Nas już nie ma Włodzimierz Nowak Siedzieliśmy przy kuchennym stole. Pani Michałowska w czapce, pan Michałowski w kufajce i ja w cienkich spodniach, bez kalesonów. Wściekły na siebie, że jak jakiś miastowy głupek się ubrałem, bez szacunku dla mrozu i trudnych warunków życia. Jednego dnia bym tu nie przeżył. W kuchni nienapalone, brudne ściany, palą tylko pod wieczór w pokoju, żeby w nocy nie zamarznąć. Dzwoniłem zębami, popijając chłodną kawę, i słuchałem Michałowskiego. Jak coś ważnego chciał powiedzieć, to te swoje niesamowite oczy: zgaszone i niebieskie, wznosił do góry. - Pan jest oczytany, to pan wie, że jest ogólnoświatowy plan... wie pan, globalizacja i te sprawy, jeździło się trochę po świecie, byłem w NRD i na Śląsku, to wiem, jak jest. Za dużo ludzi żyje na świecie. I jest plan, żeby część wymarła. A Polska idzie do Europy, to musi w tym planie brać udział, chce czy nie chce. l my tu wszyscy na wymarcie, wszyscy pe-geerowcy. Taki jest plan. - Co pan, panie Michałowski?! - zacząłem chodzić po kuchni, żeby się rozgrzać. Ale on nie żartował, mówił spokojnie, bez żalu, widać, że sprawę już przemyślał. Gadaliśmy o biedzie i patrzyliśmy na mojego srebrnego nissana. Michałowski kazał go postawić pod oknem, bo się ciemno robiło, „a ludzie, jak wilki, mogą ze złości albo biedy coś złego zrobić". Michałowscy mieszkają w dwojaku (to poniemiecka chałupa dla dwóch rodzin). Dwojak stoi w Boboszewie między czworakami. Boboszewo leży w gminie Debrzno. a gmina w powiecie człuchowskim (najbardziej na południe wysunięty skrawek woj. pomorskiego). Powiat człuchowski miał w ubiegłym roku najwyższe bezrobocie w kraju (33 proc.), a największe bezrobocie w powiecie ma gmina Debrzno. W tej gminie najgorsza bieda jest w Gniewnie i właśnie w Boboszewie. Sąsiadka pożyczy prąd czasami - Ale pan redaktor nie pytał ciebie o ten ogólnoświatowy plan - zauważyła uprzejmie pani Michałowska, rozgrzewając się papierosem. - Masz opowiedzieć, jak się we mnie zakochałeś. Rok 1972, Michałowski, młody rzeźnik z Bukowa (wioska obok), wyjeżdża | na kontrakt do NRD. Zdolny chłopak, g ale w domu nie było pieniędzy na szkoły. Roboty w masami nie znalazł. Przyjmowali w Człuchowie do fabryki kabli. Miała być wielka fabryka, wysyłali młodych na przyuczenie do NRD. Pensja w markach, życie na delegacji. Zakochał się w pięknej Niemce z Miśni, miała arystokratyczną krew. - Byłby ślub, ale dziewczyna dostała się na aktorstwo - wzdycha Michałowski. - Rzeźnik i aktorka, tego nie wytrzyma żadna miłość. Wrócił po czterech latach. Z wielką fabryką kabli ktoś przesadził, bo nie starczyło pracy nawet dla starych pracowników. Więc młody junak Michałowski pojechał na Śląsk, do kopalni. Jak zobaczyli świadectwo pracy po niemiecku, odesłali go do tłumacza. Może był za dumny, może wtedy niepotrzebnie się uniósł, już nieraz o tym myślał. - Ale jak oni mogli tak człowieka w tę i nazad ganiać, przecież chciałem być górnikiem, jedziesz pod ziemię, nie wiesz, czy wrócisz. Powinni bardziej szanować takich ludzi. Wrócił w rodzinne strony. W remizie w Słupi (wioska obok) była potańcówka. Najładniejsza na sali była Anna, z zawodu ślusarz mechanik, w mleczarni rozlewała mleko do butelek. Też jej się nie ułożyło, zdolna, prymuska w podstawówce, ale na egzaminie do technikum nie wiedziała, komu Willy podarował naszyjnik („Niemcy" Kruczkowskiego). Zacięła się i koniec, duch przygasł, rodzicom na kształceniu córki nie zależało. Kochała się w lotniku z Debrzna, ale rzucił ją akurat przed tą zabawą w Słupi. I jak Michałowski wszedł do remizy - oczy niebieskie, ciuchy z NRD - spojrzeli na siebie. Miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedy Michałowscy opowiadali mi o tym pierwszym spojrzeniu w remizie, ktoś zapukał do drzwi. - Kontrola! Energetyka! Biegali po strychu z latarkami i sprawdzali zakamarki, czy Michałowscy nie kradną prądu, bo za niepłacenie rachunków mają odcięty