Muszę jakoś dać znak, że go słyszę. Kiwam głową. On płacze? Ja też? - Tato! Tato ukochany. Wybaczcie, żem was wtedy zgniewał. I podniosłem na was rękę. Ja wiem. Przez to, żeście wtedy od nas odeszli. Chcieliście na zawsze. Tato wybaczcie. Powiedzcie, przepuszczacie mi ten grzech? Kiwam głowa. Chciałbym go uścisnąć. Przytulić do serca. Mojego pierworodnego. On milczy, ale czuję, że coś chce wiedzieć. Jego twarz jest przy mojej. - Ludzie powiadają, żeście zdradzili powstańców. Że przez to ich tylu nabili. Prawda to, tato? 84 Widać gnębi go hańba, co ją na moje życie niewinnie rzucili. Rozumie, że z garbem ludzkiej złości, przyjdzie mu iść przez życie. Chce mieć pewność. - Powiedzcie tato. Prawda to? Kiwam przecząco głową. - Tato kochany. Dzisiaj Wielki Piątek. Chrystus umarł na krzyżu, żeby ludzi odkupić. Powiedzcie prawdę. Nie ma takiego grzechu, żeby go Pan Jezus męką nie odkupił. Ale ja muszę wiedzieć. Jeśli przede mną grzech taicie, to w śmiertelnej winie kłamstwa i zdrady pójdziecie na tamten świat. Nie zaznacie zbawienia. Nasze dusze nigdy się nie spotkają. Tato kochany. Powiedzcie prawdę. Zdradziliście? Kiwam przecząco głową. - Nie umrę spokojnie, nim waszej krzywdy i hańby nie pomszczę. Tak mi dopomóż Bóg. Łukasz pada na poduszkę. Płacze. KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ 85 CZĘSC 2 WEDŁUG ŁUKASZA 86 ROZDZIAŁ I Zabiję go. Nie można inaczej. Jak to mówiła Ryfka? „Twojego ojca, Łukasz, uśmiercił doktor Polakowski. Ten Haman. Bandytnik. I Józek Bernaciak. Jego pomocnik. Kiedyś opowiem ci wszystko, a teraz nabierz do nich nienawiści w sercu. Ona ci doradzi co robić." Ryfka niczego mi nie powie. W rok po śmierci ojca żandarmi zabrali ją i Lejzora. Córkę zostawili. Zaopiekowali się nią krewni w Kraśniku. Nic Ryfka nie powie. Podobno w Lublinie ich sądzili. Zesłali na Sybir. Powiadali ludzie, że Ryfka, Lejzor, nasz dziedzic i organista Patkowski, byli w powstaniu. Patkowski i dziedzic rozumiem, ale Ryfka? Po co się Żydom pchać w takie sprawy? Patkowskiego powiesili na rynku w Kraśniku. Dla przykładu. Jego żona nie doczekała pochówku męża. Podobno pękło jej serce. Jak to może pęknąć serce? Ale pogrzebu nie doczekała. Razem ich chowali. Przez rok parafia nie miała organisty. Teraz jest Kamaga. Mówią, że lepiej gra od Patkowskiego. I śpiewa ładniej. Dużo ludzi dzisiaj na targu. Jak to po żniwach. Każdy przy pieniądzach. Myślę, że swoją pszenicę sprzedałem za tanio. Nie potrafię się targować. Można było parę kopiejek więcej na korcu wytargować. Nie zbawi mnie to. Widziałem dzisiaj Polakowski ego. Jechał bryczką. Rozwalił się na siedzeniu jak wielki pan. Ścierwo. Też widać zboże sprzedaje. On z handlarzami na targu nie gada. Ma innych kupców. Wzbogacił się. Majątek Rogalewskich od rządu kupił za parę rubli. Już nie leczy. Dziedzic zasrany. Czasem tylko przebada poniektórych panów, albo ważniejszych czynowni-ków w Kraśniku. Starego Rogalewskiego Ruscy przepędzili z ojcowizny jak psa. Wyjechał do Warszawy. Nie pokazuje się w tych stronach. Może nie żyje? ¦k it it - Jak się macie, Łukaszu? To Wolanin z Dwudnika. Dobry gospodarz. Mądry i życzliwy. Przyjemnie się z nim gada. - Bóg zapłać. Jakoś leci. Pszenicę sprzedałem. - Kiepsko dzisiaj płaci. - Ano kiepsko. Myślałem, że tylko mnie omotali. Jednak coś trzebi sprzedać. Odziewę musowo kupić. Jak to przed zimą. - Dużo ludzi zjechało dzisiaj na targ. Ze Strugi to półwsi zwaliło. Widziałem waszą Zośkę. Stała z Buchorą. Ostro się do niej przystawiał. Pilnuj baby, bo ją Strużanie zbałamucą. Dla nich, psiakrew, nic świętego. Śmieje się, ale bez szyderstwa. Jest w tym śmiechu życzliwość i troska. - Nie ma strachu. Baba jak baba. Wyrwie się między ludzi, to jej owies w zadku igra. - Coś mnie ssie w dołku. Może zajdziemy do Glubera? Napijemy się. Ja stawiam i proszę. - Wybaczcie. Może innym razem. Muszę wracać do wozu. W rzeczy samej mogą mi Zośkę zbałamucić. 87 - Bo to prawda? Nie ciągnie was Łukaszu do szklanki, jako i waszego nieboszczyka ojca. - Ano, po prawdzie, nie ciągnie. Ale za zaproszenie dziękuję. W następny targ sobie pofolgujemy. Bywajcie, Wolanin. Zośka lgnie do dawnych znajomych. Z Buchorą znają się od lat. Zdatny chłop. Szlachcic. Mocny gospodarz. Bogacz. Na czterdziestu morgach siedzi. Baby ciągną do takich. Nie ma już w moim sercu miłowania do Zośki. Człowiek był głupi. „U wdowy chleb gotowy". Oj gotowy. Ale zakalca w nim na palec. Alem przecież nie poleciał na jej chałupę i sześć morgów. Z serca ją miłowałem. Chociaż starsza ode mnie. - Co szukacie, gospodarzu? U mnie towar jak złoto! Na spodnie, na spencer... Ny... Może potrzebny franel dla żony? - Nie trzeba. - Co znaczy „nie trzeba"? Wy się mnie najpierw zapytajcie, ile ja za taki cymes liczę. Ja dzisiaj jestem całkiem myszygene. Ja zwariowałem na stare lata. Taki towar ja oddaję za darmo. Wy tylko popatrzcie na to cudo! Przyczepił się jak wesz. Inna sprawa, że muszę kupić towaru na spodnie. Może i Zośka coś sobie sprawi? Niech kupuje sama. Wybierze co zechce. A na spodnie musowo kupić. Może sukna? Mówiła, że przed nieboszczykiem Rapakiem nie miała żadnego mężczyzny. Przysięgała mi przed ślubem. Jako i to, że tylko mnie miłuje. Wierzyłem. Chociaż o Rapaka zawiść mnie gryzła. Nie wierzę w uroki, ale musiała mi coś zadać. Dopiero latosią wiosną stary Nierodka otworzył mi oczy. Ze wszystkimi w Strudze się gziła. Z Waśkowskim. Kolasą, Potępą... I z Buchorą psy pasła. Ludzie powiadają, że Leośka nie jest dzieckiem Rapaka. Może i nie. Ma w sobie coś łagodnego, a Rapak był ordynus, świeć Panie nad jego duszą. Czego to ludzie nie plotą? Ale przecież Rapak się powiesił. Nierodka mówił, że nieboszczyk wiedział o wszystkim. Kolasę w gaciach w łóżku ze Zośką przyłapał. Omotała go. Rozmiłowany był i pomieszało mu się w głowie. Nie dziwię się. Kochanie może człowieka ogłupić. Jezu! Toż to Józek Bernaciak. I tego tu przygnało. Dziwny dzień. Najpierw Polakowski, a teraz ten. Powiadają, że on zastrzelił ojca. Organista Patkowski podobno wyznał to na śledztwie. Jak go wzięli na męki. Wydał wszystkich. A Bernaciaka nie zamknęli. I gospodarkę sobie kupił. Za judaszowe srebrniki. Patkowski męczeńską śmiercią swoją winę okupił. I ojcową krzywdę. Pewno nie był świadom. A ten chodzi wolny. Śmierć ojca leży mi kamieniem na sercu. Nie dość że zabili, to jeszcze zhańbili. Każdy sobie myśli, coś musiało być na rzeczy, skoro go leśni zastrzelili. Ja wiem, że zdrada była gdzie indziej. Kto uwierzy po latach? Teraz, kiedy miłowanie do Zośki zgasło w moim sercu, trzeba coś zrobić. Już mi na niczym nie zależy. Muszę zmyć hańbę z ojcowego grobu. Ślubowałem. Jak to się panoszy! Ogląda towar w kramach niczym jaki dziedzic. Bogacz zasrany. Pewnie będzie kupować materię na ubranie. Taki gnojek. Parobas. Teraz stać go na wszystko. Kiedyś nie śmierdział kopiejką. Dobrze musieli zdrajcy zapłacić. Jest w nim coś dziwnego. Jakby się bał. Nie. To nie tak. On nie pasuje do innych ludzi. Jest obcy. Jak gwóźdź w żłobie z obrokiem. Podejdę bliżej. Coś mnie do niego ciągnie. Muszę mu popatrzeć w oczy. Z bliska. - Co ma być? Może elegancki wiaderko? Może szekierę potrzebujecie, gospodarzu? - Siekiera może by się przydała, ale jeszcze nie teraz. - Co znaczy „nie teraz"? Taki szekierę to trzeba kupować zaraz. Taki szekierę to nie dostaniecie gospodarzu na całym targu. Co ja mówię „na targu"? W całej guberni nie dostaniecie! - Nie mam czasu panie kupiec. - Co znaczy „nie mam czasu"? A komu tu potrzebny czas? Tu są potrzebne ruble. Bierzcie gospodarzu ten szekierę. Ja widzę, że wy się znacie na dobry towar. Ja wam dlatego oddaję ją za pół ceny. Jestem koło Bernaciaka. Musi odwrócić głowę. Musi. Jego ruchy stają się wolniejsze. Coś się dzieje. Jakby zawisło w powietrzu. Może ojcowa dusza stanęła między nami? Teraz. Odwrócił się. Widzę jego oczy. Są wyblakłe. Patrzy na mnie. Chce o coś zapytać. Boi się. Jednak ciągle się boi. Sumienie nie daje mu spokoju. Ze mną też dzieje się coś dziwnego. Tak. To ojcowa dusza jest między nami. To tak wyglądasz, Bemaciak? Józek ci na imię? Jakbym patrzył na ciebie pierwszy raz, a przecież cię znam. Jesteś już mój. Obu was spotkałem jednego dnia. Ciebie i Polakowskiego. To jest znak. I obu was zabiję. Tak jest pisane. - No i jak? Bierzecie gospodarzu ten szewiot? Może inny? Ja zaraz pokażę. Bernaciak nie patrzy na kramarza. Wlepił we mnie ślepia, jak zauroczony. Postarzał się. Bruzdy pojawiły się na wrednej mordzie. Łeb mu siwieje. Ale jeszcze krzepki w sobie. Ciężko będzie zabijać. Jakoś się poradzi. Sposób musi być. Jeszcze nie wiem jak, ale zabiję. Pewnie siekierą. Nie. Przed śmiercią musi mi wszystko opowiedzieć. Wydrę mu to z gardzieli. - My się znamy? Odezwał się. Nie wytrzymał. Strach wydusił z niego te słowa. Powiadają, że jestem podany na ojca. Przypomniało mu się. Dlatego się odezwał. - Ja was znam. Wyście Bemaciak. -A wy? - Łukasz Głąb. Nic nie dał poznać po sobie. Wytrzymał. - Nie znam. Widać wziąłem was za kogoś innego. Odwrócił się do kramarza. Ogląda materiał. Nawet nie słyszę co mówi. Słyszę tylko, jak bije mi serce. Jakoś wolno. Widzę Bernaciaka z rozpłatanym czerepem. Od ciemienia do brody. Więc jednak będę go zabijał siekierą. Trudno. Niech będzie siekierą. Właściwie nie musi nic mówić. I tak wiem wszystko. Na targowisku ciągle tłok. Pełno ludzi. Minęło południe. Już się powinno przerzedzać. Chociaż nie. Teraz jest czas kupowania. Każdy sprzedał co miał, teraz chce wydawać pieniądze. Jestem między furmankami. Nasza stoi na skraju. Widzę Zośkę. Stoi przy wozie. Z Bucho-rą. Gadają sobie. Tyle czasu? Wolanin ich widział godzinę temu. Postoję, popatrzę... Oni mnie nie widzą. Myślałem, że stoi ze Staszkiem Buchorą, a to Leon. Stary kawaler. Podobni do siebie. Kiedyś dziewuchy latały za Leonem. Przebierał jak w ulęgałkach. Szlachcianki szukał. Teraz łeb mu posiwiał. Ale wciąż urodziwy. Może się babom podobać. Zośka też jest ładna. Śmieje się jak młoda dziewucha, co na piórni chłopaka zwodzi. Ścierwo. Powinienem ją bić. Z taką nie można inaczej. Przeorać powrozem ten kopiasty zad, plecy... Może by znowu kochała. Nigdy mnie nie kochała. Potrzebowała chłopa do chałupy i tyle. Żeby robił przy gospodarstwie. I wygodził, kiedy innych nie ma na podorędziu. Chyba jej nigdy nie dogodziłem jak trzeba. Gasła pode mnąjak polano polanę wiaderkiem wody. Na dobrą sprawę nie chciałem się z nią żenić. Nie mogłem pogodzić się z myślą, że ktoś ją miał przede mną. Musiałem. Bronek był już w drodze. Nie mogłem zostawić ciężarnej. Nie znać po Zośce, że troje dzieci urodziła. Nabita w sobie. Kształtna... Dotkniesz ręką i gorąco się budzi w człowieku. Żebyś nie wiem jak był umordowany. Buchora złapał ją za ramię. Ma okrągłe... opalone... Ile to razy i ja tak zaczynałem. Dotkniesz jej i już nie możesz się opanować. Musisz ją mieć. Nie zatrzymasz chęci. 89 Zośka się śmieje. Zagulina mówiła, że Zośka ma świrka w oczach. Może i ma. Zęby ma zdrowe, białe. Między zębami na przedzie widać małą szparkę. Ludzie powiadają, że to wa-bik. I wabi, suka. Kto wie, czy się już nie zmówiła z Leonem. Trzeba skończyć to gruchanie. - Jak się masz Leon? - Aleś nas naszedł, Łukasz. Nawet nie widziałem skąd przyszedłeś. - Boś się nagrzał, stary łajdusie. Widzę, że babę mi zwodzisz. Zośka się kryguje. - Kto by na taką starą poleciał? - Widać jest amator, kiedy od rana stoi przy wozie. - Bogać tam od rana. Dopiero co przyszedł. Kłamie. Nie dam po sobie poznać, że mnie to obeszło. Potrafię się trzymać w garści. Jeszcze nikt nie widział, żebym wpadł w złość. Albo zemścił komuś. Szanują mnie ludzie. Nawet młodsi bracia mi dwoją. Żaden nie powie „ty", tylko „wy", albo „Łukaszu". Pewnie tak będzie do czasu, aż się cała wieś zacznie śmiać, że każdy kto zechce, babę mi onacy. - Jak tam Leon? Dużoś rubli włożył do kabzy? - Trochę wpadło. Sprzedałem dwa wieprzki. - Zboża nie sprzedajesz? - Bom to głupi? Zaraz po żniwach? W taki czas zboże kiepsko płaci. - Ja trzy korce sprzedałem. - Musiałeś, to sprzedałeś. Grzeczny się zrobił. Mówi do mnie, jak do równego sobie. A przecież bogacz. Pół roku temu Nierodka otworzył mi oczy. Wszyscy, co kiedyś Zośkę wyonacyli, są teraz dla mnie grzeczni i mili. Ale w oczy nie patrzą. Co mam robić? Dłużej tak żyć nie można. Ona ma swoje wyliczenie. Jeszcze rok dwa po-buczy, a potem się ustatkuje. Bo nikt na nią nie poleci. Wszystkie miody zostaną dla mnie. Zośka już ma swoje lata. Głupi Łukasz się przyda na starość. Będzie żarł resztki ze śmietniska. - Co słychać w Strudze, Leon? - Co ma być? Jak to w Strudze. Proboszcza nam podmienili. - Był stary, to przyszła na niego pora. - Nowy z Zaklikowa nastał. - Przecie w Zaklikowie parafia większa niż w Strudze. Musi coś przeskrobał? - Kto się na tym wyzna. Biskup wie co robi. Słychać wrzaski. Jakiś chłop wrócił do wozu przynapity i teraz baba go zemści. Pewnie przepił pieniądze, które wziął za zboże. Nie mają ludzie ustatkowania. - Jeszcze jedno. Znałeś Józka Wójcika? - Tego z Kolonii? - Tego. - Pewnie że znam. To nawet trochę krewny. Po matce. - Wyjechał do Ameryki. - Aż tam go zagnało? - Teraz dużo ludzi wyjeżdża. Wałek Opara przysłał mu affidawid i szifkartę. -Co? - Tak jakby zaproszenie i bilet na statek. Zośka nierada, że się Leon ze mną rozgadał. Kręci zadkiem. Leon rzucił na nią okiem, ale zaraz obrócił się ku mnie. Nie chce, żebym się pomiarkował. Na swój sposób porządny. Tyle tylko, że jak świnia ryje w cudzym ogrodzie. 90 Przy sąsiednim wozie robi cię coraz większy wrzask. Baba rozdarła mordę, jakby chciała całe targowisko powiadomić o swojej krzywdzie. Ludziska otoczyli wóz. Każdy lubi słuchać jak się inni wadzą. -Czyja to? - Nie wiem. To ty Leon powinieneś znać. - Niby czemu? - Przecie żeś kawaler. Stary, bo stary, ale kawaler. Masz znajomości między mężatkami Popatrzył spłoszony. Jakby chciał wyczuć, czym coś pomiarkował. - Musiałby Leon stracić rozum, żeby się zadawać z taką wywłoką. -A ty ją znasz? - Taka to i znajomość. To Lebodzina z Dwudnika. Mąż ją tłucze, a ta nie może sobie z nim poradzić. Już ja bym mu pokazała. O! Znowu zaczyna. W rzeczy samej. Robi się widowisko. Chłop przegiął babę przez wiązkę grochowin, podciągnął spódnice i przy ludziach ćwiczy grubym końcem biczyska. Baby piszczą z uciechy. Na szerokim zadzie maltretowanej ukazały się czerwone pręgi. Ruch się zrobił między wozami. Idzie stójkowy. W białej bluzie i granatowych spodniach z czerwonym lampasem. Na repciach dynda mu szabla. Idzie wolno i dostojnie. Zna swoją ważność. Poniektórzy nawozach, czapkują gorliwie. On nawet nie spojrzy. Jakby gardził. Widząc stójkowego, chłop na wozie odłożył biczysko. Baba opuściła spódnicę i popłakuje ze wstydu i bólu na wiązce grochowin. - A ty szto? Mużik? Chłop zdjął czapkę i pokłonił się pokornie. - Wasze błahorodia, musiałem babę uciszyć. Mordę na mnie rozdarła. Wstyd przed ludźmi. - Nu ładno... ładno... Tolko paczymu zdzieś? Na targowi!? Doma nada eto dziełać. Kultur-no. Kak czełowiek. - Tak toczno, wasze błahorodie. Poprawię jej w domu. Stójkowy odwrócił się od wozu. Zobaczył Leona. Idzie do nas. Uśmiechnął się. Bogatemu o znajomości nie trudno. - Zdrastwuj gaspodin Buchora. - Dzień dobry, panie stójkowy. - Kak żywiosz, Buchora? Eto wasza żena? Krasawica, możno skazać. Zośka aż pokraśniała z ukontentowania. Łasa na takie gadanie. - Nie moja. To Głąb ma takie szczęście. Mnie żadna nie chce. - Breszysz, Buchora. Leon chociaż mówi po rusku, ze stójkowym gada po polsku. Taki ma fason. Szlachecka dusza. Stójkowego to nie dziwi. On po rusku, Leon po polsku. Rozumieją się. - Kak u tiebia pszczoły Buchora? Prodasz miodu? - Co mam sprzedawać? Będziecie jechać przez Strugę, to wpadnijcie. Darmo dam faskę. Niech będzie na zdrowie. - Nie udobno. Nie lzia. Budiesz w Kraśniku, tak i priwiezi. Do swidanija gospodin Buchora. Leonowi podał rękę. Na nas nawet nie popatrzył. Chociaż nie. Spojrzał. Najpierw na Zośkę a potem na Leona. Uśmiechnął się domyślnie. Nawet tego nie krył przede mną. Bydlak. Leon się zmieszał. Tylko Zośka pokraśniała z radości. Nie kryje się, ścierwo. - Masz ważne znajomości, Leon. - Więcej poufałości niż znajomości. Gdzie może, tam ciągnie. Pijawka. Co robić? Sam wiesz jak jest. Z władzą trzeba żyć. 91 Szlachcic zasrany. Z takimi nieboszczyk ojciec się związał. Za takich oddał życie. Wszyscy by carowi wleźli w dupę. Co ja mówię „carowi"? Przed stójkowym się płaszczą. Chociaż i Leon. Wielki pan Buchora. Szlachcic. - Pewnie że trzeba. Zwłaszcza ty. Władza to władza. - Na mnie czas. Może byście pomogli przy wykopkach? - Jakem kupił kobyłę, to nie chodzimy na odrobek. - Kto mówi o odrobku? Zapłacę ile trzeba. - A co to? Wszyscy w Strudze tacy bogaci, że robotnika nie możesz znaleźć? - Jak Leon dobrze zapłaci, to może ja bym się zgodziła. Widzisz ją. Szuka okazji. Suka. On też kombinuje, jakby ją do Strugi zwabić. Przyparło go. Zwąchali się, kiedy mnie nie było przy wozie. - Nikt u mnie na zapłatę nie narzekał. - Może się pogodzimy. Jak wykopię swoje, to wpadniemy do Strugi. Nic nie mówię. Po co? Chcą się gzić, to i tak będą. Zamarzło mi w sercu. Język zesechł jak kołek. W mojej obecności się świnie umawiają. Myślą, żem głupi. Wstydu nie mają. Może chcą, żebym mu na dodatek rozpiął rozporek. - Zabieramy się, Zośka. Na odwieczerz musimy być w domu. - Co ci tak spieszno? Leośka zrobi obrządek. Miała nakazane. - Nie gadaj tyle. Szmat drogi przed nami. Bywaj, Leon. - Bywajcie. Też muszę wracać do swoich. - Przyjechałeś ze Stachem? - Tak. I ze Stachową. Pewnie się niecierpliwią. Namyślcie się z wykopkami. - Dobrze. Poszedł. Żeby kulasy połamał. Właściwie, co mam do niego? Żeby Zośka nie chciała, to by się przy niej nie kręcił. Pies zawsze wyczuje, kiedy suka ma cieczkę. Zrobiła się zła. Przeszkodziłem jej w zabawie. Nawet tego nie kryje. Durna. Buchora mają gdzieś, starą skórę. Chce sobie tylko ulżyć. -Wio! Mała. Odsieb! Napchało się wozów, że trudno wyjechać. Dobrze, żeśmy stanęli z krają. W porządku. Można jechać. -Wio! Kobyła idzie raźno. Zastała się. - Może bym kupiła materii na bluzkę? - Chciałem kupić flaneli, ale nie wiedziałem czy się nada. - Flanela na pewno nie. Co to? Stara baba jestem? - Kupisz co zechcesz. Leoście też trzeba coś sprawić. Przecież to już obstarnia dziewczy-ca. Tylko patrzeć, jak chłopaki zaczną się za nią oglądać. - Coś ty głupi? To jeszcze śpik. Chciałbyś pewno, żebym już wnuki niańczyła? - Bo ci już czas. Leoście trzeba coś kupić. Ludzie powiedzą, że nie dbam o sierotę. - Leośka... Leośka... Może moje stare bluzki donaszać. - Ładnie by wyglądała. Jak dziadówka. - Kupimy następnym razem. Ruble z nieba nie lecą. Dziwna kobieta. Nawet własnej córki nie cierpi. Zapatrzona w siebie. Pewnie czuje, że już zostało jej niewiele lat używania. - Lecą nie lecą, a kupić trzeba. Bronek i Weronka też odziewy potrzebują. - Do zimy się zdąży. Następnym razem kupimy. - Chcesz co tydzień jeździć do miasta? - Jak mamy j echać to j edź! Ruch przeniósł się z targowiska na ulice. Kupcy stoją przed sklepami. Nawołują ludzi. Zachęcają. Wrzeszczą po polsku, po rusku, szwargocąpo swojemu... Miasto żyje. 92 Kiedyś stary Walenciak mówił, że car do niektórych miast Żydów nie wpuszcza. W Kraśniku to by było niemożliwe. Komu byś co sprzedał, albo od kogo kupił? Ludzie pomarliby z głodu. Nasz człowiek do handlu się nie nadaje. Jak ma pieniądze na kształcenie, to inżynierem może być. Doktorem też. A nade wszystko dziedzicem. Na dziedzica Polak się nadaje. Żydowski dziedzic byłby do niczego. Chociaż powiadają, że pod Austrią żydowscy się trafiają. Głupie gadanie. Jakby Żyd jechał na koniu? Dziedzic musi być swój. No... Najwyżej ruski. Inny sobie z chłopem nie poradzi. A Żyd żadną miarą. Nie ma podejścia. - Dużo stójkowych dziś w mieście. Może ktoś z guberni przyjechał? - A co? Masz ochotę na gebernatora? Nie wiedziałabyś, jak się takiemu daje. Oni ponoć to robią specjalnie. - Świnia! -Wio! Siwa! Wio!!! Nie lubię miasta. Człowiek czuje się zagubiony. Wszyscy tylko patrzą jak cię oszukać. -Zośka... -No? - Wiele wzięłaś za kury? - Teraz żeś sobie przypomniał? Lepiej oddaj pieniądze za pszenicę. - Nie martw się. Oddam. Przez drogę potrzymam. Tyle mojego. Tak musi być. Pieniądze powinna mieć baba. Takie prawo. Chłopa się ruble nie trzymają. Gdzie chłop rządzi pieniędzmi, zawsze bieda z nędzą. Przepuści, przepije, a potem wraź zęby w przycieś. Zośka dobrze rządzi. Nim wyda rubla, dwa razy go obejrzy. Tyle, że pazerna. Sobie nie skąpi, ale innym z gardła by kopiejkę wyrwała. Nawet dzieciom. Jak jest trójka dzieciaków, to jest o kim myśleć. I to teraz. Kiedy dorosną, będzie za późno. Trzeba odkładać. Nie to, co inni. Dzisiaj „hu", a jutro gówna pół. Wyjechaliśmy z miasta. To i lepiej. Można pospieszyć. Gościniec suchy, ale twardy. Po-zawczoraj padało. Nie kurzy się. Dobra jazda. - Cóż to, nic nie mówisz? - A o czym z tobą gadać? - Kiedyś byłeś rozmowniej szy. - Dawniej mi się chciało. Teraz nie. Dużo bym miał do powiedzenia. O tym, jak kłamstwami zmarnowała mi życie. Niby to, co robiła przed ślubem, szło na rachunek Rapaka. Jakbym komu powiedział o co się wściekam, to by mnie ludzie wyśmiali. Dała to dała. Nie ubyło jej, żartownicy. Ja tak nie mogę. Kiedyś zgłupieję od tego myślenia. Żeby nie dzieciaki, rzuciłbym wszystko. Poszedł w świat. Może by do Ameryki pojechać? Ameryka też dla ludzi. Niech się Zośka gzi z kim zechce. Bronek to mądry dzieciak. Będą z niego ludzie. Bystry i dociekliwy. Za rok trzeba go posłać do szkoły. Nie wiem, czy sobie poradzi. Przecież nie umie po rusku. Może go w szkole poduczą. Będą wydatki. Buty trzeba mu kupić. Nie zmarnuję chłopaka. - Niby co ci się teraz odmieniło? -Nic. - Żebym wiedziała, żeś taki mruk, nigdy bym za ciebie nie poszła. - Widzi mi się, że to ja wybierałem. - Też mi rozkosz. Do ludzi nie potrafisz gęby otworzyć. - Gdzie trzeba, potrafię. 93 Weronka jest inna. Ładna nie będzie. Gębusię ma płaską. Ale oczki chytre. Dopiero jej cztery latka, a wszystko by do siebie zgarnęła. Pazerna jak Zośka. Nie będą jej ludzie kochali. Może z tego wyrośnie? Nie. Taki szczep. Ostanie się taka. - Jak chcesz, to możemy pogadać o Leonie. Co mi strzeliło do głowy? Chcę się z nią kłócić, czy jak? - O Leonie? Niby dlaczego? - Bo tak sobie myślę, rachuję i wymiarkować ni jak nie mogę, czy mu już dałaś, czy jeszcze nie. Po co to powiedziałem? Coś we mnie wstąpiło. Zaraz zacznie, się piekło. Będziemy się wadzić całą drogę. Musiałem to powiedzieć. Wypluć tę żółć z siebie. Zośka zaniemówiła. Nie dziwię się. Tak do niej nigdy się nie odzywałem. Jej oczy robią się złe. Jakaś zaciętość jawi na twarzy. - Nie. Jeszcze mu nie dałam. - Bóg zapłać i za to. - Ale dam! Żebyś wiedział, że dam!!! Słońce zaczęło przygrzewać. Jakby chciało, nim zajdzie, pokazać swoją moc. Ładna jesień latosiego roku. Dobra pogoda na kopania. Powietrze parne i duszne. Będą grzyby. Wiatr, co wiał z rana, teraz ustał. Patrzę na Zośkę i zdaje mi się, że widzę ją pierwszy raz w życiu. Jakaś obca. Ładna w swojej złości. Wjeżdżamy w dębowy lasek. Kiedyś były tu duże dęby. Dziedzic kazał wyciąć. Potrzebował pieniędzy. Teraz rośnie młoda dębina. Tu zawsze były grzyby. Na gościńcu pusto. Ludzie powinni wracać z targu. Myśmy wyjechali wcześniej. Kobyła idzie raźno. Wystała się pół dnia i teraz jej spieszno do stajni. - Nic nie mówisz, mruku? Nic ci to nie wadzi? Co będę gadał? Przecież wiem, że się gzi z innymi. Dawno wiedziałem. W rzeczy samej to nie ze wszystkim wierzyłem. Myślałem, że Nierodka przez złość na nią wygaduje. Zawsze mnie do Zośki ciągnęło. Miłowałem ją, jak żadną inną. Tych innych to właściwie nie było. Ona spojrzała i wzięła niby psa na obrożę. Teraz sama mi wszystko mówi. Kontenta, że może zranić. Może tylko chce uzłościć? - Żebyś wiedział, że nie raz dawałam. Miałam marnować życie przy takim wałachu jak ty? Czy ty wiesz, jak babie dogodzić? Nigdy żeś mnie nie kochał jak trzeba. Rozumiesz? Nigdy. Ani razu. Nie umiesz. Nie potrafisz jak inni! Może i nie potrafię. Gdzie się miałem uczyć? Za kawalera dziewczyc nie miałem. Miałem dwie. Nie... Trzy. Pamiętam. Po majowym nabożeństwie poszedłem z nimi w żyto. Ale to było na chybcika. One się bały i ja też. Tylko z Danką Leszczyków było inaczej. Jej chyba dogodziłem. Może dlatego, że nie miała przedtem chłopa. Prawiczka była. Co z tego, kiedy umarła na suchoty. Jak tu sprawdzić, czyś babie dogodził? Sama nie powie. Pytać też nie uchodzi. O takich rzeczach się nie gada. To tylko ta moja suka wstydu nie ma. - To czemuś się za mnie wydała? - Głupia byłam. Myślałam „chłop jak dąb, to i korzeń dobry." Jakeś z początku nie umiał, to myślałam że ci przejdzie. Że się nauczysz. Chłop jest od tego. Niczego się nie nauczyłeś! Ledwo się baby dotknie i już kończy. Ogier zasrany. - Nieboszczyk Rapak tak ci dogadzał? - Było to takie samo nic jak ty. Dobrze, że się powiesił. Tylko patrzał tymi rozkochanymi ślipiami, a w łóżku przez jedną „Zdrowaśkę" zaczynał i kończył. Gnojki zasrane. - Wychodzi na to, zdziro, że wszyscy naokoło dobrzy, tylko mąż zły. - Żebyś wiedział. Ci, co miodu szukają, wiedzą jak go podebrać. Taki, dajmy na to Klepacz, dwie godziny mnie męczył. 94 - Klepacz? A toś sobie cudo znalazła! Przecież to łachudra, że i splunąć nie warto. Jak ona mogła się gzić z Klepaczem? Spojrzeć na tego matoła, to mdłości chwytają. Dzie-cek mendel zrobił, babę zmarnował, nie mówiąc o gospodarce. Z takim się położyć, to trzeba być szmatą. Nawet pogadać z nim nie można. Śmierdzi szczynami. Z takim łajnem się gziła? - Co ty wiesz? Polazłeś do stryjów, a on jak do swojej przyszedł. Kiedy się zaczął dobierać, to myślałam, że mu łeb rozwalę. Ale on wiedział co robi. Po dwóch godzinach ze słomy wstać nie mogłam. Myślałam, że w stodole niebo się nade mną rozwarło. Dam jej w mordę. Sama się o to prosi. - Dobry pomocnik mi się przytrafił. I ładny. - Ładni byli też. Kochali mnie tak, że jeszcze teraz mnie drżączka bierze. Mogłabym do wieczora opowiadać, ale ciebie to nie ruszy. Nie wiesz, po co go nosisz w portkach. - Hej ta Siwa! Co ja robię? Skręcam w dębinę? Zgłupiałem? Zośka pobladła. Głupia. Chociaż... Boja wiem? Może j ą zabić? - Co ty? Chcesz mnie zamordować? - To się pokaże. Chyba mi się gęba odmieniła. Zośka drży. Złapała się za kłonicę. Jest zielona ze strachu. -Prrr... Stój Siwa. - Co ty? Co ty? Łapię ją za gardło. Ma dużą szyję. Ledwo obejmuję rękami. Popycham na deski wozu. Duszę. Oczy wychodzą jej na wierzch. Charczy... - Jezu! Łukasz! Daruj! Już nie może mówić. Ślina cieknie jej z gęby. Robi się zielona. Nie. Sina. Rozrywam je bluzkę na piersiach. Piersi ma wielkie, jak wymiona krowy. Puściłem jej gardło. Dyszy. Nie daję jej spokoju. Poddzieram spódnicę aż pod brodę. Pojechała do miasta bez majtek. Świnia. Wstydu nie ma. Nawet nie robi mi się gorąco. A przecież Zośka prawie całkiem goła. Obracam ją jak kloc osiki. I wygląda jak kloc. Biała. Leży cicho. Robię z nią co chcę. Boi się. Nie ma pewności, czyjej nie zbiję. Tak się czuję, jakbym być cieślą, co wolno i statecznie wziął się do rozłupywania klinem polana. Zadzieram jej nogi w górę. Trzyma posłusznie. To nie ta Zośka co zawsze. Jakbym jej nie znał. Śmierdzi szczynami Klepacza. Brzydzę się. Wchodzę w nią. Stęka. Taki jeszcze nie byłem. Nie ma we mnie miłowania. Deski wozu skrzypią. Czas stanął. Jak cieśla obrabiam ten kloc. Nie. Jak tracz, który pilą przecina sosnowy bal. Tak. Czuję się, jakbym piłował deski. Pot cieknie mi po plecach i czole. Już nie śmierdzi Klepaczem. Pachnie lasem. Trocinami, co sypią się z desek. Żywicą. Bolą mnie ramiona. Przygniotłem barkiem o kłonicę. Zadyszałem się. Nie przestanę. Ona zaczyna wrzeszczeć. Kobyła szarpnęła naszelnikiem. Zmieniłem się. Zośka też. Takiej jej jeszcze nie widziałem. Znowu wrzeszczy. Teraz kwili jak ptak. Co ona robi? Czemu tak? Jeszcze raz. Sztywnieje i rozpłaszcza się jak ciasto. Zrobiło się zimno. Zerwał się wiatr? Nie. Jest duszno. Ostry krzyk. Znowu ona. Zwiotczała. Leży na dnie wozu jak kupa żywego mięsa. Teraz z niej zejdę. Śmierdzi. Dłużej nie mogę. Brzydzę się nią. Będę rzygał. Zeskakuję z wozu. Targa mi wnętrzności. Chyba flaki wyrzygam. Ona też schodzi z wozu. Zerwała garść trawy i podtarła krocze. Patrzy zdziwiona. - A ty nic? - Gówno cię to obchodzi. 95 Do domu jeszcze trzy wiorsty. Słońce zachodzi. Nie mówimy do siebie. Zośka siedzi cicha i uległa. Ze mną coś się dzieje. Jakbym jechał z nieznajomym człowiekiem. Ona to czuje. Wszystko się między nami zburzyło i porwało. - Łukasz... -No? - Co z nami będzie? -Nic. W rzeczy samej coś musi się stać. Jedziemy do domu, ale jak do obcego. Czekają dzieci. Z nimi sprawa najgorsza. Żeby nie one, uciekłbym w świat. I tak muszę. Ale jak? Wójcik pojechał do Ameryki. Też zostawił babę. Pewnie zamiaruje ją ściągnąć do siebie. A może tylko nazbiera dolarów i wróci? Niejeden tak zrobił. W Ameryce robota ciężka, ale jest. Można zarobić. Ludzie cuda opowiadają. Pojadę i ja. Tak będzie najlepiej. Dzieciakom nie dam zginąć, a od Zośki będę daleko. Bronka ściągnę do siebie. We wsi nikt złamanego słowa nie powie. Zwykła rzecz. Kto odważny, ten się puszcza na amerykańską rezykę. Ktoś jedzie za nami. W parę koni. Musi ze Strugi. Wracają z targu. Buchory. Leon furmani. Nawozie mająjakieś toboły. Bogacze. Mogli nakupić wszelkiego dobra. Już się równająz nami. Buchora ma ładne konie. Dobrana para. Oba karę. Jeden w drugiego. Leon ostro pogania. Głupi. Zgrzeje konie. Pół godziny wcześniej czy później, różnicy nie robi. - Co tak wolno, Łukaszu? Mądrala się znalazł. Szuka głupiego. Będziesz świński cycku jechał w pojedynkę, to też będzie wolno. Już nas wyprzedzają. - Zdążę. Co i raz zatrzymujemy się przy drodze. Żonatemu lepiej niż staremu kawalerowi. - Pamiętajcie, Łukaszowa, o wykopkach. Zośka opuściła głowę. Nie spojrzała na Leona. Przejechali, a tuman kurzu pozostał za nimi. Jednak się kurzy. Piasek zgrzyta w zębach. Już kapliczka na brzozie. Tylko patrzeć jak będziemy w Olszynkach. Leośka pewno przygotowała wieczerzę. Zgłodniałem. Trochę nijak, że nie wieziemy gościńca. Ta kutwa każdą kopiejkę by zeżarła. - Łukasz... -Co? - Może by się jeszcze między nami naprawiło? - Nie. Wio, Siwa! - Mogłoby się naprawić. Zmieniłeś się. - Nie. Właśnie przez to, że się zmieniłem. - To co będzie? Nawet nie wiem, jak to powiedziałem. Słowo samo wypsknęło się z gęby. Jakbym to dawno umyślił, a teraz wypowiedział. - Do Ameryki pojadę. Wójcik przyśle mi szifkartę. Oniemiała. Ona mnie zna. Wie, że jak coś powiem, to dotrzymam. A teraz właśnie powiedziałem. Znaczy, że pojadę do Ameryki. - Zostawisz samą z dziećmi? - Na dzieci będę łożył. Jak dojdę do czegoś, to Bronka ściągnę. Weronkę wywianuję. Ty jesteś dla mnie jak plewa. - Kto pole obrobi? - Dasz dupy i chętni się znajdą. Leon pierwszy. Sama mówiłaś, że masz w czym przebierać. Postaraj się. - Łukasz... -Co? 96 - Po dzisiejszym dniu nie dbam o innych. Ty jesteś najlepszy. - Teraz mi szarwark gdzie indziej wypadnie. Przeszła mi ochota na ciebie. Myślałem, że się rozbeczy. Harda. Tylko patrzy ponuro. Za późno się namyśliła. Jeszcze rok, dwa i nie będzie amatora. Będzie mogła pomyśleć o życiu. Stara kądziel. Pojadę do Ameryki. Ale jak to ułożyć? Na bilet przyjdzie sprzedać morgę pola. Affidawid ktoś przyśle. Olszynki. Zmarnowałem tu sześć lat życia. W Osinkach było lepiej. Brat został na ojcowiźnie. Ja wziąłem tylko dwa morgi pola. Józek nie nacieszył się gospodarką. Ledwo się ożenił i wzięli go w sołdaty. Pisał z Mandżurii. Aż tam go zaniosło. Zobaczy świata. Teraz tylko sześć lat trzeba odsługiwać. Kiedyś, jak zabrali kawalera, to wracał starcem. Marna ta nasza chałupa. Ojcowa była lepsza. Ale w Olszynkach mamy więcej pola. Osiem morgów. Sześć Zośki, dwa moje. Nawet konia można już utrzymać. Tylko ziemia kiepska. W Osinkach była lepsza. Co to za wieś, Olszynki? Dziewięć numerów. Sama bieda z nędzą. Pójdę w świat. Nic mnie tu nie trzyma. Dojeżdżamy. Kto to się kręci w obejściu? Leośka. Nie poznałem jej z daleka. Ani się człowiek obejrzał, jak wyrosła na dorodną dziewczycę. Ubrała się w czerwoną, lnianą sukienkę. Sama uprzędła i zafarbowała. Robotna jest. Biegnie do wrót. Śmieje się ucieszona. Teraz z chałupy wybiega Bronek. Za nim Weronka. Pomagają Zośce zdejmować manatki z wozu. - Coście tak długo siedzieli? Już się bałam. - Długo? Przecież ledwo wieczór. - Mama! Mama! Dajcie gościńca! Zośka wyjmuje z koszyka bułki i torebkę karmelków. Jednak pamiętała. Myślałem, że tak się zagziła z Buchorą, że nawet o dzieciach zapomniała. Schodzimy z wozu. - Co to, mamo? Rozdarłaś bluzkę? Taka ładna była... Zośka wstydliwie ściąga na piersiach podartą bluzkę. - Zaczepiłam o gałąź. Zaceruje się. - Zrobiłaś wieczerzę? Zgłodniałem jak wilk. - Zrobiłam, tato. Tylko barszcz trzeba podgrzać. Wystygł. 97 ROZDZIAŁ 2 Ładne ziemniaki tego roku. Dałem dużo gnoju, lato było mokre, musiały się udać. Do wieczora zakończymy kopanie. Niewiele już zostało. Uwijają się baby. Myślałem, ze Załużyna nie przyjdzie. Słabuje ostatnimi czasy. Przyszła. Załudze zmarło się na wiosnę. Bieda w chałupie. U nich zawsze tak było. Trzy morgi pola, a dzieciaków pięcioro. Z czego ma być dostatek? Załuga umarł na suchoty. To jest zaraźliwe. Załużyna teraz po ludziach chodzi. Na zarobek i odrobek. Musi jej ktoś w polu zrobić. Taka to i robota. Obcy w odrobek serca nie włoży. Powiadają, że poniektórzy za dzień roboty koniem każą sobie trzy dni odrabiać. Ja bym nie miał sumienia. Dwa dni odróbki przy pilnej robocie wystarczy. Tyle tylko, że sam z koniem nie idę. Bierz kobyłę i rób po swojemu. Ludzie tak wolą. Ale Załużynie trzeba będzie samemu robić. Kobyła, chociaż obstarnia, ale jeszcze ma siłę. Nie ma źle u mnie. Wolałbym sobie od gęby odjąć, niż bydlęciu poskąpić. Klepaczowa z najstarszą córką też przyszła. Wczoraj kopały u Dumy w Strudze. Duma to bogacz. On na odrobek nie bierze. Płaci za robotę. Pieniędzmi albo zbożem. Od ręki. Niektórzy nawet tak wolą. Zawsze to gotowy grosz. W domu się przyda. Ale narzekają na niego. Stoi nad ludźmi jak karbowy. Jak ktoś się godzi do roboty, to pracuje ile może. Przynaglać nie trzeba. Pożywić się u niego też nie pożywi. Postny barszcz wynosi ludziom na pole. Ledwo kapką mleka okrasi. Zośka taka nie jest. Uwarzyła sagan jaglanej kaszy, i kluski. Chleba, mleka, ile zechcesz. Każdy podjadł jak należy. Tak powinno być. Inaczej wstyd przed sąsiadami. Na całą okolicę obgadają. Załużyna tyle sobie podje, co u obcych. W południe nawet dzieciaki do niej na pole przychodzą. Ona się z nimi dzieli. Dzieci mnie nie obchodzą, niech tam... Nie zbiednieję. Pan Bóg to widzi. Wynagrodzi w sposobnej chwili. To nie przepadnie. Tam w górze wszystko zapisuje Na Klepaczowa nie mogę patrzeć. Córka też wredna. Ale pracują jak należy. - Łukaszu! Bierzcie koszyk! Pospaliście się, czy jak? To Nierodkowa. Stara, a uwija się. Porządna baba. Nie chce darmo odrób ku. Jeszcze swojego chłopa ponagla. - Rany boskie! Nierodcyna! Zagonicie mnie na śmierć! Przeciem dopiero co brał od was koszyk! Prostuje się. Ociera pot z czoła. Śmieje się ukontentowana. Zęby ma zepsute. Jak się śmieje, to widać. Takie zgniłe pniaki trzeba wyrywać. Jak rozbolą, to można zwariować. Zgniłe może nie bolą? W tyle gęby miałem dwa takie. Wyrwał mi Jagiełło z Rzeczycy. Ma lekką rękę. Ogolić potrafi i zęba wyrwie. Wszyscy go znają. Bierze dwadzieścia kopiejek od zęba. Drogo, ale należy się. Na zdrowiu nie trzeba oszczędzać. - Uwijajcie się Łukaszu, bo nie mam gdzie sypać. - Już idę. 98 W kopania zawsze odnoszę koszyki do wozu. Nie mam zdrowia zginać się nad redliną. Nie chwalący się, jestem wysoki. Takiemu trudniej się pochylać. Po godzinie kopania krzyż chce pęknąć. Wolę nosić koszyki. Leośka się uwija. Wyrywa do przodu, że tylko miga. Kształtna jest. I robotna. Tak trzeba. Kiedy z obcymi się robi na swoim, nie można się obijać. Trzeba innych pociągnąć za sobą. Nawet Zośka nie może nadążyć za Leośką. Klempa. Baba jak piec, a za dzieciakiem zostaje. Kopie przecież dopiero od południa. Wcześniej warzyła obiad. Poci się i sapie. Na słomie z chłopami ma więcej wigoru. Ale tam robota łatwiejsza. I nie kurzy się. Ładna ta nasza Leośka. Jaka ona „nasza"? Zośczyna j est. W Rapaka bardziej podana. Zośka jest smagła, mocno w sobie związana, a Leośka jasna i jakby krucha. Można by powiedzieć - delikatna. Jak miastowa. Mówią, że ona nie Rapaka. A jednak, mimo tej delikatności ma siłę. I smykałkę do roboty. Motyka tylko miga jej w rękach. Jeszcze podśpiewuje. - Jak ci idzie, Leośka? Nie ustałaś? - Gdzie tam! Tak mi raźno, że włókę bym do wieczora wykopała. - Młodaś, to ci lekko. Uśmiecha się. Ta to ma zdrowe zęby. Po matce. Zośka też ma ładne. - Daj koszyk. Odniosę. Wyprostowała się. Wierzchem dłoni obtarła pot z czoła. Poprawiła chusteczkę na głowie. Bluzka na piersiach się jej odpięła. Aż mnie coś ruszyło. Piersi ma małe, ale krągłe i kształtne. Człowiek się ani nie obejrzał i na pannę wyrosła. Siedemnasty rok jej idzie. Takie to było nijakie, jakem się z Zośką żenił. Krzywdy jej nigdy nie zrobiłem. Ręki też nie podniosłem. Toteż mnie lubi. Nie wiem czy Rapak był dla niej lepszy. O matkę był ciągle zazdrosny. Zawsze w nerwach. Na pewno nie raz na Leośkę wrzeszczał. Ale to ojciec. Mnie nie uchodzi. Tylko patrzeć i Leośka zacznie latać za chłopakami. Mogłaby trochę poczekać. Naje się jeszcze tych miodów. Wóz już pełen ziemniaków. Trzeba odwieźć do domu. Mamy duży dół na kartofle, ale la-toś się chyba wszystkich nie pomieści. Część trzeba będzie zakopcować. -No, Siwa! Wio! Odsieb! Gdzie leziesz łamago? Wio! Za dużo naładowałem. Trzeba uważać, żeby po drodze nie gubić ziemniaków. O! Jeden już zleciał. -Wio! Tak. Wyładniała Leośka. I wyrosła. Pewnie się już w niej budzą te soki. Żeby pod bokiem był jaki chłopak, to kto wie, co by było. Dziwna wieś te Olszynki. Dziewuch na wydaniu kilka, a kawalera żadnego. Jak nie przyjdzie jaki ze świata, to zostaną starymi pannami. Nawet wśród dzieciaków chłopców jest mało. Dobrze, że mam Bronka. Zawsze co syn, to syn. Będzie komu pole zostawić. -Wio! Czy te baby ogłupiały? Zebrały się do kupy, a robota stoi. - Wio, Siwa! Rusz się! Poszła kłusem. Pole coraz bliżej. Coś się musiało stać. Zośka jest na miejscu. Bez powodu nie dałaby rzucać roboty. Któraś z bab siedzi na ziemi. To Klepaczowa. Ani chybi zaniemogła. Jej Wanda pochyliła się nad nią. - Wio! Bo batem dołożę! Jeszcze kawałek i kartoflisko. - Co się stało? -Klepaczowa... - Ustała? - Nie. Jest przy nadziel i krew się z niej puściła. 99 To bydlak. Jeszcze ma mało dzieciaków. Ciągle nowe robi. Boże! Jak ta kobieta wygląda! Biała jak płótno. Nogi podgięła pod siebie. Opuściła głowę. Płacze. - Nastąpcie się kobiety. Co jest, Klepaczowa? Podniosła głowę. W oczach ma ból. I strach. - Coś się we mnie zepsuło, Łukaszu. - Nie płaczcie. Zaraz wam pomożemy. Musiało się zepsuć. Wymizerowana, zagłodzona... Gdzie takiej do rodzenia i ciężkiej roboty. A ten cholernik się byczy. On powinien się wziąć do odrób ku. Widać woli nad moją cholerą niebo w stodole otwierać. - Nic mi nie jest. Odsapnę trochę i wezmę się za motykę. - Mowy nie ma! Odwiozę was do chałupy. - Rany boskie! Łukaszu! Przeciem cały dzień kopała. Do wieczora jakoś wytrzymam. - Co wy gadacie? Słabość rzecz ludzka. Ta chwilka do wieczora się nie liczy. Wanda się trochę przyłoży i zbyte. Odrobiłyście we dwie dzień konia. Dostała drgawek. - O! Znowu ją bierze! Chyba garniec krwi z niej uszedł. - Dajcie jakąś szmatę! Niech sobie włoży między nogi. Może się krew zatamuje. Zośka pobiegła do koszyka z saganami. Niesie kawałek czystej ścierki, którą nakrywała obiadowe statki. - Odejdźta chłopy! Nie gapcie się! Zaraz wszystko będzie dobrze. Odchodzimy z Nierodką na bok. Wyjmuję kapciuch z machorką. Podaję Nierodce. Robimy skręty. Nierodką wyjmuje krzosko. Palimy. Dym z machorki grzeje w środku. - Patrzaj się, Łukasz, jaki to knur. Tak babę mordować. Przecież mają już jedenaścioro. - Odciąć takiemu kutasa. - Mówią, że byłoby co obcinać. W to jedno ponoć bogaty. - Co za ścierwo. Tylko by pił i dupcył. - Źle nie wybrał. - Ale niech baby nie niszczy. - Może i ona lubi tę robotę? -Łukaszu! Chodźcie już! Gotowe! Biorę Klepaczowa pod ręce. Pomagająjej wstać na nogi. - Trzeba ją zwieźć do chałupy. Poleży i może jej przejdzie. - Pomóżcie jej wej ść na wóz. Nierodką przyłączył się do bab. Podsadzają Klepaczowa. Kładą na deskach. Podsuwam jej wiązkę grochowin pod głowę. - Tak wam będzie wygodnie. ¦k it it W tej chałupie można zdechnąć z samego smrodu. Słońce nie zaszło, a w izbie ciemno. Pod piecem się nie pali, a okno zatkane szmatami. Gliniana podłoga cała mokra. Utytłana kurzym łajnem. Jak można puszczać kury do izby? Rozczochrane dzieciaki, patrzą szeroko rozwartymi oczami na matkę. Wyglądają jak duszyczki pokutujące. Dawno nie byłem u Klepaczów. Dwa lata. Zawsze tu była nędza, ale teraz przechodzi ludzkie pojęcie. Że też Pan Bóg tego nie widzi. Powinien piorunem trzasnąć w takiego łajdu-sa. Klepacz leży na barłogu. O tej godzinie? Pijany ścierwo. Klepaczowa leci mi przez ręce. Lekkie toto... Wyczuwam rękami żebra. Gdzie takiej bidzie do ciężkiej roboty. Śmierdzi od niej. Od biednego zawsze śmierdzi. Widać takie prawo. -Ej! Klepacz! Wstawaj bydlaku! 100 - Co mordę rozdzierasz? Gubernator się znalazł! - Żona wam zaniemogła. - To ją połóż na ławie i niech zdycha. I z takim gównem Zośka się gziła. Morda wredna, zapita. Ślepia głupie... Nic go nie obeszła choroba żony. Dzieciaki podniosły lament. Płaczą. Klepaczowa też płacze. Klepacz cisnął trepem w dzieciaka siedzącego koło gruby. Trafił. Malec zaskowyczał jak psiak. Ucichło. Klepaczowi morda się nie zmienia. Nabzdyczył się. Patrzy zapitymi, czerwonymi ślepiami, jakby nic się nie stało. - Klepacz. Wyjdziemy na chwilę z izby. Mam z wami do pogadania. - A bo co? Nie chce mi się! Masz gadać, to gadaj. - Wyjdźcie. Proszę was. Nie chcę mówić przy dzieckach. W oczach robi mi się czerwono. Tu już nie tylko o Zośkę chodzi, chociaż o nią też. Klepacz wstał z barłogu. Patrzy na mnie pytająco. Czegoś się domyśla. Jednak wyszedł. Jesteśmy na podwórku. On staje koło pniaka, w którym zacięta jest siekiera. Nie szkodzi. Nic mu nie pomoże. - No? Co chciałeś? - Zaraz... Co ci tak spieszno? Idę do wozu. Biorę bat. Wracam. On patrzy zdziwiony. - Co ty? Trzasnąłem go biczyskiem przez łeb. Koło ucha. Ogłuszyło go. Zgłupiał. Nie łapie za siekierę. Ręką zasłania głowę. Biję raz koło razu. On tylko stęka. Kuli się i skowyczy. Chce coś powiedzieć. Dobrze się teraz ustawił. Trzasnąłem go w sam środek gęby. Może wybiłem mu zęby? Coś zatrzeszczało. Nie. Dostał końcem biczyska w nos. Między oczy. Puściła się krew. Ale buzuje. No, jeszcze raz. Jeszcze... Wystarczy. Patrzy na mnie otumaniony. Gnida. Nawet się nie bronił. Co to za chłop? Ale niechby spróbował. Dopiero bym go zgnoił. Gdzie takiemu zasrańcowi porywać się na mnie. Może mu jeszcze dołożyć? Nie. Wystarczy. Przecież nie za Zośkę go biję, tylko za krzywdę jego baby. Dostał tyle, ile trzeba. Odwracam się i wolno idę do wozu. Nawet się nie oglądam. Nic mi nie zrobi. Tak dostał, że nie popróbuje. Wsiadam na wóz. Odwiązuję lejce od kłonicy. - Wio, mała! Teraz dopiero zebrało mu się na odwagę. Podskoczył do pniaka i wyrwał siekierę. Ale stoi u progu. Nie rusza się. Juszy jak zarzynany wieprzek. Krew cieknie na odziewę. Kapie po rękach. Jeszcze się boi. Pyskuje na odległość. - Jak jeszcze raz twoja noga stanie w moim obejściu, to zabiję jak psa! - Zajmij się babą, wszarzu. - Uciekaj wałachu, bo łeb rozwalę! Kiedy odjeżdżam, to odważny się zrobił. Mógł wcześniej łapać za siekierę. Dostał swoje i zbyte. Wyjeżdżam wolno z obejścia. Niech nie myśli, że się go boję. Ogień się wesoło pali pod blachą. W izbie widno. Leośka zmywa statki. Robotna. Cały dzień męczyła się w polu, a jeszcze się garnie do roboty. Jak to młoda. Życie ją przygnie do ziemi. 101 Ległem na ławie przy piecu. Teraz tu śpię. Sam. Od czasu jak wracaliśmy z targu. Zośka śpi z Bronkiem, Leośka z Weronką. Dawniej dzieci spały w trójkę. Teraz mają wygodniej. Ja też wolę. Ciasna ta nasz izba. Ale podłogę mamy z desek. Od nóg nie ciągnie. W Olszynkach tylko my mamy drewnianą podłogę. Wszyscy nam zazdroszczą. Jak się ktoś stara, to ma. Józek pomógł mi zrobić. Zanim go zabrali w sołdaty. Tracką piłę pożyczyłem od Pokrzywy. Z Józkiem cielimy deski. Pokrzywa sprzedał mi dwie sosny. Ma kawałek serwitutowego lasu. Taki to i las. Wszystkie większe chojaki wycięte. Moje były ładne. Pora zrobić obrządek. - Leośka! Idę krowy obrządzić! - Dobrze tato. Jak skończycie, przyjdę wydoić. - Przyjdź, przyjdź... Wychodzę z chałupy. Oborę mamy w jednym budynku z mieszkaniem. Na ojcowym mieszkanie było oddzielnie. Może kiedyś, z boską pomocą, zbuduję większą chałupę. Niczego nie zbuduję. Jak się nadarzy sposobność, to wszystko rzucę i wyjadę do Ameryki. Muszę się wybrać do Strugi. Przepytać co i jak. Stamtąd już paru wyjechało. Obora. U nas krowy mają wygodniej jak ludzie. W każdym razie luźniej. Teraz lepiej, bo postawiłem chlew. I kurnik. Nieboszczyk Rapak nie przykładał się do gospodarki. Miał to do tego głowę? Zośka go zgubiła. Połakomiła się na morgi, a potem dała do wiwatu. Strasznie był w niej rozkochany. Wziął ją z gołym tyłkiem, bo myślał że go będzie miłować. Wiem, co go gnębiło. Wszyscy zachodzili w głowę, dlaczego się powiesił. Na niepoświęconej ziemi go pochowali. Chyba to ta... Tak. Na tej belce się powiesił. Zośka mi pokazywała. Jeszcze się śmiała. Kurwa. Pojechała na odpust do Strugi. Leośkę zostawiła u Nierodków. Prawie cały dzień wisiał. Czasem to strach wejść do obory. Przecież jego dusza się tutaj błąka. Proboszcz poświęcił i powiedział, że teraz Rapak nie ma przystępu. W piekle się smaży. - Nastąp się. Łaciata! Bronek dobrze napasł krowy. Boki mają równe. Na kartoflisku krowa sobie podje. Chwastów pełno. Leośka całe zojdy przyniosła do domu. Zośka nie ruszy tyłkiem. Wielka pani. Wysługuje się dzieckiem. - Gdzie pchasz mordę. Łaciata? Dostaniesz i ty. Nasze krowy dają skąpo mleka, ale tłuste. Jak się zakwasi, to nożem można kroić. Z jednego udoju garnuszek śmietany zbierze. Jutro Jankiel przyjdzie po masło. Nie obkupi się. Mleko poszło dla ludzi przy kopaniu. Nasze masło dobre. Żółte jak słońce. Inne baby dodają sok z marchwi. Zośka nie musi paprać. Masła się u nas nie jada. Wszystko idzie na sprzedaż. Potrzeba trochę grosza. Podścielę bydlątkom i po obrządku. Teraz krowom dobrze. Sucho. Po żniwach słomy nie brakuje. Siwa rży. Pilno jej do żarcia. Narobiła się. - Poczekaj zarazo! Pójdę do stodoły i przyniosę obroku. Krowy są pierwsze. Ty możesz poczekać. Mleka nie dajesz. Po mojemu to niesprawiedliwie, że Rapaka pochowali za murem cmentarza. Jak psa. Przecież nie ze szczęścia się powiesił, tylko z krzywdy. Zośka mu nieszczęście pod dach przywlo-kła. Może i rozum mu się pomieszał. Taki nie odpowiada za to, co robi. Tylko Pan Bóg może go sądzić. Nie ludzie. On nie żyje, a ta suka chodzi po ziemi i gzi się z kim popadnie. Korzysta z tego, co za Ra-pakiem dostała. Mnie też by najchętniej zapędziła do grobu. Wścieklica. Niedoczekanie jej. Ze mną tak łatwo nie pójdzie. Wyjadę do Ameryki. Żeby nie wiem co, to wyjadę. Dzieci wy- 102 wianuję. Będą mieć lżej w życiu. Bronek pójdzie do szkoły. Nieboszczyk ojciec chciał, żebym ja się uczył. Nie wyszło. Ale Bronek musi. Idę przez podwórze. Wszystko uładzone. Porządek. Mógłby kto pomyśleć, że nie wiedzieć jaki duży gospodarz tu mieszka. Ale chałupa wszystko psuje. Żeby obora była osobno, to co innego. Bieda zawsze jest biedą. Na Olszynki to ja i tak jestem bogacz. Jak człowiek się stara, to do czegoś dojdzie. Dużo mi z tej pracy przyszło. Jakby dobrze w Ameryce poszło, to Leośce też bym chałupę wybudował. Znaczy nie ja, ale bym posłał dolary. Niech sama buduje. Albo z mężem. Tylko patrzeć, jak się za kogo wyda. Ciekawe czy będą z Zośką siedzieć na kupie? Pewno tak. Zięć pole obrobi. Przecież Rapa-kowe pole prawie w całości Leośczyne. Całe nie. Jakby się wydała, to połowę weźmie zaraz, a połowę po śmierci Zośki. Na moje dzieci wypadnie kawałek i dwie morgi po ojcu. No i bądź tu mądry. Tyra człowiek całe życie, a wychodzi na to, że na starość będzie zdychał z głodu. Tak nie będzie. Jak kto pilny i robotny, to w Ameryce dojdzie do majątku. Tylko nie trzeba szastać dolarami. Zasiedziała się Zośka u Klepaczów. Poszła z Nierodkową. Baba babie zawsze najlepiej doradzi. Kiepska już Klepaczowa. Jakby się jej naprawdę coś popsuło, to pewnie z tego nie wyjdzie. Zamykam stodołę. Burek wyszedł z dołu pod przyciesią i skacze na łańcuchu. Skomli i poszczekuje. - Czego się szarpiesz, zbójniku? Przecież już żarłeś. Na wypas cię nie trzymam. Burek szczeka, a patrzy się tak, jakby się śmiał. Ładny ścierwo. Zadbany. Lubię psy. Nieboszczyk ojciec też lubił. To jest rodzinne. Do samego końca trzymał dwa psy. Oba zabili psiekrwie Kozacy. Co im pies winien? Leośka idzie ze skopkiem do obory. Widać uładziła się w chałupie z robotą. - Już się uwinęłaś? - A co tam było do roboty... Idzie wesoła, uśmiechnięta, jakby nie tyrała w polu przez cały dzień. - Matka przyszła? - Jeszcze nie. Zabrała jakieś zioła, to pewnie muszą zaparzyć. To zawsze zabierze trochę czasu. - No to idę do izby. Skończyłem obrządek. - Może byście dali świni? Skopek z żarciem postawiłam w sieni. Trochę już ustałam. - Dobrze. ¦k it it Późno. Zasiedziała się Zośka. Dzieciaki powłaziły do łóżek. Bronek się kręci, ale Weronka zasnęła. Leośka wzięła kądziel i przędzie. Wrzeciono tylko smyrga jej w palcach. -Zepsujesz sobie oczy. Odpocznij trochę. Dosyć się dzisiaj narobiłaś. - Eee tam... Taka to robota... Przecież nic nie dźwigam tylko siedzę. Śmieje się. Dziwne. Od czasu jak nie śpię ze Zośką Leośka się zmieniła. Wyczuła, że między nami coś zaszło. Inna córka by się boczyła, a ta nie. Może dlatego, że pasierbica. Wydoroślała Leośka. Zrobiła się miła, przylepna... A jak jej powiedzieć dobro słowo, to kraśni ej e z radości. Chociaż i teraz. Niby przędzie, ale jakoś tak usiadła, żebym ją całą widział. Głowę przy-wabnie pochyliła. Śpiewa pod nosem. Podobać mi się chce czy jak? 103 Do diabła! Przecież to obraza boska! Nie da się ukryć, że i ja inaczej na nią patrzę. Przecież to już nie dziecko. Co to jest? Zośka mnie nie pociąga, a jednak w chałupie mi dobrze. A kiedy nie ma Zośki i jestem sam z Leośką, wtedy najlepiej. Jej się dziwować nie można. We wsi kawalera na lekarstwo, a dziewuchę nosi. Wychodzi na to, że w pobliskości ja jestem jedyny chłop. Ona wie, że na nią patrzę. Niby przędzie, a trzyma się bliżej drzwiczek pieca, żebym ją lepiej widział. Dobrze mi i ciepło na sercu. To już nie ta mała Leośka. Boże! Zgiń przepadnij siło nieczysta! O czym ja myślę? Tego by jeszcze brakowało! Muszę jechać do Ameryki. Jeszcze do czego dojdzie. Ludzie się dowiedzą. Wtedy tylko powiesić sięjakRapak. W sieni słychać kroki. Pewnie Zośka. Leośka sztywnieje. -Mama wracają. - Musi ona. Zośka wchodzi wzburzona. Zgniewało ją coś. To widać. Znam ją. Może Klepacz jej powiedział, że dostał ode mnie po mordzie? - No i jak Klepaczowa? Machnęła ręką i zaczęła trzaskać saganami na blasze. - Cóż to, nic nie gadasz? - Przy Leośce nie uchodzi. - Ona już dorosła dziewczyca. - Taki śpik. - Nie bój się. Więcej rozumie niż ty. -Jakżeśmy z Nierodcyną weszły do chałupy, to ten knur, to ścierwo, żeby mu nogi antychrystowi połamało... - Co? Ubliżył wam? - On właśnie ją kończył onacyć. Pora na śniadanie. Wymłóciłem mendel żyta. Na jeden wypiek chleba powinno wystarczyć. Po śniadaniu odwieję i rozsypię zboże na płachcie. Będzie je łatwiej zemleć. Niech przeschnie. - Łukaszu! Łukaszu! - Kogo to licho niesie? Nierodkowa. Musiało się coś stać. Leci jak do pożaru. - Co was z samego rana pogoniło? - Klepaczowa jest umierająca. - Jezus Maria! Zamordował ją ten sukinsyn! - Trzeba przywieźć księdza z Panem Bogiem. No i masz. Robotę diabli wzięli. Muszę pojechać do Strugi. Na plebanię. Trzy wiorsty na piechotkę ksiądz nie pójdzie. - Będzie to chciał tak rano się fatygować? - Do umierającego musi. Z chałupy wybiegają Zośka z Leośką. - Co się stało? - Klepaczowa jest umierająca. Bodaj i godziny nie przetrzyma. Zośka zaczyna zemścić i lamentować. - Żeby tego piekielnika zaraza pokręciła. Żeby zdechł, odmieniec przeklęty! Żeby zgnił za życia! 104 - Nie zemścij, tylko wyjmij z kufra czystą koszulę. Świąteczną odziewę też przygotuj. Nie pojadę na plebanię jak dziad. Idę zaprzęgać. A co Klepacz? - Od wczoraj leży spity. Mordę sobie gdzieś porozbijał. Cały spuchnięty. Nierodkowa sapie ze złości. - No! Ruszajta się! Lećta baby do Klepacza. Ogarnijcie chałupę. Chorą też obmyjcie. I dzieciaki. Nie uchodzi, żeby ksiądz ze świętym sakramentem do takiego smrodu przyjeżdżał. Klepacza wywalta do stodoły. - A może po doktora pojechać? Śmieszna ta Leośka. Ale serce ma dobre. Jaki doktor przyjedzie do Klepaczowej? Czym mu zapłaci? Wszami? - Dziecko... Kto by tyli świat jechał do Kraśnika? Zanim się przywiezie doktora, to Klepa-czowa uświerknie. - Dziedzic Polakowski też doktor. A to bliżej. Może on przyjedzie? Chybabym zabił go po drodze. Judasz. Na samą myśl mnie trzęsie. - Polakowski już nie leczy. A biednych osobliwie. - Na co Klepaczowej doktor? Ona już jedną nogą na tamtym świecie. Teraz wszystko w mocy boskiej. Doktor już nie ma władzy. Nie na jego siły. Zaczyna płakać i lamentować. - Taka była dobra kobieta. Nikomu nie wadziła. Tyle się nacierpiała. Co te biedne dzieci zrobią przy tym opoju? - Nie pora o tym gadać. Idźcie baby do umierającej. Zaprzęgam i jadę. W godzinę powinienem obrócić. Ładnie teraz na plebani!! Ogród zadbany. Widzi mi się, że nowy proboszcz lepszy gospodarz niż dawny. Kanonik był już za stary. Nie w głowie mu były ziemskie sprawy. O niebie myślał. Zapukać w drzwi, czy wejść bez niczego do środka? Tu jest rączka od dzwonka. Słychać kroki w sieni. Ktoś otwiera. To księża gospodyni. Starą babę sobie proboszcz zgodził do posługi. Może to jaka krewna? Nogi ma krzywe. Siajmata. Włosy rzadkie i jak wysmarowane olejem. Powinna chodzić w chustce. Tak, to i patrzeć niemiło. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. - Na wieki wieków. Czego się tak od rana szlajacie po świecie? - Ja do księdza proboszcza. - Proboszcz jest w kościele. Poranną mszę odprawia. Powinniście wiedzieć. Jest zła jak osa. Pewno źle spała. - Do umierającej chciałem prosić. - Do umierającej... Zaraz nie umrze. Proboszcz skończy mszę, zje śniadanie i przyjdzie. Przecież to też człowiek. Nie rozerwie się. - Może być za późno. - Nie trzeba było czekać do ostatniej chwili. Każdy mąż taki sam. Nie chce mu się tyłkiem ruszyć. - Ja nie do żony... To sąsiadka umiera. - A jej mąż gdzie? Powiem jej. Co mi tam... - Od wczoraj leży spity w chlewie. Nie można się go dobudzić. Zamurowało ją. Inaczej na mnie patrzy. Zrozumiała ludzką niedolę. - Poczekajcie. Zawołam wikarego. Księże Kazimierzu! 105 To teraz w Strudze jest wikary? Dawno powinno tak być. Struga to wielka wieś. Ciągnie się wzdłuż rzeczki ze siedem wiorst. Chałupa przy chałupie. Do tego jeszcze takie przysiółki jak Olszynki. Na jednego księdza za dużo roboty. Nawet dwóch ledwo sobie poradzi. Mamy jakiś ten wikary. Młody. W sobie mikry. Mizerny na gębie, ale bije od niego jakaś dobroć. Musi miastowy. Przyszło mu na wsi głosić słowo boże. - Co się stało, pani Łapicka? Bez słowa pokazuje na mnie głową. - Dopraszam się łaski dobrodzieja. Sąsiadka nam umiera. Chciała się pojednać z Panem Bogiem. - Daleko to? - W Olszynkach. Trzy wiorsty. Nasz przysiółek należy do strużańskiej parafii. - Przecież wiem. Już idziemy. - Przyjechałem furmanką. - To i lepiej. Trzy wiorsty to kawał drogi. Moglibyśmy nie zdążyć. Mówi takim delikatnym głosem jak kobieta. Właściwie to wygląda też jak dziewczyca. Kiedy na niego patrzeć, to człowiekowi się zdaje, że światło bije od jego postaci. - Niech ksiądz najpierw zje śniadanie. Zrobię jajecznicę. - Nie, pani Łapicka. Kobieta jest umierająca. Nie wolno zwlekać. - Na wsi wszyscy są tacy. Niby umiera, a potem dziesięć lat żyje. Tylko im popuścić, to wskoczą na głowę. - Tak nie wolno mówić, pani Łapicka. Pan Bóg słyszy wszystkie nasze słowa. Zna każde myśli. Grzech tak mówić. - Eee tam grzech... Ja znam muzyków. - Idziemy człowieku. Zaraz... Jak mam wam mówić? - Łukasz, proszę dobrodzieja mam na imię. - Słuchajcie Łukaszu. Pójdę do kościoła i wezmę z tabernaculum Najświętszy Sakrament. Wy zajedźcie furmanką od zakrystii. - Może w rzeczy samej dobrodziej powinien coś przejeść? - To samo mówiłam. -Nie. Tam sprawa najpilniejsza. Idźcie już. - Niech pani ostanie z Bogiem. Idzie. Nie zabawił długo. Ubrany w białą komżę. Na piersiach ma zawieszoną złotą torebkę. Z wyhaftowanym krzyżem. Musi tam jest święty opłatek. Wygląda jak anioł. Młody, to się przejmuje. Podaje mi mały dzwonek. - Kiedy będziemy jechać przez wieś, to będziecie dzwonić. Ludzie muszą wiedzieć, że jedziemy z Panem Bogiem. Tylne siedzenie nakryłem derką. Księdza trzeba uszanować. - Pozwólcie, to wam pomogę. Nie wie jak wejść na wóz. Gramoli się przy tylnym kole. Torebka zawieszona jest na srebrnym pasku, przełożonym przez głowę. Ksiądz musi dawać baczenie. Sakrament nie może upaść na ziemię. Ruszamy. Jedziemy przez wieś. Jedną ręką trzymam lejce, a drugą dzwonię. Ludzie wychodzą z chałup. Na nasz widok klękają. Modlą się. W takiej chwili każdy myśli o swojej śmierci. Czy mu będzie dane w ostatniej chwili pojednać się z Bogiem? Nawet kobyły nie mogę popędzać. Tyle co lejcami. Nie wiadomo, czy w bliskości Pana Boga uchodzi wołać „wista". Myślę, że powinienem uklęknąć. Ale ksiądz siedzi. Jakby trzeba było klęczeć, to i on by klęknął. 106 Skręcamy na drogę do Olszynek. Jakieś baby, z motykami na ramieniu idą do pola. Dzwonię. Uklękły. Głowami dotknęły ziemi. Teraz już pusto na drodze. Nie trzeba dzwonić. Pogoniłem Siwą. Dołożyłem jej batem, ale nic nie mówię. Jak się odezwać do kobyły, to czasem jakieś słowo może się wypsknąć. W takiej chwili nie uchodzi. Milczymy. Ksiądz się modli. Pobożny. - Jak myślicie, Łukaszu? Zdążymy na czas? - Bóg jeden wie. Baby mówiły, że z nią kiepsko. - Pan Bóg jest miłosierny. Trzeba ufać w jego dobroć. Zdałoby się Klepaczowej, żeby ją wyspowiadał. Nie wiadomo czy namaszczenie świętymi olejami zmywa grzechy. Pewno nie. Inaczej by się ludzie nie spieszyli z przywozem księdza. Jakie też Klepaczowa mogła mieć grzechy? Pójdzie do nieba. Piekło miała za życia. Każdy ma jakieś grzechy. W tym jest interes Złego, żeby nie dopuścić do ostatniej spowiedzi. - Wio Siwa! Ruszaj się zołzo! Jak ksiądz przemówił, to i ja mogę na kobyłę zawołać. Wlecze się ścierwo, że możemy nie zdążyć. Bydlak ten Klepacz. Takiego powinni zamknąć w tiurmie. Nie ma prawa na niego. Cara nie obchodzi jak chłop babę onacy. Tiurma i Sybir przygotowane dla innych. - Duża wieś te Olszynki? - Gdzie tam! Dziewięć numerów. Taki tam zasra... Przebaczcie... Mały przysiółek. - Chora była dobrą katoliczką? - Kto ją wie? Nie kradła, chyba że na pańskim, nie zabijała, z chłopami się nie łajdaczyła, bo i kto by na nią poleciał? Do kościoła chodziła, chociaż i rzadko. - Dlaczego? Nie miała wiary? - Wiarę to ona miała, tylko butów nie. Przyodziewę też nędzną. Wstyd, za przeproszeniem księdza jegomości, z gołym tyłkiem przed ołtarzem stawać. - Pan Bóg na ubranie nie patrzy. - Ale ludzie patrzą. Chociaż i Pan Bóg nie lubi, kiedy w łachach do jego przybytku przychodzić. - A wy skąd to wiecie? - Stary proboszcz, niby ksiądz kanonik mówił z ambony taką przypowieść. Że jeden król pozapraszał gości, ale przyszli nie tak jak trzeba ubrani, to ich kazał powrzucać do ciemnicy. Tam - powiada - będzie płacz i zgrzytanie zębów. - To nie jest tak, jak opowiadacie. Nie o przyodziewę w tej opowieści chodziło. Chora miała dzieci? - Jedenaścioro. Dwunastego nie donosiła. Ciężkie miała życie. Chłop pijanica i babiarz. Z innymi się gził, a swoją tylko bił i dziecka jej robił. Żebyśmy tylko zdążyli na czas. Niech się wyspowiada i niech bramy niebieskie przed nią się otworzą. Nie miał Pan Bóg dla niej czasu. Może ze swej wysokości nie dojrzał jej w Olszynkach? - Nie bluźnijcie Łukaszu. - W rzeczy samej. Wybacz, Panie Boże. I ja do kościoła rzadko chodzę. U spowiedzi, to od śmierci ojca nie byłem. Nie to, żebym nie wierzył. Poprzysięgłem ojcu na łożu śmierci, że pomszczę jego krzywdę. A jak możesz pomścić? Tylko zabić Judaszów. Pan Jezus każe wybaczać winowajcom. Inaczej spowiedź nie ważna. Można się hostią udławić. A jak złamię przysięgę, że pomszczę krzywdę, to co? Też grzech. Jak spojrzę ojcu w oczy na tamtym świecie? A Zośce, mogę to wybaczyć? Mowy nie ma. Wszystkie krzywdy wybaczysz, a dwie chcesz u Pana Boga zborgować? Nie. Taka spowiedź nie ważna. Świętokradztwo. Najpierw zabiję Polakowskiego i Bernaciaka, a potem się uczciwie wyspowiadam. Wtedy już nie będzie czego wybaczać. Niech mi oni na tamtym świecie wybaczają. 107 Jak będę w Ameryce, to może i Zośce odpuszczę. Przecież tu nie wrócę. Nie mogę na to ścierwo patrzeć. Może w Ameryce złość mi minie. Jakże Jechać do Ameryki, kiedy Barnaciak i Polakowski żyją? Coś się wymyśli. Nieprędko pójdę do spowiedzi. - Dzwońcie Łukaszu. Wjeżdżamy do wsi. Olszynki. Tak się zamyśliłem. Nie spostrzegłem, że dojeżdżamy. Lisek i Liskowa wyszli z chałupy. Dzwonię. Klękają. Lisek o mało się nie wywalił na progu. Składaniec. Nie wie jak się zachować. Jedziemy wolniej. Nie wypada gonić na złamanie karku. Trzeba zachować powagę. Wjeżdżamy w Klepaczowe obejście. Siekiera zatknięta w pniaku. Jak wczoraj. Pomagam księdzu zejść z wozu. Teraz idę przed nim i dzwonię. Wszyscy klękają. Wczoraj Klepacz mówił, że jakjeszcze raz przyjdę, to mi łeb rozwali. No i jestem. Niech spróbuje. Będzie wyklęty. W izbie baby wszystko uładziły. Polepa wysypana żółtym piaskiem. Nawet świeżo to wygląda. Klepaczowa leży na łóżku w czystej koszuli. To Zośczyna koszula. Widać jej dała. Ale pościel brudna. Wsypa bez powłoki. Poduszka też. Dziurami wyłazi pierze. Klepaczowa trzyma w ręce gromnicę. Też nasza. Gromnicę trzymamy w domu na wypadek burzy. Żeby piorun nie uderzył. No i jakby komuś przyszło umierać. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. - Na wieki wieków. Amen. Baby, stary Nierodka i Lisek klękają. Modlą się. Wanda Klepaczów stoi u wezgłowia matki. Tak. Teraz na nią spadnie cała bieda... Nie wyda się za mąż. Który kawaler by ją chciał? Brać na głowę taki kłopot? Ksiądz pochyla się ku mnie. - Kto jest mężem chorej? - Mąż leży spity. Pewnie go wyrzucili do chlewa. Ksiądz klęka. Modli się żarliwie. Klepaczowa jeszcze żyje, ale już nie poznaje nikogo. Dobrze, żeśmy zdążyli. Wyspowiadać jak należy, to ona się już nie wyspowiada, ale przynajmniej żywej ksiądz grzechy odpuści. Z czystą duszą pójdzie na tamten świat. I święte oleje dostanie. Życie miała ciężkie, ale już tylko niebieska jasność nad nią. - Wyjdźcie ludzie z izby. Wyspowiadam chorą. - Bóg zapłać księdzu. Umordował się dobrodziej od samego rana. - Ksiądz jest od tego, żeby uprawiać winnicę pańską. Ładnie się wysławia. Po pańsku. Widać że kształcony. - Niby tak, ale zawszeć to mordęga. Na ganek wychodzi proboszcz. Przystojny mężczyzna. Wysoki, postawny... Trzeba mu „pochwalonego" powiedzieć. - Niech będzie pochwalony. - Na wieki wieków... Ledwo na mnie popatrzył. Obrócił się ku wikaremu. -No i jak tam? - Zdążyliśmy na czas. Wyspowiadałem, namaściłem olejami i dopiero wtedy umarła. - To dobrze. Kiedy pogrzeb? - Nie wiem, proszę łaski dobrodzieja. To już rodzina postanowi. - A wy kto jesteście? - Łukasz Głąb. Sąsiad nieboszczki. - Z Olszynek? - Z Olszynek. 108 - Do parafii należycie, a nie troszczycie się o dom boży. Dach zacieka, po ścianach się leje... Godzi się to, żeby tak wyglądała Chrystusowa świątynia? Zrazu widać, że dobry gospodarz. Staremu kanonikowi ani przez głowę by to nie przeszło. W książkach ino siedział. Co to ludzie widzą w tym czytaniu? Wszystkich mądrości nie zjesz. Pana Boga nie przeskoczysz. Pan Bóg wie wszystko bez czytania. - Z groszem u nas, proszę łaski dobrodzieja, kiepsko. W Olszynkach ludzie biedni. Nie to, co w Strudze. - Wszyscy są biedni. Tylko jedni poczuwają się do służby bożej, a drudzy nie. Nie macie pieniędzy - to pracą się dołóżcie. Każdy może ręki do dzieła pańskiego przyłożyć. Wikary jakby się krępował. Kręci się i kręci. - Pracą, to można. Jakby dobrodziej nie pogardził, to ja chętnie. Chojaka mogę z lasu przywieźć... - To nie dla mnie, tylko dla chwały bożej. - Przecież rozumiem, ale tak się mówi. Deski mogę trzeć. -Tracz jesteście? - Żeby zaraz tracz, to nie, ale potrafię. To nie żadna sztuka. Tylko nie mam swojej piły. Musiałby dobrodziej załatwić. I drugiego do fraczki... Sam nie dam rady... - A cóż to, panie święty, myślisz, że nie wiem jak się robi deski? Za piłą też ganiać nie będę. Cóż to? Nie masz gęby? Na kościół każdy pożyczy. Proboszcz będzie po wsi za piłą latać? - W rzeczy samej, nie uchodzi. - Nazywacie się Głąb? - Łukasz Głąb, proszę łaski dobrodzieja. - Niech ksiądz wikary zapisze. - Dobrze. - Z Olszynek? - Z Olszynek, proszę dobrodzieja. - Będę o tym pamiętał. Przyjdzie potrzeba, to was powiadomię. Konia masz? - Mam. Kiepska kobyła, ale jest. Jakby do lasu, to trzeba się z kimś sprzęgać. - Pomyślę. A teraz już jedźcie. Z Bogiem. - Ostańcie z Bogiem. Ale mi się robota trafiła. Traczka i podwoda. Za darmo... Niech tam! Musowo dla kościoła coś zrobić. U góry wszystko zapisują. Darmo to nie jest. Przyjdzie bieda, to Pan Bóg z nawiązką zapłaci. - Niech ksiądz zapisze nazwisko. Będziemy naprawiać dach, to może się przydać... - Już zapisałem. - Ale nie na karteluszkach, tylko porządnie. W książce parafialnej. Karteluszek, panie Święty, zginie i szukaj wiatru w polu. Musi być porządek. - Dobrze. Ma rację proboszcz. Wszystko trzeba robić jak należy. Wikary młody, to jeszcze nie rozumie. Zawracam formankę. ¦k it it Zajdę do karczmy. Tylko patrzeć, a będzie południe. Zjem coś. Przy sposobności przepytam Chaima o tę Amerykę. Żyd wie wszystko. Doradzi. W karczmie pusto. Podłoga zamieciona. Stoły czyste. Jeszcze goście nie zdążyli naświnić. Chaim krząta się za szynkwasem. Zobaczył mnie. - Uj! Co ja widzę? Byk się ocieli. Łukasz Głąb przyszedł do mojej karczmy. - Niech bę... znaczy się... Witajcie Chaimie. Dzień dobry. 