licznik. Jeden kabel nie spodobał się kontrolerom. - To od sąsiadki - tłumaczył blady Michałowski. - Pożycza nam prąd czasami, dzieci przyjechały na święta, trudno było po ciemku siedzieć. Wykształcenie - rzecz nabyta Michałowscy pobrali się w 1977, dzieci rodziły się co roku: Sylwia, Eugeniusz i Radek. Tułali się po pegeerach, w Boboszewie dostali pokój z kuchnią bez wody. Michałowski pracował w oborze (100 krów, 300 jałówek, 400 byków i 200 młodzieży), robota od świtu do wieczora, a jak się cieliły, to jeszcze nocka. Do nowego bloku się nie przenieśli, bo tam centralne ogrzewanie, więc pensji nie starczyłoby im na kształcenie dzieci. Już pani przedszkolanka zauważyła, że dzieci mają bardzo zdolne, a Geniu to wybitna inteligencja (Michałowski mówi na syna Geniusz, oczy mu się świecą, kiedy mówi o dzieciach). Radek ma w tym roku maturę, a Sylwia i Geniusz studiują w Poznaniu na politechnice. Co miesiąc trzeba im wysłać 300 zł na akademik i coś na przeżycie. Geniusz Michałowski już dwa razy „za wybitne osiągnięcia w nauce"dostał stypendium premiera (od Cimoszewicza i Buzka). Kiedy siusialiśmy z Michałowskim za szopą (z szacunku dla gościa zaprowadził mnie w najbardziej ustronne miejsce), tłumaczył mi, że my, wszyscy ludzie, jesteśmy tacy sami, no, mniej więcej. ale jedni mają wykształcenie i są panami, a drudzy nie mają i zostają na dole, a przecież wykształcenie - rzecz nabyta. Więc tyrał w pegeerze, żeby dzieciom dać wykształcenie. Jak padały pegeery, tyrał za połowę wypłaty. Boboszowskie pola wziął senator Stokłosa, zatrzymał tylko kilku traktorzystów. Obora była pusta, a Michałowski niepotrzebny, dostał trzy miliony starych złotych odprawy. Odtąd żebrze o pracę. Kopał rowy, zbierał śmieci przy drodze i kamienie z pola, zamiatał ulice w Debrznie, w Scholastykowie zbierał ziemniaki, malował ławki i znaki drogowe. Michałowska zamiatała w szkole i w domu kultury. Latem przyjeżdżają dzieci, cała rodzina zbiera truskawki i porzeczki u chłopów. Za truskawki spłacają długi, za porzeczki robią zapasy na zimę. Jedzą groch, ziemniaki i kapustę. Żeby dostać kuroniówkę, trzeba w ciągu półtora roku przepracować rok, takie są przepisy. Michałowski przez ostatnie osiem miesięcy sadził las, pożyczył rower od brata i dojeżdżał. Ale w grudniu w powiecie skończyły się pieniądze na roboty publiczne i do kuroniówki brakuje Michałowskiemu cztery miesiące pracy. Denerwuje się, bo jak do marca nie dostanie roboty, to te osiem miesięcy przepadnie i będzie musiał zaczynać od nowa. Ktoś teraz powie: „Aha, a jednak pegeerusom tylko kuroniówka w głowie! Brać zasiłek i leżeć". Tak samo pomyśłał pracownik z człuchowskiego urzędu pracy, kiedy mówiłem mu o kłopotach Michałowskiego. - O, pan redaktor też się złapał w pułapkę, zaczął pan myśleć jak oni, a ich trzeba aktywizować. Bzdura. Michałowski marzy o stałej pracy, ale wie, że na tej popegeerowskiej ziemi roboty nie ma, że jak tylko przepracuje 12 miesięcy i zdobędzie prawo do kuroniówki, to mu zaraz pracę zabiorą i dadzą innemu, który czeka w kolejce bez żadnych środków do życia. A jak z kolei tamten uciuła kuroniowe 12 miesięcy roboty, to odbiorą mu tę miotłę czy łopatę, żeby ratować następnego w kolejce. I tak dla wszystkich „Michałowskich" nie starczy miotły i łopaty. Dla reszty zostają grosze z pomocy społecznej. W Debrznie ludzie opowiadają, jak to na zebraniu z posłem Królem z gdańskiej Unii Wolności wstał jakiś chłopina: „Panie pośle, pożyczyłem 10 złotych od kolegi na bilet do Człuchowa, bo u nas w opiece powiedzieli, że nie dadzą zasiłku, jak nie przywiozę z powiatu zaświadczenia, że jestem bezrobotny. Bilet tam i z powrotem kosztuje 9,60 zł, z opieki dostałem 10 zł, oddałem koledze, zostało mi 40 groszy". I się chłop rozpłakał. Co na to poseł Król? Ludzie nie pamiętają. Od skowronka do żaby Mam swoje lata i wiem, że po szosach pegeerowskich trzeba jeździć ostrożnie. Było ze sto metrów do białej tablicy „Debrzno". Środek dnia, leży chłop przy drodze. Duży szczeniak czarny jak diabeł biega wkoło, jakby szukał pomocy dla pana. Pijaków nie lubię, ale ten szczeniak mnie poruszył. - Co jest? - pochyliłem się nad człowiekiem. Chyba po pięćdziesiątce, głowa obsypana przydrożnym piaskiem, czapka uszatka obok, spodnie po pas zmoczone. Jeden łączek w rowie, drugi na szosie. - Ktoś pana potrącił? Może pomóc? - chciałem go posadzić pod drzewem. - Nie zachodzi taka potrzeba - wybełkotał bardzo uprzejmie. O pijaństwie pegeerowców nie lubię pisać, bo to żadna sztuka. Wiadomo, że wielu pije. Ale miałem opisać nieszczęścia w powiecie zagrożonym najwyższym bezrobociem, więc wódki nie mogłem pominąć. Tyle że w tych wszystkich chałupach, blokach, czworakach, dwojakach i barakach, które odwiedziłem, włócząc się po powiecie, ani też pod sklepikami, stodołami i chlewikami nie widziałem pijanych. Taki traf. Tylko ten przy tablicy Debrzno, aha, i jeszcze tamtych dwóch w barze. Bar: barman i dwóch pegeerowców z osiedla popegeerowskiego. Siedzą osobno i patrzą w telewizor zawieszony pod sufitem ze styropianu. Jeden pięćdziesiątkę chlup i popija piwem. Powtarza zestaw kilka razy, aż przestaje rozumieć, o co w tym brazylijskim serialu chodzi. Drugi w czapce, już dawno piwo wypił, wpatruje się smutno w pustą butelkę, czasami potrąci, zakołysze, może barman się ulituje i postawi na krechę. „Cały, kurde, dzień gibałem w pieczarkami, na czarno obornik wyrzucałem, dostałem, kurde, 30 zł i oddałem barmanowi za te, kurde, wszystkie piwa, co je piłem ostatnio na krechę. W kieszeni, kurde, pusto, kobieta, kurde, zrobi piekło. Najlepiej by się upić, ale, kurde, za co?". Część pegeerowców pracuje na czarno, bez ZUS-u, najmują się nawet za dwa złote na godzinę. Dziesięć złotych to w okolicy spory pieniądz, a nauczyciel, urzędnik, każdy, kto ma stalą pracę, to burżuj. - Najgorzej jest w listopadzie - usłyszałem od pegeerowca (trzeźwego) koło sklepu w Boboszewie. - Siedzisz przy oknie, po horyzont pusto, traktorzyści Stokłosy dawno zjechali z pola, nic się nie dzieje, z drugiego piętra dobrze widać. Cielętnik i chlewnia w ruinie. Czasem przemknie sąsiad z belką (gdzie on jeszcze belkę znalazł?). Drugi sąsiad z gałęzią, odciął z drzewa koło pałacu. Zamknie się w komórce i rżnie na opał. Józek od Mystków kręci się na rowerze po placu manewrowym. Jak tu nie wypić. Ale teraz już tak nie piją jak dawniej. Każdy walczy, żeby przeżyć. A jakby pan widział, jak tu kiedyś było. Ciągniki w rzędzie, kombajn i przyczepy po drugiej stronie, zatoga stoi na porannym apelu. Kierownik mówi. co jest dzisiaj do roboty. Że upadki w chlewie trzeba zmniejszyć, bo padłe świnie statystyki psują. Zapierdalało się, proszę pana, w pegeerze od skowronka do żaby. Przestraszyła się po siedemnastce Gosia ma 21 lat, włosy kolorowe, kolczyk w uchu. Mieszka w Boboszewie u rodziców (trzy pokoje w bloku). Sprząta na pół etatu w szkole w Myśligoszczy. Sześć lat temu kończyła tu ósmą klasę. Nie poszła dalej się uczyć. Nauczyciele mówią, że szkoda dziewczyny. bo była dobrą uczennicą, winią rodziców, że nie dopilnowali (- Na papieroski mieli, ale na bilet autobusowy dla dziewczyny nie starczyło). Gosia ma pretensje do siebie. Jakoś jej się wtedy nie chciało, kiedy koleżanki z klasy jechały do Człuchowa złożyć papiery do technikum. Rok później jeszcze bardziej jej się nie chciało. Siedziała w domu, patrzyła to w okno, to w telewizor. Nie wychodziła, z nikim się nie spotykała. Ocknęła się po siedemnastych urodzinach. Przestraszyła, że się zasiedzi na resztę życia. Chciała się uczyć na kucharkę w wieczorówce, ale dużo zapomniała ze szkoły i bała się, że nie da rady. Gosia pamięta, że u nich bieda przyszła, jak się przeprowadzili do nowego bloku, w 1990. Mieszkanie i woda miały być za darmo, tak obiecywał kierownik, a później kazali płacić. Praca w pegeerze się skończyła, a opłaty rosły. Tata