109 - Może być i pochwalony. Od tego jest karczma. Tu każdy mówi co chce. Mnie co za różnica? Co was o tej porze przygoniło do Strugi? - Księdza woziłem. Do umierającej. - Uj... Ktoś umiera? Niedobrze... Kto umiera? - Klepaczowa. Już umarła. - No i ona ma już spokój. Ja znam ten Klapacz. Opój, szwynia, bidlak. Przy takim chamiu każdy by nogi wyciągnął. - Targujecie z nim, a potem zemścicie. - Ja targuję? Niech moje wrogi z nim handlują. On mi jest winien dwa ruble. Jak ja te ruble zobaczę, to ja natychmiast się idę z nimi podzielić do nowego księdza proboszcza. To jest szwynia ten Klepacz. On w zeszłym tygodniu tak się opił, że się naszczał pod stół. Ja jego więcej nie wpuszczę do swojej karczmy. Niech on pije u tego goja Bieszcza. Tfy! - Coście się tak rozeźlili? Szkoda zdrowia. Przekąsiłbym co. Zgłodniałem. - Co ja wam mogę o tej porze dać do zjedzenia, co? Wy się napijecie herbatę. A może wolicie okowitę? - Za rano dla mnie. Dajcie herbatę. Może by się u was znalazł kawałek kiełbasy? - Kiełbasa się nie znajdzie? To po co ja bym tę karczmę brał w arendę? Żymne czy ciepłe? - Może być zimna. Spieszy mi się. Przez to furmanienie cała robota leży. - Robota nie zając. Jak ty jesteś między ludźmi, to ty musisz z nimi żyć. Co to? Wy macie codziennie takie święto, że wozicie księdza do umierającej? Wy możecie mieć taki przyjemność raz... no powiedzmy... dwa razy do roku. Ja już przynoszę herbatę i kiełbasę. Chleba ma być dużo? - Tyle, ile trzeba. - Znaczy dużo. U Chaima nie ma słowa „mało". Nawet jakbyście powiedzieli „mało", ja i tak przyniosę dużo. Kto dzisiaj na świecie chce mało? Car chce dużo. Dziedzic chce dużo. Rabin chce dużo. Wy mi powiedzcie Głąb, dlaczego za wasze kopiejki macie dostać mało? Jak wy do mnie przychodzicie, to wy jesteście dla mnie nastajaszczy car. U mnie dla cara zawsze jest dużo. Ja już idę po kiełbasę. Nieraz sobie myślę, dlaczego żona Lejzora, karczmarza z Osinek, mówiła, mi o nieboszczyku ojcu. Jak ona miała na imię? Ryfka. No czemu? Widzi mi się, że ich wtedy nie tylko powstanie łączyło. Pamiętam, że kiedy ją i Lejzora zabierała policja, to nieboszczka matka, prawie że się cieszyła. Powiedziała tylko: za moją krzywdę! I kto ją ukrzywdził? Lejzor czy Ryfka? Lejzor nic do nas nie miał. Dziwnie się układają losy ludzkie. Może ojciec Ryfkę miłował? Ale gdzie mu do Żydówki? Chłopakiem byłem, alem czuł, że ostatnie dni ojcowego życia były nie takie, jak być powinny. Matkę zbił... Siedział w owczarni. Skoro własny ojciec był taki, to co ja się Zośce dziwuję. To nie to samo. Nawet jeżeli ojciec to zrobił, to z miłowania. Ta suka stale mnie okłamywała. I zawsze się gziła. Byle tylko się gzić. Wścieklicę ma, ścierwo. -Ny... Ja już jestem. Taki herbat, to nawet pan dziedzic Polakowski nie pije. A kiełbasa to cymes na całą gubernię. - Skąd wy możecie wiedzieć, Chaim? Przecież wam nie wolno jeść kiełbasy. - Kiełbasy ja nie jem, bo tryfna. Ale ja ją przecież kupuję, to ja muszę ją spróbować. Sie-cher jest siecher. Próbowanie, to nie jedzenie. To jest handel. W Jom Kipur ja za każdy spróbowany kawałek płaczę. Aleja muszę mieć towar prima sort. - Prawda. Dzisiaj naród się zrobił taki nierzetelny, że jak mu popuścić, to na głowę ci skoczy. - Szwięte słowa. Wy Głąb jesteście mądry jak nasz rabin w Kraśnku. On mi to samo powiedział. Tyle, że po żydowsku. no Duży kawałek przyniósł. Chleba też sporo. Pojem sobie. Wychodzi na to, że jestem jego pierwszym klientem. Powiadają, że Żyd piewszego nigdy nie wypuści ze sklepu. Musi mu coś sprzedać. Inaczej cały dzień będzie miał mamy. - Chaim. Jak byście mieli wolę, to chciałem z wami pogadać. - Co ja mam nie chcieć? W karczmie pusto. A jak wy chcecie pogadać, znaczy że macie interes. A jak wy macie interes, to lepiej jak do Chaima nie mogliście trafić. Siada na ławie koło stołu. - Wy mnie powiedzcie. Głąb, czy wy rozmawialibyście ze mną bez interes? Ile lat mieszkasz w Olszynki? - Dziesięć. - Dżeszęć... A czy ty kiedyś zaszedłeś do mnie, powiedziałeś ot tak sobie... Wus haje Chaim? Jak żona? Jak dzieciaki? Ja ci mówię, że wszystko w porządku, a ty wychodzisz. A ja szę czeszę, żeśmy sobie pogadali. Przez te dżeszęć lat tobie nawet do głowy to nie przyszło. - Gadacie Chaim, byle gadać. Wy też do mnie do Olszynek żeście nie przyjeżdżali. - I to jest to! Jak my szę spotykamy, jak my rozmawiamy, to zawsze jeden ma interes. Już! Co jest co? Głąb. - Chcę jechać do Ameryki. - Jeszcze jeden myszygene. Co ciebie tam pędzi? Ty nie masz co jeść? Gdzie spać? Czy ty nie masz na samym końcu Chaim, do którego zawsze możesz przyjść i napić się okowity? Nawet jak trzeba, Chaim wam zaborguje, bo jesteście porządny człowiek. Na co wam ten chamiu Ameryka? - Ludzie tam jadą i dochodzą do pieniędzy. - Dochodzą... Dochodzą... Ale kiedy oni na ten dolar patrzą, to oni słabo go widzą. Wiecie dlaczego? -No? - Bo oni na ten Ameryka krwawymi łzami płaczą. Jak wy myślicie. Głąb. Czy ja jestem mądry, czy głupi? - Po mojemu, wy Chaim jesteście mądry i porządny Żyd. - Dziękuję. Ja już myślałem, że ty nie powiesz Żyd, tylko człowiek. Niech będzie i tak. Jak wy myślicie? Jak ja jestem mądry, a tam jest tak dobrze, to dlaczego ja jeszcze do ten chamiu Ameryka nie pojechałem? Może ja bym dzisiaj chodził w kapeluszu jak jaki puryc. Może ja bym sobie wstawił złote zęby? - Każdy ma swoje wyliczenie. - Właśnie to. Ja znam szwiat. W Ameryce potrzebują ludzi, co mają pieniądz. Żeby im go zabrać. Potrzebują człowiek, co ma zdrowie i sziły. Żeby mu je zabrać. Za te parszywe dolary. Ale najpierw, to oni potrzebują młody człowiek. Młody i głupi. Stary im niepotrzebny. Stary zawsze będzie płakał i myślał o miejsce, gdzie się urodził. - Tak gadacie, jakbyście byli w Ameryce. - Jak Chaim mówi, to on wie. Sam nie byłem, ale tam mieszka mój najmłodszy, ukochany brat. Żeby go same szczęście spotykało. Niech on w zdrowiu żyje 120 lat. Tejwi mu na imię. Ty wiesz, gdzie on mieszka? On mieszka w samo największe miasto Ameryki. Niu Jorek się ono nazywa. Wy słyszeliście, Głąb, że jest takie miasto na szwiecie? -Nie. - Widzicie. A ono jest. I Tejwi tam mieszka. De on przeszedł zanim się zaczął nazywać Teddy Bryks, to ty nie masz pojęcia. Ty sobie nawet nie możesz wyobrazić. On sobie chciał tfy... życie odebrać. Teraz ma ofis. Czy wy wiecie co to jest? - Skąd mam wiedzieć? - Widzisz. Nie wiesz. To jest biuro. Sam gubernialny gubernator taki ofis nie ma. A Tejwi ma. On najpierw musiał zgolić pejsy. On musiał zapomnieć jak wygląda chałat. On musi ubierać się w sakpalto. Co ja ci będę mówić, Głąb? On tak musi mówić po angielski, jak kra- in śnicki stójkowy po rusku. On jest już w Ameryce ktoś. A wy wiecie, co do mnie Tejwi pisze w listach? On pisze, że jemu się Kraśnik śni po nocach. Ty wiesz, co on jeszcze pisze? -No? - Że Ameryka to j est bogaty kraj. To j est przepiękny kraj. Ale j ak tam komuś podasz rękę, to musisz potem przeliczyć palce, czy ci wszystkie oddał. Dobra ta kiełbasa. I herbata dobra. Aż wargi parzy. Gada Żyd, jakby wszystkie rozumy pojadł. Ale jak ma tam brata, to dla mnie dobrze. Zawsze coś wie. Pewnie, że łatwo tam nie jest. Ale czemu ludzie jadą? Jadą i potem przysyłają dolary. Więc jak to jest? - Mądrze mówicie, Chaim. - Ja sze czeszę, że wy to rozumiecie. - Zrozumiałem. Ale powiedz mi, Chaim. Tutaj jest dobrze? No... wam to jeszcze... Co dzień świeży grosz... - Jak on jest codziennie szwieży, to ja sze idę dzielić z dziedzic Polakowski. - Ale macie. A co ja? Dziecek dwoje i pasierbica. Wyda się Leośka za mąż, pomrzemy ze Zośką, to dzieciaki dostaną w wianie morgę i parę prętów ziemi. Jak będą żyły? Będą mieć raj na ziemi? - Macie i wy swoje racje. - Powiadacie „płaczą krwawymi łzami". A tu jakimi płaczą? Ręce urobiłem po łokcie i co mam z tego? Tam popracuję, pomorduję się... niech nawet na mnie plują. Ale dzieciaki wy-wianuję. Niech one żyją jak ludzie. - Wy sze mnie pytacie, a wy już wszystko wiecie. To co sze wy pytacie? - Chcę, żebyście mi doradzili. Jak się tam dostać? - Wy nie mogliście lepiej trafić jak do Chaima. Ty jakbyś już był w Ameryce. - Jak to? Kto mi załatwi? - Ty masz to już załatwione. Chaim ci załatwi. - Wy sobie robicie śmiechy, a ja pytam poważnie. Nie dworujcie sobie. - Głąb. Ja nie jestem dżecko. Jak ja mówię, to ja mówię. - Przecież na wyjazd trzeba mieć szifkartę... i jeszcze coś... - Najpierw to trzeba mieć pieniądze. Ty masz? - Jak bym miał pieniądze, to bym nie jechał do Ameryki. - Bardzo mądre słowo. Ja widzę, że ja rozmawiam z umnym człowiekiem. Tobie będzie potrzeba dwieście rubli. - Ba! Z nosa nie wydłubię. Ludzie powiadają, że stamtąd przysyłają te szifkarty i resztę. Potem, jak człowiek zarobi, to oddaje. - Jak tak mówią, to wy idźcie do tych, co mówią. Po co wy mi głowę zawracacie? - Przecież się radzę... - Ja wam mówiłem, że mam w Niu Jorek brata Tejwi? - Mówiliście. - On wszystko załatwi. - Da pieniądze? -Pieniądze dam ja. - Nie gniewajcie się Chaim, ale niczego nie pojmuję. - Ile ty masz pola zapisane na szebie? -Dwie morgi. - Już. Sprawa załatwiona. - Pola nie sprzedam. Dzieciaki mają pozdychać z głodu? - Kto mówi sprzedać? My zrobimy interes. -Mówcie jaki. - Ty dostaniesz wszystkie papiery do ręki. Ty dostaniesz jeszcze pięćdziesiąt rubli na drogę. I to będzie właśnie te dwieście rubli. 112 - No i co? Ja widzę, że to jest na razie interes dla mnie. Co wy będziedzie z tego mieli? - Bardzo dobrze powiedziane. Zaraz będzie mowa o mój interes. - No to mówcie. - Ty sobie wyjedziesz do ten Ameryka. Ty tam sobie znajdziesz robotę. Ty będziesz pracował i za dwa lata ty będziesz wielki pan. - A jak nie znajdę roboty? - Od tego w Niu Jorek jest Tejwi, żeby ty znalazłeś. To jest moja głowa i mój interes. - Co dalej? - Ty mnie za dwa lata oddasz trzysta rubli. Ja na tym sto zarobię. - Dobrzeście to wykombinowali. Gdzie teraz płacą taki procent? - Jak ty nie chcesz, to ty nie musisz. - W tym sęk, że muszę. A jak muszę, to chcę. - Już! Sprawa załatwiona. Ty chcesz i ja chcę. Ale to jeszcze nie wszystko. Widzisz Głąb. Ty jedziesz do tej Ameryki. Czyja wiem, co tobie się może przytrafić? Może ty zachorujesz? Może się statek utopi? - Tfy! Na psa urok! - Co ja mogę wiedzieć? Jak ty bądziesz w Ameryce wielki pan, to ty możesz powiedzieć, że ty nie znasz Chaim. Co on mnie obchodzi, powiesz. Ja nic nie pamiętam, żebym ja pożyczał ruble od jakiś Chaim. I co? Ja może mam wysłać ten Haman stójkowy z Kraśnika do Ameryki? Żeby odebrał moje pieniądze? A ty myślisz, że jemu się będzie chciało jechać do Ameryki? Ja już widzę, jak on pakuje czamadan. - Wiecie, że nie zalegam nikomu ani kopiejki. - Ja to wiem. Ale ja wiem jeszcze jedno. Ja się najwięcej boję ludzie porządny. Ja wiem, co takiemu strzeli do głowy? On jest uczciwy. On może największe głupstwo zrobić. Jak ktoś jest łobuz, bandytnik, oszustnik, to ja się go nie boję. Ja z nim albo nie robię interes, albo przez cały czas patrzę mu na ręce. Ja wiem, że to jest oszustnik i ja go pilnuję. A co ja wiem o człowiek uczciwy? On dzisiaj jest uczciwy, a jutro może być bandytnik, bo mu się na przykład car nie spodoba. On żyje w takie czasy, że nigdy nic nie wiadomo. - Znaczy, że nie pożyczycie pieniędzy? - To po co ja tyle czasu z wami gadałem? Wy sobie Głąb myślicie, że ja żyję z gadania? Ja chcę zrobić interes, aleja muszę mieć zabezpieczenie. - Jakie mogę dać zabezpieczenie? Dziurawe portki? - Kto mówi portki? Wy macie dwie morgi pola. - Pola nie będę sprzedawał. Mówiłem. - Ja też mówię. Po co mi twoje pole? My jedziemy do Kraśnik. Do rejent Blumberg. My tam spiszemy kontrakt. Jak ty mi przez dwa lata nie oddasz moje trzysta rubli, to ja biorę pole. - Pole j est warte więcej. - Co ty sze martwisz? Ty nic nie tracisz. Ty jesteś człowiek uczciwy. Ty mi ruble oddasz w terminie. - Pewnie, że oddam. - Już... asoff... Nie mamy o czym mówić. Teraz jest sprawa najważniejsza. -No? - Tejwi w Niu Jorek załatwi papiery. Tejwi przyszłe szifkartę. Chaim da ruble. Ale jedna rzecz, musisz załatwić ty sam. Ty musisz przejść granicę. Przedostać się do Galicji. Żadne pozwoleństwo ty nie dostaniesz. - Przecież od tego są urzędy. - Są albo nie ma. Ja tobie powiem, Głąb. Jak ty chcesz załatwić sprawę przez urzędy, to ty musisz pożyczyć nie dwieście, ale czterysta rubli. A na koniec ty musisz robić ten interes z 113 kim innym, a nie z Chaim. Ja już żyję, dzięki Ci Adonaj, za łaskawość, bardzo długo. Ale jak długo żyję, ja jeszcze nie słyszałem, żeby mużik coś w urzędzie załatwił. - Więc co? - Ty musisz Głąb, przejść przez zieloną granicę. - Nigdy żem nie chodził. - Ty myślisz, że ci, co jadą do ten chamiu Ameryka, to oni codziennie granicę przechodzą? Nie. Oni to robią tylko raz. Albo sze uda, albo nie. - Nie wiedziałem. - To teraz wiesz. Ludzie idą i przechodzą. Nawet starozakonni przechodzą. Z całymi rodzinami. Tejwi też tak przechodził. Do Tejwiego Haman Kozak nawet strzelał. Ale Tejwi już jest w Ameryce. Grojse puryc. On do mnie pisał w zeszłym roku, że on sam najważniejszy, amerykański, prezydent wybierał. A przechodził przez zieloną granicę. - Eee... Dobrze wam mówić. Trzeba znać miejsca. - Ty tak mądrze to mówisz, że sam król Salomon mądrzej by nie powiedział. Ty będziesz znał taki miejsce. - Ja? Niby skąd? - Jak Chaim mówi, to mówi. Ja tobie powiem, gdzie jest taki miejsce. Pójdziecie nad rzekę San. Tam będzie taki, co was przewiezie na drugą stronę rzeki. - Już widzę, jak mnie darmo przewozi. - Kto powiedział „darmo"? Przecież dostaniesz ode mnie 50 rubli na drogę. Dwadzieścia rubli zapłacisz za fatygę. Dwadzieścia. Ani kopiejki więcej. Możesz się targować, ale on i tak nie opuści. Ale to lepiej wygląda. On będzie wiedział, że ty jesteś poważny, zamożny człowiek. Biedny sze nie targuje. On sze wstydzi. I pamiętaj. Dziesięć rubli ty jemu daj na ruskiej stronie, dziesięć na austriackiej. - Przecież mogą nas złapać. - Tfy! Co ty Głąb masz taki parszywe myszli? Pewnie, że mogą złapać. Ale dlaczego ciebie? Ty pomyśl, Głąb. Ten, co przewozi, też nie chce, żeby go złapali. Ty myślisz, że on za głupi dziesięć rubli chce siedzieć w tiurmie? On wie, co robi. - Powiem wam Chaim. Idę na tę rezykę. Raz kozie śmierć. - No to sprawa załatwiona. Teraz ty idź do domu i pomyszl. Jak ty pomyszlisz, to idź spać. Jak sze przeszpisz, to jeszcze raz pomyszl. Jak jeszcze wtedy będziesz chciał jechać do tej chamiu Ameryki, to pojedziesz. Tylko sza! O taki interes nie trzeba nikomu mówić. Nawet żonie. Tylko tyle, co trzeba. - A co trzeba? - Że jedziesz do Ameryki. Ona resztki, drobnostki nie musi wiedzieć. Jak ty sze zdecydujesz, to ja piszę do Tejwi. Przyjdzie papiery i sziffkarta, my jedziemy do rejent Blumberg i załatwiamy co trzeba. - No Chaim! Zabiliście mi ćwieka, ale i nadzieję otworzyli. Zdecyduję się. - Ty sze najpierw przeszpij. Jak ty tylko powiesz tak, to od tej chwili za dwa miesiące... powiedzmy za trzy... Ty jesteś w Ameryce. - Dobrze. Pora mi już jechać. Ile płacę za herbatę i kiełbasę? - Uj! Co ja mam robić mały interes, kiedy ja robię duży. Ty byłeś moim gościem. Głąb. Niech będzie na zdrowie. - Co wy? Nie uchodzi. - Powiedzmy, że ja ciebie zaprosiłem. Już! Tylko ty mi szybko powiedz, co ty umyśliłeś. - No to Bóg zapłać. Na mnie pora. W tydzień dam wam wiadomość. 114 - Łukasz. Może pojedziemy do kościoła na sumę? Ładna pogoda. Kobyła się przeleci. Dwie niedziele już nie byliśmy na mszy. W rzeczy samej pogoda ładna. I pojechać trzeba. Wpierw jednak muszę z nią pogadać o Ameryce. Dzisiaj nadeszła pora. - Nie. Pojedziemy w następną niedzielę. Dzisiaj niech idzie Leonka z Bronkiem. Muszę z tobą pogadać. Patrzy na mnie wyczekująco. Wyczuwa, że coś się w naszym życiu przełamie. Ubrała się odświętnie. Myślała że pojedziemy. Powiedzieć prawdę, to Zośka jest ładna. Bujna... Urodziwa... Tyle, że już nie taka pewna siebie jak parę tygodni temu. Cicha jest. Posłuszna. Chce naprawić co popsuła. Na skroniach pokazały się jej siwe włosy. Wiele nie, ale są. Lata lecą. przecie starsza ode mnie. Jej młodość minęła. Ale zadbana. Pewnie. Bo to jej źle ze mną? Nie miała krzywdy. Coś we mnie wygasło. Wypaliło się. A przecie takem ją miłował. Pozawczoraj przyszła do mnie na ławę. Nocą. Przedtem nigdy do mnie nie przychodziła. Widać jej nie dogadzałem. Teraz mnie nie obeszła. Płakała potem do rana. Słyszałem. Nawet mi było jej żal. Ale nie mogę. Od tego dnia, com się z nią kochał w dębinie. Już mnie nie bierze. Może już nie mogę? Nie. Mogę, tylko nic mnie do niej nie ciągnie. Przecie trzy lata brakuje mi do czterdziestki. Jeszcze mogę. Byłem tylko miłował. Bez miłowania to i butów nie warto zdejmować. Leośka też się ubrała odświętnie. Cieszy się, że pójdzie między ludzi. Starą ma sukienczy-nę, ale młodość ją zdobi. Inna jest niż Zośka. Przychodzi czas i człowiek jakby oczy przetarł. Niedawno Leośka to był śpik, a teraz patrzcie... Co z niej wyrosło. Jakby się kwiat rozwinął. Nie moja rodzona, a przecie kto wie, czy nie bliższa niż własne dzieciaki. Kiedy przy robocie Zośka się zgrzeje, to pot ma jakiś ostry. Leośka nie. Też czujesz pot, ale inaczej. Nie drażni. Przeciwnie. Przyciąga. Jej włosy też pachną. Młodością. W rumianku myje. Przez to się robiąjasne. Jak słoma. Warkocz ma gruby jak ręka. Zdatna dziewczyca. - Leośka. Pójdziecie z Bronkiem na sumę. - Ja też chcę! Weronka zaczyna płakać. - Jesteś za mała i nie masz butów. - Ja bym ją wzięła, mama. Jak się zmęczy, to poniosę na rękach. W kościele dużo małych dzieci jest na bosaka. - Może inne, ale nie moje. Będzie miała buty, to ją sama zabiorę do kościoła. - Nie płacz Weronka. Po Godach tata ci zrobi buciki. Pogłaskałem ją po głowinie. Popatrzyła na mnie spod oka. Jest zła. Przestała płakać. Pozbierała szmatki i poszła na chałupy. Bawić się z dzieciakami. Nic nie mówi, ale jest w niej jakaś zapiekłość. Tak się patrzy, jak dorosły. Bronkowi sam zrobiłem buty. Przed żniwami. Ucieszył się. Miałem stare cholewy, i dałem na niego przeszyć. Resztę zrobiłem sam. Jeszcze za duże, ale butów się na rok nie robi. Dzieciakowi noga rośnie. Mało które dziecko w Olszynkach ma buty. Zimą muszą siedzieć na piecu w chałupie. Bronek już nie będzie musiał. - To idziemy. - Z Panem Bogiem. Tylko długo nie siedźcie. Zaraz po sumie wracajcie. Jesteśmy z Zośką sami. Przyszła pora, żeby wszystko powiedzieć. - Zośka. Chodź tu ku mnie. Siadaj se. Pogadamy. - Co mam siadać? Tak nie możesz? - Nie. Siądź. Będziemy gadać o ważnych sprawach. 115 Usłuchała. Siada przy stole i patrzy na mnie. -No? - Zamiaruję jechać do Ameryki. - To dla mnie nie nowina. Mówiłeś. - Gadać można dużo. Inna rzecz robić. Wszystko mam już ugodzone. - Beze mnie żeś godził? - Bez ciebie. - Masz to pieniądze? Przecież będą potrzebne na drogę? -Mam. - Skąd? - Pożyczyłem. - Kto ci pożyczył? - Moja głowa. Znaszedł się taki. - Matko Najświętsza! Nic mi nie mówiłeś! - Teraz mówię. -1 kiedy chcesz jechać? - Po Godach. Najpóźniej po Gromnicznej. - Widzisz go! Jak to sobie umyślił! A pole kto obrobi? Kto zasieje? Dzieciaki mają pozdychać z głodu? Może byś na wiosnę pojechał? Potem będzie mi łatwiej. - Pomyślę. Może w rzeczy samej poczekam do wiosny. Ale potem już jadę. - Łukasz! Kochany mój! Coś się tak na mnie zawziął? Wiem, że zawiniłam. Nie możesz mi odpuścić? - Nie mogę. - Nie wierz w to, co gadałam. Złość mówiła przeze mnie. - Już nam razem nie po drodze. - Łukasz! Teraz wiem, że tylko ciebie miłowałam. - Daj spokój. Nic się nie naprawi. - Samą mnie zostawisz? Co pocznę z dzieciakami? Z głodu pomrzemy. - Po to jadę w świat, żebyście nie pomarli. Będę słał dolary. - Co ludzie powiedzą? -Nic. Jak będę przysyłał koperty z pieniędzmi, to zamkną gęby. Nie ja jeden będę w Ameryce. Z tobą sprawa to jedno, ale kromie tego raz się musi skończyć ta bieda. Dzieci muszą żyć inaczej niż my. - Łukasz. Przecież nam chleba nie brakuje. - Ni gdym się go do syta nie najadł, a na przednówku brakuje. - Będziemy się starać, to i chleba wystarczy. -Nie. - Łukasz. Spróbuj ze mną jeszcze raz. Teraz ja jestem inna. - Nie pora się wadzić. Co postanowione, będzie zrobione. - Nie wrócisz do nas? - Człowiek ma jedno życie. Jak pierwszy pomrę, to mnie pochowają w amerykańskiej ziemi. Umrzesz ty pierwsza - wrócę do dzieci. - Nie masz serca. Tyś mnie nigdy nie miłował. - Mam. I miłowałem. Jak nikogo przedtem. Aleś nie była tego warta. Skończyło się. Nieboszczyk Rapak też cię miłował. Aż mu się w głowie pomieszało. Ja nie zamiaruję się wieszać na belce. - Nie masz serca. - Myśl sobie co chcesz. Mnie za jedno. 116 - Ale do wiosny zostań. Nie możesz dzieci zostawić bez chleba. Może ci się jeszcze odmieni. - Nie odmieni się. Do wiosny zostanę. Tylko pamiętaj. Kiedy ostatnią garść ziarna rzucę do ziemi-pojadę. -Prrr... Stoooj... Odpocznij trochę. Ciepła jesień tego roku. Słońce świeci, że chce się żyć. Do wieczora daleko, a kartoflisko prawie zaorane. Po niedzieli zasieję pszenicę. Powinna być ładna. Łońskiego roku nawiozłem tu dużo gnoju. Kto to idzie? Nierodka. Widać chce, żeby u niego orać. Pilny. Nie ma dziwoty. Każdy swojego pilnuje. Zasiejesz wcześniej, ozimina będzie mocniejsza. - Szczęść Boże. - Panie Boże zapłać. Co was, Nierodka, aż tutaj na pole przygnało? Pewnie konia na przyszły tydzień chcecie ugodzić? - To też, ale głównie przychodzę w innej sprawie. -To gadajcie. - Byłem w Strudze. Proboszcza spotkałem. - Chodziliście na plebanię? - Nie. Tylko zaszedłem do kościoła. Pomodlić się. Plebana spotkałem przed kościołem. Dach na kościele naprawiają. Jak raz przywieźli gonty. - No i co? - Proboszcz mówił, żeście się ofiarowali z pomocą, przy naprawie kościoła. - Jak mnie do muru przycisnął, tom się ofiarował. - Nie trzeba tak mówić. Przecież to nie dla księdza robicie, tylko na chwalę bożą. - Co powiedział? - Mówił, że trzeba przywieźć z Agatówki kloce. - Aż z Agatówki? Chryste Panie! Nie mógł to bliżej załatwić? - Ja tam nie wiem. Powiedział, że tam dostał zezwoleństwo na wyrąb. Mówił, że po niedzieli trzeba kloce przywieźć. - Akurat po niedzieli? Kiedy w polu najpilniejsza robota? - Tak gadacie, jakbym to ja was zgodził do tej zwózki. Powtarzam co mi pleban powiedzieli. - Nadarzyła się robota! Niech to diabli! -Nie bluźnijcie. - Ja tylko tak... Wymawiać się nie wymawiam. Złość mnie bierze, że to akurat teraz. - Zrobisz dobrze. Pan Bóg ci odda w czym innym. Jakeś się dla kościoła ofiarował, to nijak się potem wymawiać. Jeden dzień was nie zbawi. W pojedynkę z Agatówki kloców nie zwiozę. Siwa nie poradzi. To szmat drogi. - Będziecie mieli konia do pary. I Chłopa do pomocy. Pleban powiedział, że powinniście trzy razy obrócić. - Widzisz go! Jak to sobie dobrze obliczył. Dobrze będzie, jak dwa razy pojedziemy. - Wasza sprawa. - Kto się ma doprzągnąć? - Jakiś Bernaciak z Kolonii. - Bernaciak? - Tak proboszcz powiedział. Ja go nie znam. Musi to ten, co kiedyś u Kuny był w karczmie za parobka. Dorobił się w ostatnich latach. W pozaprzeszłym roku nowe budynki postawił. 117 Serce podskakuje mi do gardła. Ten gad. To jest palec boży. Przez tę Amerykę ze wszystkim zapomniałem o ojcowej krzywdzie. Jak mu na tamtym świecie w oczy spojrzę? Muszę coś zrobić. Zabiję drania. Pojedziemy razem, to coś wymyślę. Jakaś okazja się przytrafi. Musi. Boska w tym wola, żeby się przytrafiła. Tak. W tym jest palec boży. Ofiarowałem się z robotą na kościół i jak z nieba przyszła okazja. Sam Pan Bóg mi przypomniał, o złożonej przysiędze. Czy tylko dla ojcowej pamięci to robię? Przecież ten gad, razem z doktorem Polakowskim mrowie ludzi zdradą na tamten świat wysłali. Albo na Sybir. I chodzą po tej świętej ziemi. Nie spadł im włos z głowy. Jeszcze się utuczyli na ludzkim nieszczęściu. Powinna być na nich kara. Ja się nie wtrącam do polityki. Jedno wiem. Ojca muszę pomścić. Obiecałem. Może inni nie wiedzą o zdradzie Bernaciaka i Polakowskiego. Może być i tak, że ci, co mieli karać już nie żyją. Sami poginęli. Ja wiem. I żyję. - Więc jak Łukaszu? Pojedziecie? - Com przyrzekł zrobić na chwałę bożą, to zrobię. - I ja myślę, że trzeba. Pan w dochodzeniu swojej krzywdy nie ma wytrwałości. Delikatny, Chłop co innego. Żeby ojca zabili w bitwie, pogodziłbym się z bożą wolą. Ale jego zdradą zabili. Jeszcze cześć mu odebrali. Za to nie ma przebaczenia. Widać pan Bóg czekał, żeby się Judasz naprawił. I nie doczekał się. Grzeszyli, a teraz jedzą chleby grzechu. Pan Bóg nierychliwy, ale swoje wie. Nie będzie z niego taki gnój szydził. Na wszystko jest sposobny czas. Teraz w niebiosach powiedział - koniec. Nastanie czas kary. I mnie w swojej łaskawości wybrał na pokaranie zdrajców. Judasz też sprzedał Pana Jezusa. Za trzydzieści srebrników. Ciekawość, ile to będzie na ruble? Ale było wolą Pana Boga, żeby się nimi długo nie cieszył. Przyszła pora kary. Bernaciak będzie pierwszy. Tak z losu wypadło. Zabiję gada, nim wyjadę do Ameryki. Niech tam panowie krzywdy zapominają. Ja ojcowej nie zapomnę. Czekali tam ojciec w niebiosach, ale się doczekali. 118 ROZDZIAŁ 3 To jest obejście Bernaciaka. Mieszka na odludziu. Na tej Kolonii nie ma więcej niż pięć kominów. Ale się pobudował. Nie powiem. Ładne budynki. Chałupa, stodoła, chlew... Dostatnio żyje. Utuczył się na zdradzie. Jakaś baba chodzi po obejściu. Żona? Nie. Za stara. Musi matka. Pochylona w pół ze starości. Ładną żmiję urodziła. Bodaj jej w brzuchu robaki płód pożarły. Winna po równi z synem. Pewnie dlatego moce niebieskie trzymają ją przy życiu. Niech i ona zazna kary. Niech zobaczy syna ubitego jak psa. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. - Na wieki wieków... Ma śmiałość stara bladź, boskie imię wymawiać. Powinna się udławić każdym słowem. A może nie wiedziała o synu? Bogać tam nie. Z nieba ruble nie lecą. Wiedziała kto i za co je daje. - Bernaciak doma? - Jest. Wy do niego? Będzie miała osiemdziesiąt lat. Niezbadane są boskie wyroki. Klepaczowa ledwo połowę tego przeżyła. Osierociła gromadkę dzieci, a Pan Bóg ją zabrał do siebie. To grzeszne ścierwo żyje w dostatku i sędziwej starości doczekała. Pan Bóg wie, co robi. Teraz jej będzie ciężej umierać. - Przysyła mnie proboszcz ze Strugi. Mamy wozić kloce do kościoła. - Wiem, wiem... Zajedźcie na podwórzec. Syn zaraz wyjdzie. Żywi się. Z chałupy wyszła żona. Obstarnia baba. Też się na zdradzie tuczyła. Chociaż może nieświadoma wszystkich mężowych draństw. Bernaciak ożenił się w trzy lata po powstaniu. Mógł jej nie powiedzieć. Wszystkiego nie powiedział, to pewne. Kto by o sobie gadał takie rzeczy. To, że jest na żandarmskim chlebie, to na pewno wiedziała. Tego przed babą nie ukryjesz. Godziła się. Pazerna na ruble. - Ja od proboszcza ze Strugi. - Słyszałam. Mój już idzie. Może zajdziecie do izby? Schodzę z wozu. Czysto w obejściu. Myślałby kto, że taki dobry gospodarz. Jak masz stały grosz z boku, to można rządzić. Wtedy łatwo. Izba. Podłoga z desek. Wyszorowana. Naszą izbę Zośka też w czystości trzyma. Bernaciak kończy jedzenie. Odłożył łyżkę na stół. Przeżegnał się. Że też takiemu nie uschnie ręka. Przecież tą ręką strzelał do mojego ojca. Teraz krzyż pański na piersiach nią znaczy. -Pochwalony... - Na wieki wieków... Wy macie ze mnąjechać? - Jak widzicie. - Późno żeście przyjechali. - Wyjechałem za dnia. Z Olszynek daleko. - Nie obrócimy trzy razy. - Też tak myślę. Moja Siwa nie poradzi. Dwa razy też będzie dobrze. 119 - Obiecałem proboszczowi, że trzy... - Ja niczego nie obiecywałem kromie tego, że dam konia do przyprzążki. - Zobaczymy jak będzie. Teraz patrzy na mnie uważnie. - My się znamy? Gdzieś was widziałem. - Świat mały. Ludzie się spotykają. Dzisiaj się lepiej zapoznamy. Starszawy, ale jeszcze krzepki w sobie. Tyle, że posiwiał. Widać sumienie go gryzie. Poradzę sobie. Tylko dobry Boże, daj myśl, jak to zrobić. Przecież siekierą go nie zarąbię. Żandarmi zaraz by wyszlakowali. Zamiast do Ameryki, pojechałbym na katorgę. Boska wola jest nad ludźmi i światem. Przyjdzie pora, to i myśl sposobna się znajdzie. - Macie kartkę do gajowego? - Jakżebym bez kartki jechał? - No to ruszamy. Słońce coraz wyżej. Idziemy przez podwórzec. Wyprowadza z obory konia. Nie ma osobnej stajni. Trzyma konia z krowami pospołu. Siwy. Jak moja kobyła. Niby do pary, ale gdzie tam mojej chabecie do jego konia. - Piłę macie? - Zabrałem. Zabierzcie tylko siekierę. - Wiecie co?... Jak wam? - Łukasz. - Wiecie co, Łukaszu, przed Agatówką zajrzymy do karczmy. - Do tej, co kiedyś Kuna trzymał? - Dawne czasy. Teraz Żyd arenduje. - Dajcie spokój, Bernaciak. Będziemy pić miasto kloce wozić? - Kto mówi o piciu? Dzisiaj dzień chłodny. Kupimy flaszkę. Przyda się w lesie na rozgrzewkę. - Robota nas zagrzeje. - Łyk okowity nie zawadzi. Moja dała mi przegryzkę. - Mam i ja chleb i kawałek słoniny. - Na sucho jeść nijak. Okowita się przyda. -Może i racja. Stara jest już Kunowa karczma. Jednym bokiem zapadła się w ziemię. Jest i studnia. Nieboszczyk ojciec znaleźli Kunie wodę. - Poczekacie na wozie, czy zajdziecie do środka? - Zajdę. Kupię i ja półkwaterek. Nie będę was przecież opijać. - To idziemy. Wychodzi karczmarz. Jeszcze rozmemłany od spania. W jarmułce. We włosach nad pejsami ma pierze. Na brodzie resztki mleka. Widać jadł śniadanie. - Uj! Pan Barnaciak! Co za ranny ptaszyna do mnie przychodzi! Ja dzisiaj będę miał dobry dzień! Patrzcie. Mówi do ścierwa „pan". Za Kuny ten „pan" był tutaj parobasem. - Daj flaszkę okowity. -1 dla mnie półkwaterek. - Już. Ja już podaję. Myślałem, że pan pozostanie dłużej. Boi się Barnaciaka. Coś wie. Żydzi wiedzą wszystko. Pewnie Bernaciak ciągle się brata z żandarmerią. Albo z tą... co ją niedawno stworzyli... Ochraną... - Nie mam czasu. Jedziemy do boru. Wozimy do kościoła w Strudze chojaki. 120 - Uj! To ważna sprawa, panie Bernaciak. - Może wpadniemy wieczorem. Jak będziemy wracać. Jest Agatówka. Mała wieś. Ponura i nieprzytulna. Chałupy skryte między wysokimi drzewami. Sosny, dęby, świerki. W zwykłych wsiach takie drzewa w obejściach nie rosną. Sadzi się drzewa owocowe. Jabłonki, trześnie. Czasem lipy, albo wierzby. Wieje silny wiatr. Zawodzi w gałęziach, jakby płakał. Z brzóz lecą żółte liście. W obejściach nie widać ludzi. Idzie chłop do chlewa. Niesie koszyk z sieczką. Zarośnięty. Brodę ma zmierzwioną. Łeb rozczochrany. Za chłopaka bałem się ludzi mieszkających w lesie. Wszyscy mówili, że to zbóje. Leśne ludzie żyją inaczej i inaczej wyglądają. Jak dzikie zwierzęta. Są z nimi za pan brat, to i takiego wyglądu nabierają. Ale to nie zbóje. Bieda ich takimi robi. Ziemia tu słaba. Piaski. Na jedno im lżej. Nie upragną drzewa. Jagód, grzybów, orzechów też. Ale bieda jest. - Może zapytamy, którędy do gajówki? - Znam drogę. Bernaciak furmani. Pewnie jedzie. Zna tu każdy kąt. Pewnie przez niego w gajówce całą powstańczą partię Kozacy wycięli. Mijamy porębę. Spory kawał grabowego lasu wycięty. Ludzie już wykopali pniaki. Leżą nad dołami. Widać niedawno skończyli karczunek. Jeszcze nie zwieźli. Drzewo z grabowych pieńków jest dobre. Na trzech, czterech, kawałkach uwarzysz obiad. Pali się i pali. Ale rąbać trudno. Grabina to nie sosna. Sosnowy pień weźmiesz na obuch, to sam się lupie. Z grabowym nie pójdzie tak łatwo. Jak mniejszy i wilgotny, to jeszcze można wytrzymać, ale niech tylko wyschnie, już siekierą nie poradzi. Trzeba rozbijać żelaznymi klinami. Z grabowymi pniakami dużo roboty, ale się opłaci. Za rok będzie tu ładne proso. Na nowinach proso się udaje. Wjeżdżamy w stary las. Poręba się skończyła. - Daleko do gajówki? - Nie byliście jeszcze? - Nam z Olszynek za daleko tu po drzewo. Bierzemy bliżej. Spod Strugi. Ksiądz mógł też bliżej te kloce załatwić. - Gdzie darmo dają, tam bierze. Zwłaszcza, że za podwodę też nie płaci. Co mu tam... Raz byłem w Agatówce, za chłopaka. Zmieniło się tutaj. Nic nie pamiętam. - Co to za krzyż, Bernaciak? - Mogiła. - Kogo tu pochowali? - Buntowników. Na cara podnieśli rękę i w tym miejscu ich pokarali. Nie tutaj, gadzie, ich mordowali. O staje dalej. W gajówce. Zdradą ich jak baranów na śnie wyrżnęli. Starzy ludzie w Osinkach opowiadali. Ja też pamiętam. W dzień po śmierci ojca wieźli przez Rzeczycę całe wozy trupów. Część tutaj została. Powiadali ludzie, że ksiądz z Rzeczycy nocą przyjeżdżał, żeby kurhan poświęcić. Straszne miejsce. Wiatr coraz mocniejszy. Robi się zimno. Miał rację Bernaciak kupując gorzałkę. Chłód przenika do kości. Osobliwie w starym lesie. Nie dochodzi słońce. Dojeżdżamy do gajówki. Dzisiaj nikomu przez głowę nie przejdzie, jakie tu przed laty stało się nieszczęście. - A jak nie zastaniemy gajowego? - Gdzie by się włóczył o tej porze? - Może wyszedł na obchód? 121 - Jak był na nocnym, to wrócił. A na dzienny za wcześnie. Pora śniadania. W razie czego zostawimy kartkę i wytniemy chojaki, jakie nam się nadadzą. Lasu nie ubędzie. Na pusto wracać nie będziemy. Jaki pewny siebie. Tak mówi, jakby wszystkim rządził. Poczekaj. Skończą się twoje rządy. Żeby nie strach przed żandarmami, trzasnąłbym go jeszcze dzisiaj. Wielka rzecz. Przez łeb siekierą i koniec. Nie można. Doszliby, kto go zabił. Musowo inaczej. Nikt nie może się domyśleć, że to ja. Jest też dziedzic Polakowski. Dwóch za jednym zamachem nie zgładzę. Zostawić drania przy życiu, to jakby połowę przysięgi wypełnić. Z Polakowskim będzie trudniej. Nie mam do niego przystępu. - Znacie Bernaciak gajowego? - Kto by nie znał, pijusa. Pazerny drań na ruble. Ale nie narzekam. Za pół ceny drzewo u niego kupowałem. Jest gajowy. Łazi po podwórcu. Jeżeli się inaczej nie uda, to Polakowski ego chociaż spalę. Niech ma jakąś karę. - Dzień dobry, panie Wilga. - Patrzcie się! Bernaciak! Co was przygnało? Jeszcze drzewa potrzebujecie? Nie wszystko żeście pobudowali? - Do budowania zawsze by się coś znalazło, tylko skąd brać pieniądze. Ruble mi z nieba nie lecą. - No to co was przygoniło? - Mam kartę od proboszcza. Chodzi o kloce... - Jak od proboszcza, to wiem i bez kartki. Kiedyś mnie złapał po sumie i wycyganił te chojaki. - Kościół odnawia. Dach będzie naprawiał. Trzeba było dawno to zrobić. - Namolny ten nowy proboszcz. Jak przyciśnie, to się nie wykręcisz. Nie to, co stary kanonik. Jak pająk człowieka omota. - Nie dla siebie bierze, tylko dla kościoła. Oni gadają, ja milczę. Co mi tam? Zrobię swoje i zbyte. Nie na gadanie tutaj przyjechałem. Stara ta gajówka. Od tamtych strasznych lat pewno nic się tutaj nie zmieniło. Ojciec przyjeżdżał tu w powstanie. Podobno tu był sztab powstańczy. Jak też ojciec wyglądali jako powstaniec? Musi na koniu jeździł. Nie. Przecie nie umiał. I skąd by wziął konia? Ale gwintowkę to ani chybi miał. Jakże, powstaniec bez gwintówki? Gajowy pijus, więc tylko patrzy, jakby gotowy grosz za drzewo złapać. Nawet nie wiem, pański to las, czy kazionny. Musi pański. - Raz wam się przytrafiło, panie Wilga, zrobić coś dobrowolnie dla kościoła. - I wy Bernaciak, nie taki znowu dobrodziej. Pewno was sumienie gryzie, kiedy Panu Bogu chcecie się podchlebić. Proboszcza żeście wzięli na faktora? Nie poradzi on z diabłem. Bernaciak spojrzał na mnie z ukosa. Taksuje, czym co pomiarkował. Udaję, że mnie to nie obeszło. Uspokoił się. - Szkoda mielić językiem. Pojedziecie z nami? - Pojadę. Pokażę, gdzie ciąć chojaki. Tylko żebyście innych nie rąbali. - Najlepsze by były modrzewie. Kościół jest modrzewiowy. - W pobliskości modrzewi nie ma. Takich, żeby były dobre na budulec. Chcecie koniecznie, możemy poszukać. Trzeba jednak wjechać głębiej do lasu. Wywózka będzie trudniejsza. - Dajmy spokój. Na dach może być sosna. Byle bliżej. Przy dukcie. Darmo się człowiek morduje, to po co konie na dodatek zrywać. - Tak myślałem. Jedziemy. Wskoczył na wóz. 122 - Ten zetniecie, ten... ten... razem sześć. Nacina na korze znaki toporkiem. - Sześciu chojaków nie uradzimy. - Chcecie brać po dwa? - Pewnie. Trzech konie nie pociągną. Kiepskie. - Wasza sprawa, Bernaciak... Nie masz się czego napić? Ssie mnie w środku. Od wczoraj. - U mnie jest zawsze. Wybrał dobre miejsce. Na skraju dużej polany. Dukt zaraz pod bokiem. Nie trzeba się szarpać przy ładowaniu. Do wieczora dwa razy obrócimy. Wyprzęgam kobyłę. Wiążę do tylnej kłonicy. Daję na łeb worek z obrokiem. Nie będzie stać o suchym pysku. - Wyprzęgnijcie Łukasza i mojego. Znowu rządzi. Nauczył się. - Dobrze. - My się z panem Wilgą kapkę napijemy. Wiatr ciągnie po krzyżach. Jak chcecie, to i wy przyjdźcie. Robota nie ucieknie. Zdążymy. Wilga wybrał ładne sosny. Proste, grube, wysokie. Dorodne w sobie. Nie daje bodaj czego. Spuści się chojaka na polanę. Będzie łatwiej obrabiać. Wszędzie dostęp. Już wypili flaszkę. Gajowemu zaświeciły się oczy. Bez gorzałki już nie potrafi żyć. Wciągnął się. Przywiązałem konie do wozu. - Nałóż i mojemu worek z obrokiem. Leży na wozie. Szybko obsprawili flaszkę. Gajowy podpędzał, ale i Bernaciak nie był od tego. W głowie mam jasność. Aż mi się duszno zrobiło. Tak. To jest sposób. Spuszczę na niego chojaka. To jest sposób na gada. Nikt nie będzie widział. Mało to ludzi w lesie przygniotły drzewa? Może się i jemu przytrafić. Tylko Wilga musi odejść. Przy nim nie da rady. Może coś wyjdzie z tego pomyślunku. Musi wyjść. Wiedziałem, że w tym jest palec boży. Nie wiedziałem jak zrobić, a tu okazja sama się pcha do ręki. Idę ku nim. - Łykniecie Łukaszu? - Teraz z miłą chęcią. Wilga ma mętne oczy. - A ten kto? - Jeden taki z Ol szynek. Bernaciakowi też mało brakuje. Jak kto dużo pije, to szybko go bierze. - No? Chcecie? - Dajcie. Przed robotą kapka nie zawadzi. Piję z flaszki. Mocna. Dosyć. W głowie robi się jasno. Odejdzie ten Wilga, czy nie? Ode-muję flaszkę od ust. - Starczy. Bóg zapłać. - Niech będzie na zdrowie. Złapali za butelkę, jakby ją chcieli bronić przede mną. Znowu przyssali się do flaszki. Pi-jusy. Dobrze napici. Wilga więcej. Wszystko się dobrze układa. - Bernaciak. Jak tak dalej będziecie ciągnąć, to nawet jednego chojaka nie zwalimy. - Nie bój się! Dopiero jak wypiję, to robota pali mi się w rękach. Taki mam charakter. - Sprytny u was charakter. - Zdążymy. Włącza się gajowy. 123 - Pewnie, że zdążycie. Ja się znam na leśnej robocie. Cztery jak nic zdążycie. Jak się dobrze weźmiecie, to za dwie godziny macie kloce na wozie. - No to strzemiennego i do roboty. Macie jeszcze butelkę, Bernaciak? - Skończyły się zapasy. - Szkoda. Bo jeżeli chodzi o robotę, to zdążycie. - Łukasz ma jeszcze półkwaterek. Wilga coś bełkoce pod nosem. Szybko go wzięło. Bernaciak trzyma się lepiej, ale też przynapity. - Nie żebym żałował, ale napijemy się później. Robota czeka. -No dobrze... Wilga wstaje z pniaka. - Już sobie pójdę. Wpadnę do was koło południa. Pomogę wam kloce ładować. Odejdzie. Wszystko jest jak trzeba. W głowie mam jasność. Bierze mnie drżączka. To z niecierpliwości. Więc dzisiaj. Tak mu było pisane. Sam bym tego nie wymyślił. Pan Bóg kieruje moimi krokami. Wszystko w jego mocy. Teraz spokojnie. Wilga odszedł. ¦k it it Nadchodzi właściwa chwila. Dwie sosny ścięte. Idziemy do trzeciej. Rośnie na samym skraju polany. Parę kroków od niej Bernaciak zostawił swoją kapotę. Na trawie. W prostej linii od sosny. Napity, to nie patrzy gdzie rzuca manatki. O to mi właśnie chodziło. Jak podejdzie do kapoty, to spuszczę na niego sosnę. Nawet się nie spostrzeże. Musi go przygnieść. Tak. To jest ta chwila, na którą czekałem. - Bierzemy się do trzeciego chojaka. Już podcięty. Dobrze nam idzie. - Coście taki pilny, Łukasz? Odsapniemy. Zgrzałem się. Pot leci mu z czoła. Sapie. - Jeszcze tego powalimy i wtedy odpoczniemy. Jak się wciągnąć do roboty, to lżej idzie. Klękamy koło sosny. On z jednej strony, ja z drugiej. Zakładamy piłę. Umyślnie zarzeza- łem trochę wyżej, żeby było łatwiej prasnąć siekierą. Chojak musi polecieć jak trzeba. Poleci. Dobra piła. Jak naostrzyć, to każda dobra. Równo piłujemy. Przepiłowaliśmy więcej niż połowę pnia. - Odsapniemy, Łukaszu. - Można. Teraz ja nad nim góruję. Robi to, co każę. Nie wie, że każde pociągnięcie piły przybliża go do śmierci. Może mu darować? Nie. Taka sposobność się nie nadarzy. On już jest mój. Odpoczywamy. Tak trzeba. Ja też muszę być sprawny. W tym, co będę robił, nie mogę chybić. Dalej. Bierzemy się znów do roboty. Trzeba się spieszyć. Jest sposobność. Jakby kto nadszedł, wszystko przepadło. - Piłujemy. Jeszcze trochę, Bernaciak. Weźcie się w garść. - Diabli nadali tę robotę. Potrzebna mi, jak wrzód na zadku. - Nie bluźnijcie, Bernaciak. Na chwałę Pańską to robimy. - Sram na to. Ledwo zipię. Człowiek głupi daje się omotać. Czy to ja jeden jestem w parafii? - Przecież nie sami tu robicie. Ja też tu jestem. - Wychodzi na to, że z was też głupek niezgorszy. - Opieki boskiej nad człowiekiem nigdy za dużo. Już tam Matka Boska widzi, co my teraz ku jej czci robimy. 124 - Gówno widzi. Jak by wiedziała co się na tym świecie dzieje, to by tam w górze posiwiała. Wszystko to księże banialuki. Bluźni. Zwyczajnie bluźni. W ostatniej godzinie diabeł nie chce go wypuścić ze swojej mocy. Może za wolą boską do pracy przy świątyni pańskiej się ofiarował. Może Pan Bóg liczył na jego poprawę? Dał mu ostatnią sposobność? Diabeł też nie głupi. Pilnuje swojego dobytku. Dziwnie tu. Jakby w rzeczy samej diabeł się wodził po zaroślach. Do tych pór słońce słabo świeciło, ale teraz wiatr przywiał jeszcze większe chmury. Pociemniało. Robi się zimno. Tak, Bernaciak. Idzie czas twojej kary. Wiatr coraz silniejszy. Niebo go zesłało. Wieje w tę stronę co trzeba. Na polanę. Lepiej chojak poleci. - Kończymy tę sosnę. Pochylamy się. Klękamy. Każdy łapie za rączkę piły. Bernaciak niechętnie. Trociny sypią się za każdym pociągnięciem. Pachnie żywicą. Jak deski trumny. Na twoją trumnę Judaszu. Piła wgryza się w pień. Każde pociągnięcie przybliża jego śmierć. Sosna też umiera. Czy my wiemy jak ona to czuje? W boskiej to tylko wiedzy. Umrze razem z Bernaciakiem. Coś się ze mną dzieje. Chwyta mnie gorączka. Jestem spokojny. Jeszcze nikogo w życiu nie zabijałem. Nie byłem na wojnie, to gdzie miałem zabijać? Już niedługo. Jeszcze trochę. Parę razy pociągnąć. Potem siekiera. Jeszcze dwa razy. Już. - Poczekajcie chwilkę. Wbiję mały klinik, żeby drzewo nie przyciskało pity. - To wbijajcie. Gorzałka robi swoje. Nie ma Bernaciak jasnej myśli. Zmęczony. Ćma mu na rozum spadła. Nic go nie obchodzi. Wbijam klinik w nacięcie. Trzeba dać pozór, żeby drzewo samo się nie zwaliło. Wtedy wszystko na nic. Czy Bernaciak był przy zabijaniu powstańców? Niewiadome. Ale ojca mi zabił własną ręką. Jakoś mi błogo. Jakbym się mścił za wszystkich pomordowanych. Nie pora na myślenie. Czas zaczynać. Jeszcze raz wszystko sprawdzę. Dobrze napiłowane? Dobrze. Siekiera jest? Jest. - Teraz możemy odpocząć. Zakurzymy machorki. - Może dokończyć? - Jaka różnica? Wpierw zapalmy. - Moja machorka jest w kapocie. - No to weźcie. Ani nie wie, jak mi pomógł. Zamiarowałem po wypaleniu powiedzieć, żeby sprzątnął kapotę. Jakby do niej podszedł, wtedy spuściłbym sosnę. On sam mi pomógł. Poszedł po machorkę. Już nie wypalisz Judaszu tego skręta. Idzie. Trzymam w ręku siekierę. Ma kilka kroków do kapoty. Nie ogląda się. Pijany. Zamach. Siekiera cicho weszła w drzewo. Skrzyp przeciętego ostatniego włóna drzewa. Drzewo wolno się pochyla. Leci coraz szybciej. Bernaciak się nie ogląda. Żeby tylko na niego... Musi. Jakby wymierzył. Nie ujdzie. Krzyk. Łoskot pnia uderzającego o ziemię. Trzask łamanych gałęzi. Potem ryk. Straszne wycie. Dostał jak należy. Boję się spojrzeć. Muszę. Może go źle przygniotło? Dobrze. Przywaliło go tak, że lepiej i wyśnić nie mogłem. Najpierw pień uderzył w ramię, przekręciło go na wznak i przygniotło piersi. Jeszcze żyje, ale niewiele mu czasu zostało. Nie może mówić. Charczy. - Raaatuj... Jezus Maria... Rachrr... Nic i nikt mu nie pomoże. Ulżyło mi. Udało się. W duszy mam jasno i lekko. Leży gad i 125 prosi o litość. Zabójca ojca. Jeszcze żyje. Oczy ma wybałuszone. Z gęby toczy się krew ze śliną. Sinieje. Pewnie nie wie, co się stało. Nie widział przecież. Był odwrócony. Trzeba mu powiedzieć. Spijcie spokojnie, tato. I wy, coście przez zdradę zeszli z tego świata. Pomściłem was. Patrzę dookoła. Pusto. Nikt nie widział. Chyba trochę pojaśniało? Jakby i słońce się cieszyło. Wiatr przegnał chmury. Ustał. Idę do Bernaciaka. Pochylam się nad nim. - No i jak ci tam? Boli? -Rachtrraa... - Można by spróbować dźwignąć kloc, ale nie dam rady. Kończy się. Cierpi strasznie. Niech cierpi. To należy do kary. - Nie mogłeś sobie Bernaciak przypomnieć skąd mnie znasz. Powiem ci. Jestem Łukasz Głąb. To ty zabiłeś mojego ojca. Sinieje. W oczach ma lęk. - Nie pamiętasz? Powiem ci, gdzie go zabiłeś. W owczarni za Osinkami. Koło lasu. Przypomnij sobie. Udawałeś powstańca. Charczy. Nie wiem, czy rozumie co do niego mówię. Chyba tak. - Nic nie mówisz? Szkoda. Przypomniałbyś sobie, jak ludzi na śmierć wydawałeś. Opowiedziałbyś. Może bym się nad tobą ulitował. Nic nie mówisz? Twardy jesteś. Pocierp trochę. Za wszystkie ludzkie krzywdy. Już myślałeś, że ci się udało. Że ludzie zapomnieli. Nic z tego. Kto zapomniał, ten zapomniał. Ja pamiętałem. Przysięgłem ojcu. że go pomszczę. Widzisz? Dotrzymałem słowa. Jest boska sprawiedliwość. Rzęzi coraz ciszej. Tylko patrzeć jak skona. Siadam na klocu. But mam przy jego głowie. Kopnąłbym w tę wredną mordę, ale konającego nie uchodzi. Posiedzę na klocu. Niech go mocniej przyciśnie. Pomoże przy umieraniu. Robię sobie skręta z machorki. Dobrze mi. Lekko na sercu. Trzeba się pomodlić. Za duszę ojca. On musi jest w czyśćcu. Przed śmiercią nie wyspowiadał się jak należy. Nie mógł mówić. To na czyściec wystarczy. Ale teraz mu lżej. Pomściłem go. Jakem zaprzysiągł. - Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie, a światłość wiekuista, niechaj mu świeci, na wieki wieków Amen. Dobry Jezu a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie. Niech odpoczywa w pokoju wiecznym. Amen. Już się Bernaciak wykończył. Szybko go wzięło. Leży cicho. Nie dycha. Musi się w nim coś przerwało. Krew bluznęła z gęby. Przekręcił głowę ku mnie. Oczy majak szklane. Tak. To już koniec. Skręt parzy w palce. Trzeba wdeptać niedopałek w ziemię. W lesie musowo uważać, żeby nie zapruszyć ognia. Teraz to jeszcze nie tak... Jesienią w lesie wilgotno. Wszystko mokre. Ale lepiej mieć pewność. Nie żyje. Już można przywołać ludzi. Każdy pomyśli, że zginął przez przypadek. Nie on pierwszy. Wstaję z kloca. Zaprzęgam konie. Zastrachane. Czują trupa. ¦k it it Wjeżdżam w obejście gajówki. Ostro poganiałem konie. Całe w pianie. Tak trzeba. Ludzie muszą widzieć, że spieszyłem z przywołaniem pomocy. - Panie Wilga! Panie Wilga! Z chałupy wychodzi żona. Psy ujadają, jakby się powściekały. - Co się stało? - Gdzie gajowy? - Położył się spać. Miał nocny obchód. Musi się trochę przedrzemać. On też człowiek. 126 Diabła tam miał obchód. Spił się z Bernaciakiem. Teraz go zmorzyło. - W lesie chłopa przywaliło. Trzeba spieszyć na ratunek. Ludzi potrzeba. - Chryste Boże! Kogo? - Bernaciak z Kolonii. Budźcie waszego. Wpadła do gajówki. Nie minęło dwa pacierze i na ganek wyskoczył Wilga. W gaciach. - To wy? Jeszcze jest jak osłupiały. Nie rozumie co się dzieje. Ze spania i z wódki. - Przywaliło Bernaciaka. Leży w lesie. Nie mogłem go wyciągnąć. Nie radziłem podnieść kloca. -Żyje? - Jakem tu leciał, to żył. - Niech to piorun trzaśnie. Teraz się zaczną kłopoty. Chojaki dałem księdzu od siebie. Leśniczy nic nie wie. - Pan Bóg wam to policzy. Teraz nie czas medytować. Chłopa trzeba ratować. - Chłopa... Chłopa... Sam sobie winien, kiedy głupi. Przyjdą żandarmi i co ja powiem? Będą pytać, skąd żeście się wzięli w lesie. - Pewnie będą. - To co im powiem? - Przódzi trzeba Bernaciaka ratować. O reszcie potem się pomyśli. - Pioruny siarczyste! Co ja teraz zrobię? - Jak Bernaciak wyżyje, to wszystko się ułoży. Kogo obchodzi, że chłopa przygniotło? - A jak nie wyżyje? Jego Bernaciak nie obchodzi. Martwi się, że dał księdzu kartkę na chojaki. A takiego prawa nie miał. - Wypiszcie kwit, że rano opłacił chojaki. Nikt nie sprawdzi. - Nie w mojej mocy kwity wypisywać. Leśniczy drzewo sprzedaje. - Panie Wilga. Chłop umiera, a wy z taką drobnostką. - Dla kogo drobnostka, a dla mnie nie. Do cyrkułu mnie zabiorą. Do tiurmy wsadzą. Z roboty na zbity pysk wyrzucą. Może byście powiedzieli żandarmom, że wycinaliście bez po-zwoleństwa. Wynagrodziłbym wam. Drzewo zawsze mielibyście na zawołanie. - Panie Wilga. Mam za pana iść do tiurmy? - Żeby tego księdza szlag trafił. On mnie w to gówno wciągnął. - O! Widzicie! Ksiądz wszystko załagodzi. Pogada z leśniczym. - Leśniczy ruski. Prawosławny. Ksiądz się z nim nie dogada. - Dogada. Z księdzem wszyscy ręka w rękę. Żeby tylko Bernaciak wyżył. Lećmy na miłość boską! Trzeba go ratować. Doktora musowo ściągnąć. Bernaciak biedny nie jest. Będą mieli z czego zapłacić. - Zanim doktor z Kraśnika przyjedzie, to Bernaciak uświerknie. Nie warto jechać. To kawał drogi. - Może ściągnąć dziedzica Polakowskiego? Teraz nie leczy, ale przecież doktor. - Nie będzie chciał. - W takim przypadku to dla niego mus. Odmówić nie może. - Próbować można. Jedźcie. Ja zwołam ludzi z Agatówkl. Wyciągniemy Bernaciaka. Tylko się pospieszcie. ¦k it it -Wio małe! Zaraz będzie owczarnia. Potem tylko górka i za nią dwór. Popatrzę sobie na tego drugiego gada. Ale mam dzień! Jak będzie sposobność, to zatłukę jego. Będę miał przysięgę z głowy. 127 Nie da rady. Pana zwyczajnie zatłuc nie można. Trzeba sposobem. Konie idą ostro. Nic się w owczarni nie zmieniło. Jest tak, jak za ojca. Tylko szopę kazał dziedzic dobudować. W owczarni pusto. Owczarz wyszedł ze stadem na pastwisko. A może dziedzic już owiec nie trzyma? Dawno tu nie byłem. Zrządzenie Opatrzności. Minęły lata, a dopiero teraz wola boża pchnęła mnie w te miejsca. Pokalane krwią i zbrodnią. Zobaczę tego antychrysta. Stanę przed nim. Popatrzę mu w oczy. W rzeczy samej dobrze nie wiem jak wygląda. Tyłem go widział, co czasem na bryczce. Dzisiaj przypatrzę mu się dobrze. I on mnie popamięta. Żeby było jak, to bym go chociaż udusił. Wielka sprawa. Stary dziad. Gdzie by mi się oparł. Zgniótłbym jak gnidę. Jedną ręką. Przecie ledwo łazi. ¦k it it Zajeżdżam przed ganek. Ostro, żeby było widać, że się spieszyłem. Żal mi Siwej. Nie nawykła do takiej gonitwy. Raz może się przelecieć. Tak trzeba. Cicho we dworze. Ciekawość, czy drzwi na ganku będą otwarte. Taki muzyk jak ja, powinien zachodzić do dworu od podwórca. Dzisiaj okazja inna. Otwarte. Wchodzę. Sień dworska ładnie urządzona, jak jaki pokój. Nie wiadomo, czy za starego dziedzica też tak było. Ale teraz ładnie. Przestronnie. Nie ma nikogo. Na ścianach zawieszone rogi kozłów i jeleni. Dwa obrazy. Jakiś staw odmalowany. Ładne. Na końcu przedpokoju duże drzwi. Po sam sufit. Wymalowane na biało. Klamka zmyślnie rzezana. Błyszczy się jak złoto. Może złoto? Nie. U cara w pałacu klamki są ze złota. Gubernator pewnie też ma. Polakowski jeszcze tak wysoko nie wyrósł. Dziwnie tu pachnie. Skórą, czy co? Niby po pańsku, a mdłe. Zdaje mi się. Przecież to dwór. Ma śmierdzieć jak w chłopskiej chacie? Trzeba wejść w te drzwi. Wpierw musowo zapukać. Już nie trzeba. Wychodzi jakaś pani. To córka Polakowskiego. Mieszka z mężem w Warszawie. Widać przyjechała do ojca. Jej mąż buduje kolej żelazną. Uczony. Pewnie nie wie, co z rublami robić. Ubrana paradnie. Na ciemno. Jakby za chwilę miała jechać na sumę do kościoła. Tak to jest. Panowie zawsze chadzają świątecznie ubrani. Stać ich. Delikatna kobieta. Z taką byś nie wiedział co w łóżku robić. W rękach by się rozsypała. Blada. Wiadomo. Inne pewnie w Warszawie nie mieszkają. Tylko oczy ma czerwone. Za-puchnięte. - Dopraszam się łaski pani dziedziczki, po ratunek do pana dziedzica przyjechałem. Tak na mnie patrzy, jakby nie rozumiała, co do niej mówię. Może ona tylko po rusku gada? - Na porębie w Agatówce chłopa przygniotło drzewo. Pan dziedzic chociaż nie leczy, ale przecież doktor. Może by pomógł w takiej nagłej potrzebie? Do Kraśnika kawał drogi. Tam jechać po doktora już za późno. Wybuchnęła płaczem. Zanosi się szlochem, jakby ją ktoś ukrzywdził. Może niespełna rozumu? - Ojciec... Znaczy się, świętej pamięci doktor Polakowski, nikomu już nie pomoże. Umarł dwie godziny temu. Chryste Panie! Obu łotrów pokarałeś o jednym czasie. Przecież i Bernaciak dwie godziny temu poszedł w piekielne czeluście. - Boże jedyny! Przecież zawsze był zdrowy. Nie chorował. - Na serce umarł. Poszedł rano do swojego gabinetu, siadł we fotelu i życie zakończył. 128 - Święty był człowiek. Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie. Już mu tam Pan Bóg da odpoczywanie. Diabły go w smole usmażą. - Wybaczcie dobrodziejko pani. Nie wiedziałem. Gdzie bym śmiał. Ale i tam nieszczęście. - Nic wam nie poradzę. Taka wola boża. Musicie jechać do Kraśnika. Gdyby ojciec żył, na pewno by pomógł. - Prawda. Wielkiej zacności był człowiek. Gówno by pomógł i gówno do Kraśnika pojadę. Bernaciak i tak nie żyje. Musiałbym rozum stracić, żeby konie gonić bez powodu. - Niech dobrodziejkę Pan Bóg w bólu pocieszy. Już widzę, jak Pan Bóg się takim ścierwem zajmuje. Musiałby nie mieć w niebie innej roboty. Znowu wybucha płaczem. - Idźcie z Bogiem. - I wy ostańcie z Bogiem. Wychodzę. Teraz dopiero widzę, że na wieszaku koło drzwi wisi płaszcz. Pewnie Pola-kowskiego. Już go więcej nie nałoży. ¦k it it Zgonią się dzisiaj konie. Tyle się rzeczy zdarzyło. Czuję naokoło taką jasność, jakby wszyscy święci pańscy ku mnie się zlecieli. Jakbym skrzydła miał u ramion. Dzięki Ci Panie. Wyręczyłeś mnie. Widać taka była twoje wola. Czekałeś. Chciałeś mnie spraktykować, czy dotrzymam przysięgi. Aleś się na mnie nie zawiódł. Od zabijania Polakowskiego zwolniłeś mnie w swojej dobroci. Sam strąciłeś go w piece piekielne. Na wieczne potępienie. Bez sakramentu spowiedzi. Konał w tej samej chwili co Bernaciak. Już w tym jest znak. I jak nie wierzyć w boską sprawiedliwość. Polakowskiego i tak bym zabił. Możesz być pewny. Panie Boże. Jeszcze nie wiem jak, ale bym zabił. Tak też jest dobrze. - Wio małe! Odpoczniecie w Agatówce! Cieszy się w zaświatach duch ojca. I ci zdradą pomordowani też się cieszą. Za jednym zamachem obu zdrajców wykończyłem. Nic to, że Polakowski sam zczezł. Dzisiaj był dzień zabijania. Opatrzność pomogła, ale on i tak był mój. Może wracając przewróciłbym wóz, a jemu kłonicą łeb rozwalił... Teraz to nieważne. O jednej godzinie z Bernaciakiem szli do piekła. Boże! Jakami radość zgotowałeś! ¦k it it Wyciągnęli go spod pnia. Leży na polanie. Jakiś płaski. Koło niego chłopi z Agatówki. Gapią się. Jest i Wilga. - Darmo żeście jeździli. Nim żeśmy dobiegli, już nie żył. Jakem po was jechał, jeszcze zipał. - A czemuście nie przywieźli doktora? Pewnie nie chciał tyłkiem ruszyć? Przeklętnik. Bał się fatygi. - On już się nigdzie nie pofatyguje. Zmarł dzisiaj rano. - Coście powiedzieli? - To, co słyszycie. Umarł. Koło południa. W jednej chwili go powaliło. Nie wiedziałem czy jechać do Kraśnika. - Dobrze, żeście nie pojechali. Na pusto byście się turbowali. - Ale by potwierdził, że Bernaciak nie żyje. 129 - Już tam inni potwierdzą. Posłałem po żandarmów. W takim przypadku musowo. - Eeetam... - Musowo. Niech to siarczyste pioruny biją. Chłopi stoją w milczeniu. Obdarci i zarośnięci. W oczach czytasz ich dolę. Dla nich śmierć w lesie, rzecz zwykła. 130 ROZDZIAŁ 4 - No i co? - Jak widzisz. Wróciłem. Wszystko w porządku. Masz coś do jedzenia? Uszedłem się. - Mówiłam, żebyś jechał furmanką. - A jakby przyaresztowali? Siwa by sama do Olszynek wróciła? - Zjesz kapuśniaku? - Co się pytasz? Dawaj. Zośka krząta się koło kuchni. Stawia na stole miskę kapuśniaku. Obok niej kładzie drewnianą łyżkę i duży kawał chleba. Zupa parzy wargi. Gorąca. Po wierzchu pływają duże złote skwarki. Dobra. - Skąd wzięłaś słoninę? - Pożyczyłam. Zabijemy świnię, to oddamy. Już się spasła. - Odczekamy z biciem do Godów. - To w Gody oddamy. Jem wolno. Dzisiaj się skrzepię. Dużo tego kapuśniaku. I chleba dużo. - Kto w Ol szynkach bił wieprzka? - W Strudze pożyczyłam. - Mama dopiero co wrócili ze Strugi. Leośka mówi to z ukontentowaniem. Jakby chciała matce zrobić na złość. Też jej nie lubi? Zośka wściekła popatrzyła na Leośkę. Widać ma coś na sumieniu. Leośka patrzy tylko na mnie. Dziwne jest to patrzenie. Od jakiegoś czasu tylko wodzi za mną oczami. Lubię to. W robocie się stara. Szczęśliwa, kiedy ją pochwalę. Nie moje dziecko, a bliska jak swoja. Już mi kapuśniak nie smakuje. Zośka nie mówiła, że pójdzie do Strugi. Cały dzień tam siedziała. Pewnie się gziła z Buchorą. Tak. To pewne. Nie obchodzi mnie. Niech się gzi. Nawet się jej nie dziwię. Tyle czasu z nianie śpię. Baba potrzebuje chłopa. Ma chcicę. Widać w niej jeszcze soki buzują. Może nawet teraz więcej niż w młodości. - No powiedz, jak było w cyrkule? Wilga był? -Był. - A ksiądz? - Po co by proboszcza wołali? - Przecież drzewo było dla niego. - Nie dla niego, tylko na kościół. -1 co pytali? - Powiedzieć prawdę, to mniej o Bernaciaka, a więcej o drzewo. Kto nam pozwolił chojaki ścinać. Wychodzi na to, że kazionne drzewo ważniejsze niż chłop. Nic innego, tylko była u Buchory. On stary kawaler, ale kawaler. Takiemu zawsze się chce baby. Wyposzczony. Jakbym z Zośką sypiał, to by nie poszła. Zmieniła się ostatnimi czasy. Chciała wszystko naprawić. Za późno. - Dużo pożyczyłaś tej słoniny? - Ważyłam na kantarku. Cztery funty. - Na jakiś czas wystarczy. Za słoninę ją onacył. Nie stoję o Zośkę, ale to wstyd. Dawać za słoninę. Bladź. 131 - Więcej będzie niż cztery funty. Leośka znowu się wtrąca. Czemu ona to robi? Jakby mnie chciała naprowadzić, że matka się kurwi. - Ważyłam, to chyba wiem lepiej. Nie wtrącaj się. Leośka zabrała się do kądzieli. Odstawiła nogę. Widać jej do kolana. Ładne ma nogi smarkata. - Nie będziemy ciągle gadać o okrasie. Opowiadaj jak było w cyrkule. Może o słoninie byłoby ciekawsze. Ale chce... Niech będzie o cyrkule. Odstawiam miskę. Przeżegnałem się. Niby słonina z kurestwa, ale reszta strawy z mojej ciężkiej pracy. Dar boży. Trzeba Bogu podziękować. - Mówiłem ci. Więcej pytali o drzewo niż o Bernaciaka. - Nic ich zabity nie obchodził? -Pytać, pytali... Ale ogólnie... Powiedziałem, że był przynapity. Że poleciał za torbą zjedzeniem. Żeby jej pień nie przywalił. No i dostało go. - Mówiłeś, że wołałeś na niego? - No pewnie. - W rzeczy samej, nie było co mówić i o czym. - Nie było. W lesie śmierć to rzecz zwyczajna. Nie on pierwszy i nie ostatni. - Znaczy tylko o drzewo pytali? - Tylko. - Chcieli Wilgę i proboszcza przyskrzynić. Wilga się wykręcił. Dał mi 50 rubli, żeby mówić jak trzeba. Z proboszczem tak uradzili. Proboszcz też nie chciał, żeby go po cyrkułach ciągali. Ułożyli wszystko jak należy. -1 jak powiedziałeś? - Jak było z Wilgąugadane. Że wynająłem się Bernaciakowi na przyprzążkę. I do pomocy w robocie. Miał mi koniem odrobić. Powiedziałem, że nie wiedziałem czy Bernaciak ma kwity, czy nie. Przecież nie dla siebie ścinałem te sosny. - Nie mówiłeś na co miało być drzewo? - Głupia. Pewno, że nie. Chodziło przecież o to, żeby proboszcza i Wilgi nie pakować do sprawy. Obaj chcieli dobrze. Nie dla zysku to robili. Po co mają się kacapy na nich mścić? - Ale mogli cię zamknąć. - Mogli. Nie spróbowałbym wtedy kapuśniaku z pożyczaną słoniną. Dla dobrej sprawy człowiek dużo rezykuje. - Ale w tiurmie mogłeś się przesiedzieć. - Tiurma też dla ludzi. Za dwa chojaki na katorgę by nie zesłali. Żeby chodziło o Wilgę, to nie brałbym na siebie rezyki, ale księdza nie będę pakować. Pan Bóg w niebie wszystko widzi. Żeby nie te 50 rubli, to wcale bym się nie zgodził. Albo zabiorę do Ameryki, albo zostawię w domu. Żeby dzieci głodem nie przymierały. Zostawię. Ja sobie jakoś poradzę. Będę miał przecież pieniądze od Chaima. - Wszystko zwaliliście na Bernaciaka? -Jemu już za jedno. To był szczęśliwy dzień. Zabiłem Bernaciaka, zdechł Polakowski i pokazało się, żem pięćdziesiąt rubli zarobił. Tyli pieniądz, jakbym dwa razy do roku z pola zbierał. - Trzeba było z Wilgi więcej wyciągnąć. Dla niego rubel to tyle, co splunąć. Sprzeda kradzione i wyjdzie na swoje. - Ile było trzeba? -Najmarniej sześćdziesiąt rubli. - Dla pieniędzy żem tego nie robił. -Boś głupi. - Może. 132 - I uwierzyli we wszystko coś gadał? - Może i nie wierzyli, ale co mieli robić? Złodziej był, ale nie żyje. Inni niewinni. Kogo mieli zamykać? - Zawsze to nijak, rzucać potwarz na umarłego. - Kradzież drzewa to nie grzech. Nikomu ujmy nie przynosi. A specjalnie w kazionnym lesie. Jakby komuś ukraść drzewo z obejścia, to co innego. Ale ruski leśniczy rył jak świnia. Pytał się, czemu żeśmy tak blisko gajówki ścinali chojaki. -1 co żeś powiedział? - Że nie wiem. Jak bym wiedział, że kradzione, to bym przecież po ratunek do gajówki nie leciał. Zostawiłbym Bernaciaka i uciekł do domu. - Uwierzyli? - Uwierzyli. Tylko musiałem przysięgać na krzyż. - Toś krzywoprzysięgnik. - Głupia. Przecież przysięgałem na ruski krzyż. Co to za przysięga? Nawet spowiadać się nie trzeba. - Ale żeście mądry, Łukaszu. Co ta smarkata mówi? Pierwszy raz się tak do mnie odzywa. Po imieniu. - Cóż to, Leośka? Nie mówisz już do mnie „tata"? - Jak byłam mała, to mówiłam. Teraz dorosłam. Mówię, jak trzeba. Miałam ojca, ale nie żyje. Wyście człowiek dobry, ale przecież obcy. -Widzisz ją, śpika! Łukaszu! Przyłóż jej paskiem! Za dużo sobie pozwala. - Daj spokój, Zośka. Dziewucha ma rację. Nie uchybiła mi. Przecież prawda, żem nie jej ojciec. Nie chce mówić, to nie. Jest mi jak swoja, ale przymuszać nie będę. Mnie za jedno. Ale mnie kaszel dusi. Musiałem się przeziębić. A może to duszenie od machorki? W izbie wszyscy śpią. Zośka chrapie. Otworzyła gębę. Zdrowy ma sen. Zbudziłem się przez ten kaszel. Jezu! Wieczorem zapomniałem odmówić pacierza. Umordowałem się przy młocce. Led- wom zjadł i sen mnie zmorzył. Kopę żyta i dwa mendle wymłóciłem. Mało który młocek przez dzień tyle potrafi. Żyto dobrze sypie. Wymłócę wszystko do wiosny. Jak wyjadę do Ameryki, Zośka nie będzie musiała do młocki najmować. Widać przez to mnie Pan Bóg kaszlem obudził, żeby przypomnieć o pacierzu. Dba, żebym nie grzeszył. Zmówię chociaż krótki. Na leżąco. Po nocy nie będę klękał przy łóżku. Stary kanonik mówił, że modlić się można wszędzie. Znaczy, że w łóżku też. W izbie jest jasno. Jakby lampę zaświecił. Pełnia. Księżyc to nie słońce, ale jak jest w pełni, to świeci jasno. - Ojcze nasz, któryś jest w niebie. Święć się Imię Twoje. Przyjdź królestwo Twoje... Księżyc niby nisko, a żaden ptak do niego nie doleci. Może jeden orzeł by poradził. Też nie. Zresztą orły nocą nie latają. Nie widziałem jeszcze orła. U nas nie ma. Kiedyś ponoć miały gniazda. Wychodzi na to, że jak Pan Bóg mi grzechy ma odpuścić, to ja powinienem zrobić to samo Zośce. Odpuścić. „Jako i my odpuszczamy swoim winowajcom". Ale czy Zośka jest winowajca? Bernaciak, Polakowski, to byli winowajcy, ale Zośka? Puszcza się z kim popadnie. Kurwa jest, a nie winowajca. Takiej nie trzeba odpuszczać. Pana Boga to nie obchodzi. Jak jej odpuszczać, kiedy łamie przykazania boskie? Piąte... Nie. Piąte jest „nie zabijaj". Wydawać by się mogło, że ja zabiłem. A jednak nie. Pomściłem tylko krzywdę ojca. Taka była wola boska, żebym na zdrajcę spuścił chojaka. Pan Bóg mnie wybrał na swoje narzędzie. Zresztą w tym czasie sam Polakowskiego unicztorzył. 133 To będzie szóste przykazanie. Zośce możesz sto razy przykazania powtarzać, a jak dostanie chcicy, to na koniec świata za chłopem poleci. Gziła się, kiedy byłem w cyrkule. Jej to nie obeszło. Myślała, że mnie słoniną ułagodzi. Sram na jej słoninę. Mam schowane pięćdziesiąt rubli. Mogę kupić okrasy ile zechcę. Nie. Ruble trzeba trzymać w kupie. Naruszysz i zaraz się rozejdą. Będę jechał do Ameryki, to zadecyduję co z nimi robić. -1 nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Amen. Teraz już w porządku. Mogę spać spokojnie. Późno odmówiłem pacierz, ale odmówiłem. Grzechu nie ma. Sikać mi się chce. Mało kiedy po nocy mnie przypila. Widać od przeziębienia. Jak się przestudzić, to człowieka goni. Wyjdę. Co się będę wstrzymywał? Jasno na podwórcu. Gdzie Burek? Poleciał ścierwo za sukami. Żreć by żarł, a pilnować mu się nie chce. Ciągnie od nóg. Już nie można boso wychodzić na dwór. Osobliwie nocą. Przecież to połowa października. Krowy stękają w oborze. Bydlątko swojego wyczuje. Cicho we wsi. Nawet pies nie zaszczeka. Wszystko śpi. Do piania kogutów daleko. Trzeba wracać do chałupy. Aże mną zatrzęsło. Mówią, że to śmierć przez człowieka przelatuje. Zośka dalej chrapie. Słychać już w sieni. Tę to można z łóżkiem wynieść. Nie poczuje. Co to? Leośka leży na pierzynie. Całkiem goła. Rozebrała się z koszuli, czy jak? Jakem wychodził to nie widziałem, żeby była goła. Może nie zauważyłem? Wzięły mnie jakieś drgawki. Trzeba się ogrzać pod kożuchem. Nie mogę oderwać od niej oczu. Księżyc świeci na łóżko. Weronka śpi w nogach. Prawie jej nie widać. Tylko ta się rozłożyła. Jaka ona kształtna. Piersi ma okrągłe. Srom obrośnięty czarnymi włosami. Dużo ma tych włosów. Śpi. Odchyliła nogę. Robi mi się gorąco. Twardnieje trzon. Przecież nie twardniał od ostatniego razu z Zośką. Tfy! Zgiń przepadnij siło nieczysta! Diabeł mnie do grzechu wciąga. Ile czasu tu stoję? Nie wiem. Obraza boska! Ojciec gapi się na gołą córkę. I grzeje się. Przecież nie jestem jej ojcem. Jakbym był kawalerem, to mógłbym się z nią ożenić. Poruszyła się. Ona sama nie chce mi mówić „ojciec". Może coś do mnie czuje? Wiadomo to, jakimi drogami chadza miłowanie? Rozchyliła nogi. Ona tak się porusza, jakby chciała mi się cala pokazać. Piękna jest. To już dorosła kobieta. Rozchyliła leciutko wargi. Widać jej małe, białe zęby. Dyszy. Otworzyła oczy. Patrzy na mnie. Nie przykrywa się. Cały czas nie spała. Rozmyślnie się tak ułożyła. Dla mnie. Patrzymy na siebie. Podejdę do łóżka. Nie. Trzeba się przemóc. Chryste Zbawicielu! Tego by brakowało! Żebym z własną pasierbicą... - Niech będzie pochwalony... - Na wieki wieków. Stryj Łukasz! Co was przygnało z Olszynek? - Miałem interes u Chaima. Wstąpiłem przy okazji. Można na chwilę? - Co się pytacie! Zawsześmy wam radzi. Dwa lata będzie jak żeście ostatni raz byli. Jeszcze Bolek był doma. - Wiesz Danka jak to jest. Robota goni robotę. - Wiadomo, ale chociaż na chwilkę mogliście wpaść. Przecież bywacie w Strudze. - Mało bywam i krótko. Co u was? Wszyscy zdrowi? -Mama chorują. 