pracował dorywczo u chłopów, za worek ziemniaków albo za kaczkę. - Jak się kupiło buta, to nie było na chleb. Dzisiaj tata bez pracy, mama na kuroniówce. tylko Gosia ma pół etatu. Nawet kuroniówki z tego pół etatu nie wyrobi. Chłopak Gosi naciska, chce się żenić. A Gosia? - Chajtnąć się łatwo, ale potem nie ma za co żyć i gdzie mieszkać, a jak dzieciaki na świat przyjdą, będzie im tak źle jak mnie. Broda zaczyna jej drżeć. Lepiej weźmie miotłę i pozamiata. - Wiele dzieci tak kończy naukę -mówi Piotr Sułkowski, dyrektor wiejskiej szkoły w Myśligoszczy. - Nawet jak pójdą dalej, to często przerywają naukę, bo nic starcza na autobus. Albo starsze dziecko w internacie, młodsze dojeżdża, bo nie ma na internat, potem nie ma na bilet i młodsze musi zrezygnować. Sułkowski uczył fizyki Eugeniusza Michalowskiego. - Geniu to był cud. Wyjątek w skali kraju. Ale na początku wcale się nie wyróżniał. W siódmej klasie tróją z fizyki na pierwszy okres, aż tu nagle w drugim półroczu zaskoczył. Zaczął mi wszystkie zadania w pamięci rozwiązywać, jak komputer - wrzucasz mu dane, wychodzi wynik. Uwierzył w siebie. Ale humanistycznymi przedmiotami Geniu się nie przejmował, trzeba było mu pomóc, przekonać nauczycieli, żeby dali szansę, i proszę, chłopak na studiach. A w takim szkolnym molochu z tysiącem uczniów kto by Genia zauważył? Ile dzieci się zmarnuje, bo rodzice nie pomogą. -Niektóre dzieci same walczą- wtrącają nauczycielki-dojeżdżają rowerem do szkół, zbierają puszki, butelki, złom -byle się dalej uczyć. Geniu do dzisiaj, jak przyjeżdża do domu, to z dworca w Lipce idzie pieszo ponad 10 km. Deszcz, nie deszcz. Na dużej przerwie jest dożywianie. 85 uczniów dostaje bułkę obłożoną serkiem topionym i herbatę (chociaż pomoc społeczna płaci tylko za kilkoro dzieci). Jakiś maluch wczoraj się popłakał, bo usłyszał, że pieniądze się skończyły na szkolne śniadania. Nie mógł się uspokoić. Dyrektor Sułkowski cieszy się, bo dostał od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa 2 tys. złotych, musi starczyć na bułki do końca roku. Czasem szkołę zasponsoruje miejscowy radny, gminna komisja rozwiązywania problemów alkoholowych zafunduje wycieczkę do Kotliny Kłodzkiej, do Warszawy albo na basen do Piły. Nauczycielki mówią, że z frekwencją najgorzej jest w czerwcu i we wrześniu. Dzieci pracują, w czerwcu - truskawki, jesienią- wykopki, potem kapusta. Latem też nie wypoczywają, tylko zbierają, co się da. Matki nieraz piszą usprawiedliwienia, że nie stać rodziny, żeby ich drugo- czy trzecioklasista siedział w ławce zamiast zbierać truskawki z rodzicami. Wiejska szkoła uczy, daje pracę (palacz, sprzątaczka, woźny), pomaga napisać podanie, zadzwoni po pogotowie, pouczy. Na przykład idzie szkolna komisja po domach: nauczycielka, pani z pomocy społecznej. Sprawdzają, jak mieszkają uczniowie, i przy okazji tłumaczą różne rzeczy rodzicom. - Mówimy kobiecie, żeby się zabezpieczyła, bo płacze, że konkubent ją zmusza, a ma już siedmioro dzieci. Daliśmy jej na bilet do Człuchowa i na pigułki, nie pojechała - opowiadają nauczycielki. - W innej rodzinie siedmioro dzieci, najstarsza córka ma 17 lat i dwoje swoich. Mieszkają razem. Ale większość rodzin się stara, dbają o dzieci, tylko nieszczęścia za dużo. Jak u tej sprzątaczki z wiejskiej szkółki. Rentę jej cofnęli. Ma cukrzycę i nadciśnienie, przyszła z płaczem, żeby pani nauczycielka napisała odwołanie. Odpisali jej potem: „odwołanie załatwione odmownie". Położyła pismo na stole i powiedziała, że idzie na chwilę do ogrodu. Dobrze, że córka zauważyła, jak matka chowa sznurek do fartucha. Pobiegła za nią. Matka wiązała się do starej gruszki. Szybko do szkoły, telefon i pojechały do psychiatry. A innej kobiecie z tej samej wioski psycholog nie pomógł. Ludzie teraz mówią, że była słaba psychicznie i bieda ją złamała. Już przedtem mówiła nauczycielce, że chyba nie da rady. Jak podręczniki trzeba było kupić albo jak chłopcy mieli jechać na klasową wycieczkę, prosiła wychowawczynię, żeby za nich wyłożyła, ona potem odda. I zawsze oddawała. Dla tych swoich bliźniaków wszystko by zrobiła. Ale widać, że się wstydziła biedy, że wszystkich musi prosić. Poszła nad wodę, rybacy ją znaleźli. Miała trzydzieści parę lat. Rok temu to było. w czerwcu, chyba jeszcze przed rozdaniem świadectw. Jej bliźniacy kończyli ósmą klasę. Jeden się załamał. Chciał się w przepaść rzucić na szkolnej wycieczce w górach. Potem wychowawczyni powiedział, że on też się nadaje tylko do tego, co zrobiła mama. Dzisiaj uczy się na piekarza. Lipcowe cielaki liczyliśmy w czerwcu Nocowałem w Inkubatorze Przedsiębiorczości w Debrznie (o Inkubatorze będzie za tydzień). Nocny stróż zdjął czapkę, nisko się ukłonił i zanim się spostrzegłem, dźwigał moją torbę podróżną. Potem się okazało, że to pan inżynier po Akademii Rolniczej w Lublinie Alfred Sieńkowski, kiedyś znana osoba w powiecie, były zootechnik i pracownik Instytutu Ochrony Roślin. Stróżuje, bo innej pracy nie ma, siedzi w nocy i słucha Radia Maryja. Opowiadał mi w stróżówce o świetności człuchowskiego kombinatu. Twórcą i wieloletnim dyrektorem kombinatu, podobno największego w PRL-u, był Bronisław Juśków. „Ja jestem dąb rosochaty i nie pozwolę, żeby mnie byle kundel obsikiwał - grzmiał na naradach, kiedy go jakiś pismak obsmarował. - Ja watażka, ja Podolak" - mruczał pod nosem. W pegeerze mówili, że z wyglądu do Miłosza podobny. Kolega frontowy premiera Jaroszewicza (podobno pochodzili z tej samej wioski). Trzy lata, tak jak Gomułka, siedział w więzieniu za „odchylenia prawicowo-nacjonalistyczne". Potem już do partii się nie zapisał, powtarzał tylko: „Ten, co mi zabrał legitymację, niech mija odda", ale Bierut już nie żył. Był posłem ziemi koszalińskiej (chyba trzy albo cztery kadencje). W Człuchowie nie chodziło się załatwić sprawy do pierwszego sekretarza, tylko do Juśkowa, nawet sekretarze z województwa do niego przyjeżdżali, żeby popchnął coś w Warszawie. Do Spychalskiego dzwonił: „Marian, dawaj żołnierzy na wykopki". Pegeerowski rok kończył się w czerwcu i wtedy Juśków zbierał meldunki z wszystkich swoich pegeerów. Ludzie wiedzieli, że potrzeba dobrych wyników. Kombinat miał 33 tys. ha. 50 tys. świń, 16 tys. bydła i 3,5 tys. pracowników. - Nieraz trzeba było dolać do mleka trochę wody. żeby było więcej litrów - opowiadał Sieńkowski. - Cielaki, które miały się urodzić w lipcu, liczyło się już w czerwcu. Premia z Funduszu Rozwoju Trzody Chlewnej przysługiwała tylko wtedy, jak świniak przekroczył normę - 470 g wagi na miesiąc, więc kolega wpisywał 471 g. W Lubelskiem spis rolny był w maju, a u nas w czerwcu, jak policzyli byki w Lubelskiem, to my od nich trochę braliśmy i liczyli te byki u nas. Ale niech pan nie myśli, że tu się tylko kombinowało, to był naprawdę dobry kombinat. Potem Juśków jechał do kolegi premiera i meldował o wynikach człuchowskiego kombinatu. Bili różne rekordy, najwięcej mleka w Polsce, największa obsada świń i krów. Gazety pisały, że w człuchowskim kombinacie ziemniaki już w lutym posadzone. A że potem wymarzły... Inne pegeery nie jeździły z meldunkami do Warszawy, ale Juśków wiedział, co robi, meldował koledze Jaroszewiczowi i przywoził 20 albo 30 talonów na fiaty, polonezy i zaporożce dla załogi. Załatwiał przydziały na sadzeniaki i nawozy, radiotelefony dla brygadzistów. Papę, cement, asfalt. W innych pegeerach błoto po kostki, a u .