134 Danka Wójcikowa, to prawie żadne krewieństwo. Nieboszczki matki powinowata. Ale kiedyś żeśmy się nawiedzali. Mówi mi „stryju". Dużo młodsza ode mnie. -Co jej jest? - Starość. Wszystkich nas to czeka. - Ty jeszcze nie musisz myśleć o starości. A jak dzieci? - Wałek chodzi do szkoły. - Radzi sobie? - Radzi. Ale często płacze na szkołę. Ścierwo nauczyciel kija nie żałuje. - Rożkowski? - On. A kiedy sobie popije, to tylko by tłukł biedne dziaczyny. Jest za co, czy nie. - Do Strugi Wałek chodzi? - Do Strugi. Ładną mają izbę Wójciki. Zadbaną. Widać, że się pieniądz chałupy trzyma. Nowe święte obrazy na ścianie. Bogato to wygląda. -A jak Bolek? Po to dzisiaj tu przyszedłem. Żeby przepytać. Chłop Danki wyjechał do Ameryki. Rok temu. Przygasła. Widać nie lekko jej mówić o mężu. - Ciężko bez chłopa. - A jak mu się tam powodzi? - Takie listy przysyła, że tylko sięść i płakać. - Źle mu tam? - W majnach robi. Pod ziemią. Siódme poty z niego wyciskają. - Pod ziemią? Chryste Panie! - Jako słyszycie. Węgiel kopie. - A zarobi dobrze? - Nie mogę narzekać. Przesyłki z dolarami przychodzą jak w zegarze. - Jak taka przesyłka idzie? - Listem zakaźnym. Trzeba iść na pocztę w Kraśniku. - To czego narzekasz? - Powiem wam stryju. Tęskno mi do Bolka. Samej babie głupie myśli przychodzą. - Nie może cię ściągnąć do siebie? Jak mu dobrze idzie, to moglibyście się tam ostać. - Ani myśleć o tym nie chcę. Bolek też nie. Zarobi dolary i wróci. Napijecie się herbaty? - Ho! Ho! Tyś już Danka, ze wszystkim dziedziczka. Patrzcie się! Herbatą gości częstuje! - Stać mnie. - Tak ci się dobrze powodzi? - Boga bym obraziła, jakbym powiedziała nie. Umyśliliśmy z Bolkiem, że jeszcze trzy lata posiedzi i wróci. Dokupimy pola i postawimy nową chałupę. - Przecież i ta dobra. - Bolek chce nową. Jest herbata. Przejecie co? - Nie jestem głodny. Pewnie że bym zjadł. Nie uchodzi. Mąż we świecie, a ja obżeram jego babę. Nie przelewa jej się. - Upiekłam bułkę. - Jak tak, to co innego. Pobróbuję. Nie godzi się gardzić. Tylko mały kawałek. Stawia na stole talerz z pokrajaną bułką. Biorę najmniejszy kawałek. Niech nie myśli, że upragnę. - Powiem ci coś, Danka, tylko nie rozpowiadaj między ludźmi. Na wiosnę i ja jadę do Ameryki. - Matko Boska! Przemyśleliście to? 135 - Przemyślałem. W chałupie bieda. Trzeba jechać. Inaczej nigdy z nędzy nie wyjdziemy. - Na jedno macie rację, ale biedna wasza Zośka. Co jej będę gadał, że o Zośkę nie stoję. - Widzisz Danka, my już swoje przeżyli. Chciałoby się życie na lepsze zamienić. - Jak się wam poszczęści, to ściągnijcie rodzinę. - To się pokaże. Bronka bym chętnie ściągnął. Co pisze Bolek? - Przecież wiecie, że on niegramotny. Ktoś pisze za niego. Prawdy w takim razie się nie dowiesz. - Do jakiegoś Niu Jorku mam jechać. - Bolek też tam był. Ale zaraz pojechał dalej. Tam kiepsko z robotą. -Gdzie jest teraz? - Koło Pittsburga. W jakimś małym mieście. Tam sąmajny. Dużo naszych tam robi. Jeszcze więcej ludzi z Ukrainy. Nawet cerkiew sobie postawili. - Pozwolili im? - Tam wszystko można. - A nasi mają kościół? -Mają stawiać. - Będzie im lżej. - Zajrzyjcie do mnie przed wyjazdem. Dam wam adres. Może się spotkacie z Bolkiem. Powiecie mu jak tu żyję. Tam dużo naszych. Będzie wam raźniej. Z Amerykanem po naszemu się nie dogada. - Możesz tego nie mówić, ale dużo on tam zarabia? - Przecież nie kradnie. Ale ciężko nam bez siebie. Dzieciaki chowają się bez ojca. Co z nich wyrośnie? - Przetrzymacie. Trzy lata przelecą, ani się obejrzycie. Potem będziecie żyć jak ludzie. - Dałby to Pan Bóg. Ale czy on wróci? A jak sobie znajdzie inną babę? Chłop bez baby nie wytrzyma. A Bolek osobliwie. Gorący był. Ledwo przy nim chodziłam. - Powiem ci Danka. Przesyła dolary, znaczy że myśli o tobie i dzieciach. Jak tam gdzieś podskoczy, to mu nie ubędzie. - Dziękuję stryju. Pocieszyliście mnie. Ale i tak się boję. Dobra była bułka? -1 w herbaciarni lepszej by nie dostał. Bóg zapłać za poczęstunek. - Niech będzie na zdrowie. Zajrzyjcie nim pojedziecie. - Obiecałem. Ostań z Bogiem. - Niech Bóg prowadzi. Odmieniłem się czy jak? Co drugi dzień się golę. Pilnuję, żeby Zośka dawała mi czystą koszulę. Nawet za kawalera taki starowny nie byłem. Zośka myśli, że to dla niej. Nigdzie nie chodzę. Siedzę w chałupie. Dla kogo bym się stroił? Ona też się kryguje. Czyste bluzki nakłada. Zadem kręci. Kiedyś nawet chciałem sobie ulżyć na niej. Wola mi się obudziła. Jakem sobie przypomniał Klepacza, zaraz mi przeszło. Zdawało mi się, że kwaśny smród Klepaczowych gaci wierci mi w nosie. Nie chcę się do tego przyznać, ale przecież wiem. To dla Leośki się stroję. Odmłodniałem. Od tamtej nocy. Udaję, że nic się nie stało. Bo i nic nie było. Ona nie. Zrobiła się zuchwała w patrzeniu na mnie. Jakby rozkwitła. Ja wiem, że mogę się babom podobać. Pan Bóg mi wzrostu nie poskąpił. Na gębie też szpetny nie jestem... Ale nigdy nie miałem podejścia do bab. Co tu kryć? Bałem się. Zośka 136 sama na mnie wlazła. Rozpięła gacie. Inne pewnie też chciały, ale nie wiedziały jak się do mnie zabrać. Ona wiedziała. Miałem tylko trzy baby w życiu. Wliczając w to Zośkę. Ona była najlepsza. I przez to mnie przy sobie trzymała. Przy niej byłem spokojny. Teraz ta Leośka. Nie wiem, czy miałbym odwagę wziąć ją pod siebie. Chcieć to bym chciał, ale to przecież przeciw boskim prawom. Całkiem to tak nie jest. Krewieństwa żadnego nie ma. Pasierbica to nie córka. Ale by ludzie gadali! Nie mógłbym się we wsi pokazać. Nie. Boskich praw łamać nie można. Diabeł na pokuszenie wodzi. Do wiosny wytrzymam. Pojadę do Ameryki i wszystko się skończy. - Gdzie matka? - U Leszczyków na piórni. - Na piórni? O tym czasie? Pogłupieli! To już zimy na darcie pierza nie starcza? - Nie wiem. Halina Leszczyków ma się wydawać za mąż po Godach. Stara pierzynę jej szykuje. Baby pomagają. - Halina? A gdzie to znalazła kawalera? Przecież nie w Olszynkach. - Wyswatali jej Dubiela z Dwudnika. - Zaraz... To ten kulawy wdowiec? - Ten. Taki kulawy to on znowu nie jest. Utyka na prawą nogę. - Ale przecież mógłby być jej ojcem. - Co z tego, że starszy? Są takie, co wolą starszego od wszystkich kawalerów na świecie. - Halina na Dubielową urodę nie poleciała. Dubiel ma dziesięć morgów, to jej zapachniało. Zapłacze ona jeszcze. Będzie mu dziecka chować. Ma ich ze czworo. Na starość wyżeną z chałupy jak psa. - Może i tak być. - A gdzie Bronek i Weronka? - Poleciały za mamą do Leszczyków. - Czemu ty nie poszłaś? - Przecież ktoś musiał wam dać wieczerzę. - Sam bym wziął. Leośka stawia na stole miskę z ziemniakami i garnuszek mleka. Ziemniaki suto okraszone skwarkami. Jeszcze mnie Buchora spłaca za Zośkę. Jak to Leośka powiedziała? „Są takie, co wolą starszego od wszystkich kawalerów na świecie." Ani chybi, że to o mnie mówiła. Ja jestem dla niej i „starszy". Odstawiam miskę. Mleka też nie dopiłem. Jakoś mi nie smakuje. Leośka usiadła przy stole. Prawie koło mnie. Patrzy na mnie. Nic nie mówi. Ja powinienem coś powiedzieć. Kogo się właściwie boję? Wstałem od stołu, ale nie odchodzę. - Nie podobam się wam? Spojrzałem na nią. Nogi jakby mi wrosły w ziemię. - O czym ty mówisz? - Wiecie o czym. Tamtej nocy pokazałam się wam goła. Żebyście wiedzieli, jaka jestem. Że mam już wszystko do kochania. Całymi nocami teraz nie śpię. Chcę się wam znowu pokazać. Ale wy nie wychodzicie. Powiedzcie. Nie podobam się wam? - Nie mów takich rzeczy. Jesteś moją córką! - Nie. Nie jestem. Swojego ojca kochałam ze wszystkim inaczej. - Pewnie. On był twoim prawdziwym ojcem. Nie mam żalu. - Nie rozumiecie. Ja was kocham inaczej. Osobliwie od dnia, kiedy dostałam swój czas. - Pleciesz głupoty. 137 - Powiem wam. Jesteśmy sami w izbie. Nikt nie posłyszy. Kiedyście przez te lata mamę onacyli, to myśleliście, że śpię. Nie spałam. Wszystko słyszałam. Czekałam tylko na tę chwilę, kiedy na nią wejdziecie. Widziałam jak nogi zadzierała. Dobrze mi było. Wymyśliłem sobie, że to mnie tak onacycie. Męczyłam się. Mama jeszcze nawet nie stęknęła, a ja już się moczyłam. Potem czekałan następnej nocy. Kiedyście na nią wchodzili, to płakać mi się chciało. Wiedziałam, że kiedyś na mnie wejdziecie. - Leośka - Pokazałam się wam. Co noc bym się pokazywała. Nawet już nie czuję wstydu, tylko chęć. Żebyście mnie wzięli. - Leośka! Bój się Boga! Grzech tak mówić i grzech słuchać! - Znaczy, że się wam podobam. Inaczej wzięlibyście pas i wybili miłowanie z głowy. Podobam się wam. Wy też mnie chcecie. - Opamiętaj się! - Jak już zaczęłam, to powiem do końca. Wiem, że już od paru tygodni mamy nie onacycie. Obrzydła wam. I dobrze. Sama widziałam, jak w stodole gziła się z innymi. Nawet mnie to nie obeszło. Myślałam, że będę rzygać. Ale dobrze. Ostawiła was dla mnie. - Jak ty mówisz o matce? - Słyszałam, jak gadaliście o Ameryce. - Słyszałaś? - Tak. Wiem że wyjedziecie. Teraz mi już za jedno. Ale chcę was mieć. Chociaż jeden raz. Potem niech się dzieje co chce. Na podwórcu słychać głosy Bronka i Wroniki. Wracają do domu. Widać Zośka wygnała ich do spania. W samą porę. - Słyszysz? Wracają dzieciaki. Mityguj się. - Słyszę. Dzisiaj nic z tego. Czekałam tyle, mogę jeszcze poczekać. Następnym razem, kiedy będziemy sami, musicie mnie wziąć. Ale chcę to z wami robić w łóżku. Jak mama. - Głąb. Ty na mnie chwilek poczekaj. Ja tylko w ten sklep załatwię sprawę i ja zaraz wracam. My już idziemy do rejenta Blomberga. - Nie siedźcie długo. - Co znaczy, że ja mam długo siedzieć? Ja już wyszedłem. Rejent Blomberg też nigdzie nie wyjdzie. On jest po to, żeby siedział w kancelarii. Tam są jego ruble. Jak on by w tę porę spacerował, to ani kopiejka by do niego z tej pregułki nie przyszła. -Idźcie już! Dzisiaj sprawa się zadecyduje. Wolałbym wszystko podpisywać, kiedy papiery będąjuż na miejscu. Z ręki do ręki. On daje szifkartę i affidawid, a ja podpisuję kontrakt. Chaim ma swoją rację. Przecież musi założyć pieniądze. Mnie się zawsze może coś odmienić. Przyjdzie z Ameryki szifkarta, a ja nie chcę jechać. Co z nią wtedy zrobi? Może sobie tyłek podetrzeć. Nakryję Siwą derką. Zaczyna padać. Nie za mocno, ale zawsze... Jak to jesienią. Na wszystko jest pora. Na deszcze też. Jak tylko wyjadę, Zośka zaraz Siwą sprzeda. Co by z nią robiła? Baba koło konia nie potrafi chodzić. Nie na jej rozum. Szkoda kobyły. Pójdzie w obce ręce. Zmarnują bydlątko. Ma trzynaście lat. U mnie się trzymała. Obcy ją zajeździ. Nie będzie miał do niej serca. Niepotrzebna Zośce kobyła. Obrobią jej pole. Buchora pierwszy. Do czasu, aż mu się Zośka nie znudzi. Długo to będzie miał ochotę na starą babę? Z polem sobie Zośka poradzi. Potem ja będę przysyłał dolary. Nie będzie w chałupie bie-dy. Jak nie ma targu, to w Kraśniku cicho i niemrawo. Do tego deszcz. Każdy siedzi w domu. Sklepy otwarte, ale kupujących mało. Tylko w targ miasto żyje. Ale się Chaim zasiedział. Przemoknę do koszuli. Jak iść do rejenta w mokrej odziewie? Nakryję się derką. Idzie Chaim. - Myślałem, że zapomnieliście po co my do Kraśnika przyjechali. - Co znaczy „zapomniałem"? Ja właściwie nigdzie nie chodziłem. Ja tobie bardzo ważny sprawę załatwiam, a ty nie możesz na mnie minutkę poczekać? - Już dobrze... ¦k it it Ale sobie ludzie żyją. Ten Blomberg to mieszka jak w pałacu. Wysoko. Na pierwszym piętrze. Dom murowany. Mało takich w Kraśniku. Okna wielkie. Całą ulicę widać przez takie okno. Niby kancelaria, a właściwie pokój. Duży. Jak nie ma klientów, to pewnie Blomberg w nim mieszka. Nie musi. Takich pokojów, to on może mieć ile zechce. Ma na to. Swoją drogą bogactwo przewraca ludziom w głowach. Podłogę ma elegancką, a jeszcze dywan na niej położył. Jak przy głównym ołtarzu w kościele. Za twardo mu chodzić. Jak miastowy do niego przyjdzie, to dywan uszanuje. Nie zadepce. Ale wsiowy butów nie wytrze. On wie co robi. Podpisany na takim dywanie papierek kosztuje o rubla drożej. I śmiałości człowiek nie ma. Jak rejent coś powie, to tak musi być. Kanapa obita skórą? Rany boskie! Ale by z niej narobił cholewek do kamaszy. Taka kanapą to dopiero kosztuje. Człowiek nie ma odwagi usiąść. Lampy niby na naftę, ale zmyślne. Jak jakie wazony na grobach. Tyle, że kolorowe. Stół, na którym pisze, wygodny, ale cudaczny. Różne w nim szuflady... szafki... I rzezany zmyślnie. Chciało się komuś. Jak dobrze zapłacić, to każdemu się chce. Blomberg Żyd, a byś nie poznał. Ubrany po miejsku. Jak dziedzic. Pejsów nie nosi. Tylko aksamitną czapeczkę na czubku głowy. Ponoć Żydom nie wolno chodzić bez czapki. Zaraz by się stryfili. Poszwargotali z Chaimem po swojemu. Aż się wierzyć nie chce, że taki pan, a szwargoce jak chałaciarz. Widać nie zapomniał po ichniemu mówić. Nasz jakby miał takie pieniądze, to by po polsku zapomniał. Surdut ma długi. Siwy. Prawie do kolan. Spodnie w paski, czarne. Dziw, że mu okulary z nosa nie spadną. Ma tylko drucikiem zaciśnięte na nosie. Na oko ten Blomberg to miły człowiek. Ale bo to wiesz, co w nim siedzi? Trzeba się pilnować. Niby Żyd, a nie Żyd. Nie wiadomo jak z takim gadać. Poszwargotali i teraz rejent zwraca się do mnie. - I cóż, panie Głąb? Wybiera się pan do Ameryki? „Pan" mi powiedział. Wszystko będzie drożej kosztowało. - Na to wychodzi, panie rejencie. - Oj ludzie! Wyście chyba poszaleli. Każdy jedzie jak do Ziemi Obiecanej. Kto w ojczyźnie zostanie? - Jednego, czego w kraju nie brakuje, to ludzi. - Pozornie tak wygląda. Niech mi pan powie. Dlaczego do Ameryki ludzie z całego świata ściągają, a ona ich wszystkich przyjmuje? - Skąd mam wiedzieć? Sam się dziwię. - Bo człowiek to największy skarb. On tworzy dobrobyt. Buduje domy, koleje, drogi. On tworzy bogactwo. Dźwiga kraj. Jego praca, to potęga kraju. Niby mądry, a nie wie co gada. Jakby tak było, to w Olszynkach Klepacz by był najbogatszy ze swoim mendlem dzieciaków. Miastowe, chociaż uczone, są jednak głupie. Pokazuje 139 się, że nawet Żyda szkoły mogą otumanić. Chaim, chociaż nieuczony, ale takich głupot nie opowiada. Żyje między ludźmi, to zna życie. Nawet się nie odzywa. Co będzie gadał? - Panie rejencie. Nie z panem mi się na mądrość mierzyć. Jedno wiem. Jak się w tej Ameryce nie dorobię, dzieciaków nie wywianuję, to będą takim samym łajnem jak ja. - Na litość boską. Kiedy wy to zrozumiecie? W Polsce jest nasza Ameryka. Trzeba ludzi oświecić. Mądrze gospodarzyć. Wprowadzać postęp. Tu jest nasze miejsce. W kraju. Polska? Po pierwsze jej nie ma. Car rządził, rządzi i będzie rządzić. Na Polskę zgody nie da. Po drugie, Blomberg to przecież Żyd. Dlaczego mam mu wierzyć? O Polsce gada, a z Chaimem po swojemu szwargoce. Żebym nie zrozumiał. Gadać każdy potrafi. Jak przyszło do powstania, to ojciec musieli nałożyć głową. Jeszcze go po śmierci opluli. Nie. Miastowych i szlachty było w powstaniu więcej niż wsiowych. Strasznie ich za tę Polskę mordowali. Starzy opowiadali jak było. - Jak człowiek przywiezie do kraju dolary, to też się przydadzą. A w Ameryce o robotę łatwiej. Jest gdzie zarobić. - Długo o tym mówić. Nie przekonam pana. ¦k it it Wszystko już podpisane. Jak to rejent pozywał? Weksle zastawne. Pod zastaw ziemi. Sprzedałem się z duszą i ciałem. Już nie mogę się cofnąć. - To ja już mogę zabrać ten weksle? Chaim wyciąga rękę po papiery. On będzie miał zabezpieczenie, a ja? - Chwileczkę, panie Krantz. Weksle dostanie pan wtedy, kiedy w mojej obecności wręczy pan panu Głąbowi bilet i stosowne dokumenty. Wtedy też da mu pan przy mnie pięćdziesiąt rubli. - Ruble ja mogę dać już. Papiery przyśle mój brat Tejwi. To jest poważny człowiek. On ma offis w Niu Jorek. To bardzo duże miasto. Amerykańskie. Może pan słyszał? On, ten pan Głąb, to jakby już jechał do Ameryki. Co ja mówię? On właściwie już chodzi po Ameryce i zbiera na ulicy dolary. - Nie mam wątpliwości. Od tego jednak jestem rejentem, żeby zabezpieczyć interesy obu stron. Weksle zostaną u mnie. Nadejdą papiery i bilet, wtedy panowie do mnie przyjedziecie. - Panie Blomberg! Czyja wyglądam na źrebak? Czyja mogę w te i nazad ze Strugi do Kraśnika galopować? Po co czekać? Pan Głąb jakby już miał papiery w ręku. Co ja mówię? On już siedzi na okręcie jak wielki pan. On się patrzy zadumany w siną dal. - Czemu macie biegać, Chaim? Przywiozłem was dzisiaj, to przywiozę raz jeszcze. Co za różnica? Lepiej jak te weksle będą leżeć u pana rejenta. Porządny człowiek z tego Blomberga. Anim się spodziewał. Powinien trzymać stronę Żyda. Oni zawsze ze sobą trzymają. A ten nie. Chce, żeby było po sprawiedliwości. Dasz szif-kartę i papiery? Proszę bardzo, masz weksle. Nie dasz? Gówno dostaniesz. Staraj się, żeby wszystko było załatwione jak należy i na czas. - Opłata za czynności rejentalne wynosi piętnaście rubli. - Panie Blomberg. Pan zapomniałeś, że ja mam żonę i dzieci. Że ja jestem biedny Żyd. Ja nie mam pole, jak dajmy na to pan Głąb. U mnie ruble na polu nie rosną. - Tu nie stragan. Ja nie mam zamiaru się targować. Taka jest taksa. - A kto ten taksa ustanowił? Pan Bóg? Ten taksa to może jest Tora? - Nie? Proszę bardzo. Możemy zniszczyć dokumenty. Niech panowie jadą do Lublina. Tam też jest rejent. Może on to zrobi za darmo. Tylko w przyszłości proszę mi głowy nie zawracać. - Sza! Assfo! Ja nic nie powiedziałem. Płacić to płacić. Ale dlaczego ja? Czy ja jadę do ten chamiu Ameryka? Czy to ja będę tam zbierać dolar gdzie popadło? Nie. On. Ten pan Głąb 140 będzie zbierać. To niech on płaci piętnaście rubli. Ja mu je nawet zaraz pożyczę. Mnie żaden Lublin do szczęścia nie jest potrzebny. On jedzie, on płaci. Nigdy nie wiadomo, jakie koszty jeszcze wyskoczą. Zdecydowałem się, trzeba rzecz doprowadzić do końca. Przydadzą się ruble Wilgi. - Nie, panie Krantz. Płacić musicie po połowie. Chyba, że pan Głąb ma za dużo pieniędzy, na co jednak nie wygląda. Płacić będziecie nie teraz. Przy odbiorze weksli i papierów. Teraz każdy z panów zapłaci po rublu. Są to koszta kancelaryjne. Dobrze, że wziąłem dwa ruble. Głupio by wypadło, jakbym nie miał kopiejki przy duszy. - Jak pan rejent mówi, to tak musi być, swoją część płacę przy odbiorze szifkarty, a rubel jest tu. Kładę rubla na stole. - Ja nie wiem, jakie są ten koszty kancelaryjne. Ja ich nie chcę wcale znać. Zaczynają szwargotać po swojemu. Chaim macha rękami. Rejent się uśmiecha. Jest pewny swego. Poprawił na nosie okulary. Kto wie? Może go Chaim przekabacił? - Panie Kranz. Weksle i umowa są u mnie w biurku. Jak przyniesie pan bilet okrętowy, dokumenty i zapłaci resztę taksy, wydam panu weksle. - Panie Blomberg! Pan mnie mordujesz! Pan mnie nóż przyłożyłeś do gardła! Pan rujnujesz moje życie! Rejent wstał. Jest poważny. Nie to, żeby był zły. Widać potrafi załatwić takich jak Chaim. Mówi urzędowo. -Nie mam czasu panie Krantz. Jeszcze raz proszę, żeby pan w przyszłości omijał moją kancelarię. Teraz, skoro pan uważa że wadliwie załatwiłem transakcję, płaci pan rubla a ja wyjmuję dokumenty i niszczymy je w obecności zainteresowanych stron. Innej możliwości nie widzę. - Co ja mam nie płacić? Ja już płacę! Co ja mam nie przychodzić? Czyja załatwiam z panem pierwszy interes? Ja sam przyjdę i powiem innym, żeby przychodzili. Ja tylko chciałem powiedzieć, że ja z ten kancelariu wychodzę jak ostatni nędzarz. Ja żałuję, że ja się w ogóle urodziłem. Wyjmuje rubla z pugilaresu. Kładzie na stół. - Siadaj Chaim. Trzeba się spieszyć. Zaczyna padać. Gramoli się na wóz. Jest zły. - Czegoś taki nadęty? Że Blomberg zatrzymał weksle? Jaka to różnica? Przecież i tak będziesz je mieć. -Jaka, śmaka... Co ty możesz wiedzieć Głąb? Różnica nie jest żaden. Dla ciebie. Ty jesteś teraz gemachter man. Ty tylko bierzesz pieniądze. Bierzesz szifkarty. Różnica jest ten, że to ja muszę dawać ruble. Ja je posłałem do Tejwi. Rubel w rubel, ze szczerego złota. - Tak żeśmy się przecież ugadali. - Czyja mówię jedno złe słowo? Ugadaliśmy się, ty ze mną, a ja z tobą. Ale rubel to ja wysyłam. To ja nie mogę spać po nocy. - Będę w Ameryce, to cię spłacę. Tejwi też cię nie oszuka. - Niech jemu Adonaj daje szczęście w interesach. Niech da zdrowie całej rodzinie. Tejwi mnie nie oszuka. Ja jemu wierzę bardziej niż sobie. - To i dobrze. - Ja jeszcze nie wiem dla kogo dobrze. Tejwi to jest tylko brat. Noe miał synów. Oni dla siebie byli bracia. A jeden z nich był Cham. Co ty mi na to powiesz. Głąb? Czyja wiem co się może stać? Może tę Amerykę szlag trafi? - Może tak być. - A pieniądze są moje. Krwawo zarobiony rubel. Jak ja by miałem twoje weksel, to ja bym spał spokojnie. 141 - Też się może różnie przytrafić. Przyjdą złodzieje, bandyci... Zabiorą wszystko razem z wekslami. Mało takich napadów było? Ciągle się słyszy. - Głąb. Ty mówisz takie rzeczy, że ja się tobie dżywię. Ja się najpierw sobie dżywię, że ja robię z tobą pogawędki. Ja idę myszleć. że ty mi to wszystko mówisz na złość. - U Blomberga weksle są bezpieczne. On odpowiada. Widziałeś, że ma żelazne szafy. - Ty mi o Blomberg nawet nie wspominaj. To jest, można powiedzieć, nastajaszczy goj. - Przecież on Żyd, jako i ty. - Różnicę, to by chciałem mieć w dolarach. Ja znałem stary Blomberg. Daj mu Adonaj wszystko co najlepsze na tamtym świecie. To był prawdziwy Żyd. On znał Torę jak rabin w Zaklikowie. Każde słowo reb Blomberga, to było czyste złoto. Ty go musiałeś widzieć w synagodze. Ja myszlę Adonaj, że ty, tam u góry, musisz się martwić, że nie ma już w Kraśniku takich Żydów jak reb Blomberg. I ty na pewno musisz się martwić, patrząc na takich Żydów jak młody Blomberg. - Rejent Blomberg to sprawiedliwy człowiek. - Tfy! Ty widziałeś jak się on ubiera? On się ubiera jak goj. Żeby go nie brali za Żyda. On ma jeszcze mezzuze przy drzwiach, ale za drzwiami mieszka zwyczajny goj. - Wio Siwa! Do nocy nie dojedziemy! - On nie ma w głowie żydowskiej gminy, tylko uniwersytety, śmety... On się zrobił społecznik. On chce szwiat zbawiać. Ty widziałeś, żeby porządny Żyd zbawiał szwiat? Może jemu się wydaje, że na niego ludzie czekają jak na Mesjasz? Tfy! Mówić takie słowo to grzech! Nie obrażaj się Głąb. Blomberg kiedyś powiedział, że ludzie są sobie równi. - W rzeczy samej, to głupota. Ale to takie pańskie gadanie. Ja tam dajmy na to, takiego Klepacza za równego sobie nie stawiam. - To jest mądry słowo. - Równości nie ma. Nawet w niebie. Przecie tam są święci, aniołowie... Nie do każdego zwyczajna dusza ma przystęp. Do Pana Jezusa - tak. Do Matki Boskiej - też, ale już z każdym świętym, jak równy z równym nie pogadasz. Wyjdzie, dajmy na to, taka dusza z czyśćca i co? Będzie za pan brat ze świętym, co już tu na ziemi palmę męczeństwa dostał? Nie. Tak być nie może. Równości nie ma. - Co ty mi mówisz o katolickie niebo! Ja ci idę opowiedzieć o rejent Blomberg. On w Warszawie ma znajomości z wychrztami. On sam jest maszumed! Ja by się wcale nie zdziwiłem, jakby on się wy chrzcił! Tfy! - Gadasz, boś zły na niego, że nas po sprawiedliwości załatwił. - Po jakim sprawiedliwości? On mnie zamordował. On jest Haman dziki! Ja wiem, że ty mi oddasz ruble. Ja już osiem razy pożyczałem ruble takim co jechali do Ameryki. Oni mi zawsze oddawali przed terminem. Co do kopiejki. - Ja ci też spłacę. - I to jest pytanie! Jeżeli mi się osiem razy udawało, to kto powiedział, że uda się dziewiąty? Przecież w każdy interes jest ryzyko. Ja wiem, że Tejwi przyszłe ten szifkart. Osiem razy przysyłał. Ale dlaczego on musi to robić dziewiąty raz? Może on chce odpocząć od tej uczciwości? Widzisz Głąb. My robimy interes. Ale w ten interes dla mnie teraz jest niedobry czas. Ty mnie rozumiesz? Jak ty już będziesz w ten chamiu Ameryka, to ja będę mieć weksel u szebie. W naszym interes przyjdzie zły czas dla ciebie. Ty nie będziesz spał. Będziesz my-szlał, żeby wysłać pieniądze do Chaim. Żeby twoje pole nie zabrał. Wtedy nie będziesz spał. Ja będę. Ty nie. - Nie plećcie Chaim. Oddam wam dług i będziemy spać oba. - Już! Szkoda każdy słowo więcej! Ty Głąb jesteś mądry człowiek. Tylko niech ta chwila przyj dzie j ak naj prędzej. 142 - Pojadę jutro do Strugi. - Masz sprawę? - Muszę dać na wypominki. Za parę dni Wszystkich Świętych. Prawda. Wyleciało mi z głowy. Trzeba dać i za moich ojców. Do Osinek nie polecę. Niech da w Strudze. Nie ważne jaki ksiądz się modli. Byle się modlił. Pewnie, że duszy jest milej, kiedy się modlą za nią na cmentarzu gdzie leży. Inne dusze widzą, że familia pamięta. - Może by dać i za moich ojców? - Lepiej będzie w Osinkach. - Też tak myślałem. Ale to osiem wiorst. Będę leciał tyli świat? - Prawda, że daleko. - Stary kanonik mawiał, że modlić można się wszędzie. Pacierze idą do nieba i tam je duszom rozdzielają. Wszystko jedno z jakiej parafii. Duszy też za jedno. Byle o niej pamiętać... - W rzeczy samej. Dam i za twoich. - Kiedy idziesz? - Jutro. - Może Leośkę posłać? Ona też załatwi. Niech się ruszy między ludzi. - Leośka słabuje. Nijaka mi się widzi. Może chora? Sama się chce wyrwać do Strugi. Ciągnie ją do Buchory. Niech idzie, suka. Leośka w rzeczy samej słabuje. Markotna jakaś. Rozpalona. - Jak nie Leośka, to musisz iść ty. Ja mam robotę. Kiedy wrócisz? - Pyta i pyta. Przecież nie będę tam siedziała. Może do Werki Rapakowej wpadnę. Dawno u niej nie byłam. Ze dwa lata. W odwieczerz wrócę. Już widzę, jak idzie do Werki. Nigdy się nie kochały. Od śmierci Rapacza Werka na Zośkę patrzeć nie może. Mówi, że przez nią brat się powiesił. I tak było. Teraz i ja wiem. Dogodził jej Buchara. I ona jemu. Buchora wariuje za Zośką. Słoninę daje. Ona też tylko by do Strugi latała. Sposobności szuka. Zdzira. - Może byś do Danki Wójcikowej wpadła? Niech ci da adres swojego chłopa w Ameryce. Może się przydać. Powiedz, że na wiosnę jadę. - Co tam rozpowiadać? Jedziesz, to jedziesz. Ale papierów nie masz. Jeszcze wszystko może się przytrafić. - Nic się nie przytrafi. Chaim wysłał pieniądze. Teraz jego kłopot, żeby papiery przyszły. - Jak mi czasu nie chybi, to wpadnę. ¦k it it - Bronek. Wyżeniesz krowy na ścierznie! - Tam już nie ma trawy. Wszystko wyżarte. Wypędzę za stodołę. - Nie gadaj, tylko rób co każę. Połażą trochę, poskubią, będą lepiej żreć sieczkę. Nie chce mu się gonić na ścierniska. Zimno się robi. - Może byś zabrał Weronkę? - Weronka woli iść do Leszczków. - To niech idzie. Tam dziecek dużo, to się pobawi. - Na ścierzniach długo paść nie będę. Połażą trochę i przygnam za stodołę. - Za stodołą będziesz paść w niedzielę. Przyjdą chłopaki z krowami, to zapalcie ogień. Przecież leżąłęty na kartofliskach. Napieczecie ziemniaków. Ogrzejecie się. - Kiedy nie mamy krzoska. - Dam ci swoje. Tylko nie zgub. - Gdzie tam! Będę pilnował! 143 - I weź do torby ziemniaków. Ale te mniejsze. Prędzej się upieką. - To idę. Ucieszył się. Wyleciał z izby jak fryga. W to mu graj. Wiem czemu to robię. Chcę być sam z Leośka. Zośka jest w Strudze. - Weronka. Idź se na chałupy. Miałaś iść do Leszczków. - Nie chcę. Śpik zasrany. Stawia się. - Tata pójdzie młócić. Będziesz sama w izbie. - Jest Leośka. - Ona słabuje. Niech se trochę pośpi. - W nóżki mi zimno. - Będziesz u Leszczków, to się w izbie ogrzejesz. No idź już! Robię wszystko, żeby dzieciaki wyżenąć z izby. Coś we mnie goreje. Tyle sobie obiecywałem, że będę się pilnował. Przyszła okazja i wszystko na nic. Z tego oszołomienia nie mogę wytrzymać. Jakbym w życiu nie miał baby. Weronka zbiera szmatki. Patrzy na mnie ze złością. Bronek lgnie do mnie, a ta jakaś obca. Taka dziaczyna, a już sobie coś w głowinie ułożyła. Wykapana Zośka. Tyle, że Zośka urodziwa. Jeszcze nie wiadomo, co z dzieciaka wyrośnie. Ale podana na Zośkę. Nie zapłacze po mnie, kiedy wyjadę do Ameryki. Lgnie do matki. Wychodzi z izby. Na podwórcu porykują krowy. Bronek spuścił Burka z łańcucha. Zabierze go na ścierniska. Za chłopaka lubiłem Jesienne pasienie. Krowy chodzą po polach. Nie trzeba pilnować. Nie pójdą w szkodę. Wszystko pospólne. Na świecie nic się nie zmieniło. Ciągle się palą na polach ogniska. Jak za naszych ojców i dziadów. Tylko krowy i chłopaki inne. Dla mnie wszystko się odmieni. Za rok o tym czasie będę w Ameryce. Kto wie, czy jeszcze tu kiedy przyjadę. Leośka czeka. Jakem wyprawiał Bronka i Weronkę, to tylko wodziła za mną oczami. Nie wstawała dzisiaj z łóżka. Albo udaje, albo w rzeczy samej słabuje. Chorej nie będę onacyć. Słyszę, jak mi bije serce. Bo to można słyszeć? Widać można. Przecież słyszę. Nie. Tego w sobie nie zatrzymam. Za późno. Niech się dzieje co chce. Nie trzeba było wyganiać dzieci z chałupy. Chciałem tego. Złe dawno we mnie się działo. - Łukaszu! Ona też chciała. Udawała tę słabość. Od dwóch dni udawała. Czekała aż będziemy sami. Jak to mówiła? „Chcę to robić w łóżku". No i doczekała się... - Co Leośka? - Ja naprawdę słabuję. Zośka często tak mówiła. Żebym się do niej nie zabierał. - Przecież widzę. Czemu to mówisz? Jakby mi kto lód wraził w serce. Nic z tego nie będzie. Widać tak było pisane. A jednak chciałem. Aż mi się gardło ściskało. Grzech we mnie wziął górę. Mówią, że diabeł się przeinacza. Może się pokazać w postaci kozła, psa... Może on wlazł w naszego kota? Siedzi na piecu. Ślepia mruży... Jakby mnie popędzał. Kot, stworzenie nocne. Diabłu najłatwiej wleźć w niego. -1 nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego amen. Mruczek odwrócił łeb. Jeżeli jest w nim diabeł, to pacierz go poskromił. - Myślałam, że będziemy to robić inaczej. Całą siłę chciałam z siebie dać. Ale nie bójcie się. Jeszcze wam tak dam, że nie wy dzierżycie. Wszystko mi jedno. Nie chcę czekać. Drugi raz już się taka sposobność nie przytrafi. - Leośka, ustatkuj się. Do Ameryki jadę dopiero na wiosnę. Będzie jeszcze sposobność. 144 - Jak się trafi, to i dobrze. Ale dzisiaj będziecie mój. Ja tego chcę. - A co cię boli, Leośka? - Gorączka mnie trawi. Może to i dobrze. Będę was parzyć swoją skórą. - Może to od chcicy? - Od chcicy też. Takam słaba. -To dajmy spokój. -Nie. Rozdziewajcie się. Ona mną rządzi, jak ślubna żona. Nic się nie wstydzi. Prze, żeby postawić na swoim. - Ze wszystkim się będę rozdziewał? Jeszcze kto wejdzie. - Zamknijcie drzwi na skobel. Rozdziewajcie się. Ja nie będę. Wy mnie rozdziejecie. Wszystko sobie ułożyła. Myślała o tym. Tylko słabości nie przewidziała. Ale chce. Zakładam skobel. Idę ku łóżku. Rozpinam pasek. - Nie. Najpierw koszulę. Ściągam koszulę przez głowę. Jestem goły do pasa. Rozpinam spodnie. Zdejmuję. Teraz gacie. Korzeń mi sterczy. Dawno nie był taki twardy. Ona mnie dotyka ręką. Kiedy oddycha, to tak słychać, jakby rzęziła. Odrzucam pierzynę. Koszulę ma zagiętą nad kolana. Podciągam wysoko koszulę. W oczach robi mi się czerwono. Sucho w gębie. - Co to? Na piersiach, szyi i brzuchu ma jakieś krosty. Na policzkach też ma... - Jezus Maria! To ospa!!! 145 ROZDZIAŁ 5 Nie znajdę ojcowej mogiły. Tyle czasu minęło od chwili kiedy pomarli. Wszystko zarosło krzakami. Jak kto blisko mieszka, to może grobu dopilnować. U nas co? Józek i Julek zabrani w sołdaty. My daleko. Kto miał się troszczyć? Wejdę w te chaszcze. Może jakiś kopczyk się ostał? Nie warto. Nic tam nie ma. Tu się pomodlę. W niebie dusze ojca i matki, musi mnie widzą. W nich teraz cała moja nadzieja. Oni mi pomogą. Wyjednają łaskę u Pana Boga. Mnie nijak w swojej intencji mówić pacierze. Pan Bóg zagniewany. Zgrzeszyłem. Nie zechce na mnie popatrzeć z niebieskich wysokości. Strasznie mnie Pan Bóg pokarał. Nawet Matka Boska się nie wstawiła. O mnie nie chodzi. O Leośkę. Widać jej grzech był większy. Pan Bóg jak się zaweźmie, to nic go nie pohamuje. Srogą żeś Panie karę obmyślił. Po mojemu za srogą. W chorobie Zośka nawet nie chciała podejść do Leośki. Brzydziła się. Leośka gniła za życia. Strasznie od niej śmierdziało. Mówiłem: nie drap krostów, dzioby będą mniejsze. Nie mogła wytrzymać. Co się z tego biedactwa ostało? Twarz dziobata, oszpecona... W głowie też się jej coś popsuło. Nic nie mówi. Nie pożyje długo. To widać. Śmierć już nad nią. Jak wychodziłem z chałupy, to głowę w poduszkę wraziła i płakała. Aże ją na łóżku rzucało. Nic nie powiedziała. Ani jednego słowa. Wiem. Już jej nie zobaczę. Nigdy. Nawet nie mam pewności, czym ją miłował. Starego do młodej ciągnie, ale czy to kochanie? Młodej się stary nie oprze. Jak się sposobność przytrafi, to na nic nie zważa. Jak by się chciał tej młodości napić na resztę życia. Ale miłowania w tym nie ma. Tylko strach przed wymykającym się z człowieka czasem. Myślę, że ona też mnie nie miłowała. U młodego inaczej, a jednak tak samo. Zbudzi się życie i chcica go łapie. Wtedy o niczym nie myśli. Tylko chce. Po równi. Dziewczyca czy chłopak. Aże go parzy w trzewiach. Zośka nawet nie zapłakała. Musi się z Bychorą na dobre związała. Ma mnie za nic. Niech tam! Ona też dla mnie znaczy tyle co plewa. Przykazałem jej, żeby dbała o dzieci. Szyderę miała w oczach. Możesz to wiedzieć co zrobi? Podrosną i gotowa je dać na służbę. Przykazałem, żeby Bronka posłała do szkoły. Niech się dzieciak uczy. Zły śmiech wykrzywił jej gębę. Dopiero jak powiedziałem, że dolarów nie poślę, to się zmitygowała. Leośka nie wyżyje. To pewne. Zostanie po niej cztery morgi dla dzieciaków. Nawet jakby mnie zabrakło, to w życiu sobie poradzą. Powiedziałem „ostańcie z Bogiem". Nikt mi nie odpowiedział. Ale na dolary będą czekać. Tylko Burek zaskowyczał. Pies wyczuje. Z Siwą też się pożegnałem. Z oka jej płynęła łza. Ona wie, że dla niej się życie skończyło. Do krów nie poszedłem. Raz, że mnie żałość za gardło chwytała, a dwa że krowa wszystkiego nie pojmuje. Nabiorę do woreczka cmentarnej ziemi. Wszyscy tak robią. Przyjdzie na obczyźnie umierać, to niech garstkę rzucą na trumnę. Szifkartę, papiery i ruble, mam zaszyte w pasie. Stąd nikt nie ukradnie. Pięć rubli zostawiłem koło siebie. Wydać nie wydam, ale niech będą na podorędziu. Na co bym wydał? Chleb i słoninę zabrałem z domu. Wody każdy użyczy. 146 Jak się pospieszę, to w jedną niedzielę dojdę do Sanu. Mam się kierować na Sandomierz. Potem dopiero w lewo. Do wioski. Jak się ona nazywa? Rybitwy. Tam mnie przerzucą przez rzekę. Mam kartkę od Chaima. Do przewoźnika. Właściwie do karczmarza. To pewny człowiek. Pora się pomodlić za ojców. Taki pacierz nawet od grzesznika jest ważny. - Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie... Piąty dzień jestem w drodze. Z wolą boską jutro stanę nad Sanem. Zdałoby się odpocząć. Ustałem. Wczoraj spałem w lesie. Jeszcze nie pora na takie spanie. Przemarzłem. Trzeba przenocować w chałupie. Ogrzać się. Albo chociaż w stodole. Napić się gorącego mleka. Piąty dzień bez gorącej strawy. Człowiek wszystko wytrzyma. Bydlę by zdechło. Zrywa się wiatr. Zanosi się na burzę. Trzeba znaleźć jakąś wieś. Musi być w pobliskości. Pola orne koło lasu. Wyciągnę nogi, to na odwieczerz dojdę. Po nocy nikt mnie do chałupy nie wpuści. Wychodzi na to, że trzeba ruszyć ruble z węzełka. Darmo nikt mleka nie da. Niech tam. Przez całą drogę przeciem sobie nie folgował. Muszę przenocować w izbie. Trzęsie mnie. Pewno z fatygi. Ale wygrzać się nie zawadzi. Jeszcze tylko dzień wędrówki. Jutro nie pójdę gościńcem. Mogą się kręcić żandarmi. Granica w bliskości. Nic mi nie zrobią, ale lepiej się pilnować. Ludzie gadali, że Austryjacy szpiegów przez granicę przerzucają. A Kozacy ich łapią. Mogą mnie wziąć w podejrzenie. Ja w szpiegów nie wierzę. Co by u nas szpiegowali? Ale że z Austrii ludzie przechodzą, to pewne. Chociaż i u nas. Mało to Węgrów przez wieś przechodzi? Mówią że Węgrzy, a po mojemu Cyganie. Lutują garnki, drutują i handlują różnościami. Często z nimi gadałem. Mówili po naszemu. Jak taki druciarz przechodzi przez granicę? Paszportów z pewnością nie wyrabia. Przejdzie nocą granicę i zbyte. Jeden to był zdatny chłop. Czarny, śniady na gębie. W Olszynkach baby za nim głupiały. Zośka to musi szczała po nogach. Nocował u nas. W stodole. Było lato. Wtedy mi przez głowę nie przeszło ale dzisiaj wiem. Na pewno Zośka mu dała. Zasnąłem z wieczora jak głupi. Wierzyłem Zośce. Już tam upatrzyła chwilę, żeby do niego umknąć. Dzisiaj bym nie spał. Ten Węgier opowiadał, że w Galicji większa bieda niż u nas. Dla nich - powiadał - u nas to raj. Żeby go obesrało z takim rajem. Nie jestem człowiekiem światowym, ale widzi mi się, że większej biedy niż u nas, być nie może. Teraz będę w Galicji. Sam zobaczę. Błysnęło się. Będzie burza. Ani chybi. Od wczoraj się zanosi. Parno... Znowu zagrzmiało. Jak nie zajdę do wioski, to mnie przemoczy. Pod drzewem się nie schowasz. Żeby tylko papiery nie zmokły. Nie. Dobrze zawinięte. Nierodka dał mi specjalne płótno. Zrobiłem woreczek. Jeszcze skórką obszyłem. Nie. Papiery nie przemokną. Lubię brzozy. One sąjak siostry. Na wiosnę ustroiły się w listki. Brzoza mówi do człowieka. Ja je rozumiem. Wszystkie drzewa rozumiem, ale brzozy najlepiej. Nieboszczyk ojciec też rozumiał las. On wszystko wiedział. Czuł las, ziemię, wodę... Głupie ludzie powiadali, że potrafił czarować. Pletli byle pleść. Miał w sobie jakąś siłę, to prawda, ale to była siła boża. Jest wioska. Bogu dzięki. Skryła się za górką. Taka to i wieś. Dwie chałupy na krzyż. Mniejsza od Olszynek. Ale jest. Pan Bóg łaskaw. 147 Wejdę do tej chałupy. Mizerna i mało się nie zawali. Zrazu widać, że bieda aż piszczy. Przy płocie rosną wielkie sosny. Jak w Agatówce. Ogromne i rozłożyste. Desek byś z nich nie zrobił. Pień gruby, ale pokrzywiony. Tylko na opał się nadają. Takiego drzewa szkoda na ogień. Niech cieszy oko. Musi ze sto lat tu rośnie. Jak czapką okryło chałupę. Biedni ludzie tu mieszkają. Ale tylko taki drugiemu pomoże. Podzieli się, chociaż sam nie ma. Bogaty nie ma zrozumienia. Płot miejscami poprzewracany. Mogli naprawić. Drzewa pod dostatkiem. Widać niesta-rowny gospodarz. Tak bywa. Jak w biedzie żyjesz, to niczego nie patrzysz. Nic się nie chce. Rozpadało się na dobre. Błyska się i grzmi. Kolo stodółki zaszczekał mały piesek. Szczeka jakby piszczał. Na podwórku wszystko porozrzucane. Gałęzie, polana, drzewa... Koło dużego kloca leży zapaćkane koryto. Strzechy czarne ze starości. Chałupa niska. Jakby zapadła się w ziemię. Chcący wejść muszę pochylić głowę. Skobel zmyślnie wystrugany z grabiny. Dawnymi czasy ludzie takie robili. Dla tych tu czas stanął w miejscu. Nie dziwota. Żyją za lasem. Daleko od świata. Dopiero teraz posłyszeli, że idę. Ktoś otwiera drzwi od sionki. Ciemno. - Kto tam? - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. - Na wieki wieków. Wy do kogo? - Podróżny. Ze świata. Burza złapała mnie w lesie. Pozwolicie wejść do izby? - Jak wam Pan Jezus do nas drogę pokazał, to zachodźcie. - Bóg zapłać. Ogień trzaska pod blachą. Smolne drzewo. Dobrze wysuszone. Widzę wszystkich w izbie. Gospodarz bardzo stary. Wyschnięty, ale trzyma się prosto. Przy piecu siedzi jego żona. Będzie w tych samych latach co on. Długa spódnica, cała połatana. Dorzuciła szyszek do pieca. Zapaliły się jasnym ogniem. Pojaśniało w izbie. A to kto? Na ławie, koło małego okienka siedzi dwoje młodych. Oni nie są tutejsi. To widać. Też podróżni. Ubrani do dalekiej drogi. Patrzą wystraszeni. Czegoś się boją. - Skąd to Bóg prowadzi? - Z Kraśnika. Zamiaruję się dostać do Sandomierza. Krewniaków odwiedzić. Wszystkiego nie będę gadał. Nie chodzi o starego, tylko o tych dwoje na ławce. Czyja wiem, co za jedni? Granica blisko. Musowo być ostrożnym. - Do Sandomierza powiadacie? Niech będzie do Sandomierza. Tych dwoje też do nas burza przywiodła, i też do Sandomierza idą, jako i wy. Krewnych odwiedzić. Gość dla mnie to jak święty. Osobliwie w taki podły czas. - Chciałbym zanocować.... - Kto wam broni? Nocujcie. Widzicie jak u nas jest, ale chcecie, to wasza wola. - Nie śmiem prosić... Mam parę kopiejek... Może byście mleka uwarzyli? - Krowy nie mamy, to i mleka nie ma. Walerka! Zostało trochę ziemniaków? - Dużo nie, aleja nie muszę jeść. Cosić mnie w środku pali. Niech się podróżny skrzepi. - Dostaniecie ziemniaków i żuru. Tylko że żur postny. - Panie Boże zapłać. Mam trochę chleba. Tyle że podeschnięty. Nie pogardzicie, to się podzielimy, a za wieczerzę zapłacę. - Schowajcie wasze kopiejki. Przydadzą się wam u tych krewnych, co do nich jedziecie. My starzy. Nam nic nie trza kromie boskiej opieki. Starowinka nalewa żuru do miski. Mówi skrzeczącym głosem. - Ziemniaki włożyłam do żuru. Nie było co na miskę wykładać. Tyle tego, co kot napłakał. Wyjmuję z woreczka resztę chleba i kawałek słoniny. - Weźcie matko. Skrzepimy się razem moim jadłem. Chleb podeschnięty, ale się w zupie rozmoczy. 148 Gospodarz odwrócił głowę. Godny jakiś. Nie chce patrzeć, jak baba bierze jadło od obcego. Ale nie wzbrania. Ona wzięła chleb. Słoninę odłożyła na okap pieca. Ręce jej się trzęsą. Drobi chleb do miski. Ledwo kryje głód. Ziemniaków też pewnie mają mało. Przecież to przednówek. W rzeczy samej postny ten żur. Ale dobry. Pachnie. No pewnie. Włożyła suszonych grzybów. Gorący. Smakuje jak najlepszy specjał. Upragnąłem gorącej strawy. Niedaleko uderzył piorun. Gromy biją w las. W lesie burza najstraszniejsza. Ciekawe kim są ci młodzi? Ona jest ciężarna. Gdzie jadą? Też do Niu Jorku? Może gdzie indziej. Bo że do Ameryki, to pewne. Ogień pod blachą wygasa. Wyjmuję kapciuch z machorką. - Zapalicie? Staremu zaświeciły się oczy. -Dajcie. -A wy? Pytam młodego. - Nie nauczyłem się kurzyć. - To i lepiej. Jak ktoś się za młodu nie wciągnął, to potem nie ma kłopotu. Ale zapalić też czasem miło. Osobliwie jak człowiek zmęczony. Stary zrobił skręta grubego jak palec. Niech tam! Chce się napalić. W izbie nikt nic nie mówi. O nic nie pyta. -Pójdziemy spać. Stary idzie na wyrko w kącie izby. Stara już tam jest. Siwe włosy ma od czubka głowy zczesane na oczy. Na kolanach rozłożona szmatka. Wyczesuje włosy. Musi ma wszy. Trzeba uważać. Położę się na ławie koło pieca. Będzie jak w domu. Muszę trochę poczekać. Może ta młoda kobieta zechce się tam położyć. Ona ciężarna. Niech się kładzie gdzie woli. Tego się nikt nie spodziewał. Burza z wieczora ustała, a teraz zawróciła. Czułem to. Jak wyszedłem nocą na podwórzec się wysikać, było duszno i parno. Wiedziałem, że burza wróci. Długo żyję, ale takiej nie pamiętam. Pioruny biją raz za razem. Zawsze gdzieś blisko. Grzmot się rozlega równo z błyśnięciem. Nikt nie śpi. Młoda kobieta przylgnęła do towarzysza. Boi się. Starzy siedzą na łóżku. Mówią pacierze. Zośka w czasie burzy zapalała gromnicę. Jak się świeci gromnica, na Matkę Boską Gromniczną poświęcona, to piorun nie ma do chaty przystępu. Matka Boska u Pana Boga to wyjednała. Widać starzy nie mają gromnicy. Bez gromnicy to i umierać nijak. Wielka bieda jest po ludziach. Zerwał się wiatr. Rany Boskie! Ale wieje! Silna wichura! Żeby tylko chałupy nie obaliło. W złą godzinę pomyślałem. Teraz znowu, ale mocniej. Do izby wdziera się wiatr. Musiało się coś zawalić. Stary zakłada kapotę. Idę za nim. Na podwórku mało nas wicher nie porwał do góry. W Olszyn-kach raz też tak było. Ale w polu. Starą wierzbę wyrwało z korzeniami. Pioruny ciągle biją. - Zerwało pół dachu. W rzeczy samej. Kalenica i strzecha zerwane do połowy. Z lewej strony dachu wielka dziura. 149 - Dzisiaj nic nie zobaczymy. Trzeba poczekać do jutra. Mocno poszarpało strzechę. - Żeby ustał wiatr. Zniszczy strzechę ze szczętem. - Ustanie. Już tak mocno nie wieje. Najgorsze minęło. Burza przechodzi. Młodzi wyszli o świtaniu. Anim słyszał kiedy. Nad ranem mnie zmorzyło. Spałem twardo jak kamień. Słońce wysoko. Starzy gdzieś wyszli. Jestem sam w izbie. Wyjdę i ja. Stoją na podwórzu. Głowy mają spuszczone. To dla nich wielkie nieszczęście. Patrzą na zerwaną strzechę. Nie dziwię się. Mają się czym martwić. Kto im poszyje dach? Dla młodego to głupstwo. Tyle że nowa robota. Ale stary? Jak wlezie na górę? Stanąłem koło nich. Patrzę na szkodę. Nic nie mówimy. Strzeszaki stary pewnie potrafi robić, ale na dach nie wejdzie. - Co teraz zrobicie? - Bóg jeden raczy wiedzieć. Ona przyłożyła rąbek chustki do wargi. Nie płacze. Oczy ma suche. Lepiej żeby płakała. Płacz do środka jest najgorszy. Może się od niego pomieszać w głowie. - Za co nas Pan Bóg tak karze? Może Pan Bóg nie na nich, tylko na mnie taki zawzięty. Zwiedział się, że tu jestem i jeszcze przed granicą chciał pokazać swoją moc. Albo Zośka na mnie nieszczęście wymodliła u swojej patronki? Co by Pan Bóg miał do takich staruszków? Pomagają ludziom jak mogą. Dobrze czynią. Stara żurem się ze mną podzieliła. Przecież nie musiała. - Dacie rady naprawić? - Spróbuję, ale siły mi chybia. Niech się dzieje wola boska. Nie wiem, jak wlezę na górę. Widać nadszedł nasz koniec. - Słomę macie? - Jest. Stworzenia nie chowamy, to czym bym spasł? - Strzeszaki potraficie kręcić? - To każdy potrafi. - Każdy nie każdy. Taką rzecz trzeba umieć. - Osiemdziesiąt lat żyję na świecie. Jakżebym strzeszaków nie potrafił wykręcać. Stary kanonik mówił, że jeden dobry uczynek więcej u Pana boga stoi, niż tysiąc pacierzy. - Miałem iść do krewnych w Sandomierzu. Jeden dzień mnie nie zbawi. Weźmiemy się do roboty. Do wieczora strzechę naprawimy. Ja mam wprawę. ¦k it it Umordowałem się. Nie jest to lekkie zajęcie, ale przecież nie na tyle ciężkie, żeby tak ustać. Przez pięć dni byłem w drodze. Dlatego. Niewyspany, bez gorącej strawy. Ważne, żeśmy skończyli. - Z pomocą bożą, robota skończona. - Żeby nie wy nie dałbym rady. - Gadacie byle gadać. Też byście poradzili. - Dobry z was człowiek. - Żeby czasu nie chybiało, poreperowałbym strzechę na stodole. Ale jutro muszę iść. - Wystarczy i tego coście zrobili. Nie śmiem pytać jak do was mówić? - Łukasz. - Mnie Walenty. - Jako i mojemu ojcu. Jakby żył, byłby w waszych latach. - Pójdziemy do chaty. Pora na wieczerzę. 150 Stara jest szczęśliwa. Nie wie jak koło mnie chodzić. Kapuśniaku nawarzyła. Musiała włożyć sporą garść grzybów do garnka. Pachnie w całej izbie. Omaściła słoniną. Tym kawałkiem, com jej dał. Nieba by mi przychyliła. Mało trzeba ludziom do szczęścia. Podjadłem sobie. I pośpię jak należy. Po dobrej robocie i sen dobry. Nie chwalący się, ale kalenicę mało kto ułoży jak ja. Mam rękę. Do śmierci im tego dachu starczy. Chałupę wiatr obali, ale strzechy nie zerwie. Wyjmuję kapciuch. - Zakurzymy sobie. - Jak nie pogardzicie Łukaszu, to moim tytuniem was potraktuję. Od wielkiego święta go trzymam. - Przecież dzisiaj nie święto. - W dzisiejszych czasach spotkać dobrego człowieka, to jak Boże Narodzenie. Żebyś ty wiedział, jaki ze mnie dobry człowiek. Grzesznik i tyle. Ale niech tam. Niech mówi. Stary kanonik powiadał, że dobre słowo liczy się u Pana Boga. Może u góry łaskawiej na mnie spojrzą. Zdało by się. Mam trudną drogę przed sobą. - Skręćcie sobie. Trzyma tytuń w blaszanym pudełku. Złocisty. Cienko krajany. Zmyślnie ułożony. W takie cieniutkie laseczki... - Piękny tytuń. - Dostałem od jednego Ruskiego. Wiózł go z samej Moskwy. Dwa roki temu. Też szedł do krewnych w Sandomierzu. - Porozrzucało ludzi po świecie. - Cztery dni u mnie siedział. Za to dał mi tytuń. Jako gościniec. Strasznie nie chciało mu się odchodzić. Miał przeczucie. Dopadli go Kozacy, nim do granicy doszedł. Polityczny był. Nawet wiem, gdzie jego mogiła. - Ruscy też jadą do Ameryki? - Kto to wie? Po mojemu ten musiał. Polityką się zajmał. Grzeczny był człowiek. Wesoły. Ale przepłoszony. Ciągle ino na boki patrzał. - Powiadacie, że miał przeczucie? - Człowiek wyczuje nieszczęście. - Albo i nie. Ogień trzaska pod blachą. W izbie przytulnie. Dobrze mi tu. Zostałbym parę dni. Stodołę naprawił. Nie. Ruski też siedział cztery dni. Zabili go. Jutro trza mi iść na granicę. Jak najszybciej do Ameryki. Chaima musowo spłacić. - Łukasz... Ty nawet nie wiesz, na jakiej ławce siedzisz. - Bogać tam nie. Na sosnowej. Nie gniewajcie się Walenty, ale jedna strona się kiwa. Musowo wbić klinik. - Dawno mówiłam. Stara słucha co gadamy. Ciekawa. - Na tej ławce dwadzieścia lat temu siedział jenerał Langiewicz. - Ruski? -Nie. Polski. - Byli tacy? - Byli. W powstaniu. Po bitwie koło Grochowiska stanął tu kwaterą. Musi to była ostatnia. - Zabili go? - Kto to wie. Ludzie mówili, że udało mu się uciec. - Jakby Kacapy złapali jenerała, zaraz by rozgłosili. - I ja tak myślę. Naginęło ludzi pod Grochowi skiem. Powiadali, że trup leżał na trupie. - W bitwie padli. Tak lżej umierać. 151 - Na wojnie zawsze umierać trudno. Bez pojednania z Bogiem. - Nie słyszałem o tym jenerale... Jak żeście mówili? - Langiewicz. - Właśnie. Nie słyszałem o nim. - Chłopakiem byłeś. Coś mógł słyszeć? Langiewicz, to był główny komendant na całe Sandomierskie. Powiadali, że nawet na całe Królestwo. - Byliście w powstaniu? - Powiem ci, boś dobry człowiek. Byłem. Byłem też w tej bitwie pod Grochowiskiem. Po walce tu przywiodłem jenerała. Siedział na tej ławce, co teraz ty. Wtedy jeszcze moi ojcowie tu gospodarzyli. Przyprowadziłem też adiutanta jenerała. Czarnuszewicz się nazywał. On był z ruskich. Znaczy Polak, ale gdzieś koło Słucka urodzony. Opowiadał, że mieli sytnię miodów. Znaczy nie był szlachcicem. W one czasy szlachta się tym nie zajmowała. Kaźmirz mu było na imię. - Nieboszczyk ojciec też byli w powstaniu. Zabili go. - Gdzie? - W domu. - Kozacy? - Żeby to... Swoi. Zdrada była. Jeszcze niesławę na imię ojca rzucili. Na łożu śmierci ojciec mi poprzysiągł, że był niewinny. Nakazał, żebym zdrajców pokarał. Jedna Żydówka mi powiedziała, kto był winien ojcowej śmierci. Dwóch ich było. -Żyją? -Nie. - Śmiertelny by to był grzech zostawić takich przy życiu. - I ja tak myślę. - Była zdrada w powstaniu. Dzisiaj nie można pojąć ilu wtedy Judaszów święta ziemia nosiła. - Nie wiem. Młody byłem. - To też ci mówię. - Tylu ludzi naginęło i nic z tego nie wyszło. - Nie jest tak jak mówisz. Za wielu zginęło, żeby to się niczym skończyło. Przyjdą czasy. Zobaczysz. Czarnuszewicz mówił, że chłopi kiedyś zmądrzeją. Wtedy będzie koniec cara. - Cara nikt nie przewalczy. Lata mijają, a chłopi nie mądrzeją. - Wydaje ci się. Ja nie dożyję, ale ty doczekasz. - Żeby chociaż mój syn. - To i syna ostawiasz? - Skąd wiecie, że ostawiam? - Łukaszu. Przecież nie jestem ślepy. Mówicie, że idziecie do krewnych w Sandomierzu. Wszyscy, co tędy przechodzą tak mówią. - Każdemu nie mogę się opowiadać. Przecież nie na targ jadę. - Toteż nie mam żalu. Ale i bez gadania wiem. - Takie czasy nastały, że chleba trzeba na obczyźnie szukać. - Różni granicę przechodzą. Jedni idą za chlebem, inni, bo im się ziemia pali pod nogami. - Do Ameryki jadę. Mam wszystkie papiery, tylko mi trzeba granicę przejść potajemnie. Dalej już będę spokojny. - Nigdzie już nie zaznasz spokoju. Inne światy, inne kłopoty. Dużo dziecek zostawiasz? - Troje. Dwoje własnych i jedno po żonie. Z wdową się ożeniłem. - I tak niewiele. Jak ci się poszczęści, to będą miały lepsze życie. -Po to jadę. - Pan Bóg ci pobłogosławi. Dobryś człowiek. - Każdy ma grzechy. 152 - Pewnie. Aleja się znam na ludziach. Tyś dobry człowiek. - Nie nam, ludziom wyrokować. Tam w górze nas sądzą. Mam w podróżnym worku butelkę okowity. Wziąłem na drogę. Od wypadku... Czasem i na lekarstwo dobra. Co ją będę taskał przez granicę. Wypijemy. Stary niejedno widział. Może coś doradzi. Jakby na granicy złapali, to nikomu nie będzie potrzebna. Obcy wypiją. - Wiecie co, Walenty? Mam w worku butelkę okowity. Jakeśmy się zgadali, nie zawadzi łyknąć po kapce. Przecież do Galicji nie będę okowity nosił. - Twoja wola. Ja was gościć nie mogę. Nie mam. Jakbym miał, to bym postawił. Widzisz jak jest u nas. Ledwo na sól wystarczy. - Nie ważne. Jak macie ochotę, to się napijemy. - Ochota jest zawsze. Jagna! Daj kiszonych rydzów i garnuszki. - Macie kiszone rydze? Kiedyś jadłem, ale u nas się nie kisi. Za daleko do lasu. - U nas grzybów dostatek. Tego jednego nie brakuje. Stara poszła do sionki. Już wraca. Niesie pełną miskę rydzów. Ładnie to one nie wyglądają. Jakieś sine. Pewnie takie muszą być. Oni stale robią, to wiedzą jak. Stawia na stole miskę i dwa gliniane garnuszki. - Przynieście i sobie matko. - Jagna nie pije. Ślubowała Matce Boskiej. - Dlaczego? - Dziecko się martwe urodziło. To było dawno. Jagna się przewróciła, dlatego się w niej coś popsuło. Dzieci nam Pan Bóg poskąpił. - Od tego czasu nie pije? - Tak. Przódzi piła. Bywało, że i miarę przebrała. Za to pewnie ją pokarało. Po pijanemu wpadła do wykrotu. Na drugi dzień poroniła. Sama przy tym mało nie umarła. Pić już Jagna nie pije. Ślubowała. - To i namawiać nijak. - Bo i nie trzeba. Nalewam okowity do garnuszków. Prawie pełno. Pijemy. Aże mnie zatkało. Mocna gorzałka. W miskę z rydzami wetknięte są dwie drewniane łyżki. Biorę jedną. Nabieram prawie pełną. Dobre. Pod to można dużo wypić. - Nabieraj więcej, Łukaszu. U nas tego dobra nie brakuje. Nie musisz sobie skąpić. - No to j eszcze po j ednym. - Poczekaj. Wolno. Nikt nas nie goni. Zdążymy się napić. -Naleję. Niech stoi. Wypijemy jak przyjdzie ochota. - Słuchaj, Łukaszu. Nie moja rzecz. Nie chcesz, nie mów, ale w którym miejscu będziesz przechodzić granicę? - Mam kartkę do karczmarza w Rybitwach. On mi da takiego, co przeprowadzi mnie przez granicę. - Przewiezie. Musi łódką przewieźć. - Tak chciałem powiedzieć. - W Rybitwach może cię przewozić albo Karaś, albo Zwoleń. Inni na granicę nie chodzą. - Nie wiem który. Karczmarz mi powie. - Zwolenia poznasz łatwo. Duży, ryży, z dziobami na gębie. - Dajmy na to, że poznam. - Pilnuj się. Ja znam ludzi. I tych co żyją, i tych co pomarli. Siedzę za lasem, do niczego się nie wtrącam. Patrzę swojego nosa. Ale Zwolenia się pilnuj. - Myślicie że donosi? - Boja wiem? Może tak, może nie. Ludzi przewozi. Jakby donosił, kiedyś by się wydało i koniec. On żyje z przewozu. - To w czym rzecz.? 153 - Ja go znam. Starego znałem i znam młodego. Oni nie patrzeli ludziom w oczy. - Różne bywają nawyki. - Powiadają ludzie, że Zwoleń najchętniej bogatych przewozi. Tyle, że na tamten świat. - Co wy gadacie? - Na środku rzeki, nocą, łatwo prasnąć kogoś włosiem przez łeb. Obrać z wszelkiego dobra i potem wrzucić do rzeki. Jak ludzie gadają, to coś musi być na rzeczy. - Myślicie, że on tak wszystkich? - Wszystkich nie. Może jednego na stu. Nie musi nawet zabijać. Zagrozi siekierą, zabierze pieniądze i co wtedy zrobisz? Pójdziesz na skargę do żandarmów? Nawet do austriackich nie pójdziesz. Przecież bez zezwoleństwa przechodzisz granicę. Mówili, że czasem babom każe się rozebrać do gołego i takie pędzi na austriacki brzeg. Każdy ma jakieś dobro ukryte w łachach. On je potem przeszukuje w domu i zawsze znajdzie co trzeba. - Mówicie takie rzeczy, że się w głowie nie mieści. Napijmy się. - Można. Okowita drapie w gardle. Zjadłem trzy łyżki rydzów. Stary ledwo jedną przekąsił. Dla niego kiszone rydze nie nowina. Wierzyć się nie chce, że są tacy ludzie jak ten Zwoleń. Dobrze, żem się tu zatrzymał. I dobrze, że staremu pomogłem. Inaczej by nic nie powiedział. Sam przecież gadał, że pilnuje swojego nosa. - Co robić, Walenty? Wszystko mam załatwione. Przecież teraz się nie cofnę. - Trzeba być dobrej myśli. Mówiłem, że nie wszystkich rabują. Kogoś muszą przewozić, żeby nie było podejrzenia. Może na ciebie nie popadnie. -A jak popadnie? - Nie wyglądasz na bogacza. - Ale może. - Łukasz. Przecie jesteś chłop. Masz siłę. Oni napadają znienacka. W tym ich moc. A ty już wiesz. Będziesz się pilnować. Najwięcej na rzece. Po mojemu, to i przed drogą trzeba dawać pozór. Mogą cię, dajmy na to zabić w stodole, a trupa wrzucić do rzeki. Mogą w karczmie. Mogą w izbie. Wszędzie mogą. Ale jesteś uprzedzony. I tym górujesz. Przez to jesteś od nich mocniejszy. - Jakoś tej swojej mocy nie widzę. - Nie byłeś na wojnie, dlatego tak gadasz. Ale ja byłem. Na wojnie jest tak. Jak się zaczyna zabijanie, to przeżyje tylko ten, co uderzy pierwszy. I wtedy nie medytuj. Trzeba zabić. Musisz chcieć zabić. Wtedy masz tę wściekłość w sobie. Przestajesz się bać. Nie myśl o dzieciach, matce, nawet Panu Bogu. Tylko zabijaj. Wtedy się uda. Przeżyjesz. - Ale granica to nie wojna. - Gdzie zabijanie, tam za jedno. - Zastanówcie się, Walenty. Nawet jak by tak było. Zabiję Zwolenia i co dalej? Złapią mnie żandarmi. Ześlą na katorgę. - Tego się nie bój. Tacy jak Zwoleń u żandarmów sprawiedliwości nie szukają. Ich kam-raty też. Zabił ktoś Zwolenia? Trudno. Złapią ubijcę, to pomszczą kamrata. Ale ty już będziesz w Ameryce. Żywy. - Boję się, ale za radę dziękuję. - Nie tylko radę ci daję, ale i pomoc. Poczekaj. Wyszedł z izby. Co on wymyślił? Wraca. W ręku trzyma stalowy pręt. Na długość nie ma ani arszyna. - Weź to. Poręczny jest. Pójdziecie na rzekę, włóż za cholewę. Nikt nie zobaczy. Jakby co, wyciągnij i bij w łeb. Ale pamiętaj. Celuj w skroń. Żeby się po razie nie podniósł. - Mówicie straszne rzeczy. 154 - Jeszcze coś. Jak zaczniesz przewóz załatwiać, to w karczmie udawaj głupka. Karczmarzowi się kłaniaj. To też niezgorsze bydlę. Żeby nie poznali, że coś wiesz. Jesteś biedny i nie myślę, żeby się na ciebie zawzięli. Ale jakby kogoś do ciebie dołączyli... - Jak to? - Mogą przewozić w pojedynkę, a mogą łączyć we dwóch, trzech... Łódka przecież duża. Ale wtedy uważaj. Będą zabijać jednych, to i ciebie mogą przy sposobności. Oni czekają na takich, żeby się im rabunek opłacił. Zabić mogę i ja. A kto Bernaciaka załatwił? Nie, to było coś innego. - Bóg zapłać, Walenty. Cofnąć się już nie mogę, ale łatwo mnie nie wezmą. Dziękuję za żelazo. Dobre do ręki. - Lepiej, żeby nie było potrzebne. -1 ja bym wolał. - Kiedy ruszasz? - Do dnia. Do tych Rybitwów daleko? - Do śniadania będziesz na miejscu. - No to kończymy tę butelkę i idziemy spać. 155 ROZDZIAŁ 6 Anim pomyślał, że Rybitwy to taka duża wieś. Kościelna. Kościół widać z daleka. Okazały. Chałupy jedna przy drugiej. Wyglądają dostatnio. Na granicy ludzie żyją z przemytu. O grosz łatwiej. Myślałem, że wieś będzie nad samym Sanem. Ze wszystkim tu inaczej. Rzeki nawet nie widać. Pewnie jest dalej, jak te drzewa. Muszę co rychlej zajść do karczmy. Resztę dnia przesiedzę w jakiej dziurze. Granicę będziemy pewnie nocą przechodzić. Odpocząłem u starych. Sucho mi w gardle po wczorajszej gorzałce. Dużo tego nie było, ale zawsze... Nie jestem nauczony do picia. Gdzie jest karczma? Musi gdzieś koło kościoła. Duży ruch w karczmie. Piją od rana? Może i piją, ale więcej interesy obgadują. Granica. Zjeżdżają się ludzie z całego świata. Tu przecież handel. Ten kupi, tamten sprzeda. Pod ścianą rozłożone toboły. Karczma duża. Nawet w Kraśniku by nie raziła. Czyste ławy, stoły... Jest i wejście do osobnej izby. Drzwi otwarte. Ktoś tam jest. Czterech. Piją. Za szynkwasem karczmarz. Żyd. Rozwalisty. Na gębie cały obrośnięty. Brodę ma zadbaną. Ubranie zwyczajne. Nie żydowskie. Pewny siebie. Pomaga mu dziewucha. Ładna. Roznosi butelki i jadło. Jakiś chłop podchodzi do karczmarza. Płaci. W zachowaniu chłopa jest pokora. Żyd jak z łaski bierze pieniądze. Hardy. Wysoko się nosi. Nie to co Chaim w Strudze. Na szynkwasie jest szklana szafka. W środku jedzenie. Zimna zakąska. Pieczona kura... Nie. To chyba gęś. Z daleka nie widać. Upieczona na złoty kolor. Jakbym się przysiadł, to zjadłbym całą. Smakowicie wygląda. Jest salceson. I jajka na twardo. Do karczmy weszło dwóch Żydów. W chałatach i jarmułkach. Ale mają pejsy i brody! Tylu ich jest w Rybitwach? Może przejezdni. Widać kupcy. Zaszwargotali do karczmarza. Dla nich też jest ordynarny. Gada do nich jak z łaski. Może mu nie zależy? Jedna karczma we wsi, chcesz czy nie i tak musisz przyjść. Żydzi siadają przy stole. Podejść do karczmarza? Podejdę. Na co będę czekał. Kartkę od Chaima mam na podorędziu. Teraz w karczmie mniejszy ruch. Przy szynkwasie nie ma nikogo. Podejdę. - Dzień dobry. Popatrzył na mnie uważnie. - Co ma być? - Mam kartkę od karczmarza ze Strugi. Chaima Krantza. O tu jest... Wziął kartkę do ręki. Czyta. Zły się zrobił. - Ten Chaim stale mi głowę zawraca. Rozgląda się po karczmie. Z izby wychodzą ci czterej, com ich widział przy wejściu. Karczmarz już na mnie nie patrzy. Jakbym był z powietrza. Bierze od gości pieniądze. Rany boskie! Przeszło trzy ruble płacą! Powodzi się ludziom. Trzy ruble od rana. Jeszcze coś gadają. Pochylili się do karczmarza. Szepcą coś do ucha. Wychodzą. - Idź do tamtego pokoju. Zaraz przyniosę coś do jedzenia. Skrzepisz się. Porozmawiamy. - Dobrze. 156 Wychodzi na to, że w tej izbie załatwia wszystkie swoje interesy. Jego rzecz. Po naszemu mówi lepiej niż Chaim. Jakby zgolił brodę, nie poznałbyś, że Żyd. Postawił na stole talerz z dużym kawałkiem salcesonu. Chleba też dużo. I herbata. Napić się tym nie napije. Trzy takie bym wypił. - Ten Krantz zupełnie zwariował. Stary meszygene. Czy on myśli, że ja mam biuro do przewożenia ludzi przez zieloną granicę? - Chaim mówił, że pan to załatwi. Mówię mu „pan". Lepiej go nie złościć. Wszystko wygląda inaczej niż myślałem. - Mówił... mówił... Czemu sam nie przeprawi? Jak chce robić interesy, to niech ruszy dupą. Ja za niego głowy nadstawiać nie będę. Mam załatwiać jego podejrzane machlojkes? - Wracać nie mam gdzie. - A co mnie to obchodzi? Czy ja jestem twój tatuś, albo marne? - Przecież może mi pan powiedzieć, do kogo się obrócić, żeby przeprowadził. - Albo tak, albo nie. Ja się nie zajmuję podejrzanymi geszeftami Chaima Krantza. Ja prowadzę porządny zajazd. W Austrii to on by się nazywał austeria. Mnie nic nie obchodzi jakie szwindle robią na wsi. Mnie obchodzi gość w zajeździe. Żeby zjadł, wypił i zapłacił. O żadnej zielonej granicy ja nic nie wiem. - Znaczy, że pan nie pomoże? - Tego nie powiedziałem. Będziesz mieszkał u mnie w zajeździe. Ja się przepytam między ludźmi. Jak będę mógł, to pomogę. Tylko mówię od razu. U mnie kwatera kosztuje dwa ruble na noc. I płaci się z góry. Muszę przepytać. O to mu chodzi. Najpierw chce wyciągnąć z dziesięć rubli za kwaterę. Potem załatwi z przewoźnikiem. - Powiem panu. Nic nie kryję. Wszystko zależy od pańskiej dobrej woli. Pieniędzy mam mało. Pięć rubli i tyle, co trzeba zapłacić za przewóz. To mam odłożone. Jakbym siedział tydzień, to albo panu bym chybił z zapłatą, albo przewoźnikowi. Muszę iść na granicę zaraz. I teraz dam panu pięć rubli. Więcej nie mam. - Muszę pogadać z jednym takim... Ale on zdaje się nie ma czasu... A może się zgodzi? - Więcej rubli nie mam. Nic na to nie poradzę. - Wszyscy tak mówicie, a każdy ma w pasie zaszyty majątek. Jednak się wygadał. Nie mnie pierwszego za granicę przeprawia. Ale skąd wie, że ludzie mają w pasach zaszyte ruble? - Mówię jak jest. Mam tylko tyle pieniędzy. Nie pomożecie, to i tak wracać nie będę. Pójdę sam na rzekę. - Zastrzelą cię, zanim nogę zamoczysz. - Mnie za jedno. Niech zastrzelą. Przepłynę, albo nie. Pływać potrafię. Nie uda się? Trudno. Raz człowiek żyje. Pływać wcale nie potrafię. Co mu będę gadał? Sprawdzi to? Zobaczę co powie. - Meszygene! Sumasaszoł! Ciebie lepiej od razu na żandarmerię odstawić. - Tego pan nie zrobi. - A może zrobię. - Nie ukryje pan tego przed ludźmi. - Ty masz szczęście. Ostatni raz Krantzowi pomogę. Ostatni. Niech sobie nie myśli, że ja jestem dziecko, albo jaki dobrodziej, co pomaga darmo przechodzić zieloną granicę. Gdzie masz pieniądze? No... Te pięć rubli? Sięgam do woreczka na piersiach. Tam mam ruble. Pięć kładę na stole. Karczmarz kładzie je do kieszeni alpakowej kapoty. 157 - Co teraz? - Najpierw zjedz i wypij herbatę. - To najmniej ważne. - Ważne. Trzeba mieć siłę. Potem pójdziesz na koniec wsi. - Na który? Przecież są dwa. - Za kościołem. - Acha... - To będzie ostatnia chata. Zaraz poznasz. Na podwórzu leży sterta desek i belek. Gospodarz buduje nowy dom. On się nazywa Zwoleń. Dobrze mi stary przepowiedział. Patrzcie się! Dom buduje. Zarabia na przemycie i bandyt-ką dorabia. -Znajdę. - Ty przyjdziesz do niego i powiesz: „Przysyłają mnie z zajazdu. Tam nie mają miejsca. Karczmarz prosi, żebyście mnie dzisiaj przenocowali." Powtórz. - Powiem mu, żeby mnie przenocował, bo tutaj nie ma miejsca. - Tak to możesz mówić do siebie, jak pójdziesz srać za stodołę. Masz powiedzieć dokładnie jak ci mówiłem. Inaczej Zwoleń nie będzie z tobą gadał. - Acha... To jest taki znak między nami... - Zrozumiałeś wreszcie. Powtórz. - Pochwalony. Przysy... - Jaki „pochwalony". Żaden „pochwalony"!!! Mów tak, jak ci powiedziałem. - Przysyłają mnie z zajazdu. Tam nie mają miejsca. Karczmarz prosi, żebyście mnie przenocowali. - A gdzie jest „dzisiaj" tumanie? Każde słowo jest ważne. Powtórz jeszcze raz. ¦k it it To będzie tutaj. Jest drzewo na budowę. Obejście obrośnięte leszczyną. Już się zieleni. Chałupy prawie nie widać. Obora i stodoła nowe. Dom stary. Dlatego buduje. Żyd powiedział, że słowo „dzisiaj" jest ważne. Pewno będą mnie przerzucać nocą. Wiedział, że dużo nie utarguje, to chce mieć sprawę z głowy. Jutro będę w Austrii. To się pokaże. Do tej pory, wszystko co stary powiedział, zgadza się co do joty. I z karczmarzem i ze Zwoleniem. Dobrze, że mam stalowy pręt. Trzeba go schować. Może psy są spuszczone? Nie. Jest jeden. Na oko zły. Ale uwiązany. Można wejść. Byle nie pomylić hasła. Powtarzałem całą drogę. Pamiętam. Pies ujada. Z chałupy wychodzi Zwoleń. Zrazu go poznałem. Jakbym znał drania. Jest taki jak myślałem. Może nie taki wielki. Łeb ma ryży. Na gębie dziobaty. Ślepia ponure. Rozpiął mu się rozporek. Leszczyna przyciemniła obejście. Ponuro. Wiadomo. Bandyckie gniazdo. - Wy do kogo? - Przysyłają mnie z zajazdu. Tam nie ma miejsca. Karczmarz prosi, żebyście mnie dzisiaj przenocowali. Patrzy na mnie. Jakby taksował oczami. - Zajdźcie do chałupy. Wchodzimy. Pułap niski. Podłoga gliniana. Myślałem, że lepiej żyje. Chałupa mizerna, ale będzie przecież budować nową. O staranie dba. Komu by się chciało? W izbie śmierdzi. Zabili świnie. Czyścili flaki. Będą robić kiełbasy. Na piecu stoją dwa sagany. Jak się bije świnię, to porządku nie utrzymasz. - Siadajcie. Siadam przy stole. 