łuskowa nawet w najmniejszym pegeerku asfaltowe drogi. Inni vislulami jeszcze jeździli, a u Juśkowa bizony szły w pole. Miał wielkie plany. Chciał przejąć wszystkie indywidualne gospodarstwa w powiecie, mleczarnię, piekarnie, elewatory, cały powiat. Zarządzać tym molochem chciał z powietrza, nawet samolot załatwił (- Tam dosiać! Dlaczego kombajny nie w polu? - rozkazywałby z góry, ale PRL się skończył). Pod Debrznem otworzył fermę na 12 tys. tuczników, mówiło się „świńskie zagłębie". W 1976 r. dla pracowników zagłębia wybudował w Debrznie pierwsze w kraju, wzorcowe agromiasteczko - bloki dla dwustu rodzin, zakładowy sklep mięsny, spożywczak, przedszkole, biurowiec i budynek socjalny „Manhattan". Im większy kombinat Juśków budował, tym więcej młodych ludzi ściągało z całej Polski. Teraz nie mają pracy. Ziemniak potrzebował wielu rąk Ryszard Bąk z Ostrowa Wlkp. trafił do kombinatu Juśkowa w 1975 r., zaraz po poznańskiej Akademii Rolniczej. Był zastępcą dyrektora pegeeru w Przechlewie (jednego z czterech zakładów kombinatu), dzisiaj reprezentuje w powiecie gdański oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Mieszka w Przechlewie na osiedlu imienia Bronisława Juśkowa. Z 33 tys. hektarów pokombinackiej ziemi 900 ha agencja oddała lasom na zalesienie, 5 tys. sprzedała, a 20 tys. wydzierżawiła. Reszta czeka na chętnych. Część ziemi kupili i wydzierżawili rolnicy na powiększenie gospodarstw. Sześć spółek pracowniczych powstałych po upadku kombinatu dzierżawi od 200 do 1000 ha. 4,5 tys. ha wzięła spółka duńskich rolników POLDANOR. Zatrudniają 300 osób i produkują żywiec, kilkadziesiąt tysięcy świń rocznie. 600 ha wydzierżawił holding Stokłosy. Z większych firm ziemię po kombinacie wydzierżawił także Abapol, Eu-rofarm i Przypkowo (ma dawne „świńskie zagłębie" pod Debrznem). Agencja sprzedała 2200 mieszkań popegeerowskich, zostało jeszcze 500. Z siedmiu gorzelni dawnego kombinatu trzy sprzedano, cztery wydzierżawiono. Sześć nadal produkuje. Najgorzej jest z chlewniami i oborami. Większość idzie w ruinę, tak jak budynki w Bohoszewie, które wydzierżawił holding Stokłosy. - Ja nie chcę usprawiedliwiać senatora - tłumaczy Bąk - ale te obory szybko budowano. Wie pan, to były ziemie odzyskane, trzeba było pokazać, że umiemy je szybko zagospodarować. Sprawa polityczna. Więc dzisiaj taka obora jest tyle warta co blok z wielkiej płyty, lepiej ją zburzyć i postawić coś nowego, niż modernizować. Teraz nowe chlewnie mają nawet klimatyzację. - Jeżeli 33 tys. ha ziemi - myślałem głośno - dawało w kombinacie pracę 3,5 tys. ludzi, a teraz większość tej ziemi - 25 tys. ha -jest nadal uprawiana, to skąd takie duże popegeerowskie bezrobocie? Zaczęliśmy z dyr. Bąkiem liczyć. Okazało się, że w kombinacie na każde 10 ha ziemi przypadał jeden zatrudniony pegeerowiec, teraz - niecałe 0,3. Dyr. Bąk szacuje, że dzisiaj ta ziemia daje pracę najwyżej 600 osobom. Dlaczego? Bo inne technologie i inne uprawy. Na przykład: najwięcej rąk do pracy potrzebuje kartoflisko, w kombinacie ziemniaki uprawiano na 4 ty s. ha. A dzisiaj nikt z tych dużych dzierżawców nie uprawia ziemniaków. W chlewie czy oborze też już nie trzeba tylu pracowników co za Juśkowa. W „Dziejach ziemi człuchowskiej" wyczytałem, że za czasów pruskich powiat też nie stał najlepiej. Ziemie były słabe. Ludzie wyjeżdżali za pracą. Według spisu z 1939 r. z rolnictwa i leśnictwa utrzymywała się ponad połowa mieszkańców. Uprawiali głównie ziemniaki i żyto. przybywało świń i bydła, malały stada owiec. Najwięcej ziemi ornej zajmowały gospodarstwa wielkochłopskie (od 21 do 100 ha) i majątki powyżej 100 ha. Liczba latyfundiów prywatnych powyżej 1000 ha malała (w roku 1913 było ich 14, a w 1921 - tylko 5). Rentowność rolnictwa była niższa niż w sąsiednich powiatach. W latach 1886-87 ziemia człuchowska należała do 12 powiatów pruskich o najniższej dochodowości z hektara ziemi ornej. Należała też do najsłabiej zaludnionych części Pomorza. Poza rolą najwięcej mieszkańców powiatu pracowało .w przetwórstwie spożywczym (aż 27 gorzelni). Dopiero pod koniec lat 20. dotowanie i oddłużanie gospodarstw we wschodnich regionach przez państwo pruskie (program „Osthilfe" - pomoc dla wschodu) poprawiło sytuację gospodarzy. Gierek szedł po ciepłym asfalcie Alfred Sieńkowski pokazał mi osiedle. Szliśmy z inżynierem-stróżem śladami Edwarda Gierka, między blokami z