158 - Z daleka idziecie? - Z daleka. - Mnie nie obchodzi skąd. Chcecie to gadajcie. Nie to nie. Ale świata każdy ciekawy. Przez to pytam. - Z Kraśnika. - Kawał drogi. Piechotką? - Piechotką. - Długo w drodze? -Pięć dni. - Po wsiach żeście spali? - Nie. W lesie. Nie chciałem ludziom wchodzić w oczy. Zamyślił się. Siedzi blisko. Mogę mu się dobrze przypatrzeć. Nieogolony. Chyba tydzień się nie golił. Ryże kłaki błyszczą na gębie. Prawie czerwone. Rany boskie! Jak jest mądry, to zobaczy, że jestem ogolony. U starych się ogoliłem. Jakbym siedział w lesie pięć dni, też bym był zarośnięty. Może na to nie wpadnie? - Zapalicie? - Z miłą chęcią. Kręcimy skręty. Ma dobrą bibułkę. Cienką. Pewnie z przemytu. Kapciuch na tytuń też u niego inny. Skórzany. Ja wolę ze świńskiego pęcherza. Tytoń nie wysycha. Każdy ma swoje gusta. Palimy. Ja nic nie mówię. On też. Coś myśli. - Burza była onegdaj. Złapała was w lesie? O wszystko pyta. Chce wiedzieć co robiłem. To ważne dla niego? - Myślałem, że ze mną koniec. Pioruny biły, jakby się niebo otworzyło. Zrobiłem budę z gałęzi. I tak mnie przemoczyło. Pół dnia suszyłem przy ogniu. Znowu gadam od rzeczy. Gdzie po deszczu znajdziesz suche drzewo, żeby rozpalić ogień. Nie połapał się. - Co słychać w Kraśniku? - Ja nie z miasta. Z okolicy. Bieda jest wszędzie. - Dużą żeście zostawili familię? Ciągle mnie przepytuje. - Nie mam famili. Jestem sam na świecie. To go zaciekawiło. Ożywił się. - Nie macie baby? Po co mu to mówiłem? Tak mi przyszło do głowy i chlapnąłem byle co. - Jestem wdowcem. Pół roku temu, przed Godami pomarła mi żona i dwoje dzieci. Na ospę. Wybacz mi Panie Boże grzech kłamstwa. Zaplątałem się i muszę tak gadać. - Toście sprzedali pole? Tu cię boli. Chce wiedzieć, czy mam pieniądze. - Nie. Ostawiłem szwagrowi. Tyle było tego pola, że kotem by zaorał. - Coś żeście musieli sprzedać. Za co jedziecie do Ameryki? - Stryj przysłał papiery z Niu Jorku. Jak zarobię, to go spłacę. - Są w porządku? Pokażcie. - W porządku. Sprawdzali tacy, co się znają. Mam zaszyte w kapocie. Nie będę wypruwał. - Papiery trzeba trzymać na podorędziu. Ale to wasza rzecz. Miał stary rację. To zły człowiek. Z oczu mu patrzy bandytką. Za dużo powiedziałem. Coś się w tym rudym łbie gotuje. - Musimy obgadać nasze sprawy. Wychodzi na to, że pilno wam na drugą stronę? - Pilno. Za co tu będę żył? Worka rubli na drogę nie zabrałem. - Zdałoby się. Śmieje się. 159 - Nie myślcie, że będę darmo głową ryzykował. - Co to za rezyka? Znacie tu każdy kamień. - Chcielibyście, żebym darmo was na drugi brzeg przeprawił. Darmo umarło. - Przeciem nie głupi. Zapłacić trzeba. Ci, co mnie tu przysłali, powiedzieli że to kosztuje. -1 dobrze wam powiedzieli. -Ile? - Nie chcę was skrzywdzić, bo widzę żeście biedny. Ale i ja nie bogaty. Tyle mojego, co głowę nadstawiający, na rzece zarobię. Wam dobrze. Jedziecie do Ameryki. Za rok będziecie mieli dolarów ile zechcecie. Ja muszę tutaj grosza patrzeć. - Rozumiem. Ue? - Trzydzieści rubli. - Boże Wszechmogący! Aż tyle? Przecież tylko w jedną stronę mnie wieziecie! Udaję głupiego. Tak, jak stary przykazał. Zwoleń szuka barana, ale się przeliczył. Złości się. - W jedną stronę, powiadacie? A nazad to mnie baba w zojdach przeniesie? A jak żandarmi dopadną? Co dla nich zastrzelić człowieka? - Wtedy mnie też zastrzelą. - Was mam w dupie. O moją głowę chodzi. Ja się po świecie nie włóczę. Was dzisiaj widzę, jutro nie znam. Jak wam drogo, to trzeba było siedzieć w chałupie. Amerykan zasrany. - Czemu zemścicie? Wasza przysługa, moje pieniądze. Każdy może swoje powiedzieć. - No to powiedzcie swoje. -Piętnaście rubli. - Wsadźcie je do gaci. Na całym Sanie nikt was za piętnaście nie przewiezie. - Znajdąsię tacy. - Czemu żeście do nich nie poszli? -Bo wy najlepszy. - Kto wam to mówił? - Karczmarz, co mnie tu przysłał. Z bodaj kim by w spółkę nie wchodził. - On mi jest za psie gówno, a nie wspólnika. Przysyła ludzi i tyle. Żebym nie potrzebował pieniędzy na budowę, to usrałbym się na to przewoźnictwo. Nerwów szkoda. Niech już będzie! Dwadzieścia pięć rubli. Z moją krzywdą. - Nie dam, bo nie mam. Mam dwadzieścia. Więcej pieniędzy nie stworzę. Bierzcie dwadzieścia. - Jak mi ten Hersz jeszcze raz takiego gnojka przyśle, to mu pejsy obeszczam. Dawajcie te dwadzieścia rubli. - Zaraz... Wszyscy mówią, ze połowę trzeba zapłacić teraz, drugą po przeprawie. Aż go poderwało. Poczerwieniał na gębie. - Co? Na drugim brzegu? Ty mi nie wierzysz, a ja mam ci ufać? Wysiądziesz z łodzi i tyle cię będę widział. Won mi z chałupy, zasrańcu!!! Piekli się. Gotów wszystko cofnąć. Mnie za jedno. Mogę dać dwadzieścia. - Co się mamy wadzić? Ludzie mówili, że trzeba tak płacić. Ludzie mówią, a głupi słucha. Wybaczcie. Przecież ja nigdy granicy nie przechodziłem. Nie zemścijcie, tylko bierzcie pieniądze. - Ale wszystko! - Pewnie że tak. Może chociaż rubla opuścicie? - Nie. Równe dwadzieścia. Wyjmuję z woreczka dwadzieścia rubli. Kładę na stole. - Dacie chociaż pól bochenka chleba na drogę? - Dam. I żeby was więcej moje oczy nie oglądały. „Połowę na drugim brzegu...". Jeszcze mi się taki nie trafił. 160 - Ostrożność ludzka rzecz. Każdy chce mieć pewność. - Ja też. -Na to wychodzi. - Stawiam głowę. Spotka mnie nieszczęście, to chociaż babie dwadzieścia rubli zostanie. Uzłościliście mnie. Jak was wołają? - Łukasz. - Słuchajcie Łukaszu. Dawnom takiego dziwadła nie spotkał. Musi ładny grosz ze sobą wleziecie, kiedy z was taki kutwa. Ja życie stawiam, a wy o kopiejkę użeracie się, jak pies o gnat. Tacy zawsze mająkabzę wypchaną. Niedobrze. Gotów pomyśleć, że mam Bóg wie ile rubli. Podszedł do kufra. Schował na dnie pieniądze. Wyjął butelkę okowity. Postawił na stole. - Żebyście nie powiedzieli, żem taki skąpiec jak wy. Nalał do szklanek. Szklanki brudne. Zośka by takich do szafy nie wstawiła. Co mi tam? Okowita wszystko przeżre. - Do was. - Bóg zapłać. Pijemy. Nie dał żadnej przegryzki. Żłopie wódę jak wodę. Pewnie go sumienie gryzie. W gorzałce szuka zapomnienia. - Kiedy będziemy się przeprawiać? Popatrzył na mnie. Oko ma zimne. Złe. - Zamiarowałem jutro. W pojedynkę. Ale patrzeć na was nie mogę. Za wasze wszawe ruble osobno wozić nie będę. Ruszymy dzisiaj. Nocą. Będzie jeszcze baba z dzieckiem. Wiosłować potraficie? Chce mnie do kogoś dołączyć. Stary mówił, że to niedobrze. Do tego łączy mnie z babą. Źle. Zgniewałem go targowaniem. Posłuchałem rady Chaima. Trzeba było starego zapytać. Co Chaim może wiedzieć? Tu inny świat i inne prawa. - Ta kobieta tu jest? - Przyjdzie wieczorem. ¦k it it Późno się zrobiło. Cały dzień siedziałem na strychu. Zgłodniałem. Tyłem se podjadł, co w karczmie. Zwoleń wsadził mnie tutaj i kazał czekać. Mogłem się przespać. Nie chciałem. Stary ostrzegał. Cały czas się pilnowałem. Gdzie żelazny pręt? Jest. Trzeba go mieć na podorędziu. W sieni słychać kroki. - Śpicie? -Nie. - To złaźcie. Ona już jest. Ruszamy w drogę. Żeby mnie tylko nie trzasnął po ciemku w łeb. Nic nie widać. - Już idę. To ona? Pewnie tak. Ładna. Jeszcze młoda. Będzie mieć trzydzieści lat. Może mniej. Kaganek kopci. W izbie prawie nic nie widać. Koło kobiety jakiś chłopak. Zwoleń chyba nie wspominał, że z dzieckiem idzie. Mają duże tłumoki. To nie jest kobieta ze wsi. Ubrana po miastowemu. Dostatnio. Przestraszyli się na mój widok. Pewnie byle jak wyglądam. Cały dzień w słomie. Nie dziwota, że się boją. Ona ma dziwne włosy. Uczesała się na drogę, czy jak...? Nie. To jest ta... jak ją pozywają? Wiem. 161 Peruka. Zamężne Żydówki w Kraśniku takie noszą. To Żydówka. Lepiej. Swojej wiary kobiety karczmarz by nie posiał na śmierć. A bo to można wiedzieć? Między Żydami też się różni trafiają. W Kraśniku była żydowska banda. Swoich rabowali i mordowali. Dużo zależy Herszowi na obcej Żydówce. Z bandytami trzyma, to i sam bandyta. Ona nie wygląda na taką, co bez pieniędzy jedzie. - Będziemy się razem przeprawiać. Za psi pieniądz jedziecie, to chociaż pomożecie nieść toboły do rzeki. Swojego dużo nie macie. - Jak trzeba, to pomogę. - Wyjrzę na dwór. Trzeba sprawdzić, czy spokojnie. Dobra noc dzisiaj. Ciemno, choć oko wykol... Poczekajcie. Wrócę za parę pacierzy. Jesteśmy sami w chałupie. Żony Zwolenia nie ma. Pewnie wyszła z chałupy. Muszę pogadać z tą kobietą. - Boicie się? - Boję. Pan nie ma strach? Żydówka. Tak jak żem myślał. Bogaczka to nie jest, ale pieniądze ma. Bogaty przez zieloną granicę nie przechodzi. Stać go na paszporty. - Jak nie chcecie, to nie musicie mówić. Ile żeście zapłacili Zwoleniowi? - Pięćdziesiąt rubli. - To z was zdarł. Dwadzieścia pięć rubli na głowę, to dużo. - Pięćdziesiąt rubli od jedne osobę. On mówił, że taka jest cena. Reb Hersz wie ile kosztuje. - To nie Zwoleniowi żeście płacili? - Nie. Reb Hersz wziął pieniądze. Oskubał ją z pieniędzy, a resztę zostawił Zwoleniowi. Obaj są w zmowie. Panno Najświętsza, miej nas w swojej opiece. Chociaż ona Żydówka, ale przecież żydowskie niewiasty szły twojego Syna w grobie wonnościami namaścić. Ulituj się nad nią. I mnie nie poskąp pomocy. Najgorzej będzie, jak nas napadną w drodze do rzeki. Wtedy nic nie poradzę. Będę dźwigał toboły. W łodzi co innego. Tam bym się wybronił. Hersz się pewno do mordowania nie miesza. Wystarczy Zwoleń. Ma praktykę. Jak to Zwoleń powiedział, kiedy na mnie zemścił? „Miałem was przewieźć jutro, ale kiedy tak, to pojedziesz dzisiaj". Bo co? Za karę? Czemu „jutro" miało być lepsze niż „dzisiaj"? Żelazny pręt wsadziłem za cholewę. Ciemno. Nikt nie zobaczy. Wychodzi na to, że nie tylko o swoją, ale i o ich głowy przyjdzie się zatroszczyć. Biedna. Siedzi skulona i nie przyjdzie jej na myśl, że śmierć tak blisko. Chłopaczek jakiś blady. Może tylko w tym świetle tak się wydaje? - No i co mały? Chce ci się spać? Patrzy na mnie przestraszony. - On nie rozumie po polsku. - To wy nie stąd? - Stąd, ale on się uczył w chaderze. Licho wie, jak to jest? Tu mieszka, a po polsku nie potrafi. Chłopak ma na głowie dużą czapkę. Ale nie żydowską. Zwyczajną. Głaszczę go po policzku. Jakbym swojego Bronka głaskał. Patrzy na mnie z ufnością. Oczy ma duże. Czarne. ¦k it it Po drodze nas nie dopadli. To dobrze. Cały czas dźwigam tobół tej Żydówki. Kuferek ma w środku, czy co? Tobół ciężki jak diabli. Do tego jeszcze mój worek. Ledwom poradził. Od wsi do rzeki będzie wiorsta. Umordowałem się. Osobliwie ostatni kawałek drogi. Cały w 162 krzakach i zaroślach. Przewróciłem się. Nadwyrężyłem rękę. Lewą. Dobrze że nie prawą. Prawa musi być sprawna. Wieje chłodny wiatr. Czuć rybą. Rzeka pachnie. Dochodzimy do zarośniętej skarpy. - Teraz cicho! Zejdziemy w dół. Mówi szeptem. Wokoło cisza. Nic się nie dzieje. Żeby tylko się nie przewrócić. Skarpa jest stroma. Czuję piach pod nogami. Może dlatego mnie do baby dołączył, żebym pomógł w dźwiganiu? Dałby to Bóg. Bywa, że strach człowieka ogłupia. Wszystko jedno, pilnować się trzeba. - Zaraz podciągnę łódź. Odszedł. Bardziej to czuję niż widzę. Łódź ma ukrytą w krzakach. Żydówka stoi blisko mnie. Dyszy. Gdzie chłopak? Jest. Usiadł na tobołku. Zmęczony. Nie dziwota. Mizerny. Słychać plusk wody. Oczy przyzwyczajają się do ciemności. W krzakach rozlega się wrzask nocnego ptaka. Serce podskakuje do gardła. Może to znak? Głos ptaka może każdy udawać. Mam pręt? Jest. Rzeka. Pod butami chlupie błoto. Po wczorajszej burzy woda się podniosła. Żydówka coś mamrocze. Pewnie się modli. Dobry czas sobie wybrała. Matka Boska posłyszy żydowskie pacierze i umknie nam pomocy. Zwoleń dobił łodzią do brzegu. Znowu bardziej czuję niż widzę. - Podawajcie toboły. Może załaduje nasze dobro i ucieknie? Na rzece nikt go nie dogoni. On wie, że każdy ma pieniądze schowane koło siebie. On na pieniądze patrzy. Niech najpiew wchodzi Żydówka. Zobaczymy co Zwoleń zrobi. - Wejdźcie do łodzi. Będę podawać rzeczy. Zaszwargotała do chłopaka. Wsiadają. Zwoleń coś mówi. Szeptem. Nie słyszę. Teraz gada do mnie. - Dawaj rzeczy. - Ostrożnie. Ten jest ciężki. Uwijam się. Zwoleń stoi w łódce i odbiera toboły. Swojego worka nie dam. Sam wniosę. - Wszystko? - Wszystko. -Wsiadajcie. Gramolę się do łodzi. Worek przeszkadza. Mała ta łódka. Za duży ciężar żeśmy załadowali. Żeby tylko nie zatonęła. Woda jest przy samych burtach. Tylko patrzeć, jak się przeleje do środka. Nikt się nie wyratuje. Może Zwoleń. Martwię się żandarmami, Zwoleniem, a może całkiem inna śmierć mi pisana. - Siadajcie koło mnie. On nie mówi, tylko syczy. Jak jadowita żmija. Widać chce mnie mieć pod ręką. Może chce, żeby łódź miała równe obciążenie? On się na tym zna. Wszystko jedno, trzeba być w gotowości. - Cicho. Trzymać się burty. Nie kiwać łodzią! Płyniemy. Nic nie widać. Już on wie, gdzie kierować łódź. Słychać plusk wody. Niesie nas nurt. Wybrał miejsce, gdzie rzeka zakręca. Nic się nie dzieje. Ciągle płyniemy. I ciągle cicho. Nurt wody jakby silniejszy. Znosi nas. Dopłyniemy do środka Sanu. Teraz Zwoleń wiosłuje. Nie. On ciągle włosiem kieruje łodzią. Tylko że teraz wkłada w to więcej siły. Odwrócony do mnie przodem. Głośno dyszy. Z gęby jedzie mu smród okowity i cebuli. Widać pił przed przeprawą. Łódź się zachybotała. To Żydówka. - Nie ruszać się do cholery! Znowu dobrze. Nurt słabszy. Przepłynęliśmy środek rzeki. Jak granica idzie przez San, to jesteśmy już w Austrii. Na wodzie nas nie napadnie. Jak umyślił rabunek, to na austriackim brzegu. Może wcale nie chce rabować. 163 Chce czy nie, trzeba tak robić, jak by chciał. W tym moja siła, że wiem. Zwoleń nie pierwszy raz to robi. Zawsze mu się udawało, to i czujność zatraca. Stary nie ma pewności. Zabija, czy tylko rozbiera do gołego i puszcza. Mnie za jedno. To co mam, stoi za całe moje życie. Co bym robił będący na miejscu Zwolenia? Łódź dobije do brzegu. Każdy ucieszony. Myśli że najgorsze minęło. Wysiada na brzeg. Nie. Ja pierwszy bym wysiadł. Przywiązać łódź. Mogłaby spłynąć z prądem. Nurtu już prawie nie ma. Woda spokojna. Pewno jest gdzieś cypel. Tam będziemy dobijać. Trzeba jeszcze szybko pomyśleć. Jak przywiąże łódź, to każe wysiadać. Co wtedy? Każdemu po kolei wiosłem w łeb? Nie. Jak na łódce są mężczyźni, to jednego załatwi a inni dadzą opór. On poczeka, aż wszyscy wyjdą na brzeg. Jak ma pomocników to tamci będą w gotowości. Wtedy zaczną. Nie trzeba mu pomocników. Wystarczy, że wyjmie ze schowka siekierę. Może każe się położyć na ziemi? Nikt się nie spodziewa, to każdy posłucha. Nie będzie wiedział co się dzieje. Zbaranieje. Zrobi co mu każą. Osobliwie kobieta. Pozabiera łachy, rzuci na łódź i odpłynie. Stawi ktoś opór, wtedy zarąbie. W takim wypadku litości mieć nie może. Wszystko musi iść szybko. Trupa puści rzeką i nie ma śladu. Kiedy go trzasnąć? Stary powiedział, że w zabijaniu ten lepszy, który pierwszy uderzy. Ja muszę być pierwszy. Trzeba się utaić. Wiosłem zabijać nie będzie. Zejdzie na brzeg i wyjmie ze schowka siekierę. Wiosła się nikt nie boi. Wiosło to wiosło. Tobołów wyładowywać nie będziemy. Zrobi co trzeba, a łódź załadowana. Może mnie chce zarąbać, a ją tylko przestraszy. Kto go wie? Brzeg blisko. Zaraz wszystko będziemy wiedzieć. Zagadam go. - Dopływamy. Już po strachu. Udało się. - Jeszcze nic się nie udało. Głos ma dziwny. Chrapliwy. - Mam wysiąść? - Najpierw ja. Trzeba łódkę przywiązać. Żeby nie ciemnica, można by przepatrzeć brzeg. Jak ma wspólnika, to teraz da mu znak. Wyskakuje z łodzi. Póki co jest wszystko tak, jak umyśliłem. Słabo widać. Brzeg obrośnięty gęstymi krzakami. Dobijamy do małej kotlinki. Dla jego zamiarów to dobre miejsce. - Rozejrzę się, czy wszystko w porządku. A jednak. Będzie rabował. Po co się ma rozglądać? Tu austriacka strona. Chce zyskać na czasie. Zebrać w sobie. - Czy my już jesteśmy na drugi brzeg? - Cicho! To ona. Nawet nie wie, że za chwilę wszystko się zadecyduje. Zwoleń zeskoczył z łodzi. Wiąże sznur. Nigdzie nie poszedł. Nigdzie. - Złaźcie na brzeg. - A rzeczy? Znowu się odezwała. - Najpierw wysiadajcie. Zeskoczyłem na brzeg. Niby się zatoczyłem. Chcę być dalej od niego. Żelazny pręt mam koło ręki. Czuję go. Teraz ona schodzi. Ciężko jej. Wypadałoby pomóc. Nie mogę. Muszę dać pozór na Zwolenia. Wygramoliła się. Zmoczyła nogi. Stoi po kostki w wodzie. Buty ma dobre. Nie przemięk-nąjej. Wzięła chłopca na ręce. 164 Zrobiłem się powolny. W głowie mam jasność. Tylko w gębie sucho, jakbym się najadł plew. Nie mogę śliny przełknąć. Lepiej widzę, chociaż nie pojaśniało. Przywiózł nas do tej kotlinki. Ona stoi. Nie wie co robić. Teraz to się zacznie. A może nie? Jezus Maria! Błysnęło ostrze. To siekiera. Ma w garści siekierę. - Na ziemię się kładźta, skurwysyny!!! Bo siekie... Pręt aż gwizdnął w powietrzu. Suche klaśnięcie. Ja to robię? Ja. Chce mi się rzygać. Do-brzem go trafił. Tak, jak mówił stary. W głowę. W skroń. Pochylił się, ale nie pada. Tylko siekiera wypadła mu z rąk. Obrócił się ku mnie. Nie wie, co się dzieje. Znowu świst pręta. Jest poręczny. Stary wiedział co daje. Tylko to klaśnięcie. W brzuchu mi coś podskoczyło. Jakbym kijem uderzył w surowe mięso. Zmogło go. Najpierw ukląkł, potem przewrócił się na prawy bok. Silny chłop. Leży. Gdzie siekiera? Jest. Kopię w stylisko. Pochylam się nad nim. Łapię za włosy. Odginam głowę. Widzę jego twarz. Prawe oko wyskoczyło na policzek. Wisi na białym flaku. Gębę ma otwartą. Jakby się dziwił. Z nosa i uszu cieknie mu krew. Pierwszy raz dostał lepiej. Skroń ma wgnie-cioną. Miałem lepszy zamach. Drugi raz też było dobrze, ale pierwszy lepiej. No, Zwoleń. Nie udało się tym razem. Nie udało... Dyszę, jakbym odwalił ciężką robotę. Puszczam z ręki jego włosy. Głowa bezwładnie uderzyła w ziemię. - Co sze stało? Za co go pan pozabijał? Ja proszę! Pan daruje nam życie! Ja wszystko oddam. Darujcie nam życie! Jest ciemno, więc nie widziała co się działo. Ona myśli, że to ja jestem bandytą. Nie wie, że śmierć była koło niej. - Cichajcie! Mnie się nie musicie bać! Już po wszystkim. On chciał nas zamordować, a potem obrabować. Patrzajcie. Tam leży siekiera. - Ja proszę! Ja proszę! Darujcie życie!!! - Cicho do diabła! Ja wam nic nie zrobię! Ani mi w głowie was krzywdzić. Mówię, że chciał nas zabić. Dobrzy ludzie ostrzegli, żebym się pilnował. Ale śmierć była blisko. Wreszcie do niej dotarło. Zaczęła płakać. Chłopak też. - Cichajcie, na litość boską! Przecież tu granica. Jak nas znajdą z trupem, to przyaresztują jąknie. Cichajcie. Zaszwargotała do chłopca. Uciszył się. Nikt nic nie mówi. Co teraz robić? Muszę pomyśleć. Tego, co będzie potem, żem nie kalkulował. Znaczy - po zabiciu. - Jak ja sobie poradzę? On miał nas doprowadzić do wsi. On miał dla nas furmanek załatwić, żeby nas dowiozła do żelaznodorożnyj stancji. - On by was zaprowadził, ale na tamten świat. - Pan do mnie mówisz straszny rzeczy. - Nie ma co medytować. Podziękujmy Bogu, że nas ocalił. Wy swojemu, ja swojemu. -1 co dalej? - Muszę go wrzucić do rzeki. Nie będzie już ludzi mordował. Łódkę też trzeba puścić z prądem. - Ale tam jest nasze rzeczy. - Wyjmiemy. Stójcie tu. Zawlokę go do rzeki. Z drugiej strony cypla. Tu nie ma nurtu. Wrócę i wyładujemy manatki. Ciężki jest. Może żyje? Mnie za jedno. W wodzie zdechnie. Jest ścieżka między krzakami. Cypel wąski. On to wszystko wiedział. Niejednego tędy przeciągał. Teraz sam pójdziesz. Prosto do piekła. Zmachałem się. Jeszcze tylko zrzucić ścierwo do wody. Plusnęło. Nie odpływa. Trzeba go pchnąć na nurt. Ale jak? Co to jest? Drążek. Nawet ostrugany. Długi. On go tu położył. Poręczny do spychania trupów. Teraz tobie posłuży. 165 Odpycham go. Widzieć nie widzę, ale czuję. Bierze go prąd. Coś bulgoce. Już nic nie widać. Zabrała go ciemność. Trzeba rozładować łódź. Wracam. Stoją tam, gdzie ich zostawiłem. Chłopak przytulony do matki. Już się mnie nie boją. Ciemno. Boże, jakbym chciał, żeby się już rozwidniło. - Wyładujemy łódkę. Dacie rady pomóc? - Spróbuję. Gdzie tam takie chuchro ma siłę do dźwigania? Gotowa upuścić toboły do wody. Sam zniosę. Wchodzę na łódkę. Chyboce się. Wynoszę paki na brzeg. Już. Teraz pchnę łódkę na rzekę. Poszła. Jak my to doniesiemy na miejsce? Nie ma rady. Jeden pakunek musi nieść. W każdym człowieku jest trochę siły. Ja wezmę cięższy tobół i swój worek. Chłopak weźmie torbę. Uradzi. - JAzeczy mamy na brzegu. Łódź puściłem z wodą. Woda śladów nie zostawia. - A tamten? - Popłynął z wodą. - Wind un wej zoł zajn cu zej. -Co? - Nic. To po żydowski. - No to idziemy. Zaczyna świtać. Od rzeki odeszliśmy pół wiorsty. Dla mnie to nic, ale ona ledwo dyszy. W tych krzakach musimy się zatrzymać. Ona dalej nie poradzi. Ja też ustałem. Trzeba spocząć. Gdzie iść po ciemnicy? Dnieje. Nawet się trochę zdrzemnąłem. Ona czuwała. - Nie spaliście? -Nie. Kiedy spałem, trochę się ogarnęła. W czasie drogi przez błoto i krzaki się upaprała. Nie pora zajmować się takimi sprawami. Chłopak śpi. Pod głowę podsunęła mu torbę. Okryła odziewa. To jej płaszcz. Dała dzieciakowi, to pewno sama zmarzła. - Co my teraz zrobimy, co? - Kiedy się całkiem rozwidni, pójdziemy do wsi. Musi być jakaś w pobliskości. - A żandarmi? - Jesteśmy w Austrii. Nic nam nie zrobią. Takich jak my, oni nie łapią. Wiedzą, że jedziemy do Ameryki. Do Ameryki jedziecie? -Tak. - Do męża? -Tak. - Herszowi daliście sto rubli. To majątek. Widać nie braknie wam grosza. Nie mógł to wasz chłop urzędowo paszportów załatwić? Potrzebna wam ta udręka? - Nie mógł. Żandarmi go ścigali. On też przez zieloną granicę uciekał. - Polityczny, znaczy się? Milczy. - Mnie to nie obchodzi. A szifkarty i inne papiery macie w porządku? - Ja wszystko mam. Ja wszystko już teraz mogę robić. My tylko dojdziemy do wsi. Jak tam są Żydzi, to oni pomogą. 166 - Hersz wam też pomagał. Mało za jego pomocą, nie poszliście na tamten świat. - Tfy! Maszumed! Żeby jego wszystkie nieszczęścia spotkały. - Nie frasujcie się. Dojdziemy do wsi. Zostawię was między swoimi. Pieniądze macie. One są najlepszym pomocnikiem. Ja mszę w swoją drogę. - Ja jeszcze nie podziękowałam. - Bo i nie było za co. Przeciem bronił swojej głowy. Tylko przy okazji waszej. - Wy mi powiecie, co to było? - Szajka bandytów. Niby przewożą ludzi, a ich mordują. Dla rabunku. Jasna rzecz, że nie wszystkich. Szybko by się wydało. Tak sobie wy kalkulowali. Dziewięciu przewiozą, dziesiątego zabiją. Osobliwie jak bogaty. Kto na granicy znajdzie winnego? Do tej pory się im udawało, aż na mnie popadli. - Pan wiedżał? - Tak się złożyło. Przestrzegł mnie jeden stary. No i dobrze. Jak się rozwidni, ruszymy do wsi. A może iść teraz po pomoc? - Nie. Lepiej razem. - Jakoś dociągniemy. Nie musimy się spieszyć. Potem sobie poradzicie. Pieniądze otwierają wszystkie drogi. - Pan jedzie do Ameryka? -Tak. - Ja bym jeszcze chczała cosz zapytacz... -Pytajcie. - Ja nawet nie wiem, jak sze pan nazywa. - To żadna tajemnica. Łukasz Głąb. - Ja sze nazywam Rachela Wedelman. Mój synek ma na imię Mojżesz. - To żeśmy się poznajomili. - Do Ameryki to pan muszi płynącz na statek. Z jakie miasto? - Z Hamburga. Tak mam wypisaną szifkartę. - Do Hamburg dużo drogi. - Wiadomo. Trzeba koleją. Ale jakoś poradzę. Mam parę rubli na drogę. Odłożyłem. - Ja też jadę do Hamburg. Ja bym chczała cosz powiedzieć. - Mówcie. Tyle naszego, co sobie pogadamy. - Panie Łukasz. Pan mnie i mojemu Mojsze uratowałeś życie. Ja sze bym chczała od-wdzięczycz. Ja kupie dla pana bilet do ten Hamburg. My tam pojedziemy razem. Pan mnie pomożesz z moje pakunki. Ja będę spokojna, że pan jest przy mnie. Pan będziesz miał tę drogę za darmo. - Toby was drogo kosztowało. - Żeby nie pan, już bym te ruble nie miała. -Nie wspominajcie... - Będziemy jechać przez Prusy. Ja mogę mówić po niemiecku. Dla pana też będzie łatwiej. - Pewnie że tak. - Wiec my sze już poumawiali. - Bóg zapłać. Ulga do dla mnie będzie wielka. - To dobrze... Ja teraz benzen gojnił... Ja teraz odmówię modlitwę, żeby podżękować za uratowanie z niebieczeństwa. - I mnie trzeba złożyć dzięki Matce Przenajświętszej. - Adojn ojłem... 167 ROZDZIAŁ 7 Boże wielki! Kto zbada Twoje wyroki? Czyja marny robak mogłem myśleć, że będę płynąć na wielkim statku, na bezkresnym morzu, nie widzący ani skrawka ziemi wokoło siebie? A przecież płynę. Widziałem wielkie miasta i porty. Twoja Opatrzność nad nami czuwa, a marynarze drogę odnajdują. Gwiazdy ich prowadzą. Żeby nie Rachela, trudno by mi było dojechać do Hamburga. Wszędzie obcy ludzie, a dogadać się z nimi nijak. Nie to że po polsku, oni nawet po rusku gadać nie potrafią. Pomagałem jej w drodze. Dźwigałem toboły, troszczyłem się o nią i o chłopaka, ale tak naprawdę, to ona o mnie dbała, Wszystko wiedziała. Z każdym się rozmówiła. Uczona kobieta. Taka we świecie nie zginie. Zabiłem człowieka. To już drugi w moim życiu. Ale sumienie mam spokojne. Tak było trzeba. - Piąte - „nie zabijaj". Pewnie, że nie wolno. Ale poniektórych trzeba. Zabijesz zdrajcę, albo bandytę, to jesteś karzącą ręką Pana Boga. Stwórca musi dopilnować, żeby za grzech każdy był pokarany. Z pojedynczym grzesznikiem rzecz jasna fatygować się nie będzie. Ludzie są od tego. Odpowiedniego na narzędzie kary sobie upatrzy. Ani Barnaciak, ani Zwoleń nie splamili mojej duszy. Nie mogę tylko zapomnieć tego plaśnięcia stalowego pręta w skroń. Co pomyślę, to robi mi się nijak. Nawet nie zaharczał jak należy. Był i już go nie ma. Tak mu było pisane. Nasz statek nazywa się „Wieland". Duży i ładny. Szkoda, że Rachela nie płynie. Została w Hamburgu. Żeby nie ona, pewnie też bym tam jeszcze siedział. Pogadała ze swoimi... Nawet nie wiem co mówiła. Ale posłuchali jej. W trzy dni mnie na tego Wielanda wsadzili. Są ludzie, co całymi tygodniami na swoją kolejkę czekają. Ten Mojsze to miły chłopak. Tyle, że trudno się z nim dogadać. Ale trochę po naszemu go nauczyłem. Szkoda, że widział jak załatwiałem Zwolenia. Takie dziecko to wszystko zapamięta. Dziwne. Urodził się u nas, a po naszemu nie gada. Inna wiara to i mowa inna. Jak nas ładowali, to opuścili dwa mosty. Bogaci szli jednym, a my drugim. Oni w górę, my na dół. Nas kierowali do międzypokładu. Tak się to nazywa. Bogaty ma dobrze. My ich z dołu prawie nie widzimy. Chodzą śmiesznie ubrani. W białych portkach. Jak w gaciach. Dla nas tylko kawałek statku jest odkryty. Tam można łyknąć świeżego powietrza. Ponoć na międzypokładzie płynie pięćset luda. Gdzie się to pomieściło? Jeden siedzi na drugim. Smród i zaduch. Żebym nie wiedział, że płyniemy do Ameryki, to bym myślał, że do piekła. Mnie za jedno. Twardy jestem. Wszystko przetrzymam. Poniektórzy płyną z całymi familiami. Różnych ludzi się widzi. W różnej odziewie. Najładniej są ubrani ludzie z gór. Nie uwierzą mi kiedyś, jak będę opowiadał. Nawet we Francji byłem. W porcie co się Hawr nazywa. Nie wypuścili nas ze statku, ale Francję widziałem. Francuzi, to wesołe ludzie. Ale po naszemu żaden rozmawiać nie potrafi. Znowu zaczyna się kołysanie. Izby na statku nazywają się kajuty. Ilu ludzi może mieszkać w takiej kajucie? Myślę, że nie więcej niż setka. Cztery takie kajuty są na międzypokładzie. 168 Jedzenie jest marne. Ciągle śledzie. I śmierdząca zupa. Do tego ziemniaki w łupinach. Te są najlepsze. Po śledziach suszy jak diabli. Zwariować można. Ludzi w kajutach traktują gorzej jak psów. Krzyczą... Zemszczą... Wszyscy marynarze to Prusacy. Nie cierpią Ruskich i naszych. Naszych więcej. Każdy butny, zły... Co robić? Oni są u siebie. Gdzie pójdziesz się skarżyć? Do kapitana? On też Prusak. Do wczoraj można było wytrzymać. Nie huśtało. Wieczorem wypłynęliśmy na otwarte morze. Ziemia zniknęła z oczu. Wkoło woda i woda. Zaczęło huśtać. Prawie wszyscy chorują. Ja też. Jakby dawali najlepsze jedzenie, też bym nie przełknął. Wszyscy rzygają. Podłoga zabrudzona. Rano jeden chłop spod Biłgoraja mnie obrzygał. On nie miał siły donieść do wiaderka, a ja się odsunąć. Kubełki porozstawiali marynarze. Dla nich to rzecz normalna. W Hawrze wszyscy byli zdrowi. Teraz nas wzięło. Zrazu myślałem, że zatrułem się żarciem. Ale nie. To od kiwania. Ta choroba nazywa się „morska". Kto podatny, to jakby umierał. Ja jestem podatny. Już i rzygać nie mam siły. Nikogo tu nie znam. Ale nie szukam znajomości. Żeby tylko przeżyć. Mówił mi jeden, że jak kto umrze na morzu, to go rzucają do wody. Bez pogrzebu. Jeszcze dziesięć dni tej mordęgi. ¦k it it Łukaszu! Obudźcie się! - Co się stało? - Już Ameryka! Dopływamy! - Słowo stało się ciałem. Jesteśmy na miejscu. Nie umarłem. Przez ostatnie dni nic nie jadłem. Stanieć mi tylko przynosił ciepłą lurę do popicia. Choroba zwaliła mnie z nóg. Dobry człowiek z tego Stańca. Jego nie zmogło. Jak to jest? Jednego choroba powali, a drugiemu nic. Stanieć całą drogę się trzymał. Ludziom pomagał. Pocieszał. Tacy powinni się rodzić na kamieniu. - Co z tym starym, który leżał koło drzwi? - O którego wam chodzi? - No... Tego spod Zakrzówka. - Będzie trzy dni jak pomarł. - Na morską chorobę? - Na nią. - Stary nie powinien ruszać w taką drogę. Na to trzeba końskiego zdrowia. - Taki stary nie był. Do syna jechał. - Sześćdziesiątkę miał... - Może... Męczył się biedak. Ostatnie dwa dni ze wszystkim nie mógł sikać. Zatkało go. - Jak nie jadł i nie pił, to czym miał sikać? - Pić to pił. Nawet dużo. Wiecie jak to jest z morską chorobą. Zatkało go i już. - Na różne sposoby morska choroba ludzi łamie. Jemu się widać na sikanie rzuciło. - Ostatni dzień miał spokojny. Tylko spał. Już się nie przebudził. - Pojednał się z Panem Bogiem? - Mówię wam przecież, że tylko spał. Nie można się było go dobudzić. Sprowadzili księdza. Z górnego pokładu. Nic do niego nie przemówił. Ksiądz go namaścił świętymi olejami. - Dobrze, że był ksiądz. - Na górnym pokładzie ma zakwaterowanie. Z Krakowa jest. Zakonnik. Ale ksiądz. Jezuita. Wszystkie jak się należy pacierze nad zmarłym odmówił. Ładny pogrzeb miał stary. I ludzi dużo. W Zakrzówku by tyle nie przyszło. Tyle, że zamiast zakopać, wrzucili do morza. 169 - Nie wiadomo, czy taki pogrzeb ważny. - Ksiądz mówił, że ważny. - Gdzie ten ksiądz płynie? - Też do Ameryki. Na stałe. Będzie miał misje w polskich parafiach. - To niech mu Bóg błogosławi. Dobrze mówi po polsku? - Jako wy, albo ja. Tyle, że uczenie. - Szkoda, że na spód statku nie poszedł. Czasem boże słowo lepiej uzdrowi, niż najlepsze lekarstwo. - No i jak? Podniesiecie się? Trzeba popatrzeć na tę Amerykę. - Jeszcze się napatrzymy. Ale wstanę. Ciężko mi. Stanieć mnie podtrzymuje. Ledwo stoję. Pewno znowu będę rzygał. Nie. Już nie mam czym. Przestało kiwać. -Dalej Łukaszu! Śmiało! Wchodzimy po żelaznych schodkach na górę. Zobaczyć tę Amerykę. Na statku to chyba odpokutowałem za wszystkie moje grzechy. I w czyśćcu by mnie lepiej nie wymaglowali. Tędy się idzie do burty. Dostęp do powietrza - dla tych z międzypokładu. Mówili ludzie, że dawniej jak emigrantów zapakowali pod pokład, to wypuszczali dopiero w Ameryce. Ci się dopiero nacierpieli. Stanieć przepycha się do przodu. Zręcznie to robi. On zdrowy, a ludzie przeważnie chorzy. Jak takiego pchnąć, to zawsze się nastąpi. Jesteśmy przy barierze. Wdycham powietrze. - Patrzcie Łukaszu. To jest Ameryka. Ładna, co? Zawsze sobie w duszy wystawiałem, że Ameryka jest piękna. Jak Ziemia Obiecana. Pokazuje się, że jest piękniejsza niż myślałem. Słońce wysoko. Wieje lekki majowy wiatr. Orzeźwia. Płyniemy koło małych, zielonych wysepek. Wszędzie kwiaty, domy, ludzie... Domy są piękne. Takich nawet w Kraśniku nie ma, a co dopiero na wsi. Dobrze nie widać, ale widać. Przed domkami trawa równo skoszona. Ganki podparte drewnianymi, wymalowanymi na kolorowo słupkami. Każdy zmyślnie rzezany. Spokój, cisza... - Jak myślicie. Stanieć? Kto mieszka w tych domkach? - Trudno powiedzieć. Po mojemu to jest tak. Bogaty mieszka w mieście. Stąd do miasta daleko. Dojazd trudny. Grunty muszą tu być tanie. - To pewne. Wyjechać z wyspy na targ, to cała wyprawa. - Widzi mi się Łukaszu, że biedota tu mieszka. - Daj nam Boże cierpieć taką biedę. Ale pewnie jest tak jak mówicie. Wystawcie sobie tedy, jak bogaci mieszkają. - Może wcale nie lepiej. W Ameryce jest równość. Koło nas ludzie krzyczą, śmieją się... Nie musisz już słuchać, co ci ktoś opowiada. Sam widzisz. Jest bogactwo i zaprzeczyć się nie da. A przecież to jeszcze nie prawdziwa Ameryka. Biedne strony. - No i jak, Łukaszu? - W głowie się nie mieści, że i my tak będziemy żyli. - Warto było się ruszyć w świat? - I pomęczyć się te dni w drodze. Klęknijmy teraz i podziękujmy Bogu, że nas w te strony skierował. ¦k it it Od godziny jesteśmy w Nowym Jorku. Dla pasażerów z górnego pokładu spuścili most. Schodzą teraz wolno i dostojnie. Nie ma ścisku, przepychania... Kufry znoszą im marynarze. 170 Wchodzą do budynku, gdzie będą im przeglądać paszporta i kufry. Taka przepis. Bogaty czy biedny, a porządek musi być. Przed budynkiem stoją powozy. Niektórzy furmani poprzebierani w liberie. Wymachują rękami. Krzyczą. Przy porcie domy dość duże, ale brzydkie. Nikt tu ładnego domu nie będzie budować. Kto by chciał mieszkać w takim wrzasku? Z górnego pokładu ciągle schodzą. Kapitan stoi przy schodach i salutuje. Z niektórymi się żegna. Teraz dopiero zobaczyłem jak wygląda kapitan. Postawny. Wąsy ma zadbane. Bokobrody też. Odziany w galowy mundur. Marynarze też się przebrali. Nie mamy się co wstydzić przed miejscowymi. Ten Wleland, to ładny statek. Idzie ksiądz. Ten, co o nim opowiadał Stanieć. Miły człowiek. Gdzie się podział Stanieć? Idzie. - No i jak tam? Kiedy będziemy schodzić? - Nas nie będą tutaj puszczać. - Co wy gadacie? - To, co słyszycie. Pytałem się ludzi. - A skąd oni wiedzą? - Są tacy, co nie pierwszy raz płyną. -1 co mówili? - Nas zawiozą do urzędu dla emigrantów. To się nazywa Ellis Island. Tam nas wyładują. - Czemu nie tutaj? - Emigrantów biorą gdzie indziej. - Co im za różnica? - Najpierw wszystkich będzie badał doktor. Przejrzą papiery, a potem komu zechcą, dadzą pozwóleństwo na zejście do miasta. - Wygląda na to, że nieprędko zejdziemy. - Poniektórzy to wcale. - Jak to? - Tak Łukaszu. Z emigrantem mogą zrobić co zechcą. To dla nich nie człowiek. - Nie wierzę. - Jak kto chory, to go nie puszczą. - Chorego by krzywdzili? - Im za jedno. To jest Ameryka. - Przez to, że chorowałem na statku, droga dla mnie zamknięta? - Może taka choroba to nie... -A jaka? - Najwięcej patrzą w oczy. Jak kto ma kaszę w oczach, to nie wpuszczają. - Co wy gadacie. W Strudze na czterech jeden ma kaszę w oczach i ludzie żyją. Nikt nikomu nie zawadza. Za chorobę karać? - Pewnie, że trzeba nie mieć sumienia. - Za inne choroby też zatrzymują? Za jakie? - Nie wiem. To tylko wiem, że na tym Islandzie ludzi zatrzymują. - Co z nimi zrobią? Przecież do tiurmy, ani na Sybir nie zaślą. - Póki co, trzymają na osobności. Potem, jak się trafi statek co płynie z powrotem, to wsadzaj ataki ego i zbyte! - A pieniądze, co wydał na drogę? Na szifkartę? - Przepadły. - Boże! Żeby tylko na nas nie popadło. 171 Wychodzi na to, że biednemu wszędzie źle. Dla biednego nie ma Ameryki. Obchodzą się z nami gorzej niż z bydłem. Jak spędzali na ląd, to kierowali w takie zagródki. Jak krowy, albo świnie do rzeźni. Potem zagnali do dużych pokojów. Niby czyste, ale wyjść nie można. Bez zezwóleństwa urzędnika. A zezwóleństwa nie dają nikomu. Chcesz czy nie, biorą cię na badanie do doktora. On tu jak Pan Bóg. Co powie - to święte. Daje życie, albo zabiera. Jak nie puści do Ameryki, to tylko się powiesić. I wieszają się ludzie. Ja się nie pcham. Czekam, aż mi ta morska choroba całkiem przejdzie. Na ziemi mija, jak świętą ręką odjął. Z każdą godziną jestem mocniejszy. Odczekam jak długo się da. Jak mnie doktor wezwie, będę już zdrowy. Nie pozna, że chorowałem. Widziałem dzisiaj Murzyna. Nie jest czarny, tylko ciemnobrązowy. Ubrany był w niebieskie spodnie z szelkami. Sprzątał salę, gdzie siedzą urzędnicy. W naszych salach nie sprzątają. Może dopiero, jak będą puste. Jedzie z nami nauczycielka. Ma uczyć w polskiej szkółce. Pytałem ją o Murzynów. Powiedziała, że przywieźli ich tutaj w kajdanach. Jak niewolników. Żeby darmo robili. Żywego Murzyna widziałem pierwszy raz w życiu. Jak na Gody w kościele była szopka, to jeden z trzech króli był czarny. Ze wszystkim inaczej wyglądał. Był w koronie. W złotej szacie. Taki ten świat. U nas była pańszczyzna, a tu niewolnicy. Teraz mają emigrantów. Wychodzi na to, że gdzie byś się nie obrócił, zawsze bogaty na ludzkiej krzywdzie się pasie. ¦k it it Nie rozumiem, co do mnie mówi. Zemści w ichniej mowie. Skąd mam wiedzieć co on gada? Jak to on powiedział? „Raszjen"1... cholera go wie. Teraz mówi „stiupyd"2. Przywołuje drugiego. Ten jest w mundurze. Doktor ma na sobie długi, biały fartuch. Ale na głowie ma czapkę. Prawie jak wojskowa. Podobna do ruskiej. Na nosie okulary. Zrobione ze złotego drutu. Pali cygaro. Ładnie pachnie. Urzędnik ma wredną gębę. Wszyscy oni tacy. Popatrzył na mnie jak dziedzic. Zasraniec. Spocony. Gęba mu się świeci. - Wy od kuda? Jakiś amerykański Ruski. Po rusku nie będę z nim gadał. Dosyć namordowałem się w kraśni ckich urzędach. Gnojek. Amerykański stójkowy. - Nie rozumiem co mówicie. - Aaa... Polak. Trzeba było od razu powiedzieć. Zagadał po amerykańsku do doktora. - Zaraz doktor cię zbada. Chorowałeś na coś? - Nie ma takiego, żeby na coś nie chorował. - Nie mędrkuj. Rozbieraj się. - Całkiem? - Całkiem. - Co to? Do stawki tutaj staję czy co? Będziecie mnie w sołdaty brać? Jestem zdrowy i powiedz to temu w okularach. - Słuchaj chłopku. Tu jest Ameryka. Są przepisy. Trzeba je szanować. Jak ci się nie podoba, to wynocha! Pierwszym statkiem odeślemy do Europy. 1 ang. Russian (Rosjanin). 2 ang. stupid (gupi). 172 Jak zechce, to tak zrobi. Przecie ma władzę. Nie darmo go umundurowali. Po amerykańsku mówi. Co takiemu zrobisz? Jakby w kraju, to dałbym mu w mordę. Tutaj on górą. Musowo się rozebrać. Wstyd. Nie przez to, żem goły. Tyle czasu jestem w drodze. Chorowałem. Brud aż cieknie z człowieka. Jak raz w Kraśniku byłem u doktora, to Zośka dwa sagany gorącej wody nagrzała, wykąpałem się, mogli mnie badać. Miałem czystą koszulę gacie... A i tak doktor tylko do połowy kazał mi się rozbierać, tutaj do gołego. Zdejmuję szmaty. Śmierdzi. Doktor jakby nie czuł. Ten co mówi po polsku, też... Siedzą w smrodzie, to przywykli. Doktor zagląda mi do oczu. Podwija powieki. Patrzy przez takie okrągłe szkło na trzonku. Obstukuje mnie. Bada. Świnia. Korzeń ogląda. Coś naciska. Jakby kurę macał. Na stare lata hańbi człowieka. -Allright... Ten, co mówi po polsku, obraca się do mnie. - Masz szczęście. Wszystko w porządku. Zostaniesz w Ameryce. Tylko ryjem nie kręć, bo długo się nie uchowasz. Teraz idź odebrać papiery. - Gdzie? - Wejdziesz w te drzwi. Tam się wszystkiego dowiesz. Teraz uciekaj, bo inni czekają. Nawet nie dał mi czasu, żeby założyć portki. Z boku sali jest wejście do pokoju. Ludzie płaczą i zawodzą. To ci, u których znaleźli kaszę w oczach. ¦k it it Jeślim do tej pory nie zginął, to teraz zdechnę. Dogadać się nie potrafię. Znikąd ratunku. Boże! Ale tu ruch. Wozy jadą jeden za drugim. Wyładowane pakunkami, skrzyniami... Ludzie zagonieni. Każdy się spieszy. Wypuścili mnie z urzędu i rób co chcesz. - Żeby cię pokręciło! Mało mnie nie rozjechał. Pędzi jak opętany na tym swoim wózku. Jak oni mogą na takim gównie jeździć? Ma tylko dwa koła. Jakieś duże. Co na taki wózek załadujesz? Ale koń ładny. Niczego sobie. Ci, co jeżdżą na wózkach, wszyscy ubrani dostatnio. Na głowach mają sztywne cylindry. W różnych kolorach. Najwięcej jest wozów wyładowanych towarami. Wszystko ze statków. I wożą na statki. Na wozach różne tablice. Wymalowane cudacznie. Ci, co na nich jeżdżą, fikuśnie przebrani. Mają coś powypisywane na plecach. Nie wszyscy, ale mają. Pogłupieli. Żeby człowiek umiał mówić po amerykańsku, to by sobie poradził. A tak? Stoisz i patrzysz. Przyjdzie zginąć w tym zwariowanym świecie. Najpierw trzeba się pomodlić. Matka Najświętsza nie opuści w potrzebie. Tylko czy w takim zgiełku usłyszą w niebie mój pacierz? - Pod Twoją obronę uciekamy się święta Boża Rodzicielko. Naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych... Czego on chce ode mnie? Wrzeszczy... Ubrany jak w zapusty. Na granatowo. W sztywnym zaokrąglonym kapeluszu. Już wiem. To amerykański stójkowy. Macha ręką. Rozumiem. Chce, żebym się stąd wynosił. Przecie nikomu nie zawadzam. 173 Tutaj nawet lepiej. Porozbijane skrzynie. Jest na czym usiąść. Tyle drzewa się marnuje. Do niczego ta Ameryka nie dojdzie. Takie ładne deski marnują. Tyle, że cienkie. To nieważne. Jakbym takie miał w Olszynkach... Ale bym różności narobił! Śmierdzi. No tak. Na kupę wyrzucili zgniłą zieleninę i flaki z ryb. Te śmierdzą najwięcej. To śmietnik. Wygląda na to, że ze statku wyrzucili mnie na śmietnik. Wykalkulowały ścierwa. Tak łatwo się nie dam. Jak inni żyją, to i ja znajdę sposób. Trzeba coś zjeść. Pić też mi się chce. Upał się taki robi, że u nas w lipcu takiego nie uświadczysz. Na statku chorowałem, to nie jadłem. Teraz mi lepiej, ale zgłodniałem. W Austrii i Prusach Rachela miała o wszystko staranie. Też mi się poszczęściło. Tutaj rubel to nie pieniądz. Nic nie kupisz za rubla. Trzeba wymienić na dolary. Ale jak? Będę na oczach wszystkich wypruwał pieniądze z pasa? Amerykańskie papiery mam w woreczku za koszulą. Gdzie się wymienia ruble? Jak się dogadać? Ten parch Chaim powiedział, że Tejwi wszystko załatwi. Szukaj wiatru w polu. Mam kartkę. Tam jest napisane gdzie mieszka. Myślał pewnie, że j ak tutaj dojadę, to każdy mi drogę pokaże. Wszyscy patrzą na mnie, jakbym był niespełna rozumu. W rzeczy samej głupio wyglądam. Z nieba leje się skwar, a ja w bekieszy. Butów do kolan też tutaj nie noszą. I do tego barankowa czapka. Każdy popatrzy i myśli, żeś durak. Nie dziwię się. Co za łazęga ku mnie idzie? Pewnie żebrak. Przynapity. Dobrze się tutaj żebrakom powodzi. Szuka zaczepki? Jedną ręką go załatwię. Mamroce po amerykańsku. Chce, żeby mu dać pieniędzy. - Odejdź człowieku! Nic nie dam, bo sam nie mam! Patrzy na mnie i śmieje się. - A to ci heca! Spotkałem rodaka! Prosto z kochanego kraju! Witaj rodaku na mlekiem i miodem płynącej, amerykańskiej ziemi! Wygląda na to, że szydzi. Ale dzięki Ci Matko Najświętsza. Wysłuchałaś mojej prośby. Jest ktoś, do kogo mogę się po ludzku odezwać. - Niech będzie pochwalony... - Daj spokój, rodaku. Pan Bóg nie patrzy na Nowy Jork. A już specjalnie na nowojorskie śmietniska. I jeszcze jedno. Tutaj Pan Bóg rozumie tylko po angielsku. -Niewierze! - To prawda, rodaku. - Przecież mnie wysłuchał. Spadliście mi jak z nieba. - Oj spadłem. I to w dodatku na głowę. - Dawno jesteście w Ameryce. Po amerykańsku gadacie jak ksiądz po łacinie. - Trzeci rok, łaskawco. Nie będę nic mówił. Gorzała jedzie od niego. Pewnie co zarobi, zaraz przepije. Taki nigdy nie dojdzie do majątku. - Jak widzisz, powodzi mi się wybornie. - Ciężko tu z robotą? - Jak dla kogo. Ja jestem na specjalnych prawach. Popatrz. Wyjmuje rękę z kieszeni. Nie ma dłoni. Tylko kikut. - Jezusie Maryjo! Co się wam stało? - Zostawiłem dłoń w stolarni mister Johnsona. - Co wy wygadujecie? - To, co słyszysz, rodaku. Wpakowałem rączkę w maszynę i po krzyku. - Matko Naj świętsza... - Teraz mi o pracę trudniej. Ale i tak żyję jak lord. Czasem parę centów zarobię w porcie. Plecy mam zdrowe, więc worki mogę dźwigać. Byle niezbyt ciężkie. Czasem coś się ukradnie... Ale już stałej pracy nie dostanę. 174 - Ot nieszczęście. A w kraju, to wy z jakich stron? - Z Serocka. Wiecie, gdzie to jest? -Nie. - Taka mała dziura koło Warszawy. - Mający Warszawę pod bokiem, musieliście aż tu szukać pracy? - Naiwny z was kmiotek. - Może i naiwny, ale Warszawa to przecież wielkie miasto. Familię zostawiliście w Serocku? Nie jest stary. Myślę, że nie ma trzydziestki. Wysławia się po miejsku. Po amerykańsku mówi. Żeby miał obie ręce, mógłby opływać w dostatek. - Jestem sam, łaskawco. Twarz ma ziemistą i wynędzniałą. Co i raz łapie go kaszel. - Ja mam familię koło Kraśnika. Jak to się stało - żeście sami na świecie. I w dodatku w Ameryce? Taką biedę to już lepiej cierpieć między swoimi. - Macie trochę czasu? - To jedno, czego mi nie brak. - Widzisz rodaku, mój dziaduś, niech mu ziemia lekką będzie, miał w główce nie wszystko poukładane jak należy. On też na to wygląda. - Czasami tak bywa. Nie wiadomo, jaka choroba cię dopadnie. - Właśnie. Dziaduś miał pięćdziesiąt lat, a w główce kwiliły mu ptaszki. Zamiast siedzieć przy piecu, z różańcem w garści, poszedł w serockie lasy. Partię drągalierów zakładać. Wiecie, co to było? - Skąd mam wiedzieć? - Tak myślałem. Drągalierzy to byli tacy wojownicy, co w powstaniu szli z drągami na cara. Gwintówek nie mieli, więc strugali drągi, bo myśleli, że to na Ruskich wystarczy. Wiesz ty, co to takiego Powstanie Styczniowe? Powiedzieć mu czy nie? Nie znam go. Pijaczyna. Co z takim gadać. Ale nic mi nie zrobi. Gdzie doniesie? W Ameryce cyrkułu nie ma. Co mi tam... Powiem. - W Powstaniu Styczniowym zabili mojego ojca. Jak to jest? Przepłynąłem prawie cały świat. Losy rzuciły mnie do obcych ludzi. Po amerykańsku ani słowa nie potrafię powiedzieć, a pierwszy człowiek, z którym mogę się rozmówić, gada o powstaniu. Widać przed tym nie uciekniesz. Patrzy na mnie inaczej. Jakby otrzeźwiał. - Wybacz, rodaku. Nie chciałem cię urazić. - Mówcie, jak żeście zaczęli. - Nie ma wiele do opowiadania. Mało pamiętam. Miałem wtedy trzy lata. Partię drągalierów i dziadka wykłuli Kozacy pikami w lasach nad Narwią. Ojca zabili pod Sokołowem, w partii księdza Brzóski. Matka umarła, kiedy miałem dziewięć lat. - Nie oszczędzał was los. Jakżeście się dostali do Ameryki? - Miałem ciotkę w Warszawie. Chowała mnie. Nawet do szkoły posyłała. Wtedy zaczęli za mną węszyć żandarmi. - Boże jedyny! Za dziadka i ojca? - Miałem z carem własne porachunki. - No i co? - Ciotka sprzedała pierścionki i pomogła uciec do Ameryki. I tak oto spotkaliśmy się na nowojorskim śmietniku. Nic nie mówimy. O czym tu mówić. Chciałem go przepytać, może by doradził... Ale co on może? Siedzi na skrzynce i kaszle. Gorzej mu niż mnie. - Słuchaj, rodaku. Nie będę ukrywał. Kiedy cię zobaczyłem, chciałem trochę oskubać. Emigranci zawsze jakieś grosze z kraju przywożą, ale tobie odpuszczę. 175 Miałem na niego podejrzenie. Wszędzie się trzeba pilnować. - Co zamierzasz robić, rodaku? - Mam kartkę. Tam jest zapisane, gdzie mieszka ten, co mi szifkartę załatwił. On mi też poszuka roboty. - Pokaż. Daję mu kartkę. Czyta. Uśmiecha się. Masz szczęście, rodaku. To Teddy Briks. Znam gałgana. Mieszka w tej dzielnicy. Trzy bloki stąd. Dojdziemy na piechotkę. - Czemu mówicie, że to gałgan. - Tu każdy taki. Osobliwie, jak się biznesem zajmuje. - Czym? - Interesami. - To może do niego nie iść? - A do kogo pójdziesz? Do drugiego oszusta? Teddy coś tam ci pomoże. Pieniądze masz? - Nie mam. - Masz. Nawet ci powiem, gdzie je schowałeś. W pasie parcianym. I ja tak zrobiłem, kiedy tu jechałem. Teddy ci wymieni ruble na dolary. - Mówicie, że mi pomoże? - Najpierw co będzie mógł, to z was wycygań! Potem pośle do Pensylwanii, albo Pittsbur-ga. Tam są kopalnie węgla. - Mainy? - O! Robisz postępy. Nawet już po angielsku zaczynasz mówić. Oni tam szukają takich frajerów jak ty. Do ciężkiej roboty pod ziemią. Za wszawe centy. Briks i jemu podobni biorą od łebka za każdego wysłanego tam frajera. Kompania im płaci. - Znaczy, że jest robota? - Zapłaczesz jeszcze na tę robotę. - Żeby tylko była. Znowu zaczyna kaszleć. Nie chcę wypowiedzieć w złą godzinę, ale on ma chore płuca. Niech go Bóg ma w swojej opiece. - No staruszku! Bierz swój worek obfitości. Idziemy do mister Briksa. - A jak go nie będzie w domu? - To będziesz czekał przed chałupą tak długo, aż przyjdzie. Nie masz wyboru. Może gdzieś wyjechał? - To przyjdź jutro tam, gdzie się spotkaliśmy. Koło południa. Zaprowadzę cię na stację kolei żelaznej. Sam pojedziesz do Pittsburga. Tutaj pracy nie znajdziesz. Takie jest biuro Tejwiego? Przecież to rudera. Gdzie mu do biura rejenta Blomberga. Dom niby piętrowy, ale cały odrapany. Żydów więcej niż w Kraśniku. Co drugi z pejsami i w chałacie. Czuć rybą, cebulą i czosnkiem. Może trzeba się było trzymać tego z Serocka? Wygadany. Zawsze by pomógł. Eee tam! Nie trzeba mi faktora. Dam sobie radę. Wszystko przecież ułożone między Chaimem i Tej-wim. Ten z Serocka mówił, że Tejwi ma interes w znalezieniu mi pracy. Przecież tego chcę. Ale tu brud i nędza. Nie taką sobie w myślach Amerykę malowałem. Trzeba wejść w te drzwi. Wchodzi się jak do żydowskiego sklepu w Kraśniku. Coś wypisane na drzwiach. Nie mogę przeczytać. Teddy Briks. To moje drzwi do Ameryki. 176 ROZDZIAŁ 8 Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Kochany Ojcze. Wszyscy jesteśmy zdrowi. Le-ośka umarła rok temu. Dostała suchot i popsuło się jej w głowie. Dolary, coście posłali, doszły szczęśliwie. Mama chodziła po nie do Kraśnika. Chaima mama spłacili. Wszystkie weksle odebrała od rejenta. Żadnych długów już na naszej gospodarce nie ma. Z tego, coście przysłali, zostało się czterysta dolarów. Mama pożyczyła je na procent Kolaninowi i Bucho-rze ze Strugi. Za procent to na jesieni Buchora całe nasze pole obrobił. To samo na wiosnę. Krowy mamy dwie, a świń trzy. Mięsa i mleka nie upragniemy. Chleba nam wystarcza, bo mama dokupuje w mieście. Ja chodzę do szkoły w Strudze. Uczę się dobrze i nauczyciel mnie nie bije. Na Gromniczną pomarł stary Nierodka. Na brzuch. Weronka urosła duża i jest zdrowa. Mama kazała Was pozdrowić i podziękować za dolary. Niech Was Pan Bóg ma w swojej opiece. Bronek. Ładnie dzieciak pisze. Literki jak wymalowane. Nawet rejent Blomberg ładniej nie kaligrafuje. Wyjdzie chłopak na ludzi. Już ja dopilnuję. Będzie kimś w życiu. Nie to co ja. Żeby tylko szkoły pokończył. Musi ukończyć. Płuca w tych cholernych mainach wypluję, a chłopaka wykształcę. Nie wiem co to jest? Teraz o nim tylko myślę. Leośka pomarła, a wcale mnie to nie obeszło. U starego chłopa miłowanie, jak wiosenna burza. Przyjdzie, powali drzewa i pójdzie. Dobrze, że Zośka wykupiła weksle. Bałem się, że nie wykupi. Takiej latawicy wszystko może strzelić do łba. Przepuści dolary... Lekko przyszły, lekko poszły. Czterysta dolarów pożyczyła Buchorze? No to teraz Leon ma wygodę. I pożyczyć jest gdzie i podupcyć. Obrabia mi gospodarkę, a przy okazji żonę. Nie będę posyłał tyle dolarów. Bo to mi mus na kurewstwo pracować? Parę dolarów poślę, żeby dzieci biedy nie cierpiały. Nazbieram tutaj dolarów i sam kiedyś do kraju zawiozę. Wy-wianuję dzieci. Powiadają ludzie, żeby złożyć pieniądze w banku. Procenta rosną. Wszyscy tak robią. Nie zaniosę. Co mam to moje. Jankesy tylko patrzą, żeby człowieka oszukać. Zrobiłem schowek w podłodze i tam trzymam dolary. Nie mam procentu, ale w każdej chwili mogę je wyjąć, przeliczyć i zobaczyć. Nigdzie nie muszę latać. Prosić o swoje. A co by było, jak by się ogień zaprószył? Cały dobytek pójdzie z dymem. Bank też się może zapalić. To się musi źle skończyć. Okradną banki i wtedy się pokaże co lepiej. Zośka pożycza dolary na procent. Bankierka zasrana. Pieniądze trzeba trzymać przy sobie. Buchora gospodarz bogaty, ale świnia w każdym siedzi. Co te amerykańskie pieniądze w sobie mają? Dla śmierdzącego świstka papieru człowiek by zabił człowieka. Żadne banki mnie nie nabiorą. Za ciężko pracowałem, żeby się dać wy-kantować. Ucieszył mnie list Bronka. Mam dla kogo pracować. W majnach robota ciężka, ale jest. Stronami robi się trudno o robotę. W starym kraju ludzie myślą, że tu wszędzie na ciebie czekają. Kłaniają się, żebyś chciał pracować. Upodlenia, com przez pięć lat przeszedł, krwawymi łzami nie wypłacze. Ale najgorsze już za mną. Wiem jak tu żyć. Najważniejsze, żem się po amerykańsku nauczył mówić. Sam bym nie dał wiary, że to możliwe. Stary przecież jestem. Nauka do głowy nie wchodzi. Niektórzy 177 to mnie za Jankesa biorą. Może dlatego, że nie piję. to ich myli. Tutaj w Bloomstone piją tylko nasi. Ruscy i Ajrysze.3 Nasi najwięcej. W mąjnach Jankesa na dole nie zobaczysz. Są, ale w offisach. Jak się który na dole trafi, to za foremana4 robi. Każdy zawzięty na naszego brata jak pies. Germańca też rzadko przy prawdziwej robocie zobaczysz. Nasi w Bloomstone żyją jak bydlęta. Po ośmiu w jednej izbie się gnieżdżą. Też tak zaczynałem. Teraz inaczej. Mieszkam osobno. Sam. W jednej izbie. Wolę zapłacić więcej, a żyć jak człowiek. U Waścików mieszkam. Porządni ludzie. Drugi rok jestem u nich na borcie. Jedzenie dają dobre. I dużo. W starym kraju nawet w święta ludzie nie mogą o takim marzyć. Codziennie mięso. Smażone na różne sposoby. Nie tylko w kaszy czy kapuśniaku. Śniadanie jesz w domu, a na obiad, znaczy dinner, to do torby chleba dostaniesz białego, kawał porkciopsa5 i do tego bańkę kawy z mlekiem. Jakbyś sobie dobrze w obiadową przerwę nie podjadł, to dziesięć godzin nie wyrobisz. Waścikowie dbają o bortników. Płacić trzeba o czasie, ale żyjesz jak przy rodzinie. Mnie Jadźka Waścikowa nawet lubi. Ona mi też nie obca. Nie powiem żeby często, ale raz w tygodniu do mnie zachodzi i dogodzę jej jak trzeba. Paweł już nie może. Kiedy pracował w mąjnach, to go przywaliło i coś mu się w środku zepsuło. Pogodził się ze swoją biedą. W nieszczęściu miał i szczęście. Duży insiurens6 dostał. Kupili dom. Zaraz też bort założyli. Wszyscy koledzy Pawła do niego się sprowadzili. Też się przeniosłem. Teraz Waścikowie mają dobrze. Żyją dostatnio. Ludzie w Bloomstone ich szanują. Tyle, że Paweł nie może. No to Jadźka zaczęła przychodzić do mnie. Nawet nie pamiętam jak się to zaczęło. Zwyczajnie przyszła i weszła do łóżka. Paweł o tym wie. W sobotę wieczorem wychodzi na piwo do baru. Wtedy Jadźka do mnie przychodzi. Dziwna kobieta. Cicha, spokojna... Pięć centów byś za nianie dał, a na kochanie zawzięta, jak rzadko. Lubi się gzić. Jak Paweł jeszcze mógł, to też jej nie potrafił dogodzić. Mówiła mi. Baby nie pojmiesz. Przecież i ja Zośce nie pasowałem. Za mocno ją miłowałem. Jadźce pasuję. A nic do niej nie czuję. Przyjdzie, rozbierze się, da swoje i swoje dostanie. Potem wraca do męża. Albo do roboty. A ja wyrzucam z siebie gorączkę, co się przez tydzień nazbierała. Nie miłuję jej, a jak się ze sobą mieszamy, to dobrze nam i błogo. Wychodzi na to, że w onaceniu kochanie przeszkadza. Dzisiaj sobota, a Jadźka nie przyjdzie. Poszli z Pawłem do kościoła. Misje są w parafii. Nie mam pretensji. Kościół ważniejszy. Pójdę do baru. Trzeba się przyzwoicie odziać. Jakby mi kto powiedział, że będę chodził w takiej odziewie, to bym myślał, że ma źle w głowie. Kamizelkę mam, krawatkę, sztywny kołnierzyk do białej koszuli... Nawet kapelusz. Tu wszystko możesz kupić gotowe. Nie trzeba orderować u krawca. Wchodzisz do storu z odzieniem i wybierasz jakie zechcesz. Mierzysz na miejscu. Pasuje - kupujesz. Nie - idziesz dalej. Ja kupuję o Ivena. On się dawniej nazywał Iwaniuk. Teraz podmienił nazwisko. Dostał amerykańskie papiery. Chodziło mu o to, żeby Jankesy też u niego kupowały. Przeliczył się. Tylko ruskie i nasze do niego chodzą. Mówi po naszemu, to każdy chętnie u niego kupuje. U Ivena jak w starym kraju. Iven pochodzi od Rzeszowa. Z okolic Odrzykonie. Wieś się Bondarówka nazywa. Płaszcz u niego kupowałem. Obraził się, kiedy na niego powiedziałem „Ruski". Ja - powiada -jestem Łemkiem. To nie to samo, co Ruski. 3 ang. Irish (Irlandczycy) 4 ang. foreman (nadzorca) 5 ang. pork (wieprzowina) 6 ang. ineurance (ubezpieczenie) 178 Oni tu wszyscy z Łemkowszczyzny. Niby Ukraińcy, a nie całkiem. Teraz mówię na nich „Łemkowie". Lubią mnie za to. Dobry naród. Tylko zawzięty. Byłem u nich w cerkwi. Może jest różnica między ich cerkwią a ruską, ale na oko tego nie widać. Cerkiew jak cerkiew. W Bloomstone mają Łemkowie postawnego popa. Wielki z czarną brodą. Baby, aż piszczą do niego. On nawet nie mrugnie. A żonę ma nijaką. Mała, sucha... Świata za nią nie widzi. Kiedyś była Żydówką, ale ją nawrócił na łemkowską wiarę. Sam ją ochrzcił. Pięknie śpiewa ich pop. Oni wszyscy ładnie śpiewają. Byłem w cerkwi na ślubie syna Wa-syla Kondraciuka. Iwana. Podobało mi się nabożeństwo. W tych śpiewaniach i kadzidłach człowiek zapomniał, że jest w amerykańskim Bloomstone, a nie, dajmy na to, w jakimś Kijowe albo Moskwie. Wesele było już po amerykańsku. Oni mają taki „Lemko Home". W środku wielki hali, gdzie są wesela i zabawy. Nawet orkiestra grała amerykańska. Ale ładnie. Nie szkodzi, że po amerykańsku. No już. Mogę iść. Do baru parę kroków. Chociaż to wiosna, ale wieczorem bywa chłodno. Jankesy mają ładne płaszcze, a niechętnie je zakładają. Mróz chwyta, a oni do figury. Chcą pokazać, jacy to zdrowi i odporni. Ja też płaszcza nie zakładam, chociaż mam ładny. Drogo zapłaciłem. Starowny naród w Ameryce. U nas w Kraśniku, jak przyjdą roztopy, to ulica cała w błocie. Wozem ledwo przejedzie. Tu zrobili chodniki z desek. Możesz iść, gdzie chcesz. Nogi nie zamoczysz. Zapadnie zmrok, to zapalają lampy gazowe. Mają elektrykę zakładać. Będzie jeszcze jaśniej. Ładne miasto nasze, Bloomstone. Z każdym rokiem ładniejsze. Zasobne, czyste... Jak ludzie mają robotę to i dobrobyt w mieście. Wszystkim się dobrze powodzi. Od dziwki do bankiera. Pieniądz krąży, a ludzie się bogacą. Waścikowie mają swój dom przy Main Street. Mówił mi Paweł, że za ich dom i lotę7 dawali mu trzy razy więcej niż zapłacił. Wierzę. Ale wtedy dolar też miał inną wartość. Na dniówkę zarabiałem osiemdziesiąt centów. Teraz półtora dolara. Zarobki większe to i ceny rosną. Dzisiaj w mieście cicho. Ludzie poszli do kościoła. Ojcowie Jezuici prowadzą misję. Ci to potrafią głosić kazania. Najtwardszego grzesznika przełamią. Nie to, co nasz proboszcz. Ten by tylko ludziom do kieszeni zaglądał. Całe kazanie, bez przerwy „daj i daj". Na organy daj, na światło daj, na szkółkę niedzielną daj. Skąd brać na wszystko? Ja tam nic nie mówię. Chcesz mieć polski kościół, to trzeba płacić. Jak nie, możesz chodzić do Ajryszów. Tyle, że tam nie pomodlisz się jak trzeba. Wątpię, czy z ajryskiego kościoła polski pacierz doleci do Matki Boskiej. Nasz naród jest głupi. Najpierw jeździli do biskupa, żeby na polską parafię pozwolił, a teraz, jak ksiądz Kluba polski kościół postawił, to lżą biskupa i proboszcza. Tylko wstyd przed obcymi. Niemcy najwięcej z nas szydzą. Dobrze, że są te misje. Może Jezuici naszym głupkom do ciasnego łba przemówią. W Ameryce bogactwo jest ogromne. Ale złodziei też dużo. Powiadają, że mer Bloomstonu to największy złodziej. Dlaczego my Italiańca wybieramy na mera? Nie mogę zrozumieć. I do tego głupio się nazywa. Picini. W starym kraju z takim nazwiskiem urzędu by nie mógł piastować. Tu nazwisko można zmienić bez kłopotu, a on nie chce. Na ostatnim votowaniu Łemkowie wysunęli swojego kandydata. Birkut się nazywał. Wszyscy chcieli na niego votować. Nasi też. W tydzień przed wyborami ktoś wysadził dom Birkuta w powietrze. Zabito jego, żonę i dwie córki. W Bloomstone o dynamit jest łatwo. Mainy. Picini znowu jest merem, Nawet był na pogrzebie Birkuta. Ludzie mówili, że płakał. Szkoda, że mu pop kadzielnicą przez łeb nie zdzielił. parcela ang. ang. linę (kolejka) 179 Pusto dzisiaj w barze. Siedzi paru ochlapusów. Jankes do tego baru nie przyjdzie. Brzydzi się... Ruski też nie. Ci się znowu boją. Nasz, jak się przynapije, to na Ruska cięty. Ajrysz ten bar prowadził. Sprzedał go Pałysowi. Dziesięć lat temu, Pałys przyjechał z Prus. Takie to i Prusy. Mieszkał koło Wronek. W Pakawiu. Skąd Pałys wziął pieniądze, żeby kupić ten bar? Robił w majnach, więc tyle dolarów nie uzbierał. Wyjechał do Pittsburga. Nie było go dwa lata. Jak wrócił, miał kabzę pełną dolarów. W Ameryce są inne bary niż u nas. Jak przypomnę Chaimową karczmę w Strudze, to dziw bierze, że kiedyś człowiek tam chodził. Inna sprawa, że takiej dobrej kiełbasy jak u Chaima, tutaj nie dostaniesz. Jest czystość, ale kiełbasy nie ma. Wejdziesz do baru, to nie licz, że dostaniesz jedzenie. Jest whisky, piwo, ale jedzenia nie ma. Czystą okowitę też mają, ale z naszą równać się nie może. Słaba. I naftą śmierdzi. Nie potrafią Jankesy okowity pędzić. Pewno dobrych aparatów nie mają. Młody to jeszcze kraj. Nie wszystko potrafią. Ale bogaty. Jak do jakiegoś baru zaczną chodzić nasi, to już właściciel porządku nie utrzyma. Wolę chodzić dwa bloki dalej. Do Williamsa. Drożej, ale czysto. Tylko Jankesi się schodzą. Dzisiaj nie chciało mi się daleko chodzić. Zmęczony jestem. Posiedzę u Pałysa. - Eee! Łukasz! Nie poszedłeś na czarne misje? Kto to? Wołczyk. Polityk zasrany. Nic mu się nie podoba. Chce, żeby mu dolary z nieba leciały. Na żadnej robocie się nie utrzyma. - Niby czemu na „czarne"? - Bo diabeł się w jezuickie sutanny przebrał. Dlatego czarne. - Jedno duże piwo. Pójdę do stolika w kącie baru. Nie mam ochoty siedzieć z pijusami. - Z beczki? - Butelkę. Pójdę do stolika. Posiedzę sobie. Butelki robią tu ładne. Z porcelanowym kapslem. Elegancko się zamykają. Na sprężynkę. Dbają, żeby piwo było dobre. Inaczej nikt nie kupi. Wydaje mi resztę z półdolarówki. Tu się płaci przy odbiorze. Na borg się nie napijesz. Nie masz dolarów, to nie pij. Idę w kąt sali. Jest wolny stolik. Pogadałbym z ludźmi, ale przecież nie z takim burkiem jak Wołczyk. - Chodź do nas, Łukasz! Przyczepił się. Nie wypada odmówić. Powie, że zadzieram nosa. Z ludźmi trzeba żyć. -Jest miejsce? - Jest. Pogadamy... - Długo siedzieć nie będę. Raz trzeba się wyspać. - Przecież sobota. Jutro nie idziesz do roboty. - Idę. Mam owertajmy8. Przysiadam się do stolika. Same nygusy w komplecie. Wołczyk, Jurek, Zaguła... - Tylko piwo pijesz, Łukasz? - A co? Nie wolno? - W Ameryce wszystko wolno. Ale w sobotę powinieneś sobie golnąć burbona. To krew ożywia. Dobrze robi na żołądek. - Jeszcze nie wiesz Łukasz, jakie są nowiny. Jurek się odezwał. Pijaczyna boży. Jaką on może mieć dla mnie nowinę? - Co się stało? - Wołczyk dostał amerykańskie papiery. - No toś teraz pan. Nie wiedziałem, że gadam z Jankesem. - Trwało bo trwało, ale załatwili. Teraz ja już nie Ruski tylko Amerykan. ' ang. over time (nadgodziny) 180 - Myślałem, żeś był Polakiem. - Amerykany Polski nie uznają. W środku mogłem być Polakiem, ale papiery miałem ruskie. U nich papiery najważniejsze. Teraz jestem Amerykan. - Ale na jednego przyszedłeś do Pałysa. Trzeba było iść do Williamsa. Tam chodzą Janke-sy. - Tu jest wolny kraj. Możesz chodzić gdzie chcesz. U Pałysa jest taniej. - Pewnie. I dogadać się łatwiej. U Williamsa trzeba po amerykańsku piwo orderować. - Po angielsku. U nas się mówi po angielsku, Łukasz. - Patrzaj no się! To nawet swojej mowy nie mata? U Anglików musialiśta zborgować? - Nie będę ci Łukasz tłumaczyć. I tak nie pojmiesz. Trzeba szkoły, żeby to zrozumieć. Ale baran! „Szkoły". Ten ci dopiero szkół nakończył. Szkoda gadać z gówniarzem. Wrócę do domu i poczytam gazetę. Przywykłem do „Kuriera". Niegłupi człowiek ten redaktor Kruszka. - Powinieneś Wołczyk iść do szkoły. Teraz, jak jesteś Jankesem, musisz nauczyć się gadać po amerykańdku. Teraz już nie starczy „ siur", stryta10 czy korner11". Na drukowanym też się nie wyznajesz. Nie pojmujesz, co piszą w twoich gazetach. - Ty jesteś uczony! Ale komisja mnie dała amerykańskie papiery, a nie tobie, mądralo. Chociaż po amerykańsku gadasz. Popatrzył na mnie ten główny i powiedział: O'kay mister Wells. Pan jesteś very good American. - Nazwisko ci też zmienili? - Sam zmieniłem. Tak lepiej. - A co będzie z tym Polakiem, co podobno gdzieś w środku u ciebie siedzi? - Jak będzie Polska, to pomyślę. - Patrzaj no się! Bidak na wolną Polskę czeka! Bogu dzięki, że chociaż w Ameryce mamy tylu potriotów. -Dajcie spokój polityce. Jurek się odezwał. Dla takiego bydlaka polityka wszędzie tam się zaczyna, gdzie mówią o wolnej Polsce. - Masz rację, Jurek. Stójkowy może nas przyaresztować. - Nie kpij, bo nie czas ku temu. Tu jest wolność. Przy okazji. Może byście pożyczli pół dolara? Oddam jak w przyszłą sobotę dostanę czeki. - Na co ci pół dolara? Będziesz chałupę budował? - Chciałem postawić kolejkę, za pomyślność naszego kolegi Wołczyka. - Chciałeś powiedzieć, mister Wellsa? - Surę. Właśnie tak chciałem powiedzieć. Mister Wellsa. - Pożyczyć nie pożyczę, ale kolejkę sam postawię. Nadarzyła się sposobność, to i wypić warto. Wołczyk patrzy uważnie. Nie wie czy kpię, czy mówię poważnie. Ale mordy nie otwiera. Boi się, że nie postawię kolejki. Nie bój się, szmato. Postawię. Mogę raz na pół roku. Syn do mnie list napisał. Własną ręką. Tyli świat, a do Ameryki doszedł. Bronek sam go adresował. Co wy wiecie, barany. - Panie Pałys. Stawiam lajnę12. Cztery duble. - Już podaję. Nawet Pałys się zdziwił. Patrzy na mnie jak na obcego. JAzadki to wypadek, żeby Łukasz Głąb, z takimi gnojkami swoją krwawicę przesrywał. Stawia przed nami szklaneczki napełnione burbonem. ' ang. surę (oczywiście) 0 ang. street (ulica) 1 ang. corner (róg) 2 ang. linę (kolejka) 181 - Może chcecie wody sodowej. Powiadają, że z sodą lepsza. - Jakby ona była z sodą lepsza, to by ją od razu taką robili. Wołczyk się ożywił. - Masz rację, Łukasz. Tu jest Ameryka. Oni wiedzą jak dobre robić. Właściwie to dobrze, że się Wołczyk na Amerykana przechrzcił. Przecież ta Polska kiedyś powstanie. Takie gówno niech lepiej tu pozostanie. - Co powiesz Łukasz na te misje? Odezwał się Zaguła. Też filozof. Przy każdej sposobności pluje na księdza Klubę. - A co mam mówić? - Nic cię nie obchodzi, że czarni ludzi bałamucą? - Jacy czarni? - Jezuici. - A co ci przeszkadza, że ludzie się modlą? Nie chcesz iść do kościoła, to nie idź. - Ale ciemni ludzie słuchają. Wierzą w te oszustwa. - Słuchaj, Zaguła. Tu jest Ameryka. Free Country. Prawda, mister Wells? Każdy może słuchać, albo nie. - Właśnie dlatego, że kraj tu wolny, nie można pozwolić na tumanienie ludu. - Powiedz mi Tadeusz, co ci to przeszkadza. Chociaż nie... Ty pewno teraz będziesz Teddy? Dobrze mówię? - Dobrze. Imię też zmieniłem. Nie można dopuścić, żeby takie pijawki z ludzi krew wysysały. -Jakie pijawki? - Taki ksiądz Kluba na przykład. Szeryf powinien się zająć tym oszustem. - Z ciebie Teddy wiele dolarów nie nassał. Centem nie śmierdzisz. Jakeś taki Jankes, to na swoich pastorów gadaj. Coś się do polskiego księdza przyczepił? Twoich pastorów niech szeryf zamyka. - To inna sprawa. W każdej amerykańskiej parafii jest rada. Pastor musi robić co rada nakaże. Ona pieniędzmi gospodaruje. -W naszej też jest. - Ale ją Kluba ustanowił. Słowa na zebraniu nie mogą powiedzieć. Znowu się odezwał Zaguła. Kiedyś był w radzie. Kluba go wyrzucił. Jedni mówią że za pijaństwo, drudzy, że za wiele pyskował. - Za co cię proboszcz wyrzucił? Za pyskowanie? Przyznaj się. - Żebyś wiedział, że za gadanie. Ale uczciwe. Sprzeciwiałem się katabasowi, to się zemścił. - A cożeś ty do niego gadał? - Nie w smak było dobrodziejowi, że Zaguła sprzeciwił się przekazaniu kościoła na hipotekę biskupa. - Tego Ajrysza? - Właśnie tego. Wołczyk uśmiechnął się ukontentowany. W rzeczy samej nie wiedziałem. Jak to? Ludzie się składali na kościół, a teraz mamy go Ajryszowi oddawać? - Polacy kościół stawiali, to powinien należeć do polskiej parafii. - Dobrześ powiedział. Ale ksiądz Kluba woli się z Ajryszem układać. Może go kanonikiem mianuje. Zły jestem. Racj e Wołczyka na wierzchu. - A tobie Teddy co do tego? Ajrysz, to przecież taki sam Jankes jak ty. Powinieneś się cieszyć. - Ajrysz to Ajrysz. Nie Jankes. Kościół budowali Polacy, to powinien być polski. - I w starym kraju kościoły biskupom podlegają. Wołczyk się zezłościł. 182 - Ale w starym kraju biskupami są nasi, a nie Ajrysze. - No widzisz bratku. Jest różnica między krajem, a twoją Ameryką. - Nie odwracaj kota ogonem. Jurek jeszcze raz odwrócił kieliszek, jakby chciał sprawdzić, czy coś w nim pozostało. Włącza się do rozmowy. - Nie dość, że biskup nam kościół zabiera, to jeszcze każe spłacić trzy tysiące dolarów hipoteki. -Ile? - Trzy tysiące. Co teraz powiesz? - A czy ja wiem jak jest naprawdę? - Tak jak mówię. Ludzie o wszystkim wiedzą. Już się w parafii podział robi. - Dzielić to się potrafimy najlepiej w świecie. - Ciemnota pozostała przy księdzu Klubie. Nikt mądry na Ajrysza płacić nie będzie. - A co zrobią ci mądrzy? - Narodową parafię założą. Nowy kościół zbudują. - Nowy kościół? Kto go wyświęci? Będzie to samo co z pierwszym. Biskup i tak zabierze. - Narodowy kościół biskupowi nie podlega. Rada będzie kościołem rządzić. - I nabożeństwa będą po polsku odprawiane. Niech ludzie rozumieją, po jakiemu się modlą. Zaguła nabzdyczył się z ukontentowania. Zaraz go zagnę. - Wiesz co Zaguła? Wychodzi na to, że ja też takim nowomodnym księdzem mogę zostać. Po polsku to i ja książkę przeczytam. JAzecz w tym, żem się ożenił za wcześnie. - Narodowy ksiądz może się żenić. Tak samo jak u Amerykanów. Pieprzą głupoty. Żonaty ksiądz. Pójdziesz do takiego się spowiadać? Żeś z babą grzeszył? A może z jego? Swoją drogą czas by był i mnie pójść do spowiedzi. Piętnaście lat nie byłem. Byłoby z czego się spowiadać. Z Bernaciaka nie. Słusznie i z błogosławieństwem bożym go zabiłem. Przewoźnika też... z przewoźnikiem to był grzech. Ale powszedni. Przecież zrobiłem to w obronie życia słabej baby z dzieciakiem. Tyle, że to była Żydówka. Dlatego to jest grzech. Powszedni. - Trzeba coś zrobić z tymi misjami. Zaguła znowu swoje. Chce mu się rządzić w parafii. Najchętniej by dorwał do parafialnej kasy. - Ja ci powiem Zaguła co masz zrobić. -Co? - Możesz Jezuitów i księdza Klubę pocałować w dupę. - Ciemny jesteś Łukasz. Ciemny i głupi. Przez klechów otumaniony. Chłop to chłop. Chłopu choćbyś dupę miodem smarował, zawsze będzie gównem śmierdziała. - Masz rację Zaguła. Tyś człowiek światły i uczony. Gdzie tam mnie prostaczkowi do takich panów, jak ty. Chciałem jeszcze jedną lajnę postawić, ale pogardziłbyś chłopską wódką. Czemu się wydurniam? Co mi do łba strzeliło? Poić takich bydlaków? Przecież zaraz będą mnie przepraszać. Wtedy będę musiał postawić. Nie cofniesz słowa. Trzeba mieć honor. - Bez obrazy Łukasz. Znasz się przecież na dżokach13. Jest tak jak myślałem. Przepraszają. Wszystko zrobią, żeby darmo wódy chlapnąć. Nie śmierdzą centem. Do baru weszło dwóch mężczyzn. Nie widziałem ich w Bloomstone. - Nie gniewaj się Łukasz. Trzeba czasem prawdę powiedzieć. Mogę ja tobie możesz ty mnie. To j est wolny kraj. - Dzisiaj trzy razy to powiedziałeś, Teddy. - Nie kpij z mojego imienia. 13 ang. jock 183 - Przecież nie kpię. Sam żeś sobie przemienił. - Niech będzie. Ci obcy są dziwni. Ubrani na czarno. Jak na pogrzeb. Nawet koszule mają czarne. W kapeluszach. Jankesi w barze kapeluszy nie zdejmują. Jak Żydzi. Inny naród. - Ameryka to wolny kraj. Tego nikt nie zaprzeczy. Tutaj rządzi prawo. Wiesz co to jest konstytucja? To jest prawo naj główni ej sze. Każdy się musi podporządkować. Nie to, co w starym kraju. Klechy i dziedzice uciskają naród. - Po co to wszystko mówisz, Wołczyk? -Wells... -Już dobrze... - Żebyś oprzytomniał, Łukasz. - Jak oprzytomnieję, to mogę nie orderować drugiej kolejki. Co tam się dzieje przy szynkwasie? Pałys blady jak kreda. On zna tych ludzi. Boi się. - Co to za goście? - Którzy? - Ci przy barze. - Nie znam ich. Zimno się zrobiło. Pociemniało. To nie jest zwykła sprawa. Oni chcą czegoś od Pałysa. - Widzisz Wołczyk jaki Pałys blady? -Wydaje ci się. - Mówię ci. On tak na nas patrzy, jakby prosił o ratunek. - Czego się ma bać? Tu jest Ameryka. Wolny kraj. - Panie Pałys. Jeszcze cztery burbony. Pojedyncze. Ledwo mogę mówić. Zaschło mi w gardle. Pałys sięga po butelkę. Niższy łapie go za nadgarstek. Uderza ręką Pałysa w metalowy blat szynkwasu. Ani chybi przyszli go wykończyć. Przy stoliku wszyscy zamilkli. Jurek rozdziawił gębę. Zaczyna się zabijanie. Dwaj majnerzy siedzący przy stoliku koło okna też spostrzegli, że coś się dzieje. Trzeba pomóc człowiekowi. Przecież w barze jest nas siedmiu chłopa. Ich tylko dwóch. Rzucimy się kupą, to nie dadzą nam rady. - Panie Pałys! Co jest z tą kolejką? W barze cicho, aż w uszach dzwoni. Pałys cofnął się od bufetu. Na coś się decyduje. -Ludzie! Raatun... Więcej nie zdążył powiedzieć. Wyższy złapał go oburącz za włosy i trzasnął twarzą o blat bufetu. Aż zatrzeszczały kości. Pewno strzaskał mu nos. W ręku niższego błysnął sprężynowy nóż. Potrafi się obchodzić z majchrem. Jak on to szybko robi. Z dziesięć razy wbił ostrze noża w plecy Pałysa. Krwi nie widać. Wyższy ciągle trzyma Pałysa za włosy. Pomaga temu z nożem. Jakby chciał go lepiej ustawić do zabijania. No Łukasz! Wybiła twoja godzina. Pewno ostatnia. Nie pozwól, żeby na twoich oczach zabijali człowieka. Szlachtowali jak wieprzka. Przecież to Polak. Swój. Nie będą go jankesy krzywdzić. -Nanich chłopy!!! Zamach. Chyba się przewrócił. To ten z nożem. Ale wstaje. Dostał tylko słabo. Co dalej? Czemu nikt się nie rusza? Trzeba łapać bandytów. Błysk. Nogi uginają się pode mną. Znowu wali mnie pięścią. Ciemno. Między oczy. Nie zdążyłem się zasłonić. 184 Leją na mnie wodę. Zniszczą surdut. Coś widzę. Teraz lepiej. Skąd się wziął policjant? Prawda... Była bitka przy bufecie. Zabijali Pałysa. Śmieszny ten policman. Kapelusz ma duży... to nie kapelusz. Jest Wołczyk. Poznaję go. - To on zamordował barmana? Policman pokazuje na mnie. Wołczyk nie rozumie co się do niego mówi. Dupa zasrana. Muszę sam powiedzieć. Dobrze, że mi siły wracają. Trzeba wszystko wyjaśnić. - Pałysa zamordowali jacyś obcy. Ja go broniłem. -Sam? - Sam. Myślałem, że oni mi pomogą. Było nas siedmiu a ich dwóch. Dobrze mu to po amerykańsku wywiodłem. Zrozumiał, pokiwał głową. Patrzy zdziwiony. - Dawno jesteś w Stanach? - Piąty rok. - Niczego się nie nauczyłeś. Ciemny z ciebie człowiek. Mogli cię zabić. - Wszyscy mi dzisiaj wytykają ciemnotę. Jeszcze jeden się znalazł. W barze zaroiło się od policji. Rychło w czas. Oni zawsze tak. Zasrana policja. Jeden rozstawił aparat. Będzie robił zdjęcia. Już położyli Pałysa na noszach. Przykryli prześcieradłem. Kupa ludzi się zgromadziło przed barem. Ledwo mogą przejść z noszami. Przy drzwiach do zaplecza stoi Pałysowa. Nie płacze. Jakby nie wierzyła w to, co się stało. Nigdy jej nie widziałem. Jest dziobata. Jak Leośka. Pewnie dlatego nieboszczyk nie pokazywał jej ludziom. Popatrzyła na mnie. Ciągle patrzy. Jakby chciała podziękować. Ładne ma oczy. Szare, rozumne... Zdatna musiała być kobieta, nim ją choroba zniszczyła. Wstałem. Nogi uginają się pode mną. Dobrze mnie trafił. Jankesy potrafią się bić. Osobliwie tacy, co żyją z bandytki. Ale, że ja dureń, dałem się trafić. Bałem się. Jak się bijesz, to nie wolno się bać. Tego na Sanie się nie bałem. Popłynął rzeką... -Jak się czujesz? - Już dobrze, sir officer. Uśmiechnął się. Widzi, że ma ze światowym człowiekiem do czynienia. Paweł Waścik mnie pouczył, że tak trzeba do policmana przemawiać. Oni to lubią. Najpierw myślałem, że officer to oficer. Jak w wojsku. Ale nie... Po amerykańsku officer, to urzędowa osoba. Podchodzi główny detektyw. Po cywilnemu. U nich często policja chodzi po cywilnemu. Mówi do mundurowego. -Jak się czuje? - Już dobrze. Wrócił z dalekiej podróży. Śmieją się. Detektyw mówi do mnie. - Jak się nazywasz? Gdzie mieszkasz? Wychodzi na to, że ja jestem podejrzany. - Łukasz Głąb. Mieszkam na Main Street. Dwa bloki stąd. Robię w mainach. - Znałeś tych, co zabili Pałysa? -Nie. - To dlaczego polazłeś do bufetu? Musiałeś ich znać. - Nigdy na świecie. Widziałem jak szlachtują Pałysa. Chciałem go bronić. - Kto to może potwierdzić? - Wszyscy w barze. Policman kiwnął głową. - Potwierdzają sir. - Mogli cię zabić. 185 - Jakoś nie zabili. - Nie bądź taki ważny. Takie sprawy należą do policji. Nie trzeba się wtrącać. - Nawet jak morduj ą bezbronnego? - Lepiej jednego niż dwóch. Odwrócił się. Koło bufetu znalazł się Wołczyk. Już wykrzykuje. Policją też chce rządzić. - Tak, Łukasz. Policja ma rację. Niepotrzebnie się wtrącałeś. Co należy do policji, to ona robi. Postronny nie może się wtrącać. Detektyw patrzy na Wołczyka. Chce coś zrozumieć z jego gadaniny. Spogląda na polic-mana. - To Polak? Policman potakuje głową. Detektyw odwraca się. Mówi coś do fotografa. Ten zwija ma-natki. Narobił fotografii, że na weselu też więcej nie zrobi. - Tak, Łukasz. Tu każdy odpowiada za siebie. Nie twój biznes - to nie pchaj nosa. To jest Ameryka! Najchętniej kopnąłbym Wołczyka w dupę. Przy policji nie wypada. Co sobie o nas pomyślą? ¦k it it - Wejść. Drzwi otwarte. Pałasowa? Co ją do mnie przygnało? Ubrana odświętnie. Na czarno. Pewnie. Ma żałobę. Musi się ubierać na czarno. Pałys już leży w Funeral Home14. U Kociniaka. To dobry pogrzebowy. Wszystko załatwi. Nie musisz się martwić o trumnę, nieboszczyka, miejsce na cmentarzu, karawna... Ale skórę zdziera... Tak już jest na świecie. Chcesz mieć wystawny pogrzeb? Trzeba płacić. - Dzień dobry. - Dzień dobry. Przepraszam, mam izbę nieposprzątaną. Dzisiaj niedziela. Nie chciałem gospodyni fatygować. Byli do późnej nocy na misjach. Niech pani siada. Tam jest krzesło. Straszne nieszczęście panią spotkało... - Przyszłam podziękować. - Co też pani? Każdy by to zrobił. - Tutaj nikt. - Niech pani tak nie mówi. Wszystko stało się nagle. Ludzie nie mieli pojęcia, co się dzieje. - Przyszłam po radę. - W Bloomstone jest tylu mądrych ludzi. Gdzie mi się z nimi równać. Ale jeżeli potrafię, to pomogę. - Dzisiaj byli u mnie ci dwaj, co zabili męża. - Jezus Maria! - Wszystko co mam, kazali sprzedać. Przygotować pieniądze. Wszystkie. Co do centa. - Dla nich? -Tak. - Rany boskie! Przecież wasz bar nie jedyny w Bloomstone. Czemu mają do was pretensje? - Przed dwoma laty nieboszczyk był z nimi w zmowie. - Jak to? - Zwyczajnie. Należał do nich. - Wiedziała pani? 14 Zakład pogrzebowy 186 - Na kolanach go prosiłam, żeby z nimi zerwał. Jaki chłop posłuchał dziobatej? Jak nie ma urody, chłop traci uległość. - Nie usłuchał? - Odszedł od nich. Tyle, że z dolarami, co miały być do podziału. - Nie powiedział pani? - Nie. Dopiero, jak żeśmy bar kupili. - Musiał tutaj kupować? Przecież wiedział, że będą go szukać i jak znajdą zabiją. - Poszedł na policję. Darowali mu. Tylko kazali donosić. W razie czego, mieli go bronić. - Ładnie bronili, nie ma co. - Przez dwa lata się udawało. - Ale co ja mogę pomóc? - Przyszłam po radę. - Będzie lepiej, jak się pani poradzi policji. Oni się na tym znają. - Pan jest uczciwym człowiekiem. Pan jeden chciał Grzesia ratować. Nawet nie wiedziałem, że Pałysowi było Grzegorz. - Co innego ratować, a co innego radzić. - Tylko uczciwego człowieka warto słuchać. Tu sami szubrawcy. Za kwodra15 każdy by matkę sprzedał. - Niech będzie. O co chodzi? - Co mam robić? Oddać te pieniądze? -A jak nie? -To zabiją. - Ciężka sprawa. Może ich posłuchać? Życie ważniejsze. Wy też do tych pieniędzy uczciwie nie doszliście. - Teraz to mało ważne. Zabili Grzesia. - Zastanówcie się. - Jak pan powie żeby oddać, to oddam. Ale żyć już i tak nie będę. Co to za życie, dla dziobatej. Nawet na kurwę się nie nadaję. Nieboszczyk do baru mnie nie wpuszczał. - Głupi był i tyle. Świeć panie nad jego duszą. Znaczy, że nie chcecie płacić? - Przyszłam po radę. Co jej poradzić? Przecież przed bandytami nie ucieknie. Będą mieli na nią oko. Do tego dziobata. Wszędzie ją rozpoznasz. - Z jakich pani stron, w starym kraju? - Od Rozwadowa. - Po amerykańsku mówicie? - Tyle co nic. - To jeszcze gorzej. Nie poradzicie sobie. Wszędzie was dopadną. - Wychodzi na to, że trzeba oddać. - Tak wygląda. - Jak pan to mówi, to trzeba. Szkoda życia... - Zaraz... Tylko sobie głupich myśli do głowy nie dopuszczajcie. Ale nie widzę sposobu. Może dlatego, że sam się zagubiłem w tym wielkim świecie. - Ale uczciwości pan nie zatracił. Bronił krzywdzonego. Nawet głowę nadstawiał. W panu moja nadzieja. - Nadzieję trzeba mieć w Bogu. - On też się ode mnie odwrócił. - No to w Matce Boskiej. Ta nikomu pomocy nie odmówi. Jak sprzeda pani dobytek, to ile może dostać za wszystko? - Sporo. Dom, bar, loty przy Main Street poszły w górę, każdy chętnie kupi. 15 Ćwierć dolara 187 - Bandyci o wszystkim wiedzą? - Wiedzą. - W banku macie pieniądze? - Trzy tysiące. Ale też o nich wiedzą. Ich ludzie siedzą w bankach. Skąd by wiedzieli kto bogaty, a kto nie. - To prawda. Nie ma nic gorszego niż bank. Zawsze mówiłem. Żywego grosza nie ma pani? - Mam. Dwa tysiące w papierach i siedemset pięćdziesiąt w złocie. Grześ chciał wpłacić do banku, ale nie pozwoliłam. - Dobrze pani zrobiła. To ładny grosz. Z tym pani nie zginie. Można wyżyć - Tutaj nie. Dowiedzą się i zabiorą. Ale wielkie pieniądze to nie są. Jak nimi nie obracać, to wnet się przeje. - W starym kraju za takie pieniądze można dobrze żyć. Założy pani herbaciarnię. Nawet na dom wystarczy. - Nie dadzą wywieźć pieniędzy. - Trzeba posłać krewnym do starego kraju. Pocztą. - Tacy sami złodzieje jak tutaj. Jednego centa nie oddadzą. To rodzina Grzesia. Moi pomarli. - Ja pani powiem... Myślę, że jest tylko jedno wyjście. - Wierzę panu. - Co pani ma, to sprzedać. Nie kryć się z tym. Wszystkie pieniądze ze sprzedaży oddajcie. -Boże! Tyle pieniędzy! - Proszę pani. Te pieniądze przez nieuczciwość do was przyszły. Trzeba się ich pozbyć. Życie najważniejsze. Kupi pani szifkartę, tikety16 na kolej i statek, zatrzyma przy sobie trzysta dolarów i te może pani zostawią. - Jak na razie nic nie rozumiem. - Powie pani, że wraca do starego kraju, że z pieniędzy które wzięliście za dobytek, kupiła pani szifkartę i zatrzymała trzysta dolarów. Nic nie trzeba kryć. - A jak się nie zgodzą? - Szifkarty pewno nie zabiorą. Jak zabiorą dolary, trudno. Będzie pani płakać, cudować... kobiety to potrafią. - A co z pieniędzmi, które mam w domu? - W nich pani ratunek. O nich nikt nie wie. Bandyci też. - Ale nie pozwolą wywieźć. Jakby nawet puścili z życiem, to przedtem dobrze obszukają. - To co teraz powiem, może pani opacznie zrozumieć, ale wolna wola. Jest sposób. - Niech pan mówi. - Niech pani te dolary przechowa u mnie i wyjedzie do starego kraju. Przez rok musi pani tam przebiedować. Żeby sprawa przycichła. Potem napisze pani do mnie list, ale podpisze mojego brata. Julian mu na imię. W liście będzie stało, żeby mu przysłać affidawid. Ja będę wiedział o co chodzi. Nazwisko będzie Julka, ale adres pani. Pojadę do Pittsburga, albo nawet do Detroit i stamtąd wyślę dolary. Nikt się nie połapie. - Myślę, że tak będzie dobrze. Panu wierzę. A zresztą nie mam wyboru. Muszę się zgodzić. - Daj Boże, żeby się udało. Kiedy pani przyniesie pieniądze? -Mam je z sobą. 16 ang. tikety (bilety) 188 ROZDZIAŁ 9 - Poszedłbyś Łukasz na misje. - Co to, Jadźka? Na misjonarkę się zapisałaś? - Jesteś grzesznik i tyle. Znam cię tyle lat, a jeszcze w kościele nie widziałam. Miła ta Jadźka... Niby chuchro, a jak mówią Jankesi - sweet17. Przecież już w latach, a myślisz że mała dziewczynka. Przylepna. Wszyscy ją lubią. I baby i chłopy. Po mojemu dlatego, że potrafi słuchać. Ile to razy patrzałem na nią, jak zeszli się goście. Każdy jak popije, to by tylko gadał. Wrzeszczy jeden przez drugiego. A Jadźka nic. Milczy i słucha. Jeszcze patrzy na takiego gadułę jak w obraz. A jemu się zdaje, że taki mądry. Przez to ludzie ją lubią. Potrafi słuchać. Przynajmniej udaje, że słucha. - Nie martw się, Jadźka. Po śmierci pójdę do nieba. W piekle jestem dziesięć godzin dziennie. Pod ziemią Pan Bóg dla majnerów łaskawy. Bywa, że puści płazem taki grzech, za który inny musi parę lat w czyśćcu pokutować. - Dużo masz takich grzechów, zbereźniku? - Dzisiaj jeszcze żadnego, ale mi się widzi, że zaraz się jakiś przytrafi. Kiedy ją biorę, to o miłowaniu nie myślę. Tylko szukam miejsc, gdzie się namiętność kryje. Dwa latają onacę, a wciąż coś nowego znajduję. Dopiero przy niej się nauczyłem, jak żyć z babą. Zośka była jak piec. Wszystko się w niej niecierpliwie żarzyło. Wziąłeś ją pod siebie, to aż parzyła. Grzała się jak kobyła. Jadźka inaczej. Ona i ja, to jak dwa konie u dyszla. Idzie równo. Tylko szlakuje, czego ci trzeba. Jak trzeba - popędzi, kiedy trzeba - hamuje. Jak ona to robi? Bywa, że przez godzinę mieszamy się z sobą. Z Zośką i kwadransa nie mogłem. - Dzisiaj nic z tego nie będzie. Wczoraj byłam u spowiedzi, a rano u komunii. - No to możesz zaczynać od nowa. - Przestań. - Co Jezuita na to, że męża zdradzasz? -Moja rzecz. - Dał ci dużą pokutę? - Nie uwierzysz. - Powiedz. - Mówił, że jak już grzeszę, a mąż nie może, to powinnam mieć dziecko. Mądry człowiek. Co Waścikom zostało z życia? Jadźka się ze mną puszcza... A Paweł? Jakie on ma życie? Dziecko byłoby dla niego rajem. Szczęściem na resztę życia. Osobliwie jakby to był syn. Tyle lat nie widziałem swojego Bronka, a wszystkie moje myśli są przy nim. Chciałbym go zobaczyć. - Mówiłaś księdzu o Pawle? - Powiedziałam. On mówi, że jakbym dała Pawłowi dziecko, to by inaczej nam życie popłynęło. 17 słodka 189 - Pewnie. To by dla niego była radość do końca życia. - A o mnie pomyślałeś? - Co o tobie? - Przecież mi pod czterdziestkę. - Mogłabyś spróbować. Roześmiała się. - Przecież wiesz, że próbuję. Może z tamtego świata ci powiedzieć, że się nie udało. - Może raz w tygodniu to za mało? - Skąd wiesz, że tylko raz? Właśnie. Skąd mam mieć pewność? Mężczyźnie się wydaje, że jak wziął babę pod siebie, to ona poza nim świata nie widzi. Na Zośce to nawet ten śmierdziel, Klepacz, używał. „Niebo się nade mną otwarło". Krowa. Pewno i nad Jadźką niejeden niebo otwierał. Skąd by miała taką szkołę? Tyle, że o Jadźkę nie stoję. Pawła mi szkoda. Dziecko by się mu przydało. - Czemu wcześniej nie mieliście z Pawłem dziecek? - Gdzie mieliśmy je chować? I za co? - Kogo Pan Bóg stworzył, tego głodem nie umorzył. - Chłopom dobrze mówić. - A możeś ty jałowa? Tylu miałaś, że niejeden mógł ci posiać. Popatrzyła na mnie złym okiem. Kto wie? Może powiedziałem prawdę? Nie zawsze wina jest po stronie chłopa. Baba też może szwankować. Ja się z nią nie ograniczam i nic. A z Zośką dwoje spłodziłem. A może nie są moje? Moje. Tego by mi zdzira nie zrobiła. Bronek ze wszystkim na mnie podany. - Łukasz. Ty mi chłopów nie licz. Nie liczy Paweł, to i tobie wara. Nie chcesz żebym przychodziła, to nie muszę. - Nie złość się. Kiedy te misje? - Codziennie. Od piątej rano, do późnego wieczora. Kończą się w przyszłą niedzielę. Jak zaraz pójdziesz, to i dzisiaj zdążysz. Wieczorem są w dolnym kościele. ¦k it it Tłoczno. Misje dla każdego ciekawe. W górnym kościele jest przestronniej. Teraz tam jest nabożeństwo. Nawet tutaj słychać organy. Piec przy ścianie jest rozwalony. W zimie, kiedy Ojcowie Zmartwychwstańcy odprawiali czterdziestogodzinne nabożeństwo, tylu się ludzi napchało, że niechcący rozwalili piec. Mało brakowało, a kościół by się spalił. Dziękować Bogu ludzie się nie zestrachali. Czym kto mógł, gasił ogień. Nie było paniki. W dolnym kościele nie ma luksusów. Górny jest ważny. Tutaj tylko ołtarz oko przyciąga. Jest na nim obraz świętego Józefa. Jest też Matka Boska. Jakżeby inaczej. Pochylona nad świętym Dzieciątkiem. Święty Józef stoi nad nimi, z siekierą na ramieniu. Jakby chronił przed nieczystymi siłami. Ambona tak zrobiona, że w każdej chwili można ją rozebrać, albo przesunąć pod ścianę. Ołtarz można zakryć. Jest zasłona. Umocowana u sufitu, na żelaznej szynie. Zasłona zrobiona z czerwonej materii. Wymalowany na niej biały orzeł. Nie bardzo się malarzowi udał wizerunek, ale jest. Niech każdy widzi, że parafia jest polska. Ładny nie ładny, ale orzeł. Kiedy trzeba, ksiądz Kluba zasłania ołtarz, ambonę przesuwa pod ścianę i robi się hali na zebranie. Czasem jasełkę tu wystawiają. No i dzieci uczą się katechizmu. Tak wygląda Jezuita? Tyle czasu przeżyłem, a Jezuity nie widziałem. Kromie tego na statku, ale to było dawno. Ojców Zmartwychwstańców widujemy często. Ludzcy księża. Nie 190 gardzą prostym człowiekiem. Przed Wielkanocą chodzą po domach. Jak gdzie chory leży wyspowiadają, pocieszą... Przybliżą do Pana Boga. W Strudze Jezuici nie bywali. Na odpust zjeżdżali księża z okolicznych parafii. Zwyczajnie. Misje robi się ponoć wtedy, kiedy naród w grzech popada. Z takiej okazji trzeba się specjalnie modlić i pokutować. Z tego widać, że w Ameryce grzeszą więcej. Za mojej bytności w Bloomstone misje były już trzy razy. Na ostatnich kupiłem koronkę. Ksiądz Kluba święty towar sprowadza i na misjach sprzedaje. Ma z tego dochód. Nie dziwota. Wydatki na misjach ma też duże. Ładnie mówi ten ksiądz. Czy zakonnik jest księdzem? Jest. Przecież odprawia mszę. To może tylko ksiądz. Na to jest wyuczony. Okrągło się wyraża. Po pańsku. Pewno niedawno przyjechał ze starego kraju. Starzy ludzie, co dawno tu mieszkają, z jego mowy połowy nie rozumieją. Ale kazanie zawsze chrześcijanina podnosi na duchu. Kiedy Ajrysz mówi kazanie, to wcale ludzie nie rozumieją. Ksiądz Kluba wszystkim bliższy. Trochę powie po amerykańsku, trochę po naszemu i wiadomo o co chodzi. Naród go pojmuje. Co ten zakonnik mówi? JAzuca gromy na Kurier Polski. - Pleni się zaraza niezależnych... Zbory szatana budują w polskich dzielnicach... Kacerz Wacław Kruszka judzi ciemny naród, przeciwko biskupiej władzy. Kurierowicze, co w tym diabelskim piśmidle rozumu szukają, ściągają na głowy Polaków w Ameryce gniew pański'!! Zaraz... Przecież i ja Kurier czytam. Mam wypisany na rok z góry. To moja jedyna radość po ciężkiej robocie. Dowie się człowiek co słychać na świcie. Jak ludzie żyją... co myślą... Nic tam takiego nie ma. Lubię Kurier. I redaktora Kruszkę też lubię. Czuły na ludzką biedę. Co ten Jezuita może wiedzieć? Co on gada? Przecież sam czytałem. Kruszka pisał o misjach w Milwaukee. Chwalił je. Misjonarzy też chwalił, że polskich ludzi od pijaństwa odciągają. Miłość do Polski szczepią. On o misjach dobrze, a jezuici na niego sobaczą. Jak to jest? Musiała się zepsuć zgoda Kruszki z biskupami. Mój Boże. W Ameryce najlepiej widać, jaki jest polski naród. Przyjechali jako nędzarze. Poniektóry ledwo z życiem uszedł spod żandarmskiego knuta. Jak do raju jechali. Do polskiej Ziemi Obiecanej. W krwawym znoju o każdego centa zabiegali. Lżyli ich Jankesi, Ajrysze, Prusacy... Powinni żyć w zgodzie. Jak bracia. Gryzą się jak psy. Śmieją się inne nacje z naszej ciemnoty. Poniżają. My zamiast się łączyć, lżymy jeden drugiego. Chyba Pan Bóg odwrócił się od naszego narodu. Teraz Jezuita mówi o Polsce. Chryste Jedyny! Jak pięknie. Prosty człowiek tak nie wypowie tej miłości. - Cierpi... Jęczy w kajdanach nasza matka ukochana! Giną z rąk katów jej najlepsi synowie. Mógłby dopowiedzieć, że przez zdrajców i zaprzańców też. Przecież ojciec przez takie ścierwa życie postradał. O powstańcach styczniowych ksiądz mało kiedy wspomina z ambony. Ameryka z carem w dobrej zgodzie. Nie chce jątrzyć. Dzięki ci, Panie Boże, że pozwoliłeś mi obu zdrajców ukarać. Właściwie jednego, bo Po-lakowskiego w swym miłosierdziu sam zepchnąłeś do piekielnych czeluści. Nagłą i niespodziewaną śmiercią. Bez łaski spowiedzi. Bernaciak też zdechł bez rozgrzeszenia. Będzie się na wieki palił w piekielnym ogniu. Co ten Jezuita chce od redaktora Kruszki? Co księżom przeszkadza Kurier? Jeden gada na drugiego. Niezależni na księży, księża na niezależnych, a socjaliści na wszystkich. Zgłupieć można. Jak to mówił Wołczyk? Tu jest Free Country. Wolny kraj. Nie ma nic gorszego, niż swoboda dla głupiego. Naszemu bratu wolność tylko na to potrzebna, żeby mógł rodaka podesrać. Wybacz panie, że bluźnię nieczystym słowem w Twoim 191 przybytku. Trzeba słuchać, co ksiądz mówi z ambony. Wara świeckimi sprawami w myślach się zajmować. Jakeś przyszedł do kościoła, trzeba przy Bogu być sercem i myślami. Teraz pomoc boża będzie mi potrzebna. Nie wiadomo jak się potoczy sprawa z Pały sową. Chyba niepotrzebnie w to się wpakowałem. Co mi strzeliło do starego głupiego łba? Skończyło się kazanie. Źle mówię. To nie kazanie, tylko nuka misyjna. Do ołtarza wychodzi ksiądz Kluba z Przenajświętszym Sakramentem. Nabożeństwo w górnym kościele się skończyło. Zrobiło się późno. Już prawie dziesiąta. Przed dwunastą nie położę się do łóżka. Jutro będzie ciężko wstawać do roboty. Mam ładny zegarek. Zapłaciłem pięć dolarów. Majątek. Ale dobrze chodzi. Kiedyś dam Bronkowi. Będzie przechodził z ojca na syna. Jak się dorobię, to kupię złotą dewizkę. Na razie starczy ta, co jest. Wygląda jak złota. W Olszynkach by się dziwowali. Ludzie wychodzą z kościoła. Wolno i statecznie. Nikomu nie spieszno. Myśli kłębią się w głowach. Na schodach tłok. Pewnie. Schody wąskie, a ludzi chmara. Nie daj Boże nieszczęścia, to by się na tych schodach zatratowali. Każdy ma w uszach słowa kazania. Mądrze mówił ten Jezuita. Do Boga i boskich spraw ludzi naginał. Tylko czemu na Kurier pomstował? „Niezależni". Głupie gadanie. Jakeś człowieku w wierze chrystusowej urodzony, to się jej trzymaj. Jak ojce i dziady. Dziękuj Bogu, że ci pozwolił prawdziwą wiarę poznać. Co ma taki niezależny? Wymyśli sobie wiarę i w niej żyje. Nie wiem, czy Pan Bóg zwraca na takich uwagę. Jakbym miał w taką niezależną wiarę wierzyć, to wolę w nic. Redaktora Kruszkę szanuję, a Jezuita z błotem go mieszał. Niczego nie zrozumiesz. Ameryka każdemu w głowie zamąci. W starym kraju wszystko jest jasne. Jedna wiara i Pan Bóg jeden. Chociaż nie. Żydzi mają swojego Pana Boga, a Ruscy swojego. Naszego brata to nie obchodzi. Jest u siebie. Jego Pan Bóg najważnieszy. I jedyny prawdziwy. Tutaj wszystko poplątane. Ameryka, psiakrew! Wolny kraj! Co to za wrzaski? Na dworze już ciemno. Nic nie widzę. Jakieś pochodnie. Co się dzieje? Przy głównej alejce gromada ludzi. Dlaczego wrzeszczą? - Precz z klechami!!! Precz z klechami!!! Jezuici do Rzymu!!! Nie tu-ma-nić pol- skie-go lu-du!!! Co to za jedni? Skąd ich się tylu nabrało? To pewnie ci niezależni. To o nich mówił Jezuita. Więc jednak są. Człowiek słucha tego, co na ambonie mówią, ale nie we wszystko wierzy. To znaczy... wierzy, ale nie ma pewności, czy w rzeczy samej tak jest. To są sprawy nieba, których na ziemi nie sprawdzisz. A tu patrz. Są! Słudzy szatana! Gówno prawda. Widzę, że się Wołczyk między nimi kręci. Nie miałby kogo szatan, na sługę kontraktować. Diabeł z głupoty korzysta, ale na głupich się nie opiera. Wraz by zbankrutował. Więc Kruszka popiera takich jak Wołczyk? Niczego nie rozumiem. Tyle lat czytam Kurier i zawsze mi się widziało, że Kruszka za Polską racją stoi. Jakże on może stać za Polską, kiedy ma takich popleczników, co amerykańskie papiery biorą. I nazwisko zmieniają Właściwie co to za różnica? Amerykańskie papiery czy ruskie? Będzie wolna Polska, to jej papiery będą ważne. Dlaczego oni na księży wygadują? Kluba polską szkółkę przy parafii prowadzi. Żeby nie on, to wraz by już polskie dziaczyny języka ojców zapomniały. Więcej Kluba robi dla narodu, niż taki dajmy na to... tfy... Teddy Wells. - Je-zu-ic-kie pachołki! Je-zu-ic-kie pachołki!!! 192 To na nas tak wrzeszczą. Jakaś młoda dziewczyna wykrzykuje przez papierową tubę. Jej piskliwy głos wybija się nad innymi. Widzę ją. Nawet ładna. Ale jak nie nasza, śniada jakaś. Czarna. Nie wygląda na rodaczkę. Koło niej stoi kilku chłopaków. Jednego znam. Robi na mojej zmianie. Wszyscy przynapici. Zrazu widać. Dziewczyna ma oczy jak w gorączce. Istna wścieklica. Wygląda niczem Zośka, kiedy mi bluzgała prawdę o swoich kochankach. To też pewno kurwa. Tylko kurwy tak patrzą. Bladź ma coś znacznego na twarzy. Dziewczyna podbiega do nas. Jest już koło mnie. Pluje. Ocharchała mi surdut. Przecież takiego gówna nie uderzę. Zabiłbym. - Doczekałeś się Łukasz! To Wołczyk. Temu już mogę dać w mordę. Ale się schował. Dobrze zrobił. Wyczuł widać, że po znajomości kopnę go w dupę. - Ka-żdy Po-lak przychodzi jutro do Lemko Home! Na czerwone misje! Jutro o 8 w Lem-ko Home! Tam spotykają się wszyscy niezależni Polacy. Zasrani politycy. Nawet hallu swojego nie mają. U Ukraińców muszą kontraktować. Czerwonych misji im się zachciało! Ruch się zrobił. Jakaś kobieta doskoczyła do dziewczyny. Wyrwała jej z ręki tekturową tubę. Bije dziewczynę rączką parasolki po głowie. Teraz po twarzy. Dziewczynie leci krew z nosa. Zasłania się ręką. Czemu te gnojki jej nie bronią? Ruszyli do bitki nasi parafianie. Niezależni łatwo się nie wywiną. Słychać łomot. Jeden z niezależnych upadł. Masakrują go obcasami. To chyba straż parafialna. Mają laski i kije do baseballu. Na podwórcu kościelnym zrobiło się cicho. Koło kościelnego płotu, słychać jęki. Pogonili wszystkich. Ciągną łańcuszek w górę. Robocze łachy jadą pod sufit. W porządku. Mogę iść do domu. Robota skończona. Gdzie jest torba najedzenie? Jest. Blaszanka na kawę też. No, to w drogę. Ledwo stoję na nogach. Natyrałem się. Myślę, że jestem trochę podziębiony. Kiepski miałem dzień. Drill18 złamałem. Trzeba będzie płacić. Foreman w sobotę skwituje. To pewne... Co ja jestem winien? Złamał się, to złamał. Przecież wieczny nie jest. Korporacja bogata, a za złamany drill musi płacić majner. Nie podarują ani centa. Jakbym miał innego foremana, może by przymknął oko. Ta świnia Miller nie przepuści. Cholerny Prusak. Na naszych specjalnie cięty. - Idziesz już, Łukasz? To Korbiel. Drugi rok ze sobą robimy. Lubię go. - Zaraz. Jakeś gotów, to chwilę poczekaj. Pójdziemy razem. - Zajrzymy do saloonu? - Daj spokój. Ledwo żyję. Moje piwo wypije w sobotę Miller. Drill złamałem. - Nie majątek. Dwa dolary. - Prawie dzień roboty. Odbijamy zegary w cechowni. Wychodzimy na ulicę. W bramie tłok. Każdemu spieszno do domu. Korbiel zapala fajkę. Mało mu duchoty pod ziemią. Doprawia sobie. Wędzi płuca. Ja nie palę. Od czasu, jak zacząłem robić w majnach. Na dole palić nie wolno. Ludzie żują tytuń. Nie mogłem przywyknąć. Rzuciłem to diabelstwo. Pieniądze się oszczędza i dycha łatwiej. Gówno tam łatwiej! Coraz gorzej mi się dycha. Pylica. Na każdego majnera w końcu przychodzi. Mnie szybko dopadło. W płucach robi się kamień. Wciągasz powietrze, a ono nie ma 18 Drill - świder. 193 się gdzie pomieścić. Dusisz się i na koniec udusisz. Wszystkich nas czeka taki koniec. Chyba, że kogo wcześniej ściana przywali. W zeszłym tygodniu zasypało siedmiu Łemków. Zawalił się chodnik. Nawet nie próbowali ich odkopać. Zasypało i zbyte. Nie ma ratunku. W łemkowskiej cerkwi nabożeństwo odbywało się przez czterdzieści osiem godzin. Dwa dni i dwie noce się modlili. Ich pop przez cały czas z cerkwi nie wychodził. Pewno tylko tyle, co za potrzebą. Mówili ludzie, że oka nie zmrużył. Ciągle się modlił. Aż płakał. Jak on to wytrzymał? Młody, to wytrzymał. Ksiądz Kluba nie ma już tej odporności. Ale popa ludzie kochają. Modli się za swoich u Pana Boga. Protekcję wyrabia. Szkoda, że we fałszywej wierze żyje. Co się stanie, jakby mnie kiedyś przywaliło? Dolarów w skrytce nikt nie znajdzie. Przepadną. Bank też pieniędzy nie odda. Ktoś musiałby powiadomić rodzinę w starym kraju. Musieliby nająć adwokata i dochodzić swojego na banku. Adwokat wysadzi co trzeba, ale tyle trzeba zapłacić, że nie wiadomo czy się to opłaci. Adwokaci w Ameryce, to sami złodzieje. Czy taka Zośka by wiedziała jak adwokata zaorderowac? Bo to mówi po amerykańsku? Nie dogada się. Przy mnie była mądra. Darła mordę. Ale jakby przyszło do adwokata parę słów po amerykańsku powiedzieć, to dudy w miech. Słowa nie wypowie. - O czym tak myślisz, mruku? - O niczym, Korbiel. Przyszło mi do głowy, co by się stało, jakby mnie ściana przywaliła. Kto by wziął pieniądze z banku? - Takich myśli nie dopuszczaj do głowy. Tylko się śmierci przypominasz. Taki nasz los. Chodź do saloonu, to ci głupie myśli przejdą. -Nie. - Twoja wola. Acha... Nie wiem czy wiesz... Wilga się przeniósł do Bloomstone. - Wilga? Wilga... Zaraz... Który to? - Ze Strugi. Za młynem mieszkał. Nie pamiętasz? - Już sobie przypomniałem. I co? Ze starego kraju przyjechał? - Tak. Rok temu. Pół roku robił na Barren Island. Tam każdy robotę dostanie. - Gdzie to? - Koło Nowego Jorku. - Co ty gadasz? Przecież tam nie ma maj nów. - Ty myślisz, że wszyscy na świecie muszą robić w majnach. -No nie... - On miał robotę w New York Sanitary Company. - Co tam robił? - Na Barren wywożą wszystkie śmieci z Nowego Jorku i Brooklinu. Przy tych śmieciach robił. - Jaka może być robota przy śmieciach? - U Janeksów nic się nie marnuje. Wszystko przetopią, przerobią... - I przy takim gównie można zarobić? - Nawet niezgorzej. Wilga mówił, że półtora dolara dziennie. - To czemu do Bloomstone przyjechał? Przecież mu dobrze płacili? - Na Barm Island bardzo śmierdzi. Można się przyzwyczaić, ale poniektórzy nie dają rady. - Wilga taki delikatny? - Na to wychodzi. Jak go powąchać, to jeszcze dzisiaj śmierdzi jak skuns. - No dobrze... Ale co nas Wilga obchodzi? - Powiem ci Łukasz, boś mój friend. Wilga o twojej kobiecie, przy ludziach, złe rzeczy rozgaduje. 194 - To znaczy, że śmierdzi dalej. - Warto mu skuć mordę. Niech przestanie. - Co ludzie powiedzą? - W Bloomstone złamanego słowa nikt nie powie. Powinieneś mu gnaty przetrącić. - Gdzie on mieszka? - W Bordin House u Leśniaka. - Na Broadway? -Tak. - Masz rację. Trzeba go będzie poszukać. Może pójdziemy razem? - We dwóch na takiego gnojka? Paznokciem go zgnieciesz. Jak gnidę. - Nie chcesz, to nie. Ta bladź znowu się gzi. Za co bić Wilgę. Przecież prawdę gada. Wiem, że Zośka się puszcza. Dla mnie to nie nowina. Wildze gówno do tego. To moja sprawa. Jakby nie było, to żona emigranta. Taki śmieciarz nie może sobie nią mordy wycierać. Przy okazji i na mnie błoto rzuca. Nie mówi się w Ameryce o tym, co złego dzieje się w starym kraju, ani o tym co w Ameryce. Takie prawo. - No to do jutra, Łukasz. -Do jutra. ¦k it it Jest Boarding House Leśniaka. Nędzna chałupa. Nie dba o nią. Ale zarabia dobrze. Bortni-ków ma zawsze pełno. Bierze taniej niż inni. Stratę odbija sobie inaczej. Piwem handluje. Nielegalnie rzecz jasna. Jak pełna chałupa chłopów, to beczkę piwa dziennie sprzeda. Albo i więcej. Powiadał mi ktoś, że takie ochlapusy potrafią przez wieczór wypić trzydzieści kufli. Nie wierzę. Leśniak daje piwo na borg. Bortnicy tak są zadłużeni, że w sobotę wszystkie czeki im zabiera. Dobrze, jak na tytoń parę centów zostawi. Już na schodach śmierdzi w tej chałupie. Szczyny i piwo. Ktoś schodzi z pierwszej podłogi. Zatrzymuję go. - Mieszka tu Wilga? - Ten śmieciarz? - Ten. - Mieszka. - Gdzie on? - U siebie. Prosto i drzwi przy schodach. Wchodzę do środka bez pukania. Nawet nie zauważyli. W izbie szaro od dymu. Pod ścianami brudne, piętrowe wyrka. Na środku izby dwa stoły. Przy stołach z dziesięciu bortników. Grają w karty. Pewnie w oko. Przed każdym kufel piwa. Do izby wchodzi chłopak z dużym dzbankiem piwa. Pewnie człowiek Leśniaka. - Komu piwa? Bortnicy z fasonem wylewają na podłogę resztki piwa z kufli. Chłopak nalewa świeżego. Kiepskie to piwo. Bez piany. Pewnie zwietrzałe. Pod butami chlupie piwne błoto. Jak te świnie żyją w tym gnoju? Który to będzie Wilga? Poznam go? Pewno ten. Gęba jakby znajoma. Widziałem go kiedyś. Miał rację Korbiel. Mikry gówniarz. Nie honor takiemu dać po mordzie. Tylko w dupę można kopnąć. - Wilga? Speszył się. Odstawił kufel. Nie grał w karty. Przypatrywał się. Zapewnię mnie poznał. Boi się. - Wy jesteście Łukasz Głąb? 195 - Znasz mnie? - Jeszcze ze Strugi. - Prawdę powiedzieć, ja cię ze Strugi nie pamiętam. - Bo taka to i znajomość. Kiedyś mój teście pokazywał mi was przed kościołem. Po sumie. Opowiadał o waszym nieboszczyku ojcu. O! Coraz więcej mu się zbiera. Pewno nie tylko na Zośkę wygaduje. Musowo kala pamięć świętej pamięci ojca. Dostanie mu się. Swoje skasuje. - Mam do ciebie sprawę. - Jak my się nie znamy, to co za sprawę możecie mieć? - Wyjdziemy na schody. Nie chcę mówić przy ludziach. - Ja tu u siebie. Macie gadać, to gadajcie. - Oni z tobą mieszkają? - Mieszkają. Ale znajomość żadna. - Wolałbym, żeby nikt nie słyszał. To tylko do twojej wiadomości. Sprawa związana z polityką. - Z polityką? - Dlatego trzeba uważać. - Jak z polityką, to mnie nie obchodzi. Ja się tym gównem nie zajmuję. Śmierdzi od niego jak ze sracza. Prześmierdła mu skóra. - Twoja wola. Ty rok temu byłeś w Strudze. Gadają coś o mnie? - Bo ja wiem? Nie słyszałem. - A może co innego słyszałeś? -Nawet jakbym słyszał, to już zapomniałem. - Powiadają ludzie, żeś nie wszystko zapomniał. Opowiadasz ciekawe rzeczy. Może i mnie byś opowiedział? - Co wy chcecie? - Ponoć o mojej Zośce miałeś długie opowieści. - Kto mówił? - Nie ważne gnoju, kto. Ważne że wiem, o czym świnio opowiadałeś. - Ludziom nie trzeba wierzyć. - Ja też we wszystko nie wierzę. Tylko ciekawość mnie bierze posłyszeć, co opowiadałeś. Puszcza się moja kobieta? - Co wy chcecie? - Znaczy, że się puszcza. - Przecież nie powiedziałem. - Z kim się puszcza? - Ja nie wiem. - Z kim? - Jak chcecie wiedzieć, to ze wszystkimi. -Z tobą też? - Mój kutas, to nie haczyk na śmieci. - Ładnieś to powiedział. Widać edukację z Barren Island. - Pieprzyć się może każda. Mnie to nie obchodzi. Ale wasza daje za dupcenie dolary. Leon Buchora kosiarkę sobie kupił. - Moja mu na procent pożycza? - Aleś ty głupi. Głąb. Gadałem z Leonem. Tylko się z was śmieje. Będziecie widzieć dolary jak własne ucho. - Mówicie, że się śmieje? - Żebyście wiedzieli. Żal mi was, Łukasz. Wy tu tyracie, a tam za wasze pieniądze bogacze hulają. 196 Powstałem. Wilga też. Myśli, że chcę się z nim pożegnać. Ano... Zaraz się pożegnamy. Ważny się zrobił. Uczonego udaje. Ślepia wytrzeszczył. Nawet nie wiem, kiedy to zrobiłem. Prawą ręką złapałem go za krocze, a lewą za szyję. Nikt nawet nie zauważył. Zajęci kartami. Ścisnąłem mocno. Czuję w ręku jego korzeń. Wilga zrobił się zielony. Łapie powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Nawet krzyczeć nie może. Unoszę go w górę. Jest lekki. Ściskam jeszcze mocniej. Zaskowyczał jak pies. Stawiam z powrotem na ziemi. Puszczam. - Nigdy tego więcej nie mów. Następnym razem zabiję. ¦k it it Ale się zmieniło w Bloomstone. Nie poznałbyś tej dziury. Wszędzie jakby kwiaty zakwitły. Okna polskich domów pięknie udekorowane. Każdy wywiesił chorągwie o barwach kościelnych i narodowych. Skąd tyle biało-czerwonych chorągwi? - Widziałeś Paweł, jak się Bloomstone wystroiło? - Koniec misji, to i uroczystość wielka. - Gdzie Jadźka? - Będzie szła w procesji. Z Bractwem świętej Zyty. Figurę poniesie. - Sama? - Coś ty? Z innymi babami. We cztery będą niosły. - Patrz się! Buczer19 Józek Gruza cały ołtarz na porczu zbudował? - Po jakiemu ty gadasz, Łukasz? - Na werandzie, chciałem powiedzieć. Znaczy... na ganku. Ludzie stoją na chodnikach, a środkiem ulicy wali do kościoła nasza wiara. Niech widzą w Boomstone, jaka to siła Polacy. Polish Power. W paradnych mundurach, przy karabelach u boku, w pióropuszach. Aż dziw bierze. - Paweł! Jakie oni mają mundury? - Dokładnie nie wiem, ale mój kuzyn Stanley opowiadał mi kiedyś, że takie nosili ułani generała Puławskiego. - To ci dopiero parada. W Kraśniku przez całe życie byś czegoś takiego nie zobaczył. - To prawda, Łukasz. - Popatrz. Popatrz, Paweł. Tam jakiś oddział idzie z flintami na ramieniu. Mogą to? Mają pozwoleństwo? - Niektórzy kongregacje mają zgodę od Gubernatora Stanu, na używanie broni. Ale na zawołanie władzy, w razie niebezpieczeństwa, muszą się stawić w gotowości. - Bajdurzysz. Paweł. - Sumiennie mówię. Jedna taka kompania polska z Milwaukee biła się na Kubie. Z Hiszpanami. - W Milwaukee jest najlepsze piwo. - W innych miastach też jest dobre. - Ja wolę z Milwaukee. Coraz więcej ludzi. Jankesi wyglądają przez okna. Dziwią się. Ale na ulicę nie wychodzą. Pewnie się boją. Nigdy nie wiadomo, co Polakom strzeli do głowy. Niepotrzebnie. Takich jak dzisiaj, zgodnych Polaków nie często zobaczysz. Aż ciepło człowiekowi na sercu. Przed kościołem będzie pięć tysięcy luda. Co ja mówię? Więcej. Kongregacje ustawiają się w szeregach. Zaraz ruszy procesja. Znowu kontusze, mundury... Panny w długich sukniach, z cienkiej materii. To musi być jedwab. Ale bogactwo! 19 ang. Butcher (rzeźnik). 197 Boże jedyny! W starym kraju w takiej sukni córka dziedzica szła do ślubu. A dziaczyny jak ubrane! Jak pańskie. Rodzice dbają o dzieci. Chcą to przed ludźmi pokazać. Boysy... znaczy chłopcy... w czarnych aksamitnych porteczkach. Do kolan. Bluzki białe. Marynarskie kołnierze. Białe skarpetki. Buty z błyszczącymi klamerkami. Gdzie tam w kraju wiejskie dziecko ma buciki. Bronkowi sam musiałem zrobić. Pomyśleć, że to wszystko dzieciaki krajowych chłopków, co ich bieda gniotła, aż piszczało... Wierzyć się nie chce. Dorobił się nasz naród w Bloomstonie. Jak trzeba, to potrafi się pokazać. Przez ostatnie dni wszyscy nasi szli do spowiedzi. Spowiadali się z całego życia. Nie wszyscy, ale wielu. To się nazywa spowiedź generalna. Poruszyli ludzi ci Jezuici. Nagonili do służby bożej. Wzmocniła się wiara. Ja do spowiedzi nie poszedłem. Żeby była ważna, to trzeba odpuścić winowajcom. Berna-ciakowi mogę, Polakowskiemu też. Swoje dostali i poszli do piachu. Zośce nie mogę. Jeszcze mi nie odeszło. Nie zasłużyła na grzechów odpuszczenie. Bladź. Nie wiem, czy z Leośki trzeba się spowiadać? Przecież nic z nią nie miałem. Myślą tylko grzeszyłem. Eee tam... Grzechami w myślach to nawet nie warto księdzu głowy zawracać. Specjalnie tu, w Ameryce. Tu odpowiadasz tylko za to, coś zrobił. Myśleć możesz co chcesz. Nikogo to nie obchodzi. W starym kraju inaczej. Za to co myślisz, możesz na Sybir pojechać. Poruszyli ludzi Jezuici. Złamali niezależnych. Prawie wszyscy się pokajali. Wyspowiadali i do prawdziwej wiary wrócili. Tylko paru zatwardziałych zostało przy swoim. Pierwszy Zaguła, co po dawnemu mordę na księdza Klubę wydziera. Wołczyk też, ale ten to podobno zamiaruje przejść ze wszystkim na amerykańską wiarę. Gówno będzie rozumiał na amerykańskim kazaniu. - Patrz się, Łukasz! Biskup przyjechał! - Gdzie? - Tam! W automobilu! W rzeczy samej. Automobilem go przywieźli. Biskupa trzeba uszanować. Nawet jak Aj-rysz. Takie prawo. - To jest nasz biskup? -Tak. - Pewnie po polsku nie potrafi gadać? - Na co mu polska mowa? Wystarczy, że po łacinie rozumie. - Szkoda że nie mamy polskiego biskupa. Raźniej by było. I bardziej po bożemu, kiedy rozumiesz, co biskup do ciebie gada. - To nie takie proste, Łukasz. Mało jest w Ameryce Polaków, co by się na biskupa nadawali. Do tego trzeba mieć głowę. - A Ajrysze mają? - Wychodzi na to, że tak. Potrafią się dogadać z Jankesami. Gadają podobnie. Biskup wszedł na plebanię. Musi się najpierw umyć, sposobne ornaty założyć. W złotogłowie ubrany, automobilem przecież nie pojedzie. Pastorał to ma pewno na podróż rozkręcany. Składany, znaczy się. - Patrzaj się Łukasz! Jest i drugi automobil. - Też z biskupem? - Nie. To nasz mer. Picini. - Widzisz go! Automobilem się rozbija! Zdziera z ludzi taks20, to na wszystko ma pieniądze. Za naszą krwawicę się tak wypucza. - Biskup za swoje też nie kupił. 20 (żart) ang. tax (podatek). 198 - Biskup to co innego. Picini to łachudra. Niby katolik, to w naszym kościele może się modlić, ale kazania nie rozumie. Za głupi. Makaroniarz. - Zobaczysz Łukasz. Za parę lat w naszych kościołach będą mówić tylko po amerykańsku. - Wtedy nie będzie polskich parafii. Jak się będziesz modlić po amerykańsku, to stary kraj usra się na ciebie. Polska ci może dużo wybaczyć. To, że słabo mówisz, trudno. Człowiek jest ułomny. Może zapomnieć. To, że się cudacznie ubierasz, zachowujesz... Też. Ale póki pacierz po polsku mówisz, toś jej syn. Do Boga mówisz takim językiem, jak ojcowie i dziadowie. I on cię rozumie. - Widzi mi się, że polskie parafie zawsze będą potrzebne. Pierwsze dlatego, że poniektórzy nasi nigdy się po amerykańsku nie nauczą mówić, a po drugie, jak jedni do Jankesów odejdą, to przyjadą z kraju drudzy. Nie tak prędko wystarczy dla wszystkich chleba w starym kraju. Taki czas nigdy nie nastanie. Zawsze nasi będą tu przyjeżdżać i obcym się wysługiwać. - Ja ci mówię Paweł, że będzie taki czas. - Tylko że nas już nie będzie na świecie. - Może i my doczekamy. - Patrzaj Łukasz. Rusza procesja. Idą. Prędko się biskup obsprawił. Widać miał wszystko przygotowane. Tylko włożyć. Jeść przed mszą nie może. Ubrany jak trzeba. Tak odmalowany był na obrazie, w strużańskim kościele, nasz biskup męczennik. Święty Stanisław. Przy głównym ołtarzu go zamęczyli. Dokładnie nie wiadomo kto. Pewnie Ruskie. Ale się księży najechało. Nawet z Chicago przyjechali. Z Pittsburga zawsze jest paru. Jezuici też idą. Trzech. Razem koło siebie. Głowy mają pochylone. To oni tę wojnę wygrali. Ładne paręset zbałamuconych klęknęło przed chrystusowym krzyżem. Mają Jezuici zasługę u Boga. Przynajmniej jeżeli chodzi o Bloomstone. Biskup niesie monstrancję. Wybacz mi Boże, ale w Strudze była ładniejsza. W starym kraju na Panu Bogu się nie oszczędza. Jak coś poświęcone, to musi być godne boskiego majestatu. Lud biedny, ale wie jak Stwórcę uszanować. Ta monstrancja kiepścieńka. Nawet nie mam pewności, czy zrobiona ze szczerego złota. Jeśli nawet, to próbę dali najgorszą. Biskupa prowadzą pod ręce Picini i hrabia Niegolewski. Jego dziad po powstaniu listopadowym przyjechał do Ameryki. Podobno wtedy tysiąc różnych polskich hrabiów przyjechało. Blednie im było z początku, ale potem się dorobili. Dzisiaj Niegolewski to milioner. Ma stalownię w Bloomstone, Picini wołałby Niegolewskiego pod rękę prowadzić. Co mu tam biskup. Tutaj najpierw się do pieniądza modlą. Potem do biskupa. Ci hrabowie, to musieli przed carem uciekać. Dzisiaj żyją ich potomkowie. Ale się Polski zaparli. Taki, dajmy na to, dawny Sadowski, to się nazywa Sandusky. Zborowski - Zabri-sky... A nasz Niegolewski - Negusky. Przemienił się. Dolar go przemienił. - Paweł... Ten Picini to jest podobny do Żyda. - Wszystkie Italiańce do Żydów podobne. Żydzi się z Italii wywodzą. Święty Piotr chociaż Żyd, a w Rzymie był rodzony. Tam mieszkał. - Ładnie gra orkiestra. Tylko kawałki nie całkiem pobożne, co Paweł? - Przecież to jankeska orkiestra. W Town Hali mają swoje próby. Tam się uczą. Jak jest święto, to grają. Narodów w Ameryce od groma, to i okazji do grania dużo. Widać ksiądz Kluba zaorderował ich na przyjazd biskupa. Zakontraktowali się, to grają. Im za jedno. Byle mieli płacone. Darmo nie grają. - Chodź Paweł, na tę górkę koło płota. Będziemy lepiej widzieć. Popatrzyma jak Jadźka świętą Zytę niesie. -Chodźmy... 199 Ale się ciągnęły te uroczystości. Myślałem, że to się nigdy nie skończy. Ledwo wystałem. - Musiało trwać. Pomyśl Łukasz. Samo bierzmowanie wzięło półtorej godzinny. A gdzie msza? Dwa kazania, biskupa i księdza Kluby? A poświęcenie krzyża misyjnego? Musiało trwać. - Gdzie Jadźka? - Pewno koło plebani! W schowku za chórem składają chorągwie i święte figury. - Chodźmy po nią. - Dobra. - Nie trzeba. Już idzie. - Nie widzi nas. -Jadźka! Jadźka! Tu jesteśmy! Spojrzała ku nam. Uśmiechnęła się. Ale to śmianie było tylko dla Pawła. Na mnie nawet nie spojrzała. On też ciepło na nią patrzy. Miłują się. Jakby wczoraj odeszli od ołtarza. A ja? Do mnie nic nie czuje? Wychodzi na to, że nie. Potrzebny jej jestem tylko w sobotę wieczorem. A może nie? Baba się potrafi maskować. Przecież to miastowa dziewucha. Przyjechali z Pawłem od Żywca. Tu się pożenili. Ktoś mi mówił, że w Żywieckim dziewuchy ładne, ale łatwe. One wszystkie takie. Moja Zośka nie z Żywca, a też łatwa. - Widzieliśmy cię Jadźka na procesji. Ty najładniej świętą Zytę niosłaś. - Ale łżesz Łukasz. Wcale figury nie niosłam. Trzymałam tylko wstęgę, przypiętą do ramion świętej. - Ty się zawsze potrafisz od cięższej roboty wykręcić. Nie przedźwigałaś się tą wstążką? - To ja jej nie pozwoliłam. Wstążkę niech sobie trzyma, ale co do dźwigania, to nie. - Taki to i ciężar. - Powiem ci Łukasz, boś mój friend. Widzisz... Jadźka będzie miała dziecko. Znaczy... My będziemy mieli. Pobłogosławił nam Pan Bóg. - Paweł! Dopiero teraz mi mówisz? - Widać misje przyniosły nam dobrą nowinę. - Paweł. Jeszcze niczego ci nie życzę, bo to podobno nie wolno, ale powiem ci... Nie mogę doczekać chwili, kiedy mi dasz cygaro i powiesz - it's a boy. I powiem ci, że chociaż nie palę, to wtedy zapalę. ¦k it it Ktoś się dobija do drzwi. Ale wali... - Łukasz! Łukasz! To Paweł. - To ty, Paweł? - Ja. Otwórz. Która to godzina? Pół do dwunastej. Zwariował? Co mu strzeliło do głowy, żeby mnie budzić? Przecież dopiero co zasnąłem. Jutro nie będę mógł wstać do roboty. - Co się stało? - Otwórz! Może coś z Jadźka? Pewno. Przecież ona już w latach. Z taką zawsze się może coś przytrafić. Osobliwie przy pierwszym dziecku. Szybko wciągam spodnie. Otwieram drzwi. - Co się stało. Paweł? Coś z Jadźka? - Tfu! Na psa urok! Księdza Klubę zabili. - Jezus Maria! 200 -Pałysowąteż. Pały sową najpierw. Robi mi się zimno pod sercem. Więc Pałysowa nie żyje. - Kto ich zabił? - Bandziory. - Rany boskie! A co oni mieli do księdza Kluby? -Widać mieli. - Gadaj jaśniej. Paweł. - Jadźka dopiero co wróciła do domu. Gadała z RaisąLeszczuk. - Z tą, co jest nerską21 w szpitalu? -Z tą. -1 co mówiła? - Chodziło o jakieś pieniądze. Nieboszczyk Pałys miał rachunki z bandytami. Nie wypłacił się im, czy jak... Oni tego nie puszczają na sucho. Zapłaciła głową. - Ale co ma Kluba do tego? - Zaraz ci powiem. Pałysowa wszystko co miała, to sprzedała. Cały majątek. Chciała wyjechać z Bloomstone. Część pieniędzy dała księdzu na przechowanie. - Dużo? - Dużo. Podobno pięć tysięcy w złocie. - To kupa pieniędzy. - No pewnie. -1 co dalej? - Bandziory przyszły nocą do Pałysowej. Zabrali wszystkie dolary. To, co wzięła za sprzedany dom i saloon. Zabrali i mówią „dawaj resztę". - Musieli wiedzieć, że miała schowane. - Dobrze wiedzieli. Oni wszystko wiedzą. Zaczęli ją bić. Nie powiedziała. No to wzięli ją na męki. Tego już nie wytrzymała. Powiedziała, że dała na przechowanie księdzu Klubie. - Chryste Zbawicielu! Gdzie ją męczyli? - W domu. - Jak to „w domu"? Powiedziałeś przecież, że sprzedała. - Bo sprzedała. Widać sobie jakiś termin wymówiła przy sprzedaży. Za trzy dni miała jechać do starego kraju. Kupiła szifkartę, tiki ety na kolej... - Skąd ty to wszystko wiesz? - Mówiłem ci, że Raisa opowiedziała Jadźce. - A ona skąd? - Słyszała jak Kluba zeznawał policmanowi. W szpitalu. Jak raz miała dyżur na sali, gdzie leżał Kluba. Wszystko powiedział, a potem dopiero umarł. - A co proboszcz robił w szpitalu? - Zaraz... Wszystko będzie... Po kolei... - No to gadaj. - Na czym skończyłem? - Że wzięli Pałysowa na męki. - Męczyli ją przeszło godzinę, zanim się przyznała. - I nikt nie słyszał? - Kto miał słyszeć. Saloon zamknięty, a po ulicy nocą nikt nie chodzi. - Ktoś mógł przechodzić. - Wiedzieli co robią. Jak Pałysowa się przyznała, że dolary są u Kluby, to poszli na plebanię. Ale najpierw wykończyli Pałysowa. -Jak? 21 ang. nurse (pielęgniarka). 201 - Udusili cienkim drutem. Taką struną od fortepianu. Przyszli na plebanię i mówią do Kluby: dawaj dolary. -1 co? Oddał? - Zaraz nie. Raisa mówiła, że wpierw chciał wszystko zataić. Pewnie żal mu było Pałyso-wej. Jak zaczęli bić, to oddał. - Pewnie. Miał się narażać za czyje pieniądze? - Nie uwierzyli mu i tak. Pieniądze zabrali, ale biją dalej. Wszystkie oddaj - powiadają. No to on ich błagał, że wszystkie oddał. Oni biją dalej. Wiecie kto go uratował? - No kto? - Wołczyk. - Nie gadaj! - Wiesz, że proboszcz miał psa? - Każdy wie. Duży ładny wilk. - Ale całkiem zepsuty. Bojący. Bał się ludzi. Jak zobaczył bandytów, ze strachu wyskoczył przez okno. Rozbił szybę i wyskoczył. Może któryś z bandziorów go kopnął. Wtedy się jeszcze więcej przestraszył. - No i co? - Skoczył na łeb Wołczykowi, który jak raz tamtędy przechodził. Kiedy księżowski wilczur na niego skoczył, wtedy Wołczyk wyjął gana22 i zaczął strzelać. - Wołczyk ma amerykańskie papiery, to pewnie wyrobił sobie pozwoleństwo. - Nie wiem, ale w psa nie trafił. Pies uciekł, a Wołczyk się wściekł i poszedł do księdza. Z pretensjami, że doniesie do szeryfa. Bandyci, rzecz jasna, nie wiedzieli kto strzela i w nogi. Wołczyk wszedł na plebanię, patrzy a ksiądz Kluba, cały we krwi, leży na podłodze. - Jak znam Wołczyka, to poleciał na policję meldować, że go księży pies pogryzł. - Co tam mówił nie wiadomo, ale policja zaraz przyjechała. Zabrali Klubę do szpitala. Tam wszystko opowiedział policmanowi. - Miał siłę mówić? - Raisa powiedziała, że był całkiem przytomny. Dopiero jak skończył, zaraz skonał. Jakby kto świecę zdmuchnął. Raisa musiała każde jego słowo poświadczyć do protokołu. Ona i po-licman, to teraz jedyni świadkowie. - Musieli go mocno męczyć. - Może nawet nie chcieli go zabijać? - Ciekawość, czy możnaby Klubie przypisać, że się męczennikiem został?' - Aleś ty głupi Łukasz. Męczennik musi cierpieć za wiarę. Jego zabili za dolary. - Co my możemy wiedzieć? Tu jest Ameryka. Na każdym kornerze heretycki zbór. Może go za wiarę zamordowali? Dolary były tylko przykrywką? - Ja nie myślę. - Po mojemu tak trzeba to głosić. Po co ludzie mają wiedzieć, że nasz ksiądz miał styczność z bandziorami. Raisa niech zamknie jadaczkę. Ona z Łemków. Nic jej do naszego księdza. Ludziom wystarczy coś podpowiedzieć, a sami sobie story ułożą. Niech Jadźka w bractwie świętej Zyty rozgłosi. Baby z kongregacji nie będą języków hamować. - Ja ci powiem Łukasz. Nam gówno do tego. No to po coś mnie budził w nocy? - W rzeczy samej. Trzeba było poczekać do jutra. Pałysowa ani Kluba nie ożyją, a ty musisz iść do roboty. - Nic się nie stało. Ale teraz trzeba pospać. Poszedł. Ze spania dzisiaj nic nie będzie. Łeb mam pełen myśli. Pałysowa nie żyje. Ona coś czuła. Na dwie strony chciała się ubezpieczyć. Jedne dolary dała mnie, drugie księdzu. A gadała, że tylko mnie wierzy. Proboszczowi wierzyła więcej. Schowała u niego ogromny majątek. 22 gan - rewolwer 202 Na to wychodzi, że była mądra. Myślała, że jak jeden oszuka, to drugi poratuje. Wszystko nie przepadnie. Klubie wierzyła więcej. Zawsze co ksiądz, to ksiądz... Takiemu się wierzy. Wszystko wygadała, kiedy zaczęli bić. Wszystko? Musiałaby powiedzieć, że u mnie też ma dolary. Diabli nadali babę. Przez nią mogę głowę postradać. Pałysowa nie żyje. Komu więc mam oddać dolary? Sama mówiła, że w starym kraju nie ma rodziny. Wszystko jest moje. Do czasu aż przyjdą bandyci. A że się upomną o swoje, to pewne. Wszystko zabiorą. Moje dolary i Pałysowej. Przecież w jednej skrytce schowane. Moje siedemset dwadzieścia dolarów, com je krwawo pod ziemią wypracował, też zagarną. Nie będą się pytać. Może im Pałysowa nie powiedziała? Przecież pieniądze na dwie części podzieliła. Spodziewała się, że mogą ją nachodzić. Jakbym był na jej miejscu, zrobiłbym tak samo. Powiedziałbym, że pieniądze u Kluby. Tam więcej zaniosła. Myślała, że ich zaspokoi. Zabiorą i dadzą spokój. Potem by czekała, aż ja prześlę dolary. Co przepadło, to przepadło, ale nie wszystko. Jest z czego żyć. Mogła tak kombinować. Cwana baba. Inna by najpierw powiedziała, gdzie schowała mniejszą sumę. Przyszliby do mnie. A co będzie jak przy biciu powiedziała o mnie? To koniec. Szkoda, że wyrzuciłem ten stalowy pręt, com nim załatwił przewoźnika na Sanie. Teraz by się przydał. Takich prętów to tutaj mogę mieć sto. Wystarczy wyjść u Waścików na podwórze. Cała kupa leży na szmelcu. Możesz wybrać jaki chcesz. Z bandą prętem nie poradzisz. Pręt był dobry w starym kraju. Tutaj trzeba mieć gana. I z ganem nie wygrasz. Mało to oni mają ganów? Zabijesz jednego, ale wszystkich nie dasz rady. Reszta cię wykończy. Trzeba się zdać na opiekę boską. Mogła Pałysowa nie powiedzieć. Wtedy wszystko w porządku. Jakby wiedzieli, to też bym dzisiaj był w kostnicy. Pan Bóg dla mnie łaskaw. I tym razem mnie uchroni. Jak użyczy swojej łaski, to jestem bogaty. Mogę wracać do starego kraju. Ale Zośkę zatka. Zdziwi się, bladź. Będzie łaziła za mną zaraza. Taka dolary wyczuje. Nic bym jej nie dał. Przepiłbym i przepuścił z kurwą. Niech widzi, że o nią nie stoję. Niech jej Buchora daje dolary, zamiast kupować kosiarki. Nic jej nie dam. Jak się dolary skończą, to nazad do Ameryki. Zostawię na bilet i szifkartę. Ale popłynę na górnym pokładzie. Nie mam siły się męczyć na dnie statku. Aleś ty głupi, Łukasz. Co ci przyjdzie z kurestwa? To możesz mieć i tutaj. Co Bronek pomyśli, na ciebie patrzący? Dla niego pracuję. Mnie bieda dusiła, ale jego nie będzie. Tak jak żyłem, będę żył dalej. Nawet jeżeli bandyci nie wiedzą, że mam Pałysowe dolary. Roboty nie rzucę, rozbijać się nie będę. Każdy dolar do skrytki. Szajka może szlakować. Przeciem bronił Pałysa. Muszę się najmniej dwa lata maskować. Potem rzucę wszystko. Wyjadę z Bloomstone... Może niekoniecznie do kraju. Najpierw posiedzę w Chicago. Znudzi mi się? Pojadę do 01-szynek. Co tam będę robił? Zdechnę z nudów na tym zadupiu. Teraz człowiek patrzy inaczej na życie. Kupię Bronkowi gospodarstwo i będę pomagał. Tylko nie to. Bronek nie zostanie na wsi. Chłop nawet bogaty, to zawsze tylko chłop. Nie mają go w poważaniu. Bronek wyjedzie do miasta. Na doktora się wykieruje. Będzie mnie leczył na starość. Z pylicy nie wyleczy, ale z innych chorób może. Przecież będę miał inne choroby. Ożeni się z miejską panną. Kupię im dom, żeby miał gdzie chorych przyjmować. Dobrze mi będzie przy nich. Już to widzę. Przyjdzie do nich jaki hrabia, bo do doktora może przecież przyjść i co? Będą się mnie wstydzić. Będę im śmierdział. Jak Wilga. Pół roku jak z Barren Island wyjechał, a ciągle śmierdzi. 203 Ja już z gówna nie wyjdę, ale Bronek może. Weronce kupię gospodarstwo. Przy niej zostanę. Od Bronka będę tylko listy dostawał. Czasem może przyjedzie, albo ja do nich zajadę. Do Warszawy nie tak daleko. Podleczę się, jak będę chory, pogadam i wrócę do Olszynek. Będę miał darmo recepty i lekarstwa. Wróci mi się tiket kolejowy. Tak. Dolary schowam. I pracować trzeba. Pałysowych dolarów na wszystko nie wystarczy. Szkoła, dom, gospodarstwo dla Weronki. Przy sobie też muszę coś mieć... Jeszcze się trzeba w majnach pomordować, żeby nie zabrakło. Szkoda, że nie wyspowiadałem się na misjach. Pan Bóg mi błogosławi, a ja się nurzam w grzechu. Jak mawiał nieboszczyk proboszcz. Niby dlaczego nie mam Zoście odpuścić winy? A niech ją szlag trafi! Przez nią tylko się Panu Bogu narażam. Gówno mnie ona obchodzi! To nie takie proste. Gdzie się mam spowiadać? Misje się skończyły, a Kluba nie żyje. Zanim przyślą nowego księdza, kościół będzie zamknięty. Szybko nie znajdą. Nie ma polskich księży w Ameryce. Leżymy z Jadźką koło siebie. Zmęczyliśmy się. Przyszła dzisiaj, chociaż piątek. Nie spodziewałem się. Paweł poszedł na zebranie. Utworzyła się w parafii nowa rada. Pawła też wybrali. Mają się starać o księdza dla Bloomstone. - Nie musisz już iść, Jadźka? - Wyganiasz mnie? - Przecież Paweł może wrócić. - Nie tak szybko. Zebranie musi potrwać. Jak nasi zaczną gadać, to czas leci. Wiesz, jak to jest. - Jutro sobota. Przyjdziesz znowu? Dzisiaj dziwnie mi było z Jadźką. Przecie ona nosi w sobie dziecko. Jeszcze tego nie widać, ale nosi. - Jutro? - Co się dziwisz? - Łukasz. Muszę ci coś powiedzieć. - No to mów. - Jutro nie przyjdę. Ani jutro ani nigdy. - Tyś chyba ogłupiała! Dlaczego? - Dłużej tego nie możemy robić. To dziecko, co je noszę, jest przecież twoje. - No i co z tego? Paweł wie? - Nie. Paweł myśli, że to jego. - Nie gniewaj się, Jadźka, ale to śmieszne. Jak on ci mógł zrobić dziecko? Przecież ma wszystko popsute. - Nie jest tak, jak mówisz. Tak. Paweł nie jest mężczyzną. Przynajmniej takim jak wszyscy. Ale przez ostatnie miesiące próbowałam go pobudzić. Rozgrzać go. Dwa miesiące temu nie miałam swojego czasu. Nie wiedziałam co robić. I wtedy Pan Bóg pobłogosławił. Nie dasz wiary, ale Paweł wszedł na mnie. Chociaż było rzecz jasna, nie tak jak trzeba, ale posiał nasienie. Wmówiłam mu, że dziecko jest jego. - Uwierzył? - W takie rzeczy chłop wierzy. - Przecież wiesz, że dziecko jest nasze. - Wiem. I wiem coś jeszcze. Muszę to dzisiaj powiedzieć. Ja ciebie miłuję, Łukasz. Jak nigdy nikogo. Jesteś już w latach, a dla mnie przecież najmilszy i najlepszy. Szkoda, że cię tak późno spotkałam. 204 - Jadźka! Nic straconego! Wszystko przed nami. Rzuć Pawła. Tu jest Ameryka. Wielki kraj. Wyjedziemy do Kaliforni. Albo jak będzie trzeba, na Alaskę. Tu nikt nie patrzy czy masz ślub, czy nie. Nawet rozwody dają. Ułożymy sobie życie. Będzie nam dobrze. Ja ciebie też kocham. Co ja wygaduję? Jaja kocham? Nigdy by mi to nie przyszło do głowy. Zośkę wziąłem i ślubowałem jej przed Panem Bogiem. Nie stoję o nią. Ale rzucić też nie rzucę. Widać krzywda była mi pisana. A co z Bronkiem? Z Weronką? O nie... Tego nigdy nie zrobię. Nie złączę się z żadną inną babą. Póki żyje matka moich dzieci, nie mogę. Jestem stary dziad, a się wygłupiam. „Ja cię też kocham". Ciekawe jak długo? Jeszcze mi staje, ale co będzie potem? Tylko patrzeć, jak nie zechce. Będę wychodził w sobotę na piwo, jak teraz Paweł. Nie ma głupich. - Pawła nie rzucę. Nie mogę. Co on zrobił? Ja jestem dla niego wszystkim. I to dziecko. Jest taki szczęśliwy. Bogu dzięki! Nie zgodziła się. Człowiek czasem coś chlapnie i sam nie wie co. - Po co mi to mówisz, Jadźka? Chcesz, żebym się od was wyprowadził? - Dlaczego? Nie. Mieszkaj na zdrowie. Dobrze nam z tobą. Mieszkaj, jak długo zechcesz. Ale kochać się ze sobą już nie będziemy. - Przecież Paweł i tak wie. - Tylko się domyślał. Wszystkiego się wyparłam. Udawałam, że byłam mu wierna. - Chyba taki głupi nie jest. - We wszystko uwierzył. Chłop zawsze wierzy w swoje pobożne życzenia. Ja mu nawet wmówiłam, że dziewicą za niego poszłam. Chciałbym cofnąć słowa o kochaniu. W czym ona lepsza od Zośki? Taka sama bladź. Zośka przynajmniej nie kłamała, że była cnotliwa. Wdowa nie musi o cnocie gadać. Nie będzie nikt wymagał od wdowy, żeby była dziewicą. Biedny Paweł. Wierzy w tę dziwkę jak w ewangelię. Jeszcze się doczeka. Opowie mu Jadźka w złości, jak się nad nią niebo otwierało. I że klucznikiem, który je otwierał, byłem ja. - Mogłam ci tego nie mówić, ale chcę żebyś wszystko wiedział. Nie wiadomo, jak się życie potoczy. Ale pamiętaj. Dziecko jest twoje. Może się znaleźć w potrzebie. Wtedy pamiętaj. Jest twoje. Nie przejęli się w Bloomstone śmiercią księdza Kluby. W „Bloomstone Mornin Star" napisali o wypadku tyle, co kot napłakał. I w dodatku wrednie. Czytając różnie mogłeś pomyśleć o nieboszczyku. Wychodziło prawie na to, że chociaż Klubę zamordowali, to nie jest pewne, czy Kluba nie był wspólnikiem bandytów. Dranie. O Pałysowej też była malutka wzmianka. Pewnie redaktorzy z „Bloomstone Star" są w zmowie z bandą. Albo się boją pisać prawdę. Miałem rację, żeby proboszcza na męczennika kreować. Teraz za późno. Ludzie mają zamącone w głowach. Więcej pisali o Katty Polden, Negr ją zgwałcił. Zleciało się pół setki Jankesów przed municypalny areszt. Chcieli Negra powiesić. Policja nie dała. Zaczęli strzelać w górę i Jankesi uciekli. Zlękli się. Policja też dobra. Teraz w naszej bloomstońskiej policji też jest jeden czarnuch. Jak to może być. Czarny będzie białym kajdanki zakładał? To jest możliwe tylko w tej cholernej Ameryce. - Jak sobie pomyślę, że w Kraśniku Negr jest stójkowym, to można się posikać ze śmiechu. Kto by słuchał takiego cudaka. 