wielkiej płyty prosto do Zenona Zemkego. To nieprawda, co ludzie gadają, że na okoliczność wizyty pierwszego sekretarza Zemke dostał z kombinatu meble na wysoki połysk, a potem nie chciał ich oddać. Ale że Gierek szedł do Zemkego po ciepłym jeszcze asfalcie, to fakt. I że krowy szamponem wtedy myli, a rano przesadzali ziemniaki ze środka pola na brzeg, bo koło drogi kartoflisko wyłysiało, to wszystko prawda. Zemke był jednym z przodowników człuchowskiego kombinatu, 17 lat na traktorze, potem 22 lata kierowca zaopatrzeniowiec żukiem szukał po Polsce części zamiennych. Miał 12 lat, kiedy zmarł mu ojciec. Przez dwa lata próbowali z matką obrabiać gospodarstwo. ale bez elektryczności, przy lampie naftowej, nie dali rady. Zenka półsierotę przygarnął pegeer. Chwali Gierka, bo „zapalił zielone światło dla rolnictwa". Pól godziny rozmawiali. Gierek nie usiadł, bo w mieszkaniu było ciasno, ci z telewizji, delegacja z komitetu, ze 30 osób. Zagadnął do żony i dzieci. - Jak wy mi pomożecie i ja wam pomogę, to razem zbudujemy nową Polskę. Trzy dni później zajrzała do Zemkego delegacja z radzieckiego sowchozu, kręcili głowami, że takich ładnych mieszkań to oni nie mają. Zemke ma 56 lat, od siedmiu jest na zasiłku przedemerytalnym (600 zł). Żonie, byłej kucharce zakładowej, niedawno cofnęli rentę. Z chorym kręgosłupem sprzedaje w osiedlowym spożywczaku - jako pracownica interwencyjna, od maja do maja, żeby wyrobić kuroniówkę. Sześć lat temu kupili używanego fiata. Likwidację pegeerów Zemke nazywa ludobójstwem. - Jakby nas żywcem zakopali, w całym kraju to prawie trzy miliony ludzi - przeciera okulary. - Dla mnie to był szok, całe życie uczciwie pracowałem, robotę szanowałem, co miesiąc prawie 400 godzin w pracy. Chwila i po zakładzie, nawet odprawy nie wzięliśmy, żeby nie pogrążać zakładu. Do końca ratowaliśmy pegeer. 72,6 proc. bez kuroniówki W powiecie człuchowskim, który ma 58,7 tys. mieszkańców, poziom bezrobocia się stabilizuje. W styczniu przybyło 122 bezrobotnych (razem jest 8462 osób), to niedużo w porównaniu z gwałtownym przyrostem bezrobocia w innych regionach. Co miało paść w powiecie, już padło i bezrobotnych nie ma skąd przybywać, nie licząc ponad 400 absolwentów, którzy w czerwcu każdego roku rejestrują się w urzędzie pracy. Przybywa za to tych bez prawa do kuroniówki. 31 grudnia 2000 r. aż 72,6 proc. bezrobotnych zarejestrowanych w powiatowym urzędzie pracy nie miało prawa do zasiłku. A blisko połowa z nich to kobiety. Gmina Debrzno ma najwyższe wskaźniki bezrobocia w powiecie - tu z 9700 mieszkańców 1570 nie ma pracy, a 78,7 proc. bezrobotnych nie ma też kuroniówki (w ubiegłym roku przybyło ich ponad stu). Największym pracodawcą w powiecie jest człuchowski ZOZ (400 pracowników). Dawne „kable", w których pracował Michałowski, zatrudniały kiedyś ponad 700 osób. Dzisiaj to Zakład Osprzętu Termokurczliwego „Radpol" w XII NFI Piast, ma 210 pracowników. Najniższe bezrobocie jest w Człuchowie (25,9 proc.), bo tu jest kilka większych zakładów i rzemiosło, ale stolica powiatu miała też w ubiegłym roku największy, ponad 30-procentowy, wzrost bezrobocia. Z powiatowych statystyk wynotowałem jeszcze, że ponad połowa mieszkańców ziemi człuchowskiej żyje na wsi, a byli pegeerowcy to 20 proc. mieszkańców powiatu. Blisko 80 proc. bezrobotnych ma wykształcenie podstawowe i zawodowe, a ponad 20 proc. bezrobotnych nie ma pracy dłużej niż dwa lata. Panie ministrze Komołowski Krystynę Pankowską spotkałem w boboszewskim sklepie. Ładna, ma pieprzyk na policzku, porządek w domu. Dwie córeczki, starszą urodziła zaraz po podstawówce. Przyszła do sklepu po koncentrat pomidorowy. Zrobi na obiad pomidorową. - Jak zamknę sklep, to w tym Boboszewie chyba wszyscy poumierają - wzdychała sklepowa, dopisując słoiczek koncentratu do długu Pankowskich. - Więcej mam w zeszycie niż w kasie. Przecież w sąsiednich wsiach na krechę im nie dadzą, tam mają swoich