205 Powiadają, że Katty Polden nie miała wszystkich klepek w porządku. Tym bardziej nie powinien jej gwałcić. Dziki nie ma opamiętania. Jak mu stanie, to musi gwałcić. Jutro pogrzeb księdza Kluby. Mało ludzi przyszło. Nawet okolicznych księży mało. Biskup też nie przyjechał. Co obchodzi Ajrysza, że polskiego księdza mordują? W Falcon Hal odbywa się match. Nasz Polak się boksuje. Główna walka wieczoru. Allan Goodman. Mówią na niego „Bloomstone Express". Ci, co go znają, powiadają że miał rodziców z miasta Łodzi. Przez to też dużo ludzi na pogrzeb nie przyszło. Z chicagowskim Negrem Goodman się boksuje. „Black Silon" go przezywają. To znaczy czarny ogier. Jeżeli Goodman faktycznie jest Polakiem, to ci jaja wymisi... Będziesz się nazywał czarny wałach. Paweł chyba jest na pogrzebie. Należy do Rady Parafialnej. O jest! Stoi za drzewkiem koło katafalku. Na rękawie ma czarną opaskę. Czarną krawatkę też założył. Przepisowo. Jak kto jest w pogrzebowym komitecie, to powinien się ubrać jak należy. Cały pogrzeb przygotował Kociniak. Myślałem, że uroczystości będą się odbywać w Jego Funeral Home Ale nie. Wszystko zrobili na plebani! Ma Kociniak ruch w swoim pogrzebowym biznesie. W parę dni trzy pogrzeby. Kluba, Pałys i Pałysowa. To tylko te, o których wiem. Przecież nie oni jedni pomarli w Bloomstone. Kociniak zna się na swoim fachu. Księdza Klubę sponiewierali strasznie. Musiał mieć twarz uszkodzoną. Oczy podbite. A nie widać. Leży w trumnie różowiutki, świeży. Jakby spał. Nawet ładniej wygląda niż za życia. Ale niepodobny do siebie. Kociniak mejkapy23 na twarz mu nałożył i sińce się schowały. Ale podobieństwa nie ma. U nas, kiedy nieboszczyk leży w izbie, to od razu czuć trupem. Tu całkiem inaczej. Jakbyś wszedł do lasu. Jakieś perfumy rozpuścili. Świece się palą na katafalku, a Kluba sobie leży. Ciekawe, czy jakby go nie zabili, odesłałby Pałysowej pieniądze. Myślę, że nie. Kluba był chytry na dolary. Przecież jej nie kwitował. Odesłałby. Pałysowa nie była głupia. On wiedział, że zadzierać z nią nie warto. Pewno mu z góry coś ciepłą ręką zapłaciła, ale i zagroziła jak trzeba. Co dla takiej Pałysowej napisać do bandy, że u Kluby są ich dolary? Oni by wiedzieli co zrobić. Ja bym odesłał jakby Pałysowa żyła. Nie dlatego, że się boję, ale na cudze nie lecę. Krzywdą się nie utuczysz. Wychodzi na to, że dobrze się ułożyło. Dla mnie rzecz jasna. Spadło mi jak z nieba 2000 dolarów i to w złocie. Jak przeżyję, będę wiedział po co jechałem do Ameryki. Zaczynają się egzekwie. Komitet ustawił się po obu stronach katafalku. Stoją na baczność. Paweł poważnie wygląda. Od czasu jak się dowiedział, że Jadźka przy nadziei, inaczej się nosi. Godny jakiś. Mało ludzi. Aż wstyd. Żeby nie pożegnać swojego kapłana. Tylko nasi tak potrafią. Wolą patrzeć, jak się w Falcon Hali po mordach piorą. Jankeskie świnie wypisują w swoich gazetach różne kłamstwa na nieboszczyka, a nikt się za nim nie ujmie. Potem się dziwią, że robią z nami co zechcą. Będą chować Klubę na cmentarzysku koło kościoła. Zwykły cmentarz jest na Okland Side. Rada dostała pozwoleństwo, żeby księży i zasłużonych dla Polonii chować koło kościoła. Jak w starym kraju. 23 ang. make up (makijaż). 206 Hraba Niegolewski to załatwił. Ponoć chce sobie koło kościoła rodzinny grobowiec postawić. Gdzie by Niegolewski emu Piccini czegoś odmówił. Ja też mógłbym sobie kupić miejsce na cmentarzu. W starym kraju, rzecz jasna. Żebym wiedział gdzie leży nieboszczyk ojciec, to bym kupił w Osinkach. Leżelibyśmy koło siebie. A tak, to już lepiej w Strudze. Nie. Kupię w Osinkach. W Strudze leży Rapak. Jeszcze by się po śmierci jego dusza z moją o Zośkę wadziła. Na niepoświęconej ziemi leży. Takie duchy najbardziej zawzięte. Nie wygra ten Goodman z chicagowskim Negrem. Czarnuchy są twarde. Żelazem dasz mu przez łeb, a on ani drgnie. Był jeden polski bokser, co się Negrów nie bał. Stanley Katchel się nazywał. Nie wiadomo co się z nim stało. Jakoś o nim ucichło. Co to? Szeryf przyszedł na pogrzeb? Jest i ten detektyw, co ze mną po śmierci Pałysa gadał. Rozglądają się. Patrzą po ludziach. Teraz patrzą na mnie. Jakby sobie coś chcieli przypomnieć. Gotowi pomyśleć, że jestem w to zamieszany. A co? Nie jestem? Przecież mam pieniądze Pałysowej. Powinienem je oddać na policji. I wszystko opowiedzieć. Musiałbym zgłupieć. Tyle dolarów oddawać. Wtedy by się dopiero zaczęło. Bandyci zaraz by się zwiedzieli. Pomyśleliby, że i ja donoszę. Nie. Z kapsami24 nie chcę mieć nic do czynienia. Liczyć można tylko na siebie. Nie pójdę na pogrzeb Pałysowej. Chciałem, ale nie pójdę. Tam też policja będzie węszyć. Zobaczą mnie i będą szlakować. Mogą wsadzić do kryminału. Tu jest Ameryka. Jak przyszła policja, to mogą być i ci z bandy. Lepiej po pogrzebie iść do domu. Nie. Poczekam na Pawła. Pójdziemy razem. Jemu też spieszno do domu. Strasznie się trzęsie o Jadź-kę. Na chwilę nie chce jej samej zostawić. - Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie, a światłość wiekuista, niechaj mu świeci na wieki wieków. Amen. Jakby Pałysowa wspomniała o mnie bandziorom, to teraz modliliby się za mnie, a nie za Klubę. Tak to jest. Kto wie, czy się wnet na tamtym świecie nie spotkamy. Ty już pukasz do niebieskiej bramy. Przyjmą cię tam z paradą. Ja w grzechu żyję. Trzeba było się na misjach wyspowiadać. Teraz nie będzie okazji. Nie ma w Bloomstone polskiego księdza. -Witaj Królowo... Ładnie śpiewają. Jak w starym kraju. 24 ang. cap (glina) 207 ROZDZIAŁ 10 Nareszcie ich zobaczę. Wyjdę po nich na dworzec. Bloomstone to małe miasto, ale przecież z dziesięć razy większe od Kraśnika. Mogą pobłądzić. Nie znajdą sami domu Waścików. A może by znaleźli? Adres mają zapisany na kartce, a gdzie Minę Street25 każdy im w mieście powie. Jakby natrafili na Łemka, a jest ich w Bloomstone najwięcej, to i naszą mową mogą się dogadać. Nie poszedłem do pracy. Miller się wściekał. Może mi wskoczyć w portki. Dziesięć lat w majnach pracuję i nie zarwałem ani jednego dnia. Nawet kiedy byłem chory, szedłem do roboty. Dzisiaj musieli mnie zwolnić. Bracia ze starego kraju przyjeżdżają. Trzeba ich powitać. W offisie załatwiłem pozwoleństwo. Miller nie ma nic do gadania. Prusak cholerny. Józek i Julek mieli łatwiejszą drogę do Ameryki niż ja. Legalnie przeszli granicę. Dostali paszport. Ja musiałem potajemnie. Oni wojsko odsłużyli i kłopotów nie było. Affidawid i szifkartę załatwiłem przez Bricsa. Za te pieniądze, co przed laty zdarł ze mnie Chaim, oni teraz w dwóch przyjechali. A przecież dolar potaniał. Wszystko drożej kosztuje. Jak tu przyjechałem, to funt porkciopsa kosztował cztery centy. Teraz i za trzydzieści nie kupisz. Gapowe trzeba płacić. Nie mam pretensji do Chaima. Każdy głupiego kołuje. Ale co do reszty, to załatwił rzetelnie. To prawda, że jego braciszek Tejwie... Mister Brics zasrany, nie wyszedł po mnie na statek, ale jakem go odnalazł, to inne sprawy załatwił. Najważniejsze, że dostałem robotę. Inni bywa, że pół roku bez pracy chodzą. Ja po dwóch dniach miałem w Bloomstone job... znaczy pracę. Mogłem na siebie zarobić i wysyłać dolary do kraju. Wtedy było na majnerów zapotrzebowanie. Nie wiem, czy wtedy sam bym odnalazł Tejwiego. Co też teraz robi ten cudak bez ręki? Kto wie, czy jeszcze żyje. Kasłał, żył na śmietnikach jak bezpański pies. Pewno już na boskim sądzie. Musi bez oporów do nieba go wpuścili. Nacierpiał się za życia, a ciągle wesoły. Pan Bóg takich lubi. Tutaj w Ameryce jedną ręką życia się nie utrzymasz. I dwoma trudno. Napisałem do Tejwiego, żeby po Julka i Józka wyszedł na statek. Zapłaciłem oddzielnie. Może sam nie wyjdzie, ale kogoś pośle. Tejwie to teraz wielki biznesmen. Wystarczy popatrzeć na jego papier, co go ma do pisania listów. W prawym rogu kartki odfotografowany dom z jego offisem. Duża chałupa. Nazwisko Teddy Brics wydrukowano złotymi literami. Na maszynie pisze. Mało już jest offisów, żeby ręcznie pisali. Jak Tejwie wsadzi Julka i Józka do pociągu, to mogę być spokojny. Dojadą. Żeby się tylko w Pittsburgu nie pogubili. Tam się przesiadają do Bloomstone. Tejwie jest świadomy rzeczy. Nie ich pierwszych wysyła. Pewno powiedział jankeskiemu konduktorowi, żeby ich przypilnował. Jest opłacony. Łaski nie robi. Pociąg przyjedzie o drugiej po południu. Trzeba się porządnie ubrać. Inaczej pomyślą, że mają brata dziada. 25 główna ulica 208 Nie pomyślą. Wiedzą, ile jestem wart. Do Olszynek dolary posyłam regularnie. Dla nich wysłałem szifkarty i tickety. Jakbym żył w biedzie to nie byłoby mnie stać. Czy im potrącić za przejazd? Jak zarobią rzecz jasna. Przecież to duże pieniądze. Ja musiałem pole zastawiać. Zobaczę. Będą się starać żyć po bożemu, dolary odkładać, to im dług skanceluję. Niech wiedzą, że mają brata. Przecież i ja się wzbogaciłem tylko dzięki boskiej łasce. Z tego, co się w majnach zarabia, przez pięć lat bym tyle nie odłożył. Nie mogę się doczekać. Tyle lat ich nie widziałem. Kiedy ostatni raz na nich patrzałem, byli młodzieńcami. Teraz chłopy po wojsku. Co trzeba, carowi odsłużyli. Załatwiłem im boardin house u Semeniuka. Na Oak Street. To dobry board. Semeniuk porządny Ukrainiec. Dobrze o nim mówią. Dba o bortników. Stół u niego dobry. Nie będą przymierać głodem. Semeniuka wszyscy chwalą. W sześciu będą mieszkali. Niech im się w głowie nie przewróci. Akurat zwolniły się dwa miejsca. Jacyś ziomkowie Semeniuka stracili pracę. Musiał ich wyrzucić. Z czego będą płacić? Tutaj tak jest. Masz dolary, toś dobry. Nie? Fora ze dwora. Darmo nikt nie da. Niby czemu ma dać? Tylko socjaliści mówią, że za ich rządów wszystko będzie darmo. U Semeniuka board jest tańszy. Wygody mniejsze, ale w kieszeni zostanie więcej pieniędzy. U niego mieszkają porządni bortnicy. Tam się nie pije i nie gra w karty. Jakby Semeniuk zobaczył, zaraz bord wymawia. Chłopaki nie zostają w Ameryce na stałe. Zarobią trochę dolarów, daj Boże jak najwięcej, i wracają do kraju. A Józek na pewno. Ma młodą żonę. Wolej mu było siedzieć przy młodej kobiecie. I użyłby sobie i upilnował w potrzebie. Musiał przyjechać. Potrzebuje dolarów. Chałupę chce stawiać. W kraju bez dolarów nie postawisz. Cholerny pieniądz ten dolar. Rubel też doby, ale rubli nigdy tyle nie nazbierasz, żeby na chałupę starczyło. Znalazłem dla nich pracę. U nas. W majnach. Komu trzeba, dałem dwadzieścia dolarów. Nie będą pracować pod ziemią. Chociaż tam większy zarobek. Będą na górze robić ciesiołkę. W zimie to ciężka robota. I przykra. Na dworze. Ale lepsza taka robota, niż na dole. Wystarczy, że ja pylicy dostałem. Już ledwo dyszę. Dusi mnie. Jeszcze rok pociągnę. Potem skwituję robotę. Może nie będę musiał. Compania mnie wyrzuci. Prawie wszyscy starzy majnerzy poszli na zieloną trawkę. Sam się dziwię, że do tej pory mnie to nie spotkało. Ta świnia Miller mnie broni. Foremana słuchają. On mnie chce mieć pod ręką. Nie wiem dlaczego, ale ten Prusak mnie nienawidzi. Tylko patrzeć jak jego wywalą. Ze starymi forema-nami Compania też się nie pieści. Kryzys w Ameryce. W tym roku nawet połowy węgla się w naszych majnach nie kopie. Nie kupują. Przed paru laty stalownia Neguskiego prawie tyle urobku brała. Teraz stalownia stoi. Wygasili piece. Negusky wszystkich wyrzucił na bruk. Ludzie powiadają, że splajtował. Gadanie. Neguski łeb ma nie od parady. Wiedział co robi. Teraz stal nie w cenie. Ale ludzie powiadają, że się w Europie szykuje wojną. Wtedy stalownia będzie jak znalazł. Ogłosił plajtę, ludzi pozarywał, ale stalownię trzyma. Na córkę kupił w Springield Ohio dwie faktorie włókiennicze. Ma zamówienia od Govemment26. Robi tkaniny na mundury wojskowe. Dla Home Guard. To jest teraz najlepszy biznes. Tylko patrzeć jak nasze majny pozamykają. W kiepski czas bracia przyjechali. Która godzina? Jedenasta. Dużo czasu. Będą się dziwić chłopaki jak zobaczą mój zegarek, na złotej dewizce. 26 dworzec kolejowy 209 Człowiek tyle lat żyje w mieście, a wszystko jedno, mało je zna. Tutaj na Railway Station ze sześć lat nie byłem. Nie było okazji i potrzeby. Rano do roboty, a z roboty do domu. W niedzielę też nigdzie nie chodzę. Dobrze, jak człowiek ma trochę czasu, żeby się napić piwa u Williamsa. Na miejscu Pałysowego saloonu otwarli Travel Office. Nie mogę wyjść z podziwu, że na takim Travel Offisie można zarobić na życie. Otworzył ten Travel młody Polak. Idzi Kaczmarek. Z pruskiego zaboru. Rodził się w Odolanowie. Koło Ostrowa. Niedaleko ruskiej granicy. Przyjechał i otworzył to biuro. Ciekawy życia i sprytny chłopak. Wyrentował27 saloon, nawieszał różnych fotografii z całego świata, udekorował okna od Ninę Street... Nie uwierzyłbyś, jak tam teraz elegancko. Najwięcej mu to pomogło, że nauczył się mówić po łemkowsku i italiańsku. Z merem Pi-cinim gada jak swój ze swoim. Po naszemu rzecz jasna mówi, a do tego po amerykańsku i germańsku. Jak pacierz. Zdolny do obcej mowy. Ale też od razu tylu miał customerów28, że nie mógł się wyrobić. Musiał ludzi nająć do pracy. Wszyscy się do niego pchają. Szczególnie baby. Przyjazd Julka i Józka, załatwiłem przez Bricksa. Taniej, a po drugie, Bricks to robi od lat. Mam pewność, że załatwi dobrze. Kaczmarek czasem sprawy zawala. Plucha mi mówił. Wierzyć mu nie można, ale ostrożność nie zawadzi. Bricks jest wypróbowany. Patrzcie się! Ładna restauracja. Jakiś Italianiec prowadzi. Na kucharzy zakontraktował Kitajców. Musisz czekać na pociąg? Proszę bardzo. Możesz zajść do restauracji. Najeść się, napić kawy. Wygoda. Tu w Ameryce wszędzie jest czysto. Jak prowadzisz business z jedzeniem, to trzeba uważać. Wszystko musi błyszczeć. Inaczej cię zgnoją karami. I do brudasa nikt nie przyjdzie. Musi splajtować. Trafiają się w Bloomstone brudne bary, albo saloony. Jak Polak prowadzi. Przy Broadway ma niejaki Glinka. Nazywa się ten saloon „Krakowiak". Rest-room29 zawsze zasikany i za-rzygany. Powiadają, że Polacy nie potrafią się zachować w rest-roomie. Po mojemu winien jest ten, co saloon rentuje. U Jankesów zawsze jest czysto, bo tam ciągle sprzątają. Nasi nie chcą najmować dżenitorki30 do sracza. Żal im pieniędzy, a nasz brat i tak przyjdzie. W brudzie lepiej się czuje. - Hallo Johny! To Whitmann. Pracuje na kolei. Znamy się. - Hi! Jak sze masz, Łukasz! Johny lubi parę słów powiedzieć po polsku. Tylko tyle się nauczył, ale zawsze je mówi na powitanie. To miłe. Chce pokazać, że szanuje ciebie i twoją nację. - Przyjemnie cię spotkać Johny. Co u ciebie? Żona zdrowa? Jego kobieta ciągle choruje. Pewno długo nie pociągnie. Urodziła się w Zachodnich Stanach. Tu jej nie służy powietrze. - Ciągle z nią kiepsko. Załatwiłem przeniesienie do Kalifornii. Tam będzie miała lepiej. - Daj Boże. Ale przykro, że wyjeżdżasz z Bloomstone. - Co mnie tu trzyma? Dla Dorit tam lepiej. O nią mi chodzi. 27 wynaj ął 28 ang. customer (klient) 29 ang. janitor (dozorca) 30 toaleta 210 - Będzie mi ciebie brakować. Z kim zagram w Boowling?31 Whitman należdy do American Falcon. Oni mają swójąkrągielnię. Grałem z nim parę razy. - Zagrasz Łukasz ze swoimi. Wiesz, że w Bloomstone powstało polskie gniazdo Falco-nów? W Pittsburgu jest główny zarząd. Na całą Amerykę. Powinieneś się zapisać. - Daj spokój, Johny. Zapomnij o tym. Jestem za stary. Gdzie mi do gimnastyki? - Nigdy nie jest za późno. Zresztą możesz uprawiać tylko boowling. - Johny... Pociąg z Pittsburga przyjeżdża o drugiej? - Dziesięć po drugiej. Ale dzisiaj jest opóźniony. Dwadzieścia minut. - Skąd wiesz? - Kolejarz wie wszystko. Śmieje się. Johny to miły człowiek. Jankesi też mogą być mili. Ale nie wszyscy. - W Europie pociągi się nie spóźniają. - U nas też nie, ale czasem się zdarzy. Napij się piwa. Szybciej ci zleci czekanie. -Masz rację. Cześć! Patrzaj no się! „Polish sousage" . Z wózkiem barowym stoi Murzyn. Z wielkiego kociołka sprzedaje kiełbasę. Ubrany w biały fartuch. Na głowie ma śmieszną czapę. Takie mają kucharze w restauracjach. Wszystko pachnie czystością. Już widzę, jaka jest ta polska kiełbasa! Gdzie by Negr potrafił robić polską kiełbasę? Przecież i w kraju nie każdy potrafi. Kto powiedział, że ją robi ten Murzyn? Wynajęli go, żeby sprzedawał. Czarnemu zawsze trochę mniej się płaci. Są poniektórzy ludzie, co się Murzyna brzydzą. Ja nie. Ale kiełbasy od takiego bym nie kupił. Jedzie pociąg. Serce podskakuje mi do gardła. Mój Boże! Jakie to szczęście. Za chwilę uścisnę rodzonych braci. Wezmę w ramiona. Dzięki Ci, Matko Przenajświętsza, że pozwoliłaś mi doczekać tej chwili. Lokomotywa zwalnia. Na peronie, albo jak oni mówią platformie, ludzi niewielu. Bloomstone miasto małe. Jak kto tu osiądzie, to już się po świecie nie włóczy. Pociąg staje. Do wagonów podbiegają porterzy33. Każdy chce być pierwszy. Złapać czyjąś walizkę, kufer, żeby te parę centów zarobić. Kto to? Studziński? Nie wiedziałem, że jest porterem. W starym kraju na portera mówi się nosił szczyk. Może zawołać Studzińskiego? Niech pomoże. Tego by jeszcze brakowało. Trzech chłopów jak byki, a stary człowiek ma im dźwigać toboły. Obraza boska. Podróżni wysiadają z wagonów. Spora grupa. Żebym tylko nie przeoczył chłopaków. Nie widzę ich. Pociąg postoi parę minut. Do wagonów wskakują sprzedawcy z koszami pomarańczy, piwem... Wszyscy krzyczą, wrzeszczą... Nie słyszysz własnego głosu. Taki harmider. Nawet Murzyn z polską kiełbasą podjechał bliżej wagonów. Głos ma donośny. Nie słychać parowozu. Kupują od niego. Ledwo może nadążyć. Podaje porcje na tekturowych talerzykach. Co ja pieprzę o kiełbasie. Gdzie są Józek i Julek? Stało się coś, czy jak? Nie przyjechali? Może ich nie wpuścili do Stanów. Włóczyli się z carską armią po świecie. W takiej Mandżurii, mogli dajmy na to, na oczy zachorować. W takim razie ten cholerny Brichs powinien wysłać depeszę. Pewno się boi, że będzie musiał oddać pieniądze. 31 kiełbasa 32 kręgle polska 33 porter - tragarz 211 No i teraz nie wiem co robić. Przejdę wzdłuż pociągu. Może nie wiedzą, że tutaj trzeba wysiadać. Wołać ich? Mogli zaspać. Albo się z kimś zagadać. Co to, to nie. Nie potrafią rozmawiać po amerykańsku. Chyba nie wypada wydzierać się na platformie. Co mi tam... - Józek! Julek! Nie wypada. Jakiś Jankes wyjrzał przez okno. Patrzy na mnie jak na dzikusa. No pewnie. Krzyczę jak na dworcu w Kraśniku. Chce mi się płakać. Co się mogło stać? Tak się cieszyłem. Jadźka Waścikowa lunch przygotowała. Dwie butelki whisky kupiłem. Nie przyjechali... Wichman pcha wózek pełen paczek. - Nie przyjechali twoi goście? -Nie. -Nie przejmuj się. Przyjadą jutro. - Może. Odjechał. Nie może sobie pozwolić na pogaduszki. Teraz jest czas jego pracy. Musi się uwijać. Może przyjadą jutro? Mogli w Pittsburgu nie złapać pociągu do Bloomstone. Nie. Pociąg miał spóźnienie. Mieli dosyć czasu na przesiadkę. Coś musiało się stać. Umordowałem się dzisiaj w pracy. Coraz częściej mi sił brakuje. Lata robią swoje. Ledwo powłóczę nogami. Miller mnie dzisiaj pogonił. Co ten gnój tak się do mnie przyczepił? Odegrał się za wczorajszy wolny dzień. Tak mną tyrał, że nie wiedziałem, czy wytrzymam do gwizdka. Małom ducha nie wyzionął. A jak się dowiedział, że bracia nie przyjechali, to do bicia się rwał. Uderzyłby w gębę i co bym mu zrobił? Oddać nie można. Wyrzucą z pracy. Cholerny Prusak. Żeby zdechł nagłą śmiercią! Nie. Tego człowiekowi życzyć nie można. Nie po chrześcijańsku. Pan Jezus swoim katom wybaczył winy. No... Już dom. Ledwo dzisiaj dolazłem. Trzeba dobrze oczyścić buty. Całe w błocie. Nocą padało. Przed bramą kopalni same kałuże. Musiały wozy rozjeździć. Może drzewo na propy wozili... znaczy stemple... Takim umordowany, że nie mam siły wejść na pierwszą podłogę. Zgryzota, że bracia nie przyjechali, swoje robi. Co się mogło stać? Wyślę telegram do Nowego Jorku. - Łukasz, to ty? Pospiesz się! To Jadźka. - Co się stało? -Masz gości. - Chwała Ci Panno Przenajświętsza. Nareszcie przyjechali. Elegancko ich powitam w starych łachach. Powinni zrozumieć. Do roboty nie wezmę świątecznej odziewy. Nie to, żeby ukradli. Tu się to nie zdarza, ale może się pobrudzić. Co mi tam! Ważne że przyjechali. - Józek! Julek! Co się z wami działo? Mieliście wczoraj przyjechać! Wstali z krzeseł. Patrzą na mnie z ciekawością. Z oczu ich czytam, że sobie inaczej mnie wyobrażali. Pewniem się mocno postarzał. Oni też już na młodzieńców nie wyglądają. Twarze zryte zmarszczkami. Już na nich bieda swoje rejestry zapisała. Są jakby trochę przestraszeni. 212 Ubrani według mody starego kraju. Odświętne buty z cholewami. Tutaj nieprzydatne. Spodnie z ręcznie tkanego kortu, surduty podniszczone, lniane koszule zapięte na spinkę pod szyją. Nawet ostrzyżeni dziwacznie. Wysoko podgoleni. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. - Na wieki wieków amen. - Za wolą bożą, przyjechaliśmy Łukaszu. Józek mi dwoi. No tak. Prawidłowo. Według prawa starego kraju. Kiedy ojciec nie żyje, najstarszy syn zajmuje jego miejsce. Wszyscy muszą go szanować. Jako głowę rodziny. - Dziękować Bogu, jesteście na miejscu. Chodźcie, niech was uściskam i ucałuję. Biedni ludzie rzadko mają czas na wzruszenie. Bieda robi ich twardymi. Ale ja już przecież nie biedak. Ładny grosz mam w skrytce pod podłogą. - Boże! Ile to lat przeleciało, kiedy byliśmy z wami, Łukaszu! - Ty Julek nic się nie zmieniłeś. Jestem szczęśliwy. Pan Jezus ma tyle roboty w niebie, a przecież znalazł chwilę czasu, żeby mi dzień szczęścia uładzić. - Co się stało, żeście później przyjechali? - Mieliśmy przyjechać dzisiaj. Tak było postanowione. - To Żydzisko Bricks, telegrafował, że wczoraj. Wyszedłem na stację, myślałem że Bóg wie co się stało. - Może pomylili na poczcie? - To się tutaj nie może przytrafić. Tutaj poczta depesz nie nadaje. Western Union tym się zajmuje. -Co to jest? - Nie ważne. Co wam będę tłumaczył? Posiedzicie tydzień i sami się we wszystkim połapiecie. Dali wam tu co do jedzenia? - Aż nazbyt. Ta pani co tu była, to tak nas serdecznie ugościła, jakby my na wesele przyjechali. - Trafiliście? - Bez kłopotu. Przecież to prosta droga. Spytaliśmy żandarma i nam pokazał. - Kogo? - Żandarma. Powiedział, jak się tu idzie. - Zrozumieliście co do was mówił? Patrzą na mnie zdziwieni. - Przecież po naszemu gadał. - A skąd wiedzieliście, że to policman? - Nagana miał w kaburze, drewnianą pałkę, tyle że szabli u boku nie nosił, jak nasi stójkowi. Zresztą sam do nas podszedł i wypytywał cośmy za jedni. - Mieliście szczęście. Ciekawe, który to był? - Znacie Łukaszu tutejszych żandarmów? - Tu nie ma żandarmów, tylko policmani. Tych, co są w policji i po naszemu gadają, znam wszystkich. - Acha... - Czemu stoicie? Siadajcie. Umyję się, przebiorę i pogadamy. Boże! Jak, ja jestem szczęśliwy! Kończy się druga butelka. Kręci mi się w głowie. Mało piję, ale dziś była okazja. Julek i Józek mają mocniejsze głowy. Ale ich też bierze. Julek zaczyna głośno gadać. Pobudzi bort-ników za ścianą. Gada jak najęty. Niech sobie pogada. Jutro postawię bortnikom piwo i po sprawie. 213 Józek jest milczący i godny. Słucha gadaniny Julka z lekceważeniem, ale i z wyrozumiałością. - No jakże ci Józek było, w tym woj sku? - W Mandżurii? - Niech będzie w Mandżurii. - Jakby wam powiedzieć, Łukaszu... Źle nie było, ale godność cierpiała. Byłem dieńszczy-kiem u pułkownika. Biedy nie miałem. Przez całą kitajską wojnę, wyprowadzałem na preguł-ku psy pułkownika. - Gdzie? - Na pregułku. Żeby się wysrały i wyszczały. Dziwne to były psy. Wielkie. Mordy cienkie i długie. Chude jak szczapy. Daj nam Boże jeść to, co te sobaki żarty. Ale wredne, nieusłu-chane. Jeden nasrał w pokoju, a pułkownikowa mnie po mordze sprała. Musiałem się z nimi obchodzić jak z jajkiem. Kiedyś nie wytrzymałem. Włoiłem na ulicy każdemu po pięć naha-jów i od tej pory były jak baranki. Pułkownikowa mówiła, że psy mnie kochają, więc muszę być dobrym człowiekiem. - A ładnie w Mandżurii? - Bieda większa niż u nas. Kitajcy nas nie lubieli. Mówili: ruski sołdat maszynka. - Co to znaczy? - Maszynka, to po kitaj sku złodziej. Ile oni mogą zjeść kiełbasy? Jadźka podała na półmisku więcej niż cztery funty. Nie zdążyłem mrugnąć i zniknęła z półmiska. Wyposzczeni biedacy. Zapomniałem, jak ze mną było. Tylko kawa u nich nie ma poważania. Julek pochylił się do mnie. - Łukaszu. Jakbyście się nie pogniewali, to bym zjadł chleba z mlekiem. Jakie to ma gusta człowiek w kraju. Chleba, mleka... Mleko i chleb byty najważniejsze. Jak były. - Poczekaj. Zaraz zapytam. Jadźka! Patrzą zdumieni. No tak. Jadźka elegancko ubrana, a ja się spoufalam. - Chciałeś coś? - Chłopakom się chleba z mlekiem zachciało. Jest trochę w domu? -Znajdzie się. Wyszła z pokoju. - Jesteście z gospodynią na „ty"? - Pewnie. Tyle lat tu mieszkam. W Ameryce wszyscy są ze sobą na „ty". Do samego prezydenta możesz tak mówić. - Już to widzę! - Nie obrazi się. - Łukaszu... Julkowi zaświeciły się oczy. Jest przynapity. Coś tam kombinuje. Włosy ma jeszcze bardziej rude niż kiedyś. Dobrze, że tutaj przyjechał. W starym kraju ryży ma ciężkie życie. Wszyscy mu dokuczają. Tutaj nikogo to nie obchodzi. Co trzeci Ajrysz jest rudy. - No co? - Chcecie się pośmiać? - Kto by nie chciał. - Pamiętacie Maćka Mazurka? Ile to czasu upłynęło? Widzę go, jakbym wczoraj z Osinek wyjechał. Mieszkał z babą, niedaleko ojcowej chałupy. Maciek był ogromnie zazdrosny o swoją babę. Byli po sześćdziesiątce, a dziadyga taki głupi. Julkowi w to graj. Wieczorem chodził pod oknami, pukał w szybę i mówił: Maciej owo! Jest Maciek w domu? Jak nie, to mnie wpuście! Mazurek obcasem buta prał żonę po głowie i wołał: „Ty kolelo! Komuś ślubowała? Mnie czy Lulkowi?" - Pewnie, że pamiętam. Niemało mu krwi napsułeś. 214 - Dopiero jak się w Mandżurii znaszedłem, to sobie użyłem. - Też byłeś w Mandżurii? - Też. Listy do Mazurka pisałem. Zakaźne. Musiał dziewięć kilometrów do Kraśnika na pocztę chodzić. Był niepiśmienny, więc musiał kogoś prosić, żeby mu przeczytał, a tam napisane: kto ten list rozpieczentuje, niech mnie w dupę pocałuje. - Co na to Mazurek? - Przysiągł przed głównym ołtarzem, że jak wrócę z wojska, to mnie zarąbie siekierą. - Próbował? - Nie zdążył. Umarł nim przyjechałem. Zrobiło się cicho w pokoju. Nikt się nie zaśmiał. Jadźka przyniosła dzbanek gorącego mleka i talerz z nakrajanym chlebem. Julek niepewnie wziął jedną kromkę do ręki. Uważnie obejrzał. - To nie taki chleb jak u nas. Rozumiem go. On myślał o grubej pajdzie razowego chleba. Ukrajanej z okrągłego bochenka. Z chrupiącą brązową skórką. - Takiego chleba jak w starym kraju tutaj nie dostaniesz. Mają tylko biały chleb. Dodają mąki z korny34. - Z czego? - Z kukurydzy. Julek nalał mleka do małej filiżanki. Pije. I filiżanka nie po jego myśli. Patrzy, jakby go ktoś oszukał. Rozlewam do szklaneczek resztę whisky. Są już przynapici. Po wypiciu tej szklanki będą śmielej gadali. Zapytam, co słychać u mnie w domu. Ja nie myślę, żeby opowiadanie o życiu w Ol szynkach dało mi powód do radości. - A jak tam żyją moi w Olszynkach? Zmroziło ich. Józek przygryzł płowego wąsa. Pewnie by wolał, żeby teraz mówił Julek. Ten milczy. - Mówiłem wam Łukaszu. Wszyscy zdrowi. - Tak. To mówiłeś. Ale chyba jest coś więcej do opowiadania? Mów śmiało. Nic się nie bój. Julek wstał z krzesła. - Łukaszu. Gdzie tu się idzie za swoją potrzebą? - Wyjdziesz na korytarz i pierwsze drzwi w prawo. - Nie trzeba wychodzić na podwórze? -Nie. Wyszedł. Może mu się rzeczywiście zachciało. Ale najpewniej wolał nie mówić, a i słuchać nie chciał. - No i jak tam Józek? Opowiesz mi coś o moich? - Nie wiem, jak wam to powiedzieć... - Jak chcesz. Śmiało! - Powiem co ludzie bają. Sam nie widziałem i głowy nie daję. - Puszcza się moja Zośka? - Wychodzi na to, że tak. - To wiem dawno. Nie stoję ojej wierność. Zbrzydła mi. Ale powiedz. O dzieci dba? - Tego powiedzieć nie mogę. Ludzie o tym nie gadają. Nie jeździłem do Olszynek, żeby sprawdzić. - Powiedz mi Józek, czemu nie przywiozłeś mi listu od Bronka? Pisze przecież ładnie. Oczu nie mogę nacieszyć jego pisaniem. Mogłeś to zrobić dla mnie. Pojechać do Kraśnika, żeby go odwiedzić. - Do jakiego Kraśnika? 34 kukurydza 215 - Przecież jest tylko jeden. Bronek tam chodzi do szkoły. Nakazałem Zośce, że jak Bronek skończy szkołę w Strudze, żeby go dalej posłała do Kraśnika. - Przecież Bronek jest w Strudze. Co on mówi? W jakiej Strudze? - Nie ukończył szkoły? - Ukończył, ale wasza oddała go na służbę. Do Kolanina. Na święty Szczepan Kolanin dał Bronkowi dwa ruble kolendy. Bronek robi u niego. - Chciałeś powiedzieć - służy. - No tak. Robi mi się zimno na sercu. Bronek na służbie. Na doktora chciałem go kształcić. Na pana wykierować. Nie. Tego ta maciora nie powinna mi robić. Przedobrzyła. Pisałem, żeby Bronka oddać do szkoły w Kraśniku. Wysyłałem dolary. Wiedziałem, że się gzi, ale myślałem, że chociaż o dzieci się troszczy. Na służbę go posłała. Parobka z dzieciaka robi. Poczekaj stara kurwo! Nie będziesz się tuczyć moją krwawicą. - Nic o tym nie wiedziałem, że Bronek jest na służbie. Chciałem, żeby się uczył w Kraśniku. - Szkoda żeście do mnie nie napisali. Byłbym dopilnował. Albo was powiadomił. Myślałem, że nie stoicie o Bronka. Różnie bywa. - Weronkę też oddała na służbę? - Nie. Weronka w domu. - Chociaż to dobrze. - Pewno i tego nie wiecie, że wasza zamiaruje sprzedać Olszynki? - Nie. Jako żywo! I gdzie pójdzie? - Do Strugi. - Tam chce kupić gospodarkę. Kto jej sprzeda? - Nic nie chce kupować. Buchora ma jej wynająć mieszkanie. Buduje nowy dom, a stary puszcza w dzierżawę waszej Zośce. Będzie miała mieszkanie. Ruble, co dostanie za pole, też pożyczy na procent. Dolary jej posyłacie, może żyć nic nie robiąc. - Gospodarki sprzedać nie może. Przecież nie na nią pisana. - Co na nią pisane, to sprzeda. Resztę wydzierżawi. Mówią, że Buchora się tym zajmie. - Pewno na kupno i dzierżawę, pożyczy u Zośki moje dolary? - Może i tak być. - Stary knur. Nie ma umiaru. Zabrał mi żonę, teraz jeszcze się łakomi na pole. Czas wracać do kraju. Pora skończyć z kurestwem. Muszę tak zrobić. Bronka u ludzi nie zostawię. Muszę wracać. Póki co, ani centa Zośka nie dostanie. Nie będę na bladź pracował. Biedny Bronek. Za jego pieniądze matka się gzi. Na jego szkołę posyłałem dolary. Żeby nie on, dawno bym się wypiął na ździrę. I jaki wstyd. Ojciec wielki Amerykan, a syn parobkiem. Bogacz nim pomiata. Ta suka wszystko mi odebrała. Honor, poważanie, jak ja się między swoimi pokażę? Zobaczysz wywłoko, jak sobie poradzisz beze mnie. Już widzę, jak cię Buchora kocha bez moich dolarów. Wyłudził co było, pole załapie i kopnie cię w dupę, stara kociubo! W tym jednym będzie miał rację. Nie poślę jej nic. Bronek! tak na służbie głoduje. Poczekaj biedaku. Jeszcze trochę. W przyszłym roku wracam do starego kraju. Zrobię porządek. 216 ROZDZIAŁ II - Łukasz. Idziesz jutro na mitting? Po uroczystościach na cmentarzu, w Lemko-Home będzie zebranie. - Człowiek przyzwyczajony, że Święto Zmarłych obchodzi się w listopadzie. Zapomniałem, że to jutro jest ten Memoriał Day. - No jak? Przyjdziesz? - Oj Paweł... Musisz mieć ważny powód, że mnie tak namawiasz. Powiedz prawdę. O co chodzi? - Będziemy zakładać w Bloomstone koło Związku Narodowego Polaków. - Chcesz zostać prezesem? - Jak zażądają, to nie będę się uchylał. - A na wszelki wypadek, organizujesz sobie głosy. Powiedz co się święci? Przecież jesteś w Radzie Parafialnej. - Już nie. - Wyrzucili cię? - Nie. Wypisałem się. W zeszłym miesiącu były nowe wybory. - Nie wybrali cię? - Wcale nie zgłaszałem kandydatury. - To dla mnie nowość. - Z księdzem Pajką, trudno wytrzymać. - A tak go chwaliłeś. - On ledwo po polsku gada. - Tu urodzony, to gdzie się miał nauczyć? Ale ksiądz dobry. Młody, postawny, babom się podoba... A takiego gospodarza jak Pajka, to nasza parafia jeszcze nie miała. Ksiądz Kluba był chytry na dolara, ale ten za kwodra by na Alaskę pojechał. - Niedługo w naszej parafii będzie tak jak u Ajryszów. Albo jeszcze gorzej. - Niby dlaczego? - Dlaczego? Pajka dolny kościół na świecki hali przerobił. W środę grają w bingo, w czwartek jest karcianka, w soboty, niedziele robi wesela. Tylko patrzeć, jak tańce w kościele urządzi. - Co się przejmujesz? Ksiądz ma dochód. W innych kościołach jest tak samo. - W tym rzecz, żeby w polskim było inaczej. -Biskup jest Ąjrysz. - Teraz zauważyłeś? Do tej pory był dobry? Pieprzysz Paweł i tyle. A wreszcie, co ma ksiądz Pajka do Związku Narodowego? - Ho! Ho! Jeszcze jak ma! Słyszałeś co mówił na kazaniu? - Nie byłem w kościele. Miałem overtajmy. Co gadał? - Powiedział, że tylko słudzy szatana należą do Związku Narodowego. Że nie będzie dawał ani rozgrzeszenia, ani ostatniego namaszczenia. -Może ma rację? - Ty w to wierzysz? 217 - Ksiądz wie co mówi. Kościół to Kościół. To jest siła Paweł. Chcecie w Związku z Kościołem wojować? - Związek to też siła. Dwa lata temu, w Waszyngtonie był Kongres Narodowy Polski. Tysiące naszych zjechało. Wszyscy w paradnych mundurach. Defilowali przed prezydentem Taftem, a on im się kłaniał kapeluszem. Potem odsłonili pomnik Kościuszki i Puławskiego. Idą inne czasy, Łukasz. Z Polakami zaczynają się w Ameryce liczyć. Zjednoczymy się. Będziemy siłą. - Coś taki gorliwy. Paweł? Płacą ci w tym Związku? Powiadasz, że Taft się kłaniał kapeluszem? Pewnie Taftowi są nasze woty35 potrzebne. Jak go znowu wybiorą, to się na nas wy-pnie. - Nie pieprz tyle. - Przyjdę na mitting. Tylko swojej kandydatury nie wycofuj. Nie miałbym na kogo voto-wać. - To i do Związku się zapiszesz? - Może. Zawsze to dobrze mieszkać z prezesem pod jednym dachem. A teraz już daj spokój. ¦k it it Jankesi mają głowę. Potrafią uroczystość przygotować. Nigdy nie chodziłem na Memoriał Day. Jest na co popatrzeć. Tak, to rozumiem. O wszystkim ktoś pomyślał. Groby weteranów całe w kwiatach. Pełen cmentarz ludzi. Wszystko sprawnie, jak w zegarku. Idzie orkiestra. Marynarska. Skąd w Bloomstone marynarska orkiestra? Jakie to mają trąby! Wielkie, błyszczące. Jak ze złota. W starym kraju takich nie zobaczysz. Ruskich nie stać na takie. Na Memoriał Day przyjechał do Bloomstone senator. Z Pittsburga. Niedługo wybory. Kręcą się koło koryta. Każdy chce się pokazać. Ludzi bałamuci. Zależy mu na głosach. Mnie to nie obchodzi. Nie mam amerykańskich papierów. Głosować nie będę. Jeszcze tego by brakowało! Ojca mi Ruscy w powstaniu zabili, a Amerykanie się z carem bratają. Mam gdzieś amerykańskie papiery. Za orkiestrą maszerują oddziały Home Guard. Dalej Falconi i inne organizacje. Wszyscy poprzebierani w dziwaczne mundury. Na końcu idą nasi. Jakby się chcieli oddzielić od Janke-sów. Mają rację. Wyglądają pierwszorzędnie. Ubrani w mundury z czasów, zanim nas Ruskie zagarnęli do niewoli. Tak wyglądają nasi żołnierze. Możecie sobie jankeskie burki popatrzeć. Potem popatrzcie na swoich. Ślepy by zobaczył różnicę. Nasi w wysokich czapach. Z orłem. Mundury mają błękitne. Białe pasy skrzyżowane na piersiach. Szable u boku. I sztandar. Takiego sztandaru nikt tu nie ma. Czerwony, a na nim wielki biały orzeł. Z koroną na głowie. Amerykański orzeł nie ma korony. Wygląda jak jastrząb. Trzeba mieć króla, żeby orzeł miał prawo do korony. Chociaż to cmentarz, ale na widok naszych ułanów wszyscy klaszczą. Podobają się Teraz oddziały ustawiają się przed monumentem ku czci weteranów. Ładny monument. W górze, na wiązce amerykańskich sztandarów, siedzi orzeł. Niżej stoją dwaj amerykańscy żołnierze. Z pochylonymi głowami. Nie patrzą na ludzi. To są weterani z wojny domowej. Kiedy Amerykanie bili się między sobą. Nasi w tej wojnie też się bili. Po obu stronach. Nasi zawsze się biją za wolność. Po obu stronach. 35 ang. vote (głos) 218 Żołnierz z Południa, podaje rękę temu z Północy. Jakby się witali. Dwóch zabitych leży u podstawy monumentu. Koło nich siedzi trzeci. Ten jest żywy, ale zamyślony. Zastanawia się, po co była ta wojna. Tak już jest w Ameryce. Kiedy się bili, to bili. Wojna się skończyła i teraz weteranom wspólne monumenty stawiają. Bez różnicy. Jednym i drugim. U nas między sobą też się biją. Jak jedni wygrają, to plują na pobitych. O stawianiu wspólnych monumentów nie ma mowy. Mer podprowadza senatora do mównicy. Nie wiem, jak się nazywa. Picini zapowiada, że senator Bradley... Więc Bradley się nazywa... otworzy uroczyście Memoriał Day w Bloom-stone. Tamburzyści z orkiestry biją w werble. Pewnie ich w Down Townie słychać. Teraz idą dwaj chłopcy. Ubrani w wojskowe mundury z wojny domowej. Jeden z Południa, a drugi w niebieski. Jankeski. Kepi ma na głowie. Niosą swoje sztandary. Między nimi idzie Diana Bojczuk. Jej ojciec, Ivan Bojczuk, ma duży Barber Shop przy Milvaukee Ave. Bogaty gość. Liczą go na sto tysięcy baksów. Diana jest przebrana za statuę wolności. Pochodnią zapala znicz przed monumentem. Orkiestra gra hymn. Chłopcy w mundurach, ze sztandarami ustawiają się po obu stronach monumentu. Diana Bojczuk zniknęła mi z oczu. Senator odwrócił się twarzą do orła i zasalutował ręką do czoła. Głupio to wygląda. Cywil i salutuje. Do gołej głowy. W starym kraju taka rzecz by się nie przytrafiła. Salutować może wojskowy, żandarm, stójkowy... Ale cywil nie ma nic do salutowania. Senator zaczyna przemawiać. Słabo słyszę. Wieje wiatr, jakby zwiewał słowa na boki. Teraz lepiej słychać. Mówi o weteranach. Wiernych synach Ameryki. Co jeszcze gada? Acha... Że mają być dla nas przykładem i... Coś powiedział, ale nie rozumiem... Jak taki uczony mówi, to wielu amerykańskich słów nie rozumiem. Co innego w sklepie, albo na ulicy... Tam każde słowo jest dla mnie jasne. Jak chcesz po amerykańsku mówić, to trzeba się uczyć i dużo rozmawiać z Jankesami. Poniektórzy nasi ludzie siedzą całe lata w Ameryce, a mówić nie potrafią. Nie nauczyli się. Tylko parę słów. Korner, room, boy... Potem te parę wyrazów wtrącają w naszą wiejską mowę. Tutaj, jak nie chcesz po amerykańsku mówić, to nie musisz. Ale wtedy trzeba kupić, albo wyrentować dom w polskiej dzielnicy. Tam się mówi po polsku. Wszędzie. Parę lat temu byłem w Chicago. Na Trójcowie spotkałem Negra, co mówił po polsku. Nawet ładnie. Senator skończył przemowę. Orkiestra zagrała jakiś kawałek. Na mównicę wchodzi baba. Też będzie przemawiać. Tutaj kobiety wtrącają się do polityki. Na dobre to Jankesom nie wyjdzie. Każda myśli, że wszystkie rozumy pojadła. A jakie zajadłe. Jak się na kogoś uwezmą, to przepadł z kretesem. Obsmarują w gazetach, obgadają przed policją... Nie daj Boże takiej się narazić. Z taką nawet szeryf nie zadrze. Senator stoi tuż koło mera. Słuchają uważnie, co ta wiedźma gada. Na pewno tylko udają. Nie można zrozumieć, co ta jędza międli ozorem. Sepleni. Jakoś piszczy... Kto to się przesuwa do senatora? Czyja go znam? Wydaje mi się. To pewnie ktoś ze senatorskiej świty. Przepycha się bliżej. Muszę go znać. Kiedyś go widziałem. Na pewno. Jak zamknę oczy, to go widzę. W myślach. Tylko, że wtedy był młodszy i szczuplejszy. To Makaroniarz. No pewnie... Jak to ktoś ze świty senatora, to Picini musi go znać. Patrzą na siebie. Tamten stanął. Baba na mównicy gada jak najęta. Nic z tego nie rozumiem. Za szybko pytluje. Szkoda, że Julek i Józek nie mogli przyjść na cmentarz. Przyjdą dopiero na mitting. Powiedziałem im, gdzie jest Lemko-Home. Trafią. Już się oswoili z Ameryką. 219 Jakby mieli wybierać Pawia na prezesa, to zawsze będzie o trzy głosy więcej. Rzecz jasna, przed mittingiem muszą się zapisać do Związku. Paweł jest na sali. Należy do Komitetu Organizacyjnego. Musi wszystkiego dopilnować. I ja bym tam poszedł. W Lemko-Home mają dobry bar. Piwo smaczne, a tanie. Zrobiło się gorąco. Chętnie bym się skrzepił. Właściwie to mógłbym już iść. Zostałem, bo czekam, aż będzie przemawiał redaktor Paryski. Z Ameryka-Echo. Aż z Toledo-Ohio przyjechał. Ciekawe. Będzie mówił po amerykańsku, czy powie też parę słów po polsku? Napiłbym się tego piwa. Zaschło mi w gardle. Piwa? Zaraz... Wiem, skąd znam tego faceta. To jeden z tych, co wykończyli Pałysa. Ten niższy. Dostał ode mnie w mordę. Trzeba powiadomić policję. Darmo się do senatora nie przepycha. Jak bandzior coś robi, to musi z tego wyjść draństwo. Gdzie jest policman? Nie ma. Żadnego nie ma. Taką osobę jak senator, powinni ochraniać... Poszukam. Gdzieś musi być. Trzeba uprzedzić... Nikogo nie uprzedzę. Stało się. Baba skończyła gadanie, a trębacze zagrali hejnał. Picini trochę się odsunął. Zwolnił mu miejsce. Tamten podskoczył i wygarnął do senatora z gana. Nawet nie było słychać jak strzelał. Senator złapał się za brzuch. Zgiął się i wolno osunął na ziemię. Ludzie nie mogą pojąć co się stało. Ja widziałem wszystko. Ale to jeszcze nie koniec. Widzę zabójcę. Idzie szybkim krokiem tam, gdzie są ustawione automobile. Najmniej dziesięć ich tam stoi. Wszystko widzę... Jezus Maria! Skąd tam się wzięła Diana Bojczuk? Wyszła na alejkę. Co ona robi? Rozłożyła ręce. Pewno widziała, jak bandzior strzelał do senatora. Zastępuje mu drogę. Widzę ogień z lufy gana. Diana pada na alejkę. Na jej białej sukni robi się, coraz większa, czerwona plama. Obok monumentu krzyki, wołania... Wszyscy gromadzą się przy senatorze. Tego, że Dianę też zabili, prawie nikt nie zauważył. Ale już widzą. Pierwszy podbiegł do niej ojciec. Teraz inni Łemkowie. Rozbiegli się, jak sfora psów myśliwskich. Nie obchodzi ich senator. Chcą dostać w swoje ręce tego, co zastrzelił Dianę. Łemkowską dziewczynę. Nie złapią go. Widziałem, jak skoczył za żywopłot. Przepadło. Musiał mieć wspólników. Pewno w automobilu przed cmentarzem. Uciekli. Całą uroczystość diabli wzięli. Paryski nie będzie przemawiał. Kto by go słuchał? Już się nic nie będzie działo. Pójdę do naszych. Ułani już nie stoją w szeregu. Pomieszali się z cywilami. Wołają, machają rękami. - Widziałem jak strzelali! Tam uciekli! Nie znam tego człowieka. Tego, co go pyta, też nie. - Ilu ich było? - Dwaj strzelali z ganów, jeden stał na boku. - To trzech? - Tak. Trzech. Dokładnie widziałem. Nic bracie nie widziałeś. Bandzior pobiegł w przeciwną stronę. Kto to jest ten mądrala? Nigdy go nie widziałem. Między ułanami nie mam znajomości. Mieszkają w dolnej części miasta. Ale się najechało policji. Cztery automobile. Ambulans też przyjechał. Ze szpitala. Ładują senatora do środka. Dwóch sanitariuszy biegnie z noszami do Diany Bojczuk. Dziewczyna nie żyje. Leży sztywna na alejce. Łemkowie nie pozwalają sanitariuszom zabrać ciała. Podchodzi do niej Hryń Bojczuk. Jej brat. Ubrany na paradę po ukraińsku. Ma na sobie wyszywaną kolorowymi nićmi rubaszkę i lniane portki. Na nogach nabijane ćwiekami kierpce. 220 Bierze Dianę wolno i delikatnie na ręce. Wielkie chłopisko. Uniósł zamordowaną wysoko w górę. Jakby chciał pokazać światu krew na jej piersi. Teraz opuścił ją i przytulił do siebie. Wstrząsa nim łkanie. Podbiega kilku policmanów. Hrynia i Dianę otoczyli Łemkowie. W milczeniu odepchnęli nadbiegających. Nie pozwalają dotknąć dziewczyny. Policmani znowu próbują. I znowu ich odepchnęli. Odstąpili. Orszak idzie wolno. W kierunku bramy wejściowej. Na czoło wyszedł Steńka Liśnicki. Też w łemkowskiej odzieży. Liśnicki jest wyższy od Hrynia. Zaśpiewał. - Hospody pomyłuj! Hospody pomyłuj! Głos ma potężny. Słychać go na całym cmentarzu. Jak dzwon żałobny. Koło niego już wszyscy śpiewają. Teraz na całym cmentarzu słychać śpiew Łemków. Nie wytrzymuję. Chociaż nie jestem skory do płaczu, dławią mnie łzy. Niechaj posłyszy w niebie ruski Pan Bóg ten płacz, co dobiega jego tronu, z amerykańskiego cmentarza. - Hospody pomyłuj! Hospody pomytuj! Przed Lemko-Home tłum ludzi. To nasi. Przyszli na zapowiedziany mitting. Ale jest też wielu Łemków. Przygnała ich sprawa śmierci Diany. Chcą pogadać ze sobą. Przecież zawsze się tutaj zbierają. Są wzburzeni i podenerwowani. Z boku, koło automobila stoi pięciu policmanów. Nic nie będzie z dzisiejszego zebrania. Policja nie dopuści. To nie pora na zgromadzenia. Zwłaszcza Łemkowie są wzburzeni. Jedno słowo może paść jak iskra na beczkę prochu. Wtedy Łemka nie powstrzyma. Zabij, a się nie cofnie. Przed drzwi wejściowe wychodzi Leon Idziak. Podstawiają mu krzesło. Wchodzi na nie. Podnosi ręce. Ludzie milkną. - Ladies and gentleman! - Po polsku mówić! To polski mitting!!! Nie wiem, kto pierwszy zaczął. Teraz ze wszystkich stron rozlegają się głosy, żeby mówić po naszemu. -Paniei panowie! -Tak trzeba gadać!!! Ludzie się uspokoili. Niektórzy się śmieją. Tylko Łemkowie są ponurzy. Patrzą zdziwieni na Polaków. Pewno nie wiedzą, że po uroczystościach miał być nasz mitting. - Na skutek zdarzeń, jakie miały miejsce, mer miasta Bloomstone, doctor Picini, wydał zarządzenie, że dzisiaj i jutro skancelowane są wszystkie zebrania i mittingi. W związku z tym i nasz zostaje odwołany. - Kiedy będzie? - O nowym terminie powiadomimy wszystkich Polaków w mieście. - Najlepiej w przyszłą niedzielę. - Nie można. W Lemko-Home j est zabukowane wesele. - Kiedy wybudujecie polski dom, nygusy? Idziak się speszył. Co on winien? Sam nie wybuduje. - O następnym terminie wszyscy zostaną powiadomieni. Dziękuję za uwagę. Patrzcie... patrzcie... Jacy się nasi eleganccy zrobili. „Dziękuję za uwagę." Ludzie rozchodzą się do domów. Już tu nic nie ma do roboty. O! Jest Julek. Za nim Paweł i Józek. - No i co Paweł? Musisz jeszcze poczekać na prezesurę. - Głupia sprawa. Takiej okazji prędko nie będzie. Zeszło się ze trzystu ludzi. - Albo i więcej. Popatrz ilu wychodzi. 221 - Tak. Ale dużo jest Ukraińców. - A liczyłeś ilu naszych z cmentarza poszło prosto do domu? Nie każdy ma głowę do zebrań, kiedy ludzi mordują. Julek się poruszył. - Szkoda, że nie byłem na cmentarzu. - Nie spiesz się. Przyjdzie czas, to cię tam zawiozą. - Jakbym tam był, może bym widział zabójcę. - Co by ci z tego przyszło? - Nie słyszeliście? Jest nagroda. Pięć tysięcy za złapanie i tysiąc za wskazanie mordercy. Chociaż tysiąc bym zarobił. - Kto go tam złapie. Ludzie widzieli. Jakiś Murzyn strzelał. Julek wyraźnie się zasmucił. - Murzynów trudno od siebie rozróżnić. - Kitaj ca jeszcze trudniej, a jak trzeba, to ich policja pozna. Józek i Julek poszli przodem. Chodnik wąski, nie można całego tarasować. My z Pawłem idziemy za nimi. Chłopaki teraz inaczej wyglądają. Sprawili sobie nowe kostiumy. Żeby potrafili mówić po amerykańsku, to byś powiedział, że Jankesi z krwi i kości. - Jak myślisz. Paweł. Dlaczego go zabili? - Tu nie trzeba mądrości. Mieli go wybrać za gubernatora. Był lubiany, to komuś przeszkadzał. - Komu? - Temu, co też chce być gubernatorem. - To powinni go zamknąć. -Naiwny jesteś, Łukasz. Taką rzecz trzeba udowodnić. To jest Ameryka. Tu rządzi prawo. - Rozumiem. Ale co zawiniła córka Bojczuka? - To był przypadek. Taka rzecz zawsze się może przydarzyć. - Łemkowie nie popuszczą. - Nic nie zrobią. Tu nie stary kraj, gdzie można robić powstanie. Albo rewolucję. - Co ci powstanie przeszkadza? - Nic. Tak mi się powiedziało. - Wierzysz w to, że Diana zginęła z ręki Murzyna? - Pewnie tak było. Dla Czarnucha zabić człowieka, to pestka. Oni przecież są jeszcze dzikie. - Łemkowie Murzynom nie popuszczą. Będą szukać pomsty. - Możliwe. Zatańczą z nimi Łemkowe. - A skąd pewność, że zginęła z ręki Negra? - Słyszałem. Nie tylko ja. Było nas czworo. Ja, prezeska Związku Polek Kalkowska, Staszek Rybak i prezes łemkowskiej Hromady, Iven Howard. - Gdzie to słyszałeś? - Trzech Jankesów zeznawało do protokółu. Byłem w bocznej sali Lemko-Home. Inspektor spisywał zeznania... Znaczy nie inspektor, tylko policman. Inspektor się pytał. - Słyszałeś co gadali? - Wszyscy czworo żeśmy słyszeli. To był czarnuch. Ubrany w niebieską marynarkę w ciemne pasy. Na nogach miał białe buty. - Patrzcie jak się wystroił. Pewnie chciał, żeby go Jankesi dobrze zapamiętali. Co, Paweł? - Ja tam nie wiem. - Ale przy tym opisie policja na pewno go dostanie. - Kapsy mają sposoby. Zobaczysz Łukasz. Dłużej jak tydzień ten Negr na wolności nie pochodzi. - Chyba że go Łemkowie wcześniej złapią i powieszą na latarni. 222 - Policja nie pozwoli. - Co będziemy sobie głowę zawracać. Powiedz lepiej, jak tam Stanley? Wydobrzał? Chłopak Pawła chorował na świnkę. Jadźka mało nie zwariowała. Zwyczajnie jak matka, co w późnych latach rodziła. Ładny dzieciak ten Stanley. Całkiem na mnie podany. - Już mu lepiej. Można powiedzieć, że wyszedł z tego. - Na świnkę każdy dzieciak choruje. Lepiej jak wcześniej. Później bywają kłopoty. - Stanley ciężko chorował. Gorączka i gorączka. Doktor Goldman cztery razy przychodził. - On nie przychodził do Stanleya, tylko do twoich dolarów. Paweł. - Na zdrowiu dziecka nie będę oszczędzał. Jednego go mam. Muszę dbać. - Jak cię stać, to płać. - Rozgadałeś się, Łukasz. Muszę wpaść do Idziaka omówić termin mittingu. - Wychodzi na to, że sam pójdę do domu. Julek z Józkiem pewnie też wracają do siebie? Zatrzymali się. Widzą, że żegnam się z Pawłem. - Nie wracacie Łukaszu z Pawłem? - Nie. Paweł idzie do Idziaka. - To do widzenia. Podają Pawłowi ręce. - My też pójdziemy do domu. U Semeniuka będzie dzisiaj dużo ludzi. Więc to tak? Zwalają wszystko na Murzynów. To najlepszy sposób. Zawsze się udaje. W to ludzie uwierzą. Ci, co do protokołu zeznawali, pewno podstawieni. Fałszywi świadkowie. Czemu Pawła i tamtych nie usunęli z pokoju? Od kiedy to policja protokoły przy postronnych spisuje? Specjalnie to zrobili. Chcieli, żeby się rozeszło po mieście. - Pięć tysięcy. Duży pieniądz. Ja jeden wiem, kto senatora zamordował. Znam mordercę. Kto powiedział, że znam? Przecież nie wiem jak się nazywa, ani gdzie mieszka. Wiem tylko, że zabił Pałysa. To też dużo. Można śledztwo na dobrą drogę sprowadzić. Wychodzi na to, że mogę iść do policji i skasować nagrodę, przynajmniej ten tysiąc. Za wskazanie śladu. Już lecę... A pan mer patrzył na mordercę, jakby go znał do dziecka. Potem się specjalnie odsunął. To też trzeba policji powiedzieć. Mera znam z imienia i nazwiska. Będzie większa nagroda. Zaraz... Zanim Piciniego na mera wybrali, był podobno jeszcze jeden kandydat. Od Łem-ków. Jak on się nazywał? Co to jest, że człowiek traci pamięć? Kiedyś pamiętałem. Teraz to wszystko wylatuje mi z głowy. A specjalnie nazwiska... Nieważne jak się nazywał. Ważne, że go zakatrupili. Komuś przeszkadzał. Wiadomo komu. Piciniemu. Chałupę łemkowskiego kandydata wysadzili nocą w powietrze. Razem z nim i rodziną. W Bloomstone bandziory robią co chcą. Chociażby nieboszczyk ksiądz Kluba. Nie dość, że policja nie złapała morderców, to jeszcze cześć mu kalają. Pięć tysięcy nagrody. Już widzę, jak ktoś te dolary odbiera. Bandyci mają w policji swoich ludzi. Dajmy na to ja. Pójdę, powiem że zabił ten, co uśmiercił Pałysa i że ślad idzie do bandy. Ja powiem, a na drugi dzień będzie mnie Kociniak wiózł do swojego Funral Home. Dziękować Bogu, że do tej pory tak się nie stało. Bez policyjnej nagrody. Znaczy, że nie wiedzą, że u mnie są dolary Pałysowej. Twarda była. Nie powiedziała. Myślała, że chociaż to uratuje. Teraz na tych dolarach zawisło moje życie. W majnach tyram tyle lat, a nawet połowy Pa-łysowego majątku nie odłożyłem. Musiałbym zgłupieć, żeby iść na policję. Chociaż według prawa powinienem. Znam mordercę. Jeszcze mi życie miłe. 223 Co innego jakbym takiego bandziora przytrafił gdzieś na osobności. Możnaby znienacka prasnąć siekierą przez łeb. Ukarać za pomordowanych. Ale to by musiało być całkiem na boku. Przewoźnik na Sanie miał siekierę na podorędziu, a jednak go ubiegłem. Nie spodziewał się i to go zgubiło. W żadnym przypadku nie pójdę na policję. 224 ROZDZIAŁ 12 Namnożyło się tych polskich partii w Bloomstone, że wszystkie spamiętać trudno. Jedna przy kościele, Polski Związek Narodowy, Falconi, KOP, teraz się jeszcze socjaliści zawiązali. Samych gazet mam trzy. Związkowiec, Ameryka-Echo i Dziennik Ludowy z Detroit. No i do tego amerykańską, Bloomstone Evening Star. Przecież muszę wiedzieć, co się dzieje w Ameryce. Jakby mi było mało, pożyczam jeszcze od Pawła Gwiazdę Polarną. Nigdy bym nie pomyślał, że kiedyś będę czytał tyle gazet. Rozpolitykowali się ludzie. Myślę, że w Europie będzie wojna. W to co piszą polskie gazety nie wierzę. Plotą żeby pleść. Ale Bloomstone Star pisze, że na wypadek wojny w Europie, Ameryka nie powinna się do niczego mieszać. Znaczy, że wojna może być. Jankesy stoją za Rosją. Ameryka nie przyłoży ręki do tego, żeby Polska powstała. Mają swój biznes. Wolą dobrze żyć z carem. Prędzej Kanada. Ci tak. To porządne państwo. Słyszałem, że od nas z Bloomstone młode chłopy tam uciekają. W Kanadzie organizuje się Polskie Wojsko. Robią szkolenie na wypadek wojny. Liczą, że będą mogli walczyć o wolną ojczyznę. Dobrze by było. Ale z kim mają walczyć? Z Ruskiem nie, bo za nim stoi Ameryka. Z Prusakiem też nie, bo idą ręka w rękę z Austrią, a Austria Polsce przychylna. Socjaliści mówią, że trzeba z Austrią iść na Ruska. Wychodzi na to, że bić się trzeba, tylko nie wiada po jakiej stronie. Dla nas każda niedobra. Amerykańska też. Bogu dzięki, wojny jeszcze nie ma. Lepiej żeby nie było. Nabiją młodych ludzi. Nie wiadomo za co. Szczęście, że Ameryka nie daje się wciągnąć. Chcą Ruskie? Niech się biją z Prusakami. Nam za jedno. My za wodą bezpieczni. Przecież i ja mam najbliższych w starym kraju. Co z nimi będzie? Bronek nic nie pisze. Może chory? Może nie ma czasu pisać? Na służbie mu nie folgują. Chciałem wracać, wszystko uładzić, a teraz już sam nie wiem co robić. Ściągnę Bronka tutaj. To już obstarni chłopak. Młodsi od niego płyną na statkach. Da sobie rady. Tutaj go poślę do szkół. Nic nie poradzi. Za późno. Nie zna amerykańskiej mowy. Czego on mógł się nauczyć w strużańskiej szkole? Czytać, pisać, rachować... Żeby się uczyć na amerykańskiego doktora, to za mało. Jak wydorośleje, to założę mu biznes. Dorobi się. Będzie kimś. Tutaj tyle wartasz, ile masz pieniędzy. W starym kraju może by poradził, w Ameryce nie. Chyba że założy shop w polskiej dzielnicy. Nie warto. Tam na pana nie wyjdzie. Teraz nie czas na zakładanie. Bieda się robi w Ameryce. Businessy bankrutują. Ludzie nie mają pieniędzy. Roboty też nie ma. W Bloomstone, na trzy colmajny, czynna jest tylko jedna. Tylko patrzeć i tę zamkną. Chyba, żeby była ta wojna. Wtedy ruszą stalownie. Węgiel będzie potrzebny. Dobrze, że nie oddałem pieniędzy do banku. Śmiali się ze mnie, a wyszło na moje. Banki też bankrutują. Są już tacy, co wszystko potracili. Mają teraz procent. Mój bank pod podłogą procentu nie płaci, ale dolarów nie kradnie. 225 Co to za zgromadzenie przed bramą? - Cześć Harry! Co się dzieje? - Znowu zwalniają z roboty. - Dużo? - Będzie setka. -A ty? - Ja jeszcze nie. - Jest lista? - Wisi na bramie. - Pójdę popatrzeć. Nie mogę się dopchać. Każdy chce wiedzieć, czy zostało mu jeszcze na tydzień nadziei. Jest Walter Moordock. Unionman. Zakładał w naszych majnach unię. Koło niego, jak cień Ben Lenienko. Gadają coś do ludzi. Co mnie to obchodzi? Bogu Najwyższemu niech będą dzięki. Nie ma mnie na liście. Jeszcze. Jak tak dalej pójdzie, to dłużej niż miesiąc się nie utrzymam. Młodszych zwalniają. Przydałaby się wojna w Europie. Zrobiłby się ruch w biznesach. ¦k it it Jedziemy klatką na dół. Wszyscy milczą. O czym tu gadać? Każdy myśli, co będzie za tydzień. Jedzie z nami Miller. Patrzy na mnie złośliwie. Mordę ma bladą, nalaną... Też już stary. I jemu dobiorą się do skóry. Powiadają, że główny menager to Prusak. Będą go trzymać jak długo się da. - Was neues Luka? - Pocałuj mnie gdzieś, Miller. Śmieje się zadowolony; Lubi, kiedy się złoszczę. Wie, że go nienawidzę. - Miałeś dzisiaj wylecieć na zbity pysk. - Jak powiesz Miller, że to ty mnie wybroniłeś, to się posikam ze śmiechu. - Żebyś wiedział że ja. Mój kamrat pracuje w Personal Office. Prosiłem, żeby cię zostawił. Chcę mieć w swojej brygadzie najgłupszego Polaka w Bloomstone. - Słyszałeś Miller, że w Europie ma być wojna? - Słyszałem. - Może się tam spotkamy. Wbiję ci bagnet w bebechy. - Głupi ćwoku. Pójdziesz z Ruskami? - Nawet z diabłem, ale cię dopadnę. Trzeci pokład. ¦k it it Błysk, Co się dzieje? Boli. Jakby mi wyrywało prawą stronę twarzy. Gaz? Może. Łoskot. Huk. Ciemno. Gdzie latarka? Nie ma. Krew... A oczy? Aaa! Usta pełne posoki. Drętwieje mi twarz. Głowę mam j akąś wilgotną... 226 Ciemno. Nic nie widzę, ale jest mi dobrze. Leżę w łóżku. Więc żyję? Wszystko pachnie. Jakieś świeże. -Gdzie jestem? - Panie doktorze! Panie doktorze! Odzyskał przytomność! Jestem w szpitalu. Więc żyję. Dlaczego tak ciemno? Sięgam ręką do głowy. Bandaże. Co się stało? Już wiem. Był wybuch. Na koniec i mnie dopadło. Kiedyś musiało. - Nareszcie. To mężczyzna. Ma miły glos. - No, przyjacielu. Miałeś szczęście. Żyjesz. I jeszcze trochę pożyjesz. - Co się stało? Dlaczego tu jestem? - Dla majnera to chyba nie nowość. Kto zjeżdża na dół, musi być na to przygotowany. - Więc co się stało, do diabła! - Był zawał. Największy od trzech lat. Zginęło dwudziestu czterech. Tylko was dwóch się uratowało. -Kto jeszcze? - Ten, co cię wyciągnął z chodnika, zanim nastąpił drugi wybuch. Foreman Miller. Też leży w naszym szpitalu. Ma potłuczony prawy bok. Nic groźnego. Więc Miller mnie uratował. Nie wiem, czyja bym go wyciągał z chodnika. Chybabym jednak ratował drania. - A co ze mną? - Straciłeś prawe oko. Lewe w porządku. Z tym można żyć. Mróz ściska mi serce. Jestem kaleką. Bez oka. To jakieś przekleństwo. Nieboszczyk ojciec, zanim go zabili, też stracił oko. I też prawe. Może i mnie śmierć pisana? Wypadałoby pójść do spowiedzi. Nazbierało się trochę grzechów. Podobno do szpitala przychodzą księża. Ale żeby polski, to wątpię. Jak były misje, to Jezuici chodzili. Zmartwychwstańcy też. Ale zwykły ksiądz...? Ma inne sprawy. - Bez oka można żyć, ale pracy się nie dostanie. - Po co ci praca? Wypłacą insiurens. Będziesz żył jak król. - Jaki insiurens? - W kolmajnie każdy jest ubezpieczony. - Ja się nie ubezpieczałem. - Dyrekcja to zrobiła za ciebie. -Znaczy że i ja? - Oczywiście. - Dużo dostanę? - Nie znam się na tym, ale ze dwa tysiące na pewno. - Ładny pieniądz. - Widzisz. Leż i niczym się nie przejmuj. Nie grzeb koło bandaża. Nie pchaj paluchów pod plastry. Najdalej za tydzień pójdziesz do domu. - Wszystko się zagoi? - Wszystko to nie. Możesz się cieszyć, jak za dwa miesiące wszystko będzie w porządku. Teraz będziesz przychodził na kontrolę. - A kto będzie płacił? - Przecież nie ty. Insiurens płaci. - Z tych pieniędzy co mam dostać? - Nie. Na leczenie są inne. - Ale z pracy zwolnią. - Myślę, że tak. 227 Nie wiem czy Miller się z tego wygrzebie. Wyglądało na to, że ja gorzej dostałem. Wszyscy myśleli: Miller poleży parę dni i wróci do domu. Wyszło inaczej. Dostał jakiejś gangreny. Coś się w nim popsuło. Ropa się wdała. Zrobił się mały, skurczył się... Czuć od niego... Chyba nie wyjdzie z tej biedy. Patrzy gorejącymi oczami. Szymon Słupnik w strużańskim kościele miał takie same. - Miller... Poznajesz mnie? - Ach... du... Traurige arsch loch... Du ferdamte... - Poznałeś. - Na końcu świata bym cię poznał, ty polski zasrany gnojku. - Bogu dzięki. Zemścisz, to znaczy, że wracasz do zdrowia. Pan Bóg jest litościwy, ty prusacka mordo. Po jego wymizerowanej twarzy spływa łza. - Wychodzisz ze szpitala? Pewno, nie chcieli clę dłużej trzymać. Smrodziłeś za dużo? - Tak, Miller. Ale przed wyjściem prosiłem, żeby mnie przyprowadzili do ciebie. Chciałem ci podziękować. - Za co? - Uratowałeś mi życie. - Ciemno było. Nie widziałem, że to ty. Żebym wiedział, palcem bym nie kiwnął. - Gadasz byle gadać. - Wiem co mówię. - Już dobrze. - Dlaczego masz łeb obwiązany? - Straciłem prawe oko. - A lewe? - W porządku. - Toś teraz pan. Dostaniesz insiurens. Będziesz żył bez kłopotów. Nawet powiem ci, ile dostaniesz. Pięć lat temu Helmut Gramentz stracił oko. Dostał trzy tysiące. A to było pięć lat temu. Tyle ty też dostaniesz. W majnach już i tak byś się nie utrzymał. Wszystkich w twoim wieku dawno wywalili za bramę. - Tyś mnie bronił? - Nawet nie wiem dlaczego. - Ja też nie wiem. - To ci powiem. Jesteś jak dwie krople wody podobny do kochanka mojej żony. - Miller! Tyś chyba zwariował! Przecież ja nawet nie znam twojej kobiety. - Wiem. Kiedy mnie zdradzała, ciebie jeszcze nie było w Bloomstone. Nie mogłem odegrać się na kochanku, to folgowałem sobie na tobie. - Dlaczego nie mogłeś? - To był syn głównego inżyniera. - Pewnie dlatego zostałeś potem foremanem? - Dlatego. - Nie miałeś łatwego życia. Nawet nie wiesz, jak cię rozumiem. Idę już. Chyba się już nie spotkamy. Z jednym okiem nie przyjmą mnie do roboty. Wychodzę z sali. Jestem u drzwi. On patrzy na mnie. - Luka... -Co? - Daj mi rękę. Wracam do Millera. Podaję mu dłoń. Czuję jego rękę w swojej. Jest wielka. Tylko ręka Millera pozostała ciągle wielka, twarda i mocna. Ręka majnera. 228 Przyszła mi taka głupia myśl do głowy. Że u majnera ręka umiera ostatnia. - Wybacz, Luka. Nie chcę iść z twoją nienawiścią na tamten świat. - Miller... Uratowałeś mi życie. Tego się nie zapomina. Wiedziałem, że coś cię gryzło. Powiem ci jeszcze coś. Będzie mi ciebie bardzo brakowało. Chcesz, możemy się spotykać na piwie. Chodzisz może do Willemana? - Nie. Chodziłem do Hirscha. - Aż na Broadway? - Tam. - Mieszkasz w pobliżu? - Nie. To niemiecki saloon. Hirsch ma piwo z Vaterlandu. - Nie wierz w cuda. Twoje piwo z Vaterlandu jest w Milwaukee warzone. - Piwo jest z Niemiec. - Zajdę tam kiedyś. Może się spotkamy. - Nigdy się nie spotkamy. Ja już stąd nie wyjdę. Nie pójdę do Hirscha. - Żeby się twoje słowa w gówno obróciły. Tak nawet mówić nie wolno. - Wiem swoje, Luka. - Idę, Miller. Niech cię twój Pan Bóg ma w swojej opiece. - Bóg zapłać. - Łukasz! - Co się stało? To Jadźka. Teraz mało kiedy zagląda do mojego pokoju. Zajęta Stanleyem. Jak to baba się zmienia po dziecku. Świata za swoim chłopaczkiem nie widzi. - Przyszedł agent z insiurensu. - Chwała Bogu. Nareszcie! Już nie wiedziałem, co się dzieje. Gdzie jest? - Na dole. Zaprosiłam go do sitting-roomu. Nie chciałam prowadzić na górę. Bałagan masz taki, że wstyd przed ludźmi. - Dziękuję, Jadźka. Ubiorę się i zaraz schodzę. Wreszcie coś się dzieje. Już myślałem, że nigdy mi tych pieniędzy nie wypłacą. Widać taka sprawa musi potrwać. Włożę porządniejsze ubranie. Nie mogę jak dziad schodzić do agenta. Co sobie pomyśli? Tu chodzi o duże pieniądze. Więc tak wygląda agent z insiurensu? Inaczej go sobie wyobrażałem. Wydawało mi się, że będzie miał całkiem inny wygląd. Pierwsze, że będzie starszy. Tu by mi pasował siwy starszy gość. Mógłby mieć złote okulary. Ten to chłystek. Łeb ma wysmarowany pomadą. Przedziałek na środku głowy. Oczka chytre. Z takim bym w karty nie grał. Dlaczego się czepiam człowieka? Czy każdy musi wyglądać tak, jak ja sobie umyśliłem? Przyszedł załatwić sprawę i tyle. Dobrze że przyszedł. - Hallo! Jestem John O'Maley. Z Miner Insurance Company. - Hi! John. Cieszę się, że przyszedłeś. Myślałem, że o mnie zapomnieliście. Roześmiał się. Jak się śmieje, to nawet przyjemnie wygląda. - Nasza Compania o nikim nie zapomina. Czekaliśmy, aż wyzdrowiejesz. Już wszystko dobrze? - Dzięki Bogu. - Ale opaskę nosisz? - Do niedzieli. W poniedziałek mi zdejmą. Mam dostać szklane oko. Doktor tak mówił. 229 - To dobrze. Czy na tym stole można rozłożyć papiery? - Jadźka. Można na stole rozłożyć papiery? - Stółjestodtego. Wyszła z pokoju. Jesteśmy we dwóch. On wyjmuje ze skórzanej teczki jakieś papiery i formularze. -Co to jest? - Polisy. Trzeba je wypełnić. - Przecież insiurance płaciła dyrekcji colmajny. To oni powinni wypełniać te... Jak mówisz, polisy. Popatrzył na mnie uważnie. Co on knuje, gnida? - Oczywiście że wypełnili. Ale u nas ty będziesz brał pieniądze, nie dyrekcja. Musisz podpisać. To formalność. - A jakby mnie zasypało? Kto wtedy by podpisał? - Przecież masz rodzinę? - W starym kraju. -Musieliby oni. - Kto by ich powiadomił? - Nie bój się. Compania takich rzeczy pilnuje. Tu podpisz. -Daj. Przeczytam. Spojrzał zdziwiony. Nie spodziewał się, że potrafię czytać. Może mnie chciał oszukać? Jankesom nie wolno wierzyć. -Proszę. Czytaj. Źle mi się czyta jednym okiem. Jak to dobrze, że umiem czytać i pisać po amerykańsku. Nie spodziewał się, gnojek. Po mojemu, to w tym papierku nie ma nic nadzwyczajnego. Imię i nazwisko. Kiedy się rodziłem. Jak było na imię ojcu. Patrzaj no... Skąd oni wiedzieli, że Walenty? Skąd? Sam im przecież powiedziałem. Jak zaczynałem robotę. W Personal Office o wszystko pytali. Ten formularz mogę bez obawy podpisać. - Gdzie podpisać? - Tutaj. Wolno podpisuję papier. - Powiedz mi John, ile dostanę? - To zależy... - Co „zależy"? Nie ma jednej ceny? Od czego zależy? - Od wielu rzeczy. - Nie rozumiem twojego gadania. Mów jasno. - Za oko należy się trzy tysiące dolarów. Ale... - Co „ale"? Jakby dobrze koło tego pochodził, to można dostać więcej. -Ile? - Dwa razy tyle. - Nie pieprz głupstw, John. Pokaż mi kompanię, która wypłaci dwa razy więcej, niż musi. - Tu sobie Łukasz nie pogadamy. Pójdziemy do saloonu. Wypijemy po jednym burbonie. Rozjaśni umysł. Myślę, że postawisz kolejkę? Nie mam ochoty na picie. Dzisiaj trzeba. Dostanę trzy tysiące dolarów. Wolałbym mieć oko. Nie ma oka, dobre i dolary. Przydadzą się. Sam się przymawia. Pewno ochlapus. Z takim lepiej żyć w zgodzie. Odszkodowanie dadzą, ale drań może robić trudności. Sprawa się będzie przeciągać. Trudno. Postawię. Nie zbiednieję, kiedy stracę pięć dolarów. Tyle na pewno ze mnie wydusi. 230 Kręci mi się w głowie. Przyssał się do mnie ścierwo. Tako „pij" i „pij". Nie powiem. Sam też stawia. Nawet więcej niż ja. Wesoły człowiek. Różne dżoki opowiada. Ale wypić lubi. Niezły moczymorda. Dlaczego mnie tak szybko wzięło? Szybko? Przecież wypiłem siedem dubli. Płaciłem za pierwsze dwa. Patrzcie... Za pięć on zapłacił. - Wiesz Łukasz, co po angielsku znaczy Głąb? - Co mnie to obchodzi? Głąb to Głąb. - The stalk. - Może i tak. - Powinieneś sobie zmienić nazwisko. Nazywałbyś się Łukasz Stalk. A Głąb byś pozostał. - Mam to gdzieś. Wystarczy, że się w kraju Głąb nazywam. Potrzebny mi Stalk w Ameryce, jak sraczka w tańcu. -Nieważne. Napijesz się? - Nie mogę. - Co nie możesz? Przecież ja stawiam. - Co ty? Okradłeś bank, że szastasz pieniędzmi? - Mam pieniądze, bo dostaję procent od każdej polisy. -Odmojej też? - Jasna rzecz. -Ile? - Dziewięćdziesiąt dolarów. Trzy procent. Zwraca się do barmana. - Jeszcze dwa duble. - Nie mogę. - Popij piwem. Ochłodzi cię. - Piwo mnie wykończy. - Eee tam... Tylko w Europie takie głupstwa gadacie. Piwo zawsze człowieka orzeźwia. Dwie szklanki piwa proszę. Barman stawia piwo na kontuarze. Kasuje należność. Wydaje resztę. Piwo chłodzi. W rzeczy samej lepiej się czuję. Jak on powiedział? Ile ma procent od polisy? To z tych trzech tysięcy potrącą mi dziewięćdziesiąt dla niego? - John! O jakim procencie mówisz? Może z moich pieniędzy? - Od ciebie i companii. Od ciebie dostanę czterdzieści pięć dolarów. - To ja sram na taki interes. Dlaczego ja mam płacić? Compania niech ci płaci. - Taki przepis. Jestem pijany jak świnia. Muszę iść do domu. - Wychodzę John. - Odprowadzę cię. Dopijemy tylko tego burbona. Prawda. Mamy jeszcze jedną podwójną Zapłaconą. Nie może się zmarnować. Pijemy. Zaraz będę rzygał. Nie. Przeszło. Za dużo wypiłem. Nie. Upiłem się dlatego, że nie mam oka. Jestem słaby. Miesiąc chorowałem. - John! Ja nie mam oka! - Uspokój się, Łukasz. Nie zrywaj opaski. Wiem, że nie masz oka. - Nie mam oka. Ty masz dwa, a od mojej polisy bierzesz czterdzieści pięć dolarów. To jest niesprawiedliwość! - Jakbyś Łukasz był mądry, to byś dostał sześć tysięcy a nie trzy. A ja bym miał z tego sto osiemdziesiąt baksów. - Jak? Powiedz mądralo! Zaraz będę rzygał. 