biedaków. W Boboszewie jest tylko jeden sklepik, w popegeerowskim pałacu (główne wejście zabite dechami). Pankowska chce napisać list, jeszcze nie wie, do kogo, i wątpi, czy ludzie uwierzą. Nie żeby się żalić, tylko żeby ludzie wiedzieli, jak się żyje w Boboszewie. Raz nawet do Boboszewa przyjechała telewizja. Bo się zrobiła afera. Obory stały od lat puste, nie wiadomo, kto wyciągnął pierwszą belkę na opał. Potem zniknęła druga i dach się zawalił. Widzieli z okien, jak budynki idą w ruinę, więc zaczęli cegłę odzyskiwać. Całe rodziny czyściły cegłę rozbiórkową, szła po dziesięć groszy za sztukę. Przyjechała policja, a za nią telewizja. Ledwo Pankowską zaczęła mówić do kamery, jak się żyje w Boboszewie, to jej przerwali. - Taśma się kończy, a musimy jeszcze kapliczkę przed blokiem nakręcić - powiedzieli. Już nieraz myślała, może do „Teleexpressu" napisać albo do prezydenta, a najlepiej do Komołowskiego, on chyba jest od biednych i bezrobotnych. Pankowską napisałaby tak: „Panie ministrze Longinie Komołowski, dlaczego burmistrz czyta gazetę, jak ja do niego...". Albo inaczej. „Dlaczego się popłakałam na korytarzu? Bo byłam w Debrznie u burmistrza prosić o pracę, ja do niego mówię, a on czyta gazetę. Nie chodzi mi o to, że burmistrz jest źle wychowany, on jest stary wojskowy i wie, jak się zachować, ale że mnie już nie ma. Tak się poczułam. On już nie może dla nas nic zrobić, chce zapomnieć. Czy pan też by czytał gazetę, jak bym do pana przyjechała prosić o pracę? Niech pan do nas przyjedzie i posiedzi u nas w kuchni, ale teraz, zimą, bo latem nędzy nie widać, człowiek się przy truskawkach opali, dzieciaki biegają nad jezioro, a to żabę słomką nadmuchają, zrobią ognisko... Najgorzej jest w styczniu, w lutym... do pierwszego hakania truskawek. Wtedy człowiek w nocy już leci na plantacje, żeby zdążyć przed innymi. Szukasz wolnego rządka truskawek, stajesz i czekasz, aż przyjdzie plantator i powie, żeby hakać. Albo, panie ministrze Komołowski, inna sprawa. Dlaczego pan z opieki społecznej, taki młody, powiedział, że jestem niezaradna? Poszłam do niego i mówię, jak tu przeżyć za 70 zł miesięcznie, bo tyle dają rodzinnego, a innych dochodów nie mamy. Niech dadzą jakąś pracę, cokolwiek. I dlaczego dają zapomogę Iksińskiej, jak ona ma dziesięć razy więcej od nas. Nie chciał mi wierzyć, więc mu liczę, że Iksińska ma zasiłku tyle, alimentów tyle... A on mi na to: - A. bo pani jest niezaradna. Jakby się pani rozwiodła z mężem, zaskarżyła go o alimenty, mąż nie ma nic, toby wam z funduszu alimentacyjnego płacili. Tak mnie skołował, że zaczęłam myśleć, może ma rację. Ale jak tak się rozwieść, kiedy my z mężem się kochamy, dziewczynki by płakały. Panie ministrze, codziennie kupuję trzy bochenki po l ,70 (w piątek 6 bochenków), trzy razy w tygodniu po dwa litry mleka po l ,20 i dwa razy margarynę Delmę na chleb po 2 zł. Dwa kilo cukru po 2,80 i dwa kilo mąki po l ,50. Raz w tygodniu w masarniczym w Debrznie metkę albo cebulową (razem 30 zł). Na obiad naleśniki, zupa pomidorowa, ogórkowa, ziemniaki (swoje z ogródka). Czy ja jestem niezaradna. panie Komołowski? Mąż od maja nie ma zasiłku. Z zawodu ślusarz mechanik, za pegeeru naprawiał maszyny rolnicze, chwyta się każdej roboty, ostatnio w Myśligoszczy przeprowadzał dzieci przez drogę. Choruje na żołądek, ale leków nie wykupiłam. Albo Pistka Krystyna, sąsiadka, co do mnie teraz przyszła i mi podpowiada. Dziesięć lat była dojarką, ma siedmioro dzieci. Jedzą zupę szczawiową, szczaw zaprawia latem w słoiki. Jedzie się wcześnie rano do Debrzna i stoi pod mięsnym po darmowe kości dla psów. Gotuje kości, do tego szczaw i chleb. Wszędzie chodzimy pieszo albo jedziemy rowerem, bo autobus kosztuje dwa bochenki chleba. Pistka mówi właśnie, że jak jutro energetyka odetnie jej prąd, bo nie płaci, to ona się chyba też odetnie od tego życia. Z poważaniem, Krystyna Pankowską z Boboszewa". WŁODZIMIERZ NOWAK