231 - Podpiszesz tylko, że straciłeś oko przed wybuchem. Że ci węgiel prysnął spod kilofa. Wtedy to będzie wypadek przy pracy. -Głupi! Głupi! Głupi! - Strata oka przy wybuchu - trzy tysiące. Przy pracy - sześć. Tylko podpisz. Zarobimy dwa razy więcej. Będziesz bogaty. Tu podpisz. Wpycha mi pióro do ręki. Skąd on wziął pióro? Barman podał. Nie zauważyłem kiedy. - Podpisz. - Sram. Niech zapłacą uczciwie, ile się należy. - Tutaj podpisz. Huczy mi w głowie. I oko boli. Może od wódki? Czego oni chcą? Acha... Żebym podpisał. - Już dobrze. Gdzie? - Tutaj. Tylko wyraźnie. We łbie mi dzwoni. Gdzie John? Nie ma go. Dlaczego leżę na ziemi? Ktoś się nade mną pochyla. - Śmierdzący Polak. Spił się jak świnia. Dlaczego mnie szarpią? To boli. Płynie mi krew z oka. Ktoś mnie kopnął. Jest powietrze. Dużo powietrza. Leżę na ulicy przed saloonem. Wstyd. Dobrze, że ciemno. Muszę wstać. Muszę. Boże! Gdyby mnie ojciec zobaczył. Zatłucze na śmierć. Ja się na ojca rzuciłem z nożem. Ja? Tak... Dlatego mnie Pan Bóg pokarał. Niby dlaczego „pokarał". Nie mam oka, ale będę miał dolary. Zośka się kurwi... Idę? Idę. To ojciec dodaje mi siły. On mnie uratuje. Ale pijaństwa nie przepuści. Ja go znam. Nie daruje. Mówią, że jest niesamowity. On mnie prowadzi? On. Nie. To Paweł. Skąd się tu wziął? ¦k it it Miesiąc minął, a w sprawie insiurensu cisza. Jadźka się do mnie nie odzywa. Ma rację. Za-rzygałem cały ganek i schody. Musiała sprzątać. Łóżko też zarzygałem. Ale łóżko sprzątnąłem sam. Podobno przez całą noc ryczałem. Nie spałem tylko ryczałem. Jak zwierzę. Nic nie pamiętam. W oczodole wdała się ropa. Może mnie ktoś uderzył? Bogu dzięki przeszło. Drugi dzień mnie nie boli. Jadźka nie może mi darować tego wieczoru. Stanley widział mnie pijanego. Jak to jest? Przecież Stanley to mój syn, a nie potrafię tak o nim myśleć jak o Bronku. Bronek jest pierworodny. Najważniejszy. Stanley jest Jadźcyn. Ona nie chce się z nim dzielić z nikim. Ani z Pawłem, ani ze mną. Paweł to dobry człowiek. Zabrał mnie wtedy z ulicy. Jadźka go posłała. Wyczuła, że się spiję z tym agentem. Baba ma na to wyczucie. Nie będę więcej pił. Nigdy. W niedzielę pójdę do kościoła. Przed głównym ołtarzem przysięgnę Bogu i nieboszczykowi ojcu, że nie będę. - Łukasz. Nie podoba mi się załatwianie twojego insiurensu. Za długo to trwa. Powinni ci dawno przysłać pieniądze. - A może tak musi być? - Nie tutaj. W starym kraju może by się ociągali. Jankesi załatwiają inaczej. Jak się należy, to płacą i zbyte. Wiedzą że czekasz na pieniądze. - Wiedzą. - Dlatego załatwiają szybko. Żeby ich potem każdy chwalił. Mówił innym, jaka to dobra compania. - Myślisz, że coś jest nie w porządku? - Z insiurensem jest tak. Oni chcą jak najwięcej pieniędzy skolektować, a jak najmniej wypłacić. Kiedy muszą, to płacą. Jak mogą się wykręcić, to nie. - Przecież u mnie wszystko jest jasne. Straciłem oko przy wybuchu. - Toteż się dziwię. Jak mnie przywaliło, to w tydzień dostałem wszystkie pieniądze. Dlaczego ty nie? Przecież to ta sama compania? - Co się mogło stać? - Bo ja wiem... Teraz dla biznesów nastały złe czasy. Banki bankrutują, fabryki, magazyny... Kto powiedział, że Insiurens nie może? - To bym miał zasrane szczęście. Ani oka, ani dolarów. - Nie bluźnij. I tak masz szczęście. Pomyśl o tych dwudziestu czterech, co razem z tobą zjechali, a nigdy już na górę wyjechali. Ty jednak żyjesz. Acha... Zapomniałem ci powiedzieć. Wczoraj umarł Miller. - W szpitalu? - Nie. W domu. Na raka. Musiał to mieć w sobie. Po wstrząsie się ruszyło. - Wiedziałem, że z tego nie wyjdzie. Szkoda go... Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci na wieki wieków amen... - Przecież przez całe lata dawał ci w kość. - Ale na koniec uratował życie. - Pójdziesz na pogrzeb? - Nie. On mieszkał w dole Bloomstone. Nie wiem, gdzie go będą chować. A zresztą jeszcze jestem słaby. - Ale do insiurensu powinieneś iść. Spytaj co się dzieje, jeszcze raz ci mówię. Coś mi się nie podoba. -Zajdę. Cholera. Jak się połapać w tej gmatwaninie? Pełno ludzi. Spieszą się. Łażą w różne strony. Pokoi, pokoików do diabła. Gdzie szukać tego, co się wyznaje na moim insiurensie? Tam jest inąuiry office. Panienka powinna wiedzieć. Powie co i jak. - Dzień dobry. Chciałem się dowiedzieć, co z moim odszkodowaniem za wypadek. -Z jakiego tytułu? - Nie rozumiem. - Za co miało być odszkodowanie? - Za oko. - Ale gdzie miał miejsce wypadek? - W colmajnie. To był ten ostatni zawał. - W zeszłym miesiącu? -Tak. - To dziwne. Powinien pan już dostać pieniądze. Proszę pójść do pana Saltzmana. - Nie wiem, który to... - Na końcu sali. Na stole jest tabliczka z jego nazwiskiem. Proszę pamiętać. Saltzman. -Dziękuję. I ona myśli, że już powinienem dostać pieniądze. Może ten mydłek John zgubił papiery? Teraz się boi w firmie o tym powiedzieć. Jeżeli ja się spiłem, to przecież on też nie był trzeźwy. Schlał się. Po pijanemu zgubił teczkę. To ścierwo! 233 Wszyscy się dziwią, że nie dostałem pieniędzy. Jak mogłem dostać, skoro ten gnojek nie oddał potrzebnych papierów? Jak go dostanę w swoje ręce, to skuję mordę. Który to będzie Saltzman? Pewno ten czarny. Podany na Italiańca. Nie. Jankes. Mało który Makaroniarz się Saltzman nazywa. - Dzień dobry... Nazywam się Głąb. Łukasz Głąb. Chciałem się dowiedzieć, jak wygląda sprawa mojego odszkodowania. - Jak nazwisko? - Głąb. Imię Łukasz. - Kiedy był wypadek? - W zeszłym miesiącu. Ostatni zawał w colmajnie. - Miesiąc temu? -Tak. - Proszę chwilę poczekać. Poszedł do boksu z papierami. Szybko i grzecznie mnie załatwia. Zawsze się zastanawiałem, co jest dziwnego w amerykańskich offisach. Teraz już wiem. Tu zawsze załatwiają ludzi na stojąco. W Kraśniku, jak miałeś coś do załatwienia w urzędzie, to każdy czynownik siedział. Ty stałeś. Tutaj inaczej. Jak urzędnik z tobą rozmawia, to stoi. Tak jak ty. Może go bolą nogi, ale płacą mu za to. Ten, co przychodzi do offisu, lepiej się czuje. Jest ważny. Widzi, że go w offi-sie szanują. Idzie. Szybko znalazł papiery. - Przepraszam. Czy dobrze zapisałem nazwisko? Glab? -Tak. - Pan został ranny przed wybuchem. Odpryskiem spod kilofa. Co ten skurczybyk naszachrował? Teraz zaczynam sobie przypominać. Jak przez sen. Kazał mi coś podpisywać w saloonie. - Przed wybuchem czy po, ale oko przecież straciłem. Należy mi się insiurens. - Niezupełnie. Za wypadki w czasie wybuchu compania odpowiada. Gdyby w czasie pracy odłamek skalny spadł ze stropu i spowodował trwałe uszkodzenie ciała - też. Ale skoro stracił pan oko na skutek uderzenia odpryskiem spod kilofa, to inna sprawa. To jest wyraźnie powiedziane w polisie. To jest pańska wina. Za taki wypadek nie odpowiadamy. - Jak to nie? -Zwyczajnie. Warunki odpowiedzialności compami są wyraźnie określone. - Ja przecież straciłem oko przy wybuchu! - Panie Glab. Jest pan dorosłym człowiekiem. Przecież to pan podpisał. Do kogo pan ma pretensje? - Ja nie podpisywałem... To znaczy tak... Teraz sobie przypominam... podpisywałem... - No widzi pan. - Ale to było w saloonie. O'Maley mnie spił i kazał ten świstek podpisać. - Zmuszał pana, albo groził? - Jak to, groził? - Nożem albo rewolwerem? - Coś pan... Piliśmy tylko. Po pijanemu to ze mnie wyciągnął. - Jeżeli pan uważa, że O'Maley pana oszukał, to należy zaskarżyć go do sądu. - To jedyny sposób? - Obawiam się, że tak. Ewentualnie, niech pan jeszcze spróbuje załatwić sprawę w naszej centrali. -Gdzie to jest? - W Pittsburgu. Podaje mi małą, twardą karteczkę. 234 - Tu jest adres. Zapisałem też numer sprawy. 135/67. -Dziękuję. Wychodzę. Skończyła się nadzieja. Nie dostanę pieniędzy. Dałem się oszukać. Jak ciemny matoł. Bożejedyny! ¦k it it - Oddam sprawę do sądu. Paweł machnął ręką. Jadźka postawiła przed nami dwa kubki kawy. Usiadła przy stole. Kiedy się dowiedziała o moim nieszczęściu, przestała się boczyć. Wybaczyła. Wraz zrozumiała, że ten O'Maley specjalnie mnie upił. Kto wie, czy czegoś do szklanki nie wsypał. - W sądzie nic nie zwojujesz. - Jak to nie? Wyłudził ten podpis po pijanemu. Mam świadków. - Sąd ci racji nie przyzna. Compania ma adwokatów. Taki adwokat diabła przegada. W sądzie nie wygrasz. - Dlaczego ten bydlak mi to zrobił? - Zastanów się, Łukasz. On wydał parę dolarów na whisky, a ty mu podpisałeś papier. On go oddał w companii. Ci nie muszą płacić trzech tysięcy, tylko dajmy na to, trzysta O'Maleyowi. Ładny grosz pozostaje w kasie. Oni tak robią. - Przecież to złodziejstwo. - Pewnie. Ale pomyśl? Ilu ludzi oszukuje companie? Jedno wchodzi w drugie. W Ameryce tak jest. Gdzie rzecz idzie o dolary, nie szukaj litości. - Nawet nie wiem, kiedy to podpisałem. Może on podrobił podpis? Podobno są tacy, co to potrafią. - To ty podpisałeś. - Skąd możesz wiedzieć, Jadźka? - Wiem. Nie gniewaj się, ale przepytałam w saloonie. Gadałam z barmanem. Wszystko widział i pamięta. Podobno chcieliście z O'Maleyem wyciągnąć większe odszkodowanie. Paweł popatrzył zdumiony na Jadźkę. - Byłaś w saloonie? - Wiem, co robię. - Jeżeli jest tak, jak mówi Jadźka, to daj sobie spokój z sądem. Barman będzie świadczyć przeciw tobie. Kto wie, czy nie jest podstawiony. - Na to wychodzi. Wszystko stracone. - Myślę, że jak ci dali adres do centrali, to warto spróbować. - Szkoda pieniędzy na bilet. - Na rozum wychodzi, że masz rację. Ale coś mi mówi, że powinieneś jechać. Może chociaż coś wypłacą. - Spróbuj, Łukasz. Jadźka ma czasem dobre pomysły. - Dziękuję Ci Paweł za radę. I tobie Jadźka też. Nie obiecuję sobie wiele po tej podróży, ale spróbować trzeba. 235 ROZDZIAŁ 13 Biura i urzędy pozamykane. Lunch. Godzina dwunasta, to choćby pioruny biły, wszystko zamykają. Każdy pędzi do restauracji. Może to dobrze? Wiadomo, że w pozostałych godzinach wszyscy pracują. Poszedłbym i ja coś przekąsić. W obcym mieście człowiek nie ma śmiałości. Tyle lat jestem w Ameryce, a tego się nie wyzbyłem. Jakbym się bał, że nie potrafię jak trzeba się zachować. W Bloomstone to co innego. Tam jestem u siebie. Wiem, gdzie można się napić piwa i gdzie kupić portki. Każdy mnie zna i ja każdego. W Pittsburgu inaczej. Wielkie miasto. Dużo budują. Biblioteki, domy, nawet uniwerstytet. Pittsburg będzie najładniejszym miastem w Stanach. Bo że jest najbogatszy, to pewne. Nie. Nie będzie. Za dużo fabryk. Tylko dymy i huk. Nawet jak wytynkują i wymalują domy, to za parę lat wszystko sczernieje. W takim wielkim mieście, człowiek jest zagubiony. Nie wie, gdzie się obrócić. Nie dlatego, że to Ameryka. W starym kraju, jak ktoś ze wsi przyjedzie do Warszawy, to też się zgubi. Przecież Warszawa większa od Pittsburga. A może nie? Chyba większa. Nie byłem w Warszawie. Byłem w Lublinie. Lublin jest mniejszy. Nie dziwota, że człowiek się gubi w Pittsburgu. Magazynów takich jak tutaj, w starym kraju nie ma. W Pittsburgu jest Główny Zarząd polskich Falconów. Sokolstwa, znaczy się. Na całe Stany. Jakby to gdzieś blisko, to można by do nich zajść. Pogadać. Zawsze to swoi. Może w sprawie insiurensu by poradzili. Trzeba uważać na automobile. Ani się nie obejrzysz i już jesteś pod kołami. Tylu na raz jeszcze nie widziałem. Pełna ulica. Są i powózki. Eleganckie, lekkie... Konie też ładne. Ale automobili więcej. Może zajść do magazynu? Kupię gościniec dla Jadźki. I zabawkę dla Stanleya. Kolorowe ołówki. Dla Jadźki jakiś drobiazg. Przywiozę coś droższego, to Paweł może mieć podejrzenie. Stanleyowi mogę. Jadźka się więcej ucieszy, niż jakbym jej kupił. Tutaj będzie drogo. Chociaż nie. Czasem w takich magazynach jest taniej niż gdzie indziej. Tylko że targować się nie można. To nie to, co w polskich shipach, czy łemkowskich w Bloomstone. W żydowskich to nawet trzeba. Inaczej cię oszukają. Na magazyny lunchu nie ma. Musi być stale otwarty. Zamykane są tylko urzędy i biura. Każda minuta handlu jest ważna. Shopkeeper36 najchętniej by dzień i noc siedział za ladą. Tylko czekają, żebyś wszedł do jego biznesu i zostawił swoje dolary. Na dolary. Amerykanie strasznie pazerni. Ale przez to do czegoś dochodzą. Starają się. W tym magazynie będzie drogo. To zaraz widać. Marmury, różne fidrygałki... Afrykańska palma rośnie na środku sali... Za takie rzeczy się płaci. Wszystko wchodzi w czek. Poszukam innego sklepu. Może być mniej okazały. Zaraz... Co to za kobieta? Jaja chyba znam. Musiałem ją gdzieś widzieć. Wydaje mi się... Ona też patrzy na mnie. Aż przystanęła na mój widok. 36 shopkeeper - kupiec 236 Gdzie mi do takich znajomości? Przecież to światowa pani. Jaką to ma elegancką suknię. Prawie do samej ziemi. I kapelusz z woalką. Może ją kiedyś widziałem? Różnie bywa. Popatrzy człowiek na babę i na zawsze mu zostanie w pamięci. Ale dlaczego ona się na mnie gapi? Też mnie zobaczyła na ulicy? Tak się jej spodobałem, że zapamiętała na całe życie? Bzdura. Mówi coś do dziewczyny, która idzie obok niej z paczkami. Tej nie znam. Pewnie służąca. Dziewczyna kiwa głową. Idzie w moim kierunku. Rany boskie! Gdzie ja widziałem tę kobie-tę? Podchodzi do mnie. Robi taki dyg, jak w salonach jaśnie państwa. To pewnie głupio wygląda. Jest mi nieprzyjemnie. - Przepraszam. Czy pan jest Łukasz Głąb? -Ja. - Moja pani chciała z panem porozmawiać. Ona mówi, że pana zna z dawnych czasów. - Ta pani koło filara? -Tak. - I mnie się wydaje, że ją znam. Jak się ona nazywa? - Rachela Waldeman. Jezus Maria! To ona. Teraz ją poznaję. Jak mogłem nie poznać? Tyle czasu byliśmy razem. Prawie całą Europę przejechaliśmy. Nadźwigałem się jej kufrów. Porządna kobieta. Poznaję ją. Teraz poznaję! Ale coś się w niej odmieniło. Odziewę ma inną, ale nie w tym rzecz... Już wiem. Spod kapelusza spadają jej na ramiona długie, trochę błyskające siwizną, czarne włosy. Wtedy miała perukę. Jak to Żydówki. Przechrzciła się czy jak? Ciągle jest piękną kobietą. Patrzcie. Poznała mnie. Albo posłyszała, co mówię do służącej, albo domyśliła się z mojej miny, bo ruszyła ku mnie. Uśmiechnięta. Rozwarła ramiona, jakby mnie chciała uścisnąć. Ja też idę do niej. Skąd u mnie taka odwaga? - Panie Łukasz. Ja sze czeszę, że ja pana zobaczyłam. Że ja pana jeszcze spotkałam w życiu. - Dzień dobry pani Rachelo. Boże jedyny! Tyle lat! Tak się pani zmieniła, że nie mogłem poznać. - Taki sze stary baba zorobiłem? - Co też pani? Pani się zrobiła taka piękna, że aż oczy rwie. I te włosy... Śmieje się. Jak za dawnych lat. - To włosy zrobią, że sze kobieta zmieni. Mąż mi zakazał, że w Ameryka ja muszę być modem woman. Tu sze nie żyje jak w stara Europa. - Widziałem i tutaj Żydówki w perukach. Czy ona się nie obrazi o słowo „Żydówka"? Mam niewyparzoną gębę. Ale jak miałem powiedzieć? Przecież nie ma innego słowa. - Ja nie mogę nosić peruka. Moja babcia nosiła. Moja mamusza nosiła, ale ja już nie mogę. To by przeszkadzało mojemu mąż. On ma wysokie stanowisko. Konekszen... Rozumie pan? - Rozumiem pani Rachelo. Wychodzi na to, że jej mąż to ważna figura. A z Europy uciekał przez zieloną granicę. Jak to nigdy nie wiadomo, kogo się na swojej drodze spotka. - Widzi mi się, pani Rachelo. że pani mąż jest ważną figurą w Ameryce? Znowu się śmieje. - Nawet bardzo ważny figura. Jak on przyjechał tutaj z Rosji, to on chciał w Ameryce robić socjalizm. Ale jemu to szybko przeszedł. On dostał employment u boku samego prezydent Teodor Roosevelt. Nawet jeszcze prezydent Taft jego chczał zabrać do siebie. Mój Sam nie 237 chczał. On się zrobił bardzo ważny człowiek. Można powiedzieć, że Sam jest prawa ręka naszego gubernatora. - A jak się miewa mały Mojsze? Roześmiała się tak głośno, że ludzie zaczęli się na nas oglądać. - Mały Mojsze? On jest teraz o głowę od pana wyższy. Duży Mojsze. A w środku głowa to on ma więcej mądrości od pana, mojego męża i mnie na dodatek. On jest lepszy adwokat od swojego ojca. Oni z Samuelem prowadzą kancelarię, ale Mosze przez rok zarobił więcej pieniędzy, niż Sam przez dziesięć. On ma głowę do businessu. - Patrzcie się! Na adwokata się wykierował. Wtedy, nad Sanem, nigdy bym nie pomyślał. - Właśnie. Panie Łukasz. Pan nie powiedział, jak sze panu powiodło w Ameryka. Ja przepraszam, że ja zapytam. Jak pana znałam, to pan miał dwa oczy. Ja widzę, że pan jedno stracił. Co sze złego stało? - Dużo by opowiadać. - Ale ja jestem głupi kobieta. Stoimy tu i stoimy. Panie Łukasz. Ja pana zaproszę na lunch. Pan mi sze nie może odmówić. Ja chcę sobie z panem porozmawiać. - Dziękuję, ale ja w Pittsburgu nie znam żadnych restauracji, a do bodaj jakiej nie mogę pani zaprosić. - To ja pana, panie Łukasz zapraszam. I ja wiem gdzie. Zwraca się do dziewczyny. - Marion, powiedz Johnowi, żeby podjechał. Czekamy przed głównym wejściem. Dziewczyna spiesznie wychodzi z magazynu. My też, ale wolno. Jak państwo. Rachela idzie dystyngowanie. Pewna siebie. Ciekawe. Jak ja przy niej wyglądam. - Powiedziała pani, żeby John zajechał. Ma pani tu swoją bryczkę? - Nie. Automobil. Michael... Prawda... Niech pan nie mówi teraz do niego Mojsze... Do niego sze teraz mówi Michael. On w tym roku kupił automobil. On mówi, że w jego praktyka, automobil jest bardzo ważny. Tylko musi być luksus. Kiedy wychodzę na schopping37, on mi zawsze przysyła automobil, żebym się nie męczyła. Żebym ja miała wygodnie. To jest bardzo dobry chłopiec. - Pewnie niedługo się ożeni? - On już powinien. Dla młodego Żyda im szybciej tym lepiej. Miał już jedną bogatą goj kę, ale sze ojciec nie zgodził. - Mąż ma rację. Najlepiej się żenić z kobietami swojej wiary. Przed magazyn zajeżdża automobil. Ładne tu są automobile, ale ten chyba najładniejszy. Przez Bloomstone takie nawet nie przejeżdżają. Szofer wychodzi z automobilu. Otwiera drzwiczki. Siadamy z Rachelą na tylnym siedzeniu. Służąca koło szofera. Zachowaj Boże, żebym się wybijał w pychę. Chciałbym, żeby chociaż raz widzieli mnie w takim automobilu w Olszynkach. Leon Buchora, ćwok jeden, w życiu takim nie pojedzie, a Zośka się z nim gzi. A ja jadę. Koło mnie siedzi wielka pani. Rozmawia do mnie. Jak równy z równym. W automobilu Rachela wygląda jak jaka królowa. Nie poznasz, że Żydówka. Boże jedyny! Chociaż raz takim automobilem przejechać przez Strugę. I żeby Rachela przy mnie siedziała. Ludzie by chyba przed nami zdejmowali czapki. W Kraśniku nie. Przynajmniej nie wszyscy. 37 schopping - zakupy W takiej eleganckiej restauracji jeszcze nie byłem. Pokazuje się, że w Ameryce jest równość, ale nie wszystkich stać, żeby z niej korzystać. Szofer i służąca czekają w automobilu na ulicy. - To jest żydowska restauracja. - Nigdy, pani Rachelo, bym nie poznał. Prawdę powiedzieć od początku ta restauracja wydawała mi się podejrzana. Prawie wcale nie ma kobiet. Jest kilka, ale mało. Widać, że znają tu Rachelę. Uśmiechają się do niej. Kłaniają. Bogactwo robi swoje. Nawet wśród Żydów. Po gościach też można poznać, że to żydowska restauracja. Wszyscy mają na głowach małe czarne czapeczki. W innych kolorach też, ale czarnych najwięcej. Jeden siedzi w kapeluszu. Po mojemu w restauracji powinien zdjąć. Tylko przy barze dwóch Jankesów. Piją piwo. Pewno nie wiedzieli, że to żydowska restauracja. Wszyscy tu ubrani bardzo elegancko. Widać że Żydzi, ale żadni chałaciarze. Bogate państwo. - Chodzę tutaj, bo dają koszerne jedzenie. Patrzcie się. Będę jadł koszerne jedzenie. Jak też smakuje? W Strudze mówili, że do macy dodają krwi chrześcijańskiego dziecka. Ale tylko do macy. Do innego jedzenia nie. Rachela mówi coś do kelnera. Też ma na głowie tę czarną czapeczkę. Znaczy - Żyd. Zamówiła turkey sandwich. Plasterki indyka skrajane na bułkę. Nic specjalnego. Jadłem w Bloomstone. W Ameryce często to jedzą. Ale takie sandwiche są drogie. Ja wolę z szynką, albo wołowiną. Do tego jest dobry sos. W starym kraju się sosu nie jada. Przynajmniej u Chaima w Strudze. Kelner szybko się uwinął. Stoją przed nami talerze z indykiem. I te sosy. Do wyboru. Z jakim lubisz, tego możesz nabrać. Za to się nie płaci. Tyle tylko, że nie wiadomo, który jest najlepszy. Można pewnie wziąć tylko jeden. Rachela zgrabnie uwija się zjedzeniem. Wezmę taki sos jak ona. Pewnie się zna. Sandwi-cza z indyka trzeba doprawić. Inaczej smakuje jak trawa. - Smacznego, panie Łukaszu. - Dziękuję. Nawzajem smacznego życzę. Tu się nie mówi „smacznego". Nawet nie wiem, jakby to było po amerykańsku. Powiedziała po naszemu, to po naszemu odpowiadam. W starym kraju, przy jedzeniu, państwo jest bardziej eleganckie niż tutaj. - Niech pan je, panie Łukaszu i niech pan opowiada co sze z panem działo. - Niedużo jest do opowiadania. Mieszkam w Bloomstone. Pracowałem w coalmajnie. Odłożyłem parę dolarów. Teraz załatwię amerykańskie papiery i wrócę do starego kraju. Trzeba dzieci wywianować. - Po co panu amerykańskie papiery, jak pan sze wróci do kraju? - Bez papierów zamkną mnie w tiurmie. Amerykanów Ruskie nie zamykają. - A co sze stało z pana oko? - To świeża sprawa. Dwa miesiące temu był zawał w kopalni. - Co znaczy „zawał"? - Chodnik się zawalił. - Na ludzi też? -W chodniku była nas dwudziestu sześciu. Uratowało się dwóch. Ja i jeden Niemiec. On mnie wyciągnął. Mnie wybiło oko, a jego tylko potłukło. Ale to ja miałem szczęście. On nie. Umarł parę dni temu. Na raka. Z tego potłuczenia pewnie mu się przyplątało. Za niego żona nie dostanie ani centa. - Ale pan, panie Łukasz, pewno dostałeś dużo pieniądze za to oko. De kosztuje oko majnera? 239 -Nic. - Ja nie rozumiem. - Nie dostałem żadnego insiurensu. Dlatego przyjechałem do Pittsburga. Pójdę do dyrekcji insiurensu. Może chociaż parę dolarów mi dadzą. - To jest imposible!38 To jest jakiś pomyłka panie Łukasz! To sze nie może zdarzyć. Pan, panie Łukasz, musiałeś dostać dolary za oko. - Powiem pani jak to się stało. Przyszedł do mnie agent z Companii, zagadał, a potem zaciągnął do saloonu na wódkę. No i upiłem się. Dał mi jakiś papier, ja podpisałem. Jak głupi. Zrobili szacherkę i wyszło na to, że nic mi się nie należy. Kto wie, czy za szpital nie przyjdzie płacić. - Panie Łukasz. Ja sze na tym nie znam. My zjemy lunch i zaraz pojedziemy do kancelarii Michaela. On powie co trzeba zrobić, żeby było dobrze. Michael wszystko wie i potrafi. - Pani Rachelo. Sama pani powiedziała, że Michael jest bardzo drogim adwokatem. Najdroższym w Pittsburgu. Proszę mi wybaczyć, ale mnie na takiego nie stać. Pójdę do dyrekcji. Dadzą parę dolarów, dobrze. Nie dadzą, też. Najważniejsze, że wyszedłem z życiem. Mogłem i ja zostać pod ziemią. Rachela się śmieje. - Żeby nie pan, panie Łukasz, to ani ja bym z panem dzisiaj nie szedżiała, ani Michael nie byłby najlepszy adwokat w Pittsburgu. Ja jego poproszę. On to zrobi za darmo. Niech pan je lunch. My zaraz pojedziemy do kancelarii Michaela. Z tego wszystkiego, nie popatrzałem który bierze sos. Wezmę ten czerwony. Tak wygląda mały Mojsze? Miała rację Rachela. Nigdy bym go nie poznał. Wysoki, ale szczupły. Nawet chyba za bardzo. On jest po prostu chudy. Na gębie czarniawy. Na głowie też ma tę żydowską czapeczkę. Taki u nich przepis. Z tamtych dni na Sanie dobrze pamiętam tylko oczy małego. Wielkie, czarne, pełne strachu i przerażenia. Teraz w jego twarzy oczy też są najważniejsze. Ale inaczej. Są niesamowite. Trzeba się ich bać. Kiedy ten gnojek na ciebie patrzy, chciałbyś się schować w mysią dziurę. Ile on może mieć lat? Dwadzieścia parę. Smarkacz. - Michael! Ty nie wiesz kogo przyprowadziłam! Do syna mówi Rachela po amerykańsku. Mojsze popatrzył na mnie, jakbym był z powietrza. Znudzonym, ale pełnym miłości wzrokiem, popatrzył na matkę. - Nie wiem, mamełe, kogo przyprowadziłaś. Kim jest ten pan? - To jest pan Głąb. Łukasz Głąb. Pamiętasz? Mojsze się zastanawia. Myśli. Coś mu świta w głowie. - Ty Michael pamiętasz San? Tę rzekę nieszczęścia? Pamiętasz przewoźnika? Pamiętasz tę przeklętą noc? Twarz Mojsze się rozpromieniła. - Pan Łukasz! Szolem alejchem! Co ja mówię... Dzień dobry! Pan nie wie, jak ja się cieszę. Ja znowu pana widzę. Zaczyna znowu mówić po amerykańsku. Jak to dobrze, że się nauczyłem mówić. Z niektórymi ludźmi nie mógłbym się dogadać. - Przepraszam, że pana nie poznałem. Wygląda na to, że naprawdę się cieszy. 38 niemożliwe 240 - Ja nie poznałem, bo pan nie ma oka. Dlatego. - W tej sprawie Michael też porozmawiamy. - Mamełe, jak to dobrze, że pana przyprowadziłaś. Ściska mi dłoń. Tak. On się cieszy z mojego przyjścia. Porządny chłopak. To w ogóle porządni ludzie. Rachela i on. Prawda, że się im trochę przysłużyłem, ale to było dawno. Inny by dawno się wypiął. - Co się pan napije? Brandy? Scotch? Niepotrzebnie w zeszłą niedzielę ślubowałem. Teraz głupio odmawiać. Trzeba było odłożyć do przyszłej niedzieli. Albo do Bożego Narodzenia. Jak ślubowałem, musowo dotrzymać. - Proszę mi wybaczyć, panie Michael... - Jaki tam Michael? Dla ciebie jestem po staremu Mojsze. - Pani Rachela mówiła... - Daj spokój. Ty się nawet nie domyślasz, czym była dla mnie ta noc. Nad tą rzeką... Mamełe, jak się ta rzeka nazywa? -San. - Nad Sanem. - Wybacz Mojsze, ale ja nie piję ani brandy, ani whisky, ani wódki... Właściwie, to nie ślubowałem na piwo. Piwa mogę się napić. - Jeżeli można, to poproszę o piwo. - Dlaczego nie pijesz? Chorujesz? - Powiem ci Mojsze. Ślubowałem. - Dobrze, że chociaż na piwo nie ślubowałeś. Nalewa z butelki piwo. Dobry gatunek. Ładnie się pieni. - Tam nad Sanem nauczyłeś mnie, jak trzeba żyć. - Mojsze! Czego ja mogłem ciebie nauczyć? I to wtedy. Ledwo uszliśmy z życiem. - Tego właśnie się nauczyłem. Żyje ten, co uderza pierwszy. - Gadasz, żeby gadać, Mojsze. Rzecz w tym, żeby wcale nie uderzać. Trzeba żyć po bożemu. Mojsze się śmieje. - Już dobrze. Powiedz, mamełe, jaką to sprawę macie do mnie? Właściwie głupio, żeby taki gnojek mówił do mnie „ty". Mógłbym być jego ojcem. Gnojek to on był, ale dawno. Piętnaście lat temu. Teraz wyrósł na wielkiego pana. To mnie nie wypada mówić do niego „ty". A jednak mówię. Tak jest w Ameryce. Równość. Wszyscy mają jednakowe prawa. - Pan Łukasz miał wypadek na kopalni. Stracił oko. Ty sobie wyobraź Michael, że jemu nie chcą wypłacić odszkodowania. Przyjechał interweniować do Coalmine Insuranse Compa-ny. - Niemożliwe, mamełe. W takim wypadku odszkodowanie płaci się bez gadania. - Ja też tak myślę. Panie Łukaszu. Niech pan opowie jak było. - Agent ubezpieczeniowy spił mnie w saloonie i dał mi do podpisania jakiś papier. Ja podpisałem. Pokazało się, że tam było napisane, że straciłem oko od uderzenia odpryskiem węgla spod kilofa. Jeszcze przed wybuchem. Mojsze zaczyna się śmiać. Aż ryczy ze śmiechu. Co mu tak wesoło, gówniarzowi? Szkoda, że tutaj przychodziłem. Nie może nic poradzić, a udaje mądrego. - Mojsze... Czy powiedziałem coś śmiesznego? - Nie. Tylko nie mogę się opanować. Ale cię wykołowali. I to ciebie. Człowieka, który przez wszystkie te lata był dla mnie wzorem. - To znaczy, że za głupotę trzeba płacić? - Za głupotę zawsze trzeba płacić. Ale ty, wyjątkowo, i tylko jeden raz, będziesz od tej odpowiedzialności zwolniony. 241 - Nie rozumiem. - Dzisiaj mamy poniedziałek. We wtorek... Nie. W środę przyjdzie do ciebie człowiek, z tym agentem. Jak on się nazywał? - John O'Maley. - Zaraz sobie zapiszę. W środę przyjdzie człowiek i ustalicie termin odbioru pieniędzy. - W Coalmine Insurance? - Nie. O'Maley przyniesie ci gotówkę do domu. Termin nie powinien być dłuższy niż do końca tygodnia. - A jeżeli O'Maley nie zechce? To kawał drania. - Zechce. - Panie Łukasz. Jak Michael mówi, to święte. - Ile się spodziewałeś za to oko? -Wszyscy mówili, że dostanę trzy tysiące. Ale jakbym dostał dwa, też bym się cieszył. Niech wie, że w razie czego może sobie potrącić za fatygę. Bogaty nie bogaty, ale tysiąc, to i dla bogatego dużo. Tysiąc dolarów mieć, a tysiąc dolarów nie mieć, to tyle co dwa tysiące różnicy. - Dostaniesz cztery tysiące. - W jaki sposób? Co ty mówisz, Mojsze? - Nie twoja sprawa. Dostaniesz cztery tysiące. Ładnymi zielonymi papierkami. Cieszysz się? - Mojsze, pytasz jak dziecko. - Ciągle pamiętam tę noc nad Sanem. Nic prawie nie widziałem. Było ciemno. Więcej słyszałem. Wszystko mogę opowiedzieć. Pamiętam. Wydawało mi się, że masz w ręku krótki kij. To był stalowy pręt. Możesz mi wierzyć albo nie. Ja się wtedy nie bałem. Kiedy usłyszałem te dwa uderzenia, coś się ze mną działo. Coś przełamywało... Było mi tak dziwnie. Wierzyłem ci, Łukasz. - Po co wspominać dawne dzieje. - Cieszę się, Łukasz, że mogę ci pomóc. I jeszcze jedno. Zostaniesz bez pracy. Nie gniewaj się. Jesteś już starszym mężczyzną. Do tego inwalidą. Aleja potrzebuję takich ludzi jak ty. Na których mógłbym liczyć. Jeżeli zechcesz, przyjedź do Pittsburga. U mnie zawsze znajdziesz pracę i zajęcie. Boże! Jaki to szczęśliwy traf! Dzięki Ci, Przenajświętsza Panienko. To Ty pokierowałaś moimi krokami. Wszystko będzie dobrze. Jak zechcę, mogę dostać pracę. Pewno lepszą niż pod ziemią. Nie będę musiał wypluwać płuc. - Dziękuję ci, Mojsze. Ale ostatni raz ci tak mówię. Tyle dla mnie zrobiłeś, tyle możesz, pozwól, że będę ci mówić panie Michael. Za wiele dla mnie znaczysz. - Mówisz głupstwa. Jeszcze u mnie nie pracujesz. Jeżeli do tego dojdzie, wtedy wszystko zrozumiesz. - To nie iść do dyrekcji Coalmine Insurance? - Po co? Masz wszystko załatwione. - Nie gniewaj się, ale nic nie rozumiem. Mojsze śmieje się zadowolony. To jednak ładny i przystojny mężczyzna. Ale dziwny. Niby młody, a stary. Ma w sobie coś, że człowiek się go boi. Tak. Teraz dobrze pomyślałem. On jest groźny. - Widzisz, Łukasz... Takich ludzi jak przewoźnik na Sanie, O'Maley, trzeba załatwiać stalowym prętem. Na O'Maleya, tym stalowym prętem będę ja. Rozumiesz coś z tego? Nie rozumiem. Jeżeli nawet, to nie chcę rozumieć. Cieszę się, że odzyskam pieniądze. Ale czuję, że dzieje się coś niedobrego. - Rozumiem. Dziękuję. 242 Zapada zmierzch. Trzeba zapalić światło. Nie. Jak jest zmrok, to lżej mi na oko. Ten człowiek od Mojszego powinien już przyjść. Cały dzień siedzę w chałupie. Boję się, żeby nie przegapić. Mojsze mówił, że ten gość przyjdzie wieczorem. On nie mówi na wiatr. Ważny facet. Widać dużo znaczy w Pittsburgu. Takiego biura jak ma Mojsze, to Blomberg w Kraśniku nawet we śnie nie widział. A przecież to też figura. Jest pewny siebie. Powiedział, że do soboty mam dostać odszkodowanie i kropka. Pewnie ma znajomości w dyrekcji insiurensu. Ojciec jest przy gubernatorze. Co dla niego taka sprawa? Powie jedno słowo i muszą załatwić. Zdziwi się bydlak O'Maley. Pewno myślał, że znalazł głupiego. Śmiał się. Wolnego chłoptysiu. Za krótki jesteś na Głąba. Nawet nie pomyślałeś, jakie Głąb ma znajomości. Teraz się dowiesz. Muszę Mojszemu zapłacić. Nie wypada, żeby się darmo fatygował. Dostanę cztery tysiące, to tysiąc oddam jemu. Pewno na to liczył. Ja i tak wychodzę na swoje. Rzucam tymi tysiącami jak jaki milioner. Najpierw trzeba te pieniądze zobaczyć. Jak dostanę, to też się potarguję. Kupię radio. Coś mi się od życia należy. Z radiem nie czujesz się sam w chałupie. Wiesz, co się dzieje na świecie. Szykuje się zawierucha. Jak powiedziałem Mojszemu, że pojadę do starego kraju, to mi odradzał. Cholera! Ale sobie człowiek na stare lata wyrobił znajomości. Gdzie bym o tym mógł marzyć w Olszynkach? Już dla tego było warto przyjechać do Ameryki. Pukanie do drzwi. Zapalam światło. -Kto jest? - W sprawie ubezpieczenia. Moj sze dotrzymał słowa. - Już otwieram. Widzę ich na korytarzu. Jest O'Maley. Parszywa świnia. Jest i drugi. To pewnie człowiek Mojszego. Oczywiście. Kto by inny? Jezus Maria! Przecież to bandyta. Jeden z tych, co zabijali Pałysa. Jego kolega zastrzelił senatora i Dianę Bojczuk. O'Maley wynajął sobie bandziora. Chce mnie wykończyć. Żebym się nie szwendał po adwokatach. Narobiłem sobie gnoju. Po co mi się ten Żyd napatoczył? Przez niego przyjdzie nałożyć głową. - Dobry wieczór. Przysyła mnie adwokat z Pittsburga. - Dobry wieczór. Chce mnie najpierw wybadać. - Przyprowadziłem też O'Maleya, żeby załatwił sprawę odszkodowania. Zgodnie z tym, co ustaliliście z panem Michaelem. Kamień spadł mi z serca. Jednak Mojsze go przysyła. Dobry chłopak. - Proszę do środka. -Dziękujemy. - Proszę siadać. O'Maley jest blady jak ściana. Ręce mu się trzęsą. Boisz się, gnoju? A kiedy oszukiwałeś, to byłeś odważny? Nie rób innym świństwa, to nie będziesz musiał się bać. - Może panowie zapalą cygaro? Przygotowałem pudełko cygar. Nie palę, ale gości trzeba poczęstować. Bandzior wyjął z pudełeczka cygaro. Wącha. Nie wąchaj baranie. Są dobre. Drogo płaciłem. Na stole leży nożyk do obcinania cygar. Wziął bez pytania. Obcina cygaro. 243 - Ja nie palę. Dziękuję. Bandyta spojrzał na O'Maleya zdziwiony. - Jak to nie? -Nie palę... Bandzior łapie go zgiętymi palcami za nos. Ściska mocno, aż tamten krzyknął z bólu. Przyciąga O'Maleya do siebie. Wsadza mu w usta przycięte cygaro. Puszcza nos O'Maleya i zapałką przypala cygaro. - Ciągnij, synku. O'Maley aż zachłysnął się dymem. Kaszle. - Widzisz? Palisz. Na drugi raz nie kłam. O'Maley trzyma posłusznie dwoma palcami cygaro. Patrzy przestraszonym wzrokiem na bandziora. Jego wysmarowane brylantyną włosy są lekko zburzone. Na czubku głowy. - Panie Głąb. Mam panu pomóc w odebraniu odszkodowania. Za utratę oka. Zwraca się do O'Maleya. - Jaka to suma? - Trzy tysiące. Teraz mówi do mnie. - A pan Michael co powiedział? De miało być? - Cztery. - Do tego dochodzą koszta inkasa. Dwa tysiące. Kiedy pan chce odebrać należność? - Pan Michael powiedział, że najpóźniej w sobotę. - On wie co mówi. Słyszałeś, O'Maley? W sobotę. - Nie zbiorę takiej sumy. O'Maley jest zrozpaczony. - Nie martw się, John. Zdążysz. My ci pomożemy. Zdaje się, że niedawno kupiłeś dom? - Tak. Tylko jeżeli chodzi o gotówkę... - Nie martw się. Pomyśleliśmy o tym. Jutro przyjdzie do ciebie facet i odkupi ten dom. Za sześć tysięcy. Będziesz miał akurat tyle, ile trzeba. - Za dom zapłaciłem siedem i pół. - Potrzebujesz szybko pieniędzy, to musisz trochę stracić. O której przyniesiesz panu Gla-bowi pieniądze? Powiedz dokładnie, żeby nie musiał czekać. - Jeżeli sprzedam... - Sprzedasz. Na pewno sprzedasz. Ten, co przyjdzie do ciebie, to bardzo miły facet. I solidny. Przyjdzie z pieniędzmi. Ale od tej chwili będziemy śledzić każdy twój krok. Pamiętaj. Idziesz prosto do pana Glaba. - W sobotę o dwunastej w południe. - Bardzo dobrze. Dwa tysiące inkasa, zostanie u tego faceta. Możesz mieć do niego pełne zaufanie. Ja mu też ufam. Odda te dwa tysiące. - Zostanę bez centa przy duszy... O'Maley płacze. Łzy płyną mu po policzkach. Jak baba. - Nie martw się. Niepotrzebnie oszukujesz ludzi, a potem trzeba cię karać. Może znajdzie się rada. Pociągnij cygarko. O'Maley znowu się zaciąga. Wypuszcza kłąb dymu. Kaszle. -No... Jeszcze raz. O'Maley wykonuje polecenie. - Rozjaśniło ci się w główce? Nie? Trudno. Coś ci powiem O'Maley. My nie krzywdzimy ludzi. To ty próbowałeś. Panu Głąbowi nie należy tego robić. Wiesz, kim on jest? -Nie. - Nie wiesz? A chciałeś go skrzywdzić. On jest bliskim krewnym prezydenta Tafta. - Nie wiedziałem. 244 - Trudno. Naprawisz krzywdę j aką wyrządziłeś panu Głąbowi, a potem ci pomożemy. - Jak? Przecież wszystko stracę! - Nie martw się. Nie wszystko. W sobotę przyniesiesz panu Głąbowi pieniądze, i odpowiedni formularz polisy. Weźmiesz też upoważnienie dla siebie, do odbioru pieniędzy dla pana Glaba. Na siedem i pół tysiąc. Potem wycofasz to głupie oświadczenie, które wyłudziłeś od naszego gospodarza. Pamiętasz? W saloonie. - Oni mi nie oddadzą. - Oddadzą. Pójdziesz do pana Saltzmana i powiesz, że prosi go o to Pasąuale. On nie odmówi. Od tej pory o każdym takim numerze jak z panem Glabem będziesz mi mówić. O każdym. My ci pomożemy. Żebyś nie czepiał się nigdy krewnych prezydenta. Nie będziesz miał takich kłopotów jak dzisiaj. I jeszcze jedno. Jak oddasz pieniądze panu Głąbowi, to zaraz zapomnisz, że taki w ogóle żył na świecie. Jasne? - Zrozumiałem. Na twarzy O'Maleya zaświtała nadzieja. Poczuł szubrawiec, że może się wywinąć. Głupi. Będzie dla bandy pracował do końca życia. I skończy jak Pałys. - Jesteśmy umówieni? - Tak. Przyjdę punktualnie. - Będę czekał. - Do widzenia. Jak pan się zobaczy z panem Michaelem, to proszę go pozdrowić. Może powie pan kilka ciepłych słów o mnie. Będę wdzięczny. Pan Michael bardzo pana szanuje. ¦k it it On myślał, że Mojsze jest moim dobrym znajomym. Niby jest. Są sprawy, które nas łączą. Kim właściwie jest Mojsze? Powiedział, że stalowym prętem użytym w mojej sprawie. Jego ojciec jest zaufanym gubernatora. Ten dostał stanowisko, bo bandyci zastrzelili kontrkandydata. Senatora z Pittsburga. Zabił go kolega tego, co mi załatwił insiurens. Mojsze ma łączność z bandą. Szefem pewnie nie jest. Za młody. Ale w bandzie ma dużo do powiedzenia. Jedno jego słowo starczyło i moja sprawa jest załatwiona. On chciał mi dać pracę? Sram na niego. Cholerny bandyta. W ślepiach ma wymalowaną zbrodnię. Głupia ta Rachela. Niczego się nie domyśla. W czym właściwie jestem od niego lepszy? Czym gorsi są bandyci od Coalmine Insuranse Company? Przecież chcieli mnie oszukać. Obronili mnie bandyci. Takim to nieszczęśliwy? Dolary w schowku pod podłogą to nie złodziejskie? O co chodzi? Komu będę zawdzięczał pieniądze za oko? Też bandzie. Ładnie mi się układa życie. Bandycki kumoter. Jezu kochany! Pieniądze za oko mi się należały. Tamte też bym oddał Pałysowej. Przecież jej nie zabiłem. Co ja jestem winien? Jeślim grzeszny, odpuść winy. Boże Wszechmogący. Dziwnie mi się życie układa. Ale to ty, Panie, nim kierujesz. 245 ROZDZIAŁ 14 - Łukaszu. Przyszedłem się z wami pożegnać. - Pożegnać? Co się stało? Gdzie to Józek wyjeżdżasz? - Jadę na kurs. Dwa miesiące nie będzie mnie w Bloomstone. - Co za kurs. - Wojskowy. Zorganizował go Główny Zarząd Sokolnictwa. W Cambrigde Springs. - Człowieku! A co z robotą w majnach? - Rzuciłem. - Czyś ty zwariował? Robotę rzuciłeś? Teraz? Kiedy o nią tak trudno? Przecież nie po to wysyłałem ci szipkartę i affidawid, żebyś się tutaj obijał. Marnował czas na kursach. Mieliście z Julkiem zarobić dolary i wracać do starego kraju. Do żony. Czeka na ciebie. Nie wymawiam, że ani ty, ani Julek nie zwróciliście mi jeszcze ani centa. Mówisz, że jedziesz na kurs wojskowy. Mało ci było u cara wojskowości? Kto będzie za ten kurs płacił? - Gniazdo sokolstwa. W Bloomstone. - I na co Falconom taki wyszkolony wojskowo Józef Głąb? - Widzicie Łukaszu... Dwa lata temu powstało Stowarzyszenie Zbrojnego Pogotowia Wychodźstwa. Wybrali Komitet Obrony Narodowej. - No i co? - Będą się tworzyć sokole drużyny polowe. W jednakowych mundurach, z jedną komendą, uzbrojone... - Wiesz co Józek? Nie śmierdzisz centem w kieszeni, a w politykę się bawisz. Jestem tu tyle lat, a zawsze politykę miałem gdzieś. Dlatego do czegoś doszedłem. A ty co? Żonę masz młodą. Co jej przywieziesz? Świadectwo, żeś ukończył wojskowy kurs? W kraju nie trzeba ludzi przeszkolonych wojskowo. Tam trzeba ludzi z dolarami. - Nie gniewajcie się. Wszyscy mówią, że wojna wisi na włosku. Przyjdzie czas i będziemy się bić o Polskę. - Co ci z tego przyjdzie? Nieboszczyk ojciec, świeć Panie nad jego duszą, bił się w powstaniu i co? Zabili go. Na dodatek ogłosili zdrajcą. I kto? Nasi. - To nie nasi, Łukaszu. To była zdrada. - Zdrada? Żarli się między sobą. Przy okazji nieboszczykowi ojcu się dostało. - Nie. To była zdrada. - Daj spokój. Przecież czytam gazety. Słucham radia. Nawet tutaj nie ma jedności. Dziennik Ludowy swoje. Związkowiec co innego, a Gwiazda Polarna ze wszystkim inaczej. Zwariować można. Każdy wie jak najlepiej Polskę wywojować i jakjąpotem urządzić. Ten z Prusakiem, ten z Ruskiem, a jeszcze inny Austriakowi się kłania. Czego ty Józek szukasz między tymi wichrzycielami? - Łukaszu, muszę iść. Już się zgodziłem. - Mało ci woj skowej służby? - To będzie polskie przeszkolenie. - Srają muchy, będzie wiosna. Czy kogo zabijesz po polsku, rusku, czy prusku, na jedno wychodzi. Jesteś bandytą i tyle. Mówię ci, Józek. Siedź na tyłku i pilnuj roboty. - Wybaczcie Łukaszu, pojadę. 246 - Julek z tobą? - Nie. On nie należy do gniazda. Nie chciał się zapisać. - Mówili, że Julek głupi. On ma więcej rozumu niż inni mądrzy. Kiedy jedziesz? - Pojutrze. - Ja ci odradzam, ale zatrzymywać nie będę. Na koniec, kurs to jeszcze nie wojna. Ani powstanie. Pewnie u ciebie krucho z pieniędzmi? - Wyżywienie i spanie mam za darmo. Gniazdo płaci. Parę centów też mam koło siebie. - Masz tu dwadzieścia baksów. Przydadzą cl się. Ciągle kurzysz? - Tak. Nie mogę się odzwyczaić. - Jakbyś robił pod ziemią, to byś musiał. Ja też paliłem. - Dziękuję wam za pieniądze, ale nie mogę ich przyjąć. Warn też się nie przelewa. Z nieba wam dolary nie spadają. - Prawie jak z nieba. Za oko dostałem. Wiesz przecież. - Nie mogę. - Bierz. Dłużej tu jestem, to mam więcej. Do kraju posłałeś dolary? - Pięćdziesiąt. - Mało, ale dobre i to. Twoja nie przepuści. Ona z gospodarskiej rodziny. A ty bierz i nie gadaj. Przydadzą ci się. A kurzenie rzuć. Szkoda pieniędzy. Muszę się wybrać do Teddego Wellsa. Głupi jak baran, ale powie jak załatwić amerykańskie papiery. Trzeba się spieszyć. Śmierdzi wojną. Zabiorę z Olszynek Bronka. Dla Weronki zostawię dolarów i wracam. Jak będzie trzeba, to i Weronkę zabiorę. Jakoś się z dziećmi urządzę. Zośka niech sama gospodarzy. W radiu gadają, że tylko patrzeć jak będzie wojna w Europie. Głupie Jankesy. Włażą carowi w dupę. Jakby im przyszło miesiąc pożyć pod carem, zaraz by inaczej gadali. O tyle tylko są mądre, że nie chcą się mieszać do wojny. Ameryka musi być neutralna. I to jest racja. A że modlą się do cara? Kto ich miał nauczyć rozumu? Na odmianę nasi socjaliści wierzą w Prusy i Austriaka. Tutaj mogą się wygłupiać. Jedź jeden z drugim do starego kraju. Będziesz mógł spraktykować, pod którym knutem lepiej. Jak dostanę amerykańskie papiery to zobaczę. Może pojadę do Olszynek i tam zostanę. Jak mieć z głupkami do czynienia, to już lepiej ze swoimi. Bogać tam lepiej. Swoje to i głupie, i biedne. ¦k it it - Łukasz! Łukasz! Słyszałeś? Czego się ten Paweł drze? -Co? - Słuchałeś niusów? - Ostanich nie. Stało się coś? - W Sarajewie zastrzelili austriackiego księcia. - No to co? - Nie rozumiesz? - Gdzie jest to Sarejewo? W Rosji? - Coś ty? W Serbii. - To co się przejmujesz? Nie bój się. Na jego miejsce mają pięciu innych. Pewnie go Ruskie zastrzeliły. 247 - Trafiłeś w sedno. Nie tyle same Ruskie, co inni z niskiego podpuszczenia. Ponoć u tego co strzelał, znaleźli w kieszeni ruble. Mówię ci, z tego będzie wojna. - Potrzebna mi teraz wojna jak czyrak na pośladku. Chciałem jechać do Olszynek. - Nie radzę ci. Dostałeś sporo grosza za insiurens... W czasie wojny dolary to rzecz łakoma. Zabiorą ci, dadząjakieś kwity i tyle je będziesz widział. Dolary każdemu potrzebne. - Cholera! - Mówię ci, nie jedź. - Wojny jeszcze nie ma. - Ale będzie. - Miałem iść do Kaczmarka, żeby mi załatwił szipkartę. - Jeszcze raz ci mówię, nie jedź. Do pokoju wpada Jadźka. Postarzała się. Przytyła. Ma swoje lata. - Byłam w groserni u Filipiuków. Słyszeliście co się stało? - Ja nie, ale Paweł słuchał niusów39. - Co teraz będzie? -Nic. - Ja wam mówię, że będzie wojna. - Eee...Ty Jadźka jak Paweł. Tylko wojna i wojna. O jednego księcia wojny się nie robi. Nasi pogłupieli. Na świecie zawierucha, a oni zakładają narodową parafię. Kościół będą budować. Zbór. Tak powiada ksiądz Pajek. Znaleźli dobry czas na rozróby. Ten narodowy ksiądz nawet miły. Matyszkiewicz się nazywa. Co to za ksiądz? Z babą siedzi na plebanii. Żonaty. W katolickim kościele brali ślub, więc ważny. W Bloomstone prawie wszyscy przeszli do narodowego kościoła. Ja nie. Prawda, że z księdzem Pajkiem trudno jest wytrzymać, ale co mnie to obchodzi? Proboszcz to jeszcze nie Pan Bóg. Tylko jedna wiara jest prawdziwa. Wiara Chrystusowa. Tej trzeba się trzymać. Jako nasi ojcowie. Ksiądz Matyszkiewicz odprawia mszę po polsku. Pan Bóg, rzecz jasna, po polsku rozumie. On może wszystko. Ale ilu jest takich świętych, co naszego języka nie rozumieją? Jak się będziesz do niego modlić? Są tacy, co się rodzili w Italii, są tacy, co we Francji... Po łacinie każdy potrafi. To język Kościoła. Ksiądz się po łacinie za ciebie pomodli i święty pomoże. Wysłucha prośby. Za stary jestem, żeby zmieniać wiarę. Przyjadę do starego kraju i gdzie się będę modlił? Chodził na mszę? Choćbym był i młody, to też bym nigdy wiary nie zmienił. Ameryka mąci ludziom w głowie. Wiem swoje. Teraz nasi w Bloomstone jeszcze bardziej się podzielili. Wszyscy się żrą ze sobą. ¦k it it Nigdzie nie wyjadę. Radio po to chyba kupiłem, żeby mi same złe wiadomości podawało. Kiedy z końcem lipca Austria wypowiedziała wojnę Serbii, myślałem, że na tym pozostanie. Dzisiaj Niemcy wypowiedziały wojnę Francji. To koniec. Wszyscy będą się rżnąć ze sobą. Jezu miłosierny! Ochraniaj moich, co zostali w Olszynkach. Spraw, żeby nie poginęli. Bronek jeszcze młody. Nie wezmą go do wojska, ale wojna jest wojną. Kula może trafić każdego. Tak wojskowego jaki cywila. 39 ang. news (wiadomości) 248 Będzie zaraza i głód. Nie darmo się śpiewa w kościele: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny, zachowaj nas Panie". Nie uchroniłeś. Boże. Nawet Ci się nie dziwię. I tak miałeś wiele cierpliwości. Poprzewracało się ludziom we łbach. Bluźnią. Nowe wiary zakładają. Nie tylko nasi. Wszyscy grzeszą przeciw Tobie, Panie. No i zesłałeś karę. Odechce im się. Zapłaczą krwawymi łzami. Wyjdę na ulicę. Ludzie już wiedzą, że Francja przystąpiła do wojny. Włożę słomkowy kapelusz. Żar leje się z nieba. Na ulicy mrowie ludzi. Coś krzyczą, wołają... To Łemkowie. Przeciwko Niemcom wykrzykują. Dawniej, kiedy na Łemka powiedziałeś „Ruski", to się rwał do bicia. Jak Niemcy Rosji wypowiedziały wojnę, każdy się za carem opowiada. Nie pojmiesz tego narodu. Co to za zbiegowisko? Rany boskie. Oni chyba ogłupieli! Rzucają kamieniami w Travel Office Kaczmarka. Od Germańców go wyzywają. Co ja robię? Dlaczego się wtrącam? - Ludzie! Co wy robicie? Czyście pogłupieli? Waszczuk, sukinsynu! Nie rzucaj kamieniami! Na Polaków rzucacie kamienie? - Toż on Germaniec! -Taki jak ty, job twoju mać, Kitajec! Przestańcie, bo pobiegnę po naszych, i nogi wam z tej ruskiej dupy powyrywamy!!! Słyszysz co mówię? Jedzie policyjny automobil. Przynajmniej raz w porę. Wyskakują policmani. Nawet nie gadają, tylko waląhikorowymi pałami. Lepiej stąd uciekać. Policjanci nie wybierają. Zasapałem się. Ale spieprzałem. Jakby mi kto wsadził motorek. Tak trzeba z matołami. Pałą w łeb. Wtedy zrozumie. Kacap jeden z drugim. Znowu zebrała się grupa Łemków. Widać sobie popili. Nie mają chęci iść do domu. - Dał oj Germańca! Waszczuk stoi koło mnie. Już się uspokoił. Mówi po amerykańsku. Jak człowiek. Przeszło mu. - Co ci Waszczuk zawinił Kaczmarek? - To Germaniec. - Taki jak ty. - Sam słyszałem, jak rozmawiał po niemiecku. - Pewnie do customera mówił. Jak ja będę do ciebie mówić po francusku, to znaczy żem Francuz? - On ma napisane w papierach, że jest Germańcem. -A ja, żem Ruski. -Bo jesteś. - Żeby się twoje słowo w gówno zamieniło. Ja jestem Polak. Rozumiesz? Polak i katolik. Ja, Waścikowie, Kaczmarek. Przyjechaliśmy do Ameryki, bo mieliśmy dość carów, kajzerów i austriackich cesarzy. Jestem chyba mocno zezłoszczony, bo Waszczuk mnie uspokaja. - Nie denerwuj się. Mówili, że Kaczmarek Germaniec. To dlatego. - A jakby nawet był Niemcem to co? Mnie w majnach Niemiec uratował życie. Mnie ratował, a jego potłukło. Poszedł do piachu. To co? Mam teraz iść na cmentarz i nasrać na jego grób? Pomyśl trochę, łemkowska pało. Widać, że mu wstyd. Może zwyczajnie się boi. Jakby się na mnie porwał, położyłbym go jedną ręką. W Bloomstone mieszkają Niemcy, ale nie w tej dzielnicy. Żeby było wygodniej, Łemki sobie Kaczmarka upatrzyli. A to gnoje! Dobrze, że policja przyjechała na czas. Ale co narobili szkody, to narobili. Ciekawe, czy Kaczmarek miał insiurens na szyby. 249 Julek się zaciągnął do amerykańskiego wojska. Po co mu to było. Teraz wszędzie tyle roboty. Można przebierać. Nie udali mi się bracia. Nie chce im się robić. Przewróciła im Ameryka w głowach. Józek uciekł przez zieloną granicę do Kanady. Tam się tworzy Wojsko Polskie. Nie wiem co o tym myśleć. Może powinienem coś dla tej Polski zrobić? Ale jak? Z jednym okiem? Dostałem pracę w stalowni. Do majnów kaleki nie przyjmą. Pod ziemią bez oka nie poradzisz. W stalowni można. Niegolewski wszystko przewidział. Łeb ma nie od parady. Stołowania już pracuje pełną parą. Jest wojna i stal jest potrzebna. Robię przy wyładunku scrap iron40... Tak się nazywa po amerykańsku stare żelastwo. Zawsze się dziwiłem, do czego w Kraśniku kupują stare sagany, blachy i inne żelastwo. Pewno i u nas do stali daj aten scrap iron. Mam teraz trzydzieści pięć dolarów na tydzień. Boże jedyny. Tyle lat tyrałem. Pod ziemią. Dziesięć godzin. Dostawałem dziesięć baksów tygodniowo. Teraz trzydzieści pięć. I za osiem godzin. Do roboty przyjmują bez grymasów. Jak w personal office zobaczyli, że mam jedno oko, to powiedzieli: bardzo dobrze, ciebie na pewno do armii nie powołają. Mało jest ludzi do pracy. Młodych mamią do wojska.Na każdym słupie ogłoszenia. Radio trzeszczy bez przerwy, żebyś się tylko zaciągnął. Julek mówił, że dają im dolara i dziesięć centów dziennie. Do tego wikt, mieszkanie i mundur. Pójdzie taki pracować, jak tyle darmo dostaje? Toteż się pchają. Jak pszczoły do ula. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale w kanadyjskim polskim wojsku podobno płacą tylko pięć centów dziennie. Nie dziwota, że nasze młodziaki chętniej do amerykańskiego się zaciągają. Każdy ma swoje wyrachowanie. Pięć centów. Wstyd. Jak w wolnej Polsce będą tak płacić, to nie warto wracać. Paderewski był w Pittsburgu. Sto tysięcy naszych zjechało na mitting. Paweł też pojechał. Mnie się nie chciało. Czy dobrze robię? Ludzie się o Polskę dobijają, a ja nic. Przeciem też Polak. I do tego syn powstańca. Wstyd. Co kiedyś powiem Bronkowi? Jak posłucham gadania na polskich zebraniach, to wszystkiego się odechciewa. Szlag mnie trafia. Tacy jesteśmy. Ktoś gada, mnie się nie podoba. A co? Tylko ja jestem mądry? Inni mają się u mnie rozumu uczyć? Ktoś tu jest głupi. Pewnie ja. Ale te mądrale wokoło warci są kopniaka. Co taki mądrala, który od lat siedzi w Stanach, może wiedzieć o kraju? Jak ludzie tam żyją? Przymierają głodem. Przed stójkowym muszą czapkować. Oni srają na amerykańskie rady. Pewnie, że jestem głupi. Ale ci tu są głupi w dwójnasób. Jeszcze Polski nie ma, a już każdy chce być w niej najważniejszy. Trzeba się przyłączyć do tych, co coś robią. Mądrze czy głupio, ale robią. Pukanie. -Wejść. -Hi! Łukasz. -Hi! To Stanley. - Cześć, Stanley! Rośnie z niego ładny chłopak. I mądry. Ale po polsku nie chce mówić. Jadźka go przyucza w domu, a on nic. Chodzi do polskiej szkółki niedzielnej przy kościele. Też nic. Uparty jak 40 i złomu 250 kozioł. Tylko po angielsku gada. Po polsku rozumie wszystko. Mówi też dobrze, a nie chce. Wstydzi się. - Mama się pyta, czy kupiłeś sobie lekarstwo. Jak nie, to ci kupi. Wychodzi do miasta. - Nie kupiłem, ale kupię. Muszę iść do drug storu. Nie mam mydła do golenia. Podziękuj mamie. Teraz Jadźka dba o bortników. Trudno o stołowników. Dużo poszło do armii. Stanley zabiera się do wyjścia. - Stanley! -Tak? - Dlaczego, gówniarzu, nie mówisz do mnie po polsku? Zatrzymał się i spojrzał zdziwiony. - Nie rozumiem. - Jak wezmę pasek i zerżnę dupę, to zaraz zrozumiesz! - Ani mama, ani tata tak do mnie nie mówią. Odpowiedział po polsku. Przestraszył się. - Jednak potrafisz po polsku, gnojku? Kiedy do mnie przychodzisz, masz tak mówić! - Ja nie potrafię. - Gówno mnie to obchodzi. Jestem twój customer. Masz do mnie mówić tak, jak ja chcę. Płacę za bort i wymagam. Zastanowił się. Coś kombinuje w swojej łepetynie. Śmiać mi się chce. Ledwo się powstrzymuję. - O'kay. Do ciebie będę mówić po polsku. - A czemu nie chcesz mówić do mamy? - Ona nie jest mój customer. Ale sobie wykombinował. Już po amerykańsku myśli. Uparty, ale mądrala. Dla Polski to on już stracony. Pośle go Jadźka do szkoły. Wrośnie w Amerykę. Tak chyba lepiej. Jezu! Przecież to moja krew. - Stanley. Ty wiesz, kto to był Washington? - Certainly! The first Man on the World.41 - Już raz ci mówiłem, żebyś do mnie mówił po polsku. A po drugie, pierwszym człowiekiem był Adam. -Możliwe. Ale tylko jeżeli chodzi o obcokrajowców. A według ciebie Łukasz, kim był Washington? - On był powstańcem. - Nie rozumiem. Kto to jest powstaniec? - Insurgent. Tak jak twój dziadek. - Mój dziadek był insurgent? - Powstaniec. - Walczył razem z Washingtonem? Ale go zaciekawiło. Ładnie mówi po polsku. Z dobrym akcentem. Nie idzie na marne nauka w parafialnej szkółce. - Nie. Twój dziadek walczył w starym kraju. W Polsce. Washington tutaj. W Ameryce. - To ja jestem Amerykanin czy Polak? - Jakby twoim dziadkiem był Washington, to byś był Amerykanin. A jak twój dziadek walczył w Polsce, to jasna rzecz, że jesteś Polakiem. - Opowiesz mi o dziadku? - Jak będziesz do mnie mówić po polsku, to opowiem. - Będę. A z kim dziadek walczył? Z Anglikami? - Nie. Z Ruskimi, ale to prawie to samo. 41 Oczywiście. Pierwszy człowiek na świecie. 251 - Łukasz. Dlaczego mama nie opowiedziała mi o dziadku? - Ona nie potrafi dobrze mówić po angielsku. - Myślisz, że trzeba do niej mówić po polsku? - Trzeba. - Ale tu jest Ameryka. - Ona nie mówi dobrze po angielsku. - Masz rację. Ona mówi śmiesznie. Ty też. -No! - Przepraszam. Nie chciałem. Ale ona naprawdę mówi śmiesznie. Tata mówi lepiej. „Tata". Taki on twój tata, jak ja car. Pierwszy raz ze swoim synem mówię o Polsce. Dziwne. Łatwo się z nim porozumiałem. Syn zawsze się garnie do ojca. Choćby go nie znał. Jadź-ka i Paweł nie mogą sobie z nim poradzić. Ja nie mam problemów. Może dlatego, że wspomniałem o dziadku. -Już dobrze... - Łukasz. Opowiesz mi o dziadku? - Opowiem. Ale nie teraz. Muszę iść do drug storu. Masz tu nikła42 i kup sobie co zechcesz. Przyjdź kiedyś. Pogadamy. - Dziękuję. Przyjdę na pewno. Ucieszył się i zaciekawił. Wybiega z pokoju. Co mu opowiedzieć o dziadku? Najpierw opowiem o stronach, gdzie żył i walczył. O lasach koło Agatówki, o owczarni... Boże! Jak to daleko. Wiosna... Ludzie już do pola wychodzą. Już orzą pod jare. Wywożą gnój pod kartofle. Ile bym dał, żeby poczuć jak rola pachnie krowim gnojem. Pewno już przyleciały bociany. Słabo mi się robi. Zaraz zacznie męczyć kaszel. Posłużyły mi amerykańskie majny. Ale mnie morduje.. Chyba się uduszę. Boli w piersiach. Ameryka przystąpiła do wojny. Wilson zapewniał „nie dopuszczę, żeby młodzi Amerykanie ginęli w Europie". I co? Jest wojna. Oni wszyscy tacy. Dzisiaj gada tak, jutro inaczej. Będź tu mądry, kiedy mówi prawdę. Pojedzie Julek do Europy wojować. Myślał, że darmo będzie kolektował pieniądze. Chciał się wiązać z Jankesami? Ma teraz za swoje. Jak go zawiozą pod Verdun, to przepadł z kretesem. Uu ludzi tam naginęło. W gazetach pokazywali fotografie. I rysunki. Jak nie można gdzieś wysłać fotografa, to posyłają malarza. On się patrzy i po bitwie wszystko rysuje z pamięci. Gazety to drukują Straszne są te bitwy. Nie wiadomo, co będzie z Józkiem. Polskie wojsko nieprędko wyjedzie z Kanady. Ale się pokręciło. Całkiem niewiadomo kto ma rację. Socjaliści trzymają z Piłsudskim. Ten wojuje o boku Austriaków. Austriacy teraz będą się bić z Ameryką. Bądź tu mądry. Dla Józka to dobre. Nie wyjedzie za Ocean. Tu śmierć mu niegroźna. Może przeżyje wojnę. Jak Ameryka przystąpiła do wojny, to rychło będzie koniec. Z Ameryką nikt nie wygra. Inna rzecz, że tak naprawdę to nikt z nią nie wojował. Ale to wielka siła. W naszej stalowni zamknęli dla obcych ludzi cały dział. Policja pilnuje. Niegolewski podpisał spółkę z firmą Winchester. Dla wojska robią broń. Złote czasy nastały dla Neguskyego. Nie będzie wiedział, co robić z dolarami. 42 dziesięć centów Stalownia pracuje siedem dni w tygodniu. Na trzy zmiany. W zeszłym tygodniu dostałem czek na sto dziesięć dolarów. Ale w niedzielę musiałem pracować. Takie pieniądze! Dobre czasy nastały. Cl, co nie poszli do wojska, wiedzą że żyją. Hulają po saloonach. Rzucają dolarami na lewo i prawo. Zobaczymy z czego będą żyli, jak się skończy wojna. Paweł też dostał pracę. Przy zapalnikach do armatnich pocisków. Lekka praca, ale niebezpieczna. Nie wolno mu nikomu mówić, co robi. Tajemnica. Wielu niemieckich szpiegów szwenda się po Ameryce. W Halifax, Canada, cały port wysadzili w powietrze. Tak mówią. Byłem w niemieckiej dzielnicy. Pełno policji. Jakby żył Miller, gryzłby się tym wszystkim. Co to z tego będzie? Żeby przy mnie był Bronek i Weronka, miałbym gdzieś całą wojnę. W Ameryce zarobki są duże. Ludzie tu odżyli. A tam w Europie giną. W naszej biednej Polsce najbardziej. Przewala się ta wojenna nawała, w tę i nazad. Nikt nie położy, tylko weźmie. Każdy kradnie i morduje. Nasi po jednej stronie i drugiej. Brat strzela do brata. 253 ROZDZIAŁ 15 - Panie i panowie. Ladys and gentleman. W imieniu Zarządu koła Związku Narodowego Polaków w Bloomstone otwieram uroczystości inauguracji Domu Polskiego w naszym mieście. Witam wszystkich gości z Bloomstone, jak i tych, którzy nie szczędząc czasu i trudu, przyjechali do nas z innych miast naszego stanu. Szczególnie serdecznie witam gościa z Polski. Redaktora Baranowski ego. Na sali rozlegają się oklaski. Wszyscy patrzą na siedzącego przy stole jegomościa w szarym tużurku. Gość wstał i kłania się. Oklaski się wzmagają. Prowadzący mitting ucisza zebranych. To mecenas Kozyra. Przyjechał do Bloomstone rok temu. Z Chicago. Zrobił dużo ruchu między naszymi. Prawda, że teraz mu łatwiej. Jest wolna Polska. Każdy się garnie do narodowej sprawy. Odkupili kościół Metodystów, dobudowali drugą podłogę, w besemencie43 urządzili bar i Po-lish Home gotów. Nazywać się będzie Pułaski Home. - Staraniem społeczeństwa polskiego, jego wysiłkiem i ofiarnością, stanął ten dom, symbol zwycięstwa, bastion polskości. Tu, na gościnnej ziemi amerykańskiej. Jak będzie dalej tak górnolotnie pieprzył, to połowa naszych dziadków go nie zrozumie. Sam dobrze nie wiem co to jest ten „bastion". Pewno zamek. Takiemu jak Kozyra nie chodzi o to, żeby go zrozumieli. On chce, żeby go słuchali. Nasz naród w Bloomstone lubi takie górnolotne dyrdymały. - Mijały lata. Rosła w siłę bohaterska społeczność polska w Bloomstone. Nie miała jednak stałego miejsca, gdzie mogło się koncentrować życie narodowe. Pułaski Home może się stać kopalnią dolarów. Przez miasto puścili kolej i oddzielili polską dzielnicę od centrum miasta. Środek miasta się od nas odsunął. Łemków wyparli Murzyni i teraz nasza dzielnica graniczy z murzyńską. Obie są za torami. Komu by się chciało chodzić do baru, daleko za tory. Teraz ma swój pod nosem. - Kiedy za Oceanem powstawała wolna i niepodległa Polska, my tu w Ameryce nie pozostawaliśmy w tyle. Zbudziła się nasza godność narodowa. Zbudowaliśmy nasze orle gniazdo. Pułaski Home. Bar będzie dawał takie dochody, że wnet się koszta wypłacą. Kozyra nie jest głupi. Kazał urządzić bar elegancko. Niech się amerykańskie schowają. - Tutaj będą się odbywać polskie zebrania. Tutaj nasze dzieci będą się mogły popisywać polskim tańcem i deklamacją. Bar jest ładnie urządzony. Każdy chętnie przyjdzie. Ceny niższe niż w mieście. Pułaski Home, to zamknięty klub. Members only.44 W takich przypadkach miejski tax jest niższy. Dlatego i ceny są niższe. - Nie jest jeszcze ten bastion polskości w całości naszą własnością. Mamy na nim dziesięć tysięcy długu bankowego. Ale widząc rzesze rodaków, które tu dzisiaj przyszły, śmiało mogę powiedzieć. Z woli Polaków za Oceanem powstała wolna Polska. Z woli Polaków, tu w Ame- 43 piwnica 44 tylko dla członków 254 ryce stanął Dom Polski. Duma naszego narodu. Każdy zrobi wszystko, żeby długi nie ciążyły na domu, noszącym imię bohatera Polski i Ameryki. Wszyscy klaszczą. Tak wypada. Klaskać łatwo. Płacić będzie trudniej. Dziesięć tysięcy, to nie w kij pierdział. Jak nie będą kraść, to dom sam się wypłaci. Teraz ludziom dobrze. Pracy dużo. Mają pieniądze. Mogą w barze stracić parę dolarów. Mają Jankesom wsadzać w tyłek, niech lepiej tutaj zostawią. Pracy jest dużo... Było dużo. Skończyła się wojna i z pracą gorzej. Niektóre fabyki nie mają zamówień. Nawet o sraczach Kozyra pomyślał. Są przy barze. W besemencie. Nasz naród jest niechlujny. W sraczu Kozyra kazał pozakładać specjalne muszle do sikania. Jak w pierwszorzędnych restauracjach w górze miasta. Dla naszych szkoda starania. Pierwszego dnia pozatykali muszle petami papierosów, zapałkami. Co druga muszla jest zatkana. Co będzie za trzy dni? Pójdę się odlać. Zanim wszystkie zatkają. Bar jest czynny od rana. Nie każdy ma ochotę słuchać gadania na górze. Tu jest wolność. Chcesz, to słuchasz. Nie? Możesz w barze poczekać, aż się wszystko skończy. Świnie. Ale napaskudzili. Jak będą takie sracze, to Jankesi nie przyjdą do baru. Wychodzę. Ale ludzi w barze! Jak się dopcham do bufetu, to zaorderuję piwo. Nie piłem pół roku. Szklanka nie zawadzi. Tutaj piwo lekkie. Grzechu nie będzie. Ciekawe, jaki ksiądz będzie wyświęcać dom. Matyszkiewicz, czy Pajek? Pewnie Pajek. Kozyra jest za mądry, żeby z kościołem zadzierać. A może wcale nie będą poświęcać? Niby dlaczego mają święcić knajpę. - Przepraszam... Czy ty jesteś Łukasz Głąb? Skąd ja znam tego człowieka? Kiedyś go widziałem. Zabij mnie, a nie wiem gdzie. Jest bez lewej ręki. - Tak. Znam cię skądsić, ale nie mogę sobie przypomnieć skąd... - Bolek Pałuka jestem. Ze Strugi. - Prawda! Teraz cię poznałem! Ty jeszcze w Ameryce? Jakem tu jechał, gadałem z twoją Danką. Nie mogła się ciebie doczekać. Zmieszał się. - Różnie się losy układają. Tak wypadło. - Nie byłeś w Strudze? - Tak wypadło. Nie moja sprawa. Albo mu się Danka puściła, albo on znalazł inną. Tak bywa, kiedy ludzie są od siebie daleko. - Nie widziałem cię w Bloomstone. - Bom tu nie mieszkał. Byłem w Trascot pod Pittsburgiem. W zeszłym miesiącu się tutaj przeniosłem. Jak tylko wypuścili mnie ze szpitala. Bez ręki we wojsku trzymać nie będą. Może jakiś biznes założę? Z czegoś trzeba żyć. - Byłeś we wojsku? W Europie? - Tak. Dobrze żeśmy się spotkali. Inaczej musiałbym was szukać. Leżałem z Julkiem w szpitalu. - Wiem. Był ranny. W nogę. Pisali mi ze szpitala. Podobno zwolnili go z wojska i pojechał prosto do Strugi. -Tak. - Leżeliście razem w szpitalu? Gdzie cię ranili? - Pod Verdun. - Julka też? 255 - Jakby ci powiedzieć? Julek właściwie nie był ranny. - Co ty gadasz? Sam mówiłeś, że razem leżeliście w szpitalu. - Tak było, tyle że mnie szrapnel urwał rękę, a Julkowi armata przejechała stopę. Zaraz przy wyładunku. Więc to tak? Mówili, że Julek nie ma klepek jak należy poukładanych. Każdemu życzę, żeby miał taki rozum. Dobrze wykombinowane. Przypadki chodzą po ludziach. Mogła mu armata przejechać nogę? Mogła. No to przejechała. Na taki sposób bym nie wpadł. Byli tacy, co na wojnie przestrzeliwali rękę, albo nogę... Żeby tylko nie iść na front. Takie rzeczy zawsze się wydają. Potem sąd i kula w łeb. A tu patrz... armata mu przejechała nogę... Nie darmo ma rudy łeb na karku. - Mówisz Bolek, że pojechał do kraju? - Tak. Powiedział, że pieprzy Amerykę. Dolary za weteraństwo i ranę, mają mu przysłać do kraju. Nie przepadną. Pewnie że nie. Różnie można mówić o Jankesach, ale takich spraw pilnują. - Nic więcej ci Julek nie mówił? - Jakże nie? To on mnie namówił, żeby do Bloomstone przyjechać. Kazał mi ciebie odszukać i powiedzieć, że dolary za szipkartę i affidawid, coście na niego łożyli, odda waszemu synowi. Zapomniałem, jak mu na imię... - Bronek. - Właśnie. Powiedział, że jemu odda. Jak tylko dostanie odprawę za weteraństwo. - Już widzę, jak Julek mnie spłaca. Do kraju Bolek nie wracasz? - Co bym tam robił bez ręki? Ani za pługiem, ani z kosą... Będę żebrać pod kościołem? - Tu też nie lekko. - Założę biznes. - Niby tak. Chciałem go spytać co z Danką. Sam nie mówi, to po co pchać nos w nie swoje sprawy. Pewno j ą zostawił. - Łukasz. Musimy się kiedyś znowu zobaczyć. Będziesz tu przychodził? - Zajrzę kiedyś. Ze Strugi tu nie ma nikogo. Dobrze spotkać rodaka. Pogadamy, powspominamy... Teraz trzeba iść na górę. Może wreszcie przestali gadać. Już przemawia ktoś inny. Nie. On tylko przedstawia jegomościa, co siedzi przy stole. Tego z kraju. - Było otwarcie? - Było. To Kozdła. Mój kompan. Jeszcze z czasów jak robiłem w majnach. Postarzał się. Ledwom go poznał. - Ten przy stole to z Polski? - Podobno. Przyjechał sprzedawać bondy45 polskich fabryk. - Kręci się tych łapichłopów co niemiara. Tylko oszukują ludzi. - Ten nie. On jest z Towarzystwa Mechaników Polskich. - Cicho. Nie gadać. Chcemy słuchać. Jakiś obcy nas strofuje. Nie znam go. - Nasze towarzystwo działa w oparciu o specjalne ustawy wydane przez JAząd Najjaśniejszej JAzeczpospolitej. Ukochanej Ojczyzny, która po wiekowej niewoli zerwała okowy. Teraz wolna i niepodległa pręży swoje ramiona do czynu, aby budować własny, wolny dom. 45 akcje 256 Ale ładuje. Takiemu nie zawierzyłbym ani centa. Ojczyzna, pęta niewoli, niepodległość, nie schodzą mu z gęby. Pewno jakiś dobry kombinator. - Nie obiecujemy wielkich dywidend. Przynajmniej w pierwszych trzech latach. Płacić będziemy tyle, ile wynosi amerykański procent bankowy.Za pięć lat wartość bondów się potroi. Włącza się Kozyra. - Przepraszam. Będziemy wdzięczni, jeżeli pan redaktor wyjaśni nam, na czym opiera swoje przypuszczenia. My tu w Bloomstone jesteśmy ludźmi prostymi, ale znamy wartość dolara i rzetelnych lokat w bondach. Potrafimy ocenić, które bondy mają wartość, a które nie. Nie podoba mi się Kozyra. Gada, jakby był w zmowie z redaktorem. Redaktorem? A co ma redaktor do Towarzystwa Mechaników? Nie mieli inżyniera, żeby pogadał z ludźmi? - Majątkiem trwałym towarzystwa są duże tereny ropodajne na Podkarpaciu. Na nich uruchomiony zostanie przemysł naftowy. - Kto dał pieniądze na zakup? Nie zauważyłem kto krzyknął. Pewno też podstawiony. - Polskie ziemiaństwo i arystokracja. Z uzyskanych funduszy kupiono te tereny. Jak również dwie kopalnie węgla w Zagłębiu. Będą one zmodernizowane i ich wydajność podniesie się o sto dwadzieścia procent. - Co kupiono w tym Zagłębiu? - Coalmine... Przepraszam... Kopalnie. On nie jest z Polski. To jakiś oszust. Dlaczego ludzie takim wierzą? Nabierają biedaków. Sprzedają bondy fabryk, których nikt nie widział i nie zobaczy. Ludzie kupują też przez pazerność. Niby chcą pomagać Polsce, ale przy okazji na niej się wzbogacić. Tu by nikt nie uwierzył, że można w miesiąc trzy razy podwoić wartość bondów, a kmiotek wierzy. Amerykańskich bondów by nie kupił, bo nie wie jak się to robi. Tutaj przychodzą do niego. Przychodzą i obiecują góry złota. Łapichłopy wiedzą jak kmiotków czarować. Myśli taki baran, że za rok jego sto dolarów będzie w Polsce warte dwieście. I jeszcze mu tyłek miodem smarują, jaki to on dobry Polak i patriota. - Z Polski też wielu cwaniaków przyjeżdża. Oni zaczęli, a teraz miejscowi ich naśladują. Okradają biednych z imieniem Polski na ustach. Wolnej i Niepodległej. Ludzie kiwają głowami. Każdy myśli, że jak towarzystwo kupiło coalmine, to poważna sprawa. Pracowali wiele lat pod ziemią. Dla nich kopalnia, to wszystko. Takie gadanie do nich trafia. - Bondy towarzystwa są emitowane w odcinkach po sto, pięćset i tysiąc dolarów. Ilość bondów jest ograniczona. Do Bloomstone przyjechałem dlatego, że zaprosił mnie serdeczny przyjaciel, mecenas Kozyra. Mój i jego ojciec walczyli razem w powstaniu styczniowym. Razem też zginęli w tajgach Sybiru. Mam przy sobie fotografię, mogę każdemu pokazać. Powiedziałem, że ilość bondów jest ograniczona. Jednak na prośbę mojego przyjaciela udało mi się w zarządzie uzyskać zgodę na sprzedaż bondów za siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Na większą sumę niestety się nie zgodzili. Chicago, Boston, Detroit i Nowy York, mają prawo do zakupu nieco większej ilości bondów. Rozlegają się oklaski. Do mównicy podchodzi Kozyra. - Dziękuję naszemu gościowi z Warszawy. Z Warszawy? Po mojemu on jest z Brooklynu albo New Jersey. - Komisaryczny zarząd Pułaski Home, w trosce o rentowne zabezpieczeni placówki, postanowił kupić bondów za pięć tysięcy dolarów. Jako lokatę dla nowej placówki. Oto czek podpisany przez upoważnionych członków komisarycznego zarządu. Rozlegają się słabe oklaski. Kozyra ucisza zebranych. 257 - Korzystając z przyjaźni naszego gościa, który przybył z wolnej Warszawy, zakupuję prywatnie dla siebie bondy za pięć tysięcy dolarów. Oto mój czek! Teraz oklaski jakby większe. - Bondy można kupować w offisie zarządu. Na pierwszej podłodze. Tam jest skarbnik i kasjerka, upoważniona przez zarząd Towarzystwa Mechaników Polskich. Chociaż ilość bon-dów jest ograniczona, dla tych co są na sali, wystarczy na pewno. Inni niech żałują. Wszyscy się śmieją. - Teraz odbędzie się przedstawienie naszych małych artystów. Ze szkoły polskiej pod wezwaniem św. Kazimierza. Odtańczą krakowiaka i taniec góralski. Odśpiewają po polsku pieśni patriotyczne, a Stanley Waścik zadeklamuje wiersz „Kto ty jesteś". Też po polsku. Po rewii zapraszamy wszystkich do baru, a tych co chcą kupić bondy, do offisu. W tym czasie na sali będą rozstawione stoły, a potem odbędzie się wspólny obiad. Tylko dla tych, którzy wykupili obiadowe tikety. Mamy jeszcze do sprzedania trzydzieści tiketów po cztery dolary. Obiad będzie nadzwyczaj smakowity, bo główna kucharką jest niedawno przybyła z Polski, wszystkim nam znana, działaczka Koła Polek w Bloomstone - Agnieszka Bielicka. Brawa! Wszyscy klaszczą. Najwięcej Kozyra. Pani Bielickiej pomagały dzielnie wspaniałe Polki, kochane działaczki, panie: Mytyszkie-wicz, Gularska, Frelek, Rabica, Waścikowa i Kozarzewska. Znowu brawa. Wymienione panie wyszły z kuchni i kłaniają się zebranym. Jest i Jadźka. Ta nigdy nie przepuści okazji, żeby wykazać się pracą społeczną. - Jeszcze jedna sprawa! Bardzo ważna! Na obiad będą polskie pierogi, prawdziwy bigos, gołąbki i polisch sausage. A dla tych, co już nie tylko mówią, ale i jedzą po amerykańsku, wyjątkowo dobre smoke meat. Uwaga! O godzinie piątej odbędzie się pierwsze w historii Bloomstone polish party, a potem Polka Time. Gra znana wszystkim w Bloomstone wspaniała orkiestra wielkiego przyjaciela Polaków, Bursa Thompsona - „Funny Boys". ¦k it it - Paweł. Kupiłeś te bondy? - Tak. Jadźka kazała. Za tysiąc baksów. Dla Stanleya. Jak dorośnie, będzie miał kapitał na początek. Ja myślę, że te bondy najmniej trzy razy zdrożeją. - Dlaczego tak myślisz? - Łukasz. W Polsce się wszystko zaczyna. Tam jest najlepszy rynek. Każdy dolar musi przynieść przynajmniej dwa zysku. Powiedzieć mu o swoich wątpliwościach? Po co? Kupił i nic się nie da zmienić. Tylko się zdenerwuje. Nie ma co. Ładnie zabezpiecza przyszłość Stanley owi. Gorszego sposobu nie mógł znaleźć. Wychodzi na to, że mój amerykański syn zacznie życie goły jak święty turecki. Kiedy on kupił te bondy? Nawet nie widziałem jak poszedł do offisu. Jadźka też dobra. Najgorzej, jak się pozwoli babie rządzić pieniędzmi. Komuś radzę, a sam nie byłem lepszy. Jak głupi posyłałem Zośce dolary. W bankiera się bawiła. Już widzę, jak jej oddają pieniądze. Jak przeliczają na polskie. Dzieciaka na służbę wygoniła. - Wiesz co, Łukasz? Jakbym mógł, to dokupiłbym tych bondów. Gotów wszystko stracić. - Paweł. Opanuj się. Nie słyszałeś o łapichłopach? Mało to ludzi nakantowali? Nie dziwię się naszym kmiotkom, ale ty? Człowiek gramotny? Z miasta? Zobaczysz swoje dolary jak 258 ucho do śledzia. Wsadziłeś im w dupę tysiąc, trudno, ale resztę trzymaj. Żebyś na starość nie zdechł z głodu. Tu ci nikt ręki nie poda. - Człowieku! To jest stowarzyszenie inżynierów! Rozumiesz? - Zobaczysz jak inżynierowie portki z tyłka ci ściągną. ¦k it it Nie będę pracował w stalowni. Zarabiam dobrze, ale dla kogo mam się tak szarpać? Nie muszę już tyrać. W stalowni praca jest lżejsza, ale też niszczy zdrowie. Huk, smród... Najgórze, że nie mogę złapać powietrza. Przysłużyły mi się majny. Jak Miller żył, to opowiadał jak się umiera na pylicę. Opowiadał, żeby mi dokuczyć. Szwabska świnia. W płucach chorego robi się kamień. Bryła węgla. Na początku jakoś dychasz, a potem coraz gorzej. Aż cię ten kamień udusi. Nie możesz złapać powietrza. Nie masz płuc tylko kamień. Nogi mi puchną. Bywają dni, że krew uderza do głowy. Robi się słabo. Zaczyna się starość. I tak mnie zwolnią z pracy. Starego nie będą trzymać. Robi się bieda. Jak była wojna, to były zarobki. Co fabryka zrobiła, zaraz sprzedała. Teraz już nie te czasy. Kto był mądry, to wtedy parę dolarów odłożył. Inni hulali. Tracili pieniądze. Myśleli, że taki raj będzie wiecznie. Teraz zobaczą. Nie tylko na wódkę, ale na chleb im nie starczy. Co ja miałem z tego życia? Ani się nie napiłem. Ani bab nie miałem jak inni. Ciągle sam jakkołekupłota. Tylko Zośkę miłowałem. To dla niej żem innych bab nie zaznał. Z Jadźką byłem blisko, ale jak jednego dnia powiedziała że dosyć, to przestałem. Nawet żem tego nie uznał. Ani ona, ani ja nie cierpieliśmy z tego. Teraz mi baba na nic. Niby jeszcze mogę, ale bo to wiesz czy dobrze? Bałbym się każdej. Jadźka była ostatnia. Nawet kolegów nie mam. Jak ktoś nie pije, to w towarzystwie krzywo go widzą. Czasem pogadam z ludźmi. Przy robocie. Ale przy robocie to żadne gadanie. Dobrze, że nauczyłem się czytać po amerykańsku. Boże jedyny! W Public Library46 jest tyle książek, że życia nie starczy żeby wszystkie przeczytać. Polskie książki też są, ale mało. Późno się wziąłem do czytania. Tyle czasu zmarnowałem. Trafiają się takie książki, że w połowie nie rozumiem o co chodzi. Nie mam amerykańskiego słownika. Byłoby łatwiej. Tam każde słowo jest przetłumaczone. Już dom. Ledwo idę. Przecież teraz tylko osiem godzin pracuję. Siły brakuje. Mają wyburzyć Main Street. Poszerzyć ulicę. Środkiem puszczą kolej elektryczną. Na szynach. Paweł i Jadźką muszą sprzedać chałupę. Pewno nie będą żałować. Kiedyś była ładna. Teraz ładniejsze wybudowali. Gdzie ja będę mieszkać, jak Waścików wykupią? Przyzwyczaiłem się do nich. Do mieszkania też. Nigdzie mi tak dobrze nie będzie. Gdzie pójdę? Wrócę do Olszynek. Tam moje miejsce. Mam zdychać, to na swojej ziemi. Wśród swoich. Tam jest mój kraj. Rodzina. Dzieci. Dobrze, że nie podpisałem się na amerykańskie papiery. Jakbym teraz wracał do kraju? Wstyd się swoich zapierać. Niepotrzebny mi amerykański paszport. Polski mi dadzą. W Nowym Jorku jest nasz poseł. Wszystko załatwia od ręki. Usram się na Jankesów. 46 Biblioteka Publiczna 259 Łemkowie wolnej Ukrainy nie dostali. Nie potrafili się zjednoczyć. Teraz są pod komunistami. W Rosji jest rewolucja. Pisali w gazetach. Straszne rzeczy się dzieją. Wspólne kobiety, wspólny kocioł... Zośka by na taką rewolucję nie krzywdowała. Gadali na Piłsudskiego, a teraz zamurowało wszystkim gęby. Teraz on dobry. On wiedział co robi. Schody. Nawet na pierwszą podłogę ciężko mi wejść. - Łukasz! Jadźka woła z kuchni. - Łukasz, to ty? - Ja. Co się stało? - Jest list do ciebie. - List? Robi mi się gorąco. Tracę oddech. Kto mógł do mnie napisać? - Skąd ten list? - Chodź prędzej. Z Polski. Jezusie Nazareński! Nareszcie! Jest list z Polski. Żyją. Jak piszą, to żyją. Biegnę do kuchni. Jadźka wyciera ręce w fartuch. Idzie do szafy z naczyniami. Podaje list. Jest duży. Oblepiony znaczkami. Opieczętowany. Znaczki są polskie. Jeszcze takich nie widziałem. To pismo Bronka. - Widziałaś polskie znaczki? - Widziałam. Od kogo ten list? Pyta jakby nie wiedziała. Na odwrotnej stronie koperty wykaligrafowane litery. Bronisław Głąb. Olszynki. Gmina Struga, powiat Kraśnik. Województwo lubelskie. Polska. Tak. Polska. Żyją w Polsce. Są w Olszynkach. - To od moich. Z Olszynek. - Będziesz tu czytał? - Nie. Pójdę do siebie. W skroniach mi łomoce. Nawet dobrze nie widzę. Żebym tylko nie spadł ze schodów. Klucz. Drzwi. Już. Koperta z kiepskiego papieru. Nie taka jak u nas. Co mnie to obchodzi? Ważne, że jest koperta, a w niej list. Sześć lat nie miałem wiadomości. Żyją. A Bronek na pewno. To on pisał. Już. Jest kartka. Nie dużo tego pisania. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Kochany Ojcze. Piszę już piąty list. Na poprzednie nie dostałem żadnej odpowiedzi. Nie wiem, czy żyjecie. Na poprzednie? Przecież żadnych nie dostawałem. Sam napisałem cztery. Nikt nie odpisał. ...Donoszę wam, że w lutym umarła nasza mama. Umarła nagle. Na brzuch. Długo się nie męczyła. Tylko cztery dni. Chryste Panie! Zośka nie żyje! Jak to się mogło stać? Przecież jeszcze młoda. Tylko cztery lata starsza ode mnie. Mogła żyć. Miałem wrócić do domu. Przebaczylibyśmy sobie. Mam dolary... Byłoby dobrze. Krew się w nas ustała. Co tam dawne dzieje? Nigdy nie przestałem jej miłować. Nie pojednaliśmy się. W waśni umarła. Nienawiści. Boże miłosierny! Umarła na brzuch. Tak. Na to nie ma lekarstwa. Tam. Tutaj robią operacje. Coś we wnętrznościach wytną i ludzie żyją. Jakby nawet u nas operowali, to za co miała opłacić lekarzy. Nie posyłałem jej dolarów. Nie. U nas operować nie potrafią. Trzeba ją było ściągnąć do Ameryki. Miałem na to. Tu by ją odratowali. Żyłaby. Co ja pocznę? ...Za ruble, co je mama pożyczyła Kolaninowi i Buchorze, kupiliśmy z Marynką trumnę i opłacili najtańszy pogrzeb. Tylko na to wystarczyło. Oni oddali nam dług w rublach, a rubli 260 teraz nikt nie bierze. Chaim Krantz kupił je od nas z litości. Powiedział, że jak przyjedziecie z Ameryki, to się z wami rozliczy. Na gospodarkę weszła Agnieszka Rapakowa. Powiedziała, że jej się należy po bracie. Weronka poszła na służbę do Walatka. W Zdziechowicach. Ja dostałem powołanie do wojska. Przez całą wojnę mieliśmy wielką biedę... Mama, chociaż byli jej winni pieniądze, nie dostawała żadnych procentów. Musiała robić u bogatych, bo nie mieliśmy chleba. Jak wyjdę z wojska, to na wieś nie wrócę. Mówią, że na Śląsku jest praca w kopalniach. Ja się pracy nie boję. Jak jeszcze żyjecie, to napiszcie na adres stryja Józefa. On jest jeszcze w Polskim wojsku we Francji, ale stryjna nam list przyśle, bo ona będzie wiedziała gdzie jesteśmy. Niech Was Pan Bóg ma w swojej Opiece. Bronek. Boże! Boże jedyny! Ja chyba zwariuję! Do jakiego wojska go zabierają? Weronka na służbie. Boże! Głód cierpieli. Brakowało im chleba, kiedy ja tu syty chodziłem. Tyle dolarów dranie od Zośki pożyczyli, a nie mogli jej workiem zboża poratować. Musiała u nich robić. Jak sługa. Zemszczę się. Nie daruję. Coś mi niedobrze... Duszę się... Zaraz będzie atak. Żeby tylko przetrzymać. Jadźka! Jaaa... ¦k it it - Zapłaciłam doktorowi pięć dolarów. - Dobrze. Wstanę, to ci oddam. -Nie frasuję się. - Co powiedział? - Zapisał lekarstwo, a resztę wiesz. Pylica i serce. Masz się oszczędzać. - Rzucę robotę. - Dawno powinieneś to zrobić. Doktor powiedział, że powinieneś zmienić klimat. Góry ci dobrze zrobią. - Zamienię. Wracam do kraju. - Łukasz... -No? - Przeczytałam ten list. Leżał na ziemi. Nie gniewasz się? - Nie było w nim tajemnic. -Twoja umarła? - Umarła. - Co teraz? - Czytałaś list. Nie mogę dłużej siedzieć. Pora wracać. Dzieciaki się zmarnują. - Zostałam ci tylko ja i trójka dzieci. Trójka? No tak. Ona liczy też Stanleya. On też mój. - Że troje dzieci, to prawda, ale tyś przecież Pawła. Jakie ja mam do ciebie prawo? - Masz. Bo cię miłuję. Jesteś ojcem mojego syna. Dawno ze sobą nie żyliśmy, ale z Pawłem też nie. Dlatego miłuję was obu jednako. - Przestań, Jadźka, Ja ci powiem, kogo ty naprawdę miłujesz. Stanleya. On jest dla ciebie wszystkim. I wart jest tego. Ja już długo nie pociągnę. Czuję to. Muszę jechać. Tyle tam do zrobienia. ¦k it it Mało im było wojny. Piłsudski idzie na Kijów. Zwariował. Wypowiedzieli Rosji wojnę. Pomieszało im się we łbach. Rosję chcą zawojować. Czym? 261 Doczekałem się. Bronek będzie na froncie. W każdej chwili mogą go zabić. Józek pewno z Francji też do kraju przyjedzie. Teraz ich wypuszczą. Przeżyli jedną zawieruchę, przyjdzie w drugiej głową nałożyć. W gazetach strasznie Polskę chwalą. Piłsudskiego też. Pod niebiosa wynoszą. To woda na jankeski młyn. Wysłali do Bolszewii korpus ekspedycyjny i gówno zrobili. No to naszych podpuszczają. Jak amen w pacierzu to Jankesi. Zawsze dajemy się wykołować. To nie potrwa długo. Jak Piłsudski pójdzie za daleko, Ameryka z Anglią nakażą mu zawrócić. Wszystko się ustatkuje. Rosja nie ma już takiej siły jak kiedyś. Wyniszczyła ją rewolucja. Ani chleba, ani opału, ani odziewy... Głód i nędza. Rosja nie będzie długo wojować. 262 ROZDZIAŁ 16 Dużo ludzi się zeszło na moje pożegnanie. Jadźka zaprosiła wszystkich bortników. Mają już niewielu. Sześciu. Inni się wyprowadzili w zeszłym miesiącu. Za tydzień Waścikowie robią przeprowadzkę. Przyszedł też Janek Walotka. Właściwie to nikt go nie zapraszał. Widać ma do mnie jakiś interes. Wyjechał dwa lata temu do kraju i po roku wrócił. Nie mógł wytrzymać. Dobrze, że przyszedł. Przepytam go co i jak. Opowiadają, że na granicy celnicy cuda wyprawiają. On będzie wiedział. Był na miejscu. Przyszli też Matyszkiewicze. Jego brat jest narodowym księdzem. Też chciał przyjść. W ostatniej chwili wypadł mu wyjazd do Trenton. Mają tam zjazd narodowych księży. Matyszkiewiczowa jest koleżanką Jadźki. Żyć bez siebie nie mogą. Ale party przygotowały pięknie. Zrobiły dwa duże garnki gołąbków. Jadźka robi najlepsze gołąbki w całym Bloomstone. Wszyscy tak mówią. Kosztowało mnie to pożegnanie. Kupiłem półtora gal ona burbona. Piwa też trzy kejsy47. Trzeba się z ludźmi rozstać jak należy. Bortnicy przynieśli po butelce. Picia nie zabraknie. W poprzek sitting roomu Paweł rozstawił stoły i krzesła. Od ściany do ściany. Nie było kłopotu. Meble mająjuż spakowane. Do przeprowadzki. Waścikowie mają szczęście. Teraz kryzys na całego. Ceny domów spadły o trzy czwarte. Za trzy tysiące kupisz dom, za który kiedyś trzeba było dziesięć zapłacić. Ze storem i budynkami na courcie48. Dostali od miasta osiem tysięcy baksów. Pośrednik dałby najwyżej trzy. Opowiadają ludzie, że miejskie roboty na Main Street, to jakiś kant. Picini nie zrobi niczego, co nie nagoni mu dolarów do kabzy. Mówią, że szajka wykupiła domy przy Main Street. Dwa lata temu. Picini powiadomił ich o planach przebudowy. Kupowali za psie pieniądze. Co się dało. Rozpuścili plotkę, że będzie murzyńska dzielnica. Teraz miasto musi płacić. I płaci ciepłą ręką. Przy okazji skorzystali Waścikowie. Szajka specjalnie paru takich Waścików zostawiła. Żeby wszystko wyglądało legalnie. - Kochany Łukaszu. W imieniu zebranych chciałbym wznieść ten kielich, za twoją pomyślność w kraju. Będzie przemówienie. Paweł nie byłby Pawłem, żeby nie skorzystać z takiej okazji. Musi przemówić. - Byłeś tu z nami w chwilach dobrych i złych. Teraz odjeżdżasz. Jedziesz za morze, aby spotkać się ze swoimi bliskimi. Jedziesz do ojczystej ziemi zażyć spokoju i radości. Życzymy ci wszystkiego najlepszego. Pamiętaj o nas! Wszyscy biją brawo. Potem piją. Wypada podziękować. Ten Paweł zawsze coś wymyśli. Tylko kłopot. - Łukasz, speech49, Łukasz, speech, Łukasz, speech!!! Nie wykręcę się. Trzeba parę słów powiedzieć. Podziękować że przyszli. Taki zwyczaj. 47 skrzynki 48 podłużne 49 mowa 263 - Dziękuję, żeście przyszli na tę uroczystość. Dziękuję, żeście przyszli mnie pożegnać. Tyle lat byłem w Bloomstone. Przeżyłem chwile dobre i złe. Prawdę powiedzieć, tych ostatnich więcej. Ciężko tu harujemy. Krwawo zarobiony grosz wysyłamy, albo wieziemy do starego kraju. Oni tam nie wiedzą, ile trudu i potu kosztuje nas każdy dolar. Myślą, że zielone papierki lecą nam z nieba. Ale wy wiecie i ja wiem. Jadę do Polski, ale tu zostawiłem zdrowie i siły. No i was, moi znajomkowie i kamraty. Dziękuję za wszystko dobre, coście dla mnie zrobili. Specjalnie dziękuję Jadzi i Pawłowi Waścikom. Oni mnie przyjęli pod swój dach. Pozwolili przeżyć amerykańskie lata po bożemu i po ludzku. Wasze zdrowie, my frends! Wszyscy klaszczą. Ale zrobiło się smutno. Jadźka wyciera chusteczką oczy. Może głupio gadałem? Pewnie tak. Ale co w takim przypadku gadać? Jadźka zrywa się z krzesła. Co się stało? Bogu dzięki nic. Wraca z kuchni z półmiskiem gołąbków. Jest też pieczona wołowina. Z marchewką i kornem. To bonus50 Waścików. Chcą mi zrobić przyjemność. Kochani ludzie. Jedyni przyjaciele, jakich miałem na świecie. Już takich nie znajdę. Wszyscy są trochę podpici. Ale zachowują się godnie. Do Waścików bodaj gówniarz nie przyjdzie. Nie wpuszczą do domu. Porobiły się grupki. Piją i gadają. Niektórzy trochę za głośno. Nikomu to nie przeszkadza. Bortnicy są tutaj. Nikogo się nie budzi. Każdy lubi pogadać. Przysuwa się do mnie Walotka. Chce coś załatwić. Przecież po to przyszedł. - Łukasz. Mam do ciebie sprawę. - Musisz to teraz? - Może nie być okazji. - No to gadaj. Póki nam się z głowy nie kurzy. - Nie mogę dużo pić. Widzę, że i ty nie pijesz. - Tylko piwo. Dzisiaj trochę za dużo. - Łukasz. Czy ty będziesz w Poznaniu? - Jadę do Ostrowa Wielkopolskiego. Nie bardzo wiem gdzie to jest, ale chyba trzeba jechać przez Poznań. O co chodzi? - Dam ci szipkartę i affidawid dla jednej kobiety. - To twoja krewniaczka? - Nie. Krewniaki mnie oskubali ze wszystkich dolarów i wykopali na ulicę. Ta jest obca. - Mnie za jedno. Krewna czy obca. Daj adres. - Dam ci jeszcze pięćdziesiąt dolarów. Niech ma na drogę. - Janek. To nie moja rzecz, ale czy dobrze robisz? Wiesz, jak jest teraz. Roboty jak na lekarstwo. Ty centem nie śmierdzisz. Nie boisz się? - Prawda, że tu kryzys. Ale jak w Ameryce bieda, to tam są trzy biedy. Jedziesz to zobaczysz. Po miesiącu będziesz dwadzieścia cztery godziny na dobę żałował, że stąd wyjechałeś. - Jadę do dzieci. - A ty myślisz, że ja do kogo wyjechałem? Też do dzieci. Aleś dobrze na początku powiedział. Oni nie wiedzą jak ciężko nam każdy dolar przychodził. Pożarły się ze sobą, że jednemu daję mniej a drugiemu więcej. - Trzeba było dawać po równo. - Tak dawałem, ale oni tam nienażarci. Mało i mało. Nie mogłem uwierzyć, że to moje dzieci. - A żona? 50 dodatek, premia 264 - Nie żyje. Umarła w wojnę. -I co? - Dobrze, że miałem schowane sto dolarów pod zelówką. Jak gdzie jadę, to zawsze tak robię. Dobrze też, że miałem amerykańskie papiery. Nie miałem kłopotu z powrotem. - Tak ci było źle? - Kiedy na koniec zamieszkałem u najmłodszego syna, synowa obrobiła mnie do czysta. - Co ty mówisz? - Wyjęła wszystko z portfela i zaparła się w żywe oczy. Po tygodniu wyrzucili mnie z domu. Na ulicę. Kazali szukać roboty, albo iść do starszej córki. - Trzeba było iść. - Nie mogłem. Miałem ich wszystkich dość. Przyjęła mnie ta kobieta. Nie myśl, że kurwa. Żyje z prania bielizny. Brzydka jak jesienna noc. Nie nadaje się na kurwę. Ale mnie przyjęła. Przenocowała i nakarmiła. Nie będę ci wszystkiego opowiadać. Rzygać mi się chce na samą myśl. - Czemu mi to opowiadasz? - Żebyś wiedział. Tam nas dzieci nie kochają. One tylko kochają nasz dolary. Będziesz dla nich obcy. Bo i jesteś. Lata minęły od chwili, kiedy wyjechałeś. I to wtedy, kiedy im było najgorzej. One to wiedzą. - No dobrze. Będę pamiętał. Pieprzy głupstwa. Ma wredne dzieci, to go tak urządziły. Nie wszystkie są, takie. Bywają i inne. - Nie tylko to chciałem ci powiedzieć. - Co jeszcze? - Schowaj dolary. - Czemu? - Zabiorą ci na granicy. - Zgłupiałeś? Jakim prawem? - Oni ich nie zabierają. Oni je tylko wymieniają. Na polskie marki. Zapłacą, ci tyle, jaki jest kurs tego dnia. - To o co chodzi? - Marka to zasrany pieniądz. Dzisiaj wart tyle, jutro połowę, a za tydzień swoimi pieniędzmi możesz się podetrzeć. Nikt na świecie marki od ciebie nie kupi. Żaden bank. Może tak być. Dolary, com Zośce posyłał, starczyły na trumnę. Mogła za nie kupić parę morgów pola. - To co mam robić? - Schowaj. - Sam mówiłeś, że na granicy każą mieniąc. - A ty ich nie słuchaj. Dolary masz schowane. W rozporek włożysz, albo gdzie... Tylko nie mieniaj. - Bo to uwierzą, że nie mam? Kto z Ameryki jedzie bez dolarów? - Trochę dolarów zostaw. Żeby ci zawierzyli. Powiesz, że dolary masz w Ameryce, a przyjechałeś się tylko rozejrzeć. Coś wymyślisz. - A te dolary, co je będę miał na wierzchu, to wymienić? - Też nie. Niech ci zabiorą. Ale muszą dać poświadczenie, że odebrali dolary. Dolary! Nie marki! Rozumiesz? Potem sobie w banku odbierzesz. Co innego załatwiać sprawę w banku, a co innego na granicy. - Janek. Przecież mogą zrobić rewizję. Wtedy wszystko przepadnie. - Nie. Musisz dać celnikowi w łapę. Dwadzieścia dolarów. Tyle możesz poświęcić. - Weźmie? 265 - Dla niego to kupa pieniędzy. On wie, że przewozisz dolary. Ale woli dostać od ciebie dwadzieścia, bo to jego. Znajdzie u ciebie tysiąc, musi oddać rządowi. Gówno mu z tego przyjdzie. Najwyżej go pochwalą. - Tak się tam dzieje? - Pojedziesz, to zobaczysz. Nie wierzę. Przecież to Polska. Pieprzy Walotka, żeby się pokazać ważnym. A swoją drogą dolary schowam. Może tak nie być, ale może być. Paweł za dużo wypił. Na twarzy porobiły mu się czerwone plamy. Dorwali się z Matysz-kiewiczem do whisky, jak Kacper do suki. O czym gadają? O bondach. Tych polskich. Towarzystwa Mechaników. Nic nie są warte. Największe oszukaństwo. Nawet Kozyra był do tego podłączony. Już wyjechał z Bloomstone. Wielki działacz i patriota. Nabrali ludzi na sto tysięcy dolarów. Do Pawła to nie dociera. - Polski rząd się nie zgodzi na takie oszustwo. - Polski rząd nie kazał ci bondów kupować. Ma rację Matyszkiewicz. Rząd nie może odpowiadać za każde złodziejstwo. Masz swój rozum i wiesz co robisz. Mówiłem Pawłowi, że to łapichłopstwo. Nie wierzył. Ma teraz. - Ma pojechać delegacja do samej Warszawy. Powiedzieć marszałkowi Piłsudskiemu. On to weźmie w swoje ręce. Muszą nas spłacić. Przynajmniej Polaków w Ameryce. - A tych w Polsce nie? - Oni byli na miejscu. Wiedzieli. Rząd na takie oszustwo nie pozwoli. Jak raz Polonię oszukają, to nie mają czego szukać. Od polskich Amerykanów nie dostaną ani centa. A im zależy. Kto im da, jak nie my? -Pleciesz bzdury... - A ty Matyszkiewicz wiesz wszystko, prawda? Gotowi się pokłócić. - Dajcie spokój! Jak ma być moje pożegnanie, to się nie kłóćcie. Czas pokaże kto miał rację. ¦k it it Już wszyscy pijani. Whisky było bez ograniczenia. Każdy pił, ile chciał. Musieli się upić. Paweł leży na kanapie. Pijany. Śpi. Jadźka jest zła. Niedługo będę już tylko wspominać ten wieczór. Nie zobaczę ich więcej. Ani Jadźki, ani Pawła... Nikogo. Muszę pogadać z Jadźką. - Mam z tobą do pomówienia. - Teraz? I aż do siebie musiałeś mnie wołać? - Stanley śpi? - Śpi. Paweł też. Spił się jak bąk. Nie dobudzisz go, choćbyś z armat strzelał. - To i dobrze. - Co dobrze? - Zaraz powiem. Poczekaj. Wszystko po kolei. Zanim tu przyszła, opróżniłem skrytkę pod podłogą. Wszystkie pieniądz mam na wierzchu. - Widzisz, Jadźka, muszę coś załatwić. - O co ci chodzi? - Ja tu już nie przyjadę. Widzimy się ostatni raz. - Skąd możesz wiedzieć? Jak Pan Bóg zechce, to przyjedziesz. - Nie. Jestem za stary. 266 - Gadasz byle gadać. - Ja nie przyjadę, ale pozostaje mój syn. On nie wie, że jestem jego ojcem Z siebie tylko dziadka powstańca do życia mu dodałem. - Łukaszu... - Nie przerywaj. Poczekaj aż skończę. Tak powinno być, żeby w Pawle widział ojca. Nie trzeba tego zmieniać. Ale ja też chcę mu coś zostawić. - Jemu nic nie trzeba. - Wiem. Ale musi mieć coś ode mnie. Sięgam pod poduszkę. Wyjmuję skórzany woreczek. - Masz, Jadźka. Tu jest dla niego 750 dolarów w złocie. Daj mu, kiedy będzie dorosły, albo przyjdzie potrzeba. - Co ty robisz? - Nie musisz mówić, że to ode mnie. Chyba, żeby się kiedyś złożyło. - Łukaszu. Nie mogę tego wziąć. Co powiem Pawłowi. Wszystkiego się domyśli - Masz rację. Wiem jak zrobię. Wezmę jego bondy Towarzystwa Mechaników. Powiesz, że odkupiłem od ciebie. Te bondy warte tyle, co papier toaletowy. Chcę, żeby w rzeczy samej Stanley miał zabezpieczenie. Złote pieniądze najlepsze. One nigdy nie stracą wartości. Złoto jest złoto. Weź. Kiedyś się Stanleyowi przydadzą. - Przecież w kraju masz swoich. - Stanley też mój. Dla tamtych wiozę parę groszy. Nie turbuj się. Nie jadę z pustymi rękami. Rozwiązała woreczek. Zajrzała do środka. Westchnęła. Położyła woreczek na stoliku koło łóżka. Pociągam jaku sobie. Nie opiera się. Może chciała, żeby ją całować. Natojesteśmy za starzy. Wolno rozpinam jej bluzkę. Wyprężyła się. Piersi ma jeszcze dobre. Jak dawniej. Gładzę po sutkach. Stają się twarde. Nie zmieniły się jej piersi. W mroku nie widać. Mrok dla starszych ludzi najlepszy. Znowu westchnęła. Zaczyna drżeć. Grzeje się jak młoda dziewczyca. No tak. Dawno tego nie robiła. Ja też. Ostatni raz z nią. Rozpinam spódnicę. Jednak przytyła. Na biodrach ma dużo ciała. Może to lepiej? Jest taka ciepła. Duża. Oczy ma błędne. Rozwarła usta. Widzę jej zęby. Ciągle białe, równe... Kładę dłoń... Czuję jak się moczy. Nie może wytrzymać. Jak młódka... Nawet żeśmy nie zaczęli. Jest spragniona. Wchodzę na nią. Jakoś to dzisiaj inaczej. Jakby naprawdę była moją żoną. Dobrze mi. Zaczyna unosić biodra. Pręży się. Pomaga. Jak ona to dobrze robi. Nie zestarzałem się. Wszystko jest jak dawniej. Lepiej. Jadźka jest spocona. Lubię jej pot. Kiedy się całkiem rozgrzeje, pot staje się ostrzejszy. Wtedy ona dochodzi... - Szybciej, Łukasz... Dobrze. Jak dawniej idziemy równo, niczem konie przy dyszlu. Jeszcze... Jeszcze... - Łukasz... Boli... I to dobrze. Zaraz ją przygniotę, zaduszę... Dobrze mi. Już... Nie... Jeszcze trochę... Taaak!!! Ona krzyczy, szczęśliwa. 267 ROZDZIAŁ 17 Już piąty dzień jestem w drodze. Do domu płynie się inaczej. Kabinę mamy na cztery osoby. Płynie ze mną dwóch Francuzów i jeden Polak z Pittsburga. Wilgocki. W kraju to on mieszka koło Przemyśla. Nasz statek jest francuski. „Olympic" się nazywa. Płyniemy do Cherbourga. Dalej koleją. Przez Paryż i Berlin. Kiedy płynąłem do Ameryki, to aż się pociłem z nerwów. Wieźli nas jak bydło. Człowiek nawet się nie odzywał, bo po jakiemu. Toteż człowiekiem pomiatali. Marynarze z Olympicu, to przeważnie Francuzi. Ale ci, co mają do czynienia z pasażerami, potrafią mówić po angielsku. Niektórzy słabo, ale mówią. Na koniec oszukał mnie w Ameryce agent. Reguz się nazywa. Nijakie nazwisko. Paweł mi go naraił. Mówił, że najlepszy w Nowym Jorku. Myślę że Kaczmarek w Bloomstone lepszy. Miał mi wyrobić amerykański permit. Skolektował osiem dolarów. Właściwie permit mi niepotrzebny. Nie będę wracać. Ale zabezpieczyć się warto. Reguz nic nie załatwił. Powiedział, że Emigration nie przysłało papierów. Kazał dopłacić trzy dolary. Miał poświadczyć u sędziego. Podobno z takim poświadczeniem, amerykańska ambasada w Warszawie wszystko załatwi. Reguz powiedział, że permit przyśle do Polski. Już widzę jak przysyła. Zatrzymam się w Berlinie i Paryżu. Ale nie na długo. Na dwa dni. Zobaczę miasto. Nie. Najlepiej jechać bez zatrzymania. Gdzie ten Wilgocki? Mieliśmy iść do baru. Na piwo. Mój Boże! Jakże teraz inaczej się podróżuje. Kiedyś z zawiścią patrzyłem na tych z górnego pokładu. Dzisiaj sam płynę na górnym. Ciekawość, czy Olympic ma kajuty dla emigrantów. Chyba nie. Teraz wielu emigrantów nie pływa. Ameryka wprowadziła ograniczenie. Nie wpuszcza ludzi. Na wszystko mogę sobie pozwolić. Chcę piwa, idę do baru. Innych rzeczy nie muszę kupować. Wyżywienie wliczone jest w szipkartę. Z Francuzami się nie dogadasz. Dziwny naród. Nie rozumieją ani po angielsku, ani po rusku. Pieniądze mam przywiązane do prawego uda. Jadźka mi uszyła giemzową torebkę. Tam schowałem osiem tysięcy dolarów. Duży pieniądz. Z tym się można w Polsce urządzić. Jak dobrze policzyć, to przez wszystkie lata odłożyłem dwa tysiące dolarów. No i to, com posyłał na początku. Wszystko poszło w dupę stróżańskich bogaczy. Jak zgarnąłem dolary, świeć Panie nad jej duszą, Pałysowej, to już tak nie oszczędzałem. Potem doszedł jeszcze insiurens za oko... Pewnie, że nie wyrzucałem pieniędzy w błoto, ale potrzebnych rzeczy sobie nie odmawiałem. Na początku tak. Słałem przekaz za przekazem. Nic z tego nie wyszło. Chaim Kranz też mnie oszukał. Zdarł ze mnie tyle, że za te pieniądze mogłem trzy razy w te i nazad do Ameryki jechać. Ale potem się wykazał. Kupił Zoścyne ruble. Miały dzieci na trumnę. Chociaż ruble wartały wtedy tyle, co śmieć. Jak przyjadę do Strugi, to mu zwrócę. Tyle, ile kosztuje trumna i pogrzeb. Idzie Wilgocki, Płaszcz ma mokry. Pada? Twarz ma zaczerwienioną od wiatru. - Ale wieje! Tylko patrzeć jak będzie sztorm. 268 Tego brakowało! Złapie mnie morska choroba. Do tej pory się trzymałem. Jak zaczyna mnie mdlić, to idę do baru. Barman daje mi ziołowe lekarstwo. Gorzkie jak piołun. I strasznie mocne. Ale pomaga. Mdłości przechodzą. - To czego łazisz na wietrze? Jeszcze się przeziębisz. Flu51 cię złapie. - Iii tam... Na morzu jest inne powietrze. Tu nie zachorujesz. Wystaw sobie Łukasz, że na spacerowym pokładzie spotkałem jednego z Pittsburga. Wiesz po czym go poznałem? -No? - Po gazecie. Czytał Pittsburger Evening Star. Spytałem skąd ma gazetę. Powiedział, że kupił jeszcze w porcie. Jak chcesz przeczytać, to masz. Pożyczyłem od niego. - Co będę czytał? Przecież stara. - Pewnie. Ale tyle mil od Pittsburga chętnie się i starą przeczyta. To jakbyś jeszcze raz spojrzał na miasto. - Poczekaj... Pokaż... Co to jest? Jest fotografia. I artykuł. „Śmierć znanego adwokata. Czarna ręka działa". Fotografia jest wyraźna. To Mojsze. Leży na ulicy. Twarz we krwi. Dostał w głowę. Obok rozbity automobil. Nie ten, co jechałem. Pewnie kupił nowy. Co oni piszą? Że napadli go w celach rabunkowych. Bo to prawda? Jest nazwisko. Michael Waldeman. Zabili chłopaka. - Co cię tak Łukasz zaciekawiło? - To. Czytałeś? Zabili adwokata. - Mało to ludzi zabijają? - Znałem go. Załatwił mi insiurens. Za oko. Żeby nie on, gówno bym dostał. Żal mi chłopaka. - On ci załatwił? -On. - Toś ty bagaty gość. Słyszałem o Waldemanie. Kto go w Pittsburgu nie znał. Jego ojciec jest przy gubernatorze. Powiadają, że sam kiedyś zostanie gubernatorem. To najdroższy adwokat w Pittsburgu. Było cię stać na takiego? Może sobie dżoki ze mnie robisz? - Znałem go z dawnych lat. Więcej matkę niż jego. Ale jego też. - Matka była ładna? - Piękna. Wilgocki się roześmiał. - Pieprzysz Łukasz. Tacy ludzie jak Waldemanowie mają inne znajomości. Zresztą to Żydzi. Chyba, że im usługiwałeś w szabes. Nie wierzy mi. Niech nie wierzy. Mam go gdzieś. Mojsze nie żyje. Raceters go zabili. Teraz w czasie prohibicji mówią na nich, gangsterzy. Bandziory mordują się między sobą. Biedna Rachela. Tak kochała syna. Myślę, że nie wiedziała, czym naprawdę się zajmował. Że był gangsterem. I to jeżeli nie hersztem, to jednym z najgłówniej szych. Ona tego nie przeżyje. Była taka wrażliwa. To prawda, że zawdzięczali mi życie. Ale i ja im wiele zawdzięczam. Rachela pomogła mi w drodze. Mojsze załatwił insiurens. Cztery tysiące. Majątek. Jak dobrze pomyśleć, to moje pieniądze też nie całkiem czyste. Jest na nich ludzka krzywda. Przecież nie kompania wypłaciła mi za oko, tylko O'Maley. Prawda, że to kawał drania. Należała mu się kara, ale co prawda, to prawda. Pieniądze nie są całkiem czyste. Ameryka to taki kraj. Albo ktoś ciebie, albo ty jego. - No i jak? Pójdziemy na to piwo? - Co będziemy robić? Idziemy. Robi mi się niedobrze. Nie mogę złapać tchu. Przejąłem się śmierciąMojszego... Słabo mi... 51 grypa 269 - Co ci to, Łukasz? - Słabo mi... Nie mogę złapać tchu... - Pobiegnę po doktora. Na statku jest. Musi darmo zbadać. - Ile ma pan dolarów? - Trzysta. Więc tak wygląda Polska. Anim się nie zdążył rozejrzeć po wyjściu z pociągu. Nie było czasu. Wszystko szybko, szybko... - Reemigranci mogą wwozić tylko dwieście dolarów. - Nie wiedziałem. Agent mi nie powiedział. - Będzie pan miał kłopot. W tej Polsce jest wszystko małe. Nie powiem. W sali Urzędu Celnego jest czysto i schludnie. Ale salka mała. Gdzie jej do hali na Ells Island. Nawet tu ładnie. Człowiek się swojsko czuje. Na ścianie krzyż i orzeł w koronie. Jest też portret Piłsudsklego. Innych nie znam. - Ja, proszę pana, mam jeszcze bondy. -Co? - Bondy. - Acha... Akcje. - Właśnie. Za tysiąc dolarów. To są polskie akcje. Towarzystwa Mechaników Polskich. Co jaz nimi teraz zrobię, jak pan pozwala tylko dwieście przewieźć? Udaję głupiego. Mój celnik spogląda na siedzącego obok kolegę. Jest miły i sympatyczny. Nie ma jeszcze trzydziestu lat. Obaj ubrani w mundury. Nie widziałem takich. Koloru zgniło-zielonego. - Akcje może pan przewieźć. Widać gówno warte. Inaczej by zatrzymali. Nawet gdyby spadły o pół ceny. Jest tak jak myślałem. - To akcje można wwozić do kraju? - Nie wszystkie, ale te tak. Znowu spoglądają na siebie. Starszy uśmiecha się porozumiewawczo. - No i co będzie ze stoma dolarami nadwyżki? - Ja ich nie widziałem, pan o nich nie wspominał. Nie było żadnych stu dolarów. - Zrozumiałem i dziękuję. Pewno będą mi przewracać w kufrze. Bagażowy postawił kufer koło mnie. Daję mu kwo-dra. Krzywi się. -Dziękuję. -1 ja dziękuję. Znowu się obracam do celnika. - Otworzyć kufer? - A co pan tam ma? - Swoje rzeczy. Bieliznę, ubranie. - Jakieś prezenty? - Nie. Dla dzieci wiozę te akcje. Będą chcieli, to sprzedadzą i kupią sobie co zechcą. Pochylił głowę. Wstydzi się. Przystawia pieczątkę. - To wszystko. - Nie trzeba otwierać? -Nie. -Dziękuję. - Życzę szczęścia w wolnej Polsce. 270 Drugi też uśmiecha się życzliwie. Na jego twarzy też się maluje coś jaki wstyd. Obaj wiedzą, ile szczęścia na mnie w Polsce czeka, jak przyjechałem tylko z bondami Towarzystwa Mechaników. Nic nie mówią. Co ma mówić? Ja też nie jestem w porządku z przepisami. Wiozę schowane dolary. Łamię ustanowione prawo. Polskie prawo. Cholera! Ktoś wyda głupi przepis i wszyscy muszą oszukiwać. Nawet uczciwi ludzie. Co za bałwan wymyślił, że nie wolno przywozić do Polski dolarów. Co biednemu krajowi szkodzą dolary? Ustawiam kufer w korytarzyku. Bagażowego nie widać. Widać znalazł lepszego custome-ra. Jest ławeczka. Odpocznę. Nie wiem gdzie są kasy. Muszę kupić ticket. Zasrany Reguz kupił tylko do granicy. Nawet tego nie zauważyłem. Wszystko trzeba sprawdzać. Przecież mówiłem ćwokowi, że jadę do Ostrowa Wielkopolskiego. Na szczęście poczekalnia jest blisko. Ledwo przeciągnąłem kufer. Zrobiłem się słaby. Poczekalnia mała, ale też czysta i przyjemna. Zmieniło się w Polsce. Może tylko na granicy? Nie. Wielkopolanie to dbający naród. Muszę coś zjeść. Jest wolny stolik. - Panie kelner! - Słucham pana. -Co mogę zjeść? - Proszę kartę. - Dawno nie byłem w kraju. Może mi pan doradzi. - Do obiadu sporo czasu. Może coś lżejszego. Radziłbym porcję knobloszki z sałatką ziemniaczaną. - Czego? -Knobloszki. - Nie jadłem czegoś takiego. - Pan z Kongresówki? -Nie. Z Ameryki. - Ale zanim pan tam wyjechał, to gdzie pan mieszkał? - W Lubelskim. - To znaczy w Kongresówce. Od razu poznałem. Gallcyjaki wiedzą, co to jest knobloszka. - Dobrze. Niech pan poda. - Już przynoszę. Do sali wszedł celnik. Widać mają przerwę. - Chwileczkę... Nich pan przeniesie dwie porcje i dwie kawy. Kelner popatrzył zdziwiony. - Na jednym talerzu? - Nie. Na dwóch. I w dwóch szklankach kawę. - Służę grzecznie. Odszedł. Celnik idzie w kierunku bufetu. Jest przy mnie. -Proszę pana... Odwraca się ku mnie. - Czy pozwoli się pan zaprosić? Zamówiłem drugie śniadanie. Jeżeli pan nie pogardzi... Tak dawno nie byłem w kraju. Tyle chciałbym o nim wiedzieć... Proszę się przysiąść na chwilę. Zresztą i tak nie ma rady. Zamówiłem dla pana knobloszkę i kawę. Uśmiecha się swobodnie i serdecznie. Jest naturalny i miły. 271 - Na takie zaproszenie nie sposób odmówić. Pozwoli pan, że się przedstawię. Jan Walczak. - A ja Łukasz Głąb. Niech pan siada. -Dziękuję. Jest kelner. Sprawny i szybki. Rozstawia talerze. Kładzie nakrycia. - Smacznego. -Dziękujemy. - Daleko pan jedzie? - Do Ostrowa. - To blisko. Półtorej godziny jazdy. Myślałem, że jedzie pan w głąb kraju. - Do Ostrowa trzeba jechać przez Poznań? - Nie. Przez Rawicz. Jest bezpośredni pociąg. Pan z Wielkopolski? - Nie. Z Lubelskiego. Syn się zwolnił z wojska. Właściwie wyszedł ze szpitala. Był ranny nad Berezyną. Chce się tu urządzić. Będzie na mnie czekał. Z narzeczoną. Mają się pobrać jak tylko przyjadę. - To czeka pana wiele radości. Dobrze chłopak robi, że się tu osiedla. Wielkopolska to inni ludzie. Potrafią pracować i ocenić dobrą pracę. Ma już zajęcie? -Nie pisał mi. - Teraz zabawię się we wróżkę. Powiem panu co będzie. Jak pan przyjedzie do Ostrowa, to pójdzie pan ze synem i synową do hotelu. Radziłbym hotel Victoria. W rynku. Jest też drugi hotel. Na Kolejowej. „Pod pocztą". Też dobry. I tańszy. Ale Victoria lepsza. - Widzę, że pan zna Ostrów. - Jak się człowiek urodził w Wielkopolsce, to zna swoje strony. Ale to nie ważne. Jak pan wejdzie do hotelu, to wyjmie pan schowane dolary... - Jakie schowane? - Nie wie pan? Ma pan je przywiązane do nogi. - Skąd pan wie? - Drugi rok pracuję jako celnik. Nabrałem wprawy. Kiedy emigranci jadą do Westfalii, albo Ameryki, to swoje biedne grosze mają zaszyte w pasie. Kiedy wracają z emigracji, mają więcej pieniędzy. Szyją więc skórzane woreczki. Przez całą drogę trzymają je na piersiach. Przed granicą przywiązują do uda. Wszystko wie. Głupi są nasi ludzie. Każdy myśli, że jak schowa pieniądze, to nikt nie znajdzie. Jeszcze drugiemu opowiada, jaki to jest sprytny. Ja, stary osioł, myślałem tak samo. Ale skoro on wszystko wie, to dlaczego nie zrobili rewizji? Wiem. Zobaczyli bondy Towarzystwa Mechaników. Zrobiło im się wstyd. Wiedzieli ile są warte. Pomyśleli, że wolna ojczyzna dosyć amerykańskiego kmiotka ocyganiła. A może nie mieli pewności? Nie będą przecież rozbierać każdego pasażera, który przyjechał z Ameryki. Przyszedł mnie podpytać. Jak się upewni, że mam dolary, to mnie cofnie na salę odpraw. Może lepiej iść na peron? Nie. Przecież to ja go zaprosiłem do stolika. To porządny człowiek. Jak ktoś wyjdzie z urzędu celnego, to przepadło. Porządny... Na porządnych też trzeba uważać. Jeżeli chodzi o dolary, to z porządnego też może wyjść świnia. - W takim razie niech mi pan powie, ile tych dolarów nielegalnie do kraju przywiozłem? - Zależy jak długo pan był w Ameryce i gdzie pan pracował. - Dwadzieścia lat. A pracowałem w majnach... Kopalni... - To ma pan schowane trzy tysiące dolarów. Słabo wykalkulował. Miły człowiek, ale zadufany w sobie. - Kiepsko pan liczy. A nie wpadło panu do głowy, że mogłem dolary przesyłać pocztą? - Mogło tak być. 272 - Wszystko, com przed wojną żonie posyłał, pożyczała ludziom na procent. Jak jej dłużnicy teraz pożyczkę oddali, to wystarczyło dzieciom na trumnę dla niej i pogrzeb. Bo żona umarła. Zaraz po wojnie. Tak więc przedwojenne lata mojej harówki posłużyły obcym, nieuczciwym ludziom. - Tego nie brałem pod uwagę. - Nie tylko to uszło pańskiej uwagi. Przecież nie mam oka. Straciłem je w kopalni. Musiałem dostać odszkodowanie. -Właśnie! Co najmniej dwa tysiące. - Tak. Tyle powinienem dostać. Tylko że agent kompanii upił mnie i po pijanemu podpisałem mu papier, że odprysk węgla wyleciał spod kilofa. Kompania płaci tylko wtedy, jak spadnie ze stropu. Tak więc nie dostałem ani centa. - To świnie. - Ale w wojnę i zaraz po było w Ameryce dużo pracy. Dobrze płatnej. Kto pracowity mógł odłożyć nowy grosz. Ja się pracy nie bałem. Odłożyłem. -I co? - Powstała wolna Polska. Zaczęli przyjeżdżać z kraju tacy różni... My ich nazywaliśmy „łapichłopy". Sprzedawali bondy. Akcje, jak pan mówi. Powiadali, że się wzbogacimy i jednocześnie będziemy budować wolną Polskę. Słyszał pan o takich? - Słyszałem. - Naszych opętało. Ładowali w ten bony wszystkie oszczędności. I ja nie byłem inny. Kupiłem akcje Towarzystwa Mechaników. - Muszę panu powiedzieć... - Nie musi pan. Wiem wszystko. Te akcje to śmiecie. Nic nie warte. Wiozę tego papieru za tysiąc dolarów. - Przykro to mówić, ale było wielu oszustów. - Powiem panu coś ciekawego. Zlecieli się ci łapichłopy do Ameryki jak kruki. Sprzedawali różne akcje. Namawiali, żeby kupować. Wie pan co? -Co? - Wszystkie polskie akcje, co je do Ameryki przywieźli, były gówno warte. Wszystkie. - To byli złodzieje. Polska nie miała z tym nic wspólnego. Ani nasz rząd. - To prawda. Ale jeszcze coś panu powiem. Mam dwóch braci. Jeden w Kanadzie poszedł do Polskiego Wojska. Przenieśli ich do Francji, a potem z generałem Hallerem przyjechali do kraju. I zaraz na front. Do walki z ruską rewolucją. Już go zwolnili. Jest u siebie na wsi. Nie dostał ani grosza odprawy. A powinien. Za weteraństwo. Nie dostał. Nawet nie uznali, że jest weteranem. Mam drugiego brata. Mówili o nim, że jest trochę postrzelony. Poszedł do amerykańskiej armii. Był na wojnie. Pod Verdunem koło armaty przejechało mu nogę. Był w szpitalu. Ma papiery weterańskie i inwalidy wojennego. Wie pan, ile mu Jankesi zapłacili? -Ile? - Sześć tysięcy dolarów. I co pan na to? Kocha ta wolna Polska swoich synów, co za nią życie stawiali? Po co to gadam. Mówię prawdę, ale kłamię też jak najęty. Chcę się przed nim popisać i użalić? Przecież on nie winien. Nawet mi stu dolarów nie zabrał. - Przykro się tego słucha, ale teraz ja panu coś powiem. Jaka by ta Polska nie była, ale jest. Już może pan do niej wrócić. Do swojego kraju. Pana obrobili z dolarów. Ja w tym czasie brałem udział w Powstaniu Wielkopolskim. Pod Zbąszyniem mnie ranili. W biodra, brzuch, uda... Paskudna rana. Leczyli mnie w Poznaniu. Wyszedłem z tego. Tyle tylko, że nie mogę się żenić i paru innych rzeczy nie mogę. Ale Wielkopolska jest wolna. Złączona z macierzą. I też nie dostałem żadnych odpraw pieniężnych. Nawet o medalu dla mnie zapomnieli. Wie pan co? Nawet na myśl mi nie przyszło, żeby Polsce wystawiać rachunek. 273 Teraz chciałbym się schować ze wstydu pod stół. - Mądrze pan to powiedział. Prawidłowo. Nauczył pan starego rozumu. To była pierwsza mądra lekcja, jaką dostałem w kraju. - Nie trzeba tego tak poważnie traktować. Każdy coś tam w swoim życiu przeszedł. Muszę już iść. Dziękuję za poczęstunek. - I ja dziękuję za słowo. Proszę wybaczyć staremu. Niech Bóg ma pana w swojej opiece. Dusi mnie... Nie mogę oddychać... Tchu! Boże jedyny! Akurat teraz musiało mnie złapać. Dojeżdżamy do Ostrowa. Jak ja sobie poradzę z bagażem? Żeby chociaż trochę wody do popicia. Trzeba było kupić butelkę lemoniady. Chodzili po peronie. Wszystko z nerwów. Zaraz zobaczę Bronka. Tyle lat... Jezu, daj siły! Przecież nie mogę teraz umrzeć. - Czemu pan tak posiniał? - Nie mogę złapać tchu. To wiejska kobieta. Ubrana w długą ciemną spódnicę. Na ramiona ma zarzuconą chustkę. Sięga szybko do stojącego obok niej koszyka. Wyjmuje dużą, litrową butelkę. Z białą kawą. Wyjmuje fajansowy kubek. Nalewa kawy. - Niech się pan ździebko napije. Prędzej panu przejdzie. - Bóg zapłać. Ta kawa wraca mi życie. - Boże, jak mam pani dziękować. Już mi lepiej. - Bogać tam jest za co. Jak mam, to czemu innego nie poratować. Pan jedzie do Ostrowa? - Tak, Syn na mnie czeka. - To niech pana pfleguje52. Marnie pan wygląda. Już lepiej? - Lepiej. Dziękuję pani. Bardzo dziękuję. Wjeżdżamy na stację. Perony. Zgrzyt hamulców. A więc stało się. Doczekałem tej chwili. Już go widzę. To na pewno on. To musi być on. Stoi koło głównego wejścia. Blisko mojego wagonu. Przy nim jakaś dziewczyna. Rozglądają się. To pewnie ta jego narzeczona. Nie ma czasu dobrze się jej przyjrzeć. Pociąg staje. Otwieram drzwi. -Brooonek!!! Zauważył mnie. Biegnie. Jakbyśmy się przed rokiem rozstali, a przecież zostawiłem go dzieciakiem. Teraz jest dojrzałym mężczyzną. Bardzo się zmienił. To zrozumiałe. On też mnie poznał. Nawet chwili się nie wahał. Jego dziewczyna biegnie z nim. -Tu są bagaże! Podaję im pakunki. Jakby to było najważniejsze. Dużo tego. - Jest jeszcze kufer w wagonie bagażowym! - Niech tatuś się nie denerwuje. Wyładują i odbierzemy. Już jestem na peronie. Widzę z daleka, że faktycznie wyładowują mój kufer. Odróżnia się od innych bagaży. Zawracam sobie głowę duperelami, a przecież nawet nie uścisnąłem Bronka. Wyrósł na dorodnego chłopaka. Pod nosem ma mały płowy wąs. Jak ja go poznałem? Przecież to inny człowiek. Serce mi powiedziało. -Bronek. Broniś... - Tatusiu... Mam go w swoich ramionach. Po tylu latach. Obaj płaczemy. To nie wstyd. Pan Bóg w swej szczodrobliwości, pozwolił nam na ten płacz. 52 leczy (niem.) 274 Dziewczyna stoi z boku i ciekawie zerka na mnie. Miła. Do Zośki się nie umywa, ale dobrze jej patrzy z oczu. - To jest moja Małgosia, Tatusiu. - Chodź córeczko, niech cię uściskam i ucałuję. Mam ich oboje przy sobie. Jest mi dobrze. Wróciłem do swoich. - Tatusiu. Wynająłem hotel „Pod pocztą". Tam się zatrzymamy. To niedaleko stąd. - Trzeba było stanąć w Victorii. - Tatuś zna Ostrów? - Trochę znam. Z opowiadania. - Nie miałem pewności, czy tatuś przyjedzie. Wziąłem tańszy hotel. U mnie dosyć krucho z pieniędzmi. Jak to po wyjściu z wojska. Oni się różnią od Innych ludzi na peronie. Są inni. To się wyczuwa. Ubrania mają odmienne. Jeszcze niektóre łachy wojskowe. Od razu widać, że nietutejsi. To samo co w Ameryce. Jak ktoś przyjechał z Europy, to od razu poznałeś. - Nie martw się Bronek. Skończyły się twoje kłopoty z pieniędzmi. Bogu dzięki. Całkiem minął mi atak. ¦k it it - Pójdziemy kupić ubrania. Nie możecie iść do ślubu jak łachmaniarze. - Tatusiu... My zamówiliśmy skromny ślub. Taki najtańszy. Wesela też nie będzie. Nikogo nie znamy. Z gości będzie tylko Tatuś. Po co mamy się stroić? Pan Bóg nie patrzy, jak kto jest ubrany. - Wszystko jedno. Trzeba się ubrać po ludzku. Prawda, Małgosiu? Polubiłem ją. Taka sweet girl... Poznali się z Bronkiem w szpitalu. Jak był ranny. Była nurską... znaczy pielęgniarką. Opiekowała się Bronki em. Bronek się wybił w wojsku. Został sierżantem. W ruskiej szarży to był starszyna. W amerykańskim sergeant. Muszę jej kupić sukienkę. Jakby się czuła w kościele? Nie ma rodziców. Zostali w Mińsku Litewskim. Pod rewolucją. Kto się ma nią zaopiekować. Przecież to ważna chwila w jej życiu. - Dosyć gadania. Idziemy. ¦k it it - Radzę panom kupić ten skład. - Chcemy kupić sklep a nie skład. Pośrednik się śmieje. - Tu się tak mówi. W każdym dawnym zaborze mowa jest trochę inna. W Kongresówce mówią sklep. U nas sklep, to jest ich piwnica. To, co u nich nazywają sklep, to u nas jest skład. - Achaa... - To jest wyjątkowa okazja. Właściciel wyjeżdża do Wrocławia. - To j est Niemiec? - Nie. Żyd. Powiedział, że boi się żyć z Polakami. Niemcy to kulturalny naród, więc tam będzie bezpieczny. - Jakiś wariat. - Co nam do tego? Ważne, że chce sprzedać. Za dolary oczywiście. Innych pieniędzy nie chce. Skład jest w rynku. Środek miasta. Pierwszorzędny punkt. Robił duże obroty. Do tego mieszkanie. Dwa pokoje z kuchnią. Na pierwszym piętrze. Nad składem. Z kuchni jest przejście schodami w dół do składu. - Jest łazienka? 275 - Nie. Po co łazienka. Jest ubikacja. Na korytarzu. Woda bieżąca. Światło gazowe, ale wkrótce w Ostrowie założą elektryczność. Już jest, ale nie we wszystkich mieszkaniach. - Ten skład, to jest grosernia... znaczy kolonialny? - Właściwie to delikatesowy. I najważniejsze. Jest koncesja na wódkę, wina i likiery. Macie panowie szczęście. Wszystko jest do sprzedania. - Ile ceni ten Klarfeid? - On nie ceni. On postawił cenę i nie opuści. -Ile? - Dwa tysiące dolarów. No i oczywiście dziesięć procent dla mnie, za pośrednictwo, ale w tym już jest mój obowiązek załatwienia wszystkich formalności i przepisania koncesji na pańskiego syna. - Drogo. Widziałem ten skład. Nic takiego. Powinien coś opuścić. -Nie. To jego ostatnie słowo. - Co ty na to Bronek? - Mnie się podoba. - Pomyśl. My tego składu nie kupujemy, tylko płacimy odstępne. Co tam jest w środku? Regały, trochę towaru. Wszystko razem warte pięćset dolarów. - No tak... Ale tu trzeba płacić odstępne. - Więc chcesz kupić? - W Ostrowie lepszego nie znajdziemy. - Poszukamy w innym mieście. Nie pali się. -Chciałbym ten... -Twoja wola. Kupujemy ten skład, panie Płończak. - Tak, Bronek. Muszę jechać do Weronki. Trzeba i ją wywianować. Ty jesteś urządzony. Masz biznes, żonę i mieszkanie. Pilnuj tego. Nie strać. Nie daj się oszukać. Oszczędzaj. Obejrzyj każdą markę, zanim wydasz. - Tatusiu, dopiero co przyjechaliście i już odjeżdżacie. - Muszę. Weronka bez grosza. Do tego u ludzi. Na służbie. Muszę ją urządzić. Jak Pan Bóg pozwoli, to nie raz do was przyjadę. Wnuki niańczyć. - Kiedy tatuś przyjedzie? - Na wszystko przyjdzie czas. Chodź tu ku mnie, Małgośka. A ty się nie patrz. Do niej mam sprawę. Przychodzi do mnie jak mała dziewczynka, co to udaje dorosłą osobę. Sięgam po portfel. - Masz tu pięćset dolarów. To będzie na towar do sklepu. Bez towaru biznes nic nie wart. A to jest sto dolarów dla ciebie. Masz sobie nakupić różnych szmatek. Elegancko się ubrać. Niech ludzie widzą, że pani Głąbowa, to ważna kupcowa. Nie jakaś tam dziadówka. - Tatusiu... Tyle pieniędzy nam dałeś. Ja nie mogę tego przyjąć. - Możesz. Bierz jak dają. Tylko pamiętaj. Sto dolarów wydaj na siebie. - Ale przecież Bronek... - Ani się waż! Ani centa! Inaczej się pogniewam. - Zrobię kawy. - A to chętnie. Napiję się. A ty Bronek poczekaj. Mam jeszcze z tobą do pogadania. Mama pochowana w Strudze? - Przecież pisałem. - Jak odnaleźć jej grób? Jest tam jakiś krzyż? Tablica? -Powinna być... - Jak wyszedłeś z wojska, pojechałeś na grób? 276 - Chciałem jechać. Na Wszystkich Świętych. Wypadły sprawy z demobilizacją. - Już dobrze. Znajdę na miejscu. Jak będzie trzeba, to postawię nowy krzyż. - To będzie tutaj... Zamiast mogiły jest mały kopczyk zarośnięty trawą. Nie poznałbyś, że to grób. - Czy aby na pewno? - Pewności nie ma. Jakie to było nazwisko? - Zofia Głąb. Mogło też być Rapacz-Głąb. - Nie pamiętam takiego nazwiska. -Dziękuję. Nie znam tego grabarza. Śmierdzi od niego wódką. Wygląd ma taki, że może się przyśnić. Morda straszna. Zarośnięty, bez zębów, wielki, ręce sięgają mu do kolan. Jak małpa. Nie odnalazłem grobu Zośki. Nie dopilnowały dzieci. Nawet krzyża nie postawiły. Nawet przy grobie nie było pisane nam się spotkać. Co mi z życia pozostało? Dobrze, że nienawiść wygnałem z serca. - Dzień dobry Chaim. Szolem alejchem! - Dzień dobry. Ja nie wiem, czyja dobrze widzę. Może ja mam przewidzenie? Ale ja myślę, że Łukasz Głąb przyszedł odwiedzić starego Chaima? - Jednak mnie pamiętasz, stary dziadygo. Już myślałem, że nie poznasz. - Uś! Ty jesteś ubrany Łukasz, jak nie przymierzając pan starosta w Kraśniku. Ale ja ci powiem. W co byś się nie przebrał, to ten Głąb zawsze z ciebie wyjdzie. - Nie podoba ci się moje ubranie? - Zaraz „nie podoba". Ty przychodzisz, ty mnie witasz po żydowsku... Ty się zrobiłeś uczony jak sam rabin w Zakliczewie. A może ty zmieniłeś wiarę? - Żeby się twoje słowo w gówno obróciło. Postarzał się Chalm. Bardzo. Oczy nie mają już blasku. Trochę się ożywił na mój widok. Niewiele zostało mu życia. To widać. Zaniedbany, broda niechlujna. Brudna. Co się z nim stało? - W świecie człowiek się wszystkiego nauczy. Nawet „dzień dobry" po żydowsku powiedzieć. Żeby drugiemu zrobić przyjemność. Człowiek we świecie mądrzeje. A kiedy jest naprawdę mądry? Wtedy, kiedy nauczy się żyć z ludźmi. Jest takie amerykańskie przysłowie. Ja ci je Chaim powiem po polsku. - To i po amerykańsku mówisz? - Po angielsku. Jak pacierz. Więc to przysłowie jest takie: To miło jest być ważnym, ale jest ważniejsze być miłym. - Ja tobie powiem, Łukasz. Oni w Ameryce wymyślają takie rzeczy, co sze nigdy w życiu nie da zrobić. Asoff! Ja się nie mogę tobą nacieszyć, Łukasz. Ty się napijesz herbaty? Może ty jesteś głodny? Jak ty do mnie mówisz po żydowsku, to może ty zjesz gęsią szyjkę? Róża wczoraj zrobiła. - Nie gniewaj się, Chaim, ale jeść nie będę. Jadłem już. Herbaty napiję się z przyjemnością. - Uj! Jak ty się elegancko wyrażasz. Ty mówisz jak wielki pan. Gdzie się podział ten cha-miu Głąb? Kto to stoi przede mną? Róża! Różele! To pewnie jego córka. Kiedy wyjeżdżałem, była w kołysce. -Ny? 277 - Różele. Ty zrób j edną bardzo dobre herbatę dla pana Łukasza i j edną zwyczajną dla mnie. Chaim wygląda na ucieszonego. Tak. W tym wieku, każde spotkanie, przypominające młodość, człowieka raduje. - Ciągle prowadzisz tę karczmę? Nie zbywa ci siły? - Ty jesteś szutnik, Łukasz. Gdzie, mnie staremu, do karczmy? Ja już nie mam zdrowie z pijanym chamiu się użerać. Ja dałem karczmę mojej Różele, niech żyje jak nadłużej w zdrowiu. Ona się teraz Gruber nazywa. Wydała się za Mordehaja Grubera. Ty słyszałeś takie nazwisko? -Nie. - Nikt nie słyszał. Można powiedzieć, że on się pojawił w moim domu powietrza. Jak dy-buk. On zaczarował Różę. Ona się zrobiła sumaszedsza na punkcie jego osoby. - Kobiety takie są. Moja Weronka się wydała za Kopytkowskiego z Wolicy. Duży gospodarz. Ma pół morgi i podarte portki. - Ale on jest gospodarz. Mój Mordehaj jest artysta. - To ci się trafiło, Chaim. Ma się wieś z czego pośmiać. - On się nie schyli, żeby w karczmie Róży podnieść markę. On się karczmą brzydzi. - To co on robi? - On wpada w trans. Ty wiesz co to jest, Łukasz? -Nie. - Ty więcej nic nie mów. Ty jesteś światowy człowiek, a nie wiesz. Ja jestem stary Żyd i też nie wiem. On musi spać do południa, bo inaczej nie wpadnie w tego transu. - Chciałeś zięcia, to masz. - Ja chciałem takiego zięcia? Łukasz. Ty jesteś człowiek światowy. Ty wiesz, że ja się nie kłócę ze Stwórcą. Ja jestem wiejski Żyd. Ja wiem, że On, Adonaj ma swoje humory. Może on się źle czuł tego dnia. Wtedy Jemu się spodobało stworzyć Mordehaja. Głupiego i leniwego Żyda. Ja się nie wtrącam w boski interes. Ale dlaczego moja Różele musiała właśnie jego wziąć za męża? Tego ja nigdy nie zrozumiem. Dlaczego ten Mordehaj ma być taki dobry, żeby moja Różele musiała pracować na tego leniwego myszygene? - Trzeba było przepisać karczmę na syna. Nie pamiętam jak mu było na imię. - Jakub. Już nie żyje. - Co ty mówisz, Chaim? - Ty dobrze słyszysz. A przed tobą usiadł jego morderca. Chaim Krantz. To ja go zabiłem własnymi rękami. - Co ty wygadujesz? - Tak. Ja go chciałem wyuczyć. Ja go wysłałem do Krakowa. Na uniwersytet. Ja chciałem, żeby on się wykształcił na notariusz. Jak sam Blomberg w Kraśniku. Pycha mnie rozsadzała. Ja nie żałowałem ani rubli, ani dolary, co mi przysyłałeś z Ameryki, ani koron austriackich. Łukasz. Ty wiesz co on zrobił? -Co? - Zamiast się uczyć, on się poszedł bić za Polskę. On się zrobił nastajaszczy bojownik. Le-gioniarz. On, jak zwyczajny chamiu, poszedł się bić na bagnety. Mój syn... Jakub Krantz... Na bajonety... Z nieznajomym Kacapem... On zapomina, że jemu ojciec przysyła ze Strugi pieniądze na naukę, a nie na rozbój nictwo. Chaim płacze. Jak go pocieszyć? - Gdzie zginął? - To miejsce się tak głupio nazywa - że nawet nie nadaje się do zapamiętania. Pod Ko-stiuchnówką. Co on miał do te parszywe Kostiuchnówka? Po co on tam poszedł? - Nic nie poradzisz, Chaim. Tak było pisane. 278 - Ja rozumiem. Ja rozumiem, że On tam u góry musi sobie czasem urządzić bitwę na bajo-nety. Proszę bardzo. Nie moja sprawa. To może nawet być pod Kostiuchnówek. Ale dlaczego tam mają zabijać mój Jakub? Taki zdolny, taki mądry, taki dobry... - Kula nie wybiera. Mój Bronek też wojował. Ranili go nad Berezyną. - Ale żyje. - Żyje. Ożenił się. Kupiłem mu sklep. W Poznańskim. - I teraz przyjechałeś kupić sklep dla córki? - Nie. Córce kupiłem gospodarstwo. W Kurowinie. - To możesz powiedzieć, że jesteś szczęśliwy. - Jestem, Chaim. Ja mam jeszcze z tobą rachunek. Przestraszył się. - Jakie ty masz ze mną rachunki? - Kupiłeś ruble od moich dzieci. Starczyło na trumnę dla Zośki. - Łukasz! Ty myślisz, że ja poszedłem oszukiwać twoje dzieci? Ja swoim wrogom życzę, żeby oni robili takie interesy. Wiesz, ile były warte te ruble, co strużańscy bogacze oddali twojemu Bronkowi? Nic. Zero. Ja poszedłem jak głupi goj robić dobry uczynek. Chcesz, ja ci mogę zaraz wszystkie te ruble oddać. Dzisiaj one są tyle warte, co wtedy. - Ja nie chcę, żebyś mi je oddawał. Ja przyszedłem je odkupić. - Mówiłem ci, że one są warte tyle co wtedy. Znaczy nic. Wystarczy j eden myszygene, co je kupił. Ty już nie musisz. - Wiem. - To co ty ode mnie chcesz? Wyjmuję z portfela pięćdziesiąt dolarów. - Masz, Chaim. Ty jeden pomogłeś moim w biedzie. Myślę, że to wyrówna z nami rachunki. Zrobiło się cicho. W karczmie nie ma nikogo. Jeszcze rano. Za wcześnie na gości. Chaim patrzy na mnie swoimi czerwonymi, załzawionymi oczami. - Łukasz. Ty jesteś porządny człowiek. Ja dlatego kupiłem ten śmierdzący carski rubel od twoich dzieci. Ja wiedziałem, że my się jeszcze spotkamy. Ja wiedziałem, że te pieniądze są jak w banku Morgana. Ale to było dawno. Wtedy żył mój Jakub. Ja każdą kopiejkę tak lokowałem, żeby przyniosła trzy mojemu synowi. On już nie żyje. Dla kogo ja mam odkładać dolary? Dla mojego zięcia Mordehaja? Ja dam dolary Róży, a on jej zabierze. Będzie dłużej gnił w łóżku i pomagał tym, co nic nie robią. Łukasz. Ty mi nic nie jesteś winien. Ja wtedy zrobiłem najlepszy interes w moim życiu. Pomogłem dobremu człowiekowi. Asoff! My się niedługo spotkamy. Tam... U góry... Jak ja będę pierwszy, to ty powiesz na moim pogrzebie. Chaim Krantz to był porządny Żyd. - Nie wiadomo komu pierwszemu pisane. - Jak ty pierwszy, to dla mnie nawet lepiej. Ale wtedy to ja powiem. Łukasz Głąb, to był porządny Goj. - Dziękuję za dobre słowo. - Łukasz. Ja dużo nie piję. Czasami. Mnie się wydaje, że dzisiaj jest właśnie to „ czasami". - Ja nie piję. Ślubowałem. Jeszcze w Ameryce. Ale piwa mogę się napić. - Jak piwo nie było szlubowane, to ty się napij. Ja mam resztę paschalnej śliwowicy. -No to napijmy się. Nalewa z beczki do dużego kufla. Sobie mały kieliszek złotej wódki. Stawia na stole. Siadamy. - Wypijmy za spotkanie. Piwo w Polsce jest gorsze niż w Stanach. Nie. Jest inne. Mocniejsze i gęściejsze. Ja wolę amerykańskie. - Jeden interes z Krantzem załatwiłeś, a inne? 279 - Jakie „inne"? - Ja jestem stary, ty też... -1 co z tego? - Sza! Nic nie powiedziałem. Ale ja myślę, że ty masz w Strudze interes do załatwienia. Jest paru takich, co mają tobie długi do spłacenia. Robi mi się zimno koło serca. I to chciałem wiedzieć. Po to też do Chaima przyszedłem, chociaż kryłem przed sobą. Zaraz mnie złapią duszności. Nie mogę oddychać. Duszę się. - Łukasz. Ja tu byłem i wszystko widziałem. -Co? - Wszystko. Zabrał ci Buchora żonę? Trudno. To się zdarza. Zabrał ciężko zarobiony dolar? Trudno. To się nawet bardzo często zdarza. Kiedy on się nacieszył twoją żoną, on ją kopnął i wyrzucił w sam środek biedy z nędzą. I to się zdarza. Ale dlaczego on się z ciebie śmieje? Ja to słyszałem na własne uszy w mojej karczmie. Co ty temu bandytnikowi zrobiłeś? Taki świński ryj, to się nie zdarza. Robi mi się czerwono przed oczami. Duszność mija. Tak. Te rachunki trzeba wyrównać. Zabiję gada. - Więc co mi radzisz? Rozwalić mu łeb siekierą? - To jest bardzo dobry pomysł, ale głupi. - Mam mu obić mordę? - To jest jeszcze głupszy pomysł. On jest od ciebie mocniejszy. On jest duży wypasiony byk. On się tobie nie da nabić z mordem. - Więc co? - Ty musisz Buchorę zgnoić w tiurmie. Żeby on zdechł w kajdanach. Żeby on stracił wszystko, co nakradł. Żeby on zdychał biedny jak gówno... ze szwińsklej dupy. - Co ty go tak nienawidzisz? - Boja lubię ciebie. My dwaj mamy taki sam interes do Buchory. Ja chcę przed śmiercią zrobić ten interes. Dobry uczynek. - Więc co? - W zeszłym tygodniu Buchowa zapłacił duży ubezpieczenie. Od ognia. Dolarami. Może jeszcze tymi, co je od twojej żony wyrabuśnikował. - No to co? - On chce spalić swój dom. - Zgłupiałeś, Chaim. - To jest stary ruder, a on chce postawić nowy. - Jeśli nawet, to co ja mam do tego? - Myślałem, że ciebie Ameryka nauczyła trochę rozumu. - Widać nie. Mów o co chodzi? - Ja powiem Buchoru, że ty przyjechałeś i się na niego odgrażasz, jak nastajaszczy ban-dytnik. -I co? - Ja go znam. Ja wiem, co on myśli w ten parszywy mózg. On mnie się zaraz zapyta, co ty mówiłeś. Jak on to zrobi, to już jest mój. I twój też. Ja jemu powiem, że ty się odgrażałeś, że będziesz się na nim zemściłeś. Za dwa tygodnie. Specjalnie przyjedziesz do Strugi. Powiedzmy w szabes. On sam podpali chałupę, a podejrzenie zwali na ciebie. Ty w tym czasie będziesz daleko od Strugi. U swoich dzieci. I wtedy ja powiem policji, że Buchor kupował u mnie duży baniak nafty. Udowodnią mu, że podpalił. Pójdzie do tiurmy i jednego dolara z asekuracji nie dostanie. -A jak nie podpali? - To będzie twoje i moje nieszczęście. Ale on podpali. Jego już chytrość zaślepiła. 280 - Powiem ci coś, Chaim. Ja już ledwo zipię. Tylko patrzeć, jak przyjdzie mi stanąć przed Niebieskim Sędzią. Niech moją krzywdę Pan Bóg osądzi. Ja mu odpuszczam. Chaim jest wściekły. Co go tak rozeźliło? Wygląda to tak, jakby jemu Buchora zabrał dolary. - Nie chcesz to nie. Aleja ciebie proszę. Ty za dwa tygodnie, w szabes, nie wychodź z Ku-rowina. - Chaim. Powiedz, dlaczego tak nienawidzisz Buchorę? - Powiem ci. Jego ojciec zepsuł moją żonę. Ryfkę. Nawet się z tym nie krył. I też się ze mnie śmiał. Ale młodo umarł. Na moje szczęście został syn. ¦k it it Ledwo się dowlokłem. Już Kurowin. A przecież ze Strugi to tylko sześć kilometrów. Zaczyna mnie dusić. Kaszlę. Jezu! Nie wy dzierżę. Weronka wyszła przed dom. Ładny. Warto było tyle lat pracować. Kupiłem im piękne gospodarstwo. Trafiło się. - Co wy tato, tak łazicie po świecie? Gdzieście to byli? - Chodziłem do Strugi. Miałem interes. - Trzeba było powiedzieć. Heniu by was podwiózł furmanką. A zresztą powinniście siedzieć w chałupie. Ledwo łazicie, a nosi was po świecie. Może wam w domu czegoś brakuje? Weronka jest mi jak obca. Zimna i wroga. Bronek okazywał mi czasem trochę czułości. Ta nigdy. Jej chłop jeszcze gorszy. Ma moją miarę, więc najchętniej wszystkie łachy zdarłby ze mnie i włożył na siebie. Nie powiem. Gospodarzą dobrze. Pazerni na robotę. Tyrają od świtu do nocy. Ale wszystkiego im mało... Od gęby by sobie odjęli... Mnie chleba nie żałują, ale tak patrzą, jakby liczyli każdy kawałek. - Przecież nie mówię. Czasem mnie bierze ochota, żeby jak trzeba ich scholerować i pojechać do Bronka. Pewno kiedyś tak zrobię. Znowu zaczyna mnie dusić. Słabo mi. ¦k it it Gdzie ja jestem? Co to za izba? Śmierdzi gnojem. - Lepiej wam, tato? To Weronka. - Gdzie ja jestem? - Urządziliśmy wam oddzielny pokoik. To ta komórka koło obory. A to świnie! - Koło obory? - Zaraz „obory"! Tutaj był pokoik dla gości. Wybieli się i będzie elegancko. Tutaj możecie sobie kasłać do woli. Musicie zrozumieć, że przez wasze kasłanie my z Heniem w nocy oka nie możemy zmrużyć. Kontenci jesteście, tato? Wasze manatki też tu przenieśliśmy. Tam są. W szafie. Kiedyś pewno nocowali tu parobcy. Ściany brudne. Nawet podłogi nie chciało się jej jak należy pozamiatać. - Dobrze. Dawno powinienem się tu przenieść. Idź już! Poszła. Nie. Stoi przy drzwiach. Patrzy przez dziurkę od klucza. Musieli jeszcze jakieś świństwo zrobić. Udaję, że zasypiam. Udało się. Cisza. Teraz. Lekki skrzyp desek. Podglądała mnie. Co oni zrobili? Już mogę wstać. Przenieśli moje manatki. Gdzie mój świąteczny 281 surdut? Jest. Nie ma woreczka z dolarami. Zabrali. Wszystko przepadło. Miał rację Walotka. Na dzieci trzeba uważać. Prawda. Miałem jechać do Poznania. Nigdzie nie pojadę. Nie zostawili mi ani centa. Taka była wola boża. Śmierć blisko. Tu w chlewie będzie lepiej. Jak ja tu przezimuję? Nawet pieca nie ma. Nie liczą widać na to, że do zimy pociągnę. ¦k it it Dlaczego Chaim taki pewny, że Buchora spali własny dom? Mściwy Żyd. Na synu mści się za ojca. Wart ojciec syna. Wieczór. Trochę mi się lżej dycha. Tylko ten gnój. Kiedyś lubiłem tę woń. Teraz mnie dusi. Co to? Łuna nad Strugą? Jednak się Chaimowi udało. Buchora podpalił chałupę. Na ostatek chciał mnie wsadzić do kryminału. Odpuściłem mu. Po chrześcijańsku. Nie ma w tym mojej winy, pazerność go zaślepiła. Mocno się pali... Duszno mi... Zimno... Żeby choć raz, na ostatek nabrać pełne płuca powietrza... To wy, tato? Idę do was, poczekajcie... W Ameryce byłem... Alem wrócił szczęśliwie... Do swoich... Pod Twoją obronę, uciekamy się Święta Boża Rodzicielko... Koniec 282